Nad Rio de la Plata/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Nad Rio de la Plata
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział W lwiej paszczy
Pochodzenie Illustrowane powieści podróżnicze Karola Maya
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Am Rio de la Plata
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
W lwiej paszczy.

Jakkolwiek byliśmy świadkami oddalenia się bandytów poza rzekę w głąb kraju, tratwa zaś z flisakami również zniknęła nam wkrótce z oczu z biegiem fal, jednak miałem wciąż niewytłómaczone uczucie, że pomimo wszystko wisi jeszcze nad nami jakieś niebezpieczeństwo.
Pod wpływem tego wrażenia postanowiłem dobrze rozejrzeć się w okolicy i w tym celu poszedłem wzdłuż brzegu w dół rzeki. Nic podejrzanego nie zauważywszy i nie spostrzegłszy w okolicy żywej duszy, prócz postawionego przeze mnie na straży yerbatera, nawróciłem już ku swoim, gdy nagle uszu moich doleciał jakiś szelest, i w tej sekundzie wyskoczył z krzaków jakiś człowiek, a zanim się spostrzegłem, zarzucił na mnie lasso. Choć miałem jeszcze tyle przytomności umysłu, że w chwili krytycznej podniosłem w górę lufę karabinu, i lasso zatrzymało się na niej, ale napastnik szarpnął rzemieniem z taką siłą, że pętlica zacisnęła się gwałtownie, przyczem własny karabin silne uderzył mię w głowę, aż mi się w oczach zamroczyło. A w tejże chwili wyskoczyło z zarośli jeszcze kilku drabów, kierując się ku mnie. Wyrwałem rewolwer z za pasa, lecz już nie zdążyłem go użyć, gdyż z błyskawiczną szybkością zarzucono na mnie bola i kule jego, oplątawszy mi nogi rzemieniem, powaliły na ziemię. Draby rzucili się wnet ku mnie i, obezwładniwszy natychmiast do reszty, zabrali wszystko, co miałem przy sobie, drwiąc przytem ze mnie i obrzucając mię obelgami oraz groźbami, na co oczywiście ani słowem nie odpowiedziałem.
Napastnicy należeli do bandy majora Cadery, i poznałem ich odrazu. Nie mogłem jednak wytłómaczyć sobie, w jaki sposób znaleźli się tutaj tak szybko po swym odwrocie i dlaczego jeden z naszych, stojący na straży, nie ostrzegł mię zawczasu. Czyżby usnął na posterunku? Nie słyszałem ani strzału, ani krzyku, ani wogóle nic, coby zdradzało, że go napadnięto. Najwidoczniej nietylko mnie, ale i jego spotkała smutna niespodzianka, a może i moi towarzysze wpadli również w pułapkę i zmuszeni zostali do poddania się drabom bez oporu.
Ponieważ byłem związany, więc przypuszczałem, że mię poniosą do swego obozu. Lecz stało się inaczej: ujęto mię na lasso pod pachy i wleczono za sobą aż na półwysep. Gdybym nie miał twardego ubrania ze skóry, byłbym niezawodnie przy takiej przeprawie pokaleczył się wśród trzcin i ostrej trawy mokradła.
Ci, którzy mię schwytali, poczęli wykrzykiwać, dając znać o swojem zwycięstwie pozostałym na półwyspie. A był tam, jak się łatwo domyślić można, major ze swoimi ludźmi, którzy zwartem kołem otaczali leżących na ziemi i powiązanych moich towarzyszów. Nie brakowało wśród nich żadnego, ale też żaden z nich nie był raniony. Najwidoczniej wszyscy wpadli w urządzoną na nich zasadzkę podczas mojej nieobecności, a major, nie znalazłszy wśród nich mnie jednego, rozesłał w różne strony po kilku swych ludzi, by mię odnaleźli. Obecnie wracali oni grupkami, posłyszawszy widocznie radosne okrzyki, zwiastujące, że zostałem pojmany.
Oczywiście smutny ten dla nas zwrot miał swe usprawiedliwienie w braku należytej ostrożności z naszej strony, i czyniłem sobie z tej racyi gorzkie wyrzuty. Ale bo któżby się mógł spodziewać podobnej zasadzki wobec faktu, że zbóje w oczach naszych prze prawili się na drugą stronę rzeki. Czemu jednak nikt z moich towarzyszów bodaj w powietrze nie wystrzelił w chwili, gdy ich osaczyli zbóje?
Gdy mię zawleczono przed majora, powitał mię słowami, okraszonemi szyderczym uśmiechem:
— Moje uszanowanie panu... Cieszy mię to niewymownie, że mam możność widzieć pana znowu. Jak pańskie zdrowie?
A gdy nie odrzekłem na to ani słowa, wrzasnął:
— Mów pan! no, mów pan! Aha, rozumiem! Pan, jako caballero, nie możesz prowadzić rozmowy w pozycyi leżącej, bo to nie należy do dobrego tonu, i duma pańska na to nie pozwala. Podnieście go — zwrócił się do bolarzy — i oprzyjcie o pień drzewa... a może wówczas zechce zaszczycić nas łaskawie odpowiedzią.
Rozkaz ten wykonano natychmiast, ja zaś pomyślałem sobie, że jeżeli major był niedawno zdecydowany zastrzelić mię, to prawdopodobnie myśli tej nie wyzbył się i teraz, tembardziej, iż obecnie miał więcej powodów do zemsty na mojej osobie, niż poprzednio. Wobec tego postanowiłem, o ile możności, nie drażnić go i odpowiadać na pytania.
— No, sennor! — zaczął znowu, — teraz jesteś w pozycyi, nie uwłaczającej pańskiej godności, i mam nadzieję, że raczysz łaskawie porozmawiać ze mną. Powiedz pan otwarcie, czy rad jesteś, tak jak ja, z tego naszego spotkania?
— Nadzwyczaj się cieszę.
— Widzisz pan! Stało się to prędzej, niż myślałeś, a przecie nie ukrywałem przed panem swojej co do tego nadziei. Żeś mi pan nie wierzył, nie moja w tem wina. Przypuszczam jednak, że nie zapomniałeś pan jeszcze o swej obietnicy, którą uczyniłeś podczas rozstania się ze mną. Powiedziałeś pan, że nie będziesz mię oszczędzał tak, jak dotąd. Przypominasz to sobie zapewne?
— Doskonale.
— Ba, ale inaczej się rzeczy ułożyły. Nie ja w pańskich, lecz pan w moich znalazłeś się rękach. Czy się pan spodziewasz, że go oszczędzę?
— Nie wiem, co pan rozumie pod słowem „oszczędzanie“.
— Oszczędzeniem naprzykład byłoby to, gdybym panu nie odebrał życia, ale dla unieszkodliwienia go wypaliłbym mu ślepym nabojem oczy. Cóż pan na to?
— Nie uczynisz mi, majorze, ani jednego, ani drugiego.
— Tak pan przypuszczasz? Na czem opierasz tę swoją pewność?
— Na tem, że uważam pana nie za drapieżne zwierzę, lecz za człowieka. Wiesz pan bardzo dobrze, że dotychczasowa nieprzyjaźń między nami nie z mojej pochodziła przyczyny.
— Również i nie z mojej. Wystarcza mi to zupełnie, że jesteś zdrajcą kraju i mordercą, a jako taki, zasłużyłeś na kulę albo stryczek.
— Pan sam nie wierzysz w to, co powiedziałeś w tej chwili. Zresztą, gdybym się nawet poczuwał do zarzucanej mi zbrodni, to nie masz pan najmniejszego prawa sądzić mię za to, ani tem bardziej karać.
— Do czego mam prawo i co mi wolno, to moja rzecz, i wskazówki pańskie pod tym względem są mi zbyteczne. Miałem zamiar rozstrzelać pana, bo wymagały tego bardzo ważne okoliczności. Obecnie jednak zmieniłem postanowienie i, zamiast stracenia pana, wolę go wcielić do naszych szeregów, jako rekruta.
Słowa te uspokoiły mię. Skoro tylko major postanowił zachować mię przy życiu, o resztę mogłem się nie troszczyć. Nie mogłem jednak zrozumieć, z jakiego powodu chciał mię rozstrzelać wówczas nad Rio Negro, jak również, dlaczego obecnie zamiaru stracenia mię zaniechał.
— Spodziewam się — ciągnął dalej major, — że będziesz mi pan wdzięczny za zmianę mego postanowienia względem niego?
— Bynajmniej, majorze. Upieram się przy swem zdaniu, że nie masz pan prawa ani mię rozstrzelać, ani też wcielić w szeregi swych żołnierzy.
— Dobrze, ale gdybym nawet nie miał prawa, to je sobie stworzę i na tej podstawie ogłaszam się, jako przełożony pański, wszelkie zaś objawy przeciw karności wojskowej ze strony pana ukarzę jak najsurowiej.
— Nie jestem obowiązany panu do żadnego posłuszeństwa.
— A ja panu udowodnię, że się pan mylisz. Przedłożę całą sprawę generałowi, i jestem pewny, że w myśl mego projektu odda pana pod moją komendę. Na tej to podstawie uważam pana za podwładnego mi żołnierza już w tej chwili.
— Ja jednak pomimo to utrzymuję, że jestem osobą cywilną i nikomu nie przyrzekałem na sztandar posłuszeństwa.
— To nic nie szkodzi. Możesz to pan uczynić każdej chwili razem ze swoimi towarzyszami, którzy już mi oświadczyli, że chętnie zaciągną się w moje szeregi.
— Co oni postanowili, to ich rzecz, nie moja. Ja nigdy się nie zgodzę na coś podobnego.
— Zgodzisz się pan, bo to jedyny sposób uratowania życia. Co mi obecnie przeszkadza, dajmy na to, do zastrzelenia pana? Nic! Że tego nie czynię, zawdzięczasz pan tylko mej łaskawości, na którą wcale nie zasłużyłeś, ale mam nadzieję, uczynisz to potem. Proszę o chwilę cierpliwości!
Obejrzał wszystkie przedmioty, które mi odebrano, i kazał ponadto raz jeszcze przeszukać wszystkie moje kieszenie, a nic nie znalazłszy, dodał:
— Miałem sposobność poznać, jaki jest z pana niezrównany jeździec i jak szaloną posiadasz odwagę; sądzę więc, że armia nasza zyska w panu znakomitego żołnierza, jeśli oczywiście nie będziesz się dalej upierał. Czy służyłeś pan w wojsku?
— Nie.
— Nic to nie szkodzi. Wyuczę pana musztry w krótkim, czasie i możesz się spodziewać awansu bardzo szybko, za co będziesz mi wdzięczny. Chciałbym nawet wyposażyć pana należycie, ale ku temu nie wystarcza gotówki, którą miałeś przy sobie.
— Kto się stara o uzbrojenie żołnierza, ten powinien je opłacić — rzekłem, domyślając się, czego major zażąda teraz ode mnie. — A zresztą suma, którą mi pan zabrałeś, wystarczy na uzbrojenie dziesięciu oficerów.
— Widzę, że nie masz pan o tem pojęcia. Czy rozporządzasz sennor jeszcze jakimi środkami?
— Nie mam już żadnych pieniędzy.
— Ale posiadasz pan kredyt? Nie miałem w całej Ameryce południowej jednego człowieka, na którego mógłbym liczyć, że mi bodaj grosz pożyczy; mimo to, aby uprościć rzecz, oświadczyłem:
— Rozporządzam kredytem bardzo nieznacznym.
— U kogo?
— U bankiera Haufera w Buenos Ayres.
— Do jakiej wysokości?
— Suma nie jest właściwie oznaczona. Zresztą nie należę do ludzi zamożnych.
— Pańskie zachowanie się jednak świadczy inaczej. Wystawisz mi więc pan przekaz na tego bankiera.
— O, mylisz się, majorze; nie wystawię żadnego przekazu — upierałem się pozornie.
— A no... nie, to nie! Jeżeli wolisz pan być rozstrzelany...
— Pan tego nie uczynisz, bo przyrzekłeś już, że nie odbierzesz mi życia.
— Prawda; ale dałem słowo pod warunkiem, że się pan zgodzisz na wszystko, czego zażądam. Ponieważ jednak upierasz się przy swojem, mogę słowo to cofnąć.
— Chyba pan żartujesz?
— Nie, sennor. Mówię zupełnie poważnie. Podpiszesz pan przekaz, czy nie?
— Ha, wymuszasz to na mnie, majorze — odrzekłem po chwili udanego namysłu.
— Ja nic na nikim nie wymuszam, sennor.
— Jeżeli żądania przekazu pieniężnego pod grozą śmierci nie uważasz pan za wymuszenie, to nie wiem, co mu na to odpowiedzieć.
— Mniejsza o to! ważniejsza rzecz, coś pan postanowił.
— Rozumie się, że nie mogłem nic innego postanowić, jak tylko wystawić panu przekaz.
— Ale natychmiast. Na razie wystarczy, jeżeli potwierdzisz mi pan na papierze, że jesteś mi winien dziesięć tysięcy talarów. Formalny przekaz wystawisz pan później.
— Dziesięć tysięcy! No, no! nie sądziłem, aby żołnierze wasi byli tak wspaniale wyposażeni!
— Przynajmniej pan będziesz wyposażony wspaniale. Proszę usiąść i pisać. Oto kartka papieru i ołówek! Po tych słowach majora na rozkaz jego rozwiązano mi ręce i posadzono obok niego. W chwili, gdy byłem zajęty pisaniem, ukazał się nad rzeką Piotr Aynas ze swą Dayą. Nie wiedzieli oni, co się tu stało. Zobaczywszy więc bolarzy, zdziwieni, zatrzymali się oboje, patrząc ku nam, a major krzyknął:
— Tutaj, tutaj! bo inaczej każę strzelać!
Groźba jednak majora nie poskutkowała: Indyanin i jego żona najspokojniej poszli dalej, znikając w zaroślach.
— Marsz za nimi! — rozkazał major kilku swoim ludziom. — Przeszukać ich chatę i zabrać wszystko, co się da. Może znajdziecie pieniądze, które niedawno otrzymał.
Draby pobiegli natychmiast, ale po niejakim czasie wrócili z próżnemi rękoma, oświadczając, że Aynas z żoną znikli, jak kamfora, w chacie zaś ich nie było nic do zabrania.
Major po otrzymaniu ode mnie przekazu rozkazał związać mię ponownie i zawlec do reszty jeńców, przyczem pozwolono nam rozmawiać ze sobą, co uważałem za wielki błąd z ich strony. Następnie dwóch bolarzy pobiegło w górę rzeki aż do najbliższego zakrętu, mając sobie zalecone dopilnować chwili, gdy przepływać tam będzie jaki okręt lub tratwa. Major, wydawszy im to polecenie, zwrócił się do mnie ze słowami:
— Jak się pan domyślasz, mamy zamiar przeprawić się przez rzekę poraz wtóry, i prawdopodobnie radbyś pan wiedzieć, w jaki sposób znaleźliśmy się tutaj tak prędko po przepłynięciu na tamtą stronę.
Nie odrzekłem na to nic, a on ciągnął dalej:
— Pan sam ułatwiłeś nam tak szybki powrót... Aha, mam oświadczyć panu ukłony od flisaków. Przesyłają mu serdeczne podziękowanie za to, żeś ich uwolnił z mych rąk.
— Głupcy! — mruknąłem.
— A jednak, gdybyś pan ich oswobodził, to rzeczy w tej chwili inaczej byłyby się przedstawiały.
— Pocóż miałem ich oswobadzać, skoro nie groziło im żadne niebezpieczeństwo? Zresztą nawet czasu na to nie było.
— Właściwie nie troszczyłeś się pan o nich, i dlatego zemścili się na was, przewożąc mój oddział z powrotem na tę stronę rzeki, ale znacznie niżej, abyś pan tego nie zauważył. Widzisz więc, że umiemy dać sobie radę nawet z takimi śmiałkami, jak pan ze starego kontynentu, no, i potrafimy wyzyskać ich zdolności dla swoich celów. Jesteś pan odtąd żołnierzem mojego oddziału. Że jednak mam niezachwiane przekonanie, iż przy najbliższej sposobności będziesz pan usiłował uciec ode mnie, więc musisz być skrępowany aż do chwili, gdy się przekonam, że ucieczka jego będzie niemożliwa. Jesteśmy więc tymczasem ze sobą w porządku, sennor!
To rzekłszy, odszedł, nie troszcząc się już o mnie dalej.
Jeńcy słyszeli tę naszą rozmowę, bo ułożono mię tak, że po jednej stronie miałem brata Hilaria, a po drugiej kapitana. Nie ustawiono przy nas straży, gdyż był dzień jasny, i każdy nasz ruch mógłby być natychmiast zauważony.
Frick Turnerstick po niejakiej chwili rzekł do mnie przyciszonym głosem:
— Uf, co za przykra historya, sir!
— Nie trzeba było dać się pokonać — odparłem.
— W rekruty! i to do jakiego wojska! O, zwrócę się natychmiast do zastępcy Stanów Zjednoczonych.
— W jaki sposób?
— Umknę im.
— Złapią pana i rozstrzelają.
— Tak, istotnie... Do dyabła! to wcale nie pocieszająca myśl! Czyżby w tej pięknej krainie był zwyczaj werbowania żołnierzy drogą przymusu?
— Prawdopodobnie.
— Ależ to się sprzeciwia najprostszym prawom.
— Czyż pan sam nie przestąpiłeś paragrafów tego prawa? nie zmuszałeś pan ludzi do służby na swoich statkach?
— Hm... To prawda! Pies psa je, gdy barana niema.
— A widzisz pan.
— Sir, to zupełnie inna sprawa. Jeżeli naprzykład marynarze moi zdezerterują, to muszę się postarać o innych, gdyż inaczej zbankrutowałbym i przepadł z kretesem.
— Zdaje się tylko panu, że masz słuszność. Ale mniejsza o to. W jaki sposób obezwładniono pana?
— W sposób najgłupszy na świecie.
— Bez oporu?
— Stało się to tak nagle, że nawet myśli zebrać nie było czasu.
— To dziwne. Jesteś pan mistrzem we władaniu bronią sieczną i palną; umiesz pan nawet podobno trafić z armaty prosto w zęby muchy, siedzącej na liściu krzaku.
— Drwij pan sobie! nie byłeś przecie obecny przy tem...
— Albo ten pański sternik, ten kolos... czyż nie mógł użyć bodaj swych pięści?
— O! onby wszystkich drabów zmełł na papkę kartoflaną, ale nie mógł tego uczynić, bo leżał prawie bez życia w zaroślach.
— Czemże się tak przeląkł, że aż stracił przytomność?
— Sir, nie przekomarzaj się ze mną! zaprzestań szydzić, bo ja tego nie lubię. Jeżeli sennor chcesz wiedzieć, jak było, to proszę zapytać brata Hilaria albo innych towarzyszów, bo co do mnie, nie chcę być igraszką pańskiego humoru. Mam już i tak dosyć. A co do pana, to sądzę, że nie masz sennor wcale podstawy do dmuchania na tak wysoką nutę, bo leżysz obok mnie również obezwładniony. Gdybyś pan był tutaj, wypadki byłyby się potoczyły tą sam ą koleją.
— O, nie! — wtrącił brat Hilario. — Sennor nie byłby się dał wziąć w zasadzkę tak haniebnie; jestem o tem najmocniej przekonany.
— Cóż to była za zasadzka? — zapytałem.
— Głupia, sennor! tak głupia, że wstydzę się nawet na myśl samą, żeśmy w nią z taką łatwością wpadli. Opowiem ci, jeśli mię nie wyśmiejesz.
— Śmiać się nie widzę powodu. Sprawa jest zanadto poważna i nie nadająca się do żartów.
— Niestety, tak. Sternik poszedł był zluzować yerbatera na posterunku, ale, nie zastawszy go na miejscu, poszedł go szukać, przyczem został nagle napadnięty i obezwładniony uderzeniem kolby w głowę.
