Potworna matka/Część trzecia/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Potworna matka
Podtytuł Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki
Wydawca "Prasa Powieściowa"
Data wyd. 1938
Druk "Monolit"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bossue
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ TRZECIA.

MĘCZEŃSTWO.
I.

W chwili gdy Lucjan Gobert wsiadał z Heleną do powozu, aby jechać do domu matki, przed nr 7 na ulicy Anbry zatrzymał się powóz, z którego wysiadła Garbuska i Prosper Rivet, powracający z obiadu w Joinville-le-Pont, gdzie zamknięci w osobnym pokoju oberży, układali menu obiadu, jaki Julia chciała dać zaproszonym na wesele córki swojej.
— Wstąpisz do mnie, panie Prosperze? — zapytała komiwojażera.
Julia poza domem starała się mówić z powagą do przyszłego zięcia swojego.
— Czy koniecznie? — odpowiedział, chcąc wywinąć się od towarzystwa wdowy.
— Choć na pięć minut — mówiła Garbuska. — Zobaczymy, co robi ta dzierlatka, i naśmiejemy się serdecznie!
Zrobiła gest, jakby miała ochotę dać komu w twarz.
— O! aby nie dziś wieczór... — mruknął Rivet widząc to.
— Dlaczego?
— Przynajmniej, nie w mojej obecności.
— Cóż to! — syknęła Julia — bawisz się w czułość, jak idzie o tę smarkatę.
— Trudno — odparł Prosper — nie mogę patrzeć, jak biją kobietę.
— To nie kobieta, to indyczka!... A wreszcie będę trzymała ręce przy sobie dziś w wieczór... Chodźmy...
Garbuska otworzyła drzwi i wstąpiła na schody, Proper za nią.
Na drugim piętrze wyjęła klucz z kieszeni, otworzyła weszła.
W pokoju panowała ciemność.
— Czyżby już spać poszła? — rzekła Julia ździwiona, i potem zawołała: — Heleno! Heleno!
Bardzo naturalnie nikt nie odpowiadał.
Julia po omacku poszła do kuchni i zapaliła świecę.
Prosper zamknął drzwi od sieni i wszedł także.
— Gdzieżeś się zaszyła, ty głupia? — krzyczała Garbuska, idąc do sypialni córki.
Łóżko stało nietknięte.
Przez głowę Garbuski przeszło podejrzenie.
— Czyżby stało się to, podejrzewałam? — rzekła głośno. — Czyżby się dała wykraść?
— Wykraść? — powtórzył Prosper.
— Daję słowo, że na to wygląda.
Naraz ujrzała papier, zostawiony przez Helenę na stoliku.
Porwała go i czytała kilka słów skreślonych, blednąc stopniowo.
— Nie żyje! — krzyknęła. — Nie żyje!
— Nie żyje! — rzekł Prosper, wydzierając papier z rąk Garbuski.
Przypuszczalna śmierć nie przerażała matki; przerażała ją myśl, że jej zamiary spełzną na niczym.
— Samobójstwo! — rzekł Prosper, przeczytawszy. — Poszła się utopić!... Do wszystkich diabłów! Trzeba lecieć... szukać... pytać... może czas jeszcze...
Garbuska zastąpiła mu drogę i schwyciła za ręce:
— Co to jest! — zawołała głosem groźnym — ty, ty jej żałujesz?...
Prosper, jak na uczynku złapany, spuścił głowę.
Naraz wzrok jego padł na list Lucjana, który Helena upuściła w pośpiechu ucieczki.
— Co to jest? — mruknął, podnosząc, rad, że odwrócił uwagę wdowy.
— List! — odezwała się Julia i przeczytała adres:
Panna Helena Tordier.
— Znam to pismo, to od kochanka, od Goberta — wołała.
— O, od tego głupca zawziętego! — zawołał komiwojażer, pieniąc się ze złości.
Garbuska czytała, a w miarę tego twarz jej się wypogadzała.
— Dobrze idzie! — rzekła nareszcie. — Bylibyśmy zwieść się pozwolili, a to niewiniątko nie myśli o samobójstwie! Stało się, co przewidziałam...
— Co się stało!
— Mamy w ręku sposób zemsty za zniewagę, jaką ci wyrządził Lucjan Gobert! Jest teraz na naszej łasce!... Namówił Helenę do opuszczenia z nim razem domu matki, co znaczy, że uwiódł małoletnią!... Bezwstydna, dla pokrycia powodu ucieczki, chciała nas przekonać, że się zabije! Mamy ich teraz oboje! Masz! Czytaj!
— A! prawda, mamy ich, nędzników! — mówił Prosper, przeczytawszy list.
— Wpadł jak głupi w zastawione sieci! Teraz Helena musi być posłuszną...
— Lecz gdzie jej szukać?
— U Lucjana!... Czy nie zrozumiałeś z listu, że zaprowadził ją do matki swojej. Stara błaźnica jest więc w spółce z uwodzicielem... Gdyby ta idiotka nie była upuściła listu, byłabym uwierzyła w samobójstwo... A to paradne!...
— Trzeba biec do Lucjana! — przerwał Prosper.
— O nie, mój zięciu — odparła Garbuska. — Nie ma po co się śpieszyć... Jutro za dnia...
— Tak... lecz do jutra, będą mieli wolną całą noc...
— A tobie co do tego? — zawołała Julia Tordier ostro, patrząc cynicznie na młodego człowieka.
Prosper nie chciał wywołać nowej burzy odpowiedzią, że to przecież coś znaczy, a przecież celem jego prawdziwym był majątek.
— A wreszcie — rzekł — kpię sobie z tego.
— Tak to rozumiem — odparła Julia Tordier rozjaśniona.
— Więc cóż teraz zrobimy?
— Pójdę się poradzić — rzekła Garbuska.
— Czy iść z tobą?
— Nie potrzeba... Wracaj do siebie i połóż się spać... Już cię więcej Lucjan Gobert nie wyzwie... Idź, idź...
— Doradca jej, to Włosko — myślał Prosper.
Poszedł za Garbuską, która zabrała listy Heleny i Lucjana.
Na ulicy pożegnali się do jutra.
Prosper miał rację, Julia poszła do byłego dependenta.
Brama domu przy ulicy Verrerie była zamknięta, lecz w oknach się świeciło.
Julia zadzwoniła, stróż drzwi otworzył.
— A! to pani Tordier — rzekł, poznając przybyłą.
— Czy pan Włosko położył się już?
— Pewno nie jeszcze... Tylko co powrócił; czy pani chce się z nim widzieć?
— Tak, dowiedz się, czy może mnie przyjąć; rzecz jest ważna i niecierpiąca zwłoki.
Odźwierny poszedł i zastał jeszcze Włoskę w kantorze.
— Co tam? — zapytał.
— Pani Tordier... proszę pana... Chce się z panem widzieć, coś bardzo pilnego, mówi...
— Wprowadź panią Tordier.
Julia szła tuż za odźwiernym.
— Wejdź, kochana pani — rzekł były dependent.
Wprowadził ją do swego gabinetu i dodał:
— Dlaczego tak późno, musiało się stać coś bardzo ważnego?
— Nie myli się pan, stało się, czytaj! — i podała mu listy.
Włosko przeczytał obydwa.
— A! — rzekł z uśmiechem — dobra myśl przyszła państwu młodym.
— Nieprawdaż?
— Chcieli zmylić drogę, pisząc o samobójstwie...
— Byłabym uwierzyła, gdyby nie list Lucjana... A teraz radź pan, co trzeba uczynić?
— Ma pani stały zamiar ścigać i dochodzić swego na Lucjanie?
— O! tak... To mój wróg, to wróg Prospera Rivet... Potrzeba go uczynić nieszkodliwym... Usunąć z drogi tę przeszkodę.
— Czy pan Prosper wie o wykradzeniu?
— Tak, wie...
— Czy to nie zmienia jego zamiarów?
— Dlaczego zmieniać by miało... Zna pan dobrze jego pobudki...
— A więc, kochana pani, idź jutro do prokuratora, zanieś skargę, opartą na artykułach: 354, 355 i 356 Kodeksu karnego, a do skargi dołącz te listy... To wszystko jest, co potrzebujesz zrobić...
Julia podniosła się.
— Dobrej nocy pani — dodał Włosko. — Słuchaj moich rad, a wszystko będzie dobrze.

II.

Joanna Bertinot spoza firanki widziała Garbuskę, wychodzącą z Prosperem, a potem powracającą samą do domu.
— Znalazła kartkę panny Heleny — myślała dziewczyna — poszła pewnie oznajmić w policji i zarządzić poszukiwania... Napróżno, nie znajdą biednego dziecka!
Stała jeszcze przez chwilę u okna, nareszcie przekonana, że nic nowego nie zobaczy, poszła do łóżka.
Zajmijmy się teraz Lucjanem i Heleną.
Po półgodzinnej jeździe, przybyli na Montmartre.
Żeby nie zwracać uwagi, Lucjan kazał stanąć na rogu ulicy, wziął pod rękę Helenę i poprowadził do domu swej matki.
W miarę zbliżania, opuszczał Helenę spokój; napróżno Lucjan upewniał, że matka pochwala jej postępek i przyjmie ją z otwartymi rękami.
Helena nie była w stanie pokonać wzruszenia, chociaż nie żałowała tego, co uczyniła. Postąpiła przecież bardzo słusznie, uciekając od katuszy, długo znoszonych, a wreszcie ratując swoje życie, ratowała i życie Lucjana, bo czyż on mógł ją przeżyć? Stanęli w końcu u drzwi mieszkania; pod Heleną nogi się uginały, musiała oprzeć się o ścianę.
— Boję się... — wyszeptała — drżę cała...
— Dlaczego się boisz, nie masz sobie przecież nic do zarzucenia? — mówił Lucjan, ściskając ręce kuzynki.
Pani Gobert siedziała w stołowym pokoju, zajęta robotą, obok niej papuga Jacquot śpiewała i gadała, skacząc na grządce.
Usłyszawszy dzwonek, pani Gobert zadrżała, Jacquot strzepnęła skrzydłami, krzyknęła głosem piskliwym:
— Wejdź!... Ran... plan... plan!...
Pani Gobert otworzyła, nie mogąc się domyśleć, kto by to był taki.
Lucjan i Helena stanęli na progu.
Pani Gobert wyciągnęła ręce i wzięła siostrzenicę w objęcia, wołając:
— Dziecko moje kochane!... moja Helenko!
W jednej chwili prysły obawy dziewczęcia; zrozumiała, że Lucjan miał rację, pani Gobert pochwalała czyn swojej siostrzenicy, uściskała też ciotkę serdecznie, a łzy rozczulenia spłynęły z jej oczu.
Papuga, słysząc ciągle powtarzane imię Helena i trzepiąc skrzydłami radośnie, skrzeczała:
— Heleno!... Heleno!... pocałuj Coco!... Dzień dobry, Heleno, dzień dobry!... pocałuj Coco... Coco bardzo ładny!
— Przebacz mi, ciociu droga? Kochasz mnie zawsze? — szeptała dziewczyn.
— Cóż ci mam przebaczyć? Będziesz, Helenko, moją córką... To wkłada na mnie obowiązki. Obecność twoja mogłaby mnie niepokoić, gdybym nie była pewna, że przyszedłszy do mnie czystą jak anioł, będziesz taką aż do dnia, w którym będziesz w mocy rozporządzać twoją ręką i złożysz ją w dłoni Lucjana...
— Dziękuję ci, że nie wątpisz o mnie, matko moja — odrzekła młoda dziewczyna głosem poważnym.
— I o mnie nie wątpisz, prawda, matko? — wykrzyknął Lucjan. — Tak samo jak ty, jak ona, chcę, aby w dzień ślubu naszego mogła śmiało ludziom patrzeć w oczy.
— Godni jesteście jedno drugiego, moje dzieci — rzekła pani Gobert, przyciągając ich do siebie. — Niech Bóg was strzeże teraz!...
— Będzie nas strzegł, matko, ponieważ czyta w sercach naszych.
— Czy pomyśleliście, co może zrobić Julia Tordier, szukając śladów córki?
— Helenka wszystko przewidziała... — i opowiedział matce, jakie pismo zostawiła w domu.
— Nie bardzo to wam ułatwi położenie — odparła pani Gobert. — Przypuszczam, że Julia Tordier uwierzy w samobójstwo córki, chcącej uniknąć złego obchodzenia a głównie wstrętnego małżeństwa, a chociaż nie zdolna jest odczuć takiej straty, jednak dla samych pozorów, uda się do policji z żądaniem poszukiwań ciała córki... Nie tylko poszukiwać będą w nurtach Sekwany, lecz przetrząsną cały Paryż i kto wie, może szukając Heleny nieboszczki, znajdą Helenę żywą... Dom ten należy w części do wdowy po moim biednym bracie, przychodzi tu odbierać komorne a odźwierny jest jej oddany...
— Nie zna Heleny — przerwał Lucjan.
— Prawda, lecz trzeba być bardzo ostrożnym, aby się prawdy nie domyślił i nie wydał Heleny przed matką.
— Czy musiałabym wrócić do niej? — jęknęło biedne dziecko.
— Tak, niestety!... W dodatku wszyscy odczulibyśmy jej wściekłość...
— Masz rację, matko, wszystkiego można się spodziewać od takiej kobiety!... Więc co począć?
— Według mnie jest tylko jeden sposób.
— Jaki?
— Opuścić ten dom jak najprędzej.
— Więc będę dla was ciężarem — rzekła Helena ze smutkiem.
— Ty, dziecko moje, ciężarem!... Ty będziesz opatrznością dla mnie starej, schorzałej; ty wszystkim się zajmiesz w domu, a to mi życie przedłuży. Lucjan będzie pracował i nie zaznamy braku.
— Jakaś ty dobra, moja ciociu...
— Nazywaj mnie matką, należy mi się to, za moją miłość dla ciebie. — Po czym mówiła dalej do dzieci:
— Jutro zajmiecie się wyszukaniem mieszkania w stronie Batignolles lub la Chapelle.
— Tak, matko, od jutra zajmę się poszukiwaniem i wyprowadzimy się, a teraz może byśmy co dostali, Helenka nie jadła obiadu i ja jestem na czczo.
— Kochane dzieci, dam wam, co jest w domu, jutro o co lepszego się postaram.
Od dawna Helena i Lucjan nie jedli z takim apetytem.
Zapomnieli o tym co było nie jasnym w ich położeniu, byli razem, a więc szczęśliwi.
Nazajutrz z samego rana Lucjan wyszedł, aby poszukać mieszkania.

III.

W chwili, kiedy Lucjan wybrał się na poszukiwanie, to jest około godziny dziesiątej rano, Julia Tordier wyszła z domu i udała się do Pałacu Sprawiedliwości.
Po półgodzinnym oczekiwaniu, woźny wpuścił ją do gabinetu prokuratora.
Prokurator, zarzucony robotą, z góry jej zapowiedział, iż posłuchanie, jakiego może jej udzielić, będzie nader krótkim.
Garbuska nie potrzebowała rozwodzić się długo dla wyłuszczenia powodów swojej obecności.
— Panie prokuratorze, sprawa moja da się w paru słowach wyjaśnić — rzekła żywo. — Mam jedynaczkę, której ogłoszono już zapowiedzi... Dwudziestego piątego tego miesiąca ma być zawarte małżeństwo w merostwie i w kościele... Zamówiona już uczta weselna... Otóż, panie prokuratorze, za namową siostrzeńca nieboszczyka mego męża, chłopaka bez grosza i czci, który godzi na jej posag, wczoraj wieczorem opuściła dom macierzyński.
Brzydzę się skandalem, i jak o źrenicę mego oka dbam o cześć imienia, jakie mi zostawił najukochańszy i nieodżałowany nieboszczyk mąż, lecz choćbym miała wyprowadzić na jaw hańbę mej córki, nie mogę puścić bezkarnie podobnego bezeceństwa.
Z całym więc zaufaniem udaję się do pana prokuratora, by pan prokurator zmusił córkę moją do powrotu do mnie, a następnie by pan prokurator z całą surowością prawa ścigał łotra, który, używszy przewagi nad dzieckiem bezwolnym, nie umiejącym się oprzeć, zmusił je do popełnienia występnego czynu? Z winy tego łotra, przyszłość mej córki byłaby stracona na zawsze, gdyby nie wielka miłość uczciwego — człowieka, którego ma być żoną... Ta miłość skłania go do zapomnienia o tym, że ta nieszczęsna uchybiła najświętszym swym obowiązkom!...
Prokurator słuchał z uwagą.
— W fakcie opowiedzianym mi przez panią — rzekł, gdy Julia Tordier skończyła — jest więcej niż wykroczenie, jest zbrodnia, uwiedzenie małoletniej, a to powinno zaprowadzić przestępcę do kryminału.
— Tak! — krzyknęła triumfująco Garbuska. — Tak, do kryminału!... Zasłużył na to sto razy!
— Lecz — ciągnął dalej sądownik — skarga tu nie wystarcza, trzeba dowodów... Czy pani je ma?
— Mam.
— Jakie?
— Oto list podłego młodzieńca... Upuściła go moja córka widocznie pomieszana w chwili ucieczki z mego domu, a tu jest drugi, położony na oczach, w którym nieszczęśliwa chciała mi dowieść, że się uciekła do samobójstwa.
Prokurator wziął oba listy i czytał je powoli.
— Rzeczywiście, to jest bardzo ważne — rzekł następnie. — Widocznym jest, że dziewczyna wpadła w sidła, zastawione na nią przez tego Lucjana Gobert... W jakim ona jest wieku?
— Siedemnaście lat...
— Czy pani wie, dokąd ją zaprowadził jej uwodziciel?
— Z pewnością do siebie.
— Pani nie przypuszcza możliwości zakończenia tej sprawy bez rozgłosu i skandalu, małżeństwem?
— Nie, panie!... Nie! nie! nie!... Wołałabym widzieć ją na marach, aniżeli żoną tego włóczęgi!...
— Zatem chce pani dochodzić sądownie?
— Tak, panie, i to jak najśpieszniej! Pojmuje pan, jak mi na tym zależy, aby córka powróciła pod moją władzę... Teraz już jej się nie dam wywieść w pole, potrafię sprowadzić ją na prawą drogę i bądź co bądź, utrzymać na niej!
— Ten Lucjan Gobert jest jej krewnym, jak pani mówiła?
— Krewnym ze strony mego męża, po którym noszę żałobę.
— Wie pani, że występek krewnego córki pani może go skazać na karę wielce hańbiącą?
— Spodziewam się!
— Ile on ma lat?
— Dwadzieścia pięć.
— Do ciężkich robót.
— Najsprawiedliwiej! Choćby na galery!
— Nie mogę działać, nie mając w ręku skargi piśmiennej, zaniesionej przez panią...
— Panie prokuratorze, wszystko uczynię co tylko potrzeba, byle wyrwać mą córkę spod władzy jej uwodziciela!
— Procedurę sądową szybko się poprowadzi.
Prokurator uderzył dwukrotnie w dzwonek, dla przywołania swego sekretarza. Stawił się.
— Zaprowadź pan tę panią do swego gabinetu — rzekł mu wskazując na Julię Tordier — a gdy panu jasno wyłuszczy powód swej tu obecności, niech spisze po twoim dyktowaniu skargę, którą powinna złożyć na moje ręce.
Sekretarz, skłoniwszy się, wyszedł z Garbuską.
Wkrótce odprowadził ją do prokuratora, ze skargą spisaną na papierze stemplowym, opatrzoną jej własnoręcznym podpisem.
Prokurator przebiegł ją oczami.
— Dobrze — rzekł następnie. — Wydam wszelkie potrzebne rozporządzenia... Punkt o drugiej, bądź pani w prefekturze policji, w gabinecie szefa bezpieczeństwa... Dość powiedzieć pani nazwisko, by się tam zaraz dostać, on pani będzie towarzyszył do mieszkania, gdzie córka pani została zaprowadzona przez Lucjana Gobert, którego aresztowanie odbędzie się w oczach pani...
— Będę punktualną, i jeżeli mogłabym znaleźć pociechę, to tylko w widoku, jak pochwycą tego łotra!
Ukłoniła się i wyszła.
Na progu swego domu zastała oczekującego na nią Prospera Rivet.
Oboje weszli do domu, a Joanna Bertinot, która od rana stała na czatach w swym oknie, widziała ich w oknie pierwszego piętra.
Garbuska objaśniła Prospera o wszystkim, co zaszło.
Komiwojażer wywnioskował z opowiadania, że uwolni się od rywala, małżeństwo przyjdzie wkrótce do skutku, i że majątek teściowej tylko patrzeć, jak mu się w ręce dostanie.
Zbyteczne byłoby dowodzić, że te następstwa mocno mu się uśmiechały.
Pozostawmy dwoje tych nędzników i powróćmy do małego domku na Montmartre przy ulicy Kanoniczek.
Helenie zszedł czas na przygotowaniu śniadania na czas powrotu Lucjana, z wędrówki w poszukiwaniu mieszkania.
Dziewczę zmieniło się do nie poznania, twarz jej przybrała wyraz radosny. Pani Gobert jakby odmłodzona. I Coco na swej grządce widocznie uszczęśliwiała obecność Heleny.
Młoda panienka odpłacała jej, przemawiając do niej pieszczotliwie.
Jednym słowem i ciotka i siostrzenica oddychały w atmosferze spokoju; żadne złe przeczucie nie zamącało ich myśli i nie zachmurzało jasnego nieba.
O wpół do pierwszej powrócił Lucjan. Uściskał obie kobiety.
— Wydajesz się bardzo zadowolonym... — odezwała się pani Gobert.
— Istotnie — odparł.
— Znalazłeś, czego szukałeś?
— Tak, lecz nie bez trudu!... Udało mi się nareszcie znaleźć ładne mieszkanko z oknami na ogrody... Pyszny widok... Zieleń i kwiaty, nic więcej nie można wymarzyć... Cztery jasne pokoje i kuchnia; będziemy mieli pokój jadalny i trzy sypialnie...
— Czy drogie?
— Nie bardzo...
— Ile?
— Sześćset franków.
Pani Gobęrt objawiła  Błędne użycie szablonu→ brak lub pusty parametr "powinno".ździwienie.
— Ależ to za bezcen, w porównaniu z innymi mieszkaniami! Czy wolne?
— Od dziś, jeżeli nam się podoba.
— Zadatkowałeś?
— Tak, i dałem sześć franków olśnionej odźwiernej. Możemy się przenieść za parę godzin.
— Dziś niepodobna — odparła pani Gobert — do jutra wieczorem nie zdążymy się zapakować... Zamówisz wóz na rzeczy i przeniesiemy się pojutrze.
— A jak odźwierny tego domu zapyta dokąd? — zauważyła Helena.
— Z pewnością — rzekł Lucjan. — Lecz ponieważ nie może tego wiedzieć, dam mu adres zmyślony i zastrzegę tragarzom dyskrecję, obiecując im dobry napiwek... Teraz siadajmy do stołu... Zarobiłem na śniadanie i głodny jestem jak wilk.
— Wszystko gotowe.
— Po śniadaniu pójdę do willi Petit-Bry, do swego zajęcia u hrabiego de Roncerny. Oznajmię pannie Marcie o tym, co zaszło.
— O, jakbym chciała ją uściskać!... — wykrzyknęła Helena. — A gdybym tam poszła?
— Wychodzić stąd byłoby nieopatrznie — podjęła pani Gobert. — Nikt cię nie powinien tu spotkać!
— Kiedy się już przeprowadzimy, po upływie kilku dni, panna de Roncerny, jeśli będzie chciała zobaczyć się z tobą, to cię odwiedzi na Batignolles.
Przyznając słuszność ciotce, Helena nie nalegała więcej.
Śniadanie odbyło się wesoło. Nagle wszyscy troje zadrżeli. U drzwi odezwał się dzwonek.
— Kto to może być? — pytał Lucjan, wstrząśnięty dreszczem.
— Heleno, prędko, idź do swego pokoju — szepnęła pani Gobert, trzęsąc się cała.
Helena zniknęła za drzwiami pokoju Lucjana, który, jak wiemy, ona teraz zajmowała. Dzwonek znowu się ozwał, lecz tym razem gwałtowniej. Blady, ze strasznym przeczuciem w duszy, Lucjan poszedł otworzyć. Okrzyk ulgi i radości wyrwał się z jego piersi na widok osoby, stojącej na progu. To była Joanna Bertinot. Pani Gobert, nie znając małej garbuski, pytająco patrzyła na syna.
— Nasza przyjaciółka... Wierna przyjaciółka... — odparł, wpuszczając garbuskę. Następnie zawołał:
— Helenko!... Helenko!... To Joasia.
Helena wybiegła z pokoju na powitanie przybyłej. Uścisnęły się serdecznie.
— Co tam słychać? — zagadnął Lucjan.
— Przychodzę, by wam o tym donieść...
— Mów prędzej!...
— Wczoraj o dziewiątej wieczorem pani Tordier powróciła z Prosperem Rivet. — Weszli do mieszkania i pozostali tam jakie pół godziny... Potem oboje zeszli i wydawali się mocno wzburzeni... — Rozłączywszy się na rogu ulicy, poszli każdy w swoją stronę i straciłam ich z oczu, lecz ja nie ruszyłam się od okna i o wpół do jedenastej widziałam panią Tordier, powracającą samą...
— Z pewnością znalazła list Heleny — rzekł Lucjan — i chodziła na zwiady...
— I ja tak myślałam... — rzekła Joanna.
— A dziś rano?
— Dziś wyszła dopiero o dziesiątej i nie powróciła aż o wpół do dwunastej...
— Sama?
— Tak, lecz najmniej od godziny Prosper Rivet oczekiwał ją na progu domu. Weszli razem. Wtedy dopiero pośpieszyłam do was, aby zawiadomić i uściskać pannę Helenę.
— Trudnym mi się wydaje, by mogli powątpiewać o samobójstwie, spowodowanym rozpaczą — rzekł Lucjan. — Ten zbieg okoliczności przeszkodzi ich działaniu, i za parę dni nie będziemy się mieli czego obawiać...
— Jakto? — szepnęła Joanna.
— Za parę dni już nas tu nie będzie.
— Wyjeżdżacie? Opuszczacie Paryż? A może i Francję?... — zawołała wystraszona garbuska.
— Nie... nie... Poprzestajemy na zmianie mieszkania. Przenosimy się z Montmartre na Batignolles.
Joanna lżej odetchnęła.
— Jakżeście mnie przerazili! — rzekła następnie. — Myślałam, że wyjeżdżacie daleko, gdzie nie będę mogła was odnaleźć... i ścisnęło mi się serce...
Dwie grube łzy spłynęły po bladych policzkach dziewczyny.
— Dobra Joasia! — przemówiła, całując ją Helena.
— Czy jadłaś śniadanie, moja malutka? — zapytał rysownik.
— Jadłam, panie Lucjanie, i odchodzę... — Znowu się umieszczę w moim obserwatorium...
— Już odchodzisz! — odezwała się Helena.
— Widziałam cię... ucałowałam... powiedziałam, co widziałam... i dość mi na tym...
— Przyjdziesz jutro?
— Proszę was nie wątpić o tym... Czy pisała panienka do panny Roncerny?
— Nie.
— Dlaczego?
— Lucjan będzie się z nią dziś widział, on lepiej niż list opowie jej o wszystkim, co się tu dzieje.
— Bardzo się ucieszy, że pani będzie pod dobrą opieką... Ona tak panią kocha!
— Ty także kochasz Helenkę — rzekła pani Gobert, ściskając ręce Joasi.
— Jak siostrę swoją, gdybym ją miała, życie bym za nią oddała, aby tylko szczęśliwą była.
— Będzie szczęśliwą — ukryjemy ją aż do pełnoletności, a potem matka nie będzie mogła niczego jej zabronić.
— Niech tylko myśli, że nie żyję — rzekła Helena — nie będzie mnie żałowała.
Joanna pożegnała się, a pozostali usiedli do śniadania.
Lucjan spojrzał na zegar.
— Bądźcie zdrowe! — Uciekam do Petit-Bry — zawołał.
Był już na progu, gdy usłyszał hałas na schodach.
— Co to jest? — zapytała pani Gobert.
Lucjan dał znak milczenia, a sam słuchał uważnie.
— Rozmowa jakaś na schodach... Kilkanaście osób wchodzi...
Naraz zadzwoniono; pani Gobert i Helena zerwały się.
— Ukryj się, Heleno!... — rozkazał Lucjan.
Dziewczę wybiegło, a Lucjan stał, jak skamieniały, pomimo że już trzeci raz pociągnięto za dzwonek.
— Otwórz prędzej! — rzekła matka.
— Otworzyć w imię prawa! — rozległ się głos za drzwiami.
— Zginęliśmy... — jęknął Lucjan.
— Otworzyć w imię prawa! — wołano powtórnie.
A ponieważ nikt nie odpowiadał, zaczęto drzwi wybijać.
Lucjan otworzył; we drzwiach ukazał się komisarz policji, szef bezpieczeństwa publicznego i dwóch agentów.
— Pan Lucjan Gobert? — zapytał komisarz.
— Tak, panie.
— Dlaczego pan nie otwierałeś tak długo?
— Byliśmy z matką w drugim pokoju, nie słyszeliśmy...
— Niepodobieństwo!...
— A jednak to prawda... Czy mogę zapytać pana, co znaczy pańska wizyta?
— Przychodzimy, z upoważnieniem prawomocnym, szukać tu panny Heleny Tordier.
— Heleny Tordier! — powtórzył Lucjan — mojej kuzynki?
— Tak, panie.
— Nie rozumiem wcale...
Szef bezpieczeństwa publicznego odsunął młodego człowieka i z dwoma agentami wszedł do pokoju stołowego i, patrząc na trzy nakrycia na stole, odezwał się głosem drwiącym:
— A, nie rozumie pan co mówię! — Czy naprawdę, mój panie?
— Raz już powiedziałem...
— Wytłumacz mi pan, co znaczą te trzy nakrycia...
— Nic łatwiejszego... Ja i moja matka, a trzecia osoba właśnie odeszła...
— Czyż trzecie nakrycie nie oznacza miejsca, zajmowanego przy stole przez pannę Helenę Tordier?
— Ależ, panie, kuzynka moja mieszka na ulicy Anbry, u matki swojej...

IV.

Spodziewano się widać tej odpowiedzi, komisarz bowiem zamienił spojrzenie z szefem policji, który rzekł:
— Panna Helena Tordier opuściła dom matki i za namową pańską przyszła do pana.
Pani Gobert i Lucjan oniemieli.
— Wasza bladość i przerażenie całkiem nas upewnia... Tak, panna Tordier jest tu...
— Nie, proszę pana!
— Czy może pan zaprzeczyć, że ściągnął ją pan do swego domu, gdzie noc przepędziła?
— Przeczę temu formalnie!...
— Wie pan, że panna Tordier wychodzi za mąż?
— Wiem, że matka chce ją zmusić do małżeństwa...
— Wie pan, jak się nazywa młody człowiek, przyjęty przez panią Tordier?
— Wiem, proszę pana.
— Nie zaprzeczy pan, że wyzwał go pan na pojedynek?
— O, temu nie przeczę... Uważam Helenę jak moją żonę. Ojciec jej zaręczył nas i nie mogę znieść myśli, aby ją oddano człowiekowi nienawistnemu...
— I to pana popchnęło do zbrodni?
— Mnie, do zbrodni!...
— Przez prawo przewidzianej!... I pani, matka, kobieta, dotąd szanowana, nie powstrzymała pani syna! Stała się pani jego wspólniczką?
Zwrócił się potem do Lucjana:
— Raz jeszcze pytam pana, gdzie jest panna Helena Tordier?...
— Nie wiem, czy kuzynka opuściła dom matki.
— Nie namawiał jej pan ani słowami, ani piśmiennie?
— Nie, proszę pana.
— Zapewnia pan szczerze?
— Zapewniam.
— Kłamie pan, a oto dowód...
Mówiąc to, pokazał Lucjanowi list jego, pisany do Heleny, który zgubiła uciekając z domu.
Młody człowiek zgnębiony spuścił oczy.
Jednocześnie pani Gobert podniosła głowę, mówiąc:
— Dosyć tego, proszę pana! Tak, syn mój pisał, byłam jego wspólniczką, i życzyłam sobie gorąco wyrwać Helenę spod despotyzmu matki!
— Proszę pani, to zbrodnia!
— Zbrodnia!... Uchronić biedne dziecko od nieszczęścia?
— Nazywa się to, proszę pani, uwiedzeniem małoletniej, a prawo karze takie winy ciężkimi robotami.
Pani Gobert i Lucjan zachwiali się, jak pod uderzeniem obucha.
— Ciężkie roboty! — jęknęli oboje.
— Przyszedłem tu — mówił szef bezpieczeństwa publicznego — z rozkazem aresztowania pana Gobert.
— Mojego syna! — rzekła matka nieszczęśliwa. — To nie może być prawdą!
— Prawda, proszę pani... W imię prawa, aresztuję pana, panie Lucjanie Gobert!
Pani Gobert rzuciła się na syna.
— Moje dziecko... Moje dziecko chce pan aresztować! — wrzasnęła z okiem, krwią zaszłym, jak lwica, broniąca swoich małych.
— Posłuszny jestem prawu.
— Wasze prawo! — odparła pani Gobert — prawo, miotające się na niewinnych!... To niesprawiedliwość, barbarzyństwo; Lucjan żadnej zbrodni nie popełnił!
W tej chwili rozwarły się drzwi pokoju sypialnego i Helena, blada przerażająco, lecz szczytna postanowieniem, ukazała się na progu.
— Lucjan żadnej zbrodni nie popełnił — rzekła z ręką, w górę wzniesioną. — Ja wam to mówię, i przysięgam na honor!
— Obecność pani w mieszkaniu pana Gobert oskarża go — powiedział szef policji.
— Kłamliwe oskarżenie, unicestwię je zaraz!
— Trudno to będzie!... Ten list...
— Nie wpłynął wcale na moje postanowienie — przerwała Helena. — Gdy go odebrałam, już postanowiłam co czynić... Powiedziano panu prawdę, chciałam uciec od matki, aby uniknąć wstrętnego małżeństwa!... Wobec matki nie byłabym mogła się oprzeć... Zawładnęła mną, nie uważa na moje życzenia; byłaby mnie zmiażdżyła! Dwa tylko wyjścia miałam: ucieczka lub śmierć. Wybrałam ucieczkę... Nie chciałam umierać... bo jestem kochaną; nie czułam się w prawie pociągania za sobą do grobu dwóch istot ukochanych... Lucjan bowiem poszedłby za mną... a matka by go nie przeżyła... Widzi pan sam, że pańskie oskarżenie jest bezpodstawne... Nie uległam ani uwiedzeniu, ani gwałtowi, jestem tu z własnej mej woli...
— Nie jest pani pełnoletnią — podjął szef policji — nie miała pani prawa opuszczać domu matki.
— Nawet gdy cierpię? Gdy mnie torturują?
— Prawo jest jasne, nawet w takim razie: uciekając popełniła pani błąd, a ci, co cię przyjęli, popełnili zbrodnię!
— Czyż mieli zamknąć drzwi przede mną?
— Powinni byli... Przyjąć panią równa się zbrodni.
— Kto wam doniósł o tym?
— Ta, która do tego miała prawo.
Julia Tordier stała za drzwiami, aby wszystko słyszeć.
— Ja! — rzekła, ukazując się niespodzianie.
Lucjan, matka jego i Helena zadrżeli na jej widok.
Helena ukryła twarz w dłonie; pani Gobert prędko odzyskała przytomność i podeszła do Garbuski, mówiąc:
— Ty kazałaś aresztować mego syna?
— Tak, ja...
— Ależ to potwór nie kobieta! — krzyknęła nieszczęśliwa. — Zadręczyłaś na śmierć brata mojego... a nas nienawidzisz!... Nędznico! Szatanie wcielony!
— Panie naczelniku — odezwała się. Garbuska, — czy pozwoli pan mnie tak znieważać. Zakończ pan, proszę, tę scenę. Niech pan rozkazuje odprowadzić córkę moją do domu i spełnij pan swoje polecenie.
Naczelnik zwrócił się do Lucjana:
— Proszę za mną — rzekł.
Papuga wrzeszczała wpośród ogólnego zamieszania.
Pani Gobert zasłoniła sobą syna.
— Nie — mówiła — nie weźmiecie go... to by mnie zabiło.
Jeden z agentów zbliżył się do Heleny.
Helena osunęła się na kolana przed Julią Tordier.
— Matko... Matko moja — błagała — miej litość! Nie rozłączaj nas!...
Pani Gobert uklękła obok Heleny i prosiła:
— Zlituj się, Julio... Cofnij swą skargę... Zostaw mi syna...
Garbuska obojętnie odwróciła głowę.
— Podnieś się, matko... wstań, Heleno, nie odwołujcie się do serca tam, gdzie go nie ma — rzekł Lucjan z pogardą.
Następnie zbliżył się do Julii i, patrząc jej prosto w oczy, powiedział:
— Bóg jest sprawiedliwy, przyjdzie dzień, w którym drogo zapłacisz za obecną chwilę. Matko, Helenko nie płaczcie!... Zobaczymy się niedługo... Jestem niewinny, Bóg mnie nie opuści... Panowie, jestem gotów...

V.

