Czarny orzeł (Dubrowski) (zbiór)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Puszkin
Tytuł Czarny orzeł
Podtytuł (Dubrowski)
Wydawca Tow. Wydawnicze "Rój" i Księg. E. Wende S-ka
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Graf. E. i D-ra K. Koziańskich
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

A.  PUSZKIN




CZARNY ORZEŁ

(DUBROWSKI)










WARSZAWA
TOW. WYDAWNICZE „RÓJ” I KSIĘG. E. WENDE S-ka
1926



Zakł. Graf. E. i D-ra K. Koziańskich w Warszawie.







Zakł. Graf. E. i D-ra K. Koziańskich w Warszawie.



A.  PUSZKIN




CZARNY ORZEŁ

(DUBROWSKI)










WARSZAWA
TOW. WYDAWNICZE „RÓJ” I KSIĘG. E. WENDE S-ka
1926



CZARNY ORZEŁ


Rozdział I.

Niedawno temu żył w jednej ze swoich posiadłości rosyjski ziemianin starożytnego rodu, Cyryl Piotrowicz Trojekurow. Bogactwo, znakomite pochodzenie i stosunki nadawały mu wielkiego znaczenia w guberni, gdzie znajdowała się jego posiadłość. Zepsuty przez swe otoczenie, zwykł był on pozwalać sobie na każdy poryw swego ognistego temperamentu i na wszystkie chimery ograniczonego umysłu. Sąsiedzi radzi dogadzali jego najmniejszym zachciankom, zaś urzędnicy gubernialni drżeli na dźwięk jego imienia. Cyryl Piotrowicz przyjmował wszelkie oznaki hołdu, jako należną sobie daninę. Dom jego był stale pełen gości, gotowych zadowalać pańską fantazję przez uczestnictwo w wspaniałych, a nieraz i szalonych zabawach. Nikt nie śmiał odmówić jego zaprosinom, lub też w dni określone nie złożyć należnego uszanowania we wsi Pokrowskoje. Cyryl Piotrowicz był wielkiem hulaką i, nie bacząc na niezwykłą siłę fizyczną chorował dwa razy w tygodniu z obżarstwa, a co wieczór zabawiał się miłością. (Mało której z dworskich dziewcząt udało się uniknąć namiętnych zalecanek pięćdziesięcioletniego staruszka. W jednem ze skrzydeł jego domu mieszkało szesnaście służących, które zajmowały się rękodziełami, właściwemi swej płci. Okna tego skrzydła były zagrodzone drewnianą kratą, drzwi były zamknięte, a klucze od zamków zostawały pod opieką Cyryla Piotrowicza. Młode aresztantki w oznaczonych godzinach przechadzały się po ogrodzie pod opieką dwu staruszek. Od czasu do czasu Cyryl Piotrowicz wydawał niektóre z nich zamąż, a ich miejsce zajmowały nowe. Z chłopami i czeladzią obchodził się surowo i samowolnie, a mimo to byli mu oddani: chełpili się bogactwem i sławą swego pana i pozwalali sobie ze swej strony na wiele w stosunku do sąsiadów polegając na jego potężnej opiece). Powszednie zajęcie Trojekurowa polegało na objazdach ogromnych włości, na długotrwałych biesiadach i na wymyślanych przy tem codzień figlach, których ofiarą bywał zazwyczaj jakiś nowy znajomy, aczkolwiek nie udawało się ich uniknąć i dawnym przyjaciołom, z wyjątkiem jednego, Andrzeja Gawryłowicza Dubrowskiego. Ów Dubrowski, dymisjonowany porucznik gwardji, był najbliższym jego sąsiadem i właścicielem siedemdziesięciu dusz. Trojekurow dumny w stosunkach z ludźmi, nawet najdostojniejszymi, szanował Dubrowskiego, nie bacząc na jego mizerny majątek. Niegdyś byli oni towarzyszemi w służbie a Trojekurow znał z doświadczenia porywczość i stanowczość jego charakteru. Słynny rok 1762 rozłączył ich na długo. Trojekurow, krewny księżnej Daszkowej, poszedł w górę; Dubrowski straciwszy majątek musiał wziąć dymisję i osiąść w ostatniej swej wsi. Cyryl Piotrowicz dowiedziawszy się o tem, proponował mu swą protekcję, lecz Dubrowski podziękował i został biedny i niezależny. Po kilku latach Trojekurow, dymisjonowany generał en chef, przyjechał do swej posiadłości; spotkali się i przywitali radośnie. Od tego czasu codzień przebywali razem i Cyryl Piotrowicz, który nikogo nigdy nie zaszczycał swemi odwiedzinami, zajeżdżał poprostu do domu swego starego towarzysza. Los ich był jednaki; obaj ożenili się z miłości, obaj wkrótce owdowieli i obydwaj mieli po jednem dziecku. Syn Dubrowskiego wychowywał się w Petersburgu, córka Cyryla Piotrowicza wzrastała pod okiem ojcowskiem i Trojekurow mawiał często do Dubrowskiego: „Słuchajcie bracie Andrzeju Gawryłowiczu, gdy na twego Wołodkę przyjdzie pora wydam za niego Maszę, chociaż goły jak święty turecki“. Andrzej Gawryłowicz kiwał głową i odpowiadał zazwyczaj: „Nie Cyrylu Piotrowiczu, mój Wołodka nie jest mężem dla Marji Cyrylówny dla tak biednego szlachcica jak on lepiej będzie ożenić się z ubogą szlachcianką i być głową w domu, nie zostać podwładnym zepsutej kokietki“.
Powszechnie zazdroszczono harmonji, panującej między dumnym Trojekurowym a biednym jego synowcem, i dziwiono się odwadze tego ostatniego, gdy za stołem Cyryla Piotrowicza wypowiadał bez ogródek swe zdanie, nie dbając czy nie było sprzeczne z poglądami gospodarza. Niektórzy próbowali go nawet naśladować i wyjść poza granice należytego posłuszeństwa, ale Cyryl Piotrowicz nastraszył ich tak, że raz na zawsze odebrał im ochotę do takich prób, a Dubrowski pozostał jedynym wyjątkiem z powszechnego prawa. Nieznacznie przypadek rozbił wszystko i zmienił.
Pewnego razu, na początku jesieni, Cyryl Piotrowicz wybierał się na łowy. Dzień przedtem wydano rozkaz psiarczykom i strzemiennym aby byli gotowi o piątej rano. Namiot i kuchnię wyprawiono przedtem na miejsce, gdzie Cyryl Piotrowicz miał jeść obiad. Gospodarz i goście poszli do psiarni, gdzie w wygodach i cieple żyło więcej niż pięćset gończych i ogarów, sławiąc hojność Cyryla Piotrowicza swoim psim językiem. Znajdował się tu i lazaret dla chorych psów pod nadzorem sztabslekarza Tymoszki i ogrodzenie, gdzie suki szczeniły się i karmiły swe szczenięta. Cyryl Piotrowicz pysznił się tem wspaniałem urządzeniem i nigdy nie pominął sposobności, by nie pochwalić się niem przed swymi gośćmi, z których każdy oglądał je najmniej ze dwadzieścia razy. Sam chodził po psiarni, otoczony swoimi gośćmi, przeprowadzany przez Tymoszkę i głównych psiarczyków, i stawał przed niektóremi matkami, jużto wypytując o zdrowie chorych, jużto czyniąc swoje uwagi mniej lub więcej surowe i sprawiedliwe, jużto przywołując znane sobie psy i łaskawie z niemi rozmawiając. Goście uważali za swój obowiązek zachwycać się psiarnią Cyryla Piotrowicza, jeden Dubrowski milczał i chmurzył się; był on namiętnym myśliwym, lecz majątek jego nie pozwalał mu na utrzymanie więcej niż dwu gończych i jednej suki ogara. Nie mógł przeto powstrzymać się od pewnej zazdrości na widok tego wspaniałego urządzenia. „Cóż ty zasępiłeś się bracie, zapytał go Cyryl Piotrowicz: czyż nie podoba ci się moja psiarnia?“ — Nie, odpowiedział Dubrowski szorstko — psiarnia piękna; bodaj ludzie wasi mieli takie życie jak wasze psy“. — Jeden z psiarczyków obraził się. „My na swoje życie nie skarżymy się; a po prawdzie niejednemu szlachcicowi nie wyszłoby na złe, gdyby zmienił swą siedzibę na pierwszą lepszą tutejszą klatkę: byłoby mu i cieplej i syciej“. Cyryl Piotrowicz roześmiał się głośno na bezczelną uwagę swego poddanego, a goście chichotali wślad za nim, chociaż czuli, że dowcip psiarczyka mógł odnosić się i do nich. Dubrowski pobladł i nie rzekł ani słowa. Tymczasem przyniesiono Cyrylowi Piotrowiczowi w koszu nowonarodzone szczenięta, z których wybrał dwa, zaś resztę kazał utopić. Podczas tego Andrzej Gawryłowicz usunął się i nikt tego nie zauważył.
Wróciwszy z gośćmi z psiarni, Cyryl Piotrowicz zasiadł da wieczerzy i dopiero wtedy, nie widząc Dubrowskiego, zapytał o niego. Ludzie odpowiedzieli, że Andrzej Gawryłowicz odjechał do domu. Trojekurow kazał natychmiast go dopędzić i zawrócić. Nigdy bowiem nie wyjeżdżał na polowanie bez Dubrowskiego, który był doświadczonym i subtelnym znawcą psich zalet i nieomylnym sędzią wszystkich myśliwskich zatargów. Wysłany sługa powrócił, jeszcze podczas wieczerzy i doniósł panu, że Andrzej Gawryłowicz nie usłuchał i nie chciał zawrócić. Cyryl Piotrowicz, według swego zwyczaju rozgrzany nalewką, rozgniewał się i powtórnie wysłał sługę z zawiadomieniem do Andrzeja Gawryłowicza, że jeśli natychmiast nie przyjedzie na noc do Pokrowskoje, on, Trojekurow, pogniewa się z nim na wieki. Sługa znów odjechał. Cyryl Piotrowicz wstał od stołu, pożegnał gości i poszedł spać.
Na drugi dzień pierwszem jego pytaniem było: „czy Andrzej Gawryłowicz jest tutaj?“. Podano mu list, złożony w trójkąt. Cyryl Piotrowicz kazał pisarzowi swemu odczytać go głośno i usłyszał co następuje:

Panie mój przemiłościwy!

Do tej pory nie mam zamiaru przyjechać do Pokrowskoje, póki nie przyślecie do mnie Paramoszkę z przeproszeniem; moja wola będzie przebaczyć mu lub ukarać; zaś żartów słuchać od waszych chłopów nie chcę i od was też ich nie zniosę, gdyż nie jestem błaznem, ale starym szlachcicem. Pozostaję gotów do usług

Andrzej Dubrowski.

Według obecnych poglądów na etykietę, list ten byłby bardzo nieprzyzwoity, lecz rozgniewał on Cyryla Piotrowicza nie przez swój dziwny styl i układ, lecz przez treść. „Jakto? — krzyknął Trojekurow, wyskoczywszy boso z pościeli, — wysyłać moich ludzi do niego z przeproszeniem! On ma mieć prawo ich karać lub pobłażać! cóż też on wymyślił? Czy wie on z kim zaczyna? Dam ja jemu! Napłacze się jeszcze przeze mnie! Pozna on, co to znaczy zadzierać z Trojekurowym“.

Cyryl Piotrowicz ubrał się i wyjechał na polowanie ze zwykłą pompą. Lecz łowy się nie udały. Przez cały dzień widziano tylko jednego zająca i tego nawet nie upolowano. Obiad na polu pod namiotem też się nie udał, czy to w ostateczności nie był do smaku Cyrylowi Kiryłowiczowi, który obił kucharza, nawymyślał gościom i w powrotnej drodze z całem towarzystwem umyślnie pojechał przez pola Dubrowskiego.

ROZDZIAŁ II.

Przeszło kilka dni, lecz niezgoda między sąsiadami nie zmniejszyła się. Andrzej Gawryłowicz nie wracał już do Pokrowskoje, a Cyryl Piotrowicz nudził się bez niego i gniew swój wyrażał w najbardziej obelżywych słowach, które dzięki gorliwości tamtejszych dworaków dochodziły do Dubrowskiego w uzupełnionej i ulepszonej wersji. Nowa okoliczność unicestwiła ostatnią nadzieję zgody.
Dubrowski objeżdżał pewnego razu swą małą posiadłość; zbliżając się do brzozowego lasku, usłyszał uderzenia toporów i po chwili trzask padającego drzewa; pognał tam i zastał pokrowskich chłopów, okradających las. Ci, widząc go, rzucili się do ucieczki, lecz Dubrowski przy pomocy furmana schwytał jednego z nich i przyprowadził związanego do swego dworu. Prócz tego zdobyczą zwycięscy została także para koni. Dubrowski był strasznie rozgniewany; przedtem bowiem ludzie Trojekurowa, znani rabusie, nie ośmielali się nigdy myszkować w granicach jego posiadłości, znając bliskie stosunki między nim a swoim panem; teraz Dubrowski zrozumiał, że korzystają oni z zerwania między nim a sąsiadem i postanowił, wbrew wszelkim pojęciom o prawie, dać nauczkę swym więźniom prętami, których zapas zrobili sami w jego lesie, a konie oddać do roboty i włączyć do inwentarza dworskiego.
Wieść o tem zdarzeniu tego samego dnia dobiegła uszu Cyryla Piotrowicza. Ów stracił panowanie nad sobą i w pierwszej chwili gniewu chciał napaść wraz z wszystkimi swoimi ludźmi na Kistenewkę (tak nazywała się wieś jego sąsiada), zniszczyć ją docna, a dziedzica oblegać w jego siedzibie — nie była to dziwota u niego — lecz myśli jego rychło poszły w innym kierunku. Chodząc ciężkim krokiem tam i nazad po sali, wyjrzał przypadkowo przez okno i zobaczył u wrót zatrzymującą się trójkę; człowiek w skórzanym kaftanie i płóciennym płaszczu wyszedł z telegi i poszedł na skrzydło do zarządcy. Trojekurow poznał asesora Szabaszkina i kazał go zawołać. Za chwilę Szabaszkin stał przed Cyrylem Piotrowiczem, oddając ukłony i z nabożeństwem oczekując, co też mu powie.
— Pozdrawiam... jak tam cię zowią? — rzekł Trojekurow. — Po coś przyjechał?
— Jechałem do miasta — wasza wielmożność, odpowiadał Szabaszkin, — i zajechałem do Iwana Demianowa, aby się dowiedzieć, czy nie będzie jakich rozkazów.
— W sam raz zajechałeś... jak cię tam zowią? mam interes do ciebie; napij się wódki i posłuchaj.
Tak łaskawe przyjęcie zaskoczyło asesora; wymówił się od wódki i zaczął słuchać Cyryla Piotrowicza z najwyższą uwagą.
— Mam sąsiada — rzekł Trojekurow — drobny dziedzic, grubianin, chcę odebrać mu posiadłość... co myślisz o tem?
— Wasza wielmożność, czy są jakiekolwiek dokumenty?...
— Głupiś, bracie, jakie tam dokumenty? Sprawa w tem, żeby odebrać majątek czy z dokumentami, czy bez dokumentów.
— Wasza wielmożność, daremnie!
— Czekaj, jednak! Ta posiadłość należała niegdyś do nas, była kupiona u jakiegoś Spycyna, a potem sprzedana ojcu Dubrowskiego. Czy nie można się do tego przyczepić?
— Daremnie wasza wielmożność, napewno ta sprzedaż była przeprowadzona drogą prawną.
— Pomyśl, bracie, posłuchaj dobrze.
— Jeżeliby naprzykład wasza wielmożność, mogła dostać jakimkolwiek sposobem od sąsiada papier, którego mocą włada on swoim majątkiem, to naturalnie...
— Rozumiem, lecz oto bieda: wszystkie jego papiery spłonęły w czasie pożaru.
— Co, wasza wielmożność, jego papiery spłonęły? Czegóż wam potrzeba więcej? W takim razie pozwólcie mi działać według prawa: bez wszelkiej wątpliwości otrzymacie pełną satysfakcję.
— Myślisz? No, patrzże, polegam na twej gorliwości, a możesz być pewny mojej wdzięczności.
Szabaszkin, pokłoniwszy się prawie do ziemi, wyszedł i od tego dnia biegał za sprawą tak, że w ciągu dwu tygodni Dubrowskki otrzymał z miasta wezwanie do zjawienia się w sądzie i przedstawienia niezwłocznego wyjaśnień odnośnie do prośby generała Trojekurow, w sprawie nieprawnego jakoby władania wioską Kistenewką.
Andrzej Gawryłowicz zdumiony niespodziewaną kwestją, dał dosyć szorstką odpowiedź, w której wyjaśniał, że wieś Kistenewkę otrzymał po śmierci nieboszczyka swego ojca, że włada nią prawem dziedzictwa, że Trojekurow nie ma do niego żadnych praw, a wszelkie uboczne czepianie się do tej jego własności jest szubrawstwem i oszukaństwem. Nie miał doświadczenia Dubrowski w sprawach procesowych. Kierował się w większej części zdrowym rozsądkiem, przewodnikiem rzadko właściwym, a prawie zawsze niedostatecznym.
List ten wywarł bardzo miły odźwięk w duszy asesora Szabaszkina: zorjentował się on po pierwsze, że Dubrowski mało zna się na rzeczy, powtóre, że człowieka tak gorącego i nieuważnego nie trudno będzie wplątać w sytuację bardzo niewygodną.
Andrzej Gawryłowicz, przejrzawszy na zimno postawione sobie pytanie, zrozumiał konieczność odpowiedzi bardziej rzeczowej; napisał dość tęgie pismo, lecz i ono w następstwie okazało się niedostatecznem.
Sprawa zaczęła się ciągnąć. Ufny w uczciwość swej sprawy, Andrzej Gawryłowicz mało dbał o nią, nie miał ani chęci, ani możności sypać wokoło pieniędzmi, szydził ze sprzedażnego sumienia gryzipiórków, i myśl o tem, by mógł paść ofiarą łajdactwa nie przychodziła mu nawet do głowy. Trojekurow ze swej strony również mało wierzył w wygraną, rozpoczętej sprawy; starał się za niego Szabaszkin, działając w jego imieniu, strasząc i przekupując sędziów i na lewo i prawo kręcąc różne paragrafy. Jakkolwiekbądź było, 18... roku 9 lutego Dubrowski otrzymał przez policję miejską wezwanie do stawienia się w xx ziemskim sądzie dla wysłuchania wyroku w sprawie spornego majątku między nim, porucznikiem Dubrowskim, a generałem en chef Trojekurowym, oraz do podpisania swej zgody lub sprzeciwu. W ten dzień Dubrowski wyjechał do miasta; po drodze dopędził go Trojekurow; spojrzeli dumnie jeden na drugiego; Dubrowski zauważył złośliwy uśmiech na twarzy swego przeciwnika.
Przyjechawszy do miasta, Andrzej Gawryłowicz zatrzymał się u znajomego kupca, nocował u niego i nazajutrz rano zjawił się w obliczu sądu okręgowego. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. W ślad za nim przyjechał i Cyryl Piotrowicz. Pisarze wstali i założyli pióra za uszy; członkowie sądu spotkali go z objawami głębokiego uniżenia, przysunęli swe fotele do niego z szacunkiem dla jego stopnia, lat i wspaniałości. On siedział, zaś Andrzej Gawryłowicz, stojąc, oparł się o ścianę. Nastała głęboka cisza; sekretarz zaczął głosem donośnym czytać orzeczenie sądu. Zamieszczamy je w całości, sądząc, że każdemu będzie przyjemnie poznać jeden ze sposobów, za pomocą którego można stracić w Rosji posiadłość, do której ma się niezaprzeczone prawo...[1]
Sekretarz zamilkł; przewodniczący powstał i z niskim ukłonem zwrócił się do Trojekurowa, zapraszając do podpisania papieru. Triumfujący Trojekurow wziął pióro z jego rąk i podpisał pod wyrokiem sądu swoją zupełną zgodę. Kolej przyszła na Dubrowskiego. Sekretarz podsunął mu papier, lecz Dubrowski stał nieruchomo, z opuszczoną głową. Sekretarz powtórzył swe wezwanie do „podpisania zupełnej zgody lub też wyraźnego sprzeciwu jeżeli czuje w sumieniu, że sprawa jego jest uczciwa i ma zamiar w określonym przez prawo czasie wnieść apelację, gdzie należy“.

Dubrowski milczał... nagle podniósł głowę, oczy jego roziskrzyły się, tupnął nogą, odtrącił sekretarza z taką siłą, że ów upadł, schwycił kałamarz i cisnął nim w przewodniczącego. Dubrowski krzyknął dzikim głosem: „Jak można nie uszanować świątyni bożej! Precz, chamskie nasienie!“ Potem zwróciwszy się do Cyryla Piotrowicza: „Czy to słyszane, wasza wielmożność, mówił dalej, pisarczyki wprowadzają ogary do bożej cerkwi! psy biegają po cerkwi! Ja ich tu nauczę!“. Wszystkich ogarnął strach. Zbiegli się stróże i siłą go opanowali. Wyprowadzono go i wsadzono w sanie. Trojekurow wyszedł tuż za nim, odprowadzany przez cały sąd; nagły obłęd Dubrowskiego mocno podziałał na jego duszę; sędziowie, spodziewający się jego wdzięczności nie okazali się godni nawet jednego przychylnego z ust jego słowa. Wyjechał natychmiast do Pokrowskoje, dręczony w głębi wyrzutami sumienia i niezupełnie zadowolony z triumfu swej nienawiści. Dubrowski tymczasem leżał w łóżku; lekarz okręgowy (niezupełny ignorant) zdążył mu puścić krew, postawić pijawki i hiszpańskie muchy; pod wieczór było mu lżej, zaś nazajutrz odwieziono go do prawie że nienależącej już do niego Kistenewki.

ROZDZIAŁ III.

Przeszedł jakiś czas a zdrowie chorego Dubrowskiego nie poprawiło się. Coprawda, napady szaleństwa już się nie powtarzały, lecz siły jego widocznie opadały. Zapominał o swych poprzednich zajęciach, rzadko wychodził ze swego pokoju i siedział zamyślony po całych dniach. Jegorowa, dobra staruszka, niegdyś piastunka jego syna, stała się teraz jego niańką. Doglądała go jak dziecka, przypominała o porze jedzenia i snu, karmiła go i kładła spać. Andrzej Gawryłowicz poddał się jej zupełnie i prócz niej z nikim nie utrzymywał stosunków. Nie był zdolny do myśli o swych sprawach, o gospodarskich zarządzeniach i Jegorowa zrozumiała, że trzeba koniecznie zawiadomić o wszystkiem młodego Dubrowskiego, który służył w jednym z pułków gwardji, znajdującym się wówczas w Petersburgu. A więc, wydarłszy kartkę z księgi rozchodów, podyktowała kucharzowi Charitonowi, jedynemu piśmiennemu w Kistenewce list i tego samego dnia wysłała go do miasta na pocztę.
Lecz czas już zaznajomić czytelnika z właściwym bohaterem naszej powieści.
Włodzimierz Dubrowski wychowywał się w korpusie kadetów i jako kornet został przydzielony do gwardji. Ojciec nie szczędził mu niczego na przyzwoite utrzymanie; młodzieniec otrzymywał z domu więcej, niż mógł się spodziewać. Gorący i ambitny pozwalał sobie na rozkoszne rozrywki, grał w karty, zaciągał długi i nie dbając o przyszłość, myślał nieraz przelotnie, że prędzej czy później będzie musiał bogato się ożenić.
Raz wieczorem, gdy gościł kilku oficerów, którzy, porozwalawszy się na sofach, kurzyli z jego cybuchów, kamerdyner Grisza podał mu list, którego adres i pieczęć z miejsca uderzyły młodzieńca. Gorączkowo rozpieczętował go i przeczytał co następuje:
„Panie ty nasz, Włodzimierzu Andrzejowiczu, ja, twoja stara niańka ośmielam się donieść ci o zdrowiu ojczulka. Bardzo z nim źle, nieraz mówi nie do rzeczy i cały dzień siedzi jak głupia dziecina — a życie i śmierć jest wolą boską — przyjeżdżaj ty do nas, sokoliku mój jasny, my ci i konie wyślemy do Piesocznego. Mówią, że sąd ziemski jedzie do nas, by oddać nas we władzę Cyryla Piotrowicza Trojekurowa, dlatego, że my jakoby należymy do nich, a my poddani wasi i nigdy o tem nie słyszeliśmy. Mógłbyś ty przedstawić to batiuszce carowi; on nie wydałby nas na pohańbienie. U nas deszcze padają już drugi tydzień i pastuch Rodia umarł około św. Mikołaja. Posyłam macierzyńskie błogosławieństwo Griszce: czy dobrze ci służy? Zostaję twoja wierna niewolnica niańka Arina Jegorowna Buzyrewa“.
Włodzimierz Dubrowski ze wzruszeniem przeczytał kilkakrotnie te zdania dość chaotyczne. Stracił w dziecięctwie matkę i prawie nie znając swego ojca, w ósmym roku życia został wysłany do Petersburga. Mimo to był romantycznie przywiązany do ojca i tembardziej kochał życie rodzinne im mniej dane mu było rozkoszować się jego cichem szczęściem.
Myśl o możliwej stracie ojca boleśnie dręczyła jego serce, a położenie biednego chorego, widoczne z listu niani, przerażało go. Wyobrażał sobie ojca, samego, w dalekiej wsi, pod opieką głuchej staruszki i czeladzi, zagrożonego jakiemś nieszczęściem i gasnącego bez pomocy w męczarniach ciała i duszy. Włodzimierz Andrzejewicz zarzucał sobie występne niedbalstwo. Nie otrzymując długi czas żadnej wiadomości od ojca, nie pomyślał nawet, żeby się dowiedzieć o niego, licząc, że jest zajęty objazdami i troskami gospodarskiemi.
Zdecydował się jechać i nawet wziąć dymisję, jeżeliby stan zdrowia ojca wymagał jego obecności. Koledzy, zauważywszy jego niepokój, odeszli. Włodzimierz zostawszy sam napisał prośbę o urlop, zapalił fajkę i pogrążył się w głębokiem zamyśleniu...
Włodzimierz zbliżał się do stacji, od której powinien był nawrócić w stronę Kistenewki. Serce jego pełne było bolesnych przeczuć: obawiał się, że nie zastanie już ojca; wyobrażał sobie ponury obraz życia, czekającego go na wsi: głusz, bezludzie, nędza i kłopoty w sprawach, o których nie miał żadnego pojęcia. Przyjechawszy na stację, poszedł do nadzorcy i zażądał koni. Nadzorca, dowiedziawszy się dokąd jedzie, zawiadomił go, że od czterech dni oczekują na niego konie wysłane z Kistenewki. Wkrótce też zjawił się stary furman Anton, który go oprowadzał niegdyś po stajni i doglądał jego maleńkiego konika.
Anton rozpłakał się na widok panicza i, pokłoniwszy się do ziemi, opowiedział, że stary pan jeszcze żyje, poczem pobiegł zaprzęgać. Włodzimierz wymówił się od proponowanego przez nadzorcę śniadania i śpieszył z wyjazdem. Anton wiózł go przez wiejskie drogi, poczem zawiązała się rozmowa.
— Powiedz proszę, Anton, co za sprawę ma mój ojciec z Trojekurowym?
— A Bóg ich wie, ojczulku Włodzimierzu Andrzejowiczu; pan, jak słychać, pogniewał się z Cyrylem Piotrowiczem, a ten go podał do sądu, — choć po prawdzie on sam sobie i sędzia. Nie nasza to chłopska sprawa badać pańską wolę, a „Jej Bohu“ darmo ojciec wasz poszedł przeciw Cyrylowi Piotrowiczowi; nie przetniesz pletnią obucha.
— Więc widać, że ten Cyryl Piotrowicz robi u was, co chce?
Wiadomo, panie, asesora, słuchaj, nie ceni ani za grosz, isprawnika ma na posyłki, panowie przyjeżdżają do niego z pokłonem. Jak to powiadają: byle by koryto było, świnie się znajdą.
— Czy prawda to, że on zabiera nam majątek?
— Och, panie, słyszeliśmy to i my. W tych dniach pokrowski zakrystjan powiedział to na chrzcinach u naszego starosty: dosyć wam leniuchowania; oj też weźmie was w ręce Cyryl Piotrowicz! a Mikita kowal rzekł mu: dosyć Saweljicz, nie rań kumo, nie mąć gościom zabawy. Cyryl Piotrowicz sam sobie, a Andrzej Gawrylicz sam sobie; my zaś wszyscy należymy do Boga i cara; na cudzym pysku guza nie przyszyjesz.
— A więc, wy nie chcecie przejść pod władzę Trojekurowa?
— We władzę Cyryla Piotrowicza! Boże zbaw i zachowaj! U niego to i własnym kiepsko się dzieje, a jak dostanie obcych to z nich nietylko skóry ale i mięso zedrze. Nie, niech Bóg da długie zdrowie Andrzejowi Gawryłowiczowi, i jeśli go już przyjmie do swej chwały, nikogo nam więcej nie trzeba prócz ciebie, nasz Karmicielu. Nie wydawaj nas a my już staniem za tobą. Przy tych słowach Anton machnął batem, trzasnął lejcami i konie pobiegły tęgim kłusem.
Wzruszony oddaniem starego furmana, Dubrowski zamilkł i oddał się rozmyślaniom. Przeszła więcej niż godzina; nagle Grisza rozbudził go wołaniem: „Ot Pokrowskoje!“ Dubrowski podniósł głowę. Jechał brzegiem szerokiego jeziora, z którego wypływała rzeczka, wijąca się pośród wzgórz. Na jednem z nich ponad gęstą zielenią lasu wznosił się zielony dach i belweder ogromnego domu z kamienia, cerkiew o pięciu kopułach i starodawna dzwonnica; wokół były rozrzucone chaty wiejskie ze swemi ogrodzeniami i żórawiami. Dubrowski poznał te miejsca; przypomniał sobie, że na tem samem wzgórzu bawił się z małą Maszą Trojekurową, która była młodsza od niego o dwa lata i już wtedy zapowiadała się na piękność. Chciał zapytać o nią Antona, lecz powstrzymała go jakaś nieśmiałość.

