Nad Rio de la Plata/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Nad Rio de la Plata
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział Brat Jaguar
Pochodzenie Illustrowane powieści podróżnicze Karola Maya
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Am Rio de la Plata
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
Brat Jaguar.

Nagły zwrot w mojej sytuacyi, spowodowany przez brata Hilaria, jakoteż ostatnie jego słowa, wypowiedziane do mnie, wprawiły mię w istotne zdumienie. Skąd osoba duchowna, należąca zapewne do jakiegoś stowarzyszenia misyjnego, nosi tak straszne nazwisko? Czyżby to był przydomek, charakteryzujący czyny tego człowieka? Jaguar należy do najniebezpieczniejszych zwierząt w południowej Ameryce. Jeżeli więc lud nazywa tego zakonnika Jaguarem, to ma prawdopodobnie usprawiedliwione ku temu powody. A jednak nazwa ta bynajmniej nie harmonizowała z wybitnym wyrazem łagodności oblicza tego człowieka. Tembardziej więc zainteresował mię swą osobą, kryjącą pod dziwnym przydomkiem jakąś tajemnicę.
Rozmowa „brata Jaguara“ z dowódcą bandy przez okienko w bramie brzmiała groźnie, i widać było, że mnich jest pewny siebie. A gdy zwrócił się do mnie, poznałem z jego miny, że gotów jest odważnie stanąć sam jeden wobec groźnego nieprzyjaciela i że nie wątpi o pokonaniu go, pomimo liczebnej przewagi. Zwrócił się teraz ponownie do otworu i rzekł opryszkom:
— Zaczekajcie! Po upływie pół godziny powiem wam, co postanowiłem. Gdyby jednak w tym czasie poważył się kto z was bodaj palcem kiwnąć w zamiarze względem nas nieprzyjaznym, pozna natychmiast bliżej brata Jaguara. Pamiętajcie!
Zamknął okienko i zwrócił się do mnie, a widząc mię głaszczącego pieszczotliwie mego gniadosza, który tak wielce przyczynił się do ratowania mię z niebezpiecznej pozycyi, przystąpił do mnie bliżej i, ściskając mi rękę serdecznie, rzekł:
— Człowiek, który dobrze i łagodnie obchodzi się ze zwierzęciem, jest rzadkością w tym kraju. Widząc pańską pieszczotę względem konia, przychodzę do wniosku, że należy pan do ludzi zacnych i szlachetnych. Chodźmy do izby!
Otworzył przedemną wązkie drzwi, i weszliśmy do środka, do izdebki, utrzymanej bardzo schludnie. Podłoga była wymyta, jak stół, czyściutkie szyby w oknach oraz wszelkie sprzęty. Na drzwiach znajdowała się kropielniczka ze święconą wodą, czego dotychczas nigdzie nie zauważyłem, aczkolwiek kraj ten jest szczerze katolicki. Naprzeciw drzwi umieszczone było na ścianie wielkie lustro, a po obu jego stronach dwa obrazy: Matki Boskiej i Pana Jezusa w cierniowej koronie. W jednym rogu wznosił się wysoko piec kaflowy, a w drugim stała sofa, pokryta skórą.
Już na pierwsze wejrzenie zdawało mi się, że jestem nie w Południowej Ameryce, lecz w Bawaryi lub gdzieś w krajach alpejskich.
Mili też i bardzo uprzejmi byli mieszkańcy tego domu. Kobieta, która tak skwapliwie mię zaprosiła do rancha, liczyła najwyżej lat czterdzieści; mąż jej był starszy może o lat dziesięć. Mieli na sobie szwajcarski strój ludowy. Druga kobieta, którą zauważyłem po mojem przybyciu, była służącą w tym domu, a z pierwszego wejrzenia dawało się postrzedz jej pochodzenie indyjskie. Nie weszła ona z nami do izby, lecz zawróciła do kuchni, skąd dolatywał dźwięk szklanek i talerzy. W izbie więc było nas czworo.
Podczas, gdy gospodarz i gospodyni ustawiali krzesła naokoło stołu, brat Hilario rzekł do mnie:
— Dowiedział się pan przed chwilą, kto jestem, a teraz mam zaszczyt przedstawić panu oboje gospodarstwa tego domu: są to sennor i sennora Bürgli.
— Ach, pochodzą państwo prawdopodobnie ze Szwajcaryi? — zwróciłem się do gospodarza. — Wnioskuję to z nazwiska i ubioru.
— Tak jest, panie. O boje jesteśmy rodowitymi Szwajcarami.
— Bardzo mi miło poznać państwa i przedewszystkiem podziękować za uratowanie mię z groźnego położenia.
— No, nie było z panem tak źle, jak sennor przypuszcza — uśmiechnęła się kobieta.
— Jakto? Przecie lada chwila mogłem być powalony przez bola i dostać się w ręce opryszków. Gdyby mię zaś byli schwytali, byłbym już nie żył.
— Za cóż to uwzięli się tak na pana?
— Za rzekomą zdradę stanu i za morderstwo, które jakobym usiłował popełnić, a które właściwie nie było niczem innem, jak tylko odparciem zamachu, jaki na mnie w Montevideo urządzono.
— Zechce pan nam zapewne opowiedzieć swoje przejścia i przygody?
— Z całą gotowością. Jest to zresztą moim obowiązkiem względem tych, którzy mi przynieśli pomoc w ciężkiej zaiste chwili.
I opowiedziałem mym wybawcom wszystko, co mię spotkało w tym kraju od czasu opuszczenia pokładu statku aż do ostatniej chwili. Gdy skończyłem, brat Hilario rzekł, przejęty do głębi:
— To ciekawe! Rzadki to wypadek, aby w tak krótkim czasie przeżyć tyle groźnych zaiste przygód. Widzę teraz, że istotnie śmierć urządziła pościg za panem.
— Gdybym chociaż wiedział, kto mi nasłał na kark tych przeklętych bolarzy!
— Może się jeszcze dowiemy.
— Podejrzewam Rixia.
— Ja również. Ale mniejsza o to. Skoro bowiem nie zamierzasz pan zatrzymywać się dłużej w tym kraju, to obojętne jest, kto dybie na pańskie życie. Główna rzecz, aby się uwolnić od tej prawdziwej zmory, która pana prześladuje.
— To będzie trudna sprawa.
— Mam jednak nadzieję, że panu w tem dopomogę.
— A mnie się zdaje, że prześladowcy moi czekać tu będą na mnie, aż póki nie opuszczę waszego gościnnego domu.
— Jeżeli oczywiście nie zabraknie im cierpliwości.
— Bardzo będziemy radzi — wtrąciła gospodyni — mieć pana u siebie jak najdłużej. Będzie nam z panem bardzo dobrze, i szkoda tylko, że smutek gości w naszym domu.
— Jest kto chory? — zapytałem.
— Mój wuj odrzekła.
— Leży w drugiej izbie, i zapewne zauważył pan...
Kilka razy istotnie uszu moich doszły ciężkie westchnienia i jęki chorego w trakcie opowiadania mego o przebytych przygodach.
— Czy ciężko chory?
— O, bardzo ciężko. Trapi go nietylko choroba ciała, ale i choroba duszy — odrzekła. — O wyzdrowieniu zaś niema i mowy; katastrofa nastąpi prawdopodobnie w przeciągu kilku dni. Co jednak najgorsze, to moralne jego cierpienie, wskutek którego nieszczęśliwy nie chce nawet słyszeć o pokarmie, ani o lekach.
— To nieszczęście. Utracił zapewnie wiarę?
— Nie sądzę, ale, o ile mi się zdaje, coś go okropnie gnębi... może nawet jakieś przewinienie, którego ciężar pragnąłby usunąć ze swego sumienia przed śmiercią, a brak mu ku temu odwagi. Przebywał długie lata w górach na Zachodzie, ale czem się właściwie trudnił, nie wiemy. Wspominał tylko, że zajęty był jakiemiś poszukiwaniami szczątków zwierząt przedpotopowych, pozostających w ziemi, przyczem dorobił się pewnej kwoty i zakupił z nami do spółki to rancho. Zanim zachorował, przebywał prawie zawsze w Kordylierach, a do nas zaglądał zaledwie na kilka tygodni dla wypoczynku. Ostatni raz przybył tu przed dwoma miesiącami, a był tak wyczerpany na siłach i zbiedzony, żeśmy się aż przelękli. Od tej chwili leży chory i za życia już robi wrażenie trupa, a bezustannie gnębi go przeczucie, że wkrótce umrze.
— W takim razie powinniście państwo przedsięwziąć starania, aby uspokić jego sumienie. Od tego przecie zawisło jego życie w wieczności.
— Masz pan słuszność — wtrącił brat Hilario, ściskając mi rękę.
Nagle rozmowa nasza przerwana została dzikimi wrzaskami, które się w tej chwili rozległy na zewnątrz domostwa.
Ranchero[1] chwycił z kolka strzelbę i chciał z nią wybiedz z chaty, gdy brat Hilario powstrzymał go:
— Daj pan spokój! obejdziemy się bez broni... Przypuszczam, że nietrudno mi będzie uporać się z tymi ludźmi. Sennor możesz wyjść do nich razem z nami.
Wyszliśmy na dziedziniec. Wierzchowca mego już tu nie było, i dowiedziałem się, że peon zaprowadził go na drugą stronę domu, gdzie znajdowało się obszerne kaktusowe ogrodzenie dla koni.
Bolarze bili z zewnątrz w bramę i domagali się, by ich wpuścić do środka. Brat Hilario otworzył okienko, a major piorunującym głosem krzyczał:
— Do dyabła! Jak długo będziemy tu czekali? Zastrzeżone pół godziny już dawno upłynęło!
— Jeżeli nie macie czasu na czekanie, to sobie jedźcie z Bogiem.
— Owszem, pojedziemy, ale dopiero wówczas, gdy wyjdzie tu do nas cudzoziemiec.
— Ba, ale my go wam nie wydamy.
— Troszczyłbyś się, sługo Boży, raczej o sprawy duchowe, zamiast wtrącać się w nieswoje rzeczy. Muszę wracać do swego garnizonu i nie mam czasu wystawać tu godzinami.
— Któż was trzyma? Jedźcie sobie, gdzie wam nakazuje obowiązek... Odczepiwszy się od nas, sprawicie nam prawdziwą przyjemność.
— Pojedziemy natychmiast, ale dawajcie tu cudzoziemca!
— Nie, sennor, tego nie uczynię.
— Nie? A no, zobaczymy. Daję wam pięć minut czasu do namysłu, i jeżeli nie wydacie nam zbiega, zabierzemy go sobie sami.
— Drogoby to was kosztowało!
— Oho! Zdaje ci się, mnichu, że skoro ty go bronisz, jest on już bezpieczny. Nie łudź się zbytecznie, bo mi twoja godność zakonna jest zupełnie obojętną, i nie zawahamy się postąpić sobie z twoją wieIebnością tak samo, jak z naszym zbiegiem.
— A no, proszę! spróbuj sennor! Daję ku temu sposobność!
Przy tych słowach brat Hilario zamknął okienko, odsunął rygle i rozwarł bramę naoścież. A ciężkie wrota pod ręką jego poruszyły się, jak kartki papieru. Teraz znaleźliśmy się wobec bolarzy oko w oko. Nie ruszyli jednak ku nam, z niezdecydowaniem patrząc na brata Hilaria i na mnie. Wówczas major zawołał do podkomendnych:
— Macie! tam stoi ten pies, który oberwał mi połę z kieszenią! Weźcie mi go!
To grubijańskie odezwanie dziwnem mi się wydało wobec dotychczasowego zachowania się względem mnie majora, który tak niedawno usiłował nadać sobie pozory człowieka uprzejmego i dobrze wychowanego, choć miał mię w swej mocy. Teraz stał się nagle nieokiełznanym furyatem. Wydobył z za pasa pistolet, ten sam, który rzuciłem był w trawę za rzeką, i ruszył ku nam, a za nim bolarze. Lecz brat Hilario, zastąpiwszy mu drogę w bramie, krzyknął gromko:
— Precz!
Bolarze zatrzymali się, major jednak usiłował mimo mnicha przedostać się na dziedziniec.
— Precz, albo... — powtórzył groźnie zakonnik, podnosząc rękę.
Major zatrzymał się, i obaj stali przed sobą, patrząc wzajemnie w oczy.
Nie mogłem widzieć twarzy mnicha, ale prawdopodobnie wzrok jego posiadał druzgocącą siłę, gdyż oficer rzekł po chwili:
— No, dobrze; nie wejdę do tego obcego mi domu bez pozwolenia. Że jednak wzbraniasz się brat wydać mi cudzoziemca, wykonam wyrok na miejscu.
I podniósł rękę, mierząc do mnie z pistoletu.
— Stój! precz z bronią! — rozkazał mnich ponownie.
Major, jak zahypnotyzowany, opuścił na razie rękę. Ale w sekundę podniósł ją znowu i wymierzył, mówiąc:
— Dosyć! nie dam się za nos wodzić mnichowi... i tego włóczęgę...
Nie dokończył, gdyż najniespodziewaniej mnich wydarł mu silną dłonią pistolet z ręki i rzucił na dziedziniec, a chwyciwszy śmiałka wpół, jak lalkę, wywinął nim w powietrzu i położył, niebardzo zresztą ostrożnie, na ławce pod murem wewnątrz dziedzińca.
— Siedź tu, człowieku zapamiętały, i jeżeli się tylko ruszysz, porozmawiamy ze sobą inaczej!
Zawarłszy następnie wrota, zaryglował je przed nosem bolarzy bez najmniejszego z ich strony protestu.
Major patrzył na to, jak osłupiały, i burzyło się w nim, mnich zaś elektryzującym wzrokiem trzymał go na miejscu.
— Masz pan, czego chciałeś — rzekł wreszcie do niego. — Żądałeś pan, bym go wpuścił do środka; uczyniłem to. Proszę teraz powiedzieć, czem mogę mu służyć... ale krótko, bo szkoda czasu na długie gawędy.
— Czy brat masz czas, czy nie masz go, jest mi to zupełnie obojętne. Pozostanę tu, dopóki mi się spodoba.
— Albo dopóki ja tego chcieć będę! — rzekł z mocą brat Hilario. — Jeżeli bowiem zechcę się waćpana pozbyć, wyrzucę go przez mur na tamtą stronę... ot, tak!
— To mówiąc, chwycił majora wpół, podniósł w górę i wywinął nim kilka razy młynka w powietrzu.
— Dios mio! wstrzymaj się dobrodziej! nie zamierzasz chyba uśmiercić mię tutaj! — wrzeszczał major. — Zresztą odejdę stąd sam...
— Niepotrzebnie się łudzisz, majorze. By cię wyprowadzić ze stanu zbytniej pewności siebie, oświadczam ci, że nie możesz ani pozostawać tu wedle swego upodobania, ani się samowolnie oddalić. Od chwili bowiem, gdy posadziłem pana na tej ławce, nie rozporządzasz już swą wolą zupełnie... jesteś moim jeńcem.
Major spojrzał na brata Hilaria z bezsilną złością, a po chwili zerwał się z ławy i krzyknął:
— Co to ma znaczyć? jakiem prawem śmiesz mię więzić?
Brat Hilario wziął go za ramię i, posadziwszy siłą na ławie, rzekł:
— Kieruję się tu tem samem prawem, jakiem aż do tej chwili rządziłeś się pan, odbierając wolność cudzoziemcowi... mianowicie prawem silniejszego, z tą jednak różnicą, że mam gruntowniejsze podstawy do uwięzienia pana, aniżeli pan je miałeś względem tego obcokrajowca. Bo on nie uczynił nic takiego, coby was zniewalało do targnięcia się na wolność jego osoby, jak również nie zawinił w niczem jego towarzysz; pan zaś nietylko samowolnie i bezprawnie pozwoliłeś sobie na wymierzanie sprawiedliwości nad ludźmi niewinnymi, ale i nam groziłeś pistoletem oraz spaleniem tego rancha.
— Proszę pamiętać, że jestem majorem, a wkrótce osiągnę rangę pułkownika!...
— Zupełnie mi to obojętne. Zresztą, rzucając się na osoby bezbronne i niewinne, obniżyłeś pan znaczenie moralne swego uniformu, swej rangi i nawet swego honoru. Skazując na śmierć człowieka niewinnego, już go zamierzałeś stracić, wobec czego jesteś pan raczej bandytą i katem w jednej osobie, nie zaś oficerem. A wreszcie cudzoziemiec ów złamał panu szablę, jesteś pan więc, jako oficer, zhańbiony... i nie uważam pana za oficera...
— Sennor! — warknął, jak pies, major, zaciskając pięści i zrywając się z ławy.
— Milczeć i siedzieć spokojnie! Możesz pan poruszać się z miejsca jedynie wówczas, gdy mu na to pozwolę! — odrzekł mnich, przygniatając gościa żelazną dłonią do ławki.
Nieszczęsny major, którego ambicya podrażniona była w najwyższym stopniu, nie wiedział, czy się ma złościć, czy też poddać się zupełnie. Pierwsze byłoby wcale niemądre i bezskuteczne, drugie zaś uwłaczało jego honorowi, o ile oczywiście posiadał jeszcze poczucie honoru. Przytem tak zachowaniem się swojem, jak również i ubiorem, przemokniętym i na pół podartym, nie czynił dodatniego wrażenia, budząc litość nad swoją pyszałkowatością.
— Czego wy chcecie ode mnie? — pytał, wybałuszywszy oczy.
— Będziesz pan ukarany za usiłowanie zamordowania cudzoziemca i za pogróżki podpalenia.
— Do dyabła! Wy... macie mnie karać?...
— Nieinaczej... Tymczasem zaś racz pan wyrażać się przyzwoicie, bo żadnych grubijańskich wykrzykników nie ścierpię.
— Cóż to? dobrodziej naprawdę uważasz się za kogoś, mającego władzę nade mną?
— Tak też jest w istocie. Przestępstwo, którego się pan dopuściłeś, improwizując sąd wojenny z naruszeniem ustaw, daje mi władzę nad panem, i jeśli obaj poszkodowani wniosą skargę, poniesiesz surową karę.
— Wielebny brat jednak niech nie zapomina, z kim ma do czynienia... Wymieniłem mu przecie swoje nazwisko i godność.
— Ba, ale ja panu nic nie wierzę.
— Do dyab... chciałem powiedzieć... Co to ja chciałem powiedzieć?... Czyżbyś śmiał... to jest, czyżby wielebny nie ufał mym słowom? Chyba mię słuch myli...
— Mogę to panu jeszcze powtórzyć, abyś dobrze posłyszał: nie wierzę, abyś pan był tym, za kogo się podajesz.
— To obraza mojej godności!
— Panie! Armia naszego kraju jest tak nieliczna, że nazwiska wszystkich oficerów sztabowych na poczekaniu można wyliczyć z pamięci, i pochlebiam sobie, że znani mi są wszyscy osobiście. „Major Cadera“ jednak to dla mnie coś zupełnie nowego.
— Źle brata poinformowano...
— Przepraszam, ja nigdy nie pozwolę się informować błędnie. Ponadto znam pewnego sennora, imieniem Enricio Cadera, jednego z owych wichrzycieli argentyńskich, którzy sieją zamęt, gdzie się da. Jak mi opowiadano, gromadzi on oddziały, niewiadomo w jakim celu, i nieraz zapuszcza się do naszego kraju. Co ciekawsze jednak, że gdzie się tylko ów opryszek pojawi, hodowcy ponoszą znaczne straty w stadninie.
— O czemś podobnem nie słyszałem — odparł major, spoglądając zdetonowany na zakonnika.
— Jakto? Pan, będąc oficerem, nie słyszałeś o tym bandycie? To szczególne! Jeżeli jesteś istotnie oficerem sztabowym, to z urzędu musiałeś być poinformowany o tem, że rząd Uruguayu wysłał w stepy oddział wojska przeciw temu koniokradowi. Wobec więc faktu, że pan o tem nie wiesz, potęguje się moje podejrzenie co do tożsamości pańskiej osoby i tem bardziej czuję się w obowiązku zatrzymać pana tutaj.
— Zwiększysz dobrodziej w taki sposób karę, jaka go spotka za targnięcie się na moją wolność.
— Ślicznie! Aby zaś panu ułatwić pociągnięcie mię do odpowiedzialności, wyślę w tej chwili posłańca do Mercedes, gdzie, jak panu wiadomo, stoi obecnie wojsko krajowe. Rzecz prosta jednak, że dla uniknięcia nieporozumień zatrzymam pana tutaj aż do nadejścia oddziału owego wojska.
Na to oświadczenie brata Hilaria major, jakby ukłuty przez skorpiona, zerwał się z ławy i krzyknął, pieniąc się ze złości:
— Do stu dyabłów! ja na to nie pozwolę!
— Zdaje się więc panu, że odwiedziesz mię od tego przemocą?
— Tak! Niech tylko rozkażę, a wnet ludzie moi zburzą to wasze rancho.
— A więc użyjesz pan gwałtu, aby się stąd wyrwać? Obawiasz się pan wojska? Ślicznie! Dałeś pan w tej chwili najlepsze o sobie świadectwo. Nie myliłem się. Jesteś dowódcą owej bandy opryszków argentyńskich, która kradnie naszym obywatelom stadniny i przeciw której wysłano wojsko. Zatrzymuję więc pana tutaj aż do powrotu posłańca, którego zaraz wyprawię do Mercedes.
— Wysyłaj, dobrodzieju, jeżeli zdążysz — rzekł i skoczył ku miejscu, gdzie leżały jego pistolety, odrzucone przez braciszka.
Na to byłem oddawna przygotowany: wyprzedziwszy go, pchnąłem go w stronę, aż się zatoczył, jak pijany, i padł na ławkę całym ciężarem ciała. Zerwał się po chwili znowu i skoczył ku mnie, jak wściekły, klnąc i złorzecząc. Ale brat Hilario chwycił go za ramię i z taką siłą posadził na ławce, że zdawało się, jakoby w ciele opryszka połamały się wszystkie kości.
— No, i przekonaliśmy się teraz, co pan możesz — rzekł mnich. — Radzę panu pogodzić się z losem, bo opór na nic się nie przyda. Należymy do tych ludzi, którzy nie boją się zbójów i korsarzy, a nawet mają dosyć mocy, aby oddać ich w ręce sprawiedliwości... to znaczy, że nietylko pana, ale i całą bandę uwięzimy, aby po trudach wypoczęła sobie wraz z nim pod kluczem.
— Jestem bardzo ciekaw, jak się zabierzecie do tego — odparł szyderczo major.
— W sposób zupełnie prosty. Zwabimy ich wszystkich tu na dziedziniec, a następnie wypuścimy na nich toros i novillos[2], które znajdują się poza tem ogrodzeniem. Zobaczy pan, jakie będą mieli miny pańscy bohaterowie na widok tych miłych zwierząt. Zapewne zaczną śpiewać innym tonem, niż czynili to dziś rano wobec dwu obezwładnionych jeńców.
Gdy zaś na te słowa major uśmiechnął się sceptycznie, jakby był pewny sprytu swych ludzi, brat Hilario rzekł:
— A może panu się zdaje, że żołnierze nie dadzą się zwabić tu, do środka?... W tej chwili wszyscy oni pozsiadali z koni i nie są przygotowani do natychmiastowej ucieczki. Wystarczy, gdy otworzę bramę od strony ogrodzenia i wypuszczę na nich gromadę byków. Przyzna pan, że w takich okolicznościach nie uratuje się chyba ani jeden żołnierz. Czy mam spróbować tej sztuki, panie majorze?
To mówiąc, zawrócił ku ogrodzeniu, jakby je chciał otworzyć.
— Na miłość boską! — krzyknął Cadera. — Byki rzucą się przedewszystkiem na nas!
— Rozumie się... Ale ranchera i mnie znają one doskonale, cudzoziemca zaś zasłonimy przed nimi, a w taki sposób pan jeden będziesz wystawiony na niebezpieczeństwo. Co więc wolisz: albo byki rozniosą pana na swoich rogach, albo też zaczekasz spokojnie, dopóki nie przybędzie wojsko z Mercedes?... jedno z dwojga. Oszczędzać zbójów nie mam zamiaru.
— Ja zaś nie chcę mieć z wami nic do czynienia. Puśćcie mię!
— Hm, żądanie to nie jest mi dziwne, i może nawet zgodziłbym się spełnić je pod warunkiem, że zwrócisz pan nam jeńca.
— Tego nigdy się nie doczekacie... i proszę mię puścić! To z waszej strony niesłychane bezprawie zatrzymywać mię tutaj!
— A pan, zatrzymując sennora Montesa, nie popełniasz bezprawia? Zresztą nie będę się z panem sprzeczał o to, kto z nas właściwie popełnia bezprawie, bo kwestya ta wyjaśni się zupełnie, skoro tylko przybędzie tu wojsko z Mercedes. Sennor Bürgli, wybierz mi pan rozgarniętego parobka i dobrego konia.
— Owszem, zaraz to uczynię; znajdzie się i parobek, i koń — odrzekł ranchero, który aż do tej chwili przypatrywał się całej scenie w milczeniu.
— Każ pan osiodłać natychmiast konia, a ja tymczasem napiszę parę słów do komendanta załogi w Mercedes, Ponieważ zaś ta banda opryszków wciąż jest przed bramą i gotowi go zatrzymać, więc niech wyjedzie tylną bramą, tak, aby go nie spostrzeżono.
Bürgli skierował się ku drzwiom izby, a major, widząc, co się święci, krzyknął:
— Zaczekać! Jeszcze jedno słowo! Nie obawiam się wojska z Mercedes, bo to moi koledzy; ale gdyby mię zastano tu, niejako w niewoli, byłbym ośmieszony. Aby więc tego uniknąć, zgadzam się na propozycyę wielebnego brata i oddam wam Montesa, ale, rzecz prosta, gdy mię puścicie stąd natychmiast.
Mnich poruszył głową przecząco i odpowiedział:
— O, przepraszam! nie podejdziesz mię pan tak łatwo! Będzie tak, jak obmyśliłem. Otworzę mianowicie bramę, aby żołnierze mogli pana widzieć, i wówczas rozkażesz im przyprowadzić tutaj Montesa. Skoro zaś jeniec znajdzie się z tej strony wrót, będziesz mógł sam stąd odejść. Zastrzegam jednak sobie, że wszelkie zdradzieckie względem nas próby z pańskiej strony z góry się wyklucza... Cóż? dogadza to panu?
— Dobrze, jestem do usług.
— Ba, ale muszę jeszcze otrzymać od pana słowo, że oddalisz się pan stąd natychmiast ze swymi ludźmi i zaprzestaniesz prześladować nas, to jest mieszkańców rancha, jako też obydwóch podróżnych, którzy byli waszymi jeńcami. Przyrzekniesz pan to pod przysięgą?
Major skinął głową na znak, że się zgadza.
— A więc otwieram bramę — rzekł mnich i odsunął rygle, a otwarłszy oba skrzydła wrót, stanął wśród nich.
Bolarze siedzieli na trawie opodal, a wśród nich leżał Monteso. Na widok ich Cadera uśmiechnął się ironicznie, ja zaś, spostrzegłszy to, zbliżyłem się ku niemu, by mieć go na oku.
I okazało się, że nie można było dowierzać mu, gdyż, widząc przed sobą otwartą drogę, skoczył w okamgnieniu ku wyjściu, chcąc zbiedz. Omylił się jednak w swem obliczeniu, gdyż w jednej sekundzie chwyciłem go za kołnierz i rzuciłem nim o ziemię, aż jęknęła.
— Na pomoc! do mnie, ludzie! — krzyknął na swoich.
Ruszyli się natychmiast na ratunek swemu dowódcy, ale zakonnik w jednej chwili powstrzymał ich w zapędzie:
— Zostaniecie tam! — rozkazał groźnie.
Napastnicy stanęli, jakby ich jakaś magiczna siła przygwoździła do ziemi. Tajemniczą tą siłą był wzrok mnicha, paraliżujący przeciwników, jak iskra elektryczna.
— Zdrajco! kłamco! — zwrócił się mnich do majora. — Mienisz się oficerem, a brak ci poczucia honoru! Cóż znaczy słowo twoje, skoro je łamiesz zdradziecko? Powinienem ci za to wygarbować skórę, i dziękuj okolicznościom, że nie mam na to czasu! Czy wydasz nam Montesa? decyduj się natychmiast!
— Wydam — wycedził przez zęby; — ale mię puśćcie!
— O, nie! — rzekłem, przyciskając mu piersi kolanami. — Najpierw wydaj pan rozkaz!
— Ha, no, niech go tu przyprowadzą...
Zmusiłem bandytę, aby rozkaz ten powtórzył głośno, tak, by go posłyszeli bolarze, a w chwilę później Monteso był już między nami.
— Teraz puśćcie mię, skoro spełniłem warunek! — stękał bandyta, oddychając z ciężkością pod mem kolanem.
— Owszem, uczynimy to, ale wprzód powtórz raz jeszcze oficerskie przyrzeczenie, że oddalisz się natychmiast i nie przedsięweźmiesz względem nas żadnych nieprzyjaznych kroków.
— Dobrze, daję na to słowo honoru, że opuszczę tę okolicę zaraz i nic przeciw wam nie przedsięwezmę.
— Aha, jeszcze jedno. Proszę zwrócić konia yerbaterowi.
— Weźcie go sobie, ale prędko, bo mi się śpieszy.
Monteso poszedł i po chwili przyprowadził swego wierzchowca, poczem puściłem majora na wolność. Wyrwał się, jak ptak z klatki, i wskoczywszy szybko na siodło, natychmiast odjechał ze swymi ludźmi.
Mnich był o tyle przezorny, że wysłał za nimi potajemnie jednego z gauchów dla przekonania się, czy istotnie odjechali zupełnie i czy nie zechcą zagrodzić nam drogi, gdy będziemy wracali do estancyi yerbatera.
Po niejakimś czasie gaucho wrócił i oznajmił nam, że banda przeprawiła się na tamtą stronę rzeki, co świadczyło, iż zrezygnowała z prześladowania nas nanowo.
Przez cały ten czas ranchera wyglądała wprawdzie przez okno z poza firanki na dziedziniec, dosyć zaniepokojona, ale, pomimo to, gdyśmy weszli do izby, znaleźliśmy suto zastawiony na nasze przyjęcie stół. A byliśmy głodni, jak wilki, więc nie daliśmy się wiele prosić. Podczas posiłku rozmowa toczyła się oczywiście na temat całej tej przygody. Monteso z najwyższem oburzeniem opowiadał, w jaki sposób uciekł i jak go ponownie schwytano. Nóż, który mu rzuciłem, był dla niego ratunkiem. Dosiadłszy konia, pędził co tchu i byłby niewątpliwie uszedł, gdyby nie przypadek. Oto koń jego, potknąwszy się na kretowisku, padł na ziemię, i zanim Monteso zdążył poprawić siodło, żołnierze dopędzili go i schwytali zapomocą bola.