Lucjan wyszedł pomiędzy szefem policji i komisarzem, Helenę dwóch agentów uprowadziło.
Pani Gobert półżywa padła na krzesło; Julia Tordier tylko z nią pozostała.
Przez kilka minut cisza śmiertelna panowała w pokoju, papuga nawet przestała krzyczeć; nieruchoma, z łbem przekrzywionym i z miną zasępioną, okrągłymi oczkami przypatrywała się Julii Tordier.
— A teraz pomówmy z sobą — odezwała się nagle Garbuska.
Na ten głos ostry, pani Gobert wyprostowała się i w groźnej postawie zaczęła:
— Jesteś tu jeszcze! — przyczyno tylu nieszczęść... Podły i bez czci oprawco! Wychodź stąd, wypędzam cię... Wyjdź... wyjdź zaraz z mego domu!
I ruchem rozkazującym wskazała drzwi.
Garbuska ze śmiechem piekielnym na ustach ani myślała ruszyć się z miejsca.
— Wyjść mam z twego domu — odezwała się na koniec. — Wypędzasz mnie, bardzo dobrze, lecz trzeba dowieść, że jesteś u siebie!...
Pani Gobert zrozumiała obelgę i trząść się poczęła.
Garbuska ciągnęła:
— Chcesz mnie wypędzisz z mojego własnego domu? Ty bowiem u mnie jesteś teraz... Do mnie dom ten należy, trzeba ci było zacząć od zapłaty komornego, któreś mi winna! Oddaj mi moją należność, dopiero wtedy będziesz mogła wypędzać!... Aha! zapomniałaś języka w gębie, co?... Ucichłaś teraz... Ucichniesz ty jeszcze bardziej, skoro ci komornika przyślę!...
— Cicho bądź, podła kobieto! — rzekła pani Gobert. — Odebrałaś mi syna i bez litości na rozpacz moją obrzucasz mnie obelgami i groźbą...
— Czy to obelga lub groźba, żądać tego, co się należy?
— Brat mój, którego dręczyłaś przez lat osiemnaście, nie z litości dał nam to mieszkanie, lecz z przywiązania... Wiesz o tym dobrze, i wszyscy to wiedzą!.... Mam więc prawo wypędzić ciebie, bo jestem u siebie i nic nie winnam...
— Komornik ci to objaśni; jeżeli nie zapłacisz, na bruk cię wyrzucę, a graty każę sprzedać... Nieboszczyk Tordier darmo was trzymał!... Tak ci się podoba mówić... Lecz ja nic o tym nie wiem!... Czy masz jaki kwit od niego?... Pokaż, a wyjdę natychmiast. Jeśli go nie masz, dawaj pieniądze!
— Ta kobieta to potwór! — mówiła pani Gobert, dysząc. — Żąda kwitów, a wie, że ich nie mam... Chce pieniędzy, a wie, że ich nie mam... Chce pieniędzy, a wie, żem jej nic nie winna... Zgubiła dziecko moje, teraz chce mnie na bruk wyrzucić!... — Wynoś się łajdaczko! Idź precz, złodziejko!
— Złodziejka! złodziejka! złodziejka! — powtórzył po trzykroć głos ostry.
To papuga brała stronę pani swojej.
— Dawaj moje pieniądze! — syczała Julia Tordier.
— Złodziejka! złodziejka! — powtarzała papuga.
Z oczami, krwią nabiegłymi, Garbuska posunęła się do papugi, zdecydowana łeb jej ukręcić.
Lecz papuga szczęknęła dziobem z taką gwałtownością, przybrała postawę tak groźną, że Julia Tordier cofnęła się przerażona.
— O, biada ci, wdowo Gobert — rzekła, zgrzytając zębami. — Od dawna zemstę ci zaprzysięgłam, za rady, jakie dawałaś temu niedołędze Tordier, twemu bratu, ażeby go na mnie buntować! Po długim oczekiwaniu, nadszedł czas na koniec! Chciałaś mi zabrać córkę... Ja ci syna wzięłam i poślę go na galery... a ciebie wyrzucę na bruk i zostawię bez dachu i bez kawałka chleba! Dowidzenia, wdowo Gobert... Zobaczymy się jeszcze!
Wybiegła, trzaskając drzwiami.
— Złodziejka! złodziejka! — krzyczała na nią papuga.
Pani Gobert została sama. Przybita tyloma ciosami, poczuła zawrót w głowie, wyciągnęła ręce, szukając pod pory, a nie znalazłszy jej, osunęła się i upadła nieprzytomna na ziemię.
Papuga wydała okrzyk grobowy...
Julia Tordier wpadła jak huragan do odźwiernego, u którego zastała kilka kumoszek.
— Panie Benoit! — rzekła.
— Słucham pani? — odpowiedział odźwierny pokornie.
— Wiesz, że odpowiadasz za wszystko, co się w domu stać może szkodliwego moim interesom...
— Wiem, proszę pani.
— Pilnujże w dzień i w nocy, ażeby nic nie wyniesiono z mieszkania Gobertów... Rozumiesz, żadnego sprzętu, co się zowie...
— Niech pani będzie spokojna, nic nie wyniosą.
— Pamiętaj! — dodała Garbuska.
Następnie wybiegła, wsiadła w dorożkę i rzuciła adres:
— Ulica Saint-Denis nr 107, co koń wyskoczy!
Stanąwszy na ulicy wskazanej, wbiegła szybko do biura.
— Czym można służyć pani Tordier? — zapytał dependent w nieobecności adwokata.
— Oto jest wykaz, jak długo niepłacone mieszkanie — rzekła, kładąc kartkę przed urzędnikiem.
— Czy trzeba ścigać niewypłacalnego dłużnika?
— Natychmiast!... Wyrzucić z mieszkania, sprzedać, zlicytować w jak najkrótszym czasie...
— Pośpieszymy, bądź pani spokojna — odrzekł dependent ze śmiechem.
— Dostanie pan gratyfikacji pięćdziesiąt franków, jeżeli będę zadowolona.
— Jakbym je już miał...
— Sądzę, że teraz odczepiłam się już na zawsze od Gobertów — mówiła Garbuska, wychodząc.
Powróćmy teraz do Heleny.
Dwaj agenci wsadzili nieszczęśliwe dziecko, nieprzytomne prawie, do powozu i ruszyli w drogę.
Helena zemdlała, nie obeszło to jednak wcale jej stróżów, przyzwyczajonych do podobnych objawów boleści.
— A jednak, ładna to panienka — odezwał się jeden z nich. — Zmartwione widać biedactwo!... Dużo łez, a potem obowiązkowe zemdlenie, lecz łzy obeschną i wszystko minie prędko! Za tydzień śladu nie będzie i panienka z drugim kawalerem romansować zacznie!... Znam się na tym! W ten sposób wnioskując, podtrzymywał Helenę i tak przyjechali na ulicę Anbry.
Od godziny już Prosper Rivet wyglądał oknem, oczekując przybycia powozu.
Ujrzawszy nareszcie, zszedł na dół i szepnął parę słów do ucha agentowi.
Z domu naprzeciwko Joanna Bertinot, na stanowisku w oknie, widziała wszystko, co zaszło.
Widziała Prospera na czatach, widziała jak zszedł, gdy powóz stanął przed nr 7, i jak rozmawiał z agentami.
Dotąd nie domyślała się jaki cios ją czeka.
Po rozmowie z agentami Joanna zobaczyła, że Prosper wszedł do powozu, a potem ukazał się z młodą dziewczyną, omdlałą na ręku.
Nie mogła dojrzeć pięknej twarzy Heleny, spoczywającej na piersiach komiwojażera, lecz poznała ubranie, poznała śliczne jasne włosy, rozpuszczone w nieładzie.
Krzyknęła głucho, i niezdolna zdać sobie sprawy z tego, co widzi, skamieniała z przerażenia.

VI.

Po chwili przytomność powróciła Joannie, i drżącymi usty mówiła do siebie:
— Nie... nie... zdaje mi się pewnie... To nie może być panna Helena... którą przywieźli... nieżywą może! Mój Boże, mój Boże!.. co się tam stało?
Nie mogąc wytrzymać, Joanna włożyła kapelusz i okrycie i zeszła na dół.
Powóz stał jeszcze, furman chował pieniądze do woreczka.
Agenci pomogli Prosperowi zanieść Helenę na górę.
Joanna zbliżyła się do woźnicy.
— Przyjechaliście z Montmartre, z ulicy Kanoniczek? — zapytała.
— Tak jest, moja panienko — odpowiedział.
— Przywieźliście młodą panienkę i dwóch panów?...
— Dwóch paskudników, jak Boga kocham. Co się tyczy panienki, to biedna dusza przy wyjeździe tak płakała i narzekała, iż mogłaby rozczulić nawet drzwi więzienne.
— Co się tam stało?...
— Różne różności!... Trzeba pannie wiedzieć, że z prefektury po mnie przysłano na stację, po mój powóz o czterech miejscach, to nie żarty!... Był komisarz i jakaś gruba ryba z prefektury i dwóch agentów...
Joanna zadrżała i poczęła pojmować, co się stało.
— Zawieziecie mnie na ulicę Kanoniczek?
— I owszem, niech panna siada! — odparł woźnica.
Joanna wskoczyła do powozu.
Skoro zatrzymali się przed domem na ulicy wskazanej, kilka kumoszek rozmawiało w bramie z odźwiernym.
Joanna zapłaciła furmanowi i chciała wejść do domu.
Odźwierny zastąpił jej drogę.
— Dokąd panna idzie? — zapytał.
— Do pani Gobert.
— Proszę.
Joanna wbiegła na schody, prowadzące do mieszkania nieszczęśliwej matki, i zapukała do drzwi.
Nikt nie odpowiedział.
Ponieważ drzwi nie były zamknięte, weszła zatem, minęła przedpokój, a w sali stołowej okropny widok wydarł jej z piersi okrzyk zgrozy.
Pani Gobert, bez przytomności, leżała, na podłodze.
Młoda dziewczyna przebiegła pokój i uklękła przy zemdlonej.
— Mój Boże, co się tu dzieje? — szeptała, rozgrzewając zlodowaciałe ręce pani Gobert w swoich. — Pani... pani... błagam cię, otwórz oczy... odpowiedz mi...
Próbowała podnieść ciało, przyłożyła ucho do serca staruszki; zdawało jej się, że już nie bije.
Wtedy myśl, że pani Gobert umarła, opanowała jej umysł.
Przelękła się, zerwała, wybiegła na schody, wołając:
— Na pomoc!... ratunku!...
Na ten krzyk, odźwierny i kumoszki, powodowani ciekawością, wpadli do pokoju.
— Dlaczego panna woła o pomoc... — zapytał odźwierny — czy się pali?
— Patrzcie! — odpowiedziała Joanna. — Ta biedna pani umiera, może będzie można jeszcze ją uratować!... Biegnijcie prędko po doktora!
Pani Gobert, istota słodka i szlachetna, lubiana była przez wszystkich. Żałowano jej, że miała taką bratowę, jak Julia Tordier, którą pogardzano.
Jedna z kobiet pobiegła po doktora.
Z pomocą Joanny zaniesiono chorą do łóżka.
Joanna porozpinała suknie na niej.
— Boję się, czy ona już nie umarła... — mruknął odźwierny, kręcąc głową.
Joanna usłyszała i odparła żywo:
— Nie... nie... serce chociaż słabo, lecz bije.
— To przeklęta Garbuska tego narobiła — rzekła jedna z kobiet.
— Cicho! cicho! — przerwał odźwierny. — Myślcie sobie, co wam się podoba, ale pamiętajcie, że pani Tordier to moja właścicielka...
— Lecz? co się tu stało? — zapytała Joanna.
— Okropności!... Pani Tordier przyjechała z policjantami i zaaresztowała pana Lucjana, który jest okrasą wszystkich zacnych młodych panów, taki to uczciwy i pracowity chłopiec, i oto zabrali go, jak złoczyńcę!
— Rozumiem wszystko! — zawołał Joanna. — Co za okropność!... Co za podłość!... O nieszczęśliwy!...
— Pokazuje się — mówił odźwierny — że pan Lucjan kochał się w swojej kuzynce, w córce właścicielki, a ponieważ ona wydaje ją za kogo innego, więc sprowadził pannę Helenę tutaj... Nawet ja się tego nie domyślałem, przysięgam, jak mnie tu widzicie!... Otóż wzięli go za uwiedzenie małoletniej, a to bardzo niedobre... Może go to zaprowadzić ni mniej ni więcej, tylko do ciężkich robót... Pojmujecie, jaki to cios dla matki...
Joanna bliska była rozpaczy.
Wyrzucała sobie gorzko swoją rolę w zbliżeniu narzeczonych, ponieważ to zbliżenie miało tak fatalne skutki.
Po jakimś czasie nadszedł doktór.
— Ocal ją pan, ocal! — błagała Joanna, prowadząc doktora do pani Gobert.
— Prędko podać miednicę, kompres i bandaż... — rzekł, zbadawszy chorą. — Silne uderzenie do głowy... Krew trzeba puścić... Byleby tylko nie było za późno!...
Podano z pośpiechem żądane przedmioty.
Doktór przewiązał rękę chorej i naciął żyłę.
Ani kropla krwi się nie pokazała.
Doktór popatrzył i pokręcił głową wcale nie pocieszająco.
Powtórnie przeciął żyłę na ręce pani Gobert, lecz krew się nie pokazała.
— O Boże! — zawołała Joanna — czyż miałaby umrzeć?
W tej właśnie chwili wystąpiła kropla krwi z żyły, wszyscy oczekiwali całego strumienia, który byłby zbawieniem.
Naraz drzwi się otworzyły i wszedł jakiś mężczyzna z nakrytą głową.
— Kto pan jesteś i czego żądasz? — zapytał doktór.
— Jestem komornik; pani Tordier przysłała mnie po odbiór należności za mieszkanie, nieopłacone od dawna.
— Pani Gobert chora, przyjdź pan innego dnia...
— Panie, jako komornik...
— A ja jako doktór, sam jeden mam tu głos... Proszę odejść, a jeżeli potrzeba, rozkazuję odejść panu!
— To wygląda na chęć niezapłacenia... Postaram się o rozkaz i przyjdę z prawem wyrzucenia z mieszkania.
Po tych słowach komornik wyszedł.
— Śmierć wyręczy pana komornika, biedna kobieta nie żyje; zapóźno zostałem wezwany! — odezwał się lekarz.
Joanna, łzami zalana, uklękła przy łóżku, doktór wyszedł.
— Nieszczęśliwa matko, — mówiła młoda dziewczyna — matko ukochana przez syna, i sama tak kochająca, będziesz z nieba mieć pieczę nad nim, i prosić Boga, aby go nie oddał w moc strasznej nieprzyjaciółki!... O, Bóg pomści śmierć twoją!
Obecni wszyscy płakali; Joanna podniosła się.
— Niech co chce robi właścicielka — odezwał się odźwierny — niech mnie nawet wypędzi, a ja nie opuszczę zacnej pani Gobert, która zawsze miała dobre słowo dla mnie. Idę zaraz do merostwa, i do zakładu pogrzebowego, i zrobię wszystko, co się należy.
— A ja zostanę przy niej... — rzekła Joanna.
— I my zostaniemy — dodały kobiety — będziemy razem modliły się za nią.
— Biedny pan Lucjan!... Co za straszny cios dla niego!
— Nieszczęśliwy!... — zawołała Joanna — uwięziony w chwili, kiedy matka na łożu śmiertelnym!... i rozłączony z panną Heleną na długo... może na zawsze!
Odźwierny poszedł zająć się przygotowaniami do pogrzebu, Joanna z pomocą kobiet ułożyła nieboszczkę na łóżku, przyniesiono wody święconej, zdjęto krzyż z nad łóżka i położono go na piersiach świętej niewiasty, którą zabiła niecna Garbuska.
Następnie Joanna zapaliła świece i zaczęła czytać psalmy za umarłych.
Zostawiliśmy Prospera Rivet przy ulicy Anbry, jak wynosił na ręku z powozu zemdloną Helenę.
Piękny komiwojażer był bardzo silny, nie czuł prawie ciężaru dziewczęcia.
W parę sekund był już w pokoju Heleny i położył ją na łóżku.
Dziewczyna nie odzyskała przytomności.
Długie włosy rozwiane tworzyły złotawą aureolę dokoła ślicznej twarzyczki, sina obwódka okalała oczy zamknięte.
Patrzył przez chwilę na Helenę i rozbierał rysy i kształty jej delikatne i zaokrąglone.
— Diabelnie ładna! — mówił do siebie. — Byleby nie umarła!
Wziął rączkę Heleny i trzymał w dłoni.
Ciepła była, puls się odzywał.
— Nie ma niebezpieczeństwa, za kwadrans przyjdzie do siebie — myślał.
A jednak nie puścił rączki, i uczuł jakiś dziwny a rozkoszny dreszcz w całej istocie, nieznany mu dotąd, jemu.
który cenił jedynie przyjemności dobrego jedzenia, wina i najniższej rozpusty.
Coś wznioślejszego w nim się budziło; doskonała piękność dziewczęcia nie tylko do zmysłów jego przemawiała.
— Do licha! — myślał — czyżbym się miał zakochać? — Ja, Prosper Rivet zakochany; to paradne! — Koniec końców, czemużby nie? — Ta mała dosyć na to ładna, szczególniej w porównaniu z matką... Jak ta diablica Garbata mogła się zdobyć na taką córkę? — Za dwa tygodnie będę mężem tego klejnocika... Mężem w całym tego słowa znaczeniu, a jeżeli stary potwór myśli inaczej, to myli się bardzo.
Słodkie myśli Prospera przerwało wejście Julii Tordier do pokoju obok.
Piękny komiwojażer wybiegł na jej spotkanie.
— Gdzie ona jest? — zapytała Julia.
— W swoim pokoju... na łóżku... bezprzytomna...
Garbuska przystąpiła do łóżka.
Ujrzawszy Helenę w całym blasku piękności, wdowa Tordier rzuciła podejrzliwym wzrokiem na Prospera, zdawało jej się bowiem, że oczy młodego człowieka błyszczą nienaturalnie.
— Ty ją tu przyniosłeś? — przemówiła głosem świszczącym.
— Tak, z pomocą agenta.
— Dlaczego agent odszedł?
— Prawdopodobnie uważał, że nie ma już nic do roboty...
— Sam tu z nią byłeś?
— Nie mogłem jej przecież odstąpić...
— Odejdź teraz — czekaj na mnie w sali jadalnej; niepotrzebny tu już jesteś...
Prosper wyszedł śpiesznie.
Garbuska rozebrała Helenę i wściekała się, odkrywając jej szyję dziewiczą i piersi białe jak marmur.
— Ah! gdybym mogła pozbyć się jej, kiedy nie mogę być do niej podobna — szeptała z nienawiścią.
Weszła do Prospera i pierwsze jej słowa były:
— Nigdy do ciebie należeć nie będzie, rozumiesz? Nigdy! — mówiła z nienawiścią.
— Nie wiem, dlaczego mi to powtarzasz, nie obchodzi mnie bowiem wcale ta mała.
— Przysięgniesz na to?
— Przysięgam.
— Jeżeli kłamiesz... pożałujesz tego!...
Po chwili dodała:
— Tam, wszystko skończone.

VII.

Podczas gdy para godnych siebie nędzników wychodziła z domu, zamkniętego na klucz przez Garbuskę, Helena powoli przychodziła do siebie.
Otworzyła oczy i naraz przypomniała sobie wszystko. Usiadła na łóżku, podniosła ręce do czoła: ból straszny rozsadzał jej czaszkę; wszystkie okropności z ulicy Kanoniczek stanęły jej w pamięci.
— Lucjan w więzieniu! — mówiła — moja matka go oskarżyła i wydała!... Rozłączyła nas na zawsze! Jedyne teraz moje zbawienie w śmierci!
Poprawiła włosy i rzuciła się do drzwi, lecz, zobaczywszy, że zamknięte, wydała okrzyk rozpaczy.
— Uwięzioną jestem! — jęczało biedne dziewczę. — Niepodobna wyjść!... Na szczęście, jest jeszcze okno... Można tak samo zabić się na bruku, jak szukać śmierci w nurtach Sekwany.
Pobiegła do sali jadalnej i otworzyła okno, które było naprzeciw okna Joanny Bertinot.
Wpatrzyła się w nie i poczęła myśleć o Joannie.
— Nie ma Joanny w domu... dobrej mojej.. tak mi oddanej... Gdzie ona jest, czy wie co się ze mną stało?... Jakże się zmartwi uwięzieniem Lucjana... Przez kilka godzin miałam nadzieję lepszej przyszłości, lecz to było tylko złudzenie!... Trzeba się pożegnać z miłością!... ze szczęściem!...
Po chwili podniosła głowę spuszczoną.
— Dlaczego tak odrazu poddaję się rozpaczy?... Dlaczego chcę umrzeć?... Lucjana nie zatrzymają w więzieniu, przecież on nic złego nie zrobił... Ja sama w oczy sędziom oświadczę: to ja z własnej woli uciekłam z domu matki, bo za wiele tam cierpiałam; umarłabym była, gdybym dłużej pozostała...
Ja go kocham... ja chcę do niego należeć... Jak sąd się o tym dowie, uwolni go natychmiast... Chciałam umrzeć, kiedy właśnie moje świadectwo może go uratować... Nie nie umrę... nie chcę śmierci... będę walczyć i mnie winien będzie uwolnienie swoje.
Gwałtowny przewrót nastąpił w umyśle Heleny, zamiast poddawać się przeznaczeniu, nabrała odwagi i przygotowała się do walki.
Garbuska i Prosper powrócili.
Helena ułożyła twarz na ich spotkanie.
— Matko i ty, panie — odezwała się głosem poważnym — posłuchajcie... Dziwi was zapewne, że zastaliście mnie zdrową i silną, kiedy przed chwilą byłam umierającą... Bóg mi przywrócił siłę i energię! Nie wiem, co mi przyszłość przyniesie, bo nie wiem, co uplanowaliście na moje nieszczęście, lecz posłuchajcie mnie i zachowajcie w pamięci: Może uda ci się, matko, rozłączyć mnie na zawsze z tym, którego kocham, a którego ocalę wbrew twojej woli!...
Po czym, zwracając się do Prospera, rzekła:
— Tobie zaś, panie, może się uda gwałtem zaciągnąć mnie do merostwa i kościoła i wymusić pozwolenie moje; lecz, jeśli zostanę żoną twoją, nigdy do ciebie należeć nie będę! rozumiesz?... nigdy!... Przysięgam i dotrzymam przysięgi!... W dniu, w którym zapragniesz przestąpić próg mego pokoju, zabiję się.
Oto co miałam powiedzieć... A teraz skończone wszystko... Róbcie, co wam się podoba! Nie boję się niczego, ponieważ ani wy, ani nikt na świecie nie przeszkodzi mi umrzeć!
Julia Tordier słuchała niema z przerażenia, a przy ostatnich słowach córki rzuciła się do niej z pięścią podniesioną.
— To tak! — krzyknęła wściekła — grozisz nam... wyzywasz... Śmiesz w ten sposób mówić!...
— Uderz, matko... zabij mnie... — odparło dziewczę — umrę z ochotą!...
Garbuska uderzyła z całych sił Helenę, a biedna dziewczyna nie wydała najmniejszego jęku, osunęła się tylko na kolana.
Prosper powstrzymał Garbuskę, która drugi raz się zamierzyła.
— Przestań pani — rzekł, odciągając ją — na co się to zdało... Ja przebaczam jej, gdyż sama przekona się z czasem, o ile niesprawiedliwą była względem matki, i jak nie poznała się na moim uczuciu, pełnym szacunku... Pani, nie chcę nastawać... rachuję na czas... i na sposobność, aby mnie pani mogła ocenić...
Uśmiech pogardy był całą odpowiedzią Heleny.

Powróćmy do Montmartre.
Odźwierny z ulicy Kanoniczek załatwił wszystko, co się tyczyło pogrzebu pani Gobert.
Pieniądze, zostawione przez Lucjana, wystarczyły na opłacenie wydatków.
Pogrzeb miał się odbyć trzeciego dnia o godzinie dziesiątej rano.
Całą noc Joanna na przemian z sąsiadkami czuwały przy zwłokach.
Biedna dziewczyna przeczuwała, że dla Heleny wszystko stracone; a śmierć pani Gobert wzniosła niezwyciężoną pomiędzy nią i Lucjanem zaporę.
Pomimo całego przywiązania i chęci pomocy Helenie, czuła, że jej gruntu pod nogami braknie, i że niepodobieństwem będzie odebrać córkę matce i wyrwać Lucjana z więzienia.
Odźwierny ze swej strony przemyśliwał nad uwolnieniem młodego człowieka.
Udał się rano do mieszkania zmarłej.
— Panienko — rzekł do Joanny — chciałem z tobą pomówić, zejdź na chwilę, bo ja nie mogę odstąpić bramy.
— Z ochotą — odpowiedziała i zaciekawiona poszła za nim.
— Panienko — zaczął gdy już byli na dole — nie wiem, co cię wiąże z panią Gobert i panem Lucjanem, lecz chciałem podzielić się z tobą moimi spostrzeżeniami, bo zdaje mi się, że masz dla nich dużo przyjaźni.
— Nie myli się pan. — odrzekła — Poświęciłam się dla matki i teraz zrobię wszystko dla syna.

VIII.

Odźwierny obejrzał się, czy kto nie podsłuchuje i zaczął:
— Czy nie sądzi pani, że trzeba dać znać panu Lucjanowi o śmierci matki?
— Myślę, że trzeba, jak pan mówi — ale jakim sposobem, do kogo się udać? Nie jestem krewną pani Gobert, nie mam żadnego tytułu żądać widzenia się z panem Lucjanem... A może nie pozwolą mu z nikim się widzieć, aż po pierwszych badaniach?...
— Masz rację, panienko, odmówią tobie, zarówno jak mnie — lecz nie odmówiliby może komuś wyżej postawionemu...
Joanna pomyślała o hrabinie de Roncerny.
— Może by to zrobił jego szef — dodał odźwierny — pan Lucjan nie jest zbrodniarzem przecież... Chciał ożenić się z kuzynką — czyż to zbrodnia?...
— Daj mi pan adres szefa pana Lucjana.
— Pan Soly, architekt, ulica Chanchat.
— Dziękuję... idę zaraz na ulicę Chanchat.
— Panienko... słówko jeszcze; przyniosę za chwilę karty pogrzebowe... Czy nie wiesz, komu posłać, by je trzeba?
— Nie wiem... chyba hrabiostwu de Roncerny, do willi Petit-Bry...
— Dobrze... Czy myślisz, że można posłać także pani Tordier?
— Zabójczyni pani Gobert! — krzyknęła Joanna ze zgrozą.
— Zrobię, jak każesz, panienko, lecz w każdym razie muszę ją zawiadomić, jestem przecież jej sługą... Po zabraniu ciała, muszę zamknąć mieszkanie. Dostałem dziś od komornika rozkaz, dla nieboszczki, zapłacenia komornego zaległego... Teraz nastąpi zlicytowanie nieruchomości.. Chociaż postępowania właścicielki nie pochwalam, czego panience dowiodłem, jednak nie mniej jest to właścicielka... i muszę jej zdać rachunek...
— Dobrze, że pan mi o tym powiedział... Dowiedziawszy się o śmierci bratowej, pani Tordier gotowa przyjść tutaj... postaram się z nią nie spotkać, przeraża mnie bowiem ta kobieta. Proszę pana, nie wspominaj jej o mnie...
— Dobrze, panienko.
Joanna wsiadła do dorożki i kazała się zawieźć do pana Soly.
Nie zastała architekta w domu, a na zapytanie, kiedy powróci, urzędnik biurowy odpowiedział:
— Nie mogę pannie oznaczyć na pewno... udał się do Petit-Bry... do hrabiego Roncerny i prawdopodobnie wróci wieczorem...
Joanna podziękowała i pojechała do Petit-Bry, gdzie rzeczywiście zastała pana Soly.
Chciał on się przekonać, jak daleko Lucjan posunął roboty, i zadowolony był z tego, co zastał.
Marta tylko niespokojna była, dlaczego młody człowiek nie pokazywał się; przeczuwała coś złego i chciała się dowiedzieć koniecznie albo sama, albo przez Joannę.
W chwili, gdy mała ułomna przyjechała do willi, państwo Roncerny z Martą i panem Soly znajdowali się w parku, w miejscu, gdzie wznoszono pałacyk wieszczek.
— Czy jest tu pan Soly? — zapytała służącego.
— Jest z państwem i z panną Martą w parku.
— Proszę poprosić pannę Martę do mnie, i powiedzieć jej, że chodzi o honor, a może o życie osoby, dla której on ma przyjaźń i szacunek...
— Czy mogę pannie Marcie powiedzieć to przy rodzicach?
— Wszystko jedno... niech tylko panna Marta będzie łaskawa przyjść jak najprędzej...
Służący odszedł, a Joasia usiadła na ławeczce ogrodowej i czekała.
— Co się stało? — zapytała Marta, ujrzawszy służącego.
— Joasia, dawna pani pokojowa, przyjechała... Chce z panią się widzieć, ma coś bardzo ważnego zakomunikować.
— Joanna tutaj!... — zawołała Marta — gdzie ona jest; biegnę natychmiast...
— Czeka na panią przy ganku.
Panna Roncerny przeprosiła towarzystwo i poszła za służącym.
— Przynosisz mi złe wiadomości — rzekła, biorąc ręce Joasi i patrząc na jej twarz zmienioną.
— Nieszczęście! Straszne nieszczęście, proszę pani!...
— Czy to z Helenką?
— Panna Helena jest bardzo nieszczęśliwa, lecz pana Lucjana trzeba ratować!
— Czy jest w niebezpieczeństwie?
— W więzieniu...
— On w więzieniu!... Niepodobieństwo.
— Tak on uwięziony, a matka jego nie żyje.
— Ależ to straszne, nie do uwierzenia...
Joanna w krótkości opowiedziała wszystko pannie de Roncerny.
— Więc ten potwór, ta matka bez serca, ta Julia Tordier powodowana ślepą nienawiścią zgubiła dwoje dzieci!... O biedna moja Helenka!
— On więcej godzien litości, on niewinny, zawleczony do więzienia, jak złodziej!...
Matkę jego rozpacz zabiła, a on jeszcze o tym nie wie... Myślałam, że pan Soly przyjdzie w pomoc swemu podwładnemu, który przecież nie stracił prawa do jego szacunku... a gdyby on nie chciał, miałam na myśli pana hrabiego de Roncerny...
— Mojego ojca!... — zawołała Marta — masz rację, Joasiu... Ojciec mój ma przyjaciół, wpływowych w sądownictwie... ja także znam kogoś, co ma stosunki rozległe... Chodź, Joasiu, musimy najpierw ocalić Lucjana, a potem spróbować ocalić Helenkę...
Mówiąc to, pociągnęła z sobą Joannę do mieszkania wołając na służącego:
— Antoni, ptrędko biegnij, poproś mojego ojca, niech przyjdzie z mamą, panem de Beuil i panem Soly... czekam na nich w salonie...
— Joasiu, — mówiła — powtórzysz wszystko mojemu ojcu! Musi wysłuchać mojej prośby i zająć się Lucjanem! Ale, jak przeszkodzić małżeństwu, ułożonemu przez tę niecną matkę?
— Niestety, to będzie bardzo trudno! Po takiej kobiecie jak Julia Tordier, można się wszystkiego spodziewać...
W tej chwili weszły do salonu cztery osoby oczekiwane.
— To ty Joasiu! — zawołał hrabia.
— Tak, ojcze — odrzekła Marta. — Joasia z bardzo złymi nowinami — które obchodzą najbardziej pana Soly.
— Mnie, pani? — zapytał pan Soly.
— Joasia była u pana w mieszkaniu, nie zastała pana przyjechała; chciała panu donieść, że Lucjan Gobert uwięziony.
— Uwięziony! — powtórzyli wszyscy.
— Lucjan! — zawołał pan Soly. — To niemożliwe... Znam go tak dobrze, i wiem, że niezdolny do podłości, ja bym mu całe mienie moje powierzył...
— O! panie, nie o to go obwiniają; wie pan, że Lucjan kocha kuzynkę swoją.
— Tak, pannę Tordier. Wiem nawet, że nieboszczyk pan Tordier pochwalał uczucie córki i Lucjana i nawet zaręczył ich z sobą...
— Na nieszczęście umarł ten zacny człowiek — przerwała Marta — a matka niegodziwa chce zmusić Helenę, aby zapomniała o tym, którego kocha, i poszła za człowieka, którym słusznie pogardza... A teraz, Joasiu opowiedz wszystko, co wiesz...
Joanna powtórzyła to, co Marta, mówiła.
— Ależ to straszne — rzekł pan Roncerny. — Więc matka nieszczęśliwego Lucjana umarła?
— Tak, zabita przez panią Tordier, a teraz ojcze, trzeba ocalić Lucjana.
— Dobrze, moje dziecko... Lecz jak się do tego wziąć?... Wykradzenie kuzynki jest w oczach prawa zbrodnią!... My wszyscy tu zebrani, znając okoliczności towarzyszące, rozgrzeszamy pana Lucjana, lecz pani Tordier w swej nienawiści nieubłaganej zaniosła skargę i sprawiedliwość musi iść swoją drogą...
— Zatem potępią pana Lucjana? — rzekła Joanna.
— Mogą to zrobić.
— Czyż niedość ukarany jest zgonem matki, za małą nierozwagę. Toż śmierć ta, jak się o niej dowie, jego samego zabić może.
— Wszystko to prawda, lecz prawo nie dyskutuje.
— To straszne, niepojęte — zawołała Marta. — Karać za to, że się kochali i połączyli, aby uniknąć prześladowania... nie mogę temu uwierzyć... Ojcze mój, masz przyjaciół, masz wpływy, użyj ich, uwolnij Lucjana z więzienia a Helenę spod tyranii matki!
— Wymagasz niepodobieństwa!... Sprawiedliwość nie powinna ustąpić żadnym wpływom, w przeciwnym razie cóżby to było?
— Więc niewinny musi pozostać pomiędzy złodziejami i mordercami?
— Nie widzę na to sposobu...
— A jednak musi być! — odparła Marta — Gastonie — dodała z błyszczącym wejrzeniem — umiesz kochać, ponieważ mnie kochasz... Powiedz, cobyś uczynił gdybym była w położeniu Heleny? Ty się zajmij Lucjanem, kiedy ojciec mój nie może, ty i pan Soly, czyńcie co będziecie mogli!
— Niestety! pani, co ja poradzę pomimo dobrych chęci, nie mam żadnych stosunków w sądownictwie...
— Ja mam — rzekł pan de Beuil; — kochana Marto, i zrobię wszystko dla twego protegowanego...
— Dziękuję ci, Gastonie, z całego serca dziękuję.
— Dziękuję panu — rzekła Joasia półgłosem.
— Dziś zaraz jadę i poruszę wszystkie sprężyny; chcesz niepodobieństwa, droga Marto, spróbuję i tego nawet... a zwracając się do Joanny — dodał:
— Gdzie jest obecnie pan Gobert?
— Nie wiem, panie.
— Lucjan jest pewnie jeszcze w Conciegerie — odezwał się pan Soly — w każdym razie tam pana poinformują.
— Kiedy będzie pogrzeb pani Gobert? — zapytała Joannę panna Roncerny.
— Jutro o dziesiątej, proszę pani.
— Mamo, pojedziemy?
— Tak, moje dziecię — odrzekła hrabina — pragnę oddać ostatnią posługę tej matce nieszczęśliwej.
— Zobaczymy się, Joasiu?
— O tak, proszę pani.
— Moje dziecię — odezwał się pan Soly — wiem, że pan Lucjan nie był bogaty — a chcę, żeby pogrzeb jego matki odbył się przyzwoicie... — Rozumiesz mnie, nieprawdaż?
— Rozumiem i dziękuję panu — lecz nic nie brakuje...
Joanna pożegnała zebranych i odeszła odprowadzona aż do bramy przez Martę.

Pan de Beuil po śniadaniu wsiadł na pociąg do Paryża i udał się do swego przyjaciela, który był zastępcą prokuratora.

IX.