Podjechawszy do domu pańskiego, zobaczył białą suknię migającą pośród drzew ogrodu. Wtedy to Anton zaciął konie i, ulegając ambicji właściwej tak samo wiejskim furmanom jak i dorożkarzom, puścił się całym pędem przez most i mimo ogrodu. Wyjechawszy ze wsi, wjechali na górę i Włodzimierz ujrzał brzozowy las i na lewo na pustem miejscu szary domek z czerwonym dachem; serce zabiło; przed nim była Kistenewka i ubogi dom jego ojca. Po dziesięciu minutach wjechał na pański dziedziniec. Rozglądał się z nieopisanem wzruszeniem: dwanaście lat nie widział swych miejsc rodzinnych. Brzózki, które sadzono przy nim wokół ogrodzenia wyrosły i stały się wysokiemi, rozgałęzionemi drzewami. Dziedziniec ozdobiony niegdyś trzema regularnemi kwietnikami, między któremi biegła szeroka droga, zmienił się w niekoszoną łąkę, na której pasł się spętany koń. Psy zrazu zaszczekały, lecz poznawszy Antona umilkły i zamachały kosmatemi ogonami. Czeladź wysypała się z izb i okrążyła młodego pana z hałaśliwemi wylewami radości. Gwałtem musiał się przedzierać przez ich zbitą gromadę i wbiegł na ganek. W sieni spotkała go Jegorowna i z łkaniem objęła swego wychowańca. „Witaj, witaj, nianiu powtarzał przyciskając do serca dobrą staruchę: cóż ojciec, gdzie on? jak się miewa?“ W tej chwili do sali wszedł, z trudem ruszając nogami, starzec wysoki, biały i chudy, w chałacie i kołpaku. „Gdzież Wołodka?“ powiedział słabym głosem i Włodzimierz gorąco objął swego ojca. Radość zatrzęsła zbyt silnie chorym; osłabł, nogi mu podcięło i byłby upadł, gdyby go syn nie podtrzymał. „Dlaczegoś wstał z łóżka? mówiła Jegorowna. Nie ustoi to na nogach a plącze się tam, gdzie i ludzie“. Starca odniesiono do sypialni. Silił się na rozmowę, ale myśli plątały mu się w głowie i nie miały żadnego związku. Zamilkł i wpadł w drzemkę. Włodzimierz był przerażony jego stanem. Usadowił się w sypialni i prosił, żeby go zostawiono samego z ojcem. Domownicy usłuchali i wówczas zwrócili się do Griszy, zaprowadzili go do czeladnej, gdzie ugościli go po wiejsku z wszelkiem możliwem staraniem, zamęczając pytaniami i powitaniami.

ROZDZIAŁ IV.

Gdzie było osiedle, tam stoi grób.

W kilka dni po przyjeździe młody Dubrowski chciał zająć się interesami, ale ojciec nie mógł dać mu potrzebnych wyjaśnień; Andrzej Gawryłowicz nie miał też rządcy. Przeglądając papiery znalazł tylko pierwszy list asesora i bruljon odpowiedzi. Nie mogąc na tej podstawie zdobyć jasnego pojęcia o procesie, postanowił oczekiwać następstw w nadziei na uczciwość samej sprawy.
Tymczasem zdrowie Andrzeja Gawryłowicza z godziny na godzinę pogarszało się. Włodzimierz przewidywał bliską katastrofę i nie odstępował zdziecinniałego całkowicie starca.
W międzyczasie termin wyznaczony upłynął i nie podano apelacji. Kistenewka należała tedy do Trojekurowa. Szabaszkin zjawił się do niego z pokłonem i powinszowaniem oraz z prośbą, aby wyznaczył: „Kiedy zechce wejść w posiadanie nowozdobytego majątku — czy sam to uczyni, czy też zechce dać komuś swoje pełnomocnictwo?“ Cyryl Piotrowicz zmieszał się. Nie był on z natury chciwy; pragnienie zemsty zawiodło go zbyt daleko; sumienie go dręczyło. Wiedział, w jakiem stanie znajdował się jego przeciwnik, stary towarzysz młodości, i zwycięstwo nie cieszyło jego serca. Groźnie spojrzał na Szabaszkina, szukając jakiejś przyczepki, aby go zwymyślać, lecz nie znalazłszy dostatecznego pozoru, rzekł gniewnie: „Poszedł won — nie twoja rzecz!“ Szabaszkin, widząc go nie w humorze, ukłonił się i wyszedł pośpiesznie, zaś Cyryl Piotrowicz zostawszy sam, zaczął chodzić tam i z powrotem, pogwizdując „Grom zwycięstwa niech rozebrzmi“, co zawsze oznaczało u niego niezwykłe wzburzenie myśli.
W końcu rozkazał zaprzęgać bryczkę, ubrał się ciepło (był to już koniec października) i sam powożąc, wyjechał ze dworu. Wkrótce ujrzał domek Andrzeja Gawryłowicza. Sprzeczne uczucia wypełniły mu duszę. Zadowolona chęć zemsty i żądza górowania zagłuszyły poniekąd uczucia bardziej szlachetne, lecz te ostatnie wreszcie zwyciężyły. Postanowił pogodzić się ze swym starym sąsiadem, zniweczyć nawet ślad kłótni, oddać mu majątek. Ulżywszy duszy tym błogim zamiarem, Cyryl Piotrowicz puścił się kłusem w stronę siedziby swego sąsiada i wjechał prosto na dziedziniec.
Chory siedział wtedy w sypialni przy oknie. Poznał on Cyryla Piotrowicza i straszliwe wzburzenie odbiło się na jego twarzy: krwawy rumieniec zastąpił miejsce zwykłej bladości, oczy zaiskrzyły się, a usta zaczęły wydawać niezrozumiałe dźwięki. Syna jego, siedzącego tuż przy księgach gospodarskich, uderzył ten stan. Chory wskazywał palcem na dziedziniec z trwogą i gniewem. W tejże chwili rozległo się wołanie i ciężki krok Jegorowny: „Panie! Panie! Cyryl Piotrowicz przyjechał, Cyryl Piotrowicz na ganku!“ Nagle Jegorowna jęknęła: „Panie Boże mój! a to co? co się z nim stało?“ Ów zaś starał się podebrać poły chałata, usiłował wstać z fotela, podniósł się — i nagle upadł. Syn rzucił się do niego; starzec leżał bez przytomności, bez oddechu: uderzył go paraliż. „Prędzej, prędzej do miasta po doktora!“ krzyczał Włodzimierz. — „Cyryl Piotrowicz prosi was — rzekł wchodząc służący. Włodzimierz rzucił na niego straszne spojrzenie. „Powiedz Cyrylowi Piotrowiczowi, żeby się czemprędzej wynosił, zanim nie każę go wygnać z dziedzińca... poszedł!“ Sługa z radością pobiegł wypełnić rozkaz swego pana. Jegorówna aż klasnęła w ręce. „Ojcze ty nasz — rzekła piskliwym głosem — zgubisz ty swoją głowinę! Cyryl Piotrowicz zje nas“. — Milcz nianiu, powiedział Włodzimierz. Poślij zaraz Antona do miasta po lekarza. Jegorówna wyszła. W przedpokoju nie było nikogo. Wszyscy pobiegli na dziedziniec popatrzeć na Cyryla Piotrowicza. Wyszli na ganek i słyszeli odpowiedź sługi w imieniu młodego pana. Cyryl Piotrowicz wysłuchał jej, siedząc na bryczce; twarz jego zamroczyła się bardziej niż noc; uśmiechnął się z pogardą, groźnie spojrzał na czeladź i przejechał stępa dokoła dworu. Rzucił okiem w okno, za którem jeszcze niedawno siedział Andrzej Gawryłowicz, ale gdzie go teraz już nie było. Niania stała na ganku, zapomniawszy o rozkazie pana. Czeladź z hałasem omawiała całe zdarzenie. Nagle między ludźmi zjawił się Włodzimierz i drżącym głosem powiedział: „nie trzeba doktora — ojciec umarł!“

Powstało zamieszanie. Ludzie rzucili się do komnaty starego pana, który leżał na fotelach z prawą ręką, zwisającą ku ziemi, z głową opuszczoną na piersi; nie było już oznak życia w tem ciele jeszcze nie ostygłem, ale już zmienionem przez śmierć. Jegorowna zawyła; słudzy okrążyli zostawionego na swej opiece trupa, umyli go, ubrali w mundur szyty jeszcze w 1797 roku i położyli na ten sam stół, przy którym tyle lat służyli swemu panu.

ROZDZIAŁ V.

Pogrzeb odbył się na trzeci dzień. Ciało biednego starca leżało w trumnie pokryte całunem i otoczone świecami. Izba stołowa była pełna czeladzi, przygotowującej się do wyprowadzenia. Włodzimierz i słudzy podnieśli trumnę. Kapłan poszedł najpierw, a za nim djaczek, zawodząc pogrzebowe pieśni. Gospodarz Kistenewki po raz ostatni przekroczył próg swego domu. Trumnę niesiono przez las — za którym znajdowała się cerkiew. Dzień był jasny i chłodny; jesienne liście padały z drzew. Przy wyjściu z lasu wyłoniła się drewniana cerkiew kistenewska i cmentarz ocieniony staremi lipami. Spoczywało tam ciało matki Włodzimierza; tam też obok jej mogiły wykopano dzień przedtem świeży grób. Cerkiew pełna była kistenewskich chłopów, którzy przyszli oddać ostatni pokłon swojemu panu. Młody Dubrowski stał przy katafalku; nie płakał i nie modlił się, lecz miał twarz straszną. Bolesny obrzęd skończył się. Włodzimierz ruszył pierwszy, by pożegnać się z ciałem a za nim cała czeladź; przyniesiono wieko i zabito trumnę. Baby wyły głośno, chłopi często ocierali łzy kułakiem. Włodzimierz i ci sami słudzy w otoczeniu całej wsi zanieśli trumnę na cmentarz. Trumnę spuszczono w grób; obecni rzucili na nią po garści piasku, dół zasypano, pokłoniono się mogile i koniec. Włodzimierz oddalił się pośpiesznie, wyprzedził wszystkich i zniknął w lesie kistenewskim.
Jegorowna zaprosiła w jego imieniu na stypę popa i cały orszak cerkiewny, zapowiadając, że młody pan nie będzie obecny. Ojciec Anisim, popadja Fiedotowna i djaczek udali się tedy piechotą do dworu, roztrząsając po drodze z Jegorowną dobrodziejstwa nieboszczyka i los, czekający jego następcę. (Przyjazd Trojekurowa i przyjęcie, okazane mu, były znane już całej okolicy i politycy tamtejsi zapowiadali ważne tego następstwa).
— Co będzie, to będzie, rzekła popadja, a jednak szkoda byłoby, gdyby Włodzimierz Andrzejowicz nie był naszym panem. Zuch, niema co mówić.
— A któżby mógł być naszym panem, jeśli nie on? — przerwała Jegorowna. Daremnie Cyryl Piotrowicz gorączkuje się — nie na słabego trafił; mój sokolik stanie sam za siebie, a da Bóg, że i szczęście go nie minie. Nędznie jak pies stchórzył Cyryl Piotrowicz, i podtulił ogon, gdy mój Griszka krzyknął mu: „Won, stary psie! Fora ze dwora!“
— Ach ty, Jegorowna; rzekł djaczek, prędzej zgodzę się zadrzeć z djabłem niż krzywo spojrzeć na Cyryla Piotrowicza. Gdy go ujrzysz — strach i groza!! a kark to sam jakoś zgina się, zgina...
— Głupstwo tam! powiedział pop, i Cyrylowi Piotrowczowi zaśpiewają Requiscat jak dziś Andrzejowi Gawryłowiczowi. Może pogrzeb będzie bogatszy i gości wezwą więcej, lecz czyż Bogu nie wszystko jedno?
— Ach, ojczulku! i my chcieliśmy zaprosić całe sąsiedztwo, ale Włodzimierz Andrzejowicz nie chciał. Nie bój się, mamy dość wszystkiego, jest czem gości uraczyć... co każesz podać? Kiedy już niema ludzi to niech was ufetuję drodzy goście.
Ta miła obietnica i nadzieja na ponętny pierog przyśpieszyły kroki biesiadników. Przybywszy do dworu szczęśliwie zastali stół już nakryty i podaną wódkę.

Tymczasem Włodzimierz zagłębił się w gąszcz drzewny, usiłując ruchem i znużeniem zagłuszyć duchową mękę. Szedł, nie zwracając uwagi na drogi; gałęzie ustawicznie zaczepiały i napadały go, nogi grzęzły co chwila w błocie — lecz on na nic nie zważał. W końcu doszedł do maleńkiej leszczyny, okrążonej ze wszystkich stron lasem; ruczaj wił się w milczeniu pod drzewami napół obnażonemi przez jesień. Włodzimierz zatrzymał się, usiadł na chłodnej ziemi i myśli, jedna bardziej od drugiej ponura, zgęstniały mu w duszy... Odczuwał mocno swoje osamotnienie, przyszłość widział zakrytą groźnemi chmurami. Walka z Trojekurowym zapowiadała nowe nieszczęścia. Uboga jego własność mogła przejść w cudze ręce; w takim razie czekała go nędza. Długo siedział nieruchomy na jednem miejscu, patrząc w cichy prąd ruczaju, niosący kilka zżółkłych liści, i żywo wyobrażał sobie podobieństwo tak prawdziwe,
tak zwyczajne. Nakoniec zauważył, zbliżający się zmierzch; powstał i poszedł szukać drogi do domu, lecz długo jeszcze błądził po nieznanym lesie, zanim znalazł ścieżkę, która doprowadziła go wprost pod wrota domu.

Po drodze spotkał Dubrowski popa wraz z całym orszakiem. Przyszła mu do głowy myśl o złej przepowiedni. Mimowoli przeszedł bokiem i skrył się za drzewami. Ci zaś nie zauważyli go i gorąco rozprawiali między sobą: „Odstąp od złego i działaj dobrze, mówił pop do popadji. Nie mamy co tutaj zostawać, nie twoja tylko bieda, czemkolwiek skończyłaby się sprawa“. Popadja coś tam odpowiadała, lecz Włodzimierz nie mógł dosłyszeć. Przybliżając się do domu, ujrzał mnóstwo narodu: chłopi i czeladź dworska tłoczyli się na dziedzińcu. Zdaleka usłyszał Włodzimierz niezwykły hałas i rozmowę. Przy saraju stały trzy trójki. Na ganku kilku nieznanych ludzi w mundurach; zdawało się, że o czemś rozprawiali. „Co to ma znaczyć? zapytał gniewnie Antona, który biegł mu naprzeciw. — Kto to taki i czego chcą?“ — Ach, ojcaszku Włodzimierzu Andrzejowiczu, odpowiedział Anton, zadyszany: sąd przyjechał. Oddają nas Trojekurowi, zabierają nas od waszej miłości!“
Włodzimierz schylił głowę; ludzie okrążyli swego nieszczęsnego pana. „Ojcze ty nasz, krzyczeli, całując go po rękach, nie chcemy innego pana, prócz ciebie. Umrzemy a ciebie nie zdradzimy. Rozkaż panie — my się rozprawimy z sądem“. Włodzimierz patrzył na nich i ponure uczucia kłębiły się w nim. „Stójcie spokojnie, rzekł do nich: ja zaś pogadam z urzędnikami“. „Pogadaj, ojcze, zawołano z tłumu, i wzbudź sumienie przeklętych! — Włodzimierz podszedł do urzędników. Szabaszkin w czepcu na głowie stał podparłszy się i dumnie patrzy dookoła. Isprawnik, wysoki i tęgi mężczyzna lat pięćdziesięciu, z czerwoną i wąsatą twarzą, ujrzawszy zbliżającego się Dubrowskiego chrząknął i rzekł głosem ochrypłym: „A więc, powtarzam wam to, co już powiedziałem: według wyroku xxx okręgowego sądu, należycie do Cyryla Piotrowicza Trojekurowa, którego przedstawicielem tutaj jest pan Szabaszkin. Bądźcie mu we wszystkiem posłuszni, cokolwiek rozkaże; a wy baby kochajcie go i szanujcie, gdyż ma on na was zawsze wielką chrapkę“. Przy tym żarcie surowy isprawnik zaśmiał się. Szabaszkin i reszta członków sądu zawtórowała mu. Włodzimierz wrzał z niezadowolenia. „Chciałbym, proszę, dowiedzieć się, co to znaczy? — zapytał z udanym spokojem wesołego isprawnika. „A to znaczy, odpowiedział dowcipny urzędnik, że przyjechaliśmy obejmować wieś na własność Cyryla Piotrowicza Trojekurowa i upraszamy ludzi postronnych, aby zabierali się po dobremu póki cali!“
— Ależ mogliście przecież zwrócić się do mnie najpierw niż do moich poddanych i zawiadomić dziedzica o odebraniu mu jego władzy...
— Były dziedzic Andrzej Gawryłowicz syn Dubrowskij umarł z woli bożej, a ty kto taki? — rzekł Szabaszkin z bezczelnem spojrzeniem, nie znamy wac i znać nie chcemy.
— Wasza mość, to nasz młody pan, rzekł głos z tłumu.
— Kto tam śmiał pysk otworzyć? rzekł groźnie isprawnik: jaki pan? Pan wasz — Cyryl Piotrowicz Trojekurow... słyszycie durnie?
— A jakże! rzekł ten sam głos.
— Ależ to bunt! wrzasnął isprawnik. Hej, starosta, tutaj!
Starosta wystąpił.
— Znajdź natychmiast tego, kto ośmielił się ze mną rozmawiać, już ja jemu!...
Starosta zwrócił się do tłumu, pytając, kto mówił. Lecz wszyscy milczeli. Wkrótce w tylnych szeregach podniósł się szmer, wzmagał się i nagle zmienił się w straszliwe łkania. Isprawnik zniżył głos i chciał niby uspakajać... „Co tam patrzeć na niego, zawołała czeladź; dzieci, brać go!“ i tłum ruszył naprzód. Szabaszkin i członkowie sądu ziemskiego wpadli do sieni i zawarli drzwi za sobą. „Dzieci, brać się do nich“, zawołał ten sam głos i tłum zaczął napierać. „Stójcie, krzyknął Dubrowski: głupcy! coście wy? Gubicie i siebie i mnie; odejdźcie od domu i zostawcie mnie w spokoju. Nie bójce się, car miłościwy; będę go prosił, on nas nie skrzywdzi, wszyscyśmy jego dzieci, lecz jakże będzie mógł ujmować się za wami, gdy zaczniecie się buntować i rozbijać?“
Mowa młodego Dubrowskiego, jego dźwięczny głos i szlachetny wygląd wywarły pożądany wpływ. Lud ucichnął i rozszedł się; podwórze opustoszało; członkowie sądu siedzieli w izbie. Włodzimierz z bólem wyszedł na ganek. Szabaszkin otworzył drzwi i z uniżonemi pokłonami zaczął dziękować Dubrowskiemu za jego łaskawą obronę.
Włodzimierz słuchał go z pogardą i nic nie odpowiadał. „Postanowiliśmy, mówił dalej asesor, za pańskiem pozwoleniem zostać tu i przenocować, gdyż jest już ciemno i pańscy chłopi mogliby nas napaść po drodze. Niech pan z łaski swojej każe posłać nam choć siana w izbie gościnnej; skoro świt odjedziemy do siebie“.
— Róbcie, co chcecie, odpowiadał im sucho Dubrowski; ja tu już nie gospodarz.

Z tem słowem oddalił się do pokoju ojca i zamknął drzwi za sobą.

ROZDZIAŁ VI.

A więc, wszystko skończone! rzekł Włodzimierz sam do siebie: jeszcze rano miałem kąt i kęs chleba, jutro zaś będę musiał opuścić dom, w którym się urodziłem. Ojciec mój, ziemia, w której spoczywa będzie należała do nienawistnego człowieka, winowajcy jego śmierci i mojej nędzy!“ Włodzimierz zaciął zęby i oczy jego wbiły się nieruchomo w portret matki. Malarz przedstawił ją wspartą o ścianę w białej, porannej sukni, z różą we włosach. „I ten portret dostanie się wrogowi mej rodziny, pomyślał Włodzimierz; rzucą go do magazynu wraz z połamanemi krzesłami lub powieszą w sieni jako przedmiot pośmiewiska i uwag psiarczyków, w jej zaś sypialni, w komnacie, gdzie umarł ojciec, osiedli się ekonom lub też jego harem. Nie, nie! niechaj i on nie ma tego nieszczęsnego domu, z którego mnie wypędzą“. Włodzimierz ścisnął zęby; straszne myśli rodziły się w jego mózgu. Dochodziły go głosy sądowników; gospodarowali oni, żądali to tego to owego i niemile drażnili go — w bolesnych zadumach. Nakoniec wszystko ucichło.
Z silnem wzruszeniem zabrał się Włodzimierz do odczytywania, pozostawionych mu przez rodziców, pamiętników. Zaczytawszy się zaś zapomniał o całym świecie, pogrążając się w szczęściu rodzinnem i nie zauważył, jak czas przeleciał; ścienny zegar wybił jedenastą. Włodzimierz włożył listy do kieszeni, wziął świecę i wyszedł z gabinetu. W sali spali na ziemi urzędnicy. Na stole stały wypróżnione przez nich szklanki, i w całej izbie czuć było silny zapach rumu. Włodzimierz przeszedł ze wstrętem obok nich do sieni. Było tam ciemno. Ktoś ujrzawszy światło umknął do kąta. Zwróciwszy się tam ze świecą Włodzimierz poznał kowala Archipa.
— Po coś tu przyszedł? zapytał go ze zdumieniem,
— Chciałem... przyszedłszy niby sprawdzić, czy wszyscy są w domu? cicho odpowiedział Archip, zająknąwszy się.
— A pocoś wziął z sobą topór?
— Po co topór? A jakże po nocy chodzić bez topora? Ci urzędnicy tacy, widzisz, pyskacze: a to jeszcze może...
— Tyś pijany; rzuć topór, idź się wyspać.
— Ja pijany? Ojcze Włodzimierzu Andrejowiczu, Bóg świadkiem, że ani jednej kropli nie miałem w ustach... a zresztą komu może teraz przyjść do głowy pić wódkę? Czy to słyszane, urzędniczki myśleli zawładnąć nami, urzędniczki pędzą naszych panów z pańskiego dworu... Ot, jak chrapią urzędnicy; wszystkich by tu razem, a końce w wodę...
Dubrowski zmarszczył się.
— Posłuchaj Archip, rzekł po chwili milczenia, porzuć swoje zamysły, nie urzędnicy tu winni. Zaświeć latarnię i chodź ze mną. Archip, wziąwszy świeczkę z rąk pana, odszukał za piecem latarnię, zapalił ją, poczem cicho zeszli z ganku i poszli obok dworu. Stróż zaczął bić w ołowianą płytę; psy zaszczekały. „Kto dziś stróżuje?“ zapytał Dubrowski.
— My, ojcze, odpowiedział cienki głos: Wasylisa i Lukeria. — Idźcie do domu, nie trzeba tu was“. „Fejrant“ — zagadał Archip. — „Dziękujemy, karmicielu“ odrzekły baby i zabrały się natychmiast do domu.
Dubrowski poszedł dalej. Podeszło do niego dwu ludzi; zawołali na niego; Dubrowski poznał głos Antona i Griszy. „Dlaczego nie śpicie?“ zapytał ich. — „Czyż możemy spać, odrzekł Anton: czegośmy dożyli, ktoby pomyślał...“
— Ciszej, przerwał Dubrowski: gdzie Jegorowna?
— W pańskim domu, w swej świetlicy, odparł Grisza.
— Idź, przyprowadź ją tutaj i wyprowadź z domu wszystkich naszych ludzi, aby nie zostali ni jedna dusza prócz urzędników, ty zaś Anton zaprzęgaj wóz.
Grisza poszedł; za chwilę zjawił się ze swą matką. Staruszka nie rozebrała się tej nocy; prócz urzędników nikt nie przymknął powiek.
— Czy wszyscy są tutaj? zapytał Dubrowski; czy nikt nie został w domu?
— Nikt prócz urzędników, odpowiedział Grisza,
— Dajcie tu siana lub słomy, rzekł Dubrowski.
Ludzie pobiegli do stajni i powrócili z pękami siana.
— Podłóżcie pod węgieł, ot tak. Ano, dzieci ognia!
Archip tworzył latarnię, Dubrowski zapalił łuczywo.
— Czekaj, rzekł do Archipa, zdaje się, że w pośpiechu zamknąłem drzwi do sieni, idź czemprędzej i otwórz je.
Archip pobiegł do sieni, drzwi były otwarte. Archip zamknął je na klucz, mrucząc półgłosem: „Acha, niby to otwórz“ i powrócił do Dubrowskiego.
Dubrowski przytknął łuczywo, siano zajęło się, płomień wzbił się i oświecił cały dziedziniec.
— Ach, ach, żałośnie zakrzyczała Jegorówna: Włodzimierzu Andrejewiczu, co ty robisz!
— Milcz! rzekł Dubrowski. Ano, dzieci, żegnajcie, idę dokąd Bóg poprowadzi, bądźcie szczęśliwi przy waszym nowym panu.
— Ojcze ty nasz, karmicielu, krzyczeli ludzie, umrzemy — nie opuścimy cię, idziemy z tobą!
Zajechały konie i wyjechali z podwórza.
W jednej chwili płomienie ogarnęły cały dom. Zatrzeszczała, popękana podłoga; płonące bierwiona zaczęły padać; czerwony dym wzbił się nad dachem; rozległ się żałosny jęk i krzyki: „pomocy! pomocy!“ — „A jakże“, rzekł Archip ze złym uśmiechem wpatrzony w pożar. — „Archipuszko, mówiła do niego Jegorowna, ratuj tych przeklętych, Bóg ci to nagrodzi“. „A jakże — odpowiadał kowal. W tym momencie urzędnicy ukazali się w oknach, usiłując wyłamać podwójne ramy. Lecz nagle dach zapadł się z trzaskiem — i jęki ucichły.