— A więc przeciwnicy byli już tutaj i przedewszystkiem załatwili się ze strażą?
— I to tak cicho, żeśmy niczego nie zauważyli. Po pewnej chwili Monteso posłyszał wywołane w oddaleniu swoje nazwisko i myśląc, że to woła go towarzysz z warty, poszedł i przepadł. Potem zawołano mnie...
— I brat poszedł również bez namysłu?...
— Daj pan pokój! Wszystko to odbyło się tak szybko i gładko, że nie było czasu do rozważania.
— Więc brat nie stawiał oporu?
— Nie mogłem. Uderzono mię znienacka kolbą w głowę. W taki zresztą sposób obezwładniono nas kilku, a na pozostałych napadli draby tutaj, tak, że żaden nie miał czasu nawet pomyśleć o obronie.
— Rozumie się, że nie każdy obdarzony jest zdolnościami szybkiego oryentowania się — rzekłem, — i niema nad czem ubolewać. Stało się! Ważniejszą rzeczą jest obmyślić środki wydostania się z tej matni.
— Czy ma pan jaką nadzieję?
— Owszem, nie tracę jej nigdy, w żadnym przypadku życiowym. Niema bowiem nieszczęścia, któremuby nie towarzyszyło... szczęście!
— Ale w jaki sposób ujęto pana? Nie mogę sobie wyobrazić, jak to się stać mogło właśnie z panem.
— Dziękuję za uznanie. Byłem tak samo nieprzezorny, jak i wy.
I opowiedziałem towarzyszom, jak zarzucono na mnie lasso, a następie bola. Słuchali mię ciekawie, przyznając, że niepodobna było obronić się, a sternik syczał przez zaciśnięte zęby:
— Gdybym tylko mógł uwolnić ręce z więzów... dałbym ja tym drabom! Pogniótłbym im łby, jak orzechy!
— No, no! — rzekłem, — uspokój się pan. Żadnemu z nas niewolno nic przedsiębrać bez zgody na to wszystkich. Obecnie musimy udawać, jakobyśmy byli skłonni pogodzić się z losem. Na razie życiu naszemu nie grozi żadne niebezpieczeństwo, i to powinno nas uspokoić.
— Ba, ale później ratunek nasz będzie znacznie więcej utrudniony, niż teraz — ozwał się yerbatero. — Porozdzielają nas zapewne. Bo wątpię, aby zaniechali wcielenia nas do bandy...
— O, nie! nie zaniechają tego!
— A więc, gdyby nas rozdzielono, nie moglibyśmy porozumiewać się ze sobą.
— Do tego jeszcze daleko. A zresztą nie wiemy, do jakiej to armii zostaniemy wcieleni.
— Ależ bez wątpienia do oddziałów Lopeza Jordana.
— Hm... Gdyby tylko mieć pewne dowody, że przygotowuje on powstanie przeciw obecnemu rządowi...
— O tem wszyszy wiedzą doskonale.
— Wobec tego rząd może się z nim załatwić bardzo szybko.
— No, niekoniecznie. Jordan posiada podobno liczną jazdę, i wojsko rządowe niełatwoby się z nim uporało, zwłaszcza tu, na terenie stepowym.
— A ma on pieniądze?
— Owszem; odziedziczył wielki majątek po teściu.
— Którego kazał zamordować właśnie w tym celu; wiem o tem. Ale majątek, choćby był bardzo znaczny, nie wystarczy jednak na koszta rewolucyi. Na to potrzebne są miliony.
— To się postara o potrzebne pieniądze drogą rabunku lub wymuszenia. Wszak ciągle wysyła swych drabów w dalekie nawet strony kraść konie, i nie tylko konie, ale i pieniądze, jak tego na sobie samych do świadczyliśmy.
— Jakto? major zabrał wam pieniądze?
— Wszystko, wszystko; nie pozostawił nam nic.
— Tylko moich pieniędzy nie ruszył — uśmiechnął się kapitan.
— Czy masz je pan jeszcze? — zapytałem.
— Yes! Powiedziałem przecie panu niedawno, że sambym ich nie znalazł, gdybym nie wiedział, gdzie są ukryte. Ja się nie dam wziąć łatwo na kawał.
— Czy pana znają w Nowym Yorku?
— Bardzo dobrze nawet.
— Może więc masz pan tam kogo, ktoby nam pomógł w nieszczęściu.
— Owszem, mam.
— Doskonale się składa! Cóż to za osobistość?
— Jest to kupiec, właściciel domu handlowego.
— Ach, tak? Gdzież znajduje się jego biuro?
— Na placu Wekslarskim. Spekuluje w rozmaitych działach i nie bardzo pyta o autentyczność papierów. A nazywa się...
— Może Hounters?
— Tak, William Hounters.
— Ależ, sir, znam go również, jak własną kieszeń.
— Czy miewałeś pan z nim stosunki handlowe?
— Kilkakrotnie miałem z nim do czynienia, ale zerwałem, bo to osobnik zbyt przemądrzały i w dodatku niebardzo uczciwy. Czyżby na niego pan liczył?
— Mnie się zdaje, że to przelewanie z pustego w próżne. Człowiek, któryby nam pomógł, musiałby być tutaj.
— W tym wypadku niekoniecznie. Idzie głównie o to, abyś pan dął w tę samą dudę, co ja.
— Proszę tylko dać mi tę dudę, a będę grzmiał, nietylko dął.
— Cieszy mię to. Otóż konieczną rzeczą jest, abyś pan powiedział, że okręt pański stoi w porcie w Buenos Ayres... ale z jakimi towarami, o tem niech się pan nie wygada, udając, że to wielka tajemnica.
— W jakim celu?
— O tem później. Właściwie sam pan nie wiesz, co zawierają skrzynie i paki, które poładowałem na pański okręt.
— Pan? — przerwał mi zdumiony.
— Tak, ja. Przybyłem z panem razem z Nowego Yorku. W Montevideo wysadziłeś mię pan na ląd, a sam udałeś się do Buenos Ayres, aby tam oczekiwać mego powrotu.
— Ależ, sir, nie rozumiem z tego ani słowa!
— To nic nie szkodzi. Wywiozłeś pan z Nowego Yorku jedynie moje towary w pakach i beczkach, zakupione u owego Hounters’a. Mnie wysłał on, jako swego pełnomocnika, i nakazał panu stosować się we wszystkiem do moich wskazówek.
— Teraz to już gotów jestem uwierzyć, sir, że komar może zostać wielbłądem. Wszystko to, co mi pan opowiadasz, wije mi się w głowie, jak kłąb gąsienic.
— Ale jedna taka gąsienica przeradza się następnie w pięknego motyla. Otóż tedy ja wysiadłem w Montevideo i mniej-więcej za tydzień miałem spotkać się z panem w Buenos Ayres. Że jednak czas panu pozwalał, puściłeś się pan zwiedzić Uruguay w celu wyszukania towaru dla naładowania nim okrętu na kurs powrotny, no, i przy tej sposobności zetknąłeś się z nami zupełnie niespodzianie.
— Chyba pan żartujesz? Czyżby znalazł się ktoś taki, coby uwierzył podobnym historyom?
— Owszem, uwierzy najniezawodniej, i nawet bardzo go ta bajka ucieszy.
— Ba, ale kto to ma być?
— Nikt inny, tylko Lopez Jordan we własnej osobie.
— Nie mam przyjemności znać tego pana.
— Ale go pan poznasz, bo najprawdopodobniej będziemy z nim mieli wkrótce do czynienia. Owóż możesz pan powtórzyć ten wymysł, ale tylko jemu samemu, nikomu więcej. Przytem tajemnicę tę wolno panu zdradzić przed nim jedynie w mojej obecności. Zresztą musimy się postarać, by nas zawsze przesłuchiwano razem, a więc, abyśmy nie zostali rozdzieleni. Gdyby zaś który z nas nie wiedział, co ma odpowiedzieć, niech odeśle pytającego do mnie.
— Czy wchodzi tu w grę jeszcze kto inny, oprócz mnie?
— Sennor Mauricio Monteso.
— Ja? — wtrącił yerbatero, zdziwiony.
— Tak. Stwierdzisz pan mianowicie, żeśmy się spotkali u Tupidy w Montevideo.
— To przecie nie wymysł; tak było rzeczywiście.
— Tem lepiej. Cieszysz się pan wielkiem zaufaniem Tupidy, i on wysłał pana ze mną do prowincyi Entre Rios, nakazując surowo, abyś pan starał się ułatwić mi tę podróż. Resztę możesz pan opowiedzieć tak, jak było istotnie.
— Ale w jakim celu mam to wszystko opowiadać?
— Aby ułatwić sobie wydobycie się z niewoli. Jestem pewny, że przeprowadzą nas do oddziałów, dowodzonych bezpośrednio przez Lopeza Jordana.
— Mówiąc nawiasem, niebardzo rozumiem pańskie plany, ale zastosuję się dokładnie do wskazówek pańskich. Czy jednak nie byłoby dobrze, gdybyś nam pan przedstawił tę sprawę jasno i zrozumiale?
— Nie. Muszę zachować tajemnicę, i właśnie za to Lopez Jordan będzie mi bardzo wdzięczny.
Przerwaliśmy rozmowę, gdyż w tej chwili wrócili owi dwaj ludzie, wysłani przez Caderę w górę rzeki na zwiady, i oznajmili, że nadpływa jakaś tratwa.
Major wziął karabin i oddalił się ze zwiadowcami ku rzece.
Po kilku minutach usłyszeliśmy huk wystrzału. To Cadera wystrzelił prawdopodobnie w celu porozumienia się z flisakami zawczasu, gdy się jeszcze znajdowali powyżej półwyspu, gdzie tratwa przybiła do brzegu. Wkrótce wrócił ze zwiadowcami do obozu i rozkazał swym ludziom, aby zakneblowali nam wszystkim usta, a gdy tratwa przypłynęła na to sam o miejsce, gdzie stała jej poprzedniczka, zaniesiono nas na nią i ulokowano wraz z naszymi końmi.
Major przez chwilę rozmawiał z flisakami pocichu, dając im jakieś pieniądze, przyczem patrzyli oni na nas bardzo nieżyczliwie, z czego domyśliłem się, że przedstawił nas przed nimi, jako skończonych łotrów.
Przeprawa na lewy brzeg Uruguayu odbyła się bardzo szybko i bez przeszkody, poczem flisacy, podziękowawszy uniżenie majorowi, popłynęli dalej, a nas poniesiono przez moczary i zarośla na sporą odległość od brzegu na suche miejsce, gdzie kilku bolarzy pilnowało należących do oddziału a pozostawionych tu koni. Na rozkaz majora poprzywiązywano nas do najnędzniejszych szkap, on zaś sam, widocznie niezły znawca, wybrał dla siebie mego gniadosza, który istotnie był najlepszym ze wszystkich zebranych tu koni wierzchowcem. Jednak, skoro tylko major chwycił za cugle i wsadził nogę w strzemię, mój gniadosz stanął dęba i począł gwałtownie wierzgać.
— Co ta bestya wyprawia! — krzyczał zaperzony Cadera.
Nie mając już ust zakneblowanych, odpowiedziałem mu na to pytanie:
— Mój koń ma jedną-jedyną wadę, majorze: pozwala wsiąść na siebie tylko dobremu jeźdźcowi.
— Myślisz pan więc, że ja jeździć nie umiem?
— Mniejsza o to, co ja myślę; główna rzecz, że tak myśli mój gniadosz.
— A ja go przekonam, że się myli — rzekł z całą pewnością siebie.
I przy tych słowach chciał wskoczyć na siodło. Próba jednak znowu spełzła na niczem, choć paru drabów trzymało konia z obydwóch stron.
— Prawdziwy dyabeł, jak i jego pan! — mruczał Cadera. — Ach, ja go nauczę posłuszeństwa!
I zamierzył się, by uderzyć rumaka. Ale, widząc to, krzyknąłem:
— Nie bij pan! To zwierzę nie przyzwyczajone do bicia!
— Dlaczegóż nie pozwala wsiąść na siebie?
— On tylko mnie przyjmuje na siodło. Zresztą proszę przyprowadzić mi go tutaj, a może huncwot da się nakłonić i będzie powolniejszy dla pana.
Gdy podprowadzono go do mnie, istotnie przestał się narowić i pozwolił majorowi wsiąść. Ale skoro tylko ten oddalił się ode mnie o parę kroków, nastąpiła katastrofa. Wierzchowiec mój stanął nagle dęba i szarpnął się w bok tak zwinnie, że major zleciał, jak gruszka z drzewa, o parę kroków w trawę. Byłem z góry przekonany, znając gniadosza, że urządzi majorowi niespodziankę, i dlatego to poradziłem był, aby się zbliżył z koniem do mnie. Ku nietajonej mojej radości niefortunny jeździec, podnosząc się z trawy, stękał i klął niemiłosiernie, wreszcie rozkazał:
— Zastrzelić kanalię!... natychmiast!...
— Stać! — krzyknąłem, widząc, jak kilku żołnierzy podniosło karabiny, by wykonać rozkaz majora. — Chcesz pan zabić najlepszego z koni, który przecie da się powoli ujeździć?...
— Może i masz pan słuszność — potwierdził Cadera.
— Dajcie mu pokój. Perez, wsiądź ty! Wywołany żołnierz próbował wskoczyć na siodło, ale daremnie, zarówno, jak i kilku najśmielszych. Wreszcie major, klnąc i odgrażając się, rad-nierad oddał konia mnie do dyspozycyi, bo gdyby tego nie uczynił, musiałby jeden z żołnierzy iść chyba obok kapryśnego rumaka pieszo. Gdy mię na nim usadzono i przywiązano, zachowywał się zadziwiająco spokojnie. Zaraz też ruszyliśmy w drogę, przyczem nas, jeńców, wzięto do środka, i popędziliśmy galopem na camp.
Okolica nie różniła się prawie od tej, którą przebyliśmy po tamtej stronie rzeki. Jechaliśmy bez wytchnienia, mijając rozrzucone tu i ówdzie i odosobnione rancha i hacyendy, od których jednak trzymaliśmy się zdala. Że zaś nie mówiono podczas drogi ani słowa, nie mogłem się dowiedzieć ani też domyślić celu naszej podróży.
Popołudniu znaleźliśmy się wśród ożywiających się coraz bardziej stepów. Luźno pasące się trzody zdarzało się nam spotykać już poprzednio; teraz wymijaliśmy od czasu do czasu jakichś jeźdźców, dążących przez step w różnych kierunkach, którzy przy zetknięciu się z nami oddawali majorowi honory wojskowe.
Niebawem spostrzegliśmy w oddali całe oddziały jezdnych, zajętych musztrą, a dalej wielki kompleks budynków, które, jak się teraz przekonaliśmy, były celem naszej podróży.
— To castillo del libertador[1] — rzekł major, zwracając się do nas. — Tam rozstrzygną się wasze losy.
Zapowiadany jednak szumnie przez majora „zamek“, gdyśmy się do niego zbliżyli, okazał się zbiorowiskiem ubitych z ziemi z trzcinowymi dachami mizernych domków, a raczej chat. Liczba ich jednak była znaczna, zarówno, jak i obszar ogrodzony czyli coreal imponował swymi rozmiarami, i wywnioskowałem, że właściciel tej posiadłości musiał należeć do najbogatszych ludzi w kraju. Wprawdzie w pobliżu nie zauważyłem stad bydła czy owiec, natomiast budziła podziw olbrzymia stadnina końska. Uwijali się też wśród niej ludzie, jak w jakiem mrowisku.
Po bliższem rozpatrzeniu się można było przypuszczać, że są to koszary, zamieszkane przez wojsko, aczkolwiek mundury drabów, niezwykle kolorowe i fantastycznego kroju, tworzyły bezładną pstrokaciznę i różnolitość; to samo dałoby się powiedzieć o broni. Żołnierze ci byli przeważnie boso, nie brakło jednak żadnemu wielkich ostróg, umocowanych do gołych pięt. Zdarzyło mi się wśród tej zbieraniny ludzkiej widzieć pomiędzy innymi szczególnych „rycerzy“ bez butów, ale w cylindrach i anglezach, skrojonych na modę francuską lub angielską, co czyniło niezwykle komiczne wrażenie, pobudzające do śmiechu. Karabiny mieli tylko niektórzy z tych wojaków, natomiast każdy z nich posiadał bola i lasso.
Zatrzymaliśmy się przed budynkiem głównym, przed którym stało kilkuset tych „rycerzy“ w pewnej od domu odległości. Wywnioskowałem, że to zapewne kwatera miejscowego pseudo-Napoleona czy Moltke’go.
Przed domem owym major zsiadł z konia i udał się do wnętrza, widocznie dla zameldowania swego przybycia; reszta drabów tymczasem, trzymając nas ciągle w pośrodku, oczekiwała jego powrotu.
Po upływie pół godziny major wyszedł ku nam, zachowując w ruchach i wyrazie twarzy wielką powagę.
— Wnieść ich do środka! — rozkazał tonem ostrym.
Zsadziwszy nas z koni, wprowadzono do wnętrza budynku, w jakąś sień, gdzie uwijała się również spora liczba drabów, a stąd wprowadzono nas do zupełnie pustej ubikacyi.
— Tu zarzucamy kotwicę — ozwał się ponuro Turnerstick, gdy zaryglowano za nami drzwi. — Dyabelnie obrzydliwy port, gorszy, niż w Buenos Ayres, dokąd miałem zamiar podążyć. Ha! wiatr powiał z innej strony i zmienił mój kierunek. Ciekaw jestem, co z nami zrobią... Przynajmniej muszę postarać się o uwolnienienie rąk...
— Daj pan spokój — rzekłem, — bo pokaleczysz sobie ręce. Rozwiążemy je sobie kolejno.
Pokazawszy następnie swym współtowarzyszom na własnych rękach sposób, w jaki je można bez trudności rozwiązać, przekonałem się, że najpojętniejszy był yerbatero, który wnet dokonał tejże sztuki. Mając ręce wolne, rozwiązaliśmy wszystkim krępujące ich rzemienie, poczem kapitan, podnosząc ogromną swą pięść, rzekł groźnie:
— No, niechby teraz przyszedł tu który, a wnet rozleje się mazią po ziemi!
— Zachowaj pan spokój — ostrzegłem go, — bo tu nic nie da się uzyskać gwałtownością. Jedyna dla nas deska ratunku to podstęp. Przecie widzieliście, że tu w pobliżu uwija się co najmniej tysiąc drabów.
— To pocóż nam pan porozwiązywałeś ręce?
— Bo wnet zaprowadzą nas przed oficera wysokiej rangi, i uważam za konieczne, abym, stając przed nim, nie miał rąk związanych.
— Zwiążą je panu nanowo.
— Przypuszczam, że nie. Proszę was wszystkich, byście zachowali jak największą ostrożność, gdyż lada opór z waszej strony może pogorszyć naszą sprawę. Zresztą pozwolimy się związać nanowo jedynie w ostateczności. Jeżeli Lopez Jordan znajduje się tutaj, to możecie być pewni, że w krótkim czasie odzyskamy wolność.
Nie mając więzów na nogach, mogliśmy swobodnie poruszać się w naszem więzieniu. A składało się ono jedynie z czterech nagich ścian. Zamiast podłogi, była tu tylko twardo ubita ziemia. Pokładliśmy się na niej, oczekując, co nam dalej los przyniesie.
Po upływie kilku godzin odryglowano drzwi, i ukazał się w nich major w towarzystwie obdartego żołnierza.
— Niech wyjdzie ten... ten... europejczyk — rozkazał.
— Ja? sam tylko? — zapytałem.
— Tak.
— Zarzuć mi pan rzemień na ręce — szepnąłem do yerbatera, trzymając dłonie z tyłu, — ale tak, bym każdej chwili mógł mieć je wolne.
Major nie mógł widzieć tej manipulacyi, bo w izbie było ciemno.
— No, prędzej tam! Generał czeka! — niecierpliwił się majo r, widząc, że się niby ociągam.