Prosto z ulicy Kanoniczek zaprowadzono Lucjana do aresztu i wpakowano do sali, gdzie byli już złodzieje, oszuści i łotrzy różnego gatunku.
Przejęty obrzydzeniem na to zetknięcie się z występkiem, Lucjan usunął się w kąt i starał się nic nie słyszeć i nic nie widzieć.
Młodzieniec wiedział, że Julia Tordier, zawzięta jego nieprzyjaciółka, nie oszczędzi mu żadnego upokorzenia i ścigać go będzie aż do końca.
Do czego to dojdzie, kiedy świadczą przeciw niemu nie tylko pozory, a ciąży wina uwiedzenia małoletniej.
Przyszłość wymarzona, wydająca się jasną i pogodną, zakończy się sromotą.
Czy ujrzy kiedy Helenę i tę matkę ukochaną, której był jedyną podporą?
— Niech mnie osądzą — mówił do siebie — niech potępią i niech się raz wszystko skończy, śmierć nie każe długo czekać na siebie w takim położeniu...
Po nocy, spędzonej na rozmyślaniu, nastał dzień, drzwi się otworzyły i dozorca zawołał:
— Lucjan Gobert!
Młody człowiek podbiegł.
— Chodź ze mną — rzekł dozorca.
Na dole czekało dwóch policjantów.
— Dokąd mnie zaprowadzą? — spytał Lucjan.
— Do sędziego śledczego.
Po przebyciu niezliczonych korytarzy i zaułków, wprowadzono go do gabinetu sędziego, tego samego, który badał Joannę Bertinot w sprawie zaginionego klejnotu hrabiny Roncerny.
Lucjan, blady, trząsł się cały.
A jednak zmuszał się do okazania spokoju.
Sędzia nie odpowiadając na ukłon, obrzucił go wzrokiem badawczym, spojrzał na akta przed sobą, a dając znak pisarzowi, aby był gotów, zaczął pierwsze pytania, odnoszące się do imienia, nazwiska, wieku, miejsca zamieszkania itp.
Skoro pisarz zanotował odpowiedzi, sędzia zaczął:
— Jesteś pan siostrzeńcem wdowy Tordier?
— Nie, jestem niczym dla tej nędznicy! — odrzekł rysownik z pogardą. — Jestem niczym dla tej wyrodnej matki, która nie wahała się rzucić plamę na swe niewinne dziecko i pozbawiła mnie czci i honoru!
— Niestosownie się pan odzywasz — rzekł sędzia surowo. — Proszę się powstrzymać. Śmiesz pan mówić o plamie honoru twej kuzynki, a przecież ona ją tobie zawdzięcza.
— To fałsz, panie sędzio, fałsz wierutny!
— Więc pan zaprzecza?
— Tak, ze wszystkich sił moich.
— Zaprzecza pan oczywistości... Pisałeś do panny Tordier list, który jest załączony do skargi. List ten nie potrzebuje komentarzy. Młoda panienka, małoletnia, uprowadzona z domu matki i znaleziona w twoim mieszkaniu... Nie ma tu żadnego tłomaczenia, czyn stwierdzony i zbrodnia dowiedziona!.. Jaką ma pan na to odpowiedź?
— Żadnej, jeżeli pan chce uważać za zbrodnię, usiłowania wyrwania mojej kuzynki z domu, gdzie piekło cierpiała.
— Nie ma pan prawa sądzić czynności pani Tordier, która ma władzę macierzyńską.
— Jakto! nie mam prawa bronić tych, których prześladują?... Czyż to sprawiedliwość tak mówić powinna?
— Proszę z większym uszanowaniem, mój panie... Nie, nie ma pan prawa sprzeciwiać się woli matki, zakłócać spokój rodziny, podburzać córkę do buntu, odwracać ją od jej powinności, ciągnąć w zasadzkę... To wszystko nazywa się uwiedzeniem małoletniej, chyba pan nie ma poczucia moralności, skoro tego pan nie rozumie!
— Żadnej zasadzki na kuzynkę nie robiłem, udała się ona własnowolnie pod opiekę mojej matki...
— Czy pan pisał ten list, załączony do skargi?
— Tak.
— Więc to, co pan utrzymuje, jest bezpodstawne... Każdy wiersz tego listu, jest namową do ucieczki.
— Potrzeba było przecież wyrwać moją kuzynkę od męczeństwa, od śmierci!
— Ażeby ją sprowadzić na drogę hańby!... Ażeby z niej uczynić kochankę swoją...
— Nie bluźnij, panie sędzio... Helena jest jak anioł czysta!
— Pozory zadają panu kłam zupełny.
— Moja kuzynka nie u mnie jest, ona jest u mojej matki, u swojej ciotki, siostry jej ojca!
— To dowodzi wspólnictwa matki pańskiej.
Lucjan czuł, że mu krew mózg zalewa, a jednak zapanował nad sobą i głosem, drżącym ze wzruszenia, odpowiedział:
— O! jak widać, nie zna pan sędzia mojej matki! To święta kobieta! Gdyby nie była pewna, że ja jestem uczciwym człowiekiem i że jej siostrzenica będzie bezpieczniejsza u niej, niż u Julii Tordier, nie pozwoliłaby Helenie przestąpić progu swojego mieszkania.
— Nie powinna była nigdy na to pozwolić, tak w interesie siostrzenicy jak i w pańskim.
— Nie pojmuje pan i nigdy nie pojmie, jakie męczarnie znosiła biedna dziewczyna. Uciekając z domu matki, chciała uciec przed brutalnym obejściem, przed biciem, wyswobodzić się od małżeństwa, niż śmierc straszniejszego, od małżeństwa upadlającego, do jakiego matka ją zmuszała.
— Wolno pani Tordier wydać za mąż córkę, jak jej się podoba, rada familijna dała także przyzwolenie.
— Nie wolno czynić podłości za pozwoleniem rady familijnej.
— Proszę mówić ciszej!
— Przepraszam, panie sędzio, nie mogłem powstrzymać oburzenia.
— Utrzymujesz pan, że kochasz pannę Tordier?
— Czy ją kocham! Ona jest wszystkim dla mnie... To nie miłość, co dla niej czuję... to uwielbienie i szacunek!...
— Jednak nie tylko miłość była powodem wykradzenia panny Heleny.
— Jakiż inny mogłem mieć cel?
— Panna Helena ma posag obecnie, a potem będzie bardzo bogatą...
— Panie, jakież obrażające posądzenie!
— Miłość nie wyłącza rachunku — mówił sędzia. — Pan tak sobie wyrozumowałeś: Po takim skandalu, narzeczony przyjęty przez moją ciotkę, zerwie układy, wtedy muszą prosić mnie, żebym zrehabilitował Helenę, żeniąc się z nią, to i zabrać razem jej majątek. Rozumowanie bardzo logiczne, i z kobietą mniej energiczną niż pani Julia Tordier byłoby się panu udało...
Lucjan zakrył twarz rękami.
— Przyznaj się pan, że odgadłem.
— Nie przyznaję! — odparł Lucjan, odsłaniając twarz, łzami zalaną. — Gdyby pan odgadł, to ja byłbym nędznikiem... Kocham Helenę całą siłą duszy i ona jest mi wzajemną. Nie chciałem, żeby należała do innego, bo to by ją zabiło... Powiedziałem sobie, że, nakłaniając Helenę do udania się pod opiekę mojej matki, uczynię niepodobnym małżeństwo narzucone, i że gdy zostanie pełno letnią, będzie mogła postąpić według własnej woli. Oto jak myślałem, panie sędzio, i oto co powiem wobec sądu, a jeżeli są tam ludzie uczciwi, ludzie z sercem, zrozumieją mnie i rozgrzeszą.
— Nie ma pan nic dodać? — zapytał sędzia zgorszony.
— Nie...
— Zatem, podpisz pan zeznanie swoje.
— Dobrze, lecz chcę wiedzieć, co podpisuję.
Pisarz odczytał głośno badanie.
— Czy mogę dowiedzieć się o zdrowiu matki? Czy będzie mogła przyjść do mnie? — zapytał sędziego.
— Skoro śledztwo będzie ukończone, zobaczymy...
— Niech mi pan pozwoli, panie sędzio, przynajmniej napisać do matki.
— W tej chwili nie można.
— To jest okrucieństwo!
— Jeszcze jedno słowo, a każę pana zamknąć w więzieniu!
— Siła przed prawem, jak powiedział wróg nieuczciwy. Schylam głowę, lecz protestuję, oczekując odwetu prawa nad siłą...
Na znak sędziego, strażnik wyprowadził Lucjana.
— Napisz pan rozkaz przeniesienia do Mazas i trzymania w ścisłym odosobnieniu — rozkazał sędzia sekretarzowi.
Sędzia śledczy, którego sposób postępowania znają już nasi czytelnicy z badania Joanny Bertinot, był urzędnikiem pełnym dystynkcji i przekonanym o swej nieomylności, a w dodatku podejrzliwego charakteru i nieznoszącym przeczenia.
Nie mógł znosić obwinionego, który w obliczu jego nie stawał się pokornym.
Pośpieszamy dodać, że w gruncie był dobrym człowiekiem i (co rzadko się trafiało) jeżeli obwiniony zdołał go wzruszyć, jeżeli zwątpił o jego winie, starał się wszelkimi sposobami przyjść mu w pomoc. Dziwna mieszanina charakteru!
— Panie sędzio — zapytał pisarz — czy mam przygotować wezwania dla pani Tordier, skarżącej, i dla pana Prospera Rivet, którego oskarżony znieważył wobec świadków?
— Koniecznie... Muszę wybadać panią Tordier i pana Rivet; zeznania jego posłużą do aktu oskarżenia dla obwinionego... Potrzebuję także, aby Rivet wskazał mi świadków zniewagi.
— Czy pan sędzia wezwie także i pannę Helenę.
— Tymczasem, nie wydaje mi się to niekonieczne... Jest małoletnią.
— Na który dzień wezwać panią Tordier?
— Na przyszły tydzień, któregokolwiek dnia. Nie zaszkodzi temu Gobertowi kilka dni samotności...
W tej chwili wszedł chłopiec z kancelarii z biletem wizytowym w ręku, mówiąc:
— Bilet do pana sędziego przysłany od pana de Presles.
Sędzia wziął i przeczytał:
Vicehrabia de Beuil, porucznik marynarki.
— Prosić — rzekł.
Narzeczony Marty Roncerny w mundurze oficera marynarki wyglądał wspaniale.
Sędzia śledczy podniósł się przy wejściu pana de Beuil, ukłonił się, wskazał krzesło i zapytał:
— Czemu mam przypisać zaszczyt pańskich odwiedzin?

— Zanim się wytłomaczę, proszę szanownego pana o przeczytanie tej kartki — rzekł Gaston, podając bilecik niezapieczętowany.
„Kochany mój naczelniku!

„Zrobisz mi wielką przyjemność, wysłuchawszy cierpliwie tego, co ci powie mój szczery przyjaciel, pan wicehrabia Gaston de Beuil. Skoro pan uczyni według jego prośby, chociażby to była rzecz trudna, choćby zdawała się niepodobną, to mnie zobowiążesz i będzie mógł liczyć na moją dozgonną wdzięczność.

„Oddany ci przyjaciel
Henryk de Presles“.

Pan de Presles był pomocnikiem prokuratora Rzeczypospolitej i cieszył się zaufaniem jego, będąc uważany jako sądownik z wielką przyszłością.
— Otóż polecenie co się nazywa, panie wicehrabio — rzekł sędzia z uśmiechem.
— O co idzie, jeżeli łaska?
— Pozwól się pan zapytać, czy młody człowiek nazwiskiem Lucjan Gobert był już panu przedstawiony?
Sędzia zmarszczył brwi.
— Czy o tym młodym człowieku chce pan ze mną mówić?
— Tak.
— Ach! Pan de Beuil zrozumiał, że mu łatwo nie pójdzie, tym więcej pragnął zwycięstwa.
— Przynoszę panu — mówił dalej — jak najlepsze objaśnienia o Lucjanie Gobert, i mam nadzieję zainteresowania pana jego losem... Lucjan to człowiek zacny, utalentowany, pracowity... odpowiadam za uczciwość jego, jak za swoją. Miłość i rozpacz popchnęły go do czynu nierozważnego, przez prawo mianowanego zbrodnią. Odwołuję się do uczuć pańskich i wysokiej inteligencji i obstaję, że nieroztropność ta jest do wytłómaczenia, a okoliczności towarzyszące usprawiedliwiają go całkowicie. Będzie pan pobłażliwym dla Lucjana Gobert, nie odda go pod sąd za wybryk młodości, popełniony z miłości, nie pozwoli pan, aby był skazany, co by go na wieki zgubiło.
Pomimo listu, tak gorąco polecającego, sędzia z miną sztywną odpowiedział:
— Jeżeli dobrze rozumiem myśl twoją, panie wicehrabio, przyszedłeś po prostu żądać wypuszczenia Lucjana Gobert na wolność, na zasadzie niepoczytalności? Wszak tak, panie wicehrabio!

X.

Pan de Beuil zmieszał się nieco tym ostrym tonem.
— Panie sędzio, — zaczął — pozwól się zapytać, czy są ważne powody niepozwalające, aby niepoczytalność wpłynęła na ułaskawienie?
— Tak, panie wicehrabio.
Narzeczony Marty zbladł, jak ściana.
— A jednak — mówił — to uczynek nie wyrozumowany zakochanego, bojącego się stracić przedmiot miłości.
— Pan to nazywasz uczynkiem niewyrozumowanym — odparł sędzia — wykradzenie panny małoletniej, zawrócenie jej głowy, godzenie na jej majątek; bo pozwól pan, że majątek gra w tym główną rolę.
— O, panie! Czy może pan w to wierzyć!
— Wierzę, i przekonanie to opieram na pewnej podstawie. Jak wytłómaczy pan ohydne postępowanie człowieka, korzystającego z wpływu, jaki ma na młodą panienkę, dziecko prawie, który zniesławia ją w oczach świata, aby potem zmusić matkę do oddania mu jej... Panie wicehrabio, ja nie nazywam tego czynem miłości szalonej, niewyrozumowanej! Nazywam to tak, jak prawodawcy określili w kodeksie: zbrodnią! A wie pan, że zbrodnia taka jest karana galarami.
— O, panie, niepodobna, abyście obeszli się z tym człowiekiem z taką okrutną surowością...
— Prawo jedne jest dla wszystkich...
— Trzeba wziąć w rachubę okoliczności...
— O tym sąd postanowi.
— Czy sprawa pójdzie na posiedzenie sądu?
— Sprawiedliwość musi iść swoją drogą...
— To będzie zgubą dla Lucjana!
— Tym gorzej dla niego... Kto sieje wichry, ten burzę zbiera.
— A gdyby panu dowiedziono, że skarga matki jest zemstą po prostu?
— Trudno tego dowieść... Czy pani Tordier zmusiła Lucjana do czynienia obelg przyszłemu swojemu zięciowi? Czy to pani Tordier kazała napisać list, podpisany Lucjan Gobert? Czy nakoniec pani Tordier wysłała córkę swoją do Lucjana Gobert? Złej sprawy bronisz, panie wicehrabio. To, czego wymagasz, jest niemożebne. Nie mam prawa brać w rachubę niepoczytalności... Niech pani Tordier cofnie skargę, a zobaczymy, co się da zrobić?... Obecnie Lucjan Gobert jest zamknięty w Mazas... i zostanie tam...
— A jednak wart jest zainteresowania... przysięgam panu... Przez miłość tylko to uczynił... A! czeka go jeszcze jedna wielka boleść.
— Jakaż znów boleść?
— Zaledwie agenci porwali go z domu, gdy matka, spiorunowana tym zdarzeniem, nagle wyzionęła ducha.
Sędzia nie mógł ukryć dreszczu.
— To wielkie nieszczęście... tym większe, że syn będzie miał na sumieniu śmierć matki.
— Pozwól, panie, niech choć w towarzystwie agentów będzie jutro na pogrzebie...
— Nie mogę na to pozwolić — zawołał sędzia — w własnym interesie... Kto wie, co by mógł uczynić, podniecony rozpaczą, a to pogorszyłoby jego i tak złą sprawę.
— Wiem, panie, że można wypuścić na wolność za kaucją... Czy przyjąłby pan kaucję?
— Któż by ją dał?
— Hrabia de Roncerny i ja... Cyfrę sam by pan oznaczył... Błagam pana, nie bądź bez litości dla tego chłopca... Uważaj go za ofiarę miłości! Obiecałem tym, co losem jego się interesują, że uczynię wszystko możliwe, aby go uwolnić! Pozwól mu pożegnać matkę ostatni raz!... Hrabia i ja, przysięgamy ci, że Lucjan stawi się na każde pańskie zawołanie... Przecież to ani złodziej, ani zabójca. Nie odmawiaj podwójnego poręczenia, hrabiego de Roncerny i mojego.
Zdawało się, że gorące słowa oficera marynarki czynią wrażenie na sądowniku; jednak nie chciał się poddać jeszcze i rzekł:
— Badanie nieukończone...
— Cóż to znaczy, skoro Lucjan stawi się w każdej porze na wezwanie?
— Czy przygotowany jest na kaucję pieniężną, i to nie małą, bo dziesięć tysięcy franków...
Gaston wyjął pugilares i chciał liczyć pieniądze.
Sędzia go powstrzymał.
— Nie tak zrobimy — rzekł. — Pisarz mój wskaże panu biuro, gdzie złoży pan w danym czasie pieniądze i przyniesie pan kwit... Ja zaraz kończę moje zajęcie i podpiszę rozkaz tymczasowy puszczenia na wolność.
— Dziękuję panu!... Jak będzie z jutrzejszym pogrzebem?
— Nie nalegaj, panie wicehrabio... Dla powodów, które wyłuszczyłem, nie zgodzę się na to... Hrabia de Roncerny i pan otrzymacie ode mnie zawiadomienie, kiedy trzeba będzie złożyć pieniądze, a moralnie zobowiążecie się podpisami. Dokąd mam list adresować?
— Do hrabiego Roncerny, willa Petit-Bry.
Pisarz zanotował adres, Gaston mówił dalej:
— Jeszcze raz proszę pana za naszym protegowanym... niech i pańskim będzie... Nie gub pan człowieka na całe życie, skazując go na galery!... Lucjan to serce szlachetne, talent ma niezaprzeczony i może stać się chwałą swego kraju!
— Uczynię, co będę mógł, panie wicehrabio, lecz sprawiedliwość przede wszystkim!...
Gaston uścisnął rękę sędziego i rad, że choć cośkolwiek zrobił, odjechał do Petit-Bry.
— Ten Lucjan ma gorącego obrońcę — szepnął sędzia.
W chwili, gdy Gaston de Beuil wchodził do gabinetu sędziego, ażeby bronić sprawy Lucjana, odźwierny domu przy ulicy Kanoniczek dzwonił do drzwi Julii Tordier.
Garbuska siedziała w domu z Prosperem Rivet, który cały czas teraz u niej przepędzał.
Helena, smutna i cicha, siedziała w kącie, szyjąc coś machinalnie.
Na odgłos dzwonka, Garbuska zadrżała.
— Kto to może być? — mruknęła. — Nie oczekuję nikogo.
Podniosła się i poszła otworzyć.

XI.

{{tab} Błędne użycie szablonu→ brak lub pusty parametr "powinno".Ździwiła się niepomiernie, gdy ujrzała odźwiernego z Montmartre.
— Co tu robisz, zamiast pilnować domu? — krzyknęła ostro.
— Pani, — odpowiedział stróż zmieszany — sądziłem, że jest moją powinnością donieść o tym, co się stało.
Pewnie przysłano nakaz wdowie Gobert zapłacenia, co winna, lub zlicytowania ruchomości i wyrzucenia z mieszkania?...
— Wiedziałam o tym... Winna jest, niech płaci...
— Jest jedna rzecz, o której pani nie wie... nakaz nie mógł być doręczony...
Odźwierny wyjął z kieszeni kartę pogrzebową.
— Oto jest zawiadomienie o pogrzebie pani Gobert.
— Pogrzeb pani Gobert?... — powtórzyła Garbuska, cofając się.
— Tak, pani, umarła nagle wczoraj, w kilka minut po odejściu pani...
Julia Tordier spuściła głowę, ręce jej się zatrzęsły.
— Ha! może lepiej się stało — rzekła, otrząsując się z chwilowego wrażenia — uwolniła nas od siebie...
Stróż, słysząc to, zatrząsł się z oburzenia, a Garbuska mówiła dalej:
— Kiedy pogrzeb?
— Jutro o dziesiątej.
— Kto koszta opłaci?
— Znaleziono trochę pieniędzy po nieboszczce.
— Pozwoliłeś dotknąć się pieniędzy, które mnie się należą?... — wrzasnęła Julia. — Trzeba było udać się do Dobroczynności, złożyć świadectwo ubóstwa...
— Proszę pani, sąsiedzi tak zarządzili; znaleźli pieniądze i nie pozwolili, ażeby nieszczęśliwą kobietę pochowano, jak żebraczkę.
Garbuska milczała, patrząc ponuro; nareszcie odezwała się:
— Daliście jeść papudze?
— Ja sam ją nakarmiłem.
— Ten ptak wart jest najmniej sto pięćdziesiąt franków — to będzie część mojego długu... Ruszaj do domu i pilnuj, ażeby nic nie zginęło...
Odźwierny wyszedł, a Garbuska mruczała:
— Nie powiem nic Helenie... zawsze dowie się i tak za prędko...
Odźwierny, wróciwszy do Montmartre, zastał Joannę i opowiedział jej o bytności u Julii Tordier.
Joanny nie zdziwiło bynajmniej okrutne postępowanie tej kobiety, zapytała tylko, czy przyjdzie na pogrzeb.
— Mówiła, że będzie, lecz nie oznaczyła godziny.
— Czy widział pan jej córkę?
— Nie, przyjęła mnie w przedpokoju...
— Biedna panna Helena! Jakżebym pragnęła wiadomości o niej!... Pójdę do siebie, tam noc przepędzę, lecz rano powrócę tutaj...
— Dobre serce masz, panienko, Bóg ci to wynagrodzi... To nie tak, jak ta przeklęta właścicielka... Jestem pewny, że lepsze od niej gilotynują na placu Roquette!
Joanna przed wyjściem, pomodliła się przy nieboszczce, potem wsiadła w omnibus i udała się na ulicę Anbry.
Przyszedłszy przed swoje mieszkanie, spojrzała w okna na przeciwko; wszystkie były otwarte.
Zapuściła wzrok do mieszkania Garbuski, lecz nie mogła dojrzeć nikogo.
Czekała parę minut, nareszcie zwróciła się do usługującej w domu, w którym mieszkała, i zręcznie zwróciła rozmowę na sąsiadów z przeciwka.
Służąca była gadatliwa, lecz nic nowego nie wiedziała o rodzinie Tordier. Mówiła o bliskim zamążpójściu panny Heleny za komiwojażera, przyjaciela domu.
— Czy panna Helena jest obecnie przy matce? — zapytała Joanna.
— Prawdopodobnie, bo pani Tordier odebrała ją z pensji przed kilku dniami.
Widząc, że nic nowego nie usłyszy, poszła do swego pokoju, i nie żałowała tego, ponieważ zobaczyła Garbuskę w pokoju stołowym, zajętą przygotowaniem do obiadu.
Julia Tordier postawiła trzy nakrycia.
Joanna wiedziała, co to znaczy: jedno dla Garbuski; drugie dla córki, trzecie dla Prospera Rivet, — to dowód, że matka nie odstąpiła od zamiaru wydania Heleny za komiwojażera.
Dzwonek odezwał się u Garbuski, a za chwilę weszła młoda kobieta z dużym pakietem.
Wtedy Joanna usłyszała, że matka przywołuje córkę.
Ukazała się Helena.
Ujrzawszy jej bladą i zmienioną twarzyczkę, Joanna uczuła, że serce jej się kraje, a oczy zachodzą łzami.
Zamknięto okna.
Po upływie godziny znów je otworzono.
Joanna ujrzała, że nieznajoma zabiera pakiet i wychodzi. Zeszła więc co prędzej na dół i czekała w bramie.
Za chwilę młoda kobieta z pakietem wyszła z domu pani Tordier. Joanna poszła za nią i na rogu ulicy Saint-Denis zaczepiła ją:
— Przepraszam panią — rzekła.
Młoda kobieta stanęła zdziwiona.
— Czy panna do mnie mówi? — zapytała.
— Tak, pani... Jeżeli się nie mylę, to pani idzie od pani Tordier? Czy pozwoli pani, abym ją zapytała?...
— O co?
— Pani widziała pewnie pannę Helenę, córkę pani Tordier?
— A tak... Przymierzałam jej suknię ślubną, a matce dwie strojne toalety...
— Czy panna Helena nie wydała się pani cierpiącą?
— Znalazłam ją bardzo bladą... Sądzę, że to małżeństwo, a przynajmniej mąż, którego jej dają, wcale jej się nie podoba... Widziałam narzeczonego... piękny mężczyzna...
okazały, lecz pewnie panienka zajęta kim innym... Zdarza się to często...
— A kiedy ślub będzie?
— Za sześć dni...
— Czy nic nie mówiła panna Helena, przymierzając suknię?
— Ani słowa... Pozwalała się ubierać, jak nieżywa.
— Dziękuję pani.
— Nie ma za co, panienko.
— Wszystko skończone — mówiła Joasia, wracając. — Kto wie, czy pod tą rezygnacją nie kryje się jaki zamiar straszliwy!.. O, muszę koniecznie z nią się widzieć!...

XII.

Joanna powróciła do siebie.
Noc już zapadła, okna Julii Tordier były pozamykane, znikła więc wszelka nadzieja porozumienia się z Heleną.
Joanna położyła się spać, a przebudziwszy się rano, ubrała się i poszła na ulicę Kanoniczek, gdzie właśnie przyniesiono trumnę dla pani Gobert.
Żałobnicy z pomocą młodej dziewczyny ułożyli ciało na wieczny spoczynek i znieśli trumnę przed dom, gdzie już sąsiadki oczekiwały z wieńcami.

Joanna za własne pieniądze kupiła dwa wieńce, jeden z napisem:
Ukochanej Matce od nieobecnego Lucjana.

Przy drugim zaś były te słowa: Ukochanej Ciotce od Heleny, niestety! także nieobecnej.
W pustym mieszkaniu pozostała papuga, krzycząc boleśnie i czasami prawie ludzkim głosem wymawiając te dwa imiona: Lucjan. Helena.
Po czym zmieniała głos i skrzeczała przeraźliwie:
— Złodziejka!... Złodziejka!...
Odźwierny poszedł ją nakarmić a potem zamknął mieszkanie i zabrał klucze.
Elegancka kareta zatrzymała się przed domem; odźwierny, który otworzył drzwiczki, pomógł wysiąść pani i pannie de Roncerny.
— Niech panie raczą wejść do mojej izby, zaraz zacznie się ceremonia pogrzebu.
Hrabina z córką poszły za odźwiernym, Joanna przysunęła się do nich.
— Czy pan de Beuil otrzymał uwolnienie pana Lucjana? — zapytało dziewczę z obawą.
— Trudno mu bardzo było, jednak otrzymał uwolnienie za parę dni Lucjana za kaucję; — odrzekła hrabina.
— Niestety, nie pójdzie... sędzia nie chce nawet, aby się teraz o tym dowiedział.
— Biedny pan Lucjan myśli, że jego matka żyje, mój Boże! co będzie, jak się prawdy dowie!...
— Helena nie mniej godną jest pożałowania — odezwała się Marta.
— Nie widziałam się z nią, proszę pani, lecz wiem, że cierpi ponad siły. Pani Tordier znalazła sposób przyśpieszenia małżeństwa jej z panem Prosperem Rivet; za sześć dni ślub ma się odbyć.
— O, biedna, biedna, Helena!
— Czy myślisz, Joasiu, — zapytała hrabina — że matka pozwoli jej przyjść na pogrzeb ciotki?
— Sądzę, że nie pozwoli, za mało ma na to serca, a wreszcie lepiej, żeby nie była, biedne dziecko i tak się napłacze...
Kilka osób weszło w tej chwili, mówiąc: otóż przyjechała właścicielka domu...
— Za parę dni!... więc pan Lucjan nie pójdzie za trumną matki?
Julia Tordier rzeczywiście ukazała się pomiędzy zebranymi na podwórzu.
Bystrym spojrzeniem rzuciła do mieszkania odźwiernego, a potem spojrzała na wieńce i przeczytała napisy: Ukochanej matce. Ukochanej ciotce.
— Kto kupił te wieńce? — zapytała odźwiernego.
— Panna Joanna te z napisami, a resztę sąsiadki — odparł zapytany.
Garbuska zadrżała.
— Kto to jest ta panna Joanna? — zapytała.
— Młoda panienka, znajoma pani Gobert.
— Czy ona jest tutaj?
— Jest w mojej izbie, z dwiema paniami, podobno z hrabiną Roncerny i jej córką.
Julia zbladła; spostrzegła w tej chwili, że oczy wszystkich zebranych są na nią zwrócone, bynajmniej nie z wyrazem przyjaźni.
Minęła szybko trumnę, nie spojrzawszy nawet na nią i weszła do izby odźwiernego.
Skłoniła się paniom Roncerny, które nie oddały jej ukłonu, i zbliżyła się do Joanny.
— Okazuje się, że panna znała panią Gobert?... — rzekła.
— Znam wszystkich, którzy cierpią przez panią...
Garbuska zgrzytnęła zębami i pomyślała:
— Ta dziewczyna była na pewno wspólniczką Lucjana i Heleny...
— Gdzie są klucze od mieszkania nieboszczki? — zapytała, zwracając się do odźwiernego.
— Oto są, proszę pani.
— Podaj mi, idę na górę.
Joanna rzuciła się i ujęła klucze.
— Nie! nie! — krzyknęła. — Nie wejdzie pani do mieszkania, dopóki ciało tej, co je zajmowała, znajduje się tutaj!... Skoro szacowne te szczątki spoczną już w grobie, wtedy zrobi, co pani się podoba!... Oceni pani sobie sprzęty, okradnie pani syna, na zapłacenie tego, co pani się nie należy... Lecz teraz nie puszczę pani!
Julię Tordier gniew dusił.
Miała właśnie odpowiedzieć po swojemu, gdy wszedł żałobnik z oznajmieniem, że orszak z ciałem wyrusza już do kościoła.
Wtedy Joanna zwróciła się jeszcze do Julii Tordier:
— Ofiara pani już odchodzi, — rzekła, — idź teraz, obdzieraj jej syna.
Potem pośpieszyła połączyć się z orszakiem, rzuciwszy pod nogi Julii Tordier klucze od mieszkania pani Gobert.
Julia została sama w izbie, w przystępie wściekłości.
— Więc to ona... ona tak mnie traktuje!... — syczała z gestem groźby okrutnej. — Jakaż fatalność postawiła ją na mej drodze!... Dlaczego ojciec jej nie udusił w chwili urodzenia, jak mu to przykazałam? Co za traf szatański stawia ją obok Heleny?... Pogardza mną!... O! gdyby wiedziała, że jestem jej matką, wtedy wszystkiego mogłabym się od niej obawiać!... nawet bez tego... czuję z tej strony niebezpieczeństwo... Cóż znowu, w głowie mi się chyba miesza!... Ona nic nie wie i nigdy nie będzie wiedziała... a wreszcie śmieję się z niebezpieczeństwa, a przeszkody obalam...
Podniosła klucze i poszła na schody, prowadzące do mieszkania pani Gobert.
Papuga przyjęła ją ostrym krzykiem i biciem skrzydeł.
— Dobrze będzie wyglądała w klatce... w oknie, na ulicy Anbry — rzekła.
Zabrała się do obejrzenia sprzętów, porachowała w szafach bieliznę, a papuga tymczasem, trzepiąc się na grządce, krzyczała:
— Złodziejka! złodziejka! złodziejka!
— Gdyby nie to, że można za ciebie wziąć pieniądze, z rozkoszą bym ci łeb ukręciła... — mruczała Garbuska.
Zabrała się do przerzucania szuflad w komodzie.
— Będę miała czym sobie zapłacić!... — mruczała, przeglądając rzeczy. — Wszystko sprzedam, zgarnę pieniądze... a jednak stracę przez tych żebraków, a musiałam cierpieć, że tu mieszkali!...
— Na koniec pozbyłam się ich, matka nie żyje, syn w więzieniu! a więzienie to także grób w swoim rodzaju...
Zabrała nareszcie papugę z klatką i wyszła z mieszkania, zamykając je za sobą.
Nie przemówiwszy słowa do odźwiernego, wsiadła do oczekującej na nią dorożki i kazała się wieźć na ulicę Anbry, pod nr 7.
Helena, spodziewając się ujrzeć Joannę, wyglądała oknem, lecz skoro zobaczyła matkę wysiadającą z dorożki z klatką i papugą, doznała bolesnego ściśnienia serca i cała myśl jej zwróciła się do pani Gobert.
Julia Tordier wbiegła niebawem do stołowego pokoju, gdzie Helena się znajdowała i, stawiając klatkę na stole, powiedziała:
— Powieś mi to w oknie...
Dziewczyna krzyknęła; przeczucie nowego nieszczęścia zrodziło się w jej duszy.
— Jakim sposobem papuga mojej ciotki znajduje się w ręku twoim, matko?
— Winni mi są za mieszkanie, więc zabrałam — odparła Garbuska — trzeba sobie płacić, jak można...
— Ciotka przystała na rozstanie się z ptakiem, którego tak lubi?
— Widać, że przystała, kiedy jest tu... Powieś mi go prędzej w oknie... — dodała i wyszła z pokoju.
Jacquot, usłyszawszy słodki głos Helenki, przechyliła łeb i zawołała:
— Helena!... Helena!... Lucjan!... Lucjan!...
— O, nie powtarzaj tego imienia — szepnęła Helenka, jak gdyby ptak mógł ją rozumieć, — gdybyś wiedziała, co ja cierpię...
Ptak jakby ją zrozumiał, bo ucichł.
Garbuska weszła, wołając:
— Kładź kapelusz i okrycie, wychodzimy.
— Dokąd chcesz mnie zaprowadzić, matko?
— Do notariusza.
— Do notariusza! po co?
— Dla podpisania umowy ślubnej; pan Rivet tam czeka...
— O, matko! więc koniecznie chcesz tego?
— Koniecznie.
— Ani łzy moje, ani cierpienia nie wzruszą twego serca?
— Zwariowałaś chyba! Czego ty się spodziewałaś?... Lucjan Gobert, zamknięty, oczekuje na karę zasłużoną... Pokrzyżowałam mu plany i wyrachowania, lecz pomimo to zgubił cię w oczach świata i gdyby nie małżeństwo z panem Rivet, który jest człowiekiem wielkiego serca i uważa twoją ucieczkę z domu, jako dzieciństwo, cóżby się z tobą stało?... On ci przywraca cześć straconą! A ty pytasz, czy trwam w zamiarze wydania cię za niego?
— Ja się zabiję!
— Tak to się mówi, a jednak...
— Matko! nie masz więc litości! nienawidzisz więc mnie tak bardzo?
— Czy to nienawiść, gdy chcę twego szczęścia?
— Jedyne możebne szczęście dla mnie obecnie, to wstąpić do klasztoru, tam bym spokój znalazła przynajmniej...
— Nie jesteś panią swoich czynności; skoro rozkazuję, musisz słuchać!
— Przeklęty niech będzie dzień, w którym na świat mnie wydałaś, matko!... — rzekła Helena, załamując ręce.
— Melodramat!... winszuję! — odezwała się Julia, wzruszając ramionami. — Nie dajże mi czekać na siebie, wiesz, że nie jestem cierpliwa.
Czując, że opór na nic się nie przyda, nieszczęśliwa dziewczyna wzięła kapelusz i okrycie i poszła za matką.

XIII.

Prosper czekał już u notariusza.
Helena nie zrozumiała ani słowa z kontraktu ślubnego, tak myśl jej była gdzieindziej. A zresztą był zupełnie napisany, według wzoru Józefa Włoski.
Helena podpisała nie wiedząc sama, co robi.
Udali się potem do restauracji na śniadanie, a potem Garbuska i Prosper odwieźli Helenę do domu, sami zaś poszli do notariusza, aby podpisać akt sprzedaży majątku całego Prosperowi Rivet.
— Zabierzemy cię na obiad — mówiła Julia do córki, odchodząc. — Pojedziemy razem do Joinville, aby przyśpieszyć twoją ucztę weselną. Bądź rozsądna... nie pożałujesz tego; nie wiesz nawet, ile cię szczęścia czeka...
— O jaka ja nędzna... — mówiła Helena do siebie. — Powinnam życie sobie odebrać... mam szczerą chęć... a jednak waham się... Boję się samobójstwa!... O, Lucjanie mój jedyny, dla ciebie spróbuję żyć; chcę mieć nadzieję, że pomimo wszystko, zobaczymy się jeszcze!
Około piątej Prosper i Garbuska powrócili.
— Zamknij okno — rozkazała Julia — jedziemy.
Dorożka czekała na ulicy, wsiedli wszystko troje i pojechali do stacji Vincennes, a stamtąd koleją do Joinville-le-Pont.
Niedługo potem Joanna powróciła i poszła wyglądać oknem, lecz na próżno, nie zobaczyła już tego dnia Heleny. Postanowiła zatem udać się na noc do Boissy-Saint-Leger i dowiedzieć się, czy pani Gevignot nie otrzymała czasem listów jakich dla niej.
Pojechała więc i o siódmej dzwoniła już do drzwi pensjonatu.
— Ah! to panna Joanna — zawołała odźwierna. — Pani już od dwóch dni dopytuje o panienkę... a szczególniej w gorączce ciągle wspomina kochaną swoją Joasię.
— W gorączce? — powtórzyła Joanna z przerażeniem. — Czy pani chora?
— O bardzo! obawiają się zapalenia mózgu... Lecz niech panienka wejdzie, jest tam dama klasowa, to opowie wszystko i odda list, co dziś rano przyszedł do panienki.
Joanna pośpieszyła do damy klasowej.
— O, moja Joasiu, co za nieszczęście! — zawołała dama klasowa. — Przełożona bardzo chora, doktór przepowiada zapalenie mózgu. Potrzeba starań ciągłych, a nie mamy nikogo, żeby jej dogodził.
— Dlaczego?
— Przełożona nie chce nikogo, ciągle tylko mówi o tobie; przywołuje cię co chwila...
— O, moja droga pani, czy mogę pójść do niej?
— I owszem. Chodź zaraz.
Przełożona posłyszała ruch koło siebie, obróciła się i poznała Joannę.
— Joasiu, moje dziecię — rzekła, wycągając rękę — rada jestem, że cię widzę... Czy powracasz do nas?
— Jeżeli tylko jestem potrzebna — odparła Joanna, ściskając ręce przełożonej — a pani życzy sobie tego, to już nie opuszczę pani...
— Zostań, Joasiu, przy mnie... zdaje mi się, że obecność twoja przywróci mi zdrowie...
— Wszystko, co będzie w mojej mocy, zrobię dla pani.
— Masz dobre serce, moje dziecko, Bóg cię wynagrodzi... Powiedz mi, co się dzieje z Heleną?
Joanna nie mogła prawdy powiedzieć, ażeby chorej nie zmartwić.
— Zdaje mi się... mam nadzieję... że zmartwienia, panny Heleny skończą się niedługo — odpowiedziała wymijająco.
— A to małżeństwo, do którego matka ją zmuszała?
— Nie ma o tym mowy obecnie, proszę pani...
Przełożona chciała mówić jeszcze, lecz Joasia przerwała jej:
— Doktór zabronił pani mówić... to męczy bardzo.... Nauczę się, jak mam pani służyć, przeniosę się do małego pokoiku obok i tym sposobem ciągle będę przy pani.
— Zrób tak, Joasiu... Ja ci tak ufam, i bardzo będę zadowolona...
Joasia wypytała o wszystko damy klasowej i przyrzekła, że święcie wykona przepisy doktora.
— Ależ ty zamęczysz się, kochanko! — zawołała dama klasowa.
— Nie tyle ja wycierpiałam — odparła odważna dziewczyna z uśmiechem. — Poproszę tylko pani o książkę, czytając, nie będę potrzebowała ze snem walczyć.
— Przyniosę ci coś bardzo zajmującego, czy nie potrzebujesz nic więcej?
— Dziękuję... jestem już po obiedzie.
Dama klasowa wyszła, a Joasia rozebrała się, podała lekarstwo przełożonej i zmieniła jej lód na głowie.
— Dziękuję ci, moje dziecko, — rzekła słabym głosem pani Gevignot. — Bardzo dobrze, że przyjechałaś... mam ci dużo do powiedzenia...
— Później, jak droga pani wyzdrowieje...
— Nie prędko to może nastąpi...
— Niech pani temu nie wierzy... niedługo będzie pani zdrowa...
Zajęła się potem uporządkowaniem pokoju, zapaliła lampę i czekała.
Przyszła dama klasowa z książką i listem, położyła przed Joasią i odeszła.
Joasia miała czas przed podaniem lekarstwa, wzięła zatem list, spojrzała na charakter pisma i, niosąc go do ust, szepnęła:
— To od niego!... Od mojego ojca!...
Otworzyła kopertę, wyjęła list i czytała:

„Najdroższe dziecko moje!