Wkrótce cała czeladź wysypała się na podwórze. Baby z wrzaskiem śpieszyły ratować swe graty, dzieci skakały ciesząc się pożarem. Iskry poleciały niby ognista zamieć, zapaliły się chaty. „Teraz wszystko w porządku!“ rzekł Archip, jak to się pali, co? Pewnie z Pokrowskoje doskonały widok“. Wtem nowe zjawisko zwróciło uwagę.. Po płonącym dachu stodoły biegała kotka, nie wiedząc którędy zeskoczyć. Ze wszystkich stron okrążał ją ogień. Biedne zwierzę żałosnem miauczeniem wołało pomocy; chłopcy umierali ze śmiechu, patrząc na jej rozpacz. „Dlaczego śmiejecie się djablęta, rzekł groźnie kowal, Boga się nie boicie, boży twór ginie, a wy się durnie cieszycie“. I przystawiwszy drabinę do palącego się dachu polazł po kotkę, która zrozumiawszy jego zamiar z wyrazem niecierpliwej wdzięczności uczepiła się jego rękawa. Napół opalony kowal zlazł na dół ze swą zdobyczą. „No, dzieci, żegnajcie, rzekł do zdumionej czeladzi; nic tu nie mam do roboty, zostańcie szczęśliwi i nie mówcie źle o mnie“. Kowal odszedł. Pożar szalał jeszcze czas pewien, w końcu zmalał, tylko kupy węgli bez płomienia jaskrawo gorzały w ciemności nocnej. Wokół włóczyli się pogorzelcy z Kistenewki.

ROZDZIAŁ VII.

Nazajutrz wieść o pożarze rozniosła się po całej okolicy. Wszyscy gadali o tem z różnemi domysłami i przypuszczeniami. Jedni upewniali, że ludzie Dubrowskiego upiwszy się na pogrzebie podpalili dom nieostrożnie, inni obwiniali urzędników podpitych na osiedlinach. Niektórzy domyślali się prawdy i zapewniali, że winnym tego strasznego nieszczęścia był sam Dubrowski; wielu twierdziło, że spalił się on wraz z sądem i czeladzią. Trojekurow przyjechał zaraz na drugi dzień na miejsce pożaru i sam prowadził śledztwo. Okazało się, że isprawnik, asesor ziemskiego sądu, striapczy i pisarz, jakoteż Włodzimierz Dubrowski, jego piastunka Jegorowna, pachołek dworski Grzegorz, furman Anton i kowal Archip przepadli bez wieści. Wszystka czeladź twierdziła, że urzędnicy zginęli w czasie, gdy zapadł się dach. Opalone ich kości wygrzebano. Baby, Wasylisa i Lukeria oświadczyły, że Dubrowskiego i kowala Archipa widziały na kilka chwil przed pożarem. Kowal Archip zdaniem powszechnem żył i zapewne był głównym, jeśli nie jedynym winowajcą pożaru. Nad Dubrowskim zawisło silne podejrzenie. Cyryl Piotrowicz posłał do gubernatorstwa szczegółowy opis całego zdarzenia i rozpoczęła się nowa sprawa.
Wkrótce inne wiadomości dały nową strawę ciekawości i plotkom. Zjawili się rozbójnicy i rzucili postrach na całą okolicę. Środki, przedsięwzięte przeciw nim okazały się niedostateczne. Grabieże, jedna od drugiej większe następowały po sobie. Nie było bezpieczeństwa ani na drogach ani po wsiach. Kilka trójek napełnionych zbójcami plądrowało w biały dzień po całej gubernji, zatrzymując podróżnych i pocztę, zajeżdżając do wsi, rabując i paląc pańskie dwory. Naczelnik szajki sławny był z rozumu, odwagi i odznaczał się jakąś wielkodusznością. Opowiadano o nim cuda. Imię Dubrowskiego było na ustach wszystkich; wszyscy byli pewni, że tylko on nikt inny dowodził odnośnymi opryszkami. Dziwiono się tylko jednemu: posiadłości Trojekurowa były oszczędzane; rozbójnicy nie ograbili u niego ani jednej stodoły, nie zatrzymali ani jednego wozu. Ze zwykłą swą chełpliwością Trojekurow przypisywał tę wyjątkowość obawie, którą miał przejąć całą gubernię a także wyjątkowo dobrej policji, zaprowadzonej w swych wsiach.

Początkowo sąsiedzi śmieli się nad zarozumiałością Trojekurowa i każdy oczekiwał wizyty niespodzianych gości w Pokrowskoje, gdzie mieli się czem pożywić, lecz w końcu zmuszeni byli zgodzić się i przyznać, że i zbójcy okazywali mu niepojęty szacunek. Trojekurow triumfował i przy każdej wiadomości o nowej grabieży Dubrowskiego sypał przycinkami w stronę gubernatora, isprawników i dowódców rot, którym Dubrowski wymykał się nietknięty. Tymczasem nastał 1 października, dzień kościelnego święta we wsi Trojekurowa. Lecz zanim przystąpimy do opisywania dalszych wypadków, musimy zaznajomić czytelnika z osobami, nowemi dla niego lub z temi, o których lekko tyko wspomnieliśmy na początku powieści.

ROZDZIAŁ VIII.

Czytelnik domyślił się prawdopodobnie, że córka Cyryla Piotrowicza, o której powiedzieliśmy zaledwie słów kilka, jest bohaterką naszej powieści. W epoce opisywanej przez nas miała ona lat siedemnaście i piękność jej znajdowała się w pełnym rozkwicie. Ojciec kochał ją do szaleństwa, lecz obchodził się z nią z właściwą sobie chimerycznością, to starając się dogodzić jej najmniejszym zachceniom, to strasząc ją surowem a nieraz brutalnem zachowaniem się. Pewny jej przywiązania, nigdy nie mógł zdobyć jej ufności. Przywykła ona do ukrywania przed nim swoich uczuć i myśli, gdyż nigdy nie mogła być pewna w jaki sposób zostaną przyjęte. Nie miała przyjaciółek i wyrosła w samotności. Żony i córki sąsiadów rzadko zajeżdżały do Cyryla Piotrowicza, którego zwykłe rozmowy i zabawy wymagały towarzystwa raczej męskiego, niż obecności dam. Rzadko nasza piękność zjawiała się pośród gości, ucztujących u Cyryla Piotrowicza. Ogromna bibljoteka, złożona w większej części z dzieł francuskich pisarzy 18 wieku, była do jej dyspozycji. Ojciec zaś, nigdy nie czytający nic prócz Doskonałej kucharki, nie mógł kierować wyborem jej lektury i Masza, drogą naturalną, przewertowawszy dzieła różnego rodzaju, zatrzymała się na romansach. W ten sposób doskonaliła swe wykształcenie, rozpoczęte pod kierownictwem Mamsel Miszo, której Cyryl Piotrowicz okazywał wielkie zaufanie i skłonności, którą wreszcie zmuszony był wysłać po cichu do innego majątku, gdy następstwa tej przyjaźni stały się zbyt widoczne. Mamsel Miszo zostawiła po sobie dość miłe wspomnienie. Była ona dobrą dziewczyną i nigdy nie nadużywała widocznego wpływu swego na Cyryla Piotrowicza, czem wyróżniała się od innych nałożnic, co chwila przez niego zmienianych. Sam Cyryl Piotrowicz zdawało się kochał ją więcej od innych i czarnooki chłopczyk, zbytnik dziesięcioletni, przypominający południowe rysy mamsel Miszo, wychowywał się przy nim, uznany za jego syna mimo to, że wielu bosych chłopców, podobnych jak dwie krople wody do Cyryla Piotrowicza, biegało pod jego oknami i należało do czeladzi. Cyryl Piotrowicz sprowadził z Moskwy dla swego maleńkiego Saszy nauczyciela francuza, i ów przybył do Pokrowskoje w czasie zdarzeń teraz opisywanych.
Nauczyciel ten podobał się Cyrylowi Piotrowiczowi przez swój miły wygląd i prostotę obejścia. Przedłożył on Cyrylowi Piotrowiczowi świadectwa i list od jednego z krewnych Trojekurowa, u którego przez cztery lata był guwernerem. Cyryl Piotrowicz wszystko to przejrzał i był niezadowolony z młodości owego francuza, nie dlatego, że ten miły defekt mógłby towarzyszyć brakowi cierpliwości i doświadczenia tak potrzebnego w zawodzie nauczycielskim, lecz że miał swoje wątpliwości, które postanowił mu niezwłocznie wyjawić. W tym celu kazał wezwać do siebie Maszę. (Cyryl Piotrowicz nie mówił po francusku i ona była jego tłómaczem). Podejdź Maszo, i powiedz temu musie, że przyjmuję go, tylko z warunkiem, żeby nie ośmielił się włóczyć za mojemi dziewczynkami, a jak nie, to ja go psiego syna... przetłómacz mu to, Masza“.
Masza zarumieniła się i zwróciwszy się do nauczyciela rzekła po francusku, iż ojciec ma nadzieję na jego skromne i przyzwoite zachowanie się.
Francuz skłonił się jej i odpowiedział, że ma nadzieję zasłużyć na szacunek, nawet jeśli nie znajdzie uznania.
Masza słowo w słowo przetłómaczyła to ojcu.
— Dobrze, dobrze! rzekł Cyryl Piotrowicz. Nie trzeba mu szacunku ni uznania. Jego rzeczą pilnować Saszy, uczyć gramatyki i geografji... przetłómacz mu to.
Marja złagodziła w swym przekładzie ordynarne wyrażenia ojca i Cyryl Piotrowicz odprawił swego francuza na skrzydło, w którem wyznaczono mu pokój.
Masza wcale nie zwróciła uwagi na młodego francuza. Dla niej, wychowanej w poglądach arystokratycznych nauczyciel był czemś w rodzaju służącego lub robotnika, zaś służący i robotnik nie zdawali się jej mężczyznami. Nie zauważyła też wrażenia, wywartego przez siebie na mr. Leforżu, ani jego zmieszania, ni jego drżenia, ni zmienionego głosu. Przez kilka dni z rzędu spotykała go często, nie obdarzając go większą uwagą. Niespodzianie nabrała o nim całkiem innego pojęcia.
Na dworze Cyryla Piotrowicza wychowywało się zazwyczaj kilku niedźwiadków, stanowiących jedną z głównych zabaw pokrowskiego dziedzica. Młode jeszcze niedźwiadki były sprowadzane codzień do sali gościnnej, gdzie Cyryl Piotrowicz po całych godzinach zajmował się niemi, szczując je na psy i szczenięta. Gdy podrastały trzymano je na łańcuchu w oczekiwaniu prawdziwych łowów. Czasem wyprowadzano je przed okna dworu i dawano próżną beczkę z wina, najeżoną gwoździami; niedźwiedź obwąchiwał ją, potem dotykał jej lekko, kłół się w łapy i rozwścieczywszy się trącał ją coraz silniej czem wzmagał swój ból. W końcu wpadał w szał, z rykiem rzucał się na beczkę dopóty, dopóki nie odebrano biednemu zwierzęciu przedmiotu daremnej jego wściekłości. Zdarzało się, że do wozu zaprzęgano parę niedźwiedzi i gwałtem zasadzano do niej gości, puszczając ich na bożą wolę. Lecz najlepszym figlem według Cyryla Piotrowicza był następujący. Bywało zamknął zgłodniałego niedźwiedzia w pustej izbie, przywiązawszy go sznurem do kółka, wbitego w ścianę. Sznur był długości izby, tak, że jeden tylko przeciwległy kąt był wolny od napadu strasznego zwierza. Przyprowadzano zazwyczaj nowicjusza do drzwi tej izby, nieznacznie wtrącano go do niedźwiedzia, drzwi zamykano i zostawiano nieszczęsną ofiarę sam na sam z kosmatym mieszkańcem puszczy. Biedny gość, z oberwaną połą, z odrapaną ręką, rychło odnajdował bezpieczny kąt, lecz zmuszony był nieraz stać tak trzy godziny przyciśnięty do ściany i patrzeć jak rozwścieczony zwierz skakał o dwa kroki, rwał się i usiłował dobrać się do niego. Takie to były szlachetne rozrywki rosyjskiego pana! W kilka dni po przyjeździe nauczyciela, Trojekurow przypomniał sobie i postanowił ugościć w niedźwiedziej izbie. W tym celu wezwał go pewnego razu zrana i poprowadził ciemnymi kurytarzami; nagle drzwi się otwierają, dwu służących wtrąca francuza do izby i zamykają na klucz. Otrzeźwiawszy, nauczyciel ujrzał przywiązanego niedźwiedzia; zwierz zaczął prychać, obwąchując zdala swego gościa i nagle, podniósłszy się na tylne łapy, ruszył na niego... Francuz nie stracił równowagi, nie uciekał i czekał napaści. Niedźwiedź zbliżył się; Leforż wyjął z kieszeni maleńki pistolet, włożył go w ucho głodnego zwierza i wystrzelił. Niedźwiedź zwalił się. Wszyscy się zbiegli, drzwi się otwarły — Cyryl Piotrowicz wszedł zdumiony rozwiązaniem swego żartu.
Cyryl Piotrowicz pragnął natychmiast wyjaśnienia całej sprawy. Kto uprzedził Leforża o przygotowanym dla niego żarcie, lub też dla czego miał on nabity pistolet w kieszeni. Posłał po Maszę. Masza przybiegła i przetłómaczyła francuzowi pytania ojca.
— Nic nie słyszałem o niedźwiedziu, odpowiadał Leforż; lecz zawsze mam przy sobie pistolety, ponieważ nie mam zamiaru znosić obrazy, za którą skutkiem mego pochodzenia nie mogę żądać satysfakcji.
Masza patrzyła na niego ze zdumieniem i przełożyła jego słowa Cyrylowi Piotrowiczowi. Cyryl Piotrowicz nic nie odpowiadał, kazał wyciągnąć niedźwiedzia, zdjąć z niego skórę, a potem zwróciwszy się do swych ludzi, rzekł: „ot chwat, nie stchórzył na miły Bóg, nie stchórzył“. Od tej chwili polubił Leforża i nie chciał go już wystawiać na próbę.

Ale wypadek ten wywarł jeszcze większe wrażenie na Marji Cyrylównie. Wyobraźnia jej została uderzona: widziała martwego niedźwiedzia i Leforża, stojącego nad nim i spokojnie z nią rozmawiającego. Zrozumiała, że odwaga i dumne poczucie honoru nie jest własnością wyłączną jednego stanu i od tej pory zaczęła okazywać młodemu nauczycielowi szacunek, który z godziny na godzinę pogłębiał się. Nawiązały się pomiędzy nimi pewne stosunki. Masza miała przepiękny głos i wielkie zdolności muzykalne; Leforż zaproponował jej lekcje. Po tem nietrudno już będzie domyśleć się czytelnikowi, że Masza zakochała się, nie przyznając się jeszcze sama do tego.

ROZDZIAŁ IX.

W przeddzień święta zaczęli zjeżdżać się goście; jedni zatrzymywali się w pańskim domu, w oficynach, drudzy u ekonoma, inni u popa, inni u bogatszych chłopów; stajnie były pełne cugowych koni, wozownie zapchane różnemi ekwipażami. O dziewiątej godzinie rano zadzwoniono na mszę i wszyscy pociągnęli ku nowej, kamiennej cerkwi, zbudowanej przez Cyryla Piotrowicza i corocznie ozdabianej jego sumptem. Zebrała się taka mnogość pobożnych wielmożów, że prości chłopi nie mogli pomieścić się w cerkwi i stali na progu i w ogrodzeniu. Msza nie zaczynała się: czekano na Cyryla Piotrowicza. Przyjechał on w poszóstnej kolasce i dumnie poszedł na swe miejsce w towarzystwie Marji Cyrylówny. Spojrzenia mężczyzn i kobiet zwróciły się na nią; pierwsi dziwili się jej piękności, drugie oglądały z ciekawością jej strój. Zaczęła się msza; domorośli śpiewacy śpiewali na chórze; Cyryl Piotrowicz podciągał, modlił się, nie patrząc ni w prawo ni w lewo i z dumną grzecznością bił pokłony gdy djakon wspomniał o fundatorze tej cerkwi.
Msza skończyła się. Cyryl Piotrowicz pierwszy podszedł do krzyża. Wszyscy ruszyli za nim gromadą; sąsiedzi podeszli do niego z uszanowaniem, damy otoczyły Maszę. Cyryl Piotrowicz, wychodząc z cerkwi, zaprosił wszystkich do siebie na obiad, wsiadł do kolaski i odjechał do domu. Wszyscy pojechali w ślad za nim. Komnaty zapełniły się gośćmi; co chwila wchodzili nowi ludzie i gwałtem musieli się przedzierać do gospodarza. Panie usiadły gwarnym półkolem, odziane staromodnie, w znoszonych i drogich strojach, wszystkie w brylantach i perłach; mężczyźni tłoczyli się koło kawioru i wódki, rozmawiając z hałasem. W sali nakrywano stół na osiemdziesiąt osób; służba krzątała się, rozstawiając butelki karafki i obrusy. Nakoniec marszałek zaanonsował: „jedzenie podane!“ i Cyryl Piotrowicz wszedł pierwszy za stół; za nim ruszyły damy i z powagą usiadły na swoich miejscach, zachowując pewną etykietę starszeństwa; panny skupiły się między sobą, jak trwożliwe stado kózek i wybrały sobie miejsca jedna przy drugiej; naprzeciw nich usiedli mężczyźni, zaś w końcu stołu siedział nauczyciel małego Saszy.
Służba zaczęła roznosić półmiski według urzędu, kierując się w razach wątpliwych domysłami Lavaterowskiemi i prawie zawsze bez omyłki. Dźwięk talerzy i łyżek zlał się z hałaśliwą rozmową gości. Cyryl Piotrowicz wesoło spoglądał na swą biesiadę i sycił się w pełni szczęściem hulaki. W tym czasie wjechała na dziedziniec kolaska, zaprzężona w sześć koni. „A to kto?“ zapytał gospodarz. — „Anton Pafnucewicz!“ rzekło kilku ludzi. Drzwi się otworzyły i Anton Pafnucewicz Spicyn, tęgi mężczyzna lat 50-ciu z obrzękłem obliczem, zdobnem w potrójny podbródek wtargnął do izby biesiadnej, kłaniając się, uśmiechając, już gotów do usprawiedliwień. „Nakrycie tutaj!“ krzyknął Cyryl Piotrowicz. „Łaski prosimy, Antoni Pafnucewiczu, siadaj i powiedz nam, co to znaczy: nie byłeś na mojej mszy i spóźniłeś się na obiad? To podobne na ciebie; tyś i pobożny i zjeść lubisz“. — „Przepraszam, odpowiadał Anton Pafnucewicz, zawiązując serwetkę w pętlicy grochowego koloru surduta: przepraszam, ojcze Cyrylu Piotrowiczu, wcześnie puściłem się w drogę, lecz nie zdążyłem przejechać i dziesięciu wiorst, gdy nagle pękła oś u przedniego koła, co powiecie? Na szczęście, było niedaleko do wsi; zanim dotaszczyliśmy się, odnaleźli kowala i wszystko jako tako poprawili, przeszły trzy godziny — nie było co robić. Jechać bliższą drogą przez las kisteniewski nie odważyłem się, puściłem się dokoła“. — „Eche!, przerwał Cyryl Piotrowicz, widać, żeś nie z tej odważnej dziesiątki, czegóż ty się boisz?“ — „Jakto, czego się boję, ojcze Cyrylu Piotrowiczu, a Dubrowskiego? tylko patrzeć, jak wpadniesz mu w łapy. Już to on nie chybi nikomu nie daruje, a ze mnie chyba i dwie, skóry zedrze“. — „Za cóż to, bracie, takie wyróżnienie?“ „Jakto za co, ojcze Cyrylu Piotrowiczu? a za proces nieboszczyka Andrzeja Gawryłowicza. Czyż nie ja to, dla waszego zadowolenia, to jest według sumienia i sprawiedliwości, wykazałem, że Dubrowski włada Kistenewką bez żadnego prawa, lecz jedynie przez wasze pobłażanie, a nieboszczyk (królestwo niech mu będzie niebieskie) obiecywał rozprawić się ze mną po swojemu, synek zaś gotów dotrzymać ojcowskiego słowa. Dotąd Bóg oszczędził: wszystkiego zagrabiono tylko jeden śpichrz, a to patrzeć, jak do domu się dobiorą. „A w domu toż to będą mieli uciechę, zauważył Cyryl Piotrowicz, a tam czerwona szkatułeczka z wierzchu pełna.“ „Dziś całkiem opustoszała!“ — „Dość blagi, Antoni Pafnucewiczu. Znamy cię; gdzieżbyś ty stracił? w domu żyjesz jak najgorsza świnia, nikogo nie przyjmujesz, chłopów swych obdzierasz — poprostu dusisz grosze i tyle“. — „Stale żartujesz z łaski swojej, ojcze Cyrylu Piotrowiczu, zamruczał Anton Pafnucewicz, uśmiechając się, a my, jak mi Bóg miły, zbankrutowaliśmy“ i Anton Pafnucewicz zaczął zagryzać pański żart gospodarza tłustym kawałkiem kulebiaki. Cyryl Piotrowicz dał mu spokój i zwrócił się do nowego isprawnika, który przyjechał po raz pierwszy w goście i siedział na drugim końcu stołu, obok nauczyciela.
— A no, panie isprawniku, dowiedź nam swoich zdolności, schwytaj nam Dubrowskiego.
Isprawnik stchórzył, ukłonił się, uśmiechnął, zająknął się i w końcu wyrzekł: „postaramy się, wasza wielmożność“.
— Hm! postaramy się. Dawno już staracie się, a rezultatu jednak niema. Oddawna staracie się uwolnić nasz kraj od zbójców. Nikt nie umie wziąć się do rzeczy. Ale, prawda po cóż go chwytać? Rozboje Dubrowskiego — to szczęście dla urzędników: rozjazdy, śledztwa, podwody, zaś pieniądze w kieszeni. Nie wpadnie! Jakżesz takiego dobroczyńcę usuwać? Nieprawda-li panie isprawniku?
— Szczera prawda, wasza wielmożność, odpowiadał zmieszany isprawnik.
Goście zachichotali.
— Lubię chwata za szczerość, rzekł Cyryl Piotrowicz. A szkoda nieboszczyka isprawnika Tarasa Aleksiejewicza; gdyby go nie spalono, byłoby ciszej w okolicy. A co słychać o Dubrowskim? Gdzie go widziano raz ostatni?
— U mnie, Cyrylu Piotrowiczu, zapiszczał damski głos, w przeszły wtorek jadł u mnie obiad.
Wszystkie spojrzenia skierowały się na Annę Głobowę, dosyć przeciętną wdowę, lubianą powszechnie za dobre i wesołe usposobienie. Wszyscy z ciekawością przygotowali się do jej opowiadania.
„Trzeba wiedzieć, że trzy tygodnie temu posłałam ekonoma na pocztę z listem do mojego Waniuszy. Nie psuję syna i nie mogę go psuć, chociażbym chciała nawet; jednak, jak wiecie, oficer gwardji musi utrzymywać się na przyzwoitym poziomie, a więc dzielę się z Waniuszą jak mogę swojemi skromnemi dochodami. Otóż posłałam mu 2.000 rubli; choć przychodził mi nie raz na myśl Dubrowski, myślę sobie: miasto blisko, wszystkiego siedem wiorst, a nuż Bóg doniesie. Patrzę, wieczorem wraca mój ekonom blady, obdarty i pieszo. Ażem jęknęła. „Cóż to? Co się stało?“ On zaś; „Mateczko Anno, rozbójnicy ograbili, ledwie nie zabili. Sam Dubrowski był tam, chciał mnie powiesić, lecz zlitował się i puścił, ale zato całkiem obdarł, wziął konia i wóz“. Zamarłam. Panie w niebiesiech! Co będzie z moim Waniuszą? Niema co; napisałam znowu list, opisałam wszystko i posłałam swe błogosławieństwo bez grosza.
Minął jeden tydzień i drugi. Naraz wjeżdża na mój dziedziniec kolaska. Jakiś generał prosi o widzenie się ze mną, — łaski prosimy! Wchodzi człowiek lat trzydziestu pięciu, smukły, czarnowłosy, wąsaty i brodaty, czysty portret Kulniewa; przedstawia mi się jako przyjaciel i współkolega nieboszczyka męża Iwana Andrzejewicza. Przejeżdża obok i nie mógł nie odwiedzić jego wdowy, wiedząc, że tutaj mieszkam. Przyjęłam go, czem chata bogata, rozgadaliśmy się o tem i owem, nakoniec o Dubrowskim. Opowiedziałam mu o swojem nieszczęściu. Mój generał zachmurzył się. „To dziwne, rzekł, słyszałem, że Dubrowski napada nie każdego, lecz tylko znacznych bogaczy, a i tak dzieli się z nimi, nie grabi do czysta. A o morderstwo nikt go nie oskarża; czy nie ma w tem jednak oszustwa? Każcie zawołać waszego ekonoma“. Poszli po ekonoma. Ów zjawił się. Gdy tylko ujrzał generała, osłupiał. „Opowiedzno mi, bratku, jakim sposobem Dubrowski ograbił cię i jak cię chciał powiesić?“ Mój ekonom zadrżał i upadł do nóg generała, „Ojcze, jestem winny, w grzech wplątałem się..., skłamałem“. — Kiedy tak, odrzekł generał, to proszę opowiedz pani, jak się wszystko stało, ja zaś posłucham. — Ekonom nie mógł przyjść do siebie. „No cóż, mówił dalej generał, opowiadaj, gdzieś spotkał się z Dubrowskim?“ „Przy dwóch sosnach, ojcze, przy dwóch sosnach.“ — „Cóż on ci powiedział?“ — „Zapytał mnie, czyjś ty, dokąd jedziesz, po co?“ — „No, a potem?“ — „A potem zażądał listu i pieniędzy; oddałem mu list i pieniądze“. — „A on?“ „No, a on ojcze, zgrzeszyłem“. „No, a on co zrobił?“ — „On oddał mi pieniądze i list i powiedział: odejdź z Bogiem, oddaj to na pocztę“. „No!“ „Ojcze, zgrzeszyłem!“ „Rozprawię się ja z tobą gołąbku“, rzekł groźnie generał. A pani niech każe zrewidować kufer tego złodzieja i oddajcie go w moje ręce, już ja mu dam nauczkę. Wiedzcie, że Dubrowski był sam oficerem gwardji i nie chciałby skrzywdzić kolegi“. Domyśliłam się kim była jego wielmożność — nie było co się spierać. Woźnice przywiązali ekonoma na koźle kolaski; pieniądze się znalazły; generał zjadł u mnie obiad, poczem natychmiast odjechał i zabrał z sobą ekonoma. Ekonoma znaleziono nazajutrz w lesie, przywiązanego do dębu i odartego jak lipę. Wszyscy w milczeniu słuchali opowiadania Anny Sawiszny, zwłaszcza panienki. Wiele z nich w tajemnicy życzyło dobrze Dubrowskiemu, widząc w nim romantycznego bohatera, szczególnie Marja Cyrylówna, gorąca marzycielka, nasycona tajemniczemi potwornościami pani Radcliff.
— I ty przypuszczasz Anno Sawiszno, że u ciebie był sam Dubrowski? zapytał Cyryl Piotrowicz. Bardzo się mylisz. Nie wiem, kto gościł u ciebie, ale nie Dubrowski.
— Jakto ojcze, nie Dubrowski? A któż, jeśli nie on odważa się wyjść na drogę, aby zatrzymywać podróżnych i rewidować ich?
— Nie wiem, a napewno nie Dubrowski. Przypominam go sobie, jako dziecko; nie wiem czy poczerniały mu włosy — ale wtedy był on kędzierzawym, o jaśniutkich włosach chłopcem — wiem również, że Dubrowski jest o pięć lat starszy od mojej Maszy i skutkiem tego ma nie trzydzieści pięć jeno około dwudziestu trzech lat.
— Święta prawda, wasza wielmożność, oświadczył isprawnik, mam w kieszeni rysopis Włodzimierza Dubrowskiego. Powiedziano w nich dokładnie, że ma on dwadzieścia trzy lata.
— A! rzekł Cyryl Piotrowicz, właśnie, przeczytajcie a my posłuchamy — nie źle będzie znać jego rysopis, a nuż nawinie się na oczy, to już się nie wymknie.
Isprawnik wyjął z kieszeni dość zasmarowany arkusz papieru, rozłożył go z powagą i zaczął czytać przeciągle:
„Rysopis Dubrowskiego, zestawiony na podstawie opowiadań jego byłej czeladzi dworskiej:
Dwadzieścia dwa lata, wzrostu średniego, o gładkiej twarzy, brodę goli, oczy ma czarne, włosy ryże, nos prosty. Szczególne znamiona: żadnych“.
I już wszystko? zapytał Cyryl Piotrowicz.
— Wszystko! odpowiedził isprawnik, składając papier.
— Winszuję, panie isprawniku! Oto papier! Według takiego rysopisu nie łatwo będzie wam znaleźć Dubrowskiego! Któż nie jest bowiem średniego wzrostu, kto nie ma ryżych włosów, nieprosty nos i nie czarne oczy? Założę się: trzy godziny można rozmawiać z samym Dubrowskim i nie domyślić się, z kim Bóg zetknął. Nie można powiedzieć, sprytne główki urzędnicze.
Isprawnik, włożywszy spokojnie papier do kieszeni zabrał się do gęsi z kapustą; tymczasem służba zdążyła kilka razy obejść gości, nalewając kieliszki. Odkorkowano z hukiem kilka butelek wina cymlańskiego, które pito pod mianem szampana; twarze zaczynały się rumienić, rozmowa stała się bardziej gwarna, bez związku i wesoła.
— Nie, mówił dalej Cyryl Piotrowicz, nie ujrzymy już takiego isprawnika, jakim był nieboszczyk Taras Aleksiejewicz! Szkoda, że spalono chwata, gdyż nie wymknąłby się mu ani jeden człowiek z szajki. Wyłowiłby on wszystkich co do jednego, a sam nawet Dubrowski nie wykręciłby się od niego. Taras Aleksiejewicz wziąć pieniądze od niego wziąłby, aleby i jego samego nie wypuścił. Taki miał nieboszczyk zwyczaj. Niema co, widać, że ja powinienem się wziąć do tej sprawy i ruszyć na rozbójników ze swymi domownikami. Na początek wyprawię ze dwudziestu, a oni już oczyszczą złodziejski las; lud nie tchórzliwy, każdy w pojedynkę chodzi na niedźwiedzia, nie przestraszy się zbójców.
— A czy wasz niedźwiedź zdrów, ojcze Cyrylu Piotrowiczu? rzekł Anton Pafnucewicz wspomniawszy przy tych słowach o swym kosmatym znajomku i o pewnych figlach, których stał się kiedyś ofiarą.
— Misza obiecywał długie życie, odparł Cyryl Piotrowicz; umarł bohaterską śmiercią z ręki wroga. Ot, tam jest jego zabójca! — Cyryl Piotrowicz wskazał nauczyciela francuza. Pomścił on twoją... za pozwoleniem, pamiętasz?
— Jakże nie pamiętać?, rzekł Anton Pafnucewicz, drapiąc się po głowie; dobrze pamiętam A więc Misza umarł? Szkoda Miszy, na Boga, szkoda! jaki to był figlarz! jaki mądrala! Takiego drugiego niedźwiedzia nie znajdziesz. Lecz musie go zabił?
Cyryl Piotrowicz zaczął opowiadać z wielkiem zadowoleniem o czynie swojego francuza, gdyż miał ów miły nałóg chełpienia się wszystkiem, co tylko go otaczało. Goście z uwagą słuchali opowieści o śmierci Miszy i ze zdumieniem spoglądali na Leforża, który nie podejrzewając, iż była mowa o jego męstwie, siedział spokojnie na swem miejscu i czynił uwagi o przyzwoitości swemu niesfornemu wychowańcowi.