— Mam się stawić przed generałem? Poco?
— Zaraz się pan dowiesz.
— Ale dlaczego tylko ja sam, a nie wszyscy?
— Co to pana obchodzi! Prędzej!
Poszedłem za majorem, udając, jakobym miał naprawdę skrępowane ręce. Za drzwiami oczekiwało nas jeszcze czterech żołnierzy, którzy wzięli mię między siebie do środka i poprowadzili przez jakieś drzwi do obszernej stancyi, gdzie leżeli lub siedzieli żołnierze, paląc papierosy i cygara. Popod ścianami ustawiona była lub porozwieszana na nich na kołkach broń. Na ziemi bieliło się tu od niedopałków papierosów wśród grubej warstwy śmiecia, a powietrze było nie do zniesienia. Przeszedłszy przez tę izbę, weszliśmy do następnej, również obszernej, ale nieco schludniej utrzymanej. Na środku stał stół, a na nim paliła się lampa. Na zydlach naokoło stołu siedzieli jacyś mężczyźni, którzy, wywnioskowałem to z ich butnej postawy, należeli do korpusu oficerów; ale w jakich byli rangach, nie mogłem odgadnąć, gdyż nie mieli na sobie żadnych odznak. Zostawiwszy tu żołnierzy, którzy mię prowadzili, przeszliśmy stąd do następnej jeszcze izby, urządzonej w stosunku do poprzednich z pewnym kom fortem. Tu stały dwa stoły: jeden koło okna bez szyb, drugi na środku pokoju. Przy pierwszym siedzieli dwaj oficerowie, paląc papierosy; przed nimi stały szklanki z winem. Przy stole środkowym zajmował miejsce oficer w starszym wieku. W tej chwili przyglądał się on pilnie rozłożonej przed nim mapie, szukając snadź jakiejś miejscowości na niej.
Był to człowiek około lat sześćdziesięciu, a jednak nie miał jeszcze siwych włosów. Ubranie jego składało się z bogato wyzłoconego niebieskiego fraka i białych spodni. Na nogach miał buty z wielkiemi cholewami. Szlify u ramion zwisały mu niemal po łokcie. Zdawało mi się, że mam przed sobą jakiegoś skarykaturowanego „rycerza“ z operetki — tak mizerną wydała mi się ta postać wyzłoconego dowódcy bosych i obszarpanych żołnierzy. Rozumie się, najmniejsza trwoga nie zmąciła mego spokoju, a tylko gniewało mię w tej chwili to, że stojący obok mnie major miał na sobie mój pas, a w nim moje rewolwery. Najwidoczniej drab ten przywłaszczył sobie wszystkie moje rzeczy.
Staliśmy przy drzwiach około pięciu minut, a major, nie mając odwagi przystąpić wprost do zwierzchnika swego, chrząkał i kaszlał, dzięki czemu generał, nie znalazłszy snadź na mapie szukanej miejscowości, raczył wreszcie podnieść głowę, a obrzucając mię bystrem i przenikliwem spojrzeniem, zapytał majora:
— Czy to ten przybłęda z Europy?
— Tak, generale.
— Dobrze. Zostaniesz pan tutaj, aby go potem znowu odprowadzić.
To mówiąc, wyjął z pudełka, leżącego na stole, papierosa, zapalił go, a założywszy nogę na nogę, spojrzał raz jeszcze na mnie niechętnym a lekceważącym wzrokiem, poczem zapytał:
— W jakim kraju jesteś urodzony? Major stał za mną. Odsunąłem się w stronę i zwróciłem na niego spojrzenie, jakbym przypuszczał, że pytanie to do niego jest skierowane.
— Pytam się, w jakim kraju urodziłeś się — powtórzył głosem podniesionym generał.
Ja zaś uparcie patrzyłem na majora, jakby zaciekawiony, dlaczego nie odpowiada.
— Ciebie zapytuję! ciebie! — krzyknął generał, zrywając się z krzesła na równe nogi.
— Mnie? — wzruszyłem ramionami zdziwiony.
— Ciebie, ciebie! Odpowiadaj, bo inaczej zmuszę cię do tego.
— Zdawało mi się, że pytanie to skierowane było do sennora Cadery, i przyznam się, ucieszyło mię to, że między argentyńskim generałem a majorem panuje stosunek tak familiarny.
— Człowieku! czy wiesz, z kim mówisz?
— Oczywiście z... tobą!
Generał cofnął się krok w tył, a obaj oficerowie przy drugim stole zerwali się z siedzeń, major zaś chwycił mię groźnie za ramię.
— Chispas! — krzyknął generał. — Czy słyszał kto, żeby pierwszy-lepszy. gałgan przemawiał do generała przez „ty“?
Obaj oficerowie dobyli szabel, a major chwycił klamkę u drzwi i zapytał:
— Czy mam przywołać profosa, panie generale?
Generał przecząco potrząsnął głową i, usiadłszy na swojem miejscu, mruknął:
— Nie. Taki wagabunda nie jest przecie w stanie mię obrazić. Ale pan, panie majorze, miałeś słuszność, opisując mi tego człowieka. Po nim wszystkiego spodziewać się można. Już to samo, na co się wobec mnie poważył, potwierdza pańskie słowa. Ale mniejsza o to — machnął ręką, a rozparłszy się na krześle, zapytał mię raz jeszcze:
— Jesteś pan z Europy?
— Tak, sennor — odrzekłem.
— Czem się pan zajmujesz?
— Jestem uczonym podróżnikiem.
— Olala! Jeżeli tam, w starym kraju, wszyscy uczeni podobni są do pana, to radbym wiedzieć, jak wobec tego wygląda prostak.
— U nas, panie generale, niema prostaków wogóle. Wątpię, czy nawet pospolity analfabeta tykałby u nas obcemu człowiekowi. Poniżałoby to jego samego.
— Zastrzegam, że uwag podobnego rodzaju nie zniosę, i może być z panem bardzo źle.
— Nie obawiam się wcale pańskiej groźby i nie mogę sobie wyobrazić, kto pana upoważnił przemawiać do mnie podobnego rodzaju tonem. To, że pan jesteś generałem, nie stawia pana wyżej odemnie. Zresztą pierwszy lepszy frajter z którejkolwiek armii europejskiej niewątpliwie posiada więcej zdolności i... taktu, niźli pan. Mniejsza jednak o to. Zapytam tylko, jakiem prawem śmiesz pan wymyślać mi od wagabundów. Czy znasz mię pan? Czyś dochodził, dlaczego, z jakiego powodu znalazłem się przed panem? Czy jesteś pan pewny, że nie dałeś się wprowadzić w błąd? Wagabundami są ci, którzy mię tu przyprowadzili, i ja domagam się, abyś ich pan jak najsurowiej ukarał.
Wypowiedziałem to wszystko tak szybko, że nie był w możności przerwać mi, a miał wygląd człowieka, którego najniespodziewaniej wypoliczkowano. Obecni zaś patrzyli na mnie z nieopisanem zdziwieniem, również zaskoczeni widać mojem śmiałem zachowaniem się.
Właściwie jednak postawa moja wobec generała nie była wyrazem odwagi, lecz jedynie taktyki. Wiedziałem z góry, do czego zmierzam. Bystre rozejrzenie się w sytuacyi pouczyło mię dokładnie o wszystkiem. Okna były tu tak małe, że nikt przez nie nie mógł ani wleźć, ani wyleźć. Drzwi zaś poza mną zaryglowano. Generał nie miał przy sobie żadnej broni, a obaj oficerowie uzbrojeni byli jedynie w szable. A major? Ten stał właśnie obok mnie...
— Proszę siadać, panowie — ozwał się po chwili generał, zwracając się do oficerów. — To waryat, i nie można przywiązywać żadnej wagi do tego, co mówi. Chciałbym jednak posłyszeć jeszcze, jakie niedorzeczności przytoczy na swoje usprawiedliwienie.
— Proszę — przerwałem mu, — możebym się ja mógł dowiedzieć pierwszy, jakie niedorzeczności wymyślono przeciwko mnie?
— Nie, mój kochany, to zbyteczne. Nie mam ochoty słuchać tego drugi raz. Pan tylko odpowiesz mi na kilka jeszcze pytań. Porwałeś się pan na majora Caderę?
— Owszem, ale dopiero wówczas, gdy mię zaczepił zupełnie bezpodstawnie.
— Znasz pan niejakiego sennora, który się nazywa Esquilio Anibal Andaro?
— Znam.
— Gdzie go pan poznałeś?
— W Montevideo.
— Przy jakiej sposobności?
— Wziął mię za pułkownika Latorre’a i przyszedł do mnie.
— Tak, wiem o tem. Następnie cięży na panu zarzut, że przy pierwszem spotkaniu z majorem złamałeś mu szablę, a wczoraj wieczorem uwięziłeś go i zabrałeś mu pieniądze.
— Tak jest.
— To wystarczy; więcej nic mi już wiedzieć nie trzeba. Zbliż się pan do okna i popatrz nazewnątrz.
Podszedłem do okna, generał zaś zapytał:
— Cóż pan tam widzi?
— Widzę dwunastu żołnierzy.
— Co mają w rękach?
— Karabiny.
— Otóż dowiedz się pan, że za dziesięć minut kule z tych dwunastu karabinów znajdą się w pańskiej głowie.
Powiedział to tonem poważnym, i wiedziałem, że nie dla postrachu jedynie. Wróciwszy na poprzednie miejsce, gdzie stał major, rzekłem:
— Pan generał wyrzekł słowa, które dla mnie wcale miłe nie są. Śmiem jednak zauważyć, że, mimo twierdzących odpowiedzi na pańskie pytania, nie popełniłem nic takiego, za coby mię można było ukarać choćby w najlżejszy sposób, a cóż dopiero skazywać na śmierć przez rozstrzelanie. Lecz nawet przypuśćmy, żem istotnie popełnił coś złego, to jeszcze przysługuje mi prawo przesłuchania przez upoważniony do tego sąd.
— Owszem, ja i ci dwaj oficerowie tworzymy właśnie w tej chwili sąd.
— Ach, tak! A gdzież jest mój obrońca? — Niepotrzeba tu żadnego obrońcy.
— Nie? A czy byłem przy tem, gdy mię oskarżano?
— To rzecz zbyteczna, to formalność. Tu obowiązuje stan wyjątkowy. Że się pan porwałeś na oficera, winien jesteś zbrodni, i za to właśnie będziesz pan rozstrzelany.
— Więc nie jest możliwe żadne odwołanie się do wyższych instancyi?
— Nie. Mam od naczelnego wodza zupełne pod tym względem pełnomocnictwo.
— Czy mógłbym wiedzieć, jak się nazywa ta wysoka osobistość?
— Lopez Jordan.
— Jordan? Jeżeli tak, to bezwarunkowo domagam się rozmowy z nim.
— Jego tu niema! Lecz choćby i był nawet, nie spełniłbym pańskiego żądania, bo nie mogę przecie obarczać go takiemi drobnostkami.
— A co się stanie z moimi towarzyszami?
— Zostaną wcieleni do naszej armii.
— Otóż posłuchaj pan, panie generale. Mam do zakomunikowania Jordanowi ogromnie ważną wiadomość.
— Nie wierzę.
— Bez tego, co mu mam powiedzieć, przedsięwzięcie jego w żaden sposób się nie uda!
— Wykręty! Każdy zasądzony zmyśla podobne niedorzeczności, aby tylko odwlec chwilę egzekucyi. Nie, panie! Nie zobaczysz się pan z naszym wodzem, bo zresztą zachowanie się pańskie jest tego rodzaju, że już z samej przezorności nie mógłbym dopuścić do czegoś podobnego.
— Więc jakże? Chcecie mię rozstrzelać natychmiast, pomimo, że nie macie do mnie, jako do obcego obywatela, żadnych praw?
— Powiedziałem już panu przecie, że tu obowiązuje stan wyjątkowy.
— Generale! bierzesz na siebie wielką odpowiedzialność.
— Już ja wiem, co czynię. Majorze, wyprowadzić delikwenta i złożyć mi potem raport o jego śmierci.
— Ależ w ten sposób nie tracą ludzie nawet zbrodniarzy! — rzekłem surowo, wysuwając równocześnie ręce z rzemieni. — Czy nie mógłbym przynajmniej prosić o księdza?
— Niepotrzeba! Zabrać go!
— Szkoda, generale, że pan mię nie znasz, gdyż w przeciwnym razie postąpiłbyś ze mną trochę oględniej. Pan mię nie każesz rozstrzelać! Domagam się tego stanowczo!
— Ee! Na co pan czekasz jeszcze, panie majorze? — krzyknął, tupiąc nogą i wskazując drzwi. Major chciał mię chwycić za ramię, ale nie zdążył, gdyż otrzymał odemnie potężny cios pięścią w głowę i, zatoczywszy się, runął na podłogę. W jednej chwili wyrwałem mu z za pasa obydwa moje rewolwery i, skierowawszy jeden do oficerów, drugi do generała, ostrzegłem:
— Panowie, proszę mówić po cichu, aby ci, co są w przyległej stancyi, niczego się nie domyślili. Przytem, jeżeli kto z was choćby ręką poruszy bez mego zezwolenia, dostanie kulą w łeb!
Nagły ten zwrot w sytuacyi oszołomił wprost obecnych. Czegoś podobnego przypuszczczać nawet nie mogli. Stali więc, jak wryci, a ja mówiłem:
— Wspominałeś mi, generale, że po mnie można się wszystkiego spodziewać. No, i nie omyliłeś się. Możecie panowie być pewni, że, zanim dam się rozstrzelać, padniecie wszyscy trzej od moich kul. Przeliczyliście się bowiem. Ja nie jestem pastuchem argentyńskim, który na samo słowo „generał“ dałby się w ośli kąt zapędzić. Ja cenię ludzi, nie zaś tytuły, i nie dam się wywieść w pole byle łobuzom. Ten oto tak zwany „major“ wpadł w granice Uruguayu, jako pospolity zbój, a że chcieliśmy mu przeszkodzić w jego zbrodniach, przyszła wam ochota stracić mię. Widzicie jednak, że ze mną sprawa nie jest tak łatwa, jak się wam zdawało. Proszę zająć miejsca!
Wahali się przez chwilę spełnić mój rozkaz, więc powtórzyłem:
— No, proszę siadać! Te rewolwery zrabował mi major i należą one do mnie; znam cudownie ich własności i umiem posługiwać się nimi.
Postąpiłem dwa kroki naprzód, trzymając rewolwery w obu rękach, gotowe do strzału. Domyślam są wszakże, że twarz moja wyglądała o wiele groźniej, niż lufy mej broni, gdyż oficerowie strwożeni usiedli, a generał ledwie zdołał wykrztusić:
— Nie będziesz pan strzelał... to byłoby zbyt ryzykowne z pańskiej strony.
— Co pan mówisz? Cóż może mieć do zaryzykowania człowiek, osądzony na śmierć?
— Ale krok ten i tak pana nie uratuje!
— To jeszcze pytanie, generale! Przytem zbrodnia, którą na mnie chcieliście popełnić, wydając barbarzyński wyrok, a nie mając do tego najmniejszego prawa, wymaga pomsty. Zresztą skąd pan wiesz, że się od was nie uwolnię? Może się panu zdaje, że się boję tych wyrostków tam, za drzwiami? O, panie generale! zanimby mię rozbroili, padłoby ich ze stu, co najmniej. Uważam jednak użycie mej broni tutaj za zbyteczne i jestem skłonny dać panu sposobność do naprawienia dopieroco popełnionego błędu, ażebyś pan później gorzko tego nie pożałował. Major Cadera oświadczył mi, że należy do armii Latorre’a, i to właśnie spowodowało mię do nieprzyjaźni względem niego. Gdyby bowiem przyznał się odrazu, że należy do partyi Jordana, nie byłoby przyszło między nami do stosunku wrogiego. Ja właśnie zdążałem do Jordana ze sprawą ogromnie ważną.
— Powtarzam, że rozumiem się na wykrętach — rzekł generał, patrząc na mnie nieufnie.
— No, jeżeli pan chcesz koniecznie uważać to za wykręt, nic na to nie poradzę, i możesz pan myśleć, co się mu spodoba. Jak daleko stąd przebywa Jordan?
— O trzy godziny drogi.
— Poślij więc natychmiast po niego, generale.
— Nie mogę. Jestem przekonany, że pan kłamiesz.
— Pomimo, że mię pan obrażasz — rzekłem, — podyktuję mu łagodne ze swej strony warunki, i musisz je przyjąć. Wszak życie pańskie zależy w tej chwili od poruszenia mego palca! Puścisz mię pan teraz, a właściwie każesz mię zaprowadzić do wygodnego pomieszczenia, gdzieby można było przynajmniej siedzieć, następnie wydasz polecenie, aby przeprowadzono tam również moich towarzyszów; i każesz nas pilnować, a tymczasem wyślesz posłańca do Jordana z wezwaniem, by przybył tutaj bezzwłocznie. Chcę się z nim rozmówić. I jeżeli on potwierdzi wasz wyrok na mnie, dam się wam zastrzelić nietylko bez najmniejszego oporu, ale nawet bez szemrania.
— Obmyśliłeś pan jakiś podstęp — zauważył generał, patrząc na mnie podejrzliwie.
— Nie, panie; idę najprostszą drogą i jestem najzupełniej szczery.
— Ba, ale co u stu dyabłów pomyśli sobie Jordan, gdy się dowie, że... że...
Nie mógł jakoś wykrztusić reszty słów, więc podchwyciłem żywo:
— Że dałeś się pan przycisnąć do muru „jakiemuś wagabundzie z Europy“? Możesz być pewny, generale, że przebaczy to panu. Bo w każdym razie lepsze to, niż gdyby miał później dowiedzieć się, że przez zamordowanie mię wynikła dla niego niepowetowana strata. Kładę zaś nacisk na to i przysiągłbym w tej chwili, że pan jesteś przekonany o zupełnej mojej niewinności!
— A gdybym się zgodził na pańskie warunki, czy oddasz pan broń? — zapytał wymijająco, nie dając odpowiedzi na powyższą moją uwagę.
— O, nie. Oddam ją jedynie Jordanowi. Widzę tu jakieś drzwi. Co się znajduje poza niemi?
— Próżny pokój.
— Nie można z niego uciec?
— Nie.
— Wobec tego zechciej pan sprowadzić tu moich towarzyszów i dostarczyć nam pożywienia oraz papierosów. Gdy przybędzie tu Jordan, oddam mu osobiście przez drzwi moje rewolwery. Tymczasem jednak do chwili jego przybycia zatrzymam je przy sobie.
— Czy przyrzekniesz nam pod słowem, że nie przedsięweźmiesz ucieczki i że wogóle nie uknujesz względem nas żadnego zamachu?
— Owszem, przyrzeknę, ale pod warunkiem, że i pan również pod słowem honoru spełnisz moje żądania.
— Dobrze, zgadzam się. Oto moja ręka!
Chwycił w dłoń moją rękę, ale widziałem, że kosztowało go to wiele odwagi.
Przy tej sposobności rzekłem:
— Major Cadera dał mi dwa razy słowo honoru i dwa razy je złamał. Sądzę jednak, że pan, panie generale, cenisz honor więcej, niż on. Ufam panu najzupełniej. Teraz cofnę się do tego pokoju i oczekiwać tam będę natychmiastowego przybycia moich towarzyszów.
— Bądź pan pewny, że dotrzymam słowa. Chciałbym tylko prosić, abyś pan zachował w tajemnicy przed moimi podwładnymi to, co tu zaszło. Jedynie Jordanowi możesz pan o tem opowiedzieć.
— Przyrzekam, generale, zastosować się do twych życzeń.
— Proszę więc — rzekł, otwierając mi drzwi. — Towarzysze zaraz tu przybędą.
Major aż do tej chwili leżał omdlały na ziemi. Pochyliłem się nad nim i odpiąłem swój pas, w którym znajdowały się naboje, poczem wszedłem do wskazanego pokoju. Gdy drzwi za mną przymknęły się generał mruknął:
— Prawdziwy dyabeł! Major miał racyę!