„Mogę tym razem pocieszyć biedne twoje serce, przyzwyczajone do cierpienia.
„Przywołano mnie do dyrektora więzienia, który zawsze był dla mnie bardzo dobry.
— „Bertinot, — rzekł do mnie — nigdy nie miałem powodu uskarżać się na twoje sprawowanie, dałem ci nawet dowód mojej życzliwości, osładzając pobyt twój w możliwy sposób. Obecnie otrzymasz nowy tego dowód...
„Zredagowałem raport do ministra, jak to czynię co rok, z wyszczególnieniem sprawowania wszystkich więźniów, polecając ich naczelnikowi rządu.
„Na czele listy umieściłem twoje nazwisko z jak najlepszymi świadectwami.
„Spodziewam się, a nawet pewny jestem, że w tym roku zostaniesz ułaskawiony. Bez tej pewności nie czyniłbym ci próżnej nadziei“.
„Ze łzami w oczach i sercem wezbranym, wysłuchałem dyrektora; od tej chwili inne życie we mnie wstąpiło, jaśniej na świat patrzę.
„Co za radość, dziecię moje drogie, jeżeli przyjdzie ułaskawienie... a przyjdzie z pewnością! Pięć lat darowanych! Pięć lat prędzej będę przy tobie! O tak! połączymy się, przyjdę do ciebie, do Paryża, zamieszkamy razem, uczyniono mi bowiem obietnicę... A może już wiesz o tym?...“
Joasia przerwała czytanie i mówiła do siebie:
— Skądże mogłabym wiedzieć... Co to jest? Nie rozumiem doprawdy... Czytajmy dalej...
„Przed kilku dniami Opatrzność zesłała pewnego pana, który umyślnie do mnie przyjechał z Paryża...
„Nie mogę ci w tej chwili powiedzieć powodu jego odwiedzin... Jak będę wolny, dowiesz się o wszystkim... Mówił mi o tobie... Obiecał, że będę mógł mieszkać w Paryżu, że da mi posadę... Jest to przemysłowiec, nazywa się Józef Włosko, mieszka przy ulicy Verrerie pod nr 37, gdzie znajduje się jego zakład. Obiecał odwiedzić cię w pensjonacie Boissy-Saint-Léger.
„Odwagi zatem, dziecko ukochane! Po piętnastu latach będę cię mógł na koniec do serca przycisnąć.

„Twój kochający ojciec
Piotr Bertinot“.

Joanna upuściła list na kolana, zamyśliła się; dziwnym jej się wydał...
— Ułaskawiony!... wolny!... Czy się aby nie łudzi?... Co to za człowiek, który mówił z nim o przeszłości i protekcję obiecywał? Skąd wie o moim istnieniu?... Z jakiego tytułu mianuje się protektorem ojca mojego?... Nie rozumiem tego, a coś mi mówi, żeby mu nie dowierzać... Lecz poznam tego człowieka, ponieważ ma przyjść do mnie; jeżeli to jest intrygant, potrafię przeszkodzić ojcu, żeby się nie dał złapać... gdyż, zdaje mi się, że chcą użyć ojca w jakimś celu nieznanym...
W tej chwili chora zaczęła majaczyć...
Joasia podniosła się, zmieniła lód na głowie pani Gevignot, wlała jej w usta łyżeczkę lekarstwa. Gorączka ciągle się wzmagała.
Noc była straszna, przełożona nad ranem dopiero odzyskała trochę przytomności.
Joanna w długie godziny czuwania miała czas do rozmyślań. Czuła obecnie całą niemożność przyjścia w pomoc Helenie.
— Chciałabym bardzo zobaczyć pannę Helenę, lecz nie mogę odstąpić chorej, której moje starania tak są potrzebne. Pana Lucjana uwolnią zapewne, zobaczę go u pani Roncerny, kto wie, może on zdoła zrobić to, co mnie się wydaje niepodobne?
Doktór zastał Joannę przy łóżku pani Gevignot, a zbadawszy chorą, winszował dziewczęciu, że jej pilność i starania sprawiły niejakie polepszenie.
Zostawmy Joannę Bertinot na pensji w Boissy-Saint-Léger i podążmy do tego potwora, zwanego Julią Tordier.
Powróciwszy wieczorem z Joinville-le-Pont z Heleną i Prosperem Rivet, Garbuska znalazła przed drzwiami mieszkania wezwanie stawienia się nazajutrz przed sędzią śledczym, w Pałacu Sprawiedliwości, w jego osobistym gabinecie.
Podobne wezwanie czekało Prospera Rivet w jego mieszkaniu.
Nie potrzebujemy mówić, że stawili się punktualnie.
Zeznania ich były tchnące taką nienawiścią i przesadą, że zwróciły uwagę sędziego, którego przekonania zachwiał już trochę pan de Beuil.
Julia i Prosper nie przypuszczali, że nad ich ofiarami czuwali ludzie, mający znaczenie, i że pragnęli je ratować.
Uważali Lucjana za straconego, i opuścili Pałac Sprawiedliwości w najlepszym usposobieniu.
Czas płynął swoją drogą.
Pomimo starań narzeczonego Marty, Lucjan był zamknięty.
Na próżno w willi Petit-Bry oczekiwano listu z żądaniem kaucji.
Marta była w rozpaczy, nie mogła także pojąć, dlaczego Joanna się nie pokazuje, a przez to nie wiedziała nic o Helenie.
Heleny cierpienia z każdym dniem potężniały. Patrzyła ciągle w okna Joanny, lecz były zamknięte i również nie mogła pojąć, dlaczego ta jedyna opiekunka ją opuściła.
Biedna męczennica od Boga już tylko wyglądała uwolnienia, błagając, aby powołał ją do siebie.

XIV.

Nadeszła wilia dnia, na ślub przeznaczonego.
Julia, niepomna skąpstwa i chciwości swojej, obsypywała prezentami przyszłego zięcia. Pragnęła, aby wesele było świetne, aby olśniło sąsiednich mieszkańców.
Nie obawiała się już niczego, mówiła sobie, że, gdy raz Prosper się ożeni, będzie go ciągle miała w domu, a wtedy... ohydne jej nadzieje spełnią się na koniec!...
Józef Włosko nie odzywał się wcale, odmówił nawet bytności na ślubie.
— Mam swoje powody — mówił do Prospera — ażeby myślano, że nie — wchodzę w zakres twoich interesów i że się nie znamy wcale...
Prosper nie nalegał i na tym się skończyło.
Jedna rzecz tylko niepokoiła Włoskę: zniknięcie Joannny Bertinot i to, że nie zgłasza się do niego.
— Niepodobna, ażeby ojciec do niej nie napisał — mówił sobie. — List adresował do Boissy... a ponieważ Joanna nie zgłosiła się do mnie, więc nie musiała listu odebrać, co dowodzi, że nie ma jej w Boissy... Muszę się dowiedzieć, gdzie ona się znajduje... Najgłówniejsze, ażeby Bertinota ułaskawili. Dowiem się od mojego przyjaciela Mirella...
Ubrał się i podążył do ministerium.

∗             ∗

W wilię ślubu Heleny Tordier i Prospera Rivet, pan de Roncerny siedział w swoim gabinecie i przeglądał listy, z poczty przyniesione. Między innymi jeden zwrócił jego uwagę z powodu wyglądu urzędowego.
Otworzył go: był to list od sędziego, zajmującego się sprawą Lucjana, i zawierał co następuje:

„Panie hrabio!

„Zdecydowałem się na uwolnienie Lucjana Gobert za kaucją. Jeżeli pan hrabia i pański przyjaciel, pan wicehrabia de Beuil, nie zmieniliście zamiaru, w takim razie chciejcie szanowni panowie przybyć jutro do mojego biura.
„Racz przyjąć, panie hrabio, wyrazy prawdziwego poważania“.
Zaledwie pan Roncerny skończył czytanie, gdy do gabinetu wpadł Gaston de Beuil, z listem w ręku.
— Odebrałem zawiadomienie, żądają kaucji — wołał. — Pragnę Lucjanowi jak najprędzej dać możność opuszczenia murów więzienia.
— A więc jedziemy do Paryża zaraz po śniadaniu... Czy powiedziałeś o tym twojej narzeczonej?
— Nie jeszcze... Chciałem najpierw z panem mówić.
Pan Roncerny i przyszły zięć jego udali się do apartamentów hrabiny.
Zastali panie, zajęte robotą, przeznaczoną dla biednych.
— Zwycięstwo! droga Marto — wołał hrabia, pokazując list.
— Czy chodzi o pana Lucjana — rzekła panienka — czy uznali jego niewinność? Czy przystali na uwolnienie?
— Tak, — rzekł pan de Beuil — sędzia wezwał mnie i ojca do złożenia kaucji.
— O, dziękuję ci, mój drogi, dziękuję z głębi serca za dobroć twoją — mówiła panna Roncerny. — Biedny pan Lucjan... matki nie zastanie przy życiu, Helena z pewnością stracona dla niego... To za dużo dla serca, tak pełnego miłości... Trzeba mu dodać odwagi, nadziei...
— Nie wątpisz, droga Marto, że zrobię wszystko, co będzie w mojej mocy, lecz musimy czekać wyniku procesu, to jest uniewinnienia, lub skazania...
— Czyż jego sprawa koniecznie musi przejść przez sądy?...
— Niewątpliwie, kochane dziecko... chyba gdyby pani Tordier cofnęła oskarżenie — rzekł hrabia Roncerny.
— Kiedy jedziecie do Paryża?
— Zaraz po śniadaniu.
— Czy przywieziecie z sobą pana Lucjana?
— Wątpię. Potrzebne będą jeszcze różne formalności.. Ale zobaczysz go, moje dziecię, i, w jego własnym interesie, będziesz mu radziła spokój i rezygnację.
— Lecz, wychodząc z więzienia, może nie będzie miał pieniędzy? — rzekła Marta.
— Zajmiemy się wszystkim, najdroższa — odpowiedział Gaston.

W dwie godziny potem hrabia Roncerny i Gaston jechali do Paryża.

XV.

Józef Włosko udał się do ministerium, posłał bilet swój przyjacielowi, pomocnikowi naczelnika, i zaraz został przyjęty.
— W porę przychodzisz — rzekł pan Mirelle, ściskając go za rękę — miałem właśnie pisać do ciebie.
— Masz jaką nowinę dla mnie?
— Wyborną.
— Ułaskawienie Piotra Bertinot?
— Podpisane przez Prezydenta Rzeczypospolitej, z pozwoleniem zamieszkania w Paryżu.
— Doskonale!... Cudownie!...
— Co do pobytu w Paryżu czyniono niejakie zastrzeżenie, ciebie dotyczące.
Włosko zadrżał.
— Nie rozumiem? — powiedział.
— Rzecz prosta... Ofiarowałeś poręczenie... Nie wiedziano czy twoje poręczenie będzie wystarczające; musiano zasięgnąć wiadomości o twoim położeniu majątkowym.
Włosko znów zadrżał.
— Lecz rezultat poszukiwań wypadł bardzo dobrze — mówił pomocnik. — Pobyt w Paryżu dozwolony, lecz z warunkiem...
— Z jakim?
— Że stawisz się z ułaskawionym u komisarza policji i zeznasz, iż dajesz mu zajęcie w swoim interesie.
— Uczynię to zaraz. — Co więcej?
— Nic... Jutro wyślę prefektowi w Nimes ułaskawienie Piotra Bertinot i pozwolenie dla tegoż na pobyt w Paryżu. — Pójdziesz z nim po przybyciu do komisarza policji swojego cyrkułu, zameldujesz go, a potem co trzy miesiące będziesz go sam meldował. Za dwa tygodnie będzie wolny. — Czy mogę napisać do niego o tej dobrej nowinie?
— Napisz lepiej do dyrektora więzienia, sprawi mu to przyjemność, że będzie mógł sam powiedzieć o tym Piotrowi Bartinot.
— Nie będę ci przeszkadzał, — rzekł Włosko, wstając. — Dziękuję po tysiąc razy i do widzenia.
— Po mistrzowsku wszystko poprowadziłem — myślał Włosko. — Ojciec będzie niedługo u mnie, a kochająca córeczka będzie mną zachwycona. Udało mi się, mogę sobie oddać tę sprawiedliwość!
Sędzia śledczy, prowadzący sprawę Lucjana Gobert, przyszedł wcześniej niż zwykle do swego gabinetu i kazał przeprowadzić z Mazas do Conciergerie protegowanego panów de Koncerny i de Beuil.
Lucjan od czasu zamknięcia w Mazas zostawał w stanie zupełnego przygnębienia. Chwilami tylko ożywiał się, i przeklinał Julię Tordier, sprawiedliwość, życie i świat cały!
Marzył jedynie o zemScie strasznej, okrutnej.
Zmienił się do niepoznania, wybladł i schudł.
Widział w wyobraźni Helenę zmienioną, jak cień śmiertelny; przedstawiała mu się żałobą okryta...
W takim stanie zastał go dozorca więzienny, który wszedł do celi, wołając:
— Lucjan Gobert ma się stawić do badania.
— Nie pójdę! — odrzekł więzień, — powiedziałem już wszystko... Uprzedziłem sędziego, że milczeć będę. — Wymagam, aby mnie przed sąd stawili, a zobaczymy, czy znajdzie się który z sędziów przysięgłych tak zaślepiony, ażeby mnie winnym uznał!..
— Na nic się nie zdały piękne słówka, mój chłopcze, — rzekł dozorca, — musisz iść do sędziego śledczego, czy chcesz, czy nie chcesz. Jeżeli zaś będziesz powolny i grzeczny, może pozwolą ci do matki napisać... a może nawet z nią się zobaczyć...
— O matko! — rzekł Lucjan, uspakajając się raptownie. — Dla ciebie wszystko zniosę; gdybym cię mógł uściskać, lub choć napisać i od ciebie list odebrać, to by mi sił dodało!
Z głową spuszczoną i bez narzekania, poszedł za dozorcą, wsiadł do furgonu zakrytego i został przewieziony do sędziego śledczego.
Sędzia przeglądał właśnie akta sprawy Lucjana, gdy oznajmiono mu hrabiego Koncerny i wicehrabiego de Beuil.
— Prosić tych panów natychmiast — rzekł sędzia, wstając na powitanie przybyłych.
— Przychodzę — odezwał się hrabia Roncerny — aby podziękować panu i złożyć wymaganą prawem kaucję na uwolnienie Lucjana Gebert.
Sędzia po chwilowym namyśle odpowiedział:
— W wyjątkowym położeniu, w jakim się znajdujemy, prawo nic nie wymaga, ponieważ prowizoryczne uwolnienie nie może być legalne.
— Dlaczego? — zawołali razem obaj panowie.
— Artykuł 113 kodeksu karnego opiewa co następuje: Uwolnienie prowizoryczne nie może być nigdy udzielone obwinionemu, jeżeli oskarżenie zawiera przestępstwo, obrażające obyczaje. Otóż oskarżenie, ciążące na Lucjanie Gobert, jest właśnie tego rodzaju...
Hrabia i Gaston zamienili spojrzenie: co więc znaczyły listy sędziego?
Sędzia podchwycił spojrzenie i domyślił się, co znaczy. Blady uśmiech zarysował się na wąskich jego wargach.
— Cierpliwości, szanowni panowie, — powiedział. — Jeżeli można z niebem wchodzić w układy, można i z prawem... To, czego zabrania artykuł 113 kodeksu karnego, może uczynić sędzia śledczy na własną odpowiedzialność... Naradziłem się z prokuratorem i upoważnił mnie do działania, według uznania... Użyję więc mego prawa, przez wzgląd na panów. Widzicie zatem, panowie, iż nie potrzebna jest kaucja pieniężna, lecz pragnę, abyście honorem zaręczyli mi za osobę Lucjana Goberta.
— Panie, ja honorem ręczę za osobę Lucjana Goberta — rzekł uroczyście pan de Roncerny.
— I ja honorem odpowiadam — dodał Gaston — że Lucjan Gobert stawi się na każde żądanie pana.
— Teraz we własnym sumieniu posiadam moralną kaucję, jakiej żądałem od panów... i którą daliście mi bez zastrzeżeń. Wolność, jakiej udzielam Lucjanowi Gobert — mówił dalej sędzia — posłuży mi do przekonania się, czy rzeczywiście ten młodzieniec zasługuje na przyjaźń i zaufanie panów... Od pierwszych odwiedzin pańskich, de Beuil, zmieniłem nieco zdanie... Zbadałem całą sprawę... zarządziłem powtórne śledztwo... To, czego dowiedziałem się o oskarżonym, jest tylko na jego pochwałę... nie mogę zaś tego powiedzieć o oskarżycielach...
— Dlaczego zatem, panie sędzio — zapytał Gaston — dlaczego nie uznasz czynu za niebyły?
— Niepodobna, panie... Okoliczności towarzyszące obwiniają go — a te same okoliczności właśnie mogą go uniewinnić. — W interesie Lucjana Gobert potrzeba, ażeby sprawa poszła przed sądy. Trzeba, ażeby był publicznie sądzony i uniewinniony...
— Czy Lucjan wie o śmierci matki?
— Zabroniłem surowo wszelkich wiadomości z zewnątrz... Mam pewne projekty... Pragnę, żeby niespodziewanie dowiedział się o swoim nieszczęściu... Muszę dodać, abyście panowie wiedzieli, że pan Lucjan po wyjściu z więzienia znajdzie się bez dachu...
Pani Tordier zlicytowała sprzęty, mieszkanie zamknęła — klucze są u niej...
— Jak to! — zawołał pan Roncerny — więc ta kobieta śmiała to uczynić?...
— Miała prawo — pozornie przynajmniej... Zdaje się, że nieboszczyk Tordier przez przywiązanie do siostry, dawał jej mieszkanie gratis... Lecz jak tego dowieść? — Powtarzam panom, że młodzieniec ten znajdzie się bez dachu.
— Ofiaruję mu mój dom — rzekł Gaston. — Czy upoważnisz mnie, panie sędzio, do zostawienia dla niego pieniędzy, bo pewnie ich także nie ma? — dodał Gaston, wyjmując z pugilaresu dwa papierki po sto franków.
— Sam mu je oddam — rzekł sędzia.
— Dziękuję za pańską dobroć — mówił Gaston — i proszę, chciej pan powiedzieć Lucjanowi, że oczekujemy go w willi Petit-Bry.
Panowie podnieśli się i pożegnali sędziego.
Zaledwie wyszli, sędzia napisał kilka słów na kartce, zadzwonił na chłopca i oddał mu, mówiąc:
— Do naczelnika bezpieczeństwa publicznego! — Czekam na odpowiedź...
Po upływie kwadransa chłopiec powrócił, donosząc, że człowiek żądany czeka.
— Niech wejdzie... A to zanieś do policji tajnej — rzekł sędzia, dając chłopcu drugą karteczkę.
Osobistość żądana przez sędziego weszła do gabinetu. Był to człowiek w średnim wieku, niski, szczupły, wygolony kompletnie, z oczami, błyszczącymi rozumem. Ubrany był czarno i z szykiem; ukłonił się grzecznie, lecz bez uniżoności.
— Dzień dobry panie Challet — rzekł sędzia — czy zdrów już jesteś po ostatniej awanturze przy aresztowaniu Matiasa, zabójcy Żyda z ulicy Tiquetonne?
— Zdrów zupełnie. Dziękuję panu sędziemu za pamięć...
— Potrzebuję pana — mówił sędzia.
— Do usług pana sędziego.
— Przyprowadzą tu za chwilę obwinionego, nazywa się Lucjan Gobert. — Podczas gdy będę z nim mówił — niech pan dobrze mu się przypatrzy...
— Rozumiem, panie sędzio.
Challet postawił kapelusz na krześle, usiadł przy stoliku, dobył niebieskie okulary i włożył je...
— Doskonale — rzekł sędzia śledczy.

XVI.

Drzwi się rozwarły... Lucjan Gobert wszedł pomiędzy dwoma żandarmami.
Agent Challet, bawiąc się piórem, z po za okularów obserwował pilnie młodego rysownika.
Sędzia rozkazał oddalić się żandarmom.
Lucjan nie wiedział, co myśleć o tym.
Zdawało mu się, że sędzia inny jest zupełnie, niż za pierwszym razem.
— Lucjanie Gobert, — zaczął tenże — potrzebuję zadać panu kilka nowych pytań...
— Odpowiem panu, jak tylko będę mógł najlepiej — rzekł Lucjan — lecz pozwól mi zanieść jedną prośbę...
— Jaką? słucham...
— Pozwól mi napisać do matki, bo nie śmiem prosić o pozwolenie widzenia...
— Uczynię, co będę mógł, aby pana zadowolić!...
— O dzięki ci, panie! — odrzekł Lucjan, drżąc cały.
— A teraz rozpoczynam badanie... uważaj pan... i odpowiadaj... Czy znasz hrabiego Roncerny?
— Tak, panie.
— A wicehrabiego de Beuil?
— Znam także... Zajęcia mojego szefa były tego rodzaju, iż codzień musieliśmy być w willi Petit-Bry, a panna Marta de Roncerny, narzeczona wicehrabiego de Beuil, jest serdeczną przyjaciółką z pensji mojej kuzynki Heleny Tordier... Poznałem ją, odwiedzając Helenę na pensji...
— Czy pan wie, jaką jest opinia panów Roncerny i de Beuil o panu?
— Spodziewam się, że nic takiego nie uczyniłem, ażeby postradać ich szacunek.
— To też posiadasz go pan... Panowie ci byli tu przed chwilą.
— Czy mogę zapytać, co ich sprowadziło?
— Przyszli w pańskim interesie...
— Chciałbym im podziękować za zaszczyt, jaki mi czynią, zajmując się moją osobą...
— Może będę mógł panu nastręczyć sposobność niebawem.
Zdziwienie Lucjana wzrastało.
— Czy ci panowie przyjdą tu znowu?
— Nie... Lecz może pan będzie mógł pójść do nich.
— Ja!!
— Od pana to zależy.
— Nie rozumiem pana... Jakim sposobem może to ode mnie zależeć?...
— Od pana, a głównie od obietnicy, jaką mi pan uczynisz, i mam przekonanie, że dotrzymasz...
— O jakiej obietnicy mówisz, panie sędzio?
— Zaraz panu wytłumaczę... — Panowie Roncerny i de Beuil ofiarowali za panem kaucję moralną... i żądali uwolnienia tymczasowego.
Lucjan trząsł się ze wzruszenia.
— Więc ci panowie nie uważają mnie za winnego, skoro ręczą za mnie honorem?...
— Winnym jesteś pan w oczach prawa, — odparł sędzia — to nie ulega kwestii, lecz można znaleźć okoliczności łagodzące... Otóż panowie ci żądają tymczasowej wolności dla pana, aż do dnia wprowadzenia sprawy pańskiej przed sąd, gdyż to musi nastąpić, ponieważ skarżąca nie odstąpi od skargi swojej...
— O! ta kobieta! ta kobieta!... — jęknął Lucjan.
— Spokoju, panie!... krwi zimnej!... niech ci żadna myśl zemsty do głowy nie przychodzi!... Powinieneś zwycięsko wyjść z tej walki! Daję panu zatem tę wolność czasowo...
— O panie! — zawołał Lucjan, składając ręce, i ze łzami w oczach.
— Tak, panie, lecz pod warunkiem, że nie będziesz się starał uciec z Paryża i na wezwanie staniesz przed sądem...
— Ja miałbym uciekać!... Nie, panie... ja chcę, aby sądy słyszały to, co powiem!... Panie, przysięgam wobec Boga, który nas słyszy, że nie opuszczę Paryża.
— Wierzę panu, lecz jeden jeszcze warunek... Aż do dnia stawienia się przed sądem, nie ruszysz się bez mego upoważnienia z willi Petit-Bry, gdzie hrabia Roncerny ofiaruje ci gościnność.
— Lecz moja matka nieszczęśliwa, która płacze za mną... przecie muszę iść do niej!... Nie wiem nawet, czy zdrowa... czyż mogę ją opuścić?
— Po koniecznych odwiedzinach w Paryżu — rzekł sędzia wzruszony — będziesz pan mieszkał w willi Petit-Bry.
— Będę posłuszny.
— Nic nie przedsięweźmiesz przeciw tym, co cię oskarżyli... nic, rozumiesz pan? Wolność ci jest dana pod tym warunkiem.
— Uczynię wszystko, czego pan żąda.
— Przysięgniesz pan?
— Przysięgam... Czy już wszystko, panie?
— Nie jeszcze... Nie będziesz się pan starał ani widzieć, ani mówić z panną Heleną Tordier.
Lucjan schwycił się za głowę.
— Niepodobieństwa żądasz pan ode mnie... Helena to moje życie, moje szczęście, moje wszystko! Bez niej świat dla mnie nie istnieje... Pozwól pan zobaczyć ją choć na minutę... na sekundę...
Sędzia zdawał się wahać. Młodzieniec mówił dalej z uniesieniem:
— O, pozwól pan!... Będę spokojny, będę silny, ażeby nawet najstraszniejsze ciosy mnie spotkały, przysięgam panu!...
Sędzia milczał; bał się pozwolić, a czuł, że zakaz jego nie będzie uszanowany.
Nareszcie przerwał milczenie:
— Jutro będziesz pan wolny — rzekł. — Są jeszcze niektóre formalności...
— Będę cierpliwy... choć to długo czekać do jutra. A jednak dziękuję panu, z głębi serca dziękuję...
Sędzia wziął z biurka dwa bilety bankowe i podał Lucjanowi.
— Te pieniądze do mnie nie należą — rzekł młodzieniec.
— Pan Gaston de Beuil kazał je panu oddać.
Lucjan się żachnął.
— Sposobem pożyczki... — dodał sędzia. — oddasz mu później... wierzaj mi pan, żebyś go obraził...
— Przyjmuję zatem i dziękuję panu, żeś raczył być pośrednikiem pomiędzy mną i panem de Beuil.
Sędzia zadzwonił, weszli żandarmi i odprowadzili Lucjana do więzienia.
Sędzia zwrócił się do agenta, który zdjął już niebieskie okulary.
— Przypatrzyłeś się dobrze, panie Challet, młodemu człowiekowi?
— Tak, panie, poznam go wszędzie.
— Co myślisz o nim?
— Myślę, że popełnił czyn przeciwny prawu, lecz muszą tam być okoliczności łagodzące, albowiem jest to na pewno chłopiec uczciwy, prawy i bardzo uczuciowy!...
— Jutro po ósmej z rana wypuszczą z Mazas tego młodzieńca; będziesz go pan miał na oku, krok w krok będziesz za nim chodził, dopóki nie będziesz pewny, że udał się do Petit-Bry, do willi hrabiego Roncerny.
— Dla pewności będę mu jutro towarzyszył wszędzie, ma się rozumieć, żeby się tego nie domyślił...
— Straszne cierpienia czekają jutro tego biedaka — ciągnął sędzia — boję się, ażeby nie zapomniał przysięgi... Uważaj pan na wszystko, co się stać może, a twoje spostrzeżenia rozciągnij i na tych, z którymi do czynienia mieć będzie. Zadanie, jakie panu powierzam, ważniejsze jest, niż się komu zdawać może.
— Zastosuję się w zupełności do rozkazów pańskich.
— Gdy zajdzie tego potrzeba, stań zawsze po stronie Lucjana, choć byś miał tu zdradzić swoje stanowisko, a głównie niech jutro wieczorem będzie w Petit-Bry.
— Będzie tam, panie sędzio.
Sędzia podał agentowi kilka luidorów na wydatki.
— Kiedy mam zdać raport? — zapytał tenże.
— Pojutrze.
Agent ukłonił się i wyszedł.
Powróćmy do Boissy-Saint-Leger.
Dzięki staraniom Joanny Bertinot, przełożona przychodziła do zdrowia.
W tym właśnie czasie, gdy Lucjan Gobert był w gabinecie sędziego, Joanna siedziała przy łóżku pani Gevignot, wspartej na poduszkach.
— Prawie zdrowa jestem, moje dziecię — mówiła przełożona — tobie to zawdzięczam więcej, niż doktorowi.
— Niech się pani nie męczy mówieniem, — rzekła Joanna.
— Jestem już bardzo silna, a to, co mam powiedzieć, nie zmęczy mnie bynajmniej... Pamiętasz, jak przyszłaś mi donieść, że nasza biedna Helenka jest w niebezpieczeństwie?
— Tak, pani, pamiętam.
— Otóż w parę godzin po twoim odejściu, jakiś nieznajomy, bardzo przyzwoicie wyglądający, przyszedł i chciał się z tobą widzieć...
— Ze mną, proszę pani?
— Tak. — Utrzymywał, że potrzebuje jak najprędzej z tobą się porozumieć... Lecz zaleciłaś mi tajemnicę... Wszystko o tobie wiedział, gdzie byłaś i co robiłaś, i że można tu do ciebie listy adresować... Słowem, tak nastawał, aby mu powiedzieć, gdzie się znajdujesz, aż mi się to podejrzane wydało.
— Czy powiedział swoje nazwisko?
— Tak. Nazywa się Józef Włosko, mieszka w Paryżu, przy ulicy Verrerie nr 37.
— Ten sam, o którym ojciec mój pisze — pomyślała dziewczyna, a głośno dodała: — Czy powiedział, dlaczego chce się ze mną widzieć?
— Powiedział, że chodzi o rzecz wielkiej wagi.
— Pewnie o ułaskawienie ojca mojego — pomyślała Joanna.
— Oczekiwałam cię niecierpliwie — ciągnęła pani Gevignot — aby ci powiedzieć: strzeż się, nie ufaj... Nie wiem dlaczego, ale obawiam się tego człowieka... Czy nie domyślasz się czego on może chcieć od ciebie?
— Nie, proszę pani... Tak mało znam ludzi w Paryżu... W jakim wieku jest ten pan?
— Około dwudziestu siedmiu lat, wydaje się bardzo przyzwoitym... wyraża się poprawnie... Co myślisz uczynić?...
— Pójdę do tego pana i zapytam, czego chce ode mnie.
— Joasiu, strzeż się! Bądź przezorna.
— Przyrzekam pani.
— A teraz pomówmy o Helence...
— Niestety! to pani wszystko powie — rzekła Joanna, podając przełożonej kartę z zaproszeniem na ślub Heleny.
— Helena idzie za mąż! — zawołała przełożona — nie za swojego kuzyna, nie za Lucjana Gobert? Co się to znaczy?
— Lucjan w więzieniu! — straszne rzeczy się stały.
Joanna opowiadała przełożonej wszystko, o czym nasi czytelnicy już wiedzą.
— Ależ to przerażające... okropne! — krzyknęła pani Gevignot. — Nieszczęśliwa Helena!
— A teraz mam prośbę do pani... chcę powrócić do Paryża.
— Chcesz mnie opuścić, Joasiu! — rzekła ze smutkiem pani Gevignot.

— Gdyby pani była tak chora, jak przed pięciu dniami, zostałabym i zapomniała, że jutro Helenę zmuszają do ślubu... Lecz obecność moja nie jest pani potrzebną, a muszę być na ślubie, czyli ofierze panny Heleny, którą kocham jakby siostrą moją była. Powrócę, jak pani zażąda, ale teraz pozwól mi odejść.

XVII.

Takiej prośbie pani Gevignot nie mogła odmówić.
— Jedź zaraz dzisiaj kochane dziecko — rzekła — lecz wracaj, jak tylko będziesz mogła.
— Powrócę, proszę pani! ale muszę być jutro przy Helenie, zdaje mi się, że lżej jej będzie, gdy mnie zobaczy... Lecz to nie wszystko...
— Czy jest, jeszcze co więcej?
— Pan Lucjan prześladowany, uwięziony! Wiem, że hrabia obiecał zająć się jego sprawą — chciałam się dowiedzieć, czy dotrzymał słowa... pragnę także zobaczyć tego pana Włoskę...
Joanna odjechała do Paryża wieczorem.
Wszedłszy do swojego mieszkania, pobiegła zaraz do okna.
Okna Julii Tordier jaśniały światłem, na zasłonach rysowały się sylwetki Garbuski i Prospera i wielu jeszcze osób obcych, lecz Heleny między nimi nie było.
Joasia, wyczerpana bezsennością przy chorej, położyła się smutna do łóżka i usnęła twardym snem.
Garbuska posłała także list z oznajmieniem o ślubie córki do Petit-Bry.
Po powrocie z Paryża hrabia zastał go, rozpieczętował i zaniósł żonie i córce.
— Co za podłość — krzyknęła Marta z pogardą. — Biednego Lucjana uwolnią w chwili, gdy powloką do ołtarza tę, którą z woli jej ojca miał prawo za narzeczoną uważać! Mamo, pójdziemy do kościoła, ażeby być świadkami tego ohydnego małżeństwa!
— Po co, moje dziecko? — odezwał się hrabia. — Panna Tordier była twoją przyjaciółką, lecz matka jej nie należy do twojej sfery.
— Co mnie moja sfera obchodzi... Chcę widzieć moją przyjaciółkę, Helenkę... Chcę, żeby ona mnie spostrzegła, żeby moja obecność odwagi jej dodała. Ojcze, błagam cię, pozwól... Mamo, ty nie bronisz? Prawda?
— Myślę — odrzekła hrabina z uśmiechem — że trzeba zrobić, co ty chcesz, moje dziecię... pojadę z tobą...
— Któż by mógł Marcie odmówić! — dodał pan de Beuil.

∗             ∗

Joanna obudziła się i wstała bardzo rano, ubrała się cała czarno i usiadła przy oknie. Nie ukrywała się już; niech ją Julia Tordier zobaczy, nic jej to nie obchodziło.
Karety zaczęły zajeżdżać przed dom Garbuski; stangreci z bukietami zwracali uwagę mieszkańców ulicy.
Przyjaciel Prospera, jak on komiwojażer, drużba z bukietem u boku, odgrywał rolę gospodarza wysadzając gości z powozów i wprowadzając do mieszkania.
Mieszkanie Julii zapchane było przez kolegów Prospera.
Pan młody jaśniał ubraniem i postawą.
Garbuska w popielatych jedwabiach była u szczytu radości, wodziła ciągle oczami za Prosperem.
— Zdaje mi się, że to ja idę za mąż — powtarzała w myśli.
Śmiała się i ściskała co chwilę zięcia, który nie śmiał się bronić.
Nikt z obecnych nie podejrzewał nawet, ile podłości kryje się pod tą komedią.
Jedyny ciemny punkt obrazu stanowiła Helena, która w głębi salonu siedziała blada, ze wzrokiem martwym, istna statua przerażenia!
Słuchała banalnych życzeń, nie odpowiadając...
Zaproszeni wynieśli się na koniec do salonu obok, piękny Prosper rozrzucał się i gardłował.
Panna młoda została sama.
Zerwała się i pobiegła do okna. Papuga zaczęła krzyczeć: Helena! Helena! Helena!
— Panno Heleno! — odezwał się głos Joanny z drugiej strony ulicy.
— Joasiu... najdroższa Joasiu!... — zawołała Helena. — O! zgubiona jestem, zgubiona na wieki!
— Odwagi, panno Heleno!
W tej chwili wszedł drużba.
— No, panno młoda — odezwał się — wszyscy już się zebrali, czekamy tylko na panią... Do góry uszy!... Jedziemy do merostwa... Śpiesz się pani, bo przecież bez ciebie się nie obejdzie...
Helena spojrzała nieprzytomnie i na raz przyszła jej myśl wyskoczyć oknem i zabić się na bruku... Rzuciła się do okna i wychyliła...
Joanna zobaczyła gest i domyśliła się zamiaru: krzyknęła więc, wyciągając ręce:
— Lucjan!... Żyj dla niego...
Córka Julii Tordier, usłyszawszy to imię, powstrzymała się, drżąc konwulsyjnie.
— Lucjan... — jęknęła. — Tak... prawda... trzeba żyć dla niego...
— Śpieszmy się... Śpieszmy panno młoda — mówił drużba, niczego się nie domyślając. — Czekają w merostwie, a pani się wzdraga... Mój przyjaciel Prosper, zuch, jakich mało. — Nie będzie się pani nudziła, ręczę... Proszę podać rączkę, zaprowadzę panią do jej opiekuna...
Helena pozwoliła się pociągnąć do jakiejś osobistości wstrętnej, którą rada familijna mianowała opiekunem na uroczystość zaślubin.
— Cóż to, moja pupilko, oczy czerwone? rzekł — uśmiechnij no się i bądź rozsądna. — To dla twego szczęścia! — No, siadajmy i jedźmy!...
Helena zaledwie trzymała się ma nogach; — siadając do karety, o mało nie upadła.
Julia chwyciła ją za ramię i wepchnęła do powozu.
Nakoniec goście usadowili się w karetach i świetny orszak ruszył.
Joanna zeszła i udała się do kościoła Saint-Merii, dokąd państwo młodzi mieli prosto z merostwa podążyć.
W tej samej porze wypuszczono Łucjana z Mazas.
— Jesteś pan wolny, — powiedział mu dozorca.
— Wolny!! wolny!! — powtarzał Łucjan, stojąc ma chodniku;; — będę mógł zatem uściskać matkę!!
Rzucił okiem dokoła i udał się w stronę stacji kolei Liońskiej.
Dorożka, stojąca od godziny przed bramą Mazas, na rozkaz osoby, siedzącej wewnątrz, potoczyła się śladem Lucjana.
Tą osobą był agent Challet.

