Rodzina de Presles/Tom I/całość
Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina de Presles |
Data wyd. | 1884-1885 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Amours de province |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Upraszamy czytelnika o cofnięcie się z nami do przeszłości, a mianowicie do pierwszych dni maja 1331 r. i o towarzyszenie nam do Tulonu w departamencie Var południowej Francyi. W owej epoce miasto to, jego ulice, port, przystań, przedstawiały dziwny, a zarazem ożywiony widok.
Za dwa dni wojska francuzkie miały siadać na okręty udając się na wybrzeże Afryki, posłane przez króla Karola X w celu podbicia Algieru.
W tem miejscu pozwolimy sobie podać kilka słów historyi, zanim wejdziemy w dziedzinę romansu. Zachowujemy na to jeden tylko rozdział i przyrzekamy, że będzie krótki.
Hussein zanim został Deyem Algeru, trzymał skromny sklepik z jedwabiem i przedmiotami przypadkowo nabytemi, w niższej części miasta i na jednej z najciemniejszych ulic okręgu nazywającego się Asaouaka. — Jemu to piraci berberyjskiej Regencyi, sprzedawali miększą część jedwabnych materyi zrabowanych z okrętów kupieckich. Hussein bowiem pomimo pozornej szczupłości swego handlu, w istocie prowadził ogromne interesa i zaopatrywał wszystkie haremy Wschodu, prześlicznemi tkaninami złotem przetykanemi z fabryk francuzkich.
Opłaty wnoszone do skarbu Deya przez piratów, nie mało przyczyniały się do zapełnienia kasy Casbuh.
Kiedy skutkiem pewnych trudności, w których szczegółowy rozbiór wchodzić nie uważamy za stosowne, ex-handlarz z Asaouaka został Dejem zmuszony był ustąpić wymaganiom Francyi, i powstrzymać w ich przedsiębiorstwach, coraz bardziej rozzuchwalonych piratów berberyjskich. — Uczynił to, lecz jęcząc pod ciężarem tej fatalnej konieczności, skutkiem której opłakane pustki zaczęły się ukazywać w kufrach Odjeac’u.
W dniu wyniesienia Husseina skarb publiczny zawierał sześćdziesiąt milionów. Kilka lat wystarczyło, aby cyfrę tę zredukować w sposób prawdziwie zastraszający.
Zirytowany podobnym stanem rzeczy, obawiając się aby go nie posądzono o roztrwonienie funduszów państwa — i o wybuch rewolucyi janczarów, Dey pędził życie w stanie ciągłej tajonej wściekłości, — podobny do lwa w niewoli myślącego o wyłamaniu krat, i odzyskaniu krwawej wolności.
Groźne wiadomości doprowadziły do szczytu wewnętrzny gniew, oczekujący tylko sposobnej chwili aby na zewnątrz wybuchnąć.
Pewnego dnia Bey Konstanty dłużny w owej chwili sześćdziesiąt tysięcy piastrów, odmówił zapłacenia tego haraczu.
Pokolenia Atlasu jednocześnie okazały podobną niesubordynację, zwinęli namioty i udali się na pustynię — nie podobna było wydobyć od nich choćby jednego budżu; — emisaryusze, którym polecono ściągnięcie haraczu, przywieźli zamiast pieniędzy, pięćset głów buntowników, które zostały wystawione na murach Casbahy, aby przerazić tych, którychby brała ochota naśladować ich nieposłuszeństwo.
Hussein nie miał żadnego wstrętu do uciętych głów, lecz o wiele nad nie przekładał brzęczące piastry! Czaszki krnąbrnych — myślał rozsądnie — służą za żer krukom i drapieżnym ptakom. To jest dobrze i sprawiedliwie; lecz niezapełnia wcale moich kufrów!!...
Zapełnić kufry!! — To było ostatnie słowo zagadki, której rozwiązania Dey szukał wszelkimi sposobami.
— Tak, — zawołał — trzeba znaleść lekarstwo!... trzeba znaleść za jakąbądż cenę!... a przedewszystkiem znaleść je prędko, gdyż z każdym dniem, z każdą godziną położenie się pogorszą!!...
I zapytywał swych doradców.
— Deyu, — odpowiedział mu jeden z nich — co robi lew, kiedy jest głodny i kiedy lwiątka żądają żeru?... — Wychodzi ze swej jaskini i oczekuje na pierwszego przechodzącego! — Pierwszy, który nadejdzie, jest jego dobrem! — Rzuca się na niego, — chwyta go, — dusi, — i rozrywa zębami na sztuki, — zanosi do jaskini i rozdziela pomiędzy lwiątka. — Oto co robi lew i oto co należy uczynić....
— Niegdyś, — dodaje drugi doradca, — złoto spływało przez wierzch studni Casbahu, — wkrótce aby zaczerpnąć, należało schylić ciało na poręczy studni i wyciągnąć ręce. — Dziś aby dostać się do złota, trzeba używać drabiny. — Jutro bezwątpienia, nawet schodząc na sam dół, nic się nie znajdzie... Kiedy źródła się wyczerpują, studnia jest sucha... Łatwo to wytłomaczyć. — Dawniej piraci berberyjscy, zapełniali bez przerwy skarb Odjeac’u. Skazałeś piratów na bezczynność, skarb się opróżnił. — Chcesz napełnić go?...
— Chcę.
— A więc rozpocznij na nowo wojnę na brzegach Francyi, Hiszpanii i Włoch... — pozwól naszym okrętom rozpuścić żagle... — niech znowu buja półksiężyc po morzach!... — dodał doradca.
— Jeśli to uczynię, — odrzekł Dey — czyż niewierni nie powrócą oblegać Algier?...
— Eh! cóż to ciebie obchodzi?... Karol V, Andrzej Doria, Jan Duquesne, czyż nie większymi byli wojownikami aniżeli stary król Karol X? Pomimo to nie zdołali zdobyć murów świętego miasta!
— Jeśli niewierni ośmielą się nas zaatakować, Allah ocali wojowniczy Algier!! — Tak jak to już nie raz uczynił, zaopiekuje się miastem bronionem przez Proroka!! — Pokój przyprowadza cię do ruiny. — Milczenie twych dział zapowiada upadek twej potęgi i twej fortuny!... — Pozwól niech proch przemówi, a zdobędziesz na nowo dawny urok, i złoto powróci do twych kufrów!!
Dey aż nadto był usposobiony pójść za tą nieszczęsną radą; — namyślał się jednakże — nie śmiał zerwać maski, której sznurki coraz bardziej się rozluźniały.
Pewna okoliczność, błaha prawie, spowodowała nagłe opadnięcie maski.
Francya winna była siedem milionów pewnemu żydowi zwanemu Jakób Bacri, pod którego nazwiskiem ukrywał się Dey.
Z powodu części tej sumy, powstała trudność, która wywołała następującą scenę pomiędzy Deyem Husseinem a panem Deval konsulem francuskim.
Był to dzień uroczystej audyencyi.
W chwili kiedy pan Deval skłonił się przed Deyem, ten ostatni zawołał zirytowanym głosem, podczas gdy spojrzenia jego, ciskały dwie ponure błyskawice z oczu na wpół zamkniętych, z pod gęstych czarnych brwi, dziwny stanowiących kontrast z białością długiej jego brody:
— Konsulu Francyi, napisałem dwa listy, jeden do twego pana, króla Karola X, drugi do jego ministra barona de Damas... Czy przynosisz mi odpowiedzi na te listy?...
— Nie otrzymałem nic dla Twej Wysokości... — odpowiedział pan Deval.
— To niepodobna!.. — rzekł sucho Hussein.
Otrzymawszy to publiczne zaprzeczenie, konsul zbladł; — lecz zadając sobie energiczny przymus, zachował milczenie.
Hussein mówił dalej:
— Jeżeli ani król, ani minister nie odpowiadają na moje listy, to znaczy, że ich nie otrzymali, żeś ty ich przejął.
— Twoja Wysokość, nie możesz posądzać mnie o podobne nadużycie zaufania. — odrzekł pan Deval, — wiesz dobrze, że czyniłem wszystko co tylko odemnie zależało, aby utrzymać dobre stosunki pomiędzy Twą Wysokością i krajem, który mam zaszczyt reprezentować. — Kompania Afrykańska płaciła ci tylko sześćdziesiąt tysięcy franków, podniosłem tę sumę do dwóchkroć tysięcy. Otrzymujesz za połów korali nowy haracz, którego nie masz żadnego prawa....
— To co mi zostało przyznane, z prawa mi się należało! — przerwał Hussein. — Reklamacye moje były sprawiedliwe, są one również słuszne o dwa miliony pięćkroć sto tysięcy franków, które Francja mi winna, a odmawia zapłaty.... — Pieniądze te przedstawiają legalną wierzytelność!
— Francya była winna siedem milionów Jakóbowi Bacri, — zapłaciła mu cztery i pół... — reszta przelaną została do kasy depozytów dla zaspokojenia poddanych francuzkich, będących wierzycielami Bacri’ego.
— Do mnie tylko samego wierzyciele ci odnieść się byli powinni, gdyż to do moich rąk miała być wypłacony całkowita suma...
»Napisałem do twego króla i jego ministra, aby przeleli bezzwłocznie do mego skarbu te dwa miliony i pół.... — Dla czegóż mi nie odpowiedzieli?
— Ponieważ, — odrzekł dumnie pan Deval przyprowadzony do ostateczności — ponieważ twoja proźba do ministra napisaną była w sposób zbyt rozkazujący i zuchwały... — a co do króla mego pana, nie dosyć pamiętałeś o odległości dzielącej króla Fracji od Deya Algieru!
— Nędzniku!! — krzyknął Hussein, zrywając się, jak gdyby się chciał rzucić na pana Deval, i chwytając ręką za rękojeść swego kandżaru.
Konsul spokojny, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, nie cofnął się ani o krok jeden, Lecz już Dev porzucił myśl morderstwa, aby zastąpić ją zniewagą.
Drżącą z gniewu ręką podniósł swój wachlarz z piór i uderzył nim pana Deval w policzek.
— Dayu Algeru, — odpowiedział konsul nie tracąc cudownej zimnej krwi, jakiej dał dowody od początku tej trudnej audyencyi, — to mnie nie zelżyłeś, „lecz Francyą“. Francja potrafi się zemścić....
— Powiedz twemu panu, że się go nie obawiam!... powiedz mu, że wypowiadam mu wojnę... powiedz mu, że za kilka tygodni, handel jego na morzu Śródziemnem istnieć przestanie!...
— Odpowiadam ci w imieniu mego pana, że Francja nie ścierpi, aby piraci na nowo rozpoczęli rozbijać! — Zniszczy niewolnictwo chrześcian w twem państwie! — przestanie płacić haniebny haracz, jaki do dziś dnia państwa morskie, tyle są słabe, że ci płacą!!
— Strzeż się konsulu Francji!!
— Czego? Deyu Algieru?
— Nie chciej ażebym sobie przypomniał, że Deyowie, moi poprzednicy, przywiązywali chrześcian do paszcz swych armat!!
— Deyu Algieru, nie ośmielisz się.
Owładnięty bohaterską postawą pana Deval, Hussein wahał się przez minutę.
Nakoniec rozsądek wziął górę nad wściekłością.
— Lew pustym nie raczy zgnieść robaka! — rzekł z emfazą! — Wynoś się z tego pałacu! — wynoś się z moich krajów. — Wypędzam cię konsulu Francyii!
— Deju Algeru... do widzenia! — odpowiedział pan Deval.
I wolnym, mierzonym krokiem, opóścił salę audycncyjną i wyszedł z Casbahy.
Działo się to 30 kwietnia 1827 r.
Dopięto jednakże około miesiąca stycznia 1830 wyprawa do Afryki, postanowioną została na radzie królewskiej, — i to po długich i licznych opozycyach, zwalczonych wytrwałością pana do Bourmont.
— Najjaśniejszy Panie, — rzekł minister, który cokolwiek później postawiony być miał na czele wyprawy; — należałoby prowadzić tę wojnę, choćby tylko dla tego aby dowieść, Europie, że król Francyi niepozwala się bezkarnie znieważać dowódcy piratów.
Słowa te, które przytaczamy dosłownie, — większy wywarły wpływ na umysł Karola X aniżeli najpoważniejsze argumenta, i jak już wyżej mówiliśmy wyprawa została postanowioną.
Admirał Duperré powierzone miał sobie dowództwo floty.
Pan de Bourmont mianowany został naczelnym generałem.
Wzięto się dzieła natychmiast, ażeby dopełnić olbrzymich przygotowań uzbrojenia, i w końcu kwietnia, trzysta statków oczekiwało w przystani Tulonu ładunku ludzi, amunicyi i wszelkiego rodzaju prowizji.
Tulon, jak wspominaliśmy na początku tego rozdziała, przedstawiał w tej chwili jedyny w swoim rodzaju widok, takiego ożywienia, ruchu, malowniczego nieładu, o jakiem żadne pióro, ani pendzel nie zdołałyby dać jak najbardziej niedokładnego choćby wyobrażenia.
— Oficerowie i żołnierze, w najrozmaitszych mundurach i najrozmaitszej broni, zapełniali ulice i place publiczne, wspólnie z mnóstwem ciekawych przybyłych z czterech stron Francji, a nawet z dalszych krajów, aby przyjrzeć się ambarkowaniu na okręta wojsk i odjazdowi wyprawy afrykańskiej.
Miriady robotników, pracowały dzień i noc, zapełniały arsenał i warsztaty morskie z bezprzykładną pilnością.
Aby dać wyobrażenie bajecznego nagromadzenia prowizyi, złożonej w stosy na brzegu morza, dość będzie powiedzieć, że przygotowywano dla armii lądowej żywności na trzy miesiące, — flota zaś zaopatrzoną była na sześć miesięcy. — Beczki z winem, baryłki z mąką i jarzynami, ułożone w stosy trzema rzędami, tworzyły długie i wysokie mury. Furaż, faszyny, kosze, przedstawiały wielkie góry. Nakoniec, każde działo miało tysiąc ładunków, — i óśm milionów kartuszów miało być rozdzielone pomiędzy żołnierzy!..
Wpośród tego to ożywionego obrazu, w początku maja, w mieście którem zajmujemy się, odegrają się pierwsze sceny prologu naszej książki.
Dziewiątego maja 1830 r., około godziny trzecicj po południu, podczas ponurej pogody, pod szarem zamglonem niebem, czyniącej ten wiosenny dzień, podobnym raczej do jesieni; jeździec siedzący, na dość lichym koniu jechał drogą królewską prowadzącą z Marsylii do Tulonu.
Był to młody wysoki człowiek, dwudziesto pięcie lub sześcio letni; — cera jego twarzy była blada, oczy czarne, wyraziste, gęsto ciemne włosy krótko ostrzyżone i długie zakręcone wąsy.
Ubrany był w mundur jednego z pułków linjowej piechoty, na którym świeciły epolety porucznika, i chociaż nic służył w kawaleryi, sposób jego siedzenia na koniu okazywał doświadczenie skończonego jeźdźca.
Stworzenie na którem siedział, było aż nadto łatwem do prowadzenia.... Było to lichy wynajęty pojezdek, z wystającemi żebrami, grzbietem kanciastym, i z kolanami widocznie zerwanemi. — Chód jego wahający; — mozolny i przerywany kłus, okazywał zmęczenie blizkie zupełnego wyczerpania. — Nieszczęśliwe zwierzę potykało się prawie za każdym rokiem, tak że porucznik zmuszony był trzymać go silnie w lejcach, strzedz bezustanku, i powstrzymywać go od ciągłego przyklękania.
Trzy godziny przed tem, to jest w południe i kilka minut, młody człowiek zadrżał w strzemionach usłyszawszy całkiem wyraźny huk pięciu armatnich wystrzałów — strzały następowały jeden po drugim w równych przerwach, przynosił mu je powiew wiatru od strony Tulonu a echa brzegów powtarzały do nieskończoności brzmiące ich modulacye.
Począwszy od chwili, w której wystrzały te rozległy się w przestrzeni, porucznik spostrzegał, co chwila pędzące wśród pól z prawej i lewej strony drogi bandy chłopów uzbrojonych w fuzye, widły i kosy.
Wieśniacy ci biegli co sił ku jakiemuś nieznanemu celowi, wydając okrzyki, i kierując się, jedni w stronę morza, inni zaś w przeciwnym kierunku, na pola zasiane wioskami.
— Cóż to się u dyabła tutaj dzieje? — zapytywał siebie młody człowiek kilkakrotnie. — Czyżby hordy wilków lub sfory wściekłych psów dały sobie schadzkę w tej okolicy?...
Naturalnie nie podobna mu było odpowiedzieć sobie na te pytania, a piesi idący tąż samą drogą, których mijając zapytywał, tyle o tem wiedzieli co i on sam.
Nakoniec o jakąś milę od miasta, do którego dążył, usłyszał za sobą regularny galop koni, wskazujący, że jadący na nich byli to kawalerzyści.
Wjechał na w zniesienie dość strome, w tem miejscu drogi, odwrócił się i ujrzał o parę set kroków za sobą, galonowane kapelusze i żółte akselbanty dwóch żandarmów w pełnych mundurach.
Godne te podpory porządku publicznego dostały się na wyniosłość, w pełnym galopie, lecz wkrótce zwolnili koniom biegu, aby dozwolić im wytchnąć i zrównali się z podjezdkiem oficera piechoty.
Żandarmi mieli poczciwe twarze, marsowe a zarazem i łagodne. — Jeden z nich był brygadierem.
Konie ich dzielne stworzenia z zaokrąglonymi grzbietami, szerścią błyszczącą, zły prędzej stępo aniżeli nędzna szkapa oficera kłusowała ze Wszystkich swych sił; — w parę więc sekund minęli ją, — a żandarmi przejeżdżając oddali porucznikowi pokłon wojskowy.
— Otóż jak się zdaje, — pomyślał młody człowiek, — wyborna zdarza się sposobność zadowolenia mojej ciekawości.
I dodał głośno:
— Brygadierze!
— Na rozkazy, panie poruczniku? — rzekł brygadyer na to zawołanie, ściskając lewą ręką cugle, aby konia zatrzymać i powtórnie salutował, przykładając prawą rękę do galonowego kapelusza.
— Zapewne będziesz mi mógł wyjaśnić dwie rzeczy, które od kilku godzin bardzo mnie zaciekawiają.
— Uczynię to z przyjemnością, panie poruczuiku, jeżeli tylko rzeczy to są zdolne znaleść się w mej możności, a właściwie do mego rozporządzenia...
— Przedewszystkiem, czy wiesz dla czego, mniej więcej o dwunastej w południe, dano pięć wystrzałów z armaty?
— Znam pochodzenie tych strzałów, panie poruczniku, tak jak gdybym sam je wymyślił.
— I to jest?...
— Jest to w celu oznajmienia okolicznej ludności, mieszczanom, wieśniakom i chłopom, że powinni otworzyć oczy i mieć się, jak ten tam mówi, na ostrożności, z uwagi, że miała miejsce wykrętna ucieczka, łotrów z galer.
— Ah! do licha! A więc dziś w południe sygnalizowano ucieczkę?
— Gorzej jeszcze, panie poruczniku... dla jednego zwykłego i prostego galernika, który zmiata, dają tylko jeden prosty i czysty wystrzał z działa, — dla dwóch dwa, trzy dla trzech i tak dalej, wielu jest galerników i wiele jest dział.... Wskutek więc tego co miałem zaszczyt zaraportować, ponieważ pan porucznik usłyszał pięć wystrzałów z paszcz ognistych, to znaczy, że pięciu galerników dało nogę, jak tan tam mówi.... Decampatus, Decampaticos!!
— Jakto! zawołał młody człowiek, — pięciu galerników zdołało uciec!!
— Tak panie poruczniku, ani krzty więcej!... i to wcale sprytnie!... Ah! łotry! trzeba przyznać, to zuchy nie ladą, z tem wszystkim! — Był to figiel dzielnie przygotowany i przeprowadzony z całą cierpliwością....
— Czy wiesz szczegóły tej ucieczki?
— Jak gdybym je sam wymyślił.
Na to nowe pytonie porucznika, wymowny brygadier, puścił się w opowiadanie nadzwyczaj rozwlekłe i ubarwione kwiatami wymowy, następujących faktów.
Tegoż samego dnia o dziesiątej z rana, wiosłowa szalupa, zajęta przez dziesięciu galerników, pod nadzorem dobrze uzbrojonych trzech strażników, wyszła z portu, podczas bardzo spokojnego morza, udając się do przystani, gdzie galernicy mieli zabrać się do zwykłej swej pracy.
Nagle wielka łódź żaglowa, kierowana przez czterech czy pięciu majtków podejrzanej miny, wyglądających na cudzoziemców, zbliżyła się do szalupy, i rozmowa bardzo ożywiona, lecz niezrozumiała dla strażników, rozpoczęła się pomiędzy tymi majtkami, a dwoma czy trzema z galerników.
Na rozkaz dany przez dozorców, aby wiosłowali w milczeniu, ci ostatni odpowiedzieli szyderczym śmiechem.
Od szyderstwa, przeszli do gróźb, a od gróźb na drogę czynu.
Oparci o tylny burt szalupy, strażnicy widzieli się zmuszeni użyć broni, i dwaj galernicy śmiertelnie ranni stoczyli się w morze.
Natychmiast część załogi rzuciła się na nieszczęśliwych strażników, i po zbiciu ich i skopaniu nogami, wyrzucili ich z szalupy do morza.
Po dokonaniu tej zbrodni, pięciu galerników wskoczyło na łódź, która zbliżyła się dc szalupy i wkrótce w oczach wszystkich zniknęła wśród niezliczonych statków tłoczących się w przystani.
Trzej pozostali przy życiu galernicy, którym już nie wiele pozostało do odcierpienia kary, a tym sposobem nie mogący myśleć o ucieczce, wyłowili z wody strażników, na wpół umarłych, z których jeden po kilku minutach oddał ostatnie tchnienie; poczem wziąwszy wiosła, powrócili do portu bardzo wolno, tak aby dać swym eks-towarzyszom czas konieczny do omylenia pierwszych poszukiwań.
Jak tylko straszna ta wiadomość doszła do kogo należało, alarmowe działo poczęło grzmieć, siejąc postrach wśród mieszkańców wsi. Chłopi bowiem z okolicy Brestu, Rochefortu i Tulonu, więcej nierównie obawiają się zbiegłego galernika, aniżeli wilka lub psa wściekłego; — I przyznać jesteśmy zmuszeni, że mają w tom wiele słuszności.
Można więc mieć wyobrażenie jaki strach wywarło owe pięć strzałów, oznajmiających, że aż pięciu wcielonych szatanów, jednocześnie zdołało zerwać łańcuchy.
Porucznik skoro dowiedział się o tych szczegółach, które stawiliśmy przed oczy czytelnika, w dalszym ciągu zadawał pytania na które brygadier czuł się w obowiązku odpowiadać z niewyczerpaną uprzejmością, i bezprzykładną rozwlekłością.
Dowiedział się, że uzbrojone bandy chłopów, które widział biegnące przez pola, były to oddziały wiejskie, z zapałem przedsiebiorący obławę na galerników, w podwójnym celu: uwolnienia kraju od tak niebezpiecznych włóczęgów, oraz zyskania premium dość znacznego, wypłacanego przez administracją galer, temu który dostawi żywego lub umarłego, zbiegłego galernika.
— A czy posiadają już — zapytał młody człowiek — rysopisy tych pięciu łotrów?...
— Tak jest, panie poruczniku, a towarzysz mój i ja, udajemy się właśnie połączyć się z brygadą sąsiedniej żandarmeryi, ponieważ należymy do żandarmeryi Tulonu, w tym jedynym celu aby jej zakomunikować, według rozkazu, rysopisy powyżej wzmiankowane..., a nawet ponieważ pozostaje mi jeden egzemplarz dla mojej osobistej wiadomości, jeżeli pan porucznik uczuwa ciekawość obznajmienia się bliższego, oto jest....
Mówiąc te słowa, brygadier wyjął ze skrzydeł swego kapelusza papier i podał go młodemu oficerowi.
Ten ostatni przeczytał co następuje:
Tomasz Bondois; morderca (ciężkie roboty na całe życie), — lat czterdzieści osiem, — nos zakrzywiony, włosy siwiejące, wzrost wyższy od średniego, blizna na wierzchniej wardze. — Niebezpieczny.
Piotr Farric; — dwa razy morderca (ciężkie roboty na całe życie), lat pięćdziesiąt, — nos spłaszczony — ślepy na lewe oko, włosy siwe kędzierzawe, — mały i gruby. — Bardzo niebezpieczny.
Wincenty Jarry; — morderca, — (dwadzieścia lat ciężkich robót), — lat trzydzieści© dwa, twarz czerwona, — włosy błąd, — oczy niebieskie — na swój wiek wygląda bardzo młodo.. — Niebezpieczny....
Jan Espareil; — morderca, (ciężkie roboty na całe życie), — wieku lat sześćdziesiąt — chudość nadzwyczajna. siła niezwykła, — wzrost wysoki, — białe włosy, — szeroka blizna na czole, druga blizna na lewym policzku. — Bardzo niebezpieczny.
Piotr Caboul: — morderca, — (dwadzieścia jeden lat ciężkich robót), — lat dwadzieścia osiem, mały, — blondyn, bez zarostu, — twarz kobieca. — Niebezpieczny.
— Ależ, — rzekł młody człowiek uśmiechając się i oddając papier z rysopisami brygadierowi, — jak się zdaje, mniej więcej wszyscy ci zbóje, okropnie są niebezpieczni!!
— Podzielam pańską opinią panie poruczniku, — są to skończone łotry, gorsi od dzikich zwierząt w lesie i czarniejsi jak dusza szatana!! Najlepszy z tej chałastry potnie panu ludzkie stworzenie, bez kłopotu, na cztery części, dla tego aby mu zabrać piętnaście sous i to z taką naturalnością, jak gdybym ja gwiznął kieliszek wódki, uczciwszy uszy pana porucznika.
— Czy sądzisz, że zostaną schwytani?
— Co do togo nie ma cienia nawet wątpliwości w moim umyśle... Na czterdziestu dziewięciu zbiegłych galerników, chwytają, w ogólności czterdziestu ośmiu i to najpóźniej we dwa dni po ucieczce. — Bo galernik, widzi pan porucznik, choćby nałożył na siebie ubranie uczciwego człowieka, ci co mają w tych rzeczach doświadczenie, zwietrzą go zawsze o piętnaście choćby kroków.
— A chłopi, czy znają się na tem?
— Tak formalnie, jak gdyby ktoś powiedział, że pies myśliwski, który otrzymał edukacyę, rozróżni zająca od kocicy.
— A kiedy napotkają galerników podczas obławy, co wtedy czynią?
— Do licha, panie poruczniku, niepodobna żeby pan nie znał przysłowia: »Miłosierdzie dobrze zrozumiane rozpoczyna od siebie samego,« i to drugie: »Trzeba schrupać wilka, z obawy aby wilk kiedykolwiek i gdziekolwiek nas samych nie schrupał....
— Tak, tak..., — rzekł młody człowiek śmiejąc się, — znam te aksyomata.
— A więc — mówił dalej brygadier, — chłopi stosownie postępują w tej rzeczy... używają rąk, wideł i kos, przez ostrożność, aż dopóki galernik nie przestanie się ruszać....
— To znaczy, że ich zabijają?...
— To się zdarzało w nie jednej okoliczności; — lecz zdarza się także, że galernik nie jest na dobre zabity, i może jeszcze przyjść do siebie... — Zresztą galernik, któremu raz uciec się udało, próbuje zawsze poraz drugi, a skoro tylko te wcielone dyabły wyrwą się na wolność, korzystają z niej, aby mordować, rabować, palić i tam dalej!
Rozmowa ta przedłużała się jeszcze kilka minut pomiędzy porucznikiem piechoty a brygadierem; poczem ten ostatni, oddawszy znowu ukłon wojskowy, dał koniowi ostrogę i wraz z swym towarzyszem pogalopował ku miastu, w którego bramach w krotce obadwaj znikli.
Młody człowiek jechał dalej w tym samym kierunku, i przechodził w myśli wszystko co słyszał o zbiegłych galernikach.
W miejscu w którem się znajdował, droga była zagłębioną, a brzegi jej wznosiły się na kilka stóp wysokości i uwieńczane były żywopłotem. Jednem słowem było to miejsce bardzo wygodne do zasadzki.
— Jeżeli, — myślał oficer, — jeden z tych bandytów, którzy za piętnaście sous krają człowieka na cztery części, rzucił by się z poza tego płotu, aby obedrzeć mnie z munduru — i trochy pieniędzy, które mam w kieszeni, pozycya moja byłaby dość ambarasującą.
I machinalnie obejrzał kurki pistoletów, znajdujących się w olstrach przytwierdzonych do siodła.
Była to rozsądna lecz zbyteczna ostrożność.
Jedyne to miejsce przedstawiające jakieś niebezpieczeństwo, zostało wkrótce przebyte.
Wyniosłości zrównały się, — płotów więcej nie było, i z wysokości płaskowzgórza, na które wjechał młodzieniec, ujrzał w niewielkiej odległości u swych stóp Tulon z jego białemi domami tłoczącemi się u brzegu niebieskich fal Śródziemnego morza, podczas gdy cokolwiek dalej przystań pokryta statkami, przedstawiała widok prawdziwie imponujący.
— Tej wspaniałej dekoracyi, brak tylko, — mówił do siebie porucznik, — promienia słonecznego.... Potok światła spadający z nieba, dopełniłby piękności tego cudownego obrazu.
Lecz słońce się nie ukazało, natomiast mgła coraz gęstsza, tak rzadko zdarzająca się na brzegach Prowancyi, opadła na morze, i wkrótce zaledwie było można rozróżnić wielkie okręta, majestatycznie kołyszące się, i podnoszone w regularnem tempie, przez krótkie i szybkie fale.
Nareszcie porucznik wjechał do miasta.
Wyjął z kieszeni papier z adresem domu, do którego miał odprowadzić wynajętego podjezdka.
Odszukał ten dom nie bez trudu, pierwszy raz bowiem w życiu znajdował się w Tulonie. — Pozbywszy się konia, wyjąwszy z olster siodła pistolety własnością jego będące i włożeniu ich w kieszenie, poszedł w stronę wybrzeża, aby się przyjrzeć tym niezmiernym przygotowaniom do wyprawy algierskiej, o których wspominaliśmy w poprzednim rozdziale.
Po dwóch godzinach spędzonych na zadowoleniu swej ciekawości, młody człowiek powrócił do środka miasta, a począwszy ogromny apetyt, wszedł do wielkiej Kawiarni-Restauracyi, dobrze się przedstawiającej, na jednej z głównych ulic miasta.
Kawiarnia ta literalnie natłoczoną była gośćmi; przy żadnym stole nie pozostało ani jednego wolnego miejsca. Większa część obiadujących składała się z oficerów wszelkich stopni, należących do korpusów, kawaleryi, piechoty, artyleryi i marynarki.
Porucznik upewniwszy się, że kawiarnia całkowicie była zajętą, i że nie mógł marzyć nawet o znalezieniu wakującego miejsca, postanowił poszukać szczęścia gdzie indziej. — W tym celu skierował się ku drzwiom, lecz jeden z garsonów kawiarni, pod biegł ku niemu i zatrzymał go mówiąc:
— Jeśli pan zechce chwilkę poczekać, znajdziemy wolne miejsce... Kapitan, który siedzi przy stole Nr. 8, kończy deser, zażądał już rachunku i ognia do sygara... — wkrótce odejdzie....
— To dobrze, — odpowiedział porucznik, — zaczekam.
Jedna sześćdziesiąta część minuty żądanej przez garsona jeszcze nie upłynęła, kiedy kapitan inżynieryi, najmujący część stołu Nr 8, wstał, i zapiąwszy pendent swej szabli, opóścił salę restauracyi.
Młody oficer z pośpiechem zajął miejsce opuszczone przez kapitana.
W takim tłoku o jakim staraliśmy się dać pojęcie, nie można było myśleć o posiadaniu całego stołu, choćby nie wiedzieć jak małego, wyłącznie dla siebie. Porucznik więc był zmuszony wcisnąć się pomiędzy dwóch panów, których łokcie stykały się z jego łokciami z obu stron w sposób dość niewygodny; — lecz czyż w przeddzień wojny, nie było właściwem krzyknąć wesoło: A la guerre connne à la guerre!...
Nie będziemy się zajmować sąsiadem z prawej strony, młodziutkim podporucznikiem szaserów, zaledwie wyszłym ze szkoły wojskowej, który wydając garsonowi rozkazy, starał się zgrubiać głos swój niemal dziecinny, w sposób bardzo zabawny.
Sąsiad zaś z lewej strony, przeciwnie, będzie dla nas przedmiotem specyalnej uwagi.
Był to piękny młodzian trzydziestoletni, ubrany z prostotą a zarazem elegancyą, korzystnie podnoszącą jego postać wysmukłą i pełną wdzięku. Jego błąd włosy z popielatym odcieniem, zaczesane w pukle według mody ówczesnej i jedwabista broda ułożona na kształt wachlarza, jasno wskazywały, że nie należał do armii. Na stole obok rękawiczek, leżała cienka szpicróta z nerwu nosorożca, której złota gałka, przepysznie grawitowana, prawdziwym była klejnotem z powodu artystycznego wykończenia.
Młody ten człowiek, z wielkiem zajęciem przebiegał okiem szpalty dziennika National. Nie równie więcej zdawało się go to zajmować, aniżeli potrawy stawiane przed nim kolejno przez garsona, których zaledwie dotykał.
— Panie — rzekł do niego porucznikm sakujący z bardzo wtąpliwem zadowoleniem zmysłów, pierwsze łyżki, klasycznej zupy prowansalskiej zwanej bouilla-baisse, — kiedy skończysz pan czytać dziennik, może zechcesz być tyle uprzejmym, aby mnie go pozwolić.
— Bardzo chętnie, mój panie, — odpowiedział blondyn, zatapiając się na nowo w czytaniu.
Po kwadransie skończył czytać nareszcie, i liberalny dziennik przeszedł do rąk porucznika, który biorąc go, podziękował skinieniem głowy.
Młody człowiek o jasnych włosach, dał znak ręką.
Garson podbiegł i stanął przed stołem w pozycyi znaku zapytania.
— Poproś do mnie pana Loustalot, rzeki młodzieniec.
Pan Laustalot, nie wielki pulchny człowieczek, o czerwonych świecących policzkach, ubrany poprawnie, we frak, czarne pantalony i biały krawat, był właścicielem restauracyi.
Szybkość z jaką podbiegł, i uniżony sposób w jaki zgiął kark do pokornego bardzo ukłonu, aż nadto był jasnym dowodem, że miał do czynienia z jednym ze znaczniejszych swych klientów.
— Oto jestem na rozkazy pana Jerzego... — rzekł słodkim głosem i tonem uległym. — Ośmielam się mieć nadzieję, że pan Jerzy nie uskarża się na usługę ani na smak jakiej potrawy?...
— Bynajmniej, Loustalocie.
— Wino Lamalgue zaledwie jest napoczęte... — czyżby przypadkiem pan Jerzy?...
Młody człowiek przerwał restauratorowi:
— Wino Lamalgue, jest wyborne, — jeśli mało go piłem to dla tego, że mało miałem pragnienia... — Nie o to mi chodzi Loustalocie....
— A o cóż więc, panie Jerzy?
— Czy znasz ostatnie nowiny?
— Jakie nowiny, panie Jerzy?
— O ucieczce dziś rano....
— Wiem tylko to co wszyscy wiedzą w mieście, to znaczy, że dotychczas nie ma nic nowego co do tej ucieczki....
— Jakto, czyż nie udało się złapać ani jednego z pięciu galerników?...
— Niestety, nie!... a jednak przeszukano wszystkie zakąty, portu, warsztatów, arsenałów,... zrewidowano wszystkie podejrzane domy Tulonu i przedmieścia. Robiono obławy w okolicach....
— I nic?...
— Nic a nic! nawet najmniejszej wskazówki....
— Do licha! Loustalocie, to wcale nie wesoło, zwłaszcza dla tych, co teraz mieszkają w bastidach i willach okolicznych!
— A szczególniej dla pana panie Jerzy...
— Oh! ja nie mam się czego obawiać.... wiadomo wszystkim, że mam ludzi przy sobie a dom mój jest prawdziwym arsenałem....
— To prawda! — nie dobrze by wyszedł ten coby ośmielił się pana zaczepić w pańskim domu, panie Jerzy!... Łotry z pewnością nie wynieśli by całych kości... he, be!
— Dla tego też nie obawiam się... — lecz mieszczanie mieszkający z żonami i dziećmi, spokojne pędzący życie, — drobni właściciele, ci są w prawdziwem niebezpieczeństwie!...
— Cała żandarmerya jest na nogach...
Młody blondyn wzruszył ramionami.
— Żandarmerya!... — zawołał. Przybywa ona zawsze aby skonstatować zbrodnię, a nigdy ażeby jej przeszkodzić! Nie jest to zresztą jej wina.... — Nie można zgadnąć, że kradzież lub morderstwo ma być spełnione w tem lub innem miejscu....
— Doskonale wyrozumowane, panie Jerzy... — Pozwól pan jednak powiedzieć sobie, że mniej jest powodów do niepokojenia się, aniżeli zdaje się pan przypuszczać....
— Jakim sposobem?...
— Powszechnie sądzą, i takiem jest i moje własne przekonanie, że tych pięciu zbiegłych galerników nie ma ani w mieście, ani w okolicy...
— Gdzieżby więc się podzieli?
— Na pełnem morzu, w statku, który im dał schronienie i którego majtkowie niewątpliwie byli z nimi w porozumieniu...
— Być to może Loustalocie, ale pytam się ciebie, coby u dyabła robili na pełnem morzu?
— Prawdopodobnie oczekują nocy, aby wylądować na jakim odludnem miejscu brzegu, co najmniej o pięć lub sześć mil, zkąd,... W interesie ich leży, aby nie być natychmiast napowrót schwytanym, oddalić się od Tulonu jak tylko można najprędzej.
— Być może masz słuszność Loustalocie... — jesteś rozsądnym człowiekiem.
— Pan Jerzy pochlebia mi!...
— Nie. na honor... — mówię to co myślę... — Pragnę abyś się nie mylił, — jeżeli ci bandyci zbiegli, aby więcej tu nie powrócić, lub przynajmniej po wrócić w kajdanach na nogach i rękach, — szczęślwej drogi!
— Pan Jerzy nie ma nic więcej mi do rozkazania?
— Nic więcej... — Ale, każ mi podać kawy, i przyślij rachunek....
— Czy pan Jerzy powraca dziś wieczór do willi?
— Koniecznie... — Moi ludzie, których tam zostawiłem, słyszeli zapewne pięć alarmowych wystrzałów... — jeśli bym nie powrócił na noc, wyobrażaliby sobie, że zostałem zamordowany na drodze, a zresztą umieraliby ze strachu i na własny rachunek.... A przytem mam w willi dość wielką liczbę, przedmiotów pewnej wartości, nad któremi chcę sam czuwać...
— Ale przynajmniej pan Jerzy, nie pojedzie sam? Noc właśnie się zapada, — i rozsądek....
— Bądź spokojnym Loustalocie... mój kamerdyner Dominik towarzyszy mi.... Jest to stary żołnierz, — zuch z którym nie łatwo by sobie poradzili....
Loustalot oddalił się, aby przysłać młodemu człowiekowi, którego jak słyszeliśmy nazywał panem Jerzym, kawę zażądaną, którą mu wkrótce przyniesiono w porcelanowej białej filiżance ze złotemi prążkami.
Porucznik zamiast czytać National, gniótł go w ręku z roztargnieniem, przysłuchując się z pewnem zainteresowaniem poprzedniej rozmowie. — Od kilku godzin o niczem innem nie słyszał jak tylko o zbiegłych galernikach, i obecność w te okolicy tych pięciu szatanów urwanych z łańcucha, sprawiała mu wzruszającą ciekawość, podobną do tej jakie; doświadcza uważny widz przysłuchujący się pierwszym scenom porywającego dramatu, tajemnicza ekspozrycya którego, obiecuje wiele rozmaitości i wzruszeń.
Być może zresztą, zainteresowanie się jakie obudzało w nim wszystko co się tyczyło, ucieczki galerników, było rodzajem przeczucia gdyż ta ucieczka — rzecz dziwna! — miała — jak to wkrótce zobaczymy — straszny wywrzeć wpływ, choć nie bezpośredni, na całe jego życie.
Obiad jego miał się ku końcowi, zawołał garsona i zapytał go:
— Czy nie wiesz czasem, gdziebym mógł wynająć konia?
— Wiem panie, bardzo dobrze... Maneż znajduje się o dwieście kroków ztąd, i można tam dostać wybornych koni na przejażdżkę....
— Bądź tak grzeczny i poślij do maneżu uprzedzić, ażebym miał do mego rozporządzenia na pół godziny konia osiodłanego i okiełznanego?
— Natychmiast panie
— Słowo jeszcze, proszę cię... czy mógłbyś mi wskazać drogę, do willi Labardès?
— Ah! panie, co do tego to nie... — nie jestem z Talonu:... ale oto gospodarz, który będzie mógł pana z pewnością objaśnić.
Loustalot słysząc, że o nim mowa, zbliżył się.
Porucznik powtórzył pytanie.
— Willa pana barona Antydesa de Labardès? rzekł restaurator, drapiąc się palcem w czoło. — Tak jest panie, słyszałem o niej.... — Wiem, że leży on o półtory mili ztąd, lub coś koło tego... lecz nie mogę pana objaśnić w której to stronie....
— Otóż to wiadomości nie grzeszące dokładnością! rzekł oficer uśmiechając się.
— W tej chwili młody człowiek o jasnych włosach, którego nazywać będziemy Jerzym, zabrał głos.
— Panie, — rzekł do porucznika, przebacz mi że zadam mu jedno pytanie, nie mając zaszczytu być mu znanym....
— Czy masz pan zamiar udać się dziś jeszcze do willi Labardês?...
— Tak jest panie, taki jest mój zamiar....
— Noc już zapada, i niewątpliwie zabłądzisz pan ze dwanaście razy, zanim tam przy będziesz, chyba jeżeli weźmiesz pan przewodnika.
— Tam do dyabła!
— Ale mogę uczynić panu pewną propozycyą, która, jeśli uznasz za stosowne ją przyjąć, usunie natychmiast wszelkie trudno ci....
— Propozycyą pańska z góry jest przyjętą, i to z wielką wdzięcznością.... Jakaż ona jest, jeśli łaska?...
— Ja sam mieszkam w willi położonej w niewielkiej odległości, od willi barona de Labardès... może więc zechcesz jechać razem ze mną, i mnie wziąść za przewodnika.... — Czy to panu dogadza?...
— Ah! panie, zawstydzasz mnie!
— A więc rzecz ułożona.
— Tak jest, nie wiem prawdziwie jak mam panu podziękować....
— Dajże pan pokój! nie zasługuje to na podziękowanie! Ale teraz jeszcze jedna rzecz: niepotrzebujesz pan posyłać po konia do maneżu.
— Jak to?
— Mam tu konia... każę memu kamerdynerowi nocować w Tulonie, i weźmiesz pan klacz, na której on jeździ, jest to przepyszne zwierzę pół-krwi, tysiąc razy lepsze od szkap z maneżu....
— Ależ doprawdy, obawiam się nadużyć...
— Nadużyć czego?... — Pomiędzy młodymi ludźmi czyż wypada robić ceremonie?... Oddaję panu dziś wieczór małą usługę.... któż wie, czy jutro lub pojutrze, nie będziesz pan miał sposobności toż samo dla mnie uczynić?...
— Jutro byłoby to jeszcze możliwe chociaż mało prawdopodobne, — lecz pojutrze to całkiem co innego....
— Dla czego?
— Ponieważ pojutrze z rana, siadam na okręt....
— Bierzesz pan udział, zapewne, w wyprawie do Afryki?
— Tak panie.
— A na jakim statku, przeprawiasz się pan?
— Na Dydonie.
— Ah! — rzekł Jerzy wzdychając — jesteś pan szczęśliwy, panie, bardzo szczęśliwy!! — Jesteś żołnierzem!... jedziesz na te chwalebne niebezpieczeństwa... — Jedziesz jako porucznik... — kto wie, powrócisz może kapitanem i dekorowanym!!...
— Albo kaleką! — dodał oficer śmiejąc się.
— To mniejsza... — Piękne są rany zadane kulą wroga!! — Ah! chciałbym być na pańskiem miejscu!...
— Masz pan zamiłowanie do życia wojskowego?...
— Tak jest, — do życia czynnego. pod namiotem i na polu bitwy....
— Cóż więc panu przeszkadza, poświęcić się karyerze wojskowej?
— Wiele rzeczy... — między innemi jedna... Będąc jeszcze bardzo młodym, miałem nieszczęście znaleść się bogatym....
— Nieszczęście, z którem się łatwo pogodzić! — przerwał porucznik z uśmiechem.
— Bezwątpienia, a pomimo to nieszczęście było rzeczywiste.... — Osiemdziesiąt tysięcy liwrów renty w osiemnastym roku, skazuje młodzieńca na próżniactwo, pociągające za sobą z konieczności szaleństwa, i mnóstwo głupstw.... — Zresztą powtarzam panu, żołnierskie życie entuzyazmowało mnie w obozie i na polu bitwy, lecz życie w koszarach i garnizonach, mało wzbudzało we mnie sympatyi.
— Ah! panie, — zawołał porucznik z przeświadczeniem; — jak ja pana rozumiem!...
— A więc jesteś pan mego zdania?
— W zupełności....
— Dowodzi mi to aż nadto, że mam słuszność... o czem zresztą nigdy nie wątpiłem....
— Co do tego jednakże — rzekł porucznik — przychodzi mi do głowy pewna myśl...
— Cóż to za myśl?...
— Ponieważ wojna pana tak nęci, dlaczego nie miałbyś przyjąć w niej udziału, w charakterze ochotnika wyprawy Algierskiej?... Słyszałem w Marsylii, że wielu młodych ludzi, w najpiękniejszych znajdujących się pozycyach, ma połączyć się z armią, wsiąść z nami na okręta, i brać udział w kampanii, jako amatorowie.
— Oh! myślałem już o tem nieraz, i być może istotnie zdecydowałbym się spróbować na panach Beduinach jak daleko niesie moja myśliwska fuzya angielska Joel’a Montona.
— A więc panie jeżeli kiedykolwiek zamiar ten przyprowdzisz do skutku, — czego pragnę serdecznie — pozwól mi mieć nadzieję, że zdarzy mi się sposobność okazania panu w Afryce całej mej wdzięczności za usługę, którą oddajesz mi dziś wieczór.... Oto moja karta.... — Wizyta pana pod ramami Algieru uczyni mnie bardzo szczęśliwym....
Młody blondyn skłonił się z uprzejmą grzecznością, i wziął z miną zadowoloną kąrtę, którą mu podał oficer, i przeczytał:
Porucznik 17-go liniowego pułku.
— Nie potrzebuję pana zapytywać, — rzekł Jerzy, — czy jesteś krewnym mego szanownego sąsiada barona de Labardès... — Jesteś pan zapewnie jego synowcem, gdyż nie sądzę aby miał syna....
— Istotnie jestem jego synowcem, — odpowiedział porucznik, — syn młodszego jego brata. — Czy znasz pan mego stryja?...
— Tylko z widzenia. — Mam zaszczyt witać go kiedy się spotykamy, lecz nie robi on na moją korzyść wyjątku od swych zwyczajów odosobnienia się, których się trzyma z nadzwyczajną ścisłością.... Pański stryj, nie lubi świata, żyje samotnie; — nikogo nie odwiedza i nieprzyjmuje też nikogo... Co dzień, jeżeli jest ładna pogoda, odbywa jednogodzinny spacer piechotą, albo na swym koniu pirenejskim, i ta przechadzka zdaje się być jedyną jego rozrywką. — Czy oczekuje pańskich odwiedzin?
— Tak... — wie że mam spędzić u niego cały dzień jutrzejszy... chociaż być może, że moje przybycie dziś wieczór, zastanowi go cokolwiek....
— Niespodzianka przyjemna na którą się skarżyć nie powinien!... — Ale jakim się to u licha dzieje sposobem, żeś pan nie znasz drogi do willi Labardès?
— To rzecz bardzo prosta. — Jestem w Prowancyi poraz pierwszy... — stryja mego widziałem tylko cztery razy w życiu, i zawsze albo w Paryżu, albo u mego ojca, w Normandyi....
— Ależ to wyborne, — zawołał młody blondyn — prawdziwie niewiem gdzie miałem głowę!... — Teraz dopiero spostrzegam się, że pana wypytuję w sposób najbardziej niedyskretny i męczący!... — Uczyniłeś mi pan zaszczyt powiedzieć swoje nazwisko... a nie wiesz pan kto ja jestem.... — Przedstawię się więc sam panu, i to nie będzie długo trwało, gdyż mało mam tytułów do wymieniania, jakiejkolwiek byłyby one natury.... — Nazywam się Jerzy Herbert... — Jestem bardzo bogaty, niczem się nie zajmuję, i dość często się nudzę. — Mam wielu przyjaciół, z zapałem wysławiających mnie jako najlepszego chłopca w święcie, ponieważ w chwilach kłopotu, nie daję się długo prosić o dwadzieścia pięć ludwików, i tyle jestem dyskretny, że się nigdy o nie nie upominam.... — Mam lat trzydzieści i obyczaje bezżennego zwolennika decorum, który myśli, że cokolwiek wcześniej lub później, przyjdzie mu zakończyć tragicznie... innemi słowami ożenić się... Teraz kochany panie de Labardès, znasz mnie tak doskonale, jak gdybyśmy nie rozłączali się przez całe życie... — Moje winy względem pana są już naprawione, i pozostaje nam już tylko puścić się w drogę, jeżeli pan chcesz przybyć do stryja, przed godziną, o której zwykle kładzie się spać, gdyż mówił mi jego lekarz, będący także i moim, że kładzie się do łóżka, punktualnie o godzinie dziewiątej....
— Jestem na pańskie rozkazy... — odpowiedział Marceli.
Dwaj młodzi ludzie wyszli z restauracyi i skierowali się ku najpiękniejszej ulicy, w najarystokratyczniejszej stronie miasta położonej.
Jerzy Herbert, zatrzymał się przed wspaniałym pałacem, którego fasada, w stylu odrodzenia, ozdobioną była wytwornemi rzeźbami. — Rozkoszne budowle ulicy Jean Goujon na polach Elizejskich, mogą jedynie dać wyobrażenie o jogo piękności.
— Do kogóż mnie pan prowadzisz? — zapytał Marceli de Labardès, widząc swego towarzysza biorącego za rzeźbiony młotek bramy wjazdowej.
— Ależ do mnie... — odpowiedział Jerzy, — jest to mój dom miejski. — Ztąd weźmiemy konie.
Służący ubrany w liberyę fantastyczną, lecz bardzo elegancką, otworzył bramę.
— Dominiku, — zapytał go młody człowiek, — czy konie gotowe?
— Tak panie, pozostaje tylko okiełznać je.
— To dobrze. — Będziesz tu spał tej nocy. — Ten pan mi towarzyszy... włóż na klacz jedno z mych siodeł.
— Dobrze panie.
— Mój przyjacielu, — rzekł Marceli do lokaja idącego ku stajni, — zobowiążesz mnie bardzo dodając olstry do siodła konia na którym mam jechać....
— Olstry! — powtórzył Jerzy śmiejąc się, — a to poco, mój Boże!...
— Ponieważ mam w kieszeniach dwa pistolety. A nic na świecie tak nie zawadza w jeździć, i byłbym bardzo szczęśliwy pozbyć się ich.
— Słyszałeś Dominiku?...
— Tak jest panie, Służący odszedł.
— Zresztą, — dodał Marceli, — podczas gdy — zbiegli galernicy włóczą się po świecie, zdaje mi się dość rozsądnie być uzbrojonym....
— Prawda, rzeczywiście masz pan słuszność. — Zapomniałem zupełnie o tych łotrach.... Gdybym także wziął pistolety? Co pan o tem myślisz?
— Myślę, że ta ostrożność; może stać się pożyteczną....
Jerzy namyślał się przez chwilę.
— Oh! na honor, rzekł nakoniec, porzucam ten zamiar.
— Dla czego?....
— Trzebaby dodawać olstry i do mego siodła, — a po nic należałoby wchodzić na pierwsze piętro, — nabijać pistolety. — to wszystko zrobiłoby nam zbyt wiele kłopotu, i straty czasu... — zresztą wystarczy że pan będziesz uzbrojony... — Założyłbym się chętnie o sto tysięcy przeciw jednemu, że sposobność użycia broni nie nastręczy się... — Tak jak słusznie zauważył Loustalot, który jest dość sprytny, że zbiegli galernicy, muszą być teraz bardzo daleko od Tulono, — jeżeli nawet nie są już schwytani. — Niewątpliwie ci bandyci nie są tak głupi, aby zostawać w pobliżu paszczy wilka!... A nakoniec, nigdy w życiu, jeżeliby przypadek postawił ich na naszej drodze, nie przyjdzie im do głowy tak śmieszna fantazya, żeby zaatakować ludzi jadących konno... — Możemy więc puścić się w drogę, bez najmniejszej obawy.... — Zaręczam, że cało przybędziemy do portu!...
W tej chwili odgłos podkutych kopyt końskich rozległ się po bruku dziedzińca, i lokaj Dominik ukazał się, trzymając dwa konie.
Marceli rzucił zachwycone spojrzenie na te wspaniałe rumaki, których doskonałość kształtów, ostatnie błyski zmroku pozwalały jeszcze ocenić.
Wierzchowiec Jerzego Herberta, był to koń rasy berberyjskiej czystej krwi, mlecznej białości. — Grzywa jego i ogon wyglądały jak jedwabiste kędziory pięknej kobiety. — Sieć krzyżujących się żyłek rysowała się czysto pod delikatną tkanką skóry.
Auglo-normandzka klacz przeznaczona dla Marcela, mniej może miała dystynkcyi, z jej maścią czarną i błyszczącą jak skrzydło kruka; było to jednakże zwierzę wielkiej piękności i znacznej wartości.
Porucznik pozbył się pistoletów włożywszy je do olstrów, i wskoczył na grzbiet klaczy z lekkością i dokładnością doskonałego jeźdźca.
Jerzy Herbert ze swej strony również dosiadł konia.
Oba konie przebierały w miejscu nogami niecierpliwie.
Dominik otworzył bramę i obaj młodzieńcy wyjechali z pałacu.
— Jedziemy na lewo, — rzekł Jerzy do Marcela. — Musimy jechać wzdłuż wybrzeży, aby wydostać się z miasta na przedmieście.
Pozwólmy oddalić się młodym ludziom, których odnajdziemy wkrótce, i poprosimy czytelników, aby nam towarzyszyli gdzieindziej, uprzedzając ich w każdym razie, że znajdą się w bardzo złem towarzystwie.
Domy mają swą fizyonomię tak jak i ludzie! Nie bierzcie proszę tego twierdzenia za parodoks, gdyż nie znalazłbym się w kłopocie, gdyby tego zaszła potrzeba, licznemi faktami stwierdzić zupełną prawdę tego co mówię.
Ileż razy zdarzało mi się, patrząc na pewne skromne domki uśmiechnięte i tchnące tym doskonałym porządkiem, niepokalaną czystością będącą zbytkiem biednego, mówiłem sobie: — Tu, pewno mieszkają szczęśliwi!
Ile za to razy, przeciwnie, zatrzymując się przed frontem rudery o murach jakby trądem pokrytych, zawilgoconych oknach, poszarpanych gałganach rozwieszonych na sznurach najeżonych węzłami, smutnych sztandarach najwstrętniejszej nędzy: — powtarzałem sobie, że to brudne domisko, musi być jedną z tych jaskiń, w których wielka armia rozpusty i zbrodni, rekrutuje swych żołnierzy!
Po zasiągnięciu informacyi okazywało się prawic zawsze, że przypuszczenia moje były słuszne.
Przypominam sobie wybornie, że temu osiem czy dziesięć lat, dziwaczny budynek ponurej powierzchowności, położony nie daleko łomów kamieni, z lewej strony drogi prowadzącej z Paryża do Fontenay-aux-Roses, zwrócił na siebie moją uwagę.
Był to czworobok o jednem piętrze pokryty dachówkami brunatnego koloru, gdzieniegdzie poprzedziurawianemi, na dole były drzwi i dwa okna. Szarawy tynk murów łuszczył się i zieleniał miejscami; — drzwi i okiennice, zawszę zamknięte, pomalowane były na wstrętny ciemno-czerwony kolor, jakby sączącej się krwi.
Dom byt nie zamieszkały i w małem ogrodzeniu, przeznaczonem niegdyś na ogród, rosły tylko pokrzywy.
Fizyonomia tego nędznego domu silnie mnie uderzyła:
— Nie podobna — myślałem, — aby tu wśród tych popękanych murów, i za temi czerwonemi okiennicami, jakaś zbrodnia nie została spełnioną!
Zapytywałem i dowiedziałem się, — bez najmniejszego zadziwienia, że dwa lata przedtem, jeden z kamieniarzy zamordował tam swoją żonę motyką, — naturalnie głowa kamieniarza wkrótce potem spadła na strasznej maszynie przy rogatce Saint Jacques.
Przepraszam za to zboczenie i powracam do mego opowiadania:
W części najbardziej oddalonej przedmieścia Tulonu, ciągnącego w kierunku Marsylii, w 1830 r. widzieć można było nędzne domostwo; — mury jego, jeżeli nie będzie zbyt zuchwałem użyć tego wyrażenia, były to chwiejące się przepierzenia, zbudowane z okrągłych kamieni, resztek statków, nawpół zgniłych desek przybitych gwoździami do słupów wkopanych w ziemię, i okrytych cienką warstwą wapna zarobionego piaskiem.
Dom składał się z parteru, podziemnego na trzy izby niejednostajnej wielkości, i ze strychu z okrągłem okienkiem.
Główne drzwi wychodziły na ulicę, a raczej na piaszczystą drogę, łączącą się z wielką arteryą przedmieścia. — Drzwi te oddzielone były od drogi rodzajem podwórza, szerokiego zaledwie na pięć lub sześć stóp.
Na prawo, na lewo i ztyłu domu znajdował się mały ogródek, otoczony żywym płotem, — ogród był wcale niewprawny, posiadał za to cztery altanki ocienione gęsiemi liśćmi pnącego się dzikiego wina.
W każdej z tych altanek, stał kwadratowy stół z drzewa Domalowanego na zielono, i dwóch ławek.
Na co ten zbytek stołów i siedzeń? zapytają zapewne czytelnicy. — To co ich zadziwia wyda się bardzo prostem, gdy dowiedzą się, że nad głównemi drzwiami kołysała się skrzypiąca na zardzewiałych zawiasach, płyta blaszana, na której nie zbyt wprawny penzel namalował, jakieś fantastyczne zwierzę z wyższą częścią cielą niedającą się określić, a zakończone, według wszelkiego prawdopodobieństwa rybim ogonem.
Intencyę artysty zresztą tłomaczył następujący napis, u stóp potworu czerwonemi literami niezgrabnie nakreślony:
DOBRE WINO I LIKIERY
Dom ton był szynkownią!! — Dziwną szynkownią której próg przestąpić zwykłemu śmiertelnikowi wcale nie łatwe przychodziło.
Tegoż samego dnia, — 9 maja 1830 r., — kilka minut po dziesiątej z rana, pewne indywidum ubrane w kaftan i mały skórzany kapelusz, jaki zwykle noszą majtkowie marynarki handlowej, szło wielką drogą przedmieścia.
Człowiek ten wydawał się tak pijanym, że z trudnością przychodziło mu utrzymać środek ciężkości, nogi jego chwiejące zataczały po bruku ulicy tak groźne elipsy, że za każdym krokiem można było obawiać się, że padnie twarzą w rynsztok.
Mieszkańcy przedmieścia Tulonu zbyt przywykli do podobnego widoku, aby chociaż przez chwilę zwrócić na to uwagę.
Kilku robotników okrętowych, mówiło sobie naiwnie, widząc przechadzającego się pijaka. — A jednak, tak samo będziemy wyglądali w niedzielę!!...
Kilkoro dzieci biegło za nim z krzykiem, i wołając żartobliwie: — Upadnie!... — Nie upadnie!
I to wszystko.
Pijak jednak nie upadł. Ciągle zataczając się, dowodził aż do oczywistości, że chociaż chodzenie zygzakiem, najdłuższą jest drogą pomiędzy jednym punktem a drugim, przybywa się jednak zawsze... z czasem.
Majtek minął tedy ostatnie domy przedmieścia i znalazł się na wysokości Morskiego Królika.
W tem miejscu stanął, i obracając się tak jak to zwykle czynią pijani perorujący z mnóstwem giestów i rzucił okiem na drogę którą przybył. — Spojrzenie to błyszczące, szybkie, cudownej jasności, dziwny stanowiło kontrast z postawą całego jego ciała zdającego się być targanem przez straszliwe kołysanie okrętu.
Droga była pusta. — Z przodu i z tyłu nikogo... — Cała ludność miasta skupiała się na placach publicznych i na wybrzeżach.