Obiad, trwający około trzech godzin, skończył się; gospodarz położył serwetkę na stół, wszyscy powstali i przeszli do salonu, gdzie oczekiwała ich kawa, karty i dalszy ciąg pijatyki, tak dzielnie rozpoczętej przy stole.

ROZDZIAŁ X.

Około siódmej godziny wieczorem, niektórzy goście chcieli odjeżdżać, lecz gospodarz rozweselony ponczem, kazał zamknąć wrota i oświadczył, że nie wypuści z dworu nikogo, aż do następnego ranka. Wkrótce zabrzmiała muzyka, otwarły się drzwi salonu i rozpoczął się bal. Gospodarz i jego najbliżsi towarzysze siedzieli w kącie, popijając szklankę za szklanką i lubując się wesołością młodzieży. Starcy grali w karty. Kawalerów, jak zazwyczaj tam, gdzie nie kwateruje żadna ułańska brygada, było mniej niż dam; wszyscy mężczyźni, nadający się do tańca byli zajęci; między nimi zaś wyróżniał się nauczyciel; wszystkie panny wybierały go, znajdując że bardzo dobrze z nim walcować.
Kilka razy tańczył on z Marją Cyrylówną, przyczem panny robiły w ślad za nimi uszczypliwe uwagi. W końcu, koło północy, gospodarz zmęczony przerwał tańce, kazał podać wieczerzę, sam zaś udał się na spoczynek.
Nieobecność Cyryla Piotrowicza dała towarzystwu więcej swobody i żywości; ośmieleni kawalerowie zasiedli obok dam; panny śmiały się i poszeptywały ze swemi sąsiadami; damy rozmawiały głośno przez stół. Mężczyźni pili, kłócili się i śmiali, słowem wieczerza zostawiła po sobie wiele miłych wspomnień.
Jeden tylko człowiek nie brał udziału w powszechnej radości. Antoni Pafnucewicz siedział nasępiony i milczący na swem miejscu, jadł z roztargnieniem i zdawał się bardzo niespokojny. Rozmowy o rozbójnikach wzburzyły jego wyobraźnię. Wkrótce zobaczymy, że miał dostateczne powody, aby się ich obawiać.
Antoni Pafnucewicz, wzywając Boga na świadka, że czerwona szkatułka była pusta, nie kłamał i nie zgrzeszył; czerwona szkatułka była naprawdę pusta, gdyż chowane w niej kiedyś banknoty przeszły do skórzanego worka, który nosił na piersiach pod koszulą. Tą tylko przezornością uspokajał swoje niedowierzanie do wszystkich i wieczną obawę. Zmuszony do nocowania w obcym domu, bał się, aby nie wyznaczono mu noclegu gdzieś w odległej izbie, gdzie łatwo mogliby się dostać złodzieje; szukał odpowiedniego towarzysza i nakoniec wybrał Leforża.
Wygląd jego zdradzający siłę, a zwłaszcza męstwo, okazane w spotkaniu z niedźwiedziem, o którym biedny Antoni Pafnucewicz nie mógł myśleć bez drżenia, zdecydowały o wyborze. Gdy wstano od stołu Antoni Pafnucewicz zaczął się kręcić koło młodego francuza, pochrząkując i pokaszlując, a wreszcie zwrócił się do niego z prośbą.
— Hm! hm! czy nie mógłbym, musie, przenocować w pańskim pokoju, dlatego że, pozwól...
— Que desire monsieur? zapytał Leforż, ukłoniwszy mu się z szacunkiem.
— Ech, bieda! że też ty musie nie nauczyłeś się jeszcze po rosyjsku.
— Że we, mua sze te kusze, czy rozumiesz?
— Monsieur, tres volontiers, odpowiadał Leforż, veuillez donner des ordres en consquence.
— Antoni Pafnucewicz bardzo zadowolony ze swej znajomości francuskiego, poszedł natychmiast wydać zarządzenia.
Goście zaczęli się żegnać i każdy udał się do wyznaczonego pokoju, zaś Antoni Pafnucewicz poszedł z nauczycielem do oficyny. Noc była ciemna. Leforż oświecał drogę latarnią; Antoni Pafnucewicz szedł za nim dość ochoczo, przyciskając czasami do piersi ukryty worek, aby się przekonać, że ma jeszcze pieniądze przy sobie.
Przyszedłszy do oficyny, nauczyciel zapalił świecę i obaj zaczęli się rozbierać; w międzyczasie Antoni Pafnucewicz przechadzał się po pokoju, oglądając zamki i okna i kiwając głową przy tych mało pocieszających oględzinach. Drzwi zamykały się na jeden spust, okna nie miały jeszcze podwójnych ram. Chciał się poskarżyć Leforżowi, ale jego znajomość francuskiego języka była zbyt ograniczona dla tak złożonej historji. Francuz go nie zrozumiał i Antoni Pafnucewicz musiał wyrzec się swoich skarg. Posłania ich stały naprzeciw siebie; obaj położyli się i nauczyciel zgasił świecę.
— Purkua wu tusze, purkua wu tusze? krzyknął Anton Pafnucewicz, łącząc błędnie rosyjskie słowo „tuszyć“ (gasić) z końcówką francuską. Nie mogę dormir po ciemku.
Leforż nie zrozumiał jego wołania i życzył mu dobrej nocy.
— Przeklęty bisurmanie! warknął Spicyn, owijając się w kołdrę. Potrzebne mu było gasić świecę. Tem gorzej dla niego, gdyż ja nie mogę spać bez światła. Musie, musie, mówił dalej, że we awek wu parle.
Lecz francuz nie odpowiadał i wkrótce zachrapał.
— Chrapie bestja francuz, pomyślał Antoni Pafnucewicz, mnie zaś sen wcale nie przychodzi do głowy; tylko patrzeć, wejdą złodzieje przez otwarte drzwi lub wlezą przez okno, a jego i armatami się nie dobudzisz. Musie! a musie! — niech cię djabeł porwie! Antoni Pafnucewicz zamilkł, zmęczenie i opary wódki przezwyciężyły zwolna jego bojaźń; zaczął drzemać i wkrótce sen ogarnął go całkowicie.

Dziwne czekało go przebudzenie. Poczuł przez sen, że ktoś szarpał go lekko za kołnierz koszuli. Antoni Pafnucewicz otworzył oczy i przy słabem świetle jesiennego ranka ujrzał przed sobą Leforża, Francuz trzymał w jednej ręce kieszonkowy pistolet a drugą odpinał złowieszczy worek. Antoni Pafnucewicz zamarł. „Kes ke se, musie, kes ke se?“ wymówił dygocącym głosem. — „Ciszej! Milczeć! odpowiedział nauczyciel silnym rosyjskim językiem: milczeć już zginąłeś. Jestem Dubrowski.“

ROZDZIAŁ XI.

Teraz poprosimy czytelnika o pozwolenie wyjaśnienia ostatnich wydarzeń w naszej powieści, przez poprzedzającego wypadki, których nie zdążyliśmy jeszcze opowiedzieć.
Na stacji X, w domu nadzorcy, o którym już wspomnieliśmy, siedział w kącie przejezdny, o wyglądzie spokojnym i cierpliwym, zdradzającym włóczęgę lub cudzoziemca, t. j. człowieka nie mającego głosu na pocztowym trakcie. Bryczka jego stała na dziedzińcu, oczekując na wysmarowanie. Leżał w niej mały kuferek, wyraźne świadectwo niezbyt dostatniego majątku. Przejezdny nie żądał ani herbaty, ani kawy, poglądał w okno i pogwizdywał ku wielkiemu niezadowoleniu siedzącej za parawanem żony nadzorcy.
— Ot nasłał Bóg świstuna, mówiła półgłosem jak to pogwizduje! żebyś pękł, przeklęty bisurmanie.
— To cóż? rzekł nadzorca, cóż złego? niech sobie gwiżdże.
— Co złego? odrzekła gniewna małżonka, a czy nie znasz przysłowia.
— Jakiego przysłowia? Że gwizdanie wypędza pieniążki? I, Pachomowna! — u nas gwiżdż lub nie gwiżdż, a pieniędzy zawsze jak nie było tak niema.
— Odprawże go Lidorycz. Też chętka zatrzymywać go. Daj mu konie i niech przepadnie do djabła.
— Poczekaj, Pachomowna; w stajni są tylko trzy trójki, czwarta wypoczywa. Tylko patrzeć lepszych przejezdnych, nie chcę opowiadać swym karkiem za francuza. Ot, sprawdza się, już jadą! Ehe-he, a jak prędko! czy też nie jaki generał?
Przed gankiem zatrzymał się powóz. Sługa zeskoczył z kozła, otworzył drzwi i za chwilę wszedł do nadzorcy młodzieniec w wojskowym płaszczu w białej czapce; tuż za nim wniósł sługa szkatułkę i postawił ją na oknie.
— Koni! rzekł oficer rozkazującym głosem.
— Natychmiast! odpowiedział nadzorca, proszę o kartę podróży.
— Nie mam karty podróży. Jadę niedaleko... Czyż mnie nie poznajesz?
Nadzorca zakrzątał się i pobiegł przywołać furmanów. Młodzieniec zaczął przechadzać się po izbie, wszedł za parawan i cicho zapytał nadzorczyni: Kim jest przejezdny?“
— Bóg to wie, odrzekła nadzorczyni, jakiś tam francuz; ot już pięć godzin jak wyczekuje koni i gwiżdże. Dokuczył, przeklęty.
— Młody człowiek zagadnął przejezdnego po francusku,
— Dokąd pan jedzie? zapytał.
— Do pobliskiego miasta, odparł francuz; stamtąd udam się do pewnego dziedzica, który mnie przyjął bez widzenia za nauczyciela. Myślałem, że dziś będę już na miejscu, lecz pan nadzorca, zdaje się, sądzi inaczej. W tym kraju trudno o konie panie oficerze.
— A do którego z tutejszych ziemian pan jedzie? zapytał oficer.
— Do Trojekurowa, odrzekł francuz.
— Do Trojekurowa? Któż to taki, ten Trojekurow?
— Ma foi, monsieur, słyszałem o nim mało dobrego. Mówią, że to pan dumny i samowolny, brutalny w obejściu z domownikami, że nikt nie może z nim zżyć się, że wszyscy drżą na dźwięk jego imienia, że z nauczycielami nie robi ceremonji.
— Zlituj się pan! i pan decyduje się pracować u takiego potwora?
— Cóż robić, panie oficerze? Proponuje dobrą pensję, 3000 rubli na rok i wszystkie potrzeby. Być może, że jestem szczęśliwszy od innych. Mam staruszkę matkę, pół pensji będę jej odsyłał na utrzymanie, a z resztą mogę uskładać przez pięć lat maleńki kapitał, dostateczny dla zdobycia przyszłej niezależności. Wtedy, bon soir, jadę do Paryża i biorę się do handlowych interesów.
— Czy zna pana kto w domu Trojekurowa? zapytał.
— Nikt, odparł nauczyciel. Wezwał mnie z Moskwy przez jednego ze swoich przyjaciół, którego kucharz jest moim ziomkiem i polecił mnie. Trzeba panu wiedzieć, że kształciłem się nie na nauczyciela, lecz na cukiernika, ale powiedziano mi, w waszym kraju stan nauczycielski jest bez porównania korzystniejszy.
Oficer zamyślił się, „Proszę posłuchać, przerwał francuzowi, a coby było gdyby panu zamiast tej przyszłości zaproponowano 10,000 rubli gotówką z warunkiem, iż pan natychmiast wyjedzie z powrotem do Paryża?“
Francuz spojrzał na oficera ze zdziwieniem, uśmiechnął się i pokiwał głową.
— Konie gotowe! rzekł wchodząc nadzorca.
Służący potwierdził to samo.
— Zaraz — odpowiedział oficer. Wyjdźcie stąd na chwilę. (Nadzorca i sługa wyszli). Nie żartuję, mówił dalej po francusku. 10.000 rubli mogę panu dać, potrzebna mi tylko pańska nieobecność i pańskie papiery.
Przy tych słowach otworzył szkatułkę i wyjął kilka paczek banknotów.
Francuz wybałuszył oczy, nie wiedząc, co myśleć.
— Moja nieobecność... moje papiery? powtarzał ze zdumieniem. Oto moje papiery... lecz pan żartuje? Poco panu moje papiery?
— To pana nic nie obchodzi. Pytam: godzi się pan czy nie?
Francuz, wciąż jeszcze nie wierząc własnym uszom, podał papiery młodzieńcowi, który je szybko przejrzał.
— Pański paszport... Dobrze; list rekomendacyjny... zobaczymy; metryka urodzenia... wspaniale. No, oto pańskie pieniądze, niech się pan zabiera z powrotem. Żegnam.
Francuz stał, jak wryty. Oficer wrócił.
— Zapomniałem o najważniejszem. Proszę mi dać słowo honoru, że to wszystko zostanie między nami... pańskie słowo honoru.
— Moje słowo honoru, — odparł francuz. Lecz moje papiery? Cóż ja bez nich pocznę?
— W pierwszem mieście zawiadomi pan, że ograbił pana Dubrowski. Uwierzą panu i dadzą potrzebne zaświadczenie. Żegnam; niech panu Bóg pozwoli wrócić czemprędzej do Paryża i zastać matkę w dobrem zdrowiu.
Dubrowski wyszedł z izby, siadł do powozu i pojechał.
Nadzorca patrzył przez okno i gdy powóz odjechał, zwrócił się do żony z okrzykiem: „Pachomowna! wiesz co? to był Dubrowski“. Nadzorczyni podskoczyła do okna, lecz już zapóźno. Dubrowski był daleko. Zaczęła besztać męża: „Boga ty się nie boisz, dlaczegoś mi nie powiedział tego wcześniej, chociażbym spojrzała na Dubrowskiego, a teraz czekaj, aż zjedzie znowu. Naprawdę jesteś bez sumienia, bez sumienia!“
Francuz stał, jak wryty. Umowa z oficerem, pieniądze — wszystko wydawało mu się snem. Lecz zwitki banknotów leżały tuż, w jego kieszeni i wymownie świadczyły o prawdziwości niezwykłego zdarzenia.
Postanowił wynająć konie do miasta. Woźnica powiózł go stępa i w nocy dowlókł go do miasta.
Nie dojeżdżając rogatek, przy których zamiast strażnika stała rozwalona budka, francuz kazał zatrzymać, wylazł z bryczki i poszedł piechotą, dając woźnicy na migi do zrozumienia, że bryczkę i kufer darowuje mu na wódkę. Woźnica był podobnie zdumiony jego szczodrością, jak sam francuz propozycją Dubrowskiego. Wywnioskowawszy tylko, że niemiec zwarjował, woźnica podziękował mu gorliwym ukłonem i, nie uważając za opowiednie wjeżdżać do miasta, udał się do znanego sobie zakładu rozrywek, którego właściciel był jego przyjacielem. Tam spędził całą noc i nazajutrz rano trójką odjechał do domu, bez bryczki i bez kuferka, z obrzękłą twarzą i czerwonemi oczami.
Dubrowski, zdobywszy papiery francuza, zjawił się śmiało, jak widzieliśmy u Trojekurowa i zamieszkał w jego domu. Jakiemi nie były jego tajemne zamiary (poznamy je później), w postępowaniu swojem nie objawił nic zdrożnego. To prawda, że zajmował się mało wychowaniem małego Saszy, dawał mu zupełną wolność dokazywania i niezbyt surowo karcił za lekcje, zadawane tylko dla formy, natomiast z wielkiem zajęciem pilnował muzykalnych postępów swej uczennicy, a często całemi godzinami siadywał z nią przy fortepianie. Wszyscy lubili młodego nauczyciela: Cyryl Piotrowicz za jego odważne zachowanie na łowach, Marja Cyrylówna za bezgraniczną gorliwość i niewolnicze oddanie się, Sasza za pobłażanie zbytkom, domownicy za dobroć i szczodrość, niewspółmierną z jego stanem majątkowym. On zaś, zdawało się, był przywiązany do całej rodziny i uważał się za jej członka.

Minął blisko miesiąc od czasu objęcia przez niego stanowiska nauczyciela i do pamiętnego święta nikt nie podejrzewał, że pod postacią skromnego, młodego francuza ukrywał się groźny rozbójnik, którego imię budziło przerażenie wśród okolicznych ziemian. Przez ten cały czas Dubrowski nie opuszczał Pokrowskoje, ale wieści o jego rozbojach nie milknęły, dzięki bujnej wyobraźni wiejskich mieszkańców; lecz mogło być i to, że szajka jego działała dalej podczas nieobecności dowódcy. Nocując w jednej izbie z człowiekiem, którego mógł uważać za swego osobistego wroga i jednego z głównych winowajców swej nędzy, Dubrowski nie mógł oprzeć się pokusie. Wiedział o istnieniu woreczka i postanowił go zdobyć. Widzieliśmy, jak zdumiał on biednego Antona Pafnucewicza nieoczekiwanem przedzierżgnięciem się z nauczyciela w rozbójnika.

ROZDZIAŁ XII.