XVIII.

Lucjan zatrzymał się przy stacji, wskoczył do dorożki i zawołał:
— Montmartre.... ulica Kanoniczek... jedź żywo...
Challet jechał w odległości kilkunastu kroków za Lucjanem.
W chwili gdy młody człowiek wchodził do domu matki, agent wysiadł z dorożki.
Odźwierny, ujrzawszy Geberta, zbladł okropnie.
— To pan — jąkał — panie Lucjanie...
— Ja, sam — dobry panie Benoit; puść mnie do matki, pilno mi ją uściskać!...
— Nie... nie... nie idź tam, panie Gobert...
— Dlaczego? — zapytał Lucjan, blednąc. — Czy moja matka chora?... Pozwól mi przejść.
— Mój Boże! czy to podobieństwo!... Nie, nie puszczę pana... Matka pańska już tu nie mieszka...
— Gdzie ona jest? Może także aresztowana.
Benoit starał się zastąpić mu drogę.
— Powiedz mi prawdę! — wołał Lucjan głosem złamanym. — Co się stało?
— Niestety! matka pańska nie żyje!...
— Nie żyje!... Moja matka nie żyje. I to prawda!? — mówił z oczyma obłąkanymi.
— Umarła! umarła! — powtarzał — moja matka umarła!...
Grube łzy twarz mu zalały. Naraz podniósł głowę i dzikim głosom wykrzyknął:
— Kto zabił moją matkę? — Kto taki!...
— Uspokój się, panie Lucjanie...
— Mów prędko!... Czekam!
— Aresztowanie pana zadało straszny cios pani Gobert... Lecz byłaby może to zniosła... gdyby...
— Co?
— Pani Tordier, właścicielka przyszła...
— Ośmieliła się?...
— Po odejściu pana długo siedziała u pani Gobert... Dowodziła, że matka pana winna jej komorne od dawna, groziła wyrzuceniem, jeśli jej natychmiast nie zapłaci... O, podła!
Nareszcie wyszła, wykrzykując, że przyśle komornika.
— Biedna matko! Nic ci nie oszczędzono, wycierpiałaś wszystkie tortury, wszystkie upokorzenia!...
— W godzinę potem przyszła jakaś panienka, trochę ułomna, lecz bardzo miła, poszła do pani Gobert i zastała ją zemdloną na podłodze... Zaczęła wołać o pomoc, sprowadziliśmy zaraz doktora... Lecz nie mógł uratować dobrej pani, był to nagły udar serca.
— Więc moja matka umarła!... — łkał Lucjan — zabiła ją ta nędzna istota... Matko moja, odeszłaś bez ostatniego pocałunku syna i, sądząc, że ten syn jest pozbawiony opinii uczciwego człowieka... Samą, jak sierotę, na cmentarz cię odprowadzili...
— Wszyscy sąsiedzi poszli za nią, panna Joanna i państwo Roncerny.
— Benoit, zaprowadzisz mnie na grób matki. Lecz najpierw pójdę zobaczyć ten pokój, gdzie ją ostatni raz pożegnałem... Daj mi klucze od mieszkania, mój przyjacielu...
— Nie mogę tego zrobić, panie Lucjanie, klucze są u właścicielki...
— U Julii Tordier! u tego potwora!... Jakim prawem je zabrała?...
— Prawem właścicielki; zdaje się, że to prawo potwierdził komornik, który tu był z papierami urzędowymi.
— Ależ to podłość! My jej przecie nic nie winni. Wuj nam dał to mieszkanie...
— Wiem o tym... Na nieszczęście, nie było dowodu piśmiennego, a zacny pan Tordier nie żyje... Zabrała wszystko, pani Tordier, nawet papugę, która krzyczała na nią: „złodziejka!“.
— To jej nie ujdzie bezkarnie!... — zawołał Lucjan. — Spoczywaj w spokoju, droga matko! będziesz pomszczona!...
Lucjan po tych słowach zbiegł szybko ze schodów.

Challet, który ciągle szedł za nim, słyszał całą rozmowę na schodach, i, choć przyzwyczajony do różnych scen, wzruszył się jednak.

XIX.

Lucjan zawołał dorożkę, wskoczył i rzucił adres:
— Ulica Anbry nr 7.
Challet pojechał za nim.
Orszak ślubny o dziesiątej przybył do merostwa. Cztery pary czekały już na pana młodego, któremu jakoś nie pilno było ukazać się.
Prosper Rivet przybył najpóźniej, więc miał być ostatnim do ceremonii.
Helena, smutna, z głową spuszczoną, siedziała nieprzytomna prawie.
Nareszcie drzwi po za estradą otworzyły się; sekretarz zawołał:
— Pan mer!
Wszyscy powstali.
Sekretarz podał merowi listę nazwisk młodych pań z kolei, jak przybyli do urzędu.
Słysząc, co poprzednie pary mówiły, Helenie błysnęła myśl odpowiedzieć nie, gdy ją zapytają, czy chce wziąć za męża Prospera Rivet.
Przyszła nareszcie kolej na nich; Helena czuła, że w ostatniej chwili zbraknie jej odwagi.
Usłyszała wołanie:
— Małżeństwo Prospera Rivet i Heleny Tordier.
Garbuska popchnęła córkę, świadkowie otoczyli ją i poprowadzili przed estradę.
Mgła zasłoniła oczy dziewczęciu, w uszach jej szumiało, osunęła się na krzesło. Nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje.
Urzędnik stanu cywilnego dał znak sekretarzowi, aby odczytał akt ślubny, w którym było upoważnienie rady familijnej.
Skoro sekretarz skończył czytanie, wszyscy wstali, a Helenę musiano podnieść.
Mer zadał pytanie najprzód matce, ażeby stwierdziła zgodę swoją na to połączenie, a potem przyszłemu małżonkowi.
Przyszła kolej na pannę młodą:
— Heleno Mario Tordier, czy masz wolną i nieprzymuszoną wolę pojąć za małżonka Prospera Achila Rivet?
Żadne słowo nie chciało wyjść z drżących ust biednej ofiary.
Julia Tordier, stojąc tuż za córkę, odpowiedziała półgłosem: tak.
Mer usłyszał to „tak“, i był pewny, że słowo to wyszło z drżących ust Heleny.
Oznajmił też, że Prosper Rivet i Helena Tordier połączeni są węzłem małżeńskim. Po czym, śpiesząc się na śniadanie, wyszedł z urzędu co prędzej.
Helena straciła przytomność i byłaby upadła na ziemię, gdyby jej był Prosper nie podtrzymał.
Kobiety otoczyły biedaczkę i zaczęły trzeźwić solami.
Należało jeszcze podpisać akt.
Garbuska z nadludzką siłą pociągnęła córkę, ujęła jej rękę i, wodząc po papierze, podpisała.
Prosper wziął żonę pod ramię, a gdy już byli na schodach, obejrzał się, czy Garbuska nie patrzy, pochylił się i słodkim głosem szepnął do ucha dziewczęcia:
— Otóż jesteś już moją żoneczką!
Nieszczęśliwa zadrżała na te słowa, spojrzała na Prospera z odrazą i odrzekła:
— Twoją żoną!... Nigdy!
Prosper uśmiechnął się cynicznie i zanucił jakąś piosenkę bulwarową.
Wsiedli nareszcie do powozów i cały orszak ruszył do kościoła Saint-Merri.
Hrabina Roncerny z córką i Joanna Bertinot dawno już tam czekały.
Joanna opowiedziała, że Helena miała zamiar życie sobie odebrać.
— Taka religijna — rzekła Marta — widać jak cierpiała, kiedy ta myśl jej przyszła. I to w chwili, gdy mój ojciec i Gaston uwalniają pana Lucjana.
— Pan Gobert będzie wolny? — spytała Joanna.
— Zapewne już teraz jest to faktem dokonanym.
— O, nieszczęśliwy człowiek, czego on się dowie — szeptała Joanna. — Matka nie żyje, a Helena innemu poślubiona... O! pani, ja się boję, coś strasznego się stanie...
Dzwony się odezwały, oznajmiając przybycie nowożeńców.
Prosper szedł naprzód, prowadząc Helenę. Julia szła za nimi z drużbą i ona to pierwsza spostrzegła panie Roncerny i Joannę.
Widok ich czarnego stroju strachem ją przejął.
Helena także zobaczyła hrabinę, jej córkę i Joannę.
Krzyknęła boleśnie i rzuciła się w objęcia panny de Roncerny.
— Marto! moja najdroższa Marto!
Prosper cofnął się, Garbuska zbita z tropu uczepiła się jego ramienia.
Helena zwróciła się do hrabiny i Joanny:
— Dziękuję... dziękuję wam z całej duszy...
Prosper zbliżył się i sądząc, że zachowa się dowcipnie rzekł:
— Zaszło małe nieporozumienie; prosiliśmy panie na ślub nie na pogrzeb!...
— Niektóre śluby odparła hrabina — wyglądają jak obchód pogrzebowy... Obecny można tak nazwać... Prawdziwi przyjaciele ofiary powinni przywdziać żałobę.
Piękny Prosper przygryzł wargi.
Garbuska sponsowiała ze złości.
Kościelny przystąpił, stukając laską i rzekł:
— Ksiądz czeka!...
— Odwagi, Heleno! — szepnęła Marta.
— Odwagi, moje dziecię! — dodała hrabina.
— Odwagi, droga panienko! — mówiła Joasia.
Zaczęła się msza ślubna.

Powróćmy do Lucjana Gobert.
Jadąc dorożką młody człowiek mówił do siebie:
— Matka moja nie żyje!... Helena stracona... jestem teraz sam na świecie!... nie potrzebuję ochraniać nikogo... i nie będę... o nie!
Wysiadł przed mieszkaniem Julii Tordier. Przed wejściem do domu spojrzał do góry.
Wbiegł na schody, zadzwonił do drzwi Julii Tordier i czekał.
Zadzwonił drugi raz... na próżno, nikogo nie było.
— Nie ma nikogo — rzekł głośno. — Gdzie jej szukać?... Czyż już tu nie mieszka? Może wyjechała na wieś, do Saint-Maure z Heleną? Niepodobna, czy by zostawiła papugę... Będę czekał na dole, jak wróci, w obecności wszystkich sąsiadów, rzucę jej w twarz wszystkie jej podłości!...
Zeszedł na ulicę i chodził tam i napowrót, przechodząc ciągle obok sklepu Jerzego Troublet.
Uczeń ze sklepu, Julek patrzył na niego ciągle.
— To pan Lucjan, kuzyn panny Heleny — mówił do siebie — nie zaproszony na wesele... Biorą mu pannę sprzed nosa i nawet nie proszą na śniadanie!... Na co on czeka?... Muszę go zapytać.
Wybiegł ze sklepu.
Lucjan wciąż chodził, Challet zaś śledził go, ukryty we wnętrzu dorożki.
Uczeń sklepowy obrachował tak wyjście swoje ze sklepu, że właśnie Lucjan był wtedy przed drzwiami.
— Dzień dobry, panie Lucjanie — odezwał się malec, wyciągając rękę poufale. — Na kogo pan tutaj czeka drepcząc w kółko, jak nie przymierzając niedźwiedź z ogrodu zoologicznego w swojej klatce?
— Czekam na panią Tordier, moją ciotkę — odparł młody człowiek.
— Pani Tordier wyjechała na cały dzień, a może i kawałek nocy zarwie!
— Nie wiesz, gdzie bym mógł ją znaleźć?
— Z jakiego kraju pan powraca, z Tonkinu czy z Chaillot?
Odpowiedz-że mi, czy wiesz, gdzie jest Julia Tordier?
— Wiem, ma się rozumieć; dziś ślub panny Heleny, kuzynki pańskiej...
Lucjan nie spodziewał się tego usłyszeć, zawróciło mu się w głowie, zatoczył się i oparł o dorożkę, w której siedział agent, a który nie stracił ani słowa z tego, co mówili.
— Ślub Heleny... mojej kuzynki... — jęknął głosem złamanym.
— Tak, panie Lucjanie... Trzeba było przed godziną przyjechać, zobaczyłbyś pan pełną ulicę powozów... Pani Tordier niczego nie pożałowała... a taka była wesoła!... zdawało się, że to ona za mąż wychodzi!... Pan młody, panna młoda, świadkowie, rada familijna... O! co ich tu było!... Tylko nas z panem nie zaprosili!...
Lucjan nie słyszał gadania chłopca. Blady, osłupiały, powtarzał:
— Helena... ślub Heleny...
— Z pewnością w tej chwili się odbywa — zaczął znowu chłopiec. — Kłamałbym, jak najęty, gdybym powiedział, że panna Helena była uszczęśliwiona. Szła na swoje wesele z miną psa, którego prowadzą do wody... A jaka była blada biedna panienka... zapłakana... gdym patrzył na nią, przychodziła mi na myśl fontanna... A jednak śliczna była...
— Nie ma już dla mnie nadziei — mówił Lucjan.
— A tak, proszę pana, chyba rozwód, albo wdowieństwo!
— Więc za tego człowieka poszła?
— Za pięknego Prosperka... hołysza... co nic nie ma... Ale faworyt mamy Tordier, jemu tylko wierzyła, a jak mu dogadzała... Założyłbym się o nie wiem co, że wołałaby być na miejscu córki.
Challet notował wszystko, co słyszał.
Lucjan nie słuchał już chłopca, zajęty myślą o Helenie.
— A jednak przysięgła mi, że opierać się będzie do końca, do śmierci! — mówił z goryczą. — Nie miała siły dotrzymać przysięgi...
Mówił do siebie, lecz na głos, chłopiec też odpowiedział:
— Oho! nie tak to łatwo oprzeć się pani Tordier, jak sobie co wbije do głowy, albo do garbu... Niech no by panna Helena spróbowała, a toż by jej oczy wydrapała, nogami zakopała...
— Mówisz za tem, że przed godziną pojechali?
— Tak, do merostwa, a po tym do kościoła Saint-Merri, a z kościoła do Joinville-le-Pont, gdzie będą bomblować późno w noc... W tej chwili muszę być w kościele.
— Dziękuję ci, Julku...
— Niema za co, proszę pana.
Lucjan zapłacił dorożkę i udał się do Saint-Merri.
Powóz agenta posunął się także.
Lucjan wszedł do kościoła. Tłum ludu zalegał nawę, zaledwie przecisnął się do wielkiego ołtarza.
Ujrzał nareszcie Helenę w bieli, z bukietem u piersi, klęczącą obok Prospera.
Krew uderzyła mu do głowy. Przez chwilę pragnął rzucić się do klęczącej pary, wymówić Helenie zdradę, uchwycić za kołnierz komiwojażera; wyciągnąć z kościoła i spoliczkować.
Naraz spostrzegł hrabinę Roncerny, Marię i Joannę w żałobie.
Wspomniał, że hrabiemu i narzeczonemu Marty zawdzięcza uwolnienie swoje, a także przysięgę, złożoną sędziemu, iż powstrzyma się od wszelkich gwałtów.
Stanął jak wryty i patrzał wzrokiem obłąkanym.
Agent Challet trzymał się o parę kroków za Lucjanem.
Nadeszła chwila ostatniego błogosławieństwa.
Ksiądz wymówił słowa, wiążące na wieki.
Obrzęd zaślubin skończył się.
Lucjan sądził, iż do końca będzie panował nad sobą... Omylił się jednak.
Gdy ujrzał, jak Prosper bierze Helenę i prowadzi do zakrystji, cały żal jego wybuchnął.
Zapomniał o przysiędze, rzucił się naprzeciw nowo zaślubionych i zastąpił im drogę z oczami, ciskającymi błyskawice.
Garbuska na ten widok niespodziewany wydała okrzyk przerażenia.
Prosper, nie grzeszący odwagą, cofnął się blady i drżący.
Helena, straciwszy oparcie, osunęła się na kolana.
Pani Roncerny, Marta i Joanna, przerażone wyrazem twarzy Lucjana, przysunęły się do niego.

XX.

Każdy stał oniemiały, przeczuwając jakiś dramat niezwykły. Kościelny z halabardą, poprzedzający młodą parę, idącą do zakrystji, usiłował powstrzymać Lucjana, biorąc go za wariata.
Młodzieniec silnym pchnięciem usunął go na bok.
— On!... On tu!... — wybełkotała nawpół przytomna Garbuska.
— Tak, to ja! — odparł Lucjan głosem świszczącym. — A, nie spodziawałaś się mnie! Sądziłaś, że jestem w więzieniu, dokąd oszczerstwem swoim mnie wtrąciłaś. Omyliłaś się, ciotko! Otóż widzisz mnie wolnym na to, bym ci mógł wobec wszystkich wypowiedzieć to, na co nikt by się nie odważył!... Jesteś podłą, najnikczemniejszą istotą pod słońcem... Wciągnęłaś mnie w zasadzkę, zawlokłaś, jak złodzieja, do więzienia... Zabiłaś mi matkę!...
— To fałsz! to fałsz! — skrzeczała Julia Tordier.
— Powtarzam, że matkę moją zabiłaś!... Sama wiesz o tym!...
Helena wyprostowała się, jak zgalwanizowana, oczy kołem jej stanęły, dreszcz śmiertelny przeszył ją od stóp do głowy.
— Umarła! Moja ciotka umarła! — krzyknęła, jak obłąkana.
— Tak, pani Prosperowo Rivet! — odrzucił Lucjan, jak obelgą, biczując ją tym nazwiskiem. Przysięgam ci, że twoja matka okrucieństwem swoim zabiła moją matkę, przeklinam ją i pomsty bożej wzywam na jej głowę!
Ogłuszona tą klątwą, Garbuska rzuciła się do ucieczki, lecz Lucjan, pochwyciwszy ją za ramię, zatrzymał na miejscu i mówił dalej:
— Niech wszyscy wiedzą, co to za kobieta!... Zdolna do wszelkiej zbrodni, obyta z hańbiącymi czynami!... Wydaje córkę za człowieka, wzgardzonego ogólnie!... Córkę, którą od dzieciństwa kochałem, którą ojciec jej przeznaczył mi za żonę!... Ta kobieta wszystkiemu zaprzeczyła, wszystko zdeptała!... Czemu?... Jakie wyrachowanie szatańskie powoduje nią, aby nastawała na to małżeństwo?... Córka musi być jej posłuszną, bo okrutna ta matka nie cofnie się przed zadaniem jej wszelkich męczarni!... Jeżeli uciekła na czas krótki z domu rodzicielskiego, to aby uniknąć śmierci, którą jej nieustannie grożono!... Powróciła do tego piekła! Matko wyrodna, ty i ją zabijesz, jak ojca jej zabiłaś!... Tak, pani Tordier, wdowo mojego wuja, jesteś nędznicą!...
— Prosperze, Prosperze, — wyła Julia w przystępie wściekłości — jak możesz znieść, aby ten wisielec tak mnie znieważał?
Pomimo znanego swego tchórzostwa, były komisant, zaskoczony przez teściowę, nie mógł się jej wymknąć. Postąpił parę kroków i, bełkocąc ze strachu, rzucił rękawiczkę prosto w twarz Lucjana.
Rysownik wydał głuchy ryk i, zwinąwszy się, jak jaguar do skoku, już miał się rzucić na niego. Bezwątpienia, byłby go schwycił za gardło i zdusił na miejscu, nie zdążył jednak.
Agent Challet stanął pomiędzy nimi.
— Wzywam pana, w imieniu prawa, abyś szedł za mną! — przemówił do Lucjana.
— A! — nagle oprzytomniawszy, jęknął Lucjan — zapomniałem się, jestem zgubiony!...
Zachwiał się, szukając rękami oparcia, i z głuchym jękiem runął na posadzkę.
Joanna Bertinot rzuciła się ku niemu.
— A, jeżeli i tego zabiłaś — rzekła do Julii Tordier — biada ci!
Prosper prawie że na rękach uniósł Helenę do zakrystji.
Za nimi poszli świadkowie ślubni.
Garbuska, zmierzywszy Joannę wzrokiem nienawiści i groźby, podążyła na ostatku.
Pani de Roncerny wraz z Martą podeszły do klęczącej przy Lucjanie dziewczyny, usiłującej przywrócić go do przytomności.
Challet, nie szczędząc trudu, pomagał jej gorliwie.
— Trzeba doktora... — rzekła hrabina.
— To zbyteczne — odparł agent. — Zemdlał ze zbytku wzruszenia... — Mam przed bramą dorożkę, którą każę pana Gobert przewieźć.
— Dokąd? — zapytała trwożnie Joanna.
— Rozkazano mi zawieźć go do Petit-Bry, do willi hrabiego de Roncerny.
W tejże chwili Garbuska wyszła z zakrystji. Usłyszawszy te słowa, zatrzęsła się i wściekły gniew twarz jej wykrzywił.
Myśl, że ten młodzieniec, którego pragnęła zniesławić, śmierci mu życzyła, jest protegowanym bogatej i możnej rodziny doprowadzała ją do rozpaczy.
— Jestem panią de Roncerny, — rzekła hrabina. — Zechciej pan kazać przenieść pana Gobert do mego powozu...
Challet skłonił się na znak posłuszeństwa; w tłumie ciekawych znaleźli się chętni do przeniesienia wciąż zemdlałego rysownika i ułożenia w powozie, stojącym w pobliżu kościoła.
— Czy i pan będzie nam towarzyszył?... — zagadnęła Challeta hrabina.
— Nie pani. — Miałem tylko polecone czuwać nad tym młodzieńcem, niezaprzeczenie godnym szczerego zajęcia aż do chwili, kiedy się znajdzie w willi Petit-Bry; — skoro pani podejmuje się nad nim opieki, moja misja skończona.
Skłonił się i zniknął.
W chwili gdy lokaj zamykał drzwiczki powozu, mieszczącego w sobie trzy kobiety i Lucjana wciąż nieprzytomnego, w wielkich drzwiach kościoła ukazała się Julia Tordier w towarzystwie Prospera i Heleny nawpół żywej z przerażenia, a z nimi orszak weselny.
Na ten widok ozwały się krzyki szydercze.
— Do wody z Garbusem! — wrzeszczały tłumy — precz z nią.
— Srogo pomszczony... — odezwała się Marta.
— Jeszcze nie dosyć... — odparła Joanna. — Dla tej jędzy wszelka kara jest zbyt łagodną!
Powóz oddalał się ciągniony rączymi końmi. Orszak weselny spieszył do swoich ekwipaży, przygnębiony skandalem, w którym zaproszeni wzięli udział w obliczu zgromadzonej publiczności.
Helena szlochała. Prosper zgrzytał zębami.
— On wolny?... Jakim sposobem?... — zapytywała sama siebie Julia Tordier. — Pewno przez tę Joannę, która wyrobiła mu protekcję hrabiów de Roncerny! Cały mój wstyd jej zawdzięczam! Musiała się dowiedzieć, że jestem jej matką i że kazałam jej ojcu, ażeby ją zabił, i mści się!... Miałby Włosko mnie oszukać? Miałby żyć Piotr Bertinot? To, czego dawniej nie śmiał ten łotr dokonać, ja teraz spełnię, ja! Trzeba uprzątnąć tę niebezpieczną dziewczynę!...
A krzyki wciąż goniły za odjeżdżającymi powozami.
— Do wody z garbusem! do wody!
Orszak weselny dążył do Joinville-le-Pont, gdzie oczekiwało śniadanie pod Czarną Krową.
Julia Tordier nie mogła poszczycić się przyjaciółmi; cała dzielnica znała ją jako żmiję jadowitą, gotową każdego zatruć swym językiem, kłótliwą i słynącą ze swego brutalnego skąpstwa.
Kiedy wycofała się z handlu, zapomniano o niej potrosze i z czasem nieprzyjaciele zmienili się w obojętnych.
Ci obojętni właśnie zostali zaproszeni przez Garbuskę, która, chcąc uświetnić małżeństwo zięcia, pragnęła mieć liczną drużynę. Oni zaś nie wzdragali się z przybyciem, w nadziei sutego przyjęcia, które im pozwoli najeść się i napić do syta, nie naruszywszy własnego worka. Tymbardziej, że zapowiedziane były na dzień następny sute poprawiny.
Zaproszeni nie odznaczali się drażliwością, tem skandal, zaszły w kościele, nie odjął im ochoty do przyjęcia udziału w uczcie.
Mało ich to wreszcie obchodziło.
Wdowa Tordier mogła być nędznicą, byle stół jej był dobrze zastawiony i wino lało się potokiem.
Co do zaproszonych ze strony Prospera, byli to wszystko towarzysze jego nierządu i burd szynkownianych w prowincjonalnych miastach. A wszyscy należeli do korporacyj komisantów handlowych.
Scenę, rozegraną pomiędzy Julią Tordier a Lucjanem Gobert, uważali za rzecz wielce ucieszną. Nawet jeden z nich odezwał się:
— Na wielu weselach już byłem, a nigdy tak świetnie nie ubawiłem się! Słowo honoru... To mi się wydało jakąś farsą z Ambigu!...
Na co jeden z kolegów mu odpowiedział:
— To jakiś zawalidroga z tego siostrzeńca pani mamy... przeszkadza do zatańczenia w kółko!... Diablo dobrze się spisali, że go znów osadzili w ciupie!
A powozy toczyły się w kierunku Joinville.
W tym, w którym siedzieli nowożeńcy, nikt nie wymówił ni słowa. Znajdowała się w nim jedna z druchen, obawiano się więc przy niej rozmawiać.
Helena pogrążyła się w bolesnym zamyśleniu. Widziała Lucjana, który nie miał dla niej ani spojrzenia litości, ani słowa przebaczenia.
Rzucił jej w twarz jak najkrwawszą obelgę te trzy słowa:
Pani Prosperowa Rivet!

XXI.

Niestety!... wszak wobec Boga i ludzi była żoną Prospera Rivet!...
Lucjan, wolny, lekceważąc wszelkie niebezpieczeństwo, przyszedł w poświęcane progi kościoła, publicznie wygłosił matce jej i jej samej, że jedną i tą samą wzgardą je obrzuca!...
Biedne dziecko, jakże nikczemną się teraz czuła!
Jakże wyrzucała sobie, że tak przed notariuszem jak i przed ołtarzem nie wyrzekła tego słowa: — NIE!!!
On wszystko dla niej poświęcił, wolność swoją, życie ukochanej matki, niemal cały byt. Teraz słusznie mógł jej nienawidzić za niewytłumaczoną słabość!...
Może on umarł, padając na ziemię w chwili, kiedy ów nieznajomy powstrzymał go, gdy miał rzucić się na Riveta!... A ja jeszcze żyję!...
W pobliskich powozach rozbrzmiewały śmiechy; ona, siedząc naprzeciw Prospera, spuściła powieki, by uniknąć płomiennych pożądliwością jego spojrzeń, którymi ją obejmował, mimo groźnego wyrazu oczu Julii Tordier.
Nareszcie powozy stanęły przed hotelem na bulwarze Jainville, gdzie oczekiwała uczta zamówiona.
Prosper wysiadł pierwszy, i pomimo jej oporu, wsunął rękę Heleny pod swoje ramię, ciągnąc przemocą z powozu. Julia, drżąca z wściekłości, uczepiła się go z drugiej strony.
Goście wtargnęli z wielkim hałasem do sali restauracyjnej. Byli już mocno wygłodzeni. Na szczęście wszystko czekało gotowe, wobec powodu opóźnienia się wesela.
Nastąpiły dania, przeważnie zimne, przeplatane rozmaitymi gatunkami wina.
Wyznać musimy, iż libacje były obfite, stąd wesołość i wrzawa potęgowała się z każdą chwilą, występując z granic przyzwoitości i stając się więcej niż trywialną.
Biedna Helena stała się celem dowcipów, których, na szczęście, nie pojmowała znaczenia; smutna jej twarz instynktownie oblewała się palącym rumieńcem.
Po skończonym śniadaniu, zapowiedziano obiad na godziną ósmą; tymczasem zaś towarzystwo rozproszyło się po ogrodzie, urządzając gry i przejażdżki łodziami, co jest nieodłącznym przy wszystkich uroczystościach popularnych.
Jeden z drużbów zabrał mężowi pannę młodą, co było wielką dla niej ulgą, tak, że pragnęła by to jak najdłużej trwać mogło.
Julia Tordier z zięciem zostali czas jakiś sam na sam w ogrodzie. Prosper przebrał miarę w trunkach.
Głowa mu ciążyła i pałała, a w przewidywaniu nieprzyjemnych przejść, chmurny był i ponury.
— Wydajesz się smutnym, Prosperze mój, — rzekła do niego z umizgiem młodej i pretensjonalnej dziewczyny, stanowiącym wstrętny kontrast z jej bezkształtną powierzchownością. — Czy cię co drażni?
Młody człowiek zostawił ją bez odpowiedzi.
— Jednakże, zdaje mi się, — ciągnęła Julia — iż dotrzymałam ci obietnicy, poświęciłam nawet własną córkę dla ciebie, że i odtąd już nic nam nie przeszkodzi żyć jednemu dla drugiego, stąd więc powinieneś czuć się szczęśliwym i... chyba się nie mylę?
Były komisant mruknął z brwiami ściągniętymi i głęboką bruzdą na czole:
— Nawet i z tym rozkosznym zajściem w kościele po mszy!... To był skandal obrzydliwy!... niebywały!... Gotowi w dziennikach go otrąbić...
— Cóż ci to może szkodzić.
— Może mnie — ośmieszyć, a mnie się to nie podoba, i koniec.
— Ciebie ośmieszyć! Nigdy! — zawołał potwór. — Obelgi i groźby mnie jednej się tyczyły... Co za wartość one mieć mogą, gdy pochodzą od takiego kajdaniarza? — Uspokój się, potrafię pomścić nas!— Zobaczysz!...
— Nie mówmy o zemście, — przerwał jej Prosper.
— Masz słuszność... — figlarnie odparła szkaradna kobieta. — Mówmy o nas... o naszym kochaniu... przyszłości... o wszelkim szczęściu, jakim pragnę cię obdarzyć...
Na te tkliwe wyrazy Prosper wykrzywił się, co bynajmniej nie przeszkodziło teściowej uwiesić się u jego ramienia i przewracać do niego oczy.
Koledzy nowożeńca puścili się na poszukiwanie młodej pary, a znalazłszy go z teściową, mizdrzącą się do niego i szepczącą mu do ucha, podeszli ku nim:
— Ehe! — zawołał jeden z nich z nieprzystojną wesołością — Prosper jest zuch nielada, który rad twoich nie potrzebuje, by pokazać się małżonkiem wzorowym!... Ręczę za niego!...
Piękny Prosper wybuchnął śmiechem.
Julia zbladła straszliwie, w oczach jej zamigotały dzikie płomienie.
Całe popołudnie zapełnione było rozrywkami urozmaiconymi, przeplatanymi piciem rozgrzewających napojów.
Helena dała sobą powodować, jak martwy automat, jak gdyby duch w niej zamarł i serce zastygło.
Na godzinę przed obiadem zatrzymano przechodzącego kataryniarza i przy tej ochrypłej muzyce zaimprowizowano kadryle i polki.
Prosper chciał tańczyć z żoną. Próbowała opierać się, lecz nie zważając na to, popchnięto ją w objęcia małżonka.
Garbuska nie mogła powstrzymać się od złości.
— Trochę bladoszka, ale niczego moja żoneczka! — odezwał się głosem przepitym Prosper, tuląc do piersi Helenę, która ze wstrętem szarpnęła się w tył.
Prosper wziął to za żart.
— Ciesz się ostatkami, moja kokoszko! — mruknął. — Zobaczymy wieczorem, czy jestem mężem na żarty!
Julia, przykuta do niego wejrzeniem, po ruchu ust domyśliła się jego słów.
Błyskawica złości zamigotało w jej źrenicach.
— Nigdy! — szepnęła zgrzytając zębami. — Prędzej bym ją zabiła.
Przy obiedzie Prosper miał po prawej stronie teściowę, a naprzeciwko Helenę. Spoglądał na nią znacząco, powtarzając zcicha:
— Tak, tak... Zobaczymy wieczorem!...
— Nigdy! — powtarzała Julia, pieniąc się z wściekłości.
I raz po raz dolewała mu szampana.
Deser odbył się wrzaskliwie, nastąpiła kawa z likierami, wszyscy bez wyjątku byli pijani, w ogólnym zamieszaniu ktoś nieopatrznie wymówił imię Lucjana Gebert.
Helena poczęła się trząść na całym ciele. Julia wykrzywiła twarz, jak potępiona. Prosper, którego krew podniecona winem, mózg zalewała, pochwycił nóż i, uderzywszy nim w stół, przebił go na wylot, krzycząc ochrypłym głosem:
— Niech go dostanę; a tak uczęstuję jak tę oto deskę, serce mu wydrę!...
Wybuch ten zmroził całe zgromadzenie. Korzystając z tego, Garbuska dała znak do odjazdu.
— Jutro w południe zejdziemy się na śniadaniu — wrzeszczał Prosper i, zataczając się, dał się wsadzić do powozu.

XXII.

Przez całą drogę milczenie panowało w powozie, przerywane tylko czkawką Prospera.
Przejechawszy rogatki, powozy rozjechały się, każdy w swoją, stronę. Lando, wiozące Julię i młodą parę, skierowało się na ulicę Anbry.
Balsamiczne powietrze lasku Vincennes otrzeźwiło nieco Prospera.
Wysiadł pierwszy.
— Dalej-że, pani Rivet — rzekł, wyciągnąwszy obie ręce.
Garbuska skoczyła na stopień, ją więc musiał najpierw wysadzić.
— Wysiadaj! — krzyknęła na córkę.
Julia otworzyła drzwi domu i pchnęła je przed sobą.
Prosper zirytowany drapał się na schody, klnąc i potykając się na każdym prawie stopniu.
Doszli do drugiego piętra.
Julia kluczem, dobytym z kieszeni, otworzyła drzwi mieszkania i, potarłszy zapałkę, zapaliła dwie świece, stojące na komodzie.
— Ruszaj do swego pokoju! — krzyknęła na Helenę.
Ta zerwała się skwapliwie do spełnienia tego rozkazu, aby raz już znaleźć się samą, po dniu, pełnym bolesnych wrażeń.
Prosper, jeszcze pijany, zagrodził jej drogę, a ponieważ próbowała mu się wymknąć, oburącz uchwycił ją za fałdy sukni.
— Wolnego, wolnego, pani Rivet! — rzekł, wybuchając brutalnym śmiechem. — Tak się nie wchodzi, jedno bez długiego... pójdziemy razem.
Garbuska zzieleniała.
— Prosperze! — groźnie krzyknęła.
— No i co tam, teściowo? — odparł piękny komiwojażer, znowu wybuchając idiotycznym śmiechem. — O ile mi się zdaje, jestem żonatym formalnie! Mam prawo, do wszystkich diabłów! poznać się bliżej z moją żoneczką.
— Prosperze! — powtórzyła Garbuska, czepiając się jego ramienia haczykowymi palcami.
Sprzeczka i gniew spotęgowały nietrzeźwy stan komiwojażera.
— Do stu piorunów!... puszczaj, teściowo, wpijasz mi w ciało paznokcie! — huknął nędznik. — Wiedz o tym, że jestem żonaty i chcę mojej żony!...
Helena, wylękła, wzburzona i nieprzytomna ze zgrozy, usiłowała się wyrwać, lecz Prosper ani myślał puścić się jej sukni, drącej się w jego ręku.
Głosem zachrypłym bełkotał:
— Tak... tak... ja chcę mojej żony!
Nagle Helena zwróciła się do niego:
— Ja twoja żona, ja! — powtórzyła z nieopisaną wzgardą. — Mówiłam już panu, że nigdy!... Matka moja wiedziała o moim postanowieniu niezłomnym! — Uległam przemocy. Przysięgam, że nigdy nie przestąpisz progu tego pokoju! Nigdy! Przenigdy.
Prosper nie przestawał się śmiać, bełkocąc pijanym głosem:
— Zobaczymy, moja pani Rivet... Zobaczymy!... Nie trzeba mówić: hop!...
— Jesteś pijany, idź spać!...
— Tak, zobaczymy, pijany nie pijany, jestem tu panem mężem, i chcę tam wejść.
W pobliżu Heleny na stole stały zastawione przekąski i napoje, którymi częstowano gości przed wyjazdem, oraz całe nakrycie.
Helena porwała nóż, szybkim ruchem wyrwała suknię z jego ręki, tak że strzępy mu tylko zostały w dłoni i, stanąwszy w uchylonych drzwiach pokoju, rzekła głosem donośnym i energicznym:
— Jeżeli krokiem postąpisz, by tam wejść, przysięgam, że cię zabiję!
Garbuska uchwyciła go za poły i silnie w tył pociągnęła. Wyczytała w oczach Heleny silne postanowienie. Zrozumiała, że jeden krok jeszcze, a zięć jej padnie nieżywy, ugodzony nożem w serce.
Z zadziwiającą przytomnością umysłu młoda mężatka, korzystając z tej chwili, wpadła do pokoju, zasuwając za sobą rygiel.
Westchnienie ulgi wyrwało się z jej piersi.
Prosper, jako tchórz nikczemny, uląkł się noża.
Padł na pobliskie krzesło, z czołem, oblanym kroplistym potem. Twarz jego pokryła się trupią bladością, dolna warga zwisła mu z wyrazem ogłupienia.
— Prosperze, mój Prosperze, czy chory jesteś? — z niepokojem pytała garbata, usiłując nadać głosowi pieszczotliwe brzmienie. — Cierpisz?
W miejsce odpowiedzi, komiwojażer wykrztusił te słowa:
— Gorąco... pić, dawajcie pić!...
— Dość piłeś już, najdroższy...
— Wcale nie...
Wyciągnął rękę do stołu, z którego Helena wzięła przed chwilą nóż, porwał butelkę madery i wychylił ją do dna.
To go dobiło.
Pusta butelka wypadła mu z ręki, tłukąc się w drobne kawałki; jednocześnie głowa chwiać mu się poczęła i zmożony wstrętnym snem opilstwa, począł chrapać straszliwie.
Julia z opuszczonymi w dół rękami, wpatrywała się w niego z najwyższym przerażeniem które nawet przeszło w gniew, graniczący z wściekłością.
— A! nędznik! — syknęła — nędznik! A ja sądziłam...
Nie dokończyła.
Noc weselna kosztowała ją przeszło milion.
Nieco za drogo!