Majtek, na chwiejących się nogach nagle dał dwa susy.. z których drugi rzucił nim jakby bela wyładowywanej z okrętu bawełny, w sam środek ogródka.
Jak tylko znalazł się pod opieką żywopłotu, a tem samem zdała od oczu, pijak wyprostował się jak łuk, z którego strzałę wypuszczono, i wszelkie symptomata pijaństwa zniknęły.
Widocznie odgrywał on rolę w tajemniczym jakimś celu, z biegłością doskonałego komedyanta.
Zbliżył się do drzwi i poruszył klamką bez hałasu. — Drzwi nie dawały się otworzyć; — zamknięte były z wewnątrz.
Nie nastając więcej, majtek przeszedł na drugą stronę domu. — Drugie drzwi równie jak pierwsze były zamknięte, lecz bez klamki ani zamku na zewnątrz, wybite były w murze, obok wązkiego okna, i do szyby którego majtek przyłożył oczy.
Podwójna przeszkoda nie dozwalała nic zobaczyć: — przedewszystkiem gruba warstwa kurzu i pajęczyn, odejmująca szkłu przezroczystość; — nakoniec skrawek żaglowego płótna zawieszony w rodzaju firanki.
W miejsce oka, majtek przyłożył ucho, i przez kilka sekund przysłuchiwał się uważnie.
Usłyszał szeptanie zaledwie dające się rozróżnić, lekkie mruczenie, takie, jakie wydają dwa gipsy ostrożnie tłumione.
Majtek pokręcił głową z miną zadowoloną, i końcem palca uderzył w szybę bardzo cicho; — poczem powrócił do dawnej pozycyi i znowu przyłożył ucho. — Lecz było to napróżno, — głosy ucichły; nie słyszał już nic, ani szeptów ani mruczenia.
Wtedy paznogciem uderzył w szkło szyby cztery razy. — Uderzenia te były tak rozdzielone; — jeden, — jeden, dwa, — jeden, — jeden, dwa.
Ciężkie kroki rozległy się wewnątrz domu, czyjaś ręka podniosła płachtę żaglowego płótna i nawpół otworzyła małe okienko, lecz niepodobna było dojrzeć ciała do którego ta ręka należała.
W tej samej chwili zachrypły głos wydobył się z niewidzialnych ust i zapytał:
— Kto jesteś?...
— Przyjaciel zielonych czapek i czerwonych kaftanów... — odpowiedział majtek.
— Zkąd przychodzisz?
— Z kraju w którym koszą łąkę cały rok.
— Czego żądasz?
— Gwiazd w południe.
— Która godzina?
— Godzina w której nie mogę wrócić tam zkąd przychodzę.
Te formuły, tak całkiem z pozoru nieznaczące, Ł nie były niczem innem jak tylko słowami porozumienia.
Odpowiedzi nowo-przybyłego były jasne i dokładne, ochrypły więc głos mruknął z wyrazem złego humoru:
— To dobrze, wejdź!...
Majtek począł się śmiać.
— Ależ do trzystu dyabłów, — zawołał, — jeżeli chcesz żebym wszedł, otwórz drzwi! — Zdaje mi się, że przecież nie żądasz, abym wszedł przez to okienko, albo dziurkę od klucza....
— Zaczekaj chwilę... — rzekł głos.
— Pospiesz się! — interes który mnie tu przyprowadza jest pilny....
Po chwili dał się słyszeć odgłos żelaztwa wewnątrz domu.... Odsuwano zardzewiałe zasuwy, — potem żelazna sztaba, spadla na cegły podłogi z metalicznym hałasem; — drzwi obróciły się na zawiasach i nawpół otworzyły się, — lecz zwolna, — dyskretnie — jakby z żalem.
Mieliśmy słuszność mówiąc, że nie każden wchodzi tak jakby chciał do szynkowni pod Morskim Królikiem!...
Zacna szynkownia! — któżby ją ośmielił się oskarżać, że ugania się za klientami??...
Majtek próg przestąpił... Drzwi zamknęły się za nim, i gospodarz przeprowadziwszy go przez izbę całkiem ciemną, wprowadził go do pokoju cokolwiek więcej oświetlonego, przeznaczonego dla pijących, gdy przypadkiem szynkownia raczyła otworzyć się dla wybranych gości... — rzecz to bardzo rzadka!!...
Ściany tej sali były, przynajmniej dawniej pobielone wapnem. — Wzdłuż tych ścian cztery deski podtrzymywane przez klamry ze starego żelaza, oderwane od rozbitego jakiegoś statku, dźwigały kotły i rądle w bardzo złym stanie i całą bateryę kuchenną, z ordynarnego fajansu. — Obok talerzy i półmisków, stało kilka tuzinów butelek wina i flaszek wódki.
Rzeczy te stanowiły przedmioty użyteczne, pierwszej potrzeby.
Co do części ornameatacyjnej, o tej również nie zapomniano. — Ozdoby składały się z mnóstwa bazgrot, brutalnych, i niedołężnych szkiców, nakreślonych węglem na ścianach.
Jedno jednakże z tych dzieł sztuki musiało zwrócić uwagę znawcy. — Była to prześliczna mała gilotyna, naszkicowana czerwoną kredą, i wzięta w chwili, kiedy pacyent przywiązany do huśtawki, poddaje swą głowę, pod fatalny nóż mający zadowolnić sprawiedliwość ludzką, zanim sprawiedliwość boska wyrzeknie z kolei. — Szkic ten odznaczał się wielką starannością, zastanawiającem wykończeniem szczegółów, a szczególniej poprawnością rysunku. — Niewątpliwie wprawna ręka narysowała go. Któż opowie historyą nieznanego artysty, którego zniechęcona ręka porzuciła ołówek, aby pochwycić nóż zbrodniarza?...
W kominie pod ogromnym kotłom, z którego wydobywała się gęsta para, z akompaniamentem kuchennego zapachu, nie mającego nic w sobie nieprzyjemnego, palił się wielki ogień, utrzymywany klepkami od starych beczek i drzewem pochodzącym z zatopionych statków.
Dzięki temu ogniowi, izba dostatecznie była oświecona, gdyż tak jak i w pierwszej, łachmany żaglowego płótna wisiały przed oknami, niby firanki, a grubość tkaniny, dopuszczała tylko zaledwie słabą bardzo dozę promieni słonecznych.
W pośrodku izby stal wielki stół bez obrósa, otoczony kulawemi stołkami. — Na tym stole, ustawione były różne przedmioty: wielki półmisek i puste talerze, — widelce cynowe i noże żelazne, ołowiane kubki, — kawał razowego chleba, — napoczęta butelka wódki, fajki i tytuń.
Teraz kiedyśmy opisali dekoracye, powiedzmy słów kilka o osobach znajdujących się na scenie, w chwili kiedy wprowadziliśmy czytelnika do tej przerażającej jaskini.
Osób tych było dwie: — mężczyzna i kobieta. — Co za para!!
Nigdy bardziej złowrogie fizjonomie nie ukazały się na błotnistym bruku wielkich miast, w chwilach kiedy wybuchają krwawe rewolucje.
Mężczyzna zdawał się mieć lat sześćdziesiąt. — W jakim wieku była kobieta?... — Żaden fizyolog nie nalazł by rozwiązania tej zagadki... — mogła mieć czterdzieści lat, — mogła również mieć osiemdziesiąt, a nawet i sto.
Nic nie pozostało z młodości, nic również z dojrzałego wieku, wszystko w jej twarzy zatarła rozpusta, i wszelkie nadużycia i występki. — W ohydnych kształtach tego ciała okrytego łachmanami, nie było nic kobiety.
Ten mężczyzna i ta kobieta, wyglądali zresztą tak jak gdyby umyślnie dla siebie stworzeni.
Tak jedno jak drugie mieli brody, z małą tylko różnicą, — jedno i drugie mieli na sobie kaftany marynarskie, w smutnym stanie i powykręcane buty.
Oboje zresztą z blaszanych kubków wychylali szerokiemi haustami wódkę z pieprzem i palili z krótkich fajek nałożonych tytuniem pochodzącym z kontrabandy.
Nowo przybyły stał przed nimi, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, mrugając przyjemnie okiem, i uśmiechając się s wyrazem pełnym uprzejmości:
— Dzień dobry wam.... — Co słychać?... — wszystko dobrze..,. — Tem lepiej!... — Ja także — na wasze usługi, gdybym był zdolny....
Gospodarze Morskiego Królika przyglądali mu się ciekawie lecz z pewną nieufnością, podczas gdy do nich tak mówił. — Niewątpliwie widzieli go po raz pierwszy.
Majtek z łatwością zauważył ten brak zaufania. — Nie tłomacząc się jednak wcale, począł się śmiać, i zawołał:
— No, no, ojcze Croquemagot, przyjrzyj mi się dobrze, wybadaj mnie wzrokiem, to nic nie kosztuje! — Pozwól sobie do syta widoku ładnego chłopca, jak również i pańska małżonka, pyszna kobieta, — słowo honoru!! — Tym sposobem jeżeli przyjrzycie się mej faciès, przez bagatelkę czterdziestu dziewięciu lub sześćdziesięciu jeden minut, będziecie mieli szczęście zapamiętać moją gałkę cokolwiek później, gdyż zanadto pochlebia mi zrobienie waszej nieocenionej znajomości, — abym nie miał uprawiać jej na przyszłość z wszelką przyjemnością, a mam nadzieję, że i z wzajemnością!...
Fałszywy majtek zakończył dziwacznym ukłonem swój improwizowany speech, z całą werwą, podróżującego kupczyka.
Był to tęgi chłop wysokiego wzrostu, który! budową mógł walczyć o lepsze z Herkulesem Farnezyjskim. Pod małym marynarskim kapeluszem włosy miał krótko obcięte, tak aby okazać czoło wązkie i gorzałę. — Szeroka fioletowa blizna, pochodząca z upadnięcia lub uderzenia pięści, otaczała prawe oko i dochodziła do środka policzka.
Dolna część twarzy była szeroką i kwadratową. — Zęby wystające, podnosiły dolną wargę.
Oczy małe lecz bardzo żywe, miały wyraz jowialny, nie godzący się z resztą tej złowrogiej fizjonomii.
— Więc znasz moje przezwisko! — rzekł człowiek, którego słyszeliśmy nazwanego Croquemagot.
— Jak widzicie.
— A jednak ja was nie znam...
— Nie znaliście mnie przed chwilą... — ale znacie mnie teraz.
— Jak się nazywasz?...
— Cocodrille, na wasze usługi....
— W czyjem imieniu przychodzisz?
— W imieniu kogoś, którego wyjątkowo szanujesz, — w imieniu Amerykanina.
Wyraz nieufności na twarzy ojca Croquemagot, zniknął jakby pod wpływem czarów, a na jego miejsce zarysował się nadzwyczaj uprzejmy uśmiech.
— Ah! — rzekł, — więc znasz Amerykanina?...
— Jesteśmy obaj, on i ja, dwaj przyjaciele, — dwa palce u jednej ręki, — dwie pestki winogrona, — dwa garby wielbłąda, dwie zwrotki piosnki....
— Jest to jeden z dobrych, ten Amerykanin!... sławny!... silny!!...
— Prawdziwy Morski Królik, ojcze Croquemagot!...
— A więc ponieważ przychodzisz w jego imieniu... witam cię serdecznie....
— Tegom się spodziewał....
— Usiądź tu.
— Niepotrzeba, nogi są zdrowo....
— Zapal fajkę.
— Nałożę moją.
— Napijesz się czego?
— Z przyjemnością.
— Co wolisz wina, czy wódki?
— Co tylko masz najpieprzniejszego....
— Pan jest usłużny.
— Dziękuję!...
Fałszywy majtek, odpowiadający na piękne nazwisko Cocodrilla, zbliżył do ust i jednym tchem wychylił kubek napełniony wódką po brzegi. — Poczem mlasnął językiem z miną żywego zadowolenia, i zawołał.
— Ab! do stu dyabłówi także mi mów!... w podniebieniu, jakby sto szpilek, a w żołądku aksamit.... Ojcze Croquemagot, powtórzę na twoje zdrowie i waszej zacnej małżonki....
Wychylił nowy kubek z równie przyjemnem jak pierwsze uczuciem.
— Teraz, — rzekł ocierając usta rękawem i przybierając poważną minę, — teraz będziemy mówić o interesie....
— Czyż by było coś w powietrzu? zapytał szynkarz.
— Do licha! spodziewam się że jest i to nie bagatelal...
— I cóż takiego?
— Koleżeński żarcik... — poprostu mała grzeczność dla nadzorców galer....
— Ucieczka!!... — zawołał Croquemagot z miną pomieszaną.
— Więcej aniżeli to.
— Dwie ucieczki!!
— Dalekim jesteś od prawdziwego rachunku!!... alarmowe działo, niedługo da pięć strzałów.... — Ni mniej ni więcej!!...
— Gwałtu!! — zawołał szynkarz, — pięciu zbiegłych!! Nieszczęśliwi!! — z tą ich manią uciekania, skończą na tem, że mnie skompromitują!! — Wiem niewątpliwie, że już od dawna policya niedowierza Morskiemu Królikowi....
— Ah ba! cóż chcesz?... jesteś notaryuszem, bankierem i oberżystą galerników! — masz z tego zyski... słusznem jest abyś ponosił także i ciężary.... Zresztą już czas... — przygotuj klatkę, — ptaszki wkrótce przyfruną.
Croquemagot głębokie wydał westchnienie.
— Chodźmy, — rzekł, — ponieważ tak trzeba, pomożesz mi....
I w towarzystwie nowoprzybyłego przeszli do sąsiedniej izby.
Croquemagot i Cocodrille pozostawali przez dziesięć minut w ciemnej izbie znajdującej się obok głównej sali szynkowni; praca której się oddawali, zależała poprostu na przeniesieniu w inne miejsce pęków chróstu leżących przy ścianie w pośrodku izby i ułożenia ich w innem.
Skończywszy tę robotę, dwaj ludzie powrócili do sali. — Cocodrille nalał sobie trzeci kubek wódki, a Croquemagot otworzył na rozcieź drzwi wychodzące. na małe podwórze koło drogi.
Zacząwszy od tej chwili, szyld Morskiego Królika stał się na piękne, rzeczywistością. — Dom tak starannie zamknięty i tak niedostępny, odzyskał swój tytuł szynkowni. — Według nęcących obietnic wypisanych czerwonemi literami na blasze, ofiarowywał rzeki wybornego wina, starej wódki i piwa marcowego ekstra-musującego!...
Szynkarka, jako zacna gospodyni, zabrała się z chwalebną pilnością do szumowania zupy gotującej się w kotle. — Croquemagot i Cocodrille, usiedli jeden naprzeciw drugiego, — nałożyli fajki i rozmawiali o różnych rzeczach, tonem budującej zgody i i serdeczności.
Godzina upłynęła.... — Zegary dzwonnic Tulonu zabierały się wybić dwunastą.
Nagle strzał padł jak piorun, tak iż szyby okien szynkowni zadrżały w swej ołowianej oprawie.
Było to pierwsze uderzenie alarmowego działa.
— Ah! ah! — rzekł Cocodrille.... — uwaga!! — Raz!
Drugi strzał dał się słyszeć.
— Dwa! — mruknął Croquemagot.
— Trzy!
— Cztery!
— Pięć.... — zawołali kolejno obaj bandyci.
— Interes udał się niewątpliwie... — dodał Cocodrille... — Nigdy o tem nie wątpiłem.... Rzecz cała zbyt dobrze była ułożona aby się miała nie powieść.... Kolędy muszą już teraz być niedaleko ztąd.... Zapewne już byli na brzegu, kiedy o ucieczce się dowiedziano,.. — Powiedz no ojcze, jak się tam nazywasz, czy wiesz, że to dość zuchwale: — pięciu zbiegów przechodzących przez port i miasto z laskami w ręku, w samo południe!! — Myślę, że o tem długo mówić będą...
Szynkarz opóścił głowę na piersi i zdawaj się bardzo wzruszony, prawie drżący.
— Ah! do trzykroć stotysięcy dyabłów! — zakrzyknął Cocodrille, — niemiej że takiej miny zmokłej kury, mój kolego!! — Aby sobie dodać odwagi pomyśl tylko o pięknych zyskach, które wpadną ci do kieszeni!! — Możesz być pewny, że będą nie małe!!..
Skutek tych słów był natychmiastowy... — niepewny uśmiech, ukazał się na ustach ojca Croquemagot.
∗
∗ ∗ |
Podczas gdy w szynkowni pod Morskim Królikiem miał miejsce powyższy dyalog, dziesięciu majtków, hałasując straszliwie, śpiewając i wybuchając głośnym śmiechem, szło drogą przedmieścia i kierowali ku wsi, a tem samem ku gościnnemu domowi ojca Croquemagot.
Majtkowie, którzy zapewne więcej aniżeli wypada bawili się butelką, tworzyli dwie bandy, po pięciu każda w pewnej od siebie odległości, i zajmowali całą szerokość ulicy, pięciu bowiem z każdej bandy trzymało się pod ręce i szło frontem dwoma szeregami.
Idąc śpiewali chórem na cały głos z odurzającym zapałem pieśni dobrze znane w morskich portach, i których zwrotki akompaniowano były tak przerażającemi wrzaskami, że od nich głusi by zadrżeli a zmarli przebudzili się w mogiłach.
Nieliczni mieszkańcy przedmieścia, którzy nie poszli do Tulonu, wychodzili przed progi swych domów, aby przyjrzeć się przechodzącym hałaśliwym majtkom: — wesołość ich zresztą była całkiem nie szkodliwą, gdyż nie tylko ci uczciwi marynarze nie znieważali nikogo, ale nawet nie pozwalali sobie najmniejszego żarciku z ładnemi tulonkami, które spotykali po drodze.
A jednakże przypatrując się uważniej tym dziesięciu zuchom, trudno by podejrzywać ich o podobną wstrzemięźliwość. — Wcale bowiem nie odznaczali się powierzchownością, ci wrzaśliwi majtkowie, zdający się należeć raczej do załogi pirackiego okrętu, aniżeli okrętu wojennego lub kupieckiego statku.
Długie brody różnokolorowe, godne saperów lub baszów, okalały twarze dzikie fizyonomie burzliwe. — Gorące przytem kolory pijaństwa nie oświecały bladych ich twarzy. Wyraz oczu zdawał się zadawać kłamstwo gorączkowej egzaltacyi głosu i śpiewów.
Obserwator może by to zauważył, — lecz nie wszyscy są obserwatorami, — i każdy zresztą wie, że marynarza nie można sądzić po powierzchowności. — Stary majtek z pokiereszowaną twarzą, okryty medalami i dekoracjami, podobny często bywa w uderzający sposób do bandyty z melodramatu.
W chwili kiedy pierwsza z dwóch band ujrzała zdała szyld ojca Croquemagot, śpiewacy nowe zadali wysilenie swym płucom, i głosy ich grzmiały jak dzwny katedry.
Na ogłuszający hałas tych wrzasków dochodzących do szynkowni: —
— Otóż oni... — rzekł Cocodrille do szynkarza, — to oni z pewnością....
— Oni!! — powtórzył Croquemagot, jakby oszołomiony. — Gwałtu!! co za hałas!... Jak to być może, że nie zaaresztowali ich dwadzieścia razy podczas drogi!!...
— Właśnie dla tego, że hałasowali nie zostali aresztowani! — Nikt na nich nie zwracał uwagi, a wiesz dla czego, ojcze Croquemagot?... o to dla tego, że wyglądają właśnie tak jak gdyby chcieli zwrócić na siebie uwagę całego świata... — Rozumiesz teraz?
Croquemagot nic na to nie odpowiedział.
Tymczasem pierwsza banda doszła do szynku i znikła w jego wnętrzach, wyjąć ciągle tak, że się szyby trzęsły.
Drugi oddział poszedł w ślad za niemi i podczas kilku następnych minut, w wielkiej sali Morskiego Królika, zwykle tak ponurej i smutnej, rozlegały się krzyki i śpiewy.
Wtedy można było ujrzeć, bladą i złowrogą twarz w okrągłem okienku na dachu, jakby gipsowy maskaron; — poczem śpiewy i krzyki umilkły i znowu milczenie zapanowało.
Drzwi od gabinetu były szeroko jak nigdy otwarte....
Któżby ośmielił się podejrzywać, wobec tego progu tak łatwego do przestąpienia, że Morski. Królik ma coś do ukrywania?...
∗
∗ ∗ |
Dwie godziny upłynęły od czasu, kiedy alarmowe sygnały zadrżały w powietrzu.
Blada twarz nie poruszała się z krągłego okna, przemienionego na obserwatoryum. W sali na dole rozmawiano, lecz cichym głosem.
Nagle lekkie gwiźnięcie dało się słyszeć z wysokości strychu, poprzedzające słowo wymówione bardzo wyraźnie, chociaż nadzwyczaj cicho:
— Strzeżcie się... nadchodzi policya!...
Natychmiast nowy wybuch śpiewów rozległ się w szynkowni, poczęto trącać się kubkami, i pijackie głosy rozpoczęły unissono, nie kończące się kuplety: pieśni marynarzy; podczas straży nocnej.
Ostrzeżenie ze strychu nie myliło się.
Komisarz policyi, opasany szarfą, w towarzystwie czterech agentów, pół tuzina żandarmów i oddziału piechoty, z bagnetami na karabinach, ukazał się na drodze prowadzącej do szynkowni pod Morskim Królikiem.
W miarę jak ten mały oddział przybliżał się i odgłos śpiewów wyraźniej dochodził do ich uszu, na fizyonomii komisarza okazał się wyraz zadziwienia i wahania.
Doszedłszy do drzwi od ogródka, podoficer piechoty, kazał wykonać rozkazy, które sam otrzymał, ustawiając żołnierzy, naokoło żywopłotu otaczającego dom, z poleceniem posłania kuli pierwszemu lepszemu, któryby usiłował plot ten przebyć.
To uczyniwszy, pan komisarz wraz z agentami i żandarmami wszedł do dalszej sali, i próg przestąpiwszy zawołał:
— Cokolwiek ciszej, panowie, proszę....
Sześciu ludzi siedziało około stołu, na którym tyleż stało butelek, znacznie już napoczętych.
Croquemagot z dzbankiem w ręku chodził tam i napowrót.
Wobec niebezpieczeństwa, odzyskał przytomność, i gdy usłyszał głos komisarza, obrócił się żywo i wzrokiem i ruchami, okazał najwyższe zadziwienie.
Postawiwszy dzbanek na stole, zbliżył się do komisarza i zapytał go, kłaniając się do samej ziemi.
— Mam nadzieję, że to nie o mnie panu chodzi, panie komisarzu?
— Nazywasz się Jakób Beru? — rzekł komisarz.
— Do usług pana komisarza, jeżeli mógłbym w czem być mu pomocnym....
— W różnych epokach byłeś kilkakrotnie sądzony i karany?
— Takie to moje nieszczęście, panie komisarzu, gdyż zawsze byłam karany niesprawiedliwie, zawsze na skutek zeznań, składanych przeciwko mnie przez moich wrogów....
— Używasz jak najgorszej sławy....
— Mój Boże! o kimże źle nie mówią na tym świecie? — Złośliwe języki pozwalają sobie spotwarzać mnie całem sercem, ponieważ jestem biedny, i bardzo mi trudno dać sobie radę w interesach.... — Jednakże nic nikomu nie jestem dłużny.... Czy oskarżają mnie o coś, panie komisarzu?
— Oskarżają cię, że przechowujesz skradzione rzeczy, że jesteś bankierem galer, i masz zawsze gotową kryjówkę dla zbiegłych galerników, twych klijentów, w razie ucieczki.
Jakób Béru, przezwany Croquemagot, — wzniósł oczy i ręce ku niebu, przybrał postać zgryzioną, i przygotowywał się zbić piorunującą repliką to kłamliwe oskarżenie, rzucone przeciwko niemu; — lecz nie miał da to czasu.
Komisarz mówił dalej:
— Ponieważ zatem, pięciu galerników zbiegło dziś rano, przychodzę z rozkazem dokonania poszukiwać zwiedzenia całego domu, w którym spodziewam się znaleść tych, których szukam.
— Szukaj panie komisarzu, — odrzekł Croquemagot, z doskonałą pewnością siebie; — szukaj, badaj, śledź... poszukiwania pańskie będą dowodem mej niewinności!... Dom mój do pana należy, każ go pan zburzyć, jeżeli chcesz, ponieważ i tym razem jeszcze jestem ofiarą potwarzy.... — Z biednym człowiekiem jak ja, wszystko wolno, — wszystko jest dobrze!!
Komisarz nie uważał za stosowne podnosić tego, co ostatnie słowa szynkarza zawierały w sobie ubliżającego dla sprawiedliwości.
— Kto są ci ludzie? — zapytał, wskazując na sześciu majtków.
Ci ostatni powstali i wymienili swe nazwiska bez najmniejszego wahania.
Według ich zeznania, obcy byli w tym kraju i należeli do załogi statku z Nantes nazwiskiem Quibron, wynajętego przez spekulanta pana Hennequiu. Statek ten udaje się z wyprawą afrykańską, biorąc ładunek wszelkiego rodzaju, cennych win, — zapasy te oddane być mają do rozporządzenia oficerów armii francuzkiej pod namiotami restauracji, mającej się urządzić na brzegu afrykańskim, zaraz po wylądowaniu.
Na sześciu znurzanych kapeluszach majtków słowo Quiberon świeciło złotemi literami.
Komisarz znalazł w zupełności naturalnemi i prawdopobnemi odpowiedzi tych dzielnych marynarzy, niepotrzebujących wcale zajmować się reputacją, mniej lub więcej dobrą szynkarzy, u których wydają swą gażę. — Przestał więc zajmować się niemi.
Podczas gdy badał ich tak pobieżnie, trzech agentów i dwóch żandarmów, weszło po schodach, a raczej po drabinie prowadzącej na strych.
Zeszli napwrót kurzem i pajęczyną okryci, lecz nic nie odkryli. — Strych był pusty.
Komisarz dał znak.
Agenci otworzyli drzwi do drugiej izby, w której prawie zupełna ciemność panowała. — Owe niby firanki z kawałków płótna, zawieszone przed szybami zostały cokolwiek odchylone, i słabe światło, pozwoliło przekonać się, że ściany zupełnie są nagie, i, że w izbie tej nie było żadnego sprzętu.
Dwie rzeczy tylko zwróciły uwagę policyj przedewszystkiem, że dwanaście pęków chróstu ułożonyonych przy jednej ze ścian izby, a przy tem rodzaj drzwi w podłodze podnoszących się zapomocą żelaznego kółka średniej wielkości.
Rozpoczęto od odrzucenia w inne miejsce pęków chróstu. Nic one ukrywały.
Następnie jeden z agentów schwycił za kółko, podniósł drzwi, i ukazały się pierwsze stopnie drabiny, zagłębiającej się pod ziemię.
— Dokąd się schodzi po tej drabinie? — zapytał komisarz szynkarza, przyglądającego się rewizyi.
— Dekądże u dyabła by miała prowadzić, jeżeli nie do piwnicy?
Zapalono latarnię i wszyscy zeszli do piwnicy; — znaleziono dwie lub trzy beczki wina, kilka baryłek wódki i stare oksefty puste i spróchniałe, które zostały starannie obejrzane.
Ponieważ ściany tej piwnicy mogły zawierać jaką kryjówkę, zostały opukane młotkiem, lecz wszędzie dźwięk pełny i matowy wskazywał, że nie było nigdzie żadnego zagłębienia
Pozostała więc tylko do zwiedzenia trzecia izba, służąca małżonkom Croquemagot za pokój sypialny.
Ta ostatnia część rewizyi nie doprowadziła do żadnego rezultatu, zarówno jak i poprzednie operacye.
Komisarz rozkazał zaprzestać poszukiwań.
— I cóż, panie komisarzu, — zawołała szynkarz tryumfujący, — widzisz więc pan....
— Widzę, że w tej. okoliczności przynajmniej... nie masz nic sobie do wyrzucenia, i winszuję ci tego.... Recz była ważna... — Chodziło o ciężkie roboty dla ciebie, — artykuł 243 kodeksu karnego....
— Ogłaszasz pan moją niewinność, o panie komisarzu.... — to dobrze.... — to sprawiedliwie... — ale jak pan wynagrodzisz mi tę krzywdę, którąś mi pan uczynił?...
— O jakiej krzywdzie, chcesz mówić?...
— krzywdzie ogromnej, uczynionej mojej dobrej sławie, przez tę rewizyę, która zhańbiła moje ognisko domowe....
— Twoja dobra sława!! — powtórzył komisarz wzruszając ramionami. — W twoim własnym interesie, Jakóbie Béru, radzę ci, nie wspominaj o tem!
W kilka minut później, komisarz, agenci, żan, a gospodarze pozostali sami w sali, z majtkami Quiberona.
Szanowne te osoby zamieniły owe niedające się opisać spojrzenia, a jednocześnie marynarze, z automatyczną regularnością, wszyscy wykonali ów gest uliczników paryzkich, zależący na przyłożeniu wielkiego palca lewej ręki do nosa, a małego de wielkiego prawej, poruszając przytem szybko innemi palcami, jak gdyby grając na flecie.
Jeden z majtków wskoczył na drabinę prowadzącą na strych i wyjrzawszy oknem, stwierdził, że policyantów już nie widać.
Inny z nich obadał w około dom, aby się zapewnić, czy policya nie pozostawiła szpiega.
Wtedy Croqumagot i Cocodrilie wzięli latarnię, przeszli do drugiej izby i zbliżyli się do miejsca, które stos chróstu przerzucony przez agentów, zakrywał.
Przełożyli szybko ten chróst w inne miejsce izby, z którego go przedtem wzięli, odsłaniając tym sposobem tę część ściany, przy której złożyli je agenci własnemi rękami. — To uczyniwszy Croquemagot ukląkł na ziemi i wyjął dwa gwoździe z wielkiemi główkami, która nie przedstawiając żadnego oporu, przytrzymywały deskę forsztowąnia, znajdującego się przy samej podłodze.
Deska ta opadła jak pulpit biurka, i pozwoliła dojrzeć wyższą część kryjówki wązkiej a długiej, w której ukazało się pięć głów z błyszczącymi oczami, ułożonych jedna obok drugiej. — Głowy te należały do pięciu zbiegłych galerników, których ciała znikały w tej kryjówce prawie nie do znalezienia, wybudowanej w samych fundamentach domu. — Aby ją odkryć, trzeba by było zburzyć chyba cały dom do szczętu.
Croquemagot sprytnie wymyślił ów stos pęków chróstu złożony właśnie w pobliżu podejrzanego miejsca, przekonany, — a doświadczenie dowiodło, że miał słuszność, — przekonany, powiadamy, że pierwszą czynnością agentów będzie odsunąć te pęki i położyć je własnemi rękami przy samym, otworze tajemniczej kryjówki.
— No i cóż, — zapytał jeden z galerników, re wizyą skończoną?...
— I z jak najlepszym skutkiem, — odpowiedział szynkarz... — Już nie powrócą...
— Czas był wielki! — Czy wiesz ojcze Croquemagot, że zaczynaliśmy się na piękne dusić w tej norze!...
— A więc teraz, moje dzieci, oddychajcie sobie do woli...
— Czy możemy już wyleść z tej dziury?...
— Oho! ani myśleć! trzeba zostać aż do nocy....
— A więc przynieście nam pić przynajmniej.
— Chciałem wam to właśnie zaproponować.
Szynkarz wyszedł, i powrócił po chwili z butelką wódki i pięciu kubkami, włożonemi jeden w drugi.
Zbiegowie wyciągnęli — ręce, aby pochwycić za kubki.... Croquemagot ponalewał je, i jednym haustem wypróżnione zostały, z wojskową dokładnością.
— A teraz, — odezwał się do Cocodrilla, ten z galerników, który zdawał się największy wywierać wpływ na swych towarzyszy, jaki zwykle na galerach daje sława zbrodni, — pogadajmy trochę o pięknych i dobrych interesach, o których już wspominałeś... — Czy masz cośkolwiek gotowego zaproponować nam natychmiast?... Uprzedzam cię, ze nie chcemy tracić ani sekundy.... Ręce nasze i nogi zardzewiały, chcielibyśmy je odświeżyć, jak najprędzej....
— Kiedy tak, — odpowiedział wesoło Cocodrille, nic nam nie przeszkodzi zrobić, na wszelki przypadek, małą przechadzkę po okolicy dzisiejszej jeszcze nocy, — choćbyśmy mieli powrócić z próżnemi rękami... a na jutro mam przygotowane dwie operacye, prawdziwie złote....
— Nie chwalisz się, co! Cocodrille?
— Tak mało się chwalę i operacye te są tak piękne, że sami nawet będziecie zadziwieni!!...
— O cóż więc chodzi?... powiedz.
— Powiadam wam, że coś przepysznego.... Słuchajcie zresztą, zobaczycie....
Wtedy pomiędzy Cocodrillem i galernikami rozpoczęła się przerażająca rozmowa, w którą na teraz nie wtajemniczamy czytelników, — dowiedzą się bo wiem aż nadto wcześnie o jej rezultatach.
Powiedzmy tylko, że w tym menstrualnym dyalogu, gdzie każde słowo wyobrażało pchnięcie nożem, dwa domy wymienione były ze dwadzieścia razy przez Cocodrilla: willa Labardès i willa Salbert.
Porzućmy nikczemnych gości szynkowni Croquemagots, i poleczmy się z Jerzym i Marcelem, których pozostawiliśmy kłusujących razem, drogą prowadzący zarówno do willi barona de Labardès jak i do bastydy młodego, bogatego prowansalczyka.
W chwili kiedy dwaj jeźdcy wyjechali z miasta noc zapadła, — noc tem głębsza, że księżyc był w pierwszej kwadrze i wielkie czarne chmury okrywały niebo, niedozwalając blademu promieniu gwiazd oświecić ziemię.
Kiedy młodzi ludzie minęli ostatnią miejską latarnię przedmieścia, ciemność zdawała się tak głęboką, że nie mogli nawet rozróżnić swych rąk trzymających cugle, a tembardziej, drogi po której konie ich stąpały.
— Nie zajmuj się pan wcale swoją wierzchówką, — rzekł Jerzy do Marcela, — puść jej cugle na szyję, i zdaj się na nią.... W ciemności zarówno jak i podczas białego dnia, zna ona najmniejsze zakręty drogi, i mogę pana zapewnić, że nie potrzebujesz się obawiać żadnego fałszywego kroku....
Po kilku minutach oczy podróżnych przywykły o tyle do ciemności, że poczęli wyraźnie rozróżniać, rysujące się na niebie czarne sylwetki drzew, któremi droga z obu stron była wysadzoną. Droga ta ciągnęła się prosto przed nimi, jak gdyby szarawa wstęga. Morze ryczało z lewej strony, gdyż wiatr, bardzo silny wiejący w stronę lądu, zerwał się przed wieczorem i wrzucał na skały wybrzeża fale krótkie i urywane.
Pomiędzy młodymi ludźmi wieku Jerzego i Marcela, obu dobrze wychowanymi, à szczególniej gdy jeden oddał drugiemu usługę, zażyłość i przyjaźń rozwija się zwolna, poufałość za to zawiązuje się prawie natychmiast.
Po kwadransie jazdy, porucznik i prowansalczyk byli z sobą na jak najlepszej w świecie stopie.... Jerzy wypytywał Marcela, nie myśląc, żeby dopuszczał się niedyskrecyi, a Marcel odpowiadał chętnie na pytania swego towarzysza.
— Jakimże to sposobem, stało się kochany de Labardès, — zapytał Jerzy, że poraz pierwszy przyjeżdżasz do naszej pięknej Prowâncyi, bedącej kolebką twej familii?... — Jeżelibyś uczynił, to co byłoby całkiem naturalnem, to jest odwiedził kilka razy stryja, miałbym przyjemność poznać cię o wiele wcześniej...
— Niewątpliwie, — odrzekł Marcel, — często pragnąłem przyjechać tu, lecz okoliczności nie pozwalały.... — Z początku kolegium, później szkoła wojskowa, a nakoniec pułk, cały czas mi zabierały.... — Oprócz tego — dodał młody człowiek, — były jeszcze innego rodzaju przeszkody, które zwalczyć dość było trudno. — Z Normandyi, gdzie mieszka mój ojciec, daleko jest do Prowancyi... podróż drogo kosztują, a familia moja jest biedną....
— Biedną!? — powtórzył Jerzy z zadziwieniem.
— Być może, — odrzekł Martel, — niewłaściwego wyrazu. — Dzięki Bogu, mój ojciec nie potrzebuje żadnych znosić prywacyi, ani też do nikogo żądać pomocy... — Nie jest więc biednym w literalnem tego słowa znaczeniu; — lecz zapewnienie mu dobrego bytu możebnem jest tylko dzięki jaknajściślejszej oszczędności. — Nauki moje drogo kosztowały... — trzeba było myśleć jednocześnie o zaspokojeniu potrzeb matki i siostry. — Wobec takiego stanu rzeczy, każden niepotrzebny wydatek, byłby prawdziwem szaleństwem....
— Zkądże pochodzi ta różnica majątków między braćmi?... — Twój ojciec, jak mówisz, skromne tylko może prowadzić życie, a stryj uchodzi za człowieka, mającego czterdzieści tysięcy franków dochodu.
— Rzecz to bardzo prosta. — Mój ojciec urodzi! się z drugiego małżeństwa mego dziada, a stryj po swej matce odziedziczył majątek... — Trudno mi zresztą uwierzyć, żeby istotnie był tak bogaty, jak tu utrzymują.
— Bądź pewien, że nic nie przesadzają... — Majątek barona de Labardès jest bardzo znaczny i powiększa się codziennie wskutek jego... jakże to mam powiedzieć?... jego oszczędności, idącej bardzo daleko...
Rozpalony koniec cygara Marcela słabe światło roztaczał na jego twarzy. — Jerzy Herbert spostrzegł na jego ustach pół uśmiechu.
— Wcale nie słowo oszczędność miałeś na ustach, kochany Jerzy, lecz skąpstwo, — odrzekł porucznik. Nieraz już, muszę się przyznać, słyszałem że mój stryj jest powszechnie znanym jako skąpiec... — Zdawałoby się, według tego co mi wolno przypuszczać, taką ma reputacyą w tej okolicy... — Nieprawdaż?...
— Powiedz mi szczerze...
— Czy chcesz tego?
— Proszę....
— A więc, tak. Baron de Labardès uchodzi za skąpca... i sądzę, — sam żądałeś odemnie szczerości, — sądzę więc, że reputacya nie była tak zasłużoną jak jego.... — Zresztą wszystko cokolwiek mógłbym powiedzieć, nigdy niedorówna rzeczywistości.... Przekonasz się zresztą, własnemi oczami....
— A więc, aby mi uczynić przysługę i uprzedzić mnie przed niemiłem zadziwieniem, opowiedz mi wszystko.... — Mój stryj ma zapewne manie Harpagona?...
— Ma je wszystkie....
— Wymień mi niektóre...
— Od wielu lat, oddalił jednego po drugim wszystkich swoich służących, których trzymał za życia swej żony... — Zachował tylko starego kamerdynera, starszego od siebie. Godność ta jednakże jest prostą synekurą... — Baron niekaże nigdy u siebie froterować posadzki ani czyścić mebli, z obawy zniszczenia ich... — Pozwala padać w ruinę murom otaczającym willę, aby uniknąć wydatku na reparacye.... — Ogród zostawia w dzikim stanie, aby nie płacić ogrodnika... — Mały konik Pyrenejski, nie wie co to jest owies i pasie się dowoli na zapuszczonych trawnikach i klombach parku... — W sobotę w wielkim kotle napełnionym wodą, gotuje się mały kawałek mięsa, i zakupuje się chleb dwunastofuntowy. — Bulion, mięso i chleb mają wystarczyć na cały tydzień na nakarmienie barona i kamerdynera Hieronima.... Oto co zobaczysz, kochany de Labardès... taką jest smutna dyeta na którą jutro będziesz skazany.
— Będę się starał przyjąć z wesołem sercem tę złą fortunę, — odpowiedział Marcel śmiejąc się. — i przyrzekam obie jak najmniejszy zrobić uszczerbek w skromnych prowizych mego stryja....
— Ależ umrzesz głodu!! — zawołał Jerzy.
— Ba! jeden dzień prędko przechodzi... — odrzekł Marcel.
— Posłuchaj, mam pewną prośbę do ciebie.
— Jakąż? — Przedewszystkiein przyrzecz mi, że nie dasz odmownej odpowiedzi, która bardzo by mnie zmartwiła....
— Przyrzekam z całego serca, — jeżeli wszak, odemnie zależy zadowolenie ciebie.... — Już jestem obowiązanym ci, i pragnąłbym dług mój spłacić jak najprędzej....
— A więc jutro, w moim wiejskim domu będę miał na wieczerzy kilku z moich przyjaciół, pomiędzy którymi znajdują się trzej oficerowie, wyjeżdżający za dwa dni tak jak i ty do Algieru.... — Zechciej uczynić mi przyjemność połączenia się z nami....
— Dziękuję za to uprzejmo zaproszenie...
— Przyjmujesz więc?
— Tak jest, przyjmuję, jeśli sądzisz, że mogę bez obrażenia mego stryja, z którym jeden tylko dzień mogę przepędzić, odjechać tak nagi wieczorem....
— Rozumiem tę skrupulatność, lecz zaraz uspokoję cię....
— Jakto?
— Pan de Labardès, jak już mówiłem, punkt o dziewiątej regularnie kładzie się spać.... — Nie zmieni dla pana swoich przyzwyczajeń... położy się o zwykłej godzinie, i poradzi także uczynić toż samo... — Zamiast więc udawać się do swego pokoju, przyjedziesz pan poprostu do mnie... — my siądziemy do stołu dopiero o dziesiątej.... Widzisz więc, że wszystko da się ułożyć.
— Wybornie.... Jednakże....
— Cóż takiego?
— Jeszcze jedna uwaga?...
— Zobaczmy!...
— Moje ubranie....
— Co chcesz przez to powiedzieć?...
— Jako oficer niezamożny, włożyłem do podróży najbardziej wytarty z moich mundurów... inne pojechały z bagażami pułku, i zapewne teraz znajdować się muszą na pokładzie Dodony... — Mała walizka. którą mam z sobą, zawiera tylko trochę bielizny... nie podobna mi więc przebrać się....
— Cóż to szkodzi?...
— Szkodzi wiele.... Stary mój mundur tak jest wytarty, że zbyt smutnem byłby jako ceremonialne ubranie...
— Ale któż mówi o ceremonii!! Będzie to tylko poprostu kawalerska wieczerza.
— Jednakże, moja miłość własną....
— Miłość własna niedorzeczną w tej okoliczności, — przerwał Jerzy, — pozwól mi to powiedzieć... — Trzej oficerowie, o których wspominałem, nie wątp, ża tak samo włożą swe mundury kampanii....
— Nie opieraj się więc na tak śmiesznym pretekście, aby mi odmówić!! — Zresztą jeżeli ci chodzi koniecznie o to, aby kokietować ubraniem, jak gdybyś miał paradować przed tuzinem ładnych kobiet, ofiaruję ci jeden z moich fraków, który będzie niezawodnie dobrze leżał ponieważ jesteśmy jednego wzrostu... — Ostatni zarzut obalony... — jesteś więc, zgoda?...
— Zgoda....
— Przyrzekasz?...
— Przyrzekam.
— Mój kochany de Labardès, jesteś nadzwyczaj miłym człowiekiem, i stanowczo pojadę odwiedzieć cię w Afryce....
— Biorę cię za słowo, a jeśli obciąłbyś zapomnieć, przypomnę ci....
— Nie będziesz potrzebował....
Jerzy Herbert, mówiąc te ostatnie słowa, zatrzymał konia.
Marcel machinalnie, ścisnął cugle swojego.
— A teraz, — rzekł Prowansalczyk, — pozostaje mi tylko życzyć ci dobrej nocy i do widzenia, do jutra....
— Więc! tutaj się rozstajemy?... — zawołał Marceli...
— Tak! wszak widzisz, że tu droga się załamuje.
— Widzę, ale niepewnie...
— Ja jadę na lewo i za dwadzieścia minut będę w mej willi.... Ty pojedziesz dalej na prawo, i po kwadransie drogi ujrzysz z lewej strony długi mur i kratę żelazną bramy.... — Brama ta prowadzi do domu stryja...
— Niepodobna się omylić, gdyż willa Labaidds zupełnie jest odosobnioną...
— Ale, a twoja klacz?
— Moja klacz przenocuje w stajni barona.
— Jakżesz ją jutro odesłać?
— Nie potrzebujesz jej odsyłać.... Odprowadzisz mi ją sam, przyjeżdżając wieczorem.
— Biedne zwierzę, z trudnością pogodzi się z zielonem zielskiem, o kiórem wspominałeś, mówiąc o podjezdku mego stryja.
— A sam, będziesz zmuszony zadowolnić się kawałkiem suchego chleba, i cieniutkim plasterkiem zimnego mięsa. — nie spodziewaj się niczego więcej, — rzekł Jerzy śmiejąc się. — Klacz uczyni tak jak ty, wynagrodzi sobie na wieczerzy.
— A więc, ponieważ usuwasz tak łatwo wszelkie trudności, do widzenia, do jutra... — rzekł porucznik.
— Do widzenia!... — powtórzył Prowansalczyk. Dwaj młodzi ludzie zamienili serdeczny uścisk ręki, jak gdyby znali się od lat dziesięciu, i rozjechali w przeciwne strony.
— Śmieszna rzecz to życie! — myślał Marcel. — Ten ktoby mi dziś rano powiedział, że wieczorem będę miał przyjaciela w okolicach Tulonu, bardzo by mnie zadziwił!!...
— Wyborny chłopiec, ten młody oficer!... —.mówił sobie jednocześnie Jerzy. — Ten stary sknera baron Antides, powinien pospieszyć się z pozostawieniem mu swego majątku, synowiec przynajmniej po trafi używać go....
Prowansalczyk zaledwie ujechał sto kroków, kiedy nagle zdawało mu się, że szarawe jakieś cienie powstają, aby mu zagrodzić drogę.
— Tam do dyabła! szepnął, — co to ma znaczyć?...
I w tej samej chwili krzyknął rozkazującym głosem:
— Z drogi, ktokolwiek bądź jesteście:! I zebrawszy cugle, spiął konia ostrogami; — lecz w chwili, kiedy szlachetne zwierzę posłuszne swemu panu, wniosło się do skoku, cztery ręce schwyciły go za cugle, i Okuta gałka sękatego kije, ze straszną siłą zadała mu cios w sam środek czoła.
Koń zarżał z boleści i padł na ziemię, aby się już więcej nie podnieść.
— Na pomoc!! — krzyknął młody człowiek z siłą, jaką daje rozpacz, — do mnie!... do mnie!...
Poczem stoczył się na ziemię jakby bez czucia obok trupa swego wierzchowca.
Ostatnie rżenie konia, — wołanie o ratunek Jerzego Marcel posłyszał.
— Zbrodnia!! — Oh! mój Boże, abym tylko me przybył za późno!!...
Zawróciwszy w miejscu klacz, całą drżącą na odgłos ostatniej skargi towarzysza, zebrał cugle i spiął ją ostrogami.
Waleczne zwierzę rzuciło się naprzód i pędziło jak uragan....
Marcel, obie ręce zagłębił w olstry — wyjął pistolety, — odwiódł kurki, — wziął jeden z nich w zęby, aby lewą ręką trzymać cuglami klacz, która zaczęła ponosić, i przybył mniej aniżeli w ciągu minuty, na scenę dramatu krótkiego, lecz straszliwego, bo odgrywającego się w ciemnościach.
Nagle klacz stanęła w miejscu... drżała i parskała gwałtownie, — przednie jej kopyta dotknęły ciała konia leżącego w poprzek drogi.
Marcel posłyszał przerażone głosy szepczące;
— Rzecz skończona!... uciekaj kto może!...
W tej samej chwili cienie, zaledwie dające się rozróżnić, przebiegły koło niego...
Zmierzył na los i wystrzelił. Błysk prochu pokazał mu sześciu uciekających ludzi. — Jeden z nich w chwili gdy przeskakiwał rów przydrożny, ciężko upadł na wznak.
Kula porucznika przeszyła mu ciało. — Inni poczęli biedź prędzej.
Marcel gotów był do drugiego strzału, lecz było za późno, — słyszał już tylko oddalony odgłos szalonego biegu bandytów. — Nie chciał na niepewne tracić kuli mogącej się jeszcze przydać, i zabierał się zsiąść z konia, aby się upewnić, czy ostatnie tchnienie życia ożywiało jeszcze Jerzego Herberta, gdy glos jego uspokoił go, mówiąc:
— Ah? na honor, mój drogi przyjacielu, zawdzięczam ci życie!!... — Gdyby nie ty, ci nędznicy byliby mnie niezawodnie dokończyli!!...
— A więc żyjesz... — zawołał z radością Marcel....
— Tak mi się zdaje przynajmniej!!...
— Ale jesteś ranny?
— Obawiam się, że tak....
— Niebezpiecznie?
— Spodziewam się że nie... — Największe jak minię zdaje złe jest, że mam nogę przyciśniętą ciałem mego biednego Dżali, — który obawiam się, nosił mnie dziś wieczór poraz ostatni.... Żałowałbym go bardzo — było to najlepsze zwierzę z mej stajni. — Czy chcesz uczynić mi przyjemność, podać mi rękę, i pomódz podnieść się?...
Marcel zeskoczył z klaczy — wydobył Jerzego z pod konia, i ten ostatni, opiekając się na nim, zdołał, bez wielkiego trudu stanąć na nogi.
— Jakże się czujesz? — zapytał porucznik.
— Bardzo dobrze, — daleko lepiej, aniżelim się spodziewał... — nic nie mam złamanego... — Lewe biodro mam trochę stłuczone, lecz zaledwie czuje uderzenie noża.
— Uderzenie noże!! — powtórzył Marcel z przerażeniem.
— Proste zadrapanie... ostrze musiało ześlizgnąć się... — Jeden z tych łotrów ściskał mnie za gardło, jak mógł najlepiej, podczas gdy drugi zarzynał mnie delikatnie... — Ostatecznie to są jacyś niezgrabiasze, którym się napad nie udał... — Udawałem umarłego, i dobrze na tem wyszedłem.... Zadowolnili się przeszukaniem mych kieszeni... Lecz, gdyby nie ty, mam przekonanie, że nie odeszliby, zanim by nie dokończyli swej brzydkiej roboty....
— Cóż teraz zrobimy?
— Zobaczmy przedewszystkiem, czy biedny Dżali żyje jeszcze.
Jerzy i Marceli podnieśli łeb konia. — lecz ten upadł napowrót. Dżali został jak piorunem rażony uderzeniem pałki, zdolnem zabić byka na miejscu.
— Nie myślmy już o tem... — szepnął Jerzy. — Biedny Dżali! Słowo honoru, bardzo mnie to boli!... — Nie dla tego, że mnie kosztował pięć tysięcy franków... — dałbym dziesięć, żeby tył jeszcze... — Cóż chcesz... kochałem go.... — Muszę cię prosić ukochany przyjacielu o nową usługę i sprowadzić cię znowu z drogi, — dodał po chwili milczenia.... — Przyjedziesz cokolwiek później do twego stryja.... — źle nie będzie dziś wieczorem.... — Wsiądź na konia... ja umieszczę się za tobą... — klacz nas obu doskonale zaniesie. — Odwieziesz mnie do mego domu — weźmiemy ludzi z pochodniami, — i udamy się pod dobrą eskortą do willi Labardès.
Rzeczy się odbyły tak jak Jerzy Herbert żądał, klacz puściła się kłusem, tak swobodnie jak gdyby nie niosła podwójnego ciężaru.
Po upływie kwadransa dwaj jeźdźcy, dojechali do złoconych krat, prześlicznego wiejskiego domu.
Dziesięciu lokai, z których kilku trzymało latarnie i świece, — chodziło tam i z powrotem po wewnętrznym dziedzińcu, okazując symptomata wielkiego niepokoju.
Przerażeni, od południa, wystrzałami na alarm, lokaje uczuli zdwajający się strach, w miarę jak się noc zbliżała, a przedłużała nieobecność ich pana. — Nakoniec wystrzał z pistoletu Marcela, wprowadził ich prawie w stan szaleństwa.... — Byli przekonani, że Jerzy i Dominik zestali zamordowani przez zbiegłych galerników, i robili przygotowania, aby pójść: popukać ich tropów.
Ukazanie się młodego człowieka powitane zostało radosnemi okrzykami, które niewątpliwie wielki mu zaszczyt przynosiły, dowodziły bowiem aż do oczywistości, że był kochany przez swych służących, — rzecz bardzo zastanawiająca, nie zdarzająca się prawie nigdy, najlepszym nawet panom, w tym wieku cywilizacyi i postępu.
W kilku wyrazach, Jerzy opowiedział zaszłe wypadki, i kiedy wskazał na Marcela, jako swego zbawcę, poczęli cisnąć się około porucznika i całować go po rękach.
Gospodarz domu, położył kopiec tym owacyom, biorąc świecę, z rąk jednego z lokai i wchodząc do domu, dawszy przedtem rozkaz osiodłania sześciu koni, nabicia kulami tyluż strzelb myśliwskich i przygotowania pochodni.
Dwaj młodzi ludzie wstąpili na schody szerokiego peronu ozdobionego Japońskiemu wazonami, napełnionemi rzadkiemi kwiatami; — przebyli szereg przepysznie umeblowanych pokoi i weszli do sypialnego pokoju udekorowanego w sposób prawdziwie niemal czarodziejski, o wiele przechodzący wszystko o czem Marcel mógł marzyć, dosięgający ostatnich krańców najbardziej wytatuowanego sybarytyzmu i szalonego zbytku.
Jerzy zapalił wszystkie świece u dwóch wielkich srebrnych kandelabrów, stojących na kominku... — szybko zrzucił surdut kamizelkę, i lekko pobladł, ujrzawszy szeroką plamę krwi na koszuli, przeciętej nożem na szerokość dwóch lub trzech cali.
Na szczęście pozory straszniejsze były aniżeli rzeczywistość. — Kiedy pierś została obmytą świeżą wodą, można było zdać sobie sprawę, z małego znaczenia rany.
Broń bandyty zdraniła ramię, kierujące je widocznie w serce... — Ostrze osunęło się na lewej piersi aż do wyższej części ramienia, zaledwie dotykano ciała, które przebiło w jednem tylko miejscu, dość lekko, lecz tak głęboko jednakże, że krew płynęła przez czas jakiś obficie.
— Mała rzecz... — zawołał Jerzy zupinie uspokojony... — Jutro już znaku nie będzie... — Ale zobacz no mój przyjacielu, zobacz jak ten łotr usiłował mnie zadusić swemi haczykowatymi szponami!!...
Istotnie, siny ślad dziesięciu żelaznych palców dawał, się widzieć na szyi młodego człowieka. — W kilku miejscach, paznogcie weszły w, ciało.
— Na honor! — dodał śmiejąc się, — wolę już uderzenie nożem... — to mniej dzikie!... Powiedzieć, że w dziewiętnastym wieku, o dwa kroki od
wielkiego miasta, wznawiają się okropności Thongów i dusicieli Judyi!!... — Jeżeliby przeczytano coś podobnego w dziennikach paryzkich, z trudnością by uwierzono!... Ah! łotry.
— Cóż ci zabrali? — zapytał Marcel.
— Zegarek z łańcuszkiem, naturalnie, — sakiewkę, która zresztą zawierała zaledwie z dziesięć ludwików, i szpicrutę.... — Żałuję tylko szpicruty, której rączka miała wielką artystyczną wartość, a te łotry stopią ją w jakimś obrzydliwym tyglu, tak jak ordynarną bransoletkę wystrojonej na niedzielę mieszczki!!... Wandale!... cudowny klejnot, dzieło Froment-Meurice’a, z którego na wagę nie wyciągną nawet dwóch ludwików!... — To, i śmierć Dżali, oto są nieszczęścia tego wieczora.... — Ale, co tam co się stało to się nie odstanie... — nie myślmy o tem więcej...
Mówiąc te słowa Jerzy Herbert, szybko zmienił, ubranie.
— Jestem gotów, — rzekł do Marcela. — Jeżeli chcesz nic nam nie przeszkadza pojechać....
— Zaraz... — Łącz myślę o jednej rzeczy....
— O czem?...
— Dla czego, ranny i potłuczony upadkiem z konia, masz się trudzić siadając na nowo na konia towarzyszyć mi do domu mego stryja? Twoi służący wystarczą, aby zasłonić mnie przed wszelkiemi niebezpieczeństwem...
— Niewątpliwie... — lecz oprócz chęci nie rozstawania się z tobą, tylko jak można najpóźniej, wyznaję, że bardzo bym rad zobaczyć zblizka tego nędznika, któregoś tak dobrze w lot sprzątnął... — Zresztą zapewniam cię, że o wiele mniej czuję się potłuczonym aniżeli ci się zdaję... — Nakoniec postanowiłem towarzyszyć ci, i towarzyszyć ci będą...
— A więc jeżeli tak chcesz koniecznie, chodźmy....
— Ale, ale, — zapytał Jarzy, siedzący tyłem do kominka, — która godzina?
— Kwadrans po dziewiątej, spoglądając na zegar z prześlicznej saskiej porcelany, którego cyferblat podtrzymywały splecione syreny i trytony.
— Do licha!! — Od kwadransa twój stryj i Jakób obaj leżą w łóżku... w tej chwili zamykają oczy i zasypiają.... — Trudno nam mże przyjdzie rozbudzić ich.... — Jeżeli to nam się nie uda, powrócisz spać tutaj.
Dwaj młodzi ludzie wyszli z bastydy, i z wysokości peronu, ujrzeli, że rozkazy ich były wykonane.
Pięciu służących konno z fuzyami przez ramię i ze smolnmi pochodniami w rękach było gotowych.
Dwaj inni lokaje trzymali dwa konie przeznaczone dla Jerzego i Marcela, z krótkiemi dwururnemi karabinkami przytwierdzonemi do siodeł.
Prowansalczyk i oficer, wskoczyli na swych wierzchowców, poczem mała kawalkada udała się w drogę malowniczo oświeconą błyskami pochodni, których czerwone płomienie pochylały się pod działaniem wiatru, zostawiając za sobą snopy iskier.
Podczas krótkiego czasu potrzebnego do dojechania na miejsce nocnej zasadzki, młodzi ludzie milczeli.
W chwili kiedy pochodnie oświeciły ciało zabitego Dżali, leżące w poprzek drogi, Jerzy zwolnił biegu swego wierzchowca i Marcel uczynił toż samo.
Po uczynieniu jeszcze ze dwudziesta kroków, młodzi ludzie zsiedli z koni i zbliżyli się doi trupa człowieka, leżącego blisko zabitego, konia.
Trafiony pomiędzy łopatki kulą Marcela, człowiek ten padł na wznak, zabity na miejscu, z rękoma wyciągniętemu jakby ukrzyżowany, z twarzą zwróconą w niebo.
Mógł mieć około lat pięćdziesięciu i twarz jego wydając się żyjącą pod migającem światłem pochodni, była przerażająca.
Po jego postaci krótkiej przysadzistej, siwiejących, kędzierzawych włosach, spieszczonym nosie, po lewem oku zakrwawionem, Marcel poznał w nim Piotra Farric’a, dwa razy mordercę i bardzo niebezpiecznego, którego rysopis zakomunikowany mu przez brygadyera żandarmeryi, czytał kilka godzin temu.
— Zawsze to jednego mniej! — rzekł — zbiegłych już tylko jest czterech! Jednakże zdaje mi się, że widziałem ich sześciu czy nawet siedmiu, podczas błyskawicy mego wystrzału...
— Ci panowie mają zapewne przyjaciół w święcie... — odrzekł Jerzy, śmiejąc się.
— Cóż to takiego błyszczy tam na ziemi koło trupa galernika? — zapytał młody oficer.
Prowansalczyk nie mógł powstrzymać się od radosnego wykrzyku.
— To cud! — zawołał. — To moja szpicruta wpadła w ręce tego bandyty. Stanowi to jedną więcej przysługę, prócz wszystkich innych, które już tobie zawdzięczam... Czyż będę wstanie kiedykolwiek odpłacić ci? Pragnę tego z całego serca, lecz szczerze mówiąc, nie mogę mieć nadziei...
Nie dając Marceolwi czasu na odpowiedź, Jerzy zwrócił się do służących. zapytał:
— Ta łąka z lewej strony drogi należy do mnie, nieprawdaż?...
— Tak jest panie, — odpowiedziało kilka głosów.
— A więc: jutro o wschodzie słońca jeden z was tu przyjdzie z ogrodnikami i każę im wykopać dół, w którym pogrzebany będzie biedny Dżali wraz z siodłem i musztukiem. Szlachetne zwierzę zasłużyło na honorowy pogrzeb. Pozostawiam sprawiedliwości zabranie ciała galernika. Napiszę jutro parę słów do prokuratora królewskiego, Józef wsiądzie na konia i odwiezie mój list do Tulonu.