— Ale, ale! — zapytałem mnicha. — Dlaczego wielebny dobrodziej kazał mi zajechać do siebie i co miał na myśli, ostrzegając mię, że pędzę na zgubę?
— Bo po tamtej stronie rancha znajduje się rzeczka, wpadająca do Rio Negro, i nie mógłbyś pan przedostać się przez nią, gdyż brzegi jej są tak bagniste, że byłbyś niezawodnie ugrzązł i został natychmiast schwytany. Są tam wprawdzie pewne miejsca, nadające się do przebycia, ale pan ich nie znasz zapewne. Skierowałem więc pana do siebie, i widzisz, jaki obrót sprawa wzięła: jesteś pan uratowany.
— Ale, przypuszczam, nie na długo. Nie wierzę bolarzom, a szczególnie ich dowódcy; choć przyrzekł pod słowem dać nam spokój, ale, pomimo tej jego obietnicy, nie czuję się zabezpieczonym przed napaścią i radbym sam jeszcze pojechać ku rzece, by przekonać się naocznie, że naprawdę zbóje opuścili zupełnie te okolice.
— Szkoda na to czasu. Niech pan będzie najzupełniej spokojny, bo nic już panu nie grozi; opryszki popędzą co sił, by się wydostać poza granice Uruguayu.
— Czy to są istotnie Argentyńczycy?
— Oczywiście. Przybyli oni w nasze strony kraść konie, a że dowiedzieli się od nas o wojsku, znajdującem się w Mercedes, więc zmykają stąd, jak zające, na łeb... na szyję.
W tej chwili posłyszeliśmy głos z sąsiedniej izby. Brat Hilario pośpieszył tam natychmiast, a powróciwszy niebawem, oznajmił mi, że chory chce rozmówić się ze mną. Słyszał on naszą rozmowę i dopytywał się o bliższe szczegóły napadu. Niemniej zajęło go to, że jestem europejczykiem, z którym pragnął zamienić choćby kilka słów.
— Niech mu pan nie odmawia — prosił brat Hilario. — Biedny ten człowiek jest naprawdę godzien pożałowania, bo ma na sumieniu jakieś ciężkie przewinienie, a mimo wielu wysiłków z mej strony nie udało mi się uspokoić go bodaj odrobinę. Może pan będziesz pod tym względem szczęśliwszy ode mnie.
— O, czyżby wielebny brat naprawdę obiecywał sobie po mnie aż tak wiele? Obawiam się, że się dobrodziej rozczaruje.
— Nie, panie; nie żądam, abyś mu udzielał jakichkolwiek rad duchowych lub wskazówek. Ale pochodzi on również z Europy i gdy się zobaczy z europejczykiem, być może, rozmowa z nim uspokoi go. Niedługo już jego życia; może kilka dni, a może nawet mniej; nie można więc odmawiać mu tej drobnej pociechy. Bardzo to możliwe, że przed panem, jako współziomkiem, otworzy on swe serce... Zobaczymy zresztą...
Udałem się do przyległej izby, miluchno i schludnie urządzonej. Było to coś w rodzaju świetlicy góralskiej, mającej w sobie coś odświętnego i uroczystego. Było tu wśród innych mebelków fisharmonium, które, jak się później dowiedziałem, gospodarz wygrał na loteryi dobroczynnej w Montevideo i zabrał do domu, aczkolwiek nie umiał wcale grać na niem.
Chory leżał w łóżku na czystej pościeli. Oczy wpadnięte miał głęboko, policzki wychudłe, a głowa świeciła łysiną, co wszystko razem czyniło ją podobną do trupiej czaszki. Miałem wrażenie, że chory wydaje ostatnie tchnienia.
Na pozdrowienie moje nie odpowiedział zaraz, lecz przez dłuższą chwilę przypatrywał mi się badawczo. I być może, że odkrył w mej twarzy to, czego pragnął, gdyż, skoro tylko podszedłem bliżej do łóżka, wyciągnął ku mnie obie wychudłe ręce i rzekł, siląc się na uśmiech:
— Witam pana serdecznie. Wiem, że odwiedzanie umierających nie należy do przyjemności... ale czasem trzeba się zdobyć na to poświęcenie. Radbym zasięgnąć pańskiej rady w pewnej sprawie, czy jednak będzie pan względem mnie szczery?
— Ależ rozumie się. Może pan być pewny, że odpowiem otwarcie na każde zapytanie.
— Och, wzrusza mię to do głębi... Od pańskiej odpowiedzi zależy bardzo wiele...
Mówił przerywanym głosem, oddychając ciężko i głęboko, tak, że pierś wznosiła mu się wysoko i opadała. Podsunąłem choremu poduszkę, by się o nią oparł i podniósł nieco głowę, co mu trochę ulżyło. W chwili, gdy przysuwałem sobie krzesło do łóżka, by usiąść, chory przyglądał mi się z tą samą przenikliwością, co przedtem, jakby chciał zgłębić dno mojej duszy. Współczułem nieszczęśliwemu.
— Proszę mówić swobodnie i otwarcie — rzekłem. — Wyobraź pan sobie, że jestem najżyczliwszym jego przyjacielem i, jako taki, będę mówił z panem, jak z bratem.
— Muszę umrzeć — zaczął, składając dłonie. — Wiem to, przeczuwam... Zresztą radbym już uwolnić się z tego padołu płaczu... Ale, niestety, duszę moją przygniata olbrzymi ciężar i przemocą chce ją w ciele zatrzymać. Pan należysz do wierzących, czy też jesteś wolnomyślny?
— Zaliczam się do pierwszych, ale i z drugimi mam wspólność... Żywię przekonanie, że dusza ludzka może osiągnąć wolność jedynie przez wiarę.
— Przepięknie. Takiego właśnie człowieka pragnąłem spotkać przed śmiercią. Co pan sądzi o przysiędze?
Było to bardzo wiele mówiące pytanie. Domyśliłem się z niego, że sumienie nieszczęśliwego obciąża jakaś przysięga, lub też może przyrzekł dochować jakiejś tajemnicy, i teraz, przed śmiercią, napełnia go to trwogą.
Nie odpowiedziałem zaraz, a chory dodał:
— Może pan jej wogóle nie uznaje?
— Przysięga jest świętem przyrzeczeniem w obecności Boga, jako świadka. Kto ją złamie, winien jest Jego obrazy.
— Sądzi więc pan, że przysięgi należy bezwarunkowo dochować?
— Tak, bezwarunkowo.
— I ja byłem tego samego zdania — rzekł smutno, opuszczając ręce. — Dlatego też ciężar, który mię gniecie, nie jest do usunięcia.
— Ba, ale czy pan przysiągł dobrowolnie?
— Nie, nie dobrowolnie!
— Zmuszono więc pana do tego! Jabym nigdy nie dał się zmusić do złożenia przysięgi.
— Nawet pod grozą śmierci?
— Tak, nawet, gdyby mi zagrożono zamordowaniem.
— I wolałby pan raczej umrzeć?
— Hm... na pytanie to trudno odpowiedzieć odrazu, bez namysłu. Trwoga przed śmiercią może bowiem być silniejsza, niż wola; zależy to od okoliczności... Co do mnie, w każdym razie wytężyłbym wszystkie siły w celu wydobycia się z podobnego położenia. Gdyby jednak wyjścia takiego nie było, to wymuszone na mnie pod grozą śmierci przyrzeczenie mogłoby mię obowiązywać tylko wówczas, gdyby nie sprzeciwiało się przykazaniom bożym i dobru bliźniego. Gdyby zaś przyrzeczenie moje miało osłaniać jaką zbrodnię, to oczywiście nie krępowałbym się niem wcale.
— Czy mówi pan to z przekonania?
— Tak, panie. Przysięga, zmuszająca mię do grzechu, jest właśnie sama grzechem, i to bynajmniej nie powszednim. Ktoby pod tym względem żywił wątpliwość, niech się poradzi spowiednika, a z pewnością uzyska od niego zwolnienie z takiej przysięgi.
— Pan mi niesie ulgę — westchnął chory z odcieniem uspokojenia. — Byłem świadkiem zbrodni... Złoczyńca napadł na mnie i zmusił do przysięgi, mocą której zobowiązałem się nawet na śmiertelnej pościeli nie zdradzić tajemnicy.
— Jakaż to była zbrodnia?
— Morderstwo. Pewien przewodnik zabił podróżnego w czasie przeprawy przez Kordyliery. Podróżnym tym był człowiek duchowny. Obaj przybywali z Peru. Ja przypadkowo znajdowałem się w pobliżu i byłem świadkiem mordu.
— I nie mógł pan temu przeszkodzić?
— Nie; było już zapóźno... Dzieliła mię od miejsca zbrodni stroma skała.
— A nie można było nastraszyć mordercy wołaniem?
— Wołałem. Ale on, widząc, że nie mogę dostać się do niego, odpowiedział mi na wołanie śmiechem i w moich oczach dobił swą ofiarę. Wstrętne to było nad wyraz!...
— A nie miał pan strzelby?
— Owszem, miałem, ale zabrakło mi prochu. Puściłem się następnie w pogoń za mordercą, by go pochwycić i oddać w ręce władzy. Ale zamało byłem ostrożny. Drab zaczaił się na mnie w pewnem miejscu nad przepaścią, powalił mię na ziemię i byłby niezawodnie zamordował, gdyby nie wzgląd na to, że znaliśmy się przedtem osobiście.
— Więc nie poznał go pan odrazu?
— W chwili mordu nie mogłem dokładnie widzieć twarzy zbrodniarza, bo dzieliła nas spora przestrzeń. Dopiero, gdy się powalił na mnie, poznałem go. W pierwszej chwili chciał mię zamordować; ale gdym mu przypomniał, że winien mi jest wdzięczność za pewną ważną usługę, którą mu oddałem, darował mi życie pod warunkiem, że dochowam tajemnicy do grobu. Byłem wyczerpany fizycznie... nie mogłem się bronić... trudno mi też było zebrać należycie myśli wobec grożącej śmierci... przysiągłem więc... i przysięga ta prześladuje mię bezustannie aż do tej chwili, jak upiór krwawy...
Zamilkł, wyczerpany mową, i chwilę odpoczywał.
Smutne wyznanie nieszczęśliwego wziąłem głęboko do serca, i przyszedł mi na myśl ów sendador, o którym opowiadał mi Monteso. Wszak ów sendador prowadził również przez Kordyliery jakiegoś mnicha, który podobno, umierając w drodze, przekazał mu tajemnicę. Czy nie jest to przypadkiem jedna i ta sama sprawa? czy ów zbrodzień nie jest właśnie zabójcą zakonnika, któremu wydarł kipu?
— Czy nie mógłby mi pan wymienić nazwiska owego zbrodniarza? — spytałem.
Chory przecząco poruszył głową i takimże ruchem odpowiedział na pytanie moje co do nazwy miejscowości, gdzie zbrodnia została dokonaną.
— Może panu wiadomo, z jakiego powodu ów człowiek zamordował zakonnika? Może chodziło mu o jakieś papiery, w których mieściła się wiadomość o zakopanych ongi przez Inkasów skarbach?
— Wielki Boże! — szepnął chory, wyciągając ku mnie ręce. — Pan wie o tem? W jaki sposób posiadł pan tę tajemnicę?
— To tylko wniosek, jaki wysnuwam z pańskiego opowiadania. Zakonnik ów zmierzał do Dominikanów w Tucuman? nieprawdaż?
— Wiesz pan wszystko!... Boże! — szeptał chory.
— Morderca zaś jest słynnym przewodnikiem?
— Nawet to panu wiadome! Ale... ja przecie nic konkretnego nie powiedziałem panu... nie zdradziłem tajemnicy ani jednem słowem...
— Tak, ale ja wiedziałem o wszystkiem już przedtem.
Powiedziałem to umyślnie, by uspokoić chorego i nie dać mu czasu na rozmyślanie o tej sprawie. Następnie zagadnąłem:
— A więc to tylko cięży panu na sumieniu? Na twojem miejscu, przyjacielu miły, dawno już byłbym się pozbył tej troski. Należało zasięgnąć porady spowiednika, i to właśnie jest jedynym pańskim grzechem, żeś tego zaniedbał. Niema tu, co prawda, księdza, ale możemy przecie zawezwać brata Hilaria. On panu napewno poradzi życzliwie i dobrze.
— Nie mogę, panie...
— Owszem. Przecie sprawa ta przestała już być tajemnicą, skoro naprzykład ja wiem tyle, co i pan. Brat Hilario zaś należy do ludzi wielce godnych i dochowa tajemnicy tak samo, jakby to była spowiedź. Jestem atoli pewien, że odpowiedź jego na pańskie pytania będzie ta sama, co i moja.
— Ostatecznie muszę przyznać panu słuszność — rzekł po dłuższej chwili milczenia. — Jednak nie wie pan jeszcze wszystkiego. Senda... co to ja chciałem... Mniejsza o to... Ów morderca powiedział mi wiele innych rzeczy.
— Ta okoliczność nie czyni już różnicy w całej sprawie. Nie idzie tu bowiem o to, co pan powinien przemilczeć, ale główna rzecz, że już nie wiąże pana przysięga co do tajemnicy, która jest mi wiadomą. Zresztą w obliczu śmierci powinieneś pan być szczery. Nie mówię tego od siebie, lecz stawiam się w położenie pana, bardzo ciężkie i smutne, i zaręczam słowem honoru, że, na pańskiem miejscu będąc, nie wahałbym się ani chwili uczynić wyznanie braciszkowi Hilario.
Przesunął wyschłymi palcami po brzegu łóżka, opuścił bezwładnie głowę na bok i rzekł:
— Namyślę się nad tem.
— Niech pana nie trapi żadna obawa. Każdego z nas czeka chwila, w której zapóźno już na jakiekolwiek namysły.
— Śmierć? — westchnął. — Czy pan się jej boi?
— Nie!
— Domyślam się, że nie brak panu odwagi, by zajrzeć jej w oczy, ale mam tu na myśli co innego, mianowicie to, co oczekuje nas poza grobem.
— Rozumiem pana. Śmierć sama jest dla bogobojnych ludzi aniołem-wybawicielem, posłanym przez Boga w celu odszukania zaginionego dziecka i zaprowadzenia go do domu ojca; ale dla zatwardziałych grzeszników jest ona surowym dozorcą, który ma ich prowadzić do wiekuistego więzienia. Kto więc spełnił uczciwie swoje obowiązki tu, na ziemi, może bezpiecznie i z ufnością w miłosierdzie Boże zamknąć oczy na sen wieczny.
Chory milczał przez czas dłuższy z przymkniętemi oczyma, rozmyślając najwidoczniej. Prawdopodobnie przywodził sobie na pamięć całe życie i obrachowywał się z sumieniem. Wreszcie otworzył oczy i ozwał się:
— Tak, masz pan słuszność. Poradzę się zakonnika. Proszę mi go przywołać.
Spełniłem natychmiast to życzenie, i brat Hilario wszedł niebawem do chorego, ja zaś pozostałem w pierwszej izbie.
Po upływie godziny, gdy zakonnik wyszedł ze świetlicy, zauważyłem na jego poważnej twarzy coś, jakby przebłysk radości. Podał mi rękę, mówiąc: — Prosił o księdza, i trzeba natychmiast posłać do Montevideo. Najważniejszem jednak jest to, że chory już się nie trwoży. Oświadczył mi, że pragnąłby zobaczyć się jeszcze dzisiaj z panem, i prosił, abyś go pan odwiedził.
— Ależ my musimy zaraz wracać do estancyi — wtrącił Monteso.
— No, możecie zostać tu jeszcze — odparł ranchero, — bo przecie rozporządzacie własnym czasem.
I wyszedłszy na dziedziniec, wydał rozkaz jednemu z gauchów, aby pojechał po księdza.
Na prośbę gospodyni i braciszka obiecałem po zostać do jutra. Monteso jednak nie dał się namówić. Zresztą nie dziwiłem się jego pragnieniu powrotu do domu, gdyż niewątpliwie zaniepokojono się już o niego. Ze względu jednak na mogące go spotkać w drodze niebezpieczeństwo, ostrzegłem go:
— Lepiejby pan zrobił, zostając tutaj. Nie wierzę bolarzom, i może spotkać pana z ich strony przykra niespodzianka.
— O, przecie są oni już daleko, więc niema powodu obawiać się ich teraz.
— A jednak radziłbym, abyś pan poprosił gospodarza o kilku parobków, jako eskortę aż do miejsca, gdzieby pan był istotnie bezpieczny.
— To niepotrzebne. Zresztą słońce wnet zajdzie, i nie mam czasu guzdrać się, zanim parobcy będą gotowi do drogi.
Nie mogąc przekonać yerbatera, poprosiłem sam gospodarza, aby mu dał za towarzyszów dwu gauchów, na co tenże się zgodził.
Obiecawszy powrócić po mnie nazajutrz rano, Monteso odjechał natychmiast w towarzystwie udzielonej przez gospodarza eskorty. Niestety, po upływie kwadransa gauchowie wrócili, oświadczając, że yerbatero odprawił ich, gdyż nie chce się narażać na śmiech i uchodzić za tchórza, potrzebującego opieki.
Żałowałem teraz, żem mu się nie narzucił na towarzysza przynajmniej do pół drogi, i owładnęło mną jakieś złe przeczucie. Rozejrzawszy się jednak po stepie i nikogo nie zobaczywszy, wróciłem do izby.
Chory zapadł w ciężki sen, a mieszkańcy zajęli się zwykłą codzienną robotą. Aby im nie przeszkadzać, wyprowadził mię brat Hilario na dwór i pokazał ogrodzenie, w którem trzymano nieoswojone bydlęta, poczem wobec zapadającego zmroku usiedliśmy na ławce pod domem i, paląc papierosy, gawędziliśmy o różnych sprawach.
Od chwili odwiedzin chorego brat Hilario ani słowem nie wspomniał mi o nim, więc też i ja nie poruszałem tej sprawy. O sobie i życiu swojem również nie mówił nic zakonnik, aczkolwiek byłem bardzo zaciekawiony tą tajemniczą osobistością. Oczywiście nie ośmieliłem się zapytać go również o to. Jedno tylko zauważyłem, a mianowicie że był to człowiek bardzo wykształcony.
Przedmiotem naszej rozmowy byłem wyłącznie ja. Słuchał z uwagą moich opowiadań z podróży, a gdym mu wspomniał, że obecnie zamierzam dostać się do Tucuman, zdziwił się niemało.
— Sennor Pena? Skąd pan go zna?
— Spotkaliśmy się przed dwoma laty w Meksyku. Obecnie doniesiono mi, że przebywa w Tucuman.
— Tak jest; zastanie go tam pan z pewnością. Wybiera się jednak na wycieczkę. Czy jedzie pan tam prosto?
— Nie; zawadzę o Gran Chaco.
— A! to mię interesuje mocno, sennor. Podobny zbieg okoliczności jest naprawdę szczególny, gdyż i ja zamierzam właśnie udać się do Gran Chaco, potem zaś do Tucuman.
— Ach, to się wspaniale składa! Będziemy mogli odbyć tę podróż razem.
— To zupełnie możliwe. Kiedy pan wyrusza?
— W przeciągu kilku dni.
— Chętnie przyłączę się, jeżeli tylko pańscy towarzysze zgodzą się na to. Kto jedzie z panem?
— Monteso i pięciu yerbaterów. Jestem pewien, że będą bardzo zadowoleni, gdy się dowiedzą, że wielebny dobrodziej chce jechać razem.
— Po co jednak dążą oni do Gran Chaco? Przecie mogą w innych okolicach, mniej niebezpiecznych, mieć większy zbiór herva-mate?
— Tym razem nie o mate im chodzi, lecz zgoła o inną rzecz.
— Tajemnica?
— Właściwie tak. Czy Gran Chaco jest istotnie tak niebezpieczne?
— O, i bardzo, ale przypuszczam, że nie dla pana. Kto tyle, co pan, przebywał wśród czerwonoskórych i spotykał się z dzikiemi zwierzętami na północy, ten może się śmiać z Gran Chaco. Tyle tam niebezpieczeństw akurat, co na sawannie lub na pustyni.
— Jakież zwierzęta można spotkać w Gran Chaco?
— Jaguary, których jednak nie należy porównywać z tygrysami indyjskimi... następnie pumy, daleko mniej groźne od lwów afrykańskich, jakkolwiek spotkanie tak z jednym, jak z drugim zwierzem, wcale nie należy do przyjemności, i tych właśnie drapieżców należy się obawiać najbardziej, gdyż skradają się zazwyczaj ku upatrzonej ofierze niepostrzeżenie i zdradliwie, jak wąż.
— Coś podobnego i ja umiem.
— Pozwolę sobie zwrócić pańską uwagę, oczywiście nie obrażając pana, że pod tym względem porównanie pańskie jest przesadne.
— W takim razie załóżmy się, Teraz jest ciemno. Brat siedzi tu na ławce, a ja stanę za bramą. Mamy taką ciszę, że najmniejszy szelest nie może ujść uwagi. Mimo to, ja przyjdę i usiądę obok, a brat wcale tego nie zauważy.
— Zadziwiasz mię, sennor, i uszom swoim wierzyć nie chcę...
— Poznasz mię, wielebny bracie, bliżej, gdy będziemy razem podróżowali, i przyznasz wówczas, że nie przesadzam.
— W jaki jednak sposób możesz pan przedostać się tu z za bramy, skoro zamknięta?
— Poradzę sobie przy pomocy lassa.
— Hm, to możliwe, ale chyba tylko przy pomocy lassa.
— Umiem przeleźć nawet przez kaktusy, bez względu na to, czy rosną bezładnie, czy też stanowią żywopłoty. Wystarczy mi do tego nóż.
— W takim razie niebezpieczny z pana człowiek; masz pan niepospolite zdolności na włamywacza. Pomimo to jednak wątpię, abyś pan mógł przedostać się tu przez ten mur, nie zauważony przeze mnie.
— Może więc spróbujemy?
— Po co, skoro z góry wiem, że się to panu nie uda. Niepodobna, abym nie usłyszał odgłosu pańskich kroków, bo zdradzą pana te olbrzymie buty.
— Więc przekonam pana. Wprawdzie nie mamy jeszcze egipskich ciemności, ale zmrok zapadł już na dobre. Oddalę się aż w tamten kąt z prawej strony, a dobrodziej położy swój kapelusz na tem miejscu, gdzie ja teraz siedzę. Kapelusz ten, jeżeli go, rozumie się, wielebny brat nie będzie przytrzymywał ręką, ukradnę mu z przed nosa.
— Dobrze.
— Otóż, skoro tylko brat zauważy moją obecność, proszę mię schwytać. Od chwili jednak, gdy się stąd oddalę, niewolno tknąć kapelusza.
— Zgadzam się i będę patrzył w ciemność, jak sroka w kość.
Powstałem, a brat Hilario położył na opróżnionem przeze mnie po lewej stronie miejscu kapelusz.
Ciemność zapadała coraz głębsza, i nawet zblizka nie można już było nic dostrzec. Oddaliłem się we wskazane miejsce na prawo, a zatem, chcąc wziąć po lewej stronie ławki leżący kapelusz, musiałbym przechodzić tuż przed oczyma zakonnika, — i dlatego to był on tak pewny, że mię schwyta. Ja jednak urządziłem się w ten sposób, że, skierowawszy się istotnie kilka kroków w prawo, zboczyłem następnie niepostrzeżony na lewo, w stronę bramy, i wreszcie wzdłuż żywopłotu po lewej stronie pełznąc na czworakach na palcach rąk i kończynach butów, skradałem się ku ławce. Poszło mi to o tyle łatwiej, że grunt wysypany był wilgotnym piaskiem. Ażeby zaś zmylić czujność brata Hilaria, rzuciłem małą grudkę ziemi tak, aby trafiła po prawej jego stronie, poczem zbliżyłem się ku ławce i znowu rzuciłem na prawo grudkę ziemi.Brat Hilario nadsłuchiwał, zwracając wytężoną uwagę w stronę, skąd pochodziły ciche szelesty od padających grudek ziemi, ja zaś w tej samej chwili miałem już kapelusz w ręku i siedziałem na poprzedniem swem miejscu, tuż u jego boku. Wreszcie odezwałem się:
— Wielebny dobrodziej ciągle mię jeszcze oczekuje?
— Jakto? pan już tutaj? — krzyknął, zrywając się na równe nogi.
— O, i to już od paru minut — rzekłem, poczem opowiedziałem, jak to się stało. W trakcie zaś wyjaśniania mu tej sztuki zdjąłem z siebie lasso i zaczepiłem je o wstążkę kapelusza.
— Ba, jeżeli pan uczynił to w taki sposób, to i ja coś podobnego potrafię.
— Proszę! Ale teraz ja pozwolę sobie powątpiewać w powodzenie eksperymentu. Co do mnie, odróżniam z łatwością szmer rzuconej grudki ziemi od odgłosów stąpania, i nie jest to już dla mnie czemś nadzwyczajnem. Fortele zaś tego rodzaju praktykowałem przez długie lata, przebywając wśród puszczy i stepów. Najwięcej uczy doświadczenie życiowe; potrzeba jest matką pomysłów i wynalazczości.
— Jednak drugi raz już mię pan nie wyprowadzi w pole.
— Naprawdę? Spróbójmy.
— Dobrze. Jeżeli i tym razem uda się panu omylić moją czujność, to uznam pana za najgenialniejszego myśliwego pod słońcem.
— Znakomicie. Otóż kładę znowu kapelusz na tem samem miejscu, co przedtem. Proszę się przekonać, że istotnie leży on na ławie. A teraz oddalę się i znowu po niejakimś czasie zabiorę go stąd niepostrzeżenie.
Brat Hilario sięgnął ręką do kapelusza, mnie zaś objęła obawa, aby nie namacał lassa, bobym się haniebnie skompromitował.
— Proszę więc uważać — rzekłem i, oddalając się, chrząknąłem głośno, aby nie słyszał, jak ściągnięty lassem kapelusz powlókł się za mną z ławki. Obszedłszy podwórze, otarłem kapelusz z piasku, owinąłem się lassem i zbliżyłem się do ławki w taki sam sposób, jak poprzednio, lecz od strony prawej. Brat Hilario z wytężoną uwagą nasłuchiwał mię od strony lewej, ja zaś, usiadłszy cichutko po prawej jego ręce, wydobyłem papierosa i, zapalając go, rzekłem:
— Zobacz, wielebny bracie, gdzie kapelusz.
— Hm! — mruknął, macając ręką po stronie, gdzie leżał przedtem kapelusz.
— Nie tam! Jest już na mojej głowie, bracie Hilario!
— Tak, istotnie! zadziwia mię pan. Patrzyłem w lewo, a tu pan pojawia się z prawej strony, i to w kapeluszu. Jak to pan z robiłeś?
— Tym razem niech to pozostanie moją tajemnicą. Widzi brat teraz, że posiadam niezwykłe zdolności do fortelów.
— Tak jest! muszę to przyznać.
— Otóż w podobny sposób potrafiłbym wprowadzić w błąd nawet Indyan i cieszę się, że w Gran Chaco będę miał sposobność zastosowania względem nich swej umiejętności, przekonywając o niej brata jeszcze dobitniej.
— Czy owi yerbaterowie to porządni ludzie?
— Właściwie nie miałem jeszcze czasu wypróbować ich, ale mam przekonanie, że są to dzielni ludzie.
— Wspominał pan, że dążą oni w te okolice w innym jakimś celu, nie w celu zbierania herva-mate. Czyżby zajęcie ich nie ograniczało się na hervaciarstwie?
— Cel ich właściwie powinien być tajemnicą. Że jednak wielebny brat pojedzie z nami, więc wypadnie mu niebawem dowiedzieć się, o co im idzie. Zamierzają oni mianowicie odnaleźć w pustyni sławnego sendadora i udać się z nim w Kordyliery na poszukiwanie ukrytych skarbów.
— A pan z nimi?
— Tak. Mam być, że tak powiem, inżynierem-rzeczoznawcą w całej tej wyprawie.
— Cóż to za skarby?
— Nie wiem dokładnie... podobno jeszcze z epoki Inkasów.
— Czy miejsce ich jest wam wiadome?
— Są plany.
— Któż je zdobył?
— Sendador otrzymał je od mnicha, który umarł podczas przeprawy przez Kordyliery.
Pytał napozór obojętnie, ja zaś odpowiadałem otwarcie. Czy się dowiedział od chorego, że i ja wiem coś w tej sprawie, nie mogłem wywnioskować z pod maski spokoju. Wreszcie rzekł:
— Chcesz mię pan podejść, wiedząc, że sprawa ta wcale mi nie jest obcą.
— Istotnie przypuszczam, że chory zwierzył się przed bratem.
— Nie mogę w tej chwili nic w tej sprawie mówić, ale skoro nadejdzie odpowiednia chwila, wystąpię czynnie. Jestem zdecydowany odbyć podróż w towarzystwie yerbaterów i poznać owego sendadora. Proszę pana jednak nie zdradzić mię w niczem przed yerbaterami lub przed sendadorem. Miałem jechać do Tucuman przez Santa Fe i Santiago, i jeżeli zboczę z tej drogi do Gran Chaco, nie będzie to wielką ofiarą z mej strony. Wyruszymy jutro wczesnym rankiem. A teraz trzeba mi zajrzeć do chorego.
Okazało się jednak, że chory był pogrążony w głębokim śnie, więc brat Hilario wrócił od niego natychmiast i zasiedliśmy do kolacyi, a spożywszy ją, długo w noc gawędziliśmy w izbie.
Około północy chory przebudził się i zawołał głośno. Brat Hilario wszedł natychmiast do świetlicy, a po chwili przywołał obojga gospodarstwa, i słychać było przez jakiś czas przytłumione głosy rozmowy, poczem uciszyło się nagle. Po upływie kwadransa wrócili wszyscy troje od chorego, smutni i przygnębieni.
— Zasnął... nie doczekał się spowiednika — rzekł braciszek. — Requiescat in pace! Umarł jednak skruszony na duchu i pełen ufności w miłosierdzie Boże! Niech mu też Bóg będzie miłościw.
Smutek w tym domu po umarłym był głęboki i szczery. Niestety, wypadek ten pokrzyżował nam plany o tyle, że musieliśmy przyrzec gospodarzowi uczestnictwo w pogrzebie, a więc o parę dni opóźnić swój wyjazd. Bürgli dla pewności, że istotnie dotrzymamy obietnicy, zatrzymał nasze konie, a dał nam swoje, byśmy pojechali do estancyi Del Yerbatero, dokąd też udaliśmy się nazajutrz przed południem.
Brat Hilario znał doskonale okolicę, więc wymijaliśmy miejsca uciążliwe do jazdy, nie zbaczając wszelako z prostego kierunku, i dzięki temu, drogę tę odbyliśmy w dwu godzinach.