Zobaczymy, co robi Helena.
Znalazłszy się sama i bezpieczna, puściła wodze kipiącemu w niej oburzeniu, zerwała z głowy wianek dziewiczy, suknię weselną, i zdeptała nogami.
— Ja! żoną tego człowieka! — mówiła do siebie. — O! co za hańba! — Niech on się nie waży być dla mnie czym innym, jak obcym człowiekiem, inaczej zabiję go, przysięgłam i dotrzymam przysięgi!
Lucjanie, kochanku serca mego — dodała głosem słodszym, padając na kolana — ciebie jednego kocham, i dla ciebie żyć pragnę! Boże sprawiedliwy, ocal Lucjana!... Wspieraj nas oboje!
Helena pogrążyła się w gorącej modlitwie.
Modlitwa jest lekarstwem najcenniejszym... Jeżeli nie zawsze uleczy, pociesza jednak, i umacnia ducha.
Biedne dziewczę, udręczone, w niej tylko mogło szukać ukojenia.
Po tym raz jeszcze opatrzyła rygle u drzwi, rozebrała się do reszty i położyła na swym łóżeczku dziewiczym.

∗             ∗

Dzielne bieguny irlandzkie hrabiny de Roncerny szybko przebyły przestrzeń pomiędzy kościołem Saint-Merri a willą Petit-Bry.
Lucjan jeszcze nie odzyskał przytomności.
Hrabia i Gaston z niepokojem oczekiwali powrotu swoich pań.
Widok zemdlonego Lucjana i obecność Joanny podtrzymującej jego bezwładną głowę świadczyły o jakimś nader ważnym zajściu.
Pani de Roncerny w krótkich słowach opowiedziała im wszystko, gdy tymczasem Marta zajęła się wydaniem rozporządzeń co do przygotowania pokoju dla rysownika i posłaniem po doktora.
W mgnieniu oka spełniono rozkazy, rozebrano Lucjana i położono do łóżka.
Hrabina z mężem, Joanna i pan de Beuil podążyli do jego pokoju. Wkrótce po tym zjawił się doktór.
Zbliżył się do łóżka, wybadał chorego i długo się zatrzymał, nasłuchując pulsu.

— Należy mu krew puścić — rzekł następnie, nie można tracić ani chwili!

XXIII.

Joanna wraz ze służącym, zajęła się przygotowaniem potrzebnych do tej operacji przedmiotów. Doktór, przewiązawszy lewe ramię powyżej łokcia, nakłół lancetem arterię i po paru sekundach krew trysnęła cieniutkim strumieniem.
— Chyba nie ma nic zastraszającego? — pytał pan de Roncerny.
— Nie należy obawiać się nagłej katastrofy — odparł doktór — wszak okrutne było wstrząśnienie, które spowodowało utratę przytomności, nie mogę za tym ręczyć, jakie będą następstwa...
Hrabina westchnęła, Joanna otarła łzę.
Lucjan lekko się poruszył, zadrgały mu powieki, doktór pośpieszył zatamować krew i obandażował rękę.
Nagle Lucjan zadrżał na całym ciele i uniósł się na poduszkach.
Otworzył powieki i spojrzał wzrokiem obłąkanym.
Chwilę wodził dokoła oczyma, nareszcie krzyknął, wyciągając prawą rękę ku widziadłu, stojącemu w jego chorej wyobraźni.
— To ona... Helena wraz z moją matką... Jakie blade... A! prawda... one umarły... Leżą tu, każda w swej trumnie... Heleno, matko... czekacie... pójdę z wami...
Z ust jego wyrwał się jęk bolesny. Zamknął oczy, głowa opadła mu na poduszki.
Doktór ze zwątpieniem potrząsnął głową:
— Źle — wyszeptał.
— Czego obawiasz się, doktorze? — zapytał hrabia.
— Zapalenia mózgu.
Otaczający łoże chorego z osłupieniem spojrzeli po tobie.
— Doktorze, ty go ocalisz — błagała pani de Roncerny.
— Uczynię wszystko, co będzie w mojej mocy. Proszę o papier i pióro.
Joanna podała mu żądane przedmioty.
— Od pośpiechu z jakim dane mu będzie to lekarstwo, zależeć będzie zażegnanie niebezpieczeństwa. Chory nie powinien być sam — mówił następnie doktór. — Maligna gwałtowna może nastąpić... Wszystko trzeba przewidzieć, by zapobiedz nieszczęściu.
Joannie, jako wcieleniu poświęcenia, słusznie dostała się rola siostry miłosierdzia.
— Panie doktorze — podchwyciła skwapliwie... — ja będę czuwała nad Lucjanem.
— Ty, moje dziecko?
— Tak, ja.
— Zamało masz sił, aby powściągnąć możliwy napad furii.
— Znajdę je.
— Tak, sercem i wolą, jesteś mężna, kochane dziecko... — odezwała się hrabina — lecz trzeba wszystko przewidzieć. Musisz mieć kogoś do pomocy.
— Nieodzownie, — rzekł z naleganiem doktór — dopóki nie zapanujemy nad gorączką, ktoś musi dzień i noc czuwać, a taki trud najsilniejszego złamie.
— Stanie się, jak rozkażesz, panie doktorze — odparła Joanna. — Lecz ja nie odstąpię go tak, jak nie odstąpiłam jego matki!
— Anielskie masz serce, Joanno — rzekła, ujmując jej rękę hrabina. — Poświęcenie otworzyło ci drzwi tego domu... Mamy nadzieję, iż nie opuścisz go więcej...
— Kto może zbadać przyszłość, pani hrabino? — szepnęła Joanna. — Bądź co bądź, wdzięczna jestem za dobroć pani dla mnie.
Następnie, zwracając się do doktora:
— Słusznie pan daje mi pomoc... Potrzebuję wyjeżdżać do Paryża... W ciągu krótkich moich nieobecności, będzie mnie ktoś zastępywał przy panu Lucjanie... Nie tylko jemu samemu, lecz i jej coś winnam... biednej pannie Helenie, stokroć nieszczęśliwszej i godniejszej pożałowania, niż on...
— Co tylko uczynisz, będzie dobrym, Joanno... — odparła pani de Roncerny. — Lękam się, aby ona nie postradała odwagi do życia...
— Ręczę, że nie zbraknie jej siły i męstwa!
W tej chwili chory począł się niepokoić.
Doktór, kładąc palec na ustach, nakazał obecnym milczenie, następnie pochylił się nad Lucjanem. Ten poruszył się pary razy jeszcze, nareszcie uspokoił się i oddech jego stał się miarowym.
— Śpi — rzekł doktór po cichu. — Zaledwie śmiałem się tego spodziewać, zostawmy go w spokoju.
Wszyscy przeszli do pokoju przyległego.
W tak ważnym zbiegu okoliczności, pan de Roncerny uważał za stosowne objaśnić doktorowi stosunek, łączący Lucjana z jego domem, i zapytał, jak mu wypada postąpić.
— Rzecz prosta... — odparł doktór. — Ja napiszę świadectwo choroby, które pan zechce kazać poświadczyć u mera w Petit-Bry i zalegalizuje u komisarza policji naszego kantonu. Dokument ten złożony na ręce sędziego śledczego z którym pan ma stosunki, zwolni pana od zajmowania się czymkolwiek bądź, aż do nowego rozporządzenia.
— Kiedy mogłoby być gotowe to świadectwo?
— To, co odemnie zależy, natychmiast.
W istocie doktór zredagował bardzo obszerne objaśnienie.
W trakcie tego, lokaj przyniósł lekarstwa.
Objaśniwszy Joannie, jak ma z nimi postępować, doktór powrócił do pokoju chorego, który spał bez przerwy.
Zadowolony ze swoich oględzin, rzekł:
— Będę tu wieczorem.
Joanna, upewniwszy się, że Lucjan śpi spokojnie, zostawiła przy nim na straży dwie pokojowe, dodane jej przez hrabinę, a sama usiadła dla napisania do pani Gevignot, aby opowiedzieć jej, co zaszło, prosić o przebaczenie, jeżeli nie powróci do Boissy-Saint-Leger, a także, aby zechciała wyekspediować do hotelu, przy ulicy Anbry, wszystkie listy, jakie by do niej przyszły.
Joanna ułożyła sobie, iż będzie spędzać w Paryżu trzy razy tygodniowo po parę godzin, ażeby móc, jeżeli nie rozmówić się z Heleną, to przynajmniej czegoś się o niej dowiedzieć.
Napisała także do ojca, malując całą swoją radość, jakiej by doznała, gdyby był zwolniony, i otrzymał wielką łaskę co do pobytu w Paryżu. I to dodała, że wkrótce zobaczy się z tym panem Włosko, o którym on jej wspominał, zalecała mu jednak względem niego nadzwyczajną ostrożność. Należało, jak się wyraziła, unikać zbytniej otwartości z człowiekiem, którego nie znamy prawdziwych przekonań, ani celu, a którego postępowanie, ostatecznie wydało się jej nader tajemnicze.
Dwa te listy jednocześnie zostały wrzucone do skrzynki pocztowej.
Doktór, powróciwszy wieczorem, stwierdził, że przepisy jego spełniono skrupulatnie i ze zrozumieniem; nie przeszkadzało to jednak, aby stan Lucjana nie pozostawiał pewnej obawy. Należało lękać się nocy bardzo niespokojnej. Dając wskazówki, jak postępować w tym razie, dodał jednak, że można liczyć na młodość i silny organizm chorego.

∗             ∗

Przypominamy sobie, jako Challet, agent bezpieczeństwa, którego zadaniem było nie tracić z oczu Lucjana, do chwili umieszczenia go w willi Petit-Bry, uważał swą misję za spełnioną.
Pozostawało mu tylko dokładne zdanie sprawy sędziemu śledczemu, a że ustne, choć krótkie, opowiadanie jaśniej przedstawia rzecz, niż raport piśmienny, postanowił widzieć się z sędzią osobiście.
Udał się do pałacu sprawiedliwości i kazał się zameldować. Sędzia, ujrzawszy go, objawił zdziwienie.
— Pan! — zawołał. — Czy młody człowiek już jest w Petit-Bry?
— W tej chwili, w której mam zaszczyt mówić z panem — odparł Challet — bez wątpienia już tam odjechał, lecz w bardzo smutnym stanie...
— Co się tam stało? — Bardzo dużo rzeczy.
— Mów, Challecie, nie pomiń najmniejszego szczegółu.
— Jest ich niemało... Lecz czy wolno mi będzie powiedzieć panu moje zdanie osobiste o Lucjanie Gobert?...

— Otóż, według mnie, Lucjan Gobert jest człowiekiem uczciwym w całym znaczeniu tego słowa!...

XXIV.

Wyraz twarzy sądownika bynajmniej nie zdradzał, czy podziela sposób zapatrywania Challeta.
— Czekam na pańskie opowiadanie... — przerwał mu.
Agent w krótkości, lecz treściwie jął opowiadać wyjazd swój z więzienia w Mazas, jak śledził Lucjana aż do domu jego matki, przy ulicy Kanoniczek, na Montmartre; odmalował przerażenie młodzieńca, na wieść okrutną, gniew jego i okrzyk zemsty, który z piersi jego się wydarł. Nie dramatyzując opowiadania, samego przez się dostatecznie tragicznego zajścia, Challet odmalował je z tak rzetelną prawdą, że obojętny sędzia śledczy nie mógł ukryć wrażenia, jakie nim zawładnęło.
— Niewątpliwe jest — rzekł po upływie kilku sekund — że ta wiadomość nieprzewidziana musiała być strasznym ciosem dla syna zmarłej! Jak niemniej i to, że oskarżycielka, Julia Tordier, jest kobietą bez serca i duszy... Nienawidzi ona rodziny nieboszczyka swego męża... Skorzystała z wzajemnej miłości córki i siostrzeńca, by tegoż wciągnąć w zasadzkę. Lecz w jakim celu ona to robiła?
— Panie sędzio śledczy, cel ten wykryje się ostatecznie...
— Spodziewam się... Co dalej, Challecie...
— Usłyszawszy ten okrzyk zemsty, i widząc, że wybiegł z domu matki, jak szalony, bałem się przez chwilę zbrodni, grożącej życiu Julii Tordier; uspokoiłem się wszakże, mówiąc sobie, że będę tam, aby zapobiec w potrzebie.
Nieszczęsny młodzieniec wskoczył do przejeżdżającego powozu i krzyknął: na ulicę Anbry. Stanęliśmy tam jednocześnie. Nowy cios go czekał...
— Miał dowiedzieć się o małżeństwie ukochanej mu Heleny Tordier... — przerwał mu sądownik.
— Pan sędzia wiedział już o tym — zawołał ze zdziwieniem Challet.
— Wiedziałem... o wszystkich torturach, jakich miał doznać ten młody człowiek.
— Niewątpliwie nie oszczędzono mu najwymyślniejszych! — Tutaj nastręczają się szczegóły, nad którymi obszerniej zatrzymać się winienem...
— Proszę...
— Wysiadłszy przy ulicy Anbry pod nr 7, Lucjan Gebert spojrzał w okna i nasłuchiwał paplania papugi w jednym z nich na drugim piętrze, następnie wszedł do wnętrza.
Byłem gotowy iść za nim, by przeszkodzić mu w jakimś czynie gwałtownym, gdy znowu się zjawił gniewny, z wyrazem bolesnego rozczarowania w oczach i jął przechadzać się przed domem krokiem nierównym a szybkim.
Upłynęło tak kilka minut.
Naraz otworzyły się drzwi sklepu położonego obok tego domu. Chłopiec, mogący mieć około lat piętnastu, w białej długiej bluzie, wyszedł do Lucjana Gobert i podał mu rękę.
— Mówisz, chłopiec piętnastoletni? — zagadnął sądownik, zapisując w notesie.
— Tak, panie.
— Wiesz jak mu na imię?
— Zaraz... — słyszałem jak Gobert nazywał go Julianem...
— Mów dalej.
— Na zapytanie Lucjana, chłopiec odpowiedział, że jeżeli Julii Tordier nie ma w domu, to dla bardzo prostej przyczyny, gdyż wydaje córkę za mąż, i przed chwilą właśnie orszak weselny udał się do merostwa.
Grom ten zmiażdżył do reszty młodego człowieka — ciężko było patrzeć na niego, słowo honoru daję!
Zachwiał się na nogach, i aby nie upaść uchwycił się drzwiczek mej dorożki, w pobliżu której się znajdował.
Zbladł, jak trup, patrzyłem tylko, rychło padnie nieżywy, atoli nie doszedł jeszcze do szczytu swojej golgoty!
Po chwili tego obezwładnienia, podniósł głowę i ujrzałem jego oczy.
Pałały krwawym blaskiem! — Nie widziałem i nie zobaczę nigdy oczu podobnych.
I znowu zaczął badać chłopca. — A! panie sędzio, to jest malec, który nie może się pochwalić ze zbytnią miłością dla pani Tordier, i który nie nazywa jej inaczej jak potworną Garbuską! — Widocznie w całej dzielnicy przyjął się ten przydomek, ostatecznie, bardzo trafny!...
Każde słowo małego łobuza rozdzierało serce młodzieńca, raniąc je piekielnie...
Wdziałem, jak drżał i bladł, lecz nie przestawał słuchać...
Tutaj, panie, powtórzę panu niektóre zdania, mogące wyjaśnić cel Julii Tordier, dla wciągnięcia w sidła Goberta, w które biedny młodzieniec dał się uwikłać...
— Tak sądzisz?
— Zostawiam to uznaniu pańskiemu.
— Słucham cię, Challecie.
— Najprzód chłopak, mówiąc panu Lucjanowi o pani Julii Tordier, która wraz z córką i przyszłym zięciem była w drodze do meorstwa, dosłownie to powiedział, co zapamiętałem, gdyż posiadam pamięć pierwszej kategorii: — Tańcowała na dwóch łapkach, jak swawolniczka, pomimo garbu swego!... Rzecby można, że ma być jej własne wesele... A co było osób! — Tylko nas nie zaprosili! — Pani Tordier ma na wątróbce mojego patrona, odkąd odprawił pięknego Prospera! A pan Lucjan na to: — „Więc to ona za niego wychodzi!“ — a chłopak odpowiedział: — Piękny Prosper jest ladaco, żeby nie powiedzieć łotr skończony! — Cóż pan chce, on był Beniaminkiem pani Tordier z czasów, kiedy jeszcze zakład jej nie był sprzedany memu patronowi. — Na niego tylko przysięgała, cackała się z nim, i stawiłbym dwadzieścia centymów przeciw dziesięciu, że wołałaby dziś być panną młodą, niż teściową!
— On to powiedział? — żywo zagadnął sędzia.
— Słowo w słowo.
— Z pewnością dzieciak, powtarzając te znaczące słowa, był tylko echem opinii ogólnej...
— I ja tak myślę...
— To ta kobieta wydała za mąż córkę, żeby mieć z niej parawan osłaniający brudne jej zamiary...
— Na to wygląda... — Brzydkie te rzeczy, lecz niezbyt rzadkie, na nieszczęście!...
— Co dalej?
— Jeszcze jedno słowo, które mnie zastanowiło...
— Jakie?
— Kiedy pan Lucjan zawołał z boleścią: — „Przyrzekła mi, że do ostatka, do śmierci opierać się będzie!... A nie miała siły dotrzymać przysięgi“ — chłopak odrzekł, wzruszając ramionami:
„Bardzo też można oprzeć się pani Tordier, jak sobie coś wbije do głowy albo do garbu! — Gdyby panna Helena chciała tylko skrzywić się, byłaby ją podrapała, zbiła, podeptała, skopała nogami...“
— Z tego można wnosić, że pani Tordier gwałtem zmuszała córkę do posłuszeństwa.
— Biła ją, męczyła... — te słowa były wymówione przez Lucjana Goberta, w oczy samej pani Tordier.
— Przy panu?
— Tak.
— Gdzież to?
— W kościele Saint-Merri, na trzeciej stacji do Golgoty nieszczęśliwego młodzieńca, który raz jeszcze chciał ujrzeć swoją ukochaną! Domyśla się pan, że w przewidywaniu skandalu, byłem o dwa kroki od niego... I spostrzegłszy go, Garbuska krzyknęła i zbladła, jak papier, na którym pan robi swoje notatki... Prosper Rivet, który mi nie wygląda na zucha, cofnął się w tył, a panna młoda padła na kolana...
Wtedy odegrała się scena, lecz taka, że mróz mi przeszedł po krzyżu, choć stary wilk ze mnie, i na różne rzeczy patrzyłem!
Na środku kościoła, w tłumie gości weselnych i ciekawych, Lucjan Gobert zwymyślał ciotkę, wyrzucał jej postępki, krzycząc na cały głos: „Zabiłaś mi matkę, zabiłaś mi wuja, a twego męża!“.
Sędzia zerwał się na równe nogi, przerywając Challetowi.
— Wymówił te słowa: zabiłaś mi wuja, a twojego męża! — zapytał.
— Tak, panie sędzio. Jeszcze dodał: Matko wyrodna, przyprawisz o śmierć Helenę, tak samo, jak jej ojca. Nareszcie, na zakończenie rzucił w oczy garbusa: „Pani Tordier, moja ciotko na nieszczęście, wdowo po moim wuju, jesteś nędznicą!“
— I ta kobieta to zniosła?
— Wezwała zięcia, aby upomniał się za nią...
— Cóż uczynił Prosper Rivet?...
— Dłuższa rejterada wobec publiczności była już niepodobieństwem... Zdobył się na rzucenie rękawiczki w twarz Lucjanowi Gobert...
— Czy potem nie przyszło do pięści?
— Wtedy właśnie uznałem potrzebę wdania się w tę sprawę... Lucjan Gobert miał się już rzucić na Prospera, z oczu jego wyczytałem, że byłby go zdusił i tym sposobem popsuł całą swoją sprawę. Położyłem mu rękę na ramieniu, i głosem prawa kazałem mu iść za sobą. Nastąpiła reakcja piorunująca. Wyszeptał: „Zapomniałem o wszystkim... jestem zgubiony!..“ I padł bez zmysłów na ziemię...
— Co za dramat!
— Przerażający! Wtedy to (jeżeli pan pozwoli użyć określenia teatralnego) weszły na scenę trzy damy...

XXV.

— Trzy damy! — powtórzył zdziwiony sędzia.
— Właściwie dwie, w towarzystwie osoby niższego stanowiska, a wszystkie trzy w ciężkiej żałobie. Dwie pierwsze: to hrabina i hrabianka de Roncerny, przybyłe na ślub Heleny Tordier.
— Rozumiem ich obecność, gdyż panna de Roncerny była na pensji razem z Heleną Tordier i zaprzyjaźniły się z sobą. Czego nie mogę sobie wytłumaczyć, to żałoby, widziałem się bowiem nie dawno z hrabią de Roncerny, który nie miał na kapeluszu krepy... Powiedz mi coś o trzeciej osobie...
— Jest to młoda panienka, mogąca mieć lat dwadzieścia, na imię jej Joanna...
— A jak wygląda?
— Twarzyczka ładna, ramiona wysoko... coś zakrawa, jak gdyby lekko garbata... lecz jej z tym do twarzy..
— Już wiem... To jest panna Bertinot, młoda pokojowa w służbie u pani de Roncerny, która niesprawiedliwie obwiniona była o kradzież biżuterii.
— Krótka rozmowa odźwiernego domu, przy ulicy Kanoniczek, z Lucjanem Gobert, dała mi do zrozumienia, że a panienka zamknęła oczy umierającej pani Gobert.
— A więc ona ją znała?
— Bez żadnej wątpliwości, a także jej syna, i wiedziała o wszystkim, gdyż, kiedy Lucjan upadł zemdlony, rzuciła się ku niemu i, uklęknąwszy wraz ze mną, usiłowała o cucić. A kiedy Garbuska przechodziła mimo nas, udając się do zakrystii, zwróciła się ku niej, i głosem, którego nie zapomnę nigdy, zawołała: „A! jeżeli i tego jeszcze zabiłaś, biada ci, biada!“ A spojrzenie ładnej dziewczyny wyrażało nienawiść nieubłaganą...
Sędzia wciąż robił notatki.
— Co dalej, Challecie? — pytał.
— Już wszystko prawie... Ponieważ pani de Roncerny dała mi się poznać, zgodziłem się na zabranie Lucjana Goberta do willi Petit-Bry, gdzie, według danej mi przez pana instrukcji, miałem go zawieźć osobiście.
— Dobrze, Challecie, jestem z ciebie zadowolony.
Agent ukłonił się.
— Czy pan sędzia potrzebuje mnie jeszcze? — zapytał.
— Tak.
— Czekam rozkazu...
— Koniecznie chcę wiedzieć, czy miały zasadę słowa chłopca sklepowego, Juliana, tyczące się wdowy Tordier i jej zięcia...
— W takim razie trzeba przeprowadzić śledztwo na ulicy Anbry i w okolicy.
— O to idzie...
— Uczynię wszystko, by zadowolić pana sędziego.
— Nie wątpię... Życzę sobie także objaśnień dotyczących śmierci nieboszczyka Tordiera.
— Sprawozdanie urzędowe doktora złożone w merostwie, dołączone do aktu zejścia, musiało orzec jej przyczynę.
— Nie można polegać na tym... Doktorzy merostwa najczęściej wywiązują się ze swego zadania z godną pożałowania lekkomyślnością... Pogłoski sąsiedzkie mają nieraz więcej wagi.
— Postaram się zebrać ustne wiadomości.
— Jedno jeszcze daje mi do myślenia, mianowicie łącznik, istniejący pomiędzy Julią Tordier a tą Joanną Bertinot, której przywiązanie do Gobertów jest aż nazbyt widoczne... Lecz o tym pomówimy później... Odejdź już, Challecie, daję ci swobodę działania i liczę na ciebie.
Agent, któremu schlebiało zaufanie sędziego, oddalił się z silnym przedsięwzięciem nie zrobienia mu zawodu.
Wkrótce ujrzymy go czynnym, nie wchodząc w to, czemu sędzia przywiązywał tyle wagi do rzeczy tyczących się pośrednio sprawy Lucjana Gobert.
Zestarzały w zawodzie, obranym z powołania, Challet znał gruntownie obyczaje i zwyczaje paryskie, tu się bowiem urodził, żył i spodziewał się umrzeć.
Wiedział, iż większa część handlujących otwarte ma sklepy tylko do południa; potem zamykały się żaluzje, i każdy stawał się panem swego czasu i swojej osoby.
Pożegnawszy sędziego, Challet przyodziany w kostiumie zamożnego mieszczanina, zasiadł w kawiarni przy ulicy Anbry, vis-a-vis hotelu, gdzie Joanna wynajęła dwa pokoje. Przez szyby przejrzyste kawiarni, wybornie widział sklep Jerzego Troublet i wejście do domu Julii Tordier.
Wewnątrz sklepu Troubleta, widać było Julka krzątającego się z pośpiechem chłopca, przejętego myślą o zbliżającej się godzinie swobody.
Challet zażądał mazagranu i dziennika, i pozornie czytając, nie spuszczał z oka magazynu i okien Garbuski, wciąż przysłoniętych żaluzjami.
— Tam na górze jeszcze nie wstali — myślał.
Mylił się jednak.
Julia Tordier była na nogach od siódmej z rana.
Po nocy przepędzonej w zajadłej złości, odzyskała nareszcie władzę nad sobą.
— Po co mam sobie szkodzić? — perswadowała sobie.
— Gniew jest złym doradcą... Na tym świecie potrzebna cierpliwość... Będę z Prosperem tak uprzejma, jak gdybym nic nie miała mu do zarzucenia... Będzie mi wdzięczny za moją wyrozumiałość... Zapomni o tym bydlątku, za którym nic nie przemawia prócz młodości i zgrabnej figury; ona go nienawidzi w dodatku i gdyby nie ja, niezawodnie byłaby go zabiła dzisiejszej nocy... Zawsze tak będzie, z tej więc strony mogę być spokojna... Z czasem i przy cierpliwości, wszystko się ułoży... Nadejdzie moja godzina...
Podreptała do jadalnego pokoju, aby obudzić Prospera, śpiącego w tym samym fotelu, na którym powaliło go pijaństwo.
Kiedy otworzył oczy, straszny zamęt panował w jego umyśle. Zapomniał, co było wczoraj, i nie mógł sobie zdać sprawy, gdzie się obecnie znajduje.
Wkrótce jednak oprzytomniał, zwyczajem pijaków, obytych z nadmiarem trunków.
Pamięć mu powróciła, i pomimo dużej dozy cynizmu, nie mógł się oprzeć, pewnego rodzaju pomieszaniu.
Spostrzegła to Julia Tordior, lecz wierna nakreślonemu sobie planowi, który w jej przekonaniu miał doprowadzić ją do urzeczywistnienia nikczemnych jej pragnień, chciała od razu wprowadzić go w najlepszy humor.
— A! biedny mój Prosperku — rzekła słodziutkim głosem, zmuszając zbladłe bezsennością wargi do uśmiechu, — musiałeś mieć noc bardzo nieprzyjemną... Tak źle się śpi w ubraniu i na fotelu w dodatku!
Były komiwojażer oczekiwał niemiłej sceny. Zachwycony pozorami zgody, pośpieszył odpowiedzieć:
— Z wszelką pewnością, teściowo, że każdy włos diablo mnie boli i czuję każdą kosteczkę... Ale to moja wina!... Nie zapruszyłem, ale zalałem sobie pałkę... Przebrałem miarę! Nie wiedziałem już, co mówiłem i co robiłem... Musiałem być nieprzyzwoity... Przyjmij moje przeproszenia...
— Przeciwnie, bardzo milutki byłeś... Boże mój, wszak wiadomo, co to jest mężczyzna, kiedy ma trochę nadto szampana w głowie... Lecz nie o to idzie. Potrzebujesz rzeczywiście odpocząć trochę... Tylko dla ciebie kazałam urządzić i umeblować świeżutko pokój nieboszczyka Tordier.
Łóżko gotowe... Rozbierz się, połóż i prześpij się parę godzin...
— Sapreminette, teściowo, pyszna myśl!... Świetne masz dziś natchnienia!
Garbuska mówiła dalej:
— Obudzę cię za dwie godziny, przyniosę ci do łóżka kawę i cieplutką brioszkę... Następnie ubierzesz się i podążymy do Joinville, gdzie oznaczyliśmy spotkanie naszym przyjaciołom na godzinę dwunastą w południe!...
— Tak... I może przyjemniej będzie, niż wczoraj... Można się spodziewać, że nie spotkamy się z tym Lucjanem Gobert i tymi trzema paniami w żałobie... brrr!
Julia uśmiechnęła się z goryczą.
— Bądź spokojny... Nie spotkamy ich, a z jedną z tych dam, z tą małą garbuską, podejmuję się załatwić rachunki!
— Z nią, bardzo pięknie... Ale ten Gobert?... O mały włos że mnie nie porwał za gardło i nie udusił... Jakim sposobem on może być wolny?
— Dowiemy się.
— Ja wyobrażam sobie, że on zbiegł z więzienia i że go złowił jakiś agent policyjny.
— Być bardzo może.
Potworna kobieta wiedziała, że jest wprost przeciwnie, była bowiem świadkiem, jak zniesiono go do powozu pani de Roncerny, lecz wolała przemilczeć o tym przed Prosperem.
— Zresztą — dodała — mniejsza z tym... Wczorajsze jego obelgi miały wszystkich weselników za świadków, a to może jeszcze większą ściągnąć na niego odpowiedzialność, która i tak już jest niemałą!... Bądź spokojny... Będzie on miał spłacony dług, z procentami... Teraz, połóż się, mój piękny Prosperku... Jak się wyśpisz, będziesz jeszcze piękniejszy!...
Julia wyszła z pokoju z uśmiechem na ustach, tłumiąc jednakże ciężkie westchnienie.
Następnie wyszła po sprawunki i wpół godziny powróciła niosąc mleko, briosze i świeże masło.
Złożywszy to w kuchni, skierowała się do pokoju córki i zastukała do drzwi.

XXVI.

Helena przepędziła noc bezsennie, gorzko płacząc na myśl o Lucjanie.
— Kto tam? — zapytał drżącym głosem.
— Ja! Do licha!... Kogo byś chciała, żeby tu był? że to nie On, możesz być bezpieczną!... Dobrze mu zmyłam głowę! Wstyd mu własnego postępowania, i możesz na niego liczyć, że nie będzie więcej cię turbował swymi nieprzystojnymi pretensjami... Był pijany, i to go tłumaczy, teraz już jest zupełnie spokojny.
Helena, uspokojona, narzuciła kaftanik i otworzyła.
— Pocałuj mnie, moja córko — rzekła, nadstawiając jej policzek — i wierzaj mi, że pragnę tylko twojego dobra.
Słysząc te słowa obłudne, Helena uczuła mrowie, przechodząc po całym jej ciele, nie śmiała wszakże odmówić żądaniu matki i zlekka musnęła ustami zwiędły jej policzek.
— Bo widzisz, córeczko — mówiła miodowym głosem — z wielu względów małżeństwo to było konieczne potrzebnem.
— Z jakich? — zapytała Helena, patrząc jej prosto w oczy.
Spojrzenie to zmusiło Julię do opuszczenia powiek.
— Ze względów rodzinnych, nad którymi rozwodzić się byłoby za długo, a do niczego by nie doprowadziło... Ostatecznie jesteś mężatką, co nie pociągnie za sobą żadnych dla ciebie przykrości... przeciwnie, będziesz swobodniejszą, niż gdybyś była panną... Wzbroniłaś mężowi wstępu do swego pokoju i możesz być pewną, że nie przestąpi zakazu... Ulokowałam go w pokoju nieboszczyka twego ojca... Dobrze mu i nie ruszy się stamtąd... Pominąwszy to, będziecie przyjaciółmi i w oczach świata uchodzić będziecie za dobre małżeństwo.
Helena słuchała słów matki w najwyższym zdumieniu, połączonym z niedowierzaniem.
— Czy to ona przemawia tak słodko? Co to wszystko ma znaczy? Na cóż było wymagać tego małżeństwa, które w rzeczywistości nim nie jest?
— No, idź, przygotuj kawę — ciągnęła Julia — znajdziesz w kuchni wszystko, co potrzeba! Zapalisz tylko gaz i przegotujesz mleko. Następnie pomyśl o swojej toalecie. Przypominasz sobie zapewne, że jedziemy do Joinville. Dziś będzie weselej, niż wczoraj. Będzie można uśmiać się serdecznie i ubawić do syta. Ja idę się ubierać.
Posłuszna Helena zajęła się przygotowaniem kawy, przeczuwając, że zostanie posługaczką matki i męża.
Około dziewiątej, Julia Tordier weszła do pokoju zięcia, niosąc mu kawę, brioszę i świeże masło, aby mógł spożyć w łóżku pierwsze śniadanie.
Nędznik, na widok cackającej go teściowej, uśmiechnął się pod wąsem:
— Garbata wróżka ma rozum! — myślał. — Przy niej będę miał święte życie, pieścić mnie i trzymać w wacie gotowa. To mi się podoba! Będę jej płacił nadskakiwaniem, grzecznością, ile tylko zapragnie... lecz nadto, nic. A! jeszcze czego!
O dziesiątej wszyscy troje gotowi byli do odjazdu. Prosper zszedł do pokoju jadalnego. Zastał tam Helenę, stojącą w oknie otwartym, głaszczącą papugę, smutną i milczącą odkąd przeniesiono ją do domu Julii Tordier.
— Moja żoneczko — przemówił były komiwojażer, z elegancją pokręcając wąsa — wczoraj, po powrocie byłem zapruszony i znalazłem się nieco nieprawidłowo. Nie trzeba mieć do mnie urazy. Wiadomo, że nasze połączenie jest małżeństwem z konwenansu. Z przyczyn nieuniknionych musiało być zawartym, co nie przeszkadza ani mnie ani tobie zachować wszelką swobodę i żyć po przyjacielsku.
Jestem człowiekiem łatwym w pożyciu! Wszak niczego nie żądam dla własnego zadowolenia? Mniej niż niczego... dobrego stołu, dobrej piwnicy i do kieszeni pieniędzy! Co do reszty, weź to sobie do głowy, pani Rivet, drwię ze wszystkiego najzupełniej! Byle tylko świat myślał, że jesteśmy w zgodzie, niczego więcej nie pragnę.
Helena z twarzą, pałającą wstydem, patrzyła na męża z nieukrywaną wzgardą.
— I dlaczego to — mówiła sobie w duchu — dlaczego matka skuła moje życie z życiem tej obrzydłej istoty?
Na to weszła Garbuska.
— Aha! — zawołała — jak widzę, nastąpiła zgoda...
— Najdoskonalsza! — odparł Proper. — Chodziło tylko o porozumienie... i porozumieliśmy się.
— Za tem, zięciu kochany, wszystko dobrze idzie. Zechciej łaskawie sprowadzić nam powóz. Czas w drogę.
Prosper wziął kapelusz, poszukał laski, którą dostał w prezencie od teściowej, i z miną zwycięzcy, i pełną tryumfu, jak przystoi na nowożeńca, upojonego miodowym miesiącem, wyszedł na ulicę.
— Zamknij papugę! — krzyknęła Julia do córki. — Wstrętne bydlę, nie gada, odkąd tu jest, jeżeli dłużej tak będzie, nakarmię ją pietruszką! Zamknij okno!
Helena z pośpiechem spełniła rozkaz.
— A teraz — dodała czarownica — ruszajmy!
Agent Challet, który jak wiemy, siedział na czatach przeszło od godziny, widział z kawiarni wszystko, co się działo, i odrazu poznał wczorajszą pannę młodą i jej matkę.
Prosper powrócił z powozem i wszyscy troje wsiedli do niego.
— Na kolej Vincennes... — krzyknął do woźnicy.
— Dziś będą tam poprawiny wesela... — mówił do siebie Challet. — Jeżeli wystarczy mi czasu, zjem obiad w Joinville-la-Pont. Może tam będzie coś do zobaczenia.
Pozostawała mu jeszcze godzina najmniej do zamknięcia sklepu Troubleta. Postanowił za tym spożytkować ten czas na pogawędkę z właścicielką kawiarni, kobieciną opiekłą, królującą za swoim kontuarem.
— Mieliście państwo świetne wesele w swojej dzielnicy — odezwał się dla zagajenia rozmowy.
— O, można to przyznać! — odparła gadatliwa kobiecina, uchodząca w swojej dzielnicy za wyprawny język. — Wesele z szykiem, powozy jak dla panny jakiego bankiera, msza z muzyką, w Saint-Merri, śniadanie i obiad w Joinville, szampan od początku do końca, musiało to nie mało kosztować! Opowiadał mi dziś rano kolega pana młodego. Dziś na nowo balować będą! A, co prawda, wesele było świetne. Lecz ja wolę to, jakie ja miałam. Mniej tam było zachodu, ale nikt nikogo nie zwymyślał!
Challet udał wielkie zdziwienie.
— To tam wymyślano sobie? — zawołał.
— A tak, nawet inaczej być nie mogło. To hańba! Jej się to należało, tej Tordier, starej kutwie, która ulałaby jajka dopóki żył nieboszczyk jej mąż, a teraz rzuca pieniądze oknami, dla upokorzenia sąsiadów, ponieważ wydaje córkę za tego draba!
— Widocznie pani Tordier nie cieszy się miłością sąsiadów.
— Nie cierpią jej! Znają ją dostatecznie, odkąd tu mieszka. Ten dom naprzeciwko do niej należy, a skład past odżywczych utrzymywany przez Jerzego Troubleta, także do niej należał. Ona służyła u nieboszczyka Tordier, który ożenił się z nią pomimo jej garbu, wszystko jej oddał i biedaczysko musiał później ciężko tego żałować! Wszystko mu była winna, jednak nie przeszkadzało jej wszystkiego mu odmawiać... tak, panie, ja mam przyjemność rozmawiać teraz z panem, i jeżeli on zszedł z tego świata, ona to ma na swoim sumieniu!
— A to dlaczego? — zapytał Challet zachwycony, że rozmowa schodzi na grunt, który on pragnął zbadać.
— Bo palcem nie kiwnęłaby aby mu życie przedłużyć, przeciwnie! Napróżno doktór pisał recepty, dałabym sobie uciąć prawą rękę, że nie stosowała się do nich. Lekarstwa za drogo kosztują!
— Czy dawno umarł pan Tordier?
— Będzie temu miesiąc.
— Na jaką chorobę?
— Kto to może wiedzieć? Dom ich był domem tajemnic! Niczyja noga tam nie postała! Garbuska nie dopuszczała nawet krewnych swego męża! Jeden tylko doktór mógłby określić chorobę swego pacjenta, lecz i ten umarł tej samej nocy co biedny Tordier.
— Tej samej nocy!
— Tak, panie, zamordowany.
W miesiącu poprzednim Challet wysłany był na prowincję na jakieś śledztwo, nie słyszał więc o zbrodni, popełnionej przy ulicy Sain-Croix-de-la-Bretonnerie — tym się tłumaczy jego zdziwienie.
Właścicielka kawiarni mówiła dalej:
— Dotąd jeszcze nie wykryto mordercy.
— To osobliwe! I nie ma podejrzenia na nikogo?
— Zdawałoby się, że nie. Zresztą, w naszych czasach policja jest tak źle zorganizowana, przez to świetnie się mają złodzieje i mordercy.
Agent zagryzł wargi, nie mógł jednak się zdradzić żadnym zaprzeczeniem.
— Czy bogata jest ta pani Tordier? — zagadnął.
— O, ja myślę! To wszystko jej, przy tym umiała obracać pieniędzmi niedołęgi Tordiera. Znała się, jędza, na interesach, trzeba jej oddać tę sprawiedliwość!
— W takim razie musiała dobrze wyposażyć córkę.
— Jej dała... połowę lepianki na Montmartre.
— Więc chyba jej nie kocha?
— Nienawidzi!
— I mąż zadawala się tak małą rzeczą! Przynajmniej bezinteresowny!
— On, bezinteresowny! — wykrzyknęła jejmość. — Ten rozpustnik!... karciarz, pijak; dziurawa beczka! O, trafi on do kluczyka od kasy bezpieczeństwa swojej teściowej, która oddawna już robi oko do niego! A, jeszcze jakie oko!... to skandal, słowo honoru daję! Nie jestem plotkarką, nie, panie, mogę się tym pochwalić! Dzięki Bogu, nie posądzam nikogo!... lecz gdyby tak dobrze zajrzeć do głębi, nie wiem, co by się tam znalazło!... raczej wątpię, czy by nie znalazło się wiele rzeczy!
— A młoda mężatka? — zagadnął Challet.
— O, ona jedna jest godną pożałowania! Co się stanie z tym nieszczęśliwym aniołem pomiędzy dwojgiem stworzeń podobnych? Zadręczą ją na śmierć, zadręczą w siedemnastu latach jej życia! Taki mąż! Gdybym była na jej miejscu, wiedziałabym, co uczynić.
— Co takiego?
— Pozbyłabym się takiego gagatka, dając mu trutkę na szczury!
— Do licha! Jest pani zwolenniczką gwałtownych środków! — śmiejąc się, zauważył agent bezpieczeństwa.
— E, mój panie, czyżby to nie było najlepszym lekarstwem? Wyobraź pan sobie, że biedaczka kochała się w swoim kuzynie, uczciwym chłopcu, w synie siostry jej ojca. Robią z niej męczennicę. Gdybym była na jej miejscu, byłabym więcej stanowcza! Odpowiedziałabym merowi krótko i węzłowato: NIE. Uległa przemocy, wzięła ślub, i jeden Bóg wie, co matka i mąż z nią zrobią! Ci ludzie panie, to są więcej niż nieuczciwi, i im mniej się o nich mówi, tym lepiej, bo to może odjąć ochotę do życia!
Weszło kilku gości.
Challet rzucił okiem na ulicę, uczeń sklepowy, Julek, zabierał się do zmykania żaluzji w składzie past odżywczych.
Poprosił o przybory do pisania; wsunął czysty arkusz papieru w kopertę i położył na niej swój własny adres:

„Pan Challet,
Ulica de la Harpe, nr. 2“.

