<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Meir Ezofowicz
Podtytuł Powieść z życia Żydów
Wydawca Nakład S. Lewentala
Data wyd. 1879
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Na świecie dniało zaledwie, ale w domowstwie Jankla Kamionkera, oprócz dzieci najmniejszych, nikt już nie spał. Wschodzący dzień ważnym miał być dla właściciela zajezdnego domu, — był to albowiem jeden z głównych w roku dni targowych, sprowadzających do miasteczka tłumy okolicznéj ludności wszech stanów i stopni społecznych. To téż dwie córki Jankla, dorosłe, silne, brzydkie i rozczochrane dziewczyny, z pomocą czternastoletniego brata, Mendla, którego gapiowata i złośliwa twarz nosiła na sobie ślady długoletnich już studyów, w hederze Reb Mosza odbywanych, uprzątały zlekka dwa paradne pokoje, przeznaczone dla najdostojniejszych gości, — przybrane w żółte, odwieczne, kulawe sprzęty, popielate od brudu firanki i w gliniane wazony, z których wyrastały ciemne jakieś karykatury roślin.
Obok paradnych apartamentów tych, znajdowała się ogromna izba szynkowa, w któréj zazwyczaj, w dnie podobnych zjazdów, zgromadzały się, piły i tańczyły tłumy wieśniaków. W izbie téj dziéwka służąca próbowała czyścić, nigdy nie wyczyszczające się, długie, wązkie stoły, ustawione dokoła ław, otaczających ściany, i rozniecała skąpy ogień w głębokiém i czarném jak otchłań piecowisku; ranek bowiem chłodny był, a wielką, nizką szynkownię napełniało powietrze stęchłe i wilgotne.
W mieszkaniu Jankla, w pierwszéj od wejścia izbie, u dwóch okien, wychodzących na plac targowy, pusty jeszcze zupełnie i mgłą poranną okryty, stały dwie osoby: Jankiel i żona jego Jenta. Twarzami zwróceniu ku oknom, odmawiali oni oboje długie modlitwy poranne.
Jankiel, w takiém już ubraniu, w jakiém zwykle dnie całe przepędzał, więc w długim, wyszarzanym chałacie i grubéj czarnéj chustce, wkoło szyi okręconéj, modlił się głośno:
— Błogosławym bądź Boże, Panie świata, za to, żeś nie stworzył mnie poganinem! Błogosławionym bądź za to, żeś nie stworzył mnie niewolnikiem! Błogosławionym bądź za to, żeś nie stworzył mnie kobietą!
Wymawiając to śpieszącemi się i drżącemi od żarliwości ustami, kołysał postać swą w tył i naprzód namiętnemi ruchy. A w téjże chwili Jenta, w szafirowym kaftanie bez rękawów i krótkiéj spódnicy, z pod któréj ukazywały się stopy w ciemnych pończochach i płytkiém obuwiu, składała przed oknem krótkie, szybkie pokłony i znacznie ciszéj od męża swego wymawiała:
— Błogosławionym bądź Boże, Panie świata, za to żeś stworzył mię tak, jak była wola Twoja.
Jankiel zarzucił sobie na piersi i plecy lekką płachtę płócienną, u czterech końców któréj wisiały białe sznurki, i mówił:
— Błogosławionym bądź Boże, Panie świata, któryś oświecił nas przykazaniami swojemi i dał nam zakon o cycelach!
Jenta z krótkim pokłonem zaszeptała głośniéj:
— Błogosławionym bądź, Panie świata, który oswobadzasz więźniów i prostujesz tych, co zgięci są w łęki!
Jankiel przebierał palcami nici, wiszące u rozpostartego przed nim na stołku tałesu, mówiąc:
— Wielkim jesteś Boże, Panie świata! bardzo wielkim! Oblokłeś się wielkością i światłością, jako płaszczem!
Jenta, kłaniając się wciąż, wzdychać ciężko zaczęła:
— Błogosławionym bądź Boże, Panie świata, — szeptała, — który dajesz siłę zmęczonemu, sen z oczu, a drzemanie z powiek moich spędzasz!
Wziął nakoniec Jankiel ze stołka tałes swój, a owijając się płaszczem tym z białéj, miękkiéj materyi o żałobnych szlakach, podniósł twarz wysoko i zawołał:
— Błogosławionym bądź, Panie świata, za to, żeś oświecił nas przykazaniami swemi i rozkazał nam oblekać się w tałes!
Potém jeszcze, kołysząc się wciąż i poruszając ustami, włożył na głowę rzemień ze sporym guzem, przylegającym do czoła, a inny podobny okręcając w koło palca swego, wymówił:
— Zaręczę cię z Sobą na wieki! zaręczę cię z Sobą w prawdzie, miłości i łasce! zaręczę cię z Sobą w wierze, przez którą poznasz Pana!
Tak byli zatopieni w modlitwach swych, że nie usłyszeli rozlegających się za nimi kroków ciężkich a śpiesznych.
Meir Ezofowicz przeszedł szybko izbę, w któréj modlili się Jankiel i żona jego, i, minąwszy izdebkę, napełnioną łóżkami, skrzyniami i kołyskami, w któréj spało jeszce dwoje małych dzieci, uchylił zcicha nizkie drzwiczki, prowadzące do izdebki kantora.
Szaro tu jeszcze było od porannego świtania. W błękitnawym zmroku, który napełniał izdebkę, twarzą zwrócony ku oknu, stał Eliezer i modlił się także. Usłyszał on wejście przyjaciela, bo zrazu głowę ku niemu zwrócił, modlitwy swéj jednak nie przerwał. Owszem, wzniósł nieco w górę ręce swe i jakby wezwać chciał przybyłego do wspólnych modłów, głośniéj wymówił:
— Boże Izraela! zagaś płomienny gniew Twój i zdejm niedolę z głowy ludu Twego!
Meir stanął o parę kroków za modlącym się przyjacielem, i odpowiedział słowami, któremi zazwyczaj lud odpowiada kantorowi intonującemu modlitwy:
— Spójrz z niebios i ujrzyj, jakośmy stali się pośmiewiskiem i wzgardą między narodami; jako jagnię wiedziono nas na męki, hańbę i zniszczenie!
— Jednak nie zapomnieliśmy imienia Twojego; nie zapomnij-że i Ty o nas! — intonował znowu Eliezer.
W ten sposób odpowiadając sobie wzajem, dwaj młodzi ludzie, odmawiali wspólnie jednę z najpiękniejszych modlitw, jakie kiedykolwiek z rozbolałych serc ludzkich podnosiły się do nieba. W modlitwie téj słowo każde jest łzą, a każda strofa akordem, opiewającym tragiczne dzieje wielkiego ludu.
— O! wyrzecz się pomsty swéj i okaż litość wybranemu Twemu! — mówił kantor.
— Obroń nas Panie i nie oddawaj nas w ręce okrutnych! Bo i pocóż mówić mają ludzie: Kędyż ich Bóg!
— Usłysz jęk nasz i nie oddaj nas w ręce wrogów, pragnących zgładzić imię nasze! Wspomnij, coś zaprzysiągł przodkom naszym: „Rozmnożę potomstwo wasze jako gwiazdy“, a teraz z wielkiego mnóstwa, pozostało już nas tak mało!
— Jednak nie zapomnieliśmy imienia Twego; nie zapomnijże i Ty o nas!
— O, straży Izraelowa, chroń ostatki Izraela, ażeby nie zginął lud wierzący w jedyne imię Twoje i mówiący: Pan nasz, Bóg jedyny!
Postawy dwóch przyjaciół były wśród modlitwy tak różne, jak różnemi były ich charaktery. Eliezer wznosił w górę drżące nieco ręce, błękitne oczy jego wilżyły się od miękkiego wzruszenia, a wiotka postać chwiała się mimowoli, zjęta jakby rozmarzeniem czy zachwytem. Meir stał prosto i nieruchomo, z ramionami skrzyżowanemi na piersi, z ognistą źrenicą, utkwioną w błękitnawe obłoki, i z głęboką zmarszczką na czole, która całéj twarzy jego nadawała wyraz tłumionego gniewu i bólu. Obaj jednak modlili się całém sercem, z wiarą głęboką w to, że: Straż Izraelowa, Bóg jedyny, słyszy ich głosy. U końca modlitwy dopiéro rozdwoiły się ich duchy. Eliezer intonował prośbę za izraelskich uczonych i mędrców.
— Podtrzymuj, Ojcze nasz niebieski, mędrców Izraela z żonami, dziećmi i uczniami ich, wszędzie, gdziekolwiek przebywają! Wołajcie: Amen!
Meir nie wymówił Amen. Milczał chwilę, a gdy kantor milczał także, odpowiedzi czekając, Meir podniesionym nieco głosem i drżącemi usty mówić zaczął:
— Braci naszych z domu Izraelowego, poddanych ubóstwu i grzechom, gdziekolwiek przebywają, wywiedź z oków na swobodę, z ciemności na światłość, jak najprędzéj! Wołajcie: Amen!
— Amen! — zawołał Eliezer i zwrócił się twarzą ku przyjacielowi.
Wyciągnęli ku sobie ręce i uścisnęli się wzajem.
— Eliezer! — rzekł Meir, — ty dziś nie tak wyglądasz, jak tydzień temu!
— I ty, Meirze, nie tak wyglądasz! — odpowiedział kantor.
— Nad naszemi głowami jeden tylko tydzień przepłynął, ale czasem jeden tydzień, to więcéj niż dziesięć lat...
— Ja przez ten tydzień wiele przecierpiałem, — szepnął kantor.
Meir nie skarżył się.
— Eliezer! — rzekł, — daj mi More Nebuchim[1]. Ja po tę książkę przyszedłem dziś do ciebie tak rano. Mnie téj książki bardzo teraz potrzeba!
Eliezer stał z pochyloną głową.
— U mnie téj książki niéma już! — wyrzekł zcicha.
— A gdzież ona jest? — zapytał Meir.
— Książki téj, Meirze, z któréj głowy nasze piły światłość, a serca nadzieję, na całym świecie już niéma! Ją ogień pożarł, a prochy jéj na śmiecisko wyrzucono...
— Eliezer! ty zląkłeś się i oddałeś ją na pożarcie ogniowi! — zawołał Meir.
— Moje ręce nie mogłyby popełnić takiego morderstwa; żeby nawet usta moje rozkazywały im uczynić to, oneby ust moich nie posłuchały. Ale tydzień temu przyszedł tu ojciec mój i z wielkim gniewem rozkazał mi, ażebym oddał mu tę „przeklętą“ książkę, którą my razem w Sabbat czytaliśmy na łące. Ja milczałem. On krzyczał: czy u ciebie jest ta książka? — powiedziałem: u mnie; ale kiedy znowu zapytał się mnie: gdzie ona jest? — ja milczałem. Biłby mię, ale wspominając na mój urząd w synagodze i na wielką miłość, którą lud ma dla głosu mojego, lękał się dotykać ciała mego. Zaczął tylko wszystko rozrzucać w izbie, a jak pościel rozrzucił, to i książkę znalazł. Chciał ją nieść do rabina, ale ja wtedy do nóg jemu upadłem i prosiłem, żeby on tego nie robił, bo nie pozwolonoby mi za to śpiewać przed Panem i odebranoby mi tę miłość, którą lud ma dla mnie za śpiewanie moje. Ojciec sam tego zląkł się, bo on dumny bardzo z tego, że syn jego, taki młody, ma już wielki zaszczyt w synagodze, i on myśli, że za to, iż syn jego Panu śpiewa i ludowi słowa modlitwy podaje, Pan jemu powodzenie w interesach dawać będzie i grzechy mu jego przebaczy. Nie poniósł książki do rabina, ale ją sam w płomień rzucił, a gdy się już paliła, śmiał się i skakał z radości...
— I ty, Eliezer, patrzałeś na to, i nic nie robiłeś... — drżącym głosem zapytał Meir.
— A co ja miałem robić? — odszepnął kantor.
— Jabym książkę tę na piersi mojéj położył... jabym ją ramionami memi do siebie przycisnął... jabym powiedział ojcu: kiedy ty ją do ognia rzucać chcesz, rzuć-że razem i mnie!...
Słowa te Meir wymówił z iskrzącym się wzrokiem i płomieniem rumieńca na czole; Eliezer stał przed nim smutny, zawstydzony, z pochyloną twarzą i spuszczonym wzrokiem.
— Ja nie mogłem, — szepnął, — ja lękałem się, żeby mię od ołtarza Pana nie odepchnięto i przed ludem za bezbożnego nie ogłoszono... ale popatrz na mnie, Meir, i zobacz czy pisania mistrza naszego ja nie kochałem tak, jako duszy mojéj... odkąd jego niéma już w izdebce mojéj, twarz moja pobladła, a powieki zaczerwieniły się od łez...
— O, łzy, łzy, łzy twoje! — zawołał Meir, siadając gwałtownie na stołku i czoło ujmując w obie dłonie; — o! te łzy, łzy, łzy twoje, Eliezer! — powtarzał szczególnym głosem, szyderskim niby, niby łzawym; — one przez wiekuistość płynąć mogą, a nic dobrego nie uczynią ani Tobie, ani mnie, ani Izraelskiemu ludowi! Eliezer! ja ciebie kocham jak brata! ty źrenica w oku mojém! ale ja łez twoich nie lubię i na powieki twoje od nich zaczerwienione patrzéć nie mogę! Eliezer! nie pokazuj ty mi nigdy łez swoich, ale pokaż ty mi choć raz ogień w oczach swoich, i siłę w tym głosie swoim, dla którego lud taką miłość czuje, że byłby jemu posłuszny, jak dziecko matce. — Złorzecząc w ten sposób łzom przyjaciela, Meir sam oczy miał pełne łez. Nie chciał może ukazać ich, bo zakrył twarz dłońmi. Zakołysał téż boleśnie postać swą i mówił daléj:
— Oj! oj! oj! Eliezer! co ty zrobiłeś, książkę tę ojcu swemu na spalenie dając! Zkąd my teraz drugie źródło mądrości dostaniemy! Gdzie my teraz głos jedynego mistrza naszego usłyszymy! Płomienie pożarły duszę dusz naszych, a prochy jéj na śmiecisko wyrzucono... rozniosą je wiatry na wszystkie strony, a jeżeli dusza mistrza naszego zobaczy je lecące tak na zginienie, zasmuci się i rozgniewa bardzo i powié: oto drugi raz wyklęli mię ludzie!
Mówiąc tak, nie mógł już utaić namiętnego płaczu, który go porywał. Łzy bujne i gęste, przenikając mu przez palce, spadały na chropowatą powierzchnię stołu. Nagle przestał wyrzekać i płakać. Umilkł i nie zmieniając postawy, pogrążył się w cichym żalu czy rozmyślaniu.
Eliezer otworzył okno.
Na piaszczystym gruncie rynku snuły się tu i ówdzie różowe i złotawe ścieżki. Były to pierwsze promienie słońca, które wschodzić zaczynało. Jedną ze świetlistych ścieżek tych postępował, ku domowstwu Kamionkerów zmierzając, wysoki, barczysty, bosonogi człowiek. Ciężkie stąpania jego ozwały się wkrótce w blizkości okna, przy którém siedzieli dwaj młodzi ludzie. Meir podniósł twarz, a chociaż głowa idącego człowieka o rozczochranych włosach i nabrzmiałych ustach mignęła mu tylko przed oczyma, poznał, że był to Jochel.
W parę minut potém, tuż za otwartém oknem, przeszli szybko dwaj ludzie czarno ubrani. Jeden wysoki był, poważny i błogo uśmiechnięty, drugi nizki, żwawy i ze zmarszczoném czołem pod gęstwiną popielatych od siwizny włosów. Byli to: Morejne Kalman i Abram Ezofowicz.
Szli tu snadź nie przez plac, na którym widać ich wprzódy nie było, ale drogą jakąś uboczną, ukrytą za ścianami i podwórzami domowstw, bo ukazali się nagle zkądsiś, z za węgła nizkiego zajezdnego domu. Z chodu ich, milczenia i z saméj twarzy Abrama, schmurzonéj i niespokojnéj, znać było, że życzyli sobie gorąco, aby nikt ich tu przybywających nie widział. Przebywszy elastyczny od nagromadzonego śmiecia grunt, który oddzielał okna domowstwa od podjazdowych słupów, zniknęli, jak przed chwilą Jochel, w sieni głębokiéj, mrocznéj jeszcze zupełnie i będącéj zarazem stajnią.
Eliezer oderwał w téj chwili wzrok od nabożnéj książki, którą czytać zaczął, i spojrzawszy na Meira, zawołał:
— Meir! dla czego twarz twoja zrobiła się tak srogą? Ja u ciebie takiéj srogiéj twarzy nie widziałem nigdy!
Mogło się zdawać, że Meir nie usłyszał nawet wykrzyku przyjaciela. Ze wzrokiem utkwionym w ziemię, szeptał do siebie:
— Stryj mój Abram! Stryj mój Abram! biada domowi naszemu! wstyd i hańba domowi Ezofowiczów!
W izbie przyległéj, cienkiemi, nizkiemi drzwiami oddzielonéj od izdebki kantora, odezwały się teraz głośne i tłumne szmery. Najpierw Jankiel krzyknął tam na żonę, aby wyniosła i wyprowadziła dzieci; potém załopotało po podłodze przydeptane, płytkie obuwie Jenty; dzieci rozbudzone zapłakały, a gdy coraz przeraźliwszy wrzask oddalał się w głąb’ domu, tuż za ścianą ozwały się stąpania kilku ludzi, śpieszne i głośne posuwanie drewnianych stołków, i nakoniec stłumiony, lecz dość głośny, bo gwałtowny, szept rozpoczynającéj się rozmowy.
Meir wstał nagle ze stołka.
— Eliezer! — rzekł śpiesznie, — idźmy ztąd!
— Dla czego my mamy ztąd iść? — zapytał kantor, odrywając isę znowu od nabożnego czytania swego.
— Bo ściana ta cienką jest... — zaczął Meir.
Nie dokończył i umilkł nagle, bo za ścianą dał się słyszéć gwałtowny wykrzyk stryja jego Abrama:
— Ja o tém nic nie wiedziałem! ty, Janklu, nic mi o tém nie powiedziałeś.
Jednocześnie zabrzmiał żółciowy, przykry śmiech Jankla.
— Bo ja mam rozum w głowie! — zawołał, — ja wiedziałem, że u ciebie, Abramie, zgoda na interes taki trudna będzie! Ale jak ja sam interes ten załatwię...
— Szaa! — syknął Kalman, a dwa głosy, które podniosły się były przed chwilą, zaczęły znowu szeptać.
— Eliezer! idź ty ztąd! — zawołał Meir.
Kantor nie rozumiał nic.
— Eliezer! — czy ty chcesz czcić ojca swego, jak przykazaném jest na górze Synai?
Syn Kamionkera westchnął.
— Ja, płacząc, proszę Jehowy, abym mógł czcić ojca mego...
Meir rękę jego pochwycił.
— Nu, to idź ztąd! idź ztąd! bo jak zostaniesz tu jeszcze trochę, nigdy już... nigdy... nigdy czcić ojca swego nie będziesz...
Młody człowiek mówił to z takiém uniesieniem, że Eliezer zbladł i zmięszał się bardzo.
— A jak ja pójdę teraz ztąd? — szepnął, jeżeli oni o wielkim sekrecie rozmawiają...
Tu znowu zabrzmiał za ścianą głośniejszy nieco wykrzyk Jankla:
— Chajet Szmul, nędzarz, i furman Jochel, złodziéj... oni obaj grube pieniądze wezmą...
— A chłopi co wódkę wieźli? — zawołał Abram.
Jankiel zaśmiał się.
— Oni u moich szynkarzy, z ciałami, duszami i dobytkami swemi, w kieszeniach siedzą...
— Szaaa! — syknął znowu flegmatyczniejszy i ostrożniejszy od towarzyszy swych Kalman.
Tym razem Eliezer drżéć już począł. Pzrebłysk domysłu jakiegoś w głowie jego zaświtał.
— Meir! Meir! — zaszeptał z niezwykłą sobie gwałtownością, — ja chcę ztąd iść, ale tamtędy, koło nich, lękam się... bo oni domyślą się, że ja z ich sekretu dowiedziałem się czegoś...
Meir jedną ręką odsunął stół przy oknie stojący, drugą popchnął przyjaciela ku otwartemu oknu.
W mgnieniu oka Eliezer zniknął z izdebki. Wtedy Meir wyprostował się i rzekł do siebie:
— Nu! teraz ja im pokażę się! nich wiedzą, że tu były uszy, które słyszéć mogły!
Mówiąc to, otworzył nizkie drzwiczki i wszedł do sąsiedniéj izby.
Tu, pod ścianą, na trzech blizko ku sobie przysuniętych stołkach, siedzieli trzéj ludzie. Rozdzielał ich mały stół z prostego białego drzewa. Jankiel i Abram wspierali się na nim łokciami i nizko pochylali ku sobie głowy. Kalman siedział wyprostowany, wspaniały błyszczący od okrywającéj go sajety, jak zwykle. Jankiel miał twarz płonącą od ceglastych, gorączkowych rumieńców, — Abram był blady; oczy pierwszego połyskiwały ostro, chciwie, złośliwie, — wzrok drugiego spuszczał się ku ziemi, jakby w trosce i srogiéj niepewności. Ale plastycznego spokoju Kalmana nic zachwiać nie mogło. Policzki jego rumieniły się zwykłą czerstwością, a na pulchnych wargach spoczywał wiekuisty miodowy uśmiech doskonałego zadowolenia.

Gdy Meir otwierał drzwiczki, do uszu jego doszły jeszcze wyraźnie słowa stryja jego, Abrama:
Meir ukazuje się Kalmanowi, Abramowi i Kamionkerowi podczas tajemnéj ich narady.
— A jeżeli cały dwór spali się razem z podwałem?[2]

— Aj! aj! aj! — odszepnął szyderczo Kamionker, — wielka biéda! Jeden Edomita więcéj żebrakiem się zrobi!
Tu mówiący umilkł i zatrząsł się cały od trwogi, czy gniewu. Zobaczył otwierające się drzwiczki i wchodzącego przez nie Meira. Zobaczyli go téż dwaj towarzysze jego. Uśmiechnięte usta Kalmana otworzyły się szeroko; czoło Abrama zmarszczyło się groźnie.
Meir widział wrażenie, które sprawiło wejście jego. Przestąpiwszy próg, zatrzymał się na chwilę i wzrok utkwił w twarzy stryja swego. Wzrok to był przenikliwy, śmiały, ale zarazem taki jakiś pokorny, smutny i błagalny, że, spotkawszy się z nim, oczy Abrama niespokojnie zamigotały i spuściły się ku ziemi. Głowa jego, szarą siwizną okryta, pochyliła się także, a ręce opadły na kolana i drżéć zaczęły.
Meir zwolna przeszedł izbę i wnet znalazł się w innéj, w któréj nikogo nie było, oprócz stojącego pomiędzy ścianą a piecem Jochela. Stał on tam w wyczekującéj jakby postawie, plecami łachmaniastego spencera wycierał nędzną pobiałę ściany, a bezmyślnemi oczyma spoglądał na bose swe stopy.
Za odchodzącym ozwał się wykrzyk Jankla.
A ferszołtener! (przeklęty).
Abram i Kalman milczeli długo.
— Dla czego ty, Janklu, w takie złe miejsce nas przyprowadziłeś? — flegmatycznie zapytał potém Kalman.
— Dla czego ty nas nie ostrzegłeś, że za temi drzwiami może kto być i słyszéć? — gwałtownie zaszeptał Abram.
Jankiel tłómaczył się, że za drzwiami temi była izdebka syna jego, kantora, który dla interesów zupełnie jest obojętny, wcale ich nie rozumié, a czytając zawsze i modląc się, nic wkoło siebie nie słyszy.
— Zkąd ja mogłem wiedziéć, że ten przeklęty dzieciak tam był? którędy on wszedł? chyba przez okno, jak złodziéj?
— Nu, — rzekł po chwili, namyślając się i ośmielając, — a co to szkodzi, że on słyszał? On Izraelitą jest! naszym! On pary z ust przeciwko swoich wypuścić nie będzie śmiał!
— On może śmiéć; — zauważył Kalman. — Ale my na niego oko miéć będziemy, i jeżeli jego usta choć jedno słowo z siebie wypuszczą, zegniemy go w łęk...
Abram wstał.
— Róbcie co chcecie, — rzekł porywczo, — ja do tego interesu należéć nie chcę...
Jankiel rzucił na niego zjadliwe spojrzenie.
— Nu, — rzekł, — i owszem. Dla mnie i dla Kalmana zarobek będzie większy... bo czyje ryzyko, tego i korzyść powinna być...
Abram usiadł. Ciężka walka malowała się na twarzy jego wrażliwéj, nerwowéj, zbrużdżonéj namiętnościami w różne kierunki.
Jankiel, który trzymał w ręku kawałek krédy, zaczął pisać nią na małéj czarnéj tabliczce.
— Ośm tysięcy wiader, — mówił, — po cztery ruble wiadro, 32,000 rubli... Trzy w 32-ch tysiącach... 10,666 rubli, 66 kop. i ⅓... Po 600 rubli od każdego wezmą Jochel i Szmul, nu! dla nas będzie po 10,066 rubli, 66 kop. i ⅓.
Abram wstał znowu. Nic jednak nie mówił; — patrzał w ziemię i w obu rękach miął chustkę. Po chwili, nie podnosząc oczu, zapytał:
— A kiedy to nastąpi?
— To bardzo prędko nastąpi! — odpowiedział Jankiel.
Abram, nic już więcéj nie mówiąc i nie żegnając towarzyszy, szybkim krokiem wyszedł z izby.
Śród obszernego placu zaczynał się ruch, gwar i turkot przybywających na wielki targ wozów i ludzi. Ludność całego miasteczka stała już na nogach, gotując się do robienia w dniu tym licznych i najróżnorodniejszych interesów. W domu Ezofowiczów nikt téż już nie spał; wstano tam także wcześniéj, niż zwykle.
W stronie domu, którą zamieszkiwali z rodzinami swemi Rafał i Ber, słychać było kilka głosów męzkich, rozmawiających ze sobą żywo, głośno i wesoło. Wymieniano tam różne przedmioty handlu, i przy każdym z nich stawiano liczne szeregi cyfr. W rozmowę tę mieszało się od czasu do czasu opowiadanie jakieś, śpiewnym głosem wypowiadane, a po niém następowały wykrzyki zdziwienia, tłumne zapytania, albo wesołe śmiechy. Czuć tu było pokój i zadowolenie ludzi pracujących gorliwie około dobrobytu swego i rodzin swych, a troskę o sprawy życiowe osładzających sobie wzajemną otwartością, ufnością i przyjaźnią.
W dużéj, widnéj bawialnéj izbie, pachnącéj jedliną, któréj gałązkami dnia tego posypano podłogę, staranniéj jeszcze niż zwykle wymytą i wymiecioną, na staréj żółtéj kanapie, przed stołem zasłanym barwistą serwetą, siedział Saul w odświętném ubraniu z błyszczącéj sajety, w aksamitnéj czapeczce na srebrzystych włosach, i zwolna, szczerozłotą łyżeczką, popijał woniejącą, wyborną herbatę. Ogromny, błyszczący jak złoto, samowar, nie stał poranku tego jak zwykle na szafie, przez szyby któréj przeglądały dostatnie naczynia kuchenne i stołowe, lecz żarzył się węglami i buchał parą w sąsiedniéj izbie wielkiéj, czystéj, ławami i stołami dokoła ostawionéj, a jaskrawo oświetlonéj szerokim płomieniem ogniska, roznieconym w wielkim kuchennym piecu. Nastawienie ogromnego samowaru tego, szerokość kuchennego ogniska, żwawe krzątanie się około niego niewiast i dość licznéj służby domowéj, a także odświętne ubranie Saula i niepokalana białość firanek, ozdabiających okna bawialnéj izby, objawiały, że w domowstwie bogatéj rodziny kupieckiéj spodziewano się dnia tego licznych gości, i na przyjęcie ich czyniono wesołe i staranne przygotowania.
Teraz przecież ranek był wczesny jeszcze i stary Saul siedział sam jeden, lubując się widocznie atmosferą ładu i dostatku, która go otaczała, jak téż odgłosami rozmów i krzątań się, napełniających od szczytu do podstaw dom obszerny i ludny. Była to jedna z chwil, dość częstych zresztą, które poważnemu patryarsze starożytnego rodu w całéj pełni uczuć dawały wszystkie łaski i dostojeństwa, obficie zlane przez Jehowę na błogosławioną starość jego.
Zaledwie jednak otworzyły się drzwi od sieni, a przez nie wszedł do izby Meir, pierzchnęła błogość, napełniająca przygasłe źrenice Saula. Widok wnuka przywiódł mu snadź na pamięć bolący cierń jakiś, o którym, wśród wdzięcznego rozpamiętywania kwiatów żywota swego, zapomniał był przed chwilą. Pierwsze téż spojrzenie na młodego człowieka sprawiało wrażenie fałszywéj, a raczéj smutnéj i burzliwéj nuty, wmieszanéj w akord harmonijny i wesoły. Troska i niepokój malowały się na pobladłéj twarzy jego, a w oczach płonął ogień wzburzonych uczuć i myśli. Wszedł do izby śmiało i prędko, ale gdy spotkał się wzrokiem ze spojrzeniem dziada, pochylił twarz i zwolnił nieco kroku. Niegdyś zbliżał się on do dobroczyńcy i ojca swego z ufnością i pieszczotą ulubionego dziecka. Teraz jednak czuł, że pomiędzy nim a starcem tym, który wypiastował dzieciństwo i młodość jego, wznosiła się coraz wyższa i twardsza zapora. Wiedział téż, że zaporę tę wzniósł sam słowami i postępkami swemi; tęskno mu było za dawną czułością przygasłych oczu tych, które teraz patrzały nań surowo i gniewnie; to téż zbliżył się do dziada ze spuszczoną smutnie powieką, stanął przed nim w nieśmiałéj postawie i proszącym, pokornym prawie głosem, rzekł:
— Zejde! jabym chciał z tobą o jednéj ważnéj rzeczy pomówić!
Na widok nieśmiałości téj, z jaką ulubione mu niegdyś dziecko zbliżało się do niego, Saul mniéj surowym stał się, a więcéj smutnym.
— Mów! — odpowiedział krótko, lecz łagodnie.
— Zejde! czy pozwolisz mi zamknąć drzwi i okno, aby nikt rozmowy naszéj posłyszéć nie mógł.
— Zamknij! — odpowiedział Saul i z pewnym już niepokojem oczekiwał dalszéj rozmowy z wnukiem.
Meir zamknął drzwi i okno, a blizko dziada stanąwszy, zaczął:
— Zejde! ja wiem, że słowami mojemi przyniosę tobie znowu zmartwienie i kłopot. Ale do kogoż udać się mam? Ty dla mnie byłeś ojcem i dobroczyńcą; do ciebie naprzód ciągnie mię serce w każdéj zgryzocie mojéj...
Głos jego zadrżał. Widać mu było z twarzy, że głęboka czułość serca ciągnęła go do kolan i w ramiona starca tego, który, zmiękczony widocznie, z rozbłysłém nagle okiem, odpowiedział:
— Mów wszystko! chociaż mam przyczyny gniewać się na ciebie, bo ty nie jesteś takim, jakim pragnie widziéć się dusza moja, lecz nie zapomnę nigdy o tém, że jesteś synem syna mego, który prędko bardzo z oczu moich zniknął... Jeżeli ty kłopot jaki masz, ja go z głowy twojéj zdejmę, a jeżeli tobie kto krzywdę jaką wyrządził, ja stanę naprzeciw krzywdziciela twego i ukarzę go za ciebie...
Na Meira słowa te wywarły wpływ ośmielający i pocieszający.
— Zejde! — rzekł śmielszym już głosem, — na głowie mojéj, dzięki tobie, kłopotu żadnego niéma i mnie nikt krzywdy żadnéj nie wyrządził. Ale ja o jednym strasznym sekrecie dowiedziałem się i nie wiem sam, co z nim robić. Zataić go w sobie ja nie mogę. Więc pomyślałem, że o sekrecie tym tobie, zejde, powiem, żebyś ty, z siwemi włosami swemi i z powagą swoją, którą nad duszami ludzkiemi masz, grzechowi i wstydowi na przeszkodzie stanął...
Teraz już Saul wpatrywał się w twarz wnuka wpół z ciekawością, wpół z niezadowoleniem.
— Nu! — rzekł, — lepiéj daleko tym ludziom jest, którzy żadnych sekretów strasznych nie przenikają i nigdy o nich ust swoich nie otwierają. Ale ja boję się, że kiedy ty nie otworzysz serca swego przede mną, otworzysz je przed innymi ludźmi, i znowu z tego nieprzyjemności jakie wypadną... Mów! jaki to jest ten straszny sekret?
Meir odpowiedział:
— Sekret ten jest taki: Jankiel Kamionkier trzyma w possesyi od Kamiońskiego dziedzica wielką gorzelnią jego... On w téj gorzelni wypędził 6,000 wiader wódki, ale nie sprzedawał jéj przez całe lato. On jéj nie sprzedawał dla tego, że cena była nizka. Teraz cena podskoczyła w górę i on ją sprzedać chce, ale podatku, który od niéj rząd bierze, zapłacić nie chce...
— Mów ciszéj! — przerwał nagle Saul, którego twarz zdradzała wzrastający niepokój.
Meir głos zniżył do szeptu prawie:
— Żeby podatku nie zapłacić, Kamionker wódkę tę wykradł ze dworu i przeszłéj nocy przewiózł ją pod Karaimskie wzgórze, gdzie ją szynkarze z różnych stron targowali i rozkupywali... Ale on pomyślał sobie: a co będzie, jak urzędnik przyjedzie rewidować podwał i wódki nie znajdzie?... Wielka będzie odpowiedzialność za to i wielki sąd... Jak on tak pomyślał, to dwóch ludzi najął... Zejde! on dwóch nędzarzy pieniędzmi skusił...
— Sza! — zawołał nagle przyciszonym głosem Saul. — Milcz i niech żadne słowo więcéj z ust twoich nie wyjdzie! Już ja końca mowy twojéj domyśliłem się!
Ręce starca drżały; siwe brwi jego zsunęły się i zjeżyły.
Meir umilkł i pełnemi niespokojnego oczekiwania oczyma patrzał na dziada.
Saul milczał długo, potém, nie podnosząc spuszczonych powiek, niepewnym głosem wymówił:
— Twoje usta kłamstwo wyrzekły. To nie może być!

— Zejde! — zaszeptał Meir, — to prawda jest taka, jak to słońce, co dziś
Meir wyjawia tajemnicę Saulowi.
na niebie świeci! A dla czego to nie może być! Czy ty zejde, nie słyszałeś, że wypadki takie przytrafiały się już zaprzeszłego roku i przeszłego roku w różnych stronach... Takie wypadki, zejde, przytrafiają się coraz częściéj, a od nich każdemu prawemu Izraelicie serce ściska się od boleści, a czoło pali się od wstydu!