Nie przypuszczał oczywiście, że sprawa weźmie taki obrót. Co do mnie, przywołując na pamięć szczegóły całego tego zajścia, nie mogłem sobie wytłómaczyć, dlaczego w chwili przedstawienia mię generałowi towarzyszył mi jedynie major, żołnierze zaś, którzy mię eskortowali, nie zostali wpuszczeni do izby. Gdyby nie ta okoliczność, kto wie, czy byłaby mi się udała sztuka tak gładko. Generałowi wierzyłem na słowo i nie zawiodłem się. Po upływie paru minut przyprowadzono moich towarzyszów i, zamknąwszy drzwi, zaryglowano je od zewnątrz.
— Co się stało? — pytał brat Hilario. — W tamtym pokoju leży major bez znaku życia.
— Nic mu nie będzie.
— A! domyślam się. Widocznie dogodziłeś mu pan swoim zwyczajem pięścią w głowę. Ale, jeżeli tak, muszę przyznać, że zaryzykowałeś bardzo wiele. Proszę jednak powiedzieć, po co nas sprowadzono tu, do tej izby? i jak jest z naszą sprawą? może gorzej?
— Co się was tyczy, to nie grozi wam nic; tylko mnie postanowiono rozstrzelać.
Wiadomość ta wywarła na towarzyszów moich przygnębiające wrażenie, a gdy im opowiedziałem szczegóły zajścia, wręcz wierzyć nie chcieli. Ich zdaniem, od Jordana nic dobrego spodziewać się nie było można, i powinienem był przygotować się na to, że każe mię zamordować za zuchwałe obejście się z jego podwładnymi. Ja jednak byłem jak najlepszych myśli i, korzystając z czasu, udzieliłem im wskazówek, jak mają się zachowywać wobec Jordana.
Niebawem przyniesiono nam mięsa, soli, wody i butelkę wina. Więcej nie mogliśmy chyba wymagać, skoro nawet dla każdego z nas przeznaczono po dwa cygara. Usiedliśmy na ziemi, a spożywszy posiłek, za paliliśmy cygara. Poza drzwiami, w pokoju generała, przez długi czas panowała cisza, i dopiero w jakieś cztery godziny po zamknięciu nas posłyszeliśmy tam przyciszoną rozmowę i odgłosy kroków, poczem odryglowano drzwi i uchylono je zaledwie tyle, że po wstała szpara na szerokość ręki, przez którą przemówił do mnie generał:
— Dotrzymałem panu słowa: sennor Jordan przybył i oczekuje na pana, ale wprzód musisz pan dotrzymać swego przyrzeczenia i oddać nam rewolwery.
— Proszę — rzekłem, podając mu je. — Kiedy będę mógł rozmówić się z sennorem Jordanem?
— Natychmiast.
— Czy możemy wyjść wszyscy?
— Nie, tylko pan wyjdziesz.
I otworzył drzwi przede mną.
W przyległym pokoju sytuacya zmieniła się o tyle, że obaj oficerowie i generał zaopatrzeni byli w rewolwery, przy jednym zaś ze stołów siedziało trzech ludzi, z których dwaj mieli na sobie uniformy oficerskie, a trzeci, zajmujący naczelne miejsce, ubrany był po cywilnemu. Przed każdym z nich leżał pistolet. Koło drzwi stał major Cadera, uzbrojony w dwa pistolety. Blady był, jak ściana; widocznie uderzenie mej pięści nie było lada jakie. Z oczu wyglądała mu nietajona chęć zemsty. Czułem to aż nadto. A grozy położenia dodawała ta okoliczność, że wzdłuż wszystkich czterech ścian ustawiono żołnierzy z bronią u nogi. Można się było rzecz prosta — spodziewać, że przy najmniej podejrzanym ruchu z mej strony miałbym na sobie nie skórę, lecz rzeszoto. Pomimo, że położenie takie mogło zatrwożyć nawet najśmielszego, uśmiechałem się najspokojniej, rozglądając się naokół. Ciekawa rzecz, coby się stało, gdyby żołnierze ci zaczęli strzelać ze wszystkich stron... Zresztą już samo zmobilizowanie tylu drabów przeciw jednemu człowiekowi bezbronnemu wyglądało śmiesznie.
Generał wskazał mi ręką miejsce, w którem miałem stanąć, mianowicie naprzeciw owego ubranego po cywilnemu mężczyzny. Ten zmierzył mię od stóp do głowy świdrującym wzrokiem. Ja zaś, nic sobie z tego nie robiąc, rozglądałem się dalej wśród obecnych. Rozumie się, z twarzy wszystkich mogłem wyczytać jedynie wyrok śmierci dla siebie. Nieszczególne położenie! — pomyślałem sobie. — Mogą mię zawieść rachuby.
— Nazywam się Lopez Jordan — rzekł do mnie po chwili cywilny sennor. — Domagałeś się rozmowy ze mną, i przypuszczam, że nie bez ważniejszej przyczyny tracę czas drogocenny dla ciebie. Jeżeli się okaże, że nie miałeś powodu do wzywania mię, to wydany na ciebie wyrok śmierci znacznie zaostrzę.
Na zaimki „ty “, „ciebie“ kładł szczególniejszy nacisk, a stąd przyszedłem do wniosku, że generał opowiedział mu, że ja na jego „ty “ odparłem również słowem „ty“. Generalissimus prawdopodobnie chciał się przekonać, czy i wobec niego postawię się tak samo.
Jak miałem postąpić w danym razie? Jeżeli poważyłem się był poprzednio na ryzyko względem generała, należało być nadal konsekwentnym i nie zmieniać tonu wobec tego dyktatora. Pewność siebie, czy pokora na jedno wyjśćby musiały. Wolałem więc utrzymać się w dotychczasowym tonie i rzekłem:
— Pomimo, że z innej strony zachowano się wobec mnie bardzo wrogo, wyrażam moją radość z racyi życzliwego i poufałego traktowania mnie w tym domu. Już poprzednio bowiem generał raczył łaskawie zaszczycić mię braterskiem „ty“, a że i od ciebie słyszę toż samo, więc tuszę sobie...
— Psie podły! — wrzasnął Jordan, poskoczywszy ku mnie. — Śmiesz tak do mnie przemawiać?
— A dlaczegobym nie miał śmieć? — odrzekłem o ile możności spokojnie. — Wzoruję się w tym wypadku na tobie.
— Co szczekasz?... Każę cię wrzucić między byki, żeby cię na rogach rozniosły!
— Straciłbyś na tem sam, Jordanie, gdyż w takim razie ani William Hounters, ani Tupido, którzy mię do ciebie wysłali, nie mogliby...
Nie dokończyłem, bo już te słowa okazały się czarodziejskiemi. Twarz tego wściekłego człowieka zmieniła się w okamgnieniu: wypogodziła się natychmiast, poczem przystąpił do mnie bliżej i odezwał się gorączkowo:
— Wymieniłeś pan nazwiska dwu osób, które nie są mi obojętne. Więc to znajomi pańscy?
— Tak. Hounters wysłał mnie do Tupida, a ten...
— Przysyła znowu pana do mnie?
— Tak jest.
— I co pan masz do powiedzenia: „tak“, czy „nie“?
— To pierwsze. Wszystko już w drodze.
— Ah, que’ alegria! I pana chciano rozstrzelać? Toż ja oczekiwałem tego poselstwa z ogromną niecierpliwością!
Po tych słowach zwrócił się do żołnierzy i krzyknął:
— Marsz stąd, chłystki!
Na rozkaz ten żołnierze wynieśli się co prędzej, a major zrobił tak głupią minę, że na widok jej omal nie wybuchnąłem śmiechem. Ogarnęło mię przytem wrażenie skazańca, któremu najniespodziewaniej zdjęto stryczek z szyi. Plan mój więc nie chybił.
— Wypędziłem hołotę, sennor, i możemy teraz swobodnie porozmawiać w naszej sprawie. Przedewszystkiem miło mi powitać pana najserdeczniej...
To mówiąc, uścisnął mi rękę po przyjacielsku.
— Przedewszystkiem, sennor, mam sprawę osobistą, która wymaga niezwłocznego załatwienia — rzekłem. — Obrażono mię śmiertelnie w drodze do pana, zamiast mi ją ułatwić, i omal nie rozstrzelano. Daruje więc pan, że go poproszę o ukaranie najpierw winnych, a potem dopiero przystąpimy do rzeczy.
— Ależ rozumie się, że prośbie pańskiej uczynię zadość. Tylko nieszczęśliwemu zbiegowi okoliczności zawdzięczać należy tak przykre i niebezpieczne dla pana nieporozumienie.
— Nie, panie! wina nie cięży na okolicznościach, lecz na osobach. Wprowadzono rozmyślnie w błąd zarówno generała, jak i pana, i dlatego domagam się bezwarunkowo, aby pan wysłuchał mię i dowiedział się prawdy.
— Proszę, słucham pana.
— Muszą być jednak przy tem obecni moi towarzysze, aby w razie jakiej wątpliwości mogli poświadczyć moje słowa...
— O nie! oni nie powinni wiedzieć, że pan...
— No, tak; nie powinni wiedzieć o sprawie naszej; ale to, co teraz będę mówił, nie odnosi się do tajemnicy, i wolno im być tutaj. Przedewszystkiem muszę wyświetlić sprawę naszego uprowadzenia.
— Dobrze więc; niech przyjdą.
Otwarłem drzwi, i towarzysze na skinienie moje weszli do pokoju: brat Hilario postępował na czele, inni za nim.
Zobaczywszy Jordana, zakonnik skierował się ku niemu i rzekł:
— W przypuszczeniu, że mam do czynienia z sennorem Jordanem, śmiem się uskarżyć na pańskich podwładnych, którzy dopuścili się względem nas całego szeregu nadużyć. Nie wiem, jakie są pańskie zamiary, ale nie może się pan spodziewać dla swych przedsięwzięć błogosławieństwa Bożego, jeżeli ludzie pańscy postępują, jak złodzieje i zbóje, nie umiejąc nawet uszanować sukni duchownej.
— Przemawiasz, bracie, istotnie śmiało — odrzekł Jordan, przypatrując się zakonnikowi uważnie i z pewną niechęcią. — Słyszałem nazwisko brata i wiem, że oznacza ono niepospolitego człowieka. Ale, przestrzegam, to jeszcze nie upoważnia brata do zuchwałości.
— Za pozwoleniem, sennor! Nie jest to wcale zuchwałością, że się przed panem uskarżam. Toż dostawiono nas tutaj związanych, jakgdybyśmy byli zbrodniarzami.
— Widzę jednak, że brat nie ma kajdan na rękach.
— Ba, do tej chwili bylibyśmy skrępowani, jak barany, gdybyśmy sami sobie nie poradzili. Zdjęto nam rzemienie jedynie pod grozą rewolwerów.
— Dobrze, zbadam sprawę, ale wprzód proszę, by się brat uspokoił. Cenię ja odwagę, ale nie znoszę, gdy ją kto wobec mnie chce manifestować. Nie wchodząc na razie w to, kto miał słuszność, wy, czy major Cadera, wyrażam ubolewanie, że zaszła tu scena niebardzo taktowna. Bo proszę! jeden-jedyny człowiek, i do tego obcy, śmiał w samym środku mego garnizonu w otoczeniu tysięcy żołnierzy porwać się na moich oficerów i grozić im śmiercią!
— Musiał to uczynić z ostatecznej konieczności. Wszak chciano go rozstrzelać bez najmniejszej racyi.
— Gdybyśmy nawet przypuścili, że słuszność była po jego stronie, to i w takim razie krok jego sam brat musiałby określić, jako... no, powiedzmy otwarcie, jako zadziwiającą bezczelność. Gdyby mi to opowiadał ktoś mniej znany, nie mógłbym wręcz uwierzyć w coś podobnego. Człowiek ten wziął w niewolę oficera z pośród pięćdziesięciu uzbrojonych ludzi, złamał mu szablę, wykradł jeńców, a gdy go ostatecznie schwytano i przyprowadzono tutaj, by mu wymierzyć zasłużoną karę, obala uderzeniem majora i z bronią w ręku dyktuje oficerom warunki kapitulacyi! Tego rodzaju sprawa wcale nie jest dla nas zaszczytna, i musimy oczyścić nasz honor!
— Czy możesz pan czynić wyrzuty Hounters’owi, że powierzył tak ogromnie ważną sprawę człowiekowi tego pokroju? wtrąciłem się do rozmowy.
— Przeciwnie; muszę mu nawet wyrazić za to pochwałę. Ale pan sam przyznasz, że zachowanie się pańskie wobec mych podkomendnych było wprost niemożliwe.
— Zna pan zapewne przysłowie: „Tonący brzytwy się chwyta“. Otóż i ja nie uczyniłem nic innego, jak tylko chwyciłem się brzytwy i, dzięki temu, żyję jeszcze.
— A ja panu powtórzę inne przysłowie: „Nie mów „hop“, aż przeskoczysz“. A nużbyś się pan przeliczył co do wywikłania się z objęć śmierci!...
— Niewątpliwie umrę, jak i każdy z nas, ale obecnie nic mi z pańskiej ręki nie grozi.
— A jeżeli się pan mylisz na tym punkcie?
— Gdybym się mylił, wówczas pomyłka moja mogłaby przynieść nieobliczalne szkody przedewszystkiem panu. Z kimże pan zawarłby kontrakt, gdyby mię rozstrzelano?
— Oczywiście z panem, ale jeszcze za życia.
Mówiąc to, spojrzał na mnie z chytrym uśmieszkiem na ustach. Był widocznie ciekawy, co mu na to odpowiem, gdyż od tej odpowiedzi zależało wszystko. Wprawdzie, gdy się dowiedział, że jestem pełnomocnikiem Hounters’a, zmienił zupełnie względem mnie sposób traktowania mię, z czego mogłem wnosić, że nic mi już nie grozi. Ale nie zachęcało mię to bynajmniej do otwartości i nie dowierzałem mu ani odrobinę. Wszak człowiek ten kazał zamordować własnego teścia, czyż więc wobec jego krwiożerczości można mu było zaufać? Mógł przecie złamać słowo i zamordować mię bez żadnych skrupułów, tembardziej, że byłem mu zupełnie obcym człowiekiem. Zoryentowawszy się szybko w sytuacyi, postanowiłem wywołać w nim pewność, że przeprowadzenie interesu z dostawcami było bezemnie absolutnie niemożliwe, i dlatego rzekłem:
— Pan mię nie zna, zarówno, jak pańscy podwładni nie poznali się na mnie. Nie powiem panu ani jednego słowa w interesującej go sprawie, dopóki nie zaręczy mi pan słowem honoru, że tak ja, jak i moi towarzysze nie doznają tu żadnej krzywdy.
— A gdybym dał słowo i złamał je następnie?
— Wówczas zaszkodziłby pan przedewszystkiem samemu sobie, gdyż odtąd nie wierzyłby mu nikt. A przecie zaufanie wszystkich jego podwładnych i tych, z którymi go wiążą stosunki, jest dla pana sprawą doniosłej wagi. Zresztą sama logika wskazuje, że przedsięwziąłem podróż w te strony nie po to, by się narażać na niebezpieczeństwa, lecz żeby załatwić ważny interes handlowy. Zresztą... czy pan chce dotrzymać słowa, czy też nie, jest mi to całkiem obojętne, gdyż na szczęście sprawa wzięła taki obrót, że jestem w stanie zmusić pana do dotrzymania tego słowa. Tu powtarzam panu raz jeszcze, że nie przystąpię do rzeczy tak długo, aż pan nas upewni, że nie zastawiono na nas tutaj żadnych sideł.
— Mogę panu dać słowo, że postępuję z panem całkiem otwarcie.
— To brzmi jednak dwuznacznie, i mógłbym żądać od pana jaśniej sformułowanego oświadczenia, choć jestem przekonany, że to nie na wieleby mi się przydało.
— Zdaje mi się, że już porozumieliśmy się i możemy zacząć o interesie.
— O, nie. Przedewszystkiem wnoszę przed pana skargę na majora Caderę.
— Przecie możesz pan to uczynić później.
— Nie, panie. Od sposobu załatwienia tej kwestyi zależy moje postępowanie z panem w wiadomej sprawie.
— Dobrze. Ale czemże mi pan udowodni, że jesteś pełnomocnikiem Hounters’a i Tupidy?
— A jakiej pan żąda legitymacyi?
— Rozumie się, że pisemnej.
— Daruje mi pan, że wyrażę zdziwienie z tego powodu. Cóż bowiem byłoby ze mną, no i z panem gdybym przypadkowo schwytany został przez waszych wrogów i gdyby znaleźli przy mnie żądaną przez pana legitymacyę?
— A więc nie posiada pan formalnego pełnomocnictwa? Owszem, ale tylko ustne. Jeżeli jednak nie zechce pan uwierzyć moim słowom, śmiem prosić, byś pan wysłał posłańca do Montevideo i przekonał się, czy to prawda, a sprawa cała niech pozostanie w zawieszeniu aż do powrotu owego posłańca.
— Ależ ja nie mam czasu na coś podobnego i wolę już uznać w panu pełnomocnika, oczekując podania warunków.
— Podam je nie tutaj, lecz w Buenos Ayres.
— Zwaryowałeś pan? — krzyknął przerażony. — Toż tam właśnie znajduje się gniazdo moich wrogów. Przecie tam ma swe siedlisko rząd, któremu wypowiedziałem walkę... tam ma swoją siedzibę prezydent Sarmiento, którego chcę obalić. Jakże więc pan możesz proponować mi to miejsce na załatwienie naszej sprawy?
— Czynię to z dwu powodów, sennor. Po pierwsze, w tamtejszym porcie stoi na kotwicy okręt z naszym towarem; powtóre...
— Tam? na kotwicy? Toż to szaleństwo ulokować się w podobnem miejscu!
— Powiedział pan przed chwilą, że jestem bezczelnie odważny. Dlaczegóżbym więc nie miał zastosować tej odwagi i co do ostatniego punktu? Właśnie najbezpieczniejszy jest ładunek ten tam, gdzie go się najmniej spodziewają. Beczki, paki i bele zadeklarowane zostały jako nafta, zabawki i tytuń, i opłacono już nawet odpowiednie cło za nie.
— Więc urzędnicy cłowi nie rewidowali zawartości pak?
— Tylko niektóre z brzegu, ale te zawierały istotnie to, co deklarowano.
— No, ma pan ogromne szczęście. Ale w każdym razie lepiejby było, abyś pan temu szczęściu zbytnio nie ufał i usunął okręt z portu jak najprędzej. Czy to parowiec?
— Nie. Żaglowiec pośpieszny typu amerykańskiego. Nazywa się „The Wind“.
— A więc jest to statek nieduży i może podpłynąć Paraną aż do Rosario?
— Nawet do samej stolicy Entre-Rios.
— Trzeba natychmiast wydobyć statek z tej dziury w Buenos Ayres, gdzie lada pampero może poczynić wielkie dla nas szkody. Podam panu nazwę miejscowości nad rzeką Paraną, gdzie statek ma się zatrzymać, a pan wyślesz posłańca do kapitana z odpowiednimi rozkazami.
— To niemożliwe, sennor.
— Dlaczego?
— Bo pan sam sprawę utrudnia. Postępowanie pańskie względem mojej osoby jest tego rodzaju, że niebardzo wierzę, abyś mię pan puścił natychmiast, i z tej przyczyny nie mogę się zgodzić na sprowadzenie okrętu w takie miejsce, gdzie miałbyś go pan całkowicie w ręku. Być może bowiem, że za dni kilka ogłosi się pan jako władca tych okolic, no, i ja byłbym wówczas zdany zupełnie na jego łaskę lub niełaskę.
— To znaczy, że pan mi niedowierza...