O dziesiątej godzinie rano goście, którzy nocowali w Pokrowskiem, schodzili się jeden za drugim do izby stołowej, gdzie kipiał już samowar i siedziała Marja Cyrylówna w porannym stroju, a Cyryl Piotrowicz w bajowym surducie, w pantoflach, pił ze swej obszernej filiżanki, podobnej do miednicy. Ostatni ukazał się Anton Pafnucewicz; był tak blady i wyglądał na tak rozdrażnionego, że widok jego wszystkich uderzył, zaś Cyryl Piotrowicz zapytał go o zdrowie, Spicyn odpowiadał bez żadnego sensu i z przerażeniem spoglądał na nauczyciela, który siedział obok, jakby nic się nie stało. Po pewnej chwili wszedł służący i doniósł Spicynowi, że kolaska jego gotowa. Antoni Pafnucewicz pospiesznie pożegnał się i, nie bacząc na prośby gospodarza, szybko wyszedł z izby i zaraz odjechał. (Gospodarz i goście) nie pojmowali, co się z nim stało, a Cyryl Piotrowicz orzekł, że napewno się objadł. Po herbacie i pożegnalnem śniadaniu inni goście zaczęli się też rozjeżdżać. Wkrótce Pokrowskoje opustoszało i całkowicie weszło w zwyczajny tryb życia.
Przeszło kilka dni i nic się nie zdarzyło godnego uwagi. Życie mieszkańców Pokrowskoje było monotonne. Cyryl Piotrowicz codzień jeździł na polowanie; czytanie, przechadzki, lekcje muzyki zapełniały czas Marji Cyrylównie, szczególnie lekcje muzyki. Zaczęła rozumieć głos swego serca i przyznawała się z mimowolną przykrością, że nie było ono obojętne na zalety młodego francuza. Ów zaś ze swej strony nie przekraczał granic szacunku i ścisłej przyzwoitości, czem łagodził jej dumę i trwożliwe wahania. Z coraz większem zaufaniem oddawała się ona czarującemu przyzwyczajeniu. Nudziła się bez Leforża, w jego obecności zajęta była nim ciągle, chciała wiedzieć o wszystkiem i zawsze się z nim zgadzała. Możliwe, iż nie była jeszcze zakochana, lecz przy pierwszej przypadkowej trudności lub nagłem ciosie losu płomień namiętności mógł wybuchnąć w jej sercu.
Pewnego razu, zeszedłszy do salonu, gdzie czekał[2] szanie na jego pobladłej twarzy. Otworzyła fortepian, zaśpiewała kilka nut, lecz Dubrowski pod pozorem bólu głowy wymówił się, przerwał lekcję i, zamykając nuty, podał jej ukradkiem karteczkę. Marja Cyrylówna, nie zdążywszy się opamiętać, przyjęła ją i w tejże chwili, uczuła swą winę, ale Dubrowskiego już nie było w salonie. Marja Cyrylówna poszła do swojego pokoju i przeczytała, co następuje:
„Proszę być dzisiaj o siódmej godzinie w altanie nad strumykiem; muszę z panią koniecznie pomówić“.
Ciekawość jej była silnie rozbudzona. Oddawna oczekiwała wyznania, pragnąc i bojąc się go. Byłoby jej miło usłyszeć potwierdzenie tego, czego się domyślała i czuła, że nieprzystojnem byłoby dla niej wysłuchiwanie zwierzeń takich od człowieka, który ze względu na stan swój nie mógł mieć nadziei na otrzymanie jej ręki. Postanowiła pójść na spotkanie, lecz wahała się, czy przyjąć wyznanie nauczyciela z arystokratycznym niesmakiem, czy z zapewnieniem przyjaźni, czy wesołym żartem, czy też z milczącem pobłażaniem. Tymczasem co chwila spoglądała na zegar. Zapadł zmierzch; wniesiono świece; Cyryl Piotrowicz zasiadł do gry w bostona z przejezdnymi sąsiadami; zegar w stołowym wybił trzy kwadranse na siódmą, a Marja Cyrylówna cichutko wyszła na ganek, obejrzała się naokół i pobiegła do ogrodu.
Noc była ciemna, niebo pokryte chmurami, nie było nic widać o dwa kroki, lecz Marja Cyrylówna szła po ciemku znanemi ścieżkami i po chwili znalazła się przy altanie; tutaj zatrzymała się, aby odetchnąć i zjawić się przed Leforżem z miną obojętną i beztroską. Lecz Leforż stał już przed nią.
— Dziękuję pani, — rzekł cichym i bolesnym głosem, że pani nie odmówiła mojej prośbie. Byłbym w rozpaczy, gdyby się pani nie zgodziła.
Marja Cyrylówna odpowiedziała przygotowanem zdaniem: „Mam nadzieję, że pan nie zmusi mnie, abym żałowała mojej pobłażliwości... On milczał i, zdawało się, zbierał siły. Okoliczności wymagają... powinienem panią opuścić, rzekł nakoniec; może pani wkrótce usłyszy... lecz przed rozstaniem powinienem się wytłómaczyć“. Marja Cyrylówna nic nie odpowiadała. W słowach tych widziała wstęp do oczekiwanego wyznania.
— Nie jestem tym, za kogo mnie pani uważa, — mówił dalej, opuściwszy głowę, nie jestem francuzem Leforż — jestem Dubrowski.
Marja Cyrylówna krzyknęła.
— Proszę się nie bać, na miłość boską; pani nie powinna bać się mojego nazwiska. Tak, ja ów nieszczęsny, którego ojciec pani wygnał z ojcowskiego domu, pozbawił kęsa chleba i zmusił do grabieży na szerokich drogach. Lecz pani nie powinna obawiać się mnie ani sama, ani ze względu na niego. Wszystko skończone... przebaczyłem mu: pani go uratowała. Pierwszy mój czyn krwawy miał się dokonać na nim. Chodziłem koło jego domu, oznaczając miejsce wybuchu pożaru, wejście do jego sypialni i sposób, w jaki poprzecinać mu wszystkie drogi ucieczki; wtedy przeszła pani obok mnie, niby niebiańskie zjawisko i serce moje złagodniało. Zrozumiałem, że dom, w którym mieszka pani, jest święty, że żadna istota, związana z panią węzłem krwi, nie może podlegać mojemu przekleństwu. Wyrzekłem się zemsty, jako szaleństwa. Całemi dniami krążyłem wokół ogrodów Pokrowskich w nadzieji ujrzenia zdaleka białej sukni pani. Podczas nieostrożnych przechadzek szedłem za panią, przekradając się od krzaka do krzaka, szczęśliwy myślą, że nie ma dla pani niebezpieczeństwa tam, gdzie ja jestem w ukryciu. W końcu nadarzyła się sposobność... osiedliłem się w waszym domu. Te trzy tygodnie były dla mnie dniami szczęścia; wspomnienie o nich będzie osłodą mojego bolesnego życia... Dziś otrzymałem wiadomość, po której nie mogę już tutaj pozostać. Rozstaję się z panią dziś, zaraz... Lecz przedtem powinienem był się zdemaskować, aby pani mnie nie przeklinała i nie pogardzała mną. Proszę myśleć czasem o Dubrowskim i być przekonaną, że urodził się on dla innych przeznaczeń, że dusza jego umiała panią kochać, że nigdy... Naraz rozległ się silny gwizd i Dubrowski zamilkł. Chwycił jej rękę i przycisnął do gorejących ust. Gwizd powtórzył się. „Przebacz pani, rzekł Dubrowski, wołają mnie, jedna minuta może mnie zgubić.“ Odszedł... Marja Cyrylówna stała nieruchomo. Dubrowski wrócił i znowu wziął ją za rękę. „Jeżeli dosięgnie panią kiedy nieszczęście i nie będzie pani od nikogo oczekiwała pomocy i opieki, czy obiecuje mi pani w takim wypadku zwrócić się do mnie, żądać odemnie wszelkich środków do wybawienia pani? Czy może mi pani przyrzec, że nie odtrąci mojego oddania?“
Marja Cyrylówna płakała w milczeniu. Gwizd rozległ się po raz trzeci.
— Pani mnie gubi! krzyknął Dubrowski, nie odejdę, dopóki nie odpowie mi pani: czy przyrzeka pani czy nie?
— Przyrzekam! wyszeptała nieszczęsna piękność.
Marja Cyrylówna wracała z ogrodu poruszona widzeniem z Dubrowskim. Wydawało się jej, że na dziedzińcu znajdowało się dużo ludzi, przy ganku stała trójka, ludzie biegali, dom był na nogach; zdaleka słyszała głos Cyryla Piotrowicza i pośpiesznie zdążała do swego pokoju, bojąc się, żeby nie zauważono jej nieobecności. W salonie spotkała się z Cyrylem Piotrowiczem; goście otoczyli isprawnika, naszego znajomego, i zasypywali go pytaniami. Isprawnik w podróżnym stroju, uzbrojony od stóp do głowy, odpowiadał im z miną tajemniczą i zakłopotaną. „Gdzieś ty była Maszo? zapytał Cyryl Piotrowicz — czyś nie spotkała pana Leforża?“ Masza z przymusem tylko mogła zaprzeczyć. „Wyobraź sobie, mówił dalej Cyryl Piotrowicz, isprawnik przyjechał go aresztować i zapewnia mnie, że to sam Dubrowski“.
— Wszystkie oznaki wasza wielmożność, rzekł z uszanowaniem isprawnik. — „Och, bracie, przerwał Cyryl Piotrowicz, wynoś się dokąd chcesz ze swojemi oznakami. Ja ci mojego francuza nie wydam, dopóki sam nie zbadam sprawy. Jak można wierzyć słowom Antona Pafnucewicza, tchórza i chama; przyśniło mu się, że nauczyciel chciał go ograbić. Dlaczegoż nie powiedział mi o tem ani słowa tego samego ranka...“
— Francuz go zastraszył, wasza wielmożność, odparł isprawnik i zaprzysiągł go, że będzie milczał. — „Bzdury, zdecydował Cyryl Piotrowicz, zaraz ja to wywiodę wszystko na czystą wodę. Gdzież nauczyciel?“ zapytał wchodzącego sługę. — „Nie znaleziono go nigdzie, odrzekł sługa. „A więc odszukać go! — krzyknął Trojekurow, zaczynając się wahać. Pokaż mi ten twój rysopis zachwalany, rzekł do isprawnika, który mu natychmiast podał papier. Hm! hm! dwadzieści trzy lata i t. d. To tak, lecz to jeszcze niczego nie dowodzi. Cóż nauczyciel?“ Nie znaleziono, brzmiała powtórna odpowiedź. Cyryl Piotrowicz zaczynał się niepokoić; Marja Cyrylówna była napół żywa. „Zbladłaś Maszo, zauważył ojciec, czy cię przestraszono?“
— Nie, ojczulku, odrzekła Masza, boli mnie głowa. — Idź Maszo do swego pokoju i bądź spokojna“. Masza pocałowała go w rękę i czemprędzej poszła do swego pokoju, rzuciła się na łóżko i zaniosła się histerycznem łkaniem. Zbiegły się służące rozebrały ją i ledwie z trudem zdołały ją uspokoić za pomocą zimnej wody i wszelkich możliwych spirytusów; położono ją; zapadła w sen.
Tymczasem francuza nie znajdowano. Cyryl Piotrowicz chodził tam i nazad po pokoju głośno pogwizdując „Grom zwycięstwa niech rozebrzmi.“ Goście poszeptywali między sobą; isprawnik zdawało się ogłupiał; francuza nie znaleziono. Prawdopodobnie zdążył ukryć się i był uprzedzony. Lecz przez kogo i jak? — to było tajemnicą.
Wybiła godzina jedenasta i nikt nie myślał o spaniu. W końcu Cyryl Piotrowicz rzekł gniewnie do isprawnika: „No co? przecież nie zostaniesz tu do świtu, mój dom to nie zajazd. Nie twego sprytu bracie trzeba, aby schwytać Dubrowskiego, jeżeli to Dubrowski nawet. Zabieraj się do domu, a na przyszłość bądź roztropniejszy. A i państwu czas do domu mówił dalej zwróciwszy się do gości. Każcie zaprzęgać, chce mi się spać“.

Tak niełaskawie rozstał się Trojekurow ze swoimi gośćmi.

ROZDZIAŁ XIII.

Minął czas pewien bez żadnego szczególnego wypadku. Ale na początku następnego lata zmieniło się wiele w rodzinnem życiu Cyryla Piotrowicza. O trzydzieści wiorst od niego znajdował się bogaty majątek księcia Werejskiego. Książę przez długi czas przebywał na obczyźnie; całym majątkiem jego zarządzał major rezerwy i nie było żadnych stosunków między Pokrowskoje a Arbatowem. Ale w końcu maja książę powrócił z zagranicy i zajechał do swej wsi, której nigdy jeszcze nie widział. Przywykły do rozrywek, nie mógł znieść samotności i na trzeci dzień po swym przyjeździe wybrał się na obiad do Trojekurowa, z którym znał się niegdyś.
Książę miał około pięćdziesiątki, lecz wyglądał o wiele starzej. Różne nadużycia zwątliły jego zdrowie i wyryły na nim swą niestartą pieczęć. Niezależnie od tego, wygląd jego był miły, zwracający uwagę, nałóg zaś przebywania stale w towarzystwie nadawał mu pewnego rodzaju cechę uprzejmości, zwłaszcza dla kobiet. Odczuwał ciągły brak rozrywek, stale nudził się. Cyryl Piotrowicz był nadzwyczaj zadowolony jego odwiedzinami, uznał je za dowód szacunku człowieka światowego. Według swego zwyczaju zaczął przyjmować go przeglądem swego gospodarstwa i zaprowadził go do psiarni. Lecz książę o mało nie zatchnął się w psiej atmosferze i wyszedł pośpiesznie, zatykając nos naperfumowaną chusteczką. Nie podobał mu się też staroświecki ogród ze strzyżonemi lipami, kwadratową sadzawką i regularnemi alejami; lubił ogrody angielskie i tak zwaną przyrodę — ale chwalił i zachwycał się. Służący zawiadomił, że jedzenie podano. Poszli na obiad. Książę utykał, zmęczony przechadzką i już żałował swej wizyty.
Lecz w salonie przywitała ich Marja Cyrylówna i stary hultaj był oszołomiony jej pięknością. Trojekurow usadowił gościa przy niej. Książę ożywił się w jej towarzystwie, poweselał i zdołał kilkakrotnie zwrócić jej uwagę ciekawem opowiadaniem. Po obiedzie Cyryl Piotrowicz zaproponował jazdę wierzchem, lecz książę wymówił się, wskazując na swe obuwie sukienne i, żartując na temat swojej podagry. Zaprojektował przejażdżkę na linijce, żeby nie rozłączać się ze swą miłą sąsiadką. Zaprzęgnięto linijkę. Starcy i piękność siedli we trójkę i pojechali. Rozmowa trwała nieprzerwanie. Marja Cyrylówna z zadowoleniem słuchała pochlebnych i wesołych umizgów światowca, gdy naraz Werejski, zwróciwszy się do Cyryla Piotrowicza, zapytał: co znaczy ten spalony budynek i czy do niego należy. Cyryl Piotrowicz zasępił się. Wspomnienie które budziło w nim pogorzelisko, nie były przyjemne. Odpowiedział, że ziemia ta należy teraz do niego, przedtem zaś była własnością Dubrowskiego. „Dubrowskiego? powtórzył Werejski, jakto, tego słynnego rozbójnika?“
— Jego ojca, odparł Trojekurow, ale i ojciec był porządnym rozbójnikiem.
— Gdzież się podział nasz Rinaldo? Schwytany, czy żyje?
— I żyje i jest wolny. Ach, książę! Dubrowski był i u ciebie?
— Tak, w przeszłym roku, zdaje się, coś spalił czy zrabował. Nieprawda, Marjo Cyrylówno, że byłoby to ciekawsze zaznajomić się bliżej z tym romantycznym bohaterem?

— Nic ciekawego! rzekł Trojekurow, ona go zna. On przez całe trzy tygodnie uczył ją muzyki, i dzięki Bogu nic nie wziął za lekcje. — Tu Cyryl Piotrowicz zaczął opowiadać historję o mniemanym francuzie nauczycielu. Marja Cyrylówna siedziała jak na szpilkach. Werejski, wysłuchawszy z głęboką uwagą, uznał to wszystko za dziwaczne i zmienił temat rozmowy. Wróciwszy, kazał zaprząc karetę i, nie zważając na usilne prośby Cyryla Piotrowicza, aby przenocował, wyjechał zaraz po herbacie. Przedtem jednak prosił Cyryla Piotrowicza z Marją Cyrylówną do siebie, a dumny Trojekurow przyrzekł, gdyż biorąc pod uwagę dostojeństwo książęce, dwie gwiazdy i 3.000 dusz dziedzicznego majątku uważał się w pierwszym stopniu za równego księciu Werejskiemu.

ROZDZIAŁ XIV.

W dwa dni po tej wizycie Cyryl Piotrowicz wybrał się z córką w gościnę do księcia Werejskiego. Podjeżdżając do X., nie mógł dowoli nasycić się widokiem czystych i wesołych chat chłopskich i kamiennego dworu pańskiego, budowanego w stylu angielskich zamków. Przed domem słała się gęsta i zielona łąka, na której pasły się szwajcarskie krowy, brzękając dzwoneczkami. Ze wszystkich stron otaczał dom rozległy park. Gospodarz przywitał gości na ganku i podał rękę młodej piękności. Weszli do wspaniałej sali, gdzie był nakryty stół na trzy osoby. Książę podprowadził gości do okna, skąd roztaczał się prześliczny widok. Pod oknami przepływała Wołga, a po niej płynęły ładowne barki pod wydętemi żaglami i śmigały rybackie łodzie, tak wymownie nazwane „duszegubkami“. Za rzeką ciągnęły się wzgórza i pola; kilka drzew ożywiało okolicę. Potem zajęto się oglądaniem galerji obrazów, zakupionych przez księcia w obcych krajach. Książę wyjaśniał Marji Cyrylównie ich rozliczne zalety i braki. Mówił o obrazach nie konwencjonalnym językiem profesorskim znawcy, lecz z uczuciem i wyobraźnią. Marja Cyrylówna słuchała go z przyjemnością. Usiedli przy stole. Trojekurow uczcił w całej pełni wina swego amfitrjona i sztukę jego kucharza, zaś Marja Cyrylówna nie czuła najmniejszego nawet zakłopotania lub przymusu w rozmowie z człowiekiem, którego widziała dopiero po raz drugi. Po obiedzie gospodarz zaproponował przechadzkę do ogrodu. Pito kawę w altanie, na brzegu rozległego jeziora, usianego wyspami. Nagle rozebrzmiała łagodna muzyka i sześciowiosłowa łódź przybiła do samej altany. Pojechali po jeziorze, obok wysp i zwiedzali niektóre z nich; na jednej znajdowali marmurowy posąg, na drugiej samotną pieczarę, na trzeciej pomnik z tajemniczym napisem, budzący w Marji Cyrylównie dziewczęcą ciekawość niedostatecznie zaspokojoną umyślnemi niedomówieniami księcia. Czas przeszedł niepostrzeżenie. Zapadał zmierzch. Książę pod pozorem chłodu i rosy przynaglał do powrotu; oczekiwał ich samowar. Książę prosił Marję Cyrylównę, aby gospodarzyła w domu kawalerskim. Ona zaś nalewała herbatę, słuchając niewyczerpanych opowieści uprzejmego gadacza. Naraz rozległ się wystrzał i rakieta zabłysła na niebie... Książę podał szal Marji Cyrylównie i poprosił ją i Trojekurowa na balkon. Przed domem w ciemności zapłonęły rożnokolorowe ognie, zawirowały, sypnęły w górę jak kłosy, polały się jak fontanny, padały jak deszcz, jak gwiazdy gasły i znów płonęły. Marja Cyrylówna cieszyła się jak dziecko. Książę Werejski radował się jej zachwytem, a Trojekurow był niezwykle zadowolony z niego, gdyż przyjmował tout les frais księcia, jako dowód szacunku i chęci dogodzenia sobie.

Wieczerza niczem nie ustępowała we wspaniałości obiadowi. Goście odeszli do komnat przeznaczonych i nazajutrz rozstali się z uprzejmym gospodarzem, dając sobie wzajemne przyrzeczenie zobaczenia się znów w krótkim czasie.

ROZDZIAŁ XV.

Marja Cyrylówna siedziała w swoim pokoju, wyszywając na bębenku, przy otwartem oknie. Nie myliła się w barwach jedwabiu, jak kochanka Konrada, która w miłosnem roztargnieniu wyhaftowała różę zielonym jedwabiem. Pod igłą jej kanwa odbijała nieomylnie wzór; mimoto myśli jej nie uczestniczyły w pracy — odbiegły daleko.
Nagle przez okno cichutko wsunęła się ręka, ktoś położył jej na ręce list i umknął, zanim Marja Cyrylówna zdążyła się opamiętać. Równocześnie wszedł służący i wezwał ją do Cyryla Piotrowicza. Z drżeniem ukryła list za gors i pośpiesznie udała się do gabinetu ojca.
Cyryl Piotrowicz nie był sam. Książę Werejski siedział u niego. W chwili pojawienia się Marji Cyrylówny książę wstał i milcząc ukłonił się z pomieszaniem niezwykłem sobie. „Podejdź tutaj, Maszo, rzekł Cyryl Piotrowicz. Powiem ci nowinę, która spodziewam się, ucieszy cię. Oto twój narzeczony, książę stara się o ciebie“.
Masza osłupiała; śmiertelna bladość pokryła jej policzki. Milczała. Książę podszedł do niej, wziął ją za rękę i ze wzruszeniem zapytał: czy godzi się być sprawczynią jego szczęścia. Masza milczała.
— Godzi się, naturalnie, że się godzi, rzekł Cyryl Piotrowicz; ale rozumiesz książę, iż dziewczynie trudno wypowiedzieć to słowo. Ano dzieci pocałujcie się i bądźcie szczęśliwi.
Masza stała nieruchomo; stary książę pocałował ją w rękę. Naraz łzy stoczyły się po jej bladej twarzy. Książę lekko zmarszczył się.
— Idź, idź, idź! rzekł Cyryl Piotrowicz, osusz swoje łzy i wróć do nas wesolutka. One wszystkie płaczą przy zaręczynach, mówił dalej, zwróciwszy się do Werejskiego; to już taki ich obyczaj. Teraz, książę, pomówimy o sprawach t. j. o posagu,
Marja Cyrylówna wyzyskała gorliwie pozwolenie odejścia. Pobiegła do swego pokoju, zamknęła się i puściła wodze łzom, wyobrażając siebie jako żonę starego księcia; wydał się jej nagle wstrętnym i nienawistnym... Małżeństwo trwożyło ją, jak całun, jak mogiła!... „Nie, nie! — powtarzała w rozpaczy, lepiej do klasztoru, raczej wyjdę za Dubrowskiego...“ Wtedy przypomniała sobie list i gorączkowo wzięła się do czytania, przeczuwając, że był od niego. Rzeczywiście był pisany przez niego i zawierał tylko te słowa:
„Wieczorem, o dziesiątej na starem miejscu...“
Księżyc jaśniał; wiejska noc była cicha; zrzadka zrywał się wiaterek i cichy szelest przebiegał po całym ogrodzie.
Jak lekki cień zbliżyła się młoda kobieta do miejsca naznaczonego spotkania. Nikogo jeszcze nie było widać, gdy nagle z za altany zjawił się przed nią Dubrowski. „Wiem wszystko, rzekł do niej cichym i bolesnym głosem, proszę pamiętać o swem przyrzeczeniu.“
— Pan proponuje mi swoją opiekę? — odrzekła Masza, lecz niech się pan nie gniewa, ona napawa mnie strachem. Jakim sposobem chce mi pan pomóc.
— Mógłbym panią uwolnić od nienawistnego człowieka.
— Na Boga, niech go pan nie tknie, nie śmie tknąć, jeżeli pan mnie kocha. Nie chcę być winną jakiejś przerażającej rzeczy...
— Nie tknę go, wola pani jest dla mnie święta. Winien on pani życie. Nigdy nie będzie dokonana zbrodnia w imię pani. Pani powinna być czysta nawet w swoich przestępstwach. Ale jak ocalę panią przed brutalnością ojca?
— Jest jeszcze nadzieja; spodziewam się, że wzruszę go swemi łzami i rozpaczą. Uparty on, ale tak mnie kocha.
— Niech pani nie żywi nadziei daremnie; w tych łzach ujrzy on tylko zwyczajną bojaźliwość i wstręt, właściwy wszystkim młodym dziewczętom, gdy wychodzą zamąż nie z miłości lecz ze zdrowego rozsądku; a jeśli on nabije sobie głowę chęcią uszczęśliwienia pani wbrew jej samej? jeżeli siłą poprowadzą panią do ślubu, aby poddać panią na zawsze władzy postarzałego męża?...
— Wtedy... wtedy nie ma co robić... niech pan przyjdzie po mnie, będę pańską żoną.
Dubrowski zadygotał; blada twarz jego pokryła się krwawym rumieńcem i naraz stała się bledszą niż przedtem. Długo milczał, schyliwszy głowę.
— Niech pani zbierze wszystką energję ducha, błaga ojca, rzuci się do nóg jego, przedstawi mu całą okropność przyszłości, swoją młodość więdnącą obok zrujnowanego i lubieżnego starca, niech pani powie, że bogactwo nie da pani ani jednej chwili szczęścia; zbytek raduje tylko nędzę i to na krótko wskutek nieprzyzwyczajenia; proszę nie dać mu spokoju, nie bać się jego gniewu, ani gróźb, dopóki zostanie chociaż cień nadzieji; na miłość boską nie dać mu spokoju. Jeżeli zaś nie będzie innego środka — niech się pani zdecyduje na brutalne wyznanie, proszę powiedzieć, iż jeśli będzie nieubłagany to... to pani znajdzie straszliwą opiekę...
Tu Dubrowski zasłonił twarz rękami; zdawało się, że brakło mu tchu. Masza płakała.
— Nędzna, nędzna moja dola! rzekł on gorzko wzdychając. Oddałbym za panią życie; widywać panią chociaż zdaleka, dotykać ręki pani było dla mnie upojeniem i gdy odsłania się możność przyciśnięcia pani do serca i rzec: ja twój na wieki — nędzny! muszę wystrzegać się szczęścia i odtrącić je od siebie wszystkiemi siłami! Nie śmiem upaść do nóg pani i dziękować niebu za niepojętą, niezasłużoną nagrodę. O! jak powinienem nienawidzieć tego... lecz czuję, że teraz w mem sercu nie ma miejsca na nienawiść.
W milczeniu objął jej stan i milcząc przyciągnął ją ku swemu sercu. Z ufnością skłoniła głowę na ramię młodego zbójcy — oboje milczeli...
Czas leciał. „Pora“, rzekła wkońcu Masza. Dubrowski jakby się ocknął ze snu. Wziął jej rękę i nałożył jej na palec pierścień. „Gdy pani zdecyduje się mnie zawezwać, rzekł, proszę przynieść ten pierścień tutaj i opuścić w dziuplę tego dębu; będę wiedział co robić.“

Dubrowski pocałował ją w rękę i skrył się między drzewami.

ROZDZIAŁ XVI.

Zaręczyny księcia Werejskiego nie były już tajemnicą dla sąsiadów. Cyryl Piotrowicz odbierał powinszowania; przygotowywano się do wesela. Masza z dnia na dzień odkładała ostateczną odpowiedź. Tymczasem zachowanie się jej wobec starego narzeczonego było chłodne i wymuszone. Książę nie troszczył się o to; nie starał się o miłość, kontentując się milczącą zgodą.
Lecz czas płynął. Masza zdecydowała się w końcu działać i napisała list do Werejskiego. Usiłowała rozbudzić w jego sercu wielkoduszność, otwarcie przyznając się, że nie miała do niego najmniejszego przywiązania, błagała, aby zrzekł się jej ręki i, żeby bronił jej przed władzą rodzica. Delikatnie wręczyła list księciu, który przeczytał go na boku i wcale się nie wzruszył otwartością narzeczonej. Przeciwnie uznał za konieczne przyśpieszenie wesela i w tym celu uważał za stosowne pokazać list przyszłemu teściowi.
Cyryl Piotrowicz wściekł się; ledwie że gwałtem zdołał książę namówić go, by nic nie okazywał Maszy, iż wie o jej liście. Cyryl Piotrowicz zgodził się nie wspominać jej o tem, lecz postanowił nie tracąc czasu wyznaczyć wesele na dzień następny. Książę uznał to za bardzo rozsądne, poszedł do narzeczonej i powiedział jej, że list go bardzo zabolał, ale ma nadzieję zasłużyć w przyszłości na jej przywiązanie, a myśl o wyrzeczeniu się jej jest zbyt dla niego ciężka i, że nie ma sił, by zgodzić się na swój wyrok śmierci. Poczem ucałował jej rękę z uszanowaniem i odjechał, nie powiedziawszy ani słowa o decyzji Cyryla Piotrowicza.
Jednak ledwie wyjechał z dworu, już wszedł ojciec i bez ceremonji kazał jej przygotować się na dzień jutrzejszy. Marja Cyrylówna, wzburzona już oświadczeniem księcia Werejskiego zalała się łzami i rzuciła się do nóg ojca.
— Ojczulku! krzyknęła żałośnie, ojczulku! nie gub mnie, nie kocham księcia, nie chcę być jego żoną.
— A to co znaczy? rzekł surowo Cyryl Piotrowicz, do tej pory milczałaś i godziłaś się, a teraz, gdy wszystko postanowione, kaprysisz i odmawiasz. Proszę nie robić głupstw; w ten sposób niczego ze mną nie wygrasz.
— Nie gub mnie! — powtarzała biedna Masza, za co odpędzasz mnie od siebie i oddajesz człowiekowi niekochanemu? czym ci się już znudziła? Chcę z tobą jak dawniej. Ojczulku? będzie ci smutno bezemnie; jeszcze smutniej, gdy pomyślisz, że jestem nieszczęśliwa. Ojczulku, nie zmuszaj mnie, nie chcę iść zamąż.
Cyryl Piotrowicz był wzruszony, lecz ukrył swe pomięszanie i odtrącił ją, mówiąc surowo:
— Wszystko to brednie, słyszysz? Wiem lepiej od ciebie, czego wymaga twe szczęście. Łzy ci nie pomogą; pojutrze będzie twoje wesele.
— Pojutrze będzie twe wesele.
— Pojutrze! krzyknęła Masza. Boże mój! Nie, nie, niemożliwe, to być nie może! Ojczulku, posłuchaj; jeśli już postanowiłeś mnie zgubić, znajdę obrońcę, o jakim wcale nie myślisz; zobaczysz, że przerazisz się tem, do czegoś mnie doprowadził.
— Co? co? — rzekł Trojekurow — groźby! mnie grozić? uparte dziewczynisko! A czy wiesz, że zrobię z tobą to, czego sobie nawet nie wyobrażasz. Ty śmiesz mnie straszyć, niegodna! Zobaczymy, kto to będzie ten obrońca.
— Włodzimierz Dubrowski, rzekła Masza z rozpaczą.
Cyryl Piotrowicz pomyślał, że zwarjowała i patrzył na nią ze zdumieniem. „Dobrze! rzekł po chwili milczenia, czekaj sobie, jeśli chcesz, wybawcy, a tymczasem siedź w tym pokoju — nie wyjdziesz stąd do samego wesela.“ Po tych słowach Cyryl Piotrowicz wyszedł i zamknął drzwi za sobą.