— Zkąd ty to wszystko możesz wiedziéć? Zkąd ty to wszystko tak dobrze możesz rozumiéć? ja tobie nie wierzę!
— Zkąd ja to wszystko mogę wiedziéć i rozumiéć! Zejde! ja w twoim domu chowałem się. A do twego domu wielu zawsze ludzi przychodziło i przyjeżdżało: Żydów i chrześcijan, kupców i panów, bogatych i biednych... Oni z tobą o interesach rozmawiali, a ja słuchałem i rozumiałem. Czemuż ja teraz nie mam rozumiéć?...
Saul milczał znowu. Najsprzeczniejsze uczucia malowały się na twarzy jego, głęboko zaniepokojonéj. Nagle, gniew na wnuka wezbrał mu w piersi.
— Ty zanadto rozumiesz! — zawołał, — ty zanadto ciekawy jesteś! Dusza twoja, pełna niespokojności, niespokojność wszędzie wnosi! Ty mnie spokój mojéj starości trujesz! Ja dziś szczęśliwy byłem, dopóki ciebie oczy moje nie zobaczyły! Jak ty wszedłeś, weszłą z tobą zgryzota!
Meir pochylił głowę.
— Zejde! — rzekł smutnie, — za co ty mnie łajesz? Ja nie ze swoim interesem do ciebie przyszedłem...
— A na co tobie do cudzych interesów mieszać się? — z wahaniem w głosie wyrzekł znowu starzec.
— To nie jest cudzy interes! — żywiéj już odparł Meir, — Kamionker Izraelitą jest... on nasz... a na co on brzydkiemi postępkami swemi duszę Izraela psuje i sławę jego przed światem plami? Zejde! i dla ciebie interes ten cudzym nie jest! Syn twój, Abram, do interesu tego należy!
Saul podniósł się nagle z kanapy i znowu na nią opadł.
— Syn mój Abram! — zawołał.
Potém bystrém, przenikliwém spojrzeniem przeszył twarz Meira.
— Ty nie kłamiesz?
— Ja widziałem i słyszałem... — szepnął Meir.
Saul namyślał się długą chwilę.
— Nu! — rzekł zwolna, — ty masz prawo skarżyć się przede mną na stryja swego! On brat twego ojca i z jego postępku spaść może wielkie nieszczęście i wielka hańba na ciebie i cały ród nasz. W rodzie Ezofowiczów takich paskudnych rzeczy nigdy nie bywało i ja synowi memu zabronię do interesu tego należéć...
— Zejde! powiedz ty także Kamionkerowi i Kalmanowi, żeby oni tego nie robili!
— Ty głupi jesteś! — rzekł Saul, — czy Kamionker i Kalman są synami mymi, albo mężami moich córek? Oni mię nie posłuchają!
— Jeżeli oni nie posłuchają, — zawołał Meir, — to ty, zejde, oskarż ich przed dziedzicem Kamiońskim... oskarż ich przed sądem!
Saul podniósł na wnuka wzrok nagle roziskrzony.
— Twoje rady głupie są! — zawołał z wybuchem, — twoje serce napojone żółcią i piołunem przeciw narodowi własnemu! Co to! ty z dziada swego donosiciela chcesz zrobić! ty chcesz, żeby dziad twój głowy braci swych, Izraelitów, niebezpieczeństwu poddawał! — Chciał jeszcze cóś mówić; ale w téj chwili otworzyły się drzwi i do izby weszło kilku Izraelitów, przybyłych z sąsiedztwa na targ Szybowski. Saul podniósł się nieco na ich powitanie, ale oni szybko ku niemu przystąpili, za ręce go ściskali i wraz z uprzejmemi pozdrowieniami oświadczali, iż celem przybycia ich do Szybowa były nie tyle interesa, które tu dnia tego sprawiać mieli, co chęć odwiedzenia mądrego i wysoce przez nich szanowanego Reba Saula. Reb Saul na grzeczności gości wzajemnemi grzecznościami odpowiadał; poważnym giestem wskazał im krzesła, dokoła stołu stojące; a sam, nie opuszczając poczesnego miejsca swego na żółtéj kanapie, w ręce chude i pomarszczone głośno klasnął. Hasło to wywołało z sąsiedniéj izby hożą dziewkę służącą, która na srebrnéj tacy kilka szklanek herbaty wniosła i przed gośćmi je ustawiła. Oni za gościnność przyjęcia sędziwemu gospodarzowi z uśmiechami i ukłonami dziękowali; herbaty, któréj mocna woń rozeszła się po izbie, z wyraźną przyjemnością zakosztowali, i wnet o interesach swych handlowych i sprawach familijnych żywe opowiadania i rozmowy wieść zaczęli.
Meir, ujrzawszy, że daremnie oczekiwałby teraz na możność dalszego rozmawiania z dziadem, usunął się do wielkiéj kuchennéj izby, w któréj wrzało jak w garnku. Tu także znajdowali się goście, całkiem tylko niepodobni do tych, których w bawialni ugaszczał naczelnik domu.
Na ławach, u ścian stojących, siedziało kilkunastu mężczyzn w ubogich znoszonych ubraniach, a córka Saula, Sara, i synowa jego, żona Rafała, uprzejmie z nimi rozmawiając, częstowały ich czarkami miodu, wielkiemi białemi chałami i dymiącym się w misach krupnikiem. Siedzący na ławach ludzie odpowiadali uprzejmym gospodyniom domu wesoło, ale trochę nieśmiało, a za ofiarowane sobie pożywienie pokornie bardzo dziękowali. Pochodzili oni bowiem z ubogiéj klassy okolicznych pachciarzy, szynkarzy, faktorów, przekupniów, trudniących się drobnym handlem. Ciemne twarze ich, chude ciała i zgrubiałe ręce objawiały życie ubóstwa, trosk i ciężkiéj walki o byt. Najdrobniejszy pieniądz, wyłożony za domem na konieczne pożywienie, byłby dla nich wydatkiem i uszczerbkiem znacznym; przybywając téż na targi do Szybowa, dążyli oni wprost ku domowstwu Ezofowiczów, którego drzwi szeroko i gościnnie otwierały się przed nimi zawsze, a w którém ugaszczanie ich chętne i dostatnie zwyczajem było, trwającym już parę setek lat.
Dwie kobiety więc, w jedwabnych spodnicach, w złotych kolcach i kwiecistych czépcach, z uśmiechami na rumianych ustach, krzątały się żwawo pomiędzy piecem kuchennym, z którego buchał jaskrawy blask ognia, a otwartemi oknami, u których obsiadali ławy pokorni i wdzięczni ich goście. Ale i za oknami jeszcze ukazywały się tłumnie nagromadzone twarze i wyciągające się ręce. Tam już był zbiór braci najuboższych, na targ przybyłych, nie w celu handlu i zarobków, ale dla obudzenia miłosierdzia szczęśliwszych swych współwyznawców. Z łachmanów, które ich okrywały, poznać można było żebraków, różnemi kolejami losu w ostateczne ubóstwo wtrąconych, a których miłosierdzie publiczne, jakkolwiek w gminie Szybowskiéj dość szeroko rozwinięte, ogarnąć sobą nie zdołało. Ludziom tym dziéwki służące rozdawały przez okna chléb, zsiadłe mléko i drobną miedzianą monetę. Gwar dziękczynień ich i błogosławieństw wnikał do izby i błogo snadź rozlegał się w sercach dwóch gospodarujących kobiet, bo uśmiechały się one coraz weseléj i dumniéj i z głębokich kieszeni swych wyjmowały coraz nowe garście miedzianych monet.
Ale i w innéj stronie izby kuchennéj wesołe i gwarne odbywały się sceny. Gromadka dziatwy domowéj, z kilkunastu chłopców i dziewcząt najróżniejszego wieku złożona, skupiła się tam pod ścianą, w odświętnych ubiorach i z odświętnemi łakociami przy ustach. Starsi chłopcy, milcząc, przypatrywali się przybyłym i przybywającym wciąż obcym ludziom i ciekawie rozmów ich słuchali; dziewczynki zdawały się, przeciwnie, nic nie widziéć dokoła siebie, tak zajęte były barwnemi spodniczkami, w które je przybrano, sznurami paciorek, które otaczały ich szyje i długiemi wstęgami, któremi związano im płowe lub czarne warkocze. Dziatwa najmłodsza pełzała po ziemi, wrzaskliwie śmiejąc się albo płacząc, a wszystko to żarliwie zajadało złociste obwarzanki, albo wielkie kawały chleba, błyszczące grubą warstwą miodu. Tuż obok gromadki téj pra- i pra-pra-wnuków, siedziała na ławie prababka Frejda. Dnie, dzisiejszemu podobne, gwarem swym, tlumem napływających do domu obcych twarzy, wstrząsały drzémiącym jéj umysłem i budziły w nim wspomnienia dawnéj przeszłości. W dniach takich, przed pamięcią pra-staréj kobiety migotały obrazy własnéj przeszłości jéj, obrazy dni, w których, szczęśliwą małżonką ukochanego Hersza swego będąc, tradycye i zwyczaje domu jego przyjęła za swoje i do utrzymania ich w całéj świetności przykładała się całą siłą serca swego, głowy i rąk. To téż i dziś złotawe źrenice jéj przytomniéj niż zwykle spoglądały dokoła, a na wargach zaledwie widzialnych rozkwitał uśmiech doskonałego zadowolenia. Wnuczki obudziły ją wcześniéj niż zwykle, podniosły z łoża, przyoblekły w najkosztowniejszą szatę, a teraz, przez wprowadzeniem jéj do bawialni, gdzie zwykłe miejsce swe u okna na najparadniejszym w domu fotelu zająć miała, strój jéj uzupełniały. Czarnooka Lijka spinała zawój prababki dyamentową gwiazdą; jedna z młodszych sióstr jéj wkładała w jéj uszy olbrzymie kolce z brylantów; druga owijała pomarszczoną jéj szyję sznurami pereł i ciężki złoty łańcuch układała na piersi, aby jak najpiękniejsze tworzył wzory pośród śnieżnéj bieli fartucha. Czyniąc to wszystko, uśmiechały się młode dziewczyny, odchylały nieco głowy dla lepszego przyjrzenia się własnemu dziełu, niekiedy spoglądały figlarnie w złotawe źrenice prababki, albo głośne całusy składały na pomarszczoném jéj czole. Pachciarze, arendarze, ubodzy przekupnie spoglądali na gruppę tę, złożoną ze stuletniéj rodzicielki rodu i strojących ją hożych dziewcząt; kołysali głowami w podziwie nad wielką starością jéj, bogactwem jéj klejnotów i otaczającą ją miłością; z ust ich wychodziły cmokania i wykrzyki zachwytu, a oczy pełne były rozrzewnienia i czci.
Druga za to strona domu, ta, w któréj przed kwadransem rozlegały się żywe i wesołe rozmowy dojrzałych członków rodziny, pustą teraz była i cichą zupełnie.
Meir przeszedł wązki korytarz i, otworzywszy drzwi mieszkania stryja swego, Rafała, spotkał się w progu z wybiegającym ztamtąd młodym swym bratem stryjecznym i przyjacielem, Chaimem. Dziecinna jeszcze prawie twarz Chaima, ocieniona kędzierzawemi złotawemi włosy, ożywioną była i rozpromienioną niezmiernie.
— Gdzie stryj Rafał? — zapytał go śpiesznie Meir.
— Gdzie on ma być? — z nadzwyczajnym pośpiechem odpowiedział młody chłopak. — Poszedł z Berem woły na rynku kupować!
— A ty, Chaim, gdzie idziesz?
Chłopak zapytania tego nie usłyszał nawet. Niecierpliwie usunął z drogi brata i, wkładając na głowę czapeczkę, z wesołém nuceniem wybiegł z domu. Jego także rozweselił gwar i ruch dnia tego i nęciły ku sobie tłumne widowiska i różnorodne targi miejskiego rynku.
Meir wyszedł na ganek i rozejrzał się po obszernym placu. Targ rozpoczynał się zaledwie, ale obok kilkudziesięciu wozów, które zebrały się po samym jego środku, zobaczył on Bera, zawzięcie już rozprawiającego z gromadką wieśniaków, u któréj targował kilka rosłych, u wozów stojących wołów. Rafała Meir dostrzegł także. Stał on na ganku jednego z domowstw, otaczających rynek, wraz z kilku poważnymi kupcami, przybyłymi z sąsiedztwa, i toczył z nimi ożywioną rozmowę, któréj treść poznać można było po giestach żywych, jakiemi poruszały się ręce ich, liczące jakby na palcach, przewidywane na dziś wydatki i zyski.
Zbliżać się do dwóch tych ludzi, najpoważniejszych po Saulu w rodzinie, i chciéć z nimi rozpoczynać rozmowę, nie tyczącą się bezpośrednio spraw dnia dzisiejszego, daremném-by było. Meir wiedział o tém, daremnych prób nie czynił. Świat cały, tak pstro i ruchliwie otaczający go dnia tego, widział on jakby przez mgłę lub sen. Dziwném wydawało mu się, że nikt z pomiędzy ludzi tylu nie myślał o tém, o czém on nie mógł przestać myśléć, choćby chciał. — Co mi do tego? — mówił sobie w duchu, — co ja mogę? — dodawał i mętnym wzrokiem spoglądał dokoła, a ktokolwiek-by wtedy spojrzał na niego, rzecby mógł, iż znudzonym był, albo zmęczonym. Lecz w głębi piersi wrzało mu i kipiało. Nie zdawał sobie sprwy z uczuć swych, ale czuł, że czekać w milczeniu pory, w któréj wszystko w miasteczku uspokoi się i ucichnie, a za miasteczkiem błyśnie na niebie ognista łuna pożaru, nie podobna mu będzie.
— Co ten człowiek zawinił nam? — mówił do siebie.
Myślał o dziedzicu Kamiońskim.
Wzrok jego niepewny, zwątpiały, błądząc dokoła rynku, padł na ganek, przyozdabiający dom kupca Witebskiego. Na ganku tym stał właściciel domu, w rozwartym z przodu półkrótkim surducie, z błyszczącym łańcuchem na atłasowéj kamizelce. Palił on cygaro i spoglądał na rozpoczynający się śród rynku ruch targowy, ze spokojną miną człowieka, który w ruchu tym żadnego udziału brać nie zamierza. W istocie, handlując przeważnie drzewem, które w ogromnych ilościach skupował u właścicieli kilku powiatów, Witebski spraw żadnych na targu Szybowskim miéć nie mógł. Zbyt wytwornym był zresztą i przekonanym o ważności prowadzonych przez się interesów, aby w pstry motłoch ten, zajęty detaliczną sprzedażą zboża i bydła, mieszać się chciał.
Meir zbiegł ze wschodów ganku i szybko zmierzał ku Witebskiemu, który, ujrzawszy go, uśmiechnął się uprzejmie i wyciągnął doń szeroko roztwartą rękę.
— Aj! aj! — zawołał, — rzadki gość! miły gość! Nu! ja wiem, że ty do tego czasu przyjść tu nie mogłeś, ażeby rodzicom narzeczonéj swojéj pokłon oddać! Srogi zejde w Bet-Ha-Midraszu siedziéć kazał i Talmud czytać! Nu! nic to nie znaczy! Zejde dobry jest, kochany staruszek! On nie ze złego serca ciebie ukarał i ty nie ze złego serca zgrzeszył! Zwyczajnie młody... poswawolił trochę... Nu! chodź do naszego salonu, a ja zaraz swojéj żonie powiem, żeby przyszła i przyjmowała ciebie jak kochanego zięcia! — W ten sposób przemawiając, światowy kupiec uśmiechał się wesoło, poglądał na przyszłego zięcia swego przyjaźnie i, za rękę trzymając, wiódł go ze sobą do salonu. Tam, przed zieloną rypsową kanapą zatrzymując się, figlarnie spojrzał mu w oczy i dodał:
— Że ty, Meirze, skromny jesteś i narzeczonéj swojéj wstydzisz się, to dobrze! ja to lubię! ja sam taki byłem i nasi wszyscy młodzieńcy takimi powinni być! ale moja córka edukowana jest i na wielkim świecie żyła, gdzie zwyczaje inne są. Ona bardzo dziwi się i płacze, że narzeczonego swego nie zna, wtedy gdy ślub i wesele za miesiąc już nastąpić mają. Nu! ja pójdę przyprowadzę ją tutaj! Okna pozamykam, żeby nikt nie wiedział, że wy tu razem jesteście. Pogadajcie z sobą trochę... poznajcie się...
Mówiąc to, chciał odejść, ale Meir przytrzymał go za rękaw surduta.
— Rebe! — rzekł, — mnie teraz nie narzeczona i nie wesele w głowie siedzi! ja do ciebie z innym zupełnie interesem przyszedłem...
Witebski spojrzał przenikliwie w poważną i pobladłą twarz młodego człowieka i spochmurniał nieco.
— Nie ze swoim interesem ja do ciebie, Rebe, przyszedłem... — mówił daléj Meir; ale Witebski mowę mu przerwał.
— Jeżeli to nie twój i nie mój interes, to na co my mamy o nim mówić?
— Bywają na świecie takie interesa, — odparł młody człowiek, — które do wszystkich należą i wszyscy o nich mówić i myśléć powinni.
Mówiąc tak, miał zapewne na myśli to, co w cywilizowanym języku nosi imię spraw publicznych. Nazwy téj nie znał, ale głęboko i gorąco czuł rzecz, którą ona wyraża.
— Ja dziś o jednym strasznym sekrecie dowiedziałem się...
Witebski poskoczył z fotelu, na którym usiadł był przed chwilą.
— Ja o żadnym strasznym sekrecie wiedziéć nie chcę! — zawołał, po co ty masz mi o nim mówić? ja nie ciekawy!
— Po to, Rebe, żebyś ty jemu na przeszkodzie stanął...
— A na co ja mam stawać? a co mnie do tego? a dla czego ty do mnie z takiém gadaniem przyszedł?
— Dla tego, Rebe, że ty bogaty jesteś i pięknie mówić umiesz, i z całym światem zgodę trzymasz, nawet z samym wielkim rabinem, który aż uśmiecha się, jak ciebie zobaczy. Twoje słowo wiele może, i żebyś ty chciał...
— Ja nie chcę! — przerwał Witebski ze stanowczością w głosie i chmurą na czole. — Ja bogaty jestem i zgodę ze wszystkimi trzymam, to prawda; ale ja tobie cóś powiem, Meir...
Tu zniżył głos i dodał:
— Żebym ja w sekreta ludzkie wdawał się i interesom cudzym na przeszkodzie stawał, jabym ani bogaty nie był, ani zgody z nikim nie znalazł i mnieby nie było tak dobrze na świecie, jak teraz jest...
— Rebe! — po chwili namysłu rzekł Meir, — mnie bardzo miło słyszéć, że tobie na świecie dobrze jest; ale jabym nie chciał, żeby mi dobrze było przez krzywdę ludzką...
— Nu! a kto mówi o krzywdzie? — uśmiechając się rzekł Eli, — ja nigdy nie krzywdzę nikogo; ja handluję uczciwie i wszyscy, z którymi handluję, kontenci ze mnie są i przyjaźń dla mnie mają... Ja, dziękować Bogu, wszystkim ludziom śmiało w oczy patrzéć mogę i na majątku, co go dla dzieci moich zbieram, niéma łzy ani szkody cudzéj.
Meir z uszanowaniem głowę przed mówiącym pochylił.
— Ja wiem, Rebe, że tak jest, jak powiedziałeś. Ty interesa swoje uczciwie prowadzisz, a uczciwością swoją i tym rozumem, który ci Przedwieczny dał, honor domowi Izraela przynosisz. Ale mnie się zdaje, że kiedy człowiek sam uczciwym jest, to on na cudzą nikczemność obojętnie patrzéć nie powinien; bo kiedy on może przeszkodzić krzywdzie ludzkiéj, a nie przeszkodzi, to tak jest, jakby on sam krzywdę tę sprawił. Ja dowiedziałem się, że człowiekowi niewinnemu, przez jednego z braci naszych Izraelitów, wielka krzywda stać się ma. Sam ja nic nie mogę, ale szukam ludzi takich, którzy mogą niewinnego od nieszczęścia uratować.
Tu najniespodzianiéj w świecie, przerwał mówiącemu głośny i wesoły śmiech Witebskiego, który wstał z fotela i żartobliwie gościa swego po ramieniu poklepał.
— No, no! — rzekł, — już ja widzę, że u ciebie, Meir, gorąca głowa! Ty chcesz z niéj kłopot jakiś wyjąć i w moję głowę włożyć! Nu! ja tobie bardzo pieknie za ten prezent dziękuję, ale go od ciebie nie wezmę! Daj pokój! po co my mamy życie sobie truć, kiedy dzisiejszy dzień może być dla nas bardzo wesoły? Ot siadaj tu sobie na tym fotelu, a ja pójdę i narzeczoną twoję tobie przyprowadzę. Ty nie słyszałeś jeszcze jéj muzyki!... aj! aj! jak ona gra! Dziś nie sabbat i ona będzie mogła pograć sobie trochę, a ty posłuchasz...
Mówiąc to z ożywieniem i figlarnością w głosie i wzroku, odejść chciał, ale Meir przytrzymał go znowu za rękaw odzienia.
— Rebe! — zawołał, — wysłuchaj ty mię przynajmniéj...
Witebskiemu niecierpliwie trochę oczy błysnęły. Śmiejąc się jednak, odpowiedział:
— Aj! aj! Meir, jakim ty swawolnikiem jesteś! Ty chcesz starszych od siebie ludzi gwałtem przymuszać do tego, czego oni robić nie chcą. Nu! ale ja ci to przebaczam i idę, żeby narzeczonéj twojéj tu zawołać...
Mówiąc to, posunął się znowu ku drzwiom, ale Meir raz jeszcze zastąpił mu drogę.
— Rebe! — zawołał, — ja ciebie nie puszczę, póki ty mię nie wysłuchasz! Bo do kogóż ja więcéj udam się? Dziś wszyscy zajęci gośćmi i interesami swemi, ty jeden Rebe nic nie robisz i czas masz...
Umilkł, bo Witebski przestał uśmiechać się i, z chmurą niezadowolenia na pogodném zazwyczaj czole, poważnym giestem dłoń mu na ramieniu położył.
— Słuchaj, Meir, — rzekł, — ja tobie cóś powiem. Ty na niedobrą drogę wszedłeś. Wszyscy ludzie głośno o tém gadają i są tacy, co bardzo na ciebie za to gniewają się; ale ja tobie pobłażam. Pobłażam ja tobie dla tego, że sam niezawsze tak myślę, jak wszyscy, i wiem, że niektóre rzeczy u nas w Izraelu inaczéj być powinne, niż są. Nu! ja tak myślę, ale ja tego nigdy nie mówię i po sobie nie okazuję! na co ja mam mówić i okazywać? co ja pomogę? Jeżeli sam Pan Bóg takie rzeczy te takiemi zrobił, to ja, sprzeciwiając się Jemu, obróciłbym Go przeciw sobie; a jeżeli to ludzkie wymyślenia i omyłki są, to i beze mnie przyjdą ludzie tacy, co je przerobią. Moja rzecz siebie, swojéj familii i swoich interesów patrzéć. Czy ja sędzia? ja i nie rabin! więc ja sobie milczę; Panu Bogu i ludziom dogadzam, nikomu w drogę nie włażę. Ot, jak ja robię, i chciałbym, żebyś ty, Meirze, tak samo robił. Jabym i tobie rad swoich nie dawał i pozwalałbym tobie żyć jak chcesz; ale kiedy ty mężem mojéj córki masz zostać, to ja na ciebie oko muszę już miéć...
— Rebe! — przerwał Meir, któremu w rozognionych źrenicach migotać zaczynały łzy rozdrażnienia, — nie gniewaj się na mnie za zuchwałe słowo, które ja tobie powiem. Ja córki twojéj za żonę swoję nie pojmę i mężem jéj nigdy nie będę!
Witebski osłupiał ze zdumienia.
— Nu! — zawołał po chwili, — a to znów jaką ja nowość słyszę? Czyż dziad twój nie umówił się ze mną o moję Merę, a potém, czy nie przysłał od ciebie dla niéj zaręczynowych prezentów?
— Dziad mój umówił się z tobą, — drżącym głosem odpowiedział Meir, — ale on to zrobił przeciw mojéj woli.
— Nu! — z najwyższém już zdumieniem zawołał Witebski, — a dla czego? Co ty masz przeciw córce mojéj?
— Ja, Rebe, przeciw niéj nic nie mam, ale mnie serce do niéj nie ciągnie. I ona także, Rebe, nie chce mnie... Ja, przechodząc koło waszych okien, słyszałem raz, jak ona płakała i skarżyła się, że ją chcą za prostego, ciemnego Żyda wydać. Nu! to prawda! ja prosty, nie edukowany Żyd... ale jéj edukacya mnie także nie w guście... Po co na nią i na mnie łańcuchy nakładać... My już nie dzieci i wiemy, czego żąda dusza nasza, a czego nie żąda...
Witebski osłupiałém wciąż okiem na mówiącego patrzał. Obie ręce podniósł ku głowie i zawołał:
— Czy moje uszy dobrze słyszały? czy mój rozum dobrze słowa twoje zrozumiał? Ty nie chcesz mojéj córki?! ty nie chcesz mojéj pięknéj i edukowanéj Mery?!
Rumieniec wytrysnął mu na czoło. Łagodny i dyplomatyczny światowiec zmienił się w obrażonego i rozgniewanego ojca. Lecz w téjże chwili, ze stukiem i tuż przy rozmawiających, roztworzyły się drzwi, prowadzące do dalszych pokoi mieszkania, i w progu, z twarzą w ogniu i płomiennemi oczyma, zjawiła się pani Hana. Kończyła snadź ona przed chwilą toaletę swą, ale nie skończyła jéj jeszcze, nie miała bowiem na sobie zwykłéj jedwabnéj sukni, tylko krótką czerwoną spodniczkę i lóźny szary kaftan. Przednia część jéj peruki starannie już była ufryzowaną i uczesaną, ale z tyłu wisiał, nie spleciony jeszcze i sznurkiem tylko u głowy związany, warkocz. W progu stanęła i krzyknęła:
— Ja wszystko słyszałam!
I nie mogła mówić daléj, tak była wzburzoną. Pierś jéj dyszała szybko, z oczu sypały się iskry. Poskoczyła nakoniec ku Meirowi, ramiona szeroko roztworzyła i krzyknęła:
— Co to? ty córki mojéj nie chcesz? ty prosty, ciemny Żyd z Szybowa! ty nie chcesz za żonę swoję wziąć takiéj pięknéj panny, z taką wielką edukacyą! Pfuj! głupiec! miszugiener! rozpustnik!
Witebski próbował miarkować uniesienie żony, przytrzymując ją za łokieć i sycząc jéj w samie prawie ucho:
— Sza! Hana! Sza!
Ale cała dystnkcya układu, cała dbałosć o estetyczne wyglądanie osoby własnéj, opuściły w téj chwili najzupełniéj panią Hanę. Miotała się wciąż przed Meirem, ściśniętą pięścią wygrażała mu przed samą prawie twarzą i krzyczała:
— Ty Mery nie chcesz? ty córki mojéj nie chcesz? Aj, aj! jaka biéda! my przez to ze zgryzoty poumieramy! Ona sobie już męża nie znajdzie i po tobie oczy wypłacze! Oj, oj! tyle biédy, że jéj głupi, ciemny Żyd Szybowski za żonę wziąć nie chce! Ja ją do Wilna powiozę i za generała, za grafa, za samego księcia ją wydam! Pfuj! co ty sobie myślisz? że dziad twój, Saul, bogaty kupiec jest i że ty sam po ojcu wielki majątek masz, to już ty wielki puryc i tobie wszystko można! Ja pokażę twemu dziadowi i twojéj całéj familii, że my o was tyle dbamy, co o stary pantofel!
Eli okna i drzwi starannie zamykał, a pani Hana ku komodzie jesionowéj, w pobliżu fortepianu stojącéj, poskoczyła, szufladę odsunęła i z niéj pudełka różne z kosztownościami wyjmować zaczęła.
— Na! — krzyknęła, rzucając pudełka na ziemię, — na! masz nazad swoje prezenta! Zanieś je téj karaimskiéj dziewczynie, z którą romans prowadzisz! Ona dla ciebie żoną będzie jak raz!
— Sza! — rozpaczliwie już syknął ku żonie Witebski i pudełka z kosztownościami z ziemi podnosić zaczął. Ale wyrwała mu je z rąk pani Hana.
— Ja to sama dziadowi jego odniosę i zaręczyny zerwę, — mówiła.
— Hana! — perswadował mąż, — ty głupstw tam narobisz... ja sam pójdę i rozmówię się z Saulem.
— Ale pani Hana nie słyszała nawet słów męża.
— Pfuj! — krzyczała, — ten głupiec, ten waryat, ten rozpustnik, mojéj córki nie chce! jemu karaimska dziewczyna od mojéj córki lepsza! Nu! to i chwała Bogu, że my jego pozbędziem się! ja Merę do Wilna powiozę i za wielkiego barona wydam!

∗                ∗


Było już około południa, gdy Meir domowstwo Witebskich opuścił, ścigany łajaniem i złorzeczeniami pani Hany, a cichemi wymówkami i pojednawczemi słowy Elego.
Na rynku wrzał już w całéj pełni ruch targowy. Obszerna przestrzeń okryta była wozami, ludźmi, końmi i bydłem, tak ściśle, że najmniejszy choćby przedmiot nie pomieściłby się już w tłumie tym gęstym, pstrym, krzyczącym tysiącami głosów i mrowiącym się tysiącami głów ludzkich i zwierzęcych. Znajdował się wszakże w jednéj stronie rynku kątek mniéj nieco natłoczony. Wznosiła się tam dość wysoka ściana licho pobielonéj budowy jakiéjś, a pod białawą ścianą tą siedział na ziemi starzec przygarbiony, w szarém, podartém, długiém ubraniu, z grubą czerwonawą chustką, okręconą wkoło szyi. Nogi, okryte obuwiem znoszoném i opyloném, przykrywały mu całkiem prawie zgromadzone dokoła w znacznéj ilości kosze i półkoszki, z łozy uplecione, słomiane kobiałki i tym podobne okazy koszykarskiéj roboty.
Był to Abel-Karaim.
Jakkolwiek dzień był letni i słoneczny, głowę okrywała mu wielka czapka, obłożona lisiém futrem, żółtém i puszystém; z pod niéj spływały na plecy i ramiona jego gęste pasma białych włosów, a długa, żółtawa broda szerokim wachlarzem rozkładała mu się na piersiach. Promienie słońca padały na twarz jego okrągłą, małą, i zaledwie z pod ogromnego zarostu widzialną; sierść lisiego futra opuszczała się na pomarszczone czoło, lecz od rażących blasków dnia nie chroniła oczu, których téż nabrzmiałe i czerwone powieki mrużyły się, całkiem prawie zakrywając źrenice.
Obok starego Abla stała Gołda, wysmukła, prosta, poważna jak zawsze, z koralowym naszyjnikiem swym, spuszczonym nizko na szarą koszulę, i z opływającym plecy kruczym warkoczem.
O kilka kroków przed dwojgiem ludzi tych, stały rzędy wozów, obciążonych zbożem, drzewem i najrozmaitszemi przerobami drobnych produkcyj wieśniaczych; pośród wozów ryczały woły i krowy, beczały cielęta, rżały konie, uwijali się drobni faktorzy i przekupnie, z krzykiem wielkim targowali się o ceny towarów swych barczyści i łokciami w około siebie tłum rozpychający wieśniacy. W tłumie tym nic więcéj słychać nie było, nad krzykliwe wymienianie cyfr różnych, zacięte targi, grube śmiechy, wszczynające się coraz kłótnie, wrzaskliwe płacze dzieci i piskliwe krzyki kobiet; a z całą tą wrzawą mieszał się stary, chrypiący głos Abla, prawiącego niezmordowanie izraelskie powieści. Kipiąca dokoła niego wrzawa nie zastraszała go snadź, ale owszem podniecała; bo im głośniejszą stawała się, tém bardziéj on głos swój wysilał i podnosił, tak, że słowa jego przez kipiątek ten wzburzonych gwarów przepływały wyraźne, choć drżące.
— A kiedy Mojżesz zstąpił z góry Synai, — mówił, a raczéj wyśpiewywał donośnie stary, drżący głos Abla, — z oblicza jego biła światłość taka, że lud upadł na twarze i zawołał jako jeden człowiek: „Mojżeszu! powtórz nam słowa Przedwiecznego!“ I stała się wtedy na niebie i na ziemi wielka cisza; grzmoty umilkły, błyskawice pogasły i wichry pokładły się na ziemię, a Mojżesz zawołał do siebie siedmdziesięciu izraelskich starców i kiedy oni otoczyli go, jak gwiazdy otaczają księżyc, powtarzać zaczął ludowi słowa Przedwiecznego! —
W téj chwili wyłonili się z wrzaskliwego tłumu dwaj ludzie, poważnie, choć dość ubogo wyglądający, i przechodzili koło opowiadającego Abla. Szli śpiesznie, ale wymówione imię Mojżesza dosłyszawszy, stanęli i spojrzeli na Abla.
— On znów opowiada! — rzekł jeden.
— On zawsze opowiada! — dodał drugi.
Uśmiechnęli się, ale daléj nie poszli. Owszem, kobieta jakaś i dwóch czy trzech wyrostków obok nich stanęło. Kobieta stanęła w nasłuchującéj postawie i zapytała:
— Co on takiego opowiada?
— Historyą i Zakon izraelskiego ludu, — spokojnie odpowiedziała Gołda.

Wyrostki pootwierali usta, kobieta bliżéj ku Ablowi pochyliła głowę, dojrzali mężczyzni uśmiechali się, ale stali i słuchali; Abel mówił daléj:
Gołda i Abel Karaim na jarmarku.
— Kiedy lud usłyszał rozkazania Pana, jednym głosem krzyknął: „Pełnić je będziemy!“ Wtedy Mojżesz oparł o górę Synai dwanaście kamieni, wypisał na nich rozkazania Pana, a do ludu powiedział: Izraelskie pokolenia wszystkie: starzy, młodzieńcy, kobiety i dzieci, i każdy człowiek z Izraelowego domu, i cudzoziemiec, co się pomiędzy wami znajduje, i ten, co ścina drzewo, i ten, co czerpie wodę, przychodźcie wszyscy zawierać przymierze z Jehową, abyście zaprzysięgli pełnić rozkazania Jego tak, jak On przysiągł dotrzymać wam obietnic swoich!