Zaraz po wydaniu tych rozkazów kawalkada ruszyła znowu w pochód, wkrótce minęła miejsce, w którem droga się rozdzielała i Marcel ujrzał z lewej strony początek długiego muru w bardzo złym stanie, w wielu miejscach nawpół zawalony. Pęki cierni, zapełniające wyłomy, miały za zadanie odgrywać rolę muru, pozorną tylko stawiając przeszkodę.
— Jedziemy teraz wzdłuż własności twego stryja, — rzekł Prowansalczyk do porucznika.
— Domyśliłem się tego — odpowiedział ten ostatni z uśmiechem, wskazując gestem chwiejące się i popękane mury. Poczem dodał: — Czy dom mieszkalny jest w takim samym stanie zniszczenia?
— Nie mogę odpowiedzieć ci ściśle na to pytania, ponieważ nigdy nie przestąpiłem bramy will — ale sądzę, że utrzymanie wnętrza domu musi również wiele zostawiać do życzenia. Zresztą przybywamy już i będziesz mógł sam osądzić własnemi oczami.
W tej chwili Jerzy i Marcel znaleźli się naprzeciw wysokiej i szerokiej bramy żelaznej, w stylu Ludwika XV, z żłobkowanemi pilustrami.
Zardzewiały łańcuch wisiał na jednym z pilustrów z prawej strony.... Łańcuch ten, wprawiony w ruch przez jednego z lokal, spowodował prawdziwe jęki rozbitego dzwonu.
— Ah! — zawołał śmiejąc się Jerzy — co za ponure dźwięki!! — Możnaby sądzić, że stoimy przy wrotach jednego z tych złowrogich zamczysków, których zwykłemi gośćmi są bandyci i duchy, jakich opisy spotykamy na każdej stronnicy romansów Anny Radcliffe... — Jęki tego dzwonu zaalarmowały zapewnie wszystkich puszczyków całej okolicy....
— Żądam od nich jedynie, aby przebudziły służącego mego stryja — jeżeli naprawdę już śpi, — odpowiedział Marcel.
Upłynęło parę minut.
Nic nie oznajmiało, żeby posłyszano odgłos dzwonu, i nie spieszono się wyjść na przyjęcie gości.
Jerzy dał znak i lokaj jego zadzwonił poraz drugi, daleko mocniej i dłużej aniżeli za pierwszym razem.
Druga ta próba również się nie powiodła, jak pierwsza.
— Istotnie, — rzekł Marcel, chyba są głusi!
— Bah! odrzekł Jerzy, — wszak znasz przysłowie: Najbardziej głusi są ci, którzy słyszeć, nie chcą! Dokonamy trzeciej sumacyi a jeżeli i ta pozostanie bez natychmiastowego rezultatu, odwrócimy się tyłem do tego niegościnnego domu.... — pojedziesz na noc do mnie, stryjaszek dopiero jutro mieć będzie szczęście uściskać swego synowca.
Lecz w tej samej chwili, kiedy dzwon począł się poruszać poraz ostatni, słabe światełko zabłysło w dali z drugiej strony kraty.
— Nadchodzą — rzekł Marcel.
— Zaczynam wierzyć, — odrzekł Prowansalczyk.
Istotnie światło zbliżało się zwolna i chociaż z widocznem wahaniem, zbliżało się jednak ciągle. Wkrótce można było dostrzedz małego staruszka na pól ubranego, trzymającego w jednem ręku latarnię, w drugiem odwieczny karabin, zapewnie już nie zdatny do użytku.
Małym tym staruszkiem był Jakób, majordomus barona.
Przybywszy na pięćdziesiąt kroków od kraty, stanął.... Postawił latarnię na ziemi u swych nóg, — odciągnął kurek karabina z miną wcale wojowniczą, i zapytał głosem drżącym i złamanym
— Kto jesteście, wy, którzy hałas czynicie u naszych drzwi o podobnej godzinie?...
— Jestem synowcem twego pana, mój przyjacielu, — odpowiedział młody oficer, — jestem Marcel de Labardès....
— Pan Marcel!! — powtórzył stary sługa z radosną intonacyą, poczem pozbył się natychmiast karabinu, a wziął latarnię. — Ah! panie Marcelu, witam pana z całego serca.... — Jak pan baron będzie zadowolony!! Oczekiwaliśmy pana dopiero jutro z rana... — Z tego to powodu nawet pozwoliłem panu stać pod bramą, i proszę pana pokornie o przebaczenie....
Mówiąc te słowa, starzec włożył ogromny klucz w ciężki zamek i krata obróciła się na zawiasach.
W chwili rozstania się z porucznikiem, Jerzy powiedział mu:
— Nie chcę żebyś się narażał jutro wieczór sam jeden na wielką drogę.... — Cokolwiek przed dziewiątą, przyślę ci dwóch lokai uzbrojonych i z pochodniami, aby cię eskortowali....
— Czyż to potrzebna ostrożność?...
— Do licha!... zdaje mi się mój przyjacielu, że pomoc, jakakolwiek ona, jest nie do pogardzenia.... Miałem niedawno tego dowody, dzięki tobie!!
— A więc niech tak będzie, jak chcesz.... Będę czekał na twoją eskortę, aby się udać w drogę.
Po nowem uściśnieniu ręki, Jerzy odwrócił konia i szybko oddalił się, wśród światła pochodni podskakującego wskutek przyśpieszonego galopu koni.
Stary Jakób, — nazywający się Hieronim, starannie zamknął kratę, poczem, skierował kroki ku domowi, idąc prostą aleją, ocienioną włoskiem! topolami ogromnych rozmiarów.
Marcel, zawsze na koniu, jechał obok niego.
— Umieścimy pańskiego wierzchowca w stajni, — rzekł Hieronim, — a potem obudzę pana barona....
Budynek stajenny był rozległy, wykwintnie wybudowany, i mógł pomieścić dwanaście koni, lecz zapuszczony, wyglądał na zupełną ruinę. — Mały pirenejski podjezdek, zwykły wierzchowiec barona, stajnię tę zamieszkiwał sam, przywiązany na wpół zgniłym powrozem do pustego żłobu.
Marcel zdjął siodło i rozkieznał sam piękną klacz.
— Ja sądzę, panie, — wyszeptał stary sługa, — że pańska wierzchówka nie potrzebuje jeść dziś wieczór. Zużyliśmy dziś ostatni pęk paszy, a nasi dzierżawcy mają przynieść nam dopiero jutro rano....
Było to pobożne kłamstwo, na podobieństwo Caleba w Łucyi z Lammermooru.
Marcel wyszedł i uspokoił Hieronima co do apetytu swej klaczy.
— Czy jesteś pewny, — rzekł mu potem, — że mój stryj śpi?....
— Oh! tak panie... — Punkt o kwadrans na dziesiątą pan baron zamyka oczy i zaczyna chrapać, — a teraz już jest po dziesiątej.
— Czy nie obawiasz się, żeby nagłe przebudza2 nie nie zaszkodziło jego zdrowiu?
— Żadnego nie ma co do tego niebezpieczeństwa... przyjemność nigdy nie szkodzi, a pan baron nigdyby mi nie przebaczył, gdybym go nie uprzedził o przyjeździe jego synowca...
Hieronim, poprzedzając Marcela, przeszedł szerokie podwórze, na którem nietylko spotykały się najrozmaitsze okazy pasożytnych roślin, lecz przytem i prawdziwe zarośla.
Przebyli razem dziesięć stopni peronu z rowiedzionych płyt marmurowych... i weszli do antykamery, w której freski łuszczyły się, poczem do salonu imponujących rozmiarów, w którym meble z szaremi pokrowcami nie były używane od lat dwudziestu.
— Panie, — rzekł stary sługa, podsuwając fotel, — racz pan usiąść na chwilę... pójdę uprzedzić mego pana....
I wyszedł z latarnią, pozostawiając młodego człowieka w najgłębszej ciemności.
Nieobecność jego zresztą nie więcej trwała jak kilka minut, i powrócił oznajmiając, że pan baron oczekuje pana Marcela z niecierpliwością.
Sypialny pokój barona Antydesa de Labardès, przedstawiał dziwaczną mięszaninę rzeczy zbytkowych i najskromniejszych.
I tak, przytoczyć można jako przykład: obok bardzo bogatych mebli, okrytych chińskim haftowanym atlasem, pochodzącym od ojca barona, stało krzesło drewniane, używane przez chłopów, na którem skąpy baron zwykle odpoczywał. — Firanki z atłasu podobnego do pokrycia mebli, osłaniały łoże rzeźbione i złocone; — lecz kołdry i prześcieradła zbyt długiem użyciem przyprowadzone były do stanu gipiury, a pomimo to pan de Labardès nie mógł się na zmienienie ich zdecydować. — Obrazy mistrzów okryte były gazą, aby ustrzedz złocone ramy, od much nie znających dla niczego szacunku; — nakoniec ostatni ciekawy szczegół, który oryginalnością przechodził wszystkie inne, — zegar stojący na kominku, nie był nakręcony, ponieważ baron nie chciał niszczyć sprężyny!!...
Wątpimy, ażeby Harpagon Moliera mógł wpaść na podobny pomysł!
— Na honor szlachcica, mój chłopcze, — zawoła! pan de Labardès, w chwili kiedy Marcel wszedł do pokoju, — jestem zachwycony, widząc ciebie!!...
— A ja, mój kochany stryju, — odpowiedział porucznik, — jestem szczęśliwy, ze cię mogę uściskać. — I razem z moimi pocałunkami, przynoszę ci stryju pocałunki, które mój ojciec, matka i siostra kazali ci przywieść....
Uściski nic nie kosztowały, baron w tym razie mógł się okazać rozrzutnym, — przycisnął więc Marcela do serca po razy kilka z prawdziwym wylaniem czułości.
Baron Antydes de Labardès miał lat siedemdziesiąt pięć, był bardzo wysokiego wzrostu i straszliwie chudy, lecz dobrze zakonserwowany, — twarz jego długa przypominała drapieżnego ptaka, lecz nie pozbawioną była godności ani szlachetności. Nos wązki, zakrzywiony, jak dziob orła, był oznaką dobrej rasy, a spojrzenie jego oczu szarych, bardzo bladych niewątpliwie było cechą szlachcica.
Wierzch głowy całkiem był pozbawiony włosów, i świecąca czaszka, miała ton zżółkłej kości słoniowej, i zdawała posiadać jej twardość. — Około skroni długie kosmyki włosów białych jak srebro, okalały twarz i spadały na plecy.
Baron usiadł na łożu, aby przyjąć Marcela. Koszula jego otwarta od góry dawała dostrzedz prawdziwie przerażającą chudość piersi, podobnej do preparatu anatomicznego.
— Oczekiwałem cię dopiero jutro, mój chłopcze, — rzekł starzec po pierwszych wynurzeniach.
— Wiesz, że to bardzo nierozsądnie z twej strony, żeś nocą puścił się w podróż, gdy drogi są tak niebezpieczne.... Lecz nie wiesz zapewne, że pięciu galerników zbiegło w okolice Tulonu....
— Już jest tylko czterech, mój stryju....
— Dobra nowina!!
— Więc jednego schwytano?...
— Nie, mój stryju, został zabity....
— Tem lepiej!... Ale czy jesteś pewny tego co mi mówisz?...
— Tak pewny, jak to, że ciebie widzę mój stryju.
— Czy dowiedziałeś się o tem od osoby godnej wiary?
— Dowiedziałem się od siebie samego.
— Więc byłeś obecnym, kiedy zabito tego nędznika?
— Kula jednego z moich pistoletów wyprawiła go na tamten świat, a moja ręka pistolet ten trzymała....
Baron wydał okrzyk zadziwienia, i okrzyk ten powtórzony został przez Hieronima, który nie opuścił pokoju i dyskretnie lub niedyskretnie, jak kto woli, stał w zagłębieniu okna.
— I, zapytał pan de Labardès, — kiedy to się zdarzyło mój chłopcze?
— Co najwyżej godzinę temu.
— Daleko ztąd?
— O dwadzieścia minut drogi....
— Tak blisko od nas!?... drżę cały!... Szczegóły Marcelu, daj mi szczegóły....
— Oto są mój stryju....
Marcel opowiedział tak treściwie, jak tylko można, znane nam fakta.
Podczas gdy mówił pan de Labardès wznosił od czasu de czasu w górę ręce, aby tą wyrazistą pantominą okazać jak go interesuje niebezpieczeństwo, na jakie jego synowiec był narażony.
Kiedy Marcel dokończył, baron zawołał:
— Tym sposobem, mój sąsiad Jerzy Herbert, zawdzięcza ci życie?
— Mniej więcej, mój stryju.
— Jestem bardzo kontent, że miałeś sposobność oddać podobną usługę temu młodemu człowiekowi.... Jest to młodzieniec bardzo bogaty, i bardzo szanowany, któremu zarzucić by można dwie tylko rzeczy; — opinie cokolwiek zbyt liberalne, i szaloną rozrzutność z jaką traci swój majątek.., — Nie dla tego, aby napoczynał swój kapitał, nie jest tak głupi aby to czynić; lecz mam przekonanie, że roztrwania prawie cały swój dochód.... Sądzę, że masz zamiar udać się jutro na jego zaproszenie.
— Niepodobna było odmówić, przyrzekłem.
— Dobrześ uczynił.... Z przyjemnością patrzę na twe stosunki przyjaźni z Jerzym Herbertem, który kiedyś będzie twoim sąsiadem....
— Moim sąsiadem... — powtórzył Marce! z tonem zadziwienia.
— Niewątpliwie.
— Jakim sposobom?...
— Kiedy mnie już tu nie będzie, moje dziecię, dom ten będzie twoim....
— Ah! mój kochany stryju, — zawołał młody oficer z żywością, — czyż możesz mówić, czy możesz myśleć o podobnych rzeczach!!...
— Dla czegóż, by nie?... Nie należę do tych, którzy się śmierci boją.... Mam nadzieję żyć jak można najdłużej, lecz nakoniec mam już blizko siedemdziesiąt pięć lat i powinienem przewidywać dzień, w którym willa Labardès zmieni właściciela... Ale jeszcze na to czas.., mówmy więc o czem innem... Jesteś zmęczony, nieprawdaż?...
— Trochę.
— Hieronim zaprowadzi cię do pokoju, znajdziesz go może cokolwiek w nieporządku; lecz żołnierz nie powinien być bardzo wymagającym.... Jakoś tam noc ci przejdzie....
— Wszędzie mi dobrze, mój kochany stryju, a u ciebie lepiej niż gdzieindziej....
— Ale, ale, gdybyś przypadkiem był głodny, Hieronim da ci wieczerzę... Co mówisz o kawałku zimnego mięsa i kieliszku gaskońskiego wina?...
— Nie, nigdy wieczorem....
— Dobry zwyczaj... Doskonały zwyczaj!... wstrzemięźliwość jest matką zdrowiał... A więc, moje dziecię, ponieważ niczego nie potrzebujesz, idź położyć się do łóżka, odpocznij.... Życzę ci dobrego snu.... Jutro nagadamy się do woli.
Marcel uściskał rękę stryja i poszedł za służącym.
Ten ostatni zaprowadził go na pierwsze piętro, do pokoje całkiem zrujnowanego. Obicie nie trzymało się na ścianach, a może w wielu miejscach pożarły wełnianą materyę firanek u łóżka i pokrycie foteli. Dwie szyby stłuczone, zaklejone były papierem pomazanym oliwą.
Hieronim zapalił w jednam z lichtarzy, stojących na kominie, kawałek świecy, dwa cale wysoki i wyszedł z pokoju, mówiąc:
— Śpij pan dobrze, panie Marcelu, jutro przyniosę panu wody i serwetę do pańskiej toalety.
Młody człowiek czuł się prawdziwie wyczerpanym po trudach swej konnej podróży z Marsylii do Tulonu i po wzruszeniach, przebytych w końcu wieczora.
Rozebrał się szybko, i zamknąwszy się na klucz, rzucił się na łóżko, którego materac był niesłychanie twardy, lecz kiedy się odbierze twarde wychowanie, pościel mniej lub więcej miękka jest nieznanącym szczegółem.
Głowa Marcela zaledwie pięć minut spoczywała na poduszce, kiedy sen skleił jego powieki, przynosząc mu wspomnienia niedawnej przeszłości i śniło mu się, że strzałami z pistoletu położył trupem kolejno dwunastu zbiegłych galerników....
Kiedy porucznik otworzył oczy, dzień już był wielki, i radosne promienie wiosennego słońca, oświecały pokój zniszczony.
W parę minut po przebudzeniu się młodego człowieka, ktoś z lekka zapukał do drzwi jego pokoju.
— Kto tam? — zapytał.
— To ja, panie Marcelu, drzwi są od wewnątrz zamknięte.
— Poczekaj chwilę, zaraz ci otworzę.
Porucznik wyskoczył z łóżka i drzwi otworzył.
Zacny factotum niósł wielki dzbanek z wodą, dobrze popękany i serwetę, mówiąc nieśmiało:
— Bądź pan tak dobry, panie Marcel, nie brać tego dzbanka za ucho... jest trochę nadpęknięte, zostałoby panu w ręku.... Jest to moja własna wina, uderzyłem tym uchem o ścianę, kiedym tu wchodził... ucho prawie nowe!...
— Bądź spokojny, mój przyjacielu, obejdę się z tem uchem z jaknajwiększą ostrożnością.
— A co do serwety, — mówił dalej Hieronim, rozwijając ją tak, iż można było widzieć, że same tylko cery były, — racz pan darować, że nie przynoszę panu lepszej. Pan baron powierzył mi klucze od szaf, zawierających całą jego bieliznę, płótna holenderskie, flamandzkie i saskie (Bogu dzięki nie brak ich nam), a ja, stary niedołęga, tak te klucze gdzieś zarzuciłem, że ich znaleść nie mogę; musiałem więc wziąć tę starą serwetę, która mi wpadła w ręce.... Nie jest ona ładna, ale zato świeża.... Uczyń mi pan tę łaskę i niewspominaj o tom panu baronowi... wymawiałby mi moją niezdatność i gniewałby się bardzo za brak względów dla jego synowca....
— Ust — nie otworzę! — odrzekł młody człowiek, wzruszony pobożnemi kłamstwami dobrego sługi, pragnącego, ukryć niesłychane skąpstwo swego pana.
Poczem zapytał go:
— O której godzinie śniadanie? Z początku Hieronim bardzo był zaambarasowany, lecz wkrótce przyszedł do siebie i odpowiedział:
— Pan baron bardzo lekkie je śniadanie, z powodu zdrowia. O dziesiątej je cokolwiek, nie siadając do stołu, bagatelkę, nic prawie... lecz dla pana, panie Marcelu, będzie coś solidniejszego.... — Chociaż nas jest tylko dwóch, nasza spiżarnia zaopatrzona jest zawsze w jakiś dobry kąsek....
— Nie kłopocz się o mnie, — rzekł młody człowiek, — wystarczy mi aż nadto toż samo co zwykle je mój stryj.
Hieronim zamilkł, lecz nie zdawał się przekonanym, a zapytawszy czy nie będzie potrzebny i otrzymawszy odmowną odpowiedź wyszedł z pokoju.
Porucznik, pozostawszy sam zbliżył, się do okna, otworzył je i przez długi czas przypatrywał się prześlicznemu widokowi, który miął przed oczami.
O ile wczoraj niebo było pochmurzone, o tyle teraz było czyste i promieniejące.
Wschodzące słońce zlewało swe ukośne promienie a niebieskie fale morza śródziemnego. Na lewym krańcu, u stóp białych domów Tulonu, dawała się widzieć, przystań z wielkiemi, nieruchomemi okrętami, około których tysiące małych statków o trójkątnych żaglach, podobnych do albatrosów lub mew, wykonywały fantastyczne ewolucye.
Marcel zachwycał się wspaniałością tej południowej natury, tego morza najpiękniejszego ze wszystkich mórz, gdy z tego kontemplacyjnego zachwytu wyrwał go głos, dający się słyszeć z dołu i krzyczący:
— I cóż, mój panie synowcze, jak się zdaje, stary twój stryj pierwszy musi ci powiedzieć dzień dobry....
Młody człowiek spojrzał na dół i ujrzał barona de Labârdèa w pantalonach flanelowych i starożytnym kaftanie aksamitnym, kiedyś czarnym, dziś prawie białym, przechadzającego się z laską w ręku, po alejach, z trudnością dających się rozpoznać, ogrodu całkiem dzikiego, lecz odznaczającego się bogatą wegetacyą drzew, pozostawionych samym sobie i którym nożyce ogrodnika od lat wielu rozrastać się nie przeszkadzały.
Aleje, wycięte kiedyś w kształt figur geometrycznych, dziś przedstawiały jeden wielki trawnik.
Bluszcz piął się po piedestałach posągów, poufale otaczał nogi Dyanny lub Wenus, i zdawał się powtórzyć dla tych bogiń cud nimfy, ściganej przez Apolina i zamienionej w drzewo.
Nakoniec w kasku bokża Marsa, ładna pliszka, o czarnej główce, usłała sobie gniazdko.
— Wybacz mi proszę, mój stryju, — odpowiedział Marcel na interpelacyą barona, — nie spostrzegłem cię, kochany stryju, tak byłem zatopiony w zachwycaniu się cudowną panoramą, roztaczającą się z tego okna.... Pośpieszę z dokończeniem ubrania, i zaraz schodzę na dół.
Istotnie po pięciu minutach Marcel zeszedł do ogrodu.
Co do rozmowy pomiędzy stryjem i synowcem, uważamy całkiem zbytecznem podawać ją, gdyż obracała się wyłącznie w sferze spraw familijnych Marcela, a ta rodzina nie jest powołaną do odegrania żadnej roli w naszem opowiadaniu.
Po raz pięćdziesiąty być może, stryj wraz z synowcem przeszli w całej długości aleje szpalerów, kiedy ujrzeli Hieronima, przybranego w kostium, który niegdyś możnaby nazwać liberyą, wychodzącego z domu z serwetą na ręku i zbliżającego się tak prędko, jak na to stare jego nogi pozwalały.
— Cóż to ma znaczyć? — szepnął baron, — dla czego ten stary waryat niszczy tak swój ceremonialny strój?
Zgadując wybornie, co się działo w umyśle pana de Labardès, factotum nie śmiał podnieść oczu na swego pana, gdy wymawiał uroczyście sakramentalne słowa.
— Pan baron jest usłużony....
— Jak to! — zawołał starzec, — jak to jestem usłużony?... Co to ma znaczyć?...
— To znaczy panie baronie, że śniadanie jest na stole.
— Wiesz dobrze, że z rana nie siadam do stołu....
— Tak jest, lecz ośmielę się zwrócić uwagę pana barona, że pan Marcel musi być bardzo głodny.
— To słusznie... — mruknął starzec — kiedy się jest młodym, jadłoby się od rana do nocy.... — A więc chodźmy na śniadanie....
— Nic pilnego, mój stryju, — rzekł porucznik, — apetyt mam nie wielki.
— Czy na prawdę?.
— Tak jest, mój stryju....
— Bah!... chodźmy jednakże. »Nie wierz gębie, połóż na zębie«, — jak mówi przysłowie... zobaczymy czy przysłowie ma słuszność....
I pan de Labardès z Marcelem skierował się ku willi, za nim szedł Hieronim tryumfujący, starając się wyprostować swą zgiętą postać.
Sala jadalna miała kształt ośmiokątny z plafonem malowany al-fresco, przedstawiającym amorki, kwiaty, owoce i ptaki o różnobarwnem upierzeniu.
Boaserye, rzeźbione cudownie, wyobrażały w pół-płaskorzeźbie sceny pasterskie Bouchera.
Wielkie szafy oszklone, stół na kręconych nogach, krzesła pokryte skórą wytłaczaną w kwiaty złocone, dopełniały dekoracyi i umeblowania.
Nie potrzeba dodawać, że to wszystko pochodziło z czasów zmarłego barona de Labardès, ojca barona Antydesa.
Na pierwsze spojrzenie, rzucone na stół, brwi tego ostatniego zmarszczyły się i istotnie było dla czego!....
Zamiast popękanych fajansowych talerzy, zwykle służących, Hieronim postawił chińską porcelanę... zamiast cynowego nakrycia, błyszczały srebra z herbami Labardèsôw — i na środku wielkiego półmiska srebrnego figurował kawałek zimnego mięsa, przeznaczony na cały tydzień i ubrany pietruszką!!
Nakomec gęste wino gaskońskie, ciemno czerwone błyszczało w weneckim flakonie w złote gwiazdki.
To wszystko stanowiło szalony zbytek, i wywołało owe groźne zmarszczenie brwi, lecz błagalny wzrok Hieronima wybuch powstrzymał.
Baron ukroił dwa kawałki wołowiny i jeden położył na talerzu Marcela, drugi zachował dla siebie.
W kilku kąsach mięso znikło z talerza młodzieńca....
— Czy mogę ofiarować ci więcej, mój chłopcze? — zapytał baron tonem jasno mówiącym: — odmów.
— Dziękuję ci po tysiąc razy, mój stryju. — odpowiedział Marcel, — mam już dosyć.
Twarz pana de Labardès rozjaśniła się, lecz niestety na krótko.
Hieronim wyszedł z sali jadalnej i po chwili powrócił, niosąc drugi srebrny półmisek, z którego rozchodził się przyjemny zapach pieczystego.
— Gwałtu! — myślał baron z niepokojem. — Cóż to za nowe szaleństwo tego starego waryata?!...
Niepewność trwała krótko, rzeczywistość przeszła wszystko, czego się obawiał.
Półmisek, postawiony drżącemi rękami Hieronima, zawierał kurczę rumiane, w miarę upieczone, przęślicznej powierzchowności.
Niemy z zadziwienia pan de Labardès po chwili dopiero odzyskał mowę, i porwany oburzeniem, zawołał głosem piorunującym;.
— Kurczę!?..., — Wszak to kurczę!?... — Tak niech mnie Bóg skarze! to kurczę!....
I głos jego, ile razy wymawiał wyraz kurczę, przybierał coraz wyższą i straszniejszą intonację.
Hieronim, bardzo wzruszony, blady, chwiejący się na małych nóżkach, najpokorniejszym tonem, szeptał mu do ucha:
— Na imię Nieba, panie baronie... na imię Nieba, dobry mój papie, uspokój się... to stary kogut...
Chociaż te słowa wymówione były bardzo cicho, Marcel je posłyszał. Tak były komiczne i wyraz twarzy starego sługi tak dziwaczny, że niepodobna było młodemu człowiekowi powstrzymać głośnego wybuchu śmiechu.
Wobec te; szczerej wesołości, pan de Labardès uczuł gniew znikający, jakby w skutek czarów... nawpół uśmiechnął się i czyniąc gwałtowne nad sobą wysilenie, rzekł:
— A więc, kogut czy kurczę, zjemy go....
Hieronim wyprostował się tryumfalnie.
Baron przysunął półmisek, do siebie, i usiłował zapuścić nóż pod skrzydło niewinnego ptaka, którego nieoczekiwany ukazanie się wywołało taką burzę.
— Tak jest, — powtórzył, zjemy go....
Lecz Marcel nie chciał pozostać w tyle za heroizmem, jaki pan de Labardès okazał w tej okoliczności.
— Kochany stryju, rzekł, kładąc rękę na ramieniu barona, — zapewniam, cię, że nie mógłbym wziąć w usta ani kawałka więcej....Jadłem już lepięj, aniżeli zwykle... Schowaj stryju na obiad to, wyborne pieczyste, czyniące honor talentom kulinarnym Hieronima....
Baronowi naturalnie nie trzeba było dwa razy tego powtarzać.
— Jak chcesz, mój chłopcze, — rzekł odsuwając półmisek; jak chcesz, ale przynajmniej — dodał, — napijesz się kieliszek mego gaskońskiego wina...
— Dziękuję ci, mój stryju...
— Chcesz więc?
— Nie, odmawiam....
— A toż dla czego?
— Nie piję nic, prócz wody.
— Na prawdę?
— Słowo honoru....
— Nie lubisz, czy też z zasady?
— Przez rozsądek... wino złe mi robi skutki... — odpowiedział Marcel z przymusem i nienaturalnym tonem.
Baron zatarł ręce.
— Wiesz co, moje dziecko, — rzekł — istotnie jesteś wzorowym chłopcem, gdybym miał syna, pragnąłbym, aby był do ciebie podobny!!... Trzeźwość i wstrzemięźliwość!... Kiedy posiada się dwie takie cnoty, ma się i inne, i idzie się wysoko!.. Przepowiadam ci piękną przyszłość!
— Przyjmuję tę wróżbę, — odrzekł Marcel, śmiejąc się.
∗
∗ ∗ |
Po południu tegoż; samego dnia, młody człowiek miał dowód zainteresowania się i sympatyi, jakiemi natchnął barona de Labardès i ten dowód był tekiem zaprzeczeniem zwykłego charakteru skąpca, że nie możemy się oprzeć chęci przytoczenia go.
Stryj i synowiec siedzieli obok siebie na kamiennej ławce, ocienionej olbrzymią topolą, w głębi ogrodu willi.
— Mój kochany chłopcze, — rzekł nagle starzec, — gaża porucznika nie jest zbyt świetną, a majątek twego ojca nie pozwala mu dawać dodatków do pensyi.... Czy nie jesteś zmuszony odmawiać sobie czasami zbytecznie w twych potrzebach?...
— Ależ mój stryju, prywacye te nie istnieją dla tego, który szczerze i z dobrej woli przyjmuje pozycyę taką, jaka ona jest i stosuje się do niej.
— Ba! ba!... cudowne to w teoryi... ale w praktyce to całkiem co innego.... Byłem przecież kiedyś młodym... dawno to już temu!.. Chodzi mi o to, abyś był zadowolony.... Jesteś moim synowcem... jesteś Labardès... nosisz moje nazwisko... Pragnę postawić cię tak, abyś był w stanie honor mu przynosić w świecie.
— Jakim sposobem, mój stryju?
— Posłuchaj mnie.... Są tacy, którzy mają mnie za milionera i ci ludzie, którzy mówią to... mylą się.... Nie jestem bardzo bogaty... nie, daleko do tego... ale zresztą mam się mniej więcej nie źle.... Udaje mi się związać dwa końce i w dobrych latach, na Świętego Sylwestra, zdarzy mi się czasem coś odłożyć. A więc skorzystasz z mych oszczędności, niech mnie Bóg skarżę!!... Dam ci... tak jest, na honor... nie cofam się... dam ci... dwadzieścia pięć ludwików!!...
— Dwadzieścia pięć ludwików!! — powtórzył Marcel zdumiony, tak niespodziewaną rozrzutnością, wydającą się nie do pojęcia.
— Tak jest, mój chłopcze... pięćset liwrów, pięknemi złotemi ludwikami.... Co na to mówisz?... hę?...
— Powiem ci, mój stryju — odrzekł młody człowiek, biorąc rękę barona i ściskając ją czule, — powiem ci, że nigdy nie zdołałbym podziękować ci godnie za twą dobroć, mój stryju, która mnie rozczula więcej, aniżeli wyrazić zdołam.... Lecz powtarzam ci stryju, że nie mam żadnych pragnień... nie mam potrzeb... Znaczna to suma, którą mi ofiarujesz, byłaby więc dla mnie, na teraz przynajmniej, całkiem bezużyteczną.... Przyjmuję ją jednak z wdzięcznością, i jako pochodząca od ciebie stryju, bardzo jest mi drogą.... Tylko, błagam cię, kochany stryju, abyś zachował ją w swych rękach, aż do dnia, w którym znalazłszy dla niej użytek, poproszę o nią.
Wyraz radości, nie dającej się wypowiedzieć, zabłysnął na pomarszczonej twarzy barona, podczas gdy mówił siostrzeniec.
— A więc moje drogie dziecię, — rzekł wzruszonym głosem, — masz słuszność... słuszność zupełną i znam wiele siwych głów, które mogłyby od twoich młodych wąsow brać lekcye rozsądku.... Strzedz będę twych pięciuset franków... pilnować ich będę przez miłość dla ciebie... będzie to twoja skarbonka, kasa, twój mały worek... i obiecuję ci, że ten worek będzie miał wiele....
I dwie łzy radości zwilżyły powieki starego szlachcica, na myśl, że w osobie swego synowca mieć będzie spadkobiercę, według swej myśli...
W którym po raz pierwszy będzie mowa o pięknej prownsalce.
Około godziny wpół do dziewiątej, Hieronim przybiegł oznajmić porucznikowi, że dwaj służący pana Jerzego Herberta przyjechali konno i dobrze uzbrojeni, żeby służyć za eskortę, w drodze od willi Labardès, do bastidy ich pana.
Stary factotum jednocześnie oznajmił, że własnemi rękami osiodłał klacz.
— Życzę więc ci dobrej nocy, kochany stryju, — rzekł Marcel, — muszę już cię pożegnać....
— O której godzinie myślisz powrócić? — zapytał baron.
— Przyznaję się, że nie wiem... wieczerza może się przedłużyć do późnej nocy...
— Bardzo jest nawet prawdopodobnem, że się przedłuży do rana, — odrzekł starzec z uśmiechem — kolacya młodych ludzi, znam się na tem.... Jak ci niedawno mówiłem, byłem młody.... W każdym razie, jeżeli festyn u twego nowego przyjaciela nie przedłuży się tak jak przypuszczam, prześpij się kilku godzin u niego na fotelu, tak aby do mnie przybyć za dnia.... — A to dla dwóch powodów.... — Przedewszystkiem, wiesz z doświadczenia, że nie dobrze teraz jest włóczyć się po drogach, po zachodzie słońca. A potem, Hieronim jest stary i nie łatwo zerwie się z łóżka w nocy, aby ci otworzyć.... Tak jak i jego pan, potrzebuje snu....
— Bądź spokojny mój stryju, powrócę około szóstej lub siódmej z rana.
— Czy będziesz u mnie jadł śniadanie?...
— Byłoby to dla mnie niemożliwem.... Co najwyżej będę miał dość czasu uściskać cię mój stryju, i odjechać zaraz do Tulona, gdyż prawdopodobnie wymarsz mojego półko rozpocznie się bardzo rano, a niechciałbym spóźniając, narazić się na niezadowolenie starszych.
— Masz słuszność, moje kochane dziecię, a więc do jutra rana, i wierz mi, że żegnając się z tobą, uściskam cię z ojcowskiem sercem, chociaż jestem tylko twoim stryjem....
Marcel ścisnął rękę starca, dla którego czuł szczere i żywe przywiązanie, i który miał istotnie wiele dobrego, pomimo swej oryginalności i skąpstwa.
Porucznik podszedł do klaczy, którą Hieronim oprowadzał po dziedzińcu; biedne zwierzę, na bardzo chudej tego dnia paszy będące.
Siadł na siodło i pojechał pod eskortą dwóch służących, z których jeden był to Dominik, kamerdyner Jerzego, pozostawiony przez niego wczoraj w Tulonie.
Pierwsze pytanie Marcela było:
— Pan Herbert nie cierpiał dziś na ranę?
— Nie, panie, — odpowiedział służący... — Dzięki panu i dzięki Bogu, rana mego pana dziś rano była tak nieznaczącą... że wstawszy, miał się tak jak zwykle....
— A prócz tego, jakie są wiadomości?... Czy zbiegli galernicy zostali schwytani?
— Niestety! nie. Mieliśmy niedawne w willi pana prokuratora królewskiego przybyłego dla dopełnienia autopsyi ciała łotra, którego pan zabił tak w porę, i dla przyjęcia zeznania od pana mego w tej sprawie.... Jest bardzo zaniepokojony... jak się zdaje, wszelkie poszukiwania żadarmeryi, wszelkie obławy chłopstwa nie doprowadziły absolutnie do niczego... Nie zadziwiłoby mnie, żeby ta banda szatanów nowego nieszczęścia nie stała się powodem dzisiejszej nocy....
— Spodziewajmy się, że nie... — rzekł Marcel.
— Tak jest panie, można spodziewać się... lecz z takimi bandytami, gorszemi od wściekłych wilków, trzeba się zawsze obawiać....
Jeźdcy minęli miejsce, w którym droga się rozchodziła.
Od tej chwili, mnóstwo eleganckich powozów, familijnych londans, uroczystych poczwórnych koczów lekkich odkrytych koczyków, przejeżdżało około nich, kłusem tęgich koni, w tym samym co oni kierunku.
W powozach tych dojrzeć było można przy świetle pochodni, młode i ładne kobiety w balowych toaletach. Pod fałdami białych burnusów i różowych mantyli odgadywało się nagie ramiona. Kolczyki, kolje i kolce z dyamentów rzucały blade ognie w ciemności, przypominając luciole, szukające się w krzakach przy drodze.
Marcelemu nie jednokrotnie w życiu dawało się słyszeć określenie kolacyi młodych łudzi: kolacya z kobietami.
Przez kilka chwil sądził, że te piękne i postrojone osoby, należały do świata dwuznacznego, łatwych cnót z Tulonu, udających się na wieczór do Jerzego. Lecz widok tarcz herbowych, majestatycznie rozpościerających się na portyerach każdego prawie z powozów, wywiódł go z błędu.
Widocznie, te powozy zawierały osoby, należące do najwyższej arystokracyi prowansalskiej.
— Cóż to znaczy — zapytał Dominika, — czy to jest jakiś hal tej nocy w okolicy?...
— Tak jest panie, jak zwykle co rok. w tej porze, wielki bal w blizkości od nas.
— U kogóż? — U państwa margrabiostwa de Salbert, których willa, jedna z najpiękniejszych w okolicy, znajduje się o kwadrans drogi od naszego domu.... Park willi Salbert graniczy z morem naszych ogrodów....
— Któż to taki ten pan margrabia de Salbert?
— Jest to wielki pan, bardzo bogaty; utrzymują, że posiada przeszło trzykroćstotysięcy franków renty.... Zimę przepędza w Paryżu... przyjeżdża do Prowancyi wraz z panią margrabiną w kwietniu i w pierwszej połowię Maja zawsze daje bal.... Kiedyś pan Jerzy bywał na tych balach... lecz od przeszłego roku przesiał...
— Dla czegóż to?...
— Pan Jerzy i pan margrabia de Salbert przestali się odwiedzać?...
— Czy coś zaszło między niemi?
— Tak jest, mój Boże... jakieś nieporozumienie...
— O co?
— Z powodu jakichś drobnostek... o nic prawie... poszło im podobno o polityczne opinie co do rządu. Dowiedziałem się o tem od kamerdynera pana de Salbert.... Margrabia wyrzucał memu panu pewnego dnia jego opinie... zaraz przypomnę sobie słowo... ah! tak: nadto postępowe... nie wiem dobrze co to znaczy. Mój pan odpowiedział, mówiąc o dumie arystokratycznej... margrabia odrzekł, że pewne zapatrywania się dobre są dla pospólstwa.... Wtedy mój pan podobno zawołał: — Panie margrabio, dziękuję mu za lekcyę, którąś mi dać raczył... skorzystam z niej... będę odtąd umiał trzymać się na swem miejscu, to jest wśród pospólstwa takiego jak ja.... Poczem opóścił willę Salbert. Odtąd nie postał tam nogą, przestał nawet bywać, u wszystkich osób utytułowanych w całej okolicy, z któremi dawniej był w przyjaźni.... Ostatecznie dobrze uczynił, ponieważ chciano go upokorzyć.... Nie potrzebuje nikogo pan Jerzy... jest bogaty, a kiedy się jest bogatym, można się obejść bez całego świata....
Kamerdyner zachował milczenie przez czas ja kiś, oczekując ze strony Marcelego dowodu uznania opinii, jaką wypowiedział. Lecz czekał napróżno.... Pan de Labardès milczał. Rad był przyjąć objaśnienia zkądkolwiek one pochodziły, o charakterze i zwyczajach swego nowego przyjaciela, lecz nie wypadało mu wyrażać swoją opinię co do tego przyjaciela przed służącym wielomównym i niedyskretnym.
Dominik gadatliwy z natury, nie uważał się za pobitego. Po chwili, rozpoczął na nowo:
— Tak, proszę pana.... Naprzód mój pan powiedział sobie: — Tak będzie! — Tak być musi.... Ma on żelazny charakter, jak co postanowi, to tak jak gdyby wszyscy notaryusze akt podpisali? Zostawił wszystkich utytułowanych u siebie, a sam został u siebie... A jednak znam jeden dom, do którego że iść nie może bardzo go serce boli... ponieważ tam jest magnes, który przyciągał go tak jak i wielu innych przyciąga!.... Pan, który nie jest tutejszy, nigdy zapewne nie słyszał o pięknej Prowansalce?\
— Nigdy...
— Mówią o niej jednak wiele, zaręczam panu, i to nie tylko tu, ale i w Marsylii.... a nawet dalej....
— Cóż to takiego ta piękna Prowansalka?...
— Jest to panna Dianna de Presles, córka generała, hrabiego de Presle, zamieszkującego swój zamek, o dwie małe milki ztąd....
— W jakimże wieku ta młoda osoba?...
— Dziewiętnaście lub dwadzieścia lat, jak myślę... być może mniej, ale w każdym razie nie więcej...
— I czy zasługuje na tęż sławę piękności?
— Ah! proszę pana, że zasługuje to zasługuje!... Pana Dianna piękniejszą od wszystkiego co tylko można sobie wymarzyć najpiękniejszego!... Ja, który jeździłem często z moim panem do Paryża, znam teatra, a nawet operę, nigdy nic piękniejszego nie widziałem....
— I sądzisz, że pan Jerzy zauważył tę pannę de Presles?...
— Oh! z pewnością panie zauważył... więcej nawet aniżeli potrzeba było dla jego spokoju.... Gadano w okolicy... że ją zaślubi.... nie zaślubi.... ale nakoniec, na szczęścić, pan Jerzy rozmyślił się.... Przez jakie czas bardzo był smutny, ale teraz ciągle już jest w dobrym humorze... Zkąd wnoszę, że piękna Prowansalka wywietrzała mu z głowy...
— Panna de Presles, będzie tej nocy na balu w willi Salbert?
— Chyba byłaby chora.... Pani margrabina i Pani de Presles, są z sobą prawie nierozłączne... Zresztą panna uwielbia taniec... jest to w jej wieku, nie mówią o pani de Presles, jej matce, nie mającej jak lat czterdzieści; prześliczna jeszcze kobieta, lubi także bawić się....
— A państwo de Presles nie mają innych dzieci prócz panny Dianny?...
— Mają syna, pana Gontrana, młodzieniaszka piętnastoletniego, wcielony dyabeł, proszę pana... obiecuje być z czasem skończonym urwisem:... Gdybym powtórzył panu wszystko, co już o nim opowiadają, pan by nigdy nie dał wiary....
W chwili, kiedy Dominik dawał tę odpowiedź na pytanie pana de Labardès, konie stanęły przy branie willi Jerzego.... Brama była otwarta... Brązowe lampiony peronu roztaczały w około siebie światło jakby gwizd, a okna jasnością błyszczące, dawały się domyślać, że wnętrze domu oświecone jest a girno.
Marce zeskoczył z konia i rzucił lejce Dominikowi.
Lokaj we fraku à la française, w jedwabnych pończochach i srebrnym na szyi łańcuchu, jak odźwierny ministeryum, zaprowadził go do salonu gdzie się znajdował Jerzy, otoczony kilkoma młodymi ludźmi, z których trzech miało mundury oficerów kawaleryi.
Prowansalczyk odszedł od grupy, podbiegł na spotkanie porucznika i uścisnąwszy mu ręce, rzekł, zwracając się do swych gości;
— Panowie, przedstawiam wam pana Marcela de Labardès, mego zbawcę, który pozwala mi nazywać się moim przyjacielem i proszę was, abyście go kochali przez miłość dla mnie, zanim zaczniecie go kochać dla niego samego, co nastąpi jak tylko cokolwiek go poznacie... to jest, zanim upłynie godzina.
Wszystkie ręce wyciągnęły się do młodego człowieka, ośmielonego od razu tem szczerem i serdecznem przyjęciem.
Przerwana ogólna rozmowa rozpoczęła się na nowo.
Jerzy zaprowadził Marcela do framugi otwartego okna.
— No i cóż, — zapytał go, — jakże stryj cię przyjął? Czy jesteś z niego kontent?
— Zachwycony... okazał się dla mnie bardzo dobrym....
— Doprawdy?
— Do tego stopnia, że czuję się rozczulonym i wdzięcznym nad wyraz....
— Kazał ci pościć jednakże?
— Bynajmniej... Jeżeli nie zabito tłustego cięlęcia, to przynajmniej upieczono kurczę na uczczenie mnie....
— Kurczę! — zawołał Jerzy z komicznem zadziwieniem.... — prawdziwe kurczę!! czyż to nie było kurczę z tektury?!
— Było delikatne, i upieczone w samą miarę.
— I jesteś tego pewny?...
— Jadłem je....
— Cud, mój przyjacielu!! cud!! lecz przynajmniej baron de Labardès krzyczał na głód, płakał na nędzę przed tobą... powiedział ci, że dzierżawcy pan swą nie płacą, że wszyscy go okradają, i wkrótce dojdzie do najsmutniejszych ostateczności?...
— Mówił mi przeciwnie, że ma się bardzo dobrze, że robi oszczędności, — i... — nie uwierzysz mi znowu! — dał mi dwadzieścia pięć ludwików....
— Co ty mówisz?... — zapytał Jerzy, udając, eż nie dosłyszał.
Marcel powtórzył mu cały frazes.
— No, no, — rzekł wtedy młody Prowansalczyk z najzabawniejszą zimną krwią, — podobna zmiana w sposobie życia twego stryja, zapowiada jakiś wielki kataklizm!! Nie zadziwiło by mnie gdyby rewolucya niedługo wybuchła.... Ale prawdziwie, — dodał, zmieniając ton mowy, — jestem zasmucony tem coś mi powiedział.
— Seryo?
— Całkiem seryo?
— I to dla czego?
— Ponieważ, jeżeli się tak miłym, będę zmuszony cenić go i życzyć mu jak najdłuższych lat i wszelkiej pomyślności.
— A więc, cóż w tem złego?
— Zaczekajże!... W podobnym stanie rzeczy, nie będzie mi już wolno błagać niebios, tak jak to czynię dziś od samego rana, żeby zacny szlachcic jak najprędzej połączył się ze swemi przodkami.
— Jak to!! — zawołał Marcel. — Prosiłeś niebo o śmierć mego stryja!!...
— Nie chodziło mi o jego śmierć, lecz o spadek po nim... dla ciebie, naturalnie, który, jak się spodziewam, rzuciłbyś epolety w pokrzywy, zaraz po odziedziczeniu i został moim sąsiadem....
— A więc, ja z mej strony, — odrzekł młody człowiek, — pragnę, przysięgam ci z całej mojej duszy, aby dziedzictwo kazało na siebie oczekiwać jak najdłużej i przedłużyłbym życie mego stryja, gdyby to było w mej mocy, kosztem mojego..
— Szlachetne masz serce! — rzekł Jerzy z wzruszeniem, ściskając rękę porucznika. — Nie uważaj w mych słowach nic innego, jak to co w nich było istotnie, to jest żart i wierz mi, że szczęśliwy i dumny jestem z twojej przyjaźni.
Od framugi okna dwaj młodzieńcy przeszli na balkon, podtrzymywany wdzięcznie rzeźbionemi karyatydami i dominujący nad calem morzem i całą okolicą.
Na prawo dawały się widzieć, a raczej odgadnąć, gęste cienie lasu odwiecznych drzew, które w owej epoce, kiedy jeszcze nie było iluminacyi ogrodów, przedstawiały widok prawdziwie czarodziejski i podobniejszy do prześlicznej dekoracyi więcej aniżeli do samej natury.
Pod cieniami tych drzew, pod zaokrąglonemi kopułami gęstej zieloności, mnóstwo, niedające się niemal zliczyć, chińskich latarni z kolorowego szkła, rozlewało na biały piasek alei, szarawe pnie odwiecznych drzew i trawniki, łagodne i przyćmione światło wszelkich odcieni pryzmatu.
Dalekie perspektywy, dziwacznie oświetlona tem tajemniczem światłem, przybierały pozór fantastyczny prawie. W pewnych miejscach lampiony i latarnie zagasły, a te ciemne miejsca wśród świateł zielonych i różowych, wydawały się jak jaszcze rozwartych przepaści.
Czasami, gdy nocny zefir silniej powiewał, przynosił na swych skrzydłach wraz z zapachem kwiatów, dźwięki oddalonej muzyki żywego i wesołego tempa.
Chociaż przerywane wskutek nieregularności powiewu, dawały się odróżnić z łatwością motywa modnych oper, przemienione w skoczne galopy, walce i kadryle.
— Jeśli się nie mylę, — rzekł Marcel, — tam tańczą dzisiejszej nocy?...
I ręką wskazał uiluminowane drzewa, zkąd muzyka zdawała się przychodzić.
— Tak jest, mój kochany, — rzekł Jerzy z pewnym odcieniem smutku, — tak jest, nie mylisz się;... Tańczą tej nocy w willi Salbert, a te oświecone drzewa, które ztąd widać, dotykające mego ogrodu, należą do parku tej willi....
Powiedziawszy te słowa, młody człowiek pozostał czas jakiś zamyślony i marzący.
— W tej chwili, — myślał Marcel, — myśli o pannie de Presles, kocha ją jeszcze zapewne....
Zarówno jak opuściliśmy szynkownią pod Morskiem Królikiem dla willi de Labardès, a tę ostatnią dla wiejskiego domu Jerzego Herberta, opóścimy również ten bogaty i gościnny dom, do którego zresztą powrócimy wkrótce, dla zamku de Presles tego samego dnia 30 maja 1830 r. o godzinie ósmej wieczorem.
Siedziba generała hrabiego de Presles, w niczem nie przypominała prześlicznych i kokieteryjnych willi, rozsianych na brzegach pięknej i żyznej Prowancyi.
Było to prawdziwe starożytne zamczysko, sięgające pierwszych lat piętnastego wieku.
Od tej epoki jednakże, kasztelani, dziedziczący zamek jeden po drugim (wszyscy należący do historycznej familii hrabiów de Presles), dodawali liczne anneksa do pierwotnej budowli i w każdem pokoleniu powiększali i starali się zastosować rodową swą siedzibę do współczesnych wymagań.
Zamek, położony na najwyższym punkcie wzgórza, pokrytego bujną wegetacyą panował nad morzem, i olbrzymie drzewa jego parku dochodziły prawie do piasczystego morskiego wybrzeża.
Niezmiernej wielkości korpusy budowli, wystawiane były z białego kamienia, którego czas zamiast nadać mu brunatno-szary kolor starości, pozłocił tylko. W rogach budowli wznosiły się wieżyczki wysmukłe, pokryte ładnemi łupkowemi, spiczastemi daszkami, dumnie sterczały niby feodalno strażnice. Rozmaite części budowli, stanowiące zamek, odznaczały się rozmaitością stylów, wskazujących epokę, w której były wznoszone. Jedne z nich sklepione w guście romańskim, inne z ostremi gotyckiemi łukami, inne nareszcie nosiły na sobie wykwintną cechę renesansu. Całość jednakże, chociaż nieregularna, czyniła wrażenie monumentalne i majestatyczne.
Arkady sklepione, na podobieństwo starożytnych klasztorów, okalały główny podwórzec i dozwalały mieszkańcom zamku przechadzać się bez względu na pogodę.
Urządzenie wewnętrzne i umeblowanie dostarczały okazów, tak jak i w zewnętrznej architekturze, najrozmaitszych epok i stylów.
Sala straży znajdowała się tam jeszcze z pułapem ze starego dębu rzeźbionym z wystającemi belkami, a w przerwach między niemi dawały się widzieć malowane tarcze herbowe, trofea z broni: rękawice, miecze, puklerze i panoplie szlacheckie wyłaniały się z cieniu, w którym ta sala wiecznie była pogrążona; przy dwóch ścianach przeciwległych, wznosiły się dwa wysokie rzeźbione kominy, tak prawie piękne, jak komin wielkiej sali pałach sprawiedliwości w Bruge.
Ztąd wchodziło się do obszernej jadalni, której ściany obite były bardzo ciekawemi flamandskiemi makatami, przedstawiającemu kiermasze, kreślone z komiczną werwą Dawida Teniersa.
Później szły salony z czasów Ludwika XIV, z sufitami, z ciężkiemi firankami z brokateli weneckiej, meblami bogato złoconemi.
W innej części zamku spotykało się styl Ludwika XV, a raczej Pompadour tak manierowany, a jednak tak pełen wdzięku ze swemi chińszczyznami i scenami pasterskiemi.
Nakoniec większa część salonów i buduarów, przeznaczonych na codzienny użytek, przedstawiały wyrafinowany comfort współczesny, połączony z pańskim zbytkiem dawnych dobrych czasów.
Z tysiąca drobnych szczegółów urządzenia, eleganckiego ułożenia pewnych rzeczy, mebli pozornie bez znaczenia, które jednak przyczyniały się do ogólnego porządku, symetryi i dobrobytu, łatwo było odgadnąć zręczny i czynny dozór kobiety, a raczej powiedzmy dwóch kobiet.
I niewątpliwie hrabina de Presles i panna Dianna, jej córka, zachwycającemu były gospodyniami domu, nie spuszczającemu się w niczem z wewnętrznych spraw domu na inicyatywę służących.
Przedstawimy matkę i córkę czytelnikowi, prowadząc go do pokoju, w którym panna Dianna kończyła tualetę na bal w willi Salbert, a to da nam sposobność rzucenia pobieżnego szkicu, wdzięcznego obrazka, jeżeli w każdym razie nam się to powiedzie.
Wyobraźcie sobie pokój średniej wielkości, całkowicie obity (ściany i sufit), perską materyą; na tle pranie białem, rozsiane bukiety róż, fiołków i liście bluszczu.
W jednym końcu tego pokoju, na białym dywanie o kwiatach purpurowych, umieszczona była tualeta Duchesse, na której weneckie stało zwierciadło, oprawione falami koronek.
Przed tą toaletą, stały dwie kobiety, pani de Presles i panna Dianna, obie w balowych sukniach, matka zapinała kolję z cennych pereł na zachwycającej szyi swej córki.
Osiem świec w dwóch kandelabrach jasno oświecało tę scenę rodzinną.
Powiedzmy słów parę o tych kobietach.
Pani de Presles, jedyna córka gubernatora wyspy Bourbon, ożenionego z kreolką, sławną z piękności, miała lat piętnaście w chwili, kiedy oddała rękę hrabiemu de Presles. W 1830 r. dochodziła zaledwie trzydziestu dziewięciu lat, a zdawała się mieć co najwyżej dwadzieścia osiem.
Uchodziła za jedną z najbardziej zachwycających kobiet Prowancyi i zasługiwała w zupełności na tę reputacyę.
Wysoka i wysmukła, z cerą tej matowej i złotawej bladości, właściwej kreolkom, pani de Presles miała rysy starożytnej czystości, ożywione i iskrzące się współczesnym dowcipem. Pochodzenie jej zdradzał nietylko odcień cery, lecz także obfitość, prawie nie do uwierzenia, prześlicznych włosów brunatnopłowych, zebranych w ciężkiej masie na tyle głowy i niedbale zakręconych. Pochodzenie jej także zdradzało się przedewszystkicm w wyrazie oczu, długich czarnych, oczu Almei Wschodu, czasem zamglonych, jakby przez jakieś niejasne marzenie, czasem znowu iskrzących się i ciskających płomienie.
Pani de Presles, przez miłość macierzyńską wyrzekła się toalet różowych, białych lub niebieskich, które rozkwit jej świeżej i promieniejącej piękności dawał prawo zachowywać długi czas jeszcze. Ubraną więc były w suknię blado-fioletową, której stanik wydekoltowany pozwalał widzieć ramiona cudownie piękne. Kształty jej posągowe, godne dłuta Prascitelesa lub Fidyasza, odznaczały się wdziękiem kokieteryjnym, miluchnym, pieszczotliwym, jeśli można tak się wyrazić, przypominającym niektóre z tych pięknych patryszek, których typ otworzył ołówek Gavarniego. Dla pamięci tylko wspomnimy o jej rękach i nogach.
Nogi jej — były to nogi dziecka... ręce, — ręce kreolki i wielkiej damy.
Jaka więc była piękność Dianny, jeśli zyskała przy takiej matce przydomek Pięknej Prowansalki, co znaczyło królowa kwiatów tej Prowancyi ukochanej, gdzie dobry król René stworzył dwór miłości!...
Dianna miała lat dziewiętnaście... w niczem nie była podobną do matki, inaczej była piękną, inaczej była zachwycającą.
Dianna była równego z matką wzrostu, lecz szczuplejsza od niej. Postać jej pełna wdzięku, łączyła w sobie tę podwójną doskonałość kształtów jednocześnie zaokrąglonych i pełnych elegancyi.
Figura jaj wyniosła i prosta, jak młodego jesionu, nie potrzebowała, aby wydawać się bez zarzutu, udawać się do uczonej lecz sztucznej i kłamliwej pomocy gorsetu.
Biust jej miał owe cudowne kontury towarzyszek Dianny Łowczym, których powtarzały boskie torsy, frontony Ateńskich świątyń, w płaskorzeźbie z białego marmuru....
I jeżeli oko śledziło pod fałdami sukni falowanie ciała bez zarzutu i wzniosło się do twarzy, zatrzymywało się w zachwycie... zdawało się widzieć jakieś czarowne widzenie, anioła.... Wątpiło samo o sobie, patrzało jeszcze i wkrótce nie było w stanie oderwać się od tej głowy młodej i promieniejącej!...
Jak opisać to czoło gładsze od kości słoniowej, bielsze od kwiatu niepokalanej lilii, na którem jaśniała myśl i inteligencya... brwi cudownie zarysowane, jak gdyby nakreślone strzałą małego bożka Kupidyna, mytologicznej pamięci... jej oczy szczególniej, których aksamitne źrenice, jak niebo i jak Ocean miały odcień ciemno niebieski i głęboki?...
Nie było nic w świecie bardziej ruchliwego, zmiennego i czarującego nad jej oczy jaśniejące i łagodne, których wyraz zmieniał się co chwila, stosownie do myśli, przebiegającej jej umysł.
Czasami miały wyraz spokojny, z arystokratyczną impertynencyą... to znowu iskrzyły się dowcipem; to szydercze, jak epigramat... to nareszcie zamglone i wzruszone, zdawały się, z pośród długich rzęsów nawpół opuszczonych, dostrzegać niezmierzone przestworza wymarzonej miłości....
Mały jej nosek kokieteryjny i zgrabny, z różowemi i perłowemi nozdrzami, nosek taki, jakie stwarzał Watteau u swych bogiń Opery, wznosił się nad dowcipnemi i ruchliwemi równie jak oczy ustami, jakby z wilgotnego koralu, zdawały się z żalem tylko nakrywać ząbki, oślepiającej białości.
Włosy blado brunatne, z połyskiem popielatym, włosy te jedwabiste długie i gęste, przyprowadzające mężczyzn do szaleństwa, a kobiety do zazdrości, wieńczyły tę idealną głowę, tworząc naturalny dyadem, tę oznakę młodości i piękności, za którą nie jedna księżna oddałaby z całego serca wszystkie swoje dyamenty.
Do tego wszystkiego cośmy powiedzieli, dodajmy godność, wdzięk bez granie, coś niedonaśladowania w najdrobniejszych jej ruchach, a da to tylko nader słabe wyobrażenie, jak wyglądała Dianna de Preseles.
Dianna była ubraną z boską prostotą, miała sobie sukienkę z białego indyjskiego muślinu, na mniej aniżeli matki wydekoltowany, lecz dającą podpatrzeć początek cudnych ramion i rąk aż powyżej łokcia, różowych z zachwycającemi dołkami.
Kolia z pereł, o której wspominaliśmy, bransoletka również perłowa i trzy bukiety fiołków dopełniały tualety młodego dziewczęcia.
Jeden z tych bukietów Dianna miała we włosach, drugi w pośrodku stanika, a trzeci przy węźle białego swego paska.
Tak przystrojona, zdawała się rozlewać na około siebie rodzaj dziewiczego zapachu i łagodnego promieniowania.
Uśmiechała się do swego obrazu, odbijającego się w zwierciedle Duchesse i końcem nóżki uderzała w takt kadrylów żywego tempa, jakgdyby już je tańczyła.
Pani de Presles zapięła kolję.
Pochyliła się, aby złożyć pocałunek na atłasowem ramieniu swej córki i rzekła;
— Już skończone, moje drogie dziecię; teraz piękną jesteś jak anioł....
— Mniej piękną jak ty, moja dobra mateczko! — odpowiedziało żywo dziewczę.
— Pochlebnica!!
— Pochlebnica, ja?... Ah! moja mamo, nie myślisz tego co mówisz!... wiesz dobrze, że jestem uosobioną szczerością!!... Czy oskarżasz także zwierciadło o pochlebstwo?... Wszak ono prawdy nie ukrywa!! A więc przyjrzyj się sobie mamo... wybadaj je, a zobaczysz co ci odpowie....
— Mam się patrzeć w zwierciadło obok ciebie, moje dziecię!... — rzekła pani de Presles z uśmiechem.
— Dlaczegóżby nie?
— Ja, stara kobieta!...
— Stara kobieta!!... Ah! to wyborne!!... wołała Dianna z komicznym dąsem....