Długo płakało biedne dziewczę, wyobrażając sobie wszystko, co ją czekało, lecz gwałtowne wypowiedzenie się ulżyło jej duszy i spokojniej już mogła zastanawiać się nad swoją dolą i nad tem co należało czynić. Główna rzecz, to uwolnienie się od nienawistnego małżeństwa; los żony rozbójnika wydawał się jej rajem w porównaniu z tym, który był jej przeznaczony. Spojrzała na pierścień, dany jej przez Dubrowskiego. Gorąco pragnęła zobaczyć się z nim na osobności i raz jeszcze przed decydującą chwilą. Prędzej poradzić się. Przeczucie mówiło jej, że wieczorem znajdzie go w ogrodzie, przy altanie; postanowiła pójść i oczekiwać go tam. Gdy tylko zaczął zapadać zmierzch, Masza przygotowała się, ale drzwi były zamknięte na klucz. Służąca powiedziała jej przez drzwi, że ojciec nie pozwolił jej wypuszczać. Była zamknięta. Głęboko obrażona, siadła przy oknie i do późnej nocy czuwała, nie rozbierając się i patrząc nieruchomo na ciemne niebo. O świcie zdrzemnęła się, lecz czujny sen jej mąciły bolesne marzenia i promienie wschodzącego słońca obudziły ją.

ROZDZIAŁ XVII.

Przebudziła się i z pierwszą myślą stanęła jej przed oczami cała groza położenia. Zadzwoniła, weszła dziewka i na jej pytania odrzekła, że Cyryl Piotrowicz jeździł wieczorem do xxx i wrócił późno, że dał surowy nakaz nie wypuszczania jej z pokoju i doglądania, aby nikt z nią nie rozmawiał, że zresztą nie widać żadnych szczególnych przygotowań do wesela prócz tego, iż zakazano popu wyjeżdżać ze wsi pod żadnym pozorem. Po tych wiadomościach dziewczyna opuściła Marję Cyrylównę i zamknęła drzwi napowrót.
Słowa jej poruszyły na nowo młodą aresztantkę. Głowa jej pałała, krew burzyła się; postanowiła zawiadomić o wszystkiem Dubrowskiego i zaczęła szukać sposobu posłania pierścienia do dziupli starego dębu. Wtem uderzył o okno kamyczek, szkło zadźwięczało, a Marja Cyrylówna wyjrzała na dziedziniec i ujrzała małego Saszę, dającego znaki. „Witaj Saszo, po co mnie wołasz?“ — Przyszedłem, siostro, aby się dowiedzieć, czy nie trzeba ci czego. Ojczulek gniewny i zabronił wszystkim słuchać ciebie, ale każ mi zrobić czego sobie życzysz, a ja uczynię dla ciebie wszystko.
— Dziękuję, kochany mój Saszeńko. Słuchaj, znasz stary dąb z dziuplą, ten przy altanie?
— Znam, siostro.
— A więc jeśli mnie kochasz, biegnij tam czemprędzej, połóż ten pierścień w dziuplę, ale uważaj, aby cię nikt nie widział,
Mówiąc to rzuciła mu pierścień, z całym pędem puścił się i w trzy minuty stanął przy starem drzewie. Zatrzymał się tu, zadyszany, obejrzał się naokół i położył pierścień do dziupli.
Skończywszy szczęśliwie sprawę, chciał donieść o tem natychmiast Marji Cyrylównie, gdy nagle z za altany wyskoczył ryży, obdarty chłopak, rzucił się do dębu i zagłębił rękę w dziupli. Sasza szybciej niż łasica rzucił się na niego i schwycił go obiema rękami.
— Co ty tu robisz? zapytał groźnie.
— A co ciebie obchodzi? odparł chłopak, usiłując się uwolnić.
— Zostaw ten pierścień, ryży — krzyczał Sasza — lub nauczę cię po naszemu.
W miejsce odpowiedzi tamten uderzył go pięścią po twarzy, ale Sasza nie puścił go i zakrzyczał całe gardło: „złodzieje! złodzieje! tutaj, tutaj!“ Chłopak usiłował uwolnić się od niego. Był on o dwa lata zapewne starszy od Saszy i znacznie od niego silniejszy, lecz Sasza był zwinniejszy. Bili się przez kilka chwil; w końcu ryży chłopiec zwyciężył. Powalił on Saszę na ziemię i chwycił go za gardło. Lecz równocześnie silna ręka wpiła się w jego ryże i szczeciniaste włosy, a ogrodnik Stiepan podniósł go na pół łokcia w górę.
— Ach ty ryża bestjo, mówił ogrodnik, jakże ty śmiesz bić małego panicza?
Sasza zdołał podnieść się i przyjść do siebie.
— Tyś mnie schwycił pod pachy, rzekł on, inaczej nigdybyś mnie nie przewrócił. Oddaj teraz pierścień i wynoś się.
— Niby jakto, odrzekł ryży i, nagle obróciwszy się na miejscu, uwolnił swą szczecinę z ręki Stiepana.
Rzucił się już do ucieczki, ale Sasza dopędził go, trącił w plecy i chłopiec upadł do góry nogami. Ogrodnik złapał go znowu i związał paskiem,
— Oddaj pierścień! krzyczał Sasza.
— Poczekaj paniczu, rzekł Stiepan zaprowadzimy go na rozprawę do ekonoma.
Ogrodnik zaprowadził jeńca do dworu a Sasza towarzyszył mu, poglądając z niepokojem na swe spodnie, podarte i zasmarowane zielenią. Naraz wszyscy trzej znaleźli się przed Cyrylem Piotrowiczem, idącym na przegląd stajni.
— A to co? — zapytał Stiepana.
Stiepan krótko opisał całe zajście.
Cyryl Piotrowicz wysłuchał go z uwagą.
— Ty urwisie, rzekł, dlaczegoś się z nim pobił?
— On ukradł z dziupli pierścień, ojczulku każ mu oddać pierścień.
— Jaki pierścień? z jakiej dziupli?
— A mnie Marja Cyrylówna... a ten pierścień... Sasza zmieszał się, zaplątał. Cyryl Piotrowicz zmarszczył się i rzekł, kiwając głową:
— Tutaj zamieszana Marja Cyrylówna. Przyznaj się do wszystkiego, albo tak cię spiorę rózgą, że nie poznasz rodzonej matki.
— Jak Boga kocham, tatuniu, ja ojczulku... Mnie Marja Cyrylówna nic nie kazała, tatuniu.
— Stiepan! idź i zetnij mi dobrą, świeżą brzozową rózgę.
— Czekaj, ojczulku, ja wszystko opowiem. Dziś biegałem po dziedzińcu, a siostra Marja Cyrylówna i... i... ten ryży chłopiec chciał pierścień ukraść.
— Przypadkiem zgubiła, tyś chciał schować... Stiepan! idź po rózgi.
— Tatusiu, poczekaj, już wszystko opowiem. Siostra Marja Cyrylówna kazała mi pobiec do dębu i położyć pierścień do dziupli; ja pobiegłem i położyłem pierścień a ten brzydki chłopiec...
Cyryl Piotrowicz zwrócił się do brzydkiego chłopaka i zapytał groźnie: „czyj ty?“
— Jestem z czeladzi panów Dubrowskich, odrzekł ów.
Twarz Cyryla Piotrowicza zachmurzyła się. — Zdaje się, że ty mnie nie uznajesz za swego pana — dobrze. A coś robił w mym ogrodzie?
— Kradłem maliny.
— Aha! Sługa wdał się w pana. Jaki pop, taka parafja; a czy malina u mnie rośnie na dębach? czy to kto słyszał?
Chłopak nic nie odpowiadał.
— Ojczulku, rozkaż mu oddać pierścień, — rzekł Sasza.
— Milcz Aleksandrze! odpowiedział Cyryl Piotrowicz, nie zapominaj, że mam zamiar rozprawić się z tobą. Idź do swego pokoju. Ty, zezowaty, ty mi się wydajesz nie w ciemię bity; jeżeli wyznasz mi wszystko nie oćwiczę cię a jeszcze dam dyskę na orzechy. Oddaj pierścień i wynoś się. Chłopak otworzył rękę i pokazał, że nie miał nic. — A nie to zrobię z tobą coś, czego się nie spodziewasz. No!
Chłopak nie odpowiedział ni słowem i stał ze schyloną głową, przybrawszy wygląd rzetelnego durnia.
— Dobrze rzekł Cyryl Piotrowicz — zamknąć go gdziebądź i patrzeć, aby nie uciekł, inaczej zedrę skórę z całego domu.
Stiepan odprowadził chłopca do gołębnika, zamknął go tam i kazał go pilnować starej ptasznicy Agafji.
— Niema żadnej wątpliwości: ona zachowała stosunki z Dubrowskim. Lecz jeśli naprawdę wzywała go na pomoc! myślał Cyryl Piotrowicz, chodząc po pokoju i gniewnie pogwizdując Grom zwycięstwa niech rozebrzmi. W ostateczności wpadłem przynajmniej na jego gorący ślad i nie wymknie się on nam teraz. Wyzyskamy tę okoliczność... No! dzwonek; dzięki Bogu, to isprawnik. Przyprowadzić tutaj złapanego chłopca.
Tymczasem wjechał na dziedziniec wózek i znany nam isprawnik cały zakurzony wszedł do pokoju.
— Wspaniała wiadomość! rzekł Cyryl Piotrowicz — schwytałem Dubrowskiego.
— Dzięki Bogu, wasza wielmożność! — rzekł isprawnik z radością. Gdzież on jest?
— To jest nie Dubrowskiego, tylko jednego z jego szajki. Zaraz go przyprowadzą. Pomoże on nam schwytać watażkę. Ot i przyprowadzono go.
Isprawnik, oczekujący groźnego zbójcy, zdumiał się, ujrzawszy trzynastoletniego chłopaka dość słabej powierzchowności. Z powątpiewaniem zwrócił się w stronę Cyryla Piotrowicza i czekał wyjaśnienia. Cyryl Piotrowicz zaczął natychmiast opowiadać poranne zajście, nie wspominając jednak o Marji Cyrylównie.
Isprawnik wysłuchał go z ciekawością, co chwila spoglądając na małego łobuza, który udając głupiego zdawało się nie zwracał uwagi na to co się wkoło działo,
— Chciałbym pomówić z waszą wielmożnością na stronie, rzekł wkońcu isprawnik.
Cyryl Piotrowicz zaprowadził go do drugiego pokoju i zamknął drzwi za sobą.
Po półgodzinie wyszli znowu do sali, gdzie więzień czekał zdecydowania swego losu.
— Pan chciał, rzekł do niego isprawnik, wsadzić cię do kryminału miejskiego, wysiec batami i zesłać potem na osiedlenie, lecz ja obroniłem cię i wyprosiłem dla ciebie przebaczenie. Rozwiązać go! Chłopca rozwiązano.
— Podziękuj panu, rzekł isprawnik.
Chłopak podszedł do Cyryla Piotrowicza i pocałował go w rękę.
— Wynoś się do domu, rzekł mu Cyryl Piotrowicz, lecz na przyszłość nie kradnij malin po dziuplach.
Chłopiec wyszedł, wesoło zeskoczył z ganku i puścił się biegiem, nie oglądając się przez Kistenewskie pole. Dobiegłszy do wsi, zatrzymał się przy napół rozwalonej chałupce, pierwszej z brzega i zastukał w okno. Okno otworzyło się i ukazała się staruszka.
— Babciu, chleba! rzekł chłopiec, od rana nic nie jadłem, umieram z głodu.
— Ach, to ty Mitia! a gdzieś tyś był djable? mówiła starucha.
— Potem opowiem, babciu, na miłość boską, chleba!
— Ależ wejdź do chaty.
— Nie mam czasu babciu; muszę pobiec jeszcze w jedno miejsce. Chleba, na miłość Chrystusa, chleba.
— Jaki gorączka, burczała starucha, oto masz kawałek i wysunęła przez okno kawał chleba.
Chłopiec pożądliwie ugryzł i żując, zwolna odszedł.

Zaczynało zmierzchać; Mitia przedzierał się przez ogrodzenia i zagajniki do kistenewskiej puszczy. Doszedłszy do dwóch sosen, zatrzymał się, obejrzał na wszystkie strony, gwiżdżąc przenikliwie i krótko, nadsłuchując; lekki przeciągły gwizd doszedł go w odpowiedzi i ktoś zbliżając się wyszedł z lasu.

ROZDZIAŁ XVIII.

Cyryl Piotrowicz kroczył tam i nazad po sali, głośniej niż zwykle pogwizdując swoją piosenkę. Cały dom był w ruchu; służba biegała, dziewki krzątały się. Na dworze tłoczyli się chłopi. W garderobie panny, przed zwierciadłem, otoczoną pokojówkami dama przybierała bladą, bierną Marję Cyrylównę; głowa jej kłoniła się pod ciężarem brylantów; bezmyślnie patrząc w lustro zlekka wstrząsnęła się pod ukłuciami nieostrożnej ręki, lecz milczała. „Czy prędko?“ rozległ się w drzwiach głos Cyryla Piotrowicza. „W tej chwili! odpowiedziała dama, Marjo Cyrylówno proszę wstać przyjrzeć się, czy dobrze?“ — Marja Cyrylówna wstała bez odpowiedzi. Drzwi się otworzyły. Narzeczona gotowa, rzekła dama do Cyryla Piotrowicza, proszę kazać zajechać karecie.“ „Z Bogiem! odrzekł Cyryl Piotrowicz i — wziąwszy ze stołu obraz — „podejdź do mnie Maszo, rzekł do niej wzruszonym głosem, błogosławię cię...“ Biedne dziewczę upadło mu do nóg i załkało. „Tatuniu... tatuniu...“ mówiła ze łzami i głos jej zamierał. Cyryl Piotrowicz pośpiesznie ją błogosławił; podniesiono ją i prawie że zaniesiono do karety. Wsiadła z nią przybrana matka i jedna służąca. Pojechali do cerkwi. Tam czekał już na nich narzeczony. Wyszedł on naprzeciw narzeczonej i uderzyła go jej bladość i dziwny wygląd. Weszli razem do chłodnej, pustej cerkwi; zamknięto za nimi drzwi. Kapłan wyszedł z ołtarza i zaraz rozpoczął się obrzęd. Marja Cyrylówna nic nie widziała, nic nie słyszała, myślała tylko o jednem od samego rana: czekała na Dubrowskiego; nie traciła ani przez chwilę nadzieji. Lecz kiedy kapłan zwrócił się do niej ze zwykłem pytaniem, wzdrygnęła się i zamarła, ale jeszcze ociągała się, jeszcze czekała. Kapłan, nie doczekawszy się odpowiedzi, wygłosił niezatarte słowa.

Obrzęd był skończony. Poczuła chłodny pocałunek niekochanego męża; słyszała pochlebne życzenia obecnych i wciąż jeszcze nie mogła wierzyć, iż życie jej było na wieki skute, że Dubrowski nie przybiegł jej uwolnić. Młodzi siedli razem do karety i pojechali do xxx, dokąd Cyryl Piotrowicz wybrał się wcześniej aby ich przywitać. Sam na sam z młodą żoną książę wcale się nie kłopotał jej chłodną miną. Nie dokuczał jej zalotnemi wyznaniami i śmiesznemi zachwytami; słowa jego były proste i nie wymagały odpowiedzi. W ten sposób przejechali około dziesięciu wiorst; konie biegły szybko po wybojach wiejskiej drogi a kareta prawie że nie trzęsła na angielskich resorach. Nagle rozległ się krzyk pogoni; kareta zatrzymała się i okrążyła ją gromada uzbrojonych ludzi. Człowiek w masce otworzył drzwiczki od strony, z której siedziała młoda księżna i rzekł do niej: „jest pani wolna! proszę wyjść.“ — Co to znaczy? zawołał książę: kto pan jest?... — „To Dubrowski,“ odparła księżna. Książę, nie tracąc przytomności wyjął z bocznej kieszeni podróżny pistolet i wystrzelił do zamaskowanego zbójcy. Księżna krzyknęła i z przerażeniem zakryła twarz rękami. Dubrowski był ranny w piersi; polała się krew. Książę, nie tracąc czasu ni sekundy, wyjął drugi pistolet. Lecz nie dano mu czasu na wystrzał: drzwi otworzyły się i kilka silnych rąk wyciągnęło go z karety i wyrwało mu pistolet. Zabłysły nad nim noże. „Nie ruszać go!“ krzyknął Dubrowski i ponurzy jego wspólnicy cofnęli się. „Jest pani wolna“ mówił dalej Dubrowski, zwracając się do księżnej. „Nie! odrzekła, zapóźno! jestem poślubiona, jestem żoną księcia Werejskiego.“ — „Co pani mówi! zawołał z rozpaczą Dubrowski, nie! nie jest pani jego żoną, została pani zniewolona, pani nigdy nie mogła się zgodzić... — „Zgodziłam się, złożyłam przysięgę, odparła stanowczo. Książę jest moim mężem, proszę kazać go uwolnić i zostawić mnie z nim. Nie oszukiwałam, czekałam na pana do ostatniej chwili... lecz teraz, mówię panu, że teraz zapóźno. Proszę nas puścić.“ Ale Dubrowski już nie słyszał; ból rany i silne wzruszenie duchowe pozbawiły go sił. Upadł przy kołach; rozbójnicy okrążyli go. Zdążył jeszcze rzec im kilka słów; posadzono go na koniu i dwu ludzi podtrzymywało go, trzeci zaś wziął konia za uzdę i wszyscy odjechali, zostawiając karetę pośród drogi, ludzi związanych, konie odprzęgnięte, lecz nie zagrabiwszy nic i nie przelawszy ani jednej kropli krwi dla pomszczenia swego dowódcy.

ROZDZIAŁ XIX.

Wśród mrocznego lasu, na niewielkiej polanie, wznosiła się mała fortyfikacja ziemna, złożona z rowu i wału, za któremi znajdowało się kilka szałasów i ziemianek. Nazewnątrz jadło obiad ze wspólnego kotła wielu ludzi, w których odrazu można było poznać rozbójników, po różnorodnej odzieży i uzbrojeniu. Na wale przy małej armatce siedział strażnik, podkuliwszy nogi pod siebie. Wstawiał on łatę w pewną część swego stroju, władając igłą ze sprawnością, zdradzającą biegłego krawca i rozglądał się na wszystkie strony.
Jakkolwiek kubek kilka razy krążył z ręki do ręki, dziwne milczenie panowało w tej gromadzie; rozbójnicy zjedli obiad; jeden za drugim wstawał i modlił się; niektórzy rozeszli się do szałasów, inni zaś pobrnęli w las lub legli, by się zdrzemnąć według rosyjskiego zwyczaju.
Strażnik ukończył swą pracę, strzepnął swe gałgany, nacieszył się łatą, wsadził igłę w rękaw, usiadł na armacie jak na koniu i na całe gardło zaciągnął starą, melancholijną pieśń:
Oj nie szum ty matko zielona dąbrowo!
Wtedy otworzyły się drzwi jednego z szałasów i starucha w białym czepcu, ubrana porządnie i czysto, zjawiła się na progu, „Dosyć Stiepka, rzekła gniewnie, pan odpoczywa, a ty sobie wyjesz, nie macie wy sumienia ni litości.“ — Przepraszam Pietrowna, odrzekł Stiepka, — pięknie już nie będę, niechże on sobie ojciec odpoczywa i zdrowieje. — Staruszka odeszła a Stiepka zaczął chodzić po wale.
W szałasie, z którego wyszła staruszka, leżał na ubogiem łóżku za parawanem raniony Dubrowski. Przed nim na stoliku leżały jego pistolety a szabla wisiała nad głową. Ziemianka była wyłożona i wysłana bogatemi dywanami; w kącie znajdowała się srebrna damska toaleta i lustro. Dubrowski trzymał w ręce otwartą książkę, lecz oczy miał zamknięte. A staruszka, poglądająca na niego z za parawanu nie mogła się zorjentować czy zasnął czy tylko się zadumał.
Nagle Dubrowski wzdrygnął się. W fortecy powstał alarm i Stiepka wsunął głowę w okno. „Ojcze Włodzimierzu Andrejewiczu! zakrzyknął — nasi dali nam znak, szukają nas.“
Dubrowski kazał zamknąć wrota a sam poszedł opatrzyć armatę. W lesie rozległy się głosy i zaczęły się przybliżać. Rozbójnicy oczekiwali w milczeniu. Nagle trzech czy czterech żołnierzy wyszło z lasu i natychmiast ukryło się, dając znak towarzyszom wystrzałami. „Przygotować się do walki!“ rzekł Dubrowski i rozpoczął się ruch między rozbójnikami; znów wszystko ucichło. Wówczas usłyszano hałas zbliżającej się komendy; błysnęła broń między drzewami; półtora setki żołnierzy wysypało się z lasu i z krzykiem natarło na wał. Dubrowski przytknął lont; strzał był trafny — jednemu oderwało głowę, dwu było ranionych. Między żołnierzami powstało zamieszanie, lecz oficer rzucił się naprzód i żołnierze za nim wpadli do fosy. Rozbójnicy strzelili do nich z karabinów i pistoletów a potem z toporami w ręku zaczęli bronić wału, na który leźli wściekli żołnierze, zostawiając w rowie dwudziestu rannych towarzyszy. Zaczęła się walka na białą broń. Żołnierze byli już na wale, zbójcy zaczęli się cofać, gdy Dubrowski podszedł do oficera, przyłożył mu pistolet do piersi i wystrzelił. Oficer runął nawznak, kilku żołnierzy podchwyciło go na ręce i pośpiesznie uniosło w las; reszta, pozbawiona dowódcy, zatrzymała się. Ośmieleni zbójcy wyzyskali tę chwilę niepewności, zgnietli ich, wcisnęli w rów i oblegający uciekli; rozbójnicy z wrzaskiem popędzili za nimi. Zwycięstwo było zdecydowane. Dubrowski, ufny w zupełne rozbicie wroga, zatrzymał swych ludzi, zamknął się w twierdzy, zdwoił straż i nikomu nie pozwolił odchodzić, każąc zebrać rannych.
Ostatnie wypadki zwróciły nie na żarty uwagę rządu na zuchwałe rozboje Dubrowskiego. Zebrano wiadomości o jego miejscu pobytu. Wyprawiono rotę żołnierzy, aby go wziąć żywego lub martwego. Schwytano kilku ludzi z jego szajki i dowiedziano się, że między nimi już Dubrowskiego nie było. W kilka dni potem zebrał on wszystkich swych współtowarzyszy i zawiadomił ich, że chce opuścić ich na zawsze, radząc im także zmienić tryb życia. „Wzbogaciliście się pod mojem dowództwem, każdy z was ma wygląd, z którym bezpiecznie może udać się do jakiejś oddalonej gubernji i tam spędzić resztę życia w szlachetnej pracy i dostatku. Lecz jesteście wszyscy opryszkami i zapewne nie zechcecie porzucić swego rzemiosła.“ Po tej rozmowie porzucił ich, wziąwszy z sobą tylko jednego X. Nikt nie wiedział, gdzie się on podział. Początkowo wątpiono o prawdzie tych zeznań — przywiązanie rozbójników do wodza było bowiem znane — sądzono, że chcieli go oni uratować, lecz następstwa potwierdziły ich słowa. Groźne odwiedziny, pożary i grabieże ustały; drogi były bezpieczne.
Późniejsze wieści doniosły, że Dubrowski ukrył się zagranicą.



DAMA PIKOWA.


I.

Najnowsza księga gadek.
Pikowa dama oznacza skrytą nieżyczliwość.