— Nu! — odezwał się pomiędzy otaczającymi głos jakiś, — on piękne rzeczy pięknie opowiada.
— I ten, co ścina drzewa, i ten, co czerpie wodę... — powtórzył człowiek jakiś w nędzném ubraniu, westchnął przytém i rzucił okiem ku roziskrzonym obłokom.
Kobieta, z pochyloną ku Ablowi głową przysłuchująca się słowom jego uważnie, wydobył z kieszeni bezbarwnéj spodnicy brudną chustkę i, rozwiązawszy węzełek, znajdujący się u jednego z jéj końców, rzuciła na kolana Abla wielką miedzianą monetę.
Za kilku osobami temi stanęło teraz już kilka innych. O kilka zaledwie kroków od nieruchoméj gromadki téj zajadle kupczyli, kłócili się, krzyczeli ludzie żądni zarobku i zysku, Żydzi i chrześcijanie, niewiasty, mężowie i podrastające zaledwie dzieci; lecz tu, pod białawą ścianą wysokiego parkanu, kilkanaście jednostek, od szumiącego tłumu tego oderwanych, w milczeniu i skupieniu myśli, z uśmiechem na twarzach, a westchnieniami w piersiach, mimowoli przerzucało się w świat inny, duchowy, śród którego migotały obrazy i rozlegały się głosy prastaréj, wspaniałéj, świętéj przeszłości. Zdawać się mogło, że Abel czuł tę zwróconą na siebie uwagę otaczającéj go gromadki i że mu wszystkie oczy te, w jego twarz wlepione, rozpalały serce i zapładniały pamięć. Z za czerwonych, mrużących się powiek źrenice jego błysnęły srebrzyście, ze zmiętego czoła zsunęła się w tył nieco puszysta czapka lisia, a gdy podniósł głowę, żółtawe pasma długiéj brody jego rozłożyły się szerzéj jeszcze i podniosły się aż na ramiona. Wyglądał wtedy jak stary, wpół ślepy lirnik, radujący i doskonalący pieśniami swemi duszę narodu. Śpiewnym téż, przewlekłym a donośniejszym niż kiedykolwiek głosem, mówić zaczął znowu:
— Kiedy Izraelici przeszli Jordan, Jozue położył na miejscu tém dwa wielkie kamienie i wypisał na nich 10 rozkazań Jehowy. Jedna połowa ludu oparła się o górę Geryzim, a druga o górę Hebal, a wszyscy usłyszeli mocne głosy, które wołały tak, aby je każdy człowiek z Izraelskiego domu uchem swojém słyszéć mógł: „Zerwie przymierze swe z Panem ten, kto pokłon odda fałszywym bogom, i kto czcić nie będzie ojca swego i matki swojéj! Zerwie przymierze swe z Panem ten, kto zażąda majątku cudzego, albo ślepego wprowadzi na drogę błędną! Zerwie przymierze swe z Panem ten, kto krzywdzi cudzoziemca, sierotę i wdowę, kto kłamstwo włoży do ucha bliźniego, a o niewinnym powié: „niech umrze!“ A kiedy mocne głosy do uszu Izraelitów wszystkich słowa te włożyły, lud cały odpowiedział tak, jakby wszystkie usta jednemi ustami i wszystkie głosy jednym głosem były: „Niech się tak stanie!“
— Niech się tak stanie! — zaszeptało wokoło Abla kilkanaście ust, które, przed kwadransem jeszcze, porwane wirem powszednich potrzeb i trosk, zapamiętale walczyły o szeląg straty lub zysku.
Przed skupioną gromadkę przebiła się teraz chrześcijańska wieśniaczka. Podjęła z ziemi jeden z koszy nagromadzonych dokoła Abla i o cenę jego zapytała. Gołda udzieliła jéj odpowiedzi zwykłym swym spokojnym głosem. Wieśniaczka targować się zaczęła, ale Gołda nie odpowiedziała już jéj po raz drugi. Nie dla tego, aby odpowiadać nie chciała, ale dla tego, że słów jéj, dość grubo jednak i krzykliwie wymawianych, nie słyszała nawet. Wzrok jéj tkwił w jednym punkcie rynku; na czoło i twarz całą wybuchnął płomienny rumieniec, a na ustach poważnych rozkwitał uśmiech dziecięcy prawie i razem namiętny. O kilkadziesiąt kroków od miejsca, na którém znajdowali się Abel i wnuczka jego, wynurzył się z tłumu Meir i, swobodniejszém nieco przejściem szybko postępując, zmierzał prosto ku nim. Nie widział ich jednak; patrzał prosto przed siebie oczyma, w których malowały się pośpiech i niepokój. Minął Abla i Gołdę, nie spostrzegłszy ich nawet, i wszedł w bramę synagogalnego dziedzińca.
Przez synagogalny dziedziniec niewiele łatwiéj było przejść dnia tego niż przez plac targowy.
Meir dążył ku czarnéj chatce rabbina Todrosa, ku niéj téż parł się tłum ludzi różnego wieku i pozoru. Im bliżéj było chatki téj, tém większy panował ścisk i natłok, a wśród natłomu tego tém mniéj rozmawiano i ciszéj, ostróżniéj stąpano. Nie było tu, jak na targowym rynku, krzyków, kłótni, śmiechów, roztrącań się wzajemnych, nie było téż twarzy namiętnie rozognionych, ani oczu połyskujących gorączką zysku, ani giestów porywczych i grubijańskich. Gęsty tłum płynął ku nizkiéj lepiance w uroczystém milczeniu, przerywaném nieśmiałemi tylko szeptami.
Meir wiedział, gdzie i po co dążył tłum ten i z jakich żywiołów był on złożonym. Stałych mieszkańców Szybowa nie było tu wcale, albo było niewielu bardzo; posiadając bowiem w bezpośredniéj blizkości swéj wielkiego rabbina, nie potrzebowali oni oczekiwać dni szczególnych, aby módz cieszyć się radami, naukami i samym widokiem jego. Lud, zalegający teraz synagogalne podwórze, składał się z mieszkańców blizkich, dalszych i dość nawet oddalonych okolic Szybowa. Zamożnych kupców, ludzi w ubraniach znamionujących dostatek i pewien wyższy stopień światowéj ogłady, znajdowała się tu ilość pewna, ale bardzo nieznaczna. Ogromną większość stanowiły ciała mizerne, obleczone w suknie zszarzane i ubogie, twarze blade, ciężką walką o byt napiętnowane, cierpiące i cierpliwe. Była to zresztą prawdziwa mozaika twarzy młodych, półdziecięcych, niewieścich i męzkich.
W blizkości już chaty znajdując się, Meir, zatrzymał się na chwilę.
— Po co ja tam pójdę? — rzekł do siebie, — on mnie teraz słuchać nie zechce!
— Nu, — dodał zaraz, — a do kogoż ja pójdę?
Po chwilowym namyśle zmieszał się znowu z tłumem i wkrótce znalazł się u roztwartych na oścież drzwi czarnéj lepianki.
Za roztwartemi drzwiami, w ciasnéj, ciemnawéj sionce stał istny mur, z pleców ludzkich złożony i panowało najgłębsze już milczenie, przerywane tylko trudnym oddechem kilkudziesięciu piersi. Meir śród muru tego torował sobie drogę, co przychodziło mu tém łatwiéj, że większą część ludzi tłoczących się w sionce składali ubodzy i pokorni goście, tak uprzejmie przed parą godzin częstowani w zamożnéj kuchni Ezofowiczów. Spostrzegłszy członka rodziny, pod dachem któréj znajdowali częstą i chętną gościnność, rozstępowali się oni jak mogli, aby mu przejście pomiędzy sobą umożebnić. Z pośpiechem to jednak czynili i roztargnieniem wielkiém, gdyż wzroki ich skierowane były ku wnętrzu izby, sąsiadującéj z sionką. Ażeby dojrzéć i dosłyszéć, co się we wnętrzu izby téj działo, wspinali się oni na palce, wyciągali szyje i szeroko roztwierali oczy rozpromienione, zdumione, ciekawe, pożądliwe i zarazem trwożne. Ile razy uszu ich dosięgnął ułamek jaki rozmów tam wiedzionych, na ustach ich, uwiędłych i bladych od biedy, choroby i pracy, rozkwitały uśmiechy błogości niewymownéj, tak, jakby słowa i same nawet dźwięki głosu uwielbianego mędrca były wonną oliwą, gojącą wszystkie rany ich życia.
Izba, w któréj drzwiach roztwartych także stanął teraz Meir, wyglądała dość dziwnie. W głębi jéj, na ławie, umieszczonéj pomiędzy ścianą a stołem, siedział Izaak Todros, w ubraniu i postawie którego nie znać było świąteczności żadnéj. Miał on na sobie tę samę, co zawsze, długą suknię, zszarzaną i podartą, a głowę jego przykrywała zrudziała czapka, na tył zsunięta w taki sposób, iż zmięty daszek jéj sterczał nad czołem żółtém, ocienioném ogromną gęstwiną włosów kruczych, zlekka tylko przyprószonych siwizną. Przygarbiony, jak zwykle, górną połową ciała naprzód podany, siedział on w nieruchomości zupełnéj i tylko czarnemi oczyma wodził po twarzach i postaciach kilkunastu istot ludzkich, które, stłoczone u przeciwległéj ściany, podnosiły ku niemu wzrok nabożny, zlękniony, błagalny.
Pomiędzy szczupłym, zgarbionym, nieruchomym mędrcem, siedzącym na ławie, a kilkunastu istotami temi, które dopuszczonemi już zostały przed obliczność jego, znajdowała się przestrzeń kilku kroków, któréj nikt bez wyraźnego wezwania przekroczyć nie śmiał, i krzyżowały się dwa odmienne rodzaje świateł. Jedno ze świateł tych, błękitne od pogodnych obłoków i złociste od słońca, wnikało tam przez otwarte okno; drugie, jaskrawe, rażące, dymne, buchało z komina, na którym paliło się szeroko rozniecone płomię.
U komina, na podłodze okrytéj grubą warstwą brudu, siedział nieodstępny uczeń i sługa rabbina — mełamed nad mełamedami, pobożny i mądry Reb Mosze. W grubéj koszuli swéj, opasany powrozem, siedział on na nagich swych piętach i, przykładając coraz drewek do ognia, sypał garście ziół suchych do wody, gotującéj się w kilku garnkach. Zajęty czynnością tą, jak się zdawało aptekarską, pełnił on także urząd woźnego. Wywoływał z pomiędzy ludu, znajdującego się w izbie i sionkach, tych, na których, według mniemania i woli jego, przypadała koléj zbliżenia się ku mistrzowi.
Teraz wyciągnął gruby, czarny swój palec ku cisnącym się do ściany ludzkim postaciom i ochrypłym głosem zawołał:
— Szimszel, arendarz!
Wezwany, noszący przeinaczone i zepsute z biegiem czasu imię Samsona, w najmniejszéj mierze nie przypominał powierzchownością swą imiennika swego, poetycznego bohatera i potężnego atlety Biblii. Mały, suchy, ogniście rudy, wysunął się on z tłumu i, stanąwszy na środku izby, pochylił białą, piegowatą twarz swą aż prawie do saméj ziemi.
— Pozdrawiający mędrca pozdrawia wspaniałość Przedwiecznego! — zawołał jękliwym i drżącym głosem. Nietylko zresztą głos jego drżał, ale drżały mu także ręce i ramiona, a gdy podniósł nieco twarz swą, błękitne źrenice jego obiegać poczęły izbę z niepokojem i zmieszaniem blizkiém obłędu.
Izaak Todros siedział jak skamieniały. Oczy tylko jego utkwiły w przerażoną twarz stojącego przed nim ryżego człowieka i po chwili dopiéro, gdy człowiek ten, w przerażeniu swém do słowa przyjść nie mogąc, milczał ciągle, mędrzec wydobył z siebie gardłowo-nosowy dźwięk i przeciągle zawołał:
— Nuu!
Szimszel podniósł ramiona i ze wsuniętą w nie głową mówić zaczął:
— Nassi! niech światłość twoja oświeci ciemności moje! Rabbi! ja wielki grzech popełniłem i serce moje drży od strachu, kiedy usta moje przed tobą grzech ten opowiedziéć mają! Nassi! ja jestem nieszczęśliwy człowiek... żona moja Ryfka zgubiła duszę moję na wieki i chyba ty, Rabbi, nauczysz mię, jak ja ją teraz od wielkiego grzechu tego oczyścić mam!
Zająknął się tu pokorny pokutnik i po chwili dopiéro zebrał się na odwagę i siły nowe.
— Nassi! ja i żona moja Ryfka, i dzieci nasze, siedliśmy zeszłego piątku do sabbatowéj uczty. Na jednym stole stała u nas misa z mięsem, na drugim stole stał garnek z mlekiem, które żona moja Ryfka dla najmniejszych dzieci naszych zgotowała. Moja żona Ryfka czerpała mleko z garnka i łyżką nalewała je najmniejszym dzieciom na miski. A kiedy ona to robiła, u niéj raz ręka zatrzęsła się i kropla mleka z łyżki upadła na to mięso, co było w misie... Aj waj! głupia kobieta! co ona zrobiła! Ona mięso strefiła i zrobiła je nieczystém...
Znowu utknął w mowie swéj trwożliwy Samson, a mędrzec, bez najlżejszego poruszenia w postawie, lub mrugnięcia okiem, zapytał:
— Nu! a co ty z tém mięsem zrobiłeś?
Zapytany głowę swą znowu bardzo nizko pochylił i, nie zmieniając postawy téj, wyjąkał:
— Rabbi! ja z niego jadłem, i żona moja, i dzieci moje z niego jadły!
Tym razem z płomiennych oczu Todrosa posypały się iskry.
— A dla czego ty nieczystości téj na śmietnisko nie wyrzucił? — krzyknął; — dlaczego ty obrzydliwością tą usta swoje i dzieci swoich zanieczyścił?
Po chwili milczenia głos pokorny, drżący, po ziemi jakby czołgający się, odpowiedział:
— Nassi! ja biedny bardzo jestem, lichą karczmę w arendzie trzymam i zarobku z niéj mam niewiele! A mam, Nassi, aż sześcioro dzieci i ojca starego, który przy mnie mieszka, i dwoje wnuków sierot, których ojciec i matka odumarli! Rabbi! mnie trudno bardzo wyżywić siebie i familią moję, i my raz w tydzień tylko, w święty wieczór sabbatu, mięso jemy! Koszerne mięso drogie... więc ja go każdego piątku trzy funty kupuję, a z tych trzech funtów jedenaścioro nas jé i siły swoje wzmacnia! Rabbi! wiedziałem ja, że przez cały tydzień my już nic do ust naszych nie włożym prócz chleba, cebuli i ogórków... to ja tego mięsa pożałowałem i, choć na niém była kropla mleka, jadłem z niego i jeść z niego pozwoliłem familii mojéj...
W ten sposób żalił się i obwiniał zarazem mizerny Samson, a mistrz słuchał go z zachmurzoném i groźném obliczem.
Potém mówić zaczął. Mówił z gniewem i oburzeniem z razu, a jednak nieruchomym i sztywnym pozostał. Szyję tylko ku wylękłemu i upokorzonemu Szymszelowi wyciągając, wpijał się weń coraz ognistszém i groźniejszém wejrzeniem. Długo, obszernie i subtelnie tłómaczył: zkąd pochodzi zakaz mieszania potraw mięsnych z mlecznemi, co o zakazie tym pisali różni Tonaici i Rabbini wielcy, i jak pisanie ich tłómaczyli, objaśniali i kommentowali późniejsi niezliczeni następcy ich; jak wielkim przestępcą jest człowiek taki, który, z zakazem tym rozmijając się, do ust swych wkładać śmie kęs mięsa, na który upadła kropla mleka.
— Grzech twój ogromnym jest w obliczu Pana! — zagrzmiał nakoniec ku stojącemu wciąż w kornéj postawie pokutnikowi, — ty, dla łakomstwa swego, zerwałeś przymierze, które Jehowa zawarł z wybranym ludem swoim, przekroczyłeś jedno z 613-tu przykazań, które spełniać powinien każdy prawy Izraelita i zasłużyłeś na to, aby na ciebie spadło przekleństwo, którém Elizeusz przeklął prześladujące go chłopięta i którém Jozue Nawin przeklinał miasto Jerichon! Ale za to, że ciało tylko twoje zgrzeszyo, a dusza pozostała wierzącą w świętość zakazu jedzenia mięsa z mlekiem, i za to, że ty z wielkim żalem do mnie przyszedłeś i przede mną upokorzyłeś się, ja ci ten ogromny grzech twój przebaczam i tylko rozkazuję, żebyście, ty i żona twoja, i dzieci twoje, przez cztery tygodnie ani mięsem, ani mlekiem ciał swoich nie karmili, a pieniądze, które wydajecie na mięso i mleko ubogim rozdali. A kiedy cztery tygodnie przejdą, dusze wasze oczyszczone zostaną z wielkiego plugawstwa, które na nich osiadło, i będziecie żyć w pokoju i pobożności razem ze wszystkimi braćmi Izraelitami. Wołajcie: niech się tak stanie!
— Niech się tak stanie! — zabrzmiały chórem głosy tych, którzy znajdowali się w izdebce i tych, którzy napełniali sionkę, i tych jeszcze, którzy, tłocząc się dokoła lepianki, chciwemi oczyma zaglądali do wnętrza jéj przez otwarte okno.
Mały, rudy Samson, oswobodzony od ciężaru tłoczącego mu sumienie w sposób straszliwy, chociaż z innéj strony obarczony pokutą czterotygodniowego postu, mającego do ostateczności obostrzyć i tak już wieczny post wszystkich dni jego, ze łzami rozrzewnienia w oczach i dziękczynnym szeptem na ustach cofnął się ku sionce i zniknął w napełniającym ją tłumie.
Wtedy Reb-Mosze wcyiągnął znowu ku stojącym pod ścianą ludziom wskazujący palec i zawołał:
— Reb-Gerszon, mełamed!
Na wołanie to z tłumu wypłynął człowiek krępy i zgarbiony, z czarnym włosem rozrzuconym w nieładzie na wielkiéj, schylonéj głowie, z twarzą chmurną i zadumaną. Był to kolega Reb-Mosza, umysłowy przewodnik Izraelskiéj dziatwy, w miasteczku blizko Szybowa położoném żyjący i nauczający. Stanął on na środku izby z grubą księgą rozwartą w obu ręku i, według zwyczaju pozdrowiwszy mistrza, zaczął w te słowa:
— Rabbi! dusza moja znalazła się dwa dni temu w wielkim kłopocie. Bachory moje czytały w świętéj księdze, że wieczorne Szemy odmawiać rozkazano jest do końca pierwszéj straży. Nu! — zapytały mię bachory moje: — a co to takiego pierwsza straż? Kto, przed kim i gdzie tę straż trzyma. — Jak oni tak zapytali się, usta moje oniemiały. A dla czego one oniemiały? Dla tego, że ja nie wiedziałem, co im odpowiedziéć mam. Do ciebie, Rabbi, przyszedłem, żeby na ciemny rozum mój spłynął promień twojéj mądrości. Powiedz ty mi, Rabbi, jakie to straże są, według których Izraelita każdy mierzyć powinien długość modlenia się swego? gdzie i przed kim są ustawione i co ja o tém powiedziéć mam bachorom moim?
Chmurny, zgarbiony człowiek mówić przestał, a zgromadzenie całe z ciekawością nadzwyczajną wlepiało oczy w zapytywanego mędrca i odpowiedzi jego czekało. Odpowiedź ta dała się słyszéć wkrótce. Nie zmieniając postawy swéj, na przód podanéj, Izaak Todros mówić zaczął:

— A jakie mogą być straże te, o które ty mnie zapytujesz? Anielskie to są straże. A gdzie Aniołowie straże te trzymają? W niebie je oni trzymają. A przed kim oni je trzymają? Trzymają je przed tronem Przedwiecznego! Kiedy dzień kończy się i zmrok zapada, Aniołowie dzielą się na trzy wielkie chóry. Pierwszy chór staje u tronu Przedwiecznego i straż przed nim trzyma aż do północy, i wtedy jest pora odmawiania modlitw wieczornych. Drugi chór przychodzi o północy i trzyma straż aż do świtu; a o świcie, kiedy kolor biały od koloru blado-błękitnego odróżnić można, przychodzi chór trzeci i straż przed
U Todrosa.
tronem Przedwiecznego trzymać zaczyna. Wtedy jest pora modlitw porannych...

Umilkł mędrzec. W tłumie ozwały się ciche cmokania i szepty, objawiające podziw i zachwyt. Gerszon mełamed jednak nie ruszał się jeszcze z miejsca swego. Ze wzrokiem wlepionym w ciężką rozwartą księgę, ozwał się znowu:
— Rabbi! spuść na ciemny rozum mój jeden jeszcze promień swojéj mądrości i rozprosz nim wątpienie, które ogarnęło duszę moję... Blizko miasteczka, w którém mieszkam, jest dwór bogatego jednego pana... Do dworu tego chodzą czasem niektóre bachory moje i różne rzeczy tam słyszą. Raz jeden bachor mój, wróciwszy ze dworu, opowiadał w miasteczku, że słyszał, jak we dworze mówiono, zkąd pochodzi grzmot. Mówiono tam, że grzmot wylatuje z nieba wtedy, gdy dwie chmury spotkają się z sobą i wypuszczą z siebie siłę jakąś, która nazywa się elektryczność. Ja o takiéj sile nigdy nie słyszałem i nie wiem, czy to prawda, że ona jest na świecie i że z niéj wielkie grzmoty powstają...
W czasie mowy téj Gerszona nieruchomy dotąd mędrzec uczynił parę niecierpliwych poruszeń, a po wargach jego, wązkich i surowych, przesunęły się szyderskie uśmiechy.
— To nieprawda! — zawołał, — takiéj siły na świecie niéma i z niéj nie powstają grzmoty. Kiedy Rzymski cesarz świątynię zburzył i lud Izraelski rozproszył się po całéj ziemi, na świecie ryknął grzmot. A zkąd on pochodził? On pochodził z piersi samego Boga, który nad gruzami świątyni swojéj i nad niedolą swojego ludu głośno zapłakał. I teraz Pan Bóg często po wspaniałości świątyni swéj i po minioném szczęściu ludu swego płacze, a kiedy On zapłacze, to łkanie Jego rozchodzi się po całym świecie wielkim grzmotem, a łzy Jego padają do morza i takie są ogromne, że morze od nich wzbiera i podnosi ziemię, która trzęsie się i ognie z siebie wypuszcza. Oto powiedziałem ci, zkąd powstają grzmoty i te wielkie trzęsienia, które ziemia znosi. Idź w pokoju i nauczaj bachorów swoich słów, które ode mnie usłyszałeś!
Z kornym pokłonem i dziękczynnemi wyrazami oddalił się i w tłum wpłynął ponury mełamed z wielką swą księgą w ręku, a w téj saméj chwili, kędyś pod samą ścianą, głośno zapłakało dziecię.
Reb-Mosze zawołał:
— Chaim pachciarz z Kamionki i żona jego Małka...
Z tłumu wyszli: mężczyzna i niewiasta. Oboje mieli twarze zbolałe i zlęknione, — niewiasta na ręku swych niosła blade, wynędzniałe dziecię. Rzucili się do kolan mędrca i, wyciągając doń obwinięte w bezbarwne szmaty, zcicha płaczące, dziecko, błagali go, aby udzielił leków na trapiącą ich zdawna chorobę syna. Todros pochylił się nad drobną, bladą twarzyczką i zatopił w nią bystre, uważne spojrzenie. Reb Mosze zaś, u komina siedząc, wlepił wzrok w mistrza i, mieszając łyżką gotujące się w garnkach zioła, oczekiwał jego rozkazów.
W ten sposób długi i z kolei zbliżali się do uwielbianego mędrca, nauczyciela, lekarza i niemal proroka swego, ludzie najróżniejsi, zadający mu najróżniejsze pytania i zanoszący doń prośby. Był tam pomiędzy innymi strapiony małżonek jakiś, który, wiodąc ze sobą żonę swą młodą i hożą, prosił wielkiego rabbina, aby uczynił nad nią rodzaj próby bożéj, za pośrednictwem tak zwanéj wody zazdrości, po wypiciu któréj niewiasta, podejrzana o niewierność małżeńską, umrzéć musi natychmiast, jeśli jest winną, a zdwojoną pięknością i zdrowiem rozkwitnie, jeśli podejrzewano ją niesłusznie. Któś inny zapytywał, co czynić trzeba, jeśli pora modlenia się zaskoczy człowieka w podróży, a on ku wschodowi twarzy swéj obrócić nie może tak, jak przykazaném jest, bo ze strony téj wiatr wielki wielką chmurę kurzawy w oczy mu niesie! Znaczna téż była ilość takich, którzy, skarżąc się, płacząc i biadając nad nędzną dolą swoją, błagali mędrca, aby proroczém okiem swém rzucił w przyszłość i oznajmił: rychło-li nadejdzie radosny dzień Messyaszowy, dzień wyzwolenia, spoczynku i obfitości?
Większość jednak ludzi, zgromadzonych w chatce i dokoła niéj, nic nie żądała, żadnych nie zanosiła próśb i nie zadawała pytań, lecz przybyła tu i dusiła się w ciasnocie niezmiernéj dla tego tylko, ażeby módz odetchnąć tém samém powietrzem, którém oddycha pierś uwielbionego mędrca, napoić uszy swe słowami wychodzącemi z ust jego, a oczy światłością bijącą z jego oblicza.
Widać téż było, że Izaak Todros czuł i rozumiał wysokość stanowiska swego. Sprawował on czynności swe z powagą niezachwianą, z niezmordowaną gorliwością i cierpliwością niezmąconą. Nie odtrącał od siebie nikogo, nikomu niczego nie odmawiał. Gromił, objaśniał, tłómaczył, opowiadał, pokuty zadawał, leków udzielał, postawy swéj nieruchoméj ani na chwilę nie zmieniając i zatapiając tylko w twarze zbliżających się doń ludzi oczy swe surowe lub zadumane. Parę razy, gdy w izdebce rozległy się najżałośniejsze skargi i prośby o prorocze przepowiednie dnia Messyaszowego, czarne te jak noc i płomienne jak namiętność, oczy, zaświeciły wilgotną powłoką. Kochał snadź lud ten, którego żałośliwe zwierzenia i jęki łzą oblewały mu surową źrenicę. Chwilami téż bujne krople potu spływały po żółtém czole jego, a pierś, strudzona długiém mówieniem, ciężko oddychać zaczynała. Podartym rękawem odzieży ocierał pot z czoła, wzmagał się na siły nowe i wiódł daléj dzieło nauczania, karcenia i pocieszania ludu. Pracował ciężko myślą, pamięcią, wyobraźnią i piersią, z głębokiém poczuciem obowiązku, z żarliwą wiarą w zbawienność i świętość trudu swego, z najwyższą bezinteresownością człowieka, który nie potrzebował dla siebie nic, prócz czarnéj lepianki, odziedziczonéj po przodkach, szczupłéj strawy codziennéj, dostarczanéj mu rękoma wiernych, i téj lichéj, brudnéj, podartéj odzieży, która od dziesiątka lat już może osłaniała chude ciało jego.
Przez synagogalny dziedziniec tymczasem przechodził człowiek śpieszący się widocznie i kogoś w tłumie szukający.
Był to Ber, zięć Saula. Przejrzał on bacznie mnogie twarze ludzi otaczających lepiankę rabbina, wparł się do natłoczonéj sionki i, dostrzegłszy nakoniec stojącego w progu izby Meira, pociągnął go za rękaw od surduta.
Młody człowiek, obudzony z ołowianéj zadumy, która pogrążała go w nieruchomość kamienną, obejrzał się i zamyślonym wzrokiem spojrzał na stojącego za nim krewnego.
— Chodź ztąd! — szepnął mu Ber do ucha.
— Ja nie mogę ztąd iść, — również cicho odpowiedział Meir. — Ja mam ważny interes do rabbina i czekać tu będę, aż ludzie ci wszyscy rozejdą się, ażeby z nim pomówić...
— Chodź! — powtórzył Ber i ujął za ramię opornego młodzieńca.
Meir targnął się niecierpliwie, ale Ber powtórzył raz jeszcze: — Chodź! jeżeli zechcesz, przyjdziesz potém, jak ci ludzie rozejdą się... ale ja wiem, że nie zechcesz...
Wyszli obaj z natłoczonéj chaty. Ber, śpiesznie idąc i milcząc, wiódł towarzysza swego w oddaloną stronę obszernego podwórza, kędy panowała samotność zupełna. Tu, ścianą Bet-ha-Midraszu zakryci przed tłumem kupczącym na rynku i w znaczném oddaleniu od tego drugiego tłumu, który oblegał chatę Rabbina, pewnymi być mogli, że nikt rozmowy ich nie podsłucha.
Meir oparł się plecami o ścianę budowy, Ber stanął przed nim i, milcząc jeszcze, wpatrywał się weń przez chwilę.
Powierzchowność Bera była jedną z tych, około których miliony ludzi obojętnych przejść-by mogło, nie zauważywszy jéj nawet, lecz w któréj oko bacznego i myślącego człowieka odkrywało cechy zaciekawiające i ciekawości godne. Czterdziestoletni, szczupły, ze staranną czystością, jakkolwiek ze ścisłą téż wiernością starym przepisom i zwyczajom ubrany, z rzadkim, jasno-płowym zarostem i jasnemi miękkiemi włosy, nosił on na twarzy swéj, bladawéj i delikatnie zarysowanéj, wyraz szczególnego zobojętnienia jakiegoś, lenistwa i senności, które znikały i ustępowały przed ruchliwém, nerwowém ożywieniem wtedy tylko, gdy rzecz szła o kombinacye i działania interesowe. Po-za zobojętnieniem jednak i sennością, baczne oko odkryćby mogło utajone, spodnie niby warstwy uczuć i charakteru. Było cóś marzycielskiego i cierpiącego zarazem w oczach jego wielkich, szeroko rozwartych, o błękitnéj źrenicy, obleczonéj szklistą powłoką. Tęsknoty jakieś zaznane i stłumione przemocą, pragnienia jakieś niezaspokojone i w głębiny piersi zepchnięte, malowały się w zarysie warg jego cienkich, pojętnych i noszących na sobie piętno kamiennéj jakby rezygnacyi. Niekiedy na czole białém i gładkiém powstawały mu dwie poprzeczne bruzdy. Wywoływały je może wspomnienia jakieś odległe, lecz wiecznie bolące, bo w chwili, w któréj zjawiały się, Ber dotykał dłonią piersi swéj i krótkie, urywane westchnienie podnosiło mu ramiona. Widać było, że w przeszłości człowieka tego odegrał się kiedyś dramat cichy, nikomu w całéj swéj pełni nieznany, lecz którego rozwiązanie, pogrążając w senność wolę i myśl jego, w piersi mu pozostawiło wiecznie zamierające i wiecznie odradzające się echa...
Teraz stał on naprzeciw młodzieńca, którego przemocą prawie wyprowadził z tłumu i długo wpatrywał się mu w twarz szklistém swém, cierpiącém okiem.
— Meir! — rzekł nakoniec, — dziad twój Saul miał, godzinę temu, długą rozmowę z synem swoim Abramem. On gości swoich porzucił, ażeby z nim rozmawiać, i mnie rozmowy téj słuchać kazał, bo chciał, żeby słowa z ust jego wychodzące i słuchające ich sumienie syna jego, świadka we mnie miały. Bądź już spokojny, Meir. Stryj twój do wielkiego grzechu tego i wstydu, które niezadługo staną się, należéć nie będzie...
— Staną się! — z uniesieniem przerwał Meir, — one nie staną się! ja tak zrobię, że one nie staną się!
Uśmiech, niewesoły wcale, przeleciał po ustach Bera.
— Ty tak zrobisz! — zaśmiał się zcicha. — A jak ty to zrobisz? Ja domyśliłem się, że ty rabbinowi o tém mówić chcesz i szukałem ciebie, żeby ostrzedz cię i nieszczęście od głowy twojéj odwrócić. Ty myślałeś sobie, że jak ty rabbinowi cały interes rozpowiesz, on zaraz zerwie się i krzyknie, aby nikt brzydkiéj rzeczy takiéj robić nie śmiał. Jeżeliby on tak zrobił, wszyscy byliby mu posłuszni, to jest prawda, — ale on tego nie zrobi...
— Dla czego on tego nie zrobi? — zawołał Meir.
— Dla tego, że on na interesach takich nie zna się.
Uśmiechnął się znowu i mówił daléj:
— Żebyś ty jego spytał się, jakie jedzenie czyste jest, a jakie nieczyste? czy w sabbat można świecę objaśniać i chustką do nosa biodra swoje opasywać? czy, siadając do jedzenia, błogosławić trzeba pierwéj wino, albo chleb? albo żebyś ty jego zapytał się, jak dusze ludzkie przechodzą z ciała do ciała? ilu Jehowa wypuścił z siebie Sefirotów, i jak te Sefiroty nazywają się? i jak układać trzeba litery imion Bozkich, żeby z nich słowa wielkich tajemnic ułożyły się, i kiedy nadejdzie dzień Messyaszowy, i co w tym dniu dziać się będzie?... on na te wszystkie zapytania twoje znalazłby odpowiedzi długie i uczone. Ale jak ty jemu opowiadać zaczniesz o gorzelniach, podatkach, o dworach pańskich i tych zamiarach, które na nie źli ludzie mają; on wytrzeszczy na ciebie oczy i będzie ciebie słuchał, jak słucha człowiek głuchy, bo on wszystkiego tego nie rozumie i dla niego, za księgami temi, z których on mądrość swoję czerpie, cały świat jest jako pustynia, okryta ciemną nocą!...
Meir pochylił głowę.
— Ja czuję, że ty prawdę mówisz, — rzekł, — a jednak, żebym ja zapytał się jego: czy wolno jest dla własnéj korzyści krzywdzić niewinnego człowieka?
Ber odpowiedział:
— On-by ciebie zapytał się: a kto jest niewinny człowiek? — Izraelita, czy Edomita?
— Edomita! — echowym głosem odpowiedział Meir.
Spojrzał w górę, jakby namyślał się; wzruszył ramionami, jakby czemuś dziwił się wewnętrznie; a potém zatopił wzrok w twarzy Bera.
— Ber! — wyrzekł, — czy ty Edomitów nienawidzisz?
Zapytany wstrząsnął przecząco głową.
— Nienawiść przykra jest sercu, — odpowiedział. — Kiedyś... jak ja młody byłem... chciałem nawet pójść do nich i zawołać: ratujcie! Teraz kontent jestem, że nie zrobiłem tego i ze swoimi zostałem, ale nienawiści żadnéj w sercu mojém dla nich nie mam...
— I ja nie mam, — żywo potwierdził Meir. — A czy ty myślisz, — zapytał, — że Kamionker ich nienawidzi?
— Nie, — zaprzeczył Ber, — on tylko doi ich jak krowy i ma dla nich wzgardę za to, że oni interesów swoich nie pilnują i pozwalają, żeby on ich oszukiwał.
— A Todros czy ich nienawidzi? — zapytał jeszcze Meir.
— Tak; — energiczniéj niż kiedy potwierdził Ber, — Todros ich nienawidzi. A dla czego on ich nienawidzi? Bo on nie żyje w tym samym czasie, co my wszyscy... on żyje ciągle w tym czasie, w którym Rzymski cesarz świątynię Jerozolimską zburzył i lud Izraelski z Palestyny wygnał, i w którym Żydów palili na stosach i po całéj ziemi gnali. On oddycha, jé i chodzi teraz, ale myśli i czuje tak, jak gdyby żył 2000 i 1000 lat temu. On nic nie wié o tém, że od śmierci przodka jego, Todrosa, co z Hiszpanii tu przybył, mnóstwo lat płynęło ciągle, jak wielka i bystra rzeka, i że na téj rzece pływali mądrzy i dobrzy ludzie, przynoszący światu mądre i dobre rzeczy, i że od tego dalekiego czasu świat zmienił się, a ludzie, którzy nienawidzili i prześladowali jedni drugich, ręce sobie do zgody podali... On nic nie wié, co na świecie dzieje się... nu! jak on ma wiedziéć? on od urodzenia swego nigdy z Szybowa nie wyjeżdżał, a oczy jego nie widziały innych książek, jeno te, które mu po dziadach, pradziadach zostały, — i żadnego człowieka z innego narodu, jak tylko z narodu Izraelskiego.
Meir słuchał i głową z lekka wstrząsał, jakby w myśli swéj potwierdzał słowa towarzysza.
— To ja nie mam po co do niego iść... — rzekł po chwili namysłu.
— Ja dla tego szukałem ciebie, ażeby ci to powiedziéć, — odparł Ber. — On nie zabroni Kamionkerowi krzywdzić dziedzica Kamiońskiego, bo jemu będzie zdawać się, że dziedzic Kamioński pochodzi z narodu Idumejczyków, który wojował z Jozuem, albo z narodu Rzymskiego, który bałwanom kłaniał się i świątynię Jerozolimską zburzył, albo z narodu Hiszpańskiego, który, 500 lat temu, bardzo Żydów udręczał... On nawet z tobą rozmawiać nie zechce, bo ty w jego oczach kofrimem, niedowiarkiem jesteś, i on do tego czasu na głowie twojéj rozgniewanéj ręki swéj nie opiera tylko przez wzgląd na wielką familią twoję i tę miłość, którą lud dla dziada twego, Saula, ma. Ale żebyś ty Kamionkera przed nim oskarżył, Kamionker popchnąłby go do zemsty nad tobą, tak, jak go już popycha Reb Mosze. Meir! bądź ty ostrożny! zguba twoja niedaleko! uciekaj ty od niéj!
Meir na przestrogę tę nic nie odpowiedział.
— Ber! — wymówił, — ja temu bardzo dziwuję się, ale mnie się zdaje, że w człowieku tym głupim, złym i mściwym, mieszka wielka dusza... On bardzo cierpliwy, dnie i noce siedzi nad księgami swemi... on litościwy! oczy jego łzami zachodzą, jak przed nim ludzie biedni skarżą się i płaczą... on wszystkim do siebie przystęp daje, naucza i pociesza każdego... dla siebie nic nie chce i tak mocno... Ber! on tak mocno wierzy...
Słuchając słów tych, Ber uśmiechał się i szklistym wzrokiem swym spoglądał ku obłokom.
— Ty, Meir, tak o rabbinie mówisz, — odparł zwolna, — a co ty powiesz o tym biednym narodzie, którego ciało wyschło od głodu, którego głowy, od kłopotów bolące i od pogardy, co na niego przez dwa tysiące lat pada, nizko pochylone, a który, jak spragniony do zdroju, biegnie do rzeki mądrości, żeby z niéj pić? Ty nie pytaj się o to, czy mądrość ta prawdziwa jest, albo fałszywa, ale ty patrz na to, jak on w biedzie, w nędzy, w małych interesach żyjąc, mądrości téj pragnie... i jak on mędrców swoich czci, a tego, co za święte przykazanie ma, wiernie trzyma się? Czy tobie zdaje się, że naród ten, głupi, chciwy i brudny, wielką ma w sobie duszę?
Meir podniósł głowę. Rumieniec opłynął mu czoło, jak zwykle, gdy bywał wzruszonym.
— Izrael wielką duszę ma w sobie, i ja go kocham nad spokojność moję, nad szczęście moje i nad życie moje. Nu!...
Tu zatrzymał się przez chwilę, porywczym giestem pochwycił ramię Bera i zapytał:
— I ja wiem, czego Todrosowi braknie, żeby on ze swoją wielką duszą wielkim człowiekiem był, i czego ludowi Izraelskiemu braknie, ażeby on wielkość swoję przed światem pokazał... Trzeba, żeby myśli ich i pamięć wyszły z tych dawnych czasów, w których one zawsze mieszkają, a zamieszkały w nowych czasach, co teraz na świat przypłynęły, i trzeba, żeby o głowy ich uderzył skrzydłami swemi Sar-ha-Olam, ten anioł poznania, który jest książęciem świata!
Kiedy młody człowiek, z czołem i wzrokiem w ogniu, słowa te mówił, Ber wpatrywał się w niego głębokiém, radośném i zarazem smutném spojrzeniem. Po chwili odezwał się:
— Kiedy ja na ciebie patrzę, Meir, i kiedy ja ciebie słucham, mnie się zdaje, że ja widzę siebie samego... wtedy, kiedy mi tyle lat było, ile tobie jest teraz... Ja także tak, jak ty teraz, gniewałem się bardzo i smuciłem się... ja także chciałem...
Umilkł i dotknął dłonią piersi, bo na czole powstały mu owe dwie głębokie zmarszczki, a źrenice jego z za szklistéj powłoki spojrzały kędyś daleko... w świat, czy w przeszłość...
W ten sposób rozmawiali ze sobą dwaj ci ludzie, jeden o ścianę Bet-Midraszu oparty, drugi blizko przed nim stojący. Rozmawiali z ożywieniem, z gwałtownemi niekiedy giestami. Meira oczy płomienne były, a twarz blada; Bera czoło fałdowało się zmarszczkami, a wargi drżały lekko. I ktokolwiek z ludzi obcych światu temu, śród którego żyli, czuli i myśleli oni, patrzał teraz na nich, a treść rozmowy ich odgadywać chciał, rzekłby: kupują, sprzedają, targują się, o handlu mówią! Alboż ludzie tacy jak oni o czém inném myśléć, mówić, nad czém inném cierpiéć mogą?
Mogą. Myślą, mówią, cierpią, tylko nikt w mowy ich nie wsłuchuje się, myśli nie rozumie, cierpień odgadnąć nie pragnie. Morze to jest ogromne i tajemnicze, nie badane przez tych nawet, którzy w niém toną!
— Chodź do domu, — rzekł Ber do towarzysza swego, — dziad twój Saul wkrótce z gośćmi swymi do stołu zasiędzie i rozgniewa się, jeżeli ciebie tam nie zobaczy. I tak już wielka burza nad głową twoją wisi. Hana Witebska odniosła prezenta zaręczynowe, które dziad od ciebie córce jéj posłał, nagadała jemu przy gościach wiele nieprzyjemności i zaręczyny zerwała.
Meir uczynił niedbały ruch ręką.
— Ja tego chciałem, — rzekł, — dziada ja przeproszę... Moja głowa tém tylko zajęta, do kogo tu teraz iść...
Ber z rodzajem zdziwienia spojrzał na mówiącego.
— Jaki ty uparty jesteś! — zauważył.
Zmierzali już teraz obaj ku bramie podwórza.
Ber stanął nagle.
— Meir! — rzekł, — ty tylko do urzędników nie chodź!
Meir powiódł dłonią po czole.
— Ja poszedłbym do nich, — rzekł, — ale mnie strach zdejmuje! Jeżeli prawdę wykryją, to Kamionkera srogo karać będą, a z Kamionkerem i tych nieszczęśliwych ludzi, których on skusił... Biedni ludzie! głupi ludzie! Ja ich żałuję...
Umilkł nagle i wpatrzył się w punkt jeden. Rynkiem, nawpół już opustoszałym, przejeżdżała zgrabna najtyczanka, przez cztery dzielne konie ciągniona, a na niéj siedział mężczyzna młody, przystojny, w wykwintném ubraniu.
Meir wskazał palcem najtyczankę, która zatrzymała się przed domowstwem Kamionkera, i z oczyma szeroko rozwartemi od myśli jakiéjś, która mu nagle w głowie zawrzała, drżącym głosem zawołał:
— Ber! czy ty widzisz! to dziedzic Kamioński!