Oddawszy konie peonom, udaliśmy się do domu estancyera, gdzie nas powitał dosyć chłodno jakiś człowiek, z którego rysów domyśliłem się odrazu, że jest bratem mego znajomego yerbatera.
— Witam panów — ozwał się, obrzucając nas badawczem spojrzeniem.
— Sądząc z tego skórzanego ubioru, przypuszczam, że jest pan owym europejczykiem, który wczoraj wyjechał z moim bratem.
— Tak jest — odrzekłem. — A towarzysz mój nazywa się Hilario. Czy zastaliśmy brata?
— Jakto? — zapytał zdziwiony. — Przecie pojechał on z panem. Wróciłem do domu wczoraj wieczorem, a dowiedziawszy się od żony, żeście wyjechali rano i nie wrócili, zaniepokoiłem się ogromnie.
— Ależ brat pański jeszcze wczoraj wybrał się do domu z rancha Bürgli.
— Nie widzieliśmy go wcale... — rzekł zaniepokojony. — Może spotkało go w drodze jakie nieszczęście...
— Niestety, i ja tak przypuszczam. Być może, iż schwytali go poraz wtóry bolarze — odrzekłem z uczuciem troski.
— Bolarze? Tak, opowiadali mi moi parobcy, że widzieli oddział jeźdźców, który przegalopował przez nasze pastwiska, jak wicher, i znikł.
— Istotnie. Opadli nas obu i wzięli do niewoli.
— Dios! Cóż to było?
— Wierzyć trudno, a jednak zaskoczyli nas tak z nienacka, że niemożliwą była jakakolwiek obrona... Zresztą było ich pięćdziesięciu, a nas tylko dwu.
— Hm! to mię bardzo niepokoi, sennor. Pojmano więc pana i mego brata? Ale co się z nim stać mogło teraz? Proszę wejść do pokoju. Żona moja i córka są ogromnie stroskane. Opowie pan nam, jak to było... Widocznie bandyci czyhali na mnie, a schwytali sennora, i przeze mnie znalazłeś się pan w niebezpieczeństwie.
— O, przecie tu ani pan, ani brat pański nie jesteście winni, tylko w najgorszym razie ja sam. A właściwie trudno i mnie winić. Wprawdzie napad uplanowany był na mnie, ale bez żadnej z mej strony przyczyny; że zaś brat pański jechał ze mną, więc i jego spotkało nieszczęście.
Weszliśmy do pokoju, gdzie się znajdowały niewiasty. Smutne były i strapione z powodu zniknięcia yerbatera, że zaś pragnęły się dowiedzieć o okolicznościach, jakie towarzyszyły napadowi, więc opowiedziałem drobiazgowo całą naszą przygodę, poczem odbyliśmy naradę, co nam czynić wypada. Po długich roztrząsaniach przyszliśmy do wniosku, że mogą być co do losu Montesa dwa przypuszczenia: albo go poraz drugi schwytali bolarze, albo też zdarzył mu się w drodze inny jakiś nieszczęśliwy wypadek. Ja osobiście skłaniałem się do tego pierwszego wniosku, podczas, gdy brat Hilario obstawał przy drugim, twierdząc:
— Jeźdźcy przeprawili się przez rzekę i umknęli, co sił starczyło, w obawie przed wojskiem. Zresztą, gdyby byli mieli w dalszym ciągu złe względem nas zamiary, nie opuściliby tych stron; a przecie rzecz sprawdzona, że się oddalili za rzekę.
— Bynajmniej. Dla wprowadzenia nas w błąd udali oni tylko, że opuszczają nasze strony, a będąc pewni, żeśmy się im dali wyprowadzić w pole, zawrócili i urządzili zasadzkę na Montesa.
— Ależ mówił pan przed chwilą, że uwzięli się oni wyłącznie na pana; cóż im tedy przyjdzie z Montesa?
— Ba! Najniezawodniej przypuszczali, że obaj pojedziemy do estancyi, a spotkawszy tylko jego, musieli się choć tem zadowolnić.
— Czy mógłby mi pan opisać tych opryszków? — zapytał estancyero.
Gdy uczyniłem zadość jego żądaniu, zawołał podniecony:
— Cadera? rozumiem! To najniebezpieczniejszy opryszek argentyński, który już niejednokrotnie wpadał w granice naszego kraju i rabował stadninę. Opowiadano mi wczoraj w drodze, że pojawił się on znowu w naszych stepach i że wysłano przeciw niemu wojsko.
— Ja mu też to do oczu powiedziałem — wtrącił Hilario, — ale on się wyparł, twierdząc, że jest oficerem armii.
— Pocóżeście go puścili?
— Ba, musieliśmy to uczynić dla ratowania brata pańskiego.
— I cóż z tego? złapali go powtórnie. Zresztą, jak długo Cadera był waszym jeńcem, ludzie jego nie mogli nic złego uczynić memu bratu...
— Co za nieszczęście! zamordują go! — biadała sennora.
— O to niema obawy — rzekł Monteso. — W najgorszym razie wciągną go oni w swoje szeregi, albo też zażądają okupu.
— Zdaje mi się, że należy się spodziewać tego ostatniego — wtrącił braciszek. — Nie zabiją go, to pewna; a taki przymusowy żołnierz przysporzyłby im więcej kłopotu, niż pożytku. Słyszałem, że brat wasz jest zamożny, i wiedzą oni o tem zapewne; należy więc być przygotowanym, iż zażądają pokaźnej za niego sumy.
— Wymuszenie! rabunek! W tej chwili pojadę do Montevideo postarać się, aby rząd poczynił odpowiednie przedstawienia w Buenos Ayres z powodu tego łotra.
— To nic nie pomoże — zauważyłem. — Zanim pan przybędzie do Montevideo, zanim rząd wyśle odpowiednie pismo i zanim potem zarządzi odpowiednie dochodzenia, upłynie sporo czasu, i brat pański może już nie żyć, albo w najpomyślniejszym wypadku stracić zdrowie na całe życie.
— Masz pan słuszność. Ale co w takim razie czynić? Urządzić pościg za bolarzam i na własną rękę?
— Rozumie się. Nie spoczniemy dopóty, aż póki nie wydrzemy brata pańskiego z niewoli. A czy potrzebny będzie ku temu gwałt, czy podstęp, okaże się to w swoim czasie.
— Bardzo mądra rada, i tak uczynimy. Zwołam natychmiast wszystkich swoich gauchów i uzbroję ich.
— Proszę zaczekać! — zatrzymałem go, gdy chciał wyjść w celu wydania rozporządzeń. — To na razie zbyteczne.
— Ależ, sennor, nie mamy ani chwili do stracenia!
— Nie przeczę. Przedewszystkiem jednak musimy obmyślić dokładnie cały plan. Czy i pan ma zamiar wziąć udział w tej wyprawie?
— Ależ naturalnie!
— Czyż obecność pańska nie jest konieczna w domu? czy można pozostawić panie bez opieki?
— Ach, ważniejszą tu jest sprawą ratunek brata! — rzekła sennora. — Zresztą dom nasz nie jest łatwy do zdobycia — dodała.
— A więc niema co namyślać się dłużej — rzekł gorączkowo estancyero — i musimy zaraz jechać.
— Jeszcze nie zaraz. Przedewszystkiem trzeba się dobrze zaopatrzyć w żywność, któraby nam wystarczyła na kilka dni; następnie musimy mieć, o ile możności, najlepsze konie.
— To wszystko się zrobi.
— Wreszcie potrzebna będzie pewna kwota pieniężna na wykupienie brata, jeżeli w żaden inny sposób nie zdołamy go uratować.
— Wszystko uczynię, ale nie zwlekajmy. Zaraz zawezwę gauchów, by...
— To zbyteczne — przerwałem. — Nie przydadzą się nam wcale, a nawet mogą być mam przeszkodą, bo im więcej ludzi weźmiemy, tem bardziej utrudnimy sobie swobodę ruchów. Opryszków jest pięćdziesięciu, i gdybyśmy ich chcieli pokonać przemocą, musielibyśmy mieć co najmniej taką samą liczbę ludzi, a to przecie niemożliwe. Pozostaje nam tedy jedyny sposób: podstęp.
— Zgadzam się z panem najzupełniej — wtrącił brat Hilario — i również jestem zdania, że należy nam unikać gwałtownego starcia oraz rozlewu krwi. Mniej ludzi, a dzielnych, może zdziałać więcej, niż cały oddział, który byłoby niemożliwością ukryć przed oczyma nieprzyjaciela.
— Brat dobrodziej wyraża się tak, jakby zamierzał sam wziąć udział w wyprawie. Czy się nie mylę?
— Bardzo chętnie przyłączę się do was.
— Ba! ale pomijając, iż wyprawa ta niebezpieczna będzie i uciążliwa, być może przytem niestosowną dla duchownej osoby.
— Czyżby mój zawód miał mi być przeszkodą, abym był dobrym jeźdźcem?
— Tego nie mam na myśli. Ale, gdyby przyszło do walki...
— Tobyśmy walczyli.
Estancyero cofnął się o krok i spojrzał ze zdumieniem na zakonnika.
— Jakto? wielebny brat wziąłby udział w bitwie?
— A któż mi zabroni? czyż zakonnik pozbawiony jest prawa obrony, gdy życiu jego zagraża niebezpieczeństwo?
— Hm, nie wiem, co mam na to odpowiedzieć. Słyszałem, że takie poglądy na tego rodzaju sprawy ma jedynie sławny brat Jaguar...
— Zna go pan?
— Nie widziałem go, co prawda, ale mówiono mi o nim tyle, że mam wyobrażenie, co to za dzielny człowiek. Należy on do zakonu w Tucuman, ale przebywa ustawicznie w podróży, zapuszczając się w puszcze między Indyan, w pampasy i Kordyliery. Słyszałem wiele o jego odwadze. Nie boi się on nikogo i niczego; nie cofa się przed żadnem niebezpieczeństwem; jaguara chwyta podobno jedną ręką, jakby to była potulna i łagodna owca; drwi sobie ze zbójców; natomiast wszyscy się go boją, aczkolwiek nigdy prawie krwi nie przelewa. Posiada podobno olbrzymią siłę. Może brat zna go bliżej, albo też słyszał o nim coś więcej?
— Słyszałem — odrzekł, uśmiechając się, — ale od ludzi, którzy go nigdy nie widzieli. Ci zaś, którzy go znają, nie mówiliby o nim... do niego samego...
— Dios! Czyżbym miał zaszczyt?
— Ależ tak! Jestem właśnie ten, o którym mowa.
— Co za szczęście! Jakże rad jestem z tego poznania wielebnego brata! Nie umiem wyrazić swej radości, że się brat do naszej wyprawy przyłączy.
— Wybieram się jednak z wami, sennor, wcale nie z chęci szukania walk lub przygód. Brat pański oraz ten cudzoziemiec postanowili udać się do Gran Chaco; ponieważ zaś i moje sprawy wymagają odwiedzenia tej krainy, więc będę im towarzyszył. Że zaś przyszły mój towarzysz podróży, brat pański, znalazł się w niebezpieczeństwie, więc obowiązkiem moim nieść mu pomoc, oczywiście taką, jaka licować będzie z moim stanem duchownym. Żadnego z jego nieprzyjaciół nie zabiję i nie splamię rąk krwią ludzką. Ale, jako obeznany dobrze z pustynią, mogę się wam przydać w tej wyprawie.
— Dziękuję z całego serca. Przyszło mi jednak na myśl, i musimy to wziąść pod uwagę, że brat mój mógł utknąć gdzieś w drodze z powodu jakiego wypadku; mógł naprzykład złamać nogę i leży gdzieś na stepie...
Słowa te przerwało wejście peona, który oznajmił gospodarzowi, że przybył do estancyi jakiś jeździec i chce się z nim rozmówić.
— Któż to jest? — spytał Monteso.
— Jeden z tych żołnierzy, którzy tu byli wczoraj z porucznikiem w celu zakupna koni.
— Przyprowadź go tu.
Spojrzeliśmy po sobie zdziwieni. Major Cadera wysłał do nas posłańca! Ciekawa rzecz, w jakim celu...
— Nareszcie się dowiemy, jak sprawa stoi — rzekł estancyero. — Najgorszym stanem duszy jest niepewność.
— Byłbym panu bardzo obowiązany, gdybyś pozwolił mi rozmówić się z tym posłańcem — rzekłem.
— Dlaczego? Czyżby pan przypuszczał, że nie potrafię go wybadać?
— Ależ nie to mam na myśli. Bez zaprzeczenia zna pan lepiej stosunki tutejsze, aniżeli ja. Ale pan jesteś bratem jeńca, o którego zapewne idzie, i sądzę, że obcy człowiek może być o wiele więcej objektywny w traktowaniu tej sprawy.
— Słuszna uwaga. Niechże więc pan rozmówi się z posłańcem w mojem zastępstwie.
Drab wszedł, i odrazu poznałem w nim jednego z tych, których owej chwili podsłuchałem był w altanie. Prawdopodobnie spodziewał się zastać tu samego tylko estancyera, bo, spostrzegłszy nagle mnie i brata Hilaria, zaniepokoił się.
— Czego pan sobie życzy? — zapytałem go.
— Od pana niczego nie chcę — odrzekł. — Mam interes do sennora Montesa.
— On właśnie prosił mię, bym go zastąpił.
— Jeżeli tak, to proszę mu oddać ten list.
Wydobył papier z kieszeni i wręczył mi go. Adres na kopercie napisany był atramentem. Oddałem list Montesowi, który, spojrzawszy na pismo, rzekł:
— Od mego brata.
Poczem rozdarłszy kopertę, przebiegł szybko oczyma treść listu i zbladł.. Nie rzekłszy jednak ani słowa, wydobył ołówek, zanotował coś na marginesie listu i oddał go do przeczytania braciszkowi, a następnie mnie.
Yerbatero pisał:
„Drogi Bracie! Dostałem się powtórnie w ręce tych, którzy mię byli już przedtem więzili. Pojmany też został José, którego przypadkowo spotkaliśmy, a który opuścił Santa Fé wcześniej, niżeśmy przypuszczali. Przez oddawcę niniejszego listu prześlij natychmiast 10.000 bolivianos, z którą to kwotą mogę zrobić znakomity interes, jeżeli ją na czas dostanę. Gdybyś się spóźnił, to mogłoby spowodować wielkie dla nas i dla ciebie niebezpieczeństwo. Zaufaj posłańcowi i nie pytaj go o nic, gdyż ma surowo zakazane mówić cośkolwiek. Nie wysyłaj też za nim pościgu, bo przez to pogorszyłbyś tylko całą sprawę.

Twój brat Mauricio.“

Dopisek estancyera ołówkiem zawierał krótką wskazówkę dla nas: „Moje panie nie powinny nic wiedzieć o ujęciu José’a, gdyż wypadek ten przygnębiłby je do reszty.“ Aby więc list ten nie dostał się przypadkowo do rąk sennory, schowałem go do swojej kieszeni.
— Czy znaną jest panu treść pisma, któreś pan przywiózł? — zapytałem posłańca.
— Tak. Mam otrzymać dziesięć tysięcy bolivianos.
— Czy przybyłeś pan tutaj sam?
— Tak.
Owo „tak“ było powiedziane zaraz bezpośrednio po mojem pytaniu, a jednak byłem przekonany, że kłamie.
— To nieprawda! Jeszcze ktoś jest z panem!
— Nie, sennor.
— Proszę się nie wypierać, gdyż wiem o tem. Wysłano z panem jeszcze kogoś, ażeby w razie przytrzymania pana tutaj doniósł o tem bezzwłocznie majorowi.
— Ależ zapewniam pana, że przybyłem tu sam.
— Zobaczymy. A wiesz pan, na co sennorowi Monteso potrzebne są pieniądze?
— Nic o tem nie wiem.
— Znowu kłamstwo! Wiesz pan bardzo dobrze, że jest to okup. Dziwię się, że miałeś pan śmiałość przybyć w takiej sprawie aż tutaj. Wiesz pan, co go tu czeka?
— Wiem! bardzo życzliwe przyjęcie.
— A jeżeli się pan mylisz?
— Ha, wówczas nie chciałbym być w skórze yerbatera. Jeśli bowiem nie powrócę do oddziału w ściśle oznaczonym czasie z pieniędzmi, to kto wie, czy zobaczycie się już z nim w życiu... Wysłany wnet zostanie w daleki kraj, z którego zazwyczaj nikt już nie wraca.
— Tak pan sądzi? A no, muszę przyznać, ze macie środki do wymuszenia okupu. Któż jednak zapewni nas, że, otrzymawszy ów okup, postąpicie poważnie... i uczciwie?
— Major zapewnia słowem honoru, ze sennor Mauricio uzyska wolność, skoro tylko przywiozę pieniądze.
— Wasz major już dwukrotnie nie dotrzymał słowa, wobec czego nie mogę mu wierzyć i teraz. Jestem pewien, że, otrzymawszy żądaną sumę, postawi on nowe warunki.
— Bynajmniej.
— Dobrze. Przypuśćmy więc, że major w istocie poprzestanie na wymienionej sumie. Któż jednak nam zaręczy, że wręczone pieniądze dojdą w całości do jego rąk? Dziesięć tysięcy pezów boliwijskich to dla pana majątek, i gdyby się tak panu nie zachciało wrócić z nimi do majora...
— Nie jestem złodziejem, sennor.
— Ale któż o tem mówi? Nie wyglądasz pan na takiego, i mógłbym mu ostatecznie zaufać. Ale przyznasz pan sam, że sprawa jest bardzo ślizka i wymaga namysłu.
— Jak pan uważa. Ja dłużej czekać nie mogę.
— Możesz pan. Proszę się udać do kuchni i kazać sobie dać coś zjeść, a my tymczasem naradzimy się, jak postąpić. Właściwie jestem za tem, by sprawę załatwić po myśli majora, ale trzeba, aby się na to zgodziła rodzina uprowadzonego.
Zawołałem peona, który stał za drzwiami, i kazałem mu zaprowadzić posłańca do kuchni.
Dziesięć tysięcy pezów boliwijskich wynosi to samo mniej-więcej, co trzydzieści tysięcy koron, nie zdziwiło mię przeto zapytanie estancyera:
— Czy pan istotnie uważa za konieczne, abym złożył tę sumę na okup brata?
— O „konieczności“ niema mowy.
— No, to brat mój zginie.
— Przeciwnie; właśnie dlatego uzyska wolność. Na razie wiemy przynajmniej, w czyjem ręku jest brat pański, a wiadomość ta ma wielkie dla nas znaczenie.
Cóż z tego, skoro nie wiemy, gdzie się właściwie banda znajduje? Dowiemy się o tem od posłańca. Zresztą nie przybył on tu sam...
— Tak pan przypuszcza?
— Major bezwarunkowo nie mógł powierzyć załatwienia tak ważnej dla niego sprawy temu jednemu człowiekowi i najniezawodniej dodał mu do towarzystwa kilku innych drabów. Bo przypuśćmy nawet, że posłaniec ten jest pewny, i major ma do niego całkowite zaufanie, to jednak ze względu na mogące mu grozić na stepie rozmaite niebezpieczeństwa, a wskutek nich możliwość utracenia tak poważnej sumy okupu, musiał mu major dodać eskortę, i to nie byle jaką! Może nawet sam ukrywa się gdzieś w pobliżu, albo powierzył pieczę nad posłańcem, co najmniej, swemu porucznikowi i kilku żołnierzom. Jeżeli przybył w te strony sam major, tem łatwiejsze będzie nasze zadanie; jeśli zaś porucznik, to również zyskamy wiele, bo jeniec wskaże nam właściwą drogę.
— Czy zamierza pan targować się z nimi? Obawiam się, aby to nie pogorszyło sprawy brata mojego.
— Proszę nie troszczyć się o to. Postaram się pokierować sprawą należycie. Ów jeździec, który w tej chwili posila się w kuchni, powie nam wszystko, co nam do wiadomości będzie potrzebne, sam nie wiedząc, kiedy i jak. Czy posiada pan w domu tyle pieniędzy, ile wynosi żądany okup?
— Na szczęście, tak. Wczoraj właśnie przywiozłem z sobą większą sumę.
— Jednak posłaniec ów nie powinien o tem wiedzieć. Oświadczymy mu natomiast, że mamy tylko połowę i że drugą połowę postara się pan pożyczyć u sąsiada, i w tym celu musi pan wybrać się zaraz w drogę. Drab nie zechce czekać tak długo i pojedzie do swych towarzyszów, którzy ukryci są gdzieś niedaleko. Ja zaś udam się za nim i odnajdę kryjówkę. Proszę mi tylko dać do pomocy dwóch tęgich i rozgarniętych gauchów. Osiodłane konie niech stoją w pogotowiu w dziedzińcu. Posłaniec dla wprowadzenia nas w błąd zechce, rozumie się, zmylić pogoń, ale ja się na tem poznam.
— Czy mogę jechać z panem?
— Właściwie obecność pańska mogłaby pokrzyżować moje plany. Jeżeli jednak przyrzeknie mi pan, że będzie się zachowywał ściśle wedle moich wskazówek, to możemy wybrać się obaj.
— Ależ rozumie się, spełnię każde życzenie pańskie.
— Więc każ pan osiodłać dwa konie i przygotować dwa lassa.
— Mamy już dwa: ja jedno, a pan drugie.
— Właśnie oprócz tych przydadzą się nam jeszcze drugie dwa, a nawet nie zawadzi wziąć bola. Konie trzeba ukryć, aby ich odjeżdżający nie zobaczył. Nie przypuszczam, aby kryjówka eskorty posłańca znajdowała się na obszarze pańskim. Ludzie ci przybyli z zachodu, a więc od granicy, i w tamtej też stronie musimy ich szukać, oczywiście, w jakimś parowie lub rozpadlinie. Możliwe to nawet, że dotrzemy do kryjówki owej prędzej, aniżeli posłaniec, który dla zmylenia pościgu nałoży prawdopodobnie drogi w innym kierunku.
Estancyero wydał odpowiednie rozkazy, poczem zawezwano z kuchni posłańca. Z twarzy jego można było wyczytać pewność siebie i hardość. W przypuszczeniu, że gościnne przyjęcie, jakie tu znalazł, miało na celu zjednanie go dla sprawy, stał się niemal grubijańskim.
— No, i cóżeście panowie postanowili? — zapytał gburowato.
— Obraliśmy drogę ugody — rzekłem. — Jednakże suma żądana jest dla nas zawysoka — dodałem, aby wpoić w niego to mniemanie, że zamierzam się targować.
— Wcale nie zawysoka — odparł.
— Proszę zważyć, że to cały majątek!
— Yerbatero jednak wie chyba najlepiej, że stać was na taką sumę, gdyż inaczej nie byłby jej zażądał.
— Zmuszono go do tego.
— Nie. On sam oznaczył jej wysokość... z dobrej woli.
— Nieprawda! Powiedz pan raczej, ile możesz z tej sumy spuścić?
— Ani jednego peza; tak mi wskazano, i tego ściśle trzymać się muszę. Yerbatero zgodził się na tę kwotę i zapewnił, że brat może ją wypłacić każdej chwili.
— W takim razie popełnił niedorzeczność, bo wie doskonale, że tylu pieniędzy nikt w dom u nie trzyma.
— Co mię to wreszcie obchodzi? Wasza to rzecz, nie moja.
— Przepraszam! to rzecz również i pańska. Co panu kazano uczynić na wypadek, gdyby sennor Monteso nie złożył tej sumy?
— Na taki wypadek nie otrzymałem żadnej instrukcyi i uczynię tak, jak będę sam uważał za odpowiednie.
— Może więc zgodzi się pan przyjąć sześć tysięcy gotówką, a na resztę wystawimy weksel.
— O nie! o tem nie może być mowy! Bo w jakiż sposób moglibyśmy weksel ów zeskontować?
— Ma pan słuszność, i pozostaje nam tylko jedna droga: sennor Monteso musi pożyczyć brakującą sumę. Jeden z sąsiadów zainkasował niedawno sporo pieniędzy za sprzedaną stadninę; otóż Monteso wystawi panu przekaz do niego na cztery tysiące.
— Dziękuję za takie dobrodziejstwo, ale nie mam ochoty jeździć od estancyi do estancyi.
— Musi więc sennor Monteso fatygować się sam?
— Gdyby to nie trwało długo...
— Najwyżej trzy godziny. Chyba, że nie zastałby sąsiada w domu...
— Hm... ostatecznie... Nie jest mi to wcale na rękę, ale cóż zrobić...
— Zostanie pan tutaj te parę godzin i odpocznie sobie.
— Dziękuję uprzejmie za gościnność, sennor. Nie chcę jednak państwu sprawiać kłopotu i wolę wyjechać, a po trzech godzinach wrócę.
— Ha! jeżeli pan nie łaskaw, to trudno. Ale, ale! Wystawi pan nam, rzecz prosta, pokwitowanie z otrzymanych pieniędzy.
— To ode mnie nie zależy.
— Ależ my nie możemy odstąpić od tego żądania! Jeżeli major nie dał panu gotowego już kwitu ze swym podpisem, to przynajmniej pan musi nas pokwitować z odbioru pieniędzy.
— I co panom z tego przyjdzie? Mogę przecie zmyślić nazwisko.
— No, no, nie wyglądasz pan na takiego, któryby postąpił w ten sposób.
— Bardzo mi to pochlebia, i widzę, że mam do czynienia z caballerem. Tem lepiej. Zaufanie będzie obustronne. A Dios!
Wyszedł. Ja zaś, ukrywszy się w oknie za firanką, śledziłem go, aż póki nie wyjechał za bramę, poczem zbiegłem na dół do ogrodu i, wdrapawszy się na mur, okalający estancyę, obserwowałem jeźdźca. Pogalopował prosto na wschód. Wróciłem prędko do swego pokoju, zabrałem strzelbę i kapelusz i wybiegłem.
W sieni spotkałem się z estancyerem, który mię zagadnął:
— No, i dokąd pojechał?
— Na wschód... ale wnet skręci w przeciwną stronę. Niech się pan nie gniewa, że go zapytam, czy umie pan dobrze jeździć konno?
— Ależ, sennor, czyż można pytać o to właściciela niezliczonej stadniny?
— Przypuszczam, że nadarzy się sposobność do stwierdzenia tego w praktyce, sennor. Czy umie pan w pełnym biegu trzymać się nachylony z boku konia? — Jak pan powiada? z boku? Nie; nie widziałem jeszcze nigdy czegoś podobnego.
— Ten sposób jazdy znany jest dobrze Indyanom Ameryki Północnej. Umieściwszy się podczas jazdy wzdłuż tułowia końskiego, można być niepostrzeżonym przez nieprzyjaciela, a przytem nawet w razie spostrzeżenia przez niego jest się ukrytym przed strzałami.
— Ba, ależ to bardzo łatwo spaść z konia!
— Otóż właśnie dla zabezpieczenia się przeciw temu potrzebne są dwa lassa. Uwiązuje się je na szyi konia i na tem polega cała sztuka jazdy. Przypuśćmy, że nieprzyjaciel znajduje się z prawej strony. Nie chcąc, aby nas zobaczył, musimy się umieścić po lewej stronie tułowia końskiego w ten sposób, że przechylamy się w tę stronę zupełnie, pozostawiając prawą nogę w strzemieniu, posuniętem w tył za siodło, rękoma zaś chwytamy się lassa, umocowanego do szyi, i możemy patrzyć popod szyję końską w prawo, lub nawet strzelać.
— Ba, ale w jaki sposób utrzymać nogę w strzemieniu? A nużby się wysunęła!
— Prawda, że wasze strzemiona są bardzo niepraktyczne, ale i one mają podwójne rzemienie, między które można wsadzić nogę i jako-tako utrzymać się. Takie ukrycie za tułowiem może złudzić nieprzyjaciela, zwłaszcza na dalszą metę, bo może mu się wydawać, że koń jest bez jeźdźca i pasie się wolno na stepie.
— Takiej jednak sztuki nie potrafię dokonać, sennor.
— Zobaczymy.
Wyszliśmy na dziedziniec, gdzie stały osiodłane już konie, i uwiązałem im lassa u szyi. Stał tu jeszcze ów koń, na którym przybyłem z rancha. Odwiązałem od siodła lornetkę, poczem wsiedliśmy na konie i odjechaliśmy w kierunku zachodnio-północnym, żegnani przez braciszka Hilaria oraz niewiasty życzeniami powodzenia.
Oddaliwszy się o tyle, że nie było już widać estancyi, wstrzymaliśmy konie i wówczas rozejrzałem się wokoło przez lornetkę w nadziei, że spostrzegę posłańca majora. Jakoż istotnie dostrzegłem go. Jechał ciągle w pierwotnym kierunku, ale już nie kłusem, lecz stępa.
Popędziliśmy galopem, skręcając łukiem ku południowi, a przybywszy niedaleko granicy posiadłości estancyera, zwolniliśmy jazdy, poszukując bacznie śladów, co było tem łatwiejsze, że pasterze zawracają stąd swoje trzody i stadninę, aby przypadkowo nie przekroczyły granicy, co pociągnęłoby za sobą pewne nieprzyjemności.
Estancyero, przekonawszy się, że nie dorównywa mi w jeździe, chciał teraz, jak to mówią, wziąć mię z innej strony i okazać się zręczniejszym w wyszukiwaniu śladów. Udawałem, że tego nie widzę, i rozglądałem się również po gruncie. Wkrótce jednak, spostrzegłszy ślady, wyprostowałem się w siodle, on zaś wciąż jeszcze jechał nachylony.
— Hm... — ozwał się wreszcie, — zdaje mi się, że poszukiwania nasze są daremne, i szkoda tylko czasu.
— To prawda.
— A więc nie mamy tu już czego szukać?
— Naturalnie.
— Zatem myliłeś się pan w swem mniemaniu.
— Nie.
— Jakto nie, skoro nie znalazłeś pan śladów?
— Owszem, znalazłem. Minęliśmy je przed chwilą.
— Czemuż pan nic mi o tem nie powiedział?
— Bo chciałem pana przekonać, że sprytny europejczyk może tak samo czuć się swojsko w tych stronach, jak i doświadczony krajowiec. Wróćmy tedy do śladów.
Podjechawszy na miejsce, pozsiadaliśmy z koni. Grunt był tu gliniasty, ale suchy, a trawa spasiona. Wprawne oko mogło zauważyć w suchej glinie odciski kopyt końskich; ale towarzysz mój patrzył na mnie zdziwiony, nie mogąc sobie wytłómaczyć, w jaki sposób zauważyłem tak nieznaczne ślady trzech koni.
— A więc na posłańca czeka dwóch eskortujących go towarzyszów — rzekłem, wskakując na siodło.
Ujechawszy za tymi śladami spory kawał drogi, zsiadłem z konia znowu, a wziąwszy karabin do rąk, zarzuciłem uzdę na ramię i zaleciłem estancyerowi, aby uczynił to samo.