— Może będziesz utrzymywać, że jestem ciebie młodszą? Bóg mi świadkiem, że nie chciałabym, aby tak było!...
— A toż dla czego?
— Ponieważ, gdyby tak było, droga moja Dianno, nie byłabym twoją matką....
— Byłabyś więc moją siostrą....
— Dość tego, tak jest dobrze, jak jest teraz.... Bądź młodą, a mnie pozwól być starą....
— Jak to, jeszcze!!...
— Naturalnie, że jeszcze! odrzekła.
— Nakoniec, stara czy młoda, spójrz mamo na siebie», zdaje się, że nie możesz mi tego odmówić....
— Chcesz więc?...
Łącząc czyn ze słowami, Dianna swą zachwycającą ręką objęła kibić matki i zmusiła ją łagodnie, aby się pochyliła; tym sposobem obie ich twarze odbiły się jednocześnie jedna obok drugiej w weneckiem zwierciedle.
Jednocześnie z temi dwoma czarującemi głowami, istotnie wyglądającemi na siostry, wierne zwierciadło odbiło podwójny uśmiech.
Matka uśmiechała się do swej córki, córka uśmiechała się do swej matki.
— Jesteś więc już zadowoloną? — zapytała pani de Presles.
— Patrzałaś mamo, — odrzekła Dianna — i widziałaś, czyż nie jesteś dość piękną?...
— A jednak nie mnie przezwano piękną Prowansalką!...
Dianna tupnęła nogą....
— Ah! kochana mamo, — zawołała — nie mów mi o tym przydomku, który oburza mię ile razy pomyślę, że mnie go nadano, kiedy ty jedna masz do tego prawo!!
— No, moja mała, nie gniewaj się i pomyśl, że powodzenie twoje cieszy mnie więcej, jak ciebie samą.... Kiedy książka, obraz, dramat są oklaskiwane, komu serce bije z radości i dumy? Wszak autorowi....
— Być może, masz słuszność, moja poczciwa mateczko... nigdy się na to nie zapatrywałam z tego punktu widzenia!... Tu całkiem wywraca moje pojęcia!... Teraz pragnę być piękną, bardzo piękną... chcę, żeby wszyscy mnie uwielbiali, ponieważ do ciebie samej matko to uwielbienie powróci!...
Pani de Presles objęła rękami swą córkę i namiętny wycisnęła pocałunek na jej czole i włosach....
— Teraz już pogodziłyśmy się, — rzekła, — mówmy o czem innem.... Dobrze się myślisz bawić dzisiejszej nocy?...
— To nie ulega wątpliwości... tak lubię żaba wy! Czyż jest coś na świecie, co może więcej uszczęśliwić jak bal?...
— Jest moje dziecię....
— A cóż mogłoby być innego? — zapytała ciekawie Dianna.
— Są spokojne radości ogniska rodzinnego, czyste rozkosze związku opartego na szacunku i miłości, niewyczerpane szczęście macierzyństwa....
— Wiem o tem wszystkiem, moja dobra mamo; lecz mówiłam ci o przyjemności, nie o szczęściu....
— I zadziwiło cię, nieprawdaż? że z powodu rzeczy błahej odpowiedziałam ci poważnie. Oto dla czego tak uczyniłam.... Masz lat dziewiętnaście; a tem samem, jesteś w wieku zamążpójścia...
— Już!! — szepnęła Dianna, z prześliczną minką.
— W twoim wieku, moje dziecię, byłam już od lat czterech zamężną.
— Oh! ty mamo, to całkiem co innego.
— Dla czego? — Byłaś, niewątpię, daleko rozsądniejszą odemnie.
— Co ma znaczyć, że wcale ci nie pilno wyjść za mąż....
— Oh! nie, przysięgam ci mamo!! tak mi dobrze przy tobie....
— Od czasu, jak wiole bywamy w świecie, — mówiła pani de Presles, ucałowawszy Dianę po raz drugi... — Na wszystkich tych balach, zabawach, czy nie zauważyłaś nikogo?...
— Zauważyłam kobiety najmilsze i mężczyzn najlepiej wychowanych.
Pani de Presles uśmiechnęła się na tę odpowiedź, uczynioną z akcentem naiwności, z pewnością nie udanej.
— Właściwie nie o to ciebie pytałam... — rzekła po chwili.
— A więc, dobra mamo, wyraźniej mnie zapytaj.... Odpowiem, jak będę mogła najlepiej....
— Otóż powiedz mi, czy wśród tych ludzi światowych, z których kilku jest kawalerów bardzo dystyngowanych i którzy na wszystkich balach są twymi tancerzami, nic ma żadnego, który byłby dla ciebie sympatyczniejszym od innych? Dianna przez chwilę szukała we swych wspomnieniach.
— Mój Boże, niewiem... — odrzekła.
— Czy jesteś tego pewną?
— Oh! najzupełniej pewną. Jednakże, pozwól mamo.... Aby być absolutnie szczerą, muszę ci powiedzieć o jednym młodym człowieku, którego przekładam i to o wiele nad wszystkich moich utytułowanych tancerzy; lecz ponieważ od roku nie bywa u nas więcej i nie spotykamy go nigdzie, nie przyszedł mi na myśl odrazu....
— Cóż to za młody człowiek, moje dziecię?...
— Pan Jerzy Herbert.
— I jakież to były powody, że ci się więcej od innych podobał?
— Pan Herbert, nie mówił mi nigdy cienia nawet komplementu... był dowcipny i wesoły... umiał mówić o czem innem jak o deszczu i pogodzie... nakoniec bawił mnie... i to jest powód, że go żałowałam....
— I nic innego?
— Nie, na prawdę, nic innego.
— A więc z pośród wszystkich mężczyzn naszego świata, nie ma ani jednego, o którym byś sobie powiedziała, że zostałabyś chętnie jego żoną?
— Ah! kochana mamo, nigdy, przenigdy, ani cień podobnej myśli nie przyszedł mi do głowy!!
Uśmiech przebiegł po ustach hrabiny.
— A więc wszystko jest jak najlepiej i twoje serduszko zupełnie wolne, tem łatwiej wybierze.
— Mam wybierać? — zawołała Dianna. — Chodzi więc o wybór?...
— Posłuchaj — powiem ci coś w sekrecie, — wielkim sekrecie....
Dianna klasnęła w dłonie, jak dziecko.
— Sekret! — zawołała, — oh! Lem lepiej!! uwielbiam sekrety!! Mów prędko, kochana mamo....
— Proszono mię o twoją rękę.
— O moją?!
— Tak, o twoją... Czy cię to zadziwia?
— Oh! wcale nie!... I któż to taki?
— Trzej młodzi ludzie, wszyscy trzej bogaci, dobrze urodzeni i dobrze wychowani, bardzo mili wszyscy trzej i mogący zadowolnić nas pod każdym względem.
— Czy ja ich znam?
— Nie.
— A więc ten wybór, o jakim mówisz, moja mamo, jakże go dopełnić?
— Trochę cierpliwości, moje dziecię... ci pretendenci do twej ręki będą mi przedstawieni dziś wieczór, w twojej obecności, u pani de Salbert.... Zapewne będą z tobą tańcować....
— Ich nazwiska?....
— Nie powiem ci ich teraz.
— Dla czego?
— Ażebyś mogła być swobodną z innymi twymi tancerzami; co by było trudnem, gdybyś na nich patrzała, jako na pretendentów.... Pozostając zaś w zupełnej niewiadomości, nic cię nie będzie mieszać i będziesz mogła zdać sobie sprawę, jeżeli tajemnicza jakaś sympatya obudzi się w tobie do jednego z tych trzech nieznajomych.... Znaczyć to będzie, że głos twego serca przemówi... Teraz już wiesz wszystko, co wiedzieć powinnaś.... Czy przyznajesz słuszność mej idei?...
— Przyznaję w zupełności, kochana mamo.... — Bal dzisiejszy będzie miał dla mnie interes rozdziału romansu.
— A rozwiązanie tego romansu ma wszelkie możliwe szanse, aby było szczęśliwem! — dodała hrabina. Rzecz rzadka na tym świecie!...
— Tak jest, jednakże serce mocno mi bić będzie, przy każdej nowej prezentacji!... Myśleć sobie będę: Być może, iż ten co kłania mi się jest mój przyszły mąż?... — Albo: może to mój mąż tańczy ze mną piątą figurę? — Ale, przedewszystkiem, uprzedzam cię droga mamo, że jeżeli nie tańczy jak anioł, nie chcę go!!
— Drogie moje dziecko! — odrzekła pani de Presles, śmiejąc się i całując córkę.
Rozmowa w tej chwili została przezwaną wejściem panny służącej, zapytującej, o której godzinie pani hrabina życzy sobie jechać.
— Powiedz, niech zaprzęgają! — odpowiedziała pani de Presles, — i niech Antoni zabierze miejsce na koźle. Pójdę zobaczyć, czy pan hrabia jest gotów.... Chcesz pójść ze mną, kochana Diaano, pokazać ojcu twoją tualetę?
— Idę, mamo...
Młoda matka z młodą córką wyszły razem i skierowały się, przez długie korytarze zamku, ku apartamentowi generała hrabiego de Presles.
Apartament ten, którego wszystkie okna wychodziły na morze, położony był w głównym, a tem samem najstarszym korpusie zamku.
Składał się z obszernego przedpokoju, sypialni, gabinetu do pracy i biblioteki.
Urządzenie biblioteki i gabinetu do pracy przedstawiało surowy zbytek. W tych dwóch pokojach hrabia Presles zgromadził większość sprzętów z czternastego, piętnastego i szesnastego wieku, pierwotnie rozrzuconych po różnych apartamentach tego ogromnego zamku. Były tu wysokie szafy z rzeźbionego orzecha, skrzynie i kredensy z czarnego dębu, gotyckie fotele, z rzeźbionemi oparciami. Ściany biblioteki, a przynajmniej ta część ścian, której nie zasłaniały ciężkie księgi, in-folio, oprawne, z brzegami jaspisowemi i zloconemi, była okryta drzewem.
Żadnego za to śladu tych starożytnych wspaniałości nie można było odnaleść w sypialni hrabiego, skromnie umeblowanej i mającej pozór prawie klasztorny.
Obicie z szarego drelichu, żelazne łóżko bez firanek, kilka krzeseł obitych skórą i mały stolik, oto wszystko.
Jedyną ozdobą tej celi, której prostoty nie wyparłby się Kartuz, był przepyszny portret pani de Presles, oraz trofea myśliwskiej broni wielkiej wartości.
Hrabia zawsze namiętnie lubił polowanie, lubił je tak, jak za dni młodości i oddawał mu się z zapałem, o ile pozwalały mu na to straszne ataki podagry, którym podlegał.
Jak tylko noc zapadała, wszystkie korytarze i schody zamku oświecane były za pomocą lamp, umieszczonych w pewnych odstępach.
Hrabina z córką w kilka minut przybyły do apartamentu generała i weszły do przedpokoju.
Pani de Presles, zapukała lekko do drzwi biblioteki, lecz nie otrzymała odpowiedzi. Zapukała poraz drugi i trzeci, cokolwiek mocniej, lecz bez skutku.
— Twój ojciec zapewnie jest w sypialni, — rzekła do Dianny — albo w gabinecie... nie słyszy nas...
Otworzyła drzwi, przestąpiła próg i nie mogła powstrzymać okrzyku zadziwienia, widząc, że pomyliła się w swem przypuszczeniu.
Generał był w bibliotece, siedział przy wielkiem biurze, zajmującem środek pokoju. Głowa jego oparta była na obu rękach, zakrywających całkowicie twarz, a pogrążony był w myślach tak dalece, że nie usłyszał pukania do drzwi i nie spostrzegał nawet obecności żony i córki.
— Mój Boże! — szepnęła hrabina, — co mu się stało?
I zbliżywszy się do męża, dotknęła z lekka jego ramienia.
Pan de Presles zadrżał i żywo podniósł głowę.
Bladość pokrywała jago twarz, powieki były czerwone i napuchnięte.
— To ty, moja droga!... ty moje dziecię... — rzekł, zmuszając się do uśmiechu.
Poczem dodał machinalnie, jakby nic zdając sobie sprawy z tego co mówił:
— Czekałem na was.... Czy już czas jechać? A więc, jestem gotów....
Wstał.
Pan de Presles był pięknym starcem, wysokiego wzrostu, lat sześćdziesięciu, wytwornej dystynkcyi w postawie, z powierzchownością prawdziwie książęcą.
Trudno było wyobrazić sobie typ bardziej arystokratyczny i rycerski.
Wysoki i szczupły, trzymał się prosto i silnie pomimo wieku.... Twarz jego, charakterystyczna a zarazem pełna finezyi, nosiła na sobie niezawodno ślady czystej rasy. Wielkie, jego blado-niebieskie oczy, łagodne i dumne zarazem — patrzały śmiało i nić zniżyły się nigdy przed innem spojrzeniem.
Włosy śnieżnej białości, obfite jeszcze i bardzo krótko obcięte, otaczały wysokie czoło, poorane głębokiemi zmarszczkami.
W tej chwili jednakże, twarz i oczy starego szlachcica wyrażały tylko boleść głęboką....
Generał ubrany był po balowemu. Szeroka wstęga Komandora Legii Honorowej otoczyła jego szyję. Gwiazda wielkiego krzyża Ś-go Ludwika błyszczała na lewej stronie czarnego fraka, a różnobarwne wstążki jakichś dziesięciu zagranicznych dekoracyi, wyglądały z dziurki od guzika.
Wystarczało okiem rzucić na pana de Presles, aby poznać w nim odraza reprezentanta wielkiej rasy i spadkobiercę średniowiecznych rycerzy. Starzec ten był istotnie synem krzyżowców i niebieska krew zachowała się bez żadnej przymieszki w jego żyłach.
— Jestem gotów, — powtórzył z tym samym niepewnym i bolesnym wyrazem, — jeśli chcecie jedzmy....
— Mój przyjacielu, — zawołała hrabina z niepokojem, — co ci jest?...
Generał spojrzał na nią z zadziwieniem.
— Ależ nic mi nie jest, moja droga, — rzekł, cóżby mi się mogło stać?... Dlaczegóż pytasz mnie o to?
— Dla tego, że mi się zdawało, iż jesteś smutny i zakłopotany... ponieważ znalazłam na twej twarzy wyraz cierpienia, zniechęcenia....
— Tymczasem omyliłaś się zupełnie... Dzięki Bogu, nigdy się nie czułem lepiej!... a co do mojego niby smutku, powtarzam ci, moja droga, dlaczego miałbym być smutnym?... Czyż nie posiadałem zawsze i czyż nie posiadam dziś jeszcze, wszystkiego co stanowi największe i najzupełniejsze szczęście?... żonę najlepszą i najpiękniejszą 3 pomiędzy wszystkich kobiet, córkę ukochaną, znaczny majątek?...
— A nasz syn Gontron, o którym zapominasz!! — dodała hrabina, zupełnie uspokojona naturalnym i ożywionym tonem ostatnich wyrazów męża.
— To prawda, — mruknął generał z goryczą, źle ukrytą, — to prawda... zapomniałem o Gontro — nie....
Potem nagle, bez przejścia, głosem, który stał się napowrót łagodnym i czułym, dodał:
— Chodź uściskać mnie Dianno. Jakaś ty piękna!!... — tak prawie piękna, jak matka....
— A widzisz, mamo, widzisz, że miałam słuszność! — zawołało młode dziewczę tryumfująco; — nie chciałaś dać się przekonać przed chwilą, kiedy twierdziłam, że jesteś piękniejszą odemnie! — a jednak ojciec jest tego samego zdania! — Nieprawdaż, mój ojcze?...
— Tak jest, moje dziecię — odpowiedział starzec z uśmiechem, odmładzającym go o lat dwadzieścia, — serce moje i oczy przywykły, od dawnego czasu uważać twoją matkę za najpiękniejszą wśród wszystkich kobiet....
— I masz stotysięcy razy słuszność, mój ojcze!... ah! jaka ja szczęśliwa, gdy słyszę, że tak mówisz.... Niech mnie nazywają ładną Prowansalką, ile razy tylko chcą, eh, mój Boże nie sprzeciwiam się wcale, a nawet przyznaję chętnie, że mnie się to dość podoba.... Lecz w Prowancyi jest tylko jedna piękna Prowansalka, ale nie ja, tylko mama!...
— Która nie jest Prowansalką! — dodała hrabina, śmiejąc się.
— Prowansalka czy nie, wszystko jedno... pomimo tego jesteś mamo najpiękniejszą z najpiękniejszych i teraz jest nas dwoje przeciwko tobie.... — Nieprawdaż ojcze?...
— Tak, moje dziecię....
Nastąpiła chwila milczenia.
Bolesna chmura znikła poraz drugi z czoła pana de Presles; — oko jego rozjaśniło się, usta, uśmiechały się szczerze.
Zegar Boula, stojący na kominku, pomiędzy dwoma cudownemi roślinami japońskiemi, wydał srebrny dźwięk.
Oczy generała zwróciły się w tę stronę.
— Wpół do dziewiątej, — rzekł, — czy nie znajdujecie, że czas już udać się nam w drogę?
— Kazałam już zaprządz... — odpowiedziała hrabina. — Pozostaje nam tylko wziąść okrycia i wsiąść do powozu.... — Czy Gontran gotów?...
— Gontran nie jedzie z nami... — odrzekł hrabia.
— Dla czegóż? — odpowiedziała pani de Presles zaniepokojona.
— Z powodów, które później ci wytłómaczę.
— Czy powody te uznajesz?...
Generał spuścił oczy, nie odpowiadając. Hrabina nie nastawała.
— Ale przynajmniej, — rzekła po chwili, — przyjdzie pożegnać się z nami?...
— Niema go w domu.
— Niema go w domu!... — powtórzyła pani de Presles.
— Sądzić by można, że to cię dziwi, — rzekł sucho generał, — zdaje mi się jednakże, że powinnaś być przyzwyczajoną do nieobecności swego syna.
I gdy z kolei hrabina nie odpowiedziała, pan de Presles mówił dalej:
— Kaźcie przynieść okrycia, i jedźmy....
W parę minut później otwarty kocz, zaprzęgnięty w dwa konie angielskie, szybko potoczył się ku willi Salbert.
∗
∗ ∗ |
Aby dać zrozumieć czytelnikom głęboki smutek pana de Presles, zdającego się z tylu względów zupełnie szczęśliwym, wystarczy nam powtórzyć scenę, która na godzinę przed wyjazdem miała miejsce w bibliotece.
Generał zaraz po obiedzie, w chwili kiedy jego żona i córka udały się do swych apartamentów, aby się zająć ważną sprawą wieczornej tualety, czytał i odczytywał z widocznym wyrazem niezadowolenia, kilka listów, nadeszłych podczas obiadu.
Kiedy ukończył je czytać, generał wziął się za czoło, szepcząc:
— Oby łaska Baska oddaliła odemnie, ten kielich!.. zbyt byłby gorzki....
Poczem po kilku minutach zastanowienia się, zadzwonił.
— Czy wiesz, gdzie jest pan Gontron? — zapytał kamerdynera, który ukazał się we drzwiach.
— Zdaje się, że pan Gontron jest w swoim pokoju...
— Idź, powiedz mu, że chcę z nim pomówić.
— Idę, panie hrabio.
Lokaj wyszedł, Po pięciu minutach, Gontron wszedł do biblioteki.
Młody ten człowiek, możnaby powiedzieć nawet to dziecko, miał bowiem zaledwie lat siedemnaście, był żyjącym obrazem owych prześlicznych paziów o długich kędziorach, tych pięknych cherubinów miłości, dla których szlachetne kasztelanki w dawnych, dobrych czasach, dopuszczały się często czułych szaleństw, przynajmniej takie opisy znajdujemy w kronikach zamierzchłych wieków.
Z dystynkcyą ojcowską łączyła się piękność matki i wdzięk siostry, gdyż podobny był jednocześnie do generała, do pani de Presles i do Dianny.
Po hrabim wziął patrycjuszowski i rycerski typ; włosy czarne hrabiny i cerę bladą złotawą i upajające oczy.
Nakoniec z Dianną podzielał ten wdzięk doskonały, nie do naśladowania, który posiadała w tak wysokim stopniu.
Niewątpliwie generał słusznie mógł być dumnym z posiadania takiego syna, gdyby nie to, że ta cudna powłoka ukrywała w sobie zarodki namiętności i wszelkich złych instynktów, rozwijających się przedwcześnie w sposób zastraszający.
Gontrona de Presles można było określić w kilku słowach: dusza szatana w kształtach anioła.
Nie dla tego, aby młody chłopiec miał popełnić dziś już jakieś godne potępienia uczynki i żeby miał już na sumieniu ciężkie jakie przewinienia; lecz powtarzamy, instynktu jego były złe. Generał je widział, czuł i liczne miał w rękach dowody, drżał zatem na myśl o przyszłości.
Siedemnastoletni chłopiec, rozwięzły i marnotrawny, podstępny i chytry!! Czy nie można było istotnie obawiać się wszystkiego i czem się stanie w dwudziestym piątym roku, ten przedwczesny rozpustnik?...
— Mój ojcze, — rzekł Gontron, wchodząc z swobodną miną i czyniąc ruch (który był mu zwykły), jak gdyby zakręcał wąs nieobecny, — powiedziano mi, że chciałeś ojcze ze mną rozmówić się...
— Istotnie, oczekiwałem cię....
— A więc, jestem....
Młodzieniec, nie uważając lub też chcąc udawać, że nie uważa surowej fizyonomi i ponurego wyrazu twarzy generała, wziął krzesło i usiadł naprzeciwko.
Przez kilka sekund pan de Presles z mimowolnem rozczuleniem przypatrywał się pięknym rysom i wdziękowi tego dziecka, które pragnął uwielbiać z całej duszy, a widział się zmuszony drżeć o nie.
Gontron wytrzymał to spojrzenie ojca z niezachwianą pewnością siebie; lekki uśmiech podniósł nawet kąty różowych jego ust, odsłaniając ząbki bielsze aniżeli najczystsza kość słoniowa, uśmiech ten zdawał się mówić:
— Przypatrz mnie się, warto mnie widzieć!!...
Cała zresztą postawa młodzieńca okazywała spokój umysłu zadowolonego z siebie i sumienie bez zarzutu.
— Gontronie, — rzekł generał surowym tonem, — czy nie zgadujesz o czem chcę z tobą pomówić?...
— Bynajmniej, mój ojcze....
— Trudno mi temu uwierzyć, przyznaję....
— Mówię ci jednak ojcze najściślejszą prawdę.
— A więc sumienie nic ci nie wyrzuca?...
— Nic w świecie!...
— Jeżeli mówisz szczerzo, mój synu, jest to dla ciebie wielkiem nieszczęściem.
— W czem, proszę, powiedz, mój ojcze?...
— Smutnem jest, że potrzebujesz mnie pytać....
— Wszak, aby się dowiedzieć, muszę zapytywać...
— Gontronie!! — zawołał surowo ojciec.
— Co mój ojcze? — odpowiedział dzieciak zuchwale.
Błyskawica wypadła z oczu pana de Presles, — głęboka zmarszczka wyryła się pomiędzy brwiami — lecz ta gorączka gniewu trwała tylko kilka sekund.,.. Widocznem było, że przyrzekł sobie być spokojnym, i chciał dotrzymać sobie słowa.
— Gontronie, moje dziecko, — rzekł głosem wzruszonym, lecz z wielką dobrocią, — nie podobna, abyś w tym wieku miał już chęć buntować się przeciwko słowom ojca, który cię kocha... niepodobna żebyś nie słuchał rad tego, który pragnie jedynie twego dobra i mówi ci z głębokiem przekonaniem i boleścią: Mój synu, moje biedne dziecię, idziesz złą drogą!...
— Cóż więc zrobiłem, mój ojcze i co możesz mieć przeciwko mnie.... Mówisz do mnie, jak do winnego.... Cóż tak złego dopuściłem się?... Zkąd pochodzi, że wydajesz się ojcze zirytowanym.... Powiedz mi mój ojcze, gdyż na prawdę, zapewniam, że nie wiem.
— Dajesz w tej chwili dowód skrytości, która mnie zasmuca i która w moich oczach zdwaja twoje winy! Wierz mi, mój synu, porzuć ten system, nie doprowadzi cię on do niczego dobrego.
— Czy to jest skrytością, pytać o co jestem oskarżony?
— Tak, niewątpliwie, kiedy wiesz tak dobrze naturę i ważność tych oskarżeń.
Gontron odpowiedział tylko gestem przeczenia.
General mówił dalej:
— A więc niech tak będzie! nie wiesz o niczem... zgadzam się na to... chcę w to wierzyć i powiem ci wszystko!... — Od miesiąca po wiele razy upuszczałeś zamek pokryjomu, wśród nocy, aby jechać do Tulonu i zapełniałeś miasto hałasem twych skandalicznych awantur.... Przedwczoraj jeszcze, pokazywałeś się na ulicy w towarzystwie kobiety, której postępowanie, więcej jak lekkomyślne, nie jest dla nikogo tajemnicą!...
Gontron uśmiechnął się.
— Zaprzeczasz temu?
— Bynajmniej, mój ojcze.
— Przyznajesz się!!... i to z takim cynizmem?...
— Dlaczegóż nie miałbym przyznać się, kiedy to jest zupełna prawda?... Pozwól mi jednakie ojcze, uczynić ci, z całym szacunkiem, jedną uwagę....
— Mów....
— Pozycya moja w tej chwili wydaje mi się bardzo kłopotliwą.... Jeżeli zdaje mi się, że niewiem o mych występkach, oskarżasz mnie ojcze o skrytość... Jeżeli zaś nie myślę wcale ukrywać, zarzucasz mi cynizm... Cóż więc mam robić?....
— Czy nie możesz przyznać się do błędów, nie chełpiąc się niemi?...
— Czyż popełniłem błąd, przechadzając się z... gryzetką? Upewniam cię ojcze, że nie wiedziałem o tem....
— Nieszczęśliwe dziecko!... w twoim wieku!!...
— Mam lat siedemnaście, mój ojcze.... Książę Fronsąc miał tylko piętnaście, kiedy debiutował w karyerze awantur miłosnych, które miały uczynić go tak sławnym.... Prawda, że ten debiut miał miejsce z księżną Burgundyi, a nie z gryzetką... ale mówiąc szczerze, to nie moja wina, że księżne de Bourgogne rzadko się dają spotykać w Prowancyi....
Generał chciał odpowiedzieć. Gontron nie dał mu czasu.
— Nie skończyłem jeszcze, — mówił dalej, — i mogę poszukać i znaleść bliżej mnie moje przykłady, a raczej, jeżeli wolisz ojcze, moje wymówki... Przerzucając w archiwach naszej familii, wyczytałem, że hrabia Armand-Fryderyk-Henryk de Presles, mój pra-pra-dziad, mając najwyżej lat szesnaście, uwiódł wielką damę dworu, pojedynkował się z jej mężem i ranił go niebezpiecznie. Historyograf naszej familii znajduje to zachwycającem. Poślij mnie więc na dwór, mój ojcze, a obiecuję ci naśladować, jak będę mógł najlepiej, mego pra-pra-dziadka.
— Gontronie, — mówił generał po chwili milczenia, — serce mi się kraje na myśl, że nietylko dusza twoja jest zepsuta, lecz i sąd o rzeczach skrzywiony!... Z powodu twych haniebnych skandalów, mówisz mi o obyczajach rozluźnionych, lecz świetnych, dawnych czasów!! Nie ma i nigdy nie było dwóch moralności i dla wszystkich błąd był błędem. Lecz nakoniec rozumiem i wybaczam eleganckiemu szlachcicowi, nazywającemu się Fronsac lub de Presles, gdy ich błędy nie są upadlające!... Lecz nie mógłbym darować, zrozumieć de Presles lub Fronsaca afiszującego się pod rękę z ostatniego rzędu, jak ją nazywasz, gryzetką na ulicach prowincyonalnego miasta, gdzie każdy, widząc to, dziwi się, odwraca i z szyderstwem wskazuje palcem!
Gontron zaczerwienił się. Lecz rumieniec jego nie był bynajmniej zbawiennym wstydem... była to miłość własna dotknięta do żywego, tak, że krew z serca napływała mu do twarzy.
Spuścił głowę i zamilkł.
Hrabia de Presles mówił dalej:
— To jeszcze nie wszystko...
— Cóż więcej jeszcze?... — zapytał młodzieniec, rzucając na swego ojca spojrzenie, które względem innego, zdawałoby się pełnem gróźb....
— Pomimo świetnego i zaszczytnego tytułu skończonego łotra, do którego zdaje ci się, że masz już prawo, — mówił dalej starzec, — w pewnych rzeczach okazujesz naiwność prawdziwie dziecinną... I tak zrobiłeś znajomość z kilkoma młodymi ludźmi, najsmutniejszymi indywiduami w Tulonie, opanowali cię, pochlebiając twojej próżności i nie przychodzi ci na myśl, że jesteś w ich ręku zabawką. Eksploatują cię i szydzą z ciebie.
Czerwoność twarzy Gontrona stawała się coraz bardziej gorejącą.
— Któż więc mnie eksploatuje? — zapytał głosem drżącym z gniewu. — Kto szydzi ze mnie?...
— Kto?... Ależ do licha, nowi twoi przyjaciele... ci przypadkowi towarzysze, których zaledwie znasz nazwiska!... którzy zjadają trufle, piją szampana... i śmieją się z ciebie za plecami i którzy zmusili cię do zaciągnięcia w ciągu niecałego miesiąca długu, przeszło tysiąc franków wynoszącego, w kawiarni Piace-d’Arme....
— Ah! więc wiesz o tem, ojcze?... — wyjąknął Gontron.
— Oto rachunek, — odrzekł hrabia.
Dzieciak spuścił oczy, ale tym razem z pozorem prawdziwego zmięszania.
Pan de Presles mówił dalej:
— To jaszcze nie wszystko.... Powiedziano było, że będziesz wyeksploatowany aż do dna!... wystrychnięty na dudka! wydrwiony!... W latach, w których nie ma się jeszcze wad, ty masz już występki.. a pomiędzy niemi są takie, które zdawałyby się niezgodne z twemi siedemnastu latami... Jesteś graczem!
Gontron wyciągnął rękę, jakby chcąc zaprzeczyć.
— Jesteś graczem! — powtórzył generał silnym głosem. — Grasz ze swymi nowymi przyjaciółmi, a ci przyjaciele są łotrami, którzy cię oskubują, są złodziejami, którzy cię rabują.
— Złodziejami! — powtórzył młodzik z przerażeniem.
— Tak złodziejami!!... ściskasz rękę greków!... mówisz »ty« ludziom, którzy mieli do czynienia ze sprawiedliwością!!...
— Ależ to niepodobna!! niepodobna!! — zawołał Gontron.
— Czy grałeś przeciwko niby szlachcicowi, każąc mu się nazywać hrabią Ludwik de la Follade?...
— Tak.
— Czy przegrałeś do niego sumę dwóch tysięcy pięćset franków?
— To prawda.
— Nie mając pieniędzy, aby zapłacić tę sumę, czyż nie udałeś się do pewnego przemysłowca, pożyczającego młodym ludziom z dobrych familii na procenta pięćdziesiąt od sta.
— Nie mogę temu zaprzeczyć....
— Otrzymawszy odmowę opartą na twym wieku, czyż nie udałeś się do mego własnego bankiera, który odpowiedział ci, że się namyśli... co się równoważyło nowej odmowie; nakoniec, nie mogąc żadnym sposobem wystarać się o te dwa tysiące pięćset franków, czyż nie podpisałeś hrabiemu Ludowikowi de la Follade rewersu płatnego za miesiąc?...
— Mój ojcze, kto ci to powiedział?
— Oto ten rewers.
— Zapłacony??...
— Nie... lecz oddany....
— Oddany!!... dla czego??...
— Ponieważ prokurator królewski zajmował się sprawami szlachetnego hrabiego... ponieważ wezwany do sądu pan de Follade, próbował wydobyć się z kłopotu szczerością i wyznaniami... ponieważ, nakoniec, z pośpiechem wręczył sędziemu śledczemu ten kawałek papieru, nie mający racyi bytu, ani wartości, ponieważ przedstawiał sumę ukradzioną w grze nieszczęśliwemu dziecku, nie mogącemu jej zapłacić.... Oto w jakie wpadłeś ręce... i dla tego to mówiłem ci przed chwilą: «Gontranie, idziesz na złą drogę!!...« Nie miałeś więc słuszności, jak widzisz, odpowiadając mi, że nie wiesz o czem mówię i że twoje sumienie nic ci nie wyrzuca! Jeżeli sumienie twoje milczy, musi być chyba umarłe! Przed czem niech cię Bóg strzeże, gdyż w takim razie lepieby było gdybyś umarł!!...
Hrabia zamilkł.
Gontron z pochyłonem czołem, twarzy w ogniu, piersiami dyszącemi, zdawał się złamany.
Pan de Presles uczuł litość dla swego syna.
— Lekcya ta wystarczy być może... — myśłał.
I dodał głośno:
— Nie będę ci robił wyrzutów... nie dodam nic więcej do tych, które powinieneś czynić sam sobie.... Żądam jednej tylko rzeczy... pomóż mi, abym zapomniał o przeszłości.... W tym celu, potrzebujesz tylko chcieć, gdyż przyszłość jest w twoich rękach.... Pomyśl, że szlachectwo obowiązuje... nie zapominaj, że nazwisko, które nosisz, doszło do ciebie niesplamione i takie obowiązany jesteś przekazać je dzieciom, które Bóg da ci później i których strzedz będziesz, tak ja strzegę ciebie.... Nie żądam od ciebie żadnej obietnicy, fakta przemawiać będą.... A teraz moje dziecię, przebaczam ci... wszystko skończone.... Idź ubrać się na bal margrabiny de Salbert....
— Mój ojcze, — wyjąknął Gontron, podnosząc głowę, — nie miałem zamiaru towarzyszyć ci na ten bal....
— Miałeś inne projekta?
— Tak.
— Jakież to?
— Oh! mogę przyznać się do nich głośno... jestem zaproszony na wieczerzę młodych oficerów marynarki, odjeżdżających jutro na wyprawę do Algieru...
— Wieczerza ta ma się odbyć w Tulonie?
— Tak, mój ojcze.
— A więc ci młodzi oficerowie będą wieczerzać bez ciebie....
— Ależ....
— Co?...
— Przyrzekłem....
— Nie dotrzymasz przyrzeczenia i koniec... Tego rodzaju przyrzeczenia nie obowiązują do niczego....
— Czyż to nie znaczy, mój ojcze, że postępujesz ze mną, jak z dzieckiem?
— Gontronie strzeż się!! Nie tego mam prawo oczekiwać po tobie, po naszej rozmowie!...
— To dobrze, mój ojcze, jestem posłuszny. Idę się ubierać.
I młodzieniec wyszedł z biblioteki, rumieniec jego zniknął; — bladość na nowo jego twarz okryła.
Generał zajął się tualetą.
W chwili kiedy ją kończył, usłyszał na bruku dziedzińca odgłos końskich kopyt, a wkrótce potem hałas szybkiego galopu, oddalającego się szybko, rozległ się w alei.
— Idź i dowiedz się, co za przyczyna tego hałasu, — rzekł hrabia do swego kamerdynera.
Służący powrócił po chwili.
— I cóż?
— To pan Gontron, panie hrabio, pojechał do Tulonu.
— Jesteś tego pewny?
— Tak, panie hrabio?
— Już cię nie potrzebuję, możesz odejść...
Lokaj wyszedł.
Pan de Presles zostawszy sam, padł na fotel, jakby piorunem rażony, ukrył głowę w dłoniach i pozostał w tej postawie niemego smutku, aż do chwili, kiedy hrabina z Dianną, jak widzieliśmy, weszły do biblioteki.
Podczas gdy Gontron de Presles galopował, drogą do Tulonu, gdzie go oczekiwała wcale nie wieczerza z oficerami marynarki, lecz orgia w towarzystwie kolegów rozpusty i kobiet złych obyczajów; podczas gdy generał, jego żona i piękna prowansalka, jechali do willi Salbert, zobaczmy co się dzieje w wiejskim domu, w którym zostawiliśmy Marcela de La bardès, Jerzego Herberta i gości tego ostatniego.
Kamerdyner wszedł oznajmić, że wieczerza jest zastawioną, współbiesiadnicy w liczbie dwunastu, licząc w tem i gospodarza domu, przeszli do sali jadalnej.
Sala ta, prawdziwie była uderzającą i dowodziła, że Jerzy Herbert miał w wysokim stopniu rozwinięte poczucie artystyczne, a tem samem zasługuj na zaszczyt opisania jej w kilku wierszach.
Cztery wspaniale kwatery, makaty haftowane z czasów Henryka III, oprawne były w boazerye że starego dębu rzeźbionego dłutem, pochodzące zapewne ze starego refektarza jakiego bogatego opactwa.
Przedmiot haftu każdej kwatery był w prostym stosunku do przeznaczenia pokoju, w jakim się znajdował.
Pierwsza przedstawiała, z całą możliwą naiwnością kostiumów i ruchów, żniwiarki związujące bogate snopy zboża, mającego przekształcić się na chleb.
Druga, okazywała winobranie: dziewczyny wkładały winogrona w kadzie, z których popłynie szlachetne wino, mające zapełnić piwnice.
Na trzeciej wyhaftowani byli myśliwi, zabijający zające i bażanty, dumę wystawnych stołów.
Czwarta nakoniec, przedstawiała rybaków, wyciągających ze swych sieci, karpie, węgorze, szczupaki, mające służyć do uczty.
Dębowe boazerye, służące za ramy, dzieło cierpliwości nie jednego pokolenia mnichów, oddawały w wypukłorzeźbie wszelkie narzędzia rolnictwa, powiązane z grupami owoców, jarzyn, ryb i zwierzyny.
Dwa przepyszne kredensy z tego samego drzewa i tej samej epoki co boazerye stały naprzeciw siebie; ich półki okryte szybami ze szkła weneckiego, zawierały skarby, które nie jedno muzeum mogłoby pozazdrościć.
Były to misy Bernarda Palissy, fajanse z Limoge, całe pokryte wypukłemi owocami i kwiatami, tak wybornie naśladowane i emaliowane, że naśladując naturę, oszukiwały oko.
Były tam kompletne zastawy cudownej chińskiej porcelany. Później stosy sreber, pucharów cyzelowanych przez złotników XVI wieku, tych wielkich artystów!! karafki i kielichy ze szkła czeskiego, ze złotemi gwiazdkami i delikatnemi arabeskami.
Firanki i portyery stanowiły makaty haftowane, podobne do tych, któremi ściany były obite, przedstawiające tegoż samego stylu przedmioty.
Krzesła rzeźbione z Wysokiem oparciem, pokryte były kordobańską skórą złoconą i ze złotemi frendzlami, cokolwiek przez czas zczerniałemi.
Pająk z żółtej miedzi, o dwudziestu czterech gałęziach, zawieszony był u sufitu.
Stół dębowy o kręconych nogach, prawie kwadratowy, pokryty przepysznym obrusem z fryzyjskiego płótna, którego desenie przedstawiały polowanie z jastrzębiem, dźwigał cudowne srebra i mnóstwo kryształów, na które padało oślepiające światło świec pająka i czterech kandelabrów, każdy o dziesięciu gałęziach.
Przez otwarte okna ciepły powiew wieczornego wiatru wchodził do sali, przynosząc od czasu do czasu, jakby jakiś niewyraźny szmer, melodye orkiestry balowej z willi Salbert.
Marcel siedział pomiędzy gospodarzem domu a jednym z oficerów kawaleryi, podporucznikiem, zaledwie dwadzieścia lat liczącym, nazwiskiem Edgar de Saint-Pons.
Rzadko się zdarza, żeby początek uczty nie był milczącym, choćby nawet współbiesiadnicy byli młodymi ludźmi.
Potrzeba, aby pierwszy apetyt był zaspokojony, gdy wesołość obiegała w około z pełnemi puharami, rozmowa się zawiązuje, wesoła i chałaśliwa, ożywiona i iskrząca się wybuchem dowcipnych słów, łączących się z wybuchami i iskrzeniem wina Aï.
Dopóki prąd jakiś magnetyczny nie powstanie pomiędzy współbiesiadnikami, nastrajając wszystkie umysły unissmo i rozwiązując języki, każdy bezwiednie trzyma się na ostrożności, oczekując aby ta iskra elektryczna, nie wiadomo skąd powstająca, zapaliła ogólną wesołość i złamała lody chłodu pojedynczych osób.
Uczta Jerzego Herberta, nie stanowiła wyjątku od tej ogólnej reguły. — Przez ciąg pierwszych kilku minut milczenie przerwało tylko czasem kilka słów, wymówionych pocichu i brzęk nożów i widelców.
Pragnąc jaknajprędzej położyć koniec temu stanowi rzeczy, gospodarz domu dał znak lokajom, którzy poczęli rozlewać w kieliszki mocne wina hiszpańskie, których działanie było szybkie i stanowcze.
Przewidziany rezultat, nie dał długo na siebie oczekiwać... obiecujące ożywienie odmalowało się na wszystkich twarzach i przerywane dyalogi zamienione z jednego końca stołu na drugi, zapowiadały, że rozmowa wkrótce stanie się ogólną.
Jerzy Herbert dawał przykład dobrego humoru, rozrzucając na wszystkie strony skarby dowcipu i werwy południowej.
Już kilka wybuchów śmiechu rozległo się po sali, a jak wiadomo, co do wesołości, pierwszy tylko krok jest trudny.
Kieliszki napełniały się i wypróżniały, aby się znowu znowu napełnić z szybkością godną wszelkiego uznania. Jeden Marcel nie złamał swego nałogu wstrzemięźliwości, z trudnością dającej się znosić w podobnej okoliczności.
Kilkakrotnie lokaje zbliżali się do niego, szepcząc mu na ucho uświęconą formułę:
— Madera, czy Porto?...
Poczem zmieniając tytuły, pytali:
— Johanisberg, czy Xeres?...
A nakoniec:
— Sauterne, czy Montruchet?...
Za każdą podobną prowokacyą, porucznik odpowiadał odmownym gestem, pozostawiając próżnemi cztery czy pięć kieliszków różnych kształtów i wielkości, dzielnie tylko wychyliwszy szklankę czystej wody.
Kiedy po raz drugi zabierał się do swego ulubionego napoju, Jerzy Herbert, spostrzegłszy dziwną wstrzemięźliwość swego sąsiada, kładąc mu rękę na ramieniu, niedopuścił wypicia wody i zawołał z komicznym zapałem.
— Panowie, mamy pomiędzy nami wielkiego przestępcę!... zdrajcę!... fałszywego kolegę!...
— Któż to taki? — zapytali wszyscy.
— Mój niegodny przyjaciel, Marcel de Labardès, siedzący tu przy mnie!
— Czegóż się dopuści!?...
— Niegodziwości nie do przebaczenia!! czynu bezecnego i dla którego wzywam was wszystkich, abyście się okazali bez litości!...
— Tak! takt... — zawołali współbiesiadnicy, — będziemy go sądzić, potępiemy go, wykonamy wyrok!... Ale zbrodnia... zbrodnia?...
— A więc, jeżeli chcecie wiedzieć (i drżę z oburzenia, mówiąc wam o tem), wychylił pierwszą szklankę wody i gdybym nie widział nie u wierzyłbym nigdy!! chciał wypić drugą!! Zgroza!!!...
— Zgroza!! — powtórzyli jednogłośnie grobowym głosem młodzi ludzie, zakrywając sobie obiema rękami twarz, jak gdyby nie czuli się w możności znieść widoku tak przerażającego zbrodniarza.
— Panowie, — rzekł Jerzy Herbert, — czy zechcecie ukonstytuować trybunał, aby sądzić w najwyższej instancyi i bez apelacyi Marcela de Labardès, tu obecnego, oskarżonego o spełnienie z rozmysłem i recydywą podwójnego zamachu, picia dwóch szklanek wody, nawet nie zaczerwienionej... za co powinien sam się zaczerwienić!!
— Tak! tak!... — odpowiedzieli biesiadnicy, oklaskując przytem, szkaradną grę słów amfitryona.
— Czy podobałoby się wam, panowie, zamianować mnie prezydentem tego honorowego trybunału?...
— Podoba się nam to.
— Przyjmuję więc ten urząd ze słuszną dumą i natychmiast przystępuję do badaniu!... Oskarżony Marcel de Labardès, obrona jest dozwoloną! Możesz jeżeli sobie życzysz, chociaż zostałeś schwytany na gorącym uczynku, co czyni zbyt łatwem zadanie oskarżyciela publicznego, — możesz, powtarzam, zaprzeć się zbrodni! — Zaprzeczasz?...
— Bynajmniej, — odpowiedział, śmiejąc się Marcel.
— Proh pudor!... — mruknął Jerzy z bolesnym wyrazem, — dziwna zatwardziałość!... fatalny i niepodobny do prawdy cynizm!!... nowy i straszliwy dowód zepsucia młodego łotra!! wyznaje i śmieje się!!... — Śmiech ten godny jest człowieka, o którym powiada to mściwe przysłowie: pijący wodę są źli!!
W tem miejscu żywe wrażenie w audytorium i nowe oklaski? Kilka głosów zauważyło, że fizyonomia zbrodniarza okazywała ciągle usposobienie do śmiechu. — Dreszcz skandalu i oburzenia!
Jerzy zabrał głos:
— Oskarżony, co masz do powiedzenia na twoją obronę?
— Nic.
— A zatem, uznajesz się winnym? — winnym picia wody czystej i świeżej?...
— Tak jest i z częstszą recydywą aniżeli się wam wydaje!...
— Co znaczą te słowa, wydające się prowokacyą rzuconą naszej sprawiedliwości? — co chcesz powiedzieć, mówiąc o recydywie?...
— Chcę powiedzieć, że oddawna nie piłem ani jednej kropli wina....
— Oskarżony, byłbyś więc człowiekiem jakiego towarzystwa wstrzemięźliwości?...
— Na honor, nie... Pozostawiam towarzystwa wstrzemięźliwości mglistej Anglii! Niech żyje Francya!
— Oskarżony, odpowiedź ta przynosi zaszczyt twemu patryotyzmowi i dowodzi, że twe zepsucie nie jest jeszcze kompletne!... Będzie to powodem pewnego pobłażania ze strony twych sędziów.... Wytłómacz się więc bez obawy.... Czy dla tego pijasz tylko wodę, że nienawidzisz wina?...
— Nie nienawidzę wina? Bynajmniej...
— Jeżeli tak, dla czego okazujesz tak obraźliwsi pogardę boskiemu temu trunkowi?...
— Nie czuję dla niego ani pogardy, ani nienawiści.... Uczucie, które we mnie wywołuje, innej jest natury....
— Powiedz więc jakiego rodzaju jest to uczucie....
— Przestrach! — odpowiedział Marcel, u uśmiech zagasi na jego twarzy.
Ten wyraz: przestrach został wymówiony przez młodego człowieka z wyrazem tak poważnym, ze wzruszeniem tak widocznem, że Jerzy i biesiadnicy, w jednej chwili zapomnieli o granej przez siebie komedyi.
— Kochany mój przyjacielu, — rzekł gospodarz domu, porzucając parodyę urzędu prokuratora królewskiego, — wybacz, że pragniemy zadowolnić naszą ciekawość wywołaną twemi słowami.... Cóż ci uczyniło wino, ten przyjaciel bogatych, dobroczynny trunek, ożywiający i podtrzymujący słabych i wlewający trochę ciepła w ochłodłą krew starców?... Cóż ci ono zrobiło, że mówisz o niem z takiem przerażeniem?...
— Co mi zrobiło? — wyjąknął porucznik głuchym głosem.... — Doprowadziło mnie do popełnia zbrodni!
— Zbrodni! — powtórzyli współbiesiadnicy w osłupieniu.
— Tak jest! — mówił dalej młody człowiek, — jednej z tych zbrodni, których prawa ludzkie nie mogłyby dochodzić ani karać, jednej z tych zbrodni, które pozostawiają na życiu plamę nie do zmazania, a w sumieniu wieczny wyrzut, którego nic wygasić nie jest w stanie.
Ponure milczenie, zapanowało po ostatnich słowach Marcela, poczem młody człowiek mówił dalej:
— Zbyt wiele już powiedziałem, aby resztę zamilczeć... — ponieważ spowiedź rozpocząłem, powinna być ona zupełną.... — Posłuchajcie mnie więc, a zrozumiecie dla czego, przed chwilą mówiłem, że wino nabawia mię przestrachu!...
Zapanowało głębokie milczenie. Wszyscy wytężyli uwagę, z największą ciekawością, Spodziewając się jakiegoś dziwnego zwierzenia.
— Niezawodnie słyszeliście panowie, — mówił porucznik, — o dziwnych halucynacyach, niewytóómaczonych upojeniach, w które wprawia mieszkańców Wschodu dym opium. Znacie przynajmniej z imienia, haczysz, ten produkt roślinny, niemal cudowny, przychodzący do nas, jak sądzę, z Azyi, a którego użycie powoduje chwilowe pomieszanie umysłu, przenoszące duszę i wyobraźnię w sferę fantastyczną nieprawdopobnego świata? Zapytacie zapewne, do czego zmierzam?... Oto do tego, że wino wywiera na mnie takiż sam wpływ, jaki opium i haczysz; nie upaja mnie, ale czyni mnie obłąkanym, a szaleństwo moje jest wtedy straszne! Charakter mój jest łagodny, ale kiedy wino pomięsza się z krwią mych żył i zamieni ją w płomienną lawę, cała moja natura ulega metamorfozie nie do pojęcia!... Z człowieka, którego w tej chwili macie przed oczami, nic nie pozostaje.... Złe instynktu, które, przysięgam wam, obce są mej naturze w zwykłem życiu, rozwijają się nagle!... Szał mnie ogarnia, wszystko co sprawiało mi słuszną odrazę, wydaje mi się dobrem, a natomiast wszelkie złe, przestaje mnie przerażać!... szatan, który mnie opanował, popycha mnie do złego, tak, że niemożliwem jest dla mnie stawić mu najlżejszy choćby opór, wola moja przestaje być moją własnością... dusza moja i ciało stają się biernemi niewolnikami upojenia i szaleństwa!! — Wiecie teraz, co wino ze mnie robi... — dowiecie się co mi ono uczynić kazało....
Przez kilka chwil Marcel znowu milczał. Pochylił głowę i wsparł ją na ręku. Lekkie drżenie ust wskazywało całą gorycz myśli, jakie wspomnienia te w nim wywoływały.
Nakoniec podniósł głowę i mówił dalej:
— Trzy lata temu, stałem garnizonem w małem departamentalnem miasteczku w północnej Francyi. Byłem wtedy podporucznikiem i należałem do innego pułku, aniżeli ten, w którym teraz służyć mam zaszczyt. Miałem za przyjaciela, a raczej za protektora, doradcę, przewodnika, — gdyż wielka różnica wieku i stopnia była między nami, — wyższego oficera, dla którego uczuwałem tyle uwielbienia, ile szacunku i sympatyi. Oficer ten, o którego prawdziwe nazwisko, proszę was, nie pytajcie i którego nazwę poprostu hrabią Raulem, był, o dwadzieścia lat starszym odemnie i w stopniu szefa batalionu. Był żonatym i ojcem młodego chłopczyka, mającego lat dziesięć, którego kochał z całej duszy, lecz ja rodziny jego nie znałem, ponieważ ani jego żona, ani syn nietowarzyszyli mu w garnizonach. Nie potrafię wyrazić wam do jakiego stopnia stosunki moje z hrabią Raulem były serdeczne, dodam tylko, że uczuwałem dla niego przywiązanie podobne do tego, które uczuwa syn dla swego ojca.... On podzielał to przywiązanie, jestem tego pewnym... nie tracił żadnej sposobności, aby mi je okazać.... Niestety!!... ostatni jego dowód dał mi w ostatniej życia swego godzinie!!...
Marcel zamilkł znowu na chwilę.
Nie potrzebujemy mówić, że uwaga słuchaczy zdwajała się, gdyż od pierwszego frazesu tego opowiadania, zainteresowanie ciągle wzrastało.
Marcel zbladł, wzrok jego wyrażał straszne udręczenie, przywołał na pomoc całą swą odwagę i mówił:
— Pewnego dnia, większa część oficerów pułku, pomiędzy którymi znajdował się i komendant Raul i ja, zebrała się na ucztę korpusu, wyprawioną przez porucznika, świeżo awansowanego na kapitana. Bankiet ten bardzo był ożywiony i wesoły, toasty szybko jeden za drugim krążyły. Ja jeden z pomiędzy wszystkich współbiesiadników dość smutną miałem minę, upierając się przy wznoszeniu wszystkich toastów czystą wodą, podczas gdy szampan lał się strumieniem wokoło mnie. Wstrzemięźliwość ta wydała się zbyteczną i śmieszną kilku młodym szaleńcom, obsypującym mnie przyjacielskiemi szyderstwami; lecz zamknąłem się w rozsądnej nieufności ku sobie i znosiłem te przycinki z całym stoicyzmem.... — Dałyby Nieba, żebym był zachował tę silę woli do końca!... — Na nieszczęście, tak się nie stało!!...
W miarę jak głowy się rozgrzewały, epigramaty moich kolegów, stawały się coraz bardziej dotkliwe i w końcu poczęły mnie drażnić. Cierpliwość mnie opóściła, napełniając więc kielich winem szampańskiem i wychyląjąc go dwa razy, raz po razu, rzekłem:
— Na honor, panowie, sami chcieliście, — zgadzam się... — tem gorzej dla was!... Sobie przypisze cie skutki tego, do czego mnie zmuszacie!!...
Przyklasnęli hałaśliwie i zawołali: — «Brawo Marcel!!...« — Niewiele brakowało, ażeby podporucznicy mego wieku uczynili mi owacye i obnosili mnie w tryumfie!
Jednakże uczta trwała dalej. Uczyniłem pierwszy krok nie powstrzymywałem się już więcej, nalewano mi ciągle w kieliszek, a ja go ciągle wychlałem.... Dotrzymywałem placu najtęższym pijakom.... Czułem ogarniający mnie szał i powtarzałem sobie machinalnie: Tem gorzej dla nich!... — sami tego chcieli!!...
Nagle naokoło stołu zapanowało głębokie milczenie.
Komendant Raul, mój przyjaciel i protektor, zabrał głos, mówiąc o jakimś fakcie bez znaczenie, który nawet mnie nie dotyczył, a ja w najenergiczniejszy sposób zadałem mu kłamstwo.
Upłynęła minuta.
Minuta ta długą była jak wiek.
Nareszcie komendant przerwał milczenie; wzruszył lekko ramionami i rzekł głosem najnaturalniejszym:
— Marcelu, moje dziecię, miałeś wielką słuszność odmawiając pić, wino ci szkodzi.
— To być może! — zawołałem, — ale to do pana nie należy i niemniej utrzymuję to com powiedział....
— Nie słyszałem.
— Mam powtórzyć?
— Nie potrzeba... zarówno nie będę słyszał drugim razem, jak i pierwszym....
Komendant odważny był jak jego szpada.... — dowiódł tego dwadzieścia razy, a zresztą wszyscy znali przywiązanie, jakiem mnie zaszczycał... Jego cudownie zimna krew i heroiczna łagodność wobec mojej gburowatej obelgi, obudziły jedynie sympatyą i admiracyą ogólną.
Posłyszałem lekkie szemranie, na którego znaczeniu całkiem się omyliłem. Sądziłem, że oburzano się na słabość hrabiego Raula i począłem mówić znowu, podnosząc głos z akcentem prowokacyi.
— Eh! do licha, komendant ma słuszność!! kiedy nie chce podnosić zadanej sobie obelgi, dobrze czyni, nie słuchając jej!!... — Panowie, wypijemy, jeżeli chcecie, za zdrowie ludzi ostrożnych!!...
Słowo ostrożnych wymówiłem z naciskiem, w taki sposób, ażeby uczynić je w sposób jak najdobitniejszy synonimem podłych i podniosłem mój kielich.
Toastu tego nikt nie powtórzył.
— A zatem! — zawołałem wypiwszy, — jak się zdaje, ostrożność jest tu na porządku dziennym!....
Ogromnym wybuchem śmiechu wszyscy współbiesiadnicy powitali te moje słowa. To zbiorowe wyzwanie, rzucone wszystkim oficerom pułku, było czemś tak niedorzecznem i śmiesznem i tak ujawniało moje szaleństwo, że niemożliwem było brać go na seryo i gniewać się o nie.
Mnie jednak krew uderzyła do głowy, tak, że zostałem oślepionym na kilka sekund... uczułem dziką chęć, uchwycić za gardło mych sąsiadów i zadusić ich.... Szatan pijaństwa opanował całem mojem jestestwem... — chciałem koniecznie widzieć płynącą krew....
— Jeden zapłaci za wszystkich!! — powiedziałem sobie z nieubłaganem postanowieniem.
Zerwałem się też z miejsca i wyszedłem z sali, nie odwracając głowy i nie odpowiadając tym, którzy mnie chcieli zatrzymać. W chwili kiedym zatrzasnął gwałtownie drzwi, nowy wybuch śmiechu dał się słyszeć i zdwoił moją wściekłość. Wyciągnąłem nawpół szpadę z pochwy. Przyszło mi na myśl, otworzyć drzwi na nowo, — powrócić — i zabić kogokolwiek....
Lecz znowu powtórzyłem sobie fatalne słowa:
— Jeden zapłaci za wszystkich!!
Wyszedłem na ulicę.
Było to podczas zimy... czas był mroźny. Zimno jednak nie tylko nie zmniejszyło dziwnego mego upojenia, lecz zdawało się zwiększać go.
Rzecz dziwna, niewytłómaczona dla mnie (niewytłómaczona bezwątpienia i dla tych, których nazywają książętami nauki), upojenie to koncentrowało się w mojem sercu i mózgu, jakby w jakiemś podwójnem palącem ognisku, żaden zewnętrzny symptomat nie wyjawiał tego, co się działo we mnie. Wydawałem się spokojny.... Spotkałem kilka osób znajomych, z którymi rozmawiałem.... Żadna z nich nie zdawała się spostrzegać, że nie byłem w stanie naturalnym.
Błądziłem tak z godzinę po ulicach i po fortyfikacych, odpowiadając z pozornie zupełnie zimną krwią ukłonom wojskowym, kiedy szyldwach jaki prezentował broń przedemną.
Wszystkie te szczegóły, dziś mam żywo w pamięci, jak gdyby to co mam opowiadałem, stało się wczoraj....
Wszedłem do kawiarni, nie będącej wcale kawiarnią oficerską. Wziąłem gazetę i chciałem czytać... Oczy moje biegały po szpaltach, po wierszach, sylabizowały słowa, lecz nie wiem co czytałem. Myśli moje były gdzieindziej... co minuta powtarzałem sobie z uporem, którego nic nie mogło pokonać;
— Jeden zapłaci za wszystkich!!...
I tym, którego w moim szale, zemsta moja miała na celu... — tym — powiedźcie wy wszyscy, którzy mnie słuchacie, czybyście kiedykolwiek odgadli?... tym człowiekiem był komendant Raul!!...
Poczekałem jeszcze trochę, poczem rzekłem do siebie;
— Uczta musi być już oddawna skończona!!
Wstałem... wyszedłem z kawiarni i udałem się drogą jak najkrótszą, prowadzącą do domu, w którym mieszkał dowódca....
Wszyscy współbiesiadnicy Jerzego Herberta milczeli, zainteresowani widocznie opowiadaniem Marcela.
Dodać należy, że wyrazista fizyonomia opowiadającego, bladość zwiększająca się co chwila, spojrzenia zdające się z przerażeniem cofać do tej ponurej przeszłości, oraz drżenie jego głosu, nadawały opowiadaniu coś tak porywającego, że niepodobna tego opisać.
Pomiędzy żywemi słowami a opisem różnica jest taka, jak pomiędzy rzeczą żywą a martwą.
Marcel mówił dalej:
— Przybyłem, — rzekł. — Ztąd widzę jeszcze ten dom... był o dwóch piętrach, bez odźwiernego, położony na ulicy mało uczęszczanej; trawa rosła tam pomiędzy kamieniami bruku... korytarz zawsze w dzień otwarty dzielił go przez środek i prowadził ku schodom.
Dowódca Raul zajmował mieszkanie na pierwszem piętrze, jeden z tych lokali zaledwie umeblowanych, które wynajmowano zwykle oficerom w mieście przebywającym.
Podczas kiedy znajdowałem się na ulicy, szedłem wolno, krokiem regularnym, mierzonym, jak człowiek używający przechadzki i któremu nie pilno przybyć na miejsce.... W ciągu tej drogi, walczyłem z szatanem, którego byłem łupem i który popychał mnie naprzód, krzycząc mi do ucha, że nigdy nie przybędę!!
Wszedłszy nakoniec do domu, jednym już skokiem przebyłem korytarz i pędem wpadłem na schody.... Znalazłem się przed drzwiami dowódcy.... były zamknięte, lecz klucz pozostawiony w zamku, świadczył, że ten, którego szukałem, powrócił już do domu.
Otworzyłem pierwsze drzwi, prowadzące do wąskiego przedpokoju i usłyszałem głos hrabiego Raula, który pytał:
— Kto tam?