— Istotnie. Zresztą sam mi pan dał do zrozumienia, że możesz nie dotrzymać danego nam słowa. A moją rzeczą jest dbać o to, by uzyskać zupełne bezpieczeństwo tak dla siebie, jak i dla swoich towarzyszów.
— Zawiele pan sobie pozwalasz... Licząc na moje względy, nie wahasz się pan nawet wypowiadać słów, które są dla mnie obrazą.
— Przepraszam! w słowach tych zawiera się tylko prawda, nic więcej. A zresztą nie mogę wysłać nikogo do kapitana z tego choćby powodu, że znajduje się on właśnie tutaj i słyszy wszystko, co pan w tej chwili mówi. Proszę, oto jest kapitan Frick Turnerstick z Nowego Yorku, któremu master Mounters powierzył ładunek.
Słowa te wypowiedziałem dobitnie, aby kapitan, nie umiejący po hiszpańsku, mógł łatwo zrozumieć, że o nim mowa.
I istotnie Turnerstick, usłyszawszy swoje nazwisko i widząc, że go wskazuje Jordanowi, domyślił się odrazu, o co chodzi. Postąpił więc o krok naprzód i rzekł:
— Yes, sennoro. Jestem kapitano Fricko Turnersticko z Nowo Yorko. Moje barko nazywa się „The Windo“, i zdaje mi się, że to wystarczy.
— Jordan popatrzył na niego uważnie, wzruszył ramionami i rzekł do mnie:
— Co to za mowa? czy nie angielska?
— Kapitan nie umie po hiszpańsku, sennor.
— No, i takiemu człowiekowi powierza się tak ważne zadanie?
— Ależ to właśnie lepiej, że on nie umie po hiszpańsku, bo nikomu nawet na myśl nie przyjdzie posądzić go o załatwienie interesu, do którego potrzebna jest znajomość języka hiszpańskiego. Zresztą ma on na swym okręcie ludzi, którzy mogą mu posłużyć w razie potrzeby, jako tłómacze. Do tych należy choćby naprzykład ten oto sternik.
— O, i sternik tutaj? Cóż on tu ma do roboty?
— Nic. Przypędzono go tu przemocą, wbrew woli.
— A dlaczego opuścili oni okręt w Buenos Ayres?
— Bo wymagały tego ich interesy handlowe. Master Hounters wysłał mię z nimi, jako pełnomocnika, przedewszystkiem do Tupidy w Montevideo. Tam wysiadłem na ląd, aby się owemu sennorowi przedstawić, kapitan zaś pożeglował dalej, do Buenos Ayres, i miał tam na mnie oczekiwać. Ponieważ spodziewał się mego przybycia dopiero za dni kilka, wykorzystał czas wolny w ten sposób, że przy okazyi przedsięwziął podróż w górę rzeki Uruguayu, aby sobie w nadrzecznych okolicach wynaleźć odpowiedni towar do przewozu z powrotem do Nowego Yorku. Otóż, gdy powracał z tej wycieczki na jakiejś tratwie, został nagle przez majora Caderę napadnięty, no, i później szczególniejszym trafem spotkał się z nami.
— To rzeczywiście... szczególniejszy traf — zauważył Jordan, patrząc mi w oczy z niedowierzaniem.
— Tak jest, szczególnie godnem uwagi jest to, że major przedsięwziął wrogie zamiary przeciw wszystkim osobom, które wam idą z pomocą. No, ale na szczęście spotkałem się z panem i sądzę, że nie odmówi pan nam wszystkim zadośćuczynienia za doznane krzywdy.
— Owszem, dam je, o ile na to pozwolą okoliczności.
— To znowu dwuznaczne, sennor!
— Bo też i pan sam jesteś w wysokim stopniu człowiekiem zagadkowym. Wszystko, co mi pan tak pięknie przedstawia, wydaje mi się całkiem nieprawdopodobnem.
— To znaczy, że mi pan nie wierzy... Ha, w takim razie nie mówmy już o tem. Bo jeżeli pan żywi do mnie mniej zaufania, niż ja do pana, to lepiej dać spokój wszystkiemu. Zechce więc pan uwolnić nas natychmiast, bo szkoda nam czasu.
— Co takiego? uwolnić? Ależ o tem i mowy być nie może.
— Jak się panu podoba. Ja uważam sprawę za skończoną.
Cofnąłem się parę kroków, przybierając minę najobojętniejszego w świecie człowieka. Zrobiło to swoje; nadzwyczajna moja pewność siebie zaimponowała mu. Widocznie jednak dla ostatecznego wypróbowania mię rzekł:
— Zechce pan teraz przypomnieć sobie przyrzeczenie, mocą którego masz pan poddać się spokojnie memu wyrokowi.
— Oczywiście. Powiedziałem, że bez szemrania dam się rozstrzelać, jeżeli pan zatwierdzi wyrok śmierci na mnie.
— No, a gdybym uczynił to właśnie w tej chwili? co wtedy?
— Nic, sennor.
Czyżby naprawdę śmierć była panu obojętna?
— Tego nie mówię. Ale jeśli idzie o dotrzymanie słowa... Zresztą świat się nie zawali, jeżeli będzie na nim jeden człowiek mniej... pomimo nawet, że śmierć moja wywrze olbrzymi przewrót w pańskiej sprawie.
— Dlatego, że kupno nie doszłoby do skutku? Mylisz się pan. Pozostanie mi przecie kapitan.
— Ależ on nie ma pełnomocnictwa.
— To nic nie szkodzi. Wystarczy, że ma on potrzebny mi towar. Zwrócę mu wolność tylko pod tym warunkiem, jeżeli dostawi mi ów towar w bezpieczne miejsce.
— O, tak się nie stanie. Ładunek pozostaje w ręku sennora Tupidy. Jeżeli pan mię zamorduje i zatrzyma kapitana oraz sternika, to trudno; zapobiedz temu nie jestem w mocy. Ale zawarcie interesu do skutku w takim razie nie przyjdzie.
— A cóż Tupido ma do czynienia na okręcie?
— Przecie to wspólnik Hounters’a, i ładunek jest w połowie jego własnością. Jeżeli nie wrócimy do pewnego terminu do portu w Buenos Ayres, będzie to dla niego znakiem, że spotkało nas jakieś nieszczęście z rąk pańskich, i oczywiście głupi byłby chyba, gdyby w takim razie zechciał wdawać się z panem nanowo w interesy.
— Ależ on sam poniósłby stratę.
— Taak? — zaśmiałem się. — Toć wrogowie pańscy potrzebują również broni i amunicyi.
— Tak, ale nie zapłaciliby za nią ani pesa.
— Przeciwnie, zapłaciliby gotówką, podczas gdy sennor masz wziąć wszystko na kredyt.
— Jesteś pan dosyć naiwny — zaśmiał się. — Toż gdyby Tupido przyznał się tylko, jaki ładunek ma na okręcie, wówczas Sarmiento skonfiskowałby poprostu wszystko z urzędu i jeszczeby zamknął go w więzieniu.
— Ja jednak sądzę, że naiwność pańska jest większa, niż moja. Tupido nie piśnie nikomu stówka, dopóki ładunek nie znajdzie się w bezpiecznym porcie, naprzykład w Montevideo. Sprawę tę omówiliśmy już dokładnie. Na wypadek zaś, gdyby pan towaru nie kupił, Tupido ma zaofiarować prezydentowi, oprócz towaru, także inne usługi, jak naprzykład różne wiadomości o pańskich przedsięwzięciach i zamiarach. Przyzna więc pan, że nie opłaci się dla głupiego kaprysu majora, który, nawiasem mówiąc, nawet feldweblem w pańskiej armii być nie powinien, zabijać mię i narażać się na tak przykre straty, a może nawet na zupełną klęskę.
„Generalissimo“ przeszedł się kilka razy po pokoju, stanął w przeciwległym kącie izby i, skinąwszy na generała, rozmawiał z nim chwilę poufnie, poczem generał wrócił na swoje miejsce, a Jordan, nie ruszając się z kąta, począł mię pytać:
— Proszę mi odpowiadać... Pocoście zawieźli ładunek do Buenos Ayres, a więc niemal w samą paszczę mego wroga, którego zdusić zamierzam?
— Z przezorności i dla upewnienia się, że pan mię nie oszuka.
— Jesteś pan dyabelnie szczery!
— Mam nadzieję, że i pan będzie taki sam wobec mnie.
— A więc dobrze, będę szczery... Uważam pana za wyrafinowanego łotra!
— Dzięki ci, sennor! Jest to dla mnie wielka pochwała i uznanie. A zresztą nie przybyłem tutaj dysputować z panem na temat, czem jestem, a czem nie jestem, i żądam kategorycznej odpowiedzi: czy pan chcesz zawrzeć ze mną umowę, czy też nie?
— Proszę mi wprzód powiedzieć, dlaczegoś pan nie pojechał do Buenos Ayres na statku, lecz wybrałeś się konno przez Banda oriental?
— Bo to była najkrótsza do pana droga. Co prawda, nie miałem zamiaru kołować, jak mię do tego zmusił major. Sądziłem, że znajdę pana w San José, w dobrach, gdzie to Urquiza, pański ojciec, został zamordowany.
Słowa te były bardzo ryzykowne, ale wypowiedziałem je w pewnym ściśle określonym celu. Jordan przecie sam kazał zamordować ojca, i już na samo wspomnienie o tej własnej zbrodni wściekłość go ogarnęła. Poskoczył ku mnie o dwa kroki i wyciągnął ręce przed siebie, jakby mię zamierzał udusić, a następnie, stanąwszy tuż koło mnie, wrzasnął:
— Co pan wiesz o tem morderstwie?
— Tyle, co każdy inny człowiek.
— Czy mówią o tem także za granicą?
— Owszem, mówią.
— Cóż więc mówią o tem?
— Nie jestem obowiązany do składania sprawozdań przed panem.
— Zamordowali go gauchowie... draby przeklęte!...
— To bardzo możliwe.
— A może mówią, że...
Urwał, a ja zapytałem:
— Że co?
— Że ci gauchowie byli tylko czyjemś narzędziem?
— Owszem, mówią i o tem...
— Ale, do stu dyabłów, czyjem narzędziem?
Utkwił we mnie wzrok, jakby mię co najmniej chciał nim zasztyletować. Ja zaś odparłem spokojnie:
— Narzędziem w ręku pańskiem oczywiście...
Brat Hilario, przerażony moją śmiałą odpowiedzią, wydał mimowoli ciężkie westchnienie, a oficerowie zerwali się z miejsc. Jordan zaś chwycił mię za ramiona, potrząsnął z całej siły i wrzasnął głosem ochrypłym:
— Psie! Ja cię zaduszę, ja... ja...
— Niechże się pan uspokoi — rzekłem, siląc się na zimną krew. — Żądałeś pan ode mnie, bym mówił prawdę, a gdy to uczyniłem, zachowujesz się pan tak, iżby można się domyślić, że w tej plotce kryje się jakaś część prawdy.
— Powiadasz pan...plotce? No, pańskie szczęście! — rzekł, puszczając mię. — Uważasz pan to istotnie za plotkę?
— Nieinaczej. Toż tylko plotkarze mogli roznieść po świecie to, co w pewnym wypadku musiałby pan głową przypłacić.
— Więc istotnie mówią o mnie? utrzymują, że...
— Tak — skinąłem głową.
— Czy i w Europie?
— Tak, i w Europie.
— Co za łotrowstwo! Aż wstręt człowieka ogarnia!... Więc pan naprawdę nie wierzysz tym pogłoskom?
— Pytanie pańskie jest tu zupełnie zbyteczne, sennor. Bo czyż moglibyśmy wchodzić w tak ważny stosunek handlowy z człowiekiem, na którym cięży zbrodnia ojcobójstwa?
— Przyznać muszę, że mówisz pan bardzo rozsądnie — rzekł i znowu począł się przechadzać szybko po izbie, jakby dla uspokojenia rozdrażnionych moją otwartością nerwów. Po chwili podszedł ku mnie, a położywszy mi rękę na ramieniu, rzekł:
— Pan jesteś... albo waryat, który sam nie wie, co mówi i czyni, albo mój major nie pomylił się, nazywając pana dyabłem. Tak, czy owak, jesteś pan człowiekiem w wysokim stopniu niebezpiecznym. Cóż pan na to?
— Jestem tylko... szczery, sennor. Powiedziałem panu prawdę, bo tego ode mnie pan wymagał. Zresztą kto chce się wybić nad poziom, ten musi wiedzieć o wszystkiem, co się tyczy jego zamiarów, no, i nawet jego własnej osoby.
— Takie jest zdanie pańskie? Ale moje zupełnie jest inne. Jest pewna kategorya szczerości, którą bezwarunkowo uważać należy za karygodną. A że i pańska otwartość należy właśnie do tej kategoryi, więc widzę się zmuszonym, zamiast oczekiwanej przez pana wdzięczności, odpłacić mu właściwą monetą, to jest każę pana rozstrzelać, a do Tupidy wyślę pośrednika.
— Och, to się panu wcale nie uda. Tupido bez mego pozwolenia nie może wydać nawet garstki prochu. Wszcząłeś pan już kroki przygotowawcze, co pochłonęło cały pański majątek, i mógłbyś pan prowadzić swoje dzieło dalej jedynie wówczas, gdybyśmy mu przyszli z pomocą, dostarczając broni i amunicyi na kredyt. Jeżeli jednak mnie choćby włos z głowy spadnie, interes nie dojdzie do skutku, o czem pan możesz być najzupełniej przekonany. Oto wóz i przewóz!
Jordan w odpowiedzi na te moje słowa spojrzał po obecnych zakłopotany. Generał wzruszył ramionami, oficerowie milczeli, a moi towarzysze drżeli z trwogi, co było aż nadto widoczne. Po chwili „generalissimo“ zaczął:
— Przypuśćmy, że zgodzę się na pańskie wywody — rzekł. — W takim razie mam do czynienia z panem, z kapitanem i ze sternikiem. Ale poco tu są ci inni? Nie mogę im przecie okazywać względów, skoro nie oczekuję od nich żadnej przysługi.
— Przepraszam. Obecny tu sennor Maurycy Monteso podjął się razem ze swoimi yerbaterami zaprowadzić mię do pana.
— No, a estancyero ze swoim synem?
— Na to pytanie niech odpowie major Cadera.
— A brat Hilario?
— To mój przyjaciel, na którego ludzie pańscy rzucili się bez żadnego powodu. Jeżeli więc chcesz pan porozumieć się ze mną, to jedynie pod tym warunkiem zgodzę się na układy, że żadnemu z moich towarzyszów nie stanie się krzywda.
— Niechże pana dyabli wezmą! Nie pojmuję, jak mógł Hounters wysłać mi człowieka, z którym w żaden sposób do ładu dojść nie można!
— Zarówno Hounters, jak i Tupido, postarali się o człowieka, który przedewszystkiem jest odpowiedni dla nich. A czy się on spodoba panu, jest im to zupełnie obojętne.
— Może mi pan powie przynajmniej, w jaki sposób ma być załatwiona cała sprawa. Przecie musi się podpisać kontrakt. Czy jest dokument już wygotowany?
— Jest, ale ma go Tupido w Buenos Ayres.
— Kto go podpisał z waszej strony?
— Jeszcze nikt. Przecie nie wiemy z góry, czy we wszystkich punktach nastąpi zgoda. Dopiero po omówieniu warunków sennor podpisze się za siebie, a ja za Hountersa.
— Więc ja mam podpisać umowę?
— Pan, albo inna upełnomocniona przez pana osoba, która uda się ze mną do Buenos Ayres.
— Hm, byłoby to bardzo niebezpieczne dla owej osoby.
— Większe niebezpieczeństwo groziło mnie u was, a jednak odważyłem się. I sądzę, że pan wśród swoich oficerów znajdzie chociażby jednego, który się zdecyduje na tę podróż, pomimo, że wydaje się ona trochę niebezpieczną.
— Znowu chcesz mię pan dotknąć! Wśród moich ludzi niema tchórzów.
— Pocóż w takim razie zaznacza pan, jakoby podróż do Buenos Ayres była niebezpieczna?
— Czy zapewnisz mię, sennor, słowem honoru, że żaden z pańskich towarzyszów nie zdradzi mego wysłannika w Buenos Ayres?
— Owszem, daję panu na to słowo honoru.
— Przyjmuję je do wiadomości. Ale proszę sobie nie wyobrażać, że już zgodziłem się na warunki. Muszę wprzód naradzić się nad tem ze swymi oficerami. Zaczekasz pan tymczasem w przyległej izbie na rezultat.
— Zgadzam się, sennor. Ale możebym nareszcie mógł wytoczyć skargę przeciw majorowi Caderze?
— To zbyteczne.
— Bynajmniej. Zależy mi bardzo na tem, ażebyś pan rozpatrzył całe zajście raz jeszcze w mojej obecności, bo poinformowano pana stronniczo, na swoją korzyść. Długo to nie potrwa, bo będę mówił o ile możności treściwie.
— No, proszę — odburknął niechętnie i usiadłszy słuchał w milczeniu mego opowiadania do końca.
Cadera również podczas mej przemowy nie odezwał się ani słowem, pomimo, że zarzuty moje, skierowane prawie wyłącznie przeciw niemu, były bardzo obciążające. Widziałem tylko, że z oczu mu tryska śmiertelna ku mnie nienawiść.
Po ukończeniu opowiadania wezwałem towarzyszów, by potwierdzili prawdziwość słów moich, co też się stało.
— A więc — ozwał się Jordan — opowiadanie pańskie zgadza się z tem, czego się dowiedziałem od majora; tylko że, jak się to samo przez się rozumie, każda ze stron maluje żagle tak, jak jej z tem wygodnie. Uważajmy więc sprawę za definitywnie załatwioną.
— Nawet i na to mogę się zgodzić, sennor, i nie żądać ukarania winnych, ale pod warunkiem, że każe pan zwrócić natychmiast rzeczy, które mi zrabowano.
— Oho! to już nieco wygórowane żądanie.
— Proszę pana... Czy major dowodzi żołnierzami, czy też bandą złodziei?
— Oczywiście, że... żołnierzami.
— I ja tak myślę, bo zresztą ze zbójcami i opryszkami nie można zawierać stosunków handlowych. Uczciwy żołnierz nie kradnie i nie rabuje.
— No, dobrze, dobrze! Naradzimy się nad tą kwestyą, a pan zaczekasz na wynik tych obrad. Wezwę pana natychmiast, skoro tylko zdecydujemy się na ostateczne postanowienie.
Cofnęliśmy się wszyscy do przyległej izby, gdzie nas nanowo zamknięto, i posiadawszy na ziemi, gawędziliśmy między sobą pocichu.
Kapitan, dowiedziawszy się od sternika o całym przebiegu mojej rozmowy z Jordanem, uścisnął mi rękę i rzekł:
— Wspaniale, sir! Tylko pan Charley mógł wymyślić tak świetny wykręt.
Po upływie dobrej godziny wywołano nas do drugiej izby. Wszedłem tam pierwszy i stanąłem, o ile to było możliwe, blizko Jordana, mając na względzie to, że moje rowolwery leżały przed nim na stole.
Major Cadera zdradzał na twarzy coś w rodzaju tłumionego tryumfu.
— Jesteśmy gotowi, sennor — rzekł Jordan. — i możesz pan sobie powinszować wyniku naszych obrad. Wypadł on dla pana bardzo korzystnie.
— Niestety, nie mogę tego potwierdzić, dopóki nie dowiem się o nim dokładnie. Przy korzystnem dla mnie postawieniu sprawy korzyść byłaby obustronna. My ze swej strony nie żądamy żadnych łask, a tylko sprawiedliwości. Cóżeście panowie przedewszystkiem postanowili odnośnie co do mojej osoby?
— Nie będzie pan rozstrzelany.
— Znakomicie! Wobec tego mogę zabrać sobie moje rewolwery — odrzekłem, chwytając broń ze stołu i zatykając ją sobie za pas, poczem cofnąłem się o dwa kroki.