— Pójdziemy więc teraz pieszo? — zapytał zdziwiony.
— Tak jest. Siedząc na koniach, moglibyśmy być łatwo zauważeni przez drabów zdaleka, a wówczas znaleźliby dosyć czasu do obrony, to zaś byłoby nam nie na rękę.
Wziąłem znów lornetkę i powiodłem wzrokiem dokoła — nie nadaremnie. Na jednym z pagórków zauważyłem siedzącego człowieka, na szczęście, odwróconego do nas plecyma.
— To z pewnością jeden z tych, których szukamy — zadecydował Monteso, przypatrzywszy się z kolei przez lornetkę. — Co teraz wypada nam czynić?
— Wsiądziemy na konie i popędzimy bliżej. Ale jadąc, trzymajmy się wgłębień gruntu.
Wgłębienia te ciągnęły się licznymi zakrętami i tu i ówdzie pokryte były krzakami. Ziemia tu była wilgotna, więc ślady kopyt końskich odznaczały się w niej wyraźnie.
Zbliżywszy się do owego pagórka, gdzie przez lornetkę zauważyliśmy człowieka, który gdzieś znikł teraz, upatrzyłem odpowiednie miejsce, gdzieśmy zsiedli z koni. Domyślałem się, że człowiek ów skrył się gdzieś we wgłębieniu stepu, niedaleko od nas. Uwiązawszy konie nasze do jednego z gęsto rosnących tu krzaków mimozy, zabraliśmy lassa i ostrożnie, bez szelestu poczęliśmy się wśród krzaków skradać naprzód. Niebawem spostrzegliśmy w niewielkim parowie sadzawkę, a tuż nad nią dwie pasące się szkapy. Z lewej strony dolatywały nas głosy dwóch rozmawiających ze sobą mężczyzn, których jednak nie było stąd widać.
— Czy pochwycimy tych drabów? — zagadnął estancyero.
— Tak. Podsuniemy się do nich przedewszystkiem pod okryciem krzaków. Nie będzie to trudne, bo mimozy dają z wierzchu niezłe pokrycie, a przy ziemi jest dosyć miejsca, aby popełznąć. Popełzniesz pan za mną. Ale proszę pamiętać, że lada szmer zdradzić nas może, musimy zaś podejść ich całkiem znienacka. Pan rzucisz się na jednego, ja na drugiego, chwytając ich za gardło. Proszę jednak nie zaczynać pierwszy!
— To coś jakby zasadzka indyjska, sennor zauważył estancyero.
Mimozy rozrastały się w zbitą gęstwę mniej-więcej pół metra nad ziemią, traw a zaś, stanowiąca ich podszycie, była tu z powodu wilgoci wyższa, niż gdzieindziej, a te okoliczności pozwoliły nam podsunąć się ku rozmawiającym niemal tuż za ich plecy.
Z zapartym oddechem zatrzymaliśmy się, nadsłuchując.
— A jeżeli on nie wróci? jeżeli go tam zatrzymają? — pytał jeden.
— Na to się nie poważą — odparł drugi, w którym poznałem porucznika bandy.
— Jednak przypuśćmy, że postanowią go zatrzymać...
— Wówczas będzie z nimi bardzo źle. Podłożymy pod estancyę „czerwonego koguta“, a potem urwiemy głowy obu jeńcom.
— Ba, ale co nam z tego przyjdzie? Co mię niepokoi najbardziej, to myśl, że może wrócił do estancyi ów cudzoziemiec. Jeżeli tak, to nasz posłaniec będzie miał bardzo trudne zadanie.
— Nie może tu być nic trudnego. Albo się zgodzą na spełnienie naszego żądania, lub też się nie zgodzą.
— A może dadzą mu pieniądze, poczem będą go potajemnie ścigali?
Na te słowa estancyero szturchnął mię w bok, najwidoczniej zniecierpliwiony chęcią rzucenia się na drabów. Ja jednak uspokoiłem go znakiem, chcąc jak najwięcej dowiedzieć się z ich rozmowy, a zwłaszcza, gdzie przebywa obecnie major. Wiadomość ta była dla nas bardzo pożądaną, bo, znając miejsce jego pobytu, oszczędzilibyśmy sobie długich poszukiwań.
Porucznik na ostatnie słowa swego towarzysza wyrażające przypuszczenie, że posłaniec ich może być ścigany, odparł:
— Oni tego nie uczynią. Zresztą nakazaliśmy surowo posłańcowi, by wracając obrał sobie przeciwny kierunek i zmylił w ten sposób pościg za sobą.
— Gdy zaś powróci tutaj — rzekł drugi, — rozdzielimy się umyślnie dla wprowadzenia ich znowu w błąd i zjedziemy się gdzieś dalej. Gdy ścigający znajdą trzy tropy, nie będą wiedzieli, za którym się udać.
— Głupiś! Mogą przecie udać się którymkolwiek śladem, aż trafią na miejsce, gdzie zjedziemy się znowu.
— Hm! o tem nie pomyślałem!
— Najlepiej byłoby, gdybyś nie zadawał sobie trudu z myśleniem, bo to się na nic przyda. Jedyna nasza nadzieja w szybkości koni. Trzeba będzie jechać całą noc. Na szczęście, niebawem z wieczora wzejdzie księżyc.
— Tak, ale i im również jasna noc będzie na rękę.
— Bynajmniej. Szukanie śladów kopyt końskich nawet przy świetle księżyca nie jest łatwe, należy więc nam skorzystać z pory nocnej i jak najprędzej dostać się do obozu, a gdy już się tam znajdziemy, będziemy mogli kpić sobie z pościgu. Wyjedziemy wprost na spotkanie ścigających drabów i przyjmiemy ich w odpowiedni sposób. Gdyby jednak schwytano nas przedtem, to...
— To i w takim razie nic nam nie zagraża.
— Jakto?
— Bo przecie nic nam złego zrobić nie mogą ze względu na jeńców.
— No, przynajmniej raz powiedziałeś coś mądrego. Mimo wszystko, musimy zachować wielką ostrożność, mając na uwadze wojsko rządowe. Gdyby ono wzięło nas w swe obroty, nicby nam nie pomógł nawet sam Lopez Jordan. Na szczęście, Peninsula del Crocodilo znajduje się w takiem położeniu, że...
Przerwał nagle, poczem szepnął:
— Słuchaj! Usłyszeliśmy tętent kopyt końskich, i obaj bandyci podnieśli się z trawy.
Musieliśmy — rzecz prosta — zaniechać pierwotnego swego zamiaru wykonania napaści na drabów, gdyż w tej chwili przycwałował na koniu trzeci opryszek i śpiesznie zsiadł z konia. Był to właśnie ów posłaniec, którego, jadąc prostą drogą, wyprzedziliśmy znacznie.
— No, jakże? — pytał porucznik.
— Pieniądze otrzymamy — brzmiała odpowiedź. — Estancyero nie miał całej sumy, więc pojechał do sąsiada dopożyczyć brakującą resztę.
— Z kim rozmawiałeś?
— Z cudzoziemcem i z braciszkiem zakonnym.
— A estancyera nie było?
— Był.
— Czemużeś nie rozmówił się z nim samym?
— Zwróciłem się zaraz po przybyciu do niego, ale nie chciał ze mną mówić i polecił cudzoziemcowi, by go w traktowaniu warunków zastąpił. Jestem nawet rad z takiego obrotu sprawy, bo ów europejczyk jest o wiele szczerszy. Monteso byłby się może wcale nie przyznał, że ma pieniądze w domu; ten zaś obcy odrazu go z tem zdradził.
— A jednak jabym cudzoziemcowi owemu niebardzo wierzył. Opowiadaj dalej!
— Nie mogę się długo rozwodzić, bo muszę jechać napowrót, i ażeby wprowadzić ich w błąd, trzeba mi będzie znowu nałożyć drogi, co potrwa półtorej godziny. Przybyłem tylko na chwileczkę, aby was uspokoić. Słuchajcie!
I począł opowiadać z całą dokładnością rozmowę w estancyi, a gdy skończył, zapytał go porucznik:
— Uważałeś, czy kto nie jedzie za tobą?
— Zatrzymywałem się bardzo często i rozglądałem na wszystkie strony, ale nigdzie żywego ducha nie spostrzegłem.
— Więc cudzoziemiec domagał się twego podpisu na pokwitowaniu?
— Tak, i to uparcie.
— Mnie się zdaje, że poza tem kryje się jakiś podstęp.
— A cóżby nam złego mogli zrobić?...
— Ba, gdybyśmy to wiedzieli! W każdym razie zachowaj wielką ostrożność. Skoro tylko dostaniesz pieniądze, nie kołuj po stepie, lecz bezzwłocznie jedź tu prosto.
— To będzie niedobrze; odkryją nas tutaj i będą ścigali.
— Nie obawiaj się. Nie stracimy ani sekundy i umkniemy. A co do podpisu, to oczywiście zmyślone nazwisko powinno im wystarczyć...
— Rozumie się. No, ale czas na mnie.
— Dobrze. Jedź więc i spraw się szybko, abym nie potrzebował się niepokoić. Wobec tego, że idzie tu o tak pokaźną sumę, mimowoli lęk jakiś uczuwam i będę z niecierpliwością czekał twego powrotu.
— Ja jednak wierzę w pomyślne załatwienie sprawy — rzekł posłaniec. — Zresztą, gdyby mię chcieli oszukać, nie będzie mi trudno wbić nóż w piersi tego europejskiego przybłędy i uciec. Nim przyjdą do siebie w popłochu, będę już w bezpiecznem miejscu. A Dios!
Dosiadł konia i odjechał, odprowadzony na pagórek przez dwóch swych godnych kamratów. Patrzyli oni za nim czas jakiś, wreszcie wrócili do poprzedniej swej kryjówki wśród krzaków mimozy.
— Sprawa zaczyna mi się trochę niepodobać — zauważył porucznik. — Gdyby był przynajmniej wziął te pieniądze, które estancyero miał do dyspozycyi...
Na to drugi wyjął karty z kieszeni i odrzekł:
— Poco się martwić zawczasu, skoro się to na nic nie przyda! Czekajmy cierpliwie, aby zaś czas prędzej nam zleciał, utnijmy sobie partyjkę! Dobrze?
— Ha, może masz i racyę. Zagrajmy. Co będzie, to będzie. My tutaj w każdym razie jesteśmy bezpieczni.
— Mylisz się pan troszeczkę! — krzyknąłem, przyczem obaj wyskoczyliśmy z krzaków.
Jedno potężne uderzenie pięścią w skroń, i porucznik rozciągnął się na ziemi, jak długi. Monteso z drugim drabem nie sprawił się tak zwinnie, wobec czego musiałem mu przyjść z pomocą. Chwyciłem opryszka za krtań, aż mu białka oczu na wierzch wylazły, poczem rozbroiliśmy go w okamgnieniu i związali. Ponieważ zaś porucznik odzyskał tymczasem przytomność, więc zręcznem zarzuceniem lassa obezwładniłem go nanowo.
Przerażenie ich nie miało granic.
— Cudzoziemiec! — jęczał porucznik.
— Tak jest, cudzoziemiec z Europy — odpowiedziałem. — Bardzo mi pochlebia, że łaskawy pan raczył sobie zapamiętać rysy mej twarzy.
— Dyable w ludzkiej skórze!
— O, nie, poruczniku! jestem raczej aniołem, skoro mogłem zdobyć się na cierpliwość, siedząc tu w krzaku za waszemi plecami z pół godziny i słuchając waszych obelg, skierowanych przeciwko mojej osobie. No, ale mniejsza o to. Przebaczam panu nawet i ten nietakt, że pan, zamiast zaszczycić nas sam swą wizytą, przysyła do nas zwykłego szeregowca. My jednak jesteśmy pomimo to gościnni, jak zwykle, i zapraszamy pana do estancyi Del Yerbatero.
— Proszę mię uwolnić! — ryczał, pieniąc się ze złości.
— Niech się pan uspokoi. I o wolności pańskiej będziemy mówili, ale za jakieś parę miesięcy.
— Proszę nie drwić! Pamiętaj, sennor, że mamy w swem ręku dwóch jeńców.
— Wiem o tem; ale nie macie jeszcze dziesięciu tysięcy pezów, o które wam przedewszystkiem idzie. Otóż ja właśnie przybyłem, aby się porozumieć z panem w tej sprawie. Chciałem mianowicie powiedzieć wam, że nie tylko nie dostaniecie ani jednego grosza, ale i jeńców postradacie.
— To się dopiero okaże. Przedewszystkiem domagam się, by mię traktowano, jako oficera z pod zwierzchnictwa Latorre’a.
— Tak? A przed chwilą przyznawałeś się pan do zwierzchnictwa Lopeza Jordana!... Otóż ja panu powiem, kto pan właściwie jesteś... Jesteś mianowicie pospolitym złodziejem, i stosownie do tego obchodzić się z panem będę.
— Jeńcy za to odpowiedzą swą krwią.
— Postaram się dowieść, że, mimo aresztowania pana, jeńcom włos z głowy nie spadnie.
— Tak. Ale nie wiecie nawet, gdzie się oni znajdują — rzekł szyderczo.
— Prawdopodobnie spotkamy ich na Peninsula del Crocodiio, dokąd bezzwłocznie się wybierzemy.
— Dyabeł! — Powiedziałeś pan przecie, że tam skryła się cała banda. Bardzo być może, że major będzie się bronił doskonale na tym półwyspie Krokodylim; ale możliwe też jest, że, napadnięty od strony lądu, zechce szukać ucieczki w nurtach rzeki, gdzie go powitają z radością zgłodniałe potwory.
— Nie będą one zgłodniałe, bo zjedzą wprzód jeńców.
— Zobaczymy. Aby jednak nie tracić wiele czasu na próżne gawędy, uprzejmie proszę pana porucznika, byś raczył pozwolić na obsłużenie go przy wsiadaniu na konia.
— Ja się stąd nie ruszę!
— E, moja uprzejmość zniewoli pana bardzo prędko do ruszenia się. Zwiążemy panu ręce na plecach, a nogi pod tułowiem konia i poprosimy pana, abyś z nami jechał bez szemrania. Gdyby zaś przyszła panu ochota odpowiedzieć niegrzecznością na naszą uprzejmość, oberwiesz pan siarczysty policzek, i to uczyni pana bardzo grzecznym.
— Mnie? policzek?!...
— Ludzie pańskiego pokroju nie zasługują na nic innego.
— Spróbujcie tylko tknąć mię chociażby!
— A ty, łajdaku jeden! cóż ty sobie wyobrażasz? Schwytaliście mię podstępem i chcieliście zamordować, uwięziliście teraz niewinnych dwu ludzi, żądając za nich wysokiej sumy okupu, i ja za to mam obchodzić Się z takimi łotrami łagodnie? Jeżeli usłyszę bodaj jedno twoje słowo, które mi się nie spodoba, a pożegnasz się z życiem, łotrze bezczelny!
Ta groźba poskutkowała. Chwyciłem oniemiałego draba za kołnierz i wsadziłem na konia, oczywiście rozwiązawszy mu nogi, które związałem ponownie, gdy już siedział w siodle, — poczem w ten sam sposób uporawszy się szybko z drugim drabem, wsiedliśmy na swoje konie — i jazda do estancyi, co sił starczyło.
Gauchowie, spostrzegłszy nas, powracających z jeńcami, poczęli wrzeszczeć z radości. Uspokoiłem ich skinieniem i w krótkich słowach zapowiedziałem, aby na przyszłość podobnych hałasów nie wyprawiali, gdyż może to sprowadzić wielkie niebezpieczeństwo na estancyę i jej właścicieli. Chodziło mi zwłaszcza o to, aby nie zdradzić się czemkolwiek wobec wysłańca bandy, który lada chwila mógł się tu pojawić.
Następnie zsadziliśmy obu drabów z koni i wnieśliśmy na górę. Tu w jednym z pokojów posadziliśmy ich na krzesłach, przymocowując oczywiście tak, by się nawet ruszyć nie mogli.
Estancyero podczas tej operacyi nad opryszkami opowiadał obecnym o przebiegu wyprawy. Braciszek Hiiario, wysłuchawszy z uwagą jego sprawozdania, podał mi rękę i rzekł:
— Widzę, sennor, że będę miał bardzo cennego towarzysza podróży do Gran Chaco. We dwóch będąc, nie damy sobie nikomu w kaszę dmuchać. Co zamierzasz uczynić z tymi drabami?
— Przedewszystkiem ich i nasze konie trzeba zaprowadzić do corealu, ażeby oczekiwany lada chwila posłaniec nie zobaczył ich i nie domyślił się, co zaszło, bo mógłby nam ze strachu umknąć.
— To mu się nie uda — wtrącił Monteso. — Już ja tak zarządzę, żeby się stąd nie wydostał.
— Czy ma pan w estancyi jaką komórkę, gdzieby można ukryć jeńców?
— Znajdzie się schowek, i to dobrze nawet zabezpieczony. Czy jednak długo będę ich musiał trzymać u siebie?
— Dopóki się panu spodoba. Możesz pan oddać ich w ręce władzy choćby natychmiast.
— Ba, ale czy nie byłoby to dla nas ze szkodą?
— Na razie, o ile idzie jeszcze o naszych pojmanych, znajdujących się w ręku bandytów, może lepiej byłoby nie zaczynać z władzami. Sprawa rozniosłaby się szybko po całym kraju, i major, dowiedziawszy się o rezultacie swych zabiegów, umknąłby czemprędzej za granicę.
— Słusznie. Zatrzymam więc jeńców pod kluczem, dopóki nie wrócimy z wyprawy.
— To będzie najlepiej. Później odda pan ich w ręce władzy, lub też puści na cztery wiatry, aby się nie narażać na zemstę. W tej chwili jednak musimy przygotować wszystko do drogi, bo wybierzemy się natychmiast, skoro tylko wysłaniec będzie w naszem ręku. Bracie Hiiario, czy wiadomo wam, gdzie się znajduje półwysep Krokodyli?
— Niestety, nie wiem o nim; zdaje mi się, że znam dokładnie okolice nadrzeczne, ale podobnego nazwiska nie słyszałem nigdy. Co prawda, na lagunach jest dosyć krokodyli i nie brak też półwyspów. Możeby nas pod tym względem objaśnili jeńcy?
— Szkoda czasu. Nie powiedzą nam prawdy. Zresztą przypuszczam, że znajdzie się ktoś w okolicy rzeki, co nas objaśni w tej materyi.
W tej chwili wszedł peon z oznajmieniem, że przybył posłaniec bandy. Wezwaliśmy draba do tego samego pokoju, w którym poprzednio odbyły się rokowania co do okupu. Rozejrzał się wokoło uważnie i spojrzał kolejno po nas, jednak z twarzy naszych mógł wyczytać jedynie powagę, jak poprzednio.
— No, jakże? był pan u sąsiada? są pieniądze? — zapytał arogancko.
— Niestety, nie zastałem go i dopiero jutro mogę się wystarać o brakującą kwotę.
— Ja czekać tak długo nie będę!
— Możesz pan poczekać; nic się panu nie stanie do jutra.
— O, bezwarunkowo nie mogę! Mam wyraźny i nieodwołalny rozkaz. Daj pan zresztą to, co masz na razie w domu gotówką.
— Ależ ta kwota nic bratu memu nie pomoże. Przecie mówiłeś pan, że niewolno ci wziąć części okupu, lecz tylko całą sumę.
— Tak, ale resztę odbiorę sobie później.
— Lepiej będzie, gdy odbierzesz pan odrazu całą kwotę. Przynajmniej będę spokojny, że, otrzymawszy ją w całości, nie zażądacie więcej i odrazu darujecie wolność jeńcom. Częściowa wypłata, zamiast mię uspokoić, powiększyłaby jeszcze moje obawy.
W czasie tej rozmowy brat Hilario trzymał się w pobliżu drzwi, aby w razie okazania przez draba chęci ucieczki przeszkodzić jego zamiarom. Co do mnie, nie wtrącałem się tym razem do targu. Spoglądając przez otwarte okno na dziedziniec, zauważyłem, że gauchowie przezornie usunęli konia z przed bramy, co mi się bardzo spodobało.
— Wobec tego naprawdę nie wiem, co począć — rzekł wkońcu zakłopotany posłaniec.
— Ja, na pańskiem miejscu będąc — wtrąciłem dopiero teraz, — wiedziałbym, co mi czynić wypada: nie czyniłbym nic na swoje ryzyko, lecz wróciłbym do majora po dalsze instrukcye.
— To przewlekłoby sprawę i groziłoby jeńcom niebezpieczeństwem.
— Niestety, pozostaje panu ta jedna tylko droga. Zresztą... Peninsula del Crocodilo będzie dla pana miejscem o wiele przyjemniejszem, niż nasza estancya...
— Co pan mówi? — krzyknął zmieszany. — Skąd pan wie o miejscu pobytu majora?
— Ano, wiem... A skąd, nie potrzebuję się panu tłómaczyć.
— W takim razie major wcale się nie mylił, twierdząc, że jesteś pan dyabeł.
— Dziękuję bardzo za komplement. Niech więc pan pozdrowi ode mnie majora i ostrzeże go przed... Latorre’m.
— My... my przecie jesteśmy jego podwładni...
— Jesteście pachołkami Lopeza Jordana, chciałeś pan zapewne powiedzieć... Mój panie, między tymi dwoma ludźmi jest wielka różnica... przynajmniej taka, że Latorre jest biczem na bandy Jordana; wysłał właśnie przeciw waszemu majorowi na wspomniany półwysep wcale pokaźny oddział wojska.
— No, no! niepotrzebne strachy! Sam dyabeł się nie dowie, gdzie ów półwysep leży... Niechże go sobie wojsko szuka do sądnego dnia! — rzekł drab niebacznie.
— Dyabeł możeby się nie dowiedział — rzekłem, — ale ja znam to miejsce.
— Ba, dowiedział się pan tego w zupełnie prosty sposób, mianowicie od Piotra Aynas’a. Możesz pan być jednak pewny, że ten czerwonoskóry nie zdradził tajemnicy przed Latorre’m.
— Piotr Aynas? — zapytał teraz żywo brat Hilario, rzucając ku mnie porozumiewawcze spojrzenie. Znam go; to mój przyjaciel, i skoro go tylko odnajdę, powie mi on wszystko, czego zażądam.
Niewiele już jednak pozostało do dowiedzenia się, i mogłem wziąć draba w obroty.
— Widzisz pan, że my wiemy dosyć, a resztę, co było potrzeba, wypaplałeś nam sam, nie wiedząc, kiedy i jak...
— Jakto „wypaplałem“?...
— Mniejsza o to. Obiecałeś pan nam szczerość, a usłyszeliśmy z ust twoich same kłamstwa. Powiedziałeś pan naprzykład, że jesteś tu sam. Czyż nie tak?
— I powtarzam to jeszcze raz.
— Otóż kłamiesz jegomość nanowo. A ci dwaj towarzysze, co oczekują na pana tam, nad sadzawką, w zacisznej ustroni, pod krzakami mimozy?
— Co u licha! — wyjąkał zdumiony. — Pa... nno... pan naprawdę masz dyabła w sobie...
— Cieszy mię to bardzo, bo, jak panu wiadomo, dyabła nie ima się ani kula, ani nóż.
— Nóż?... — bąknął z głupią miną.
— Ano tak! naprzykład ten nóż, o którym wspominałeś pan przed półtora godziną porucznikowi. Obiecałeś pan przecie rzucić się na mnie niespodzianie, a zamordowawszy mię, skorzystać z popłochu i uciec.
Drab otworzył usta szeroko i stał oniemiały. Po chwili sięgnął ręką do pasa, ja zaś równocześnie wycelowałem do niego rewolwer i rzekłem:
— Zostaw nóż na miejscu, bo strzelam!
Zbladł i opuścił rękę bezwładnie, a braciszek Hilario, zaszedłszy draba z tyłu, znienacka wyrwał mu nóż z za pasa. Opryszek jednak, skorzystawszy z tego, że zakonnik opuścił swe stanowisko przy drzwiach, zawrócił się w mgnieniu oka, chcąc czmychnąć. Byłem jednak i na to przygotowany i, ująwszy go silną dłonią za kołnierz, rzekłem surowo:
— Zostać tu, bo zrobię użytek z broni!
A pociągnąwszy go ku oknu, dodałem:
— Patrz! czy miałbyś na czem uciekać?
— Gdzie mój koń? — zapytał trwożnie.
— Sprzątnięto go, abyś stąd nie mógł umknąć. Zresztą ucieczka twoja byłaby zbyteczna, i lepiej, że zostaniesz tutaj... dla kompanii... Zobacz pan!
To mówiąc, pociągnąłem go ku drzwiom przyległego pokoju i otworzyłem je naoścież. Żołnierz, zobaczywszy swych kamratów, wyszeptał zrozpaczony:
— Teraz to już nie mam żadnej wątpliwości, że pan jesteś wcielonym dyabłem!
— Ależ słyszałem to już kilka razy i dziękuję za uznanie. Licząc zaś i nadal na pańską uprzejmość, spodziewam się, że będziesz pan rozsądny i poddasz się swemu losowi spokojnie. Zresztą nie czeka pana z mej ręki taki wyrok, jaki pan dla mnie obmyśliłeś. Bo jakkolwiek uznajesz pan we mnie dyabła, myślę o wiele bardziej po ludzku, niż wy wszyscy z całej waszej łotrowskiej bandy.
Przywiązaliśmy go do krzesła w taki sam sposób, jak i jego towarzyszów, przyczem nie bronił się już wcale. Uciec nie mogli, jak również jeden drugiemu nie mógł dać żadnej pomocy; dla pewności jednak postawiliśmy na straży przy jeńcach tęgiego gaucha.
— Jestem panem zachwycony — rzekł estancyero, gdyśmy stąd wyszli. — Ale to jeszcze nie wszystko. Mamy przed sobą zadanie nielada, i bardzo się boję, czy podołać mu będziemy mogli.
— Jestem o to zupełnie spokojny — odparłem — i, jak to już poprzednio zaznaczyłem, byłbym pewny dobrego rezultatu, gdyby mi wolno było wybrać się na wyprawę samemu. Kucharz może najlepiej sporządzać potrawy wówczas, gdy kieruje się własnym gustem; skoro mu dodadzą pomocnika, któremu również pozostawioną jest swoboda kierowania się własnym smakiem, wówczas potrawa jest albo przepieprzona czy przesolona, albo odwrotnie... chyba, że pomocnik musi stosować się ściśle do wskazówek kucharza; wtedy można się spodziewać z ich pracy dobrego wyniku.
— Przykład bardzo jasny, i rozumiem go. Chcę wprawdzie towarzyszyć panu, a!e sennor będziesz miał nieograniczoną władzę rozkazywania mnie i innym, którzy towarzyszyć ci będą.
— Nie miałem na myśli nieograniczonej władzy, a tylko prosiłbym zastosować się ściśle w chwili decydującej do moich wskazówek. Znasz pan lepiej ode mnie ten kraj i ludzi, ale ja zato posiadam więcej danych do przeprowadzenia zamierzonego planu. Przedewszystkiem musimy z góry wyrzec się użycia przemocy, a ograniczyć się głównie do fortelów. Będziemy nawet musieli zabawić się w złodziei, gdyż zamiarem moim jest wykraść opryszkom jeńców. A ku temu niezbędna jest nadzwyczajna ostrożność i spryt. Że zaś tych rzeczy nauczyłem się od Indyan, mogę więc bez obawy przystąpić do wykonania swego planu. Wyruszymy w drogę bezzwłocznie, więc postaraj się pan natychmiast o żywność, broń i amunicyę. Bratu pańskiemu, jak również jego towarzyszowi, broń zapewne odebrano, i dlatego musimy zabrać dla nich inną.
Zanim wyruszyliśmy, trzech jeńców naszych sprowadzono do piwnicy i tam zamknięto, a estancyero wydał surowe zarządzenie, ażeby ich strzeżono, jak oka w głowie. Porucznik przy tej sposobności odgrażał się oburzony, powołując się na to, że należy do armii rządowej i że za porwanie się na niego spotka nas surowa kara. Rozumie się, że wybieg ten nie przyniósł mu żadnej korzyści, i na rzucanie się opryszka nie zwracaliśmy najmniejszej uwagi.
Wreszcie nadeszła przykra chwila pożegnania się z kobietami, które w śmiertelnej obawie o życie nasze spłakały się rzęsiście, mdlejąc niemal z rozpaczy. Uspokoiłem je, obiecując, oczywiście na osobności, że będę strzegł estancyera przed niebezpieczeństwem i że ręczę za jego życie oraz zdrowie.
Wziąwszy z sobą zapasowego konia wyłącznie do dźwigania żywności i innych rzeczy, opuściliśmy estancyę i późno popołudniu zostawiliśmy za sobą granice posiadłości Montesów. Było nas ośmiu: ja, estancyero, brat Hilario i pięciu yerbaterów, którzy postanowili za wszelką cenę wydobyć swego towarzysza z niewoli.
Droga nasza wiodła koło owego rancha, gdzie wczoraj znalazłem ocalenie. Postanowiliśmy wstąpić tam i wziąć udział w pogrzebie zmarłego wędrowca.
Poczciwy Bürgli, gdyśmy mu opowiedzieli o celu naszej wyprawy, przejęty najwyższem oburzeniem na niecnych opryszków, chciał się przyłączyć do naszego grona, ale nie zgodziliśmy się na to, bo niewieleby nam pomógł, a pozostawiając rancho bez opieki, mógłby je narazić na niebezpieczeństwo napadu.
Pogrzeb nieznajomego odbył się o zmroku przy asystencyi księdza, sprowadzonego z Montevideo, poczem odjechaliśmy, odprowadzeni przez ranchera aż za rzekę. Przeprawił on nas na drugą stronę we własnej łodzi, którą miał ukrytą w zaroślach. Obiecałem mu, że, jeżeli wyprawa nasza powiedzie się szczęśliwie, co zresztą nie było wcale pewne, gdyż zadanie nasze było połączone z wielu trudnościami, nie omieszkam wstąpić do niego, jadąc w te strony z powrotem.
Począwszy od Rio Negro, przewodniczył naszemu gronu brat Hilario. Mijaliśmy rancha, estancye, hacyendy i niewielkie wioski, których nazwy wysunęły mi się z pamięci. Że zaś Monteso wybrał dla yerbaterów najlepsze wierzchowce, a brat Hilario miał rumaka, dorównywającego memu gniadoszowi, więc pierwszej zaraz nocy ujechaliśmy spory kawał drogi. Rozumie się, na postojach, któreśmy urządzali od czasu do czasu, pamiętałem zawsze, aby wszystkie nasze konie były napojone, o co yerbaterowie najzupełniej nie dbali, twierdząc, że pieczołowitość moja jest przesadną, bo jeżeli który koń padnie, to go się zastąpi innym, gdyż jest ich dosyć w okolicy. Wytłómaczyłem im, że takie rozumowanie wcale nie jest „rozumne“ i nie zgadza się z uczuciami człowieka myślącego, bo koń jest jednem z najużyteczniejszych stworzeń bożych i nie na męczarnie, lecz na pielęgnowanie zasługuje.