∗                ∗


Słońce zbliżało się ku zachodowi, kiedy na ganku domowstwa Ezofowiczów ukazała się gromadka ludzi żywo, uprzejmie i wesoło ze sobą rozmawiających. Byli to dzisiejsi goście Saula, którzy, uczęstowani przy gościnnym stole jego, uściśnieniami rąk żegnali stojącego pośród nich starca, za łaskę, którą okazał im, dziękowali, i z kolei po dwóch lub trzech na oczekujące ich wozy siadając, długo jeszcze zwracali się twarzami ku stojącym na ganku gospodarzom opuszczonego przez nich domu.
W bawialnéj izbie niewiasty domowe, z pomocą dziewek służebnych, sprzątały z długiego stołu liczne naczynia, chowały do szaf resztki pozostałych jadeł i napojów i zwijały starannie grubą, lecz dostatnią i czystą bieliznę.
Na rynku tymczasem targ miał się ku końcowi; przerzedzona znaczna ilość wozów i ludzi zajmowała jeszcze pewną część przestrzeni, ale zmniejszała się z każdą chwilą. W zamian dwa czy trzy domowstwa zajezdne, znajdujące się tuż przy placu, wrzały gwarem i hałasem. Ciemne, przepaściste sienie domowstw tych natłoczone były wozami i końmi wieśniaków, którzy pili, tańczyli, kłócili się i bawili w wielkich szynkowniach.
W szynkowni Kamionkera najtłumniéj było i najhałaśliwiéj. Nie dziw. Obrotny handlarz trzymał w dzierżawie kilka okolicznych gorzelni i kilkanaście karczem, kierował czynnościami i rozrządzał losami całéj armii swoich znowu dzierżawców i szynkarzy. Kilkudziesięciu ludzi, podobnych Samsonowi, który raz w tydzień kupował trzy funty mięsa, a jedenaście osób, familią jego składających, jadło z nich i siły swoje wzmacniało, (Samsonowe iście musiały być siły te!) kilkudziesięciu biedaków takich zostawało w zupełnéj od Kamionkera zależności. Wspaniałomyślnym władzcą nie był on dla nich, oni téż nawzajem wspaniałomyślnymi nie byli dla tych tłumów wieśniaczych, które topiły rozum swój i dobrobyt swych rodzin w rozlewaném rękoma ich morzu alkoolu. W ten więc sposób Kamionker trzymał w ręku swych losy setek tysięcy może rodzin wieśniaczych, do czego pomagały mu podwójne końce kredek dzierżawców jego, — szynkarzy, z kolei oczekujących od przedsiębiercy głównego polepszenia, albo ostatecznego zniweczenia, nędznych swych, brudnych, mozolnych istnień.
Nic więc dziwnego, że dokoła domowstwa Kamionkera cisnął się tłum największy wozów i koni, a w szynkowni jego piła i hałasowała największa ilość wieśniaków. Kamionker przecież nie ukazywał się tłumowi temu i sam go nie ugaszczcał. Gospodarowała tam żona jego, Jenta, rozstawiając na stołach dzbany, butelki i czarki, a dopomagały jéj dwie brzydkie, barczyste córki, sprzedające u końca jednego ze stołów obwarzanki, chały i śledzie. I ktokolwiekby wtedy patrzał na postać Jenty, chudą, podaną naprzód, obleczoną w luźną, spłowiałą suknię, i na twarz jéj uwiędłą, zgorzkniałą, żółto odbijającą od sterczącéj przy rudym czepku czerwonéj róży; ktokolwiekby widział postać tę i twarz, leniwo przesuwające się w atmosferze dusznéj od tłumnych wyziewów ludzkich i odurzającéj wyziewami alkoholicznych napojów; przypuścić-by nie mógł, że była to żona handlarza i przedsiębiercy na wielką skalę, właściciela jednéj z największych w prowincyi fortun pieniężnych.
Trudnoby téż było odgadnąć przedsiębiercę na wielką skalę i posiadacza kapitałów znacznych w rudym, małym człowieczku, który, w wyszarzanym, długim aż do ziemi surducie, z szyją ukrytą w zwojach czerwonawéj chusty, stał teraz w jednym z gościnnych pokoi domu swego, o kilka kroków zapewne od progu.
Był to ten pokój właśnie, w którym świetniały żółte, odwieczne sprzęty z podartém i brudném obiciem, a także stojące na oknach w glinianych wazonach czarne monstra roślinne.
Reb Jankiel Kamionker stał o kilka kroków od progu, a gość jego, dziedzic Kamioński, siedział na żółtym fotelu, paląc cygaro i półżartobliwym, półzamyślonym wzrokiem patrząc na Reb Jankla.
Młody pan był wysoki, słusznéj i silnéj postaci; ciemne włosy miał nad otwartém czołem, a na całéj twarzy, delikatnéj, choć pozłoconéj zlekka od skwarów letnich, wyraz łagodny, trochę dobroduszny i dość myślący.
Wesoła żartobliwość, która kiedyniekiedy świeciła w oczach szlachcica, obudzona snadź była widokiem niepozornéj postaci, piegowatéj twarzy i długich ognistych pejsów Reb Jankla. Zamyślał się zaś on chwilami dla tego zapewne, że niepozorny Rebe z długiemi pejsami rozmawiał z nim o ważnym dlań interesie.
Młody pan zresztą, z otwartém, myślącém czołem i łagodnemi usty, nic a nic nie wiedział o tém, z kim właściwie rozmawia. Stał przed nim Żyd, dzierżawca jego gorzelni, i koniec na tém. Kimże mógł on być więcéj, jak Żydem i dzierżawcą gorzelni?
Że mógł on być jeszcze czynnym i wpływowym członkiem pewnego silnie i odrębnie zorganizowanego społeczeństwa, doskonałym pobożnym, zostającym u prawowiernéj części społeczeństwa tego we czci wysokiéj, mistykiem, oczekującym nadejścia dnia Messyaszowego z wiarą taką, z jaką oczekiwali go ludzie plemienia jego przed kilkunastu wiekami; że był on uczonym i bogaczem, przed którym powstawali z głębokim szacunkiem wszyscy biedacy i prostacy narodu jego; że nakoniec około niekształtnych, piegowatych, niedobrze umytych rąk jego, obmotywały się nici licznych losów ludzkich, żydowskich i chrześciańskich: o tém dziedzic Kamioński, z myślącém czołem i łagodnemi usty, najlżejszego nie miał wyobrażenia.
To téż na myśl mu nawet nie przyszło zachęcić piegowatego, rudego Żyda, aby zbliżył się doń o parę kroków więcéj i usiadł w obecności jego. Reb Jankiel także o zbliżaniu się i siadaniu w obecności szlachcica nie myślał. Nie myślał o tém, bo w okolicznościach podobnych stanie pokorne było mu zwyczajem, po ojcach i dziadach odziedziczonym; a jednak blado-błękitne oczy jego połyskiwały niechętnie i złośliwie, ile razy młody pan zwrócił wzrok w inną stronę i wyrazu ich widziéć nie mógł. Być może, iż Reb Jankiel, nie myśląc wcale o tém i sprawy sobie z uczucia swego nie zdając, czuł przecież, jak od stojących w pokorze nóg jego ku sercu, które w codzienném życiu w wielkiéj nurzało się dumie, płynął gryzący jad otrzymanéj i wzajem oddawanéj — wzgardy, która, gdy na grunt złego serca upadnie, zasiewa nienawiść i zbrodnię.
— Nudzisz mnie, mój Janklu, z temi wiecznemi tagrami i kontraktami swemi! — niedbale i paląc cygaro mówił dziedzic Kamioński; — wstąpiłem do ciebie na chwilę tylko, ażeby mi konie odpoczęły trochę, a ty mnie już tu na dobre złapałeś...
Reb Jankiel ukłonił się szybko i giętko.
— Ja za śmiałość moję bardzo wielmożnego pana przepraszam, — rzekł z uśmiechem, — ale gorzelnia pańska otworzy się za miesiąc i ja chciałem pierwszeństwo u pana miéć...
— Dobrze! dobrze! — odparł szlachcic, — dla czegoż nie miałbym dać ci pierwszeństwa, skoro od trzech lat dzierżawisz już gorzelnię moję... ale po co tak śpieszyć... miesiąc czasu jeszcze...
— Co to szkodzi zawczasu o interesie pomyśléć? Ja woły już skupuję; a przy gorzelni wielmożnego pana sto wołów postawić trzeba. Sto wołów! czy to żart? ja takich dużych pieniędzy wydawać nie mogę, nie mając jeszcze od wielmożnego pana żadnéj pewności. Jeżeli wielmożny pan pozwoli, ja jutro do dworu przyjadę i kontrakt napiszem...
Młody pan wstał z fotela.
— Dobrze, — rzekł, — przyjedź... nie wcześniéj jednak, jak po południu, bo zrana mnie w domu nie znajdziesz.
— Wielmożny pan nocować będzie w sąsiedztwie? — zapytał Jankiel i powieki drgnęły mu nerwowo.
— W blizkiém sąsiedztwie, — odpowiedział szlachcic i chciał cóś jeszcze mówić, ale za plecami Reb Jankla, zwolna i nieśmiałą widocznie ręką poruszone, drzwi otworzyły się, a do pokoju wszedł młody Żyd, wysmukły, kształtny, czysto ubrany, z twarzą bladą i bardzo zmieszaną, a okiem gorejącém i śmiałém.
Na widok wchodzącego, Reb Jankiel instynktownym ruchem odskoczył w tył parę kroków. Po białéj i piegowatéj twarzy jego przebiegały drgnienia przestrachu.
— Czego ty tu przyszedł... — zaczął, ale głos uwiązł mu w gardle.
Młody pan za to, z obojętném na przybyłego spojrzeniem, zapytał:
— A czego chcesz, mój kochany? czy interes jaki do mnie?
— Do wielmożnego pana, — odpowiedział młody człowiek, głosem, zniżonym prawie do szeptu.
Uczynił zwolna kilka kroków naprzód, ale Jankiel zagrodził mu sobą drogę.
— Niech wielmożny pan nie pozwoli jemu rozmawiać ze sobą! — krzyknął, — niech wielmożny pan ust jemu otwierać nie pozwoli! To bardzo zły człowiek jest... on wtrąca się do wszystkiego...
Dziedzic Kamioński wyciągnął rękę i usunął z przed siebie gorączkowo giestykulującego człowieka.
— Pozwól mu mówić, — rzekł, — jeżeli ma interes jaki do mnie, czemużbym porozmawiać z nim nie miał...
Mówiąc to, patrzał uważnie na przybyłego, którego twarz, o pięknych, wyrazistych rysach, bladością wzruszenia powleczona, zaciekawiła go widocznie. Przytém obrażała go i rozśmieszała zarazem nagle powstała gwałtowność giestów i mowy Jankla.
— Wielmożny pan mnie nie zna, ale ja wielmożnego pana znam... — zaczął przybyły cichym wciąż, ciężkim głosem.
— Po co wielmożny pan znać ma łajdaka takiego, jak ty... — spróbował znowu wpaść mu w mowę Jankiel; ale dziedzic Kamioński uczynił ku niemu giest, nakazujący milczenie.
— Ja wielmożnego pana widziałem kilka razy u dziada mego Saula Ezofowicza, którego syn, Rafał, u wielmożnego pana zboże zawsze kupuje...
— Więc jesteś wnukiem starego Saula?
— Tak, ja jestem jego wnukiem.
— A Rafał Ezofowicz to twój ojciec?
— Nie; ja jestem synem Benjamina, najmłodszego z synów Saula, który, dawno już temu, umarł.
Meir wyrażał się polszczyzną łamaną nieco, lecz dość znośną. W domu dziada swego słyszał on często rozmowy prowadzone w tym języku przez przybywających tam za interesami dziedziców dóbr sąsiednich, a i stary Edomita, który uczył go czytania i pisania innego, niż hebrajskie, tym samym językiem mówił.
— Czy Rafał przysłał cię do mnie, — zapytał szlachcic.
— Nie; ja sam przyszedłem...
Milczał chwilę, jakby wzmagał się na siły i odwagę. Wzmógł się, podniósł głowę i śmielszym już nieco głosem zaczął:
— Ja przyszedłem, żeby wielmożnego pana ostrzedz przed wielkiém nieszczęściem, które źli ludzie dla pana przygotowują...
Jankiel poskoczył znowu i, rozpościerając ramiona, zasłonił go przed Kamiońskim.
— Czy ty będziesz milczał? — krzyknął, — po co ty masz wielmożnemu panu głowę turbować swojém głupiém gadaniem...
Zwracając się do szlachcica, rozpaczliwie mówił:
— To waryat jest, miszugener, łajdak...
Tym razem jednak nie Kamioński usunął już go z przed siebie, ale uczynił to Meir. Ze zdwojoną gorączką w oczach, z przyśpieszonym oddechem, odepchnął Jankla i śpiesznie mówić zaczął:
— Ten człowiek mówić mi nie pozwala, dla tego ja wielmożnemu panu prędko wszystko powiem. Niech wielmożny pan jemu nie ufa; on jest bardzo złym człowiekiem i nieprzyjacielem pana... on panu wielkie nieszczęście zrobi... niech pan jego strzeże się i niech pan domu swego strzeże, jak oka w swojéj głowie... Ja donosicielem nie jestem i dla tego przyszedłem tu, aby wielmożnemu panu powiedziéć to przy nim... On będzie mścił się nade mną, ale niech mści się... ja musiałem zrobić to, co każdy prawy Izraelita zrobić powinien... bo napisaném u nas jest: „Niech cudzoziemiec żyje pomiędzy wami, jak gdyby był zrodzon z potomków Izraelowych”, a w drugiém miejscu napisane jest: „Jeżeli milczéć będziesz, na głowę twoję spadną nieszczęścia Izraela!“
Przestał mówić, bo w piersi głosu mu nie stało. Widać było, że drżał cały i że kipiący zapał boleśnie walczył w nim z tajemną, dojmującą trwogą.
Kamioński spoglądał na mówiącego z zajęciem, ze zdziwieniem i — z uśmiechem. Tak przywykł uśmiechać się, patrząc na Żydów, że i teraz drżąca postawa Meira, zagadkowe słowa jego, a szczególniéj uczynione przezeń biblijne cytaty, piękne same w sobie, ale dziwnie brzmiące w niewprawnéj i łamanéj mowie Żyda, bardziéj śmieszyły go, niż zadziwiały i zaciekawiały.
— Jak widzę, — zaczął, — stary Saul ma wnuka uczonego w Piśmie Świętém i obdarzonego darem proroczym. Powiedz-że mi jednak, mój młody proroku, jaśniéj i wyraźniéj, jakie to nieszczęście grozi mi i dla czego ten poczciwy Jankiel, który od trzech lat jest moim dobrym znajomym, powziął nagle taką nieprzyjaźń dla mnie?
Jankiel stał teraz tuż przy fotelu, na którym siedział dziedzic, i schylony trochę ku niemu, ze słodkim uśmiechem na ustach, szeptał:
— To waryat! jemu zdaje się ciągle, że on prorokiem jest i on wszystkim ludziom różne rzeczy zawsze przepowiada, a na mnie on zły za to, że ja z niego bardzo śmieję się i drwię...
— No, to już ja śmiać się ani żartować nie będę, żeby on i na mnie zły nie był, — wesoło odparł szlachcic, a zwracając się ku Meirowi, z pewną jednak ciekawością, zapytał:
— Jakież to nieszczęście spotkać mnie może? powiedz jasno i wyraźnie, a jeżeli powiesz prawdę, zrobisz dobry uczynek i wdzięcznym ci za to będę...
Meir odpowiedział:
— Wielmożny pan żąda odemnie rzeczy bardzo trudnéj... ja myślałem, że wielmożny pan zrozumie wszystko z kilku słów... mnie ciężko o tém mówić...
Powiódł dłonią po czole, na które wystąpiło kilka kropel potu.
— Czy wielmożny pan przyrzecze mi, że, kiedy ja powiem straszne słowo, ono wpadnie w ucho pana jak kamień wpada w wodę, i że pan nie powtórzy słowa tego przed sądem, tylko sam użytek z niego zrobi? Czy wielmożny pan mnie da na to swoje słowo?

Bladość wówiącego zwiększała się i głos drżał.
Meir ostrzega Kamiońskiego przed grożącém mu niebezpieczeństwem.
Młody pan walczył widocznie pomiędzy ciekawością a wesołym śmiechem, który go napastował.

— Daję ci słowo honoru, — rzekł, uśmiechając się, — że słowa twoje wpadną do ucha mego, jak kamień do wody.
Gorejące oczy Meira zwróciły się ku Janklowi, otworzył usta, ażeby cóś powiedziéć, lecz drżały one gwałtownie i żadnego dźwięku wydać nie mogły. Jankiel, korzystając z gwałtownego wzruszenia, które, zdaje się, odebrało na chwilę młodemu człowiekowi siłę i przytomność, nagłym i sprężystym ruchem rzucił się ku niemu, pochwycił za przednie klapy surduta jego i z całéj siły popychać go ku drzwiom zaczął. Przytém krzyczał:
— Co ty do domu mego przychodzisz, żeby memu gościowi głupiém gadaniem swojém głowę turbować? To jaśnie wielmożny gość jest... wielki pan, z którym ja trzy lata już handluję i przyjaźń trzymam... Idź ztąd! idź ztąd! idź!
Meir usiłował wyzwolić się z rąk targających go i popychających; ale, jakkowiek wyższym i silniejszym był od Jankla, Jankiel posiadał większą giętkość i sprężystość ciała, a przytém dokonywał wysileń rozpaczliwych. W ten sposób obaj posuwali się ku drzwiom, a młody pan spoglądał na zapasy te z uśmiechem. Nad głową i ramionami miotającego się Jankla podnosiła się bledsza coraz twarz Meira. Nagle oblał ją płomienny rumieniec.
— Niech wielmożny pan nie śmieje się, — zawołał przerywanym głowem, — wielmożny pan nie wié, jak mnie trudno mówić... Niech wielmożny pan domu swego od ognia strzeże...
Przy ostatnim wyrazie zniknął z progu, a Jankiel, zdyszany, zmęczony, z drgającą twarzą drzwi za nim zatrzasnął.
Kamioński uśmiechał się ciągle. Nie dziw. Zapasy małego, rudego Jankla i wysokim i silnym, lecz zbyt wzruszonym, aby dostatecznie bronić się mógł, młodym Żydkiem, rozśmieszający miały pozór. Śród zapasów tych, długa odzież obudwóch zapaśników rozwiewała się szeroko; Jankiel z uniesienia i wysilenia wielkiego podskakiwał i przysiadał; Meir drżał cały tak, jakby się bardzo lękał, i niezgrabnemi ruchami odpychał przeciwnika. Tworzyło to obraz śmieszny, tém śmieszniejszy, iż składali go ludzie, z których śmiać się ogólnym jest i odwiecznym zwyczajem.
Jakim zresztą sposobem młody szlachcic zrozumiéć mógł tajemny, a bynajmniéj niekomiczny sens odgrywającéj się przed nim sceny? Kiedy rozmawiał z Meirem, czy wiedział, kto właściwie stał przed nim? Młody to Żydek był, łamanym i zabawnym językiem mówiący, wnuk kupca i sam przyszły kupiec zapewne. Kimże-by innym mógł być, jeśli nie młodym, dość zabawnym Żydkiem i przyszłym zapewne kupcem? Że był on duchem szlachetnym, zbuntowanym przeciw głupotom i nieprawościom wszelkim, duchem aż do rozpaczy stęsknionym za swobodą i wiedzą; że przychodząc tu, dokonywał aktu wielkiéj odwagi i krokiem tym gubił całą przyszłość swoję: młody pan najlżejszego o tém nie miał wyobrażenia. Alboż istnieją pomiędzy Żydami duchy szlachetne, zbuntowane przeciw złemu, wysoką tęsknotą rozebrane, odważne?
Po chwili jednak dziedzic Kamioński przestał usmiechać się i, patrząc na Jankla, zapytał:
— Wytłómacz-że mi teraz, co to takiego było i co to za człowiek?
— Ach! co to było i co to za człowiek? — powtórzył Jankiel, który w mgnieniu oka pozór spokojności odzyskać zdołał. — Było to głupstwo, za które ja wielmożnego pana bardzo przepraszam, że ono pana w domu moim spotkało; a ten człowiek jest waryat... On bardzo zły był i ze złości zwaryował...
— Hm, — rzekł Kamioński, — nie wygląda jednak całkiem na waryata. Ładną ma twarz i wcale roztropną...
— On bo i niezupełny waryat... — zaczął Jankiel, ale przerwał mu Kamioński:
— Wnuk to Saula Ezofowicza? — zapytał z zamyśleniem.
— On wnuk Saula, ale dziadek bardzo jego nie lubi...
— Lubi czy nie lubi, ale rodzonego dziada pytać się o niego darmo...
— I owszem, niech wielmożny pan zapyta się... — wykrzyknął Kamionker, a oczy świeciły mu tryumfem. — Niech pan i stryjów jego zapyta się... to ja zaraz pobiegnę, i stryja jego, Abrama, tu przyprowadzę...
— Nie trzeba; — rzekł krótko szlachcic.
Wstał i zamyślił się. Spojrzał potém na Jankla bystro i uważnie. Jankiel spotkał spojrzenie to śmiałém okiem. Milczeli obaj chwilę.
— Słuchaj, Janklu! — rzekł Kamioński, — jesteś człowiekiem niemłodym, zamożnym kupcem, ojcem rodziny; powinienem więc ufać ci więcéj, niż młodzikowi, którego pierwszy raz w życiu widziałem i który zresztą waryatem być może... Jednak w tém cóś być musi... ja o młodego człowieka tego rozpytać się muszę...
— Niech wielmożny pan rozpytuje się; — ze wzgardliwém wzruszeniem ramion rzekł Jankiel.
Kamioński po dość długiéj chwili namysłu zapytał:
— Czy wasz sławny rabbin jest teraz w miasteczku?
— A gdzie on ma być? on od urodzenia swego nigdy z miasteczka nie wyjeżdżał.
— Stateczny człowiek, — uśmiechnął się znowu Kamioński, i wziął ze stołu zgrabną swą czapeczkę.
— No, Janklu, — rzekł, — prowadź mię do rabbina... choćbym się nie dowiedział nic ciekawego, zyskam przynajmniéj to, że choć raz w życiu rabbina waszego zobaczę...
Jankiel z pośpiechem drzwi przed wychodzącym gościem otworzył i wraz z nim na plac, zupełnie już prawie pusty, wyszedł.
Przez plac przechodził w téj chwili Eli Witebski i, spostrzegłszy Kamiońskiego pana, z uśmiechem pełnym uprzejmości ku niemu pośpieszył. Kamioński téż powitał go grzecznie. Zewnętrznym wyglądem swoim przynajmniéj, światowy kupiec, bardziéj od innych mieszkańców miejsca tego, zbliżonym był do téj odmiany rodu ludzkiego, która nosi nazwę ucywilizowanéj.
— Wielmożny pan do miasteczka naszego zawitał. Czy za interesem jakim?
— Nie, przejeżdżam tylko.
— A dokąd wielmożny pan teraz dąży?
— Do rabbina waszego, panie Witebski.
Witebski zdziwił się.
— Do rabbina? a czego wielmożny pan od niego chce?
— Śmieszna historya! mój Witebski! Ot, powiedz mi, czy znasz wnuka Saula Ezofowicza?
— Którego? Saul ma wielu wnuków!
— Jak mu na imię? — przez ramię ku Janklowi rzucił pan.
— Meir! Meir! ten niegodziwiec! — zakrzyczał Kamionker.
Witebski skinął głową na znak zrozumienia.
— Nu! — zaczął z łagodnym i pobłażliwym uśmiechem, — niegodziwcem on nie jest. Młody jeszcze... poprawić się może... Ale niespokojną głowę ma... to prawda...
— Cóż? miszugiener trochę? — zaśmiał się pan, żartobliwym giestem palec do czoła swego przykładając.
— Nu, — odpowiedział Eli, — waryatem on także nie jest... młody, porozumnieje jeszcze... ale teraz on wielkie głupstwa wyrabia — to prawda! Oni mnie dziś nieprzyjemności wielkich narobił... aj! aj! co ja przez niego zmartwienia i kłopotu miałem i będę jeszcze miał!..
— Tak więc, — rzekł Kamioński, — rodzaj to jest półgłówka i złośnika, który sam nie wié, czego chce, i wszystkim przykrości sprawia?
— Pan zgadł! — odpowiedział Witebski i zaraz dodał: — ale on młody jeszcze, z niego kiedyś porządny człowiek może być...
— Co znaczy, że teraz nie jest porządnym człowiekiem...
— Proszę wielmożnego pana tędy, — rzekł w téj chwili Jankiel, wskazując dziedzicowi bramę synagogalnego dziedzińca.
— A gdzież jest mieszkanie waszego rabbina?
Kamionker wyciągnął palec ku przytulonéj do ściany świątyni ciemnéj lepiance.
— Jakto! — zawołał szlachcic, — w téj chacie?
I zmierzał ku chacie, ale z Janklem już tylko; Witebski bowiem, spostrzegłszy, że zanosi się na jakąś sprawę ważną, może i przykrą, z ukłonami i uśmiechami szybko synagogalny dziedziniec opuścił.
Drzwi chaty rabbina zamkniętemi już były, ale u otwartego jéj okna stało jeszcze ludzi kilkunastu, z cicha pomiędzy sobą rozmawiających, i od czasu do czasu we wnętrze chaty rzucających nieśmiałe spojrzenia. Ale we wnętrzu chaty panowało już milczenie głębokie, i ktokolwiekby widział wprzódy, jak mozolnie i niezmordowanie Izaak Todros pracował przez długi szereg godzin, przypuściłby niezawodnie, iż teraz używał on spoczynku w śnie lub bezczynności zupełnéj. Przypuszczenie takie byłoby grubą omyłką. Z wyjątkiem kilku krótkich godzin nocnych, w których sypiał snem tak przerywanym i trudnym, jakim bywa zazwyczaj sen ludzi o wytężającym się wciąż umyśle i rozdrażnonych nerwach, Izaak Todros nie spoczywał nigdy. Było to żyjące wcielenie pracy niezmordowanéj, namiętnéj, nieznającéj co to zniechęcenie, płynące ze zwątpienia jakiegokolwiek, albo trwożliwéj o własne zdrowie i życie dbałości. I teraz także, po całodzienném przebywaniu w upalnéj i dusznéj atmosferze, sprawionéj w ciasnéj chacie jego ogromnym natłokiem ludzi, po długiém wysilaniu myśli i piersi, rabbin Szybowski nie legł na twarde łoże swe, ani wyszedł za miasteczko, kędy świeżość i cisza owiaćby mogły czoło jego, oblane potem i zmięte trudami mozołu; ale pozostał na téj saméj ławie, na któréj siedział od wczesnego ranka, i tylko, księgę wielką przed sobą rozwarłszy, wczytywał się w nią pilnie, nabożnie, bezpamiętnie. Księgę tę zresztą, jak wszystkie inne, które posiadał, przeczytał on już tyle razy, że umiał ją na pamięć prawie, od początku do końca. Czytał ją jednak ciągle, bo z za wyrazów jéj błyskały mu coraz nowe sensy i tajemnice, a on ku ostatecznemu pojęciu sensów tych i odkryciu tajemnic dążył wszystkiemi siłami ducha swego, palącego się w ogniu mistycznych wiar, marzeń i pragnień.
Reb Mosze za to spoczywał, choć także niezupełnie. Siedział on w kątku izby, na ziemi, łokcie opierał na podniesionych kolanach, brodę chował w dłonie, a wzrok zatapiał nieruchomo w twarzy mistrza, schylonéj nad księgą. Była to kontemplacya taka, z jaką mnich chrześciański wpatruje się w obraz świętego patrona zakonu swego, z jaką wpółdziki murzyn przygląda się fetyszowi, wystruganemu z drzewa, z jaką miłośnik i badacz natury spogląda w przestrzeń usianą miryadami świecących ciał niebieskich. W oczach Reb Mosza, wlepionych w twarz wielkiego rabbina, malowały się: uwielbienie, podziw i miłość.
Nagle otworzyły się drzwi izdebki i za progiem jéj ukazał się dziedzic Kamioński. Zatrzymał się tam chwilę i rzekł do idącego za nim Jankla:
— Zostań tu, panie Janklu; ja sam rozmówię się z panem rabbinem.
Rzekłszy to, pochylił głowę, aby przestąpić próg drzwiczek, zbyt nizkich dla wysokiéj i okazałéj jego postaci.
Przestąpił próg i pytającém okiem powiódł dokoła.

Naprzeciw niego, u czarnéj od pyłu i brudu ściany, siedział na ławie człowiek w nędzném odzieniu, z czarnemi jak noc włosami i brodą, z twarzą pomarańczowego prawie koloru, którą podniósł przy wejściu jego z nad księgi o zżółkłych, odwiecznych kartach. Nad czołem człowieka tego, nizkiém i przerzniętém kilku grubemi poprzecznemi zmarszczkami, sterczał w półkole zmięty daszek czapki, na tył głowy zsuniętéj, a oczy jego, czarne i gorejące, z osłupieniem zdumienia utkwiły w twarzy przybysza.
Kamioński u rabbina Todrosa.
W kącie izby, nizko przy ziemi, szarzała druga jeszcze postać ludzka, ale na nią młody pan przelotne tylko rzucił spojrzenie. Na myśl mu nawet nie przyszło, aby człowiek siedzący na ławie, z dziurami na rękawach odzieży i osłupiałym wyrazem w oczach, był tym właśnie rabbinem Szybowskim, którego sława, rozchodząc się po świecie żydowskim na wiele mil dokoła, oderwanemi, niewyraźnemi echami wnikała w świat chrześciański.