Pewnego razu u Narumowa, oficera konnej gwardji grano w karty. Długa noc zimowa zbiegła niepostrzeżenie; do wieczerzy zasiadano o godzinie piątej zrana. Ci, którzy wygrali, jedli z wielkim apetytem, inni zaś siedzieli roztargnieni przed pustem nakryciem. Lecz gdy zjawił się szampan, rozmowa ożywiła się i wszyscy wzięli w niej udział.
— Jak ci się powiodło, Suryn? — zapytał gospodarz.
— Przegrałem, jak zwykłe. Muszę przyznać, że nie mam szczęścia; gram mirandolem, nigdy nie gorączkuję, nic mnie nie zdoła wybić z równowagi, a jednak stale przegrywam!
— I ani razu nie dałeś się skusić? Ani razu nie postawiłeś na rute?... Zadziwia mnie wytrzymałość twoja.
— A czy German inny? — rzekł jeden z gości, wskazując młodego inżyniera, — nigdy nie wziął karty do rąk, nigdy nie zagiął parolu, a siedzi do piątej rano i przygląda się naszej grze.
— Gra zajmuje mnie bardzo, rzekł German, lecz nie mogę poświęcać niezbędnego, w nadziei zdobycia zbytecznego.
— German, to niemiec; wyrachowany — otóż i wszystko! — zauważył Tomski. — Ale kto jest dla mnie niepojęty, to moja babka, hrabina Anna Tiedotowna.
— Jakto? co? — zawołali goście.
— Nie mogę zbadać, mówił dalej Tomski, dlaczego babka moja nie poniteruje?
— A cóż w tem dziwnego, że osiemdziesięcioletnia staruszka nie poniteruje?
— Więc wy nic o niej nie wiecie?
— Nie! doprawdy nic!
— Posłuchajcie tedy! Trzeba wam wiedzieć, że babka moja szesnaście lat temu jeździła do Paryża i była tam w wielkiej modzie. Biegano za nią, aby zobaczyć La Vénus moscovite; Richelieu włóczył się za nią, a babka zapewnia, że o mało co nie zastrzelił się z powodu jej nieczułości. W tym czasie damy grały w Faraona. Pewnego razu na dworze przegrała ona na słowo z księciem Orleanu jakąś wielką sumę. Przyjechawszy do domu, babka, zdejmując muszki z policzków i odwiązując fiszbiny, zawiadomiła dziadka o swej przegranej i kazała mu zapłacić. Nieboszczyk dziadek, o ile pamiętam, był czemś w rodzaju dworzanina babki. Bał się jej, jak ognia; jednak, usłyszawszy o tak strasznej przegranej, stracił panowanie, przyniósł rachunki, dowiódł jej, że przez pół roku wydali pół miljona, że pod Paryżem nie mają ani podmoskiewskiej ani saratowskiej wsi i zgoła odmówił płacenia. Babka spoliczkowała go i położyła się spać sama, na znak swej niełaski. Nazajutrz kazała wezwać męża, w nadziei, że domowa kara podziałała na niego, ale był on niewzruszony. Pierwszy raz w życiu zniżyła się z nim do dysputy i wyjaśnień, próbowała go wzruszyć, dowodząc łagodnie, że dług długowi nie równy i że jest różnica między księciem, a furmanem. Gdzież tam! Dziadek się zbuntował. Nie, i tyle! Babka nie wiedziała, co zrobić. Miała znajomego bardzo znakomitego człowieka. Słyszeliście o hrabi Sen-Żermen, o którym opowiadają tak wiele cudownych rzeczy. Wiecie, że podawał się on za żyda wiecznego tułacza, za wynalazcę eliksiru życia, filozoficznego kamienia i t. d. Śmiano się z niego, jak z szarlatana, a Casanowa w swych pamiętnikach twierdzi, że był on szpiegiem; jednak Sen-Żermen mimo swej tajemniczości miał bardzo szanowną powierzchowność i był bardzo miłym człowiekiem w towarzystwie. Babka kocha go do tej pory bez pamięci i gniewa się, jeśli mówią o nim bez szacunku. Babka wiedziała, że Sen-Żermen mógł rozporządzać wielkiemi pieniędzmi. Postanowiła udać się do niego, napisała list i prosiła go, aby niezwłocznie do niej przyjechał. Stary dziwak zjawił się natychmiast i zastał ją w strasznej rozpaczy. Przedstawiła mu w najbardziej czarnych barwach barbarzyństwo męża i nakoniec rzekła, iż całą nadzieję pokłada na jego przyjaźni i uprzejmości. Sen-Żermen zamyślił się. „Mogę pani służyć tą sumą, rzekł; wiem jednak, że nie będzie pani dopóty spokojną, dopóki nie zwróci mi jej pani, a nie chciałbym panią zaplątać w świeże kłopoty. Jest inny sposób, może się pani odegrać“.
— Lecz, miły hrabio, odpowiedziała babka, powiadam panu, że my wcale nie mamy pieniędzy.
— Pieniądze nie są tu potrzebne, odparł Sen-Żermen, proszę mnie posłuchać.
Wtedy odsłonił jej tajemnicę, za którą każdy z nas drogoby zapłacił...
Młodzi gracze zdwoili uwagę. Tomski zapalił fajkę, zaciągnął się i mówił dalej:
— Tego samego wieczoru babka zjawiła się w Wersalu au jeu de la reine. Książę Orleański rzucał karty; babka zlekka przeprosiła, że nie przywiozła swego długu, dla usprawiedliwienia się zmyśliła maleńką historję i zaczęła do niego zagrywać. Wybrała trzy karty i postawiła je jedną za drugą: wszystkie wygrały i babka odegrała się zupełnie.
— Przypadek! — rzekł jeden z gości.
— Bajka! — zauważył Germen.
— Nie sądzę, odpowiedział poważnie Tomski.
— Jakto! rzekł Narumow, masz babkę, która zgaduje trzy karty naraz i do tej pory nie zbadałeś jej kabalistyki?
— Tak, djabła zjesz! odrzekł Tomski, miała czterech synów, w tej liczbie i mego ojca; wszyscy czterej byli ostatnimi graczami, a żadnemu nie wyjawiła swej tajemnicy, chociaż byłoby to niezłe dla nich, nawet dla mnie. Lecz oto, co mi opowiadał wuj, hrabia Iwan Iljicz, i o czem mnie pod słowem honoru zapewniał. Nieboszczyk Czaplicki, ten sam, który umarł w nędzy, straciwszy miljony, kiedyś w młodości swej przegrał — zdaje się do Zorycza — około trzysta tysięcy. Był w rozpaczy. Babka, która zawsze była surowa wobec szaleństw młodzieży, jakoś zlitowała się nad Czaplickim. Dała mu trzy karty, zaznaczając, aby postawił jedną za drugą i wzięła od niego słowo honoru, że już nigdy więcej grać nie będzie. Czaplicki zjawił się u swego zwycięscy; zasiedli do gry. Czaplicki postawił na pierwszą kartę pięćdziesiąt tysięcy i wygrał, zagiął parol, odegrał się i jeszcze wygrał...
— Czas jednak spać; już trzy na szóstą.

W istocie już świtało; młodzi ludzie dopili kieliszki i rozjechali się.




II.

Il paraît que monsieur est dècidément
pour les suivantes.
Que voulez-vous madame?
Elles sont plus fraiches.
Djalog wielkoświatowy.

Stara hrabina XXX siedziała w swej gotowalni, otoczona przez trzy pokojówki. Jedna trzymała puszkę z różem, druga pudełko ze szpilkami, trzecia wysoki czepiec ze wstążkami ognistego koloru. Hrabina nie miała najmniejszej pretensji do piękności, dawno zwiędłej, ale zachowała wszystkie nałogi swej młodości, ściśle stosując się do mody lat siedemdziesiątych i ubierała się tak samo długo, tak samo starannie, jak sześćdziesiąt lat temu. Przy oknie przed krosnami siedziała panna, jej wychowanica.
— Witaj, grand‘ maman, rzekł, wchodząc, młody oficer. Bonjour, mademoiselle Lise. Grand‘ maman, przychodzę do ciebie z prośbą.
— Co takiego, Paul?
— Proszę o pozwolenie przedstawienia ci jednego z mych przyjaciół i przyprowadzenia go w piątek na bal.
— Przywieź go prosto na bal i wtedy mi go przedstawisz. Czy byłeś wczoraj u XXX?
— Naturalnie! było bardzo wesoło; tańczono do piątej rano. Ach, jak piękną była Jelecka!
— I, mój kochany! Co też w niej pięknego? Nie taka była jej babka, księżna Daria Pietrowna? Aha, napewno bardzo się postarzała księżna Daria Pietrowna?
— Jakto, postarzała? odpowiedział w roztargnieniu Tomski, ona już od siedmiu lat umarła.
Panna podniosła głowę i dała znak młodzieńcowi. Ow przypomniał sobie, że tajono przed starą hrabiną śmierć jej rówieśnic i zagryzł wargi. Lecz hrabina wysłuchała nowej dla siebie wiadomości z wielkim spokojem.
— Umarła! rzekła, a ja nie wiedziałam! Byłyśmy razem mianowane damami dworu i, gdy przedstawiałyśmy się, to cesarzowa...
I hrabina po raz setny opowiedziała wnukowi swą anegdotę.
— No, Paul, rzekła potem; teraz pomóż mi wstać. Lizeńko, gdzie jest moja tabakierka?
I hrabina z dziewczętami poszła za parawan kończyć swą toaletę. Tomski został z panną.
— Kogo pan chce przedstawić? cicho zapytała Liza Iwanowna.
— Narumowa. Czy zna go Pani?
— Nie! On wojskowy czy urzędnik?
— Wojskowy.
— Inżynier?
— Nie! Kawalerzysta. A dlaczego pani myślała, że jest on inżynierem.
Panna zaśmiała się i ani słowem nie odpowiedziała.
— Paul! zawołała hrabina z za parawanu, przyślij mi jakiś nowy romans, tylko proszę, nie w rodzaju współczesnych.
— Jakto, grand-maman?
— To jest taki romans, w którym bohater nie dusiłby ojca, ani matki i gdzie nie byłoby topielców. Strasznie boję się topielców.
— Takich romansów dziś niema. Czy chcesz może rosyjskie?
— A czyż istnieją rosyjskie romanse?... Przyślij, ojcze, przyślij, proszę!
— Wybacz, grand-maman, śpieszę się... Przepraszam, Lizo Iwanowno! Dlaczego pani myślała, że Narumow jest inżynierem?
I Tomski wyszedł z garderoby.
Liza Iwanowna została sama; położyła robotę i zaczęła spoglądać przez okno. Wkrótce po drugiej stronie ulicy z za węgła domu ukazał się młody oficer. Rumieniec okrył jej policzki; wzięła się znów do pracy i schyliła głowę tuż nad kanwą. Wtedy weszła hrabina, całkiem już ubrana.
— Każ, Lizeńko — rzekła — zaprządz do karety, pojedziemy na spacer.
Lizeńka wstała z za krosen i chciała sprzątnąć swą robótkę.
— Coś ty, mateczko moja! głucha, czy co? krzyknęła hrabina. Każ prędzej zaprzęgać do karety.
— Zaraz! — odpowiedziała cicho panna i pobiegła do przedpokoju.
Wszedł służący i podał hrabinie książki od księcia Pawła Aleksandrowicza.
— Dobrze! podziękować, — rzekła hrabina. — Lizeńko, Lizeńko, a dokąd ty biegniesz?
— Ubierać się.
— Zdążysz, mateczko. Siedź tutaj. Otwórz tam pierwszy tom, czytaj na głos...
Panna wzięła książkę i przeczytała kilka wierszy.
— Głośniej! — rzekła hrabina, — Co się z tobą dzieje, matko moja? Głos straciłaś, czy co?... Zaczekaj... przysuń mi stołeczek, bliżej... no!
Liza Iwanowna przeczytała jeszcze dwie stronice. Hrabina ziewnęła.
— Rzuć tę książkę, — rzekła, — co za brednie! Odeślij ją księciu Pawłowi i każ podziękować... A cóż kareta?...
— Kareta gotowa, — rzekła Liza Iwanowna, wyglądając na ulicę.
— Dlaczegoś ty nie ubrana? — rzekła hrabina, — zawsze trzeba na ciebie czekać. To jest, mateczko, nie do zniesienia!
Liza pobiegła do swego pokoju. Nie minęły dwie minuty, hrabina zaczęła dzwonić z całej siły. Trzy dziewczyny wbiegły przez jedne, a kamerdyner przez drugie drzwi.
— Cóż to, nie można się was dowołać? — powiedziała hrabina. — Powiedzcie Lizie Iwanownie, że czekam na nią.
Liza Iwanowna weszła w płaszczu i kapeluszu.
— Nakoniec, matko moja! — rzekła hrabina. — Co za stroje! Po co to?... Kogo olśniewać?... A jaka pogoda? zdaje się wiatr.
— Wcale nie, jaśnie oświecona pani! bardzo spokojnie! — odpowiedział kamerdyner.
— Wy zawsze mówicie odwrotnie! Otwórzcie lufcik. Tak jest: wiatr! i jaki chłodny! Odprzęgać karetę! Lizeńko, nie pojedziemy — nie było po co się stroić.
— Oto moje życie! — pomyślała Liza Iwanowna.
Rzeczywiście, Liza Iwanowna była najnieszczęśliwszem stworzeniem. Gorzki cudzy chleb, powiada Dante, i ciężkie są stopnie cudzego ganku — a któż może znać lepiej gorycz zależności, niż biedna wychowanica zamożnej staruszki? Hrabina XXX nie miała naturalnie złej duszy, lecz była chimeryczna, jako kobieta zepsuta przez świat, skąpa, pogrążona w zimnym egoizmie, jak wszyscy starcy, którzy przeżyli swą zdolność do kochania w swoim czasie, obcy teraźniejszości. Brała ona udział we wszystkich kłopotach wielkiego świata, chodziła na bale, gdzie siedziała w kącie, naróżowiona i wystrojona po staroświecku, jako potworna i nieodzowna ozdoba sali balowej; podchodzili do niej z niskimi pokłonami przyjeżdżający goście, jakby według ustalonego obrzędu, i potem nikt się już nią nie zajmował. Przyjmowała ona u siebie całe miasto, pilnując ścisłej etykiety i nie poznając nikogo naprawdę. Liczna czeladź jej, roztywszy i posiwiawszy w jej przedpokojach i babieńcu, robiła co chciała, na wyścigi okradając staruszkę. Liza Iwanowa była domową męczennicą. Nalewała herbatę i dostawała wymówki za nadmierne szafowanie cukrem; czytała na głos romanse i była winna wszystkich omyłek autora; towarzyszyła hrabinie w jej przechadzkach i odpowiadała za pogodę i za ulicę. Miała wyznaczoną pensję, której nigdy nie dopłacano, tymczasem zaś wymagano od niej, żeby była ubrana, jak wszyscy, to jest, jak bardzo niewielu. W świecie grała rolę najnędzniejszą. Wszyscy ją znali, lecz nikt nie zauważał; na balach tańczyła tylko wówczas, gdy brakło vis-à-vis, damy zaś brały ją pod rękę za każdym razem, gdy musiały iść do garderoby poprawić coś w swym stroju. Była ona ambitna, cierpiała żywo wskutek tego i rozglądała się naokół, oczekując niecierpliwie wybawcy; lecz młodzi ludzie, wyrachowani, nie zaszczycali jej uwagą, chociaż Liza Iwanowna była sto razy milsza od bezczelnych i zimnych kobiet, wokół których kręcili się oni. Ileż razy, uciekłszy z nudnego i pysznego salonu, szła płakać do swego ubogiego pokoju, gdzie stał parawan, oklejony tapetą, komoda, lusterko i malowane łóżko i gdzie paliła się słabo łojowa świeca w miedzianym lichtarzu.
Pewnego razu — zdarzyło się to w dwa dni po wieczorze, opisanym na początku powieści i na tydzień przed sceną, na której zatrzymaliśmy się — pewnego razu Liza Iwanowna, siedząc przy oknie za krosnami, mimowoli spojrzała na ulicę i zobaczyła młodego inżyniera, stojącego nieruchomo i wpatrzonego w jej okno. Spuściła głowę i znów zajęła się robotą; po pięciu minutach spojrzała znowu; młody oficer stał na tem samem miejscu. Nie mając nałogu kokieterji z przechodzącymi oficerami, przestała patrzeć na ulicę i szyła blisko dwie godziny, nie podnosząc głowy. Podano obiad. Wstała, zaczęła sprzątać krosna i spojrzawszy mimochodem w okno ujrzała znów oficera. Wydało jej się to dość dziwne. Po obiedzie podeszła do okna z uczuciem pewnego niepokoju, lecz oficera już nie było — i zapomniała o nim... Po dwu dniach, wychodząc z hrabiną do karety, ujrzała go znowu. Stał przy samym podjeździe, zasłoniwszy twarz bobrowym kołnierzem; czarne jego oczy błyszczały z pod kapelusza. Liza Iwanowna przestraszyła się, sama nie wiedząc, czego, i wsiadła do karety z niewytłomaczonem drżeniem.
Wróciwszy do domu, podbiegła do okna — oficer stał na dawnem miejscu, ze wzrokiem skierowanym na nią; odeszła dręczona ciekawością i poruszona zupełnie nowem dla siebie uczuciem. Od tego czasu nie minął dzień, aby młody człowiek nie zjawił się o pewnej godzinie pod oknami ich domu. Między nim a nią, nawiązały się bezwiedne stosunki. Siedząc na swem miejscu przy pracy, czuła jego zbliżanie się, podnosiła głowę i patrzyła na niego z każdym dniem dłużej i dłużej. Młody człowiek, zdawało się, był jej wdzięczny za to, ona zaś widziała wzrokiem młodości, jak szybki rumieniec pokrywał jego bladą twarz za każdym razem, gdy spotkały się ich spojrzenia. Po tygodniu uśmiechnęła się do niego...
Gdy Tomski zapytał o pozwolenie przedstawienia hrabinie swego przyjaciela, serce biednej dziewczyny zabiło. Ale, dowiedziawszy się, że Narumow nie jest inżynierem, a kawalerzystą gwardyjskim, pożałowała, iż niewczesnem pytaniem zdradziła swą tajemnicę Tomskiemu.
German był synem zruszczonego niemca, który mu pozostawił maleńki kapitał. Twardo przekonany o potrzebie ustalenia swej niezależności, German nie tknął nawet procentów, żył tylko z pensji, nie pozwalał sobie na najmniejszą zachciankę. Przytem był skryty i ambitny, a towarzyszom rzadko nadarzała się sposobność kpienia sobie z jego nadmierniej oszczędności. Miał on silne namiętności i ognistą wyobraźnię, lecz hart ratował go przed zwykłemi błędami młodości. Naprzykład, będąc w duszy graczem, nigdy nie brał kart do ręki, gdyż obliczył, że to, co posiadał, nie pozwala mu (jak zwykł był mówić sam) „poświęcać niezbędne w nadziei zdobycia zbytecznego“, a tymczasem całe noce przesiadywał za karcianymi stołami i śledził z gorączkowem drżeniem za zmiennemi losami gry.
Anegdota o trzech kartach podziałała silnie na jego wyobraźnię i całą noc nie wychodziła mu z głowy. „A co, jeżeli — myślał nazajutrz wieczorem, włócząc się po Petersburgu — co, jeżeli stara hrabina odsłoni mi swoją tajemnicę! lub naznaczy mi te trzy pewne karty! Dlaczego nie spróbować swego szczęścia?... Przedstawić się jej, zostać jej kochankiem — lecz na to wszystko trzeba czasu, a ona ma osiemdziesiąt siedem lat, może umrzeć za tydzień, za dwa dni!... A sama anegdota?... Czy można jej wierzyć?... Nie! oszczędność, umiarkowanie i pracowitość, oto trzy pewne karty, oto, co potroi, pomnoży mój kapitał i da mi spokój i niezależność!“ Rozważając w ten sposób, ocknął się na jednej z głównych ulic Petersburga przed domem o staroświeckiej architekturze. Ulica była pełna ekwipażów; jedna kareta za drugą toczyła się pod oświetlony podjazd. Z karet co chwila wysuwały się to piękna nóżka młodej piękności, to dźwięczące ostrogami buty, to skarpetka w paski i dyplomatyczny bucik. Szuby i płaszcze obok nadętego szwajcara. German zatrzymał się.
— Czyj to dom? — zapytał stróża w narożnej budce.
— Hrabiny XXX — odpowiedział stróż. German zadrżał.

Dziwaczna anegdota znów wróciła mu na myśl. Zaczął chodzić koło domu, myśląc o jego właścicielce i o jej cudownej umiejętności. Późno wrócił do swego spokojnego kąta, nie mógł długo usnąć i, gdy sen nim owładnął, przyśniły mu się karty, zielony stół, paczki banknotów i kupy czerwońców. Stawiał kartę za kartą, zaginał rogi bez wahania, wygrywał bez przerwy i zagarniał ku sobie złoto, a banknoty wkładał do kieszeni. Zbudziwszy się już późno, westchnął nad utratą swego fantastycznego bogactwa, poszedł znów włóczyć się po mieście i znów ocknął się przed domem hrabiny XXX. Nieznana siła, zdawało się, przyciągała go tutaj. Przystanął i zaczął patrzeć na okna. W jednym kącie ujrzał czarnowłosą główkę, skłonioną prawdopodobnie nad książką lub robótką. Główka podniosła się. German spostrzegł świeżą twarzyczkę i czarne oczy. Ta chwila decydowała o jego losie.




III.

:Vous m‘écrivez mon ange, des lettres
de quatre pages plus vite que je ne puis
les lire.
Korespondencja.

Ledwie Liza Iwanowna zdążyła zdjąć kapelusz, już hrabina posłała po nią i kazała ponownie zajechać karecie. Poszły wsiadać. W tej samej chwili, gdy dwaj lokaje podnieśli staruszkę i wsunęli ją w drzwiczki, Liza Iwanowna ujrzała tuż przy samych kołach swojego inżyniera; chwycił ją za rękę; nie mogła zapanować nad sobą ze strachu, a młody człowiek zniknął — list został się w jej ręce. Schowała go za rękawiczkę i przez całą drogę nic nie słyszała i nie widziała. Hrabina miała zwyczaj stawiać w karecie co chwila pytania: „kogo spotkaliśmy? jak się nazywa ten most? co jest napisane na tym szyldzie?“ Liza Iwanowna tym razem odpowiadała na domysł i nietrafnie, czem rozgniewała hrabinę.
— Co się z tobą stało, matko moja! Zbałwaniałaś, czy co? Ty mnie wcale nie słyszysz, albo nie rozumiesz?... Dzięki Bogu, jeszcze nie straciłam rozumu!
Liza Iwanowna nie słuchała jej wcale. Powróciwszy do domu, pobiegła do pokoju i wyjęła z za rękawiczki list; był on zapieczętowany. Liza Iwanowna przeczytała go. List zawierał wyznanie miłosne, był czuły, z szacunkiem i słowo w słowo wzięty z niemieckiego romansu. Ale Liza Iwanowna po niemiecku nie umiała i była bardzo nim zadowolona.
Jednak przyjęty list niezwykle ją niepokoił. Po raz pierwszy wchodziła w skryty i bliski stosunek z młodym mężczyzną. Jego obcesowość przerażała ją. Zarzucała sobie nieostrożność w zachowaniu się i nie wiedziała, co robić; przestać siadywać przy oknie i obojętnością zmrozić w młodym oficerze ochotę do dalszego ścigania jej? czy odesłać mu list? odpowiedzieć chłodno i stanowczo? Nie miała się kogo poradzić, nie posiadała ni przyjaciółki, ni opiekunki. Liza Iwanowna postanowiła odpowiedzieć.
Usiadła przy biurku, wzięła pióro, papier — i zamyśliła się. Kilka razy zaczynała swój list — i darła go. To wyrażenia zdawały się jej zbyt łagodne, to zbyt szorstkie. W końcu udało się jej napisać kilka wierszy, z których była zadowolona. „Jestem pewna — pisała — że ma pan uczciwe zamiary i nie chciał pan obrazić mnie bezmyślnym postępkiem; lecz znajomość nasza nie powinna była zacząć się w ten sposób. Zwracam panu list pański i mam nadzieję, że nie będę miała powodu — do żalu za niezasłużony brak szacunku“.
Nazajutrz, ujrzawszy idącego Germana, Liza Iwanowna wstała z za krosen, wyszła do salonu, otworzyła lufcik i rzuciła list na ulicę, licząc na spryt młodego oficera. German podbiegł, podniósł list i wszedł do cukierni. Zerwawszy pieczęć, znalazł swój list i odpowiedź Lizy Iwanowny. Nic innego nie oczekiwał, więc wrócił do domu, bardzo zainteresowany swą intrygą.
W trzy dni później młodziutka, o bystrem spojrzeniu mamzel z magazynu mód przyniosła karteczkę. Liza Iwanowna otworzyła ją z niepokojem, przewidując rachunek, gdy nagle poznała pismo Germana.
— To, duszko, omyłka, — rzekła; — ta kartka nie do mnie.
— Nie, właśnie do pani! — odparła śmiała dziewczynka, nie ukrywając łobuzerskiego uśmiechu. — Proszę przeczytać.
Liza Iwanowna przebiegła wzrokiem kartkę German prosił o spotkanie.
— Nie może być, — rzekła Liza Iwanowna, przestraszona pośpiesznością żądania i sposobem użytym do tego celu. — To napewno nie do mnie.
I podarła list w drobne kawałeczki.
— Kiedy list był nie do pani, dlaczego pani go podarła? — rzekła mamzel. — Ja zwróciłabym go temu, kto go posłał.
— Proszę, duszko! — rzekła Liza Iwanowna, rozgniewana jej uwagą — na przyszłość proszę nie przynosić mi karteczek. A temu, kto cię posłał, powiedz, że powinien się wstydzić...
Lecz German nie ustąpił. Liza Iwanowna codzień otrzymywała od niego listy to w ten, to w inny sposób. Nie były one już tłomaczone z niemieckiego. German pisał je, natchniony namiętnością i mówił językiem sobie właściwym. Wyrażała się w nich i nieugiętość pragnień i chaos nieopanowany wyobraźni. Liza Iwanowna już nie miała zamiaru ich odsyłać: upajała się niemi, zaczęła na nie odpowiadać, a jej liściki z godziny na godzinę stawały się dłuższe i czulsze. W końcu rzuciła mu przez okno list następujący: „Dziś bal u XXXskiego posła. Hrabina będzie tam. Zostaniemy tam do godziny drugiej. Oto sposobność dla pana do zobaczenia się ze mną na osobności. Gdy tylko hrabina odjedzie, jej służba napewno się rozejdzie; w sieni zostanie szwajcar, ale i on zazwyczaj kryje się w swej izdebce. Proszę przyjść o wpół do dwunastej i wejść wprost na schody. Jeśli pan spotka kogo w przedpokoju, proszę zapytać, czy hrabina w domu. Odpowiedzą: „nie!“ i trzeba będzie zawrócić. Lecz, prawdopodobnie nie spotka pan nikogo. Pokojówki siedzą u siebie, wszystkie w jednym pokoju. Z przedpokoju proszę iść na lewo, a później wciąż prosto do sypialni hrabiny. W sypialni za parawanem, ujrzy pan dwoje małych drzwi: na prawo gabinet, do którego hrabina nigdy nie wchodzi; na lewo kurytarz, a w nim wąskie, kręcone schody, prowadzące do mojego pokoju“.
German dygotał, jak tygrys, oczekując naznaczonej pory. O dziesiątej wieczorem już stał przed domem hrabiny. Pogoda była okropna: wiatr wył; mokry śnieg padał płatami; latarnie świeciły się mglisto; ulice były puste. Tu i tam zrzadka wlókł się dorożkarz z chudą szkapą, wypatrując spóźnionego gościa. German stał tylko w surducie, nie czując ni wiatru, ni śniegu. Nakoniec zajechała kareta hrabiny. German widział, jak lokaje wynieśli pod ręce zgarbioną staruszkę, zakutaną w sobolową szubę i jak w ślad za nią przesunęła się jej wychowanica, w lichym płaszczu, z głową ustrojoną świeżemi kwiatami. Drzwi zatrzasnęły się. Kareta ciężko potoczyła się po miękkim śniegu. Szwajcar zamknął drzwi. Okna zgasły. German zaczął chodzić koło opustoszałego domu; podszedł do latarni, spojrzał na zegarek; było dwadzieścia minut po jedenastej. Został przy latarni wpatrzony we wskazówkę zegarka, oczekując ostatniej minuty. Punktualnie wpół do dwunastej German wstąpił na ganek hrabiowski i wszedł do jasno oświeconej sieni. Szwajcara nie było. German wbiegł po schodach, otworzył drzwi do przedpokoju i ujrzał służącego, który spał pod lampą w staroświeckim, zbrudzonym fotelu. Lekkim i twardym krokiem przeszedł German obok niego. Sala i salon były ciemne. Lampa z przedpokoju oświecała je słabo. German wszedł do sypialni. Przed szafką, napełnioną staremi obrazami migotała złota lampa. Wypełzłe fotele i sofy z puchowemi poduszkami, ze startą pozłotą, stały w rozpaczliwej symetrji wokół ścian okrytych chińskiem obiciem. Na ścianie wisiały dwa portrety, malowane w Paryżu przez M-me Lebrun. Jeden z nich przedstawiał mężczyznę lat czterdziestu, rumianego, o pełnej twarzy w jasnozielonym mundurze i z gwiazdą; drugi — młodą piękność z orlim nosem, z podczesaną w górę, z różą w pudrowanych włosach. Po wszystkich kątach sterczały porcelanowe pastuszki, stołowy zegar słynnego Leroy, pudełeczka, ruletki, wachlarze i różne damskie zabawki, produkowane w końcu minionego stulecia wraz z balonami Mongolfier’ów i mesmerowskim magnetyzmem. German wszedł za parawan. Stało za nim maleńkie żelazne łóżko; na prawo, znajdowały się drzwi, prowadzące do gabinetu, na lewo do kurytarza. German otworzył je i ujrzał wąskie, kręcone schody, które wiodły do pokoju biednej wychowanicy... Lecz wrócił i wszedł do ciemnego gabinetu.
Czas płynął powoli. Było całkiem cicho. W stołowym pokoju wybiła dwunasta; we wszystkich pokojach zegary, jeden za drugim, wybiły dwunastą i znów wszystko zamilkło. German stał, oparłszy się o chłodny piec. Był spokojny; serce mu biło miarowo, jak u człowieka zdecydowanego na rzecz niebezpieczną, ale konieczną. Zegary wybiły pierwszą i drugą godzinę, gdy usłyszał daleki turkot karety. Ogarnęło go mimowolne wzruszenie. Kareta zajechała i stanęła. Słyszał stuk opuszczanego stopnia. W domu zakrzątnięto się. Ludzie biegali, rozległy się głosy i dom napełniło światło. Do sypialni wbiegły trzy służące, a hrabina weszła ledwie żywa; opadła w wolterowski fotel. German patrzył przez szczelinę. Liza Iwanowna przeszła obok niego. German usłyszał jej szybkie kroki po stopniach schodów. W sercu jego odezwało się coś podobnego do wyrzutów sumienia i znów zamilkło. Skamieniał.
Hrabina zaczęła się rozbierać przed zwierciadłem. Zdjęto z niej czepiec, zdobny różami; zdjęto napudrowaną perukę z jej siwej i krótko ostrzyżonej głowy. Szpilki, jak deszcz spadały wokoło niej. Żółta suknia, szyta srebrem, upadła do jej opuchniętych nóg. German był świadkiem wstrętnych tajemnic jej toalety; nakoniec hrabina została w nocnym kaftaniku i nocnym czepku. W tym stroju, bardziej właściwym jej starości wydawała się mniej straszna i obrzydliwa.
Jak wogóle wszyscy starcy, hrabina cierpiała na bezsenność. Rozebrawszy się, siadła przy oknie w wolterowskim fotelu i odprawiła służące. Wyniesiono świece; pokój znów oświecała lampa pod obrazem. Hrabina siedziała cała żółta, poruszając obwisłemi wargami, kołysząc się na prawo i lewo. W mętnych jej oczach wyrażał się całkowity brak myśli; patrząc na nią, można było pomyśleć, że kiwanie strasznej staruszki nie było skutkiem jej woli, ale działania ukrytego galwanizmu.
Nagle ta martwa twarz zmieniła się w sposób niewyjaśniony. Wargi przestały się poruszać, oczy ożywiły się: przed hrabiną stał nieznajomy mężczyzna.
— Proszę się nie bać, na Boga, proszę się nie bać! — rzekł wnikliwym i cichym głosem. — Nie mam zamiaru pani zrobić krzywdy; przyszedłem błagać panią o jedną łaskę.
Staruszka, milcząc, patrzyła na niego i zdawało się, że go słyszy. German pomyślał, że jest głucha i ukłoniwszy się nad samem jej uchem, powtórzył to samo. Staruszka milczała, jak poprzednio.
— Może pani stworzyć szczęście mojego życia — mówił dalej German — i nic to nie będzie panią kosztowało; wiem, iż może pani odgadnąć trzy karty z rzędu...
German zamilkł. Hrabina, zda się, zrozumiała, czego od niej żądano; zda się, szukała słów dla odpowiedzi.
— To był żart, — powiedziała w końcu, — przysięgam panu, że to był żart.
— Niema w tem żartu, — odparł gniewnie German. — Niech pani przypomni sobie Czaplickiego, któremu pani pomogła odegrać się.
Hrabina wyraźnie zmieszała się. Rysy jej wyrażały wielki wysiłek duchowy, lecz wkrótce wpadła znowu w poprzednią martwotę.
— Czy może mi pani — mówił German dalej — naznaczyć te trzy karty niechybne?
Hrabina milczała; German ciągnął:
— Dla kogoż ma pani chronić swą tajemnicę? Dla wnuków? Oni są bogaci i bez tego; nie znają nawet wartości pieniędzy. Utracjuszowi nie pomogą wasze trzy karty. Kto nie umie strzec ojcowizny, ten wszystko jedno umrze w nędzy, wbrew nawet Bóg wie jakim demonicznym wysiłkom. Nie jestem utracjuszem; znam wartość pieniądza. Trzy karty pani nie pójdą na marne u mnie. No!
Zatrzymał się i z drżeniem oczekiwał odpowiedzi. Hrabina milczała; German padł na kolana.
— Jeśli kiedykolwiek, rzekł, serce pani znało uczucie miłości, jeśli pamięta pani uniesienia jej, jeżeli pani choć raz uśmiechnęła się przy płaczu nowonarodzonego syna, jeżeli cokolwiek ludzkiego biło kiedykolwiek w pani piersiach, błagam panią w imię uczuć żony, kochanki, matki, wszystkiego, co jest święte w życiu, nie odmawiaj mej prośbie, odsłoń mi swą tajemnicę, co pani po niej?... Może jest ona związana ze strasznym grzechem, z utratą wiekuistego szczęścia, z djabelską umową... Pomyśl pani, jesteś stara, żyć będziesz niedługo — gotów jestem wziąć grzech twój na swoją duszę. Odsłoń mi tylko swą tajemnicę. Pomyśl pani, że szczęście człowieka znajduje się w twem ręku, że nietylko ja, ale i dzieci moje, wnuki i prawnuki będą błogosławiły twoją pamięć i czcić ją, jako świętość...
Staruszka nie odpowiada ani słowem. German powstał.
— Stara wiedźmo! — rzekł, zacisnąwszy zęby, a więc zmuszę cię do odpowiedzi...
Z temi słowy wyjął z kieszeni pistolet.
Na widok pistoleta hrabina po raz wtóry okazała silne wzruszenie. Zakiwała głową i podniosła rękę, jakby zasłaniając się przed wystrzałem... potem upadła na wznak... i pozostała nieruchoma.
— Dość tej dziecinnady, — rzekł German, wziąwszy ją za rękę. — Pytam ostatni raz, chce pani mi naznaczyć te trzy karty? tak, czy nie?