Podczas jednego z takich postojów, zaledwie pozsiadaliśmy z koni, by dać im wypoczynek i rozejrzeć się wokół, spostrzegliśmy w oddali dym.
— W tamtej stronie jest folwark — rzekł brat Hilario, — i zabudowania jego już stąd powinny być widoczne. Tymczasem nie widzę ich i dym ten wydaje mi się podejrzanym... Czyżby biednych tych ludzi nawiedził pożar?...
— Czy dobrodziej zna właściciela?
— Owszem. Jest to starszy już sennor, bardzo zacny i szlachetny, zarówno, jak i jego żona. Mają syna-jedynaka. W gospodarstwie zatrudnionych jest zazwyczaj pięciu gauchów. Stary słynie z umiejętności tresowania koni. Wśród tej dzikiej, niezamieszkanej prawie okolicy był to jeden-jedyny dom... Widać go było zdala. Teraz go nie spostrzegam. Być może, spalono go... Jedźmy prędzej!
Już w kilka minut po wyruszeniu stwierdziliśmy, że istotnie mamy przed sobą pogorzelisko. Ściany powaliły się w gruzy, a z kupy zgliszcz i popiołu unosiły się jeszcze gęste smugi dymu. Coreale były próżne, bez bydła, a tylko tu i ówdzie w pobliżu pasły się pojedynczo sztuki wołów i krów.
— Tu niedawno dokonano napadu — zawyrokował braciszek.
— Skąd brat to wnosi?
— Bo zwierzęta się porozbiegały.
— Mogły się przestraszyć ognia.
— O, to nie powód. Proszę zobaczyć, jak mocne jest ogrodzenie kaktusowe; najsilniejszy i najdzikszy zwierz nie byłby w stanie przedrzeć się przez nie. Wnoszę, że ktoś rozmyślnie wypędził bydło, robiąc wyłomy w żywopłocie. Ale zobaczymy; może się da coś stwierdzić.
Wzięliśmy drągi, które znajdowały się w pobliżu, i poczęliśmy rozgartywać gruzy i ciepłe jeszcze popioły, szukając szczątków ludzkich, ale na szczęście nie znaleźliśmy ich.
— To jeszcze nie koniec — zakonkludował braciszek. — Trzeba przeszukać dobrze cały coreal, a może wpadniemy na jakie ślady.
Rozbiegliśmy się wokół; yerbaterowie na koniach, a my trzej pieszo zabraliśmy się do przeszukania wszystkich zakamarków tej siedziby ludzkiej. Niebawem yerbaterowie coś odkryli, i na ich okrzyki pobiegliśmy ku nim co tchu.
Oczom naszym przedstawił się niespodziany widok. Wśród kolczastych kaktusów leżeli, skrępowani lassami i prawie nie dający znaku życia, właściciel, jego żona i trzej gauchowie. Ani chwili nie zwlekając, postaraliśmy się o wodę, wydobywając całe jej wiadro z poblizkiej studni, urządzonej, jak na puszcie węgierskiej, z wysokim żurawiem. Okazało się to zbawiennem, bo jakkolwiek oboje starzy byli niezwykle wyczerpani, jednak, wprawdzie z trudnością, udało się nam ich docucić; gauchowie odzyskali świadomość dosyć szybko i, jęcząc, chcieli nam opowiadać o zajściu, aleśmy im nakazali milczenie i spokój w celu pokrzepienia się i przyjścia do siebie, gdyż przekonaliśmy się, że utracili siły nie z głodu lub pragnienia czy trwogi, lecz z zadanych im licznych i wcale ciężkich ran.
Oboje starzy właściciele rancha, ocuciwszy się wreszcie i spojrzawszy na pogorzelisko, ciężko i boleśnie westchnęli; gauchowie zaś, którzy przyszli już zupełnie do siebie, poczęli kląć drabów, którzy im wyrządzili tak straszną krzywdę.
— Nie przeklinajcie! — rzekł do nich braciszek, — bo to wam nic nie pomoże. Widocznie niedawno tu służycie, gdyż was nie znam i wy mnie również. Ale mię zna sennor i sennora. Oni wiedzą, że pomogę im w nieszczęściu, o ile tylko siły moje na to pozwolą.
— Jak tu pomóc, kiedy zaduża jest strata — zauważył jeden z gauchów. — Przecie całe mienie poszło z dymem, a trzodę i stadninę zabrali zbóje.
— Cóż to byli za jedni?
— Jakaś banda, podająca się za wojsko rządowe.
— My właśnie szukamy tych opryszków. W którą stronę podążyli?
— Pojechali stąd ku południowi.
— A kiedy się tu pojawili?
— Przedwczoraj w nocy. Rano spostrzegliśmy ich, biwakujących w pobliżu domu. Dowódca ich chciał zakupić u nas konie.
— Raczej ukraść, czy zrabować...
— No, tak; ale tego nie powiedział odrazu. Mieli ze sobą dwóch czy trzech jeńców związanych i strzegli ich pilnie, bo to podobno jacyś przestępcy polityczni...
— Kłamali.
— I nam się tak zdawało. Młody sennor żądał nawet uwolnienia nieszczęśliwych.
— Któż to jest ten młody sennor? — zapytał brat Hilario, — wasz panicz?
— Nie ten, lecz sennor José Monteso z estancyi Del Yerbatero. Powracał on z Santa Fé i nocował u nas.
— Tak, mój syn! — westchnął Monteso. — Ja właśnie jestem właścicielem pomienionej estancyi. Proszę nam opowiedzieć dokładnie, jak to było, bo my, dowiedziawszy się, że syn mój i brat znajdują się w niewoli u tych łotrów, wybraliśmy się właśnie, by ich z niej wydobyć.
— Ach, to dobrze sennor. Weźcie i nas ze sobą, abyśmy mogli odpłacić się zbrodniarzom za naszą krzywdę.
— Nie potrzeba. Musicie zostać tutaj i zaopiekować się sennorem i sennorą. Zresztą jesteście zasłabi, abyście mogli brać udział w pościgu.
— Więc dobrze; wy nas pomścicie.
— Owszem, ale opowiedzcie nam szczerą prawdę, jak się to wszystko stało. Czy znaliście mego syna?
— Powiedział nam zaraz po przybyciu, kim jest i dokąd dąży. Gdy wczesnym rankiem wybrał się w dalszą drogę, spotkał bandę opryszków, a wśród niej swego stryja; domagał się więc jego uwolnienia i oczywiście sam dostał się do niewoli.
— Wy zaś dopuściliście do tego, nic nie przedsiębiorąc?
— Cóż mogliśmy uczynić w kilku wobec pięćdziesięciu uzbrojonych drabów? Było nas tylko czterech; piąty pojechał z młodym sennorem do Salto. Draby wnieśli jeńców do izby i rozmawiali z nimi coś na osobności, poczem nasz sennor musiał dać im pióro i atrament, i podobno jeden z jeńców napisał jakiś list. Z listem tym major wysłał jeźdźca, nakazując mu, by się śpieszył i dotarł do celu na południe. Dokąd jednak jeźdźca owego wysłano, nie wiemy.
— Do mojej estancyi; list był wystosowany do mnie. Cóż dalej?
— Potem zbóje zażądali od nas wołu, którego zabito i upieczono. Nie ruszyli się stąd bowiem przez cały dzień i mieli jeszcze zostać przez noc. Nasz sennor, w obawie, ażeby nie odjechali nocą, nie zapłaciwszy za wołu, poprosił ich o pieniądze. To im się tak nie podobało, że napadli na sennora i pobili go srodze.
— A wy co na to?
— My pośpieszyliśmy mu z pomocą, ale w okamgnieniu obezwładniono nas i wszystkich, nie wyłączając sennory, związanych zawleczono do corealu w to miejsce, gdzieście nas znaleźli. Trzech z nas pobito przytem do krwi.
— To okropne!
— Tak, to są najzwyklejsi zbrodniarze, przeciw którym nie było sposobu. Zgrzytaliśmy tylko zębami, poprzysięgając zemstę. Widziałem ich wszystkich dokładnie i mógłbym poznać każdego zosobna. Biada łotrom, jeśli mi który stanie kiedykolwiek na drodze!
— Kiedyż podpalili dom?
— Nie zaraz. Najpierw wypędzili z corealu bydło i konie. Najlepsze woły pozabijali zaraz i przyrządzili sobie zapasy żywności, konie zaś powiązali jeden do drugiego w ósemki i popędzili.
— Doprowadzili mię do zupełnej ruiny — wtrącił drżącym głosem stary sennor. — Konie uprowadzone, majątek ruchomy zrabowany, z domu kupa popiołów... Zostałem nędzarzem!...
— Niech się pan uspokoi — upomniał go estancyero. — Wybraliśmy się właśnie dla pościgu za bandytami, i może nam się uda coś jeszcze dla pana uratować.
— Nie mam ja nadziei w powodzenie waszej wyprawy.
— A gdyby się nam i nie powiodło, to i wówczas nie należy upadać na duchu. Założy pan sobie gospodarstwo nanowo, do czego ja panu dopomogę. Jestem sam bogaty; ponieważ zaś obecność mego syna i brata w tym domu naraziła pana na nieszczęście, czuję się w obowiązku wynagrodzić panu poniesione krzywdy. Pomówimy o tem szczegółowo, gdy wstąpimy tu, wracając z wyprawy. Przyobiecuję panu udzielić tyle pieniędzy, ile będzie potrzeba na zbudowanie nowego domu i zakupno bydła oraz koni.
— Chyba pan żartuje?
— Nie żartuję, i żebyś pan nie miał żadnej wątpliwości, mogę już teraz dać panu na zadatek pewną sumę dla zaspokojenia najpierwszych potrzeb, zanim wrócę z wyprawy.
Estancyero, aby mieć możność w razie ostatecznym złożenia zbójom okupu za brata i syna, nie omieszkał zabrać ze sobą większej sumy pieniędzy, a mając je przy sobie, wydobył teraz portfel i wręczył staremu sporą paczkę banknotów.
— Ależ nie tyle! — wzbraniał się ranchero, licząc pieniądze.
— No, no, bądź sennor cicho! Nie mam w tej chwili czasu targować się z panem, i choć chętnie pozostalibyśmy tu czas jakiś, aby wam pomóc w spędzeniu rozproszonego bydła i trzody, ale nie możemy sobie na to pozwolić, bo musimy natychmiast jechać, mając ważniejszą do załatwienia sprawę. Zresztą gauchowie sami dadzą sobie z tem radę. Bydło jest znaczone i przepaść nie powinno. Przytem po drodze poprosimy najbliższego sąsiada, by wam pośpieszył z pomocą.
Ruszyliśmy dalej, żegnani serdecznie i błogosławieni przez nieszczęśliwych pogorzelców, — jednak nie podążyliśmy śladami bandy, choć je łatwo było rozeznać, ale na wniosek brata Hilaria postanowiliśmy odszukać przedewszystkiem Indyanina, Piotra Aynasa, ażeby dowiedzieć się od niego, gdzie leży półwysep Krokodyli.
Po godzinie śpiesznej jazdy wśród pustkowia natrafiliśmy na hacyendę, gdzie wypoczęliśmy, a estancyero uprosił mieszkańców tej siedziby, aby poratowali najbliższych swych „sąsiadów“. Wysłano tedy natychmiast kilku ludzi na miejsce pogorzeli w celu niesienia biedakom pomocy.
Mieszkańcy tej hacyendy nie widzieli wcale bandy Cadery.
— Dlaczego ci zbóje pojechali ku południowi? — pytał mię Monteso.
— Ażeby na wypadek pogoni wprowadzić w błąd ścigających.
— Draby jednak pędzą przed sobą stadninę, więc chyba najwłaściwszą byłaby dla nich droga najkrótsza.
— To prawda, ale mimo to mogli uznać za konieczne nałożyć nieco drogi dla większego bezpieczeństwa.
— A może śpieszą zupełnie nie tam, gdzie spodziewamy się ich znaleźć. Czy się sennorowi nie przesłyszało wczoraj tam, pod krzakami mimozy?
— Bądź pan o to spokojny — rzekłem; — nie przesłyszało mi się. Zresztą draby nie mają potrzeby tak bardzo śpieszyć, jak pan przypuszcza.
— Jakto? przecie się muszą liczyć z tem, że ich będziemy ścigali!
— Mogą się liczyć, ale też są pewni, że jesteśmy od nich bardzo daleko. Odjechali ze spalonego rancha wieczorem i wyprzedzili nas conajmniej o sześć godzin; że zaś są przytem przekonani, iż nie wiemy o miejscu ich kryjówki, więc nie mają powodu do obaw przed nami. Jak daleko stąd do granicy Uruguayu?
— Od mojej estancyi jest około dwudziestu godzin jazdy konnej. Przypuszczam, że zdążymy tam do wieczora.
— Tak jest w istocie — potwierdził brat Hilario. — Skoro jednak musimy po drodze odszukać Indyanina, więc możemy się spóźnić. Mieszka on w pobliżu rzeki, ale kto wie, czy go w domu zastaniemy, i jeżeli żona jego nie udzieli nam potrzebnych wskazówek, będziemy zmuszeni czekać jego powrotu, lub też udać się za nim na poszukiwanie.
— A tymczasem nasi przeciwnicy przeprawią się przez rzekę.
— Wątpię. Wszak oczekują powrotu porucznika z pieniędzmi. Ponieważ jednak konie nasze dobrze już odpoczęły, więc nie traćmy czasu i ruszajmy.
Jadąc stale w kierunku zachodnim, około południa wypoczęliśmy znowu w jednem rancho. Mieszkańcy jego również nie umieli nam nic powiedzieć o półwyspie Krokodylim i również nie widziano tu oddziału bandytów argentyńskich, jako też i popołudniu, gdyśmy stąd wyruszyli, nie dowiedzieliśmy się o nich nic w napotykanych po drodze osiedlach ludzkich.
Przed wieczorem znaleźliśmy się wreszcie na przestrzeni między dwoma rzekami, wpadającemi do Uruguayu. Wilgotna ta okolica pokryta była bujną trawą stepową, wśród której tu i ówdzie sterczały krzaki, a nawet drzewa. Nie można było nazwać tego lasem, ani nawet gajem, gdyż drzewa owe i krzaki nie stanowiły zwartej masy, lecz rosły zrzadka, małemi kępami lub pojedyńczo. Niebawem charakter roślinności znowu się zmienił, gdyśmy wjechali w rozległą okolicę, pozbawioną traw stepowych, a natomiast obfitującą w gęstwy trzcin oraz bambusów i innych drzew liściastych, wśród których sączyły się leniwie drobne strumyki, bądź też rozprzestrzeniały się w fantastycznych liniach liczne laguny. Pnące rośliny oplatały pnie drzew od dołu aż po wierzchołki, tworząc chaotyczną listwę, tak, iż wśród niej nie można było rozróżnić, co należało do drzew, a co do owych pnączów, rozpiętych na nich, jak na rusztowaniach.
Teren był coraz wilgotniejszy, aż wreszcie o zmroku wjechaliśmy w okolicę, pokrytą bagnami i trzęsawiskami, utworzonemi przez niezliczone źródła, zasilające rzekę, która w niedalekiej już od nas odległości przeświecała tu i ówdzie przez rzednący miejscami drzewostan połyskliwem zwierciadłem swych wód. W niewielkiej od nas odległości spostrzegłem chlapiące się w błocie jakieś opasłe niezgrabne zwierzę.
— A co to za bestyjka? — zapytałem brata Hilaria.
— To świnka wodna — odrzekł.
Dalej, w jednem ze źródlisk, tuż przy brzegu zauważyłem coś, jakby kilka kłód drzewa, wystających z wody, i braciszek objaśnił mię, że to są krokodyle.
— Czyż jadąc tak blizko tych potworów, nie narażamy się na niebezpieczeństwo?
— Nic one nam nie zrobią. Moglibyśmy się obawiać, gdybyśmy pieszo wleźli między to miłe grono.
— Jednak droga nasza, zdaje się, wogóle nie jest zbyt bezpieczna?
— O, tak; trzeba się tu mieć na baczności. Ja pojadę na przodzie, a wy trzymajcie się za mną gęsiego, bo wnet znajdziemy się w tak niepewnem miejscu, że lada potknięcie się może spowodować nieszczęście.
— I niema innej, bezpieczniejszej drogi do owego Indyanina?
— Nie. Obrał on sobie siedzibę właśnie w tak zabezpieczonem na wszelki wypadek miejscu, że ma ono dostęp z jednej tylko strony. Chatka jego jest niejako trudną do zdobycia warownią.
Brat Hilario znał snadź drogę doskonale, skoro odważył się przeprowadzić nas prawie przez sam środek niebezpiecznego trzęsawiska.
Po kwadransie dostrzegliśmy przed sobą małe światełko.
— Teraz zsiądziemy — rzekł brat, — bo ścieżka jest tu ogromnie wązka i lepiej będzie przeprawić się dalej pieszo. Konie poprowadzimy za sobą na uzdach.
Grunt, po którym teraz stąpaliśmy, był istotnie niepewny i zapadał się nam pod nogami, jak warstwa zastygłego na wodzie łoju. Na szczęście wydostaliśmy się wnet na szerszą ścieżkę, ale szliśmy dla pewności wciąż gęsiego.
Wreszcie oczom naszym ukazała się niewielka chatka. Stała ona pod rozłożystem drzewem, jak pod parasolem. Ściany obłożone były darnią, a dach pokryty trzciną. Okien nie było w niej, a tylko drzwi, które stały w tej chwili otworem, tworząc na ciemnem tle ściany jasny prostokąt, wewnątrz bowiem płonął ogień. Nad ogniskiem wisiał na trójnogu wielki kocioł, wypełniony jakąś śmierdzącą masą. W chatce nie było nikogo.
— To jest mieszkanie owego Indyanina? — zapytałem.
— Tak jest.
— Niezawodnie zastaliśmy go, skoro jest ogień i coś się na nim gotuje.
— Prawdopodobnie jest w domu przynajmniej jego żona — odparł brat Hilario. — Zobaczmy, co się tu warzy.
Zajrzał do kotła i, powąchawszy, rzekł:
— Masa do zatruwania strzał.
— Naprawdę? owa sławna, a właściwie osławiona zabójcza trucizna?
Zaciekawiony, jak to wygląda, zajrzałem również do kotła. Gotujący się w nim płyn był gęsty, jak syrop, i miał zielone zabarwienie. Kawałek drewna, widocznie zastępujący warząchew, sterczał z kotła. Braciszek wyjął je, zwilżył palec w masie i, pokosztowawszy, potwierdził:
— Tak, jest to trucizna do strzał; poznaję po smaku.
— I nie boi się brat kosztować jej?
— Trucizna ta, dostawszy się do żołądka, nie szkodzi nic, a tylko jest zabójczą, gdy wejdzie w krew.
— Z czegóż się ją sporządza?
— Nie wiem; to tajemnica Indyan. Najprawdopodobniej jest to mieszanina, złożona z jadu wężowego oraz soku wilczych jagód, jako też pewnych roślin i ziół, ale jakich, o tem wcale mi nie wiadomo. Mieszaninę tę gotuje się dopóty, aż osiągnie gęstość syropu. Po ostygnięciu tężeje ona i jest podobna do żywicy. Przed użyciem rozgrzewają ją nanowo.
— Jak długo nie traci swej mocy?
— Z półtora roku, jeżeli oczywiście sporządzona jest dobrze i nie skruszeje.
Brat Hilario widocznie nie poraz pierwszy był w tej budzie, gdyż, objaśniwszy mię, że strzały znajdują się w komorze, wszedł tam i wyniósł kilka wiązek trzciny, wśród której znajdowały się nowo sporządzone groty długości mniej-więcej palca. Zaostrzone końce nosiły na sobie ślady trucizny; końce przeciwne zaopatrzone były w ptasie pióra.
Pod jedną ze ścian znajdowało się kilka okrągłych niedużych drążków. Brat wziął jeden z nich do ręki, i, pokazując mi, objaśnił:
— Ta żerdka jest wewnątrz wydrążona i służy właśnie jako przyrząd do wyrzucania strzał zapomocą zgęszczonego powietrza. Sporządza się te rury z latorośli palmowej.
— Jak daleko wyrzucić można strzałę przez taką rurę?
— Na odległość czterdziestu kroków, przyczem wyrzucanie strzał nie sprawia żadnego szmeru.
— A jak dług o żyć może trafiony zatrutą strzałą?
— Małpy i papugi giną w przeciągu paru sekund, człowiek zaś i jaguar najwyżej do trzech minut.
— A czy jest jaki środek zaradczy przeciw zatruciu taką strzałą?
— Niestety, niema.
— Więc broń ta jest wprost straszną, i rząd nie powinien pozwolić na używanie jej.
— Ba! zapobiedz używaniu tych strzał byłoby niemożliwością; rząd nie miałby sposobu na dopilnowanie podobnego zakazu. Przytem Indyanin jedynie dzięki tej broni daje sobie radę z dzikiemi zwierzętami, wśród których żyje; bez strzał zatrutych nie mógłby przemieszkiwać wśród ogromnych puszcz tutejszych, i zwierzęta drapieżne rozmnożyłyby się wkrótce do tego stopnia, że rząd zmuszony byłby wielkim kosztem prowadzić z niemi uciążliwą walkę, gdy tymczasem Indyanie tępią niezliczone ich mnóstwo, nie żądając za to wynagrodzenia. Skoro tylko strzała taka zadraśnie chociażby lekko skórę jaguara lub pumy, śmierć drapieżnika jest niezawodną.
— Czy mięso zabitych w ten sposób zwierząt jest również trujące?
— Wcale nie. Jadłem niezliczone razy takie mięso i nic mi się nie stało. Trucizna bowiem, jak to już mówiłem, działa jedynie bezpośrednio na krew, a w przewodzie pokarmowym jest zupełnie nieszkodliwa, gdyż organizm wytwarza z niej inne związki chemiczne.
W tej chwili weszła do chaty nikła, karzełkowata i niebardzo do człowieka podobna postać. Była to stara już i chuda, jak patyk, a wzrostem ośmioletnie dziecko przypominająca Indyanka.
— To ty, Daya? — zapytał brat.
Na te słowa potworek skinął głową i przeżegnał się.
— Mąż w domu?
Skinęła znowu głową i przeżegnała się powtórnie.
— Mówże przecie! — ozwał się surowo.
— A czy dostanę co? — szepnęła drżącym głosem.
— Dostaniesz, Daya, ale później. Najpierw musisz mi odpowiedzieć na kilka pytań.
— Ja nic nie wiem.
— Kłamiesz! a ja tego nie znoszę!
Spojrzała nań idyotycznie, jak małpa, i odrzekła:
— Ale ty jesteś dobry i nie gniewasz się za to.
— No, no! nie widziałaś mię jeszcze nigdy w gniewie, ale dziś może ci się to zdarzyć, więc uważaj! Byli tu dziś jacy ludzie?
— Nie wiem.
— Hm, widzę, że bez podarunku niepodobna po rozumieć się z tobą. Mów więc, cobyś chciała otrzymać?
— Ładny, błyszczący guzik do ubrania.
— Dobrze, dostaniesz — odrzekł, sięgając do kieszeni.
Był widocznie przygotowany na tego rodzaju wypadek, skoro nosił przy sobie rozmaite świecidełka. Gdy wyjął z kieszeni żądany guzik mosiężny, karlica wyrwała mu go z rąk chciwie i, nie zwlekając, przyszyła sobie do „sukni“, ucieszona podarkiem, jak dziecko.
— Jesteś więc zadowolona? — zapytał brat.
— Tak, ja jestem zadowolona, a ty jesteś dobry.
— Bądźże więc i ty dobrą i odpowiedz mi bez kłamstwa na moje pytania.
— Daya nigdy nie kłamie.
— Czy byli tu dzisiaj jacy ludzie?
— Nie.
— Nikt? nikt nie był? — nalegał braciszek.
— No... był... jakiś mężczyzna.
— A widzisz, żeś przedtem skłamała! Czy znasz tego mężczyznę? wiesz, kto on jest?
— Nie.
— Przybył pieszo, czy na koniu?
— Na koniu.
— Jak był ubrany?
— Jak każdy biały sennor. Miał lancę.
— Czy rozmawiał z tobą?
— Nie, tylko z Piotrem.
— A więc z twoim mężem. O co go zapytywał?
— Nie słyszałam.
— Ale wiesz przynajmniej, czego chciał?
— Wiem. Chciał, żeby mój mąż poszedł z nim.
— I poszedł? A dokąd?
— Nie mówili.
— A kiedy Piotr obiecał wrócić?
— Nic mi o tem nie mówił.
— W jakim czasie był ów mężczyzna?
— Przed zmrokiem.
— Czy nie widziałaś więcej nikogo?
— Nie.
— A widziałaś kiedy człowieka, który nazywa się Enrico Cadera?
— Albo takiego, którego nazywają majorem?
— Także nie.
— Czy nie opowiadał ci Piotr o jakich dwu jeńcach?
— Nie.
— No, to powiedz mi przynajmniej, czy nie jest ci wiadome miejsce w okolicy rzeki, które się nazywa Peninsula del Crocodilo?
— Owszem, znam to miejsce.
— Czy daleko stąd?
— Niedaleko.
— Możesz nas tam zaprowadzić?
— Chętnie.
— Zaprowadź więc nas natychmiast, ale tak ostrożnie, żeby nikt tego nie zauważył.
— Daya pójdzie naprzód przekonać się, czy tam kogo niema.
— Dobrze. Ale co będzie, gdy spotkasz się ze swoim mężem?
— Czy muszę widzieć się z nim?
— Niekoniecznie.
— W takim razie postaram się nie nawijać mu się przed oczy.
— Pięknie! podobasz mi się! I jeżeli wywiążesz się dobrze z zadania, patrz! otrzymasz jeszcze jeden guzik.
I pokazał Indyance drugi mosiężny guzik. Karlica zaś aż krzyknęła z zachwytu i rzekła szybko:
— Daya dostanie guzik. Daya idzie, i nikt jej nie zobaczy, nawet Piotr.
To mówiąc, wysunęła się z chaty bez szelestu, jak nietoperz, i znikła w ciemnościach. Hilario zapuścił matę we drzwiach, by na zewnątrz nie było widać światła, ja zaś zauważyłem:
— Ta Daya nie należy jednak do istot, którym można zaufać.
— O, tak — odparł brat Hilario.— To coś jakby nie człowiek, a właściwie pół człowieka, pół dzikiego kota. Nęcą ją jednak świecidełka, i dlatego może być nam pomocną. Zna ona doskonale te bagniska i umie tak świetnie się skradać, że nawet mąż jej nie zauważy, choćby mu się przesunęła przed nosem. Pod tym względem dorównywa ona drapieżnym zwierzętom.
— Jestem ciekaw, czy zbóje są już tutaj.
— Rozumie się. Ów mężczyzna, o którym wspominała Daya, pochodzi najniezawodniej z ich bandy.
— A nużby to był kto inny?
— Nie zdaje mi się. Miał lancę, a te noszą tylko Indyanie i bolarze.
Zamilkliśmy, ja zaś począłem rozglądać się z ciekawością po chatce w nadziei znalezienia tu czegoś godnego uwagi. Nic jednak nie zauważyłem.
Po upływie kwadransa Indyanka wróciła i, wetknąwszy głowę przez matę, rzekła:
— Dawaj guzik!
— E, nie tak łatwo. Najpierw musisz zasłużyć sobie na to. Cóżeś widziała?
— Nic.
— No, to chyba oślepłaś!
— Daya nie jest ślepa; Daya widzi nawet w nocy.
— Albo kłamiesz!
— Daya wobec świętego człowieka nie kłamie, bo on jest dobry.
— A może chcesz nas wprowadzić umyślnie w błąd?
— Nie, bo nie dostałabym guzika.
— No, dobrze; wierzę ci. Masz guzik, ale musisz nas teraz zaprowadzić na półwysep.
Skinęła głową na znak zgody i natychmiast przyszyła do łachmana drugi guzik.
— Ale zaprowadzisz nas tam całkiem potajemnie — mówił dalej Hilario. — Nikt nie powinien nas podsłuchać, ani spostrzec!
— To niemożliwe.
— Dlaczego?
— Bo masz konie.
— Zostawimy je tutaj.
— A jeżeli się tu kto zjawi?
— To je zobaczy! Cóż stąd?
— Nic. Może je Daya ukryje.
— Jeżeli masz bezpieczne dla nich miejsce, to lepiej ukryj.
— Jest w pobliżu.
— Zaprowadzimy je tam sami.
— To niemożliwe, bo tylko jeden człowiek po trafi przejść tamtędy; więcej ludzi ugrzęzłoby w bagnie. Daj jeszcze jeden guzik, to Daya zaprowadzi konie wasze sama.
— Daya jest nienasycona!
Spojrzała nań z uśmiechem, będąc pewną, że otrzyma żądany trzeci guzik.
— Daya tylko lubi guziki — rzekła.
— Wiem o tem, a że ja lubię Dayę, więc dam jej trzeci guzik, ale nie teraz, lecz później, gdy przyprowadzi nam konie napowrót. Daya musi ich strzec pilnie.
— Dobrze, Daya to uczyni — rzekła i oddaliła się natychmiast.
Chciałem iść za nią, ale brat mię powstrzymał.
— Mam ważne przedmioty w kieszeniach przy siodle — rzekłem.
— Bądź pan o nie spokojny — odparł brat Hilario.
— Ależ wielebny dobrodziej sam mi opowiadał, że tutejsi Indyanie to bezwstydni złodzieje!
— Mnie jednak nie okradnie żaden z nich, a że pan znajdujesz się w mojem towarzystwie, więc możesz być spokojny o swe rzeczy; zapewniam pana. Dla tej kobiety więcej wart jeden guzik, otrzymany ode mnie niż całe pańskie mienie.
W tej chwili posłyszeliśmy stłumione odgłosy kopyt końskich, co się powtórzyło tyle razy, ile było koni, gdyż Indyanka wprowadzała je do kryjówki po jednemu. Następnie wywołała nas z chaty i poprowadziła wązką, zygzakowatą ścieżyną w stronę rzeki. Ścieżyny tej nie znaleźlibyśmy sami nawet w biały dzień.
Nie dowierzając Indyance, miałem w pogotowiu rewolwer. Rzecz prosta — nigdybym nie strzelał do tego dzikiego, nędznego stworzenia, lecz chodziło mi o zabezpieczenie się przed tymi, którzyby nawinęli się nam przed oczy i zachowali się względem nas nieprzyjaznie.