Zbliżył się tedy do człowieka tego i dość grzecznie zapytał: czy może widziéć się z Szybowskim rabbinem.
Odpowiedzi nie było żadnéj.
Siedzący na ławie człowiek wyciągnął tylko ku niemu długą, żółtą szyję i szerzéj jeszcze otworzył oczy i usta. Osłupienie, a może i inne téż nagle doznane uczucie, rzuciło na całą powierzchowność jego wyraz ogłupiałości, do idyotyzmu niemal posuniętéj. I nie dziw wcale, że Izaak Todros podobnie piorunującego doświadczył wrażenia na widok stojącego przed nim szlachcica. Pierwszy to był Edomita, który progi jego przestąpił, odkąd on sam w progach tych żył; pierwszy, którego zblizka ujrzały oczy jego i który przemówił doń dźwiękami, rozlegającemi się w uszach jego obco zupełnie, niezrozumiale, a nieledwie dziko. Gdyby Anioł Metatron, niebieski patron i obrońca Izraela, albo nawet wódz i naczelnik szatanów zjawił się przed nim, byłby on mniéj zdumionym i przerażonym; z nadprzyrodzonemi bowiem jestestwami wiązały go ścisłe, jakkolwiek nie bezpośrednie stosunki. Badał i znał pochodzenie ich, naturę, właściwości i czynności wszelkie. Ale ten okazały, wysoki człowiek, w obrzydliwém ubraniu, które do kolan nie sięgało mu nawet, z białém, jak u niewiasty, czołem swojém i niezrozumiałą swą mową, z jakich stron przybywał? po co przychodził? czego chciał? Idumejczykiem-że był on? Filistynem? srogim Rzymianinem, który zwyciężył mężnego Barkobeka? albo co najmniéj, Hiszpanem, który mordował słynną rodzinę Abrabanelów, a i przodka jego, Todrosa, bezecnie z kraju swojego wygnał?
Kamioński oczekiwał chwilę odpowiedzi na pytanie swe, a nie doczekawszy się jéj, zapytał powtórnie:
— Czy mogę widziéć się z Szybowskim rabbinem?
Tym razem, na dźwięk podniesionego nieco głosu jego, postać ludzka, szarzejąca w kącie izby, poruszyła się i powstała zwolna. Reb Mosze, z otwartemi od zdziwienia usty i osłupiałym, w twarz przybysza utkwionym wzrokiem wysunął się na światło i gardłowo, przeciągle wymówił:
— Ha?
Na widok człowieka tego, odzianego z pierwotną i niesłychaną już gdzieindziéj prostotą, po całéj twarzy Kamiońskiego dziedzica drgnęły i rozbiegły się, szybko jednak powstrzymane, uśmiechy.
— Mój panie! — zwrócił się do Reb Mosza, — czy człowiek ten głuchy jest i niemy? Dwa razy pytałem go już o Szybowskiego rabbina, a odpowiedzi żadnéj nie otrzymałem.
Mówiąc to, wskazywał Todrosa, który teraz zwolna zwrócił się ku mełamedowi i, wyciągając ku niemu szyję, zapytał:
— Wos sagt er? Wos wyl er? (co on mówi? czego on chce?)
Reb Mosze, zamiast odpowiedzi, szerzéj jeszcze otworzył usta, a w téjże chwili za otwartém okienkiem ozwały się szmery i szepty. Kamioński spojrzał ku okienku i zobaczył, że było ono całe napełnione twarzami, spoglądającemi w głąb’ izby z zewnątrz. Twarze te były ciekawe i nieco przelęknione. Kamioński zwrócił się ku nim z zapytaniem:
— Czy tu mieszka rabbin Szybowski?
— Tu! — odpowiedziało głosów kilkanaście.
— A gdzież on?
Kilkanaście palców wskazało człowieka, siedzącego na ławie.
— Jakto! — zawołał szlachcic, — człowiek ten jest tym waszym sławnym i mądrym rabbinem?
Twarze, zapełniające okno, rozpromieniły się szczególną błogością jakąś i oczyma dawały znaki twierdzenia.
Widać było, że Kamiońskiego ogarniała wielka chęć śmiechu, którą jednak powstrzymywał jeszcze.
— A to kto? — zapytał, wskazując Reb Mosza.
— Nu, — odpowiedziało mu z okna parę głosów, — to jest mełamed, bardzo mądry i pobożny człowiek!
Kamioński zwrócił się znowu do Todrosa.
— Szanowny panie rabbinie, — rzekł, — chciałbym chwil kilka pomówić z panem bez świadków.
Todros milczał grobowo. Oddech jego tylko stawał się coraz śpieszniejszym, a oczy coraz płomienniejszemi.
— Panie mełamedzie! — rzekł szlachcic do bosonogiego człowieka w grubéj koszuli, — czy to może u was dzień taki, że rabbinowi waszemu mówić nie wolno?
— Ha? — przeciągle zapytał Reb Mosze.
Kamioński, wpół śmiejąc się, wpół z gniewem, zawołał ku stojącym za oknem ludziom:
— Dla czego oni nie odpowiadają?
Długie nastąpiło milczenie. Twarze, napełniające okno, spoglądały ku sobie z widoczném zakłopotaniem.
— Nu! — ozwał się któś śmielszy, — oni nie rozumieją tego języka, którym pan gada!
— A jakiż język do licha rozumiéć oni mogą! —
— Nu, — odpowiedział ten sam co wprzódy głos, — oni umieją tylko po żydowsku!
Kamioński szeroko roztworzył oczy. Nie chciał wierzyć uszom własnym. Śmiech go ogarniał, ale zarazem téż i nieokreślony gniew jakiś.
— Jakto! — zawołał, — oni nie rozumieją języka kraju, w którym żyją?
Milczenie.
— Nu, — rzekł nakoniec któś z okna, — nie rozumieją.
W głosie, który krótki wyraz ten wymówił, dźwięczała téż głucha jakaś niechęć.
W téjże chwili Izaak Todros porwał się z siedzenia swego, stanął, wyprostował się, podniósł obie ręce nad głowę i śpiesznie bardzo mówić zaczął:
— Przyjdzie taki dzień, że Messyasz w ptasiém gnieździe, które w raju zawieszoném jest, obudzi się i na ziemię zejdzie. Wtedy na całym świecie rozpostrze się wojna ogromna, Izrael stanie naprzeciw Edomu i Izmaela, a Edom i Izmael, zwyciężeni, u nóg jego położą się, jako ścięte cedry.
Wymawiając wyrazy: Edom i Izmael, mówiący wyciągnął wskazujący palec swój ku stojącemu na środku izby Edomicie. Giest ten jego groźny był i uroczysty; groźnie i namiętnie płonęły mu oczy; piersią pochwycił szybko powietrze i z wybuchem głosu powtórzył raz jeszcze:
— Edom i Izmael położą się u nóg Izraela, jako złamane cedry, a ogrom pomsty Pańskiéj spadnie na nich i zetrze ich w proch.
Teraz koléj nierozumienia przyszła na stojącego pośrodku izby Edomitę. Podobnym on był wprawdzie do smukłego i silnego cedru, ale nie do takiego wcale, który wkrótce uledz ma katastrofie rozsypania się w proch. Przeciwnie, był on bliższym coraz katastrofie homerycznego roześmiania się, któréj szczęśliwie, choć z niemałém wysileniem, unikał dotąd.
— Co on mówi? — zapytał ludzi, tłoczących się w oknie.
Odpowiedzi nie było. Wszyscy stali z oczyma wlepionemi w mówiącego mędrca, a na ciemnéj, okrągłéj twarzy mełameda rozlewał się już wyraz niewysłowionego zachwytu.
— Moi kochani! — zawołał Kamioński, — powiedzcie mi, co on mówił?
Głos jakiś z okna, gruby i chropowaty, ale dziwném jakby szyderstwem, dziwną jakby żądzą odwetu nabrzmiały, odpowiedział pytaniem:
— Jasny pan nie zrozumiał?
Pytanie to naiwne, dziwaczne, niesłychane, położyło kres silnéj woli młodego pana. Szafirowe oczy jego zaświeciły nieposkromioną wesołością, a z piersi wybuchnęła długa, głośna gamma śmiechu.
Ze śmiechem tym zwrócił się ku wyjściu.
— Dzicy ludzie! — zawołał we drzwiach. Idąc synagogalnym dziedzińcem śmiał się wciąż i coraz więcéj, a ludzie, którzy cisnęli się ku oknu rabbina, poodwracali teraz głowy i ścigali go wejrzeniami, pełnemi zdumienia i dotkliwéj, głębokiéj obrazy.
Nie dziw. Młody pan śmiał się, a pomimo śmiechu, w głębi piersi czuł głuchy gniew i urazę, bo mędrcy Izraelscy, których widział przed chwilą, wydali się mu ludźmi dzikimi i wysoce komicznymi, a nie rozumieli nawet języka ziemi téj, któréj powietrzem oddychali, a płodami żywili się od wieków. Ludzie zaś, cisnący się do chaty rabbina, ścigali go wzrokiem niechętnym aż do nienawiści prawie, bo śmiechem swym zbluźnił on temu, co oni najgoręcéj miłowali i czcili najwyżéj. Biedni mędrcy Izraelscy i czciciele ich, którzy ścigali Edomitę nienawistnemi spojrzeniami! Biedny Edomita, śmiejący się z Izraelskich mędrców i ich czcicieli! Lecz najbiedniejsza, o! najbiedniejsza ziemia, któréj synowie, po wspólnéj wiekowéj podróży, nie rozumieją wzajem mowy ani ust ani serc swoich!
W bramie synagogalnego dziedzińca Jankiel Kamionker znalazł się obok młodego dziedzica.
— No, panie Jankiel, — zawołał dziedzic, — mądrego i uczonego rzeczywiście macie rabbina!
Jankiel nie odpowiedział na to nic i zaczął zaraz mówić o przyszłorocznéj dzierżawie Kamiońskiéj gorzelni. Zdawałoby się, że tak lekceważył wszystko co zaszło, iż zapomniał już nawet o tém. Kamioński nie zapomniał, ale jedyném wrażeniem, które pozostawiło mu wszystko, co słyszał i widział, było zdziwienie, połączone z wesołością. Młody prorok, rozgniewany na proroka Jankiel z długiemi pejsami, rabbin nie znający żadnego innego języka nad żydowski, i towarzysz jego ubrany z pierwotną prostotą, — wydawali mu się naprzemian to niezrozumiałymi, to oburzającymi, to śmiesznymi. Pilno mu było o doznanéj w żydowskiém miasteczku przygodzie opowiedziéć krewnym i przyjaciołom, do których jechał. Jakże głośno i serdecznie śmiać się będzie z opowiadania jego rumiany i dobroduszny pan Andrzéj! Z jak wdzięcznym uśmiechem na różanych ustach wysłucha go córka p. Andrzeja, prześliczna Jadzia, o któréj wdzięcznych uśmiechach od wielu już tygodni i miesięcy dziedzic Kamioński marzył, jak wierny o raju!
Myśląc o uśmiechu prześlicznéj Jadzi, młody pan wskoczył na nejtyczankę swą, a spojrzawszy ku zachodniéj stronie nieba, zawołał:
— O! jakżeście mię długo tu zatrzymali!
Skinął potém głową ku Janklowi i krzyknął na furmana:
— Ruszaj!
Dzielna czwórka siwków porwała zgrabny, kawalerski powozik, który jak błyskawica przemknął przez plac miasteczka i zniknął w złotych kłębach kurzawy.
Na zachodniéj stronie nieba gasły zwolna jaskrawe obłoki, przezroczysty zmrok sierpniowego wieczoru spuszczał się na miasteczko i szarawym cieniem napełniać zaczynał bawialną izbę Ezofowiczów. W izbie téj rozlegały się przed chwilą zgiełkliwe krzyki i kłótnie, wśród których wzbijał się najgłośniejszy i najzapamiętaléj mówiący głos Rebe Jankla. W sposób rozmaity: powolnie i gwałtownie, gniewnie i pojednawczo odpowiadali mu liczni członkowie rodziny, którą rudy Jankiel osypywał skargami, wyrzutami i groźbami. Poczém skarżący się i grożący człowiek, drżąc cały od gniewu, a może i trwogi, wypadł z domowstwa i pędem wielkim pobiegł ku mieszkaniu rabbina, a kilku ludzi, w izbie pozostało, siedziało i stało długo w milczeniu i bezruchu zupełnym, tak, jakby gniewne lub kłopotliwe myśli, w głowach ich powstałe, każdego z nich przykuły do miejsca.
Saul siedział na żółtéj kanapie z głową schyloną i rękoma nieruchomo złożonemi na kolanach, i ciężko, boleśnie, głośno wzdychał. Dokoła niego, otrząsłszy się nakoniec z zadumy i wzruszenia, siedli na stołkach: Rafał, Abram i Ber. Przysunęły się téż cicho i za mężami swemi usiadły żony Rafała i Bera, niewiasty lubione i poważane w rodzinie. W kącie izby szarzała jedna jeszcze postać ludzka. Był to młodziutki Chaim, syn Abrama, a serdeczny przyjaciel Meira, którego obecności nikt nie spostrzegał.
Saul pierwszy przerwał milczenie.
— Gdzie on poszedł? — zapytał.
— Do rabbina na skargę, — odpowiedział Abram.
— On Meira przed sąd duchowny powoła... — zauważył Rafał.
Saul zakołysał się i jęknął:
— Aj! aj! biedna głowa moja! tegoż ja doczekałem się na starość moję, ażeby wnuk mój przed sądem stawiony był, jak rozbójnik jaki albo oszust!
— On jako donosiciel przed sądem stanie, — z uniesieniem zawołał Abram i prędko, gwałtownie mówił daléj.
— Tate, z Meirem cóś zrobić trzeba. Ty myśl i rozkazuj, co z nim zrobić. Tak dłużéj nie może być. On siebie i synów naszych zgubi, a całéj familii naszéj wstydu i szkód wielkich narobi. Tate! ludzie i tak już gadają, że ród Ezofowiczów ciągle wydaje z siebie ludzi takich, którzy Zakon Izraelski rękoma swemi podkopywać chcą i do domu Izraelowego wprowadzać fałszywe bogi!
— To jest prawda. Ja sam słyszałem takich ludzi, którzy mówili, że ród Todrosów i ród Ezofowiczów są jak dwie rzeki, z których jedna płynie w tył, a druga naprzód. One ciągle spotykają się z sobą i walczą, która którą pod ziemię zepchnąć ma. Gadanie to ucichło było i zapomnieli o niém ludzie. Teraz znowu zaczęło rozchodzić się po świecie. Winien temu Meir. Tak dłużéj być nie może. Trzeba z nim cóś zrobić. Ty, tate, myśl o tém i rozkazuj, a my rozkazania twoje do skutku przyprowadzimy.
Wśród niepewnych świateł szaréj godziny widać było, jak na pomarszczone policzki Saula wybijały się ceglaste rumieńce.
— Co z nim zrobić? — zapytał po długiéj chwili milczenia, a głos jego podobnym był do stłumionego łkania.
— Trzeba jego bardzo srogo ukarać! — zawołał Abram.
Rafał wyrzekł:
— Trzeba jego jak najprędzéj ożenić!
Ber, który milczał dotąd, ozwał się.
— Trzeba jego ztąd wysłać.
Saul namyślał się długo, potém odpowiedział:
— Wszystkie wasze rady niedobre są. Karać bardzo srogo ja jego nie mogę. A coby na to powiedziała dusza ojca mego, Hersza, którego drogami on chce chodzić, a którego sądzić mnie nie wolno? Ożenić jego prędko ja także nie mogę, bo dziecko to nie takie jest, jak wszystkie. Harde i zuchwałe ono jest i w kajdany okuć się nie da. On już zresztą tak splamiony i srogiemi naganami cały okryty, że jemu żaden bogaty i uczony Izraelita córki swojéj za żonę nie da...
Tu głos Saula zadrżał znowu upokorzeniem wielkiém. Tegoż doczekał się, że wnuka jego, najulubieńszego niegdyś ze wszystkich, żadna już z dostojniejszych rodzin Izraelskich za syna swego przyjąć nie zechce!
— Wysłać jego ztąd, — mówił daléj, — ja także nie mogę... bo mnie strach, żeby on na szerokim świecie nie wygnał do reszty z serca i głowy swojéj wiary swoich ojców... Ja jestem teraz tak, jak ten wielki i uczony rabbin, o którym takie pisanie jest, że miał on syna bezbożnego bardzo, który pod sekretem od niego chazar (wieprzowinę) jadł. Ludzie radzili jemu, żeby on syna tego w świat wysłał i biedzie a tułaczce srogiéj w ręce oddał. Ale on powiedział: niech syn mój przy mnie zostanie i na zmartwioną postępowaniem jego twarz moję patrzy ciągle, bo widok ten serce jego miękkiém i posłuszném zrobić może, a sroga bieda przemieni je w twardy kamień...
Umilkł Saul i wszyscy milczeli. Milczenie to przerywały tylko od czasu do czasu westchnienia dwóch niewiast, siedzących za mężami swymi. W izbie ciemniało coraz.
Po chwili przyciszonym nieco i nieśmiałym jakby głosem Ber mówić zaczął:
— Pozwólcie, ażebym ja dziś przed wami otworzył serce moje. Ja rzadko mówię, bo ile razy mówić chciałem, na mnie spadały dawne przypomnienia z mojéj młodości, a głos mój odzywał się z pod nich, jak z pod ziemi, i najcichszym był ze wszystkich głosów w familii naszéj. Ja więc przestałem mówić i doradzać i patrzałem tylko żony mojéj, dzieci i interesów moich. Ale teraz znów mówić muszę. Na co tu tak długo myśléć o tém, co z Meirem zrobić? Dajcie jemu swobodę. Pozwólcie jemu iść w świat, a gniewem waszym, ani wtrąceniem go w biedę srogą nie karzcie go. Co on zrobił? On wszystkie przykazania synajowe wiernie pełnił i nauki świętéj pilnie uczył się, a wszyscy bracia i wszystkie siostry w całéj familii jego, i nawet ubogi, prosty lud, co w nędzy i ciemnocie żyje, kochają go, jak duszę własną. Czego wy od niego chcecie? za co wy jego karać macie? co on złego zrobił?
Przemówienie to Bera, wypowiedziane wpółleniwym a wpółnieśmiałym głosem, wywarło na wszystkich obecnych silne wrażenie. Żona jego Sara, przelękniona widocznie, ciągnęła go za rękaw od surduta i szeptała mu w ucho: — Szaa! szaa! Ber! na ciebie będą gniewać się za zuchwałe słowa twoje!
Saul kilka razy podniósł głowę i kilka razy pochylił ją znowu. Możnaby rzec, że wdzięczność dla Bera walczyła w nim i z obrazą i gniewem. Porywczy Abram zawołał:
— Ber! twoje własne grzechy przez usta twoje przemówiły! Ty ujmujesz się za Meirem, bo sam byłeś taki, jakim on teraz jest!
Rafał wyrzekł ze zwykłą sobie powagą:
— Ty, Berze, mówiłeś o przykazaniach synajowych i powiedziałeś, że Meir przeciw nim nie zgrzeszył. To jest prawda. Tylko ty zapomniałeś, że Zakon Izraelski nietylko na tych dziesięciu przykazaniach stoi, co je Mojżesz na Górze Synai od Pana usłyszał, ale jeszcze i na 613-tu, które wielcy Tanaici, Amoraici, Gaonowie i rabbini w Talmudzie zapisali. My posłusznymi powinniśmy być nie 10-ciu, ale 613-tu przykazaniom, a Meir talmudowych przykazań wiele naruszył...
— On wiele grzechów popełnił! — zawołał Abram, — ale największy grzech jego jest ten, którego on dopuścił się dzisiaj. On brata swego Izraelitę przed cudzym człowiekiem oskarżył, głowę jego wielkim niebezpieczeństwom poddał i naruszył jedność i przymierze Izraelskiego ludu! A co z nami stanie się, jeżeli my jeden drugiego przed cudzymi ludźmi skarżyć będziem? A kogoż my kochać i bronić będziem, jeżeli nie braci naszych, co są kością naszych kości i krwią naszéj krwi? On więcéj pożałował cudzego człowieka, niż brata swego Izraelity, niechże jemu za to...
Nagle, namiętny i zapalczywy człowiek ten mowę swą urwał, umilkł i z otwartemi jeszcze usty nieruchomym jak posąg pozostał. Siedział on naprzeciw okna i w okno to wpatrywał się osłupiałym wzrokiem.
— Co to jest? — zawołał nakoniec drżąym głosem.
— Co to jest? — powtórzyli za nim wszyscy obecni i wszyscy, z wyjątkiem Saula, powstali z miejsc swoich.
W izbie, ciemnéj przed chwilą, widno zrobiło się tak, jak gdyby na placu miejskim zapłonęło tysiące pochodni i światło swe do wnętrza domowstwa obfitemi strugami wlewało. Pochodnie to były w istocie, ale nie na placu miejskim, tylko kędyś o parę wiorst daléj płonące, i nie wnętrze domowstwa Ezofowiczów tylko, ale całą firmamentu połowę oblewające morzem jaskrawéj światłości.
Wśród nagle rozbłysłego woków nich oświetlenia, mężczyzni stali pośrodku izby nieruchomi, oniemiali, wpatrzeni w słupy ogniste, rozpływające się po niebie coraz szerzéj... coraz wyżéj...
— Jak on prędko zamiaru swego dokonał! — wyrzekł Abram.
Nikt nie odpowiedział.
W miasteczku, cichém przed chwilą, odzywać się zaczęły gwary i hałasy. Żadna w świecie ludność tak łatwo i prędko, jak Izraelska, nie daje się porywać wrażeniom wszelkiego rodzaju. Tym razem wrażenie silném być musiało. Budził je żywioł potężny, roznoszący po ziemi zniszczenie, a po niebie prześwietne blaski. To téż słychać było, jak ze wszystkich ulic i uliczek miasteczka, z tententem stóp śpiesznie biegnących, z szumami wzburzonych jakby strumieni, tysiączna ludność płynęła ku zamiejskim polom. Za oknami Ezofowiczów plac czerniał cały od płynącego w jednym kierunku tłumu tego i wrzał gwarem najrozmaitszych zapytań i przypuszczeń. Lecz po nad gwarem tym rozległo się kilka donioślejszych głosów:
— Kamionka! Kamionka! — zawołali ludzie, lepiéj od innych z miejscowością obznajomieni.
Herste! herste! Kamioński dwór! — pochwycił cały chór głosów.
— Aj! aj! taki wielki dwór! taki piękny dwór!
Były to ostatnie wykrzyki, które, nad tłumem szumiącym za oknami wzbijając się, wniknęły do wnętrza domu Ezofowiczów. Potém tłum ten przepłynął plac, oddalił się ku krańcowi miasteczka, a odgłosy stąpań i rozmów jego odzywały się zdaleka już tylko i niewyraźnie.
Wtedy stary Saul powstał z kanapy i z twarzą zwróconą ku oknu stał długo, nieruchomy i milczący.
Zwolna potém podniósł ręce, które drżały trochę i drżącym téż głosem wymówił:
— Za czasów ojca mego Hersza i za czasów moich nie działy się rzeczy takie na świecie i grzechów takich pośród Izraela nie było... z rąk naszych płynęły na kraj ten srebro i złoto, ale nie ogień i łzy...
Po chwili milczenia, w głębokiéj jakby zadumie pogrążony, ze wzrokiem wciąż wpatrzonym w ogniste niebo, rzekł jeszcze:
— Ojciec mój Hersz z dziadem jego w wielkiéj przyjaźni żył... oni często rozmawiali ze sobą o ważnych interesach, a Kamioński pan, co jeszcze opasywał się pasem złocistym i długą szablę u pasa nosił, do ojca mego Hersza mówił: Ezofowicz! ty wielkie serce w sobie nosisz, i jak nasza strona górę weźmie, my ciebie na sejmie szlachcicem zrobim!... Syn jego nie taki już był, jak ojciec; lecz ze mną grzecznie zawsze rozmawiał; ja w majątku jego wszystko zboże przez trzydzieści lat zakupywałem i w każdéj jego potrzebie kieszeń swoję jemu otwierałem, bo do niéj z ziemi téj, co własnością jego była, wiele zysków płynęło... Kamiońska pani... ona i teraz jeszcze żyje... lubiła bardzo matkę moję Frejdę i raz jéj powiedziała: Pani Frejda ma w domu swoim wiele brylantów, a u mnie jest tylko jeden... Ona brylantem syna swego nazywała, który jeden u niéj był, jak w oku źrenica... tego samego syna swego, którego dom teraz w płomieniach stoi... — Wskazujący palec wyciągnął ku ognistéj łunie i grozą, czy żalem, czy zdumieniem jakiémś zjęty, umilkł, a stojący za nim Rafał z kolei przemówił:
— Kiedy ja ostatni raz w Kamiońskim dworze byłem, stara pani siedziała z synem swoim na ganku i, jak ja o interesie mówić zacząłem, ona do niego powiedziała: pamiętaj Zygmunt, żebyś ty nikomu zboża swego nie sprzedawał, tylko Ezofowiczom, bo oni są ze wszystkich Żydów najuczciwsi i najlepiéj nam sprzyjają. A potém ona mnie się zapytała: czy stara Frejda żyje jeszcze, a syn jéj Saul czy zdrów i czy dużo już wnuków doczekał się? Potém patrzała na syna swego i powiedziała do mnie: Panie Rafał! a ja żadnego jeszcze wnuka nie mam! Ja jéj grzecznie pokłoniłem się i powiedziałem: niech wielmożna pani sto lat żyje i prawnuków doczeka się! Ja kłamstwa w ucho jéj nie wkładałem. Ja jéj szczerze tego życzyłem. A dla czego jabym miał jéj źle życzyć?
Przestał mówić Rafał, a po chwili Saul, nie odwracając twarzy, zapytał krótko:
— Rafał! wiele ty lat z młodym Kamiońskim handlujesz?
— Ja z nim handluję od tego czasu, jak on wyrósł i gospodarzem zrobił się... on innego kupca, jak tylko mnie jednego, znać nie chce...
— Rafał! czy ty od niego krzywdę jaką miałeś?...
Rafał po namyśle chwilowym odpowiedział:
— Nie; ja od niego krzywdy żadnéj nigdy nie miałem. On trochę pyszny jest, to prawda — i interesów swoich nie bardzo pilnować umie... pohulać on sobie lubi, a kiedy Izraelita kłania się jemu, on głową z wysoka kiwa i za przyjaciela swego miéć go nie chce... ale u niego serce dobre jest, a słowo rzetelne, i w interesach on łatwiéj skrzywdzić się da, niż sam kogo skrzywdzi...
Stojąca za mężem Sara splotła ręce i, wzdychając, a głową kołysząc, jęknęła:
— Aj! aj! taki młody pan, a takie już nieszczęście na głowę jego zwaliło się!
— Taki piękny pan i z taką piękną panną żenić się miał! — zawtórowała żona Rafała.
— A jak on ożeni się teraz, kiedy dom jego płomienie pożrą? — rzekł Saul i dodał ciszéj:
— Na duszę Izraela spadł dziś wielki grzech!
Odpowiadając jakby słowom ojca, Rafał wymówił poważnie i zcicha:
— Na głowę Izraela spadła dziś wielka hańba!
Z kąta izby, do którego najmniéj dochodziły płynące z zewnątrz jaskrawe światła, wyszedł, wysunął się raczéj, Abram. Przygarbiony, z głową schyloną zbliżył się do ojca, drżąc na całém ciele, i rękę jego pochwycił i do ust ją swoich przycisnął.
— Tate! — rzekł, — ja tobie dziękuję za to, że ty mnie do tego należéć nie pozwoliłeś!
Saul podniósł głowę. Rumieniec opłynął mu pomarszczone czoło, energia błysnęła w przygasłych oczach.
— Abram! — rzekł głosem, który brzmiał rozkazująco, — niech tobie w ten moment dwa konie do wozu zaprzęgą. Siadaj ty na wóz i jedź prędko do tych państwa, u których Kamioński gości... Ztamtąd pożaru nie widać... jedź prędko i powiedz jemu, żeby on jechał matkę swoję i dom swój ratować...
Zwrócił się do Rafała.
— Rafał! idź ty do karczmy Jankla i Lejzora... tam kamiońscy chłopi bawią się i piją... Popędź ich, żeby jechali prędko i dom dziedzica swego ratowali...
Posłuszni jak małe dzieci, dwaj synowie Saula śpiesznie opuścili izbę; kobiety wybiegły na ganek domu, a wtedy Ber zapytał Saula:
— Tate! a co ty teraz myślisz o Merze? Czy on źle zrobił, że Kamiońskiego ostrzegł?
Saul pochylił głowę, ale nic nie odpowiedział.
— Tate! — mówił Ber, — ratuj ty Meira. Idż do rabbina i do dajonów (sędziów), i do kahalnych, i proś, żeby nad nim sądu nie czynili...
Saul długo nie odpowiadał.
— Ciężko mi do nich iść, — odrzekł nakoniec, — a najciężéj siwą głowę moję przed Todrosem pochylić... Nu, — dodał po chwili, — pójdę jutro, dziecka bronić trzeba... choć ono zuchwałe jest, a wiarę i obyczaj ojców swoich zamało szanuje i lubi...

∗                ∗


Kiedy to działo się w domu Ezofowiczów, małą łąkę zamiejską pokrywał całkiem stłoczony, czarny, falujący i szemrzący tłum. Z miejsca tego najlepiéj można było oglądać widowisko straszne a świetne. Tutaj téż zgromadziła się, ciekawością i żądzą wrażeń wiedziona, cała ludność miasteczka.
Łuna pożaru podnosiła się z za sosnowego boru. Oświetlony przez nią stał on teraz różowy cały, a tak przezroczysty, iż zda się, możnaby było przeliczyć wszystkie gałęzie, wieńczące wierzchołki gładkich drzew jego. Szeroko, w półokrąg rozlana łuna ta, szkarłatna u dołu, przechodziła wyżéj wszystkie odcienie złocistości, aż u szczytu samego rąbkiem blado-żółtym przerzynała na połowę sklepienie niebios i zlewała się z bladym jego błękitem. Wobec gorejących, przeraźliwych blasków tych, gwiazdy świeciły mdło, jak pozłacane blaszki, a odpowiadał im tylko na drugiéj stronie widnokręgu, wysuwający się z za gaju ogromny czerwony księżyc.
Wśród ludu zalegającego łąkę toczyły się liczne, skłócone rozmowy. Opowiadano tam, że Jankiel Kamionker przy pierwszym zaraz błysku pożaru, wielkim pędem poleciał do gorejącego dworu, biadając i rozpaczając głośno nad prawdopodobną stratą wódki swéj, któréj tam ilość wielką posiadał. Znaczna ilość ludzi, opowiadania tego słuchających, uśmiechała się dwuznacznie, inni wstrząsali głową z pożałowaniem nad przypuszczalnemi a ogromnemi stratami Jankla. Większość zachowywała o Janklu i wódce zagrożonéj zniszczeniem milczenie zupełne. Domyślano się snadź prawdy; tu i owdzie wiedziano nawet o niéj napewno, ale wtrącać się w sprawę, brzemienną wszechstronnemi niebezpieczeństwami, jedném choćby słowem nieostrożném, nikt nie śmiał i nie chciał.
W dobrą godzinę po pierwszém błyśnięciu na niebie ognistéj łuny zaturkotały w uliczce, przytykającéj do łąki, z szybkością nadzwyczajną toczące się koła i na łąkę wpadła najtyczanka przez czwórkę koni w pełnym galopie unoszona. Nie była to zwyczajna droga do Kamionki, nie było tu żadnéj drogi; ale jadąc tędy, dziedzic gorejącego dworu skracał sobie znacznie przestrzeń, którą miał do przebycia. Nie siedział on w zgrabnym powoziku swoim, ale stał; ręką trzymał się poręczy kozła i pochylony naprzód, oczy wlepiał w różowy od świateł bór, za którym matka jego przebywała w ogarniętym płomieniami domu jego ojców. Gdy jednak konie jego wpadły na łąkę, spostrzegł on tłoczącą się tam gęstą ludność i krzyknął na stangreta: — Ostrożnie! ludzi nie rozjedź!
— Dobry człowiek! — rzekł któś w tłumie, — w nieszczęściu takiém myślał jeszcze o tém, żeby ludziom nieszczęścia nie zrobić!
Któś inny westchnął głośno.
Kilka głów nachyliło się blizko ku sobie i zaszeptało. W tym szepcie ozwało się imię Jankla, wymówione cicho... bardzo cicho.
Było jednak miejsce jedno nie na łące, ale śród przytykającéj do niéj uliczki, gdzie rozmawiano głośno. U chaty krawca Szmula, na stojącéj pod oknami ławie, stał Meir. Patrzał on ztamtąd na łąkę czarną od ludu i na gorejącą za łąką łunę. Poniżéj otaczało go kilkunastu młodych ludzi, zwykłych towarzyszy jego. Z twarzy ich odgadnąć można było, że byli wzburzonymi do głębi. Chaim, syn Abrama, który całą przedgodzinną rozmowę Saula i synów jego usłyszał z kątka, gdzie był ukryty, opowiadał ją przyjaciołom. W uniesieniu nie hamował on głosu swego. Powtarzał każde słowo, które zamieniali pomiędzy sobą starsi członkowie rodziny, głośno i dobitnie, a towarzysze jego głośno téż i dobitnie mu potakiwali. Młode i nieśmiałe zwwykłe serca te oburzenie i wstyd uczyniły śmielszemi nieco... W chórze tym nie słychać było jednego tylko głosu, który jednak zazwyczaj odzywał się wśród niego pełnemi słodyczy i mądrości słowami. Eliezer nie stał wśród towarzyszy swych skupionych dokoła Meira, ale siedział daléj nieco, na ziemi, plecami oparty o czarną ścianę chaty. Łokcie wspierał na kolanach i z nizko pochyloną głową twarz ukrywał w dłoniach. Zdawać się mogło, że skamieniał w postawie téj, pełnéj żalu i wstydu. Czasem tylko zakołysał się w obie strony... Widać było, że miękki, marzący, trwożliwy duch ten tonął teraz cały w morzu gorzkich, rozpacznych, a może i wzmacniających, rozmyślań.
Nagle, brzegiem uliczki, pod cieniem chat i parkanów przesunął sięz szybkością nadzwyczajną wysoki i cienki cień ludzki; obok gromadki skupionéj u drzwi Szmula dał się słyszéć oddech strasznie zmęczonéj piersi jakiéjś, głośny i połączony z powstrzymywanemi jękami.
— Szmul! — wymówili młodzi ludzie.
— Cicho! — stłumionym głosem zawołał Meir i z ławki na ziemię zeskoczył. — Niech usta wasze nie wymawiają imienia nędzarza tego, ażeby głowy jego niebezpieczeństwu nie poddać... Ja tu stałem, powrotu jego czekając... rozejdźcie się ztąd i pamiętajcie o tém, że oczy wasze Szmula, wracającego z ognistéj strony tamtéj, nie widziały...
— Ty prawdę mówisz, — szepnął Aryel, — to jest biedny brat nasz!
— Biedny! biedny! biedny! — powtórzono dokoła.
Rozeszli się. Przy chacie nędzarza został tylko Meir, który u progu jéj stanął, i Eliezer, którego nic ze skamieniałości, w jaką popadł, obudzić nie mogło.
Szmul, wbiegłszy do izby, z któréj, prócz najmniejszych dzieci i ślepéj matki, powychodzili wszyscy, na brudną podłogę upadł, czołem o nią uderzył i wzdchając, łkając, przerywanemi wyrazami mówił:
— Ja niewinien! ja niewinien! ja niewinien! ja nie podpalał i naczynia z oliwą tą w ręku swoich nie trzymał! On... Jochel... wszystko zrobił... ja stał na polu i pilnował... ale, kiedy przed oczyma memi ogień błysnął... aj waj! aj waj! ja wtedy poznał, do czego ja należał...
— Cicho! — ozwał się przy biadającym nieprzytomnie człowieku głos przyciszony i smutkiem nabrzmiały. — Zamknij usta swoje, Szmulu, a ja okno twojéj chaty zamknę...
Szmul podniósł twarz i wnet ją znowu do ziemi przyłożył.
— Morejne! — zajęczał, — morejne! córki moje więcéj jak szesnaście lat mają, trzeba było za mąż je wydać! podatków ja za cały rok nie miałem już czém zapłacić!...
— Wstań i uspokój się, — rzekł Meir.
Szmul nie usłuchał. Ustami zmiatając pył z brudnéj podłogi, zajęczał jeszcze: — Morejne! ratuj mnie! Ja ze wszystkiém już ciało i duszę swoję zgubiłem!
— Ty duszy swojéj nie zgubisz i Przedwieczny na szali grzechów twoich położy nędzę twoję, jeżeli ty pieniędzy tych, któremi skusili cię źli ludzie, nie weźmiesz...
Tym razem Szmul twarz oderwał od ziemi. Twarz ta, wychudła, blada śmiertelnie, nerwowemi drganiami targana, objawiała wszechstronną, do ostatnich granic posuniętą nędzę człowieka.
— Morejne! a jak ja bez pieniędzy tych dłużéj żyć będę?
Dobre pół godziny upłynęło, zanim Meir opuścił izbę, w któréj coraz ciszéj już obwiniał się, wyrzekał i rozpaczał Szmul. Wnikający z ulicy szeroki pas jaskrawego światła oświetlał w pełni jeden z kątów ciasnéj sionki. W kącie tym, pod czarną, chylącą się ścianą, bielały dwie kozy, z których jedna stała, a druga leżała. Pomiędzy kozami, na więzi zmiętéj słomy, z rękoma wsuniętemi w podarte rękawy szaréj surduciny, z głową ozłoconą światłem pożaru, a wspartą o deskę, wystającą ostro z pod ściany, — spał Lejbele. Ani krzyk i wrzawa, ani rażące światłości niebios, ani jęki i wyrzekania ojca, nie przerwały mu snu niewinności, którym wśród dwóch kóz, przyjaciółek swych, usypiało to dziecię nędzy, ciemnoty i występku...
Nazajutrz w miasteczku całém panował ruch niezwykły. O niczém więcéj nie mówiono tam, jak o pożarze, który do szczętu prawie zniszczył dwór Kamioński; o chorobie staréj pani, którą przewieziono na prędce do dworu sąsiadów jakichś, czy krewnych; i o ogromnych stratach Kamiońskiego pana, któremu, oprócz zabudowań dworskich, spłonęła stodoła, napełniona zwiezioném już z pól zbożem.
Ażeby rozmawiać o wypadku tym, ludzie schodzili się w gromadki na placu, pośród uliczek, u progów domowstw, a gdyby kto podsłuchiwał rozmowy ciche, żwawe, toczące się pośród gromadek owych, dosłyszałby tu i owdzie formułowane pytanie:
— A co z nim będzie?
Pytanie to tyczyło się nie Kamiońskiego, lecz Kamionkera. Kamiońskiego żałowano tu i owdzie, jak tu i owdzie naganiano Jankla — lecz był to człowiek całkowicie dla ludności szybowskiéj obcy, nieznający jéj i przez nią wzajem z twarzy tylko znany; Kamionker zaś zżył się z ludnością tą od pierwszych dni swego istnienia, posiadał wśród niéj szeroką sieć stosunków interesowych i przyjaznych, a w dodatku, wobec niższéj jéj warstwy obleczony był aureolą bogactwa i prawowiernéj, żarliwéj pobożności. Nie dziw téż, iż przyganiający mu nawet — lękali się o niego.
— Czy jego będą podejrzéwać? — zapytywano tu i owdzie.
Ten i ów odpowiadał:
— Na niego żadne nie padłoby podejrzenie, gdyby Meir Ezofowicz purycowi złych myśli w głowę nie włożył...
— On zerwał jedność i przymierze Izraelskiego ludu...
— On głowę brata swego niebezpieczeństwu poddał.
— A co to dziwnego? On kofrim jest... niedowiarek...
— On na Reb Mosza rękę swoję śmiał podnieść...
— On z karaimską dziewczyną nieczystą przyjaźń trzyma...
I ci, co mówili, niechętne, groźne czasem spojrzenia rzucali na okna domowstwa Ezofowiczów.
Domowstwo to stało dnia tego milczące i martwe, jak nigdy. Okien nawet na plac wychodzących nie otworzono, choć zwykle przez wiosnę i lato bywały one otwartemi tak ciągle i szeroko, że ktokolwiek-by chciał tylko, mógłby od rana do wieczora patrzéć przez nie na życie licznéj rodziny, która nic nigdy do ukrywania nie miała.
Dnia tego jednak nikt w domu tym nie pomyślał o otworzeniu okien, ani uprzątnięciu wielkiéj izby bawialnéj, starannie zwykle uprzątanéj. Kobiety chodziły z kąta na kąt, jak nieswoje, w czepcach zmiętych nieco od częstego chwytania się rękoma za głowę, stawały przed ogniskiem kuchenném z twarzami opartemi na dłoniach i w zamyśleniu wzdychały. Sara miała nawet oczy zapłakane. Nie dziw; mąż jéj, Ber, przez cały ranek nosił na czole swém owe dwie grube zmarszczki, w których ona odgadywała nieznane i niepojęte dla niéj cierpienie, a do niéj słowa nie przemówił i siedział teraz w izbie bawialnéj z głową opartą na dłoni, milcząc i szklistym wzrokiem spoglądając z kolei na dwu braci jéj, Rafała i Abrama. Rafał pochylał wprawdzie twarz nad rachunkową księgą, ale widać było, że nie rachował, lecz o czémś ważném bardzo głęboko myślał. Od chwili do chwili podnosił oczy z nad książki i spoglądał na Bera i Abrama. Stary Saul, na żółtéj kapanie siedząc, zdawał się także zatopionym w czytaniu grubéj, nabożnéj księgi. W rzeczywistości zaś, mniéj jeszcze, niż zwykle, czytaną rzecz rozumiał, a z twarzy jego poznać można było, iż dolegało mu cóś srodze i głęboko.
U okna, na zwykłém swém miejscu, więc w poręczowym głębokim fotelu, siedziała prababka Frejda. Z pośród rodziny całéj, na niéj jednéj tylko nie znać było zmiany żadnéj. Senny uśmiech z warg jéj nie zniknął. Przymrużała powieki i podnosiła je, to budząc się, to usypiając znowu.
Zaraz po południu kobiety zasłały stół białym obrusem i poczęły ustawiać na nim stołowe naczynia.
Do izby wszedł Meir. Wchodząc otwierał on drzwi cicho i powoli, a potém stanął u ściany i spojrzeniem powiódł po wszystkich twarzach. Spojrzenie to było niespokojne, trwożne niemal i pełne głębokiego żalu. Obecne w izbie osoby podniosły nań oczy i wnet je spuściły, ale przez to jedno mgnienie oka, na młodego człowieka, nieśmiało stojącego u ściany, spadł tłoczący ciężar niemych wyrzutów. W wyrzutach tych była uraza gorzka za doświadczone troski, trwogi istnień spokojnych, których spokojowi on zagroził, srodze zagroził; była głęboka litość nad nim, ale także i daleka, niewypowiedziana jeszcze groźba odrzucenia... Jedna tylko prababka, na widok wchodzącego, podniosła całkiem mrużące się wprzódy powieki, uśmiechnęła się szerokim uśmiechem i szepnęła: — Kleiniskind!
Do jéj téż twarzy przylgnęły oczy Meira, a błysnęła w nich myśl jakaś paląca i niecierpliwa.
W téj chwili rozległ się po izbie brzęk i stuk. Z pośród gromadek ludzi, czerniejących tu i owdzie na placu i ku domowi Ezofowiczów niechętnie spoglądających, któś w jedno okno domu tego rzucił spory kamień, który rozbił szybę na drobne kawałki i, przeleciawszy nad okiem Frejdy, upadł po środku izby.
Twarz Saula oblał ceglasty rumieniec; kobiety nakrywające do stołu krzyknęły; Rafał, Abram i Ber powstawali z miejsc swych, jak poruszeni sprężyną. Wszyscy utkwili z razu widoki w rozbitéj szybie, lecz wkrótce przenieśli je na prababkę Frejdę, która wyprostowała się nagle i, patrząc na kamyk leżący pośrodku izby, bezdźwięcznym lecz głośnym szeptem swym zawołała:
— Nu! to jest ten sam kamień! Oni jego rzucali w okno domu naszego, kiedy mój Hersz z Reb Nochimem kłócił się i z cudzymi ludźmi przyjaźń chciał trzymać... to jest ten sam kamień... na kogo oni teraz jego rzucili?...
Kiedy mówiła to, wszystkie zmarszczki na twarzy jéj drżały, a oczy, po raz pierwszy od lat wielu, rozwarły się szeroko.
— Na kogo oni teraz znów kamień rzucili? — zapytała i zatoczyła dokoła źrenicą, która pociemniała i błysła.
— Na mnie, alte bobe! — odpowiedział z pod przeciwległéj ściany głos drżący niewysłowionym żalem.
— Meir! — krzyknęła prababka, nie bezdźwięcznym już szeptem, jak zwykle, ale donośnym, przeraźliwym niemal głosem.
Meir przeszedł izbę, stanął przed nią i obie jéj małe, pomarszczone ręce ujął w swoje dłonie. Spuszczał ku twarzy jéj wejrzenie pełne czułości i zarazem pytań i próśb jakichś niewymawianych ustami, a ona podnosiła ku niemu złotawe swe źrenice, które niespokojnie migotać zaczęły.
Saul wstał z kanapy.
— Rafał! — rzekł, — podaj mi płaszcz mój i kapelusz.
— Dokąd ty pójdziesz, tate? — zapytali jednogłośnie obaj synowie.
Stary z rumieńcami na twarzy, drżącym głosem odpowiedział:
— Pójdę, ażeby głowę moję przed Todrosem pochylić... Niech on nad zuchwałém dzieckiem tém sądu nie czyni, dopóki nie zgaśnie ogień gniewu, który zapalił się w duszy ludu.
Po chwili siwy patryarcha najdostojniejszéj w gminie rodziny, długim czarnym płaszczem okryty i w wysokim świecącym kapeluszu na głowie, kroczył przez plac zwolna i poważnie. Stojące na placu gromadki rozstępowały się przed nim, a składający je ludzie kłaniali się mu nizko. Któś jednak wyrzekł głośno:
— Biedny ty jesteś, Rebe Saulu, że masz takiego wnuka...
Saul na zaczepkę tę nie odpowiedział, tylko wązkie wargi jego zacisnęły się silniéj.
Dobra godzina upłynęła, zanim Saul z odwiedzin swych powrócił. Znalazł on wszystkich starszych członków rodziny swéj zgromadzonych w izbie bawialnéj. Meir był tam także; siedział on tuż przy fotelu prababki, któréj mała, sucha dłoń ściskała mocno połę odzieży jego.
Sara zdjęła płaszcza z ramion ojca.
— A co ty, tate, przyniosłeś nam ztamtąd? — zapytał Rafał.
Saul oddychał ciężko i ponuro patrzał w ziemię.
— Co ja ztamtąd przyniosłem? — odpowiedział po chwili milczenia. — Wstyd i gniew wielki przyniosłem. Serce Todrosa raduje się nieszczęściem, które przytrafiło się domowi Ezofowiczów... Uśmiechy, jak węże, pełzają po żółtéj twarzy jego.
— A co on powiedział? — zapytało parę głosów.
— On powiedział, że bezbożnemu i zuchwałemu wnukowi memu zadługo pobłażał... Reb Mosze, i Kamionker, i cały lud proszą go, żeby on nad Meirem sąd uczynił... na prośby moje on sąd ten do jutrzejszego wieczora odłożył i odpowiedział, że jeżeli Meir upokorzy się przed nim, a cały lud o przebaczenie grzechów swoich prosić będzie... na głowę jego lżejszy wyrok spadnie...
Oczy wszystkich obecnych zwróciły się ku Meirowi.
— A co ty, Meir, powiesz na to? — zapytano chórem.
Meir myślał chwilę.
— Dajcie mi trochę czasu, — odpowiedział; — może ja sobie do jutrzejszego wieczora ratunek jaki znajdę...
— A zkąd ty ratunek ten miéć możesz? — zawołano.
— Pozwólcie, żebym ja wam do jutrzejszego ranka nie odpowiadał, — powtórzył Meir.
Kiwając głowami, umilkli wszyscy. Oznaczało to milczące przyzwolenie.
W sercach wszystkich obecnych uczucia obawy i gniewu walczyły z uczuciem dumy. Gniewali się na Meira, lękali się o niego i o spokój a pomyślność całego domu swego, ale zarazem przykra im była myśl, że jeden z członków rodziny ich upokorzyć się ma przed rabbinem i ludem.
— Co-to można wiedziéć, — szepnął Rafał do brata — może on sobie radę jaką znajdzie...
— Może matka jego pokaże się jemu w nocy i nauczy go, jak on ma czynić... — zcicha westchnęła Sara.
Spóźniony obiad odbył się w głuchém milczeniu, przerywaném tylko westchnieniami kobiet i płaczem dzieci, którym matki zabraniały śmiać się i szczebiotać.
Stroskani i posępnie wyglądający członkowie rodziny z zadziwieniem spozierali od chwili do chwili na starą Frejdę, objawiającą wciąż szczególną jakąś niespokojność. Wprawdzie nie mówiła ona nic, ale nie zadrzémała w ciągu obiadu ani razu, owszem poruszała się wciąż na krześle swém, spoglądając to na stłuczoną szybę, to na Meira, to na miejsce pośrodku izby, na które przed parą godzin upadł był kamyk, rzucony z ulicy.
— Co jéj jest? — zapytywali siebie obecni zcicha i z niepokojem.
— Ona sobie coś przypomina, — odpowiadano.
— Ona czegoś lęka się!
— Ona chce coś powiedziéć, ale nie może...
Gdy powstano od stołu, dwie prawnuczki chciały, według zwyczaju, wyprowadzić Frejdę do sąsiedniéj izby i do spoczynku ułożyć, ale ona silnie stopami o podłogę wsparła się i palcem wskazała fotel swój przy oknie stojący.
Po chwili osoby, napełniające obszerną izbę, wysuwać się z niéj zaczęły jedna za drugą. Rafał i Ber wyjechali na resztę dnia do sąsiedniego dworu jakiegoś, w którym mieli do załatwienia ważny dla nich i pilny interes. Abram zamknął się w izbie swéj, ażeby oddać się rachunkom, albo może i nabożnemu czytaniu. Saul rozkazał córkom, aby w domu cicho było i, wzdychając ciężko, legł na łożu swém. Kobiety zgasiły ogień na kuchni, zamknęły zcicha drzwi bawialnéj izby i wyszły na dziedziniec, gdzie doglądały bawiących się dzieci, szyły i wiodły ze sobą ciche rozmowy.
Prababka pozostała w izbie bawialnéj i — dziwna rzecz! — choć zapanowała w koło niéj cisza głęboka, nie usnęła, nie zadrzémała nawet ani na chwilę. Siedząc w głębokim fotelu swym, patrzała ona na szybę rozbitą i powtarzała wciąż ustami, jakby coś do saméj siebie mówiła. Czasem téż zakołysała głową, obciążoną barwistym zawojem; wtedy dyamentowe spięcie zawoju zdawało się osypywać zżółkłe jéj czoło potokiem iskier, a długie kolce dzwoniły po ogniwach złotego łańcucha.
Poruszała wciąż ustami, a wkrótce i rękoma téż poruszać zaczęła. Mogło się zdawać, że z kimś niewidzialnym, z widmami może, wyłaniającemi się z własnéj pamięci jéj, toczyła żywą jakąś a trudną rozmowę. Nagle wstrząsnęła głową i wymówiła:
— Tak samo było, kiedy mój Hersz pisanie Seniora znalazł... Na niego wtedy źli ludzie kamieniami rzucali...
Umilkła, lecz łzy duże, szkliste opłynęły złotawe źrenice jéj i nieruchome stanęły pod zmarszczoną, drgającą powieką.
Wtedy z ławy, umieszczonéj pod przeciwległą ścianą, wstał Meir i, szybko przeszedłszy izbę, usiadł na nizkim stołku, o który stara kobieta nogi swe wspierała, a splatając na kolanach jéj ręce swe, zapytał:
— Bobe! gdzie jest pisanie Seniora?
Na dźwięk głosu tego, który zapewne, tak jak i twarz Meira, przypominał jéj człowieka gorąco miłowanego w dniach młodości i szczęścia, Frejda uśmiechnęła się. Nie spuściła jednak spojrzenia ku siedzącemu u kolan jéj wnukowi, lecz z za łez, nieruchomo wciąż w oczach jéj stojących, patrzała w przeestrzeń i szeptać zaczęła:
— Kiedy on pierwszy raz pokłócił się z Reb Nochimem i całym ludem, przyszedł do domu swego, usiadł na ławie smutny bardzo i zawołał do siebie żony swojéj, Frejdy. Frejda była wtedy młoda i bardzo piękna; na głowie swéj nosiła zawój biały jak śnieg, a przy ogniu stojąc, który w kuchni palił się, dzieci i sług swoich doglądała. Ale kiedy usłyszała wołanie swego męża, poszła zaraz do niego, stanęła przed nim i przemówienia jego czekała. A on wtedy zapytał się: — Frejdo! gdzie jest pisanie Seniora?...
Szept staréj kobiety umilkł. Natomiast młody mężczyzna u kolan jéj siedzący, zaciskając mocniéj splecione swe ręce, zapytał znowu:
— Bobe! gdzie jest pisanie Seniora?
Głowa kobiety, obciążona barwistym zawojem, zakołysała się zlekka, a wązkie, żółte wargi szeptać znowu zaczęły:
— On pytał się: — gdzie jest pisanie Seniora? Czy je Senior pod ziemię schował? Nie; on go pod ziemię nie schował, bo ono-by tam zgniło i zjadłyby je robaki. Czy on je w ściany domu schował? Nie! on wiedział, że ściany te ogień poźréć może? To gdzie on je schował?... Tak pytał się Hersz, a żona jego, Frejda, myślała długo nad słowami jego, a potém palcem pokazała szafę, w któréj były stare książki Seniora i powiedziała: — Hersz! mój Hersz! pisanie to tam jest!... Kiedy Frejda to powiedziała, Hersz uradował się bardzo, a usta jego wymówiły: — ty, Frejdo, rozum w głowie swojéj masz, a dusza twoja tak samo piękna, jak twoje oczy!...
Przy ostatnich wyrazach, łzy, nieruchome dotąd, zsunęły się z jéj źrenic, i po zmarszczkach twarzy spadły na usta, które, uśmiechając się do sennych wspomnień młodości i szczęścia, szepnęły jeszcze:
— I powiedział on: dobra i mądra żona droższą jest nad złoto i perły, — przy niéj serce męża spokojne!
Młody mężczyzna, u kolan jéj siedzący i w twarz jéj patrzący wzrokiem pełnym próśb i pragnienia, zapytał znowu:
— Bobe! a co Hersz z pisaniem tém zrobił?
Stara kobieta nie odpowiadała przez chwilę, poruszając ustami tak, jakby rozmawiała z kimś niewidzialnym, potém znowu opowiadać zaczęła:
— Hersz wrócił raz z dalekiéj podrży, usiadł znów na ławie bardzo smutny i do Frejdy powiedział: — Wszystko przepadło! Pisanie Seniora trzeba schować, bo ono teraz na nic się nie przyda. Frejda zapytała się: — Hersz! a gdzie ty pisanie to schowasz? Hersz odpowiedział: — Ja schowam je tam, gdzie ono wprzódy było, a ty jedna o sekrecie tym wiedziéć będziesz...
Meira oczy zaiskrzyły się radośnie.
— Bobe! to pisanie tam jest?
I wskazał na szafę ze staremi, pamiątkowemi w rodzinie księgami. Ale Frejda nie odpowiedziała mu, tylko szeptała daléj:
— On powiedział: — Ty jedna o sekrecie tym wiedziéć będziesz, a kiedy dusza twoja rozwodzić się będzie z ciałem twojém, ty powiedz o niém temu synowi, albo wnukowi twemu, który do męża twego, Hersza, najpodobniejszym będzie... A kto z synów i wnuków Frejdy najpodobniejszym jest do męża jéj, Hersza? — najpodobniejszym do niego jest Meir, syn Benjamina... on do niego taki podobny, jak podobne do siebie dwa ziarnka piasku... To moje kleiniskind! to moje najulubieńsze! Frejda jemu o sekrecie tym powie!
Meir trzymał teraz w dłoniach swych obie ręce prababki i okrywał je pocałunkami.
— Bobe! — szeptał wskazując szafę z księgami, — czy tam jest pisanie Seniora?
Ale stara kobieta i teraz jeszcze nie odpowiedziała mu bezpośrednio, tylko szeptała daléj:
— Hersz powiedział Frejdzie: — Jeżeli na syna albo wnuka twego najulubieńszego starsi w familii ręce podnosić zaczną i jeżeli na niego lud kamienie rzucać będzie, ty, Frejdo, jemu o sekrecie naszym powiedz! Niech on pisanie Seniora weźmie, na sercu swojém położy, familią swoję i majątek swój rzuci, a z niém w świat idzie, — bo pisanie to jest droższe nad złoto i perły: ono jest przymierzem Izraela z Czasem, co mu nad głową rzeką wielką płynie, i z Ludami, co piętrzą się w około niego jak wielkie góry...
— Bobe! na mnie starsi w familii ręce swe podnosić zaczęli... odemnie odwrócił lud rozgniewaną twarz swoję... ja jestem ten wnuk twój najulubieńszy, o którym tobie mąż twój, Hersz, mówił... powiedz ty mnie: czy tam, między księgami temi jest pisanie Seniora?
Szeroki, możnaby rzec, tryumfujący, uśmiech roztworzył żółte wargi Frejdy. Wstrząsała głową z uczuciem tajemnéj radości jakiéjś i szeptała:
— Frejda skarbu męża swego dobrze strzegła... ona jego przed wszystkimi, jakby duszy swojéj, broniła... Kiedy ona wdową została, przychodził do domu jéj Reb Nochim Todros i starą szafę ze staremi książkami chciał ogniowi na pożarcie dać... przychodził potém syn Reb Nochima, Reb Baruch Todros i chciał starą szafę ze staremi książkami ogniowi na pożarcie dać... ale ile razy oni przyszli, Frejda starą szafę ciałem swém zasłaniała i mówiła: To dom mój, i wszystko, co w nim jest, moje jest! A jak Frejda przed starą szafą stawała, przed Frejdą stawali synowie i synowie synów jéj i mówili: — To matka nasza, my jéj krzywdy uczynić nie damy! — Reb Nochim gniewał się i poszedł sobie... a Reb Izaak nigdy już nie przychodził, bo wiedział od ojców swoich, że dopóki Frejda żyje... staréj szafy nie poruszy nikt... Frejda skarbu męża swego dobrze strzegła i on leży sobie od tego czasu tam... i śpi sobie...
Przy ostatnich wyrazach stara kobieta wyciągnęła ku szafie oszklonéj, o kilka kroków przed nią stojącéj, pomarszczony palec swój, a śmiech cichy, śmiech wewnętrznéj radości jakiéjś, jakiegoś dziecinnego prawie tryumfu, piersią jéj zatrząsł.
Meir jednym skokiem znalazł się przy szafie, i silniejszą, niż kiedy, bo zgorączkowaną dłonią targnął zamek jéj, skruszony starością i rdzą. Drzwi szafy roztworzyły się naoścież, a z głębin jéj buchnęła chmura pyłu i, jak niegdyś biały zawój Frejdy i złote włosy Hersza, okryła białą powłoką odzież i głowę prawnuka ich... Ale on na to nie zważał i chciwe ręce zatopił pomiędzy księgi te, z których czerpali mądrość wą dwaj przodkowie jego, a wśród których krył się, namiętnie dlań upragniony, drogoskaz życia...
Ale na widok roztwartéj szafy i wylatującéj z niéj chmury pyłu, Frejda pochyliła się téż naprzód, ręce przed się wyciągnęła i zawołała:
— Hersz! Hersz! mój Hersz!
Nie był to już zwykły szept jéj bezdźwięczny, ale okrzyk głośny, wyrywający się z piersi nawskróś przeszytéj radością i bólem wspomnienia. Zapomniała o prawnuku... zdawało się jéj zapewne, że urodziwy młodzieniec ten ze złotemi włosami, osypanemi kurzawą, był cudowném, z nieznanych światów przybyłém do niéj zjawiskiem jéj męża...
Meir zwrócił ku niéj bladą twarz i gorejące swe oczy.
— Bobe! — spytał dyszącym głosem, — gdzie ono jest? u góry? na dole? W téj książce? w téj? w téj?
— W téj! — zawołała kobieta, palcem wskazując księgę, na któréj z kolei Meir dłoń swą położył. Po chwili, zżółkłe od starości, lecz bujném i wyraźném jeszcze pismem okryte, arkusze zaszeleściły pod grubą pargaminową okładką księgi. Trzymając je w dłoni, Meir upadł do nóg prababki, całował stopy jéj, kolana i ręce; co chwila téż chwytał się za głowę, a niewyraźne jakieś jęki i śmiechy drżały mu w piersiach.
Frejda uśmiechała się téż i drżącemi rękoma dotykała głowy prawnuka; lecz powieki jéj zwolna przymykać się zaczęły, na twarz całą wracał zwykły od lat wielu wyraz cichéj senności. Zmęczoną mówieniem i wspominaniem długiém, wpatrzoną jeszcze w jasne widmo młodości, które stało przed nią w srebrzystych blaskach łzy, — stuletnią tę niewiastę ogarniało znowu ciche, słodkie drzemanie — pierwsza niby łagodna fala snu wiekuistego.
Namiętne dziękczynienia i pieszczoty prawnuka budzić ją przestały. Meir schował na piersi zżółkłe arkusze i wkrótce słychać było szybki bieg jego po wschodach, prowadzących do izby, u szczytu domu umieszczonéj, a zamieszkiwanéj przez Meira i młodszych jego braci.
Przez cały wieczór potém i przez noc całą, w sporém oknie, znajdującém się pod samym już wysokim i śpiczastym dachem domowstwa, błyszczało mdławe światełko świecy i widać było przesuwające się za szybami, wchodzące do izby i wychodzące z niéj, ludzkie postacie. Z rana, o świcie jeszcze, bocznemi drzwiami domu wyszło na dziedziniec kilku młodych ludzi, którzy wnet rozproszyli się w różne strony miasteczka.
Po miasteczku téż, od samego już nieledwie wschodu słońca, obiegać poczęły wieści niewyraźne, niepewne, rozmaicie opowiadane i tłómaczone, ale zaciekawiające i wzruszające żywo wszystkie warstwy miejscowéj ludności. Zajęcia powszednie zdawały się na pozór iść zwykłym trybem, a jednak, na uboższych szczególniéj uliczkach, słychać było nieustanny szmer ludzkich rozmów, który, łącząc się ze stukiem, zgrzytaniem i szelestem rzemieślniczych narzędzi, wydawał się głuchém jakby wrzeniem, szemrzącém na dnie mrowiska. Niewiadomo zkąd, z jakiéj strony i z jakich ust wypływały i po wszystkich podwórzach, zakątkach, izbach i izdebkach rozpływały się wiadomości, domysły i przypuszczenia...
„Dziś, kiedy słońce zajdzie, a zmrok wieczorem spadnie na ziemię, zgromadzi się w Bet-ha-Kahole wielki sąd Dajonów i Kahalnych, z rabbinem Izaakiem na czele, i sądzić będzie młodego Meira Ezofowicza.“
„Jak on go sądzić będzie? jaki wyrok spadnie na głowę jego? co się z nim stanie?“