Nie odpowiedziałem nic, lecz natomiast otworzyłem drugie drzwi i stanąłem wobec człowieka, którego tak gorąco dotąd kochałem. Siedział przy jednem z okien, trzymając w ręku książkę, lecz sądzę, że jej nie czytał.
Widząc mnie, wstał i z żywością zbliżył się z wyciągniętemu rękami, mówiąc:
— Ah! jesteś tu, moje drogie dziecko... znając cię, z góry byłem pewny, że przyjdziesz.... Przedewszystkiem nie tłómacz mi się tylko, to byłoby zbytecznem.... Nie przypominam sobie niczego, a zresztą to co się stało, należy przypisać daleko mniej tobie, aniżeli tym wartogłowom, którzy przymusili cię pić pomimo twej woli.
Powiedziałem wam, panowie, że wino robiło mnie szalonym!! Tego dnia uczyniło ze mnie więcej aniżeli pozbawionego zmysłów!..., uczyniło mnie nędznikiem bez serca, bez duszy!!...
Ręce moje nie schwyciły szlachetnych rąk dowódcy!... pozostałem w miejscu nieruchomy i rzekłem ironicznie:
— Zapomniałeś pan?... — to możliwe... — to nawet prawdopodobne, gdyż jak się zdaje, brak pamięci... szczególniej w rzeczach honoru!... ale ja przypominam sobie wszystko!...
Dowódca spojrzał na mnie z osłupieniem. Widocznie nie dowierzał swym uszom.
— Marcelu!... Marcelu... — zapytał z bolesnym niepokojem, — nie przychodzisz więc jako przyjaciel?...
Pytanie to w usposobieniu umysłu, w jakiem się znajdowałem, wydało mi się tak potwornem, że zacząłem śmiać się na cały głos:
— Jako przyjaciel?... — powtórzyłem kilka rasy z ironią, — jako przyjaciel!!... nie... nie... panie hrabio... nie przychodzę jako przyjaciel!...
— A więc po co przychodzisz?
— Żądać od pana zadosyćuczynienia... wymagać go w potrzebie!!...
— Zadosyćuczynienia?... za co?... w czemże mam ci zadośćuczynić?...
Pytanie to tak proste, a na które trudno byłoby mi odpowiedzieć, było dla mnie tem, co uderzenie ostrogą dla znarowionego konia, który bierze na kieł... odebrało mi ono do reszty przytomność.
— Skończmy raz! — zawołałem. — To o co mnie pan pytasz, wiesz tak dobrze, jak i ja!...
— Nie, nie wiem... na mój honor, nie wiem!...
— Pański honor!! — odrzekłem z obelżywą goryczą, — pański honor!!
— Czy wątpisz o nim?...
— Więcej!... nie wierzę weń wcale!...
— Marcelu!!...
— Co takiego?
— Wiesz, że jesteś szalony!
— A ty, panie, jesteś podły!!...
Zaledwie słowa te wyszły z moich ust, ujrzałem, że dowódca zbladł straszliwie i prawą rękę wzniósł w górę, jakby chciał uczynić gest groźby.
Lecz ten szlachetny człowiek obdarzony był tak wielkim hartem duszy, że potrafił zapanować, nad strasznem wzruszeniem i postąpiwszy ku mnie dwa kroki, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma, zapylał mnie prawie spokojnie:
— Nakoniec, jak się zdaje, nie bez powodu przychodzisz mnie znieważać, u mnie i z takim uporem. Biedne dziecię!... powiedz więc, o co ci chodzi?...
— Chcę odebrać ci życie, lub oddać ci moje!...
— Więc nienawidzisz mnie, Marcelu?...
— Z całej duszy!!...
— Dla czego?...
— Ponieważ pogardzam tobą!...
Sytuacya była więcej niż straszliwą, a jednak na tę odpowiedź, dowódca nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.... Rozumiał dobrze, eż to nie ja tak mówiłem... że mój rozum, serce, wola były nieobecne!...
Po krótkiem milczeniu rzekł:
— A więc chcesz się koniecznie ze mną pojedynkować?...
— Pojedynkować na śmierć!
— A więc, niech się wola twoja stanie.... Biorę za świadków kapitana Vernera i porucznika Pawła de Cernay... Poślij im swych świadków i złóż dymisyę w ręce pułkownika.... Będziemy się bić jutro....
— Ah! — krzyknąłem uderzając nogą o podłogę. — Nie o to mi chodzi! Nie należę do tych co myślą, że można pozwolić zemście ochłodnąć!!... a zresztą, gdybym podał się o dymisyę i jeżeliby świadkowie byli w to wszystko zamięszani, wiesz pan, równie jak i ja, że uczynionoby pojedynek ten niemożliwym. Jest to więc szaniec, który budujesz pan sobie, aby za nim ukryć swą podłość!....
Dowódca, jak się zdawało, nie zauważył nawet tej nowej zniewagi.
— Chcesz mego życia? — rzekł z najzupełniejszą zimną krwią, — mówisz o nasyceniu swej zemsty przez pojedynek na śmierć, a odmawiasz bić się jutro!... — Od chwili twego przybycia, nie dobrze cię rozumiem; teraz zaś przyznaję, nie rozumiem cię wcale!... Jeżeli sam pojmujesz, czego chcesz, a o czem ja wątpię, powiedz mi czego po mnie oczekujesz....
— Walki niezwłocznej, — tu — w tem miejscu i bez świadków!...
— Jeżeli zabijesz mnie, uchodzić będziesz za mordercę!...
— Cóż to pana obchodzi!... Przyjmujesz?
— Nie!... odmawiam....
— A więc — zawołałem z wściekłością, — jesteś sto razy podlejszy, aniżelim sądził i aby cię zmusić do pojedynkowania, spoliczkuję cię!!...
Przy tych słowach rzuciłem się na hrabiego, podnosząc rękę do uderzenia.
Ręka ta pozostała jednak w powietrzu, pułkownik bowiem schwycił w lot moje ramię z silą nieprzepartą, jak gdyby żelaznemi obcęgami.
— Nieszczęśliwe dziecię, — szeptał, odpychając mnie tak silnie, że cofnąłem się i oparłem się aż o przeciwległą ścianę pokoju, — nieszczęśliwe dziecko, nie mam dla ciebie nienawiści, mam tylko litość!... jesteś w stanie zupełnego szaleństwa!... przebaczam ci wszystko coś powiedział, wszystko coś uczynił, szał twój usprawiedliwia twoje postąpienie!... Będziesz jedynym człowiekiem, mogącym się pochwalić, żeś podniósł rękę na hrabiego Raula.... Lecz przez szacunek dla samego siebie, chwalić się tem nie będziesz!.... Odejdziesz ztąd, a ja zachowam to wszystko w tajemnicy.... Ale zanim pozwolę ci odejść, dowieść ci muszę, do jakiego stopnia życie twoje było w mych rękach....
Mówiąc te słowa, hrabia schwycił dwa florety z gałkami, wiszące na ścianie obok fuzyi, pistoletów i szpad, rzucił jeden z nich do mych nóg i stanął w pozycyi z drugim.
W pierwszej chwili niespostrzegłem, że florety te miały gałki, rzuciłem się z wściekłością na mego przeciwnika, oczekującego mnie z zimną krwią i nie tracącego spokoju.
W kilka sekund, zostałem dotknięty trzy razy w piersi, tak gwałtownie, że po każdem uderzeniu dech miałem zaparty i za każdym razem, kiedy gałka uderzała me ciało, hrabia swym głosem łagodnym i poważnym, w którym nie znać było najmniejszego wzrusznia, mówił:
— Widzisz!...
— Widzę, — odrzekłem przez zęby, — że jesteś odważny wobec nieszkodliwej broni... lecz wobec broni, która zabija, zobaczymy dopiero... i zobaczymy to natychmiast. Uczyń to, co ja, panie hrabio i floret przerób na szpadę!!...
W tej samej chwili, łącząc czyn ze słowami, uderzyłem końcem szpady w ceglaną podłogę pokoju tak, aby odłamać gałkę, potem rzekłem:
— Teraz stawaj, panie hrabio!! i trzymaj się dobrze!!...
— Nieszczęśliwe dziecko! — zawołał hrabia Raul, parując ze zwykłą swą zręcznością, gwałtowne ciosy, jakie mu zadawałem, — nieszczęśliwe dziecko!!...
Trwało to dwie lub trzy minuty. Ciemno zrobiło mi się w oczach, nie wiedziałem już co robię... kierowałem broń machinalnie, bez najprostszych reguł fechtunku. Jedną miałem tylko myśl, jedno życzenie: zabić... i znajdowałem, że moja ręka bardzo powoli słucha mej woli!...
Nagle po raz pierwszy, uczułem, że koniec mego floretu, dotknął i zagłębił się w ciało.
Hrabiemu floret wypadł z ręki, upadł na oba kolana, później posunął się zwolna w tył, wymawiając te słowa:
— Moja żono... moja biedna żono... mój synu.... nie zobaczę was więcej....
Stanąłem zadyszany i niemy nad ciałem rozciągnionem na ziemi.
Z rany, zadanej w piersi czworokątnym floretem, spływał po mundurze strumień krwi, rozlewając się około ciała po cegłach, jakby wielka kałuża ciemnoczerwona.
Niepewne moje spojrzenie spoczęło na florecie, wypadłym z rąk komendanta, dostrzegałem przedmioty, jakby przez mgłę, a jednakże, dostrzegłem wyraźnie gałkę na jego florecie.
Hrabia Raul, z litości dla mego wściekłego szału, nie zrzucił gałki!...
Pomiędzy nim a mną, nie było walki!... ale, morderstwo!!...
Nie byłem już pojedynkującym się, byłem mordercą!!
Widok krwi, widok trupa, nieszkodliwego floretu, postawionego przeciwko mej śmiertelnej broni, w jednej sekundzie oddalił moje obłąkanie, wypędził szatana z mej duszy.
Upojenie skończyło się... szał uchodził.... Rozumiałem teraz moją zbrodnię, lecz za późno było ją naprawić.... Uczułem wstyd i straszny wstręt do siebie samego.. lecz cóż mogły znaczyć wyrzuty?... Krew przelana płynęła i nie byłem w stanie zatrzymać jej!...
Upadłem na kolana przy ciele mej ofiary, załamałem ręce i rwiąc sobie włosy, wołałem:
— Jestem nędznikiem!... zabiłem mego przyjaciela!... zasłużyłem na śmierć... chcę umrzeć... Na pomoc, mój Boże!... Na pomoc!... Ratunku!... On umiera!... Boże miej litość nademną... wybaw go Boże!!..
Byłem ciągle w szale... lecz szał rozpaczy, zastąpił teraz szał wściekłości i nienawiści.
Porwałem w ramiona ciało komendanta i usiłowałem podnieść je i złożyć na łóżku, lecz nie byłem wstanie tego uczynić, gdyż moje nerwy, raptem rozluźnione, czyniły mnie słabym jak dziecię.
I wysilając się tak bezużytecznie, zdwajałem krzyki, aby dowołać się pomocy....
Komendant usłyszał mnie. Otworzył oczy, zwrócił na mnie wzrok pełen słodyczy i szepnął:
— Zamilcz moje dziecię!... zamilcz! Gdyby cię usłyszano, może zrozumianoby, co się tu stało... a ja nie chcę, aby zrozumiano....
Słowa te uderzyły mnie w serce, — mówił dalej Marcel, — i straszny w niem ból uczułem. Wybuchłem łkaniem.... Łzy moje, jakby deszcz nawałnicy, padały na siuną twarz zabitego, który umierając przebaczał mi i żałował mnie, a zamiast myśleć o sobie, myślał tylko o moim ratunku!...
Ah! Bóg mi świadkiem, że jeśliby potrzeba było mego życia dla ocalenia komendanta, przyjąłbym poświęcenie to natychmiast, z bezgraniczną radością!.. Niestety! poświęcenie to na nic by się już nie przydało! Mogłem tylko płakać, a na cóż łzy się zdały? Wszystkie łzy ziemi całej nie odkupiłyby jednej kropli tej nieocenionej krwi, płynącej strumieniem i porywającej za sobą duszę tak czystą i wielką, że nie zdawała się stworzoną dla tego smutnego świata, na którym żyjemy!!...
Podczas gdy rozpaczałem na próżno, komendant usiłował pocieszyć mnie jeszcze. Ale nie słyszałem już jego słów... dochodził tylko do mych uszu szept, słabnący stopniowo.
Okna pokoju wychodziły na ulicę.
Pobiegłem do jednego z nich, otworzyłem je i wychylając się na zewnątrz, krzyczałem pomocy z całych sił... Wołanie to usłyszano... nadbiegło wiele osób, a pomiędzy nimi znajdowało się też dwóch lub trzech oficerów, mieszkających w pobliżu.
Podczas gdy kładziono komendanta na łóżko, zdawało mi się, że oficerowie przypatrywali się mnie w dziwny sposób.... Podejrzliwe ich spojrzenia, spoczywały kolejno to na mnie, to na floretach, których nikt dotąd nie podniósł.
Umierający również zauważył te spojrzenia i zrozumiał je.
Wyciągnął do mnie rękę i szepnął:
— Nie oskarżajcie Marcela.... On jest niewinny... to tylko przypadek...
Chciał mówić dalej, lecz sił mu zabrakło. Głowa jego, dotychczas podniesiona, opadła na poduszki, które ułożono pod jego plecami... oczy zamknęły się i z ust wyszło długie westchnienie.
Komendant omdlał tylko, lecz ja myślałem, że umarł. Rzuciłem się na kolana i wydawałem jęki tak rozdzierające i rozpaczliwe, że wszyscy obecni, nawet nieznający hrabiego Raula, nie byli w stanie powstrzymać łez.
Dwóch lekarzy przybyło, a zaraz po nich zjawił się też i lekarz naszego pułku.
Obejrzeli ranę i chmurnie potrzęśli głowami, spoglądając po sobie z tym złowrogim wyrazem będącym wyrokiem śmierci.
Dowiedziawszy się, że komendat żyje jeszcze, miałem promyk nadziei, ale fizyonomie lekarzy zdruzgotały go.
— Więc jest zgubiony... zupełnie zgubiony, wyjąknąłem wpośród łkań.
— Oh! zupełnie! — odpowiedział chirurg pułkowy. — Może żyć jeszcze parę godzin.... do jutra może, lecz, aby wyratować go, trzebaby cudu, który uważam za niemożliwy.... Ah! poruczniku, zadałeś cios nieszczęśliwy!! Jakim u dyabła sposobem mogłeś to uczynić?... Biedny komendant!... taki godny człowiek... taki doskonały oficer!...
Pomimo przekonania, że nie ma żadnej nadziei, lekarze zaopiekowali się konającym z wielką starannością.
Skutek był szybki.... Hrabia Raul odzyskał przytomność i otworzył oczy; zobaczył mnie u stóp łóżka i uśmiechnął się do mnie?
— Ah! ah!... i ty doktorze! — rzekł potem do chirurga, no cóż, rachunek zamknięty, nie prawda?...
— Ależ nie, nie, komendancie, — odrzekł z żykością chirurg, Rana jest ciężka niewątpliwie, lecz wydobędziemy cię z tego....
— Tak sądzicie?...
— Z pewnością....
— Nie chcę ubliżać waszym talentom, które znam, ale wątpię, aby się wam powiodła ta kuracya...
— Mylisz się komendancie, jestem pełen nadziei....
— Zapewniasz mnie?...
— Dziesięć przeciwko jednemu!
— A więc daj mi słowo honoru, że taką jest twoja myśl... słowo honoru; czy słyszysz?... a uwierzę ci....
— Wyratowałem już w mem życiu niejednego rannego, o którym zrozpaczono. — Odpowiedział chirurg wymijająco....
— Dobrze.... Wiem teraz to com chciał wiedzieć.... Jeśli mam do uczynienia jakie rozporządzenia, czas zająć się niemi, nieprawdaż?...
Chirurg nieodpowiadając, pochylił głowę.
— Milczenie twoje jest wymowne!... — rzekł konający z nowym uśmiechem. — Doktorze muszę pisać.... Każ mnie umieścić, proszę cię, tak, abym nie zepsuł bandażu na ranie. — Marcelu, moje dziecię, — dodał, zwracając się do mnie.... podaj mi papier listowy i pióro, jest tam, na mojem biurku....
Usłuchałem machinalnie prawie, nie wiedząc co czynię.
Dwie osoby podtrzymywały rannego, a ja trzymałem papier i kałamarz. Nakreślił drżącą ręką następujące wyrazy, a pisząc, każde słowo wymawiał głośno, w miarę jak pisał:
»Oświadczam, że śmierć moja jest rezultatem prostego przypadku. Fechtowałem się z porucznikiem Marcelem de Labardès. Gałka jego floretu złamała się i żaden z nas tego nie spostrzegł. Gdyby ten floret znajdował się w mojem ręku, zamiast w jego, on a nie ja, byłby umierającym w tej chwili.»
Podpisał, poczem zwracając się do podpułkownika, który wszedł do pokoju, rzekł mu:
— Podpułkowniku, oto deklaracya co do joty zgodna z prawdą, mam honor złożyć ją w pańskie ręce....
Poczem znowu zaczął pisać, ręką coraz słabszą i wolniejszą, długi list do swej młodej żony, którą kochał z całej duszy; nie miał jej już nigdy zobaczyć i pozostawiał ją wdową z bardzo małem dzieckiem!...
Co za widok dla mnie!... dla mnie, jedynej przyczyny całego tego nieszczęścia!...
Podpułkownik wziął mnie pod rękę i zaprowadaił w zagłębienie okna.
— Poruczniku, — rzekł mi, — czy wiesz, że to wielkie dla ciebie szczęście, iż biedny twój przyjaciel nie został na miejscu zabity!! Po scenie, podczas dzisiejszej wieczerzy, scenie o której mówią już w mieście ze wszystkiemi możliwemi komentarzami, byłoby niepodobieństwem nie powołać cię przed radę wojenną, gdyby komendant umarł nie odzyskawszy przytomności i sam nie wiem jakbyśmy to zrobić mogli, aby cię nie skazać.
— Podpułkowniku, odpowiedziałem głuchym głosem, — skazalibyście mnie na śmierć, nieprawdaż?
— To bardzo prawdopodobne....
— Ach! byłoby mi to wszystko jedno!... Zabiłem mego przyjaciela... cóż dla mnie śmierć znaczy? I powróciłem do łóżka, przy którem ukląkłem, przykładając usta do lewej ręki komendanta, piszącego z trudnością prawą....
Dzień się skończył... noc nadeszła. Oświadczyłem, że nie wyjdę z żałobnego pokoju.... Pozostałem więc przy hrabiem Raulu, pogrążonym w ciężkim i gorączkowym śnie, podczas którego, szeptał ledwie dosłyszanym głosem bez związku jakieś słowa.
Węgiel kamienny palił się na kominku, lampa nocna na stoliku przy łóżku, okryta mlecznym szkłem, słabe rzucała światło na bladą twarz rannego i na jego bieliznę okrytą wielkiemi czarnemi plamami — plamami krwi!... Za oknami grzmiało od czasu do czasu, ulewa wyrzucała wodę z głuchym hałasem przez rynny. Wewnątrz słyszeć się dawał tylko oddech konającego, nierówny, gwiżdżący, podobny do rzężenia konających....
Chwilami, czy to była rzeczywistość, czy hallucynacya, zdawało mi się, że oddech ustawał zupełnie. Zrywałem się wówczas na nogi, drżący, okryty zimnym potem.... Pochylałem się nad moją ofiarą i po drżeniu nozdrzów i warg przekonywałem się, że życie nie całkiem jeszcze opóściło to biedne ciało.
Nad ranem, w chwili gdy pierwsze promienie jutrzenki rozjaśniały cienie nocy, komendant obudził się ze swego letargicznego snu.
Oczy jego otwarły się.
— Marcel, — zapytał, — jesteś tu?
Już mnie niewidział!!... śmierć się zbliżała!!...
— Tak, komendancie, — wyjąknąłem, — jestem tu, przy tobie... blisko....
— Noc jest jeszcze głęboka, nieprawdaż?
— Tak, komendancie....
— Czuję, że siły moje się wyczerpują... gdy dzień się zrobi... — skończę....
— Komendancie, w imię nieba, nie dopuszczaj tych złowrogich myśli!...
— To prawda, moje biedne dziecię... Nie opuściłeś mnie od wczoraj?
— Nie.
— Dziękuję ci.... Jesteś dobry, Marcelu! Zawsze cię kochałem... kocham cię.... Nie wyrzucaj sobie mej śmierci.... to nie twoja wina.... to fatalność.... No, nie płacz i posłuchaj mnie...
Milczał przez czas jakiś, później rzekł:
— Otwórz pierwszą szufladę mego biurka na lewo... — Czy już?...
— Tak, komendancie...
— Czy widzisz małe pudełko z safianu czerwonego, bardzo płaskie.
— Widzę je....
— Weź to pudełko....
— Mam je....
— Otwórz....
— Już otworzyłem....
— Co ono zawiera?...
— Medalion, — portret twój komendancie....
— Właśnie....
— Co trzeba uczynić z tym portretem?...
— Zachowaj go na moją pamiątkę... ofiaruję ci go.... Kiedy będziesz na niego patrzał, myśl o twym starym przyjacielu....
Łkania mnie dusiły... nie byłem w stanie odpowiedzieć... okrywałem medalion pocałunkami i łzami.
Po upływie sekundy komendant dodał:
— Wkładam na ciebie samego obowiązek odesłania listu, napisanego przezemnie do mojej biednej żony. A teraz... teraz... chwile moje są policzone.... Czas przestać myśleć o rzeczach ziemskich.... Obudź kogo w domu, moje dziecię i niech mi przyprowadzą księdza....
Rozkaz jego wykonałem bez zwłoki...
Cóż mam dodać więcej do tego rozdzierającego serce opowiadania? Zanim dwie godziny upłynęły, zanim blade zimowe słońce przebyło granicę horyzontu, oczy komendanta Raula zamknęły się na wieki, najszlachetniejsze serce bić przestało, dusza najszlachetniejsza opóściła ziemię i powróciła do nieba!!
Ah! dobrze powiedziałem w przeddzień!! — jeden zapłacił za wszystkich!!...
Długie milczenie zapanowało po ostatnich słowach Marcela.... Wszyscy współbiesiadnicy zdawali się osłupieni rozwiązaniem tej ponurej historyi.
Sam dopiero Marcel przerwał milczenie:
— W kilka dni po pogrzebie komendanta Raula, — rzekł, — upraszałem jako o łaskę i otrzymałem pozwolenie opuszczenia pułku, przypominającego mi tak smutny wypadek.... Zamieniłem się z oficerem mojego stopnia i wkrótce otrzymałem epolety porucznika. Możnaby sądzić, że z niebios mój przyjaciel, moja ofiara, popierał mnie jeszcze.... Oto moja spowiedź, panowie... Teraz powinniście zrozumnieć, panowie, dla czego wino mnie przeraża....
Po kilku sekundach Jerzy zapytał:
— A portret komendanta?...
— Nie opóścił mnie od owej strasznej chwili kiedy otrzymałem go przy łożu umierającego.... Oto on.
Jednocześnie Marcel odpiął mundur i pokazał owalny medalion, oprawny w cienkie złote kółko, zawieszony na piersiach na czarnym jedwabnym sznurku.
Marcel zdjął medalion ze sznurka i portret przeszedł z rąk do rąk wszystkich współbiesiadników, siedzących wokoło stołu.
Komendant Raul nie był przedstawiony W mundurze. Mógł mieć trzydzieści pięć lub sześć lat w epoce kiedy malarz zdejmował jego portret. Twarz jego odznaczała się regularnością, dystynkcyą, a szczególniej, cudownym wyrazem słodyczy i dobroci.
Medalion powrócił do Marcela, który przycisnąwszy go do ust, zawiesił go na zwykłem miejscu, blisko serca.
Wrażenie tego opowiadania, które powtórzyliśmy, nadzwyczaj źle oddziałało na wesołość uczty, rzuciło chmurę na wszystkie umysły.
Jerzy szczerze żałował wywołania tego opowiadania, grożącego przemianą wesołego festynu na prawdziwą stypę, a wiedzą wszyscy jaką smutną robi minę gospodarz domu, kiedy goście jego ponurzy są i milczący!!...
Aby zwalczyć to ogólne usposobienie do melancholii, Jerzy dał znak lokajem i mocne wina poczęły krążyć w tak ogromnych ilościach, że niewątpliwie musiały zatopić ponure myśli.
Rezultat ten, niezawodny dla młodych głów, nie dał długo oczekiwać na siebie... przeto zapomniane o śmierci komendanta Raula, wesołość na nowo ogarnęła umysły, uśmiech ukazał się na ustach i śmiałe żarty poczęły się znowu krzyżować.
Pod wpływem hulaszczej wesołości, niektórym z współbiesiadników przyszło na myśl, że byłoby bardzo zabawnem i ciekawem skłonić Marcela do zerwania ze zwykłą wstrzemięźliwością i studyować dziwne i prawie fantastyczna skutki, jakie wywołuje wino na tę naturę spokojną i szczerą.
Noty dyplomatyczne zamienione zostały cichym głosem około stołu i Jerzy, który, aby rozweselić innych, ożywiał się sam coraz bardziej, chętnie przystąpił do spisku.
Jeden z gości wziął na siebie inicyatywę; wstał z krzesła i rzekł:
— Panowie, napełnijcie kielichy... wzniesiemy zdrowie gospodarza, naszego drogiego przyjaciela Jerzego Herberta....
Chwila działania nadeszła:
Młody oficer, który siedział obok Marcela i nazywał się Edgar de Saint Pons, pochwycił jeden z kieliszków, stojących przed panem de Labardés i napełnił go szampanem, wołając:
— Ah! poruczniku, zdrowia naszego przyjaciela Jerzego nie można przecież spełnić wodą:
— Wszystko jedno jakiego rodzaju napój, abym tylko złączył się z wami ustami i sercem... a wiecie dobrze, ze serce moje i usta z wami się zgadzają.
— Przeciwnie, chodzi o to bardzo... uczyć to powśięcenie, kochany nasz gościu, wypij tym razem kieliszek szampana... jeden kieliszek.... Będzie to wyjątek od reguły... lecz, jak wiesz, wyjątki dowodzą reguły.
— Tak, tak... — zawołało kilka głosów, — wina!! Pić zdrowie wodą przynosi nieszczęście temu, którego toast się wznosi....
— Jakto! panowie, — wyjąknął Marcel tonem wyrzutu, — żądacie tego po tem co wam opowiadałem!
Jerzy wystąpił z interwencyą:
— Mój kochany przyjacielu, — rzekł, — łączę moją prośbę z żądaniem tych panów, abyś łaskawie spełnił poświęcenie, którego oczekują po tobie. Czyż mają być jakie złe skutki?... żadne... Przypuszczając, (co jest zresztą nieprawdopodobne), że jeden haust wina d’Aï, wprowadzi cię w stan egzaltacyi i uczyni cię bardziej kłótliwym i zawadyaką aniżeli był nim Roland Szalony zabijający pastuchów, lub ów Don Quichotte atakujący wiatraki i mulników, dajemy ci słowo honoru, nie odpowiedzieć na żadną z twej strony prowokacyę i pozwolimy dać się posiekać na drobne kawałki, jak mięso do pasztetu.... Widzisz więc, że możesz spróbować, nie narażając się na żadną katastrofę.
— Jednakże, — rzekł Marcel, wahając się, — przyrzekłem sobie... przysiągłem...
— Oh! — mówił Jerzy, — na ten raz zwalniamy cię wszyscy od przysięgi!... Cóż u dyabła!... wyratowałeś mnie wczorajszej nocy, — dodał śmiejąc się, — winienem ci wdzięczność... nie możesz mi zatem odmówić....
— Chcesz tego koniecznie?...
— Tak jest, mój drogi, koniecznie!!...
— A więc niech twoja wola się spełni a nie moja!
— Panowie, jestem gotów spełnić z wami toast za zdrowie naszego przyjaciela Jerzego....
I Marcel schwycił kielich napełniony przez Edgara de Pons.
— Brawo!! brawo! — zawołali wszyscy współbiesiadnicy i pierwszy, który zaproponował toast, wstał znowu mówiąc:
— Za drowie Jerzego Herberta!...
Wszystkie kielichy zostały wypróżnione duszkiem, kielich Marcelego zarówno jak wszystkie.
Po chwili Jerzy zapytał;
— I cóż Marcelu, doświadczasz czego?
— Niczego! — odpowiedział porucznik.
— Więc widzisz, może to straszne usposobienie, o którem mówiłeś, przeszło już w zupełności i nigdy już nie powróci....
— Być może... W każdym razie, nie myślę próbować....
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że uległem waszym naleganiom z przyjemnością... że czułem się szczęśliwy pijąc za twe drowie, lecz teraz nie będę już pić więcej....
— Jakto! odmawiasz wznieść z nami toasty, jakie zaproponuję?...
— Tak.
— Jakiekolwiek one będą?...
— Bez najmniejszej wątpliwości, jakiekolwiek by były?...
— Czy tak sądzisz?
— Więcej aniżeli sądzę, jestem pewny....
— A więc mógłbyś się może pomylić....
— A to wyborne, — rzekł Marcel uśmiechając się, — ciekawym to widzieć, przyznaję....
— A zatem drogi przyjacielu, ujrzysz to i to natychmiast! Rzucam ci rękawicę, że nie odmówisz toastu, który wzniosę....
— Wyzywasz mnie?...
— Tak, sto razy tak!!...
Nowy uśmiech ukazał się na ustach młodzieńca.
— Czekam, — rzekł.
— A ja jestem gotów.... Posłuchaj Marcelu, a jeżeli ośmielisz się odmówić!... — Panowie, pić będziem na pomyślność armii francuzkiej i jej zwycięztwa, w pełnej chwały wyprawie Afrykańskiej!... I cóż Marcelu, co ty na to mówisz?
Porucznik skłonił się.
— Mówię, — odrzekł, — że macie słuszność wyzywać mnie! Byliście z góry pewni mego posłuszeństwa!... Tak jest, niewątpliwie, wypiję za armią, choćby moja ręka miała uschnąć, niosąc czarę do mych ust.
I Marcel, biorąc butelkę szampana z rąk Edgara de Pons, napełnił sam kielich po brzegi i wypił do ostatniej kropli, podczas gdy Jerzy powtarzał formułę toastu.
— Lecz teraz, — rzekł z siłą, stawiając kielich na stole, — tym razem, to już ostatni!!...
— Zobaczymy!! — rzekł Jerzy do siebie.
Od pewnego czasu, tajemnicza rozmowa miała miejsce cichym głosem, pomiędzy Edgarem de Pons, a kamerdynerem.
Lokaj ten odpowiedział na ostatnie słowa młodego człowieka, gestem zrozumienia.... Wyszedł z sali jadalnej w tej samej prawie chwili, niosąc flakon pełen płynu, bezkolorowego i przezroczystego jak skalna woda i postawił go w miejsce nawpół wypróżnionej przez Marcela karafki, od czasu początku uczty.
Wieczerza trwała już przeszło trzy godziny wszyscy mówili jednocześnie, nie bardzo słuchając pomówią sąsiedzi, a szczególniej nie odpowiadając na zadawane sobie pytania. — Dziwaczne frazesy wybuchały jakby rakiety... urywki śpiewek jakichś dawały się słyszeć, nagle rozpoczęte i wkrótce przerwane niepewnemi głosami.
Żaden ze współbiesiadników nie mógł się pochwalić zachowaniem dostatecznej dozy zimnej krwi, a Jerzy Herbert nie mniej jak wszyscy inni.
Nagle obrócił się do Marcela i powtórzył mu pytanie, zadane przed chwilą.
— No i cóż, powiedz, czy doświadczasz czegoś?
— Głowa mnie boli... krew mi się zapala... zdaje się, że moje żyły napełnione są ogniem....
— Czy cierpisz?...
— Nie, jest to przeciwnie uczucie bardzo przyjemne.
— Eh!... doświadczasz więc tego co i my wszyscy!... Pij więc mój drogi, jesteś dzielny!... Chyba wtedy stajesz się złośliwym, kiedy przebierzesz miarę!
Potem, nie zważając na odpowiedź porucznika, Jerzy zawołał:
— Panowie! wznoszę toast na cześć pięknych dam Prowansalskich...
— Przyjęto!... — odrzekł jeden z współbiesiadników, — lecz proponuję małą modyfikacyą....
— Co za modyfikacyą?...
— Następującą: zamiast uogólniać, wznieśmy zdrowie oślepiającego cudu, łączącego w sobie wszystkie piękne kobiety tej prowincyi!... Wypijemy zdrowie pięknej Prowansalki!!...
— Tak, tak, — odpowiedział Jerzy z błyszącemi oczami, — wypijemy za zdrowie, najpiękniejszej z najpiękniejszych, panny de Presles! Marcel, twój kielich jest próżny... napełnij go... i pijmy!...
— Nie, to dosyć... to zbyt wiele... boję się!...
— A więc, — rzekł żywo Edgar de Saint Pons, — jeśli się obawiasz, poruczniku, dolej wody do swego wina... naleję ci.
I napełnił kielich, w równych dozach, różowawym szampanem i płynem zawartym w karafce.
— Pijmy!! — powtarzał Jerzy, — pijmy! Niech żyje piękna Prowansalka!!...
Marcel podniósł pełny puhar i nagłym ruchem, wrzucił, jeśli możemy tak się wyrazić, w usta zawartość kielicha.
W tej samej chwili kruchy kryształ wypada mu z ręki i jakby zmiażdżony upada na stół, podczas gdy młody człowiek wydaje krzyk tak ostry, tak dziwny i przeraźliwy, że zapanował nad całym tumultem i nakazał mu milczenie.
— Co ci się stało?... — zapytał Jerzy zaniepokojony... — co ci jest, mój przyjacielu?
— Nie wiem... wypiłem ogień... szał mnie ogarnia... czuję, widzę.... Strzeżcie się wszyscy!... strzeżcie się!...
Podczas gdy Marcel tak mówił, fizyonomia jego stała się przerażającą, rodzaj obłędu malował się w jego oczach, dwie czerwone plamy wystąpiły mu na policzkach straszliwie bladych, uśmiech złowrogo szyderski błądził po jego ustach.
— Cóż ja wypiłem? czego mi nalano? — jąkał ochrypłym głosem, jakby mówiąc do siebie. — Ah! teraz cierpię... cierpię!!... Cóż ja wam uczyniłem?... Chcieliście... przywołaliście szatana... przybył... Strzeżcie się!!...
Głowa młodzieńca opadła na piersi... wszyscy współbiesiadnicy wstali i oddalili się od niego, jak od niebezpiecznego szaleńca.
Edgar de Saint Pons nie mógł sobie datować smutnej myśli dolania kirszu do szampana porucznika.
Marcel podniósł głowę... oczy jego ciskały błyskawice... plamy na policzkach okrywały teraz twarz całą.
Chciał mówić, lecz nie miał czasu.
Wrzask jakiś, wydający się echem straszliwego krzyku wydanego przez niego chwilę przedtem, wpadł na skrzydłach wiatru, przynoszącego dotychczas radosne dźwięki orkiestry. Była to jakby rozdzierająca jakaś skarga, rozpaczliwe wołanie osłabione odległością, lecz tak ponure, tak złowrogie, że wszyscy współbiesiadnicy Jerzego uczuli zimny dreszcz, przechodzący im po skórze i pobiegli do okien.
Straszliwy widok rozpostarł się przed ich oczami.
Głębokie ciemności zdawały się uilluminowane, jakimś dziwnym meteorem, lub snopami kapryśnemi niezmiernego fajerwerku.... Ponad stuletniemi drzewami parku, dotykającemi ogrodu bastydy, niebo było czerwone jak krew i od czasu do czasu krzyżowały się długie snopy płomieni i iskier.
— Panowie... panowie...krzyczał Jerzy zmienionym głosem, — pożar pożera willę Salbert.... Być może potrzebują młodych i silnych ramion, — biegnijmy!!...
I rzucili się do drzwi.
— Idźcie! — wyjąknął Marcel, śmiejąc się tym śmiechem przerywanym, będącym niezawodną charakterystyką szaleństwa... — Idźcie!... Będę tam przed wami!!...
Potem, podczas gdy młodzi ludzie zbiegali ze schodów, aby dostać się do gościńca prowadzącego do willi Salbert, porucznik jednym skokiem wpadł na balkon... rękami zawiesił się balustradach złoconych i z wysokości pierwszego piętra spuścił się na ziemię.
Grunt świeżo skopany znalazł się pod jego nogami i ten niebezpieczny upadek sprowadził mu tylko lekki, przechodni zawrót głowy.
Marcel zoryentowal się, a łatwo mu to przyszło, zwiększające się bowiem światło pożaru tworzyło olbrzymią pochodnię.
Szalonym biegiem pędził ku granicznemu murowi i w parę minut dopadł do niego. W pobliżu muru rosło młode drzewo, którego gałęzie splatane były z konarami klonu sąsiedniego parku....
Wdrapał się na to drzewo ze zręcznością dzikiego kota, zawiesił się na gałęziach klonu, z których kilka złamało się pod jego ciężarem, staczał się z gałęzi na gałąź, chwytając się jednak zawsze i unikając niezawodnego upadku.... Nakoniec, nierozumiejąc sam, jakim zdołał to uczynić sposobem, znalazł się na wierzchu muru... Zawieszając się wówczas palcami, tak jak to uczynił z balustradą balkonu, spuścił się znowu i poraz drugi znalazł się na ziemi bez szwanku.
Kierowany tajemniczym instynktem, nie zawodzącym go wcale i wskazującym mu pośród labiryntu ciemnych ścieżek najkrótsze aleje, pobiegł z szybkością ku palącej się willi.
Trzy lata temu, w fatalnym dniu zabójstwa komendanta, Marcel w szale bezmyślnym, czuł pragnienie rozlania krwi!...
Dziś ogień go przyciągał.
W miarę jak szedł naprzód, mógł zachwycać się wspaniałemi okropnościami pożaru, przybierającego teraz rozmiary, wybuchu wulkanu... wierzchołki starych drzew nurzały się we mgle ognistej, niezliczone ogniste szczątki, unoszone wiatrem, na każdym kroku padały na mech gęstwiny i groziły podpaleniem całego parku... — krzyki, jęki, skargi dawały się słyszeć, a odpowiadały im niekiedy ochryple wrzaski, podobne do ryku dzikich bestyi, wietrzących krew świeżo przelaną.
Z pewnością, zdarzyło się tam coś więcej niż pożar, niewątpliwie ogień nie był jedynym aktorem dramatu, rozgrywającego się podczas tej strasznej nocy!!...
— A więc cóż cię działo?...
Marcel wkrótce miał się dowiedzieć..
Biegu niezwalniał ani na chwilę.
W koło niego drzewa stawały się coraz rzadsze. Nakoniec wpadł na wielką murawę, której centrum stanowiły budynki przez ogień pożerane....
Nie zatrzymał się....
W godzinę mniej więcej od chwili wyjazdu swego z zamku Presles, kareta generała zatrzymała się przed zasłanemi dywanem, przybranemi w kwiaty i rzęsisto oświetlonemi schodami willi Salbertów.
Już Zgromadziło się było sporo zaproszonych... salony poczynały się napełniać i niemałą już przetańczono ilość walców i kadrylów.
W chwili, gdy hrabina z Dianną wysiadały z karety, jeden szept przebiegł salę z szybkością iskry elektrycznej:
— Piękna Prowansalka!... piękna Prowansalka przybyła....
Czarowny to przywilej rzeczywistej piękności!... Ukazanie się Dianny de Presles na jakiejś zabawie bywało zazwyczaj prawdziwym ewenementem. Młoda dziewczyna wiedziała o tem, ale to ją bynajmniej nie wbijało w dumę.
Przyznaj szanowny czytelniku wraz z nami, że na to trzeba być naturą prawdziwie wyjątkowo uposażoną!...
Zawiadomiony tym szmerem, o którym powyżej wspominaliśmy, konstatującym przybycie cudu okolicy, margrabia Salbert z kurtuazyą pana domu i rycerskością magnata, ex-dworzanina dworu króla Ludwika XVIII, pospieszył wybiedz naprzeciw matki i córki.
Pan de Salbert był skończonym typem tych dworaków, których wdzięczne profile spotykamy na każdej kartce pamiętników zeszłowiecznych. Pomimo lat siedmdziesięciu, twarzy jego arystokratycznej a rozumnej nie przecinała ani jedna zmarszczka; oczy jego połyskały ogniem uprzejmości, włosy białe wydawały się raczej kokieteryą przy tej twarzy nie młodej, tak bardzo przywodziły na pamięć puder używany przez szlachtę na dworze Ludwika XV.
Nie przesadzimy ani trochę utrzymując, że margrabia wydawał się młodym.
Pani Salbert niemniej obdarzoną była tym rzadkim a cennym przywilejem zakonserwowania.... Co najwyżej wyglądała na lat czterdzieści ośm lub pięćdziesiąt, a przecież była już babką, a jej wnuczka Estera de Fresnaye była w tymż samym wieku co Dianna Presles.
Panna Fresnaye, jedna z najserdeczniejszy przyjaciółek Dianny, bawiła w tej chwili właśnie wraz z swą rodziną w willi Salbertów, gdzie rok rocznie przebywała dwa do trzech miesięcy.
Margrabia podał ramię hrabinie i wykładając jej znaczenie słynnego wiersza Horacego: Matre pul chrà filia pulchior, z tą galanteryą, wolną od banalności, której tajemnica zatraconą została wraz z ostatnimi przedstawicielami generacyi, poprzedzającą naszą, poprowadził ją do salonu. Dianna wsparta na ramieniu ojca postępowała za matką i markizem.
Hrabina była tak piękną, że pomiędzy zaproszonymi, ci, co znali tylko z rozgłosu piękną Prowansalkę, brali ją za córkę.
Panna de la Fresnaye wybiegła uściskiem powitać Diannę, której nie zazdrościła bynajmniej urody, aczkolwiek sama była zaledwie średnio ładną; obie młode dziewczyny przywitały się z wielką serdecznością.
Co roku, powiedzieliśmy to już, margrabia do Salbert z żoną opuszczali Paryż i udawali się do Prowancyi z początkiem kwietnie; w maju wydawali zazwyczaj bal świetny.
Uroczystość majowa 1830 r. jako zbiegająca się z odjazdem wojsk naszych na wyprawę Afrykańską, była obchodzoną solenniej jeszcze niż zazwyczaj; zaprosin rozesłano znacznie więcej niż zwykle i ogromne czyniono przygotowania, aby nie brak było przepychu balowi, który miał zebrać oprócz przyjaciół domu i znakomitości arystokratycznego świata okolicy, wszystkich dostojników urzędowych Tulonu, dwóch czy trzech admirałów i znaczną liczbę generałów armii.
Apartamenty recepcyjne willi były bardzo obszerne i mogły pomieścić znaczną liczbę zaproszonych... Mimo to wszakże margrabia uznał je za niedostateczne jeszcze i kazał w przeciągu dni kilku robotnikom miejscowym, z pomocą wprawnych tapicerów z Paryża, zbudować pawilon obszerny w maurytańskim stylu, który przeznaczony był na salę festynu.
Lekka ta budowa, cała złożona z desek i malowanego płótna zajęła część trawnika, rozciągającego się między parkiem i willą.
Elegancka, oszklona galerya połączyła bezpośrednio tę ostatnią z pawilonem, tak że panie opuszczając balową salę, aby przejść na kolacyę, nie potrzebowały narażać się na zaziębienie.
Pod plafonem (malowanym al fresco), tego zaimprowizowanego pałacu, ustawiono stół olbrzymi, do którego dwieście osób zasiadło jak najswobodniej.
Trzebaż dodawać, że nic nie mogło, jeśli już nie dorównać, to przynajmniej prześcignąć przepychu zastawy i porcelany, kryształów, sreber, co pokrywały stół ten!
Trzy żyrandole i dwanaście kandelabrów słały snopy olśniewającego światła na zastawioną wieczerzę, którą podać miano o drugiej po północy, aby tym sposobem dać chwilę odpoczynku roztańczonym.
Pozwólmy upłynąć kilku godzinom i wejdźmy do salonów willi w chwili, w której bal dosięgał szczytu swej świetności i swego ożywienia.
Diana de Presles była naturalnie królową uroczystości. Najwytworniejsza młodzież dobijała się o zaszczyt przetańczenia z nią bodaj jednego walca, a jej rejestrzyk balowy zawierał tak długi spis przyrzeczonych tańców, że piętnaście nocy kontredansów nie byłoby wystarczyło na dotrzymanie przyjętych zobowiązań.
W chwilę po przybyciu, spory zastęp młodzieży przedstawił się pani Presles, a pomiędzy nimi Dianna początkowo starała się odgadnąć, którzy to byli owi trzej pretendenci do jej ręki... wprędce jednak zmęczyła się tem bezowocnem studyowaniem i wołała oddać się całkowicie upojeniu w wirze tańca. Wyborna orkiestralna muzyka porywała ją z sobą w niedościgły świat harmonii i zachwytów, tak że chwilami, słuchając miarowego tego rytmu, zdawało jej się, że istotnie urastają jej u ramion skrzydła.
Zbity tłum przypatrujących się, a właściwiej wielbicieli, otaczał zwykle kręgiem każdy kontredans, w którym tańczyła Dianna, wdzięk bowiem ruchów i gracya panny de Presles biły w oczy na równi z jej pięknością: a posługując się porównaniem, dziś już przestarzałem, które przecież w 1830 roku nie raziłaby nikogo, śmiało utrzymywać możemy, że młoda dziewczyna podobną była do owej nimfy, o której mówi starożytny poeta, co to przechodziła tak leciuchno po ukwieconej łące, że nie pozostawiała na niej śladu swych kroków.
Strój zachwycający swą prostotą pięknej Prowansalki jednał jej również i podbijał wszystkich głosujących. Zachwycano się tą białą sukienką, która nie miała innych ozdób nad dwa bukiety fijołków. Jedyny klejnot, klejnot dziewiczy mimo swej drogocenności, naszyjnik z pereł otaczający szyję, której nie wyrównywał białością, budził w prawdziwy eutuzyazm.
Dokoła głosy powtarzały bezustannie z powstrzymywanem uwielbieniem te słowa, słyszane ciągle i wszędzie:
— Jakaż ona piękna, jaka piękna!...
Ogół pań naśladował bynajmniej porywającej prostoty stroju panny de Presles... znaczna liczba tancerek dopełniała wystawą bogactwa braków w swej piękności... — jak to powiedział niegdy Apelles o Helenie miernego jakiegoś malarza: Nie mogąc ją uczynić piękną, chciał przynajmniej zrobić ją bogatą....
Brylanty kupuje się, ale piękne oczy, długie włosy, różowe usta i białe zęby daje tylko Stwórca i nikt prócz Niego!...
Złoto więc i brylanty iskrzyły się w naszyjnikach i bransoletach, Niektóre tancerki niosły na swych ramionach i u ręki olbrzymie sumy.... Tym może zazdroszczono najwięcej, ale ich nie podziwiano — to pewna.
W przyległych salonach grano. Brzęk metaliczny luidorów, padających na zielone sukna, mięszał się z akordami muzyki i przyczyniał do ogólnej harmonii obrazu.
Około pierwszej po północy miało miejsce zdarzenie, które przeszło całkowicie niepostrzeżenie a które niemniej przecież wywarło wpływ niemały. Drobne to zdarzenie opowiemy tu ze wszystkiemi szczegółami.
Dianna tańczyła.
Pośród gromadki otaczających, którzy po za nią formowali galeryę, znajdował się człowiek, mogący mieć około czterdziestu czterech lub czterdziestu pięciu lat może, wyróżniający się zupełną niemal swą łysiną, surowem przycięciem faworytów, cienkiemi okularami w złotej oprawie i wyrazem fizyognomii nakazującym, urzędowym.
Był to prokurator królewski z Tulonu.
Rozmawiał z kilku osobami znajomemi, a w przerwach figur kontredansowych urywki tej rozmowy dochodziły ucha Dianny, nie zwracając na siebie przecież zbyt żywej uwagi młodej dziewczyny. Jednakże słyszała dość dokładnie wszystko co mówił.
— Niestety, nie! moi panowie, — wymawiał prokurator królewski, głosem swym dźwięcznym i nawykłym do formułowania z piorunującą elokwencyą zaokrąglonych frazesów wniosków, które padały na karki oskarżonych, jako nieubłagana maczuga logiki i prawa... — niestety!... nie!... w chwili, w której opuszczałem Tulon, żadna pewna wskazówka nie dozwalała nam mieć choćby nadzieję, że w bliskiej przyszłości szczęśliwy rezultat uwieńczy nasze bezustanne poszukiwania, że dochodzimy do pożądanego z takiem upragnieniem celu naszych wysiłków.... — Zbiegi są dotąd wolni... — sprawiedliwość jest rozbrojoną... — społeczeństwo pozostaje bezbronnem, wystawionem na najokropniejsze zamachy... — pomsta publiczna daremnie domaga się dotąd zadośćuczynienia, które wymyka się przed nią... Ludzie ci, dźwigający całe brzemię zbrodni, te potwory z góry przeinaczone pod miecz sprawiedliwości, obdarzeni są, zda się, smutną własnością, którą ośmieliłbym się nazwać fatalnym darem ewaporacyi.... W istocie, jak mgła ulotna, znikają oni, nie pozostawiając po sobie śladów. W tej chwili skazani jesteśmy wyłącznie na spodziewanie się wszystkiego tylko po szczęśliwym wypadku, który da nam w ręce koniec przewodniej nici i dozwoli nam, nowym Tezeuszom, iść na bój z minotaurem w jego jaskini. Jednakże, wzywając pomocy losu albo, używając właściwszego i godniejszego nas wyrażenia, pomocy Opatrzności, nie zaniedbałem równocześnie nic coby jej dopomódz mogło.... Począwszy od jutra, większa część brygad żandarmeryi z całego departamentu skoncentruje się w około Tulonu, a wtedy, wolno nam spodziewać się przynajmniej, że....
Druga figura kontredansa oderwała Diannę i nie dozwoliła jej dosłuchać końca tej mówki, z której wymowny urzędnik istotnie nie był bynajmniej niezadowolnionym.
Kiedy, po upływie dwóch czy trzech minut, piękna panna powróciła na miejsce opuszczone, prokurator królewski odpowiadał na zapytanie, zadane mu przez któregoś z interlokutorów.
— Tak, panie, — mówił — więcej niż czterech, Bogu dzięki!! — Piąty — jeden z galerników najbardziej może niebezpiecznych, nazwiskiem Piotr Farrie, został zabity wczoraj wieczorem z ręki młodego oficera, siostrzeńca jednego z bogatych obywateli okolicznych, pana barona de Labardès... Opatrznościowa, interwencya tego młodzieńca ocaliła prócz tego jeszcze życie przyjaciela, którego koń zrzucił między nędzników nawpół zadławionego i przebitego już nożem.
— A! do licha!! — zawołał ktoś, który świeżo przystąpił do tej grupy. — Przeciw komuż to ten zamach morderczy był wymierzony?...
— Przeciw osobie nadzwyczaj zajmującego i miłego chłopca, którego musisz pan znać i którego posiadłość graniczy z tym majątkiem, — odpowiedział prokurator królewski, — przeciw osobie pana Jerzego Herbert.
Dianna słuchała, jak wiemy.
Ciekawość jej obudzoną była całą, poprzednią opowieścią. Posłyszała nazwisko Jerzego Herbert, to nazwisko, które ona sama przed kilku godzinami jeszcze wymawiała lub sądziła, że wymawia z nąjzupełniejszą obojętnością, posłyszała je przyczepione do tych słów paru przejmujących zgrozą: przebity nożem, morderstwo... — Poczuła dziwny jakiś, dojmujący ból w sercu, pobladła, słabe westchnienie wyrwało się z jej ust i zmuszoną była użyć całej siły, aby się nie zachwiać.
Solo skrzypcowe właśnie się skończyło... janczarki orkiestry zagrzmiały... tancerz Dianny pochwycił jej rękę i pociągnął ją za sobą w wir kadryla.
Nikt nie spostrzegł tego przelotnego żywego wrażenia, po którem nie pozostało żadnego innego śladu nad bladość na aksamitnych licach pięknej Prowansalki.
Figura ta była już ostatnią tego kontredansa... orkiestra zabrzmiała końcowym akordem i umilkła.
Dianna zamiast powrócić na miejsce obok matki, poszukała w tłumie panny de la Fresnaye i wynalazła ją też nie bez pewnej trudności wprawdzie.
— Estero, — szepnęła jej półgłosem, ujmując pod ramię, — chodź....
— Gdzież to chcesz iść?... — spytała ciekawie wnuczka margrabiego Salbert.
— Do twego pokoju....
— Ależ w takim razie żadną miarą nie miałybyśmy czasu powrócić na następnego kontredansa.... Przed upływem trzech minut rozpoczną....
— Trzeba koniecznie, abyśmy wyszły na chwillę..., Duszno mi tutaj, potrzeba mi powietrza... jestem cierpiąca....
— Cierpiąca!, — powtórzyła Estera zaniepokojona mocno... — o! mój Boże!... Ależ to prawda... jakaś ty blada!... Co ci jest, kochana Dianno?...
— To nic... za chwilę to przejdzie. Mów ciszej... nic chcę niepokoić mamy, która gdyby wiedziała, że mi niedobrze, chciałaby wywieść mnie z balu....
— A więc chodź... — odparła pana de la Fresnaye z bohaterską abnegacyą, nie zejdziemy napowrót zanim nic przyjdziesz zupełnie do siebie....
Obie panny opuściły razem salony recepcyjne i przez boczne schody i labirynt korytarzy dostały się do pokoju Estery.
Zaledwie tam przybyły, Dianna rzuciła się na sofę i wzruszenie tajone wybuchnęło z tem większą siłą, że było tak długo i usilnie powstrzymywane.
Serce biednej dziewczyny poczęło rwać się w piersi jak uwięziona w klatce ptaszyna, co się z niej gwałtem wydziera na wolność. Ukrył» twarz w obu dłoniach i wielkie łzy jak perły poczęły spływać po jej twarzy.
— Dianno!! kochana Dianno!! — zawołała Estera wzruszona i wylękła, przyklękając obok przyjaciółki, której ręce pochwyciła w swe dłonie, czemu ty płaczesz?
— Ja nie wiem... — wyszeptała panna de Presles.
— Czy cię co boli?...
— Nie.... Przed chwilą czułam ból jakiś, ale to tak dobrze módz się wypłakać...
— Czy ci kto lub co sprawiło przykrość?...
— Nie.
— Z pewnością.
— Zapewniana cię....
— Jednakże płaczesz... a przecież nie płacze się bez powodu, — nastawnia panna de la Fresnaye.
— I ja sądziłam tak dotąd... ale zdaje się, żeś — my obie były w błędzie... — odpowiedziała Dianna, uśmiechając się z po za łez.
Uśmiech ten podobnym był do słonecznego promienia, co się przedziera przez chmury i potoki deszczy w chwilę burzy.
Odpowiedź ta nie zadowolniła w zupełności panny de la Fresnaye.
— Przykroby mi było zaprzeczać ci, moja droga, — odparła z minką najfiluterniejszą w świecie; — trudno wszakże wytłómaczć sobie, żeby kogoś nagle, pośród balu, przejął taki smutek, żeby się poczuło taką potrzebę samotności i potrzebę zalewania się łzami bez najmniejszej złej czy dobrej przyczyny.... A temu trudno dać wiarę!!...
— A przecież to najzupełniejsza prawda....
Panna Estera wstrząsnęła głową.
— Zobaczmyż, — powiedziała, — zkim to tańczyłaś ostatniego kontredansa?...
— Z jakimś panem, którego zawsze zapominam nazwiska i który zajmuje w Tulonie w jakimś zarządzie ważne stanowisko...
— Czy ładny jest i młody?...
— Ani jedno, ani drugie.
— Dobrze.... A o czemże mówił ci ten jegomość, ani młody, ani ładny.
— Nie wiem».....
— Jak to. nie wiesz?....
— Tak... nie słuchałam....
— Jeśli nie słuchałaś co ci mówił twój tancerz, to musiałaś słuchać co mówił ktoś inny... Mówiono po za tobą, nieprawdaż?... Cóż to mówiono?...
— Nie wiele wiem.... mowa była o ucieczce więźniów, o śmierci jednego z nich... o zabójstwie młodego człowieka.... waszego sąsiada.
— Pana Jerzego Herbert? — zapytała Estera, — Tak....
— No, nie zabito go znów tak bardzo, zapewnim cię, — ciągnęła młoda dziewczyna... — wyjeżdżałyśmy po południu powozem z babką... spotkałyśmy go... jechał konno, ukłonił nam się w przejeździć....
— A! — szepnęła Dianna.
— Czy ty go znasz, tego pana Jerzego Herbert?...
— Cokolwiek... bywał u mego ojca dawniej... teraz, już nie bywa....
— To tak jak tutaj... na skutek głupiej jakiejś rozprawy z moim dziadkiem... a szkoda, bo to był wyborny tancerz.... Nieprawdaż?... — spytała żywo Dianna.
Estera poczęła śmiać się śmiechem dziecka, świeżym i dźwięcznym.
— No, — zawołała po chwili, — teraz rozumiem już....
— Co rozumiesz?... — spytała panna de Preslas z mimowolnem pomięszaniem.
— Zrobiło ci się nagle niedobrze, skoroś się dowiedziała, że panu Herbertowi zagrażało niebezpieczeństwo, a teraz kiedy wiesz, że nic mu się nie stało, ot powracają ci już na twarz rumieńce, jakby je kto nakładał na policzki pastelą... Zdaje mi się, że to dość wyraźne....
— Cóż ty więc przypuszczasz?... — wybąknęła Dianna, której twarz oblał gorący rumieniec.
— Ależ po prostu to, że raczysz zajmować się nieco panem Herbert.... Nic w tem przecież nie ma złego....
— Estero!!...
— Co kochana moja?...
— Tyś szalona!!...
— O, ani troszeczkę!! — odpowiedziała młoda dziewczyna, której, twarz niezbyt ładna ale wymowna bardzo, przybrała wyraz pewności niesłychanie zabawny. — Byłam w klasztorze, droga moja, znam przewybornie świat i serce ludzkie!!... Kiedy duże mówiły między sobą, ja zawsze słuchałam... to mi dało doświadczenie!... Nie sposób mi dziś mylić się!! Wierzaj mi, Dianno, serce twoje przemawia za panem Herbert.
Żywy inkarnat policzków pięknej Prowansalki zamienił się w purpurę gorejącą, która zalała twarz jej aż po skronie.
— Estero... droga Estero... — rzekła niemal błagalnym tonem — twoje przypuszczenia istotnie są bezsensowne.... Zaklinam cię, dajmy temu pokój....
— Dajmy pokój skoro chcesz, — odparła panna de Fresnaye, — pojmujesz przecie, że za nic w świecie nie chciałabym sprawić ci najmniejszej przykrości... niemniej przeto pozostaję przekonaną o prawdziwości moich domysłów,.....
Następnie kiedy twarz Dianny przybierać poczęła wyraz wielkiego niezadowolnienia, Estera zmieniła przedmiot rozmowy.
— Czy ci już teraz zupełnie dobrze?... — spytała.
— Zupełnie, oprócz niejakiej trudności w oddychaniu.
— Słuchaj, ja ci zarzucę szal na ramiona i otworzę okno.... Czy chcesz?...
— Dobrze.... Zdaje mi się, że świeże powietrze powróci mi w zupełności siły....
— No... to i już... Teraz staraj się jak najprędzej przyjść do siebie, bo słyszę już muzykę. Tańczą bez nas, a to rzecz wielce smutna....
I panna de la Fresnaye poczęła wybijać niecierpliwą nóżką takt po dywanie.
— Czy chcesz mi zrobić wielką przyjemność?... — ozwała się Dianna.
— Alboż się o to pytać należy?...
— A więc nie trać rozpoczynającego się kontredansa... i idź coprędzej....
— Jakto!... bez ciebie?...
— Tak, bezemnie.
— A! bardzo proszę! nigdy!...
— Ja cię tak proszę.... Gdybym za prędko znalazła się pośród spiekoty salonów, czuję, że znowu zasłabłabym.... Pozostaw mnie tu przeto w twym pokoju na pół godziny, a potem przyjdź po mnie....
— Chcesz tego koniecznie?... — wymówiła młoda dziewczyna, którą myśl o nowym kontredansie bez niej przetańczonym piekła jak rozżarzone węgle — Powtarzam ci, tem mi sprawisz istotną przyjemność.
— A więc niechże i tak będzie... odchodzę, ale odchodzę przeciw mej własnej woli....
— Nie mów nic mojej mamie, że tu jestem....
— Bądź spokojna.
— I powróć tu za pól godziny.... Ja przyjdę już zupełnie do siebie i zejdziemy razem na salony....
— Zgoda, niech i tak będzie....
Estera uścisnęła swą przyjaciółkę i wybiegła spiesznie na korytarz, pomrukując półgłosem melodyjkę szalonego walca.
Dianna pozostawszy sama przystąpiła do roztwartego okna, potem wychyliła się i wzniósłszy oczy od ziemi otulonej w nocną pomrokę do niebios połyskujących miryadami gwiazd, poczęła myśleć....