Hrabina nie odpowiadała. German zrozumiał, że umarła.




IV.

7 Mai 18
Homme sans moeurs et sans religion.
Korespondencja.


Liza Iwanowa siedziała w swym pokoju jeszcze w balowej sukni, pogrążona w głębokich rozmyślaniach. Przyjechawszy do domu, pośpiesznie odprawiła zaspaną dziewkę, narzucającą się z usługami, mówiąc, że rozbierze się sama i z drżeniem weszła do siebie w nadziei, że zastanie tam Germana. Pragnęła go nie zastać. Ujrzawszy, że go niema, błogosławiła los, że przeszkodził spotkaniu. Siadła, nie rozbierając się i zaczęła przypominać sobie wszystkie okoliczności, które w tak krótkim czasie tak daleko ją zaprowadziły. Nie minęły trzy tygodnie od chwili, gdy pierwszy raz ujrzała przez okno młodego człowieka — i już z nim prowadzi korespondencję, a on zdążył wymóc na niej nocną schadzkę! Znała jego nazwisko tylko dlatego, że niektóre listy były niem podpisane; nigdy o nim nie słyszała... aż do tego właśnie wieczoru. Dziwna rzecz! W ten sam wieczór na balu Tomski, dąsając się na młodą księżniczkę Polinę, która nie flirtowała według zwyczaju z nim, pragnął zemścić się przez okazanie obojętności; przywołał Lizę Iwanownę i tańczył z nią przewlekłego mazura. Przez cały czas żartował z jej roznamiętnienia do oficerów inżynierji, zapewniał, że wie więcej niż mogła się spodziewać, a niektóre żarty jego były tak trafnie zastosowane, iż Liza Iwanowa myślała kilkakrotnie, że tajemnica jej była powszechnie znana.
— Od kogo pan to wszystko wie? — zapytała śmiejąc się.
— Od przyjaciela znanej pani osoby, odpowiedział Tomski, człowieka bardzo znakomitego!
— Któż jest tym znakomitym człowiekiem?
— Nazywa się German.
Liza Iwanowa nie odpowiedziała; ale zlodowaciały jej ręce i nogi...
— Ów German, ciągnął Tomski, to postać naprawdę romantyczna, ma profil Napoleona i duszę Mefistofela. Sądzę, że ma on na sumieniu przynajmniej trzy zbrodnie. Jak pani zbladła!...
— Boli mnie głowa... Cóż mówił panu German... czy jak go tam?...
— German jest bardzo niezadowolony ze swego przyjaciela; powiada, że na jego miejscu postąpiłby całkiem inaczej... Przypuszczam nawet, iż sam German ma w stosunku do pani pewne widoki; w każdym razie słucha okrzyków miłosnych swego przyjaciela z dużym brakiem równowagi...
— Ależ gdzie on mnie widział?
— W cerkwi, lub może na spacerze!... Bóg to wie! Może był w pokoju pani, podczas gdy pani spała, stać go na to...
Trzy damy podeszły do nich z pytaniami „oubli ou regret?“ i przerwały rozmowę, która stawała się dręcząco ciekawa dla Lizy lwanowny.
Damą wybraną przez Tomskiego była księżna X. Zdążyła się z nim pogodzić. Tomski, wróciwszy na swoje miejsce, nie myślał już o Germanie, ani o Lizie Iwanownie, która chciała koniecznie nawiązać przerwaną rozmowę, lecz mazur się skończył i wkrótce potem stara hrabina odjechała.
Słowa Tomskiego były tylko gawędą mazurową, ale głęboko zapadły w duszę młodej marzycielki. Portret, zarysowany przez Tomskiego, godził się z jej własnem wyobrażeniem i dzięki najnowszym romansom ta podła teraz postać napawała ją strachem i przykuwała jej wyobraźnię. Siedziała, złożywszy nagie ręce na krzyż, skłoniwszy na odsłoniętą pierś głowę, jeszcze ubraną kwiatami.
Naraz drzwi się otwarły i wszedł German. Zadygotała...
— Gdzież pan był? — zapytała przerażonym szeptem.
— W sypialni u starej hrabiny, — odrzekł German, — właśnie idę od niej.
Hrabina umarła.
— Boże mój!... co pan mówi?
— I zdaje się, ciągnął German, ja stałem się przyczyną jej śmierci.
Liza Iwanowna spojrzała na niego i zadźwięczały jej w duszy słowa Tomskiego: ten człowiek ma najmniej trzy zbrodnie na sumieniu! German usiadł na oknie tuż przy niej i wszystko opowiedział.
Liza Iwanowna wysłuchała go z przerażeniem. A więc te namiętne listy, te płomienne żądania, to uparte i brutalne prześladowanie — to wszystko nie była miłość! Pieniądze! — oto czego była głodna jego dusza! Nie ona mogła ugasić jego żądze i uszczęśliwić go! Biedna wychowanica była tylko ślepem narzędziem rozbójnika, zabójcy starej jej dobrodziejki!... Zapłakała gorzko w spóźnionym i męczącym żalu. German patrzył na nią milcząco; serce jego szarpało się również, lecz nie łzy biednej dziewczyny, ani niezwykły urok jej rozpaczy targał duszę. Nie czuł wyrzutów sumienia na myśl o martwej staruszce. Jedna rzecz go przerażała: niepowrotna utrata tajemnicy, od której oczekiwał wzbogacenia się.
— Jest pan potworem! — rzekła w końcu Liza Iwanowna.
— Nie chciałem jej śmierci, odpowiedział German, mój pistolet jest nienabity.
Zamilkli.
Nastąpił poranek. Liza Iwanowna zgasiła dogorywającą świecę; blady świt opromienił jej pokój. Otarła zapłakane oczy i podniosła je na Germana. Siedział na oknie, złożywszy ręce, groźnie zmarszczony. W tej pozycji przypominał portret Napoleona. Podobieństwo to uderzyło nawet Lizę Iwanownę.
— Jak pan wyjdzie z domu? — rzekła wreszcie Liza Iwanowna. — Chciałam pana przeprowadzić po skrytych schodach lecz trzeba przejść obok sypialni, a ja się boję...
— Proszę mi powiedzieć, jak szukać tych ukrytych schodów — wyjdę.

Liza Iwanowna wstała, wyjęła klucz z komody, wręczyła go Germanowi i dała mu dokładne wskazówki. German uścisnął jej zimną, obojętną rękę, pocałował ją w nachyloną głowę i wyszedł. Zeszedł w dół po kręconych schodach i wszedł znowu do sypialni hrabiny. Martwa staruszka siedziała sztywna; twarz jej wyrażała głęboki spokój. German zatrzymał się przed nią, długo patrzył na nią, jakby chcąc się przekonać o strasznej prawdzie, w końcu wszedł do gabinetu, znalazł drzwi za obiciem i zaczął zstępować po ciemnych schodach, targany dziwnemi uczuciami. „Po tych samych schodach — myślał — być może lat sześćdziesiąt temu, do tej samej sypialni, o tej samej porze, przekradał się w haftowanym fraku, zaczesany à l`oiseau royal, przyciskając do serca trójrożny kapelusz młody szczęśliwiec, który zgnił już dawno w grobie, a serce jego kochanki przestało bić dzisiaj...“




V.

Tej nocy zjawiła mi się nieboszczka baronowa Wxxx.
Była w białej szacie i rzekła do mnie: „witaj, panie radco!“
Swedenborg.

W trzy dni po strasznej nocy, o dziesiątej godzinie rano German udał się do klasztoru X, gdzie miało być nabożeństwo nad ciałem zmarłej hrabiny. Nie czując żalu, nie mógł jednak zagłuszyć całkiem głosu sumienia, który twierdził: jesteś zabójcą staruszki! Posiadając mało prawdziwej wiary, miał wiele przesądów. Wierzył, że martwa hrabina mogła mieć szkodliwy wpływ na jego życie i postanowił uczestniczyć w jej pogrzebie, aby prosić o przebaczenie.
Cerkiew była pełna. German ledwie mógł się przepchnąć przez tłumy. Trumna stała na bogatym katafalku pod jedwabnym baldachimem. Nieboszczka leżała z rękami złożonemi na piersi, w koronkowym czepcu i w białej atłasowej sukni. Dookoła stali jej domownicy: służba w czarnej odzieży ze świecami w ręku, krewni w głębokiej żałobie; dzieci, wnuki i prawnuki. Nikt nie płakał, łzy byłyby une affectation. Hrabina była tak stara, że śmierć jej nie mogła nikogo poruszyć, a jej krewni oddawna patrzyli na nią, jak na nieżyjącą. Młody archirej wypowiedział pogrzebową mowę. W prostych i wyruszających wyrażeniach przedstawił spokojną śmierć istoty prawej, której długie lata były cichem, łagodnem przygotowaniem się do chrześcijańskiego skonu. „Anioł śmierci zabrał ją — rzekł orator w chwili błogich rozmyślań, w oczekiwaniu oblubieńca o północy“.
Obrzęd skończył się w bolesnym spokoju. Krewni poszli pierwsi żegnać się z ciałem. Potem ruszyli liczni goście, którzy zjechali się, by pokłonić się tej, co tak długo była uczestniczką ich ruchliwych zabaw. Po nich wszyscy domownicy. Wreszcie zbliżyła się stara ochmistrzyni, rówieśnica nieboszczki. Dwie młode dziewczyny wiodły ją pod ręce. Nie miała sił pokłonić się do ziemi i ona jedna wylała kilka łez, pocałowawszy zimną rękę swej pani. Po niej zdecydował się German podejść do trumny. Pokłonił się do ziemi, wysypanej jedliną, wreszcie podniósłszy się, blady jak sama nieboszczka, wszedł na stopnie katafalku i pokłonił się... W tej chwili zdało mu się, że umarła spojrzała na niego drwiąco, przymrużając jedno oko. German cofnął się pośpiesznie, potknął się i na wznak runął na ziemię. Podniesiono go. Równocześnie wyniesiono na podwórze zemdloną Lizę Iwanownę. Epizod ten pomięszał na kilka chwil powagę ponurego obrzędu. Pośród uczestników podniosło się głuche szemranie, a chudy kamerherr, bliski krewny nieboszczki, szepnął na ucho, stojącemu obok anglikowi, że młody oficer to jej nielegalny syn, na co anglik odrzekł zimno: „Oh?“
Przez cały dzień German był niezwykle rozstrojony. Jedząc obiad w skromnej jadłodajni, pił wbrew swemu zwyczajowi bardzo dużo, chcąc zagłuszyć niepokój wewnętrzny. Lecz wino jeszcze bardziej gorączkowało jego wyobraźnię. Wróciwszy do domu rzucił się w ubraniu na łóżko i twardo zasnął.
Przebudził się już w nocy; księżyc oświecał pokój. Spojrzał na zegar: było trzy na trzecią. Sen go odleciał; siadł na łóżku i myślał o pogrzebie starej hrabiny.
Wtedy to zajrzał ktoś z ulicy przez okno i zaraz odszedł. German wcale nie zwrócił na to uwagi. Po chwili usłyszał, że ktoś otwiera drzwi w pierwszym pokoju. German sądził, że to ordynans jak zazwyczaj pijany wraca z nocnej wycieczki. Ale poznał nieznajomy chód. Ktoś chodził, cicho szurając pantoflami. Drzwi otworzyły się: weszła kobieta w białej sukni. German wziął ją za swoją starą mamkę i zdziwił się — co mogło ją sprowadzić o takiej porze? Lecz kobieta w bieli idąc posuwiście, nagle stanęła przed nim — i German poznał hrabinę!
— Przyszłam do ciebie wbrew swojej woli, — rzekła twardym głosem, — kazano mi jednak wypełnić twoją prośbę. Trójka, siódemka i as wygrają ci po kolei, lecz pod warunkiem, żebyś nie stawiał więcej kart niż jedną na dobę i żebyś przez całe życie potem nie grał. Przebaczam ci moją śmierć z tem, że ożenisz się z moją wychowanicą Lizą Iwanowną...
Z temi słowy odwróciła się cicho, poszła do drzwi i zniknęła, suwając pantoflami. German słyszał, jak drzwi trzasnęły w sieniach i ujrzał, że ktoś znowu spojrzał na niego przez okno.

German długo nie mógł się otrząsnąć. Wyszedł do drugiego pokoju. Ordynans spał na podłodze. German z trudem dobudził go. Ordynans był pijany jak zwykle; nie można się było z nim dogadać. Drzwi od sieni były zamknięte. German wrócił do swego pokoju, zapalił świecę i zanotował swe widzenie.




VI.

— Attànde!
— Jak pan śmiał rzec mi attànde?
— Wasza wielmożność, powiedziałem attànde.

Dwie myśli bez ruchu nie mogą razem istnieć w przyrodzie duchowej, tak samo jak dwa ciała nie mogą zajmować jednego miejsca w świecie fizycznym. Trójka, siódemka, as wkrótce zatarły w wyobraźni Germana obraz zmarłej staruszki. Trójka, siódemka, as nie wychodziły z jego głowy i plątały się na jego ustach. Ujrzawszy młodą dziewczynę mówił: „jaka ona wdzięczna! prawdziwa trójka czerwienna“. Pytano go: „która godzina?“ on zaś odpowiadał „bez pięciu minut siódemka“. Każdy pyzaty mężczyzna przywodził mu na myśl asa. Trójka, siódemka, as prześladowały go we śnie, przybierając wszelki możliwy wygląd; trójka rozkwitała przed nim niby wspaniały prandiflor, siódemka przybierała kształt gotyckiej bramy, as ogromnego pająka. Wszystkie myśli jego zlały się w jedną — wyzyskania tajemnicy, która go kosztowała tak drogo. Zaczął myśleć o dymisji i o podróży. Chciał w jawnych domach gry Paryża wydrzeć skarb zaczarowanej fortunie. Przypadek wybawił go z kłopotów.
W Moskwie zebrało się towarzystwo bogatych graczy pod przewodnictwem słynnego Czekalińskiego, który spędził całe życie przy kartach i stracił kiedyś miljony, wygrywając weksle, a przegrywając gotówkę. Długotrwałem doświadczeniem zyskał zaufanie u przyjaciół, zaś otwartym domem, doskonałym kucharzem, uprzejmością i wesołością zjednał sobie uznanie opinji. Przybył on do Petersburga. Młodzież napływała do niego, zapominając dla kart o balach i przekładając wdzięki faraona nad urok hulanki. Narumow zaprowadził tam Germana.
Przeszli szereg wspaniałych komnat, pełnych solidnych oficjantów. Wszystkie sale pełne były ludzi. Kilku generałów i tajnych radców grało w wista; młodzież siedziała, porozwalana na sofach, jedząc lody i paląc fajki. W salonie, przy Nagim stole, wokół którego tłoczyło się dwudziestu graczy, siedział gospodarz i trzymał bank. Był to człowiek lat sześćdziesięciu, bardzo szanownego wyglądu; głowę jego pokrywała srebrna siwizna; pełna i świeża twarz wyrażała dobroduszność; błyszczące oczy ożywiał stale uśmiech. Narumow przedstawił mu Germana. Czekaliński po przyjacielsku uścisnął mu rękę, prosił, aby się nie krępowano i dalej rzucał karty.
Talja ciągnęła się długo. Na stole leżało więcej niż trzydzieści kart. Czekaliński zatrzymywał się po każdem wyłożeniu karty, aby dać czas graczom na decyzję, zapisywał przegrane, sumiennie wysłuchiwał pretensyj i jeszcze sumienniej odginał niepotrzebne rogi, zagięte roztargnioną ręką. Nakoniec talja się skończyła. Czekaliński stasował karty i przygotował się do rzucania następnej.
— Pan pozwoli postawić kartę? — rzekł German, wyciągając rękę z poza otyłego jegomościa, poniterującego tuż obok. Czekaliński uśmiechnął się i skłonił się milcząc na znak pokornej zgody. Narumow, śmiejąc się, powinszował Germanowi opuszczenia długotrwałego stanowiska i życzył mu szczęśliwego początku.
— Idzie! — rzekł German, wypisawszy kredą cyfrę nad swoją kartą.
— Ile? — zapytał przymrużając oczy, bankier, — przepraszam nie dowidzę.
— Czterdzieści siedem tysięcy — odparł German.
Przy tych słowach wszystkie głowy odwróciły się momentalnie i wszystkie oczy wbiły się w Germana.
— Zwarjował! — pomyślał Narumow.
— Pan pozwoli zwrócić sobie uwagę. — rzekł Czekaliński z niezmiennym uśmiechem, że gra pańska jest mocna; nikt nie postawił jeszcze ponad dwieście siedemdziesiąt pięć simplem.
— Cóż więc? — odparł German — bije pan moją kartę czy nie?
Czekaliński skłonił się z wyrazem takiej samej spokojnej zgody.
— Chciałem tylko zawiadomić pana, rzekł, iż obdarzony zaufaniem towarzyszy, nie mogę rzucać inaczej, jak tylko na gotówkę. Ze swej strony, naturalnie, pewien jestem, iż dość pańskiego słowa, ale dla porządku gry i rachunku, proszę pana o postawienie pieniędzy na kartę.
German wyjął z kieszeni banknot i podał go Czekalińskiemu, który biegle go obejrzał i położył na kartę Germana. Zaczął rzucać. Na prawo padła dziewiątka, na lewo trójka.
— Wygrała! rzekł German, pokazując swoją kartę.
— Wśród graczy rozległ się szept. Czekaliński zasępił się, lecz uśmiech wrócił natychmiast na jego twarz.
— Zechce pan odebrać? — zapytał Germana.
— Niech pan będzie łaskaw.
Czekaliński wyjął z kieszeni kilka banknotów i natychmiast wypłacił się. German przyjął pieniądze i odszedł od stołu. Narumow nie mógł wyjść z podziwu. German wypił szklankę limoniady i zabrał się do domu.
Na drugi dzień wieczorem znowu zjawił się u Czekalińskiego. Gospodarz rzucał. German podszedł do stołu; poniterzy natychmiast ustąpili mu miejsca. Czekaliński uprzejmie mu się ukłonił.
German doczekał się nowej talji, postawił kartę, położył na niej owe czterdzieści siedem tysięcy i wczorajszą wygraną. Czekaliński zaczął rzucać. Walet wyszedł na prawo, siódemka na lewo.
German pokazał siódemkę.
Wszyscy wydali okrzyk zdumienia. Czekaliński całkiem wyraźnie zmięszał się. Odliczył dziewięćdziesiąt cztery tysiące i podał Germanowi. German przyjął je z zimną krwią i natychmiast się oddalił.
Następnego wieczoru German zjawił się znowu przy stole. Wszyscy go oczekiwali; generałowie i tajni radcy porzucili swego wista, aby zobaczyć grę tak niezwykłą. Młodzi oficerowie zeskoczyli z sof; wszyscy oficjanci zebrali się w salonie. Wszyscy otoczyli Germana. Inni gracze nie postawili swoich kart, czekając niecierpliwie, czem się to skończy. German stał przy stole, gotując się sam poniterować przeciw biednemu, ale zawsze uśmiechniętemu Czekalińskiemu. Każdy z nich odpieczętował talję kart. Czekaliński stasował. German przełożył i postawił swoją kartę, pokrywając ją kupą banknotów. Było to podobne do pojedynku. Głębokie milczenie panowało naokół. Czekaliński zaczął rzucać; ręce mu się trzęsły. Na prawo padła dama, na lewo as.
— As wygrał! — rzekł German i odsłonił swoją kartę.
— Pańska dama zabita, — rzekł uprzejmie Czekaliński.
German zadygotał; rzeczywiście zamiast asa leżała przy nim pikowa dama. Nie wierzył swoim oczom, nie pojmując, jak mógł się pomylić.
W tej chwili wydało mu się, że pikowa dama przymrużyła oczy i uśmiechnęła się. Uderzyło go niezwykłe podobieństwo...

— Staruszka! — zakrzyczał w przerażeniu.
Czekaliński przysunął ku sobie przegrane banknoty. German stał nieruchomo. Gdy odszedł od stołu, zerwała się rozmowa: „Świetnie sponiterował!“ mówili gracze. Czekaliński znów stasował karty, gra poszła swoją koleją.




ZAKOŃCZENIE.


German zwarjował. Siedzi w obuchowskim szpitalu, pod siedemnastym numerem, nie odpowiada na żadne pytanie i pomrukuje szybko: „Trójka, siódemka, dama!“
Liza Iwanowna wyszła zamąż za bardzo miłego młodzieńca; jest on gdzieś urzędnikiem i posiada porządne utrzymanie; jest on synem byłego zarządcy starej hrabiny. U Lizy Iwanowny wychowuje się uboga krewna.

Tomski został rotmistrzem i ożenił się z księżną Poliną.







  1. Przypis własny Wikiźródeł W rosyjskim oryginale znajduje się tu treść orzeczenia.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak wersu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Puszkin i tłumacza: Antoni Lange.