„Nie; wielki sąd nie zasiądzie już dziś w Bet-Kahole, bo kiedy słońce zajdzie i zmrok wieczoru spadnie na ziemię, zuchwały wnuk bogatego Saula przyjdzie do Bet-Midraszu, aby w obecności ludu całego upokorzyć się przed wielkim rabbinem, grzechy swe wyznać i tych, których obraził, rozgniewał lub zgorszył, o przebaczenie prosić.“
Meir dziękuje prababce za wskazanie, gdzie były ukryte papiery Seniora.
„Nie; upokarzać się przed rabbinem i grzechów swych wyznawać w pokorze przed ludem całym on nie będzie.“

„Dla czego nie będzie?“
„Ach! ach! to wielki sekret, ale o nim już wszyscy wiedzą. To taki wielki sekret, że słysząc o nim, wszystkie oczy pałają ciekawością gorączkową, wszystkie piersi drżą, aby co prędzéj wchłonąć go w siebie.“
„Młody Meir skarb znalazł!!“
„Co to za skarb? Skarb to taki, który od trzystu, od pięciuset, od tysiąca może lat, nu! od tego czasu może, jak Żydzi do kraju tego przyszli, w familii Ezofowiczów ukrywa się!“
„Skarb ten, to pisanie jakiegoś przodka ich, które on przed śmiercią swoją zrobił i dalekiemu pomostwu w dziedzictwie zostawił.“
„A co w pisaniu tém jest?“
„Nikt o tém z pewnością nie wie.“
„Wszyscy mieszkańcy ubogich uliczek o pisaniu tém słyszeli od ojców, dziadów i babek swoich, ale każdy z nich słyszał o niém inaczéj. I teraz jeszcze żyli starzy ludzie tacy, którzy o pisaniu tém cóś wiedzieli, ale każdy z nich wiedział co innego. Jedni mówili, że pisanie to pochodziło od mądrego i świętego Izraelity, który żył bardzo dawno temu, a przez całe życie o tém tylko myślał, jak naród swój bogatym, mądrym i szczęśliwym uczynić. Inni przeciwnie utrzymywali, że ów, dawno temu żyjący, przodek Ezofowiczów bezbożnikiem był, odszczepieńcem przez Gojów przekupionym, ażeby imię Izraela i Zakon jego z powierzchni ziemi zetrzéć.“
„W pisaniu tém stoi nauka: jak piasek w złoto zamieniać można i co biedni ludzie robić powinni, żeby od razu stać się wielkimi bogaczami.“
„Nie; w pisaniu tém powiedziano jest, jakim sposobem człowiek może odpędzać od siebie dyabłów, ażeby oni go nie dotykali się nigdy, a z liter Imienia Boskiego ułożyć taki wyraz, że kto go wymówi, ten będzie już mógł spojrzenie oczu swoich zapuścić wskróś nieba i wskróś ziemi...“
„Nie; w pisaniu tém powiedziano jest, co Izraelici czynić mają, ażeby nieprzyjaciół swoich w przyjaciół zamienić i z ludami wszytstkiemi, co mu wrogie są, przymierze zgody zawrzéć.“
„A któś jeszcze słyszał o tém, że w pisaniu tém stoi nauka, jak wskrzesić Mojżesza i wezwać go, aby przyszedł znowu i lud swój z niewoli, ciemności i upokorzenia wywiódł, a do krainy płynącéj złotem, mądrością i chwałą zaprowadził.
„Dla czego oni do tego czasu nie szukali i nie ogłaszali ludowi pisania tego?“
„Oni bali się; bo kto pisania tego się dotknie, tego ręce zapalą się wielkim ogniem i rozsypią się w proch.“
„Nie; kto pisania tego dotknie się, temu wkoło serca okręcą się jadowite węże...“
„Temu czoło poczernieje jak od sadzy...“
„Od tego szczęście i spokój odbiegną...“
„Na tego posypie się grad kamieni...“
„Ten na czole swém nosić będzie krwawą kresę...“
„Niegdyś... starzy ludzie, żyjący jeszcze, cóś o tém pamiętają... ojciec bogatego Saula, wielki kupiec Hersz, pisania tego dotknął się.“
„A co się jemu stało?“
„Starzy ludzie mówią, że jak on tego pisania dotknął się, jadowite węże okręciły się koło serca jego i tak go we środku kąsały, że on od tego młodo bardzo umarł...“
„A teraz pisanie to znalazł młody Meir?“
„Tak; on je znalazł i czytać je będzie w Bet-ha-Midraszu przed ludem całym, jak tylko słońce zajdzie a zmrok wieczoru ziemię okryje...“
Pomiędzy ludźmi, w ten sposób rozmawiającymi, uwijał się Reb Mosze, mełamed; zjawiał się tu lub owdzie, znikał wkrótce i znowu ukazywał się na innéj uliczce jakiéjś, śród innego podwórka, pod otwartém oknem innéj chaty. Nadstawiał ucha, przysłuchiwał się; uśmiechy przelatywały po wypukłych jego ustach, ostre błyski strzelały mu z burych, okrągłych oczu. Nie mówił przecież nic. Pokornie, a czasem i natarczywie, zapytywany przez ludzi, do których się zbliżał, milczał, albo odpowiadał niewyraźném tylko mruczeniem i posępném wstrząsaniem głową. Nie mógł mówić, bo o wypadkach i wieściach, które tak silnie poruszały umysł publiczny, nie rozmawiał jeszcze dnia tego z mistrzem swoim, z tym, któremu przez cześć najwyższą, przez wiarę fanatyczną, przez miłość namiętną i mistyczną, ciało i duszę swą w niewolę oddał. Bez wyraźnego rozkazu uwielbianego i ukochanego mistrza tego, nie mógł on ani sądów wydawać, ani haseł wykrzykiwać, ani nawet we własnéj myśli swéj o czémkolwiek rozstrzygać. A nuż słowo albo czyn jego rozminęłyby się z wolą mistrza? Nuż popełniłby błąd jaki przeciw któremukolwiek z tysiącznych przepisów?! Wprawdzie on je wszystkie na pamięć umiał, ale w nich nietylko wyraz każdy, lecz każda litera coraz innym tłómaczeniom i zastosowaniom ulegać mogła! I to również wiedział Reb Mosze, że uczonym był bardzo; cóż jednak znaczyła uczoność ta jego wobec uczoności wielkiego rabbina, któréj jasność oświecała cały świat ziemski i wnikała nawet aż do samego nieba! Jehowa lubował się, patrząc na nią, i sam siebie podziwiał za to, że mógł stworzyć dzieło tak doskonałe, jakiém był rabbin Izaak Todros.
Około południa tedy Reb Mosze, z głową i uszyma napełnionemi wszystkiém, co słyszał, wsunął się cicho do czarnéj chaty rabbina. Nie od razu jednak mógł rozpocząć z nim rozmowę. Todros rozmawiał ze starcem jakimś, którego opylona odzież objawiała, że przybywał zdaleka, a który, wspierając się na kiju, stał przed nim z twarzą pokorną i razem radosną. Starzec ten prosił rabbina o udzielenie mu szczypty ziemi, z Jerozolimy przywiezionéj.

— Ja bardzo chcę, — mówił drżącym od starości i wzruszenia głosem, —
Todros błogosławi starca przybyłego doń z prośbą o garść ziemi jerozolimskiéj.
pojechać do Jerozolimy i tam umrzéć i w ziemi ojców naszych pogrzebionym zostać. Ale biedny jestem i pieniędzy na drogę nie mam. Daj ty mi, rabbi, garstkę piasku tego, który tobie każdego roku ztamtąd przywożą, ażeby wnuki moje mogły mi ją na piersi posypać, kiedy dusza moja rozwiedzie się z ciałem. Mnie z tą garścią ziemi lżéj będzie spać w grobie; — a prawdaż-to jest, że do tych, którzy ją mają na sobie, nie zbliżają się robaki i ciał ich nie jedzą?

— To jest prawda, — odpowiedział poważnie rabbin, i, wyjąwszy garstkę białawego piasku z worka, w którym drogocenny przedmiot starannie obwiniętym był i obwiązanym, owinął ją w szmatkę papieru i podał starcowi.
Starzec przyjął dar trzęsącą się od radości dłonią, złożył na nim długi, pobożny pocałunek i schował go na piersi, za połą łachmaniastéj, cuchnącéj odzieży.
— Rabbi! — rzekł, — ja nie mam czém zapłacić tobie...
Todros wyciągnął ku niemu żółtą szyję swą i przerwał szybko:
— Zdaleka widać przybywasz, skoro o zapłacie dla Izaaka Todrosa myśléć i mówić możesz... Ja od nikogo za nic zapłaty żadnéj nie biorę; a choć wiem, że bardzo dużo dobrego braciom moim czynię, o jednę tylko zapłatę za to błagam Przedwiecznego: ażeby On dolał choć jednę jeszcze kropelkę do téj mądrości, którą już posiadam, a któréj, niesyta nigdy, dusza moja pożąda.
Starzec chwiejnym krokiem, o kiju, przybliżył się do męża tego, tak już mądrego, a tak nieustannie i namiętnie łaknącego mądrości.
— Rabbi, — westchnął starzec pobożnie, — pozwól mi pocałować dobroczynną rękę twoję...
— Pocałuj, — łagodnie odpowiedział mistrz, — ale kiedy proszący schylał się przed nim, wziął w obie dłonie głowę jego, białemi jak mleko okrytą włosami, i głośny pocałunek wycisnął na sfałdowanéj i zeschłéj skórze jego czoła.
— Rabbi! — zawołał starzec z wybuchem szczęścia w głosie, — ty dobry jesteś... ty ojciec nasz, mistrz i razem... brat!
— A ty, — odrzekł Todros, — błogosławionym bądź za to, że do późnéj starości dochowałeś wierności Zakonowi Pana i miłości dla ojczystéj ziemi naszéj, z któréj garść piasku wydawała ci się droższą nad srebro i złoto...
Obaj mieli łzy w oczach i widać było, że obaj także, widząc się dziś po raz pierwszy w życiu, przejęci byli wzajem dla siebie tkliwą, braterską i dziwnie jakoś smętną miłością.
Reb Mosze, który, oczekując na skończenie rozmowy, usiadł na ziemi, przy czarnym otworze komina, miał także łzy w oczach i po chwili dopiero, gdy Todros pozostał sam jeden, przemówił zniżonym głosem:
— Nassi...
— Haa? — zapytał mistrz, pogrążony już w zwykłéj swéj zadumie.
— U nas w mieście wielkie dziś nowiny są.
— Jakie to nowiny?
— Meir Ezofowicz pisanie przodka swego Seniora znalazł dziś je przed całym ludem czytać będzie...
Zaduma Todrosa pierzchnęła bez śladu. Wyciągnął ku mówiącemu szyję i zawołał:
— Zkąd ty to wiesz?
— Nu! cały świat o tém gada. Przyjaciele Meira od samego rana po mieście chodzą i wiadomość tę pomiędzy lud puszczają...
Todros nic nie odpowiedział. Oczy błyskały mu ostro, niemal dziko. Namyślał się.
— Nassi! czy ty jemu zrobić to pozwolisz?
Todros milczał jeszcze chwilę, potém odpowiedział stanowczym głosem:
— Pozwolę!
Reb Mosze aż drgnął cały.
— Rabbi! — zawołał, — ty jesteś najmędrszym ze wszystkich ludzi, którzy na tym świecie żyli, żyją i będą żyć... ale czy mądrość twoja pomyślała o tém, że pisanie to odwrócić może duszę ludu od ciebie i świętego Zakonu naszego?
Todros groźnie na mówiącego spojrzał.
— Ty nie znasz duszy ludu mego, kiedy tak myśléć i mówić możesz... Nie na to pradziad mój i dziad, i ojciec, i ja sam, nad duszą tą z całych sił naszych pracowaliśmy, aby ją łatwo było od nas odwrócić... Niech on pisanie to przeczyta, — dodał po chwili, — niech obrzydliwość ta wyjdzie raz z pod ziemi, gdzie ukrywała się dotąd, ażeby można było ją ogniem gniewu spalić, a prochy jéj kamieniem pogardy przycisnąć... Niechaj pisanie to czyta... on dopełni tém miary grzechów swoich i spocznie wtedy na nim mściwa ręka moja!
Przez chwilę panowało milczenie. Mistrz myślał, wielbiciel jego patrzał mu w twarz jak w tęczę.
— Mosze!...
— Co, nassi?
— Pisanie to trzeba z rąk jego wyrwać i w moje ręce oddać.
— Nassi! a jak je trzeba odebrać?
Rabbin stanowczo i mrukliwie powtórzył:
— Pisanie to trzeba z rąk jego wyrwać i w moje ręce oddać.
Człowiek skurczony u komina lękliwiéj już nieco zapytał jeszcze:
— Nassi! a kto pisanie to z rąk jego wyrywać ma?
Todros wlepił w pytającego rozognione oczy i po raz trzeci wymówił:
— Pisanie to trzeba z rąk jego wyrwać i w moje ręce oddać!
Mosze pochylił głowę. — Rabbi, — szepnął, — już ja zrozumiałem wolę twoję. Bądź ty spokojny. Jak on obrzydliwość tę przed ludem całym przeczyta, nad głową jego zaszumi taka burza, że on od niéj złamie się i w proch upadnie.
Milczeli potém obaj długą chwilę. Rabbin ozwał się znowu pierwszy:
— Mosze!
— Co, nassi?
— Kiedy on i gdzie obrzydliwość tę czytać będzie?
— On ją czytać będzie w Bet-ha-Midraszu, kiedy słońce zajdzie, a zmrok ziemię okryje...
— Mosze! idź ty zaraz do szamesa (posłańca synagogi) i powiedz mu, że rozkazanie moje jest, ażeby on szedł zaraz do dajonów i do kahalnych i ogłosił im, że kiedy słońce zajdzie a zmrok ziemię okryje, oni wszyscy zebrać się powinni w Bet-ha-Kahole na wielki sąd.
Mosze powstał i zmierzał ku drzwiom, a rabbin wstrząsnął kilka razy głową i, podnosząc rękę, zawołał:
— Biada zuchwałemu, silnemu i nieposłusznemu! Biada temu, którego naruszył trąd, i temu, który roznosi zarazę! biada mu!
Kiedy to mówił, po całéj twarzy jego rozlało się morze ciemnéj, nieubłaganéj nienawiści. A jednak przed kwadransem jeszcze twarz ta pełną była tkliwéj braterskiéj miłości; usta te wymawiały słowa łagodne i pocieszające; w oczach tych stały łzy rozrzewnienia!
Tak w jedném sercu tém mieścić się mogły zarazem łagodność i gniew, dobroć i mściwość, bezbrzeżna miłość i niezbłagana nienawiść; tak z jednego źródła tego płynąć mogły wzniosłe cnoty i posępne zbrodnie...
Tajemnic podobnych, zagadek podobnych spotka wiele ten, kto uważnie wpatrzy się w dzieje ludzkości. W ich-to łonie wyraz: miłosierdzie, dziwacznie pląta się z wyrazem: zemsta, — wyraz: bliźni, z wyrazem: wróg. One-to powielekroć dały światu widok mężów jedną ręką litościwie gojących rany ludzkie, a drugą rozpalających ogniste stosy i obracających kołą tortur... Zkąd pochodzą tajemnice i zagadki szerokich serc i ognistych umysłów tych, tak srodze rozdwojonych i zbłąkanych? — O! czytelniku! gdyby nie istniały na ziemi żywioły pewne, wtrącające w straszliwe obłędy serca i umysły ludzkie, rabbin Izaak Todros byłby może wielkim człowiekiem...
Bądźmy sprawiedliwi! Rabbi Izaak Todros byłby najpewniéj wielkim człowiekiem, gdyby nigdy nie istnieli byli ci, którzy, posługując się ogniem, torturą, — i stokroć gorszą jeszcze od nich — pogardą, zbudowali dla plemienia jego, aż do dalekich, dalekich w przyszłości pokoleń, ciasne, ciemne, trwóg i niechęci pełne, — moralne i umysłowe Ghetto!

∗                ∗


Słońce zaszło i na ziemię spływał mrok wieczora. Wielkie synagogalne podwórze mrowiło się ludnością czarną, gęstą, szemrzącą. W łonie ludności téj wrzało cóś i kipiało...
Wnętrze Bet-ha-Midraszu czerniało całe także massą stłoczonéj ludności. Widać tam było głowy starców i płowe kędziory dzieci, długie brody, czarne jak krucze pióra, jasne jak len i ogniste jak wypolerowana miedź. Głowy te poruszały się i falowały, szyje wyciągały się i podnosiły się brody, oczy pałały ciekawością i żądzą wrażeń. Wszystko to ukazywało się w pół-zmroku. Ogromna sala Bet-Midraszu oświecona była jedną tylko lampką, zawieszoną u drzwi wchodowych i jedną łojową świeczką, palącą się w mosiężnym lichtarzu na stole z białego drzewa, za którym, tuż pod wysoką, nagą ścianą, stał drewniany stołek. Było to miejsce, z którego przemawiali zazwyczaj do ludu wszyscy, którzy kiedykolwiek przemawiać doń chcieli. W Izraelu bowiem człowiek każdy, od najdostojniejszego i najstarszego do najniższego i najmłodszego, prawo głosu posiada, a Bet-ha-Midrasz jest niestartym śladem wysoce demokratycznego ducha, który przenikał niegdyś starożytne ustawy Izraela. Każdy, ktokolwiek tylko pochodzi z domu Izraelowego, posiada prawo wstępować w progi te, modlić się wśród nich, czytać, przemawiać, nauczać.
Ludzie, którzy nie wewnątrz budowy, ale dokoła ścian jéj gromadnie stali, oglądali się często ku stojącemu naprzeciw Bet-Kahołowi. W miejscu tém posiedzeń administracyjnych i sądowych władz gminy, połyskiwać téż zaczęły mdłe i nieliczne światła. Nad wchodowemi drzwiami zapalono tam lampkę, a na długim stole, szarzejącym niewyraźnie za dużemi szybami okien, ustawiono parę świec żółtych i dymiących. Po chwili, na ganek Bet-Kahołu wstępować zaczęli ludzie, całéj ludności Szybowskiéj dobrze znany, a budzący pośród niéj szacunek głęboki. Pojedyńczo albo parami przybywali tam sędziowie gminy, siwi całkiem, lub siwiejący, poważni ojcowie rodzin licznych, zamożni kupcy lub właściciele posiadłości miejskich. Liczba ich powinna była dosięgać dwunastu, tym razem przecież jedenastu ich tylko naliczono. Dwunastym dajonem w Szybowie był Rafał Ezofowicz. Pomiędzy ludem szeptano, że stryj obwinionego należéć do składu sądu nie mógł; niektórzy mówili, że nie chciał. Po dajonach przybywali kahalni, pośród których znajdowali się: Morejne Kalman, z rękoma w kieszeniach sajetowego chałatu i z wiekuistym uśmiechem miodowéj błogości na ustach, i Kamionker, którego twarz zżółkła i skurczyła się w dniach ostatnich, a wejrzenie posiadało trwożliwe i ostre błyski człowieka zagrożonego niebezpieczeństwem. Ostatni ze wszystkich ukazał się Izaak Todros. Wysunął się z nizkich drzwiczek swéj chatki i, szczupły, zgarbiony, przemknął w cieniu ścian, okrążających podwórze, tak szybko i cicho, że z tłumu nikt go prawie nie dostrzegł.
W téj saméj prawie chwili, w głębi Bet-ha-Midraszu, nad głuchym szmerem falującego ludu, rozległ się czysty i silny głos męzki:
— W imię Boga Abrahamów, Izaaków i Jakóbów, słuchaj Izraelu!