— Co to znaczy? — krzyknął Jordan. — Myśmy postanowili inaczej: panu nie wolno nosić broni!
— Ba, ale ja tego zakazu nie spełnię. Pozwoli więc pan, że zatrzymam rewolwery przy sobie.
— O, nie! Przyrzekłeś pan przecie zastosować się do mego wyroku.
— Przepraszam!... przyrzeczenie moje dotyczyło jedynie wyroku śmierci. A żeś go pan unieważnił...
— Zmuszasz mię pan do użycia przemocy...
— Ja? Cóż ja panu złego robię? Schowałem rewolwery, bo to moja własność.
— Taak? nie chcesz pan usłuchać mych poleceń?... no, to zobaczymy. Majorze, odebrać mu broń! Widziałem, że major radby był zastosować się do tego rozkazu, ale kosztowało go to wiele strachu. Stanął o dwa kroki odemnie i ozwał się zdławionym głosem:
— Oddać broń!
— Niech ją pan sobie weźmie, proszę! — i zaśmiałem się. — Tylko ostrzegam pana przed moją pięścią, do której niewarto zbliżać się zanadto. Powinieneś pan coś o tem wiedzieć...
— Słyszysz, generalissimo? — rzekł major do Jordana, rozkładając bezradnie ręce; — nie chce mi wydać broni.
— Ale ja chcę! — odparł ten ostatni ostro, — ja rozkazuję, a major musi słuchać!
Na te słowa major-biedaczysko, drżąc cały, począł się do mnie zbliżać, a ja tymczasem rzekłem do Jordana:
— Proszę nie wymagać tego od niego, sennor, bo skoro tylko zbliży się do mnie, przypłaci to życiem.
— Ale niechże pan weźmie pod uwagę, że i on ma przy sobie pistolet, z którego pozwalam mu z robić użytek w razie dalszego oporu pańskiego.
— Do tej chwili, owszem — — — Ale teraz... o, widzi pan? już pański major nie ma pistoletu!
Wśród tych słów, przystąpiwszy nagle do majora, wyrwałem mu pistolet z ręki.
— Diabolo! — wykrztusił Jordan, blednąc. — To już przechodzi wszelkie granice zuchwalstwa! Ale my sobie damy z panem radę. Proszę oddać broń! — krzyknął, — bo wezwę żołnierzy. A i my tutaj jesteśmy uzbrojeni!
— Broń oddam, sennor, lecz tym oto moim towarzyszom — odparłem, wręczając pistolet yerbaterowi, a jeden z rewolwerów kapitanowi, który umiał obchodzić się z tą bronią znakomicie.
Następnie cofnąłem się pod drzwi i, wycelowawszy w Jordana, rzekłem:
— Jeżeli pan krzykniesz, będę strzelał!
Wszystko to stało się tak szybko, że major nie zdążył ruszyć się z miejsca, a oficerowie, jakkolwiek chwycili za pistolety, ale nie odważyli się strzelać. Tymczasem zaś sternik Larsen zabiegł Jordana z tyłu i, patrząc na mnie porozumiewawczo, oczekiwał mego skinienia.
— Do licha! czy możliwe coś podobnego? — mruczał Jordan przez zęby.
— Owszem, zupełnie możliwe, i ma pan tego dowód — rzekłem.
— Moi ludzie rozniosą was wprost na lancach i szablach...
— Niechby tu przyszli! Ale, zanimby się to stało, znajdowałbyś się pan już w takiem miejscu, gdzie niema jeńców, ani rozkazujących generałów.
— Zamierzałem zatrzymać jedynie pana, a towarzyszów pańskich puścić wolno.
— Ba! oni już nie odłączą się ode mnie za nic w świecie.
— Cóż to? gwałt? to... to... Ja sobie w inny sposób poradzę...
I przy tych słowach wyciągnął dłoń po leżący przed nim pistolet. Lecz w tej chwili Larsen objął go z tyłu muskularnemi ramionami, jak olbrzymi pająk wątłą muchę.
— Zostawić pistolet, sennor! — szepnął przerażonemu generalissimowi, — bo zgniotę pana, jak cytrynę!
— Puścić mię! — charczał Jordan. — Żebra mi połamiesz, łotrze!
I dziwna rzecz! — nikt nie pośpieszył z pomocą zagrożonemu. Major stał niby słup nieruchomy, jak również oficerowie, przeciw którym skierowaliśmy teraz lufy, ja zaś rzekłem do nich:
— Panowie zechcą złożyć swe pistolety na stole, i to natychmiast, gdyż ten olbrzym gotów istotnie pogruchotać kości waszemu przełożonemu.
To wystarczyło. Złożyli pistolety, nie zdradzając nawet wielkiego oburzenia ani trwogi. Na twarzy zaś generała można było nawet zauważyć wyraz jakby zadowolenia. Nie ulegało wątpliwości, że byłby od swego zwierzchnika dostał nosa za to, że poprzednio dał się zaprowadzić przeze mnie w kozi róg, — a tu nagle ten sam zaszczyt spotyka jego przełożonego. Musiało mu więc to sprawić siłą rzeczy samej nielada przyjemność.
— Odłożyć szable! — rozkazał oficerom yerbatero, co też bez wahania uczynili.
A ja zwróciłem się do majora:
— Precz stąd tam, do kąta!
Słowa te obudziły go z osłupienia, i rad-nierad podążył na wskazane miejsce.
Na mój znak sternik Larsen puścił Jordana, ale został tuż za jego placyma. Generalissimo opadł bezwładnie na krzesło i westchnął:
— Cascaras! Dyabli, nie ludzie! A wy na to nic? — dodał, zwracając się do oficerów.
Ci zaś stali bezradni, z opuszczonemi głowami, nie mając dla niego żadnej odpowiedzi.
Uważałem za stosowne wyręczyć ich w tem i rzekłem:
— A czemuż to pan nie pomógł sam sobie? Generalissimo powinien zawsze wiedzieć, co mu czynić należy w jakiejkolwiek bądź sytuacyi. Zresztą pan sam przekonałeś się naocznie, że nie jest rzeczą łatwą rozporządzać życiem i mieniem bliźnich, zwłaszcza, jeżeli to nie są jakieś wagabundy czy awanturnicy, zazwyczaj zawodowi tchórze, lecz ludzie uczciwi, no i... odważni.
— Wszystko to dobrze, sennor, ale weź pod uwagę, że tu, wokoło nas, są tysiące moich żołnierzy.
— Cóż, kiedy my się ich wcale nie boimy i niewiele nas obchodzi ich obecność tutaj. Jestem pewny, że żaden z nich na wasze wezwanie nawetby palcem nie kiwnął, wiedząc z góry, iż wódz naczelny przypłaciłby to życiem.
— Jakto? ja? — zapytał, patrząc na mnie z wyrazem nieopisanego zdumienia.
— Jest nas tu dziesięciu — rzekłem, — a was jest tylko sześciu, wobec czego możemy bez trudności obezwładnić was wszystkich i powiązać jednych do drugich.
— Poco? w jakim celu?
— Aby wyprowadzić was stąd, z pośród tych tysięcy żołnierzy, w miejsce dla nas bezpieczniejsze. Nikt nie poważy się nawet ręki na nas podnieść, bo w tej chwili odebralibyśmy życie wszystkim jeńcom, a przedewszystkiem panu. Jestem zdecydowany uczynić to w tej chwili, jeżeli tylko zechcesz mię zmusić do złożenia mu dowodu, że podobne przedsięwzięcie udać się musi. Ja, mój panie, miałem już do czynienia z ludźmi nie takimi, jak pan. Biłem się z przerozmaitego rodzaju łotrami, rozbójnikami, handlarzami niewolników, Indyanami, i to najczęściej sam jeden przeciw setkom, mam więc dosyć doświadczenia w tym względzie, i ilość wrogów wcale mię nie zastrasza. Zobaczysz pan zresztą, jak was wszystkich stąd wyprowadzę i odstawię nad rzekę. Będziecie mię błagali o łaskę, bo zawiśnie nad głowami waszemi groza wielkiej przegranej, no, i dostania się do niewoli, a następnie na szafot. Tak się sprawa wasza przedstawia w tej chwili, dzięki bezwzględnemu traktowaniu przez was mnie i moich towarzyszów. A przecie przyszedłem tu do was, jako przyjaciel, przynosząc wam istotną pomoc. Pięknie odwdzięczyliście się nam za życzliwość; potraktowaliście nas, jako wagabundów, odebraliście nam mienie, a wreszcie zagroziliście śmiercią. Nie, panie! teraz już nie dam się wam wodzić za nos, nie pozwolę sobą pomiatać.
Słowa te wywarły na Jordana wielkie wrażenie.
— Czego pan właściwie chcesz od nas? — spytał drżącym głosem.
— Uczciwego z nami postępowania! niczego więcej! Chcę być wolnym, i to natychmiast!
— Miałem zamiar wysłać pana raniutko do Buenos Ayres razem ze swoim pełnomocnikiem...
— Bardzo to pięknie, ale to jeszcze nie daje powodu do traktowania mię dzisiaj, jak więźnia. Któż to ma być tym pełnomocnikiem?
— Major Cadera.
— Ależ to śmieszne!
— Wybrałem go dlatego, że popierwsze nie jest znany w Buenos Ayres, a powtóre, mogę na nim zupełnie polegać.
— W gruncie rzeczy jest mi to zupełnie obojętne, on, czy kto inny przeznaczony mi jest za towarzysza. Żądam tylko, aby się obchodzono ze mną życzliwie, tak, jak na to zasługuję.
— Dobrze więc. Będziesz pan moim gościem. Zadowalnia to pana?
— Tak. Jeżeli oczywiście stosowane to będzie również i do moich towarzyszów.
— Rozumie się. Jutro rano odjedziecie z majorem Caderą, któremu dodam tylu ludzi, ilu liczycie sami.
— A to poco?
— Nie mogę go przecie wysłać bez odpowiedniego zabezpieczenia.
— Jak pan uważa. Ja jednak jestem zdania, że ta właśnie asysta może wzbudzić podejrzenie u waszych wrogów. Moi towarzysze nie wszyscy ze mną pojadą. Estancyero z synem uda się prosto do swego domu, zostaną zaś ze mną jedynie yerbaterowie, no, i kapitan ze sternikiem. A w jaki sposób odbędziemy tę podróż?
— Nie inaczej, jak tylko na tratwie. Na parowcu nie możecie się pokazywać, bo wzbudziłoby to podejrzenie.
— Zgadzam się. A więc major podpisze kontrakt w pańskiem zastępstwie?
— Tak, sennor.
— Co do mnie, to mógłbym się tem zadowolnić; ale Tupido zażąda z pewnością pisemnego pełnomocnictwa.
— Zaopatrzę go w ten dokument.
— Bardzo ładnie. A co się tyczy naszej własności? Jordan z wszelką pewnością miał zamiar zatrzymać sobie część naszych rzeczy i pieniędzy. Ale wobec tego, co zaszło, odleciała go chęć ku temu. Teraz na moje słowa spojrzał wzrokiem pytającym na generała, a widząc, że ten twierdząco skinął głową, rzekł do mnie:
— Otrzymacie z powrotem wszystko, oprócz sumy, którą odebraliście majorowi.
— Tej nie dam sobie wcale odciągnąć, gdyż major wypłacił ją pogorzelcom, jako odszkodowanie za swoje względem nich wybryki.
— Co pana właściwie mogło obchodzić puszczenie z dymem tych obcych mu ludzi?
— Każdego uczciwego człowiek a uważam za swego bliźniego i nie mogę być obojętnym, gdy mu kto wyrządza krzywdę.
— Zresztą niepotrzebnie się pan targujesz. Pieniądze te odliczymy z sumy estancyera, nie zaś z pańskiej.
— Z mojej, czy też z estancyera, to wszystko jedno. Nie zgadzam się na to, i kwita!
— Czyżby układy nasze miały się rozbić z racyi tego jednego punktu?
— Owszem, jeżeli pan od swego żądania nie odstąpi...
— Ba! Cadera domaga się zwrotu tych pieniędzy bezwarunkowo.
— A my bezwarunkowo domagamy się zwrotu naszych. Poco major podpalił dom ranchera?
— Odbiliście mu też stadninę...
— Zupełnie sprawiedliwe; niechby był jej nie rabował.
— Pan masz strasznie twardą wolę.
— Tak. A przytem ma ona tę właściwość, że staje się coraz twardszą w miarę tego, jak ktoś nie chce się do niej stosować. I niech pan weźmie pod uwagę, że przy takim mym charakterze nie byłoby dziwnem, gdybym cofnął to, na co już zezwoliłem.
— Cóż ja zrobię? Cadera zażąda wynagrodzenia...
— To pańska rzecz, nie moja. Zresztą jestem pewien, że pieniądze, które mu zabrałem, nie były jego własnością. Przecie on, działając w interesie pańskim, musiał być przez pana zaopatrzony w pewną ku temu potrzebną sumę.
— Widzę, że z panem w żaden sposób do ładu nie dojdę. Niechże więc pan odbierze sobie wszystko. Czy teraz jesteś pan zadowolony?
— Jeszcze nie. Zechcesz, sennor, łaskawie wszystkie punkty naszej umowy stwierdzić swym podpisem, jak niemniej panowie oficerowie raczą pisemnie na jej potwierdzenie złożyć słowo honoru.
— Ależ, sennor, to nam ubliża...
— Bardzo być może. Ale pan sam winieneś temu. Ja jednak muszę żądać wszystkiego, co jest niezbędne dla naszego bezpieczeństwa.
— Sądzisz pan, że ja nie mógłbym w pewnych okolicznościach cofnąć słowa, danego pisemnie, tak samo, jak gdyby było dane ustnie?
— Owszem, sądzę tak, i dlatego domagam się podpisów panów oficerów, którzy, jestem tego pewny, umieją przecie szanować swą godność.
Kapitan, yerbaterowie i ja aż do tej chwili trzymaliśmy broń, skierowaną na generalissima oraz jego oficerów i gotową do strzału, co mocno denerwowało Jordana.
— Z pana istotnie straszny człowiek — westchnął. — Przyznam, że takiego... bandyty nigdy jeszcze nie widziałem. Jakiegoż to pisma pan od nas żąda?
— Ja je panu podyktuję.
— Chyba nie mnie. Może rotmistrz napisze, a my się tylko podpiszemy. Schowajcie już tę broń.
— O! jeszcze nie! Schowamy ją dopiero po złożeniu podpisów.
Oficer, nazwany rotmistrzem, wziął papier i pióro i począł pisać pod mojem dyktandem zobowiązanie o treści zwięzłej, a bardziej dotyczącej oficerów, niż samego ich wodza. Tym można było więcej dowierzać. Zobowiązanie to podpisali wszyscy obecni.
— Tak! — rzekł Jordan, wstając od stołu. — Teraz oddajcie nam naszą broń.
— A naco ona panu? Chciałbym przedewszystkiem przekonać się, czy pan dotrzyma słowa. A więc proszę najpierw zwrócić nam nasze rzeczy.
— Ma je generał, niechaj je odda.
— Pozwalam mu więc, aby się oddalił; panowie jednak zostaniecie tu wszyscy. Dziesięć minut wystarczy zupełnie na wydanie odpowiedniego zarządzenia. Proszę cię jednak, generale, abyś zechciał pośpieszyć się, gdyż zwłoka wzbudziłaby we mnie podejrzenie i jego skutki. Niech pan nawet nie próbuje podstępu, gdyż to naraziłoby pańskich kolegów na wielkie niebezpieczeństwo.
Generał na te słowa skinął tylko głową i, nic nie rzekłszy, wyszedł, zamykając drzwi za sobą. Obecni milczeli również, jak zamalowani, i z min ich wyczytałem, że było im bardzo głupio wobec tak sromotnej porażki na wszystkich punktach. Bo też istotnie kapitulacya w podobnych warunkach była dla nich rzeczą niezwykle poniżającą, i z wyjątkiem rotmistrza, który spoglądał na mnie od czasu do czasu niemal przyjaźnie, musieli być nieszczególnie względem mnie usposobieni. Ten ostatni był to człowiek młody, bardzo przystojny, o śmiałej, rycerskiej postawie.
Po upływie kilku minut zapukano do drzwi. Odchyliłem je ostrożnie, trzymając w pogotowiu rewolwer. Za drzwiami stał generał z kilku żołnierzami, którzy trzymali w rękach nasze karabiny oraz inne drobiazgi.
— Proszę mię wpuścić — rzekł. — Jak pan widzi, kazałem opróżnić z żołnierzy obie sąsiednie izby, i nawet niema w nich warty.
Puściłem ich do środka, i żołnierze złożyli rzeczy nasze na stole. Kiedy jednak towarzysze moi rozebrali je pomiędzy siebie, o kazało się, że jeszcze kilku naszych przedmiotów brakuje, — więc generał raz jeszcze wyszedł do koszar i po chwili wrócił, przynosząc nam wszystko. Odzyskaliśmy zatem naszą własność, — brakowało tylko... pewnej sumy pieniędzy. Mianowicie estancyero otrzymał o trzy tysiące talarów papierowych zamało — i można tu było przypuszczać dwie ewentualności: albo pomylił się estancyero w określeniu sumy, albo brakujące trzy tysiące przywłaszczył sobie major.
— Iii! trzy tysiące talarów to drobnostka, i stratę taką można ostatecznie przeboleć — rzekł sternik. — Posądzacie majora... niesłusznie, i spodziewam się — dodał, wyciągając ku niemu dłoń, — że pan to słowem oficerskiem zaręczy.
— Ależ zapewniam pana słowem honoru, że nie zatrzymałem tych pieniędzy — rzekł major, wyciągając rękę do sternika.
Ten zaś pochwycił ją w ogromną swą dłoń i zapytał ironicznie:
— Istotnie pan nie masz? powiedz pan prawdę...
— Cielo! Cieeeelo! — krzyknął major, wijąc się z bólu w kształt paragrafu. — Puść mię pan, bo zwaryuję z bólu!
— Aha! puścić?... Gdzie się podziały pieniądze? — pytał nieubłagany sternik, cisnąc wciąż rękę draba.
— Nie mam ich! nie mam... słowo honoru!...
— Masz, hultaju! i jeśli się nie przyznasz, to z łapy twojej zrobię marmoladę!
— Qué dolor, qué lormento! — krzyczał major, podskakując z bólu, jak pajac. — Ja nie mam... nie wiem...
— Proszę go puścić! — domagał się generał. — Niepodobna przecie...
— Milczeć! — przerwał mu sternik. — Ja wiem, co robię! Ten drab ma na czole wypisane, że pieniądze ukradł, i zaraz się przyzna, jeno go mocniej pocisnę... Gdzie są pieniądze?
— Są... tu... w kapeluszu... pod podszewką...
— Dawaj go natychmiast!
I Larsen zdjął mu kapelusz z głowy, a wydobywszy pieniądze, rzekł do generała:
— No? kto miał słuszność? Gdybyś pan miał tak silne garście, jak ja, wyłowiłbyś nie jeden raz złodzieja!
Estancyero schował podane mu pieniądze, a Jordan, który przypatrywał się nie bez obawy całej tej scenie, przystąpił teraz do mnie i zapytał:
— Czy jesteś pan nareszcie zadowolony?
— W zupełności, i mam nadzieję, że pokój, zawarty między nami, będzie trwały i nienaruszony.
— Zależy to jedynie od pana, nie ode mnie. Okaże się wkrótce, czy umiesz pan dotrzymać słowa tak, jak to ja uczyniłem. No, a teraz odejdę wydać odpowiednie zarządzenia. Jesteś pan moim gościem i...
— A niech pan łaskawie zapamięta, że jest nas dziesięciu i że ja wcale nie mam ochoty odłączać się od swoich towarzyszów.
— Owszem, owszem. Polecę nadto rotmistrzowi, by był do waszych usług.