Indyanka zaprowadziła nas przez zarośla, trzciny i sitowia na brzeg niewielkiej zatoki rzecznej i szepnęła:
— Tu!
— Ależ to nie jest wcale półwysep — odrzekł również szeptem Hilario.
— Owszem, to jest Peninsula del Crocodilo. Po lewej ręce jest wązki ląd, a za tym lądem znów woda, więc ląd ten jest półwyspem.
— I nazywa się Peninsula del Crocodilo? nie mylisz się, Daya?
— Nie mylę się. Daya wie, że to jest Peninsula del Crocodilo, i Piotr wie, a więcej nikt.
— Nieprawda! wie o tem jeszcze ktoś.
— Daya i Piotr nie zdradzą tego nikomu i wiedzą, dlaczego.
— No, dlaczego?
— Daya nie powie.
— Nawet, gdybym dał jeszcze jeden guzik?
— Tak, nawet za guzik nie powiem.
— Dlaczego? Mam tu w kieszeni bardzo piękne guziki, jakich jeszcze nigdy w życiu nie widziałaś...
— Piotr mi zabronił.
— Jeżeli tak, to nie nalegam; winnaś mężowi posłuszeństwo. Czy jednak w istocie niema tu nikogo?
— Nikogo.
— Możebyś się jeszcze rozejrzała lepiej?
— Dobrze — odrzekła i oddaliła się.
Staliśmy, nie poruszając się z miejsca, — a jednak nie posłyszeliśmy kroków Dayi; najlżejszy szelest nie zdradził przygniecenia jej stopą źdźbła trawy lub liścia. Umiała skradać się genialnie. Wróciwszy po paru minutach, oznajmiła, że w pobliżu niema żywej duszy.
— Dobrze. Więc idź teraz do chaty — rozkazał Hilario.
— Czy mam wrócić tu jeszcze?
— Nie potrzeba. Przyjdziemy sami o świcie.
— Cóż wy tam będziecie robili tak długo?
— Dowiesz się później.
— Czy powiedzieć Piotrowi, że jesteście tutaj?
— Owszem, ale tak, żeby on jeden tylko słyszał, więcej nikt!
— Któżby inny mógł słyszeć, skoro w okolicy niema żadnego człowieka?
Przy tych słowach oddaliła się, pozostawiając nas własnemu instynktowi wśród tych nieznanych nam topieli.
— No, sennor — ozwał się do mnie estancyero, — jesteśmy więc w pobliżu półwyspu Krokodylego, i teraz na pana kolej do działania. Co mamy czynić?
— Czekać, dopóki się tu nie zjawią... chyba, że się dowiemy, iż nie przybędą tu wcale.
— Daya mówiła, że niema ich w okolicy.
— Nie wierzę jej.
— Pan ją krzywdzisz, posądzając o kłamstwo — wtrącił Hilario. — Znam ją i wierzę, że mówi prawdę. Wprawdzie Indyanie dla wyprowadzenia białego w pole nie cofają się przed niczem, ale wobec mnie i moich towarzyszów stworzenie to nie odważyłoby się na coś podobnego.
— Wolałbym jednak przekonać się o prawdzie jej słów osobiście i naocznie. Potrzymajcie mi karabin, boby mi przeszkadzał; pójdę rozejrzeć się.
Było dość ciemno, więc miałem rękojmię, że nie zostanę spostrzeżony, i śmiało ruszyłem naprzód.
Półwysep w głównych zarysach przedstawiał się, jako wąski pas lądu, wybiegający ku środkowi rzeki i wzniesiony nieco ponad jej poziomem. Dlaczego ochrzczono go mianem krokodyla, nie mogłem się domyślić. Potworów tych nie było tu wcale, gdyż nie lubią one miejsc o wzniesionych choć trochę brzegach, na które trudno im byłoby wydostawać się z rzeki dla wygrzewania się na słońcu. Mały ten półwysep zadrzewiony był dość gęsto, więc, posuwając się od drzewa do drzewa, mogłem niepostrzeżony obejść go wzdłuż i wszerz, i gdyby się tu znajdowali ludzie, z wszelką pewnością byłbym ich zauważył.
Nie znalazłszy na półwyspie żywej duszy, wróciłem do towarzyszów, a gdy im to oświadczyłem, brat Hilario rzekł:
— Teraz przyzna mi pan, że Daya nie kłamie.
— Wątpię w to ciągle. Bolarze muszą być w okolicy, i myślę, że będą szukali odpowiedniego miejsca dla przeprawy przez rzekę uprowadzonej stadniny.
— Oczywiście, przeprawić się muszą, i bardzo im będzie zależało na szybkiem załatwieniu się z tem, ale nie tutaj, gdyż to miejsce nie nadaje się do przeprawy.
— Istotnie! nie pomyślałem o tem; nie mogliby tutaj doprowadzić koni. Nie pozostaje więc nam nic innego, jak tylko zaczekać, nim księżyc wzejdzie. Nastąpi to za jakieś pół godziny, i wówczas będziemy mogli łatwiej zoryentować się w sytuacyi.
Usiedliśmy w trzcinach, zachowując jak największy spokój. Dokoła panowała cisza, przerywana tylko miarowym pluskiem fal rzecznych, uderzających o brzegi. Nic nie mówiąc, rozmyślaliśmy z niepokojem o najbliższych godzinach, w których miały się zdecydować losy pozostających w mocy bandy jeńców.
Niebawem przez gałęzie drzew przedarły się ku nam pierwsze blaski wschodzącego księżyca, i powierzchnia wody zasrebrzyła się wspaniale.
Względna jasność pozwoliła nam baczniej rozejrzeć się w położeniu. Po przeciwnej stronie rzeki widniały nad wodą liczne drobne wysepki, przez co koryto jej zwężało się tu znacznie; po naszej stronie wrzynający się w rzekę półwysep jeszcze bardziej ją zwężał, wobec czego można było wnioskować, że prąd wody w tem miejscu jest niezwykle silny i uniemożliwiający przeprawę nawet dla koni.
Siedząc w trzcinie, wygniecionej dosyć szeroko, mieliśmy przed sobą zatokę, po lewej ręce półwysep, a po prawej łagodnie wznoszący się brzeg. Poza nami był gęsty i wysoki las.
Zbyt długie i nużące wyczekiwanie zniecierpliwiło nas, i przyszedłem do wniosku, żeśmy się ulokowali w niewłaściwem miejscu. Tego samego zdania był i brat Hilario, bo po długotrwałem milczeniu mruknął:
— Gdyby nie pewność, że Daya powiedziała mi prawdę, gotówbym uwierzyć, że to nie jest półwysep Krokodyli. Nie mam zaufania do tego miejsca.
— I ja również — rzekłem.
— Dlaczego?
— Trudno określić podobne uczucie; jest ono identyczne z owem pierwszem wrażeniem na widok jakiejś twarzy, która nam się nie podoba, budząc w nas niechęć z niewytłómaczonej przyczyny.
— Tak. To ustronie budzi i we mnie jakąś odrazę.
— A przytem niedogodne jest do naszych celów. Ani tu podkraść się którędy, ani jak napaść, ani ukryć się gdziekolwiek...
— Dlatego też wyniesiemy się stąd i poszukamy sobie odpowiedniejszego punktu oparcia.
— I uczyńmy to jak najprędzej, bo gdyby bandyci przybyli zaraz, spostrzegliby nas natychmiast. Jedyną dla nas kryjówką byłaby gęstwina drzew. Wszakże skierują się oni przedewszystkiem tutaj, a wówczas my, nie mogąc tego miejsca należycie wyzyskać w celach napaści, wpadniemy sami w ich ręce.
— Cóż więc czynić?
— Poszukajmy sobie innego schroniska, ale tak, by się zbytnio nie oddalać od półwyspu.
Na lewo ku południowi czerniała nieopodal zwarta grupa drzew, w których gęstwie spodziewaliśmy się znaleźć wygodną kryjówkę. Skierowaliśmy się ku niej i istotnie znaleźliśmy tu niezwykle wygodne oparcie dla dalszej obserwacyi okolicy. Miejsce to z trzech stron było osłonięte roślinnością, a z czwartej, zupełnie otwartej, można było doskonale widzieć, co się dzieje na półwyspie. Jedna tylko okoliczność niebardzo się nam podobała, mianowicie — z tej strony było zadużo światła od księżyca. Bądź co bądź, o lepszy punkt byłoby trudno.
Usadowiliśmy się tu i w niezwykłem podnieceniu oczekiwaliśmy przybycia bandy opryszków — niestety daremnie.
— A może zmienili swój plan pierwotny i nie przybędą tutaj — zauważył estancyero. — Jeśli tak, to szkoda naszego trudu.
— To niemożliwe. Wszak umówili się, że czekać będą tu, na tym półwyspie, na posłańca, muszą więc tutaj przybyć pierwej czy później.
— Ba, ale kiedy?
— Może nad ranem. Przypuszczam, że w nocy boją się zapuszczać w te niebezpieczne, bagniste miejsca, tembardziej, że mają z sobą uprowadzone konie i może bydło, które przecież bardzo trudno przeprawić przez rzekę, zwłaszcza w tem miejscu, gdzie woda jest rwąca.
— Słuszna uwaga.
— Wogóle nie sądzę, aby zechcieli przeprawiać się przez rzekę wpław. Wszak mają swoich koni pięćdziesiąt, a doliczmy do tego skradzione, również w liczbie pięćdziesięciu, no i woły, jeśli ich jeszcze nie pozarzynali. To wszystko można najłatwiej przeprawić na promie lub tratwie. Czy znany tu jest ten sposób przeprawy?
— Owszem. Tutejsi mieszkańcy zbijają tratwy z kloców nieociosanych lub z belek i tarcic. Na południu drzewo jest bardzo drogie, więc przedsiębiorcy robią na spławie jego znakomite interesy.
— Taka tratwa byłaby dla tych bandytów najlepszym i jedynym środkiem do przeprawienia żywego swego łupu przez rzekę.
— Ba, ale skąd ją wezmą? czy flisacy zechcą im jej pożyczyć?
— Za pieniądze... a nawet pod przymusem. Tratwa przecie zależna jest od prądu rzeki, i gdy prąd zbliży ją do brzegu, nietrudno będzie bolarzom zmusić flisaków do posłuszeństwa pod grozą karabinów. Gdyby zresztą draby nie potrafili sobie poradzić w tym wypadku, musiałbym ich uważać za wielkich niedołęgów.
Zaledwie dokończyłem tych słów, gdy nagle o pierś moją uderzyła strzała i opadła mi na kolana. Wziąłem ją do ręki i, ku wielkiemu przerażeniu swemu, stwierdziłem, że jest zupełnie taka, jakie widziałem w chacie Indyanina.
— Co się panu stało? — zapytał estancyero, spostrzegłszy przestrach na mej twarzy.
— Kładźcie się wszyscy natychmiast na ziemię! — rozkazałem, — natychmiast!
I przyległem twarzą do ziemi, towarzysze zaś moi poszli za moim przykładem.
— Co to było? — pytał szeptem brat Hilario.
— Ktoś do nas strzelił.
— Nie słyszałem.
— Oczywiście, bo strzały słyszeć nie można.
— Dios! Strzała? może zatruta?... gdzie?
— Proszę zobaczyć! — odrzekłem, podając mu grot indyjski.
— Cielo mio! — szepnął przerażony. — Czy trafiła pana?
— Trafiła, ale nic mi nie będzie, bo utknęła w skórzanej kurtce.
— Czy jest pan pewien, że nie zadrasnęła ciała?
— Jestem o to spokojny, bo mam na sobie podwójne ubranie z wyprawionej na sposób indyjski skóry, i stanowi ono niejako pancerz przed strzałami.
— Co za szczęście! Gdyby nie to, byłbyś pan w tej chwili już nie żył. Muszę zaraz zapobiedz dalszej strzelaninie.
— Czy zechcą jednak usłuchać pana?
— To strzelał nie kto inny, jak tylko Piotr Aynas; poznaję to po strzale. Zaraz mu tego zakażę. Niebezpieczny człowiek! Nie przypuszczałem, aby był skory strzelać do ludzi, którzy mu nic złego nie zrobili. Gdyby był trafił w kogo innego, byłaby śmierć.
Rzekłszy to, włożył palec do ust i gwizdnął przytłumionym głosem, naśladując dżdżownika.
— To hasło? — zapytałem.
— Tak. Teraz wie już, że strzelał do przyjaciół. Wszyscy jego znajomi znają to hasło. Gdy go nie zastaną w domu, wówczas wołają w ten właśnie sposób.
— Sądzi brat dobrodziej, że Indyanin przybędzie tutaj?
— Niezawodnie. Przeląkł się zapewne, usłyszawszy moje gwizdnięcie, że uśmiercił kogoś z przyjaciół.
— Gdzieby się teraz ukrywał? — pytał estancyero.
— Oczywiście tu gdzieś, od strony otwartej. Zobaczył nas zapewne w świetle księżyca. Słuchajcie! Po przeciwnej stronie bagna rozległo się takie sam o gwizdnięcie, ale tak ciche, jakby ów ktoś gwiżdżący obawiał się, by go gdzieś dalej nie słyszano.
— lndyanin?
— Tak.
— Proszę mu odpowiedzieć również pocichu, bo zbóje są niedaleko.
— Skąd pan to przypuszcza?
— Stąd właśnie, że Indjanin gwizdnął tak cicho. Poznał przyjaciela i nie chce go zdradzić przed opryszkami.
— Istotnie słuszny wniosek.
— Niech brat gwizdnie stojąc, aby Indyanin mógł go odrazu poznać z odległości.
Braciszek wstał i gwizdnął przytłumionym głosem, poczem natychmiast spostrzegliśmy o pięćdziesiąt przeszło kroków przed nami wysuwającą się z cienia drzew postać.
Dobry to musiał być strzelec — pomyślałem, — skoro z takiej odległości strzała jego dosięgła swego celu.
— Idzie — rzekł braciszek. — Ciekawy jestem, co go spowodowało do słania nam śmiertelnych pocisków. Nie ma on zbrodniczych popędów i strzelał chyba tylko z czyjegoś nakazu... Choć i to nie zmniejsza jego winy w danym wypadku.
Między nami a Indyaninem znajdowało się bagno, które szybkim krokiem okrążył i stanął przed nami w pokornej, a mocno zakłopotanej postawie.
— Skąd ci to przyszło do głowy strzelać do ludzi, Petro? — zapytał surowo zakonnik.
— Nie wiedziałem, że to czcigodny brat — rzekł wylękniony.— Czy trafiłem?
— Tak.
— Dios! Jestem mordercą!
— Na szczęście, jeszcze nie, bo człowiek, w którego strzała trafiła, nosi skórzane ubranie...
— Skórzane ubranie? a więc jest to...
Zaciął się nagle.
— Coś chciał powiedzieć?
— Nic, już nic... Jestem mocno przelękniony.
Wiedziałem, co chciał powiedzieć i dlaczego się wstrzymał. Zafrapowała go wzmianka brata Hilaria o skórzanem mojem ubraniu. Wiedział już zatem coś o mnie, i to zapewne od bandytów, którzy prawdopodobnie znajdowali się w pobliżu. Nie przypuszczał zaś, że się znajduję w towarzystwie uwielbianego przez siebie zakonnika, że więc jestem niejako pod osłoną jego powagi.
Brat Hilario nie domyślił się przyczyny zalęknienia Indyanina, więc pytał:
— Jesteś przelękniony? Ale to wcale nie uratowałoby sennora, którego dosięgła twoja strzała. Piotrze, Piotrze! Ktoby się był spodziewał, że zdolny jesteś popełnić morderstwo!
— Wielebny dobrodzieju! Wymówka twoja jest bardzo bolesna... obraża mię ona...
— Jakto? więc nie strzelałeś do nas?
— Strzelałem, ale nie wiedząc o tem, że tu są ludzie.
— A za kogóż nas wziąłeś?
— Za małpy...
Wymówka ta miała swoje usprawiedliwienie, gdyż w Uruguayu jest mnóstwo małp.
— Małpy? — powtórzył Hilario, — nas wziąłeś za małpy? Nie gadajże głupstw, Piotrze!
— Niepewne światło księżyca zwiodło mię... Siedzieliście razem, jak to mają we zwyczaju małpy... Zresztą... proszę mówić ciszej...
— Dlaczego?
— Bo, bo... w nocy nie jest bezpiecznie mówić tu głośno...
— Są w pobliżu jacy ludzie?
— Ludzie... nie; ale przed kilku dniami przybłąkała się tu para ogromnych jaguarów, a wielebny dobrodziej wie dobrze, jak trzeba być ostrożnym w takiem sąsiedztwie. Tylko ja i moja Daya możemy się ich nie obawiać...
— Nie boję się ich i ja również.
— Wiem, ale towarzysze dobrodzieja mogliby się znaleźć w niebezpieczeństwie, i dlatego proszę zachować ciszę, aby nie zwabić tych bestyj.
Z tych słów zrozumiałem, o co chodziło przebiegłemu Indyaninowi. Bez wątpienia był w porozumieniu z bolarzami, ale, żywiąc przyjaźń dla braciszka, nie chciał zdradzić tak jego, jak i ich, — wymyślił więc na poczekaniu bajkę o jaguarach.
— Może tu przyjść do nas jaguar ze swoją towarzyszką — rzekł brat Hilario; — nie boimy się ich wcale... Ale też słuszną jest twoja rada, abyśmy nie byli zbyt głośni. Usiądź; muszę cię o coś zapytać.
Zakłopotany Indyanin spojrzał na nas i rzekł do zakonnika:
— Może nie tu?... lepiej gdzieindziej... Tu niebezpiecznie.
Wywnioskowałem, że chciałby nas stąd usunąć ze względu na grożące nam od opryszków niebezpieczeństwo, ale usunąć tak, byśmy się tego nie domyślili.
— Nie, Piotrze! zostaniemy tutaj — odparł brat Hilario, nie domyślając się intencyi Indyanina.
— Znam miejsce o wiele dla was bezpieczniejsze — próbował namówić go Indyanin.
— Niepotrzeba; tu nam dobrze. Skąd wracasz?
— Z polowania.
— Nie kłam, Piotrze. Nie widzę zdobyczy... Zdarzyłoby ci się chyba poraz pierwszy w życiu, że wracasz do chaty z próżnemi rękoma.
— Upolowałem trochę, ale zostało tam... — i wskazał w stronę, skąd przybył.
— Tak? A dlaczego wyszedłeś z domu o tak późnej porze?
Słuchając tej indagacyi, pomyślałem sobie, że poczciwy zakonnik mógł być znakomitym członkiem zgromadzenia w klasztorze, a nawet doskonałym myśliwym, ale do prowadzenia śledztwa nie zdradzał najmniejszych zdolności, zwłaszcza w tym wypadku. Zanadto ufał Indyanom. Jakkolwiek Piotr Aynas nie żywił dla nas zamiarów nieprzyjaznych, o czem byłem święcie przekonany, ale też nie chciał zdradzić naszych przeciwników, z którymi był już w porozumieniu, zanim poznał bliżej okoliczności, łączące ich z naszą sprawą, — więc usiłował nas obałamucić, co mogło mu się udać z poczciwym braciszkiem, który formalnie kładł mu w usta gotowe odpowiedzi, ale nie udałoby się ze mną. Do tego lisa trzeba się było wziąć inaczej, więc postanowiłem wybadać go sam. Pociągnąłem więc nieznacznie brata Hilaria za rękaw, aby mi nie przeszkodził wziąć w swe obroty Indyanina, i wtrąciłem:
— Za pozwoleniem... może ja się tem zajmę.
— Bardzo chętnie — odparł zakonnik.
Indyanin jednak, spojrzawszy na mnie podejrzliwie, zaprotestował:
— Nie mogę się z tem zgodzić, abym miał dawać odpowiedzi obcemu mi człowiekowi.
Przy tych słowach spojrzał na mnie nieufnie, i na twarzy jego, oświetlonej promieniami księżyca, przewinął się wyraz przebiegłości. Od kilku minut obserwowałem go. Nie miał tak odrażającej powierzchowności, jak jego małżonka Daya. Zresztą nawet nie można go było porównywać z tamtym potworkiem. Był to mężczyzna wzrostu średniego, barczysty i muskularny. Głowę miał krótko ostrzyżoną i nie nakrytą; plecy tylko i biodra okryte były jakimś łachmanem; na nogach nie miał nic. Uzbrojenie jego składało się z noża, rury do wyrzucania strzał i kołczanu, wiszącego na sznurku u pasa.
Zrozumiałem, iż człowiek ten nie chciał wdawać się ze mną w rozmowę, będąc pewny, że go podejdę. Tembardziej utwierdziło mię to w przekonaniu, że jest on w porozumieniu z bolarzami, którzy niezawodnie ostrzegli go, aby się miał na baczności głównie przedemną.
— Czyżbyście mieli nieczyste sumienie, Petro Aynas, że się boicie mówić z obcymi ludźmi? — zapytałem.
— Gdybym miał sumienie nieczyste — odrzekł, — to obawiałbym się przedewszystkiem wielebnego brata, jako duchownego.
Ta odpowiedź dowodziła, że Indyanin był nietylko chytry, ale i dowcipny.
— Jeżeli więc nie obawiacie się mnie, co was skłaniać może do tego, że unikacie ze mną rozmowy? Nieufność ta budzić może jedynie wzajemną nieufność i podejrzenie...
— Jestem człowiekiem uczciwym.
— Dotychczas nie wątpiłem o tem. Gdzie wasza chata?
— Niedaleko stąd.
— Może więc pozwolicie, abyśmy u was zanocowali?
— Nie, sennor! to niemożliwe! — odparł stanowczo.
Z tej kategorycznej odmowy domyśliłem się, że w nocy ma mieć w chacie jakieś odwiedziny, prawdopodobnie bolarzy.
— Dlaczego nam odmawiacie gościnności? — zapytałem. — Brat Hilario mówił mi wiele o was, i sądziłem, że jesteście gościnni.
— W mojej chacie łatwo o febrę.
— Ee, nie boję się febry.
— Chwyciłaby pana niezawodnie, bo pan w tym kraju obcy.
Znowu więc wygadał się niebacznie.
— Skąd wiecie, że jestem obcokrajowcem?
Nie stropił się tem pytaniem i odrzekł:
— Wygląda sennor na obcego.
— Muszę zauważyć — rzekłem, — że macie bardzo kiepski wzrok. Ale mniejsza o to. Ponieważ nie pozwolicie zanocować w waszej chacie, musimy oczywiście znaleźć sobie inne na nocleg miejsce. Znacie okolicę dobrze, nieprawdaż?
— Znakomicie! Mogę panom wskazać wygodne schronienie nieco dalej, w górę rzeki.
— Daleko?
— Możemy tam być za pół godziny.
Nie zdawał sobie oczywiście wcale sprawy, jak ważne były dla nas wiadomości, których udzielił, odpowiadając na celowe moje pytania. Doradzał nam schronienie w górze rzeki, a więc można się było domyślić, że nasi przeciwnicy znajdowali się poniżej. Z zapowiadanej pół-godziny mogło się zrobić wielkich kilka godzin. Odprowadziłby nas zadaleko i uniemożliwił zetknięcie się z bolarzami, którzy tymczasem mogli się spokojnie przeprawić przez rzekę.
— Możebyśmy się wybrali tam zaraz? — zapytał. — Już późna noc.
— Jeszcze się tu zatrzymamy, bo chciałbym do wiedzieć się niektórych rzeczy. Czy długo polowaliście?
— Bardzo długo.
— Kiedy wyszliście z chaty?
— Raniutko.
— Ale od tego czasu byliście w domu kilka razy?
— Nie byłem wcale.
Tem zaprzeczeniem chciał poczciwiec wykazać swoje „alibi“ na wypadek, gdyby tego było potrzeba. Widocznie nie przypuszczał, że byliśmy już w jego chacie, a ponadto szczegół, że nie mieliśmy koni, mógł zwrócić jego uwagę.
— Nie wiadomo wam więc, kto był dzisiaj u was? — pytałem dalej.
— Nie. Dowiem się o tem po powrocie.
— Zależy mi bardzo, abym się dowiedział, czy byli dzisiaj w waszym domu ludzie, z którymi chcemy się spotkać.
— Zapytam Dayi i powiem wam o tem. A co to mają być za ludzie?
— Żołnierze.
— Nie było ich u mnie.
— A skądże wiecie o tem, skoro od rana niebyliście w domu?
— Wiem z góry, bo chatka moja jest tak ukryta, że znaleść ją bardzo trudno. Zresztą zapytam Dayi.
— Tak, tak, zapytajcie. Czy znane wam są nazwiska Monteso i Cadera?
— Nie. Ale dlaczego mię pan o to wszystko pyta?
— Na wiadomościach tych bardzo mi zależy. Alem się już dowiedział, co mi potrzeba, i tylko proszę mi odpowiedzieć na jedno jeszcze pytanie, a mianowicie, kto wam kazał strzelać do człowieka, który nosi skórzane ubranie?
— Nikt mi tego nie nakazał. Stało się to tylko wskutek pomyłki... Proszę mi wierzyć.
— Wierzę i nie mam do was żalu, żeście mię chcieli uśmiercić.
— Więcej nie ma pan nic do zapytania?
— Skończyłem.
— Więc chodźmy, bo już bardzo późna pora.
— Dobrze; pójdziemy tam, gdzie nam radzicie, ale chcielibyśmy przedtem kupić od was zdobycz, którąście dziś upolowali. Nieźle wam za nią zapłacimy.
— Nie mogę jej sprzedać, sennor — odparł z zakłopotaniem.
— Dlaczego?
— Bo to mięso nie dla was; europejczycy nie jedzą świnek wodnych.
— A któż wam powiedział, że jestem europejczykiem?
— Przecie to można odrazu poznać.
— Mój kochany Petro! zadziwiacie mię bystrością swego wzroku, przed którym żadnych tajemnic niema. Chcę nabyć świnkę wodną; czy sprzedacie mi ją?
— Sam potrzebuję mięsa — odparł po krótkim namyśle.
— Jest was tylko dwoje — rzekłem — i nie zjedlibyście całej świnki, która waży co najmniej centnar. Zresztą odstąpcie nam tylko część; wszakże byłoby wam chyba przykro, gdyby życzliwy wam brat Hilario cierpiał głód.
— Tak, ale mogę wam dać ryb, których Daya nałowiła. Mięso świnki nie dla wielebnego dobrodzieja.
— A jednak żądam od was, abyście tu natychmiast przynieśli ową zwierzynę.
— Ha, jeżeli już chcecie koniecznie, to pójdę zaraz i wkrótce wrócę.
To rzekłszy, oddalił się szybko.
— Nigdybym się nie spodziewał po tym człowieku — zauważył do mnie brat Hilario, — że chce nas okpić.
— Ale w dobrej wierze — odparłem, — dla naszego dobra. Nieprzyjaciele nasi znajdują się niedaleko stąd, na lewo od nas.
— Skąd pan wie o tem?
— Powiedział mi to Indyanin.
— Kiedy? Nie słyszałem.
— Pytania moje były tego rodzaju, że z odpowiedzi wysnułem wszystko, co mi potrzeba. Petro nie zabił świnki.
— Więc sądzi pan, że skłamał?
— Z pewnością. Zresztą zobaczy brat dobrodziej, że wcale nam jej nie przyniesie.
— Przecie jednak musi się czemś usprawiedliwić.
— To też wymyśli nową bajkę; wróci i powie nam naprzykład, że w pobliżu jest jaguar.
— W takim razie posądziłbym go, że jest stronnikiem naszych wrogów.
— Tak jest, i naszym również na razie. Waha się tylko, na którą stronę się przechylić... kto da więcej za usługi.
— Bolarze z pewnością obiecali mu złote góry, więc chętnie będzie im służył.
— I ja tak sądzę. Aby jednak i nasza szala nie była zbyt lekką, użyję groźby...
Przy tych słowach spostrzegłem wracającego Indyanina, więc zamilkliśmy.
Stało się, jak przypuszczałem. Nie przyniósł ze sobą nic, a na moje pytanie, gdzie zwierzyna, odrzekł, udając niezwykły przestrach:
— Sennor, nie myliłem się, ostrzegając was przed niebezpieczeństwem; jaguar kręci się w pobliżu.
— Ależ nic nas nie obchodzi jaguar! Dlaczego nie przynieśliście świnki?
— Bo mi ją zjadł ten drapieżnik, i cieszę się nawet z tego, gdyż zgłodniały byłby napadł na nas niezawodnie. Dla pewności jednak uciekajmy stąd coprędzej!
— Niema potrzeby uciekać. Jaguar twój obżarł się świnią i będzie teraz spał przez całą noc spokojnie.
— Ba, ale i samica jego jest tu niedaleko.
— Zapewniam was, że jaguar był o tyle uprzejmy, iż podzielił się zdobyczą ze swoją małżonką.
— Pan jesteś naprawdę zuchwały!
— Nie dowodzi to zuchwalstwa, tylko... nie dam się nastraszyć wówczas, gdy niema żadnego niebezpieczeństwa.
— Jak pan chce — mruknął, siadając niechętnie; — ja umywam ręce, jeżeli stanie się nieszczęście... A stanie się ono, jeśli natychmiast nie opuścimy tego miejsca.
— Owszem, możemy pójść stąd zaraz, ale nie w górę rzeki, lecz w dół, gdzie możemy znaleźć nietylko nocleg, ale i wyborną wieczerzę.
— Gdzie? u kogo?
— U majora Cadery.
— Nie rozumiem pana.
— To bardzo możiiwe, ale zato ja was dobrze rozumiem, Piotrze Aynas! Jesteście naprawdę złym i niegodziwym człowiekiem!
— Ja? a to skąd panu przyszło nazywać mię niegodziwym człowiekiem?
— Z powodu waszego kłamstwa.
— Myli się sennor! Kłamliwe słowo nigdy z ust moich nie wyszło.
— Tak? A czy nie mówiliście przed chwilą, że was cały dzień w domu nie było, chociaż tam byliście?
— Ani na chwilę do chaty przez cały dzień nie zajrzałem.
— Nawet wówczas, gdy major przysłał po was swego posłańca?
— O tem nic nie wiem — odparł zaniepokojony.
— Przypomnijcie sobie! Był u was człowiek z długą lancą. Wyszliście z nim, aby Daya nie słyszała, co będziecie ze sobą mówili.
— Sennor... ja... ja nic o tem nie wiem... Nie byłem w domu od rana.
— Przypomnijcie sobie dobrze, czy nie byliście na krótko przed zmierzchem, gdy wasza żona przyszła z rybami. Samiście je spuścili do kałuży.
— Sennor!...
— No! zapomnieliście o tem?
— Nie byłem w domu... nie widziałem żadnych ryb.
— A jednak obiecywaliście nam je w miejsce świnki.
— Tak... żartowałem tylko...
— Bądźcie jednak na przyszłość ostrożniejsi w odpowiedziach.