Szmer ludu wzmógł się i przeszedł w gwar, nieledwie we wrzawę. Czuć w tém było niechęci trochę, a więcéj jeszcze obawy, walczącéj z ciekawością. To téż przez długą chwilę głos człowieka, mówiącego we wnętrzu napełnionéj ludźmi budowy, mocował się z pochłaniającym go gwarem, a z pomiędzy słów
Meir odczytuje wobec gminy szybowskiéj pisanie Seniora.
jego nieliczne tylko wzbijały się nadeń i brzmiały wyraźnie. Nagle ktoś z tłumu zawołał donośnie:

— Uciszcie się i słuchajcie! albowiem powiedzianém jest: „Słuchajcie mowy wszelkiéj, czynionéj w imię Jehowy!“
— To jest prawda! — zaszemrano, — on mówić zaczął w imię Boga Abrahamów, Izaaków i Jakóbów!
I stała się cisza wielka, przerywana tylko poruszeniami tych, którzy, u drzwi i za oknami stojąc, wspinali się na palce, aby zobaczyć tego, który przemawiał.
Żaden widok niezwykły oczu ich nie uderzył. Za białym stołem, więc na tém samém miejscu, z którego często przemawiano do ludu, Meir Ezofowicz stał w postawie spokojnéj i ze spokojną również twarzą. Bledszym był wprawdzie, niż zwykle i w oczach miał blask gorącego wzruszenia, ale widać było, że wzruszenie to brało źródło nie w trwodze ni wątpliwości najlżejszéj, lecz przeciwnie — w uczuciu potężnéj wiary jakiéjś i równie wielkiéj, uszczęśliwiającéj nadziei. W ręku trzymał on kilka zżółkłych i bardzo starych arkuszy papieru, z których czytał i które podnosił niekiedy wysoko, jakby chciał ukazać oczom wszystkich, zkąd brał słowa swoje.
— „Izraelu! — zawołał w chwili, gdy gwar ustąpił przed powszechną i głęboką ciszą, — ty jesteś wielkim narodem! Ty pierwszy z pomiędzy narodów wszystkich zobaczyłeś w niebie Boga jedynego, a na ziemi usłyszałeś w huku gromów i blasku błyskawic dziesięć ogromnych słów, na których, jak na dziesięciu opokach, inne ludy, przez pokolenia wszystkie, budują wschody do słońca doskonałości! Izraelu! ślepe od urodzenia, albo pieprzem złości jest oślepione oko tego, kto patrząc na oblicze twoje, nie zobaczy staréj twéj dostojności! Suchą od urodzenia, albo wichrem z piekieł wiejącym wysuszoną jest źrenica ta, która na wielkie cierpienia, jakie ty przeniosłeś, nie wypuści z siebie łzy. Nieszczęsny jest ten, kto ustami swemi rzeknie na ciebie: nikczemny! Niech ulituje się nad nim i przebaczy mu Pan, albowiem niéma w nim téj szali sprawiedliwości, na któréj ważą się zasługi i winy narodów, ani tego światła mądrości, które pokazuje, jak z bólu i nędzy rodzą się grzechy! Izraelu! z ciebie urodził się Mojżesz z sercem gorejącym miłością, jako krzak ognisty, Dawid ze złotą harfą, piękna Ester, płacząca nad biedą ludu swego. Machabeusze z potężnemi mieczami z ciebie powstali, i prorocy, idący na śmierć z ochotą dla prawdy serc swoich. Ty, kiedy w ziemi ojców swoich żyłeś szczęśliwy, brzydziłeś się niewolą brata, na polu swém dziesiąty snop zostawiałeś łaknącym, a głos dawałeś każdemu, co przemawiać do ludu chciał i, przed Jehową jednym korząc się, mówiłeś: my wszyscy równi w obliczu Ojca naszego! A kiedy ty potém, nieszczęsny i zwyciężony, oblany krwią synów swoich, co ziemi przodków bronili, we łzach i prochu cały pomiędzy obcemi narodami stanąłeś, ty wszystkie boleści i wszystkie pogardy przeniosłeś, — a jedynemu Bogu swemu wiernym pozostałeś, a pamięci o przodkach swych nie zatraciłeś i wszystkie ludy, które kiedykolwiek gnębione i we łzach topione były, uczyłeś — jako bez broni obronić się można! Rozumnym, czystym i miłosiernym stworzył cię Pan, ludu mój; ale oto drugi tysiąc lat już przemija, odkąd nie stało ci jednéj rzeczy ważnéj: ojczyzny!...
Tu głos mówiącego zadrżał i umilkł na chwilę, drżenie téż przebiegło po zgromadzeniu całém, a potém rozległ się szept głosów stłumionych:
— Słuchajmy! słuchajmy! Pisanie to jest mądrego i dobrego Izraelity, który opowiada chwałę ludu swego!
Słuchali, a Meir Ezofowicz czytał daléj:
„Biada ludowi temu, któremu zabraknie ojczyzny! „I zejdą z okrętów wszyscy robiący wiosłem i wszyscy pływający po morzu — i przylgną do ziemi.“ Dusza narodu wszelkiego łączy się z ziemią swoją, jak dziecko z piersią matki i od niéj bierze pokarm swój, i zdrowie swoje, i lekarstwa na swoje choroby. Tak chciał i tak uczynił Pan. Ale ludzie poszli przeciw woli Jego; duszę twoję, Izraelu! oderwali od ziemi, do któréj ona przylgnęła. Jako żebrak pukałeś ty do wrót cudzych domówstw i tych, którzy plwali na cię, o zmiłowanie prosić musiałeś; głowa twoja chyliła się pod rozkazaniami praw, przeciw którym krzyczała w tobie ze wstrętu natura twoja; język twój łamał się, żeby naśladować mowy cudze; podniebienie twoje gorzkniało od goryczy, które piłeś; oblicze twe czerniało od gniewu i upokorzeń, a w piersiach twych serce kurczyło się od strachu, ażeby nie zniknęło z powierzchni ziemi imię Izraela i jedynego Boga jego, Jehowy. Aż w udręczeniach i nędzach srogich opadła z ciebie stara wspaniałość twoja, i rozmnożyły się jako gwiazdy grzechy i nieprawości twe, a Jehowa, Bóg twój, patrząc na ciebie, zapytał z gniewem: Jest-że to ten sam lud mój wybrany, którego zaręczyłem z sobą w prawdzie i łasce? Azaliż on Zakonu mego inaczéj strzedz nie umie, jeno słowami ust, które sprzeciwiają się uczynkom rąk jego? Azaliż Zakon ten widzi on tylko w ofiarach, śpiewach, modłach i kadzidłach, a nie we wstępowaniu na tę wielką drabinę, którą objawiłem we śnie słudze memu Jakóbowi, aby po wszystkie czasy wiedzieli ludzie o tém, jak wstępować trzeba do mnie, który jestem poznaniem i doskonałością!“
W tém miejscu głos czytającego pochłoniętym znowu został przez głuchy gwar słuchaczy.
— Co on takiego czyta? — zapytywano siebie wzajem. — Pisanie to złego Izraelity jest, który na lud swój brzydkie słowa rzuca! A jakież są grzechy te i nieprawości, które rozmnożyły się pomiędzy nami, jak gwiazdy na niebie? A jakoż Pana świata chwalić mamy, jeżeli śpiewy i modlitwy nasze nic w oczach Jego nie znaczą?
Bladość Meira zwiększyła się nieco, gdy uczuł, że głos jego ginąć zaczyna znowu we wzdymającéj się fali głosów mrukliwych lub strwożonych. Umilknąć nie było przecież w mocy jego. Czytał więc daléj, a w ludzie szemrzącym ciekawość przemogła wkrótce inne uczucia: uciszono się i słuchano.
Słuchano opowieści Michała Seniora, jako z rozkazu królewskiego i dla miłości téj, którą lud dla niego z razu miał, stanął on na czele spraw jego i chciał wprowadzić go na drogę nową, u końca któréj widział świtające słońce nowego dnia; jako przeszkodzono mu w dziele tém, odwrócono odeń duszę narodu, okryto go sadzą potwarzy, obrócono go w proch mizerny, po którym deptały stopy nieprzyjaciół jego.
„Szumiały w głowie mojéj myśli, których język mój wypowiadać nie miał już komu, bo opuścili mię wszyscy dawni przyjaciele i uczniowie moi! W piersi méj palił się płomień, przy którym grzać się nikt nie chciał, bo włożono w uszy ludu mego, że roznieciły go we mnie ręce szatana! Zmieniła się twarz moja, a oczy moje były, jak te smutne gwiazdy, które na świat patrzą z za grubéj chmury! Członki moje rozpadały się od niemocy, sen śmierci ogarniać mię zaczął, a z ust moich wychodziły krzyki:
„Panie świata! nie opuszczaj posłańca swego! Daj mu głos taki silny, ażeby przemówić mógł do tych, którzy nie urodzili się jeszcze; bo ci, którzy żyją, słuchać mię już nie chcą!
„Otworzyłem księgę świętą i przeczytałem w niéj: „Jeżeli ramię twoje opadnie w niemocy, walczyć będziesz jeszcze za prawdę twoję głosem swoim, miłością swoją i łzami swojemi!“
„Prawnuku mój! który pisma tego szukać będziesz i znajdziesz je, ogłoś ludowi mojemu, czego ja dla niego żądałem. Pierwszą rzeczą, któréj ja dla niego żądałem, było: zapomnienie. Czy żądałem ja, żeby zapomniał on o Bogu swoim, Jehowie, i o tém, że on Izraelem jest, — ludem, który swoję duszę ma i który, w przeszłości swéj, wielkich mężów rodził i wielkie myśli z siebie wydawał? Nie, ja nie mogłem żądać, ażeby Izrael zapomniał o tém, bo mnie samemu wspominania te miód kładą na podniebienie i serce rozszerzają. Ale ja żądałem, żeby Izrael zapomniał krzywd i boleści, których doznał od obcych narodów. „Krzywd nie pamiętaj!“ „Nie mów: Odpłacę złém za złe.“ Mar Zutra idąc spać, mówił codzień: „Przebaczam wszystkim tym, którzy mię zasmucili.“ Mar Zutra był wielkim człowiekiem.
„Kiedy zapomnisz ty, Izraelu, wtedy zbliżysz się do płomieni tych, które cudzemi nazywasz, a które do wszystkich ludzi należą. Cudze płomienie te, od których ty uciekasz w zawziętém pamiętaniu swojém, roznieca ręką swoją Sarha-Olam, anioł poznania, który aniołem nad aniołami jest i książęciem świata. Świętą jest nauka religii, ale i inne nauki któż stworzył, jeżeli nie Ten, w którym mieszka doskonałość poznania? — smacznym owocem jest rajskie jabłko, lecz czyliż innemi płodami ziemi żywić się nam nie potrzeba? „Przyjdzie taki czas, że świat cały pełen będzie wiedzy, jak pełną wody jest otchłań morza!“ Słowa te powiedział mędrzec twój, którego wyklęli mędrcy twoi. Jak nazywał się mędrzec ten? On nazywał się Mojżesz Majmonides, on był prawdziwym prorokiem, który oczy miał nie z tyłu głowy, lecz z przodu“, a patrzał nie na to, co było, ale na to, co będzie i lud swój do cudzych płomieni pędził, bo wiedział, że przyjdzie czas, w którym ten, co płomieni tych w siebie nie weźmie, w proch i błoto upadnie, a imię jego pośmiewiskiem i wzgardą stanie się dla wszystkich narodów... On był drugim Mojżeszem... on był mistrzem moim, od którego przyszły do mnie wszystkie radości i boleści moje...“
Tu czytający opuścił na stół ręce, trzymając zżółkłe arkusze, a podnosząc twarz okrytą wyrazem niewysłowionego zachwytu, powtórzył:
— On był mistrzem moim, od którego przyszły do mnie wszystkie boleści i radości moje...
Dziwna rzecz! Mistrz przodka zmarłego przed trzystu laty, był jeszcze mistrzem żyjącego dziś młodego potomka! Z jednego źródła spłynęły na obu boleści ich i radości. W sercach obu rozniecił on tę heroiczną i męczeńską — najwyższą ze wszystkich miłości ziemskich: — miłość dla idei. Tylko że potomek, czyytając słowa przodka, słowa, które rozpraszały i oświecały wszystkie dotychczasowe wątpliwości i niepewności jego, czuł samę tylko radość. Smutku ni bólu nie było w téj chwili ani śladu w sercu jego, wezbraném potężną, bo młodzieńczą wiarą i nadzieją.
Lecz w tłumie chrapliwy i zanoszący się głos jakiś zawołał:
Herste! herste! on cudze płomienie wychwala! On wyklętego kacerza drugim Mojżeszem nazywa!
Wszystkie głowy zwróciły się ku drzwiom, aby zobaczyć, kto słowa te wymówił. Był to Reb Mosze, który, u drzwwi wchodowych na ławie stojąc, całą postacią swą wyniesiony nad tłum falujący u bosych stóp jego, trząsł głową, śmiał się szydersko, a wzrokiem rozpłomienionym wpijał się w Meira. Ale ciekawość ludu nie była jeszcze nasyconą; pod łachmaniastą odzieżą wiele serc było przyśpieszoném tętnem nieokreślonego, niepojętego im samym, wzruszenia.
— On ustami prawnuka swego z grobu do nas przemawia! Słuchajmy tego, którego dusza mieszka już pomiędzy Sefirotami! — ozwało się głosów kilka.
A starzec jakiś, zgarbiony i wspierający się na kiju, podniósł siwą głowę, mrużące się oczy zwrócił na Meira i jękliwym nieco głosem mówić zaczął:
— Jakże Izrael miał grzać się przy słońcu poznania, kiedy odpędzali go odeń nieprzyjaciele jego. Mieliśmy, Rebe, kiedyś sławnych doktorów naszych i mędrców takich, którzy ministrami przy potężnych królach byli... ale kiedy nas potém odepchnięto od bram mądrości, myśmy odeszli i powiedzieli: Oto Izrael rozwód czyni z narodami cudzemi i stać będzie pośród nich osobno, jak starszy brat, którego młodsi bracia obrazili...
Meir patrzał na przemawiającego doń starca z wpółłagodnym, wpółtryumfującym uśmiechem na ustach.
— Rebe! — odpowiedział, — w pisaniu przodka mojego znajduje się odpowiedź na mowę twoję.
„Znikną grzechy z powierzchni ziemi“. „I grzeszników już nie będzie“ A kiedy znikną grzechy i przed wami otworzą się bramy mądrości, wchodźcie w nie prędkim krokiem i z wesołém sewcem, bo nauka jest największym orężem Pana, który rządzi światem według wiecznych praw rozumu. „Na dzieła Stwórcy patrzéć nie chcą.“ O takich powiedziano w Piśmie: „Głupcy nienawidzą poznania!“
Drugą rzeczą, któréj ja dla ludu mego żądałem, jest: pamiętanie. Rawa zapytał Rabę, syna Mory: zkąd wzięło się u ludzi przysłowie: „W studnię, z któréj pijesz, nie rzucaj błota.“ Raba odpowiedział: — Ztąd, że w Piśmie powiedziano téż: „Nie odpychaj Egipcyanina, albowiem gościem byłeś na ziemi jego!“ Eliezer, syn Azaryi, mówił: „Egipcyanie przyjęli Izraelitów dla własnéj swéj korzyści, a przetoż Przedwieczny dał im za to nagrodę.“ A jeżeli kraj ten, z którego studzien pijesz wodę i z którego roli spożywasz chleb, przyjął cię, nie jako bydlę robocze, ażeby mu ziemię orało, ale jako brata zmęczonego, ażeby na piersi jego odpoczął, jakąż ty jemu nagrodę dasz, Izraelu?
„Nie jest powiedzianém: „Będziecie odzierać cudzoziemca z dobra jego“, ale: „Będziecie dzielić się z cudzoziemcem dobrem waszém.“ Nie powiedziano téż: „Niech cudzoziemiec żyje pomiędzy wami, jak pomiędzy szarańczą, która zboże objada z niw jego“, ale: „Niech cudzoziemiec żyje pomiędzy wami, jak gdyby był zrodzon z potomków Izraelowych!“
„Kiedy ja urząd mój, przez samego króla mnie dany, w mocnych ręku trzymałem, znalazło się dwóch niecnych Izraelitów, którzy, do nieprzyjacielskiego obozu uciekłszy, sekrety królewskiego wojska ponieśli tam z sobą i wydali, przez co wielkie szkody i trudności zrządzili królowi w wojnie. Co ja z tymi niecnymi podwładnymi mymi uczyniłem? Ja rozkazałem po kraju całym, przy dźwiękach trąb, ogłaszać, że oni są zdrajcami względem Boga i Zakonu Jego i że odpycha ich od siebie na wieki wieków łono Izraelowe! Ja tak zrobiłem, bo gdy gniew na nich wezbrał w sercu mojém, zobaczyłem ja we śnie drugiego Mojżesza, który powiedział do mnie: Odepchnij ich od łona Izraelowego, albowiem odepchnęli oni od siebie tych, na których ziemi gośćmi i przybylcami są!
„Nietylko dla świętości dusz waszych żądałem ja od was, ażebyście pełnili rozkazania wdzięczności, ale i dla szczęśliwości żywotów waszych na téj ziemi.
„Kiedy zasiadałem ja w wielkim Synodzie Izraelskim, który, z pozwolenie, króla i wszystkich wielce możnych panów tego kraju, zebrał się w piękném i bogatém mieście Lublinie, namówiłem wszystkich mądrych i uczciwych ludzi, którzy zasiadali ze mną, abyśmy pomiędzy Izraelitów puścili taką odezwę, któraby rozumami i sercami ich zatrząść mogła tak, jak trzęsie ogrodnik drzewem, aby z niego dojrzałe owoce spadały.
„Powiedzieliśmy w odezwie naszéj do wszystkich braci naszych: „Bądźcie pożytecznymi ziemi téj, na któréj mieszkacie, a będą was szanować.“ Oto jest pierwszy krok do szczęśliwości, bo wzgarda gorzką, a szacunek słodkim jest sercu ludzkiemu.
„Ale są jeszcze inne rzeczy, które ja w myśli mojéj mam.
„Kto jest sługą ziemi swojéj, ten najé się chleba do syta!“ A jakże do syta nakarmi was ziemia ta, jeżeli wy z nią obchodzić się będziecie, nie jak wierne i pracowite sługi, ale jak przechodnie, o dzisiejszy tylko dzień dbający?
„Kiedy Abraham przybył nad granicę Tybru i ujrzał, jako tam ludzie usiewali ziemię i zasadzali drzewa, to zawołał: „O! gdyby mi dana była cząstka téj ziemi!“ A Pan rzekł: „Potomstwu twemu ziemię tę ja oddam!“ I oddał On ziemię synom człowieczym.“
„Rabbi Papa powiedział: „Nie prowadź handlu, ale uprawiaj ziemię; bo choć jedna i druga robota dobrą jest, ale pierwszą błogosławią ludzie!“ „Kiedy przyjdziecie na ziemię tę, zasadźcie w niéj wszelkie drzewo owoc rodzące!“
„Przyjdzie pora taka, w któréj znikną grzechy, a ludy świata zawołają do synów Izraela: Bierzcie w ręce wasze pługi i idźcie uprawiać rolę abyście żyli na niéj spokojnie i chleb spożywali do syta z synami i wnukami waszymi! Ale fałszywi wasi mędrcy powiedzą wam: „Nie będą ręce nasze prowadzić pługów po ziemi wygnania.“ Prawnuku mój! który to czytać będziesz, powiedz ludowi twemu, aby zamknął uszy przed głosem fałszywych mędrców! Napełnij pierś twoję wielkim głosem i krzyknij: Fałszywi mędrcy twoi gubili cię, Izraelu!“
Widać było, że czytający spełniał przekazane sobie rozkazy przodka z wiarą, zapałem i radością niewysłowioną. Czyliż sam on oddawna już w głębi duszy swéj nie uczuwał wstrętu i żalu do mędrców fałszywych? Dla czego fałszywymi mędrcami oni byli? powiedziéć nie umiał. Język jego skrępowany był niewiedzą, a oko, gorejące żądzą poznania, tłukło się o ściany ciemnicy, w któréj go zamknięto. Teraz wiedział już — wiedział — rozumiał. To téż z głębi piersi głosem donośnym zawołał:
— Fałszywym mędrcom swym nie wierz, Izraelu!
Tłum zawrzał:
„O kim on mówi?“
„Gdzież są w Izraelu fałszywi prorocy i mędrcy?“
„On o wielkich rabbinach naszych i uczonych mówi; usta jego wypuszczają z siebie obrzydliwe bluźnierstwa.“
„On same tylko nagany rzuca w oczy ludu Izraelskiego!“
„On żąda, abyśmy uprawiali rękami naszemi ziemię wygnania!“
„Rabbi Nochim, dziad Rabbi Izaaka, mówił dziadom naszym: — Nie prowadźcie pługów po ziemi wygnania!“
„A Rabbi Nochim był mędrcem nad mędrcami; światłość mądrości jego oświecała ziemię całą!“
„Hersz Ezofowicz kłócił się o to bardzo z Reb Nochimem.“
„Hersz Ezofowicz był wielkim grzesznikiem!“
„Dla czego nie przeczytał on nam, jak nędzarze czynić mają, żeby bogaczami stać się?“
„Napisał on, żebyśmy byli sługami ziemi téj, na któréj mieszkamy! A kiedy Messyasz przyjdzie i zabierze nas ztąd do ziemi ojców naszych, my kraj ten porzucim! Na co nam być jego sługami?“
„Gadali ludzie, że w pisaniu tém napisane stoi, jak piasek w złoto zamieniać...“
„I jak dyabłów odpędzać...“
„I jak Mojżesza wskrzesić...“
„Ludzie nieprawdę gadali! W pisaniu tém niéma żadnych rzeczy mądrych i miłych Bogu!“
Pytania te, sarkania i mnóstwo im podobnych krzyżowały się w tłumie wraz z szyderskiemi uśmiechami ludzi, zawiedzionych w ciekawości swéj i nadziejach. Mełamed, z ławy, na któréj stał, górując nad zgromadzeniem całém, rzucał w nie wciąż słowa obelżywe lub wybuchy grubego śmiechu, w którym czuć było jad nienawiści. Pod drugą ścianą, tuż naprzeciw mełameda, widać było stojącego téż na podwyższeniu Bera. Dwaj ludzie ci, stojący naprzeciw siebie i górujący nad ruchliwym tłumem, przedstawiali sobą dwie krańcowe sprzeczności. Mełamed trząsł głową, rozmachiwał rękoma, przysiadał, podskakiwał, śmiał się i krzyczał. Ber stał niemy i nieruchomy; głowę odchylił nieco w tył i oparł o ścianę, a z oczu jego szklistych i w głęboką jakąś dal zapatrzonych, po twarzy, okrytéj wyrazem cierpienia, zmięszanego z zachwytem, spływały, jedna za drugą, ciche, grube łzy. W pewném oddaleniu od tłumu, a bardzo blizko Meira, stała, ściśle ze sobą zwarta, gruppa kilkunastu młodych ludzi, którzy wszyscy wpatrywali się w twarz czytającego, jak w tęczę. Oddychali oni szybko, uśmiechali się błogiemi jakiemiś uśmiechami, to znowu wzdychali, albo ręce wznosili w górę i dotykali niemi to głów swych, to czół, to oczu. Zdawać się mogło, że nie widzieli, ani nie słyszeli falującego i szemrzącego tłumu; że duchy ich, dawno tęskniące za prawdą i omackiem szukające jéj pośród ciemności, rzucały się teraz całe w ognisty krąg głoszonych przed nimi idei... W głębi tłumu, kędyś po samym środku sali, bardzo stary i trzęsący się głos mówił: — „O wszystkiém tém dużo gadali ludzie... dawno, dawno temu... w dniach młodości mojéj!...“ Głośnemu westchnieniu, które towarzyszyło słowom tym zgrzybiałego starca, będącego, któż wie? jednym może z dawnych przyjaciół Hersza, odpowiedziały stłumione chichoty. Byli to chłopcy podrostki, którzy, tu i owdzie wspinając się na ławy, oddrzwia i gzymsy, wychylali z pośród ramion starszych kędzierzawe głowy w przekrzywionych jarmułkach, a potém zsuwali się z wysokości swych i znikali ze stłumionemi śmiechy.
W ręku Meira zżółkłe stare arkusze drźéć zaczęły. Na bladą dotąd twarz jego wybiły się ogniste rumieńce. Z pod przymrużonéj nieco powieki cisnął na tłum spojrzenie, w którém były gniew i prośba, litość i niecierpliwość.
— Uciszcie się! — zawołał. — Pozwólcie, aby wielki mąż, który leży w grobie, powiedział wam przez usta moje wszystkie słowa swoje... aż do końca. On mnie wybrał za posłańca swego przed wami... ja wierny być muszę rozkazaniom jego...
Głos jego brzmiał przenikliwie, rozkazująco. Siła odwagi i przekonania malowała się w postawie jego i gieście, jakim wyciągnął rękę ku burzącemu się dokoła żywiołowi.
Mełamed krzyknął:
Sztyl! niech czyta! niech obrzydliwość ta wychodzi z pod ziemi, gdzie ukrywała się do tego czasu, ażeby łatwiéj było spalić ją ogniem gniewu i przycisnąć kamieniem pogardy.
„Izraelu! — zaczął znowu wśród przycichającego gwaru głos młodzieńczy i silny, — Izraelu! trzecia rzecz, któréj ja żądałem dla ciebie, jest: rozpoznanie.
„Byli u nas kiedyś mędrcy wielcy, których nazwanie było Baale Tressim, uzbrojeni. Czém oni uzbroili się? Uzbroili się oni wielkiém poznaniem Izraelowego Zakonu. A przeciw czemu oni uzbroili się? Przeciw zgubie imienia Izraelowego. Oni powiedzieli: „Nie zniknie z powierzchni ziemi dom Izraelowy, albowiem damy mu mocny opłot z wielkiego mnóstwa praw, które z Zakonu Mojżeszowego wywiedziemy, a które odgrodzą go od narodów innych tak, że stanie on pomiędzy niemi osobno i nie przepadnie śród nich, jak przepada rzeka kiedy wpływa do wielkiego morza.“
„Tak powiedzieli sobie Tanaici nasi, a Sanhedryn, w którym zasiadali i szkoły, w których nauczali, podobnemi stały się do wojennego pola, na którém leją kule i ostrzą oręże. Gamaliel, Eliezer, Jozue, Akiba, Jehuda świecą pomiędzy nimi, jak słońca pomiędzy gwiazdami; i następowali oni jedni po drugich przez całe pięćset lat, i przez całe pięćset lat układali, tłómaczyli i pisali tę ogromną księgę, któréj dali imię Talmud, a która przed długie wieki była dla synów Izraelowych opłotem przeciw morzu, co ich pochłonąć chciało. Z niéj synowie Izraelowi przez długie wieki brali wszystkę pociechę i wszystkę światłość swoję, a w ciężkiém rozproszeniu swém nie byli rozłączeni, bo myśli ich i westchnienia dokoła niéj zbiegały się, jak zbiegają się dokoła matki swéj myśli i westchnienia rozproszonych po świecie jéj dzieci.
„Księga, którą przez całe lat pięćset układali i pisali ludzie, co kochal, bardzo i wiele uczyli się, i która narodowi całemu przez długie wieki dawała pociechę, nadzieję i jedność, nie może być księgą głupią i złą. Temu, kto o niéj tak mówić będzie, powiedźcie: Oczyść naprzód serce swe od złości, a potém otwórz ją i przeczytaj!
„Lecz czyliż wszystko, co jest dobre, doskonałém być musi? Po niebie samém chodzą ciemne chmury, a w sercu, by najczystszém, wszechwidzące oko Pana odkrywa skazy. Azaliż Jehowa sam pisał księgę praw naszych? Azaliż pisali ją aniołowie? Ludzie ją pisali. Jest-że jeden człowiek na ziemi całéj i we wiekach wszystkich, któryby nie wiedział, co to błąd? Jest-że jedno dzieło ludzkie, któreby dla wszystkich czasów i pokoleń uczynioném było? Zwalił się tron faraonowy, położyła się w gruzy Niniwa, padł Rzym, który świata połową władał, grecka mądrość ustąpiła przed inną mądrością. Pustynie leżą tam, gdzie ludne miasta kwitły, a miasta wznoszą się na dawnych pustyniach. Kruszą się dzieła ludzkie, by największe, a na ich miejsce wyrastają inne. Tak idzie świat. Izraelu! w pokarmie, który żywił duszę twoję przez długie wieki, są ziarna i jest plewa; w bogactwie twojém sa brylanty i jest piasek. Księga wiary twéj jest jako to jabłko granatu, które człowiek głupi jadł z łupiną, od któréj wielki niesmak miał na podniebieniu i srogie we wnętrznościach bóle. Ale kiedy Rabbi Meir głupiego człowieka tego zobaczył, zerwał z drzewa jabłko granatu, twardą i gorzką łupinę odrzucił, a soczyste i słodkie jądro zjadł. Ja pragnąłem uczyć was tak, jak uczył Rabbi Meir człowieka, który jadł z łupiną jabłko granatu. Ja chciałem, żebyście osiągnęli dar rozpoznawania i dla księgi wiary naszéj zrobili z rozumu waszego sito takie, które-by wyrzuciło plewy i piasek, a zostawiło wam ziarna i brylanty. Odtrąciłeś mnie od siebie za to żądanie, ludu mój! znienawidziło mnie serce twoje, bo strach i nienawiść wielka zamieszkały w tobie przeciw rzeczom nowym. A przecież powiedzianém jest: „Nie patrz na naczynie, ale na to, co ono w sobie zawiera. Bywają dzbany nowe, napełnione winem mocném, i stare, w których niéma ani kropli.“
Lud, który uciszył się był przez chwilę i słuchać zaczął z rozbudzoną nanowo ciekawością, zawrzał znowu. Ber zeskoczył z ławy, na któréj stał i przesunął się szybko ku Meirowi. Młodzi ludzie, stojący dotąd w ściśle zwartéj gromadce, przybliżyli się ku niemu.
— Meir! — szepnął Ber, — rzuć ty okiem na lud!
I ciszéj jeszcze dodał:
— Idź ztąd! idź jak najprędzéj!
Meir powiódł wzrokiem po falującéj i wrzącéj czarnéj massie ludu; uśmiech nawpół smutny, a nawpół gniewny, przewinął się mu po ustach.
— Nie tego ja spodziewałem się! Spodziewałem się zupełnie czego innego! — rzekł zcicha i pochylił głowę. Wnet jednak podniósł ją i zawołał:
— Ja jestem posłańcem przodka mojego! On wybrał mnie na czytelnika ostatnich myśli swoich! ja woli jego posłusznym muszę być!...
Odetchnął głęboko i dodał głośniéj jeszcze:
— On przeniknął pytania te, które szumiéć miały w głowie prawnuka jego i odpowiedź na nie dał! On przeniknął skrytości dusz, które łakną prawdy i przysłał im przez ręce moje pociechę i naukę. Ja kocham go tak, jak gdyby wyhodował on mnie na kolanach swoich! Ja pokłon składam wielkiéj duszy jego, która zarobiła sobie na nieśmiertelność i mieszka teraz w światłości Jehowy! Ja tak myślę, jak on myślał! tego żądam, czego on żądał! ja taki sam, jak on! ja syn duszy jego! — Głos jego dźwięczny i donośny drżał westchnieniami i dziwniejszemi nad nie zachwyconemi uśmiechami jakiemiś; w oczach płomiennych i głębokich stanęły wielkie łzy, a usta mu drżały i czoło bladło coraz bardziéj, i ręce mimowoli jakby wzniosły się w górę.
— W pisaniu przodka mego, — wołał, — napisano, że my stoim na miejscu, kiedy wszystkie narody naprzód idą ku poznaniu i szczęśliwości! że głowy nasze napełnione są takiém mnóstwem małych rzeczy, iż wielkie pomieścić się już w nich nie mogą! że nauka ta, która nazywa się Kabałą, a którą wy za świętą macie, jest nauką przeklętą, bo topią się w niéj rozumy synów Izraelskich i odprowadza ich ona od prawdziwego poznania... Napisano tam...
Tu głos mówiącego zmieszał się tak bardzo z krzykiem, śmiechami i jękami ludzi, że pojedyncze tylko wyrazy dochodzić mogły uszu tych, którzy słuchać jeszcze chcieli. Nie przestawał jednak mówić; owszem, mówił prędko, coraz prędzéj, z piersią dyszącą, z oczyma, które to przymrużały się, to otwierały szeroko. Zdawałoby się, że, widząc bezskuteczność wysileń swoich, pragnął przynajmniéj spełniać jak najdłużéj to, co za posłannictwo swoje uważał; że, zawiedziony w oczekiwaniach swoich, zachował jeszcze jednę jakąś iskrę nadziei...
— Biada! biada! — wołali ludzie różnemi głosy, — odszczepieństwo i zgorszenie nawiedziły dom Izraelowy! Usta dzieci plują bluźnierstwami na rzeczy święte!
— Słuchajcie! słuchajcie! — wołał Meir, — daleko jeszcze do końca słów przodka mego...
— Zamknijmy mu usta i odpędźmy go od miejsca, z którego przemawiają do ludu mędrcy Izraelowi!
— Słuchajcie! W pisaniu tém napisano, ażeby Izrael przestał spodziewać się Messyasza z ciała i ze krwi...
— Biada! biada! odbierać on chce sercu Izraelowemu pociechę i nadzieję jego!
— Albowiem nie przyjdzie on na świat pod postacią człowieczą, ale spłynie, jako Czas, niosący ludom wszystkim poznanie, nasycenie, miłość i pokój...
— Meir! Meir! co ty robisz? ty gubisz siebie! patrz na lud! uciekaj! — rozległy się w pobliżu mówiącego stłumione szepty.
Ber stał tuż przy jego boku; Eliezer, Aryel, Chaim i kilku innych otoczyli go ścisłém kołem; ale on nie widział ich, ani słyszał. Krople potu występowały mu na czoło, blade jak chusta, lecz wysoko wzniesione, a w oczach błyskały mu naprzemian łzy rozpaczy i płomienie gniewu.
Nagle, w blizkości drzwi wchodowych, rozległ się głuchy stuk. Mełamed zeskoczył z ławy, na któréj stał, i bosemi stopami swemi pokilkakroć o podłogę uderzył. Potém, w kilku podskokach przesadził salę wśród tłumu, który rozstąpił się przed nim, i gwałtownym giestem ramienia, okrytego płóciennym rękawem, zrzucił ze stołu mosiężny lichtarz z żółtą świecą, któréj płomień zadeptali wnet inni. Jednocześnie ktoś wspiął się na ławę i zdmuchnął lampkę, palącą się u drzwi; — gruby zmrok, tu i owdzie tylko rozwidniony blademi smugami księżyca, wnikającemi przez okna, ogarnął wielką salę, w któréj zagotowało się i zawrzało teraz tak, jak gdyby napełniły ją rozszalałe jakieś żywioły.
Najbystrzejsze ucho nie rozróżniłoby już teraz wyrazów, które sypały się tam, jak grad, i mieszały się z sobą w chaos nierozwikłany. Z brzmień tylko pojedynczych wykrzyków, wzbijających się nad ten szum ogromny, rozpoznać można było: groźby, wyrzekania, przekleństwa i prośby. Nakoniec z drzwwi Bet-Midraszu, na oścież roztwartych, wypłynęła na synagogalny dziedziniec gęsta, czarna fala ludzi i spotkała się tu z falą drugą, która stała dotąd zewnątrz budowy i spokojniejszą nieco była, choć także wzruszoną i szemrzącą. Tu rozlewała się już na przestrzeni szerokiéj powódź jasnych księżycowych świateł, a wśród niéj wznosił się Bet-ha-Kahoł, z zamkniętemi szczelnie drzwiami i okiennicami. Na wschodach gankowych tylko siedział tam szamos, z łokciami na kolanach i brodą w dłoni, nieruchomy jak posąg, oczekujący rozkazów, mających wyjść z wnętrza budowy téj, która, wśród wrzawy wzburzonego ludu, stała niema i zamknięta, jak grób.
Tłum rozproszył się na grupp wiele, z których jedna przekroczyła wrota synagogalnego dziedzińca i z gwarem niezmiernym, niby olbrzymi i szamocący się ptak czarny, sunęła po białym od księżyca placu. Liczną była gruppa ta. Składali ją ludzie w nędznych ubiorach, z długiemi brodami i oczyma rozpalonemi złością; dzieci różnego wieku, nachylające się wciąż dla podniesienia kamieni lub garści piasku i błota; a po samym środku jéj cisnęła się ku sobie i człowieka wśród niéj znajdującego się osłaniała gromadka dorosłych lub dorastających zaledwie młodzieńców. Rozpychani i potrącani, walczyli oni chwilę jeszcze całą siłą piersi i ramion swoich; aż obezsileni, czy zlęknięci, pierzchnęli i zmieszali się z tłumem. Wtedy na plecy człowieka, którego osłaniali dotąd, posypał się grad kamieni; dziesiątki rąk chwytały odzież jego i darły ją w szmaty; na odkrytą głowę jego padały garście żwiru i zlepki błota, zaczerpnięte z kałuży. W uszach jego brzmiały chóralne, namiętne okrzyki; przed oczyma migotały twarze rozognione, podnoszące się i opadające ramiona, a za tém wszystkiém, jak za mgłą ognistą, milczący i zamknięty ukazywał mu się dom jego rodzinny. Ku domowi téż temu, niby ku portowi zbawienia, biegł on tak szybko, jak tylko pozwalały mu na to ręce szarpiące go za odzież i plączące się mu przed stopami ruchliwe gromady dzieci. Z zaciśniętych ust jego nie wydzierał się jęk najlżejszy, ani wychodziło słowo żadne prośby lub skargi; możnaby rzec, iż nie czuł on wcale bólu spadających nań razów, ani trwogi przed temi gwiżdżącemi kamieniami, z których nie jeden lada chwila ugodzić weń mógł śmiertelnie. Piersią i ramionami odpychał on wprawdzie z rozpaczną siłą tłoczący go tłum, lecz zdawało się, że nie siebie bronił, ale skarbu, który unosił z sobą; bo co chwila dotykał dłonią piersi, jakby chciał przekonać się, że posiada go jeszcze przy sobie. Nagle, zastąpił mu drogę człowiek w długiéj, grubéj koszuli i wywijając grubym kijem, który trzymał w ręku, z iskrzącemi się oczyma zawołał do ludu:
— Głupcy! co wy robicie! Dla czego wy jemu obrzydliwego pisania tego nie odbierzecie? Rabbi Izaak nakazał, abyście pisanie to wydarli mu i w ręce jego oddali! On je na piersi swéj schował!
W mgnieniu oka młody człowiek, którego dotąd otaczano z tyłu tylko i z boków, ujrzał się zaskoczonym z przodu. Kilkanaście rąk ciemnych, grubych sięgnęło ku jego piersi, rozgięło ramiona jego które on zwarł był z całéj siły, i targać go poczęło za przednią część odzieży. Wtedy podniósł on ku niebu wyiskrzonemu księżycowém światłem twarz śmiertelnie bladą i z głębi piersi krzyknął: Jehowa!
W téj chwili uczuł u nóg swych prześlizgujące się, szczupłe, zwinne ciało jakieś, a gorące jakieś usta przylgnęły do jednéj z opuszczonych rąk jego długim pocałunkiem. Dziwnie odbić się musiał w sercu jego pocałunek ten, wmieszany w zadawane mu ciosy, — ten objaw miłości wśród wrzących dokoła niego przekleństw i gróźb. Ostatkiem sił odepchnął od siebie napastników i pochylił się ku ziemi, a zanim oni zdołali przyskoczyć znowu ku niemu i podnieść nań ręce, wyprostował się i w ramionach swych podniósł dziecię, którém zasłonił się, jak puklerzem, a ono przylgnęło piersią do piersi jego, oba ramiona zarzuciło mu na szyję i ku ludziom groźnie podnoszącym ręce zwróciło twarz zalaną rzęsistemi łzami. I z za łez, czarne, ogromne oczy dziecka patrzyły ze szczególnym, przejmującym wyrazem gniewu, połączonego z błaganiem i strachem.
— To moje dziecko! to mój Lejbele! nie czyńcie mu nic złego! — ozwał się z pośród tłumu jękliwy i trwogi pełen głos krawca Szmula.
— Rebe! — zawołało kilka grubych głosów do mełameda, uwijającego się wciąż przed tłumem z kijem w ręku, — Rebe! on zasłonił się dzieckiem! Dziecko to bardzo go kocha!
— Odbierzcie mu dziecko to! wydrzyjcie mu przeklęte pisanie! — krzyczał Rebe.
Ale nie usłuchał go nikt. Szarpano jeszcze Meira z tyłu i z boków; kamień jeszcze jeden i drugi ugodził go w ramię i nad głową jego przeleciał, ale przed sobą ujrzał on już przejście wolne i kilku podskokami znalazł się na ganku rodzinnego domu, którego drzwwi otworzył przed nim któś niewidzialny i wnet je za nim zamknął.
Meir postawił dziecię na ziemi w ciemnym kurytarzu, a sam wbiegł do bawialnéj izby, w któréj, przy świetle lampy, palącéj się przed kanapą, zastał zgromadzoną całą swą rodzinę. Wbiegł i stanął nieruchomo u ściany. Oddychał prędko, wodził dokoła mętnym wzrokiem i milczał. Milczeli téż przez chwilę wszyscy obecni. Nigdy, odkąd ród Ezofowiczów istniał na świecie, żaden członek rodu tego nie wyglądał tak, jak wyglądał teraz blady i zdyszany młodzieniec ten, w odzieży opadającéj zeń łachmanami, z głową osypaną prochem ulicy. Czoło jego, zroszone potem śmiertelnego zmęczenia, przerzynała ukośnie czerwona kresa, ślad chropowatego kamienia może, który się po niém prześlizgnął, albo, kto wie? ostrego narzędzia jakiegoś, które podnosiła nań ręka czyjaś w ciemnéj sali Bet-Midraszu! Miał on pozór ściganego przestępcy, miałby téż pozór żebrzącego nędzarza, gdyby nie duma jakaś, która patrzała z uznojonego i zranionego czoła jego, i nie gorący blask w oczach, w których, obok niewysłowionego bólu, malował się upór niepokonanéj woli.