To załatwiwszy, zapłacił „na miejscu“ rachunek i wyszedł.
W składzie Troublata wszystko już było zamknięte, jedne tylko drzwi stały otworem. Nareszcie Julek wyszedł, zamykając i te za sobą; następnie skierował się w stronę bulwaru Sewastopolskiego.
Challet szedł w stronę przeciwną, trzymając w ręku kopertę ze swoim adresem.
Zrównawszy się z chłopcem, który szedł wesoło, z rękami w kieszeniach, stanął.
— Młodzieńcze, — rzekł — wyglądasz na porządnego chłopca. Chcesz zarobić ładną pięciofrankówkę? Julek przyglądał się Challetowi z uśmiechem.
— Czemu nie... — odparł — byle uczciwie.
— Nic nad to uczciwszego.
— Kiedy tak, to i owszem... jeżeli tylko pan nie żartuje ze mnie.
Challet dobył z kieszonki srebrną monetę.
— Masz... — rzekł.
— Nie fałszywa?
— Czy ja wyglądam na fałszerza pieniędzy!
— Dobra! Sprawię sobie obiadek za trzydzieści dwa sous, i miejsce w Cyrku! Przepadam za tym! Co mam uczynić, aby dostać ten medal?
— Poprostu zanieść ten list, podług adresu.
— To wszystko?
— Doręczyć go adresantowi, jeżeli jest w domu, a jeżeli nie, zostawić u odźwiernego i w każdym razie przynieść mi odpowiedź.
— Dokąd?
— Do Barrata...
— Do restauracji w Hallch?
— Tak.
— O kogo mam pytać?
— O pana, co je śniadanie pod nr. 4.
— Rozumiem. Proszę o list i pieniądze. Za pół godziny będę z powrotem. Tymczasem pan zadysponuje sobie śniadanie. Będzie pewno i Chablis.
— To ulubione moje wino.
— O, i moje! Dostanę szklaneczkę?
— Dwie, jeżeli chcesz... a nawet więcej.
— Co za hojność! Zmykam i powracam!
Pobiegł pędem.
Nadzieja wina Chablis uskrzydliła mu nogi.
Challet skierował się ku Hallom i wszedł do Barratu.
— Czy numer 4 wolny? — zapytał jako człowiek, który jest stałym gościem.
— Tak, panie.
— Dobrze. Podacie mi tam śniadanie. Za chwilę będzie się tu pytał o mnie chłopiec, około piętnastu lat mający.
Wskażecie mu gabinet.
— Rozumiem.
Agent, który jedyną w życiu miał słabość, to jest dobry stół i dobre wino, nie często wszakże mógł sobie na to pozwalać. Dziś wyjątkowo, dzięki nagrodzie, udzielonej mu przez sędziego śledczego, mógł sobie pohulać.
— Tuzin, ostryg, — zadysponował — połówkę homara, sos rémoulade, połówka kurczęcia, duszonego po myśliwsku, sałata z jarzyn, ser i owoce.
— Jakie wino?
— Najprzód szampan w lodzie. Jak zawsze przy ostrygach. A po tym zobaczymy.
Wszystko będzie w pięć minut.
Łatwo się domyślać, że Julek nie zastał nikogo przy ulicy de la Harpe. Oddał więc oddźwiernemu list i pędem powrócił do Halli. U Barrota dopytał się do pana, jedzącego śniadanie, pod nr. 4, i zaprowadzono go do Challeta.
— No i cóż? — zapytał agent.
— Wyszedł ten pan, do którego pan dał mi list. Dziś niedziela... każdy używa, jak może.
— Co zrobiłeś z listem?
— Według rozkazu, zostawiłem go u dozorcy.
— Po spełnionym zleceniu, przychodzi kolej wypicia obiecanej szklaneczki wina, raczej dwóch.
— To nie do odrzucenia, panie.
Podczas kiedy Challet napełniał szklankę, Julek spoglądał na otwarte ostrygi okiem pożądliwym, oblizując się apetycznie.
Agent to podpatrzył.
— Wyglądasz, jak gdybyś lubił ostrygi, mój młody towarzyszu... — zauważył.
— Wyglądam, i nie na darmo, panie! — odparł chłopak. — Trzeba by samemu być bydlęciem, żeby tych bydlątek nie lubić!
— Poczęstuję cię tym tuzinem, jeżeli przyjmiesz?
— Bigre de bigre! jeżeli przyjmę? choćby dwa razy!
— Za tem zadzwoń na garsona, i siadaj naprzeciwko mnie.
Julek zabrał się swobodnie do jedzenia, unosząc się nad wykwintnym doborem potraw. Nareszcie wykrzyknął:
— Istna uczta Baltazara, mam dzisiaj szczęście! Nie tak, jak u mojego pryncypała!
— U kogo pracujesz? — zapytał Challet, dążąc zwolna do celu.
— Jestem uczniem w domu Troublet, przy ulicy Anbry.
— Troublet, fabrykant wyrobów odżywczych?
— Tak.
— Następca Jakóba Tordier.
— A, tak, pan zna widocznie tę dzielnicę?
— Urodziłem się tutaj! Wszak to wczoraj, o ile mi się zdaje, pani Tordier, Garbuska, wydała córkę za mąż?
— Wczoraj. A! biedna ta panna Helena! Wyglądała, jak gdyby szła na ścięcie, a nie do ołtarza.
— Czemuż to?
— Czemu?... nie trudno zgadnąć! Bo ścierpieć nie mogła tego typa, którego zmuszono ją poślubić, a innego kocha... dzielny chłopak... rysownik, który w małym palcu ma więcej talentu, niż inny w głowie. Papa Tordier ich zaręczył, lecz kipnął, a Garbuska w niczym nie uszanowała jego woli, kuzynkowi zamknęła drzwi przed nosem, a bledną pannę Helenę oddała pięknemu Prosperowi Rivet!

XXVII.

— Kto to taki ten piękny Prosper?
— Prosper Rivet? Skończony łotr! Udawacz, blagier... nicpoń... Kogokolwiek zapytać o niego, nie usłyszysz dwóch dobrych zdań o tym gagatku!
— Pani Tordier musiała mieć jakiś powód, dając mu córkę.
— Z pewnością, że miała.
— Jaki?
— Jakto, panie, pan, który wydaje się domyślnym, i nie zgadujesz?
— Daję słowo, nie.
— Kiedy tak, to muszę panu kropki nad i postawić! Wiedz pan, że jeżeli ta potworna i już nie młoda Garbuska zmusiła córkę do poślubienia tego pięknego Prospera, bez grosza, bez pozycji, obciążonego długami, to tylko dlatego, że sama ostrzy ząbki na swego byłego komisanta, i że robiąc go swoim zięciem, znalazła jedyny sposób mieć go pod ręką. Czy to dość jasne i dobrze wykombinowane?
— O! bardzo jasno, nawet zbytnio! Lecz trudne do uwierzenia?
— A jednak najprawdziwiej prawdziwe, idę o gruby zakład. Wszyscy to wiedzą i o tym mówią. Można umrzeć ze śmiechu jak ta garbata wywracała do niego oczy, jeszcze za życia Tordiera, a wzdychała, że wiatrak by mogła poruszyć. Stary Tordier ślepy był na wszystko... albo może nie śmiał się odzywać. Lepiej zrobił, biorąc paszport na tamten świat, bo na tym nie miał szczęścia!
A na co umarł?
— Niewiadomo? Niewielki był zuch z niego, lecz i tak nikt się nie spodziewał, żeby tak nagle zdmuchnął swą lampę. Że Garbuska mu dopomogła, to by mnie nie zdziwiło! Strasznie jej pilno było dostać pięknego Riveta za zięcia! A! biedna panna Helena będzie miała twardy orzech do zgryzienia. Jeszcze jedna więcej, co nie urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą!
— Lecz — zauważył agent — na to wszystko niema dowodów... ostatecznie to tylko gadanina, przypuszczenia.
— Jest coś więcej... bo dowód...
— A! a!... Jakiż więc?
— Garbuska nie dała córce feniga posagu, lecz znalazła sposób zrobienia swego zięcia pierwszym wierzycielem na całej swojej własności, włączając w to dom przy ulicy Anbry.
Challet nie był w stanie pokryć najwyższego zdziwienia.
— To nie może być! — wykrzyknął.
— A jednak tak jest!... Jest tam nawet i wykręt dla zamydlenia oczu, nie zbyt jednak dowcipny. Wszystkie te posiadłości niby mu sprzedała za gotówkę, lecz skąd by on wziął tyle tysięcy i setek na zapłacenie, on, który nie ma ni psa ni kota, i siedzi w długach po uszy.
— Czy ta niby sprzedaż była wiadoma?
— Pryncypałowi, notariusz Tordierowej, u którego spisała akt, powiedział z pewnością, że zmienił właściciela. Teraz, panie, Rivet bogatszy jest, niżby się zdawało! Chociaż wziął córkę bez posagu, wie on że dobrze mu się uda matkę ograbić!
To, czego Challet nasłuchał się od rana, umacniało w nim podejrzenia zrodzone w jego umyśle i w umyśle sędziego śledczego.
Jeden tylko punkt został niejasny, odnoszący się do śmierci Jakóba Tordier, a mianowicie: morderstwo dra Reyniera.
— Mało to bywa zbrodni, spełnianych w skrytości? — móowił sobie w duchu.
A głośno dodał:
— A co to było z doktorem Reynierem?
— O! dobry doktór i człowiek uczciwy... — odparł Janek. — Został zamordowany na ulicy, jednocześnie prawie ze zgonem Tordiera.
— Dziwny zbieg okoliczności!
— Ha! Nie wszystko jest przypadkiem w tym życiu... — filozoficznie wygłosił uczeń. — Gdyby dziś rano ktoś był powiedział, że nadkręcę grzbietu dwunastu ostrygom i opcham się homarem, zakrapiając winem szampańskim!... byłbym mu powiedział, że głupiec.
— Zdarzają się takie niespodzianki!... W jakiej aptece brali Tordierowie lekarstwa?
— O; tego to nie wiem! Tyle ich jest w okolicy Halli!
Challet nie pytał więcej. Widocznie uczeń Jerzego Troublet powiedział wszystko, co wiedział.
Zapłacił rachunek, na progu restauracji pożegnał się on z Julkiem i, przypuszczając, iż w Joinville nie będzie nic, co by interesować go mogło, poszedł do siebie na ulicę de la Harpe zredagować raport.
Dnia następnego Julia Tordier, której nikczemną duszą miotała namiętność dla Prospera Rivet i nienawiść dla Lucjana, zapragnęła zasięgnąć wiadomości o powodach obecności siostrzeńca w kościele Saint-Merri i zanieść przed, sędziego skargę na skandal, wywołany przez rysownika.
Przy śniadaniu odezwała się umyślnie tonem wyzywającym:
— W południe wychodzę.
Helena z przerażeniem spojrzała na matkę.
Prosper czuł się obowiązanym zapytać:
— Dokąd idziesz, teściowo?
— Do pałacu sprawiedliwości... do kancelarii sędziego śledczego.
— Nie dostałeś przecież wezwania.
— Nie, lecz chcę się dowiedzieć, dokąd to pan Gobert będzie nas ścigał swymi groźbami i obelgami! A także z jakiej racji go uwolniono!... ja jestem stroną skarżącą, nie mają więc prawa puszczać tego łajdaka na swobodę, bez mego pozwolenia! Ja im pokażę, z kim mają do czynienia!
— Ten dureń dostał w twarz moją rękawiczką! — wykrzyknął Prosper.
— To mu nie ujdzie!... — podjęła jędza. — Chociaż ten jegomość ma protektorów, ja mam za sobą prawo i dam dowody!
Helena, kipiąca głuchym gniewem od początku rozmowy, nie mogła się powstrzymać dłużej.
— I czego jeszcze chcesz, matko, po tym co uczyniłaś? — rzekła z odwagą, do której nie sądziła się zdolną. — Wszak dopięłaś swego? Czy ci się nie udało narzucić mi nazwisko, które dziś noszę? Czego żądasz jeszcze od Lucjana? Czy mało przez ciebie ucierpiał? Nie dosyć jeszcze zadałaś mu tortur?
— A to ty będziesz go broniła, bezczelna!... i w obecności twego męża! — syknęła Julia, zgrzytając zębami.. — I ty to znosisz, Prosperze?
Były komisant junacko pokręcił wąsa, następnie palnął pięścią w stół, aż szklanki podskoczyły, i wrzasnął:
— Ja tego nie zniosę, do stu piorunów! Jesteś moją żoną, rozumiesz, pani Rivet! I jeżeli dla świętego spokoju toleruję twoje cudactwa, którym nawet przemocą mam prawo położyć koniec, to przepuścić nie mogę, abyś w mojej i w matki obecności broniła osobistości, od której ostatecznie uwolnią nas sądy.
Podniecona słowami zięcia, Garbuska poczęła pięścią naciśniętą wytrząsać przy twarzy córki.
— Jeszcze jedno słowo w obronie tego nędznika, — krzyknęła — a palnę! jeśli cię oszpecę, tym gorzej dla ciebie!
Oczy Heleny wezbrały łzami.
— Zamknij natychmiast swoje krany! — grubiańsko odezwał się komisant. — Lubię wodotryski, ale tylko w Wersalu!
— Idź wypłakać się w swojej ciupie, a nam daj święty spokój! — dodała pani Tordier.
Nieszczęsne dziewczę wstało i, zakrywszy twarz rękami, wyszło z jadalni.
— Dobrze zrobiłeś stawiając się ostro! — przemówiła jędza. — Mężczyzna winien pokazać swoją przewagę! — Gdyby można było na śmierć ją zadręczyć, ubyło by kłopotu! Zostalibyśmy tylko we dwoje. To by było dobrze! Prawdziwy raj! Prawda, Prosperze?
Były komisant, w miejsce odpowiedzi, nalał sobie wina i duszkiem wychylił.
Po skończonym śniadaniu, Julia wyprowadziła zięcia, którego nigdy nie zostawiała sam na sam z Heleną i wyruszyła do pałacu Sprawiedliwości.

Sędzia śledczy od samego rana konferował z Challetem, który, zdawszy mu raport piśmienny, dopełniał go jeszcze mnóstwem szczegółów, zasłyszanych u właścicielki kawiarni i u Julka.

XXVIII.

— Sprawa ta — mówił — wymaga twoich poszukiwań jeszcze w innym kierunku.
Agent spojrzał badawczo na sądownika, który rzecz swoją kończył:
— Czy informowałeś się co do miejsca, gdzie Julia Tordier brała lekarstwa dla męża przepisane przez doktora Reynier?
— Tak, bez rezultatu.
— Nie trzeba ustawać w poszukiwaniach. Bardzo mi na tym zależy, żeby dowiedzieć się o nazwisku aptekarza.
— Czyżby pan sędzia przypuszczał otrucie?
— Nie, nie przypuszczam w tej chwili, tylko to, że ta garbata jest zdolna do wszystkiego. Odnalezienie aptekarza doprowadzi nas do zabójcy doktora, mam takie przeczucie!
— O! przeczucie, panie... — odparł Challet z uśmiechem niedowierzania.
— Nie wierzysz w nie?
— W kwestii sprawiedliwości i policji, wykluczam je najzupełniej. Często, powodując się nimi, można popełnić błąd niczym niepowetowany!
— W zasadzie ogólnej, tak, czasem jednakże nie można głuchnąć na głos ich tajemny.
Zaledwie sędzia skończył te słowa, woźny oddał mu bilet wizytowy:
Pani Julia Tordier, wdowa — przeczytał głośno sędzia. W sam czas przychodzi. Odejdź, Challecie, a ponieważ nie trzeba, aby cię tu spotkała, przejdź drugimi drzwiami.
Sądownik przyoblekł twarz swoją w wyraz najuprzejmiejszy, maskujący wybornie jego myśli.
Powstał z fotela, powitał ją ukłonem, wskazał krzesło wprost biurka, mówiąc:
— Zechce pani usiąść i wytłumaczyć mi powód nieoczekiwanej wizyty.
Dobrotliwy uśmiech sędziego dodał Garbusce otuchy, potęgując właściwą jej bezczelność.
— Panie sędzio — rzekła, siadając — przychodzę ze skargą.
— Pani, ze skargą?
— Tak, i bardzo słuszną!
— Na kogo?
— Rzecz jest taka: Dwa dni temu zostałam zelżona, z błotem zmieszana, w kościele, podczas ślubu mej córki, wobec moich przyjaciół, zaproszonych i tłumu ciekawych! Napastnikiem był człowiek oskarżony o zbrodnię uwiedzenia małoletniej, który winien był osadzonym być w Mazas, a jednak znalazł się na wolności i usiłował okryć mnie hańbą! Człowiekiem tym jest Lucjan Gobert. Wszystko to zapewne nie było panu wiadome, a więc ja panu oznajmiam!
— Wiedziałem o wszystkim. Nawet o tym, jak zięć pani, posłuszny jej wezwaniu, obszedł się z Lucjanem Gobert.
— On był w swoim prawie! Uchybiono jego teściowej! Zamącono ślub skandaliczną sceną!
— Nie powinno się wymierzać samemu sobie sprawiedliwości!
— Dobrze to mówić, lecz w uniesieniu gniewu.
— Siostrzeniec pani może to przytoczyć na swoją obronę.
— Wielka różnica! Gniew mego zięcia był prawny, a gniew Goberta był napadem wścieklizny dzikiego zwierza!
— Przyznaj?, że to była chwila zapomnienia, lecz zbadajmy nieco urazy i towarzyszące temu okoliczności. Czy Lucjan Gobert mógł się zdobyć na spokój, dowiedziawszy się, w jaki sposób umarła jego matka?
— E! panie, ja nie przyczyniłam się do jej śmierci.
Urzędnik, nie podnosząc tego zdania, mówił dalej:
— Widząc życie swoje i nadzieje złamane przez panią, z nieubłaganą srogością?
— Co tu mówić o srogości? — cierpko odrzuciła Julia. — Użyłam jedynie władzy, jakie dają mi prawa względem małoletniej córki, i teraz przychodzę pytać pana, przedstawiciela tego prawa, jak się to stało, iż Juliana, zanim był sądzony, uwolniono z więzienia i korzystając ze swobody, przyszedł podburzyć przeciwko mnie całe tłumy?
Pomimo grubiańskiego wystąpienia Garbuski, sędzia zachował na ustach uśmiech dobrotliwy.
— Rzecz prosta — rzekł — Lucjan Gobert, został wypuszczony tymczasowo, z mojego rozkazu.
— Jakim prawem? — krzyknęła Garbuska. — Ja się dowiadywałam, znam to prawo. Nie wolno wypuszczać na swobodę bez zgody strony skarżącej!
Zawsze uśmiechnięty i spokojny, sędzia odpowiedział:
— Kodeks coś jeszcze więcej opiewa, wzbrania tymczasowej wolności oskarżonym, których występek może pociągnąć za sobą karę cielesną lub hańbiącą.
— Tymbardziej trudno mi pojąć, czemu Lucjan Gobert jest wolny.
— Wolnym jest, gdy tym, którzy mają prawo, podobało się dać mu tę ulgę tymczasową. Są wypadki, w których sprawiedliwość, powodowana wyższymi celami, pozwala sobie na nielegalność podobną. Wszakże, nie lękaj się pani, Lucjan nie ujdzie sądu, jeżeli będzie tego potrzeba... i nie ucieknie. Słowo honoru hrabiego de Roncerny jest kaucją więcej, niż wystarczającą.
— Za tem dzięki hrabiemu de Roncerny ten... Gobert jest wolny.
— W interesie pani i jej córki, która będzie bardzo skompromitowana w razie, gdy przyjdzie do procesu przeciw Lucjanowi Gobert. Dziś córka pani jest zamężną. Czy pani nie obawia się, aby proces o uwiedzenie małoletniej, rozgłosiwszy całemu Paryżowi, że panna Helena Tordier opuściła dach macierzyński na całą dobę, dla zamieszkania z tym, którego kochała, nie wywołał gorszego skandalu, przy którym zajście w kościele Saint-Merri stanie się bagatelą? Skandal, spadający nie tylko na córkę, lecz na panią i jej zięcia!
— Każdemu wolno czynić, co mu się podoba! — odrzekła nieubłagana jędza. — Chcę, aby uwodziciel stanął przed sądem kryminalnym!
— Więc pani nienawidzi tego młodzieńca?
— Jeżeli żądanie wymiaru sprawiedliwości jest nienawiścią?
— Czy pan Prosper Rivet wzbudza w pani tak głęboką, nieprzepartą sympatię, że przekładasz go nad tego, którego mąż pani za życia przeznaczył dla swojej córki?
— Mój mąż nie żyje, ja jestem opiekunką mojej córki i postępuję, za zgodą rady familijnej.
— Przyznaję, iż pani postąpiła legalnie, wszakże prawo nie jest jeszcze wszystkim... Matka chcąca godnie nosić to miano, przede wszystkim winna mieć na względzie szczęście swego dziecka...
— Helena będzie szczęśliwa.
— Może pani za to zaręczyć?
— Tak, panie.
— Chcę temu wierzyć, pani...
— Zresztą, nie po to tu przyszłam, żeby o tym mówić... Głównie żeby zanieść do pana skargę i dowiedzieć się, czy mam się spodziewać sprawiedliwości...
— Pani o tym nie wie? Siostrzeniec pani będzie sądzony, jeżeli śmierć nie wydrze go najwyższej instancji...
— Śmierć?... — powtórzyła zdziwiona Julia.
— Tak, pani, chory jest na zapalenie mózgu i leży w willi Petit-Bry, pod opieką rodziny Roncerny.
Julia powstała, gotując się do odejścia, kiedy wszedł woźny biurowy i głosem zniżonym sędziemu coś powiedział.
— Prosić... — odrzekł ze drżeniem.
Następnie zwracając się do Garbuski:
— Proszę się zatrzymać... Będzie pani miała wiadomości o Lucjanie Gobercie. Przynoszą mi ją ze strony hrabiego de Roncerny.
Julia, stojąc, rzuciła okiem na osobę, która miała wejść.
Osobą tą była Joanna Bertinot — jej córka! Na widok jej, Julia zbladła, nie mogąc pokryć zdziwienia, graniczącego z przerażeniem.
Joanna obrzuciła ją spojrzeniem nienawistnym.
Sędzia, ze zwyczaju a może instynktem wiedziony, śledził wrażenie, wywołane tym nieprzygotowanym spotkaniem.
Widział ruch Julii Tordier, a w spojrzeniu Joanny wyczytał jej myśli.
— Poznaję panią — rzekł, kolejno wpatrując się w dziewczynę i w Garbuskę, jak gdyby szukał podobieństwa ich rysów — pani nazywa się Joanna Bertinot.
Twarzyczka Joanny oblekła się purpurą.
Pamiętała ona, jak przed kilku tygodniami przeprowadzono ją do tego gabinetu pod strażą, z rękami w kajdankach.
Wszakże niezmieszana, lecz ze spuszczonymi oczyma, odpowiedziała:

— Może mnie pan poznawać w istocie, ponieważ byłam tu przyprowadzana dla badania.

XXIX.

Nastało chwilowe milczenie; następnie sędzia rzekł:
— Pani była domowniczką hrabiego de Roncerny, i jest tam widocznie nadal, skoro od niego przybywa...
— Jestem tam chwilowo, panie... jako dozorczyni chorego.
— Przy kim?
— Przy panu Lucjanie Gobert. Został przewieziony do willi Petit-Bry w okolicznościach, które może już panu wiadome, a których szczegóły mieści ten list hrabiego, jaki polecono mi wręczyć panu. Ponieważ stan pana Goberta wymaga nadzwyczajnych starań, żądałam upoważnienia pielęgnowania go w chorobie... Byłam przy ostatnich chwilach życia nieszczęsnej jego matki... jeżeli i on ma umierać, niechaj także zamknę mu oczy... Prócz listu mam i świadectwo doktora, stwierdzające groźny stan nieszczęśliwego młodzieńca...
Sędzia przeczytał list, rzucił okiem na świadectwo — i rzekł, zwracając się do Julii Tordier:
— Widzi pani, że w tym, co pani mówiłem przed chwilą, nie było przesady...
Garbuska milczała.
— Dzięki ci, panno Joanno za to, żeś przyszła — ciągnął dalej sędzia. — Pani powraca do Petit-Bry?
— Tak, panie...
— Zawieziesz kilka słów ode mnie do hrabiego de Roncerny.
— Do usług pańskich.
Ruchem niespodzianym zwrócił się do Julii i, wskakując ją Joannie, zapytał:
— Znasz tę panią?
Młoda dziewczyna pobladła.
— O! tak, panie, — odparła — znam ją, znam aż nadto dobrze!... To ona spowodowała śmierć pani Gobert... Ona jest przyczyną nieszczęścia pana Lucjana, grożącego mu śmiercią!... Ona unieszczęśliwiła pannę Helenę i także o śmierć niechybną przyprawi własną córkę!
— A pani, — zwrócił się sędzia do Garbuski — czy pani zna pannę Julię Bertinot?
— Znam ją, jako służącą w pensjonacie Boissy-Saint-Leger... to wszystko!... — odpowiedziała Julia.
— Niewątpliwie, — mówił sobie w duchu sędzia śledczy — podobne są do siebie z twarzy, a więcej jeszcze z ułomnej figury, choć jedna z nich jest wstrętną, a druga pociągająca... To dziwne!
Jednocześnie Garbuska myślała:
— Trzeba tę dziewczynę usunąć! Ona mi zawadza!
— Czy mogę odejść? — zapytała następnie.
— Może pani, i teraz pozostaje pani oczekiwać wyroku izby sądowej, który wkrótce nastąpi.
— Oczekiwać będę z ufnością. Wyrok nie może orzec, że nie powinno się ścigać przestępcy... Nic nie może obalić faktu dotykalnego, a ten istnieje. Do usług pańskich...
Dygnęła i wyszła.
Sędzia rozpoczął z Joanną rozmowę, badając, o ile znane jej były sprawy, dotyczące rodziny Tordierów i Lucjana Gobert, Joanna odmalowała mu nieszczęścia Heleny i jej kuzyna w słowach, pełnych wzruszającej prostoty; przeszedłszy nareszcie do Julii, opowiadała o jej nikczemnych postępkach z oburzeniem, znamionującym prawy i wzniosły charakter.
— Przypominasz sobie, panno Joanno, moją radę, abyś sprowadziła z kraju, w którym przyszłaś na świat, twój akt urodzenia, z którego będziesz mogła się dowiedzieć nazwiska twojej matki?
— Pamiętam, panie.
— Czy poszłaś za tą radą?
— Nie, panie...
— Czemu? Powinnaś była to uczynić.
— Prawda, panie, lecz nie zrobiłam tego...
— Czy masz po temu jakiś powód?
— Miałam.
— Jaki?
— Mój ojciec błagał mnie, abym nie starała się nigdy poznać przeklętego nazwiska matki, i chciałam mu być posłuszną.
Sędzia czas jakiś siedział w zamyśleniu, następnie rzekł:
— Dam ci, moje dziecko, kilka słów do hrabiego de Roncerny... Proszę cię, siadaj.
Napisał kilka wierszy, wsunął je w kopertę i, podając ją dziewczynie, dodał:
— Do widzenia, panno Joanno, a powiedz swemu choremu niech nie rozpacza.
Dziewczyna potrząsnęła głową
— O! panie, — szepnęła — czyż on może mieć jaką nadzieję?... Wszystko stracone dla niego!... Pytam siebie nieraz, czy należy mu życzyć wyzdrowienia?...
Skłoniła się i wyszła.
— Śpiesz się — zawołał na swego sekretarza sędzia — poszukaj mi akt sprawy Roncerny przeciwko Joannie Bertinot, obwinionej o kradzież... Była w toku trochę więcej, niż miesiąc temu.
Zadzwonił na woźnego biurowego.
— Pędź bez straty chwili — do biura bezpieczeństwa — rozkazał sędzia. — Jeżeli tam jest agent Challet, sprowadź go do mnie... Jeżeli nieobecny, niech go zawiadomią, że potrzebny mi niezwłocznie.
— Oto są akta żądane... — rzekł sekretarz, kładąc przed sędzią gruby zeszyt szarego papieru.
Sędzia rozłożył go z pośpiechem i odczytał badanie, któremu poddał przed miesiącem niewinną istotę.
— Joanna Julia Bertinot — mówił do siebie — w wieku lat dwadzieścia, urodzona w Versoix, w kantonie Genewskim (Szwajcaria). Więcej niepotrzeba... Dziwne by było, gdyby przypadek naprowadził mnie na ślady prawdy...
Wziął papier, z adresem swojej kancelarii i napisał:

„Panie merze!

Proszę wyekspediować pod moim adresem kopię aktu urodzenia Joanny Julii Bertinot, urodzonej w Versoix, w roku 1863 lub 64. Sprawa nader ważna.
Przy tym dołączam mandat poczt międzynarodowych, stempel i prawo kopii“.
Podpisał, wsunął w kopertę, zostawiając ją niezaklejoną.
W tej że chwili Challet wszedł do gabinetu.
— Pan sędzia śledczy ma rozkazy dla mnie?
— Potrzeba, abyś jak można najprędzej zebrał wiadomości, dotyczące stanu cywilnego Julii Tordier.
— Przyjdzie mi to łatwo, gdyż ona wyszła za mąż w dzielnicy Halli.
— Nazwisko z domu i miejsce urodzenia.
— Akt ślubny nas objaśni.
— Oto pieniądze... List... dopełnij potrzebnych formalności i wrzuć do skrzynki pocztowej...
— W pięć minut będzie gotowe.
Wziął list i wyszedł.
Pójdźmy za Julią Tordier, która daleka od przypuszczenia, że zajmowano się nią w tej chwili, jednak nie była wolną od złych jakichś przeczuć, gdy powracała z pałacu Sprawiedliwości.
Wiadomość o uwolnieniu Lucjana, za poręczeniem hrabiego de Roncerny, przerażała umysł Garbuski.
Srogi niepokój, zażegnany chwilowo małżeństwem córki i namiętnością gwałtowną dla Prospera Rivet, znowu zaczynał szarpać jej serce.
Obecność Joanny u sędziego, częste z nią spotkania, jak gdyby umyślnie stawały jej na drodze, sprawiały jej niepokój, bliski najwyższej trwogi.
Zdawało się jej, że jest zagrożona okrutnym niebezpieczeństwem, z powodu Joanny.
Pamięć podwójnej zbrodni przejmowała ją konwulsyjnym drżeniem.
Wspomnienie postępku jej z Piotrem Bertinot i dzieckiem, które skazała na śmierć, a które po latach dwudziestu spotykała przy życiu, sprawiało jej zawrót głowy.

XXX.