— Żadnej nieostrożności nie popełniłem... nic ważnego nie powiedziałem...
— Owszem, powiedzieliście nam, że major Cadera rozłożył się obozem w pobliżu nad rzeką.
— To nieprawda!
— Ba! ja twierdzę inaczej. Powiedzieliście również, że bolarze będą tej nocy w waszej chacie, a ponieważ chcecie uchronić nas przed ich napadem, radziliście nam przenieść się stąd w bezpieczne miejsce. Czyż nie tak?
— Nie!
— Możecie mię okłamywać spokojnie, bom tu obcy; ale czy godzi się okłamywać również duchowną osobę, brata Hilaria?
— Ja... ja nie mogę inaczej...
— Owszem, człowiek uczciwy nietylko może, ale powinien mówić zawsze prawdę.
— Nie, nie! Ja nic nie wiem... Dajcie mi już raz spokój!
— Utrzymujecie więc, że wszystko, coście powiedzieli, jest prawdą? Dobrze. Pamiętajcie jednak, że zależnie od tego pozwolę sobie postąpić z wami w odpowiedni sposób. Ostrzegam was poraz ostatni!
— Nie ma pan przed czem ostrzegać, bo powiedziałem prawdę co do słowa.
— Dobrze! Czy widzieliście już kiedyś coś podobnego? — zapytałem, pokazując Indyaninowi rewolwer.
— Widziałem, sennor!
— Otóż strzeżcie się, bo...
— Pan mi grozi... Ale brat Hilario nie pozwoli zrobić mi krzywdy...
— Owszem, pozwoli, boście go okłamali, zarówno, jak i mnie.
— Pomimo to, nie zlęknę się pańskiego rewolweru. Moja broń groźniejsza od niego!
— Dotychczas tak — — — ale teraz już nie!
Między jednem a drugiem zdaniem szarpnąłem go za szmatę, która mu była pasem, i odrzuciłem ją na stronę wraz z nożem oraz kołczanem, napełnionym zatrutemi strzałami.
— Senn...!
Porwał się z miejsca, by pochwycić wydartą mu broń, ale w tym momencie powaliłem go na ziemię i przygniotłem kolanami.
— Puść go, sennor, bo się udusi! — wołał brat Hilario, biorąc mię za rękę.
— Nic mu się nie stanie.
— Puść! ręczę za niego. Nie zamierzał przecie względem nas nic złego.
— Cenię bardzo twoją porękę, bracie Hilario, ale przyjąłem za zasadę sam sobie zapewniać obronę przeciw wrogom.
— Ba, ale możesz to pan uczynić, nie dusząc tego biedaka.
— Powiedziałem, że nic mu złego nie uczynię, tylko zwiążę ręce na grzbiecie... a właściwie uczyni to sennor Monteso.
Rzekłszy to, zwróciłem się do estancyera:
— Proszę, oto moja chusteczka!
I przyłożyłem lufę rewolweru prawie do nosa Indyaninowi, Monteso zaś związał mu tymczasem ręce w tyle.
— Ratujcie, bracie Hilario! — błagał Indyanin, nie mogąc oprzeć się przemocy. — Ten europejczyk to okropny człowiek.
— Skąd wiesz, że jest on europejczykiem?
— Tego nie mogę powiedzieć.
— Czy przysiągłeś komu, że tego nie wyznasz?
— Nie przysięgałem, ale dałem słowo.
— Nie powinno się dotrzymywać słowa w sprawach niesłusznych i zbrodniczych.
— Wiem jednak, że ten cudzoziemiec jest mordercą, złodziejem i rabusiem.
— To wszystko kłamstwo.
— Chciał podstępnie wydać Uruguay w ręce Brazylii.
— Powtarzam ci, że to kłamstwo. Czyżbyś wierzył tym opryszkom więcej, aniżeli mnie?
— Nie mieli oni powodu mówić mi nieprawdę. Zresztą sam brat dobrodziej dał się podejść temu człowiekowi.
— Mylisz się. Cudzoziemca tego znam lepiej, niż ciebie. Zamierza on zwiedzić kraj i czas jakiś spędzić wśród Indyan. Jest im życzliwy i wiezie dla nich podarki. Okłamano cię bezczelnie, Piotrze Aynas. Ci właśnie, którzy tyle głupstw napletli tobie o nim, są zbójami i mordercami.
— Czy to być może?
— Wiesz przecie, Petro, że nie kłamię. Wszak są to wszystko jeźdźcy? nieprawdaż?
— Tak. Było ich około pięćdziesięciu i prowadzili z sobą dużo koni luzem.
— Otóż te właśnie konie zrabowali oni rancherowi, spaliwszy mu przedtem dom i całe mienie.
— To zbrodnia, wołająca o pomstę!
— Tak, mój drogi. Czy zbóje ci mieli ze sobą jeńców?
— Z początku mieli tylko dwóch, ale dzisiaj przyprowadzili więcej.
— Owóż ci dwaj pierwsi to brat i syn tego oto sennora, który siedzi koło mnie. Ujęto ich, by wymusić bardzo wysoką sumę okupu. Tego cudzoziemca zaś schwytali również i bez żadnego powodu chcieli rozstrzelać. A dokonaliby tej zbrodni, gdyby się im nie wywinął. Są to więc najpospolitsi złoczyńcy, i ścigamy tych łotrów, by wydrzeć z ich rąk nieszczęsnych jeńców.
— I brat czcigodny bierze udział w pościgu?
— Tak, Piotrze!
— Teraz cała sprawa przedstawia mi się inaczej. Wierzę, iż ten cudzoziemiec jest człowiekiem uczciwym i że jeńcy również nie są wcale zbrodniarzami, gdyż czcigodny i świątobliwy brat nie spieszyłby z pomocą złoczyńcom.
— Czy więc nabrałeś teraz do nas zaufania.
— Tak. Rozwiążcie mi ręce. Jestem na wasze usługi.
— Nie przedsięweźmiesz więc przeciw nam nic złego?
— Przyrzekam, iż będę wam przyjacielem i uczynię wszystko, czego ode mnie zażądacie.
— No, dobrze. Jesteście wolni — rzekłem, rozwiązując Indyaninowi ręce.
Podniósł się, podał mi dłoń przyjaźnie i rzekł:
— Dziękuję, sennor! Strzelałem do pana bez skutku, a pan znowu omal mię nie zadusił, rachunek więc między nami wyrównany.
— O, jeszcze nie! Wyście mię chcieli uśmiercić naprawdę, a ja was chwyciłem za gardło jedynie w tym celu, byście nie wołali o pomoc.
— Jeżeli więc winienem co jeszcze, to proszę o przebaczenie.
— Chętnie przebaczam i mam nadzieję, że naprawicie błąd przedewszystkiem stwierdzeniem, że major istotnie znajduje się niedaleko.
— Stąd o dziesięć minut drogi.
— Czy rozstawił straże?
— Tak.
— Ale patroli nie wysyła?
— Nie. Dopóki nie posłyszą mego sygnału, możemy być pewni, że nie będą nas prześladowali.
— Skoro więc jesteśmy tu bezpieczni, powiedźcie nam, w jaki sposób ci zbóje pozyskali was do swych usług.
— Był u mnie w tym celu przed tygodniem pewien sennor i pytał mię, czy niema tu w pobliżu promu.
— Na cóż mu była potrzebna ta wiadomość?
— Nie wiem. Zapytywał, czy znam dobrze okolice nadrzeczne, a gdy potwierdziłem, dopytywał się dalej, czy tędy nie płyną tratwy i w którem miejscu prąd zbliża je najbardziej do brzegu.
— Czy jest tu takie miejsce?
— Jest. Poniżej stąd woda rwie tak wartko, że przeprawa tamtędy możliwa jest tylko we dnie, i dlatego spóźnieni flisacy zatrzymują się przed owem miejscem zwykle u brzegu aż do dnia.
— Czy przystań ta jest niedaleko stąd?
— Niedaleko. Właśnie w owem miejscu obozują teraz bolarze.
— Czy ma ono jaką nazwę?
— Tak. Obok jest półwysep, który się nazywa Peninsula del Jacare[3].
— Nie „del Crocodilo“?
— Półwysep Krokodyli znajduje się powyżej.
— Hm, więc zaszło nieporozumienie, bo myśmy słyszeli, że zbóje zatrzymają się na Peninsula del Crocodilo.
— Widocznie ten, który tak objaśniał, brał za jedno obydwa te półwyspy.
— To szczególne, że dwie miejscowości, sąsiadujące prawie z sobą, nazywają się tak podobnie.
— Peninsula del Jacare wciska się daleko ku środkowi rzeki, a w zatoce znajdują się całe gromady aligatorów. Półwysep zaś Krokodyli nazywa się tak dlatego, że jest bardzo wązki i swym kształtem przypomina tę bestyę.
— Ale półwysep ten połączony jest z jakąś tajemnicą, i wy wiecie o niej?
— Skądże panu to wiadomo?
— Mówiono mi, że o owej tajemnicy niebardzo chętnie wspominacie.
— Tak, i mam swoje powody, by jej nie zdradzić przed nikim.
— Ja zaś nie chcę się wdzierać w niczyje sprawy, i obecnie idzie mi o tamten drugi półwysep. Czy wiecie, w jakim celu ów obcy człowiek dopytywał przed tygodniem o flisaków?
— Tak, ale dowiedziałem się o tem dopiero dzisiaj.
— A przez ten cały czas nie zaszło tu nic ważniejszego?
— Nie. Dopiero dziś rano przybył znowu ów człowiek na koniu, tak zmęczonym, że biedna szkapa ledwie na nogach się trzymała. Puścił ją więc na paszę, a usiadłszy na brzegu rzeki, przypatrywał się tratwom i statkom, które przepływały tamtędy.
— Czy mówił wam co?
— Opowiadał, że Latorre wyśle wkrótce oddział konnicy, która w tem miejscu musi się przeprawić przez rzekę. Oddział ten prowadzi jakoby ze sobą bardzo ważnych jeńców. Prosił mię też, abym uczynił, co będę mógł, dla ułatwienia tej przeprawy i miał na oku całą okolicę ze względu na bezpieczeństwo wojska.
— I zgodziliście się na to?
— Nie zgodziłem się, bo mię to nic nie obchodziło. Zresztą byłem zmęczony i poszedłem do chaty odpocząć. Ale po południu przyszedł do mnie żołnierz z wezwaniem, abym się stawił przed majorem, który rozłożył obóz na półwyspie Aligatorów. Skoro tylko przybyłem, dał mi sztukę złota i polecił, bym uważał na okolicę, a w razie ukazania się tu jakich podejrzanych ludzi, miał ich na oku.
— A kto wam kazał strzelać do mnie?
— To nie major; kto inny wydał mi takie polecenie... Opowiadał mi, że jeden z jego ludzi podsłuchał jakichś włóczęgów, którzy mieli zamiar poszukiwać czegoś na półwyspie Krokodylim.
— Dlaczego jednak zależy wam na tem, aby przeszkodzić takim poszukiwaniom?
— Bo mi to pod pewnym względem nie na rękę.
— Ach, tak? macie co do tego półwyspu jakąś tajemnicę. Rzeka w tem miejscu stanowi granicę, i domyślam się, że jesteście przemytnikiem.
— Mógłbym odpowiedzieć tak lub nie, i nicby panu z tego nie przyszło, bo nie zna sennor tutejszych stosunków. Aby jednak nie podejrzewał mię pan o jakie nieuczciwe sprawy, powiem mu, że tajemnicę swoją zachowuję jedynie dlatego, aby nie stracić czegoś, co się na tym półwyspie znajduje.
— A skądże major wie o tej waszej tajemnicy?
— Nad tem i ja się zastanawiałem. Bardzo możliwe, że wygadałem się z czemś nieopatrznie przed jego posłańcem, a reszty sam się domyślił.
— Czy i o mnie mówił major, że należę do owych włóczęgów?
— Tak, i objaśnił, że sennor jest ich hersztem i że zna pan moją tajemnicę ze szczegółami. Major opisał mi pańską osobę tak dokładnie, że poznałem pana odrazu, pomimo nocy. Mówił mi też major, że jeden z pańskich towarzyszów będzie ubrany po zakonnemu; nie wiedział tylko, ilu ludzi będzie pan miał z sobą. A przybycia pańskiego spodziewał się najdalej jutro lub pojutrze.
— Sprytny jest ten opryszek! Zmyślił bajkę, aby was wrogo dla mnie usposobić, na wypadek, gdybym go ścigał.
— Teraz to i ja tak myślę. Dziś przez cały dzień chodziłem od jednego półwyspu do drugiego, nasłuchując jeńców i wypatrując, czy się nie zjawią owi zapowiedziani przez majora zbóje. Będąc na półwyspie Krokodylim, spostrzegłem was w świetle księżyca i poznałem w panu owego herszta bandy włóczęgów, która zamierzała mię obrabować, a przytem na rzecz Brazylii pomagała jakoby zdrajcom ojczyzny.
— Jesteście widocznie bardzo lojalnym poddanym.
— Tak, jak powinien być każdy człowiek dla swego kraju, w którym mieszka.
— Nienawidzicie zapewne Brazylię?
— Oczywiście. Przeżyłem tam zresztą straszne lata.
— Wspominaliście o tem majorowi?
— Tak, bo mię wypytywał, do której partyi politycznej należę.
— Hm, przebiegły człowiek z tego majora. Wyzyskał waszą nienawiść do Brazylii przeciw mojej osobie. Ale mówcie dalej.
— Chcąc przedewszystkiem uśmiercić pana, chwyciłem strzałę, a wsadziwszy ją do rury, wycelowałem w samą twarz, ale się przeliczyłem, bo strzała trafiła poniżej, w pierś pańską, i temu tylko zawdzięcza sennor ocalenie. Szczęście pańskie, że się tak stało.
— I wasze szczęście również, bo, zanimbym skonał, was byłaby trafiła moja kula.
— To byłoby niemożliwe, bo przecie sennor nie wiedział, gdzie jestem.
— Owszem. Popatrzcie na ten wązki krzak, który wystaje z trzciny.
— Widzę.
— Tam byłbym wycelował.
— Dios! Z za tego krzaka właśnie strzelałem.
— Wiem o tem; poznałem to z kierunku i świstu waszej strzały. Zresztą i bez tego widziałem was dobrze. Czekaliście chwilę, wypatrując, co się ze mną stanie.
— Istotnie. Widzę z tego wszystkiego, że przed panem trudno się ukryć i trudno cośkolwiek zataić! Pan jesteś strasznym człowiekiem!
— Czy major mówił wam co o mnie?
— Radził mi nadzwyczajną ostrożność przed panem i nazywał go dyabłem.
— Mówił tak, bo dałem mu ku temu powody. A więc nie żałujecie teraz, żeście mię nie uśmiercili?
— Och, to całe szczęście! Przestraszyłem się, słysząc potem znane mi gwizdnięcie, gdyż odrazu przyszło mi na myśl, że skoro z panem jest ktoś z moich znajomych, to oczywiście nie może pan być tym, za kogo go miałem.
— A więc między nami wszystko wyrównane, i teraz możemy przystąpić do rzeczy. Co to za ludzie, których major dzisiaj pojmał?
— Flisacy. Przybyli tu oni wczoraj pod wieczór na tratwie i zatrzymali się u brzegu, aby przeczekać do rana i, skoro świt, przeprawić się przez niebezpieczne wiry.
— Dziwne to, że uciekł się aż do gwałtu, by zmusić ich do swoich celów. Przecie mógł ich umówić dobrowolnie do tego.
— Ba, nie chodziło mu tutaj o zapłatę, lecz o czas. Major nie wie jeszcze, kiedy będzie mógł przeprawić się na drugi brzeg, i dowie się o tem dopiero wówczas, gdy powróci wysłany przezeń dokądś posłaniec. Do chwili więc tego powrotu chciał major flisaków zatrzymać, a że się wzbraniali czekać niewiadomo jak długo, major zatrzymał ich przemocą.
— Czy są wśród flisaków jacy obcokrajowcy?
— Jest dwóch.
— Z jakiego kraju?
— Nie wiem. Rozmawiali z majorem trochę po hiszpańsku, a trochę w innym jakimś języku, którego nie zrozumiałem.
— Jak byli ubrani?
— Na niebiesko, jak marynarze. Jeden miał kapelusz z tak szerokiemi krysami, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem, i właśnie ten stawiał się nabardziej opornie. Obaj zaś bronili się ostro, i wielu bolarzom dostało się od nich.
— Zuchy! Postaramy się ich uwolnić.
— Niepodobna!
— Ech, nie będzie to nawet trudne. Dwóch poprzednich jeńców i ośmiu nowych, to razem dziesięciu; nas jest ośmiu; stanowimy więc razem siłę osiemnastu ludzi, a wy jesteście dziewiętnasty.
— Tak, ja będę dziewiętnasty.
— Sądzę, że damy sobie radę z tymi pięćdziesięcioma drabami, nie przygotowanymi wcale do walki. Wy zaś wcale nie będziecie żałowali swej fatygi...
— O tak! — wtrącił estancyero. — Jeżeli tylko uda się nam uwolnić mego brata i syna, to dostaniecie nie jeden, ale dziesięć dukatów.
— Sennor! istotnie otrzymam dziesięć dukatów? — zapytał Indyanin, a z oczu omal nie posypały mu się iskry.
— Tak, wypłacę wam nawet nie dziesięć, ale dwadzieścia dukatów.
— Ale pod warunkiem — wtrąciłem żywo, — że będziecie się ściśle stosowali do moich wskazówek.
— Zastosuję się, sennor, jak najskrupulatniej.
— Dobrze. Być może, iż wy właśnie odegracie główną rolę w całej tej sprawie i wówczas dostaniecie jeszcze coś na przyczynek. A teraz proszę mi powiedzieć, jak duży jest ów półwysep Aligatorów?
— Ma on szerokości ze dwieście kroków i tyleż długości.
— Czy pokryty lasem?
— Tak, same wysokopienne drzewa; krzaków niema, bo flisacy ciągle wykarczowują je, aby mieć wygodne miejsce na noclegi.
— Gdzie rozstawione są straże?
— U nasady półwyspu stoi czterech, co pięćdziesiąt kroków jeden od drugiego, a więc nikt nie mógłby się tam przedostać niepostrzeżenie... chyba moja Daya; ona potrafi przeczołgać się lepiej od węża.
— I ja to potrafię — odparłem. — Dlatego też sądzę, że...
— Pan umiałby tam się dostać? — przerwał mi Indyanin. — To niemożliwe! Nie uwierzę w to, dopóki nie zobaczę.
— Możesz być pewny, Piotrze, że ten sennor posiada więcej zdolności w tym kierunku, niż twoja Daya — potwierdził brat Hilario. — Wcale nam ona nie będzie potrzebna.
— Czy palą na półwyspie ognie? — pytałem dalej.
— Rozpalają dwa wielkie ogniska, przy których pieką mięso.
— Mięso ze skradzionych wołów. A gdzie umieszczeni są jeńcy?
— Poprzywiązywano ich do drzew, ale w sporej odległości jeden od drugiego, aby się porozumieć nie mogli. O ile wiem jednak, major zamierza umieścić ich na tratwie i postawić podwójną straż, to zaś byłoby dla nas mniej pomyślne.
— Tak z lądu, jak i z tratwy, zarówno trudno ich będzie wydostać, i tylko okoliczności mogą usiłowaniom naszym dopomóc. Aby zaś wywnioskować, jakie to mogą być okoliczności, muszę sam udać się na miejsce w celu zbadania wszystkiego naocznie.
— To niebezpieczne, sennor. Zobaczą pana i pochwycą.
— Bynajmniej. Nie zechce im się chwytać człowieka, który ma dwa rewolwery z dwunastoma kulami.
— Ależ ich jest pięćdziesięciu, a do tego księżyc świeci jasno, i dostrzecby można nawet przemykającego się węża.
— Nie zobaczą mię, pomimo księżyca, bo moje jasne ubranie nie bardzo ostro zarysowuje się na tle trzciny.
— Hm, nie mogę wprawdzie narzucać panu swego zdania, ale radziłbym nie porywać się na to przedsięwzięcie, bo zaszkodzi pan i sobie i jeńcom.
— Dobrze, dobrze. Prowadźcie mię tylko aż do miejsca, skąd można rzucić okiem na półwysep.
— Pan rozkazuje, ja słucham. Ale zrobiłem swoje: ostrzegłem pana.
Moi towarzysze również usiłowali przekonać mię, że zamiar mój jest równoznaczny z szukaniem pewnej śmierci; jednak postanowiłem wykonać go natychmiast. Indyanin, któremu, pomimo wszystko, nie bardzo ufałem, odprowadził mię ku zatoce między półwyspem Krokodylim a Aligatorskim, stąd zaś odesłałem go z powrotem, a sam, ukrywszy się za krzakiem mimozy, począłem się rozglądać wokół. Tratwy po tej stronie nie było, a więc należało jej szukać po stronie przeciwnej. Półwysep wyglądał jak jedna zbita masa roślinności, wyłaniająca się ze zwierciadła wody. Ludzi nie można było dostrzec, tylko światło dwu ognisk przedzierało się ku mnie z pomiędzy drzew i zarośli.
Rozejrzawszy się, spostrzegłem przed sobą dwie ścieżki: jedna prowadziła na prawo wzdłuż brzegu, druga zaś równolegle do tej środkiem krzaków. Wybrałem tę ostatnią, gdyż wydała mi się więcej bezpieczną.
Uszedłem ze sto kroków bez żadnej przeszkody i bez zbytecznej ostrożności, gdyż draby, których już przecie miałem sposobność poznać, byli głusi i ślepi na wszystko i wierzyli tylko w fizyczną swą siłę, nie posiadając zdolności w żadnym innym kierunku.
Nagle postrzegłem o jakie trzydzieści krok ów od siebie jednego z nich, opartego o pień drzewa. Był to pierwszy posterunek.
Odtąd przypadłem do ziemi i począłem się czołgać, mijając kolejno wszystkie straże, rozstawione w taki właśnie sposób, jak opowiadał Indyanin.
Pozostało mi przedostać się jeszcze przez strzeżoną przez nich linię, ale to już było o wiele niebezpieczniejsze i wolałem na razie poczołgać się dalej, aż do drugiej zatoki, gdzie uwiązana była na dwóch linach spora tratwa. Na środku jej stała buda, koło której spostrzegłem dwie postacie. Po chwili jedna z nich skierowała się ku końcowi tratwy, który dotykał brzegu. Domyśliłem się, że ów ktoś chciał wyjść na brzeg, i postanowiłem wykorzystać bezwłocznie tę okoliczność w odpowiedni sposób. Podbiegłem więc szybko ku brzegowi w to miejsce, gdzie stykała się z nim tratwa, i ukryłem się wśród rosnącej tu wysokiej trzciny, czekając z zapartym oddechem na ową postać, by ją schwytać, gdy stąpi na brzeg. W parę sekund stwierdziłem ku wielkiej swej radości, że postacią ową jest... major Cadera we własnej osobie! Wyszedłszy na ląd, przypomniał snadź coś sobie, gdyż zwrócił się do pozostałego na tratwie człowieka i rzekł:
— Jeńców trzeba poprzywiązywać do kloców tratwianych i muszą tak przeleżeć do rana. Ty będziesz miał nadzór nad wartą. Tylko pamiętaj, że gdyby choć jeden z jeńców uciekł, dostaniesz kulą w łeb! Powiedz to również strażom, które taki sam los czeka w razie ucieczki którego z jeńców.
W tej chwili owładnęła mną szalona myśl: a gdyby tak schwytać majora? Z półwyspu nie spostrzeżonoby tego odrazu, bo miejsce, w którem stał Cadera, znajdowało się poza drzewami. Jedynym świadkiem tego wypadku mógł być jedynie ów człowiek na tratwie, ale był on w tej chwili odwrócony od nas i czemś zajęty przy budzie. Nie namyślając się długo, skorzystałem ze sprzyjającej chwili i zerwałem się z ukrycia, jak błyskawica, stając tuż za plecami majora. Obrócił się nagle, i w świetle księżyca ujrzałem twarz jego. Wychudłe jego policzki pokrywała chorobliwa bladość. Wyglądał raczej na poruszającego się trupa, niż na żyjącego człowieka, wobec czego uważałem, że zbyteczne byłoby ogłuszać go uderzeniem pięści, wedle wypróbowanej przeze mnie metody. Major, zobaczywszy mię, oniemiał i z otwartemi usty patrzył przerażony.
Wokamgnieniu zarzuciłem na niego lasso i obezwładniłem bez oporu. Tak przelęknionego człowieka nie zdarzyło mi się jeszcze nigdy widzieć.
— Ani słowa, majorze! — szepnąłem mu do ucha, — gdyż w przeciwnym razie utopię nóż w sercu pańskiem. Widzę, sprawił pan sobie inny surdut... Niestety, muszę go panu popsuć, bo potrzebna mi jest szmata do sporządzenia knebla.
Przy tych słowach oderwawszy majorowi klapę od surduta, zawiązałem mu starannie usta, przyczem nie usłyszałem najmniejszego protestu z jego strony. Dziwiłem się niejednokrotnie później, dlaczego człowiek ten przy spotkaniu ze mną nie bronił się, ani uciekał. Przecie jeden tylko skok na tratwę mógłby go u ratować. Dopiero po skrępowaniu mu rąk lassem i zakneblowaniu ust, gdy mu jeszcze, nakazując spokój, błysnąłem nożem przed oczami, ożywił się nagle, zrozumiawszy swoje smutne położenie, i począł się gwałtownie szamotać. Dla uspokojenia go zmuszony byłem uciec się ostatecznie do radykalnego środka: ukłułem go mianowicie nożem w ramię, puszczając nieco krwi. Nie szło mi tutaj o barbarzyńskie pastwienie się nad bezbronnym, ale o bezpieczeństwo mego życia, gdyż wszelki opór ze strony jeńca zwróciłby wkońcu czyjąkolwiek uwagę i spowodował zgubny dla mnie alarm. Operacya poskutkowała znakomicie, i major, prowadzony przeze mnie, szedł tam, gdzie go ciągnąłem, a mianowicie w przeciwną półwyspowi stronę. Ponieważ jednak trzeba było ominąć rozciągające się tu bagnisko i zmuszony byłem przekradać się ze swym jeńcem w pobliżu obozu, szabla zaś jego pobrzękiwała zdradziecko, więc przeciąłem podtrzymujący ją rzemień i rzuciłem broń w trzcinę. Gdyśmy się jednak zbliżyli o jakie czterdzieści kroków do linii straży, pilnujących półwyspu, major targnął się, chcąc mi się wyrwać, alem go przytrzymał, ostrze zaś noża przypomniało mu znowu o potrzebie posłuszeństwa.
O blizkości obozu świadczyła unosząca się w powietrzu woń przypieczonego mięsiwa, i słyszałem nawet, jak ktoś niedaleko wołał:
— Holla! pieczeń gotowa!
Takie swobodne zachowanie się ludzi, którzy bądź co bądź nie mieli czystego sumienia i mogli spodziewać się lada chwila pościgu za sobą, dowodziło absolutnego braku karności w bandzie. Mogłem więc przypuszczać, że i strażnicy zejdą z posterunków dla wzięcia udziału w wieczerzy. I nie myliłem się. Na ów okrzyk, pobudzający ich apetyt, pobiegli wszyscy czterej do ognisk, przyczem jeden tylko wziął ze sobą swój karabin, towarzysze zaś jego pozostawili broń na stanowiskach.
I oto błysnęła mi nagle myśl, nad którą nie było czasu długo zastanawiać się. Związałem majorowi nogi jego własnym paskiem od szabli, ułożyłem go na ziemi i pobiegłem na półwysep.
Przy ogniskach jeden przez drugiego tłoczyli się ludzie, aby jak najprędzej otrzymać swoją porcyę mięsiwa, przyczem nie zachowywano najmniejszego porządku, ani kolei. Popychania, grubijańskie żarty i przekleństwa jeszcze bardziej utwierdziły mię w przekonaniu, że z tem bezładnem stadem ludzkiem nie bardzo liczyć się trzeba. Dotarłem spiesznie do miejsca, gdzie leżeli jeńcy, i przeciąłem najbliższym dwom więzy, dając znak, by podążyli za mną. Trzeba było śpieszyć się, więc nie miałem nawet czasu spojrzeć im bliżej w twarze, i tylko po chwili, obejrzawszy się, spostrzegłem, że mają ze sobą karabiny; widocznie zabrali je z pod drzew tym strażnikom, którzy się oddalili do ogniska po swoje porcye mięsa.
— Heigh-day! Rue alagria! — szepnął za mną po angielsku i po hiszpańsku jeden z oswobodzonych. — To było znakomite! Widziałem, jak sennor zbliżałeś się do nas, i domyśliłem się odrazu, że jesteś naszym zbawcą. Przy tej sposobności zabraliśmy warcie karabiny. Dokąd idziemy, sir? Kto pan jesteś? Komu mamy być wdzięczni? Zaintrygował mię głos mówiącego, znany mi skądś, ale nie było czasu na gawędy, więc, odwróciwszy się, dałem znak ręką, aby się zachowywał cicho, i tylko zauważyłem, że miał na głowie kapelusz panamski z olbrzymiemi krysami, które pokrywały mu cieniem całe oblicze.
— Cicho teraz! Za mną, a prędko! — szepnąłem.
Dopadłszy do miejsca, gdzie leżał major, przeciąłem mu nożem więzy na nogach, a podniósłszy go z ziemi, pchnąłem naprzód przed siebie.
— Do dyabła! — zauważył ów w kapeluszu panamskim, — toż to generał tych drapichrustów! Niezły połów uczyniłeś, sir. Pomogę ci prowadzić tego draba.
— I chwycił majora pod ramię, podczas gdy ja ująłem go pod drugie. Pośpiech naglił, więc ponieśliśmy niemal draba w kierunku kryjówki, gdzie pozostawiłem towarzyszów. Spostrzegłszy nas trzech i nie poznawszy mię, boć przecie spodziewali się tylko mnie jednego, chwycili za broń. Ale dałem znak ręką i uspokoiłem słowami:
— To ja! nie bójcie się!
— Bogu dzięki! — rzekł braciszek, podbiegając ku nam. — A... a... kogoż to sennor prowadzisz?
— Dwóch jeńców, którzy teraz są wolni, i jednego wolnego, który teraz jest jeńcem.
— To są ci z tratwy — zauważył Indyanin.
— A ten?... cóż to?... major? — zapytał zdziwiony brat Hilario.
— Tak, major — odpowiedziałem. — Zrobił nam zaszczyt i pofatygował się do nas... oczywiście nie dobrowolnie; musiałem go związać i zakneblować mu usta, by się zbyt głośno i szeroko nie wywnętrzał.
— A więc zwyciężyliśmy! — krzyknął estancyero. — Draby muszą nam teraz oddać mego brata i syna wzamian za swego herszta.