Saul zakrył twarz obu dłońmi. Kilka kobiet zaszlochało głośno; Rafał, Abram i inni dojrzali członkowie rodziny podnieśli się z miejsc swych
Meir ścigany przez tłuszczę podżegniętą przez mełameda.
rozpłomienieni, groźni i jednym głosem zawołali: — Nieszczęsny! — Chcieli otoczyć go i mówić cóś do niego, ale nie mieli czasu; rozwarły się bowiem z trzaskiem wielkim okiennice z zewnątrz zamknięte, zadzwoniły i w drobne odłamy posypały się szyby okien, kilkanaście kamieni wpadło do izby, uderzając ze stukiem w ściany i sprzęty, a za oknami zakipiała wrzawa namiętna, groźna, śród któréj najgroźniejszy i najnamiętniejszy brzmiał gruby głos mełameda. Dopominano się o Meira i o pisanie Seniora; łajano ród cały, domowstwo to zamieszkujący; odgrażano się pomstą Boską i ludzką; krzyczano za znieważenie Zakonu i bluźnienie rzeczom dla Izraela świętym.

Ezofowiczowie stali jak przykuci do miejsc swych, strachem, żalem i wstydem zjęci.
Saul tylko odkrył twarz, wyprostował się dumnie i krokiem szybkim zmierzać zaczął ku drzwiom.
— Tate! gdzie ty idziesz? — z przestrachem krzyknęli za nim mężczyzni i kobiety.
Wyciągnął ku oknom wskazujący palec i drżącemi ustami rzekł:
— Stanę na ganku domu mego i powiem głupiéj zgrai téj, żeby milczała i szła precz!
Zastąpiono mu drogę. Kobiety oplotły ramionami kolana jego.
— Oni cię zabiją! — jęczano.
Nagle, w jednéj chwili, wrzawa umilkła i za oknami rozległ się tylko szept mnóstwem ust powtarzany.
— Szamosz! szamosz! szamosz!
W istocie, z bramy synanogalnego dziedzińca wyszedł i przez plac, ku domowi Ezofowiczów, szybko posuwał się człowiek, który przed kilku minutami stróżował nieruchomo u drzwi niemego, jak grób, Bet-Kahołu. Grób otworzył się snać i wypowiedział słowa zapadłego wyroku, a sługa synagogalny śpieszył, aby ogłosić go obwinionemu i jego rodzinie. Ale i lud także brzmienia wyroku ciekawym był namiętnie. Dla tego uciszył się i stał, jak mur czarny, przyparty do okien, w których żadnéj już prawie szyby nie było. I ci wszyscy także, którzy pozostali byli na synagogalnym dziedzińcu, albo rozsypani śród placu bezczynnie, przypatrywali się burzliwéj scenie, złączyli się w jednę ogromną massę i zalegli znaczną przestrzeń przed domem Ezofowiczów. Drzwi domu tego otworzono znowu i wnet zamknięto. Szamosz wszedł do bawialnéj izby.
Wszedł, niespokojne trochę i nieufne spojrzenie rzucił dokoła, a potém pokłonił się Saulowi.
Szolem alejchem! (pokój tobie!), — rzekł zcicha, jakby czuł sam, iż zwykłe pozdrowienie to, mieściło w sobie tym razem srogą ironią.
Nikt nie odpowiedział.
— Rebe Saulu! — zaczął znowu pewniejszym już nieco głosem, — nie miéj za złe słudze twemu, że przynosi w dom twój nieszczęście i wstyd. Spełniam rozkazy wielkiego rabbina naszego i wszystkich dajonów i kahalnych naszych, którzy dziś na wnuka twego Meira sąd składali, a wyrok zapadły ogłosić mi kazali jemu i wam wszystkim.
Słowom tym odpowiedziało znowu głębokie milczenie. Po chwili dopiéro Saul, który stał wsparty o ramię syna swego Rafała, rzekł przyciszonym głosem: — Czytaj!
Szamosz rozwinął papier, który trzymał w ręku, i donośnym głosem czytać, a raczéj wyśpiewywać zaczął:
„Izaak Todros, syn Barucha, rabbin Szybowski, wraz z dajonami i kahalnymi, trzymającymi sąd i rządy nad gminą Izraelską miasta Szybowa, przyjąwszy do wiadomości i mając to stwierdzoném przez mnogich świadków i przez dowody niepodlegające żadnemu wątpieniu, że silny, zuchwały i nieposłuszny Meir Ezofowicz, syn Beniamina, dopuścił się srogich przestępstw i nigdy niesłychanych w Izraelu zbrodni następujących:
1) iż pomieniony Meir, syn Beniamina, zaniedbywał strzedz sabbatu wedle praw i ustanowień Izraelskiego Zakonu, i zamiast oddawać się w dniu tym, jak prawemu Izraelicie przystoi, pobożnym czytaniom i rozpamiętywaniu niezliczonych przepisów talmudu i niezgłębionych tajemnic kabały, ośmielał się strzedz i bronić mieszkania odszczepieńcy Karaima, na dzieci Izraelskie w gniewie ręce podnosić, a w miejscach ustronych przeklęte księgi czytać i świeckie pieśni śpiewać;
2) iż Meir Ezofowicz, syn Beniamina, księgę przeklętą: More Nebuchim, Mojżesza Majmonidesa, fałszywego mędrca, wyklętego przez mnogich a świętych rabbinów i uczonych naszych, nietylko sam czytał, ale do czytania i rozważania zawartych w niej kacerstw i obrzydliwości towarzyszów i przyjaciół swych zachęcał;
3) iż Meir Ezofowicz, syn Beniamina, przed towarzyszami swymi i przyjaciołmi buntownicze mowy przeciw Zakonowi i mędrcom Izraelskim z ust swych wypuszczał, przez co dusze młodzieńców Izraelskich psuł i trądem niewiary zarażał;
4) iż, pod pozorem litości nad nędzą i utrapieniem ludu, dawał mu rady zbrodnicze i głupie, mówiąc, żeby baczyli na to, co kahalni czynią z odbieranymi od nich pieniędzmi, — żeby rozróżniali w Zakonie rzeczy Boskie od rzeczy ludzkich, — żeby rozsypali się po szerokich polach i prowadzili po nich pługi tak, jak to czynią ciemni i nizcy chłopi chrześciańscy;
5) iż, mając już na twarzy swéj i brodzie wyrosłe oddawna włosy, nie chciał pojąć sobie żony, sprzeciwiał się w tém woli i rozkazaniu starszych, a przyrzeczoną sobie dziewczynę Izraelską, Merę, córkę Elego, zuchwale odrzucił, przec co objawił wszeteczne swe postanowienie unikania prawych związków małżeńskich;
6) iż nieczystą przyjaźń trzymał z Gołdą, Karaimką, wnuczką odszczepieńca, któremu rabbin Izaak i kahalni z wielkiego tylko milosierdzia w domu ojców jego żyć pozwalają, albowiem Karaimi, jako dobrowolnie odpadli od łona Izraelowego, a świętości Talmudu i Kabały uznać niechcący, niegodni są, aby ich ziemia na powierzchni swéj nosiła — Meir Ezofowicz, syn Benianima, obcował często z nimi, z Gołdą Karaimką w ustronnych miejscach schodził się, kwiaty z jéj ręki przyjmować śmiał i głos swój dawał za towarzysza jéj głosowi, razem z nią świeckie pieśni w sabbat śpiewając;
7) iż nie oddawał czci przynależnéj uczonym Izraelskim, otwierał usta swe do zuchwałych sprzeczek z Reb-Moszem, ulubieńcem i uczniem rabbina Izaaka i na tegoż Reb-Mosza zbrodniczą rękę podnieść śmiał, tak, iż ręką tą popchnięty Reb-Mosze przewrócił się na podłogę Hederu, a na niego przewrócił się stół i powstały z tego wielkie szamotania się i stukania, dla Reb-Mosza strach i ból, a dla całego Izraela żałość i zgorszenie;
8) iż, w niepojętéj złości swéj oskarżył on przed cudzym człowiekiem Rebe Jankla Kamionkera o zły względem tegoż cudzego człowieka zamiar, — przez co zerwał jedność i przymierze Izraelskiego ludu i głowę brata swego srogiemu niebezpieczeństwwu podał, które, ażeby odepchnąć od siebie, musi teraz Reb Jankiel wiele nieprzyjemności doświadczyć, trudów dokonać i pieniędzy utracić;
9) iż, nie znając granic dla zuchwałości i bezbożności swéj, wydobył pismo przodka swego Michała Seniora z ukrycia, w którém oby było zgniło i rozsypało się w proch! — a nabrawszy do serca swego zbrodniczéj śmiałości przyszedł do Bet-Midraszu, aby pismo to w obliczu ludu całego czytać, a przez to trząść srodze wiarą jego w stare prawa i obyczaje Izraelskie; a że, jak nam o tém mówią świadkowie, których przyzywaliśmy, pismo to napełnione jest najzłośliwszemi radami i najsroższemi bluźnierstwami, jakie ucho Izraela słyszało kiedykolwiek — czytanie to przez Meira, syna Ezofowicza, dokonane, uważamy za największą zbrodnię z pomiędzy wszystkich wielkich zbrodni, których się on dopuścił, i na podstawie praw, w świętych księgach naszych zawartych, i władzy, która nam, wedle tychże praw, nad wszelkim synem domu Izraelowego udzieloną jest, stanowimy:
Jako jutro w wieczór rzuconą będzie na silnego, zuchwałego i nieposłusznego Meira Ezofowicza, syna Beniamina, ustami rabbina Izaaka, syna Borucha, wielka i przeraźliwa klątwa, dla wysłuchania któréj zwołanym będzie przez szamoszów cały naród z miasta Szybowa i okolic, a która, gdy na głowę jego spadnie, odtrąconym on zostanie od łona Izraelowego i z domu Izraela sromotnie wypchniętym. Wy zaś wszyscy, którzy trzymacie się waszego Boga i Zakonu Jego, żyjcie w pokoju i szczęśliwości wraz ze wszystkimi braćmi Izraelitami!“
Skończył czytać szamosz; papier, z którego czytał, w zanadrze włożył, schylił się nizkim ukłonem i szybko izbę opuścił.
Nastąpiło parę minut grobowego milczenia, nieprzerwanego najlżejszym choćby szmerem ludu, który, za oknami czarnym murem stojąc, grobowo téż milczał.
Nagle Meir, który stał dotąd nieruchomy, ze wzrokiem wlepionym w miejsce, na którém przed chwilą stał szamosz, podniósł w górę obie ręce, objął niemi swą głowę i krzyknął:
— Odtrącony od łona Izraelowego! z domu Izraela sromotnie wypchnięty!
Głos jego skonał w łkaniu ogromném, które pierś mu rozdarło. Gwałtownym ruchem odwrócił się od obecnych, twarz ukrył w dłoniach, czoło oparł o ścianę i płakał głośnym, namiętnym, rozdzierającym płaczem. Dość było usłyszéć jedno tylko z łkań jego, aby poznać, że ugodzonym został w samo serce, że rozwód ten, który czynić z nim miał lud jego, targał i rwał w nim najmocniejsze, najgłębsze stróny uczucia.
Wtedy zbliżyli się doń stryjowie jego, żony ich i córki, i różnemi głosy — gniewu i litości, groźby i prośby — wołać nań zaczęli, aby upamiętał się, upokorzył, pismo Seniora na publiczne spalenie oddał; a może przebłaganym zostanie gniew starszyzny, i wyrok, wydany przez nią, odwołanym. Cisnęli się ku niemu mężczyzni, kobiety obejmowały go ramionami, a do łajań i wyrzekań mieszały się i pocałunki.
On nie przestawał płakać, nie odwracał twarzy i nie odrywał czoła od ściany, a na rozlegające się dokoła krzyki i prośby odpowiadał tylko przeczącém wstrząsaniem głową i krótkim wyrazem:
— Nie! nie! nie!
Wyraz ten, pośpiesznie wyrzucany z ust dławnionych łkaniem, wymowniejszym był nad wszelkie długie mowy, bo przechodził wszelkie możliwe intonacye ludzkiego głosu: rozpaczy, żałości, gniewu, błagania i miłości.
— Tate! — zawołał Rafał, zwracając się do Saula, który odosobniony i nieruchomy, siedział na stołku, — tate! dla czego ty nie powiesz jemu, dla czego ty nie rozkażesz jemu, aby upokorzył się i upamiętał, nieszczęsne to pisanie w nasze ręce oddał, a my je rabbinowi zaniesiemy i o zlitowanie nad nim prosić będziemy!...
Kiedy Rafał to mówił, Meir odkrył twarz i zwrócił ją ku dziadowi.
Saul podniósł téż głowę, wyciągnął ręce, jakby szukał przed sobą punktu oparcia się jakiegoś i powstał ze stołka. Szklisty dotąd wzrok jego stał się dziwnie ruchliwym i niespokojnym, aż spotkał się z utkwioném w twarz jego spojrzeniem wnuka. Otworzył usta, ale nic nie powiedział.
— Mów tate, mów! rozkazuj mu! — wołało głosów kilka.
Starzec zachwiał się na nogach. Okropna walka jakaś, srogie wahanie się ducha, pociąganego w dwa przeciwne kierunki, odbiły się na drgającéj jego twarzy. Kilka razy próbował przemówić... nie mógł... aż nakoniec ciężkim szeptem zawołał:
— On jeszcze nie wyklęty... mnie jeszcze wolno... W imię Boga Abrahama, Izaaka i Jakóba błogosławię cię, synu syna mego!...
I drżący cały, z brwiami zjeżonemi, a oczyma pełnemi łez, osunął się na stołek.
Obecni zamienili się spojrzeniami pełnemi zdumienia i uszanowania; Meir poskoczył, upadł na ziemię przed dziadem swym, stopy i kolana jego całował i śpiesznie, gorąco, cicho szeptał mu cóś o miłości swéj dla niego, o pisaniu Seniora, o tém, że pójdzie sobie ztąd i że wróci kiedyś... Podniósł się potém z klęczek i wybiegł z izby.
W téj chwili przed oknami domowstwa nie było już nikogo. Czarna massa ludu odpłynęła na środek placu i stała tam nieruchoma prawie i zcicha tylko, zcicha szemrząca. Dziwna rzecz! Zaledwie szamosz odczytał słowa srogiego wyroku, gdy fala gniewu niemal wściekłego, wzdymająca dotąd pierś tłumu, opadła nagle. Coś się w nim stało. Natura jego wrażliwa i gotowa zawsze, nakształt harfy mnogostrónnéj, odpowiedziéć dźwiękiem na dotknięcie każde, drgnęła pod spadłém na nią nowém jakiémś uczuciem. Byłoż to uszanowanie dla nieszczęścia i wstydu, które nawiedziły rodzinę starożytną, możną a dobroczynną? Byłaż to spokojność, następująca po nasyceniu się pomstą? groza, czy litość, czy wszystko to razem?
Tłum, który przed chwilą kipiał cały, przeklinał, groził i gotów był burzyć wszystko, co gniewowi jego na drodze stawało, umilkł nagle, usunął się i posmutniał. Tu i owdzie tylko dawały się słyszéć śmiechy mściwéj radości, albo słowa obelgi i potępienia, lecz w gruppach, rozsianych po placu i schodzących w boczne uliczki, płynęły ciche, oderwane szepty:
„Jednak... dobry on był i miłosierny...“
„On dumny nie był...“
„On głupie dziecko moje karmił i całował...“
„On starego ojca mego z pod woza, który na niego przewrócił się, rękoma swemi wydobył...“
„On nam, jak prosty robotnik, drzewo piłować pomagał...“
„Twarz jego świeciła pięknością i rozumem...“
„I cieszyły się wszystkie oczy, które na młodość jego patrzały...“
Herem! herem! herem! — powtarzało ust mnóstwo. Przytém głowy kołysały się w podziwie, twarze bladły od grozy, a z piersi wychodziły westchnienia...

∗                ∗


Na pustych gruntach, oddzielających miasteczko od karaimskiego wzgórza, po srebrném tle księżycowego światła sunęły się szybko cienie trzech ludzkich postaci. Pierwszy z nich należał do wysokiego, kształtnego młodzieńca, drugi do dziecka, trzymającego ręce w rękawach odzieży; — dwa cienie te znajdowały się tak blizko siebie, że łączyły się z sobą niekiedy; — ale cień trzeci, rysujący kształty człowieka nizkiego i krępego, sunął się zdala od dwóch pierwszych, przystawał, garbił się, a chwilami znikał całkiem za płotem jakimś, krzakiem, lub drzewem. Przystawanie to i ukrywanie się objawiało ostrożność człowieka, który spostrzeżonym zostać nie chciał. Podpatrywanie to było jakieś, podsłuchiwanie, czyhanie na cóś, lub na kogóś...
U otwartego okna karaimskiéj chaty rozległo się ciche wołanie: — Gołda! Gołda!
Z okna wychyliła się twarz, ubielona księżycem i opłynięta strugą czarnych włosów. W cichém powietrzu zabrzmiał szept namiętny.
— Meir! Meir! ja wielką wrzawę i okropne krzyki słyszałam! Serce moje drżało od strachu. Ale to nic! ty przyszedłeś!
Dwoje ramion, okrytych rękawami grubéj koszuli, wyciągało się ku nadchodzącemu giestem trwogi i radości; korale dzwoniły na piersi, w któréj łkanie mieszało się ze śmiechem.
Nagle z ust dziewczyny wyrwał się krzyk przeciągły.
Meir stanął teraz tuż przed nią. Zobaczyła odzież jego podartą i krwawą kresę, przerzynającą mu czoło.
— Och! — jękła z głębi piersi i ręce obie podniosła ku swemu czołu, a potém opuściła je i, schylona ku człowiekowi, który usiadł pod oknem na ławie, z powstrzymywanym oddechem i urywanym, śpiesznym szeptem jakimś, wodzić poczęła dłońmi po opylonych włosach jego i zranioném czole. W namiętnéj pieszczocie téj było także cóś z uczucia macierzyńskiego, pragnącego uspokajać, goić i pocieszać.
On siedział chwilę w postawie człowieka, który spoczywa po śmiertelném znużeniu. Oparł głowę o ramę okna, wpółotwartemi usty z trudnością wciągał w pierś powietrze chłodnéj nocy, a światło księżyca odbijało się w suchych źrenicach jego, które z wyrazem posępnych pytań jakichś tkwiły w osrebrzonych obłokach.
Po chwili wyprostował się i śpiesznie, półgłosem, mówić zaczął:
— Gołda! ludzie szukać mnie może będą, a jak znajdą, to skarb mój ode mnie odbiorą. Ja skarb ten mój tobie, Gołdo, dam do schowania, a sam na całą noc pójdę w pola i lasy, aby tam głośno do Jehowy krzyczéć o zlitowanie.
Dziewczyna, która stała teraz wyprostowana już, poważna i uważna, odpowiedziała: — Daj!
W ręku Meira zaszeleściły arkusze papieru. Podawał je dziewczynie, mówiąc:
— Schowaj ty to na pierś swoję i strzeż skarbu mego, jak źrenicy swojéj. To przedśmiertne pisanie przodka mego, które zdjęło do reszty ślepotę z oczu moich. To paszport mój, z którym ja pójdę w świat i który przede mną drzwi i serca mądrych ludzi otworzy. Tu cicho i bezpiecznie... nikt nie widzi i nie domyśli się... jak ja w świat iść będę, wtedy pisanie to od ciebie wezmę...
Gołda wzięła podany jéj przedmiot.

— Bądź ty spokojny o skarb swój! — odrzekła. — Prędzéj ja rozstanę
Meir powierza pisanie Seniora Gołdzie do przechowania.
się z życiem, zanim go w ręce inne, niż w twoje, oddam. U mnie on bezpieczny... tu cicho i nikt nie domyśli się...

Meir wstał z ławy.
— Śpij spokojnie! — rzekł. — Ja pójdę... we wnie szumi taka burza płaczu... że muszę iść... iść... iść... Pójdę... pomiędzy drzewami leśnemi twarzą na ziemię padnę i z wiatrami, które tam szumią, posyłać będę Jehowie głośne krzyki moje... Ja muszę przed Nim skarżyć się... muszę Jego błagać... muszę o wiele rzeczy Jego zapytać się... Pełną jest pierś moja krzyków mojéj duszy... ja muszę je z siebie wydać... bo one za gardło mię chwytają i duszą.
Chciał odejść, ale Gołda pohwyciła go za rękaw odzieży.
— Meir! — zaszeptała, — powiedz ty mi jeszcze... co tam stało się?... za co ciebie ludzie bili i kaleczyli?... Dla czego ty w świat musisz iść?
Meir z posępnym błyskiem oczu odpowiedział:
— Bili mię i kaleczyli ludzie za to, że ja przeciw prawdzie mojéj iść nie chciałem i na wszystko, na co lud mówi: zgoda! nie mówiłem: zgoda! W świat iść muszę dla tego, że jutro rzuconą na mnie będzie wielka i przeraźliwa klątwa i sromotnie wypchniętym zostanę z domu Izraelowego!
Herem! — krzyknęła dziewczyna i splecione ręce swe giestem zgrozy na głowę swą zarzuciła. Tak stała chwilę, potém jednak zamyślony, lecz łagodny uśmiech rozlał się po jéj twarzy.
— Meir! — szepnęła, — zejde mój wyklęty jest... i jak wyklęta... ale miłosierdzie Pana większe jest, niż największa groza, a sprawiedliwość Jego głębsza od najgłębszego morza. Tak stoi w Piśmie. Kiedy zejde mój to czyta, przestaje smucić się i mówi: Przeklęty szczęśliwszym jest od przeklinającego... bo przyjdzie czas, że sprawiedliwość Pańska wstąpi w serca ludzi i błogosławić oni będą imiona przeklętych...
Meir patrzał długo na dziewczynę mówiącą słowa te z ogniem zapału w zapadłych oczach, z twarzą jaśniejącą blaskiem natchnienia.
— Gołdo! — rzekł zcicha, — ty jesteś połową duszy mojéj... idź ze mną w świat... ja cię za żonę pojmę i trzymając się za ręce będziemy razem znosić przekleństwo ludzkie i starać się, żeby kiedyś na imiona nasze spłynęło błogosławieństwo.
Gołda stanęła cała w ogniu i w promieniach uszczęśliwienia niewysłowionego.
— O! Meir! — krzyknęła. Chciała jeszcze cóś powiedzieć — nie mogła. W radości bezprzytomnéj, z piersią drżącą płaczem, śmiechem, westchnieniami i niewymawianemi dziękczynieniami, pochyliła się nizko i całą wysmukłą, giętką kibicią swą zawisła na jego ramieniu.
On szyję jéj objął, głowę przycisnął do piersi i usta zatopił w jedwabistym gąszczu jéj włosów...
Była to chwila... mgnienie oka. Dziewczyna wyprostowała się szybko i, oblana szkarłatem, z ustami drżącemi i piersią dyszącą wymówiła zcicha:
— A Zejde?
Meir patrzał na nią, jak człowiek nagle zbudzony ze snu. Ona szeptała daléj:
— Nogi jego za słabe są, ażeby mógł on pójść z nami i on od grobów ojców swoich odejść nie zechce! a jak ja jego porzucę? jak on będzie mógł żyć beze mnie? On mnie na ręku swych kołysał, prząść i czytać w Biblii uczył, on duszę moję oświecał i serce radował temi pięknemi historyami, które opowiadał mi ciągle... ciągle... Jeżeli odejdę, któż usta jego karmić i poić będzie? Kto w ciemne, zimowe noce położy się u nóg jego, aby ciałem swém zziębłe stopy jego ogrzewać? A kiedy dusza jego rozwód brać będzie z ciałem, kto na ręku swych siwą głowę jego zakołysze do snu wiecznego? Meir! Meir! I ty masz dziada, którego włosy białe są, jako śnieg, i który po tobie szaty swe rozedrze. Ale twój zejde ma synów i córki, synowe i zięciów, wnuków i prawnuków, domowstwo bogate i wielkie znaczenie u ludzi... Mój zejde na świecie całym ma tylko biedną chatę swoję, starą Biblią i wnuczkę swą, Gołdę...
Meir westchnął.
— Ty prawdę mówisz, Gołdo, — rzekł, — ale cóż ty uczynisz? co z tobą stanie się, kiedy oczy dziada twego zamkną się do snu wiecznego, a ty zostaniesz tu sama jedna, pośród wzgardy ludzkiéj i ubóstwa swego?
Gołda usiadła, bo nogi drżały pod nią. Obu dłońmi powiodła po rozpalonéj twarzy, a po chwili, z oczyma wzniesionemi w górę, odpowiedziała:
— Przed drzwiami chaty téj usiędę, prząść wełnę i kozy moje paść będę i patrzéć na drogę tę, którą ty kiedyś powrócisz...
Był to ustęp z historyi Akiby i pięknéj Racheli.
Meir w rozmarzonéj zadumie zapytał jeszcze:
— A jakże ty zrobisz, kiedy ludzie przyjdą, śmiać się z ciebie będą i powiedzą: Akiba pije u źródła mądrości, a twoje ciało pożera nędza i oczy twoje gasną od łez?
Przytłumiony namiętném wzruszeniem, lecz poważny, głos odpowiedział:
— Ja im odpowiem: niech ciało moje pożera nędza, a oczy wypływają ze łzami, ja wiary mężowi memu strzedz będę... I żeby stanął on teraz przedemną i rzekł: — Wróciłem, bo nie chciałem, żebyś płakała dłużéj, ale ze źródła mądrości mało jeszcze piłem! — powiedziałabym mu: Idź i pij jeszcze!
Meir wstał. Nie rozpacz już, ale siła i odwaga malowały się na twarzy i w postawie jego.
— Ja wrócę, Rachelo! — zawołał — Jehowa ujmie się za mną, i podadzą mi ręce pomocy ludzie, którym pokażę serce moje, spragnione poznania, i pisanie przodka mego, które zaręcza lud Izraelski z innemi ludami przymierzem zgody... Ja długo, długo chciwie pić będę ze źródła mądrości, a potém tu powrócę, biedny lud mój nauczać będę, a na twoję głowę, za wszystką nędzę i wzgardę, którą ty dla mnie przeniesiesz, złotą koronę włożę...
Gołda wstrząsnęła głową. Z twarzy jéj można było poznać, że czuła się ogarniętą jakby snem cudownym. Śniło się jéj, że była piękną Rachelą, witającą z długiéj podróży męża swego, Akibę. Z marzącym uśmiechem na ustach, a ogniem namiętnym w oczach, szepnęła:
— Ja wtedy kolana twooje obejmę i oczyma, które znowu tak pięknemi staną się, jak przed wielu laty, w światłość twoję spojrzę i powiem: Mistrzu! chwała twoja jest moją koroną!
Patrzali na siebie długo przez łzy. Miłość gorejąca na dnie ich źrenic wyglądała z za srebrzystéj powłoki tak czystą i bohaterską, jak czystemi i bohaterskiemi były ich serca.
Wtém o uszy ich obił się przyciszony, dźwięczny jednak, śmiech dziecięcy. Zdziwieni, spojrzeli oboje w stronę, w któréj zabrzmiał. Na progu otwartych drzwi chaty siedział Lejbele i trzymał w objęciu małe, białe jak śnieg, koźlę. Koźlę to było kupione na targu za pieniądze, zebrane przez Gołdę ze sprzedaży koszy. Ujrzało je dziecię w głębi sionki oświetlonéj księżycem, wzięło w ramiona, wyniosło na próg chaty, a teraz, tuląc twarz swą do miękkiéj jego sierści, śmiało się swawolnie i żartobliwie.
— Dziecko to zawsze przychodzi tu za tobą, — rzekła Gołda.
— Ono dziś całowało mnie, kiedy wszyscy mnie bili, i ja niém od rąk silnych skarb mój zasłoniłem, — odpowiedział Meir.
Gołda zniknęła z okna i wnet zjawiła się w progu chaty. Pochyliła się nad dzieckiem tak, że rozplecione jéj włosy spłynęły mu na głowę i ramiona; przytém ustami przylgnęła do czoła jego. Lejbele nie przeląkł się wcale. Czuł się tu snadź bezpiecznym. Widział już nieraz tę kobietę, któréj ogniste oczy wpatrywały się teraz w twarz jego z wyrazem niewysłowionéj słodyczy. Podniósł na nią spojrzenie jasne, wdzięczne, pojętne prawie.
— Pozwól mi pobawić się z koźlęciem, — szepnął.
— Czy chcesz mleka? — zapytała.
— Chcę, — odpowiedział, — daj!
Wyniosła z sionki gliniany kubek, napełniony mlekiem, i sama poiła niém dziecię. Potém usiadła przy niém na progu i zapytała:
— Dla czego ty porzucasz ojca i matkę, a idziesz za Meirem?
Dziecko zakołysało głową i odpowiedziało:
— On lepszy, niż tatele, i lepszy, niż mamele. On mnie karmił i po głowie mnie gładził, i z rąk Reb Mosza mnie wyrwał...
— Czyj ty syn? — zapytała Gołda.
Lejbele milczał chwilę; podniósł w górę oczy i kołysał głową. Widoczném było, że bił się z nieposłuszną, bo zgnębioną swą myślą. Nagle wyciągnął palec w kierunku, w którym oddalał się Meir, i głośno zawołał:
— Jego!...
Zaśmiał się przytém, ale nie był to śmiech idyoty. Był to objaw radości, którą uczuła biedna dusza dziecięca, gdy z wysileniem wielkiém udało się jéj ująć w wyraz miłość swą i gorące swe, lubo nieokreślone, żądanie.
Ale Gołda spojrzała w stronę, w którą poszedł Meir i westchnęła ciężko. Wstała potém, owinęła się starą jakąś chustą i, wstąpiwszy ku połowie wzgórza, usiadła pod karłowato rosnącą tam sośniną. Chciała może z wysokości téj obejmować okiem szerszą przestrzeń i ujrzéć go, jak powracać będzie z dalekich pól i lasów. Oparła łokcie na kolanach, twarz zakryła dłońmi i siedziała tak nieruchoma, jak posąg smutku, a tylko po kruczych włosach jéj, które ogromnym płaszczem zakryły ją całą i spłynęły aż na wilgotną trawę, księżyc rozsypywał miliony ruchliwych iskier.
W drzwiach chaty Lejbele usnął wkrótce, w śnie jeszcze trzymając przy piersi białe koźlę, które spało także.

∗                ∗


W téj saméj prawie chwili, otwierały się zcicha nizkie drzwi chaty rabbina i wchodził przez nie Reb Mosze, przygarbiony, zawstydzony, znękany. Przysiadł na ziemi u komina i lękliwie patrzał na Todrosa, który, siedząc u otwartego okna, opierał twarz na obu dłoniach, a wzrok wlepiał w księżyc.
— Rabbi! — szepnął nieśmiało.
— Rabbi! — powtórzył głośniéj nieco, — sługa twój winien jest w oczach twoich... obrzydliwego pisania nie przynosi on tobie, Rabbi! Burza była sroga, ale bronili go przyjaciele jego, potém on sam bronił się, a potém obroniło go małe dziecko... Głupi lud szarpał go, bił, łajał i kamienował, ale pisania obrzydliwego z rąk mu nie wydarł. Nassi! sługa twój pełen wstydu jest i bojaźni, ale ty zlituj się nad nim i nie karz go piorunem wzroku swego...
Todros, nie spuszczając wzroku podniesionego ku księżycowi, wyrzekł:
— Pisanie to trzeba z rąk jego wydrzéć i w moje ręce oddać.
— Nassi! pisanie to nie jest już w ręku jego!...
— A gdzie ono jest? — nie odwracając twarzy, lecz podniesionym głosem zawołał Todros.
— Rabbi! ja przed obliczem twojém nie śmiałbym stanąć, gdybym nie wiedział, co z niém stało się... Ja szedłem za nim... cała dusza moja weszła w oczy i uszy moje... ja widziałem, jak on pisanie to karaimskiéj dziewczynie do schowania dawał i słyszałem, jak on je skarbem swoim nazywał... On mówił, że to paszport jest, z którym on w świat pójdzie i który przed nim serca ludzkie otwierać będzie...
Todros drgnął.
— To jest prawda! to jest prawda! — zaszeptał gwałtownie. — Pisanie to będzie mu tarczą i orężem, o które stępią się narzędzia pomsty naszéj... — Mosze! — dodał podniesionym głosem, — obrzydliwość tę trzeba z rąk karaimskiéj dziewczyny wydrzéć...
Mełamed przypełzł do samych kolan mistrza i, podnosząc ku niemu twarz, wyrzekł zcicha:
— Rabbi! dziewczyna ta powiedziała, że prędzéj pozwoli sobie wydrzéć życie, niż to pisanie...
Todros milczał chwilę, potém wymówił:
— Pisanie to trzeba z rąk jéj wydrzéć...
Mełamed długo milczał i myślał.
— Rabbi! — ozwał się potém cichym bardzo szeptem, — a jeżeli jéj co bardzo złego stanie się?
Todros nie odpowiadał chwilę, potém rzekł:
— Błogosławiona ręka, która z domu Izraelowego wymiata śmiecie...
Mełamed chciwie pochwycił krótkie te wyrazy i długo wyrozumiewał tajemny sens ich. Uśmiechnął się.
— Rabbi! — rzekł, — już ja rozumiem wolę twoję... spuść się na sługę swego... on znajdzie ludzi, których ręce uzbrojone będą w siłę, a serca w niewzruszoność... Rabbi! — dodał błagalnie, — spuść ty na głowę moję łagodny promień twego oka... niech ja widzę, że gniew na sługę twego dalekim jest od ciebie... Dusza moja bez łaski i miłości twojéj jest jako studnia bez wody, albo ciemnica, nad którą nie świeci słońce.
Todros odpowiedział:
— Łagodny promień nie powstanie w oczach moich, ani gniew i smutek z serca mego nie wyjdą, dopóki obrzydliwe pisanie to będzie w ręku przeklętych...
Mosze jęknął.
— Rabbi! pisanie to jutro w nocy będzie w ręku twoich!
Księżyc oświecał obie twarze ludzi tych, z których jeden patrzał w niebo, a drugi w oblicze mistrza swego. Mistrz gorejącym wzrokiem szukał po niebie smug świetlistych, które oznaczają drogi aniołów, wiodących gwiazdy w wiecznéj ich po przestrzeniach podróży; uczeń — odbicia nadprzyrodzonych świateł tych szukał w źrenicach mistrza.
W obu głowach tych szumiało imię anioła śmierci, którego na pomoc sobie wzywali, — a piersi ich obu jednak pełnemi były miłości i uwielbienia bez granic.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.
  1. Pzewodnik błądzących, dzieło Mojżesza Majmonidesa.
  2. Podwał — miejscowa nazwa składu napojów spirytualnych, wyrobionych w gorzelni.