— Wystarczyłoby jednego wypadku, słowa jednego, ażeby mnie zgubić... — mówiła sobie Julia. — O! ten Włosko!... Czemu on wie wszystko! Nazwisko Joanny zna tylko przez moją głupotę!... Gdyby on ją poznał! Tak samo spotkać się z nią może, jak ja się spotkałam? Kto wie, może się już znają? może już rozmawiali z sobą?... może się dowiedziała, że jestem jej matką i zamyśla o pomszczeniu siebie i swego ojca?... A! ta dziewczyna, wielce jest niebezpieczna!... Nie można się wahać... niebezpieczeństwo winno być usunięte... musi tak być!...
Julia, przed powrotem do domu, miała do zrobienia kilka kursów, z czym załatwiwszy się, umyśliła wieczorem dopiero udać się na ulicę de la Verrerie, dla zobaczenia się z Józefem Włosko.
Wyszedłszy z pałacu Sprawiedliwości, Joanna udała się wprost do swego hotelu. Miała nadzieję porozumienia się z Heleną.
Pogoda była przepyszna, okna mieszkania pani Tordier stały otworem, lecz Heleny nie można w nich było dopatrzyć.
Daremnie stała na czatach, aby choć słówkiem lub znakiem móc się porozumieć z tą, którą, jak siostrę, kochała.
Nagle musiała się cofnąć.
Ujrzała Julię, która, powróciwszy do domu, podeszła do okna, odczepiła klatkę z papugą i zaniosła ją wewnątrz mieszkania.
Jakkolwiek zwinnie się ukryła, dostrzegła ją Julia, groźnie ściągnęła brwi i dreszcz nerwowy wstrząsnął bezkształtnym jej ciałem.
— I znowu ona tu, naprzeciw mojego domu!... Podpatruje, co się u mnie dzieje! — z przerażeniem mówiła sobie Julia. — Umieściła się tu, ażeby mnie szpiegować na każdym kroku!
Pani Tordier odstąpiła od okna i, ukrywszy się w ciemnym kącie, usiłowała przekonać się, co robi Joanna.
Ta została na poprzednim stanowisku, nie przypuszczając, że była poznana, lecz doszła do przekonania, iż dziś należało wyrzec się nadziei porozumienia się z Heleną.
Zatem po upływie kilku minut, zamknęła okno.
Około godziny czwartej po południu, Joanna opuściła hotel, i szybkim krokiem podążyła w stronę ulicy de la Verrerie.
Józef Włosko znajdował się w swoim gabinecie na pierwszym piętrze, łączącym się pasażem z prywatnym jego mieszkaniem, składającym się z trzech pokoi.
Drugie piętro było niezamieszkane.
Włosko kazał je przed paru dniami umeblować, licząc, że gdy Piotr Bertinot powróci, zajmie je wraz z Joanną.
Jedne drzwi gabinetu Włoski wychodziły na schody służbowe, prowadzące na podwórze; można więc było dostać się do dyrektora, nie przechodząc przez biura.
Nad drugim piętrem była mansarda. Niektóre z okien mansardy otwierały się, jak tabakierka, mając widok na dachy.
Były dependent notariusza, zostawszy znacznym kupcem, rozmawiał z człowiekiem czterdziestoletnim, ubranym w żakiet wytarty, a w ręku trzymającym kapelusz filcowy, spłowiały i zmięty.
Gęste i zaniedbane włosy zasłaniały mu czoło. Suty zarost pokrywał trzy czwarte twarzy zwiędłej i pooranej.
Człowiek ten stał przed siedzącym Józefem Włoską.
— Dlaczego, — pytał go ten ostatni tonem ostrym — dlaczego nie przyszedłeś wczoraj rano tak, jak ja ci kazałem?...
— Powróciłem o drugiej w nocy — odpowiedział brodacz — a na południe musiałem już być w Joinville.
— To chociaż dziś z rana mogłeś się tu stawić...
— Głowa mnie bolała.
— To znaczy, że się upiłeś...
— Tak, lecz dopiero wróciwszy do Paryża, widząc poprzednio wszystko, co powinienem był widzieć, i jeżeli się upiłem, to wbrew mojej woli...
— Strzeż się, Tristanie!... Nieszczęsny przeznaczeniem opojów jest zdychać na słomie!... Zostawszy właścicielem zakładu, ulitowałem się nad tobą, znałem cię bowiem w lepszym bycie, i chętnie udzieliłem ci pożyczki, bo dałeś mi słowo honoru, że nie będziesz się upijał.
— To prawda...
— A jednak nie dotrzymałeś słowa!... Upiłeś się...
— Niewiele potrzeba, ażeby mi zaczmerało w głowie.
— Tym bardziej, powinieneś powstrzymać się zupełnie... Tym razem jeszcze ci przebaczam, lecz żeby to było po raz ostatni... Czy wszystko spełniłeś, com ci zalecił?
— Tak... co do joty...
— Wesele?
— Szło jak po maśle do samego merostwa, dokąd i ja się udałem...
— A co tam było?
— Gdy przyszło do podpisu u dołu umowy, mała była nawpół zemdlona, aż Garbuska musiała poprowadzić jej rękę...
— Doprawdy?
— Nie na tym koniec!...
— Cóż więc?
— Jeżeli się nie mylę (a to niepodobieństwo, bo słuch mam zajęczy), Garbuska odpowiedziała: Tak! w zastępstwie panny młodej, która nie otworzyła ust...
— I nikt z tych, coby mieli prawo po temu, nie zwrócił na to uwagi?
— Nikt...
— A w kościele?
— O! w kościele znowu inna heca... Istna chabanera... chabanera, której sam diabeł był się uląkł?
— Któż ją wywołał?
— Siostrzeniec Garbuski.
Tu Tristan stylem dobitnym odmalował Włoskowi znane nam zajście podczas ślubu Heleny. Gdy doszedł do okresu, w którym zjawiła się hrabina de Roncerny z córką i Joanną, Józef Włosko, mocno zainteresowany, zagadnął:
— Dwie damy z wyższego towarzystwa?
— I jakie jeszcze!
— Jedna hrabina ze swoją panną, przepraszam!... hrabina de Roncerny...
Były dependent notariusza, usłyszawszy to nazwisko, skoczył na fotelu i zawołał:
— Hrabina de Roncerny na ślubie Heleny Tordier!
— Ze swoją panienką, ładniutką jak pieścidełko, i jeszcze jedną młodą dwudziestoletnią osobą, także bardzo ładną, chociaż troszeczkę ułomną... ale bardzo niewiele.
— A nie wiesz, jak ona się nazywa?
— A! co to, to nie!.. wiem tylko, że spoglądała na Tordierową, jak gdyby wzrokiem swoim przebić ją chciała!
— To chyba musi być Joanna Bertinot — pomyślał były dependent notariusza, a głośno dodał: — A gdy Lucjan Gobert znalazł się już w powozie?
— Te trzy panie wsiadły z nim razem.
— Dokąd go powieźli?
— To mogę powiedzieć napewno, że do willi Petit-Bry, bo przy mnie mówiono o tym.
— Siostrzeniec Julii Tordier u hrabiego de Roncerny — mruknął Włosko. — To dziwne... Jutro tam będę, żeby się dowiedzieć, co słychać i przekonać się czy ta młoda dziewczyna ułomna, jest naprawdę Joanną Bertinot.
— To wszystko? — zapytał głośno.
— Ale gdzież tam!... Po uwiezieniu bezprzytomnego siostrzeńca, co za harmider wszczął się na garbatę Tordierowę, ratunku!... Wszyscy krzyczeli razem: do wody z nią! precz z garbusem! aż się w głowie mąciło.

XXXI.

— Po takim hałasie niezbyt wesoło musiał zejść dzień w Joinville? — odezwał się Włosko.
— Zrazu wszyscy osowieli — odparł Tristan, — lecz w miarę jak butelki strzelać poczęły, towarzystwo rozpogodziło się... z wyjątkiem panny młodej, której więcej do płaczu niż do śmiechu było...
— A pan młody?
— Spił się odrazu...
— Cóż, Tordierowa?
— Rozradowana, jak gdyby ona, a nie jej córka zaślubiła Prospera Rivet... Pożerała go oczami... Wszyscy troje powrócili do Paryża o godzinie drugiej nad ranem.
— Czy zostało ci jeszcze co z pieniędzy, danych na koszta?
— Zostało mi sześć sous.
— Z czterdziestu franków!
— Oszczędzałem, jak mogłem, ale należało się przecież pokazać, żeby nie zwrócić na siebie uwagi...
— Dobrze... Masz dwadzieścia franków... Jutro weźmiesz się znowu do roboty... Będziesz miał zawsze na usługi powóz i franka, na wydatki...
— Psie rzemiosło! — zawołał Tristan. — Cały dzień haruj na to, byś trzy franki zarobił, a wieczorem masz płótno w kieszeni!
— Nie pij tyle, a zostanie ci cokolwiek...
— A! gdybym mógł dostać bilet na loterię, który by wielki los wygrał?
— Na to potrzeba mieć węch! — Pierwszą okazję, co się nastręczy, chwytaj za czuprynę! To moja zasada!
— A gdzież ona? Starzeję się, a nie spotkałem jeszcze żadnej okazji!
— Może przyjść wtedy, kiedy najmniej się spodziewasz... A teraz zostaw mnie samego i zejdź schodami od podwórza.
— Dobrze... dobrze... znamy się na tym.
Tristan otworzył drzwi ukryte i zniknął.
Włosko, pozostawszy sam, rozmyślał:
— A zatem — mówił sam do siebie — Julia Tordier nie kapituluje!... Miłość dla Prospera, nienawiść dla Heleny i Lucjana ciągną ją ku fatalnej pochyłości!... Aresztowanie siostrzeńca, śmierć pani Gobert, męczarnie córki... Grubą stawkę zaryzykowała, rozbijmy bank! Zagalopowała się, i chyba się nie mylę, że kości połamie... dzień ten może już bliski... Jutro będę w Petit-Bry... Dziś zabierzmy się do pracy rozpoczętej...
Włosko miał na biurku szkatułkę, z której wydobył dobrze nam znany nóż kuchenny, nóż, którym Julia Tordier zabiła doktora Reynier, następnie autentyczny akt urodzenia Joanny Julii Bertinot, na koniec rodzaj małego kalendarzyka, który przed sobą rozłożył.
Pierwsze w nim stronice były zapisane przez Włoska opowiadaniem zbrodni, której był świadkiem, analizą jej pobudek, następnie, dzień po dniu, od daty pogrzebu Jakuba Tordier, wyszczególnienie akt Julii oraz komentarza nad nimi.
— Niech tylko przyjdzie do procesu Garbuski — mruknął Józef Włosko — będzie z tego wyborny podręcznik dla sędziego śledczego. Znajdzie on tu wszystko, poparte dowodami. Julia pożałuje tego, że mi groziła!
I, wziąwszy pióro, były dependent u notariusza rozpoczął pisać opowiadanie małżeństwa Heleny z pięknym Prosperem Rivet.
Pracę jego przerwał dzwonek elektryczny.
— O! o! ktoś mnie wzywa do biura na dole.
Zbiegł z drugiego piętra i, przechodząc przez pokoik kasjera, rzekł do tegoż?
— To pan mnie wzywałeś?
— Tak, panie, proszą tam pana.
— Kto?
— Jakaś młoda kobieta... Czeka w pańskim gabinecie.
— Idę do niej.
Zastał tam oczekującą Joannę.
Ujrzawszy ją, Włosko osłupiał.
Pomimo lekkiej ułomności, dziewczę nadzwyczaj miłe sprawiło wrażenie świeżością białej twarzy, obfitością włosów i wyrazem, tchnącym łagodnością.
Na jej widok, Włosko doznał uczucia, z którego na razie nie mógł zdać sobie sprawy.
Lecz, jako bystry obserwator z natury, zauważył od razu ramiona trochę za wysoko, co mu dało do myślenia.
— A! — odezwał się, witając ją skwapliwie, — pani nazywa się Joanna Bertinot, wszak się nie mylę?
Joanna wpatrywała się w Włoska niedowierzająco, jak gdyby mu z twarzy chciała wyczytać, czy w duszy jego złe, czy dobre przeważa.
Badanie to nie wypadło na jego niekorzyść.
Włosko, jak nam wiadomo, miał zaledwie lat dwadzieścia osiem i mógł uchodzić za przystojnego chłopca.
Odkąd, dzięki niespodziewanemu szczęściu i nieprzebierającej w środkach zręczności, porzucił na zawsze życie nędzne i awanturnicze, wyprzystojniał, ubierając się starannie, a wiadomo, ile na tym zyskuje powierzchowność człowieka.
Spojrzenie i cała fizjonomia nabrały wyrazu szczerości. Rysy miał regularne, zgrabny wąsik nad ustami, z poza których ukazywały się prześliczne zęby.
Joanna, z góry nieufnie usposobiona, spodziewała się ujrzeć zupełnie inną osobę od tej, którą miała przed oczami...
— W istocie, panie, jestem Joanna Bertinot — odparła zdziwiona. — Lecz byłam przekonana, że pan mnie nie zna.
— Widzę panią po raz pierwszy, co nie przeszkadza domyśleć się od razu — odparł z pośpiechem i, podając jej krzesło, dodał — prawie pewny byłem, że pani przyjdzie i jestem niewymownie szczęśliwy, że ją widzę... mam bowiem dla pani dobre nowiny...
— O moim ojcu, wszak prawda?...
— Tak, pani... Nie wątpiłem, że doniesie pani o mojej u niego bytności, z jego to porady przychodzisz do mnie.
— Rzeczywiście, odebrałam od ojca list... Mówi mi w nim, iż robisz mu pan nadzieję, na której ziszczeniu wiele mu zależy...
— Nadzieja ta, pani, dziś już stała się rzeczywistością.
— Czy to być może? — zawołała Joanna z wybuchem radości.
— Jest dla mnie szczęściem najwyższym, iż ja pierwszy mogę pani donieść o tym...
— A zatem mój ojciec?...
— Zwolniony od reszty kary...
— Więc jest wolny?...
— Będzie nim... jeżeli już nie jest...

XXXII.

Radość Joanny objawiła się potokiem łez rzęsistych. Gdyby nie one, serce jej pękłoby chyba, wezbrane zbytkiem szczęścia.
— Czym ja się panu odwdzięczę? — wyjąkało młode dziewczę przez łzy.
— Jestem dostatecznie wynagrodzony widokiem radości pani — rzekł, wpatrując się z lubością w wyrazistą twarzyczkę Joanny.
— Więc ułaskawienie jest pewne, nie można liczyć na żaden zawód?
— Pewne najzupełniej... potwierdzono mi je w ministerium, gdzie mam przyjaciół... Przeglądałem papiery urzędowe. Ojciec pani także musi o tym wiedzieć, napisałem bowiem do naczelnika więzienia w Nimes, by go o tym zawiadomił, co z pewnością uskutecznił.
— Radość jego będzie wielką, lecz z pewnością niedorówna mojej!... A! ja mego ojca tak kocham!
Włosko, słuchając tych słów, zrozumiał tę istotę, pełną poświęcenia, i pojąć nie mógł aby takie dziecko anielskie mogła matka rodzona skazywać na śmierć! Oh! potwór nie kobieta? — zawołał w duchu.
Następnie mówił głośno:
— A także, dzięki wzorowemu postępowaniu jego, dozwolono mu zamieszkać w Paryżu. Złożyłem za niego kaucję i zobowiązałem się dać mu u siebie zajęcie, które ułatwi mu życie... na co uzyskałem przyzwolenie.
— A! panie, jaki pan dobry — składając ręce, zawołała Joanna.
— Przy wyjeździe z Nimes ojciec pani dostanie paszport, zawizowany do Paryża, i uda się wprost do mnie dla objęcia posady, którą dla niego zatrzymałem.
— Na drugim piętrze tego domu kazałem umeblować mieszkanie dla niego... i dla pani... gdybyś sobie życzyła pozostać z nim razem...
Skoro tylko tu będzie, ułatwię mu wszystkie formalności, dzięki moim licznym stosunkom. Widzi pani, że wszystko przewidziałem...
Nagle Joanna zamyśliła się.
Ostatnie słowa Włoska przywiodły jej na pamięć powód, który sprowadził ją tutaj i rady pani Gevignot.
— Panie — rzekła nareszcie — czy wolno mi zadać jedno pytanie?
— Niezawodnie...
— Jakim sposobem dowiedziałeś się o nieszczęściach mego ojca i co jest powodem, aby pan się zainteresował nim tak żywo i tak szlachetnie?
Jakkolwiek pytanie to było jasno i szczerze postawione, niemniej zmieszało byłego dependenta.
Nie mógł objaśnić, w jaki sposób został wtajemniczony w rodzinne jej sprawy. Należałoby opowiedzieć zbrodnię Julii Tordier i przyznać się niejako do jej wspólnictwa, wynikającego z jego milczenia.
Włosko nie życzył sobie tego, przynajmniej obecnie. Musiał zatem wymyśleć na poczekaniu coś prawdopodobnego, by nie rzucić do umysłu Joanny ziarna podejrzenia.
— Opowiem pani wszystko, skoro pragniesz wiedzieć... Ojciec pani urodzony w Gex... Tamże wszedł do służby osoby możnej i bogatej...
Dziewczę na wspomnienie zbrodni schyliło głowę.
Włosko mówił dalej:
— Jako pokojowiec hrabiego de Barrail... i tam, za podżeganiem niecnej kobiety, popełnił zbrodnię... Czy ojciec pani nie mówił jej nazwiska?
— Nigdy.
— Dobrze zrobił... Lepiej by pani nigdy nie dowiedziała się o nim.
Bujna wyobraźnia Włoska stworzyła całą historię, mówił więc dalej bez zająknienia:
— Mój ojciec dzierżawił jeden z folwarków hrabiego de Barrail i był przyjacielem ojca pani. Znając jego uczciwość i będąc przekonanym, iż uległ popędowi, graniczącemu z obłędem, jako świadek, stawał w jego obronie i udało mu się uchronić go od kary śmierci... Był czas, gdy te szczegóły zatarły mi się w pamięci... Mając lat piętnaście, przybyłem na studia do Paryża... Wkrótce umarła mi matka, ojciec zwinął gospodarstwo i osiadł w Paryżu, utrzymując się ze szczupłej renty... Dzięki usilnej pracy, stworzyłem sobie stanowisko, i szybkim krokiem szedłem do majątku... Ojciec mój, pomimo opieki doktorów, z dniem każdym upadał na zdrowiu... Kilka miesięcy temu, czując bliski swój koniec, rzekł mi:
„Kochany synu, mam do ciebie prośbę... przyrzeknij mi, że ją spełnisz... Przypominam sobie Piotra Bertinot, mego przyjaciela, serce złote, pomimo winy, którą popełnił; otóż proszę cię w imię tej naszej przyjaźni, staraj się dowiedzieć, czy on żyje, odnaleźć go i jego córkę i uczynić dla nich wszystko, co będzie w twojej możności“.
— Przyrzekłem i zaraz po śmierci ojca zabrałem się do spełnienia danego przyrzeczenia. Odnalezienie śladów ojca pani i jej samej, łatwo mi nie poszło; nareszcie usiłowania moje uwieńczyły się skutkiem, i dowiedziała się pani, dlaczego tyle mi na tym zależało.
Joanna, nie wątpiąc ani na chwilę w prawdę słów jego, cała wzruszona wyciągnęła do niego rękę, mówiąc:
— Dzięki ci, panie, za dobroć twoją, z całej duszy wdzięczna ci jestem.
Po chwili milczenia, dodała:
— Gdy pan odwiedzał mojego ojca, czy... czy mówił co o mojej matce?
— Nic, zupełnie.
— Więc pan nie zna jej nazwiska?
— Nie, pani.
— Jakaż to niepojęta tajemnica osłania moje urodzenie!...
— Nie staraj się przeniknąć jej, jeżeli ojciec zataił to imię, może dlatego, że znając je, przeklinać by pani je musiała.
— Wie pan, co mi przychodzi do głowy? Oto że ona musiała być złą istotą, która popchnęła go do zbrodni i że przez nią został skazany.
— Za to zaręczyć nie mogę.
— O! panie, jeżeli ja się nie mylę, a podobna kobieta jest rzeczywiście moją matką, być może, iż powinnam ją kochać, lecz, niech mi Bóg przebaczy, jeżeli tak jest! mogę ją tylko nienawidzieć, gardzić nią...

XXXIII.

— Pani, czemu zachmurzać dzisiejszą twoją radość... przestańmy myśleć o tej kobiecie, a powróćmy do twego ojca, którego wkrótce ujrzysz i jeżeli będziesz chciała, nie odstąpisz go więcej...
— Czyż znajdę sposób okazania panu mojej wdzięczności?
— Znajdzie pani...
— Jaki?...
— Miej dla mnie choć trochę przywiązania...
Ostatnie te słowa, Włosko wymówił głosem drżącym ze wzruszenia.
— Czy podobna, abym mogła pana nie kochać za to? — zawołała naiwnie Joanna.
Włoskowi wszystka krew napłynęła do serca.
Ona mówiła dalej:
— Byłabym złą i niewdzięczną, nie kochając pana, który mi dasz oglądać ojca!
— Zgadzasz się pani na zamieszkanie przy nim?
— Tutaj?... Czy podobna?... — rzekła Joanna w zamyśleniu.
— Czemu nie?
— On będzie pracował! Więc i ja także powinnam...
— Pensja jego wystarczy na dwoje. Pani będziesz miała tu dość zajęcia, jestem samotny, ojciec pani i ja będziemy potrzebowali gospodyni. Lepiej wybrać byłoby niepodobieństwem... Nakoniec, mógłbym panią widywać, i od czasu do czasu usłyszeć, że masz dla mnie przywiązanie.
Joanna zwolna usuwała rękę z jego dłoni i ją także poczęło ogarniać nieznane dotąd uczucie.
Lekki rumieniec okrył jej twarz i rzekła głosem łagodnym:
— Będę pana zawsze kochała, jak się powinno kochać tych, co są dobrzy i szlachetni.
— Taka miłość jest miłością siostry dla brata!...
— Bezwątpienia.
— A jabym pragnął, aby się ona z czasem zmieniła w inne uczucie...
— W inne?... — powtórzyła zmieszana Joanna. — Ja, co znam siebie dokładnie, nie przypuszczam, bym mogła być kochaną inaczej jak siostra... jestem biednym, wydziedziczonym stworzeniem...
— O! Joanno, nie mów tak! Ty, wydziedziczona? Nigdy! Czyż piękność twej duszy nie wynagradza stokrotnie lekkiego jakiegoś zboczenia w budowie, czego ja zresztą nie uznaję zupełnie!
Joanna czuła wzrastające pomieszanie i, chcąc zwrócić rozmowę na inne tory, rzekła:
— Nie powiedział mi pan, kiedy będzie wolny mój ojciec?...
— Za jakie dziesięć dni, a może i wcześniej.
— Co za szczęście, czy pan pisał do niego?
— Nie, przyjemność zwiastowania mu tej dobrej nowiny pozostawiłem dyrektorowi, który był tak dla niego dobrym. I lepiej by było, gdyby i pani zaczekała aż on sam oznajmi ci swoje przybycie.
— Słusznie... zaczekam więc...
— Może zechce pani oczekiwać go w tym domu, wszak mieszkanie jest gotowe.
— Skoro ojciec mój je zajmie, wtedy i ja do niego podążę...
— By pozostać tu na zawsze?
— Tak.
— Przyrzeka mi pani?
— Z całego serca!
— O! Joanno, to ty czynisz mnie w tej chwili bardzo szczęśliwym!... Czy zawsze pani przebywa w Boissy-Saint-Leger?
— Nie, opuściłam pensjonat... Wynajęłam w Paryżu mieszkanko, które zatrzymam przez dni kilka, lecz stale przebywam w Petit-Bry, u hrabiny de Roncerny. Do niedawna nie byłabym przypuściła, iż powrócę do tego domu, w którym tyle przecierpiałam... Lecz bywają okoliczności silniejsze niż wola... Pielęgnuję tam chorego młodzieńca, którego matka przed niewielu dniami zmarła w moich objęciach...
Z tych słów Joanny, Włosko zrozumiał, iż będzie mógł zasięgnąć od niej wiadomości, po które wybierał się nazajutrz do Petitt-Bry. Słówko po słówku, młode dziewczę opowiadało mu wszystko o Lucjanie, jego nieszczęśliwej miłości, cierpieniach Heleny i całym bezecnym postępowaniu Julii Tordier względem córki.
Włosko, słuchając jej, uczuł dreszcz, przebiegający mu po ciele.
— Sądzi pani, że mogłaby ją zabić?... — wyszeptał.
— Wierzę w to najusilniej, że, doprowadziwszy do rozpaczy, zmusi ją do samobójstwa. Pan, który tyle dobrego zrobił dla mnie, czy nie mógłby pan wyratować nieszczęśliwej Heleny, wtedy już nie miłość, lecz uwielbienie czułabym dla niego!
— Ja sam nic nie mogę, droga moja Joanno. Lecz jeżeli ty znalazłaś jaki sposób, wskaż mi go, a przysięgam że nie cofnę się nawet przed niepodobieństwem.
— Nieszczęściem, że nie mam żadnego, i pytam samej siebie, czy istnieje jaki?
— Czekajmy więc. Może jakie światło nieprzewidziane wskaże nam drogę.
— Tak, czekajmy — powtórzyła Joanna, powstając z krzesła, — a teraz, dziękuję panu i do widzenia.
— Pani już odchodzi!... — żywo wymówił młodzieniec.
— Muszę powracać do Petit-Bry. Obiecałam pozostać tam, dopóki pan Lucjan Gobert będzie potrzebował mojego pielęgnowania.
— Czy mogę pisać do pani?
— Pod adresem pani hrabiny de Roncerny.
Były dependent wyciągnął do niej rękę.
— Do prędkiego widzenia, panno Joanno — rzekł.
— Tak, do prędkiego, i wierzaj mi pan, że szczerze i na wieki wdzięczną panu będę — odparła, ściskając jego rękę.
— Tylko wdzięczną?... O! panno Joanno, powtarzam raz jeszcze, iż spodziewam się od ciebie więcej, niż przyjaźni i wdzięczności...
— Przed chwilą, mówiąc mi o panu Lucjanie i Helenie, mówił mi pan: Czekajmy!... Ja także panu powiem: Czekajmy!..
— Tak krótką chwilkę widziałem panią... Odchodzisz... Zdaje mi się, że pustka dokoła mnie się robi...
— Wkrótce pustka ta nie będzie istniała... Adieu... Do widzenia...
I młoda panienka wyszła z gabinetu.

XXXIV.

Jakkolwiek czas wydawał się im bardzo krótki, Józef Włosko z Joanną spędzili razem przeszło dwie godziny.
Noc zapadała, ulica de la Verriere pogrążała się w cieniach.
Joanna, dążąc na ulicę św. Marcina, biegła, trzymając się chodnika po stronie domów.
Wzruszona rozmową z Włoskiem, nie spostrzegła o kilka kroków od drzwi, Julii Tordier, która osłupiała i zdrętwiała, widząc ją, wychodzącą od byłego dependenta i w tył się rzuciła.
Dla wyjaśnienia obecności Garbuski w tej chwili właśnie na ulicy de la Verriere, zmuszeni jesteśmy cofnąć się wstecz.
Przy ulicy Anbry obiadowano o godzinie szóstej.
Julia pragnąc wybadać swego następcę co do Joanny Garbata rozstała się z zięciem na progu domu, przy czym nie obeszło się bez uściśnienia gorącego jego ręki i ciężkiego westchnienia, którego wymowa byłaby w stanie zmiękczyć najsroższego tygrysa, jak się niegdyś wyrażano, lecz które najmniejszego wzruszenia nie zdołało w Prosperze wywołać.
Oddana myślom niezbyt wesołej natury, Julia doszła do ulicy de la Verrerie.
Tu na samym wstępie, oko w oko spotkała się z Tristanem, osobistością wielce podejrzaną, którego widzieliśmy u Włosko, zdającego sprawę z wypadków, zaszłych w dniu ślubu Prospera z Heleną.
Ujrzawszy go, Garbuska zadrżała.
— Mam takiego, jakiego mi potrzeba! — pomyślała.
Tristan poznał ją odrazu i powitał pokornym ukłonem.
— Aha! — rzekła. — To ty, mój poczciwcze.
— Ja, pani... do usług, jeżeli się zdam na co...
— Zkądże to idziesz?
— Odprowadziłem powóz do zakładu następcy pani... Potem łyknąłem kieliszek Burgunda w narożnej knajpce.
— Więc zawsze pijesz?
— Co pani chce, żebym robił, kiedy nie mam nic innego do czynienia?...
I począł nucić starą piosenkę:

A kiedy umrę, niech mnie zakopią
W piwnicy z winem gdzie, troski topią!

Garbuska mówiła dalej.
— Jakże tam handel, dobrze idzie?
— Jak rak, cofa się... W stanie wycieńczenia! Niepodobna końca z końcem związać?...
— Zatem w kieszeni płótno?...
— Więcej, niż często....
— Wstąp tam — rzekła Julia, ukazując mu sklep z winem — i kaź sobie co podać...
— Nie byłbym od tego.... Tylko że kredyt mój zdechł i ani grosza nie mam przy duszy...
— Masz tu pięć franków.
— Do ostatniej kropli je wysączę, za pani zdrowie.
I wpuścił do kieszonki od kamizelki pięciofrankówkę, gdzie już spoczywała sztuka złota Włosko.
— Pozostań w winiarni, dopóki nie zapukam do okna — mówiła Garbuska. — Wtedy wyjdziesz, mam z tobą do pomówienia...
— Nie potrzebujesz się pani śpieszyć, nudzić mi się nie będzie.
— Tylko nie upij się... Zachowaj krew zimną... Rzecz, o której mam pomówić z tobą, jest wielkiej wagi...
— Dosyć! Każę sobie służyć miętówką z anyżem... Panieński napój.
Kiedy Julia szła swoją drogą, Tristan, pomny słów Józefa Włosko, mówił do siebie:
— Patrzajcie! patrzajcie!.. Stara kutwa wyżyłowała się na sto sous! To coś nienaturalnego! Miałażby to być wypadkiem owa nastręczająca się okazja?
Wszedł do sklepu i, stojąc, wychylił jedną po drugiej blaszankę, w oczekiwaniu powrotu Garbuski.
Julia, dążąc do celu swej wycieczki, mruczała pod nosem:
— Jeżeli, po widzeniu się z Włoskiem, nie zmienię postanowienia... przekonam się że mnie zwodzi, ha! widocznie sądzono mi było spotkać Tristana. Takiego mi właśnie potrzeba! Znam jego nałogi i z powodu przeszłości mam go w ręku, on będzie gotów na wszystko...
Kilka kroków już tylko dzieliło ją od domu, kiedy usłyszała otwierające się i zamykające drzwi.
Wtedy, podniósłszy oczy, ujrzała Joannę i rzuciwszy się wstecz, skryła się w bocznej ulicy.
Joanna przeszła mimo, nie widząc jej.
Pod Garbuską zadygotały nogi, pot kroplisty wystąpił jej na skroni.
— Ona zna Włosko! — mówiła do siebie z przerażeniem i wściekłością. — On mnie oszukiwał... okłamywał.. on wie, że to moja córka i jej piosenkę śpiewa, skoro od niego wychodzi!.. Co oni spiskują przeciw mnie, bo ani chybi, że się sprzysięgli... Tem gorzej dla nich. Jeżeli przyczepią się do mnie, oddam im za swoje!... Jeżeli mnie zgubią, tak zrobię, że i cni przepadną!..
Stanęła i namyślała się.
— Teraz kiedy wiem, że on jest sprzymierzeńcem Joanny, byłoby nie w porę mieć z nim rozmowę, mogłabym wyrwać się niepotrzebnie z moimi zamiarami... A tak, bądź co bądź, może myśleć, że mu wierzę i nie będzie mógł mnie podejrzewać...
Działać będę szybko! Zanim go zobaczę... Najprzód Joanna!... Potem on, jeżeli będzie tego potrzeba!.. Słusznie przewidywałam, że stąd grozi mi niebezpieczeństwo, lecz, znając je, patrząc mu w oczy, będę silniejszą... Powrócę do Tristana... On się wszystkiego podejmie, byle mu zapłacić, a na to dość jeszcze jestem bogata.
I zawróciła do szynku, gdzie kazała Tristanowi czekać na siebie.
Przez szyby sklepowe ujrzała go, stojącego przed kontuarem, zahypnotyzowanego kieliszkiem zielonawego płynu, trzymanego w ręku.
Lekko zapukała w szybę.
Tristan usłyszał odrazu, obrócił się i na czarnym tle ulicy poznał niekształtną sylwetkę Garbuski.
Wychylił ostatni kieliszek, zapłacił i podążył do oczekującej go w cieniu Julii Tordier.
— Widzi pani, że nie daję czekać na siebie... — rzekł.
— Jestem na rozkazy...
— To, co ci mam powiedzieć, jest bardzo ważne.
— Słucham z uwagą...
— To, co mam ci zaproponować, nie powinno być przez nikogo słyszane, na ulicy rozmawiać nie możemy, z pewnością byśmy zwrócili na siebie uwagę.
— Tam do diabła! to coś bardzo niezwykłego być musi?
— Tak.
— A zatem, ruszaj pani naprzód i idź do Nowego Mostu, tam zejdziesz po schodkach, znajdujących się za Henrykiem IV, siedzącym na swoim indorze... jak raz kącik dla zakochanych i wszystkich w ogólności, którzy nie życzą sobie świadków...
Garbuska pędem puściła się w miejsce wskazane.
Tristan podążał za nią w przyzwoitej odległości.
Zaszedłszy w najciemniejszy kąt nad tamą, Julia Tordier uczuła dreszcze zgrozy, lecz, zapanowawszy nad tem uczuciem, siadła na belce oślizgłej wilgocią. Tristan zajął miejsce obok.
— Wiesz o tem — zaczęła Julia — że mam w ręku dowody twego fałszerstwa, które mogłabym przedstawić prokuratorowi Rzeczypospolitej...
— Głupstwo, marny kwitek na sto pięćdziesiąt franków.
Głupstwo to wszakże mogłoby zaprowadzić cię do więzienia.
— Nie takie to straszne więzienie... Co pani żądasz ode mnie w zamian za ten nieszczęsny świstek?
— Zaraz się dowiesz... Jesteś bez grosza przy duszy... ukryjesz się przed sprawiedliwością, odzież twoja w strzępach, gnieździsz się na poddaszu... Oto twoja teraźniejszość...
— Wcale nie różowa!..
— Przyszłość jeszcze ciemniejsza...
— Zachwycająca przepowiednia... W każdym razie, gdybym mógł pochwycić jaką okazję, kto wie, czyby się ona sprawdziła.
— Ja ci ją nastręczę.
Tristan wsparł rękę na wypukłym ramieniu Garbuski.
— Śmiało, moja pani — rzekł głucho — nie dam jej wymknąć się z moich szponów.
— Zatem, słuchaj.
— Słucham.
— Co byś powiedział, gdyby ci wpadło w ręce dwanaście tysięcy franków?
— Dwanaście tysięcy franków — powtórzył drżącym od pożądliwości głosem. — Czy to nie blaga?
— Bynajmniej.
— A co mam za to zrobić?
— Mam nieprzyjaciela... życie jego jest dla mnie śmiertelnym niebezpieczeństwem... Należy je skrócić.
Tristan powiódł rękę po karku, jak gdyby na nim uczuł chłodne ostrze gilotyny.
— Do diabła! to pachnie placem de la Roquette.
— Plac Roquette jest dla mazgajów, dla sprytnych niema niebezpieczeństwa...
— Dobrze, a jaka wypłata?
— Połowa z góry, reszta po skończonej robocie.
— Czy tu idzie o młodego człowieka?
— Nie, o kobietę.
— Młodą czy starą?
— Młodą.
— Tym łatwiej z nią pójdzie.
Podali sobie ręce na znak zgody.
Garbuska dała Tristanowi dokładny rysopis Joanny Bertinot, oraz wskazała miejsce pobytu w Petit-Bry, nadmieniając, że od czasu do czasu odwiedza Paryż, zatrzymując się w pokojach umeblowanych przy ulicy Anbry.
— Dobrze o tym wiedzieć — wysłuchawszy rzekł Tristan — lecz jakim sposobem znaleźć się sam na sam z tą osobistością?
— To twoja rzecz...
— Ile czasu dajesz mi pani?
— Tydzień... W razie, gdy prędzej ci się powiedzie, za każdy dzień dodam po pięćset franków.
— Słowo się rzekło.
Tristan powstał z belki.
Garbuska zatrzymała go.
— Jeszcze jedno słowo... — wyszeptała.
— Co takiego?
— Na wypadek niepowodzenia, gdybyś się dał złapać, sądzę, iż nie będziesz tyle podłym, aby zdradzić mnie tłómaczeniem, iż działałeś, jako zapłacony przeze mnie?...
Zbój wzruszył ramionami.
— Niedoczekanie ich, ażebym miał się dać złapać! A co się tyczy oskarżenia pani, cóż bym na tym zyskał?
— Absolutnie nic, zresztą nie uwierzono by ci...
— A zatem, śpij spokojnie, moja pani! Gdzie się spotkamy jutro, ażebym mógł dostać pierwszą połowę mojej zapłaty?
— Tutaj jest miejsce najpewniejsze.
— O której godzinie?
— O dziewiątej wieczorem. Trzeba przewidzieć wszystko... Gdybym któregoś z tych dni potrzebowała rozmówić się z tobą niezwłocznie, napiszę do ciebie te trzy wyrazy bezimienne: Przyjdź dziś wieczorem!
Rozeszli się.
Nędznik powrócił do swego poddasza, Julia Tordier, z obliczem tryumfującym — na ulicę Anbry.
— Tym gorzej dla niej — mruczała — czemu stanęła na mojej drodze.

XXXV.

Józef Włosko, patrząc za oddalającą się Joanną, zapadł w głęboką zadumę.
Sympatyczna jej twarzyczka stała mu przed oczyma, głos melodyjny i słodki brzmiał mile w uszach, budząc w sercu rzewne echa. Jakkolwiek wydało mu się nieprawdopodobnym, czuł jednak, że kochał już zapamiętale. Dotąd śmiał się z miłości Lucyana i Heleny, dziś zrozumiał, że umrzeć z niej można.
Z goryczą przypomniał sobie, że rozdział ich był jego dziełem, że Prosper Rivet za jego radą odosobnił na zawsze te dwie szlachetne dusze. Za jego poradą Julia Tordier zdeptała te dwa kochające się serca. Uczuł całą podłość swoją, zaślepienie, szaleństwo! Wstyd i zgryzoty dławiły go ostrymi szponami.
Kochał Joannę, siostrę Heleny, która, gdyby się dowiedziała, że on jest sprawcą nieszczęścia Heleny, wyklęła by go tak, jak przeklina swoją matkę, której nie zna.
Zapragnął więc uczynić ją i jej ojca szczęśliwymi, otaczając ich dobrobytem i spokojem, by w żadnym razie nie mogła odrzucić jego miłości.
— Bądź błogosławionym uczucie, które mnie, osobnika bez sumienia... przeobraża w uczciwego człowieka...
Z tymi słowy opuścił biuro i wszedł na pierwsze piętro.
Dla dania pojęcia o jego pomieszaniu, nadmienić musimy, iż dnia tego zapomniał zjeść obiadu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.