Wyszedł wraz z oficerami, wśród których podążył też i major, nie uważając za stosowne nawet spojrzeć na mnie. Widocznie dyszał ku mnie niepohamowaną zemstą; zresztą przyznałem, że nie bez powodu. W izbie został tylko rotmistrz, który zwrócił się do mnie głosem przyciszonym:
— Przekonałem się, że z panem i z pańskimi towarzyszami postąpiono tu niegodnie. Przyłączając się do armii Jordana, sądziłem, że będę służył dobrej sprawie. Tymczasem pan otworzyłeś mi oczy, i dziękuję za to stokrotnie. Prosząc pana, byś nie miał do mnie żalu za to, co tu zaszło, oświadczam gotowość do usług dla niego i liczę na dyskrecyę. Nie zatrzymam się tu długo. Na wszelki jednak wypadek, póki nie opuszczę tych bandytów, możesz pan liczyć na mnie.
— Dziękuję, rotmistrzu, i niewymownie rad jestem, że spotkałem jednego uczciwego człowieka wśród tej armii, rekrutowanej, jak się zdaje, z samych jedynie złodziejów i brygantów.
— Niestety, masz pan racyę. Poznałem się na tem wkrótce po mojem tu przybyciu i teraz myślę tylko, jakby się wydostać z tej bandy. Będzie to sztuka wcale trudna, bo Jordan wtajemniczył mię w swoje sprawy i zechce zatrzymać mię przemocą, gdybym się chciał oddalić.
— Może pan przecie ujść stąd cichaczem.
— Mógłbym to uczynić, ale tylko pod jakimś pozorem. Jestem jednak pewny, że ściganoby mię zawzięcie.
— E! nie takie to znowu straszne. Czy składałeś pan Jordanowi przysięgę?
— Nie.
— Cóż więc pana wiąże? Jeżeli pan ma istotnie zamiar wydostać się z tej matni, to postaram się być mu w tem pomocnym.
— Pan? — zapytał mile zdziwiony. — Ależ pan sam jesteś w położeniu, które wymaga pomocy.
— Mnie się zdaje, że, skorośmy odzyskali naszą broń, to potrafimy sami sobie dać radę. Zresztą Jordan musi nas puścić, i pan przy tej sposobności mógłbyś się do nas przyłączyć.
— Zobaczymy, jak to będzie. A tymczasem niech pan będzie pewny, że stoję po waszej stronie i postaram ostrzec was przed niebezpieczeństwem, gdyby wam jakie groziło. Teraz muszę się oddalić, ażeby mię nie podejrzewano, że się z wami porozumiewam.
Wyszedł, a po kilku minutach wrócił, ażeby zaprowadzić nas do przeznaczonego dla nas mieszkania.
Znajdowało się ono w sąsiednim budynku, więc musieliśmy przechodzić przez dziedziniec, zapełniony żołnierzami, którzy ciekawie nam się przyglądali, nie tając przytem wrogiego względem nas usposobienia. Kilku z nich chciało nawet rzucić się na nas, ale rotmistrz zagroził im surowo, więc zaniechali swego zamiaru.
Budynek, w którym się mieściło przeznaczone dla nas locum, był zwykłą szopą. Ściany jego, zbite byle jak z desek, ułożonych rzadko, świeciły na wylot szerokiemi szparami.
Ponieważ miejsca w szopie owej było dosyć, poprosiliśmy rotmistrza, aby nam pozwolił przyprowadzić tu nasze konie, na co chętnie zezwolił. Jednak, jak się później dowiedziałem, za to uwzględnienie naszej prośby otrzymał od Jordana ostrą wymówkę. Widocznie generalissimo, mając w stosunku do nas jakieś ukryte zamiary, nie chciał, abyśmy konie nasze mieli przy sobie, co w dużym stopniu w razie czegoś ułatwić nam mogło ucieczkę.
Rotmistrz postarał się dla nas o dwie lampy i o mięso, którem zasyciliśmy głód, dający się nam już we znaki.
Na dworze paliły się ognie, i mogliśmy przez szpary przypatrywać się skupionym naokoło nich ludziom. Na nas wogóle nie zwracano uwagi.
Późno już było, gdy pogaszono ogniska, i na odgłos bębna żołnierze poczęli się zabierać na nocny spoczynek. Nam również czas było ułożyć się do snu, tembardziej, żeśmy byli zmęczeni po wstrząśnieniach dnia ubiegłego. Położyliśmy się tedy na ubitej gołej ziemi, gdyż słomy nam nie dano, i stosownie do mego zarządzenia każdy z nas kolejno obowiązany był czuwać, gdy inni towarzysze spali.
Zaledwo ułożyłem się do snu, i już oczy mi się kleić zaczęły, gdy uszu moich doleciał jakiś szmer pod drzwiami. Podszedłem cicho do nich i spostrzegłem przez szparę rotmistrza. Zapukał lekko i, gdy się odezwałem, poprosił mię, bym go puścił do środka.
— Przepraszam, sennor, że nie mogłem przyjść do was wcześniej — rzekł. — Ale postawiono tu wartę z poleceniem, by uważała, co robicie. Teraz dopiero, gdy drab, czuwający przedtem u drzwi, położył się i usnął, pozwoliłem sobie przyjść do was.
— Moglibyśmy teraz najspokojniej umknąć stąd — rzekłem.
— O nie! — odparł rotmistrz. — Zauważonoby to odrazu; przecie tentent kopyt końskich zbudziłby ich niezawodnie i urządziliby pogoń za wami.
— Ja też nie myślę uciekać — rzekłem. — Mogę przecie zupełnie swobodnie w biały dzień pożegnać to szczególne gniazdo szerszeni i wydostać się z niego. Jakże, rotmistrzu? co tam postanowiono w sprawie naszej podróży?
— Pierwszy raz w życiu zabawiłem się, że tak powiem, w szpiega i podsłuchałem Jordana, gdy pouczał majora, jak się ma w tej podróży zachować.
— A więc major, mimo wszystko, będzie nam towarzyszył do Buenos Ayres?
— Dodadzą mu do eskorty tylu ludzi, ilu jest was. A że konie nie będą im potem potrzebne, mam polecenie udać się z wami aż do rzeki, aby je potem przyprowadzić z powrotem i przy tej sposobności zdać Jordanowi relacyę o waszem oddaleniu się na tratwie.
— Więc koniecznie na tratwie? Widocznie Jordan boi się wsadzić nas na parowiec, abyśmy się nie oddali w opiekę załodze.
— Istotnie. Dał też majorowi pełnomocnictwo do podpisania kontraktu. Okręt z towarami ma popłynąć Paraną aż do wyznaczonego przez Jordana miejsca, gdzie nastąpi wyładowanie.
— Czy znane jest panu to miejsce?
— Niestety, major tylko wie o niem. Mówili ze sobą tak cicho, że nie wszystko dobrze słyszałem. Ale ostrzegam pana, abyś się miał na baczności. Major otrzymał polecenie uwięzienia pana w chwili, gdy wszystko już będzie miał w swem ręku i gdy zbyteczna będzie obawa przed niebezpieczeństwem dla sprawy Jordana.
— Spodziewałem się tego. Mam jednak nadzieję, że nie chwyci mię on już w swoje ręce i raczej sam wpadnie w nasze. Gdzie jest w tej chwili Jordan?
— Jeszcze znajduje się tutaj.
— Zechce zapewne rozmówić się z nami przed odjazdem?
— Owszem, będzie nawet bardzo uprzejmy. Ale niecqqh mu pan nie wierzy.
— No! to, co tu zaszło, nie może przecie usposobić mię dla niego życzliwie, i będę się miał na baczności. A jakże pan postanowił uczynić z sobą? czy powziął pan już jaki plan dla uwolnienia się stąd?
— Stanowczego nic jeszcze nie obmyśliłem. Ale że stąd ucieknę przy najbliższej sposobności, to pewna.
— Mnie się zdaje, że później nie znajdziesz pan już takiej sposobności, jaka zdarza się teraz. Możesz pan przecie bez trudności pojechać z nami.
— To niemożliwe.
— Co to znaczy „niemożliwe“? Słowa tego nie powinno się nigdy wymawiać, nawet w sytuacyach najbardziej rozpaczliwych.
— W zasadzie masz pan słuszność... Czy jednak mógłbym zaufać panu w zupełności?
— Zapewniam pana słowem honoru, że nie żywię względem niego żadnych ukrytych i nieprzyjaznych zamiarów i że cieszyłbym się ogromnie, gdyby mi się udało pomóc panu w ucieczce z tej jaskini łotrów.
— Jakkolwiek nie znam pana wcale, jednak wierzę pańskiemu zapewnieniu. Przeczucie mi mówi, że mam do czynienia z człowiekiem uczciwym.
— I nie zawiedzie się pan na mnie. Czy masz pan dużo rzeczy?
— Prawie żadnych. Żyjemy tu, jak na stepie. Cały mój majątek to koń, uzbrojenie, dwa garnitury ubrań i trochę bielizny.
— Mógłbyś pan przynieść tłomok do nas, bo gdyby pana z nim zauważono, niechybnie padłoby na niego podejrzenie. Moi ludzie z łatwością schowają to przy sobie. Pojedzie pan z nami aż do rzeki, a następnie na tratwę, i... żegnaj, panie Jordanie!
— Jakto? przecie muszę tu wrócić...
— Ba! najlepszem antidotum na „muszę“ jest... „nie chcę“.
— Cóżby na to powiedział major?
— Niech to pan już mnie zostawi. Postaram się ułożyć sprawę tak, że napewno zgodzi się na pańskie towarzystwo...
— Przecie to mój przełożony.
— Owszem, ale tylko tak długo, dopóki go pan za takiego uważać zechce. Proszę wziąć pod uwagę, że jestem po stronie pańskiej. A przekonałeś się dowodnie, że potrafię dać sobie radę z tym człowiekiem. Możesz pan być przeto pewny, że ucieczka powiedzie mu się z łatwością.
— A jednak to rzecz ryzykowna...
— Ależ zapewniam pana, że niema tu najmniejszego ryzyka. Proszę sobie przypomnieć, na co ja się poważyłem w samem środowisku waszej wielotysięcznej bandy. Czyżbym teraz miał się obawiać tych kilku ludzi, co nam będą towarzyszyli?
— Może łatwo przyjść do bitki...
— Bądź pan o to spokojny. Ludzie ci wiedzą, że broń ich nie dorównywa naszej ani w połowie. Zresztą w stosunku z wrogiem zawsze większe ma znaczenie chytrość, niż gwałt.
— Dobrze więc. Mówisz pan tak szczerze i przekonywająco, że jestem gotów pójść za tą życzliwą radą. Rzeczy swoje przyniosę tu zaraz.
Wysunął się cichaczem i po kilkunastu minutach wrócił ze swemi rzeczami. Nie mówiliśmy już nic o planie ucieczki, bo też i nie można było powiedzieć, jak się rzeczy ułożą i jakie wyłonią się przeciwności. Pożegnałem więc rotmistrza i położyłem się spać.
Nazajutrz zbudziłem się dość późno, gdy w koszarach i na dziedzińcach panował już ruch w całej pełni. Żołnierze rozniecili na nowo ognie, by upiec mięso, które stanowiło prawie wyłączny ich pokarm, spożywany trzy razy na dzień. Inni krzątali się około koni, a niektórzy pędzili je do wody.
Byłem przygotowany, że Jordan zawezwie mię do siebie w celu ostatecznego omówienia obchodzącej go sprawy w najmniejszych jej drobiazgach. Omyliłem się jednak. Ambitny generalissimo pofatygował się do mnie sam w towarzystwie generała. Widocznie miał to na uwadze, że gdyby nas zawezwał, żołnierze jego zaczepiliby nas po drodze.
— Dzień dobry panom! — rzekł uprzejmie. — Przyszedłem oznajmić wam, że dostaniecie za chwilę śniadanie, i... jazda w drogę natychmiast! Dotrzymuję więc słowa, co?
— Tak. Nie wątpiłem w to — odrzekłem. — Jesteśmy więc zupełnie wolni, i pan żadnych nieprzyjaznych uczuć względem nas nie żywi?
— Bądź pan o to spokojny. Jednakże ze względu na wypadki, jakie tu miały miejsce, nie mogę pozwolić, aby major wybrał się z wami sam jeden.
— Może pan wysłać z nim choćby całą swoją armię; mnie to żadnej różnicy nie uczyni...
— Major otrzymał ode mnie pisemne pełnomocnictwo — ciągnął dalej generalissimus, — które okaże w Buenos Ayres panu i sennorowi Tupido. Jest on przytem poinformowany dokładnie, jak daleko może iść z wami w układach, i jeżeli się z nim zgodzicie, będzie to zupełnie równoznaczne, jak gdybym ja osobiście zawarł z wami tę umowę. Rozumie się, że towar nie może być wyładowany w Buenos Ayres, lecz trzeba go podwieść w górę Paramy.
— Dokąd?
— Major powie wam to później.
— Wolałbym jednak wiedzieć zaraz.
— Ba! wszak umowa jeszcze nie zawarta, i może się zdarzyć, że interes się rozbije. Na ten wypadek muszę zachować pewne szczegóły w tajemnicy.
— No, mniejsza o to — rzekłem, machnąwszy ręką.
— Stąd pojedziecie konno aż do rzeki, a następnie przysiądziecie się na pierwszą tratwę, jaka z góry nadpłynie. Oprócz towarzyszów, dodanych majorowi, wyślę z wami mały oddział pod dowództwem rotmistrza, którego pan już poznał. Oddział ten jednak towarzyszyć wam będzie nie dlatego, jakobym wam niedowierzał, lecz dla odprowadzenia koni, których major z sobą wziąć przecie nie może.
— Ależ wcale mi to zarządzenie pańskie nie przeszkadza.
— Mam nadzieję, że nareszcie porozumiemy się i zobopólnie zapomnimy o wszystkiem, co pomiędzy nami zaszło, a działać będziemy tylko w interesie i dla dobra stron obu.
— Major, spodziewam się, dowiedzie sennorowi, że jest pańskim przyjacielem, nie zaś wrogiem.
— I wyjdzie to przedewszystkiem na własną jego korzyść, gdyż inaczej zaszkodziłby niepotrzebnie sobie i oczywiście... panu.
— Znowu zaczynasz pan być względem mnie wyniosłym — rzekł groźnie.— Obszedłem się z panem łaskawie, i powinieneś to uznać bez napuszania się przede mną. Czy masz pan jeszcze co do powiedzenia? Może pan potrzebujesz jakich wyjaśnień?
— Chciałbym tylko prosić o zapas żywności na drogę, gdyż nie będziemy mogli w podróży bawić się w polowanie.
— Pomyślałem już o tem, i będziecie zaopatrzeni we wszystko. Więc żegnam panów i mam nadzieję, że spotkamy się następnym razem, jako przyjaciele, co zależy wyłącznie tylko od pana.
— O, i od pana również. Racz, sennor, przyjąć od nas podziękowanie za gościnność.
— Niema za co. Do widzenia!
Po tych słowach oddalił się ze swoim towarzyszem, który nie mieszał się do naszej rozmowy.
Niebawem przyniesiono nam tobołki z mięsiwem i dano dla koni naszych obroku, a wkrótce przybył i major z oznajmieniem, że czas wybrać się w drogę.
Jordan był o tyle przezorny, że całą prawie załogę „castella“ wysłał na ćwiczenia; w obrębie baraków pozostawiono zaledwie garstkę żołnierzy, prócz tych, rzecz prosta, których przeznaczono do towarzyszenia nam w podróży. Ci ostatni byli dobrze uzbrojeni, co mię zresztą bynajmniej nie dziwiło. Z min ich można było wyczytać, że nie są nam zbyt przyjaźni, a i w obliczu majora widoczne było silenie się bodaj na obojętność.
Kapitan i sternik pożyczyli sobie koni, i niebawem byliśmy gotowi do drogi.
Eskorta, mająca nam towarzyszyć do Buenos Ayres, składała się z tyluż ludzi, ilu było nas, a oprócz tego rotmistrz miał pod swoją komendą dziesięciu jeźdźców, dodanych w celu odprowadzenia z powrotem koni. Gdyśmy wyjeżdżali, Jordan stał opodal z generałem i dawał nam ręką znaki pożegnania.
Podążyliśmy ku rzece nie tą drogą, którą nas tutaj przypędzono, lecz zboczyliśmy nieco ku południowi. Major, zapytany przeze mnie o przyczynę tego, wyjaśnił, że w miejscu, do którego zdążamy, rzeka robi znaczny zakręt w głąb stepu, tą więc drogą dojedziemy do niej o wiele prędzej. Do rotmistrza nie odzywałem się wcale, by nie zdradzić, że jestem z nim w porozumieniu.
W drodze stwierdziłem ku wielkiemu memu zadowoleniu, że zarówno kapitan, jak i sternik, trzymali się w siodle wyśmienicie. Dotychczas trudno mi było coś o tem powiedzieć, gdyż wszyscy podczas jazdy byliśmy przywiązywani do siodeł, co — rzecz prosta — nie pozwalało wykazać zdolności w tym kierunku.
— Charley! — zagadnął mię Turnerstick, gdyśmy wyjechali na szczery step, — gdy teraz pomyślę o naszych przejściach dni ostatnich, przychodzę do wniosku, że jednak była to straszna dla nas wszystkich pułapka. A mimo to, przyznać panu należy, że umiałeś wydobyć z niej siebie i nas iście po mistrzowsku. Ciekawy jestem, co sobie pomyślą te draby, gdy po przybyciu do Buenos Ayres spostrzegą się, żeśmy ich w rezultacie tak sromotnie zwiedli.
— Przedewszystkiem oni do Buenos nie dojadą, bo ich w pewnem oddaleniu wysadzę z tratwy na ląd.
— To się nie obejdzie bez walki. Ano, dobrze. Rad nawet jestem z tego, bo mię pięść swędzi. Co jednak będzie potem? Pojedziemy do Buenos?
— Nie wiem jeszcze, jak wypadnie. Przecie ja z kilku towarzyszami dążymy do Gran Chaco. Niestety, kto wie, czy się tam będziemy mogli udać, gdyż bardzo jest możliwe, że Jordan obsadził już swymi ludźmi tamte okolice, i nieradbym ponownie wpaść im w ręce.
— Jedźmy więc prosto do Buenos, a stamtąd już bezpieczną drogą do swego celu. Ja pojadę z wami również.
— Pan? czyż ma pan czas na to?
— Okręt mój musi zostać w porcie jeszcze parę tygodni, cóż więc będę robił przez ten czas? Weź mię z sobą sir, a będę mu za to bardzo wdzięczny.
— Zobaczymy jeszcze, co nam uczynić wypada. Zdaje mi się, że jednak niema innej rady, jak tylko popłynąć do Buenos. Jordan niezawodnie wysłał oddział wzdłuż rzeki, aby być pewnym, że pojechaliśmy prosto do wytkniętego celu. Zresztą trudno przewidzieć, co się stać może, zanim jeszcze znajdziemy się na rzece.
— Czyżbyś pan miał jakie obawy?
— Obawy nie, ale przypuszczenia... Ach, patrz pan... Jacyś dwaj jeźdźcy zbliżają się ku nam... Może o drogę pytać będą.
Rozmawialiśmy pocichu, aby nas ludzie Jordana nie słyszeli. Aczkolwiek wątpliwe było, czy kto z nich zna o tyle język angielski, aby nas zrozumieć, jednak ostrożności nigdy nie uważałem za zbyteczną.
Jeźdźcy zbliżyli się ku nam i zatrzymali konie, a sądząc, że major jest dowódcą oddziału, zwrócili się do niego, i jeden z nich rzekł uprzejmie:
— Przepraszam, sennor. Jedziemy do Lopeza Jordana i chcielibyśmy was prosić o wskazanie drogi. Czy nie byłby pan łaskaw udzielić nam wskazówek?
— Z przyjemnością. My właśnie wyjechaliśmy z jego głównej kwatery — odrzekł major.
— Czy należy pan może do jego armii?
— Tak, sennor; jestem w niej majorem. Czy macie jaki interes do Jordana?