O czemże myślała?...
Czyliż trudno to odgadnąć?... Nie zdaje nam się. Myślała o dziwacznej i niewytłómaczonej rewelacji tak niespodzianie uczynionej^ tajemnicy własnego jej serca... myślala o tem uczuciu nieznanem jej dotąd, które w przeciągu chwil kilku zrodziło się i wzrastało....
Przedewszystkiem zadziwiało ją to zjawisko!. Tak, dziwiła się, że doznaje coś innego wad obojętność dla tego, o którym przed kilku godzinami zaledwie, mogła mówić z tak głęboką obojętnością.
Dianna nie przyznawała się sama przed sobą, że kochała Jerzego Herbert, a potem czyż rzeczywiście go kochała!... nakoniec jednak musiała uznać, że człowiek ten poczynał zajmować miejsce jeśli nie w życiu jej to przynajmniej w myślach.
Tak ją gwałtownie przejęła sama myśl, że on znajdował się w niebezpieczeństwie... pobladła, zadrżała nawet na samo przypuszczenie... i dopiero obli te łzy przyniosły ulgę jej sercu...
Rzecz pewna, że to były dziwne, nieznane jej objawy!...
Dianna pragnęła się oderwać od tych myśli, które przejmowały ją instynktową trwogą.
Usiłowała przywołać sobie przed oczy obraz wszystkich młodych ludzi, przedstawiających się jej matce na początku balu, zadając sobie pytanie, który to z nich ma zostać wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jej mężem.
Widziadła w stroju czarnym i białych krawatach nie stawiły się zbyt posłusznie na wezwanie pięknej czarodziejki.
Jeden jedyny obraz tylko stawał upornie jej przed oczy, a obraz ten, który usiłowała odegnać daremnie, powracał bezustannie zawsze z tąż samą postacią, tą żsamą twarzą Jerzego Herberta!...
Zmęczona walką z tem widziadłem, Dianna przestała go odsuwać z przed swych oczu. A wtedy on ukląkł u stóp jej i głosem drżącym ze wzruszenia, mówił jej najczulsze ale zarazem pełne najwyższego poszanowania wyrazy... poprzysięgał jej z tą namiętnością cc się udziela słuchającemu, że nie pragnął nic nad szczęście nazwania ją swą żoną....
Dianna nie odpowiadała... ale słuchała go.
Ty było wiele... to już było za wiele!...
Przecież, powiecie mi, tu chodziło tylko o próżny obraz, o grę wyobraźni, o widmo....
Dziewczęta, młode dziewczęta, strzeżcie się takich widm o jasnych wąsach, co przychodzą w snach klękać przed wami i mówią wam z miłości!!...
Czytelnik, którego obojętny wzrok błądzi po kolumnach feljetonu, lub który przewraca niedbałą ręką kartki powieści, porzucając dziennik lub zamykając książkę kiedy go najdzie zmęczenie albo kiedy się znudzi, ani domyśla się tych wszystkich trudności, niemal niezwalczonych, jakie przedstawia w pewnych chwilach rzemiosło powieściopisarza.
My właśnie stanęliśmy u jednej z chwil takich! Trzeba nam iść pewnym krokiem, któregoby nic nie zdołało powstrzymać w załomach labiryntu, z którego wybrnąć nie sposób niemal... trzeba nam zebrać w dłoń naszą wszystkie nici wydarzeń rozlicznych i współczesnych... trzeba nam w opowieści faktów, które konieczność rozdrabnia co chwila, które pociąga raz na prawo to na lewo, nie zbłąkać się ani na chwilę i rzucić światło wszędzie naraz, pod grozą, że jasność, a co z nią równoznaczne, zajęcie, zniknąć może zupełnie; a zapewniam cię płochy czytelniku lekkiej książki, że to zadanie nielada i przechodzące o wiele siły tego poczciwego pana Dezyderyusza Nisard, wynalazcy łatwej literatury, a zarazem doskonałego i niezaprzeczonego typu literatury nudnej.
Opuściliśmy już zamek Presles dla wiejskiego domku Jerzego.... Z tego domku przerzuciliśmy się do willi Salbertów; następnie towarzyszyliśmy Diannie do pokoju Estery, a otóż teraz potrzebnem jest, abyśmy z kolei pozostawili znów piękną Prowansalkę, zatopioną w marzeniach i przenieśli się między godziną jedenastą a dwunastą w nocy na drogę prowadzącą do Tulonu, w pobliże oberży Lapin-Marin.
Długi wózek, nad którym obręcze drewniane pokryte były mocno wyciągniętem szarem płótnem, tworzącem rodzaj budki, ciągnął wolnym truchtem koń chudy i dychawiczny, po drodze, którą już przebiegaliśmy nieraz z naszym czytelnikiem, drodze prowadzącej od wiejskiego dworku Jerzego do willi Salbertów. drugą zaś odnogą do willi Labardès.
Na siedzeniu ze słomy, umieszczonem na przodzie wózka siedział ze spuszczonemi nogami mężczyzna w wieśniaczym stroju, którego rysów ciemność nie dozwalała rozróżnić zupełnie.
Trzaskał w takt z bicza i śpiewał głosem swobodnym i wesołym znaną piosenkę:
Czekaj że, czekaj woźnico!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wesoły ten podróżnik, ten wieśniak taki swobodny, to stara nasza, choć niezbyt serdeczna, znajomość, Coeodrille, którego widzieliśmy po raz pierwszy w oberży Croquemagota, na dwie godziny przed inwazyą galerników.
Nagle przerwał Coeodrille swą piosenkę i zwracając się ku głębi woza wymówił półgłośno, ale niemniej z wielkiem ożywieniem.
— Cichoż tam, u dyabła!! a tośmy tu ślicznie wpadli.
W pewnem, niezbyt wielkiem oddaleniu przed wózkiem słychać było regularny tentent, z jakim dziesięć koni podąża szybko.
Niebawem też pół zmrok niebios dozwolił rozróżnić trójgraniaste kapelusze, oazy te srebrnym galonem, lederwerki, formujące skośny krzyż Świętego Andrzeja na przodzie mundurów i długie pochwy stalowe, zamykające oczywiście długie ostrza....
Był to oddziałek żandarmeryi, odbywający rondy pod dowództwem podoficera.
Cocodrille napowrót począł nóćić coraz to donośniejszym głosem, przerwaną na chwilę piosenkę.
Wózek i oddziałek żandarmerii mieli się skrzyżować... śpiewak wydobywał z głębi swego gardła noty najdonośniejsze.
— Stój!! — krzyknął podoficer, skręcając w bok nędznego podjezdka Cocodrilie’a; ten ostatni zatrzymał się natychmiast.
Bandyta uniósł w górę swój kapelusz o szerokiem rondzie i spytał najnaturalniejszym tonem:
— Czy to o mnie chodzi, panie brygadyrze?...
Brygadyera owego znamy już.... Był to ten sam, z którym spotkał się Marcel Labardós na drodze, na krótko przed przybyciem do Tulonu i który udzielił mu był wskazówek co do zbiegów.
— Może bardzo być, że tak, a może i nie... — odparł podoficer, — to zależy od okoliczności.... Naprzód mój człowieku, jak się nazywacie?...
— Tomasz Lestalès, do usług, papie brygadyerze....
— Jakiemż rzemiosłem zajmujesz się i zkąd czerpiesz środki twego utrzymania?...
— Jestem posiadaczem gruntu i rolnikiem....
— Miejsce zamieszkania?...
— La Croi-Toulade... trzecia wioska na tej drodze, czwarty dom na lewo... będę tam za dwie godziny....
— Co to tam masz na tym wózku, sielski człeku, wieśniaku rolny?...
— Słomę, panie brygadyerze i nic więcej.... Jeżeli pan chce się o tem przekonać, to ja w mig wyrzucę ją z woza....
— Nie ma potrzeby... nie wydajesz się w moich oczach bynajmniej podejrzanym, lub zdolnym do wzbudzenia podejrzeń!... używaj przeto nadal osobistej twej wolności, włościaninie... przyznaję ci ją Jedź sobie w dalszą drogę, przy czem wyrażam osobiste życzenie, abyś ją miał pomyślną...
— Dziękuję, panie brygadyerze... Przepraszam czy nie mógłbyś mi pan powiedzieć, co też tam słychać o tych galernikach?
— Dotąd nie ma nic nowego jeszcze, ale ja śpię na jedno oko zaledwie... powiem ci tyle tylko... — Dobranoc, wieśniaku.
— Dobranoc, panie brygadyerze.... A wie!... zdechlaku!
Nieszczęsny koń smagany zapalczywie, wstrząsnął się i popędził jedną stroną drogi, gdy drugą tymczasem oddalali się żandarmi.
Cocodrille, rozradowany, rozpoczął ponownie piosenkę, przerwaną przez owo: »Stój!.. brygadyera.
Kiedy wóz przybył do miejsca, w którem rozszczepiała się droga na dwa ramiona, z których jedno jak wiemy prowadziło do willi Salbertów, druga zaś do willi Labardès, Cocodrille zatrzymał konia, zeskoczył z swego siedzenia, a nastawiwszy ucho czy zkąd odgłos jaki nie dochodzi i przekonawszy się, że dokoła jest pusto zupełnie, ozwał się:
— No, dalej chłopcy, na nogi i do roboty! Sam czas już skoro chcemy skończyć obie sprawy tej nocy i ulotnić się jutro rano....
W tej chwili w wnętrzu woza począł się ruch wielki. Słychać było szelest słomy, trzask drabin wózka i wypełznął nakształt płazu aż do otworu budki człowiek, który następnie zeszedł z wozu na drogę.
Za nim z kolei zeszedł drugi i trzeci aż ich wreszcie stanęło dziewięciu, wszyscy zajęci niezmiernie wyciąganiem i prostowaniem nóg i rąk pokurczonych i odrętwiałych tak długą pozycyą poziomą w ciesnem miejscu, w którem jeden musiał leżeć literalnie na drugim, jak sardynki leżą ułożone w blaszanem pudełku.
Personal dziewięciu bandytów składał się z czterech zbiegłych galerników, pozostałych przy życiu i pięciu mniemanych majtków z załogi brygu nanteńskiego le Quiberon.
Bryg tej nazwy istniał rzeczywiście i stał w przystani Tulonu, winniśmy wszakże dla honoru nanteńskiej marynarki oświadczyć, że żaden z tych pięciu nędzników nic był członkiem jego załogi.
Historya tych ludzi stanowićby mogła całą powieść (ohydną powieść zbrodni i hańby)... może opowiemy kiedy jeszcze w innej książce niektóre jej epizody, dramatyczne swą okropnością. Dziś niechaj nam wystarczy wiadomość, że dwu z nich nosiło niegdyś kaftan galerniczy; okoliczność, która zazwyczaj stanowi węzeł szacunku i sympatyi między emerytowanemu gośćmi galer. Wszyscy ci pięciu zaciągnęli się na mały kupiecki okręt holenderski i okrętten następnie sprzedali korsarzom, wymordowawszy poprzednio jego załogę.
Skoro pieniądze pochodzące z tej sprzedaży roztrwoniono na wszelkiego rodzaju rozpustę, bandyci, posiadacze pontonowej łodzi, która stanowiła jedyną ich własność, powzięli zuchwały projekt dopomożenia do ucieczki pięciu czy sześciu najniebezpieczniejszym galernikom, ich znajomym i wraz z nimi dokonać kilku rozbojów nieprawdopodobnych, w których głównym czynnikiem byłaby szalona odwaga, następnie zaś, obciążeni łupem, korzystając z posiadania łodzi przedostać się w jaki odległy kąt wybrzeży i tam rozdzielić między siebie zdobycz.
Widzieliśmy już jak się spełniła pierwsza część tego planu.
Piekielna szajka zamierzała zabrać się teraz do wykonania drugiej.
Skoro już wszyscy wysiedli, Cocodrille wziął konia uzdę i wprowadził go nie bez pewnej trudnosci na jeden ze wzgórków otaczających drogę i w ten sposób przeprowadził swój wózek przez pole pod kępę drzew oliwnych i do pnia jednego z nich przywiązał uździennicę biednego rosynanta.
— No, teraz, — ozwał się wesoły rabuś, który dzięki swej znajomości okolicy, znajomości, na której zbywało zupełnie jego towarzyszom, podjął się przewodnictwa tej ekspedycji, — trzech ludzi wystarczy w zupełności do pierwszej sprawy.... Biorę z sobą Piatra Caboul i Wincentego Jarry.... Za godzinę będziemy tu z powrotem i zabierzem się do wielkiego tańca!... Dajcie tu ślepą latarkę Wincentemu....
— Tutaj jest.
— Knebel i wór na słowiki Piotrowi....
— Tu są....
— A więc w drogę, a wy inni siadajcie w koło i bawcie się tu w jaką niewinną gierkę, do naszego powrotu.... Śpiewy, dysputy, kłótnie i w ogóle wszystko to, co czyni hałas jakikolwiek, surowo jest wzbronionem...
— Więc wybieracie się bez sznurowej drabiny? — zapytał głos jeden.
— A po co drabina?... — dorzucił Cocodrille. — Idziemy do miejscowości, w której wszystkie wyłomy w murach i ogrodzeniach są pozatykane pękami chróstu!... To daleko dogodniejsze jak wielkie schody, słowo honoru!
Po tej odpowiedzi, Cocodrille oddalił się z dwoma swymi wspólnikami i zniknął w ciemności w kierunku willi Labardès.
Reszta rabusiów zasiadła pod drzewami; postawiono wartę o kilka kroków, z misyą zaalarmowania na wypadek najmniejszego podejrzanego odgłosu i poczęto prowadzić z cicha rozmowę w tej ohydnej gwarze, której ani jedno słowo nie splami tych kartek.
Bliska godzina upłynęła.
— Cicho!!... — zawołał nagle wartownik, — zbliżają się....
Wszystkie szepty ustały i nic nie słychać było, prócz trzasku pistoletowych kurków, które odwodzono.
W tej chwili krzyk puhacza, naśladowany z niesłychaną doskonałością, rozległ się w pobliżu. To puhanie złowrogie, przypominająca tak charczenie konania, powtórzyło się dwukrotnie raz za razem.
— Nie ma się czego obawiać, — przemówił wtedy wartownik, — to nasi powracają....
W istocie Cocodrille i jego towarzysz, po upływie paru minut, wynurzyli się z ciemności.
— I cóż?... — spytały wszystkie głosy razem z żywą ciekawością.
— Cóż?... Zrobiono....
— A czy łatwo?...
— I tak i nie. Stary obudził się trochę zawcześnie... szamotał się i wyrywał jak pandur, a krzyczał jak. orzeł!!... nie chcieliśmy użyć pistoletów... trzeba było zakneblować mu usta i przeciąć żyły!... To nie do wiary, jak mu się dusza trzymała uparcie ciała!... Już nie pozostało kropli krwi w żyłach, a jeszcze poruszał rękoma i nogami.... Zresztą nie trzeba skarżyć się zanadto... postarał się przed śmiercią sam wskazać nam jeszcze kryjówkę z dukatami, chociaż pragnął ją obronić... bez tego niemało mielibyśmy kłopotu z wynalezieniem ich.
— Więc rezultat dobry?
— Nie tak jak się spodziewałam... jednak zawsze jeszcze ujdzie....
— Ileż?...
— Dwadzieścia tysięcy franków w złocie. Wedle tego com słyszał myślałem, że będzie daleko więcej... ale jak się zdaje, stary sknera musiał gdzieś lokować pieniądze.... Zawszeć jednak opłaciła się już robota, tem więcej, że wykonaliśmy to na poczekaniu, zanim inna, ważniejsza nadejdzie.... A teraz, moje pieszczotki, mówmy mało, ale mówmy dobrze... chodzi o to, aby rozegrać wielką grę z zajęciem i przyjemnością.... Krocz cała dobrze jest ułożoną, nieprawda?...
— Tak... tak....
— Pochodnie są?...
— Gotowe do zapalenia.
— A worek z sadzami?
— To ja mam go, — rzekł Jan Espareil.
— A szalupa?... gdzież jest szalupa, Japończyku? — ciągnął dalej Cocodrille.
Majtek, który nosił przezwisko Japończyka, odparł:
— Szalupa jest na piasku w małej przystani, którą trudno znaleść, o ćwierć milki od willi.... Zoryentowałem się dobrze, doprowadzę was do niej najprostszą drogą i nie będziem potrzebować więcej czasu nad trzy minuty, aby ją spuścić na morze....
— A więc wszystko idzie jak najlepiej i możemy iść spokojnie... tylko, moje dzieci, ostatnie zastrzeżenie....
— Jakież to?...
— Nie zwracajcie żadnej uwagi na złoto i srebro, jakby to była do prostu miedź lub ołów.... — Brylanty... nic nad brylanty!!... Jeśli zachowacie się przyzwoicie, możemy za chwilę zgarnąć do kieszeni milion lub dwa miliony... z tem, widzicie, żyć możemy wszędzie jak uczciwi ludzie.... I jeszcze jedna rzecz, a w dodatku rzecz wielce ważna... Jeśli nam chodzi o całość naszej skóry, nie rozpraszajmy się na prawo i na lewo, jak tylko rozpocznie się popłoch... jedność stanowi siłę!! Podczas działania nie używajcie nic prócz noży, zrozumiecie to dobrze dla czego.... Skoro już żniwo będzie dostateczne, ja się odezwę jak przed chwilą głosem puszczyka... wtedy w jednem mgnieniu oka sformować musimy czworobok i cofać się dając ognia z pistoletów do tych, którymby przyszła ochota nas ścigać, jeśli w ogóle tacy się znajdą, o czem wątpię, bo wszyscy wylęknieni będą, jak stado owiec, zaskoczone przez wilka. Zobaczycie jak będą uciekać, popychać się wzajem, przewracać się, biegnąc co najprędzej. Być może bardzo, że wyjdziemy z tego bez jednego zadrapania!... Skoro zaś już wydostaniemy się z parku, wówczas Japończyk obejmie dowództwo, stanie na czele kolumny i doprowadzi nas do szalupy... — Pewien ty jesteś, że ją odnajdziesz, Japończyku?
— Pewien najzupełniej.
— W takim razie wszystko jest przewidziane... bierzmy się do roboty wesoło!...
Cocodrille, sformułowawszy tak swe instrukcje, czem dał dowód, że był w nim materyał na niezłego strategika, wziął znowu konia za uzdę i wyprowadził go na drogę.
Rabusie weszli napowrót na wóz.
Cocodrille zasiadł znów na swem miejscu, na prowizowanym koźle i zaciął szkapę biczem.
Przejechawszy nieco skrzyżowanie dróg, odwrócił się do wnętrza powozu.
— Moi chłopcy... — ozwał się tonem niby uczuciowym, — tutaj to zeszłego wieczora padł nasz kolega, ten biedny Piotr Farric!... Poświęćmy łzę pamięci tego dzielnego towarzysza, poległego na polu chwały!!...
Niebawem wózek mijał dworek Jerzego Herbert... Wesołe krzyki i urywki piosnek rozlegały się z okien otwartych i oświetlonych.
Cocodrille pogroził pięścią temu domowi, a raczej jego posiadaczowi i mruknął przez zęby:
— Ah! łotrze, gdybym cię miał w ręku!! ale na nieszczęście nie mam cię!... Wreszcie któż wie?... na ciebie kolej przyjdzie nieco później może!... dyabeł nie zawsze stoi u drzwi uczciwych ludzi!!...
Koń, zacinany silnie, postąpił może jeszcze z jakie czterysta lub pięćset kroków, potem woźnica ściągnął mu nagle cugle i zatrzymał.
Od kilku chwil już wózek posuwał się wzdłuż muru, otaczającego park willi Salbert i wierzchołki rosochate drzew stuletnich tworzyły ponad drogą gęste sklepienie zieleni, które zwiększało jeszcze ciemnośći.
Na znak dany przez Cocodrille’a, bandyci zeszli z woza... dwa haki sznurowej drabiny zostały przerzucone przez mur, w który zagłębiły się silnie... jeden z galerników wspiął się po niej zręcznie, uzbrojony drugą drabiną, którą przyczepił tak jak pierwszą w ten sposób wszakże, że zamiast służyć do wejścia na mur, służyła ona do zejścia w głąb parku.
Dokonawszy tego, rabusie poczęli jeden po drugim wstępować tą chwiejną drogą. Cocodrille pozostał sam jeden na trakcie, zaciął konia, który puścił się napowrôt; unosząc z sobą próżny wózek, Następnie wdrapał się po drabinie i połączył z towarzyszami zebranemi u stóp olbrzymiego buku, który tworzył samo centrum klombu gęstego niezmiernie.
Park willi Salbert, jak to powiedzieliśmy, był tej nocy oświeconym niezliczoną ilością chińskich lampek i latarni różnokolorowych.
O kilkanaście kroków zaledwie od buku, dokoła którego zebrali się rabusie, znajdował się na skrzyżowaniu alei placyk porosły murawą. W pośrodku tego gazonu wznosiła się na granitowym piedestale statua Jesieni, nadzwyczaj piękna terra-cotta, wykonana wedle marmurowego starożytnego pierwowzoru.
Z jakie pół tuzina lampionów chińskich, zawieszonych u pni drzew, rzucało na tę statuę czerwone, żółte i niebieskie blaski i przeobrażało malowniczą tunikę posągu w rodzaj ubioru arlekinu.
Te barwne blaski rozświecały ciemność nocy aż po ów buk, gdzie oddziaływały już wprawdzie dość słabo, zawsze przecież dostatecznie jeszcze, aby można było rozróżnić dokładnie przedmioty.
— Wybornie!!... — zawołał Cocodrille, — ci wielcy panowie, bądź co bądź jednak nie robią nic tak jak inni!!... Postarali się nawet o oświetlenie mojej garderoby!... trzebaż nie zapomnieć podziękować im za tę uprzejmość niebawem, pod grozą uchybienia wszelkim przepisom grzeczności!... Dalej więc, moje pieszczotki, zróbmy jak panie aktorki... nałóżmy wprzód różu i blanszu, aby być piękniejszymi żabim nam przyjdzie rozpocząć komedyą!!...
Śmiech ogólny, natychmiast stłumiony, przyjął wesoły ten żarnik Cocodrille’a; następnie każdy zajął się tą czynnością, którą przywódca szajki nazwał był różowaniem i blanszowaniem.
Jeden z rabusiów rozwiązał sznurek małego woreczka napełnionego sadzą; następnie wszystkie ręce jedna po drugiej zanurzały się w jego głębi, z kolei przechodząc na wszystkie twarze.
W przeciągu kilku sekund zaledwie galernicy i majtkowie przeobrazili się w rodowitych mieszkańców Kongo; z pośród tych masek ohydnych, oczy błyskały ponurym i srogim blaskiem.
Cocodrille, ten typ, daleko powszechniejszy niżby sądzić można, wesołości w pośród zbrodni, począł śmiać się, śmiechem niemym i zdławionym, przypatrując się swym towarzyszem.
— A, do licha!! — mruknął — tośmy piękni!! niech mnie dyabli wezmą, moje pieszczotki, nie sposób byłoby nam śpiewać dzisiaj:
Utop w mych oczach twe oczy,
O, ty piękna, czarnowłosa!!...
Zresztą trudnoby utrzymywać, że dziś stąpamy po kwiecistych miłości ścieżkach!... nie mamy też najmniejszego zamiaru oddawania się miłosnym podbojom!... owszem, im będziem brzydsi eom lepiej to dla nas... tem większy tylko sprawimy efekt... A więc dalej, jeszcze jeden pokład, moje dzieci, malowidło będzie tem lepsze!!
Posłuszeństwo szybkie i bierne było odpowiedzią na nowe to wezwanie przywódzcy, którego poważanie i władza wzrastały z każdą chwilą i stawały na coraz silniejszych podwalinach.
— Pochodnie... — rzekł on następnie, — rozpocznijmy ich podział....
Pęk złożony z tuzina może pochodni żywicznych, równie przydatnych do zajęcia się żywym płomieniem, jak wydzielających z siebie snopy dymu, został rozwiązany. Każdy wziął za jedną.
— Niedawne, — ciągnął Cocodrille, — udało mi się w charakterze muzykanta krążyć w koło tego domu i doskonale przepatrzyłem wszystka, co nam potrzebne jest wiedzieć.... Powiedziałby kto, że zarządzono tu wszystko dla naszej najzupełniejszej wygody.... Wielki pawilon, który kazał zbudować stary margrabia przed dwoma czy trzema dniami, wystawiony jest z suchego drzewa i pomalowanego płótna... to też palić się będzie jak pudełko zapałek. Jest nas tu dziesięciu... usiłujmy przeto podpalić go w dziesięciu naraz miejscach.... Balownicy stracą od razu głowy i nie mam im tego za złe bynajmniej, trudno nie stracić jej w obec mniejszej nawet katastrofy... ale powtarzam wam, kochani moi towarzysze i nie mógłbym nigdy zanadto kłaść wam tego w uszy, niech was niezatrzymują takie drobnostki jak stołowe srebra... Brylanty, nic nad brylanty!!...
— Bądź spokojny, Cocodrille, zastosujemy się do tego! — odpowiedział jeden z uczestników wyprawy, wyrażając uznanie całej szajki dla praktyczności tego zlecenia.
— Liczę na to! — A teraz, moje pieszczotki, wyjdźmy z tego zagaju... nic nie stoi na przeszkodzie podniesieniu kurtyny i rozpoczęciu widowiska...
Bandyci utorowali sobie drogę pośród splecionych z sobą krzaków i niebawem stanęli u stóp posągu Jesieni.
Cocodrille odczepił jeden z chińskich lampionów, przedarł jego papierową barwną powłokę, aby można było łatwiej zapalić pochodnie u płomienia świecy, palącej się w pośrodku.
On pierwszy dał przykład, a kiedy żywiczne pochodnie zajęły się płomieniem i napełniły cały taras trzaskiem swych płomieni i gęstym dymem, zawołał:
— Pochodnie w lewą rękę... noże w prawą... a ponieważ my, nie kto inny, powinniśmy zaalarmować balowników, jeślibyśmy przeto na drodze do willi mieli spotkać kogo, tem gorzej dla tego kogoś.... Rozumiecie mnie dobrze?...
— Tak... tak... — odpowiedziały zgodnie wszystkie glosy... — to się rozumie, dobrze!!...
— A więc, chłopcy, naprzód!!...
Cocodrille pierwszy poskoczył w aleję, prowadzącą ku tarasowi willi, reszta nędzników podążyła za nim, jak istny pochód demonów.
Pozostawiliśmy Diannę de Presles, owiniętą wielkim szalem, opartą o futrynę okna otwartego w pokoju Estery i błądzącego nieuważnem spojrzeniem w ciemnościach, w których tonął widnokrąg, gdy tymczasem widmo, co przybrało na siebie rysy Jerzego Herberta, stawało wciąż przed jej myślą.
Chwilami oczy Dianny, zmęczone zagłębianiem się w dalekiej ciemności, zbiegały na park i taras.
W parku, z pośród gałęzi wielkich drzew widać było przebłyskujące migotliwe światełka w pewnych odstępach, jak chmary świętojańskich robaków świecą pod krzakami, różnokolorowe ogniki illuminacyi. Było to oryginalne zarazem i urocze.
Co do tarasu, który bezpośrednio i dokładnie widzieć mogła młoda dziewczyna, oświetlony on był tak, jakby go oblewało potokami swego światła południowe słońce, dzięki olśniewającej jasności oświetlenia pawilonu.
Nagle uwagę Dianny zajęło całkowicie nowe zjawisko, z którego nie mogła sobie żadną miarą zdać sprawy.
Blaski liczne i świecące jak błyskawice zdały się gonić po jednej z najciemniejszych części parku, i kierowały się szybko ku tarasowi.
— Co to być może? — zapytywała się panna de Presles z niejakiem zadziwieniem, bez najmniejszej wszą leże obawy.
Jakże można, w istocie, przypuścić jakieś zagrażające niebezpieczeństwo, kiedy o piętro niżej pod nią wesoła odzywa się orkiestra i dwieście osób oddaje się z zapałem przyjemności wspaniałej zabawy?...
Jednakże dziwne te ogniki zbliżają się widocznie z szybkością, która wydała się Diannie tem fantastyczniejszą, że spoglądała na ten pochód z wysokości.
Nakoniec dosięgły krawędzi tarasu... minęły już ostatnie wielkie drzewa i naraz rozsypały się po całym tarasie.
Wówczas Dianna. mogła już rozróżnić dziesięciu ludzi, dziesięciu murzynów, demonów dziesięciu, dziwacznie przybranych, wstrząsających pochodniami, a migających w powietrzu ostrzami noży, co sypały błyskawice.
Panna de Presie doznała wrażenia podobnego do nagłego ogłuszenia... zwątpiła naraz o własne przytomności, o swych zmysłach... przetarła obu dłońmi po kilkakroć oczy:
— Czy to śni mi się?... Sądziła, że to chyba jakaś hallucynacya, jakieś optyczne złudzenie lub może jakieś przebranie się kogo z zaproszonych, wszystko wreszcie, prócz tej rzeczywistości straszliwej i ze wzrastającą trwogą powtarzała sobie:
— Ale cóż to być może, co to być może?...
Na nieszczęście nie długo trzeba było czekać na rozwiązanie straszliwej zagadki.
Czarni ludzie, wstrząsając pochodniami, nie zwolnili bynajmniej szybkiego swego biegu... tak dosięgli pawilonu, który nagle otoczyli kręgiem ognia... płonąca żywica dotknęła płócien pawilonu w dziesięciu naraz miejscach i długie płomienne języki poczęły lizać ściany lekkiego budynku, równocześnie rozległ się okrzyk straszny, dziki, okrzyk, co jak się zdało nie wychodził chyba z ludzkich piersi taki był przeraźliwy, taki nieludzki jakiś, okropny i wzbił się w niebo wraz z poczynającym się dymu obłokiem.
Jakby w odpowiedzi na ten zagłuszający okrzyk rozległy się straszne wołania trwogi, śmiertelnego przestrachu, krzyki agonii, rozpaczy.
Dianna blada, zgnębiona, drżąca wciąż jeszcze stała u okna.... Nie mogła już teraz wątpić o świadectwie własnych oczu... widziała, słyszała dokładnie; kolumny dymu wznosiły się aż do niej... języki ogniste oślepiały ją swym blaskiem... zgiełk, jęki, wycie piekielne wzrastało z każdą chwilą... już teraz nie zapytywała siebie, czy śni... zadawała sobie pytanie, czy nie oszalała!...
Trwało to dwie lub trzy minuty zaledwie.
Ten przeciąg czasu tak krótki wystarczył, aby nadać pożarowi niesłychane rozmiary... cały pawilon płonął jak krater wulkanu... zwoje płomiennych płócien powiewały jak ogniste flagi w powietrzu i niosły już pożogę na fasadę willi... płonęły żaluzye u okien, pękały szyby....
Dianna poczuła nagle, że ją obejmuje i okala wir dymu i płomieni... cofnęła się z krzykiem przerażenia i zapragnęła uciekać, ale wtedy doznała nagle tego, co się czuje czasami pod wpływem snu okropnego, który nas pozostawia bezsilnych i złamanych w godzinę przebudzenia...
Wydało jej się, że jej stopy wrosły w dywan posadzki jakąś nieziemską skrępowane potęgą, że nogi nagle sparaliżowane odmawiają noszenia ciężaru ciała. Daremnie usiłowała biedź, nie mogła postąpić kroku naprzód, a ta nieruchomość sprawiała jej niesłychaną, niewypowiedzianą męczarnię....
Dianna nic już nie widziała, nic nie słyszała zupełnie... w mózgu jej poczęła się robić próżnia... posadzka drżała, uginała się pod jej stopami, chwiała, jak łódź wstrząsana rozszalałemi falami... ściany kręciły się i tańcowały w koło niej jakimś piekielnym wirem....
Wyciągnęła machinalnie ręce, szukając podpory, jakiegoś punktu oparcia, do którego mogłaby się uczepić... ale ręce trafiały tylko na próżnię....
Wtedy wydarło się tylko z jej piersi długie westchnienie, jęk bolesny i padła na wznak bezprzytomna.
∗
∗ ∗ |
Tymczasem galernicy dokonywali piekielnego swego dzieła z powodzeniem, które przechodziło o wiele najśmielsze ich nadzieje.
Przytwierdziwszy pochodnie do ścian pawilonu, rzucili się z wyciem podobnym do okrzyku wojennego pokoleń indyjskich na schody, prowadzące do pokojów pierwszego piętra, pozostawiając na stopniach niby krwawe ślady swego przejścia, trupy dwóch czy trzech służących zamordowanych po drodze.
Zjawienie się nagłe tych ohydnych potworów, uzbrojonych w pochodnie i noże, stało się hasłem panicznego popłochu. Było ich dziesięciu, zdało się przecież, że ich jest stu chyba, tak nagłemi rzuty ciskali się naraz na wszystkie strony na swe ofiary, z szybkością piorunu.
Pomiędzy oficerami, zebranemi dość licznie na balu, kilku powzięło zamiar odparcia napaści; ale oficerowie ci byli bez broni, a zresztą energia ich została obezwładnioną popłochem ogólnym, rozdzierającym jękiem ranionych, krzykiem wołających na pomoc, rozpaczą małżonków szukających żon swych w tym tłumie, matek biegnących na pomoc swym córkom.
Nakoniec z każdą minutą, niemal z każdą sekundą dym stawał się coraz gęstszym i owijał czarnym całunem przerażający ten chaos Natłoczonych bezładnie ludzi. Woskowe świece żyrandolów, stopione od gorąca, gasły.... Biegano, uciekano, walczono w półciemnościach w nieprzeniknionym obłoku, przerzynanym tylko tu i owdzie wielkiemi błyskawicami płomieni. Były to lekkie gazowe i muślinowe suknie, które tu i owdzie zapalały pochodnie napastników.
Pośród tego obrazu, którego niepojętej zgrozy nie umielibyśmy opowiedzieć, banda galerników nic spuszczała swego celu z oka.
Każdy z tych nędzników chwytał po kolei kobiety, których klejnoty wydawały im się tylko cennemi. Każdy zdzierał naszyjniki brylantowe z zakrwawionych ramion, rozdzierał uszy, aby tylko wyrwać z nich zdobiące je klejnoty i łamał wątle ręce, ściągając z nich bransolety.
Kilku mężczyzn rzuciło się bohatersko między katów a ofiary, ale padli niebawem przeszyci razami noży.
Wkrótce trwoga stała się powszechną, trwoga podobna do tej, jaka w ciężkich dniach 1793 roku nie dozwalała mordowanym zliczyć mordujących!... Każdy myślał tylko o ucieczce, a ponieważ pożar pawilonu czynił ucieczkę niemożliwą od strony parku, tłum, który stracił zupełnie głowę, cisnął się, w kłąb jeden zbity, przewracający się, depcący wzajem ku schodom głównym willi.
Tu miały miejsce sceny takie, jakich tylko historyczne annały zachowują straszliwą pamiątkę, a których przykłady łatwoby nam przyszło przytoczyć.
Zapożyczymy tu najwybitniejsze z nich tylko; taką uroczystość 16-go maja, na przykład, kiedy to plac Ludwika XV widział tyle krwi płynącej z okazyi małżeństwa delfina i Maryi Antoniny, lub bliżej nas jeszcze taki bal, wydany przez księcia Schwartzenberga, ambasadora austryackiego, ku uczczeniu związku cesarza Napoleona I z arcyksiężną Maryą Ludwiką.
Przypomnieć sobie łatwo jeszcze, że pożar wybuchnął podówczas nagle w pałacu księcia na ulicy Mont Blanc, dziś noszącej nazwę Chaussée d’Antin, że niezliczona ilość ofiar została poduszonych lub zadeptanych z powodu samego tylko faktu przestrachu, który zamienił się w kompletną frenezyę tłumu, pragnącego uciec przed niebezpieczeństwem; że żona ambasadora i jej córka znalazły śmierć w tym popłochu, a wiele innych rozdeptanych zostało pod stopami uciekającej ciżby.
Na balu w Willi Salbertów, jak na owych uroczystościach w 1770 roku lub na festynie austryackiego ambasadora, strach zabił w ludziach wszelkie szlachetniejsze uczucia i jedynem hasłem zaproszony cis, zdało się być: Każdy za siebie.
Tylko, że do tej pierwszej połowy znanego hasła nikt nie pomyślał dorzucić jej uzupełnienia: A Bóg za wszystkich!!
Skróćmy opowieść i tak już za długą może, tych scen przerażających! Nadeszła chwila wreszcie, w której przywódzca galerników uznał, że łup był już dostatecznym... zresztą rozliczał on przezornie, że nie należy napadniętym pozostawiać czasu do rozejrzenia się w sytuacyi i policzenia sił własnych! Wśród pokojów domu, stojącego w płomieniach, rozległo się nagle puhanie puszczyka.
Opryszki, posłuszni głosowi, który kierował nimi w powodzeniu, natychmiast zebrali się w koło Cocodrille’a.
Utworzywszy zwarty czworobok, najeżony groźnemi ostrzami noży, mała gromadka rzuciła się w stronę tłumu, który dusił się w kurytarzach i na schodach, obaliła nagłem swem natarciem oszołomiony tłum uciekających, zrobiła sobie pośród nich wyłom, jak to czyni dzik osaczony przez psów sforę, przeszła następnie po ciałach, depcąc je podkutemi swemi stopy i opuściła willę pełną krwi i ognia, rzucając na pożegnanie dziki i tryumfalny okrzyk i potem, zawsze w najwzorowszym porządku, z nożami w jednej, a pistoletami w drugiej ręce utonęła w ciemnościach nocy opustoszałych pól wioski.
Ani jeden z rabusiów nie poniósł choćby najlżejszego obrażenia w czasie tej wyprawy, trwającej ogółem zaledwie kwadrans.
W tejże samej właśnie chwili, w której oddziałek galerników dokonywał zwycięzkiego swego odwrotu, Marceli Labardès, nawpół szalony pod wpływem swego dziwnego upojenia, ukazał się na skraju parku, u prastarych drzew, które odgraniczały taras.
Przed nim pawilon, strawiony ogniem zupełnie, rozpadał się już cały... resztki słabego dachu opadały jak grad ognisty na podłogę zamienioną, w jedno wielkie ognisko. Nie było już i śladu z oszklonej galeryi łączącej pawilon ze schodami willi, a stopnie tych schodów niknęły pod nawałem nagromadzonych tu szczątków, z pośród których chwilami wybuchał płomień. Wszystkie niemal okna frontonu wyrzucały potoki czarnego dymu, niosącego z sobą kaskadę iskier. Bez wątpienia za chwil kilka cała willa stanie się olbrzymiem jednem ogniskiem.
Aby stawić czoło tym popękanym marom, rozsypującym się schodom, zapadającym już sufitom, aby biedź z radością w sercu na śmierć, jeśli nie pewną to przynajmniej więcej niż przypuszczalną, na to zaprawdę trzeba było być szaleńcem....
Ale, acz przechodnie, szaleństwo Marcelego nie mniej było najzupełniejszem, a potem, jak powiedzieliśmy, pożar ten właśnie przyciągnął młodzieńca....
Rzucił się przeto z dziką radością, z jakiemś upojeniem szalonem w dopalający się pawilon.... Wokół niego, pod nim, przed nim, wszystko stało w płomieniach.... Oddychał gorejącem powietrzem... włosy jego, powieki, wąsy płonęły.... By je ugasić, przesuwał dłońmi to po głowie, to po twarzy ale nie chłodnął bynajmniej w swym zapale....
Doszedł do stopni schodów, przebiegł je i wpadł jak wicher do wnętrza willi.
Dokąd szedł? — Sam nie wiedział. — Czego chciał? — Nie miał o tem pojęcia.... — Alboż wie co czyni, czego chce ten, którego demon obłędu unosi na swych skrzydłach w głębię przepaści?...
Po kilkakroć w opustoszałych salonach Marceli potknął się o ciała...
Pochylił się nad niemi, aby je podnieść... ale ciała te opadały natychmiast bezwładnie i młodzieniec spostrzegał, że pełno krwi miał na dłoniach.
— Umarli! — szepnął... — umarli!... wszyscy pomarli!!!
I to odkrycie przyjął długiem wybuchem śmiechu, hałaśliwego i połamanego śmiechu szaleństwa... potem szedł dalej pośród wzrastających płomieni i dymu z każdym krokiem gęstszego, szedł dalej w ten pochód bez przyczyny, w to poszukiwanie bez celu.
Przed nim znajdowały się szerokie schody... w szedł po nich na górę. Tu, w górze poczynała się długa galerya, którą się puścił bez namysłu. Upał był dławiący, brak zupełny powietrza do oddechu.... ostre wyziewy zwęglonego drzewa oślepiały go i dławiły. Instynkt zachowawczy wziął wreszcie górę nad samymże szaleństwem... porucznik zawrócił, opierając się o ściany, aby nie upaść.
Nagle potknął się... noga jego, tak jak w salonach pierwszego piętra, potrąciła o jakieś ciało rozciągnięte na podłodze.
Marcel pochylił się i podniósł to ciało tak jak podnosił tamte.. w rękach poczuł powiewne jakieś szaty... dotknął ciepłego ciała i dwojga ramion obnażonych... posłyszał zaledwie dosłyszalny szmer słabego westchnienia.
— A! — zawołał z wyrazem tryumfu, — to kobieta!... no i ta żyje!...
Ta kobieta zemdlona, jak to odgadnęli już zapewne nasi czytelnicy, była to Dianna do Presles... piękna Prowansalka!...
Marceli ujął ją w swe ramiona, oparł o piersi i rzucił się wraz z nią ku schodom, bo pojmował to niejasno, że jeśli pozostanie tu bodaj minutę jeszcze upadnie zemdlony obok swego ciężaru.
Ale trudnem było niezmiernie, jeśli już nie zupełnie niepodobnem, zoryentować się pośród kłąbów duszącego dymu, który rzucał na przedmioty zasłonę to szarą to znów szkarłatną odblaskiem płomieni. Instynkt posłużył tu lepiej młodzieńcowi, niżby to był uczynił namysł największy. Zawrócił ku schodom, po których zbiegł spiesznie, a był już czas największy, w chwili bowiem, w której dosięgnął pierwszego piętra, cała posadzka galery i, którą przed chwilą opuścił, zawaliła się z ogłuszającym łoskotem i przez kilka sekund kamienie, belki, deski spadały i krzyżowały się nad głową szaleńca i unoszonej Dianny, nie dotykając ich przecież.
Porucznik przebiegł napowrót płonące salony i jak salamandra, brnąc pośród nagromadzonych głowni, dotarł do miejsca, w którem przed pół godziną wznosił się jeszcze pawilon.
Przypadek zdarzył, że w chwili, w której Dianna padała bezprzytomna w galeryi, szal, który Estera de Fresnaye zarzuciła jej była na ramiona, osunął się i okrył twarz jej i głowę całą, jak tajemnicza zasłona Turczynek. Dzięki temu szalowi, ani ciała, ani włosów młodej dziewczyny nie dotknęły nawet płomienie i piękność Dianny pozostała nietkniętą, wówczas gdy Marceli z twarzą osmoloną do niepoznania, ale wolny od ran napychał w przepalone Holewy swych butów gorącą trawę tarasu.
Nadzwyczajne podniecenie młodzieńca, na skutek tej bohaterskiej eskapady, którą podjął, nie tylko nie rozproszyło jego upojenia, ale przeciwnie jeszcze dostarczyło mu nowego tylko żywiołu.
Marceli, wychodząc z tego pieca gorejącego, był niebezpieczniej jeszcze pijanym, możemy to utrzymymywać, niż w owej nieszczęsnej chwili, w której floret jego przebijał pierś komendanta Raula. Jedynie tylko jeszcze istniał w nim instynkt, jak to opowiedzieliśmy nieco powyżej. Inteligencya, sumienie, dusza zatonęły w wielkiej powodzi, w której zatonął jego rozum, Z temi opalonemi włosami, z poczerniałym wąsem i twarzą osmoloną i pogryzioną do żywego pocałunkami płomiennych języków, porucznik niemniej był strasznym od galerników z bandy Cocodrille’a. Ubranie rozsypywało się na nim w strzępy, a z pod nawpół rozpiętego munduru widać było koszulę powypalaną miejscami. Oczy jego błyszczały i przyciskał do piersi Diannę jak dzikie zwierzę, ciągnące swą zdobycz w las, aby ją pożreć!...
Uniknąwszy niebezpieczeństwa, Marceli, zamiast okrążyć wilię i iść oddać drogocenny swój ciężar w ręce tych, którzy niezawodnie rozpaczali już nad jego utratą, biegł gdzieś z nim w głąb parku, w samą jego gęstwinę.
Tak błąkał się bez celu przez kilka minut, aż wreszcie znalazł się przed jakimś małym budynkiem wiejskim w rodzaju chaty, zbudowanej z nieociosanego drzewa i pokrytej strzechą.
Drzwi jej były zamknięte.
Marcel wysadził je jednem uderzeniem ramienia i wszedł do wnętrza.
W głębi panowała ciemność głęboka....
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Po chwili porucznik wyszedł z tamtąd, ale sam jeden. Pijaństwo ustąpiło cudownie, twarz wyrażała dziwne wzburzenie, z oczu patrzało przerażenie, wstręt niemal jakiś do samego siebie.
— Ah! — zawołał szarpiąc się za piersi, — jestem nędznikiem!!.. Zasłużyłem na śmierć... trzeba dokonać wyroku!
I kierując się blaskiem pożaru, który wskazywał mu drogę, szedł ku willi.
We wnętrzu pawilonu głęboka panowała wciąż cisza...
Niezadługo Marceli, gnany wciąż naprzód tą niezmierną rozpaczą, która kazała mu biedź na śmierć, jak na dokonanie wyroku najwyższej sprawiedliwości, dostał się napowrót na taras.
Zamysłem jego nieodmiennym, nieodwołalną intencją było ukarać nieznany występek, tajemniczą swą infamię rzuceniem się w płomienie. Kilka sekund jeszcze a miała się począć expiacya, straszliwa expiacya, która nie pozostawiała nawet dość czasu na pokutę!...
W chwili gdy dochodził już do miejsca, Marceli zwolnił kroku... nie dla tego bynajmniej, aby postanowienie w nim miało słabnąć, nie dla tego, aby mu brakło doń odwagi, ale dla togo, że pragnął raz jeszcze przycisnąć do ust wizerunek pierwszej swej ofiary, pożegnać się z nią na wieki, po raz ostatni błagać ją o przebaczenie.
— A!... — szepnął, — szlachetny przyjacielu... w dniu twojej to śmierci winienem był umrzeć!!...
I ręka jego szukała medalionu na piersi, nadaremnie wszakże; portret komendanta zniknął bez śladu!...
Niechaj kto zechce lub raczej kto może podejmie się wytłómaczenia tego niepojętego dziwactwa człowieka, który skończył sąd z samym sobą i wydał już na siebie ostateczny wyrok, który bez drżenia, bez zblednięcia czyni się wykonawcą zapadłego wyroku i którego tak prosty, tak codzienny wypadek przejmuje i z gruntu odmienia w ostatniej chwili owo niezłomne postanowienie.
Czego nie mogła uczynić groza samejże kary, tego zguba medalionu dokonała jak cios piorunu.
Marceli dotknięty do żywego przerażeniem niezmiernem, nagle poczuł się słabym, bezsilnym... zachwiał się, zatoczył jak bez przytomny i byłby upadł na taras, gdyby nie to, że kilku młodych ludzi, którzy okrążyli willę walącą się, rzucili mu się na pomoc i w czas pochwycili go za ręce.
Byli to Jerzy Herbert, Edgard de Saint-Pons i inni współtowarzysze biesiady, której następstwa miały okazać się tak smutnemi dla porucznika.
— Puście mnie!... — wołał Marceli głuchym głosem, — puście mnie!...
Zrobił wysiłek ostatni, chcąc się wyrwać z rąk przyjaznych co go przytrzymywały, ale nagle zbrakło mu głosu, oczy się zamknęły i stracił przytomność.
Silne poczucie zimna przyprowadziło Marcelego do świadomości życia. Otwarł oczy i zobaczył nie bez zdziwienia, że leżał rozciągnięty na sofie w pokoju sobie nieznanym i że okłady lodowe ściskały mu czoło. Dzień pierwszym zwiastował się brzaskiem i blaski jego walczyły z światłem dwóch świec.
Cztery czy pięć osób rozmawiało półgłosem u jednego z zagłębień okien.
Porucznik uniósł nieco głowę opartą na zwoju poduszek i popróbował zmienić poziomą pozycyę, zajmowaną dotąd.
Rozmawiający podeszli zaraz do niego i Marceli poznał Jerzego Herbert, Edgara de Saint-Pons i innych młodych ludzi, z którymi wieczerzał był dnia poprzedniego.
— I cóż, mój kochany, — ozwał się doń żywo Jerzy, — jakże ci teraz?...
Marceli tak zagadniony, w miejsce odpowiedzi zapytał wzajem:
— Alboż ja byłem chory?
— Chory, niezupełnie, ale cierpiący i to tak, nic dziwnego, żeś stracił przytomność... Prawdopodobnie nawet musiałeś przejść przez wielkie jakieś niebezpieczeństwa i musiałeś znajdować się w samymże pożarze... ubranie twoje, włosy i twarz świadczą o tem.
— Nie przypominam sobie... — wymówił półgłosem porucznik, którego pamięć w samej rzeczy obezwładnioną była wprawdzie chwilowo tylko, ale niemniej jak najzupełniej.
— Nic to dziwnego, — odparł Jerzy. — Ta zupełna u ciebie niepamięć czynów jest rezultatem głupiej i potępienia godnej nieostrożności moich przyjaciół i mojej własnej nieostrożności, o przebaczenie nam której błagam cię w imieniu mojem i moich towarzyszy....
— Nie wiem co chcecie powiedzieć... — wybąknął Marceli.
— Alboż i to zapomniałeś, że tej nocy, mimo iż nam powiedziałeś o straszliwych skutkach, jakie na organizmie twym wywiera wino, mimo okropną opowieść następstw jednej godziny pijaństwa, zmuszaliśmy cię poniekąd do spełnienia toastów, podnoszonych przez nas!...
— A! — zawołał porucznik, z prawdziwem przerażeniem, — teraz przypominam sobie... przypominam!...
I w samej rzeczy dość było jednego słowa, aby odemknąć napowrót wszystkie komórki pamięci Marcelego, zamknięte chwilowo. Zdarzenia ostatniej nocy stanęły teraz przed jego umysłem wyraźnie a nago i zadrżał na myśl o zbrodni, którą nowy napad pijaństwa obarczył jego sumienie.,.. A jednak Marceli nie chciał już umrzeć... gorączkowy szał zniknął już teraz... wzburzenie jego było uśmierzonem.. nie mógł już teraz myśleć z zimną krwią o samobójstwie, jako o wymiarze kary... a zresztą oficer, któryby zabijał się w przeddzień kampanii nie dorzucałżeby nowej infamii do poprzedniej podłości?...
Marceli mówił to sobie wszystko przez czas daleko krótszy niżeli my potrzebowaliśmy do opisania i decyzya jego została natychmiast powziętą. Nie będzie nic mówił o tem, zagrzebie w głębi serca okropną tą tajemnicę i czekać będzie cierpliwie expiacji, którą bez zawodu sprawiedliwość Boża musi mu zesłać.
— Tak, — powtórzył po chwili, — przypominam sobie... przeszedłem przez ogrodzenie parku, zobaczyłem pożar, walczyłem z płomieniem, wiem to wszystko pamiętam... nie pamiętam tylko przyczyn i skutków tej strasznej katastrofy, w umyśle moim bowiem rzeczywistość zlewa się ze snem jakimś i wspomnienia stają przedemną jak we mgle. Powiedzcież mi co się działo i ty, kochany Jerzy, przyjmij przedewszystkiem zapewnienie, że nie mam najmniejszego żalu do was za spisek, któryście uknuli na moją wstrzemięźliwość....
Jerzy uścisnął rękę Marcelego, potem odpowiedział na jego pytanie pobieżną opowieścią zdarzeń nam już znanych.
— A więc, — wyszeptał porucznik, — ten pożar nie był wynikiem nieostrożności, ale zbrodni!!
— Jednej z najokropniejszych zbrodni, najśmielszych, najzuchwalszych, jakie w pamięci ludzkiej się zapisały.
— A zbrodniarze... wiadomoż kto są zbrodniarze?
— Owszem... zbiegli galernicy, połączeni z kilku innymi nędznikami tego samego pokroju, dla ułatwienia sobie grabieży wzięli w pomoc pożar i mord.
— Czyż ofiary są liczne?
— Trudno je zliczyć!... Przeszło dziesięć osób zniknęło i dymiące dotąd zgliszcza willi Salbert niezawodnie pokryły ich szczątki.... Rozpacz rodzin poszukujących daremnie swych kochanych jest prawdziwie rozdzierającą i trudno o tem mieć wyobrażenie.... Przez dwie godziny przeszło myślano, że panna de Preslés również znalazła śmierć w płomieniach... Jej matka, napół oszalała z boleści, omal nie przypłaciła życiem radości z jej odzyskania...
— Cóż się stało z tą panną?
— Uciekła ona do parku, gdzie straciła przytomność z przestrachu i z wrażenia.... Widziałem ją w chwili, kiedy przynosił ją ojciec, któremu udało się ją odnaleść. Wciąż jeszcze była zemdloną, ale taką piękną... A, mój chłopcze, to piękność anielska!...
I Jerzy westchnął głęboko.
— Byle tylko, — ciągnął dalej, — byle tylko nie ucierpiała biedaczka w skutek tych okropnych wzruszeń, które przejść była zmuszoną.... W ciągu dnia muszę pojechać do zamku Preslés, ażeby się dowiedzieć....
Gdyby Marceli w innem był usposobieniu umysłu, byłby musiał uśmiechnąć się ze znaczącego wyrazu, z jakim wymówione były te słowa.
Ale w tej chwili dziwny zamęt, panujący w jego duszy, czynił go bardzo nędznym obserwatorem... ze zbyt wielkim wyrzutem sumienia, ze zbyt wielkim przestrachem patrzał on w siebie, aby mógł dojrzeć co się dokoła niego dzieje.
Zegar począł bić.
— Która to godzina? — spytał Marceli.
— Szósta rano, — odpowiedział Jerzy.
Porucznik skoczył na równe nogi z sofy, na której leżał a raczej siedział już teraz.
— Mój kochany, — zawołał, — trzeba mi teraz cię pożegnać....
— Odjeżdżasz?
— Natychmiast.
— Już!
— Czas nagli... nic mam ani minuty do stracenia.... pomyśl, że muszę być w willi Labardès, aby uścisnąć mego wuja i że ztamtąd muszę powrócić do Tulonu, aby się oddać do dyspozycyi mych zwierzchników... byle tylko pułk mój nie wysyłano wcześnie, bo w takim razie spóźniłbym się....
— Nie śmiem cię zatrzymywać i idę kazać ci przygotować konia....
— O to właśnie chciałem cię prosić...
Jerzy zadzwonił.
— Każ osiodłać trzy konie, — przemówił do służącego, który stanął u drzwi.
— Czyżbyś może chciał mi towarzyszyć? — spytał Marceli.
— Spodziewam się.... Zamiarem moim jest nie rozstawać się z sobą aż do ostatniej chwili....
— Jesteś najmilszym w świecie człowiekiem!...
— Jestem po prostu tylko egoistą i staram się przedłużać zawsze wszystko co mi sprawia przyjemność....
Marceli pochwycił rękę Jerzego i ścisnął ją z prawdziwem uczuciem.
Oznajmiono, że konie już gotowe. Młodzi ludzie dosiedli koni, zabierając z sobą służącego i zwrócili się w kierunku willi Labardès.
W ciągu niespełna dwudziestu minut, dzięki szybkiemu kłusowi koni, przyjaciele stanęli u żelaznego osztachetowania willi.
Marceli zsiadł i zadzwonił do bramy....
— Jak długo pozostaniesz u barona? — spytał go Jerzy.
— Z pięć minut mniej więcej.
— W takim razie ja przejadę się nieco dalej i za jakie cztery lub pięć minut będę z powrotem... — wymówił młody Prowansalczyk, spoglądając na zegarek.
— Po co, proszę cię, — odparł Marceli, kładąc rękę na uździennicy konia Jerzego. — Zostań tu, proszę....
— A cóż ja tu mam robić?
— Zsiądź z konia i pozwolić mi, abym cię przedstawił memu wujowi....
— Obawiam się, aby ta prezentacya nie sprawiła ambarasu i przykrości panu Labardès....
— Mylisz się najzupełniej... Krewny mój chwali cię bardzo i ani domyślasz się w jak pochlebnych słowach wyrażał swoją o tobie opinię z powodu przysługi, którą miałem szczęście oddać ci wczoraj wieczorem.... Zapewniam cię, że baron nadzwyczaj będzie zadowolnionym z możności przyjęcia ciebie....
— Jesteś tego pewien?
— Jak najpewniejszy.
— A więc zostaję....
I Jerzy w samej rzeczy zsiadł z konia.
— A tak! ale, — podjął po chwili — zdaje mi się, że im nie spieszno jakoś otworzyć nam bramę....
W istocie nikogo nie było widać w alei i najmniejszy ruch, najmniejszy odgłos nie zwiastował, aby się zajmowano przybyłymi.
— Biedny Hieronim jest już stary bardzo... — odpowiedział Marceli, — a może i niedysłyszy trochę, zwłaszcza też z rana, kiedy jest rozespany. Zadzwonię raz jeszcze i to w taki sposób, że obudziłbym chyba umarłych!...
I dołączając uczynek do słów, porucznik z całej siły pociągnął za dzwonek, który ozwał się głosem chrapliwym i rozstrojonym, w obec których nie ostałby się sen i najtwardszy.
Przeszło kilka sekund jeszcze... cisza niewzruszona zalegała dwór tak samo jak poprzednio.
Marceli i Jerzy zamienili z sobą spojrzenia a wzrok ich poczynał malować niepokój jakiś nieokreślony, nieujęty, którego żaden z nich przecież nic umiałby zdefiniować stanowczo.
— Trzeba jeszcze zadzwonić po raz ostatni, — mruknął porucznik, — a jeśli nikt się nie zjawi, trzeba będzie....
— Cóż zrobimy wówczas? — spytał Jerzy.
— Trzeba będzie wejść do ogrodu przez jaki wyłom w parkanie.... Dostać się przyjdzie nam łatwo.
— Czy ten upór nie wychodzenia na nasze przybycie, wydaje ci się naturalnym?
— Nie....
— A więc lękasz się?
— Tak.
— I czego się obawiasz?
— Nie śmiem się przyznać przed samym sobą, ale przeczucia moje są okropne!!
— Antoni, — przemówił Jerzy do swego służącego, — zostaniesz tu u bramy, a gdyby lokaj pana barona przyszedł tu otworzyć, wytłomaczysz mu, że zdziwieni jego opóźnieniem, woleliśmy obyć się bez bramy i wejść, ominąwszy zapory....
— Dobrze, panie....
— Chodź, Marceli...
Obaj młodzieńcy zawrócili i przybyli do jednego z wyłomów, które kilka wiązek chróstu napchanego miało dziwną, a wielce nieuzasadnioną pretensję uczynienia niedostępnym.
Marceli puścił się pierwszy i w dwóch rzutach był już u szczytu wiązek chróstowych. Tam zatrzymał się i zamiast zejść na ogród, odezwał się do Jerzego, który wstępował za nim:
— Patrzaj, mój drogi....
— Cóż to?
— Czy nie powiedziałby kto, że kilka osób przechodziło tą drogą jak my tu teraz? Patrzaj na te trzy wiązki chróstu tak oddzielone od reszty... czy nie prawda, że musiały ustąpić pod naciskiem stóp ludzkich?...
— To pyszne przypuszczenie, — odparł Jerzy, — ale nic nie dowodzi, aby było uzasadnionem...
— I oby Bóg dał, by niem nie było! — dorzucił Marceli. — Idźmy? dalej...
Porucznik i Prowansalczyk skierowali się ku willi pośród drzew rozłożystych tak, że pośród ich liścia widzieli przed sobą zaledwie przestrzeń na kilka kroków odległą. Przerżnęli linią ukośną trawnik, gęsto niską trawą porosły, pośród którego wyższe nieco kępki tworzyły tu i owdzie drobne wysepki zieleni.
Jerzy szedł przodem krokiem pewnym i zdecydowanym. Marceli szedł za nim smutny, zamyślony, z oczyma bezustannie utkwionemi w ziemię.
Nagle Prowansalczyk zadrżał i odwrócił się.
Marceli wydał okrzyk głuchy... zatrzymał się a wzrok jego i postawa wyrażały niemą elokwencją wzruszenie pełne przestrachu.
— Na miłość boską, — zawołał Jerzy, — powiedzże mi prędko, co ci jest!...
Porucznik odpowiedział dziwnym jakimś gestem.
Przykląkł na trawniku i począł szukać czegoś w jednej z owych kępek trawy, o których mówiliśmy przed chwilą. Wyciągnął z niej jedną sztukę złota, potem drugą, trzecią i ukazał je swemu towarzyszowi z szeptem:
— O, teraz jestem już pewien aż nadto... nieszczęście jakieś musiało się wydarzyć... jakąś zbrodnię tu popełniono... z pewnością czeka nas jakieś okropne odkrycie....
— Zkądże pochodzi ta twoja pewność?
— Czemże innem mógłbyś wytłómaczyć jeśli nie zbrodnią obecność tego złota w tem miejscu? Tylko złodzieje mogli je tak sypać uciekając, nie zadając sobie nawet pracy podnoszenia....
— To prawda... to prawda, rzeczywiście... — potwierdził Jerzy, nie znajdując ani słowa na dodanie odwagi przyjacielowi, którego obawy sam podzielał.
— Spieszmy, — ciągnął dalej Marceli, podnosząc się z ziemi... — w niektórych wypadkach, a ten do nich należy, niepewność jest gorszą nad wszelkie męczarnie....
Młodzi ludzie poczęli biedź z całych sił ku domowi, do którego schodów omszałych dobiegli niebawem.
Na pierwszy rzut oka drzwi przedsionka zdawały się zamknięte; były one wszakże tylko przymknięte i ustąpiły przy słabem popchnięciu.
Marceli, za którym towarzysz szedł z wielką już teraz tylko przykrością, wpadł do wnętrza i zwrócił się zaraz ku pokojowi barona, którego drzwi nie lepiej były zamknięte, niż drzwi przedsionka.
Stanąwszy na progu, zatrzymał się i wzrok jego objął jednym rzutem cały pokój... Wtedy wzniósł w niebo złożone ręce i zawołał rozdzierającym głosem:
— A! jam był tego pewien, że się tu stało nieszczęście!! O! mój wuju... mój biedny, kochany wuju!
W najbardziej oddalonym kącie pokoju leżał unurzany w strudze krwi trup, nawpół nagi i już stężały barona Labardès. Rana śmiertelna, co się rozwarła dla uchodzącej duszy, była okropną. Gardło było przecięte jednem cięciem noża, wymierzonem z taką siłą, że głowa omal nie odpadła zupełnie od kadłuba. Oczy wciąż otwarte, jeszcze zatrzymały wyraz boleści, przerażenia i trwogi śmiertelnej. Chustka skręcona w powróz związywała usta i służyła zarazem za knebel.
Prawa ręka w zaciśniętych kurczowo palcach zatrzymała kawał odzieży jednego z zabójców, niby ostatnie świadectwo walki bezsilnej starca przeciw katom.
Po za trupem szuflada otwarta na oścież, ukazywała skrytkę, w której rozbójnicy znaleźli dwadzieścia tysięcy franków w złocie.
Marceli padł na kolana przed biednem ciałem, zkąd życie już zbiegło, okrywał pocałunkami zlodowaciałe policzki, szepcząc pośród łez, co mu biegły strumieniem.
— O, mój wuju... mój drogi wuju....ty coś był tak dobry dla mnie przed kilku zaledwie godzinami... takżem cię miał zobaczyć, tak odnaleść!! O! mój wuju, tyś mnie kochał jak ojciec... ja cię opłakuję dziś sercem syna!.. Dlaczegóż nie zostałem przy tobie tej nocy... może narażeniem własnego życia byłbym ocalił twoje!.. Bóg tego nie chciał... a teraz nie mam dla ciebie nic prócz łez!
Jerzy Herbert pozostawił Marcelego na kilka minut samego u zwłok pana Labardès i pobiegł wydać rozkaz swemu służącemu, aby galopem popędził do pobliskiej wioski i sprowadził co prędzej mera i sędziego pokoju. Następnie powrócił do przyjaciela, którego zastał już spokojnym, ale pogrążonym w niemej a głębokiej boleści.
— Odwagi! — rzekł ściskając jego dłonie. — Odwagi!
— Mam ją, — wymówił półgłosem Marceli — tylko nie przestanę sobie wyrzucać nigdy, żem nie znajdował się w tym domu w chwili zbrodni, której przeszkodziłaby może moja obecność.
— Pojmuję żal twój, ale nie mogę go podzielać, — odpowiedzią! Jerzy, — ponieważ mam to przeświadczenie, że nie byłbyś ocalił twego wuja, a tylko zginął z nim razem...
— A cóżby to szkodziło? — zawołał młodzieniec — chwała Bogu, ja się śmierci nie lękam...
Potem myśl jego pobiegła do wydarzeń minionej nocy i dodał już po cichu:
— A potem, czyż nie lepiej byłoby dla mnie być umarłym, aniżeli żywym?..
Niezadługo wszakże przybyli obaj urzędnicy, po których pojechał służący Jerzego.
Wiedząc, że chodziło o skonstatowanie morderstwa, zawezwali oni i zabrali z sobą lekarza. Ten ostatni oświadczył, że śmierć barona Labardès nastąpiła przed kilku godzinami i że ze względu na okropną ranę, natychmiastowa nawet pomoc nie byłaby zdołała go ocalić, lub choćby tylko odwlec śmierci bodaj na kilka minut.
— Ale, — ozwał się sędzia pokoju, zanotowawszy to oświadczenie, pan Labardès przecież mieszkał sam?
— Nie, — odpowiedział Jerzy, — miał on przy sobie starego sługę... — może — ciągnął dalej sędzia pokoju, — może ta zbrodnia popełnioną została przez tego płatnego sługę.
— A! — zawołał Marceli, — nie oskarżajże pan tego biednego Hieronima.... To była wcielona wierność i samo poświęcenie... onby nie był zdolnym do złej myśli nawet...
— W takim razie, cóż się z nim stało?... Czemuż go tu niema?
— Skoro go nie ma tu przy panu, musi nie żyć chyba!
— O tem trzeba nam przekonać się natychmiast, rewidując dom cały, — ciągnął dalej urzędnik.
I pięciu ludzi, znajdujących się w tej chwili w willi, opuścili razem pokój barona i weszli po schodach, prowadzących na górne piętro.
Zaledwie doszli do ostatnich stopni tych schodów i zrobili kilka kroków na kurytarzu, kiedy sędzia, który szedł przodem zatrzymał się.
— Panowie, — zapytał przyciszonym głosem nawpół się odwracając, — czyście nic nie słyszeli?
— Zdaje mi się, — odpowiedział Jerzy, — żem słyszał niewyraźnie jakiś szelest, podobny niezmiernie do słabego jęku...
— Tak jest właśnie... — I słuchajcie... słuchajcie... posłuchajcie jeszcze. Tu odgłos słychać panowie.
Na ten raz niepodobieństwem było się mylić. Audytoryum całe rozróżniło wyraźnie jakiś jąk, skargę jakąś bolesną a niewyraźną.
Skierowano się w stronę zkąd dochodziły owe skargi i niebawem znaleziono się w obec ciała Hieronima. Biedny starzec leżał rozciągnięty na podłodze korytarza i przeszyty kilku razami nożów, oddychał on jeszcze, aczkolwiek stracił niemal wszystka krew. Oczy jego były zamknięte i jak się zdało nie miał żadnej świadomości swego stanu ani nawet jęku, który się wydobywał z jego ust zsiniałych, doktór zbadał rany, a podczas kiedy oddawał się temu badaniu wyraz niezmiernego zdziwienia malował się na jego twarzy.
— Czy żyć będzie? czy masz pan nadzieję ocalenia go? — spytał żywo Marceli.
— O, najmniejszej, panie, — odpowiedział lekarz, — a jeśli co mnie dziwi nie umarł jeszcze.
— Ale czy przynajmniej przyjdzie do przytomności bodaj na kilka minut.
— Wątpię bardzo... chociaż to nie jest całkowicie niepodobnem.... Zresztą spróbujemy.
Jerzy i Marceli podnieśli ciało Hieronima, wnieśli je do najbliższego pokoju, (tego samego, w którym Marceli spał pierwszej nocy po swym przyjeździe) i położyli go na łóżku.
Doktór omył zakrwawione rany zimną wodą zmięszaną z octem i dał do powąchania konającemu mocne sole z flakonu, który zabrał na chybił trafił.
Drgnienie konwulsyjne, podobne do tego, jakie wstrząsa trupem, wystawionym na działanie stosu wolty, wstrząsnęło członkami starca.
Po upływie dwu czy trzech sekund jęk jeszcze boleśniejszy, ale i wyraźniejszy zarazem wyrwał się z ust jego, oczy otwarły się, wzrok padł na twarz Marcelego, pochylonego nad nim....
Biedny Hieronim zrobił wysiłek, aby się podnieść i wymówić słów kilka. Daremnem to było jednak.
Ponownie i to przez przeciąg minut kilku, doktór przytrzymywał flakon z solami u nozdrzy starca, który ożywiał się coraz to więcej, a wreszcie zdołał wymówić głosem zaledwie dosłyszalnym te dwa słowa, których pytającego akcentu nie sposób było jednak.
— Mój pan?
Marceli, do którego skierowanem było to pytanie, odwrócił się i w miejsce odpowiedzi otarł łzy, co mu spływały po twarzy.
Hieronim zrozumiał znaczenie tych łez. Boleść go zgalwanizowała poniekąd i dodała mu sił do okrzyku:
— A! nędznicy!... więc go zamordowali!!...
Doktór przybliżył się do sędziego pokoju i rzekł mu po cichu:
— Jeżeli chcecie z tego biedaka wydobyć jakie potrzebne wam wskazówki, nie traćcież ani chwili, aby go wybadać... Zycie jego jest tylko przelotnym płomykiem, który jedno dmuchnięcie zagasi za chwilę...
Sędzia pokoju przystąpił do łóżka i począł badać konającego w przedmiocie wydarzeń ubiegłej nocy.
Nieszczęśliwy Hieronim odpowiadał jak mógł najlepiej, ale miał bardzo niewiele do powiedzenia.
zbudzony niespodzianie gwarem jakimś i krzykami, skoczył z łóżka, aby pobiedz na ratunek barona, którego poznał głos przyzywający na pomoc.
W korytarzu pierwszego piętra spotkał zabójców i upadł nie przytomny pod ich razami.
Na pytanie:
— Ilu ich było?
Odpowiedział:
— Widziałem ich trzech.
— Czy znane ci były twarze tych ludzi?.... czyś ich widział kiedybądż przedtem? — spytał urzędnik.
— Nie.
— Czy nie mógłbyś dać nam ich rysopisu?
Hieronim wstrząsnął głową, potem zebrawszy wszystkie wspomnienia, przesunął ręką po twarzy, zakreślając nią krąg w koło jednego oka. Chciał on określić w ten sposób bliznę szeroką i sinawą, otaczającą oko lewe bandyty, którego znamy pod nazwą Cocodrille’a.
— Jeden z zabójców miał plamę na twarzy, czy to chciałeś powiedzieć? — podjął sędzia pokoju, pragnący wyświetlić znaczenie gestu konającego.
— Tak, — wyszeptał Hieronim tak słabo, że najuważniejsze ucho nie mogłoby pochwycić tego wyrazu.
I wraz z tem ostatniem słowem odpowiedzi oczy jego się zwarły.
— Nie męczcie go już... — ozwał się lekarz; — za kilka sekund nieszczęśliwy starzec żyć już przestanie....
W istocie ostatnie drgnienie wstrząsnęło ciałem Hieronima, z ran jego otwartych popłynęła krwi struga; długie, przeciągłe westchnienie wydarło się z poza warg.
Wraz z tem westchnieniem uleciała jego dusza.
— Stary, wierny sługo! — zawołał Marceli, — śmierć nie rozłączy cię z tym, obok którego żyłeś przez długich lat tyle.... Tyś dał życie za twego pana... to też zaśniesz w grobie twego pana....
Urzędnicy zredagowali na prędce protokuł z tych wszystkich faktów, które opowiedzieliśmy przed chwilą. Protokuł ten kazali podpisać Jerzemu, Marcelemu i doktorowi; potem sędzia pokoju zdecydował się pokłaść na wszystkiem pieczęcie.
— Jeżeli chcesz, biedny mój chłopcze, — ozwał się Jerzy do porucznika, — to przez ten czas, w którym ci panowie załatwiać będą te sprawy, których spełnienia domaga się od nich prawo, my siądziem na koń i pojedziemy do Tulonu. Zobaczysz się z twoim pułkownikiem i otrzymasz od niego bez wszelkiej wątpliwości upoważnienie wejścia na pokład okrętu w przeddzień expedycyi dopiero, co ci pozwoli uczestniczyć w obrzędzie pogrzebu nieszczęśliwego twego wuja....
— Masz słuszność, — odpowiedział Marceli, — i dziękuję ci serdecznie, żeś tę myśl powziął.... Tym sposobem będę mógł towarzyszyć przynajmniej na miejsce ostatniego spoczynku brata mego ojca, który mnie kochał tak, jakbym był jego własnym synem.... Będę mógł do ostatniej chwili patrzeć na zastygłe jego usta, które wczoraj jeszcze przemawiały do mnie z taką ojcowską czułością....
— Chodźmyż więc....
W chwilkę później, obaj młodzieńcy pędzili galopem drogą, wiodącą do Tulonu, w milczeniu, szybkość jazdy bowiem nie dozwalała im zamienić z sobą ani jednego słowa. Zresztą Marceli, cały oddany swemu smutkowi, zagłębiał się w sobie i doznawał pewnej przyjemności w tem, że nie był zmuszonym rozmawiać... Są chwile w życiu, a chwile te liczne, w których milczenie jest potrzebą niezbędną.
Marceli i Jerzy byli już bardzo niedaleko przedmieścia Tulonu, kiedy wyminął ich pędzący na koniu jeździec, dziwnego zachowania, podcinający wciąż jeszcze szpicrutą swego rumaka, spienionego już i okrytego kurzem i potem.
Jeździec ten miał na sobie liberyę błękitną i czerwoną suto naszytą srebrnemi galonami. Wymijając Jerzego podniósł w górę swój kapelusz.
— Liberya hrabiów Presles, nieprawdaż mój przyjacielu? — spytał służącego.
— Tak, panie.
— Spodziewam się, że nie zaszło nic tak ważnego u was i że przyczyną twej spiesznej jazdy nie jest żadne nieszczęście?
— Daruj pan... wszystko w zamku potraciło głowy, rwetes tam i rozruch okropny.... Ja jadę po doktorów i przywieść ich muszę co koń wyskoczy!
Jerzy pobladł.
— Doktorów! — powtórzył — a dla kogóż to?... Czy to stało się co generałowi, czy pani hrabinie?
— Ani jednemu, ani drugiej, ale pannie Diannie i panu Gontranowi....
— A! Boże mój!... I cóż to?.... Mówże, mój kochany, mów co najprędzej!...
— Panu zapewne znanemi są wydarzenia tej nocy, pożar w willi Salbert podczas balu?...
— Tak... tak.... Ależ od tego czasu widziałem już pannę de Presles.... Jakkolwiek była zemdloną na skutek bardzo naturalnego wzruszenia, jak mi się zdawało przecież nic jej zresztą nie było....
— Tak też i wszyscy myśleliśmy z razu. Pani z początku nie niepokoiła się bynajmniej.... Kiedy jednak panna przyszedłszy do siebie z omdlenia wpadła natychmiast w okropną gorączkę..,. Dostała zapalenia mózgu.,, majaczy... maligna... bliską jest śmierci.... Miejscowy doktór traci głowę i ani wie co robić.... Pan hrabia łamie ręce.... Pani odchodzi od zmysłów....
— Co za nieszczęście! — bąknął Jerzy, — co za straszne nieszczęście....
— Lekarze w Tulonie są uczeni.... To też pan widzi, że nie żałuję konia.... Ale to nie wszystko jeszcze... biedy zawsze chodzą w parze!... Dziś rano przyniesiono nam pana Gontrana na noszach, z raną od pałasza na ramieniu....
— Więc zabójstwo! — krzyknął Jerzy.
— Nie, panie, pojedynek.... Jak się zdaje, pan Gontran bił się tej nocy... gdzieś w domu... przy pochodniach!... Ma lat zaledwie siedmnaście! — a! otóż to młodzieniec, który wiele na przyszłość rokuje! Zresztą, spodziewają się, że się z tego wyliże, choć rana jego bynajmniej nie jest drobnostką... przeszło trzy cale żelaza w ciele! bądź co bądź to zawsze rana ciężka....
Wiadomość o ranie Gontrana zajmowała Jerzego nieskończenie mniej niż nagła słabość Dianny.
— Mój przyjacielu, — przemówił do służącego, — wywiążże się coprędzej z danego ci polecenia. W ciągu dnia sam będę w zamku Presles, aby się dowiedzieć co się dzieje z panną Dianną i z jej bratem. Tymczasem oświadcz panu generałowi i pani hrabinie całe współczucie moje z powodu nieszczęścia, które ich dotyka....
— Nie omieszkam, panie, — odpowiedział lokaj, spinając ostrogami konia, który popędził też jak wicher w kłębach kurzu ku miastu.
Jerzy, dążąc z Marcelim do biura sztabu, gdzie się tenże mógł dowiedzieć o adresie swego pułkownika, myślał wciąż o pannie de Presles i musiał przyznać się sam przed sobą, że piękna Prowansalka zajmuje w życiu jego daleko więcej miejsca niż to dotąd przypuszczał nawet i przez tę godzinę rozmyślań doszedł do przeświadczenia, że gdyby ona miała umrzeć coś by w nim obumarło, coś złamałoby się bezpowrotnie.
— Czyżbym ja ją kochał? — zadawał sobie pytanie.
A że nie śmiał odpowiedzieć sobie wprost na to pytanie, dodał tylko w myśli:
— A! jeśli tak jest, biada mi! bo nigdy córa jednego z najstarszych arystokratycznych rodów Prowancyi nie zostanie żoną mieszczanina Jerzego Herbert!
Głowa opadła mu na piersi i smutek jego w tej chwili nie był mniejszym od smutku Marcelego.
∗
∗ ∗ |
Po kilku bezowocnych poszukiwaniach i kilku daremnych kursach, udało się wreszcie porucznikowi dotrzeć do pułkownika, któremu przedłożył swe położenie, prosząc go zarazem o pozwolenie nie udawania się dziś jeszcze na pokład Dydony.
Młody oficer lubiany był i szanowany przez swych zwierzchników. To też prośbę jego przyjęto z całą życzliwością i wyrozumieniem.
— Prawdopodobnem jest, że wsiadanie na okręty potrwa do 15-go lub 16-go, — odpowiedział mu pułkownik, — i że flota nie rozwinie żagli przed 18-ym lub 19-ym zaledwie. Zgadzam się przeto na pozostawienie ci czasu do 15-go. Gdyby miała zajść I potrzeba przesłania ci jakiego nieprzewidzianego roz — # kazu, gdzież mamy się zgłosić?
Marceli wymienił adres Jerzego Herberta i wyraziwszy dowódzcy swemu wdzięczność, powrócił do swego przyjaciela, który nań oczekiwał na zakręcie przyległej ulicy i który nie zsiadł nawet z konia.
Obaj zawrócili natychmiast i acz już nie tak pospiesznie, niemniej szybko jednak puścili się drogą do willi Labardès.
Należy nam tu przejść już pobieżnie tylko po faktach jeśli mniej ważnych to w każdym razie zajmujących.
Marceli cały dzień i całą noc nas tępą czuwał u zwłok swego wuja, którego własnemi rękoma pragnął złożyć do trumny. Szedł też za pogrzebem starca z oczyma pełnemi łez najszczerszych i sercem, ciężkiem, a większa część okolicznej arystokracyi zgromadziła się, aby oddać baronowi Labardès ostatnią posługę.
Trumna, zawierająca zwłoki starego Hieronima, pomieszczoną została w grobie familijnym baronów Labardès i postawioną tuż obok trumny jego pana. Tak przyrzekł mu Marceli i dotrzymał danego słowa.
Dopełniwszy tej powinności młodzieniec napisał do swego ojca, nakłaniając go do przyjazdu do Prowancyi, gdzie jako krewny i domniemany spadkobierca winien był być obecnym przy zdjęciu pieczęci. Nie było nigdzie żadnego testamentu złożonego u rejenta. Możebnem było, że nie istniał on zupełnie. W takim rasie ojciec Marcelego odziedziczał cały majątek zmarłego starca.
Pośród smutnych tych zajęć zbiegły cztery dni, wyznaczone przez pułkownika.
Dnia 15-go po południu, porucznik w towarzystwie Jerzego, który go nie chciał opuścić do ostatniej chwili, wsiadł na szalupę, która dowiozła go na pokład Dydony.
Tu rozstali się obaj przyjaciele, Marceli przyrzekał Jerzemu, że będzie pisywał do niego, Jerzy przyrzekał mu wzajem, że go odwiedzi w Afryce.
Od owej okropnej nocy nic już nie zasłyszano o zbiegłych galernikach. Żadna, by najlżejsza wskazówka nie naprowadziła wylękłej sprawiedliwości na ślad ich.
Panna de Presles wciąż była między życiem a śmiercią.
Gontran wyszedł już zupełnie z niebezpieczeństwa. Groźne cięcie pałaszem, które otrzymał był w ramię, goiło się z szybkością.
Jesteśmy w Afryce, przed murami Algieru.
Dnia 19-go czerwca, przed wschodem słońca, strzały poczęły się na pierwszej linii przednich straży, wedle nieodmiennego zwyczaju każdego poranka. Niezadługo wszakże ogień plutonowy tak się wzmógł i wzrósł w siłę, huk armat tak począł grzmieć rozgłośnie, że widocznem było, iż wschodzące słońce oświeci nie już potyczkę ale bitwę.
Około szóstej z rana, jeden z adjutantów przyszedł oznajmić generałowi, że Turcy wychodzili z po za swych szańców w zbitych masach i zbliżali się ku naszym dywizyom.
Starcie było gwałtowne a straszne. Wojska tureckie, ze swą nieubłaganą nienawiścią do psów chrześcijańskich i z tą ponurą odwagą, której podstawą jest fanatyzm rzuciły się na nasze oddziały z uzdami w zębach z pistoletem w jednej a bułatem w drugiej ręce, jak huragan ognia i żelaza!
W pierwszej chwili ta nieprzeparta gwałtowność natarcia wprawiła w zdziwienie naszego młodego żołnierza. Przez kilka minut wszczęło się zamieszanie w jednym z liniowych pułków, zaatakowanych przez dzicz rozwścieczoną. Jeden z arabskich naczelników powalił cięciem jatagnu chorążego i pochwycił sztandar, który wzniósł po nad głową z dumnym tryumfem.
Krótki wszakże był to tryumf!
Oficer jakiś, porucznik, rzucił się na arabskiego przywódzcę z gołym pałaszem tylko, który po walce, zaledwie kilka sekund trwającej, zagłębił mu aż po rękojeść w gardło; potem skoczywszy z zaszczytnym swym trofeem, który odzyskał i występując przed szeregi, zawołał głosem donośnym:
— Pod sztandar, dzieci! Pod sztandar!
Te słowa, ten przykład zelektryzowały żołnierzy, w których zapał niezmierny zastąpił chwilowe wahanie. W jednej chwili Turcy zostali odparci i zupełnie pobici na tem skrzydle.
— Oficer ów, który ocalił był sztandar i przechylił szalę zwycięztwa, był to porucznik Marceli de Labardès.
O dziesiątej olbrzymie beterye, wzniesione przed obozem Staneli, zostały zniesione mimo bohaterskiego oporu janczarów, którzy dawali się raczej zabijać na obmurowaniu fos, niżby się mieli cofnąć o krok jeden bodaj. Ze wszech stron zsypywali się Turcy na parowy. Beduini uciekali w popłochu, który im dodawał skrzydeł. Obóz wpadł w moc armii francuskiej, bitwa była wygraną.
W tej chwili generał, głównodowodzący armią kazał przywołać porucznika Marcelego i w obec wojsk, które upajała radość z odniesionego zwycięztwa, powiedział mu, przypinając na piersi krzyż Legii honorowej:
— Kapitanie Labardès, nigdy zaprawdę nikt lepiej i szlachetniejszym czynem nie pozyskał tego krzyża!
Jeden okrzyk niezmierny przyjął te słowa. Wszystkie ręce wyciągnęły się do uścisku ręki młodzieńca.
On wszakże pozostał zimnym, ponurym niemal pośród zasłużonego swego tryumfu. Przyszedł mu na myśl komendant Raul, przyszła mu na myśl okropna noc 10-go maja i mówił sobie po cichu, że krzyż Legii honorowej nie miał właściwego dla siebie miejsca na tej piersi po dwakroć shańbionej winą.
— Szukałem śmierci! — myślał sobie, — a znajduję chwałę! Jestże to sprawiedliwe?...
∗
∗ ∗ |
Dnia 4-go lipca od świtu grzmią! huk dział ze zdwojoną wściekłością. Baterye fortu odpowiadały mu słabo.
Nagle około dziesiątej z rana niebo ściemniło się niespodzianie, jak gdyby chmura jakaś fenomenalnej gęstości stanęła między słońcem a afrykańskiemi polami. W tym samym czasie rozległ się ogłuszający huk detonacyi; ziemia zadrżała, tchu zbrakło piersiom, morze podniosło się i wzdęło w zatoce, kiedy tymczasem powiew wschodniego wiatru przyniósł z sobą ciężki wyziew prochu, ciał popalonych i płonącej wełny.
To fort Empereur wyleciał w powietrze.
Garnizon turecki, pojąwszy, że wszelka nadzieja przedłużenia oporu straconą dlań została, podłożył ogień pod olbrzymie magazyny prochu nagromadzonego w arsenałach cytadelli, spodziewając się, że pogrzebie francuską armię pod gruzami swoich szańców. Piekielny ten pomysł wszakże nie udał się zupełnie, ani jednego z naszych żołnierzy nie dosięgły złomy fortecy, które siła wybuchu rozrzuciła jednak niezmiernie daleko.
Wraz z fortem Empereur padła ostatnia tama barbarzyńskiej potęgi, ostatnia nadzieja deja Husseina. Wojna została zakończona zwycięzko. Dej zażądał kapitnlacyi. Algier należał do Francyi!! Chwalebne to było uwieńczenie wojny, trwającej zaledwie dwa miesiące!
Nazajutrz Algier i jego okolice przedstawiały najciekawszy w świecie i najbardziej malowniczy chyba widok. Francuskie sztandary powiewały z murów Kazauby; a wszystkie okręty eskadry w zatoce rozwinęły swe bandery.
Pewnego poranku, pięć czy sześć dni po wejściu Francuzów do zdobytego miasta, wagmajster pułkowy oddał żołnierzowi, który zastępował Marcelemu lokaja, dwa listy do jego pana.
Oba te listy przychodziły z Francy i jeden jak drugi nosiły na sobie stempel pocztowy Tulonu.
Adres pierwszego nakreślony był nieznajomą kapitanowi ręką, odłożył go tymczasem przeto na bok, rozrywając szybko natomiast pieczęć drugiego, na którego kopercie poznał pismo ojca.
W tym wyczytał:
»Spodziewam się, że list ten, kochane moje dziecko, dojdzie cię wczas, wiernie oddanym ci zostanie i zastanie cię w stanie zadawalniającym tak pod względem ciała jak umysłu. Mam poleconem sobie przesłać ci uściśnienia matki twej i siostry, które opuściłem od kilku tygodni. Przesyłam ci ich pocałunki wraz z moimi.
«Otrzymawszy list twój, w którym oznajmiałeś mi o okropnej a tak niespodziewanej śmierci biednego mego brata, zrobiłem coś mi sam radził i udałem się w drogę do Prowancyi, zwolna wprawdzie tylko, tu i owdzie zatrzymując się po drodze, gdyż jak wiesz stan mego zdrowia nie dopuszcza mi odbywać zbyt szybkich podróży.
»Przybywszy do Tulonu niezbyt zmęczony drogą tak odbytą, nazajutrz zaraz udałem się, zgodnie z twem życzeniem, złożyć wizytę przyjacielowi twemu Jerzemu Herbert, który bez wątpienia jest jednym z najmilszych i z najdoskonalszych ludzi i który też oddał się całkowicie na moje usługi z całą uprzejmością i szczerą serdecznością zarazem.
»Tegoż samego dnia jeszcze udałem się w jego towarzystwie do willi Labardès. Wchodząc do opustoszałego domu biednego mego brata, poczułem jak mi się bólem ścisnęło serce i niemało wylałem łez przypatrując się posadzce w jego sypialni, gdzie pozostały niezatarte znaki krwi, co tu popłynęła...
»Jakkolwiek daleko on był starszym odemnie, wielce prawdopodobnem było przecież, że miał przed sobą długie jeszcze lata życia, gdyby nóż morderców nie był przeciął tak okrutnie pasma dni jego!
»Oprowadzany przez pana Herberta, jakiż to uprzejmy i miły młodzieniec! chciałem zwiedzić również grób, w którym spoczywa większa część członków naszej rodziny i tu ponownie zapłakałem nad trumną tego, który już od nas odszedł!... Jakąż to dziwną siłę jednak, jaką moc niepojętą posiadają te węzły krwi! Wiesz przecie, żem nigdy niemal nie widywał się z moim bratem.... I widzisz, odkąd umaił zdaje mi się, że kocham go dziesięć, sto razy więcej niż sądziłem, żem go kochał wówczas gdy żył jeszcze!...
»Ale przejdźmy do poważnych interesów... Zdjęcie pieczęci w domu żałoby nastąpiło w mojej obecności, zeszłego tygodnia. Po niejakich poszukiwaniach znaleźliśmy testament własnoręczny, testament jak najformalniejszy, którego nie można zakwestyonować i natychmiast przekonaliśmy się o jego treści..,. A! mój kochany Marcelu, nasze stosunki majątkowe całkowitej uległy zmianie! i nic już dziś nie stanie na przeszkodzie twej siostrze zawrzeć świetne jakie małżeństwo godne imienia, które nosi.... Brat mój był bogatym, bardzo bogatym, bogatszym daleko niżeliśmy to sobie wyobrażali, niżeli nawet wyobrażano to sobie w całej tu okolicy w ogóle.... Jakaż to rzecz cudowna ta oszczędność! i do jakich zdumiewających doprowadzić ona może rezultatów! Twój stryj miał nie mniej jak sześćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu, częścią w ziemiach znaczne przynoszących zyski, częścią w gotówce umieszczonej doskonale na pierwszych numerach hypotek! Byliśmy ubodzy, a teraz jesteśmy bogaci! Gdyby jaka myśl mogła żal nasz słuszny osłabić, to chyba ta właśnie....
»Załączam ci główną treść rozporządzeń testamentalnych mego kochanego brata. Leguje on cały swój majątek tobie i twojej siostrze po połowie, to jest po trzydzieści tysięcy liwrów rocznego dochodu dla każdego z was, z warunkiem abyście wypłacali nam, to jest matce i mnie, dożywotnią pensyę dwudziestu tysięcy franków rocznie....
«Prócz tego w testamencie zamieszczony był legal jednorazowy dziesięciu tysięcy franków dla dawnego sługi jego Hieronima. Ale wiesz to równie jak ja dobrze, że biedny Hieronim nie potrzebuje dziś już niczego.
»Testament stypuluje w najformalniejszem orzeczeniu, aby willa Labardès pozostała wyłączną twoją własnością. Widzisz przeto, kochane dziecko moje, że jeśli wypadnie ci opuścić służbę wojskową skoro się wojna ukończy, ja przeciw temu nie będę oponował. Nie potrzebna ci już karyera, jesteś bogatym.
»Jak wiesz, rzadko ja bardzo czytuję dzienniki. To też dowiedziałem się tylko od pana Jerzego Herbert, żeś otrzymał na polu bitwy kapitańskie epolety i krzyż Legii honorowej. To mnie cieszy niezmiennie i przesyłam ci z tego tytułu serdeczne powinszowanie, jakkolwiek nowy ten awans nie na wiele ci się ma przydać jeśli porzucisz służbę, co jak przypuszczam uczynisz bez wahania. Pamiętaj o sobie, kochane moje dziecko, nie narażaj się zbytnio na niebezpieczeństwa i przysyłaj mi wiadomości o sobie.
«Ja czas jeszcze niejaki zabawię w Tulonie. Nieźlebyś zrobił, gdybyś mi przysłał pełnomocnictwo: formalne tak bym mógł się zająć w sposób użyteczny zregulowaniem interesów spadkowych.
Przeczytawszy list ten, w którym na pierwszy rzut oka widocznemi są w każdym wierszu spekulacye ciasnego umysłu i dążenia duszy samolubnej, Marceli złamał pieczęć drugiego listu i poszukał u dołu podpisu; był nim oczywiście podpis dawnego naszego znajomego Jerzego Herbert.
Oto co pisał młody Prowansalczyk:
»Serce moje wzbiera radością, że mogę pisać do Ciebie, kochany mój Marceli! Nigdy nie będę w stanie wypowiedzieć Ci, jak mnie szczęśliwym uczynił Monitor! Kapitanem więc jesteś i otrzymałeś honorową odznakę!... To piękne, to cudownie piękne i chwała Bogu, sprawiedliwe! Czy pamiętasz com Ci mówił wówczas, gdyśmy się widzieli po raz pierwszy w Tulonie, w restauracyi Loustalot’a? Prorokiem byłem bezwiednie. A! jakże pragnąłbym być z Tobą, aby Ci módz uścisnąć rękę, obie Twe dłonie, żeby Cię módz uścisnąć z całego serca!
»Ojciec Twój jest tutaj, wiesz o tem. Widziałem się z nim kilkakrotnie. Zdaje mi się, że równocześnie bardzo jest zmartwiony okropną śmiercią brata i bardzo rozradowany spadłym na was wszystkich majątkiem. Między nami mówiąc, zdaje mi się, że u niego radość przeważa nieco nad żalem.
»Willa Labardès należy do Ciebie, kochany mój Marceli. Kiedyś, mam nadzieję, że niezadługo przybędziesz w niej zamieszkać; wtedy będziemy sąsiadami i wierzaj mi, będziesz miał we mnie przyjaciela na życie całe.
»Teraz pozwól mi nadużyć praw, które mi daje ta przyjaźń i pomówić z Tobą o mnie i o tem co mnie zajmuje...
»W chwili Twego odjazdu byłem niespokojny, bardzo niespokojny z powodu okropnych następstw, jakie dla mieszkańców zamku Presles miała owa noc 10-go maja,... Dzięki niebu, niepokój ten mój dziś jest już rozproszonym Panna de Presles wyszła już z niebezpieczeństwa i szybko przychodzi do zdrowia. Co do tego łobuza jej brata, ani wątpię, że niebawem rozpocznie znów w dalszym ciągu swe wybryki...
»Bywam codzień niemal w zamku... ciągnie mnie doń magnes potężniejszy nad moją wolę, silniejszy od mego rozumu.... Trzebaż Ci przyznać się, kocham pannę de Presles,... Nie wiedziałem o tem.... niebezpieczeństwo, które jej zagrażało odkryło mi dopiero całą prawdę.... Kocham ją szalenie, kocham całą potęgą mego serca.... W niej życie moje, moja przyszłość, moje szczęście wieczne, lub wieczna rozpacz moja....
»Dokąd zaprowadzi mnie ta miłość? Nie wiem i obawiam się o tem myśleć.... Jedna przeszkoda tylko leży na drodze mojej do Dianny ale być może, że jest ona nieprzebytą.... Majątek mój jest aż nadto wystarczającym; ale panna de Presles jest córką jednego z największych panów Prowancyi a ja nie jestem nawet szlachcicem.... Ah! gdybyż to zamiast nazwiska Jerzego Herbert módz nosić nazwisko Jerzego de Labardès!...
»Gorliwi chrześcianie utrzymują, że wiara góry przenosi, ale czegóż miłość nie miałaby również mieć przywileju czynienia cudów?...
»Rodzina moja nie jest szlachecką, ale jest uczciwą i wysoce poważaną od trzech set lat przeszło.... Gdyby mnie kochała Dianna, czemuż mianoby mi jej odmawiać? Tylko, czy mnie pokocha? Nie śmiem spodziewać się, ale i nie rozpaczam również zarazem.... Jak zdobyć jej miłość, jawnie, uczciwie, otwarcie, bez podstępów wszelakich? Tak... jak?... Cale życie moje zbiegło się w tem pytaniu....
»Potrzeba mi wylać wszystko co mi przepełnia serce przed takiem jak Twoje sercem... potrzeba mi rady prawdziwego przyjaciela....
»Może po te rady ja niezadługo przybędę do Ciebie....
»Twój, przyjacielu mój, twój całem sercem....
Marceli odpowiedział na list ojca wysłaniem mu żądanego pełnomocnictwa.
Jerzemu zaś w miejsce odpowiedzi nakreślił ten jeden wiersz tylko; Przybywaj; będziesz mi najmilszym gościem.
Od dnia, w którym Marceli Labardès otrzymał owe dwa listy, powtórzone przez nas w poprzednim rozdziale, ubiegło trzy miesiące.
Wielkie zdarzenia przebiegły nad światem.
Dni 27-go, 28 go i 29-go lipca 1830 roku zesłały na ziemię wygnanie sędziwego monarchy i dziedzica tronu, a włożyły koronę na czoło popularnego wielce księcia Orleańskiego, zamienionego w Ludwika Filipa I.
Na wieżach Kazauby, na murach Algieru, na masztach okrętów, sztandar trójbarwny ustąpił miejsca białej chorągwi posianej kwiatami złotej lilii.
Marceli nie znajdował się już w Algierze; zajmował on wraz z kompanią odłączoną od jego pułku blokhauz, położony o pięć mil drogi od miasta.
Blokhauz ten otoczony był wałem krzaków i drzew mastyksowych; na lewo widać było kępkę zieleni, z pośród której wystrzelała biała wieżyca, opustoszała siedziba muzułmańskiego zakonnika, strzegącego jak ów z Siedi-Ferruch jakiegoś świętego grobowca. Grób nie był zburzony, wielkie figowe drzewa osłaniały go swym cieniem. Płoty agawy, po których przeszły bataliony w bojowej szarży, służyły za ogrodzenie kilku kwadratowym sążniom ziemi, stanowiącym niegdyś ogród. Tu i owdzie rosły klomby drzew pomarańczowych, osypując ziemię wonnym śniegiem swego kwiecia.
Blokhauz ten strzegł poniekąd wejścia do pięknej doliny Bakhe-Derre, która poczyna się u stóp wzgórzy Bujarea.
Było to w drugiej połowie października; słońce osuwało się w dół widnokręgu, a skośne jego promienie łamały się niby płomienne strzały na powierzchni pól piaszczystych i na wielkich białych skałach otaczających pagórków. Kilku żołnierzy, w koszulach tylko i pantalonach z grubego szarego płótna, drzemało rozciągniętych na piasku, w cieniu budynku i oczekiwało z niecierpliwością, łatwą do pojęcia, zachodu słońca i nadejścia wieczornej mgły morskiej, która przynosi tu nieco chłodu po nieznośnym upale dziennym.
Wierne otrzymanym rozkazom czuwały dwie warty, jedna przed, druga po za blokhauzem, ale zamiast przechadzać się tam i napowrót wedle nieodmiennego obyczaju wszystkich wart przeszłych, obecnych i przyszłych, stały nieporuszone wsparte na broni i wielce zajęte ocieraniem potu, który im ściekał strumieniem w grubych kroplach po twarzach już jak spiż ogorzałych.
Nagle uwagę jednej z nich zwrócił na siebie mały obłoczek kurzu, wznoszący się na drodze, nakreślonej przez nasze wojska, między półwyspom Sidi-Feoruch a Algierem. Obłok ten dążył w kierunku blokhauzu i zbliżał się szybko.
— He! sierżancie!... — zawołał żołnierz.
Jeden z ludzi leżących w cieniu podniósł się wpół na ten odzew i wsparty na łokciu spytał z wyraźnym odcieniem złego humoru:
— No, i cóż tam?.,. Czegóż to chcesz odemnie, fizylierze Pacot i czemu przeszkadzasz mi tak nie w porę, kiedy miałem oczy zamknięte i śniłem sobie w najlepsze o mojej wiosce i o mojej kobiecie... nawet zdawało mi się, że mnie całuje i teraz czuję jeszcze wrażenie tego całusa na mojem lewem oku i pewnie byłaby z kolei pocałowała mnie teraz w prawe oko kiedyś mnie zbudził nagle, jak głupiec!
— Sierżancie! — zawołał żołnierz zafukany tą długą perorą, — klnę się na wszystkie bogi, że wcale was nie uważam za głupca!... znam ja zanadto dobrze zasady subordynacyi, które są obowiązkiem żołnierza w obec sierżanta....
— Głupiec, to ty bydlaku!...
— A to tak, no to rozumiem....
— No i cóż to miałeś powiedzieć nareszcie?
— Obciąłem wam powiedzieć, żebyście popatrzyli ot tam, w tą stronę.
— W którą stronę?
— W stronę od Algieru....
Sierżant zrobił sobie z obu dłoni rodzaj lunety i popatrzał we wskazanym kierunku.
— A co! sierżancie, co tam widzicie? — spytał żołnierz.
— Widzę, że kłąb kurzu się posuwa... to jakiś od działek kawaleryi....
— Sierżancie, ich tam jest tylko trzech ludzi....
— No, więc i cóż! to oficer z dwoma żołnierzami, ordynans....
— Nie, sierżancie ten co jedzie przodem ma pod sobą białego konia a ubrany jest niebiesko..— Ty... to ztąd widzisz, Pacot?
— Tak jak was widzę, sierżancie.
— No, proszę! to ty możesz się chlubić z takich oczu!
— Tak, sierżancie, to też się niemi szczycę....
— Zawszeć to takim cywilnym lepiej jest, mają przynajmniej szansę, że ich nie napotkają beduini i że wyniosą całą głowę z takiej wyprawy!
— Takie jest też i moje zdanie, skoro wy tak I utrzymujecie, sierżancie....
— Pacot, ty się kształcisz!
— Dziękuję, sierżancie.
— Co to może być, ci trzej jeźdźcy?
— Niezadługo się dowiemy, sierżancie, bo pędzą tak jakby ich konie miały, z przeproszeniem waszem, pod ogonami zarzewie.
W istocie trzej jeźdźcy oznajmieni przez fizyliera Pacot zbliżali się szybko.
Wkrótce i oczy sierżanta nawet, które nie mogły iść w zawody z bystrym wzrokiem młodego żołnierza, rozróżniły wyraźnie maść koni i barwy ubioru nowo przybyłych jeźdźców.
Tak jak mówił Pacot, ten co wyprzedzał dwu i innych jechał na białym koniu i miał na sobie niebieskie ubranie, opatrzone metalowemi guzami. Był i to wysoki i piękny młodzieniec.
Towarzysze jego, którzy jechali za nim o jakie i dwadzieścia kroków wydawali się podwładnemi jeśli I nie lokajami jego nawet; nie mieli jednak na sobie liberyi.
Przybywszy pod blokhauz młodzieniec w niebieskiem ubraniu zatrzymał konia i skłoniwszy się uprzejmie sierżantowi, który wiedziony ciekawością zbliżył się ku nadjeżdżającym, zapytał go:
— Czy nie należysz pan do kompanii kapitana Marcelego de Labardès?
— Tak, panie.
— Czy kapitan znajduje się w blokhauzie w tej chwili?
— Tak, panie.
— A może zechciałbyś sierżancie, poprowadzić mnie do niego? — dodał młodzieniec zsiadając z konia, — albo przynajmniej zawiadomić go, że jeden z jego przyjaciół przybywa z Erancyi umyślnie, aby się z nim zobaczyć?...
— Ja sam pana zaprowadzę do kapitana, — odpowiedział sierżant.
I poszedł przodem ku blokhauzowi a przeprowadziwszy gościa przez obszerną izbę, w której ustawioną była broń w kozły i która zastępowała tu kordegardę oraz wspólną salę kompanii, wprowadził go następnie do małego pokoiku niskiego i ciemnego, gdzie Marceli zmęczony bezsenną nocą i upałem spal na obozowem łożu.
Otwierające się drzwi zbudziły młodego oficera.
Przez parę sekund przecierał on sobie oczy, zadając sobie pytanie czy się zbudził, czy nie śni jeszcze; potem zerwał się z okrzykiem szczerej radości:
— Jerzy!! jak to? to ty?... Ty tutaj! Czy ja nie śnię?...
— Nie, mój kochany, nie śnisz ani trochę! to ja, to ja najrzeczywiściej i ja szczęśliwy nad wyraz z tego, że cię widzieć mogę! — odpowiedział Jerzy Herbert ściskając Marcelego w swych objęciach z żywą radością. — Spodziewam się, — dodał po chwili, — że będziesz mi wdzięcznym za moje odwiedziny... boć przybywam z dość daleka po to jedynie tylko...
— A, ty to wiesz dobrze, że jeśli nie wyrażam ci mej radości jakby należało, to dla tego wyłącznie, że zdziwienie i wzruszenie odejmują mi władzę....
— Będziesz miał czas przyjść do siebie, mój drogi chłopcze, bo ja cię nie tak prędko opuszczę....
— Więc rzeczywiście przepędzisz tu czas jakiś ze mną? To coś tak uroczego, że ani śmiem się spodziewać....
— Źle robisz w takim razie.... Ja ci poświęcę bowiem miesiąc cały... a może i więcej, jeśli mnie zechcesz tu zatrzymać....
Marceli w miejsce odpowiedzi uścisnął tylko gorąco dłoń przyjaciela.
— Kiedyż przybyłeś do Algieru? — spytał następnie.
— Wczoraj. Wysiadłem na ląd o dziesiątej wieczorem....
— Jakżeż ty odkrył, że ja tu jestem?
— Udałem się do biura sztabu. Odesłano mnie natychmiast tu do ciebie, radząc mi wszakże, abym zaczekał i udał się dopiero tu pod protekcyą oddziału, który miał być wysłany z Algieru do Sidi-Ferruch dla konwojowania transportu żywności. W innym razie, jak dodawano, beduini najniezawodniej utną mi głowę gdzie w drodze. Na pytanie moje co do czasu, w którym ów konwój w drogę wyruszy, poczęto coś mówić o jakichś pięciu czy sześciu dniach. To mi było za długo! Wołałem narazić się na wielce prawdopodobne niebezpieczeństwo, a zobaczyć cię o jakie kilka dni wcześniej... Tego rana przeto kupiłem konia, postarałem się nie bez trudności wprawdzie o dwóch żydów, którzy mi mocno wyglądają na łotrów, ale którzy znają wybornie okolice, włożyłem do olster dobre pistolety; wyjechałem i jak widzisz, dobiłem do portu nie spotkawszy ani kawałka beduina, co dowodzi raz jeden więcej niezaprzeczonej prawdy pomieszczonej w słowach klasyka: Audaces fortuna juvat!
— A jednak, mój kochany, — odparł Marceli, — wystawiałeś się z niewybaczona nieostrożnością na niebezpieczeństwo wielce realne, wielce prawdopodobne i to takie, że drżę o ciebie na samą myśl o tem!...
— Jakto, czyż beduini tak mordują!
— Codziennie kilku naszych żołnierzy, którzy zapuścili się zbyt daleko, znajdują zabitych lub rozstrzelanych. Bebuini i Kabyle ucinają im głowy i zabierają z sobą, nie robiąc sobie nawet ambarasu wrzucenia ciał w krzaki lub zarośla.... Dzicy ci i nieubłagani wrogowie krążą dniem i nocą dokoła naszych przednich straży, używając na wzór twej klasycznej cytacyi: Querenf leo quem devoret! Tylko, że to nie do lwa należałoby ich porównać!... raczej chyba do tygrysa, do jaguara, do pantery!...
— A! mój kochany chłopcze, Algier jest zdobyty, ale bynajmniej nie jest ujarzmionym!... I kto wie kiedy nim będzie?
— Czyż jesteś zniechęconym?
— Nie, bez wątpienia... ale drżę, myśląc o długim chrzcie krwi, którą zlać trzeba będzie ziemię afrykańską! Gdyby to moja tylko krew miała popłynąć, wierzaj mi, nie drżałbym....
— Jednakże wierzysz w przyszłość tej zdobyczy?
— Z pewnością! Trzeba by było być bezrozumnym, aby wątpić o tej przyszłości! Tylko, że zanim Algier będzie ujarzmionym całkowicie, upłynie czasu niemało i niemało kości naszych dzielnych żołnierzy bielić będzie na ziemi, użyźnionej krwią ich! Daruj mi, że cię witam temi złowieszczemi słowy, mój drogi Jerzy, ta myśl, żeś się narażał na takie niebezpieczeństwo straszne napędziła mi do głowy wszystkie te czarne poglądy.... A teraz starać się będę o ile w mojej możności spełnić obowiązki gościnności, którą pragnąłbym uczynić ci przyjemną.... Musisz być zmęczony podróżą i gorącem....
— Podróżą, nie; gorącem, tak....
— Pić ci się chce, nieprawdaż?
— Tak jakbym od dwóch tygodni nie miał kropli żadnego napoju w ustach... natomiast połknąłem kurzu niemało... kurzu bez liku.
— Nie mogę ci wcześniej przyrzekać chłodu jak za dobrą dopiero godzinę, kiedy mgła morska nastanie.... Ale napić się możesz natychmiast...
Marceli w wielką czarę polewaną glinianą o arabskich rysunkach wlał nieco cytrynowego soku, wrzucił cukru, a następnie napełnił tę czarę wodą przechowywaną w dużem naczyniu z gliny porowatej wielce podobne z kształtu do naczyń maurytańskich i lemoniadę tę podał Jerzemu, który ją wypił chciwie.
— No i cóż o niej mówisz? — spytał Marceli z uśmiechem.
— Przewyborna i niemal mrożona! — odparł Prowansalczyk. — A! mój drogi, co to za rozkoszne wrażenie! Taki napój dla gardła spieczonego na afty kańskich piaskach; to lepsze niż sorbety samego Tortoniego. W tej chwili nie czuję już najmniejszego znużenia, to mnie orzeźwiło od stóp do głowy!
— W takim razie możemy gawędzić....
— Spodziewam się, boć nie po co innego przybyłem do Afryki....
— Naprzód proszę cię, powiedz mi cokolwiek o moim ojcu.... Nie pisze do mnie... Czy dotąd jest jeszcze w Tulonie?
— Nie. Wyjechał już od miesiąca, ukończywszy poprzednio, dzięki twemu pełnomocnictwu, wszystkie sprawy sukcesyi. Poodnawiał kontrakty z dzierżawcami; osadził administratora w willi Labardès... Nakoniec zrobił w twem imieniu akt kompletnego wejścia w posiadanie.... Pośród wszystkich tych zajęć i całego ich chaosu był rozpromienionym, zachwyconym widocznie... nigdym nie widział weselszej żałoby; co nie przeszkadzało mu jednak ilekroć w obec niego wymówiono imię nieszczęśliwego stryja twego, wzdychać ciężko i przysłaniać ręką oczu, ku otarciu łez... Rękę widziałem, ale winienem wyznanie w prawdzie, łez nie widziałem nigdy... uważam je wszakże za połknięte i jako takie tobie podaję.... Człowiek to dobry zresztą i bardzo zacny ten twój ojciec; tylko, między nami mówiąc, zdaje mi się, że ten wielki majątek, którego używalność tak nagle mu przyznana, zawrócił mu trochę głowę....
— Co ty chcesz?... mój ojciec zaznał niedostatek... po dziś dzień żyć był zmuszony pośród oszczędności graniczącej niemal ze skąpstwem. Pojmuję, że w pierwszej chwili bogactwo go upaja... ale to przejdzie szybko....
— Jeśli jego upaja to ciebie pozostawia niezwykle chłodnym, drogi mój Marceli.
— A cóż może obchodzić mnie czym bogaty lub ubogi? Mam moją szpadę, to i wszystko co mi potrzeba...
— Czyż nie zrobisz żadnych na przyszłość planów?
— Żadnych.
— Po ukończeniu kampanii porzucisz przecież wojskową służbę?
Marceli wstrząsnął głową.
— Czy nie takie są twe zamiary? — spytał Jerzy.
— Nie, z pewnością!!
— Cóż więc myślisz zrobić z sobą?
— Żołnierzem jestem, żołnierzem.... Piękna to i szlachetna kariera ten mój czegóż chciałbyś, abym ją porzucił?...
— Ależ zdaje mi się, że nowa twa poezya....
Marceli przerwał swemu przyjacielowi:
— Mój drogi Jerzy, pozwól mi powiedzieć sobie, że ci się źle zdaje.... Wczoraj byłem oficerem ubogim, dziś jestem oficerem bogatym, oto cała różnica; mnie ona wydaje się bardzo małoznaczną. Jedyną ambicyą moją jest służyć o ile mogę najlepiej Francyi na tej ziemi, którą w drobniuchnej mej cząsteczce pomogłem jej zdobyć.... Tu żyć będę uczciwie; a może i znajdę grób opromieniony chwałą.... Oto życie moje, oto moja przyszłość...
— Wszystko to obmyślane jest wielce pięknie i wzniosie, — odpowiedział mu Jerzy; — mówisz równocześnie z punktu widzenia mędrca i bohatera. Zapominasz tylko o jednej rzeczy....
— Jakiej?
— Tej, że twe poglądy, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, ulegną zmianie zupełnej w dniu, w którym pomyślisz o tem, co chyba więcej niż sława oręża jest rzeczywistym życia celem.
— Cóż to?
— Małżeństwo.
Marceli ściągnął brwi chmurnie i westchnął z lekka.
— Ja nie ożenię się nigdy, — odpowiedział następnie.
— Co za szaleństwo! — zawołał Jerzy. — Frazesy młodzieńca rozmiłowanego w huku dział, niebezpieczeństwach i złotych epoletach!! Tak się to mówi... ale czas mija, a gusta, jak wiadomo, są zmienne... i człowiek się żeni... Ileż ja to znałem takich dumnych zuchów w dwudziestym piątym roku, który dla wszelkiego rodzaju powodów tak jak ty zarzekali się małżeństwa: — nie ożenię się nigdy — a którzy dziś są wzorem małżonków i ojców rodziny!! Pewien jestem, że za lat kilka zmienisz zdanie i pragnę tylko być jednym ze świadków na twoim ślubie i chrzestnym twego pierwszego dziecka....
Kapitan milczał przez kilka sekund, potem powtórzył głosem poważnym i stanowczym, który nie dopuszczał żadnych objekcyj:
— Ja się nigdy nie ożenię!!
Było coś przejmującego, coś uroczego niemal w tem twierdzeniu tak stanowczem, tak prosto sformułowanem i tak pewnem samego siebie. Był to, jeśli można powiedzieć, poniekąd pewien rodzaj zobowiązania, równającego się niemal ślubowi celibatu, który czyni młody kapłan u stóp ołtarzy.
Jerzy, nie pojmując motywów tej dziwnej determinacyi, patrzał na Marcelego ze zdziwieniem i niezawodnie począłby był go wypytywać, ale kapitan nie pozostawił mu na to potrzebnego czasu.
— Mój kochany chłopcze, — powiedział z humorem, który jeśli nie byt szczerym absolutnie, to przynajmniej był znakomicie udanym, — dość to już, aż nadto nawet zajmowaliśmy się mną..... Teraz na ciebie przyszła kolej... mówmy o tobie... o tem wszystkiem co ciebie obchodzi... Nie obrażę cię przecież po tem, coś mi pisał, jeśli cię spytam, czy zawsze jesteś zakochany w pannie de Presles?...
Wzrok Jerzego zabłysnął.
— Czym w niej zakochany zawsze!! — zawołał, — a, mój drogi Marceli, sto razy więcej jeszcze niż byłem!! Powiedziałem ci już i teraz powtarzam, że ta miłość będzie mojem życiem lub moją śmiercią!!
— Czy masz jaką nadzieję?
— Żem kochany?
— Tak.
— Nic o tem niewiem.... nic, słowo honoru ci daję, że nic nie wiem tej mierze!! Przyjmowany jestem bardzo serdecznie w zamku przez wszystkich. Dianna jest dla mnie bardzo uprzejma, bardzo mila, bardzo serdeczna tak, że mogłoby mi się zawrócić w głowie, gdyby mi w niej pozostała była jeszcze bodaj odrobina mózgu... ale w gruncie nie wiem najzupełniej, co się kryje pod tą uprzejmością i życzliwością... Czy panna de Presles widzi we mnie człowieka obojętnego, przyjaciela czy zakochanego? tego nie mogę domyślać się nawet; a jednak przysięgam ci, że, aby się tego dowiedzieć, dałbym z całego serca połowę mego życia!!
— Jednakże zdaje mi się, że istnieje środek bardzo prosty dowiedzenia się tego, co cię obchodzi tak bardzo....
— Środek? Na miłość boską wskażże mi go... co to za środek?
— Najprostszy: zapytać pannę de Presles.
Spojrzenie, którem Jerzy obrzucił Marcelego, wyrażało najkompletniejsze zdumienie.
— Zapytać! — powtórzył — czy ty na seryo tak myślisz?...
— Zdaje mi się, że skoro chce się otrzymać jakąś odpowiedź, trzeba rozpocząć od zrobienia zapytania.
— Pomyślże jednak, że wówczas trzebaby było powiedzieć Diannie, że ją kocham....
— Bez wątpienia.
— I ty myślisz, że to tak łatwo!! Widać doskonale, żeś nigdy przez to nie przechodził!! I ja niegdyś tak jak ty sądziłem, a dziś dopiero widzę jak bardzo byłem w błędzie.... Zaprzysięgać miłość wieczną kobiecie, której się nie kocha, to rzecz najprostsza w świecie... ale uczynić pierwsze wyznanie tej, którą kocha się rzeczywiście, to rzecz niesłychanie trudna!... prawie niemożliwa!... Ze dwadzieścia razy puszczałem się w drogę do zamku Presles, mówiąc sobie; Dziś z nią pomówię! — Przybywałem, zobaczyłem Diannę, zaczynałem z nią rozmowę... znajdowałem tysiąc przedmiotów zajmujących do dyskusyi, takich jak pogoda lub niepogoda, stan nieba lub plotki okoliczne ale czułem najwyborniej, że prędzej przy — schnie mi język do podniebienia, niżbym się odważył na wypowiedzenie tych dwu słów: — kocham cię... A jednak nie jestem nieśmielszym niż każdy inny, tylko jestem więcej zakochany....
— Rozumiem cię, mój drogi i czuję wielki szacunek dla uczucia, które się w ten sposób przejawia.. Ale pytam cię, jeżeli nigdy nie znajdziesz odwagi mówienia, jakże chcesz, aby panna Dianna odgadła twoją miłość?
— Alboż nie może jej wyczytać w mojem spojrzeniu? alboż nie może dosłyszeć jej wyznania w samem milczeniu mojem nawet?...
— Î odpowiedzieć ci w tenże sam sposób, nieprawdaż? duet milczący, w którym choć usta będą nieme, dusze się porozumieją....
— Wybornie oddajesz myśl moją!! Tego to właśnie ja pragnę i pewien jestem, że wystarczyłoby mi jedno Dianny spojrzenie, abym mógł czytać w głębi jej serca, czy to serce jest mi oddane.... Ale niestety, lękam się bardzo, że to nie nastąpi nigdy i że panna de Presles ma dla mnie tylko najzwyklejszą, chłodną życzliwość....
— Przypuściwszy nawet, że obecnie tak rzeczy stoją jeszcze, nic nie przeszkadza, aby żywsze uczucie zbudziło się w przyszłości....
— Tą też nadzieją ja żyję, kochany mój Marceli, bo gdyby Dianna miała kiedy pokochać innego i oddać mu swą rękę, czuję, że tego nie zdołałbym przeżyć!...
— Pozwól mi zadać sobie jedno pytanie....
— Jedno! dziesięć! sto!... ile tylko żądasz....
— Wiesz jak szczęśliwym czyni mnie obecność twa tutaj... nieobecność ta, muszę ci wyznać, tyle niemal mnie dziwi co cieszy... Jak się to dzieje, że w podobnem usposobieniu serca i umysłu, w jakiem ty się obecnie znajdujesz, mogłeś przemódz na sobie, aby opuścić Prowancyę, a przeto oddalać się od przedmiotu twej miłości? To dowodzi, jak mi się zdaje, siły nadludzkiej ducha, do której chyba zakochani, jak sądziłem dotąd, nie bywają zdolni....
Jerzy uśmiechnął się mimowolnie.
— A tej siły ducha, — odpowiedział, — i ja nie byłbym miał niezawodnie....
— Jednakże jesteś tu....
— Tak, ale jestem ponieważ ukochana moja jest teraz nieobecną w Prowancyi....
— To rzecz wyjaśnia! — zauważył Marceli, uśmiechając się.
— Tak, — podjął Jerzy, — generał i żona jego wraz z panną Dianną i Gontranem, kompletuje już wyleczonym z rany, opuścili zamek Presles w zeszłym tygodniu....
— Na jak długo?
— Nic wiem tego....
— A dokądże wyjechali?