— O, i bardzo nawet ważny.
— No, no?
— Niewolno nam mówić o tem, majorze.
— Czy macie jakie pismo?
— Nie, sennor — odrzekł jeździec z pewnem wahaniem.
— Skąd jedziecie?
— Od rzeki — odrzekł wymijająco.
— Ja to przecie sam widzę. Pytam, czy jesteście z Uruguayu?
— Tak.
— Z jakiego miasta? — Możemy to powiedzieć tylko samemu Jordanowi.
— A kto was wysłał?
— Niestety, majorze, i o tem mówić nam niewolno.
— Do licha! Musi to być nielada ważna sprawa! Co jednak będzie, jeżeli was zmuszę do wyjawienia mi jej?
— Ściągnąłbyś pan przez to gniew Jordana na siebie.
— Hm! — pomyślał chwilę. — Właściwie to powinienem was zatrzymać i przynajmniej...
Nie dokończył i potarł czoło, jakby się namyślając, co czynić.
Mnie w tej chwili przyszło na myśl, że ludzie ci mogą być właśnie wysłańcami Tupida, któremu odmówiłem był pośrednictwa w zawarciu kontraktu z Jordanem. Chcąc się dowiedzieć cośkolwiek w tej materyi, zbliżyłem się do nieznanych jeźdźców i rzekłem:
— Z góry się zastrzegam, że nie chcę wdzierać się w wasze tajemnice. Ale możecie mi bez obawy odpowiedzieć na jedno pytanie. Jedziecie z Montevideo?
Nie otrzymawszy zaś odpowiedzi, dodałem:
— Wysłał was sennor Tupido?
I na to odpowiedziano mi milczeniem. Mnie jednak wystarczyło to zupełnie. Dodałem więc:
— Wiadoma mi jest wasza misya, bądź co bądź bardzo ważna, i dlatego major was zatrzymywać dłużej nie może. Jedźcie z Bogiem.
— Hola! — wtrącił Cadera. — Któż tu rozkazuje: ja, czy pan?
— Rozumie się, że ja — odrzekłem.
Uważałem za odpowiednie wystąpić tak stanowczo, aby przeszkodzić dalszej rozmowie majora z jeźdźcami, wśród której mógłby się wykryć przed nim mój stosunek do Tupidy. Na moje stanowcze słowa major spojrzał na mnie zmieszany i rzekł:
— Zapomina pan, że jestem oficerem armii Jordana i mam nadzór nad panem.
— Eee! zapewniam pana, że niema człowieka, któremubym pozwolił przewodzić nad sobą. Ponadto przekonam pana, że nie pan nademną, ale ja nad nim mam nadzór. Ci ludzie odjadą natychmiast.
— Przepraszam! zostaną, i każę ich zrewidować.
— Ależ nie łudź się, majorze, aby to się stać mogło.
— Cóż to? śmiałbyś pan przeszkodzić temu?
— Owszem, przeszkodzę, i to w sposób bardzo prosty. Jeżeli pan tylko tkniesz którego z tych obcych ludzi, którzy w moim interesie jadą do Jordana, dostaniesz pan kulą w łeb. Idzie tu przecie o wygraną lub klęskę Jordana, i życie pańskie wobec doniosłości tej sprawy ma taką samą wartość, jak naprzykład życie komara lub nędznej dżdżownicy.
Przy tych słowach trzymałem rewolwer w ręku, a i towarzysze moi byli gotowi do strzału. Żołnierze majora, widząc, na co się zanosi, poczęli się cisnąć do niego w nieładzie, niezbyt radzi widocznie z tej sprzeczki, gdyż myśl o walce z nami napełniała ich bojaźnią, pomimo liczebnej ich przewagi nad nami o dziesięć głów. Rozumie się, dla przekonania ich, iż się ich wcale nie boimy i że w żadnym razie nie poddamy się pod zwierzchnictwo majora, postanowiłem być jak najbardziej stanowczym.
Cadera na widok skierowanego ku sobie rewolweru wzburzył się i sięgnął do pasa po swój pistolet. Spostrzegłszy to, krzyknąłem:
— Stój! Jeżeli tylko ruszysz pan ręką, zastrzelę go natychmiast!
— Oszalałeś, sennor! — rzekł, cofajac rękę. — Zdaje mu się chyba, że jesteś co najmniej władcą w Entre Rios...
— Mylisz się pan! Nic mi się nie zdaje, tylko nie pozwolę rozkazywać sobie byle komu. Zapewnił mię pański generalissimo, że będziesz pan moim przyjacielem, gdy tymczasem, jak widzę, rzecz się ma przeciwnie, i zmuszony jestem odpowiednio do tego postępować.
To rzekłszy, zwróciłem się do jeźdźców:
— Jedźcie sobie dalej i pozdrówcie tam ode mnie sennora Jordana. Uważając na nasze tropy, nie zbłądzicie wcale.
Zadowoleni widocznie z takiego obrotu sprawy, popędzili pełnym galopem we wskazanym kierunku, a major, patrząc na mnie bezsilnie, syknął przez zaciśnięte zęby:
— Zapiszę to sobie w pamięci, sennor.
— Nic nie mam przeciwko temu, majorze — rzekłem.
— Jedziemy dalej.
I wysunąłem się ze swymi towarzyszami naprzód. Majorowi najwidoczniej odleciała ochota czynić jeźdźcom przeszkody, gdyż podążył za nami, pomimo, że puściliśmy się kłusem, bo wobec tego niespodzianego spotkania każda sekunda była nam teraz droga.
— Sądzi pan, że ci dwaj jeźdźcy są istotnie wysłańcami Tupida? — pytał mię brat Hilario.
— Najniewątpliwiej.
— Nasze szczęście, że nie przybyli do Jordana wcześniej.
— Bylibyśmy musieli walczyć na śmierć i życie.
— Kto wie jeszcze, czy do tego nie przyjdzie w drodze. Jordan, otrzymawszy kontrakty, każe nas ścigać bezzwłocznie.
— I ja tak przypuszczam.
— Jesteśmy w drodze zaledwie godzinę, a więc za godzinę dojadą ci posłańcy do głównej kwatery; my zaś dostaniemy się do rzeki nie prędzej, jak za cztery godziny, wobec czego musimy pośpieszać, o ile tylko konie wydołają.
— Tak. Ale pomimo wszystko mogą nas dopędzić, jeżeli będziemy zmuszeni czekać kilka godzin na tratwę.
— Cóż więc robić, aby uniknąć walki i rozlewu krwi?
— Zobaczymy. Jeżeli na rzece nie będzie tratwy, pojedziemy w górę rzeki, a może jaką napotkamy.
— Dobra myśl, bo jednocześnie przedłużymy drogę pogoni. Ale czy major zgodzi się na to?
— Musi się zgodzić. Jego ludzie mają respekt przed moją bronią.
Puściliśmy konie galopem, i major napróżno usiłował kilkakrotnie zatrzymać nas; udawaliśmy, że nie słyszymy jego nawoływań. Mimo nadzwyczajnego pośpiechu, przybyliśmy nad rzekę po czterech godzinach. Z miejsca, gdzieśmy się zatrzymali, odsłaniała się daleka przestrzeń w górę rzeki. Niestety, nie było na niej ani jednej tratwy, ani wogóle okrętu lub łodzi.
— Nareszcie odpoczniemy — rzekł Cadera. — Jechaliśmy, jak waryaci; dziwię się, że konie nam nie popadały.
— Pan chce wypocząć, majorze? Proszę bardzo, ale ja pojadę dalej.
— Gdzie? poco?
— Tu niema paszy dla koni... sama trzcina...
— Przecie konie pasły się całą noc.
— Ba, ale nasze stały w szopie i gryzły tylko suche liście kukurydzy. Nie możemy przecie głodzić zwierząt w drodze.
— Na tratwie będą mogły wypocząć.
— Ale na tratwie nie rośnie trawa, ani owies. Jedziemy tam! — i wskazawszy ręką w górę rzeki, puściłem się kłusem, a za mną towarzysze.
— Zostać tu! hej! — krzyczał major.
Nie zważałem jednak na jego nawoływania, ani myśląc, rzecz prosta, o powrocie.
— Hej! bo strzelamy! — groził z wściekłością.
— I ja również będę strzelał! — krzyknąłem mu z odległości. — Tylko pamiętaj pan, że ja w swym rewolwerze mam dwanaście kul, a pan jedną... Zresztą spróbuj pan!
I nie oglądając się już więcej, popędziliśmy galopem.
Wprawdzie żołnierze majora mogli rozpocząć strzelaninę za nami, ale nie mogliśmy już zważać na to. Słyszałem tylko, że, klnąc i złorzecząc, na czem świat stoi, pędzą za nami.
Droga była uciążliwa, a właściwie nie było żadnej drogi, tylko trzęsawiska, porosłe trzciną, i aby w nich nie zapaść, zmuszeni byliśmy kołować od czasu do czasu, zbaczając w głąb lądu. Żołnierze majora mieli oczywiście też same przeszkody, więc nie byli w stanie nas dopędzić.
Przez długi czas na rzece, jak na złość, nie napotkaliśmy żadnego statku, ani tratwy. Zato trafiliśmy nareszcie na suchszy teren, gdzie możliwy był dostęp nad samą rzekę. Tu zatrzymaliśmy się dla dania wypoczynku koniom, i niebawem naskoczył nas major ze swymi ludźmi, zgrzany i zziajany na zmęczonych również koniach.
Wypocząwszy nieco, spostrzegliśmy nareszcie płynącą w oddali tratwę, i major na jej widok aż podskoczył z radości.
— Chwała Bogu, że się już skończy ta szalona jazda! — rzekł z ulgą.
— Ci flisacy muszą nas zabrać.
— Jeżeli zechcą — rzuciłem mu w odpowiedzi.
— Jakto „zechcą“? Zmusimy ich do tego!
— Niech się pan nawet nie waży na najmniejszy choćby względem nich wybryk. Lepiej zaofiarować im dobrą zapłatę za przewóz.
— Ba, ale kto da na to pieniędzy?
— Ja im zapłacę.
— A, chyba! to mi się podoba! W takim razie pan się z nimi umówi.
Podjechałem kawałek naprzód i, przyłożywszy ręce do ust, krzyknąłem do zbliżających się flisaków:
— Hej, hej! czy weźmiecie nas do Buenos Ayres?
— Tratwa nasza nie dojedzie aż na miejsce — odkrzyknięto z tratwy.
— To nic nie szkodzi.
— Ile osób?
— Dwadzieścia i dziesięć koni. Ile chcecie za drogę?
— Sto talarów papierowych.
— Zgoda.
— Zatrzymamy się więc zaraz. Poczekajcie!
Tratwa była bardzo długa: składała się z dwunastu pól. Na przodzie i w tyle umieszczone były dwie budki. Kierowało nią dwunastu tęgich mężczyzn, którzy byli prawie całkiem obnażeni.
Zanim tratwa dobiła do brzegu i została umocowana, upłynęło z piętnaście minut, a wciągu tego czasu nasłuchiwałem, czy od strony lądu nie dosłyszę tententu kopyt końskich. Jeżeli wysłańcy Tupida odrazu trafili do Jordana, musiał się już wykryć mój wybieg, wobec czego zarządzony za nami pościg mógł lada chwili znaleźć się na naszych karkach.
Major zsiadł z konia, i my uczyniliśmy to samo. Zbliżyłem się do rotmistrza i zapytałem go po cichu:
— No, sennor! Teraz najodpowiedniejsza pora. Chcesz pan doprowadzić do skutku swój zamiar?
— Czy myśli pan, że uda się? — Jestem najzupełniej tego pewny.
— Ale w jaki sposób?
— Proszę przedewszystkiem zaprowadzić swego konia na tratwę i zostać tam, schowawszy się sam za budkę.
Tratwa była już przymocowana do brzegu, więc rotmistrz, zabrawszy swego konia, skierował się ku niej, ja zaś wydałem odpowiednie zarządzenie bratu Hilario, zalecając, by podał je szeptem między towarzyszów.
Tymczasem major zwrócił się z poleceniami do żołnierzy, którzy mieli wracać z końmi do „castella“ Jordana. Spostrzegłszy jednak rotmistrza, wstępującego na tratwę w otoczeniu moich towarzyszów, zapytał:
— Cóżto? rotmistrz na tratwie?
Ponieważ wydawałem w tej chwili polecenie yerbaterowi, aby sprowadził na tratwę mego konia, więc słów majora mogłem nie dosłyszeć.
— Co się stało? — zapytałem, zwracając się ku niemu.
— Poco rotmistrz wsiadł na tratwę? — powtórzył pytanie Cadera.
— Prawdopodobnie poto, by z nami popłynąć — rzekłem.
— Diabolo! Kto mu na to pozwolił?
— Czyż Jordan nie wspominał panu o tem?
— Nie wiem nic o takiem poleceniu — rzekł zaniepokojony i zwrócił się do żołnierzy, mających wracać.
Ja tymczasem przystąpiłem do przewodnika tratwiarzy, który stał tuż na brzegu, i szepnąłem mu:
— Pięćdziesiąt talarów więcej, jeżeli ci żołnierze zostaną na brzegu.
— Dobrze, sennor! — odrzekł kierownik.
Zwróciłem się następnie do tracącego głowę majora i rzekłem:
— Wcale się temu nie dziwię. Teraz przekonasz się pan nareszcie...
— O czem?
— Że znajdujesz się pan pod moim nadzorem.
— Jakto? co pan pleciesz? Ja? pod pańskim nadzorem?
— Powiedziałem to panu przecie nie tak dawno, i chyba nie mogłeś pan jeszcze zapomnieć.
— Nic nie rozumiem...
— Muszę więc powiedzieć to panu najwyraźniej: prawdopodobnie sennor Jordan nie ma do pana zbytniego zaufania...
— Ależ to dla mnie obraza!...
— Oczywiście. Ja na pańskiem miejscu czułbym się bardzo na niego obrażony, że podejrzywa pana o porozumienie się ze mną.
— Co pan mówisz? Nic nie rozumiem...
— A może panu przyszła do głowy niemądra myśl, aby w chwili, gdy ładunek, przeznaczony dla Jordana, znajdzie się w miejscu bezpiecznem, uwięzić mię powtórnie?
— Sennor!
— No, no! niech się pan nie sili na udawanie! Odgaduję ja napewniaka pańskie myśli! Aby jednak podobnym głupstwom z pańskiej strony zapobiedz, Jordan wysłał rotmistrza, nakazując mu kuratelę nad panem.
— Co pan mówi? To... to...
— Taka jest wola Jordana, nie moja.
— Czem pan udowodni prawdziwość tego twierdzenia.
— Czem? Pisemnem poleceniem, które rotmistrz ma przy sobie. Może je panu nawet pokazać? Proszę! niech pan zejdzie na tratwę... do rotmistrza...
— Tormento! żartujesz pan chyba?
— Niech on panu powie.
— Rzecz prosta! musi powiedzieć i okazać mi pismo. Ale poco się schował za budę? Jeżeli ma takie pismo, to nie pojadę z wami za nic w świecie. Muszę się z nim natychmiast rozmówić.
Wskoczył na tratwę, a ja podążyłem za nim. Widziałem, że wrzał od gniewu i nie zwrócił nawet uwagi, że zbliżyłem się do kierownika tratwy, która trzymała się już tylko jednym rogiem brzegu, i dałem polecenie, aby ją bezzwłocznie puszczono.
Major, nie spostrzegając tego, zbliżył się był właśnie do rotmistrza i począł obrzucać go ostatnimi wyrazami.
— Niechże się pan nie kłóci — rzekłem, podchodząc do Cadery, — bo to się mu na nic nie przyda. Zresztą nie pozwolę panu na tego rodzaju zachowanie się w mojej obecności.
To mówiąc, zwinnym ruchem wyrwałem mu pistolet z za pasa.
— Co to znaczy?... jak pan śmiesz?... — krzyknął.
— Uspokój się, majorze. Pistolet już jest panu niepotrzebny...
— To... to... bezczelny rabunek!... to...
Chciał się zwrócić ku swym ludziom, którzy właśnie w tej chwili wszczęli hałas na brzegu, i struchlał z przerażenia, tratwa bowiem, odbiwszy od brzegu, wypłynęła odrazu na pełny prąd.
— Co to ma znaczyć? — rzucił się, jak wściekły. — Przybić do brzegu! natychmiast do brzegu!
— Ciekawy pan jesteś — rzekłem, — co to ma znaczyć? Otóż powiem panu: znaczy to, że jesteś pan moim więźniem i że w razie najmniejszego oporu zastrzelę pana bez żadnych ostrzeżeń.
— Jakto? więźniem?... pan mię zastrzeli?... Zwaryowałeś pan chyba! — bełkotał, blednąc, jak płótno.
— Jestem zupełnie przy zdrowych zmysłach — rzekłem. — Natomiast pan bodaj czy nie należysz do waryatów, skoro dałeś się tak łatwo podejść.
— Rotmistrzu, na pomoc! — krzyknął, błędnemi oczyma zwracając się do kolegi.
Ale rotmistrz, na to wezwanie nie odpowiedziawszy ani słowem, wzruszył tylko obojętnie ramionami.
— Rotmistrzu! — powtórzył, — jestem zdumiony pańskiem zachowaniem się... Czyżbyś trzymał stronę tego...
— Ani słowa więcej! — przerwałemu mu groźnie, zapobiegając dalszym wybuchom jego wściekłości. — Zapowiadam panu, że nie zniosę najmniejszej obrazy!
— A ja nie zniosę podobnego obchodzenia się ze mną. Każę swoim ludziom strzelać... natychmiast...
— Na nic się to panu nie przyda, bo ludzie ci nic mu już nie pomogą. A przytem, gdybyś pan chociażby ręką ruszył, przypłacisz to życiem.
To mówiąc, chwyciłem go za ramię i pociągnąłem poza budkę.
Tratwa tymczasem szybko oddalała się z miejsca swej przystani, co widząc pozostali na brzegu żołnierze wsiedli na konie i puścili się wzdłuż brzegu, nie spuszczając z nas oczu.
— Chispas! — przeklinał major. — Płyniemy szybko, to prawda, ale moi ludzie dążą równolegle... A tam, poniżej, z wszelką pewnością czeka już Jordan z całą masą...
— Siepaczy — dokończyłem, — którzy zechcą nas schwytać. Nieprawdaż? Otóż złudna jest pańska nadzieja, że my się ich zlękniemy — dokończyłem.
Istotnie jednak w pewnej odległości od miejsca, z którego wypatrywaliśmy nad rzeką jakiejkolwiek tratwy czy statku dla siebie, ukazał się w tej chwili na horyzoncie spory oddział konnicy. Posługując się lornetką, poznałem Jordana, który w otoczeniu licznego sztabu oficerów jechał na czele bandy. Nie spuszczając ich z oka, dostrzegłem po niejakim czasie, że zjechali się z nimi żołnierze, pozostawieni przez nas powyżej na brzegu. Widziałem, jak wyciągali ramiona, wskazując nas, poczem oddział rozwinął się w linię bojową i zaczęła się strzelanina.
Na szczęście, znajdowaliśmy się tak daleko od strzelających, a strzelali oni tak marnie, że kule ich dosięgnąć nas nie mogły.
Major nie posiadał się z wściekłości i rozpaczy. Czas jakiś klął, rzucał się, kopał, a w końcu widząc, że to do niczego nie prowadzi, uspokoił się i, siadłszy na klocu, patrzył przed siebie nieruchomo dzikim wzrokiem.
Długo jeszcze wzdłuż brzegu ścigali nas jezdni Jordana, jednak ta ich fatyga nietylko okazała się zbyteczną, ale i godną politowania, gdyż trzęsawiska i zarośla nadrzeczne, które spotykali po drodze, były przeszkodą, która im dziesiąte poty wydobywała na czoła.
Uszliśmy szczęśliwie...





  1. Zamek oswobodziciela.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.