— I tego nie wiem... Generał oznajmił mi swój odjazd z miną smutną i pognębioną. Widocznem było, że jakaś myśl ukryta nurtowała go i zasmucała podczas gdy ściskając mi rękę mówił: — «Kochany mój sąsiedzie, ku memu szczeremu żalowi, będziemy na przeciąg kilku miesięcy pozbawieni przyjemności widywania ciebie....» Hrabina obecną była temu pożegnaniu i widziałem łzy w jej oczach.... Pojmiesz, że nie śmiałem pytać generała dokąd wyjeżdżają. W tej chwili weszła Dianna. Była okropnie blada, wydawała się cierpiącą jakąś i dziwnie roztargnioną... Nazajutrz rano cała rodzina była już w drodze... Ja pozostałem sam w tej pustyni.... Wtedy (a rumienię się, przyznając ci się do tego) naprawdę zabrałem się do szpiegowskiego rzemiosła... rozpytywałem służbę, pozostałą w zamku Presles, aby przez nich dowiedzieć się coś o powodach wyjazdu generała i o tem dokąd wyjechał.... Chciałem biedź za mojem sercem, które zabierała mi z sobą Dianna.... Upokarzające to szpiegowstwo nie przyniosło żadnych rezultatów!... Służba nie wiedziała nic, albo też posłuszną była wyższym rozkazom... wszyscy odpowiedzieli mi, że równie jak ja nie wiedzą zupełnie nic o celu podróży państwa.... Przeżyłem tak z pięć czy sześć dni w okropnem zniechęceniu, w rozpaczy niemal, o której trudnoby mi było dać ci wyobrażenie, potem błysk rozsądku rozświecił nagle ciemności mej duszy.... Powiedziałem sobie: Prowancya w tej chwili jest nieznośną dla mnie, nie mogę w niej wyżyć.... A więc opuszczę Prowancyę!... Pojadę do Marcelego i u niego zaczerpnę rady i odwagi, których mi tak bardzo potrzeba.... Decyzya została natychmiast powziętą. Wydałem rozkaz memu kamerdynerowi, żeby natychmiast sam, osobiście przybył zawiadomić mnie do Algieru, gdyby wypadkiem, wielce mało prawdopodobnym coprawda, rodzina generała miała podczas mej nieobecności powrócić do zamku Presles. Nazajutrz siadłem na okręt i masz mnie.... Teraz wiesz wszystko, kochany mój Marceli i znasz głębie mego serca tak jakbyś dokonał jego sekcyi.... Widzisz, że powiedziałem ci wszystko z bezwarunkową szczerością, która może zmniejszy w twych oczach zasługę mej wizyty nieco przymusowej.... Wierzaj mi jednak, że jeśli miłość zatrzymywała mnie gdzieindziej, przyjaźń najżywszą i najszczersza gnała mnie zawsze tutaj ku tobie!...
Kiedy tak mówił Jerzy, Marceli ujął obie jego ręce i uścisnął je gorąco; potem powiedział mu:
— Wszystko co zależnem będzie odemnie, abyś nie żałował, że tu przybyłeś, wierzaj mi, uczynię, kochany mój Jerzy....
Podczas rozmowy obu młodzieńców, podniosła się już była mgła od morza i niezliczone gwiazdy afrykańskiej nocy świeciły już na niebie pociemniałem nagłym zmrokiem.
Marceli i Jerzy weszli po rodzaju drabiny na taras blokhauzu i zasiedli obok siebie, po turecku na poduszkach z grubego płótna, napchanych owsianą słomą.
— Któż ośmieliłby się utrzymywać, — zawołał kapitan, śmiejąc się i zaciągając dymem z długiego cybucha, — kto ośmieliłby się utrzymywać, że francuzcy żołnierze nie pojmują sybarytyzmu wschodniego życia? Oto poduszki, które zadałyby kłam temu parodoxowi w zupełności!!...
Z każdą minutą wymagały się ciemności; w dali słychać było monotonny szum fal morskich, rozbijających się o piaski półwyspu Sidi-Ferruch.
Chwilami po przez przestrzenie dobiegał ucha złowieszczy krzyk szakala, wietrzącego trupy.
Na prawo i na lewo od blokhauzu rozlegały się miarowe kroki dwóch wart. Konie przybyłe z Jerzym biły kopytem w stajni, a fizylier Pacot pośpiewywał z cicha rodzinną piosenkę, czyszcząc z niemałą starannością mosiężną rękojeść szabli swego sierżanta.
Jerzy i Marceli słuchali w milczeniu tych odgłosów pustyni, pomięszanych z gwarem świata. Obaj pogrążeni byli w niemem marzeniu.
Serce jednego z nich przepełnione było miłością.
Serce drugiego przejęte było bólem i wyrzutami sumienia....
Marceli palił zwolna długą swą fajkę. Jerzy zapalił cygaro.
Nagle w bardzo nieznacznej odległości błysk podwójny rozświecił ciemności; podwójny huk wystrzału dał się słyszeć. W tym samym czasie u stóp blokhauzu rozległ się okrzyk głuchy, po którym natychmiast nastąpił łoskot upadającego ciała, a na tarasie cygaro Jerzego pobiegło w powietrze wyrwane nagle z ust jego.
Z dwóch arabskich kul, jedna położyła trupem żołnierza odbywającego wartę, druga trafiła w cygaro, którego płonący koniec posłużył prawdopodobnie za cel strzelcowi.
— Do broni!! — krzyknął zrywając się Marceli i rzucił się ku drabinie, prowadzącej z platformy do wnętrza budynku.
— Do bronił! — powtórzyli żołnierze, strzelając całkiem bezpotrzebnie w kierunku zkąd wyszły strzały.
Zapalono pochodnie, przeszukano okolicę, ale wszystko nadaremnie.
— A co! mój drogi, — ozwał się kapitan do Prowansalczyka, — teraz widzisz, że Beduini istnieją i że czasami są daleko bliżej nas, niżbyśmy przypuszczać mogli... Gdyby tak ten łotr był celował do ciebie wprost, a nie jak to było z profilu, miałbyś w tej chwili kulę w pośrodku czaszki i panna Dianna de Presles byłaby została wdową nie wyszedłszy za mąż jeszcze!...
Jerzy uśmiechnął się i nic nie odpowiedział.
Przy blasku pochodni wykopano rów szeroki w piasku, aby pochować ciało biednego żołnierza, którego położyła trupem kula Beduina, potem, ponieważ nawyknienie oswaja ludzi ze wszystkiem i zwolna na wszystko znieczula, nawet na widok śmierci, nikt już nie myślał o tej nowej ofierze okrucieństwa niewidzialnych wrogów.
Marceli wydał rozkaz, aby w jego pokoju postawiono drugie łóżko obozowe dla Jerzego i rozmowa rozpoczęta przez dwu przyjaciół na tarasie toczyła się w dalszym ciągu wewnątrz blokhauzu.
— Przyznaj, kochany mój Jerzy, — począł kapitan, ściskając dłoń przyjaciela, — przyznaj, że dla mnie byłoby to strasznie smutnem, gdybym zmuszony był patrzeć jak szybko i jak drogo płacisz twe odwiedziny, zaledwie przybywszy, miałeś już paść od kuli bandyty!...
— Przyznaję z całego serca! — odpowiedział, śmiejąc się młodzieniec, — i dodam, że i dla mnie byłaby to rzecz wcale niewesoła!...
Potem po upływie chwili, dodał:
— Ponieważ mówisz o bandytach, mam dla ciebie, wiesz, dobrą nowinę....
— Dla mnie?
— Tak.
— Wyznaję, że nie zgaduję zupełnie o jakiej to nowinie może być mewa i o jakich chcesz mi mówić bandytach....
— O tych, co podpalili willę Salbert i zamordowali barona Labardès....
Marceli pobladł okropnie.
Słowa Jerzego obudziły w nim nagle dwa wspomnienia straszliwie bolesne, dotknęły dwu ran krwawiących.
Zawołał żywo.
— A więc udało sie wreszcie trafić na ślad tych nędzników? dzień więc sprawiedliwości nadejdzie nareszcie?
— Ten dzień już nadszedł.
— Schwycono tych zbiegłych galerników?...
— I ich i ich wspólników... Wszyscy naraz wpadli w sieci....
— Jakże to?
— To szczególne i ciekawe, zobaczysz, i to dodaje wiary w Opatrzność Bożą, gdyby kto miał ochotę o niej wątpić! Wiesz, że po obu zajściach w ciągu nocy 10-go maja, wszystkie brygady żandarmeryi z całego departamentu zgromadziły się w Talonie i ze współudziałem bardzo czynnym żołnierzy załogi i wieśniaków okolicznych dniem i nocą czynili obławy.... Ale daremnie zdwajano gorliwość, nie znajdowano nic, nic najzupełniej i pośród zabobonnego tłumu krążyły wieści, że tu nie miano do czynienia z łotrami z ciała i kości, ale chyba z wcielonymi demonami, a wieści te mimo swej niedorzeczności poczynały znajdować wiarę wśród ludzi.... Już mieszkańcy wsi okolicznych nie mówili inaczej o zbiegłych galernikach jak coprędzej żegnając się nabożnie, aby się uchronić od napaści szatańskiej. Żandarmi i żołnierze próbowali śmiać się, kiedy w obec nich wypowiadano te naiwne przekonania, tym wszakże którzy pytali: — Nakoniec gdzież się podzieli?... banda zbójców nie znika przecież tak nagłe, nie pozostawiając po sobie śladów!... Bardzo im trudno było odpowiedzieć na postawione pytanie.
— Pojmuję ich kłopot, — wtrącił Marceli — i radbym go podzielał niezawodnie.
— I ja, do licha, także!...
— Gdzież jednak wreszcie byli ci galernicy?...
— Chwilę cierpliwości tylko!... twój pośpiech pozbawi moją opowieść najpiękniejszych jej efektów!.. Pewnego pięknego dnia, w tydzień może po twojem odpłynięciu, mały statek kupiecki zawinął do przystani Tulonu, ciągnąc za sobą na linie wielką szalupę. Na pokładzie tego statku ciekawi zebrani wzdłuż wybrzeży zobaczyli z niemałem zdziwieniem z jakich dwunastu ludzi, z rękoma skrępowanemi na plecach i podobniejszych raczej do widm niż do ludzi żyjących, tak byli okropnie opaleni i wychudli.... Policja, zawiadomiona natychmiast przybyła conajprędzej, aby przesłuchać oryginalnych tych podróżników i wyobraź sobie jej uciechę, kiedy poznała w nich tych nędzników, na których od tylu dni daremnie robiła obławę.
— Ale, — spytał Marceli, — jakimż sposobem znaleźli się na pokładzie tego okrętu?...
— To ci zaraz powiem. Kapitan oznajmił, że na morzu spotkał łódź z połamanemi masztami i strojem, której załoga zdawała się osłabioną do tego stopnia, że już nie mogła nawet posługiwać się wiosłami... tknięty litością kazał zwrócić się ku tej łodzi, aby przyjść w pomoc nieszczęśliwym, którzy dawali znaki najwyższej rozpaczy. Zarzucono linę i kiedy wciągniono ich na pokład, na zadane pytania ludzie ci oświadczyli, że są jedynymi pozostałymi przy życiu majtkami wielkiego brygu, który uległ rozbiciu i którego nazwę też wymienili.... Im, jak powiadali, udało się ocalić na szalupie, na której też od dni kilku krążą bez celu i steru, popychani wichrem i falą i umierając z głodu, bo im brak najzupełniej żywności. Tłómaczenie to o tyle więcej jeszcze wydało się podejrzanem, że żadna wielka burza w ostatnich dniach nie czyniła prawdopodobnem owego rozbicia; do tego jeszcze osada szalupy, dowiedziawszy się, że statek płynie do tulońskiego portu, okazała wielką ochotę, aby jej udzielono tylko nieco żywności a pozostawiono nadal w szalupie... Ta widoczna obawa przed płynięciem do francuskiego portu, potwierdziła jeszcze obudzone już podejrzenia. Zrewidowano mniemanych rozbitków i znaleziono, że mieli napchane kieszenie złotem i brylantami, zrabowanemi w willi Salbert... nie brak było ani jednego!... Kapitan kupieckiego okrętu nie mógł już mieć żadnej wątpliwości. Pewnem dlań było, że miał do czynienia z grubą zwierzyną.... Kazał powiązać ręce tym nędznikom, których wjazd tryumfalny do Tulonu jużem ci opowiedział. Następnego miesiąca osądzono ich, zapadł wyrok i zostali straceni, a ludność Prowancyi odetchnęła wreszcie.
— Dobrze to i słusznie!... — mruknął Marceli — sprawiedliwości ludzkiej stało się zadość, za nią jest jeszcze sprawiedliwość Boża.... Nieszczęściem wszakże głowy, co się stoczyły z rusztowania, nie powrócą życia szlachetnym ofiarom zbrodni.... Krew zbrodniarzy, choćby popłynęła szerokim strumieniem, nie okupi krwi przelanej niewinnie!...
Myśl o stryju, zamordowanym przez galerników, okropny obraz tego starca z zakneblowanemu usty i rozciętym gardłem, rozciągniętego na posadzce krwawej stanął przed oczyma młodzieńca tak żywo, że przez kilka minut pogrążył on się w ponurem marzeniu.
Następnie podjęto znów przerwaną na chwilę rozmowę, o najrozmaitszych jednak już teraz rzeczach; niebawem wszakże urwano ją, Jerzy Herbert bowiem znużony podróżą pospieszną pod palącem afrykańskiem słońcem, po rozpalonym piasku, wkrótce rzucił się na przygotowane dlań łóżko i usnął snem głębokim.
∗
∗ ∗ |
Nie będziemy tu kreślić szczegółów życia jednostajnego, jakie wiedli obaj młodzieńcy przez dni kilka w blokhauzie, którego załogą dowodził Marceli.
Jerzy mimo to nie nudził się bynajmniej: — opowiadał Marcelemu o Diannie, mówił mu o niej niemal bez przestanku a zajęcie to tak miłe wszystkim zakochanym przeszłym, teraźniejszym i przyszłym, nie dozwalało mu spostrzedz długości godzin takiego jednostajnego, bezczynnego życia.
Pewnego dnia Jerzy skorzystał z dobrej sposobności, którą mu nastręczał oddziałek przychodzący z Sidi Ferruch i mający powracać za dzień jeden z konwojem i udał się na spędzenie dwóch dni w Algierze, który zwiedził o ile mógł dokładnie.
Innego znów dnia kapitan wraz z Prowansalczykiem zrobili wycieczkę do obozu Staoueli i Jerzy miał przyjemność przyjrzenia się miejscu, gdzie przyjaciel jego pozyskał tak chwalebnie sztandar swego pułku, wpadły już w ręce Arabów.
Miesiąc mniej więcej upłynął już od czasu przybycia Jerzego na ziemię afrykańską, kiedy Jerzego nagle ogarnął pewien rodzaj nostalgii, tej niezmiernej za rodzinnym krajem tęsknoty. Nietyle może chodziło mu o ujrzenie niw Prowancyi i rodzinnej swej willi, ile raczej czuł potrzebę zbliżenia się do zamku Presles, jakkolwiek wiedział doskonale, że tam nie było Dianny.
Ludzie zakochani, to naród ogromnie dziwaczny.... Nie pytaj ich nigdy ani żądaj od nich zdrowych poglądów, rozsądku, w tem wszystkiem co dotyczy ich namiętności... Amor nie był nigdy bogiem logiki.
Krótko mówiąc, Jerzy wyobraził sobie, że będzie bliżej swej ukochanej, będąc nie tak oddalonym od miejsc, gdzie ona zazwyczaj spędzała życie. Skoro zaś myśl ta raz już zagnieździła się w jego mózgu, pobyt w blokhauzie utracił dlań powab wszelki, a nawet towarzystwo Marcelego stało się niewystarczającem potrzebom serca.
Prowansalczyk wtajemniczył po prostu i otwarcie swego przyjaciela w te swoje wrażenia i oznajmił mu postanowienie bliskiego odjazdu.
— A! — szepnął kapitan, — byłem pewien tego, że cię znudzi taka egzystencja klasztorna, jaką my tu jesteśmy wieść zmuszeni....
— A jednak ciebie ona nie nudzi, ciebie... — odpowiedział Jerzy.
— Mnie, ależ to rzecz całkiem inna.
— W czemże inna?
— Ja oddany jestem memu zawodowi, spełniam mój obowiązek. Spełnianie zaś obowiązku nie może i nie powinno nigdy wydawać nam się ciężkiem... Zresztą, — dodał uśmiechając się, — ja nie jestem zakochany.... Kiedyż odjeżdżasz?...
— Skorzystam z przechodu pierwszego konwoju, który z Sidi-Ferruch podąży do Algieru....
— W takim razie masz przed sobą jeszcze trzy dni, które ci się wydadzą niesłychanie długiemi, bo skoro raz już człowiek zdecydowany jest wyjechać, czas mu się niesłychanie wlecze długo.... Starać się będę, o ile w mej to leży mocy, skrócić ci te godziny oczekiwania.... Miałbym rozrywkę na noc dzisiejszą, którą pragnę ci zaproponować...
— Przyjmuję ją z góry....
— Poczekajże aż się dowiesz o co chodzi, zanim się zgodzisz na mój plan, kochany mój chłopcze....
— A to po co?...
— Ponieważ moja rozrywka jest straszliwie niebezpieczna....
— Czyż sądzisz, że niebezpieczeństwo mnie odstrasza?
— Nie, z pewnością; ale dozwolonem jest przecież zawahać się przed bezpożytecznem niebezpieczeństwem....
— Nakoniec, o cóż chodzi?...
— O obławę.
— Na tę noc?
— Tak.
— Polowanie na lwa może?...
— Nie.... Zwierzyna, z którą, nam zmierzyć się przyjdzie i pokonać nie jest wprawdzie tak szlachetną, niemniej jednak przecież jest ona nie do pogardzenia również....
— Na cóż więc zapolujemy?
— Na dzika. Podczas wycieczki naszej do obozu, zauważyłeś może po za domkiem marabuta, może o staję wielkie pole kukurydzy, którą posieli Arabi, a którą zbiera ptactwo powietrzne?...
— Tyś mi sam zwrócił uwagę na tę bujną, rozrosłą roślinność.... W pośród tego to pola co noc pojawiają się cale stada dzików.... Tam to staniemy na czatach i będziem ich oczekiwać....
— Wyborna myśl, ale urzeczywistnienie jej wydaje mi się daleko mniej niebezpiecznem niż ty utrzymywałeś....
— Nie przesadziłem nic, wierzaj mi. Niebezpieczeństwo istnieje, nie wątp o tem!.. Naprzód raniony dzik nie jest wcale uprzejmem zwierzęciem!... a potem czyż nie rachujesz, że mogą nas odkryć i pobić Beduini....
— A! do licha!... otóż ewentualność, o której nie pomyślałem zupełnie....
— Czas jeszcze odstąpić od tego polowania....
— Jeszcze czego!... odstąpić... nigdy!... Jeśli nas napadną Beduini, będziem się bronić, oto i wszystko...
— A więc tego wieczoru....
— Tego wieczoru....
Na godzinę przed zachodem słońca, Marceli zajął się przygotowaniami do projektowanej wyprawy. Arsenał jego składał się ze strzelby dwururki, przywiezionej z Francyi i długiego arabskiego karabina, pochodzącego z podziału broni zdobytej, między oficerów i żołnierzy francuskich nazajutrz po wzięciu Algieru.
Oprócz tego on i Jerzy mieli po parze pistoletów.
Broń ta została nabitą starannie i kiedy po wieczornym zmroku noc zupełna zapadła, przyjaciele opuścili blokhauz, zaleciwszy szczuplej jego załodze, aby stała więcej niż kiedykolwiek w pogotowiu ale nie niepokoiła się nadmiernie posłyszanemi wystrzałami.
Marceli dał Jerzemu Herbert dubeltówkę, zachowując sobie karabin arabski, którego donośność była daleko dalszą wprawdzie, ale który natomiast miał tylko jeden nabój naraz.
Pasy zaimprowizowane z uciętych kawałów płótna od pakowania podtrzymywały pistolety i kordelasy, kieszenie zaś obu młodzieńców naładowane były nabojami.
W chwili kiedy kapitan i Prowansalczyk zapuszczali się w dolinę Backbé-Derre, księżyc w pełni, okrągły a czerwony jak miedziana tarcza, zawisł na wierzchołku jednego ze szczytów Atlasu, rozlewając blade swe światło po wszystkich wydatniejszych częściach malowniczego krajobrazu, a pogrążając resztę w zupełnej ciemności i nadając drzewom i skałom dziwaczne i fantastyczne kształty.
Dwaj przyjaciele podążali ścieżyną nadzwyczaj wązką, wiodącą pośród istnego szpaleru krzaków jałowcu i różanych krzewów. Idąc tak nie rozmawiali z sobą, od czasu do czasu tylko rzucając sobie krótkie, urywane słowa.
Nakoniec dotarli do płotu agawy, stanowiącego odgrodzenie opustoszałego domku Marabuta. Tu zwrócili się na lewo i niebawem znaleźli się pośród pola kukurydzy, celu nocnej ich wycieczki.
Jeden bok tego pola biegł wzdłuż ścieżki. Drugi dochodził do krawędzi lasku, którego drzewa nie były wprawdzie zbyt wyniosłe, ale który za to zarosły był gęstwą krzaków ciernistych, tworzących wał nieprzebyty niemal. Kilka klombów takichże samych krzaków wznosiło się tu i owdzie pośród pola niby wysepki zieleni.
Wspaniałe drzewo cytrynowe rozrastało s>ę na skraju drogi.
— Stój! — szepnął kapitan niezmiernie ściszonym głosem. — Przybyliśmy już, teraz chodzi o zajęcie posterunków....
— Umieść mnie, gdzie zechcesz... — odpowie dział mu Jerzy.
Marcel poprowadził swego przyjaciela do jednej z tych kępek zieleni, o których wspominaliśmy przed chwilą i powiedział mu:
— Wśliźnij się między te krzaki, przykucnij i czekaj....
— Dobrze....
— Ja zajmę pozycyę o sto pięćdziesiąt kroków ztąd, w cieniu tego drzewa cytrynowego, które tam widzisz.... Jeżeli dziki przybędą, jak to jest prawdopodobnem, nie strzelaj inaczej jak na pewno i staraj się mierzyć twe strzały przez ramię.... Wystrzeliwszy nie opuszczaj twego posterunku i natychmiast nabijaj broń ponownie.... Na te zwierzęta nikt tu nie polował, możliwem jest przeto, że wprędce przyjdą do siebie po pierwszej porażce i powrócą, aby dać się zabijać znowu....
— Bądź spokojny, nie zapomnę twych wskazówek.
Jerzy przykucnął w krzakach. Marceli oddalił się i tak jak był powiedział, oparł się o pień cytrynowego drzewa, nabiwszy poprzednio karabin i spojrzawszy na zegarek.
W tej chwili było właśnie wpół do dziewiątej wieczór.
O dziesiątej bębny blokhauzu ozwały się na capstrzyk; potem wszelki odgłos ucichł i nic nie słychać było prócz szmeru morskiego, wietrzyku, szeleszczącego pośród gałęzi lasku i wycia szakalów gdzieś w oddali.
Dwie godziny tak minęły. Marceli począł obawiać się, że rezultat nocy spędzonej niezbyt wygodnie, pod gołem niebem gotów nie odpowiedzieć zupełnie oczekiwaniom.
Nakoniec jednak, cokolwiek przed północą, szmer rozsuwanych gałęzi podczas pospiesznego, rączego jakiegoś biegu, ozwał się od strony lasu, w tym samym zaś czasie stado złożone z siedmiu czy ośmiu dzików, na których czele szedł stary dzik olbrzymich rozmiarów, puściło się ku polu kukurudzy minąwszy tuż obok Jerzego, a natomiast podążając wprost w stronę, w której stał Marceli.
Prowansalczyk był dobrym strzelcem. Dał ognia z obu luf; maciora i jeden z młodych dzików padły martwe.
Reszta stada rzuciła się w zupełnym popłochu przez łodygi kukurudzy na oślep.
Przed podbiciem Algieru, dziki nie znały z doświadczenia strasznych skutków palnej broni, ponieważ bowiem użycie ich mięsa zakazanem jest prawami Mahometa tak samo jak mięsa wieprzowego, przeto też Arabi nie bawili się w psucie prochu na tępienie bezużytecznej zwierzyny.
Marceli z kolei wymierzył za uciekającem stadem z swego karabina; nowy huk się rozległ.
Stary dzik, wzięty na cel przez kapitana, skoczył tylko, skręcił się i rozszalały z bólu, który mu sprawiała rana, rzucił się ku ścieżynie i upadł o pięćdziesiąt kroków dalej, aby już nie powstać, tak wszakże daleko, że Marceli nie mógł tego już dojrzeć i tym sposobem nie wiedział nic o śmiertelnym postrzale, którym go ugodził, wierny zaś wskazówkom danym Jerzemu nie opuścił jeszcze swego posterunku i nabiwszy świeżo swój karabin w nadziei, że jeszcze może później nieco nowe stado spóźnione nadejdzie na toż samo pole stawić się za cel kulom dwóch myśliwców.
Było to mocno nieprawdopodobne, ale jednak zawsze możliwe.
Po trzech kwadransach takiego wyczekiwania kapitan nagle zadrżał i naraz ukrył się po za pniem drzewa, które mu służyło za schronienie, tu przykląkł na oba kolana na ziemi i przyłożywszy do niej ucho, i słuchał.
Po upływie kilku sekund podniósł się pewien już, że się nic pomylił.
W niewielkiej odległości w kierunku doliny Bakhe-Derre, posłyszał kroki i głosy zbliżającego się oddziałku ludzi.
Trudno było powątpiewać, że to był oddział Beduinów, gotujący się bez wątpienia na walką ze strażami blokhauzu, jak to czynili lub przynajmniej czynić usiłowali dwa razy tygodniowo.
Nie było już tyle nawet czasu, ile go potrzeba było na przebiegnięcie przestrzeni od miejsca gdzie stał Marceli do krzaków, u których zajął posterunek Jerzy.
Trzeba było przeto czekać w odosobnieniu, myśleć o bliskiem niebezpieczeństwie, zgubie może, z zimną krwią, o ile jej tylko zdobyć się zdoła i szukać sposobów najlepszego wyjścia z tej sytuacyi.
Ścieżka była za wąską, aby nią Beduini inaczej iść mogli jak jeden za drugim; może oczy ich olśnione jasnym blaskiem księżyca nie dostrzegną ukrytego w cieniu kapitana...
Przypuszczenie to raz zrobiwszy, na niem osnuł młodzieniec plan swój, prosty a skombinowany zarazem, jak to zobaczymy niebawem.
Jeżeli Beduini nie są zbyt liczni, w takim Marceli postanowił dozwolić im przejść, a następnie ostatniego położyć trupem pchnięciem swego kordelasa, potem posłać dwie kule swych pistoletów za temi, którzy szli za nim, czwartego zaś powalić z karabina, a potem już wywinąć się jakoś pozostałym, oczywiście wielce przerażonym i spłoszonym tak niespodziewaną napaścią....
Gdyby zaś liczba Beduinów zmniejszała szanse powodzenia dlań w tej walce, Marceli zdecydowany był nie zaczepiać ich i przeczekać spokojnie aż przejdą, nie odkrywszy go zupełnie.
Na wypadek, gdyby przeciw jego oczekiwaniu, miał zostać odkrytym, trzeba mu było poddać się nierównej walce, zabijając trzech ludzi naprzód a następnie nie było innego już wyjścia, jak rzucić się jak lew na resztę oddziału z nadzieją tylko w pomoc Boga i obronę Jerzego, który prędzej czy później musiał mu podążyć na pomoc!
Wszystkie te przewidywania z błyskawiczną szybkością mignęły w umyśle Marcelego.
Beduini zbliżali się a przewodnik i przywódzca ich oddziałku był już zaledwie o jakie dwadzieścia pięć lub trzydzieści kroków od cytrynowego drzewa. Marceli policzył ich; było ich dziesięciu.
— To nadto na jednego człowieka, — pomyślał kapitan; — trzeba im pozwolić przejść spokojnie....
I zamiast pozostać w postawie stojącej, wsparty o pień drzewa, położył się, kładąc obok siebie karabin w trawie.
Doszedłszy do Marcelego o trzy kroki od niego zaledwie, przewodnik oddziałku zatrzymał się i zwrócił do swych towarzyszy, którzy wraz z nim się zatrzymali i począł przemawiać do nich coś głosem gardłowym, z żywą gestykulacyą. Młodzieniec, któremu całkowicie nieznanym był język arabski nie mógł zrozumieć co do nich mówił, przemowa ta wszakże wydawała mu się tem bardziej nieskończoną, że w ciągu niej przywódzca od czasu do czasu zatrzymywał zda się wzrok swój na oczach Marcelego, który wciąż zadawał sobie pytanie: — czy on mnie też widzi?...
Była nawet chwila, w której Beduin pochwycił długi swój karabin, który dotąd niósł na ramieniu i opatrzył jego zamek.
Marceli zdecydowany drogo sprzedać swe życie, położył obie ręce na kurkach swych pistoletów i był w pogotowiu do strzału.
Ale Beduin nic nie widział; zarzucił napowrót broń na ramię, przestał mówić i napowrót puścił się w drogę. Po upływie kilku sekund, dziesięciu Beduinów w białych swych burnusach przeszło tuż koło niego.
Kłamalibyśmy utrzymując, że Marceli nie doznał dziwnej ulgi na ten widok i że spadł mu ciężar z serca, które natychmiast też poczęło bić swobodniej...
Ta chwila odetchnienia po przerażeniu tak wysoce dramatycznej sytuacyi trwała zaledwie jedno mgnienie oka.
Przywódzca oddziałku niebawem potknął się o leżącego na drodze dzika, który raniony przez Marcelego legł właśnie na samym środku ścieżki.
Pochylił się nad tem ciałem, poczuł, że jeszcze było ciepłe, najlepszy dowód, że przed chwilą zaledwie zabitem zostało. Wtedy wydał nagle okrzyk chrypliwy i wymówił słów kilka nadzwyczaj donośnie i groźnie.
Słowa te musiały być jakimś rozkazem widocznie, bo natychmiast Beduini rozbiegli się po kukurudzowem polu, które poczęli przebiegać je we wszystkich kierunkach jak myśliwiec tropiący zwierzynę.
Dwukrotnie przechodzili obok krzaków, w których ukryty był Jerzy a ani raz nie przyszło im na myśl je przeszukać. I ponownie wydawali dzikie okrzyki spostrzegłszy zabitego dzika i maciorę.
Przybywszy do drugiego końca pola naradzali się przez chwilę a następnie zawrócili.
Sądząc z giestów Beduina, który wydawał się ich przywódzcą, Marcelemu wydało się, że poleca on starannie przeszukanie krzaków. I nie mylił się bynajmniej. Dwóch łudzi z karabinami na ramieniu skierowało się ku kępce, która służyła za schronienie Prowansalczykowi.
Marceli podniósł się. Teraz już nie ukrywał się po za pniem drzewa; sposobił się na to by jednym skokiem rzucić się na pomoc przyjacielowi, dławiło go gwałtowne bicie serca....
Kilka sekund jeszcze a lufy broni beduińskiej dotkną Jerzego.... Nie mieli jeszcze czasu dojścia do wskazanych im krzaków, kiedy... w górę wzniósł się mały obłoczek dymu, dwa strzały padły jeden za drugim i obaj Arabi legli przeszyci kulą....
— Brawo, Jerzyl! — krzyknął Marceli. — A teraz do mnie, do mnie!!...
Dał ognia z swego karabinu do przywódzcy Beduinów, który padł ugodzony strzałem; potem z pistoletem w każdej dłoni rzucił się w kukurudzę i powalił dwóch innych Arabów, kiedy tymczasem Jerzy ze swej strony z tymże samym skutkiem posłał obie kule swych pistoletów.
Siedmiu łudzi było już niezdolnych do walki; pozostawało przeto tylko trzech przeciwników, którzy z całych sił poczęli uciekać zapominając nawet w zapale ucieczki o wystrzeleniu broni swej na Francuzów. I nie biegli już, ale zda się, wyrosły im skrzydła!...
Jerzy i Marceli spotkali się w pośrodku kuku rydzowego pola. Rzucili się sobie w objęcia i uścisnęli się z radością dwu przyjaciół co się po długiem witają niewidzeniu. I witali się też po cudownem uniknięciu śmierci....
— A co, drogi mój, — spytał kapitan po chwili, — czyż ci nie przyrzekłem pysznego polowania... Nie dotrzymałżem ci słowa?... cóż na to mówisz?...
— Mówię, — odpowiedział śmiejąc się Jerzy, — żeś nie myślał prawdopodobnie, o ile rzeczywistość przewyższy twe spodziewanie....
— To prawda... Gdybym był mógł przeczuć to co się stanie, nie byłbym cię tu zaciągnął....
— A czemużby nie, skoro takeśmy się dzielnie wywinęli z niebezpieczeństwa i to bez jednego zadraśnięcia?...
— Czybyś się podjął rozpocząć jutro toż samo?
— Tego nie mówię.... To byłoby kusić Boga! mogłaby odwrócić się karta, a nic głupszego nie ma chyba jak dać się zabijać bez żadnej korzyści dla nikogo.... Ale bądźcobądź winien ci jestem jedną z nocy najbardziej wzruszających w mojem życiu.... jedną z takich nocy, których nie zapomina się nigdy i których dzieje opowiada się potem małym dzieciom....
— A więc, aby ci było podobnem opowiadać o tem wszystkie w przyszłości, nie możem pozostać tutaj.
— Czegóż się lękasz?
— Tego po prostu, żeby Ci trzej zbóje, których zostawiliśmy przy życiu nie powrócili i z po za płotu nie strzelili gdzie znów do nas jak do królików...
— A! do licha!! — zawołał Jerzy, — masz słuszność... nie pomyślałem o tych panach.... Chodźmyż prędko, bo nie mam bynajmniej ochoty służyć im za tarczę....
I obaj młodzi ludzie puścili się szybko drogą ku blokhauzowi, do którego doszli też w przeciągu dwudziestu minut.
Pomimo ostrzeżenia Marcelego mała załoga blokhauzu było kompletnie wzburzoną żywą strzelaniną, która zdała im się dowodem, że ich kapitan z innym walczy nieprzyjacielem jak z dzikami.
Opowieść o tem, co zaszło wywołało okrzyki entuzyazmu i zachwytu z ust wszystkich żołnierzy.
O świcie Marceli i Jerzy, eskortowani przez oddziałek złożony z piętnastu żołnierzy, udali się na widownię wczorajszej walki. Koń prowadzony luzem miał zwieść dziki do blokhauzu.
Bez trudności znaleziono zabite dziki, ale trupów beduińskich nie było i śladu, zniknęły, pozostawiwszy tylko szerokie strugi krwi zaschłej na piasku. Oprócz tego na polu kukurudzowem i na pyle ścieżyny widoczne były ślady kopyt kilku koni.
Jerzy wyraził swe zdziwienie z powodu zniknięcia trupów.
— Spodziewałem się tego, — odpowiedział mu Marceli. — Niezawodnie ludzie, należący do tego pokolenia, przyszli zabrać ciała po naszem odejściu... to charakterystyczny rys arabskich zwyczajów. Jak tylko Beduin zostaje zabitym lub ranny w jakiejś potyczce lub w bitwie, towarzysze jego zahaczają hakami jego ciało za pomocą lin zwiniętych, przymocowanych do siodła lub uździennicy i unoszą go z sobą całym pędem konia.... Jak widzisz, dobrześmy zrobili, żeśmy podążyli prędzej do domu....
Dzień ten oraz dzień następujący nie przyniosły z sobą żadnego nowego zdarzenia.
Ponieważ trzeciego dnia przechodził konwój, wysyłany z Sidi-Ferruch do Algieru, Jerzy przyłączył się doń a Marceli zapragnął towarzyszyć przyjacielowi do miasta, ryzykując, że za powrotem może zostać zabity przez Beduinów.
Szczęśliwym trafem, statek francuski tego dnia właśnie odpływał do Tulonu.
Marceli wsiadł w łódź, która miała odstawić jego przyjaciela na pokład statku i pozostał z nim na pokładzie aż do chwili rozwinięcia żaglów.
— Pisz do mnie... — powiedział, ściskając mu po raz ostatni rękę, kiedy nadeszła już chwila rozstania, — opowiadaj mi wszystko o sobie jak najszczegółowiej i o tej, którą kochasz.... Wiesz dobrze, że jeśli jest na święcie człowiek co ci gorąco życzy szczęścia, to tym człowiekiem ja niezawodnie jestem....
— A ty, mój przyjacielu? — spytał Jerzy, — kiedyż przybędziesz do Prowancyi? kiedy cię zobaczę?...
— Bóg to wie! — odpowiedział Marceli.
A po cichu dodał:
— Nigdy, prawdopodobnie.... Ale mylił się w tem Marceli.
Nowy kawał czasu kilkomiesięczny ubiegi znowu.
Kapitan Marceli de Labardès opuścił ku niemałej swej uciesze dowództwo blokhauzu i powołany został do służby daleko czynniejszej.
Otrzymał zlecenie kierowania rekonesansami, wysyłanemi w głąb kraju i zdano nań służbę eskortowania wraz z swą kompanią oficerów sztabu głównego, delegowanych do zdejmowania planów i ułożenia mapy całego Algieru.
Egzystencya ta, pełna niebezpieczeństw, ruchu, rozmaitości, to życie tułacze i awanturnicze szczególniejszy miały urok dla młodego człowieka.
Pewnego dnia, wytykanie jakiejś drogi zawiodło oddziałek o jakieś dziesięć czy dwanaście mil od Algieru, to jest już w kraj najzupełniej wrogi.
Na wszystkich punktach sygnalizowano obecność oddziałków arabskich, niosących mord i zniszczenie, a kręcących się tu bezustannie tak jak to krążą zgłodniałe szakale, wokoło naszych przednich straży i forpoczt naszej armii.
Prace podjęte miały tu potrwać z tydzień przeszło. Marceli, chcąc uniknąć, aby mu codnia nie padało po kilku ludzi od kul arabskich u biwakowych ogni, postanowił, że należałoby gdzieś w okolicy wyszukać sobie miejscowości, w której możnaby rozłożyć obóz, która mogłaby służyć zarazem za militarną pozycyę a i dawać kompanii, którą komenderował, pewność, o ile można zupełną, że nie zostanie napadniętą z nienacka.
Skutkiem tego z jakich dziesięciu ludzi, pod dowództwem sierżanta, którego już znamy, wysłanych zostało na zwiady z poleceniem wynalezienia odpowiedniej pozycyi.
Po godzinie jakiejś może powrócił ten oddziałek.
— A cóż, sierżancie? — spytał Marceli.
— Kapitanie, odkryliśmy jak to mówią srocze gniazdo...
— Cóż to jest to twoje gniazdo?
— Domek biały, kapitanie, wcale niczego i taki czysty, jak z przeproszeniem twarz moja....
— Gdzież leży ten domek?...
— O małe ćwierć milki ztąd, na lewo; otoczony on jest gaikiem palm i drzew owocowych wszelkiego rodzaju.... Nie duże to ale takie ładniutkie jak nasza wieśniaczka, kiedy włoży najlepszy swój czapeczek, idąc na tańce....
I sierżant, zadowolniony z swego porównania, podkręcił wąsa z miną zdobywcy.
— Zdaje mi się, że to może nam być przydatne... — pomyślał sobie Marceli. — I wydał oddziałowi rozkaz puszczenia się w drogę.
Niebawem stanęli też przed owym domkiem, odkrytym przez sierżanta. Istotnie wysłany na zwiady podoficer nie przesadził bynajmniej ani zalet jego zewnętrznych, ani też dobrej jego pozycyi.
Zagrodzony gaik był pasty, okna były pozamykane. Rzekłbyś dom niezamieszkały zupełnie.
Sierżant uderzył kilkakrotnie we drzwi kolną swej broni, naprzód z cicha, potem silniej nieco; w domku jednak nic się nie poruszyło, nic nie dało znaku życia.
— Kapitanie, — powiedział wówczas, — dom jest pusty, albo też ci co go zajmują strasznie muszą mieć słuch stępiały.... Co tu robić?...
— Trzeba drzwi wywalić! — odpowiedział Marceli. — Ano, bo i co robić u licha!...
Natychmiast też podeszli dwaj żołnierze z toporami w ręku i gotowali się do spełnienia rozkazu kapitana.
W tej chwili okienko, znajdujące się nad głównem wejściem, otwarło się nagle. W okienku tem pojawiła się młoda dziewczyna, wymówiła kilka słów po arabska i zniknęła.
— Co ona powiedziała? — spytał Marceli tłómacza.
— Powiedziała, żebyśmy przez chwilę byli cierpliwi, że zejdzie natychmiast....
— A więc dobrze, czekajmy.
Rzeczywiście, po upływie paru sekund posłyszano odsuwanie ryglów we wnętrzu domu, zaskrzypiały ciężkie drzwi na zawiasach i młoda dziewczyna stanęła na progu.
Trudno byłoby wyobrazić sobie coś dziwniejszego a zarazem wdzięczniejszego nad to dziecko, zaledwie piętnastoletnie, którego twarz wbrew obyczajom krajowym była odsłonięta zupełnie.
Cudownie piękna, ale tą pięknością dziką była ona urzeczywistnieniem nieskalanego typu fizycznych kształtów starej arabskiej rasy.
«Jedynym zarzutem, który można było uczynić piękności tej dziewczyny była przesadzona nieco długość jej szyi, która przecież, jak istna szyja łabędzia, tem większą odznaczała się gracyą i zupełny brak rozkosznych zaokrągleń w konturach biustu. Drobne te jednak niedoskonałości były głównym charakterem właśnie czystości krwi.
— Do licha! sierżancie... — mruknął pod Wąsem fizyljer Pacot do ucha swemu podoficerowi, — to mi śliczna dziewczyna!
— Cicho, do szeregu, smarkaczu! — odparł sierżant. — Gdybyś ty miał szczęście przez chwilę tylko popatrzeć na Katarzynę, moją kochankę, która pozostała w kraju, zrozumiałbyś, że tej Arabce brak conajmniej z pięćdziesięciu funtów tłuszczu na jej osobie!... Kobieta, która się nie odznacza konturami Nr 1-szy i wdziękami podstawnego kalibru, nie może uchodzić nigdy za zaszczyt płci swej, ani zdobyć sobie poklasku francuskiego żołnierza.
Podczas tej rozmowy między sierżantem a fizyljerem młoda Arabka zwróciła się do Marcelego, którego szlify wskazywały jej jako oficera i przemawiała doń coś z ogromną żywością i z gniewem prawdziwie nakazującym.
— Kapitanie, — podjął tłómacz, — ta dziewczyna zapytuje, dla czego gwałtem chcieliście wedrzeć się do spokojnego domu, który zamieszkuje tylko starzec i dziecko: to jest ona i jej ojciec?... Błaga was ona w imię Boga swego i Boga waszego narodu, abyście dalej udali się w swą drogę i pozostawili w spokoju starca i dziecko....
Kiedy tak tłómacz przekładał jej słowa, oczy Arabki biegły kolejno od niego do Marcelego z wyrazem trawiącej ciekawości i niepokoju.
— Powiedz pan jej, — ozwał się kapitan, — że my tu nie przychodzimy jako nieprzyjaciele... że żądamy tylko gościnności pod dachem tego domu i niczego więcej... że nie potrzebuje lękać się od nas ani rabunku, ani jakichbądż wybryków; a nakoniec, że przyrzekam jej i jej ojcu dobrą zapłatę w dniu naszego odejścia....
Tłómacz powtórzył wiernie te słowa.
Słuchając ich, twarz dziewczyny łagodniała i uspokajała się zwolna. Oczy jej błysnęły z pod rzęs długich i dziwny jakiś uśmiech okrążył usta, unosząc w górę kąciki warg i ukazując dwa rzędy białych zębów, niby perły nanizane na nić.
Wymówiła parę słów i zamilkła, odstępując na bok, aby wpuścić przybyłych.
— Co ona powiedziała? — spytał znowu Marceli.
— Dosłownie to: — Siła jest z wami, a siła ma zawsze słuszność.... Wejdźcież....
— To przyjęcie nie wydaje mi się zbyt serdecznem! — zawołał Marceli ze śmiechem. — Ale trudno! Jak mówi ta piękna o płomienistych oczach i złowrogim uśmiechu, mamy za sobą siłę! zresztą będziemy baczni....
I wszedł pierwszy do wnętrza białego domu....
Młoda dziewczyna schroniła się zaraz do jednego z sąsiednich pokojów, zkąd słychać ją było teraz, rozmawiającą ze zwykłą sobie żywością.
Zaledwie Marceli uszedł kilka kroków w przysionku, malowanym w jaskrawe kolory, kiedy stanął przed nim starzec, który oddał mu pokłon najpokorniejszy i najuleglejszy, zgodnie ze skumplikowanemi obyczajami wschodniej grzeczności. Był to ojciec młodej dziewczyny i pan tego domu.
Starzec ten miał twarz kościstą i silnie zamarkowaną, pokrytą skórą a raczej, właściwiej mówiąc, pargaminem oliwkowego koloru; pośród niej połyskała para oczu okrągłych i dzikich, jak oczy drapieżnego ptaka; wyraz ich stał w zupełnej dysharmonii z pokornym układem i postawą ich właściciela.
Wysoki, ale przygarbiony wiekiem i owinięty w szczelnie przylegający do członków burnus z białej wełny, nie ukazujący nic prócz twarzy, stóp i rąk, stary Arab zdawał się złowieszczym prorokiem klęsk i nieszczęść.
Ta twarz złowroga wzbudziła w Marcelim wstręt instynktowny. I na jej widok omal już nie przyszła mu ochota iść poszukać gdzieindziej miejsca na obozowisk, którego potrzebował dla swej kompanii; po chwili zastanowienia wszakże, uśmiechnął się sam ze swej zabobonnej trwogi i wydał rozkaz natychmiastowego zainstalowania się oddziałowi.
Prace oficerów generalnego sztabu, którym miał oddział służyć za eskortę, zmuszały ich oddalać się codziennie na dość dalekie odległości od Białego Domu; powrót zaś następował zazwyczaj bardzo późno wieczorem.
Podczas długich tych nieobecności pozostawiano tylko wart kilka do strzeżenia zapasów żywności oraz amunicyi.
Wedle tego co opowiadały te straże, stary Arab spędzał dni całe bezczynnie, siedząc na otomanie, ustawionej w rogu jednego z pokojów parteru. Zdawało się, że nie zwraca zupełnie uwagi na obecność cudzoziemców w swym domu. Żołnierze nasi zresztą otrzymali byli rozkaz nie niepokojenia go swą obecnością.
Dziewczyna wychodziła bezustannie, a czasami nieobecność jej trwała po całych dniach nawet.
Za powrotem z tych wycieczek miewała z ojcem długie narady. Jeżeli przypadkiem tłómacz znalazł się w ich pobliżu i mógł zasłyszeć coś z tych rozmów, coprędzej zamieniano rozmowę na wymianę niemych znaków jakichś tajemniczych.
Zresztą wszystko było spokojne w okolicy. Arabowie nie pokazywali się zupełnie; ani jeden strzał ich karabinów nie padł nigdzie na Francuzów od czasu ich przybycia do Białego Domu.
Nareszcie nadszedł dzień, w którym roboty zostały ukończone. Marceli i jego oddział poraz ostatni spędzali noc w Białym Domu, który nazajutrz mieli opuścić o świcie, aby uniknąć skwaru dziennego w pochodzie do pierwszego etapu.
Jak to przyrzekł był Marceli młodej Arabce w dniu przybycia, starzec otrzymał sowitą zapłatę za kłopot, jaki mu sprawił postój żołnierzy w jego domu i za szkody, niewielkie coprawda, sprawione przez nich w ogrodzie i dziedzińcu. Myśl, że nakoniec uwolnionym zostanie od tych narzuconych gości zdawała się sprawiać mu wielką radość, o ile można było przynajmniej sądzić po jego fizyognomii, mniej ponurej niż zazwyczaj....
Noc podchodziła, noc burzliwą i dławiącą oddech swem gorącem. Niebo zniknęło po za chmurami ciemnemi i miedzianemi od czerwonawych połysków. Słychać było w dali wycie hyen złowrogie, a w odległych wąwozach Atlasu przeraźliwy ryk króla pustyni.
Tak jak co wieczór, postawiono warty w pewnych odstępach w około zagrodzenia gaju. Dokoła była cisza, wszędzie jak największy spokój. Oficerowie i żołnierze mogli spokojnie się przespać.
Biały dom składał się z parteru i pierwszego piętra. Na parterze sypiali oni na słomie, tamto również znajdowała się broń ich złożona.
Marceli i dwaj oficerowie generalnego sztabu zajmowali wspólnie jeden pokój na pierwszem piętrze i spali na obozowych łożach, które zazwyczaj zwożono sobie mułami, wraz z resztą bagażu.
Powietrze, jak powiedzieliśmy było niesłychanie ciężkie i nasiąkło elektrycznością; powiedziałbyś, że płaszcz jakiś ognisty otulił afrykańską ziemię. Sen kapitana był dziwnie niespokojny i przerywany co chwila, a we snach roiły mu się jakieś sny straszne, jakieś ponure obrazy; wydawało mu się, że wąż olbrzymi owijał go swemi kręgi i zwolna dusił i gniótł jego ciało i kości ohydnym swym uściskiem, jak ongi węże z Tencdos zdławiły Laokoona i jego synów....
Ten sen przerażający a raczej ta zmora okropna, zdwajała się z każdą minutą.... Marceli, okryty rzęsistym potem rzucał się na łóżku....
Nakoniec skończyła się ta męczarnia wreszcie. Około północy młodzieniec rozbudził się całkowicie; niechcąc wystawiać się dalej na nowe sny tak przykre, wyskoczył z łóżka, nałożył na siebie ubranie i zamierzał wejść na taras domu, aby tam odetchnąć świeżym od morza powiewem; tak jak to czynił co noc, kiedy gorąco w pokoju stawało się nieznośnem.
Z pokoju tego prowadziły schody najpierwotniejszej budowy na platformę, na którą wychodziło się za podniesieniem rodzaju klapy, dość podobnej do takiegoż przyrządu w spichlerzach europejskich.
Marceli wszedł po stopniach schodów i chciał podnieść klapę, nie mógł tego wszakże dokonać. Czuł wyraźnie ku niemałemu swemu zdziwieniu jakiś opór jednostajny i stały, tak jakby na platformie ciało jakieś ciężkie położonem było na tej klapie i udaremniało wszelkie jego wysiłki.
Zszedł na powrót i zbliżył się do okna, które nie miało szyb ale było poprostu tylko okratowanem mosiężnym drutem i spostrzegł ze zdumieniem, że rama jego z zewnątrz zabita była gwoździami tak, aby niepodobieństwem było okna otworzyć.
Jakaś dziwna trwoga poczęła ogarniać młodzieńca. Pochylił się naprzód, o ile na to pozwalało okratowanie, usiłując dojrzeć warty....
Zobaczył je też w samej rzeczy. Księżyc, który z po za chmur wynurzał się czasem, dozwalał je widzieć jak nieruchome z bronią w ręku stały, wsparte plecami o pnie palm.
Spokój ich udzielił się niemal i jemu. Jednakże wzrok jego błąkał się wciąż po okolicy i niezadługo oczy jego oswojone z tą pół ciemnością nocy spostrzegły coś tak dziwnego, tak przerażającego, że zadawał sobie naprzód pytanie czy rzeczywiście zbudził się już ze snu i czy to nie dalszy ciąg snów dręczących....
Wiemy już, że palmy i grupy drzew owocowych tworzyły rodzaj oazy zielonej pośród zagrodzenia.
Kapitanowi wydało się, że białe jakieś cienie snuły zwolna po ziemi, staczały się do stóp drzew i tam znikały nagle.... Cienie te były niezliczone, jeden ustępował natychmiast niemal miejsca drugiemu... a wszystko to w oczach, u stóp niemal straży....
W obec tej niewytłómaczonej tajemnicy Marceli czuł się obezwładnionym zupełnie.
Nagle księżyc zniknął po za chmurami, ciemności stały się zupełne. Kapitan nie widział nic już zupełnie; mimo to wciąż patrzał.
Chmura przeszła; księżyc ukazał się znowu.
Biało cienie roiły się jak w mrowisku. Nagle, kapitan zobaczył odblask stalowy, świetlany pas, zabłąkany pośród drzew liścia, co się odbijał tu w klindze jataganu, ówdzie znów w lufie karabina.
Wtedy dopiero straszliwa prawda stanęła, nagle przed oczyma Marcelego. Biały dom otoczony był przez Arabów!!...
Ale jakim sposobem dostał się tu nieprzyjaciel? dla czego nie zaalarmowały załogi straże?
Umysł młodzieńca błąkał się pośród najdziwaczniejszych konjunktur; zdawało mu się, że szaleństwo mózg mu chyba ogarnia.
— Ja śnię, śnię chyba... — szeptał. — Wszystko na co patrzę jest przecież niemożliwem... nic nie może być rzeczywistością.
Zamknął na chwilę oczy, potem otworzył je znowu i znowu patrzał.
Wizya nie ustawała.
— A jednak, — podjął niemal głośno już, — przecież ja nie śpię, czuwam, to pewna!... Patrzę, widzę... ręka moja dotyka kraty tego okna.... Toż to ogród... palmy... pnący się winograd.... Przecież wszystkie te przedmioty znam dokładnie, toż to te same.... To nie miraż, nie złudzenie zmysłów, nie hallucynacya.... Zresztą w przeciągu paru minut mogę się przekonać o tem najdokładniej. Zejdę na dół... zbiegnę....
I nie kończąc już rozpoczętego zdania, Marceli pochwycił za pałasz i rzucił się ku drzwiom, chcąc ja otworzyć....
Ale drzwi oparły się jego pchnięciu tak samo jak klapa i okno; i one również były mocno z zewnątrz zabite gwoździami....
— Zdrada! — krzyknął Marceli z trwogą i rozpaczą.
— Co to jest? — spytali oficerowie sztabowi nagle zbudzeni.
— Co jest? — odpowiedział kapitan — to jest, że zostaliśmy zdradzeni!... otoczeni!... zgubieni!...
Kilkoma słowy wyjaśnił całą okropność położenia, następnie dodał-
— A! gdybym przynajmniej miał sposób zawiadomienia moich ludzi i zwołania ich tu nam na pomoc....
— Wystrzał możeby wystarczył... — wtrącił jeden z oficerów.
— Tak... tak... pan masz słuszność... — podjął Marceli.. — Gdzież ja miałem głowę?... nie pomyślałem o tem....
Coprędzej zdjął ze ściany swą fuzyę myśliwską i zbliżył się do okna. Na dworze tak samo było cicho jak poprzednio, tenże sam panował pozorny spokój. Poruszanie się cieniów ustało zupełnie.
Tylko o dwa kroki zaledwie od wart, w cieniu drzew rozłożystych spostrzegł kapitan jakiś przedmiot biały odbijający wyraźnie od ciemnej zieleni murawy Opuścił lufę broni i po przez, oczka drucianej siatki u okna wycelował, nacisnął zwolna kurek.
Rozległ się wystrzał. Biały przedmiot padł na ziemię.
Wtedy niby odpowiedź na wystrzał ten, wzniosło się ze wszech stron wycie dzikie, okrzyk jakiś okropny, który, zdało się, nie wyszedł chyba z ludzkich pieni.
Z po za każdego drzewa, każdego krzaku, każdego wzgórka, wysunęli się ludzie przybrani w długie białe burnusy; pięćdziesiąt karabinów buchnęło na raz pięćdziesięciu błyskawicami. Rama okna rozsypała się i pobiegła w mig w powietrze i kule niby grad ołowiu krzyżując się przebiegły tuż koło Marcelego, nie niosąc mu ran wprawdzie ale natomiast przedziurawiając w kilku miejscach lekką tkankę jego koszuli...
Równocześnie i zanim jeszcze oficerowie oprzytomnieli z pierwszego przerażenia, klapa wiodąca na taras podniosła się nagle i ukazało się kilka głów arabskich z lufami karabinów u twarzy, świsnęły kule a jeden z towarzyszy Marcelego padł nieżywy.
Zdało się, że dla Francuzów, wziętych tak literalnie w dwa ognie nie pozostało żadnego ratunku. Żołnierze oczywiście byli prawdopodobnie tak samo zamknięci i uwięzieni.
— Do platformy! — krzyknął Marceli na jedynego towarzysza, który mu pozostał. Ja pozostanę tu przy oknie!...
Z fuzyą w ręku u wąskiego okienka Marceli nabijał ciągle broń i strzelał; rzadko wszakże trafiały jego kule, oblegający bowiem łatwo chronić się mogli po za pnie drzew, zkąd dopiero słali ogień zbiorowo.
Skutkiem wypadku, który równie jest niepojętym jak nieprawdopodobnym, Marceli nie otrzymał dotąd ani jednego przecież postrzału. Kule przebiegały tuż około niego, nie dotykając go jednak.
Nagle jednak gęsty obłok dymu otoczył naraz dom cały. Widocznie podłożono ogień na dolnem piętrze.
Równocześnie zaś niemal starzec i córka jego wyszli zwolna z domu, który poczynały obejmować płomienie i zwrócili się ku gajowi palmowemu. W chwili wejścia weń odwrócili się raz jeszcze, śląc widocznie przekleństwo jakieś Białemu domowi.
— Zdrajcy! — zawołała Marceli. — Zapłacicie mi wasz czyn niecny!!...
Wycelował. Dziewczyna zachwiała się i padła na ziemię.
Starzec padł na kolana przed tem ciałem tak pięknem i smukłem, co broczyło we krwi i wiło się w konwulsjach konania. Podniósł ku niebu ręce; jakiś krzyk, nie ujęty w żaden wyraz ludzkiej mowy, wyrwał mu się z piersi. Potem wyrwał naraz dwa pistolety zatknięte za pas pod burnusem i wystrzelił w kierunku domu z wyrazem bezsilnej wściekłości.
Drugi strzał wymierzył w własne dziecko.
Z parteru rozległy się krzyki rozpaczne. Nieszczęśni żołnierze dusili się w dymie i płomieniach. Huk uderzeń szablami i kolbami broni we drzwi, których nie mogli wysadzić rozlegał się w całym budynku. Z tym piekielnym hałasem łączył się huk karabinowych wystrzałów i wycie Arabów.
Nagle kula przeszyła ramię Marcelego i kapitan padł bezprzytomny na tę płonącą już posadzkę.
∗
∗ ∗ |
Kiedy przyszedł do siebie nasz kapitan dwa dni już ubiegły. Był w lazarecie w Algierze w wygodnem łóżku, otoczony staranną pieczą sióstr miłosierdzia.
Wtedy to dowiedział się rozwiązania okropnego dramatu w Białym domu i zarazem rozjaśniło się dlań wiele rzeczy i szczegółów, niepojętych tak dla niego jak i dla czytelnika.
Od pierwszej chwili, kiedy Francuzi przekroczyli próg jego domu, stary Arab poprzysiągł sobie, że żaden z nich nie wyjdzie ztąd żywym.
Córka służyła mu za emisaryusza, aby uwiadamiać wojowników najbliższego pokolenia arabskiego.
W wilię dnia oznaczonego na wyjście francuskiego oddziałku, kilku ludzi, oszukawszy czujność straży, weszli i ukryli się wewnątrz domu, niektórzy z nich na tarasie inni w dolnych komnatach domu.
Skoro noc zapadła, bez trudu udało się Arabom. zwinnym i podstępnym jak młode jaguary, zajść z tyłu warty i pozabijać je pchnięciem noży bez najmniejszego hałasu.
Trupy ich następnie poprzytwierdzano do pni drzew w tej samej pozycyi, jaką zajmowałyby, gdyby jeszcze były żywe.
Starzec wraz z córką pozostali we wnętrzu domu, zajęli się następnie po cichu zagwożdżeniem drzwi. Arabowie, ukryci na platformie dachu, spodziewali się, że zaskoczą oficerów we śnie i zamordują ich bez oporu. Co do żołnierzy, tych zamierzono oddać na pastwę płomieni.
Niespodziewane przebudzenie się Marcelego przeszkodziło zupełnemu udaniu się tego planu, tak ohydnego a tak zręcznie skombinowanego zarazem.
Zawiadomieni wystrzałem i krzykami, żołnierze wybiwszy drzwi, które ich więziły zabrali się do obrony i mogli śmiało stawić czoło napastnikom.
Jakkolwiek liczba Arabów była daleko od nich znaczniejszą, z bohaterskim iście zapałem udało im się przebić przez ich zastępy.
Arabowie pierzchnęli przed ich bagnetami. Marceli, którego wydobyto i znaleziono broczącego we krwi i którego w pierwszej chwili miano już za umarłego, przeniesiony został do Algieru na brankardzie i niebawem też przyszedł do siebie zupełnie.
Rana nie była śmiertelną; lekarze jednak oświadczyli, że rekonwalescencja potrwa długo i że przez lat kilka kapitan Labardès nie będzie mógł znosić trudów wojskowego życia.
Z początku Marceli protestował energicznie przeciw temu wyrokowi, potem zdecydował się; podał się do dymisji i jak tylko przyszedł nieco do sił, siadł na okręt, opuścił Algier, unosząc z sobą przywiązanie, szacunek i żal swych dowódzców, kolegów i podwładnych.
Tak zamknął się prolog do życia Marcelego. Prolog ten bladym jest w obec zajść dziwnych a okropnych, które czekać go miały w przyszłości.