— Nie tak głośno, sennor! — prosiłem. — Musimy być ostrożni. Przypuszczam, że bandyci będą poszukiwali tych trzech ludzi, i moglibyśmy tu łatwo być odkryci. Piotrze Aynas, obmyślcie dla nas miejsce, gdziebyśmy mogli bezpiecznie rozłożyć ogień.
— Owszem, jest doskonały zakątek. Chodźmy!
I poprowadził nas przez bagniste, zarosłe trzciną, sitowiem i krzakami wertepy na suchą, okoloną drzewami i zaroślami polankę, gdzie ku wielkiej swej radości spostrzegliśmy nasze konie. Indyanin zaprowadził nas tutaj, gdyż, dowiedziawszy się podczas mojej nieobecności, żeśmy przedtem byli w jego chacie i Dayi powierzyli swoje konie, domyślił się, że nie gdzieindziej, tylko tu właśnie mogła je ukryć najlepiej.
Nowa nasza kryjówka znakomicie nadawała się na obóz. Dookoła polanki wznosiły się olbrzymie drzewa, tworząc swymi konarami i listowiem wspaniały dach nad głowami, dołem zaś naokoło nas gęstwa krzaków stanowiła ściany. W pośrodku polany szemrał niewielki strumyk. Dla ochrony przed zjadliwymi komarami roznieciliśmy ognisko, i zaledwie błysnęły pierwsze jego pło mienie, przystąpił do mnie ów człowiek w panamskim kapeluszu i krzyknął:
— Heavens! Czy to możliwe? pan Charley? Niechże pana uściskam, a prędko, bo serce omal mi z piersi nie wyskoczy.
I zdjąwszy z głowy olbrzymi swój kapelusz, począł mię ściskać tak serdecznie, jakby mi chciał pogruchotać wszystkie kości.
Można sobie wyobrazić, jak miłą niespodziankę sprawiło mi spotkanie w tej puszczy człowieka, który był moim starym, dobrym znajomym. Był to kapitan Frick Turnerstick, słynny niedźwiedź morski, zapalony orator, ongi towarzysz mej podróży do Chin.
Ucieszyłem się niewymownie z tego miłego spotkania. Ale, niestety, nie było czasu na przyjacielską z nim pogawędkę.
— Kapitanie — rzekłem, — proszę siadać. Pogadamy później, gdyż w tej chwili wypada mi załatwić się z ważniejszemi sprawami.
— Ależ naturalnie! — odparł mi, — rozumiem dobrze, że masz pan przed sobą ważniejsze zadanie.
Oczywiście mu siałem przedewszystkiem zająć się majorem, którego przywiązaliśmy do pnia drzewa. Opowiedziawszy pokrótce towarzyszom, w jaki sposób udała mi się sztuka, odjąłem jeńcowi knebel i zagroziłem śmiercią, wrazie, gdyby chciał wołać o pomoc.
— Byłeś już, majorze, w naszych rękach — rzekłem mu — i obiecałeś nam święcie, że zaniechasz wszelkich względem nas nieprzyjaznych kroków. Wierząc pańskiemu słowu, oszczędziliśmy go. Zawiodłeś pan jednak naszą dobrą wiarę i złamałeś dane nam przyrzeczenie, musimy więc postąpić z panem tak, jak na to zasłużyłeś. Piotrze Aynas, przeszukajcie mu kieszenie i odbierzcie wszystko, co ma przy sobie!
— Precz, drabie! — ryknął major, gdy Indyanin sięgnął mu ręką do kieszeni.
— Ty sam jesteś nikczemnym drabem — odciął się Indyanin, wymierzając majorowi siarczysty policzek — i kłamcą również! Teraz wiem już, z kim miałem do czynienia. Otumaniłeś mię, nagadawszy niedorzeczności na tych uczciwych ludzi! Milcz teraz, trzymając mocno język w gębie, bo gdy mię jeszcze raz obrazisz, palnę cię w tę gębę tak, że ci się głowa na kawałki rozleci.
Major miał przy sobie zegarek, portfel i sakiewkę. Zegarek włożyłem mu napowrót do kieszeni; natomiast zatrzymałem sakiewkę i portfel, a zbadawszy ich zawartość, znalazłem około osiemnastu tysięcy talarów papierowych, co na nasze pieniądze wynosiło nie więcej nad trzy tysiące koron.
— Czy nie mogłoby dwóch z was pojechać do spalonego folwarku? — zapytałem yerbaterów.
— W jakim celu? — Oddać rancherowi dwanaście tysięcy talarów od majora Cadery tytułem odszkodowania za straty, jakie mu spowodował.
Wszyscy pięciu yerbaterów zaofiarowali się ochotnie spełnić to poselstwo. Ponieważ jednak do wykonania go trzeba było tylko dwóch, więc wybór ich nastąpił drogą losowania.
— Powiedzcie rancherowi — rzekłem do tych dwóch, — ażeby przysłał tu natychmiast swoich gauchów po konie, które mu major zrabował.
— Przecie ich jeszcze nie mamy — zauważył Monteso.
— Ale wkrótce będziemy je mieli. Nie sądzi pan chyba, abym puścił majora prędzej, aż otrzymam skradzione konie.
— Na zabranie mi koni, potrzebne jest przedewszystkiem moje przyzwolenie — ozwał się major gniewnie.
— To zbyteczne — rzekłem. — Wystarczy, gdy ja sam wydam odpowiedne polecenie.
— Ale ja muszę swym ludziom coś w tej materyi powiedzieć!
— Nie! pan musisz milczeć!
— Nie uczyniliśmy jeszcze ze sobą żadnej przedwstępnej ugody?
— Co pan przez to rozumiesz? Czyżby się panu zdawało, że istotnie będziemy się liczyli z pańskiem zdaniem? Nie, majorze! pańskie słowa tyle nas obchodzą, co naprzyład szmer liści, albo rehotanie żab w bagnie.
— Sennor! jestem oficerem sztabowym z pod komendy Latorre’a!
— Tem gorzej dla pana, bo ja należę do najzagorzalszych przeciwników Latorre’a, a więc przyznawanie się pańskie do niego pogarsza jeszcze bardziej położenie, w jakiem się znalazłeś.
— Pomijając to, nie podoba mi się pański ton, w jakim do mnie przemawiasz, i pańskie obelżywe porównanie mię z żabami.
— Ależ ja się pana nie pytam, co się panu podoba, a co nie, i uczynię ze wszystkiem tak, jak mi będzie wygodniej.
— Proszę pamiętać, że w rękach moich ludzi znajdują się zakładnicy i że lada chwila może ich spotkać śmierć.
— Źle pan sobie to wyobrażasz. Ja jeden wziąłem pana do niewoli, a przy sposobności uwolniłem jeszcze dwóch jeńców pańskich. Czyżby więc trudniej mi było uwolnić jeszcze tamtych dwóch? Zobaczy pan, że i to potrafię. A zresztą są tu jeszcze oprócz mnie i inni ludzie, którzy również nie boją się pana i całej pańskiej bandy.
— Zażądasz pan zapewne wymiany?
— Być może, że zwrócę panu wolność za wydanie mi yerbatera i jego bratanka; ale możliwe też, że uwolnię ich sam, a panu, tytułem wynagrodzenia, dam kulę w łeb, na co moi towarzysze, jak sądzę, zgodzą się bardzo chętnie.
— No, nie mamy o co sprzeczać się przedwcześnie. Póki co będzie, zaznaczam, że niewolno panu rozporządzać się moimi pieniędzmi.
— Tak? więc to pańska własność? przyznajesz pan to wobec świadków?
— Przyznaję.
— Doskonale się składa, bo gdyby te pieniądze były własnością kogo innego, nie śmiałbym wynagradzać nimi krzywdy, wyrządzonej przez pana; że jednak są to pańskie pieniądze, mogę bez skrupułów wziąć z nich dwanaście tysięcy talarów i dać rancherowi, jak o odszkodowanie za spalony mu przez pana dom i inwentarz.
— Panie! to rabunek!
— Możesz pan nazwać to rabunkiem, nie sprzeczam się o to. Wyobraź więc sobie, że jestem złodziejem... ale uczciwym, pan zaś jesteś... nikczemnym podpalaczem i koniokradem. Abyś pan jednak wiedział, że jestem uczciwym złodziejem, zwrócę mu sześć tysięcy talarów. Nie zdobyłbyś się pan zapewne na taki po stępek... Ja zaś nie zdobyłbym się na to, aby kupować woły, rznąć je, pożerać ze swoimi ludźmi i potem nie płacić, jak również nie zdobyłbym się na chwytanie uczciwych ludzi poto, by następnie wymuszać za nich okup.
— Okup? Nie rozumiem. Ująłem yerbatera, bo razem z panem dopuścił się ciężkiej zbrodni. O żadnym okupie nie było tu mowy.
— Tak? Sądzisz pan zapewne, że posłaniec pański przybył do estancyi Del Yerbatero z żądaniem okupu już po naszem wyruszeniu w pościg za panem?
— Mój posłaniec? — zawołał, udając zdziwienie.
— Tak... i w dodatku porucznik z drugim żołnierzem.
— Byli w estancyi?
— No, no! nie udawaj pan, jakobyś nie wiedział o niczem, bo strasznie głupio wyglądasz przy tem. Oczywiście schwytaliśmy wszystkich trzech i zamknęliśmy pod silną strażą do czasu, aż zabierze ich sobie oddział wojska z Mercedes i przykładnie ukarze. W całym tym procesie nazwisko pańskie odegra główną rolę... ba, nietylko nazwisko, ale i osoba, gdyż mam chęć zaprosić pana w gościnę do estancyi Del Yerbatero... Potem odstawimy pana do Montevideo, gdzie będziesz pan mógł szukać protekcyi u osławionego kryminalisty Matea.
Major, słuchając tych słów, milczał i spoglądał już obojętnie, jak yerbaterowie, otrzymawszy ode mnie pieniądze, odjechali w stronę spalonego rancha.
Dwanaście tysięcy talarów papierowych stanowiły kapitał niewielki, ale mogły być dla pogorzelca znakomitą pomocą na pierwsze potrzeby.
Indyanin podjął się podprowadzić dwóch yerbaterów aż do miejsca, gdzie mogli być bezpieczni, — że zaś noc była księżycowa, mogli więc jechać bez obawy.
Major wrzał ze złości, obrzucając nas wszystkich kolejno nienawistnem spojrzeniem. Aby nie słyszał, o czem rozmawiamy, poleciłem odwiązać go od drzewa i, skrępowawszy nogi, ułożyć w trawie na uboczu. Byłem jednak o tyle przezorny, że prócz tego kazałem przymocować go na lassie do pnia, ażeby podwójnie miał utrudnioną ucieczkę.
Teraz mogliśmy się zabrać do wieczerzy, na którą zaprosiliśmy nawet Dayę, bo ją Piotr, odprowadziwszy yerbaterów, przywiódł ze sobą.
Towarzysz Turnersticka, tytułowany przez niego sternikiem, był to rosły i barczysty zuch o wybitnym typie marynarza. Jasne jego włosy i niebieskie oczy kazały się domyślać w nim rasy germańskiej, i dlatego ozwałem się doń po niemiecku:
— Dziwi mię to, że pan, posiadając takie ładne muskuły i potężne pięści, dałeś się wziąć tym drabom do niewoli.
— Co pan mówi? ależ!... doprawdy!... nie spodziewałem się... Jestem Fryzem z nad morza Północnego i nazywam się Jan Larsen. Moje pięści... no!...
Tu ścisnąwszy je, jak to czynią bokserzy, podniósł w górę. Były to pięści „uczciwe“, i wątpię, czy w jakimkolwiek magazynie znalazłyby się na nie odpowiednie rękawiczki.
— Moje ręce — ciągnął — nie są wcale od parady. Tysiące razy spuszczały one i podnosiły kotwicę, a w razie potrzeby zastępowały mi nieraz szablę i karabin. Niestety, w tym wypadku nie mogłem się niemi posłużyć; napad był zupełnie niespodziewany.
Zatkał sobie usta potężnym kęsem mięsiwa i umilkł. Turnerstick zaś zapytał mię:
— Podoba się panu ten zuch?
— Owszem. Musi być z niego tęgi marynarz i uczciwy człowiek.
— Istotnie. Ale opowiadaj pan, skąd się tu wziąłeś, co pan porabiałeś od czasu, gdyśmy się rozstali.
— O tem wszystkiem później, kapitanie. Obecnie ważniejszą dla nas rzeczą jest dowiedzieć się, w jaki sposób dostałeś się pan w łapy tym opryszkom.
— Całkiem poprostu. Tak samo, jak mój „The Wind“, wlazłem w tę mysią norę w Buenos Ayres, którą nazywają portem... Żabi staw!... Byłem w Bahii i otrzymałem ładunek do Buenos Ayres. Wyładowawszy się tam, chciałem wziąć nowy ładunek, że zaś słyszałem wiele o produktach stanu Rio Grande do Sul, które spławiają Uruguayem, jak naprzykład kosztowny materyał drzewny, herbata paragwajska, miedź, cynk i inne minerały oraz drogie kamienie, więc dla obejrzenia ich popłynąłem parowcem aż do Salto Grande. Tu zamówiłem towary i popłynąłem z powrotem do Buenos. Przyszła mi jednak ochota poznać lepiej okolice rzeki, więc wsiadłem ze swoim sternikiem na tratwę i pięć dni płynęliśmy na niej, jak muchy na liściu ogórka. Wreszcie dziś przed wieczorem zatrzymaliśmy się tutaj.
— I tu na was napadnięto?
— Well! Leżeliśmy w koje, to jest w budzie na tratwie, którą krajowcy nazywają cabanna, i najspokojniej w świecie paliliśmy cygara. Wtem na przednim pokładzie... chciałem powiedzieć: na przedniej części tratwy wszczęło się pogańskie widowisko. Wystawiłem nos z cabanny i, dostawszy porządnego „byka“, cofnąłem się. Był to bardzo grubijański postępek ze strony tych ludzi. Well! Potem przyczołgało się do nas kilku drabów, którzy oświadczyli nam, że musimy tu zostać przez kilka dni. Odpowiedzieliśmy na to odmownie... bo co komu do tego, kiedy pojedziemy. Wówczas obrzucono nas grubijańskimi wyrazami. Nie chcieliśmy być dłużni odpowiedzi, więc poczołgaliśmy się za nimi, aby oddać im tego szturchańca, którym mnie obdarzono, i dodać co jeszcze do przyczynku. Ale... do stu dyabłów! myśmy myśleli, że jest ich pięciu, może dziesięciu, a tu, prosit, było przeszło pięćdziesięciu drabów! Nie zostawili nam czasu na przypatrzenie się szlachetnym swym obliczom, ale opadli nas z bolami i lassami, no, i po długiem szamotaniu wzięli nas. Przy tej sposobności jednak zaszczyciliśmy ich sporą dozą sińców i kułaków, sami zaś wyszliśmy z całą skórą. Skrępowano nas tylko, zawleczono na ląd i poprzywiązywano do pni. Bylibyśmy się tam na śmierć zanudzili, gdybyś pan nas nie uwolnił, za co wdzięczność moja, sir, nie będzie miała granic! Wprawdzie sytuacya nasza nie była niebezpieczna, ale dyabelnie przykra!
— A jak się ma sprawa z mieniem pańskiem? Obrabowano was?
— Nie, aczkolwiek mieli dobre chęci. Frick Turnerstick jednak nie jest tak głupi, aby sobie dał ogolić głowę pierwszemu-lepszemu wagabundzie. Nie pokazałem nic. W sakiewce miałem tylko kilka głupich papierów, które w tym kraju nazywają talarami; reszta schowana była, ale tak, że, gdybym nie wiedział, sambym nie znalazł. Talary oczywiście zabrano mi, i niech sobie za to kupią chleba... żebraki! Ale, sir! co będzie dalej? Ja wcale nie mam ochoty siedzieć godzinami w tem bagnie i dostać febry.
— Mam nadzieję, że, skoro dzień nastanie, udacie się w drogę.
— Czy tylko banda zechce uwolnić tratwę?
— Przypuszczam, że uwolni, a jeżeli nie zechce uczynić tego dobrowolnie, zmusimy ją do tego.
— Ach, tak. Ma pan przecie majora w ręku i może pan się z nim układać.
— Hm! W całej jednak sprawie niebrak też i pewnego sęku. Przypuśćmy, że, zwolniwszy oficera, otrzymacie wzamian jeńców, oraz pozwolenie dla nas na odjazd. Ale, dopóki draby nie znajdą się po tamtej stronie rzeki, póty nie będziecie bezpieczni.
— Słuszna uwaga.
— Staraniem więc waszem powinno być, aby się odgrodzić przyzwoitą granicą od tych opryszków, a to byłoby możliwe tylko wówczas, gdyby się tratwą przeprawili na drugą stronę rzeki. Przypuszczam, że i majorowi zależy na tem, by się stąd mógł jak najprędzej ulotnić, a ku temu przydałaby mu się najlepiej nasza tratwa. Znowuż jednak nieszczęsne „ale“ włazi nam tu w drogę, bo jeżeli wypożyczymy mu tratwę, to kto ją przyholuje z powrotem do tego brzegu? Gdybyśmy zaś dali ludzi w tym celu, to major może ich zatrzymać i tratwy nie odesłać. Wobec tego czyż mogę pozwolić mu na to, by się przeprawił na mojej tratwie? Prawda, że gdy mu jej nie użyczę, utrudnię tem samem wasze położenie. Ale cóż mam robić!
— Może się znajdzie jaki inny sposób wyjścia. Gdyby tak naprzykład nadpłynęła jaka inna tratwa...
— Ba! gdyby! Zresztą, do licha, może dać mu tratwę, i niech go piorun trzaśnie! Zaczekamy tu, dopóki nie nadpłynie z góry jaki parowiec. W tym poczciwym kraju jest taki zwyczaj, że tylko skinąć z brzegu, a statek wnet zatrzymuje się i zabiera pasażera z każdego miejsca.
— To byłoby bodaj najlepsze, gdyż ani my, ani wy nie ponieślibyście zbytniej szkody.
— Dobrze więc, uczynię tak. Zaczekam na parowiec, a choćby na jaką inną tratwę. Ale dokąd pan się stąd uda?
— To zależy od tego, jaki obrót weźmie nasza obecna sprawa. Nie mogę bowiem zdecydować się na nic bez yerbatera, z którym razem mamy odbyć podróż, a który jeszcze w tej chwili znajduje się w niewoli u tych opryszków.
— Czy wybieracie się może do Buenos Ayres? Wprawdzie port nędzny, ale mimo to moglibyśmy spędzić ze sobą kilka przyjemnych dni razem.
— Moja droga prowadzi zupełnie w przeciwnym kierunku.
— Czy mogę wiedzieć, dokąd pan jedziesz?
— Do Gran Chaco, a potem przez pampa do Tucuman.
— Hm! — mruknął, namyślając się. — Właściwie zazdroszczę panu tej podróży. Nieraz już marzyłem o takiej wyprawie na koniu przez pampa, ale nie było ku temu sposobności. Niestety, i teraz nie mogę pozwolić sobie na tę przyjemność, bo dopóki mój „Wiatr“ trzyma się kupy i dźwiga ładunek, trudno mi myśleć o przedzierzgnięciu się w półdzikiego gaucha. Interesy więc pędzą mię nielitościwie do tej dziury... chciałem powiedzieć, do Buenos Ayres.
— Czy zna pan język krajowy?
— Bardzo dobrze. Jak panu zdawna wiadomo, mówię niemal wszystkimi językami cywilizowanego świata. Jeździć konno i strzelać umiem również nienajgorzej.
Przerwaliśmy dalszą rozmowę, gdyż w tej chwili właśnie powrócił z wywiadów Indyanin i oznajmił, że na półwyspie zauważono już brak majora oraz dwóch jeńców i rzucono się na poszukiwania.
— Odwiedzą zapewne i waszą chatę?
— Prawdopodobnie.
— Czy nie zechcą zajrzeć i tutaj?
— Stanowczo nie. Nietutejszy człowiek nie mógłby przejść przez te bagna, zwłaszcza w nocy.
— Wyślijcie więc Dayę do domu, ażeby na wypadek, gdyby się tam pojawili ci zbóje, oznajmiła im, że was wcale tam nie było.
Indyanin wysłał żonę natychmiast. Po niejakimś czasie wróciła z oznajmieniem, że przed chatą spotkała kilku ludzi z bandy i że pytali ją o męża, któremu, o ile wywnioskowała, zaczynają trochę niedowierzać. Powodem zaś nieufności ich jest to, że od paru godzin nie pojawił się u nich w obozie. Wobec tego Aynas zapytał mię, czy nie byłoby dobrze, aby natychmiast udał się do nich i, mylnie ich poinformowawszy, skierował gdzieś w inną stronę, jaknajdalej od miejsca, gdzie teraz jesteśmy. Na to odpowiedział brat Hilario:
— To zupełnie zbyteczne. Wszak powiedziałeś przed chwilą sam, że nas tutaj bezwarunkowo nie znajdą. Zresztą, choćby dowiedzieli się, że się tu ukrywamy i że mamy ich dowódcę w swej mocy, to i tak możemy się ich wcale nie obawiać. Czyż nie, sennor? — dodał, zwracając się do mnie.
— Najzupełniej słusznie. Jestem zresztą zdania, że właśnie powinni wiedzieć, iż dowódca ich znajduje się w naszych rękach, jakim jednak sposobem zawiadomicie ich o tem? Chyba ja pójdę do obozu otwarcie i poinformuję, że mam w swej mocy ich herszta. Bierze mię chętka ku temu.
— O, nie! to byłoby dla pana niebezpieczne.
— Ależ ja się ich wcale nie lękam!
— Wiem o tem, ale, mimo wszystko, niewolno panu narażać się na niebezpieczeństwo. Jestem pewny, że zatrzymanoby pana, jak o zakładnika, a następnie wydanoby za majora obydwu Montesów, pan zaś pozostałbyś w niewoli.
— Ba, ale ja się im nie dam ująć!
— Jakżebyś pan to uczynił? Broniłbyś się pan, gdyby się na pana porwano? Otóż ja właśnie nie chcę tego. Zostaniesz pan tutaj, a natomiast ja pójdę do nich. Żaden z nich bowiem nie będzie miał odwagi targnąć się na „Brata Jaguara“.
— Czy kochany brat jest istotnie pewny, że nie uczynią mu krzywdy?
— Liczę na to. Ale, gdyby mię nawet ujęto, nie stałoby się wielkie nieszczęście, gdyż pan, pozostawszy tutaj, dałbyś sobie radę; gdyby zaś pana zatrzymane, byłoby nam o wiele trudniej przeprowadzić sprawę uwolnienia jeńców. Zbóje ci zresztą żywią dla pana szczególniejszą nienawiść, podczas gdy do mnie nie mają żadnej urazy.
Mówił tak przekonywająco, że rad-nierad m usiałem się zgodzić na jego projekt, zwłaszcza, że go wszyscy moi towarzysze poparli.
— Ano, dobrze — rzekłem. — Brat pójdzie, ale i ja również.
— To byłoby największem głupstwem z naszej strony. Dwóch nas nie może narażać się odrazu.
— Ja też nie myślę iść razem, lecz zdaleka i niepostrzeżenie, by widzieć, co się dziać będzie.
— Skoro już pan tak chcesz, to muszę się zgodzić. Ale niewolno panu pod żadnym warunkiem wejść ze mną na półwysep. Ponadto niech pan weźmie ze sobą karabin.
— To właśnie byłoby nieprzezornością. Przecie karabin zawadzałby mi tylko w chwili skradania się. Wystarczą mi zupełnie rewolwery. Proszę także zabrać i swoje.
— Rozumie się, że je wezmę, aczkolwiek nie mam zamiaru strzelać do tych drabów. Jestem pewien, że już sam widok dwóch rewolwerów wzbudzi w nich należyty respekt. Do tego dodajmy moją powagę, jako duchownej osoby, i wreszcie opinię, jako „Brata Jaguara“, to wystarczy. Wiem z doświadczenia, że kto słyszał o mnie, ten nie poważy się podnieść na mnie ręki.
— Dlaczego?
— Ano, zobaczy to pan. Proszę uważać i nie obawiać się; nie uczynię panu nic złego.
Chwycił mię prawą ręką za bary i podniósł zwolna wysoko w górę, poczem z taką samą powolnością postawił na nogi.
— Do licha! — krzyknąłem. — Domyślałem się w braciszku siły, ale żeby ona była aż tak olbrzymia, o tem nie miałem wyobrażenia.
— Istotnie, sennor? — uśmiechnął się. — Owóż siły mojej boją się wszyscy. Niech mi pan wierzy, że wśród znających mię niema tak niemądrego, któryby się na mnie porwał; zgniótłbym go na miazgę.
Na te słowa wstał ze swego miejsca Larsen i ozwał się do mnie dość poprawnym akcentem hiszpańskim:
— Powiada pan, że to siła olbrzymia? Chciałbym i ja coś pokazać. Podziwiał pan moje ręce, a teraz przekonam pana, co one potrafią.
Przy tych słowach zbliżył się do mnie i chwycił mię prawą ręką w ten sam sposób, jak poprzednio uczynił to brat Hilario, lewą zaś chwycił tego ostatniego, podniósł nas w górę równocześnie i trzymał tak w powietrzu przez chwilę, a postawiwszy na ziemi, rzekł:
— Szkoda, że mam tylko dwoje ramion, bo gdybym miał więcej, potrafiłbym w ten sposób podnieść w górę kilku najcięższych ludzi.
— Ależ, człowieku! — krzyknąłem zdumiony, — gotów jestem uwierzyć, że mam przed sobą sobowtór Goliata! Pan możesz domy rozwalać!
— Ee, najsłabszy człeczyna może to uczynić, gdy umiejętnie zabierze się do rzeczy.
— A z bronią umiesz się pan obchodzić?
— Głupstwo. Miałem z tem wiele do czynienia, włócząc się po indyach od portu do portu. Zresztą przekonacie się sami, jeśli weźmiecie mię z sobą na łąkę, którą krajowcy, niewiadomo z jakiego powodu, nazywają pampa.
Usiadł i przybrał taką minę, jakby wypowiedział coś epokowego. Był to również swojego rodzaju oryginał. Braciszek przyznał, że nierad mierzyłby się z nim, siłaczem, aczkolwiek często daje przewagę nie siła, lecz spryt i inteligencya.
Po tej próbie muskułów ja i brat Hilario opuściliśmy swych towarzyszów i udaliśmy się w kierunku półwyspu. Zakonnik szedł przodem, ja zaś o kilka kroków za nim.
Wkrótce brat Hilario natknął się na dwu bolarzy, i zamieniwszy z nimi kilka słów, poszedł w ich towarzystwie w kierunku półwyspu. Idąc chyłkiem za nimi, dotarłem na miejsce, gdzie podczas poprzedniej wycieczki swojej położyłem był związanego majora, i zatrzymałem się tu dla obserwowania, jak brat Hilario zostanie przyjęty w obozie. Dwaj bolarze, którzy go tu przyprowadzili, opowiadali coś jednemu z żołnierzy, widocznie najstarszemu z nich rangą, — i wnet rozległy się głosy, nawołujące innych, rozproszonych po okolicy w poszukiwaniu za uprowadzonym dowódzcą. Zbiegło się kilkudziesięciu i, otoczywszy braciszka kołem, rozmawiali z nim, jakby się targując. Zauważyłem, że traktował ich wyniośle, jakby rozkazując, oni zaś odpowiadali mu szorstko i z rozjątrzeniem. Wreszcie inni ucichli, i słyszałem tylko dwa głosy: braciszka, oraz domniemanego zastępcy majora. Uspokoiło to obawy moje o losy zucha, gdyż pomyślałem, że jeżeli przyszło do układów, to nic bratu zakonnemu nie grozi. Uwagę moją przytem zwróciła ta okoliczność, że wszyscy cisnęli się naokoło braciszka, nie wyłączając nawet wartowników, którzy opuścili swoje stanowiska, z czego postanowiłem skorzystać.
Po długich targach z zakonnikiem rozstąpili się wreszcie bolarze, i braciszek skierował się do powrotu, prowadząc z sobą jednego z żołnierzy. Reszta pozostała w obozie. Domyśliłem się, że brat Hilario zabrał tego człowieka, by go zaprowadzić do naszej kryjówki. Zatrzymali się wreszcie niedaleko miejsca, gdzie byłem ukryty, i ku wielkiemu memu zadowoleniu brat Hilario zawiązał drabowi oczy chustką. Podobała mi się ta przezorność zakonnika, bo drab nie powinien był znać drogi, prowadzącej do naszej kryjówki, a przytem ułatwiło mi to powrót jednocześnie z nimi. Gdy wymijali miejsce, gdzie byłem ukryty, dałem bratu zakonnemu znak ręką, aby się do mnie nie odzywał, i zapadłem w krzaki, chyłkiem go wyprzedając.
Towarzysze nasi, spostrzegłszy nas zdaleka, wstali z miejsc. Gdyśmy się wśród nich znaleźli, brat Hilario zdjął chustkę z oczu wysłańca, który rozejrzał się ciekawie dokoła.
— Kogóż to nam brat przyprowadza? — zagadnął Monteso. — Czy było to konieczne?
— Owszem, konieczne, bo człowiek ten będzie pośrednikiem między nami a bolarzami.
— Jakże brata przyjęto w obozie?
— Z początku z wielkiem zdziwieniem, bo nie spodziewali się, że się tu pojawimy tak prędko.
— Czy grozili?
— Mieli ochotę, ale ostrzegłem ich, że może to wyjść na złe majorowi.
— Rozumie się. Za jeden włos z głowy brata rozbójnik ten zapłaciłby życiem, i zginęliby również ci trzej, zatrzymani przeze mnie w domu, w estancyi. Nie chciano zapewne uwierzyć, że mamy majora w ręku?
— Tak, na razie nie wierzyli.
— Wysłaniec będzie mógł naocznie się o tem przekonać.
— Nie tylko ma się on przekonać, ale i rozmówić się z majorem.
— Na to nie pozwolę.
— Dlaczego, sennor?
W tej chwili wziąłem braciszka na stronę i szepnąłem mu do ucha, że wysłaniec nie powinien się nawet domyślić, w jaki sposób major wpadł w nasze ręce, bo gdyby się bolarze dowiedzieli, że byłem na półwyspie, to mieliby się nadal na ostrożności, co niezmiernie utrudniłoby zamierzane przeze mnie bez rozlewu krwi uwolnienie z ich rąk obu naszych jeńców.
— Sennor, pamiętaj, że to rzecz bardzo niebezpieczna!
— Wcale nie, i nawet nie będzie trudna, jeżeli brat dobrodziej odegra dobrze swoją rolę, jaką dla niego obmyśliłem.
— Jakaż to rola?
— Proszę mi wprzód powiedzieć, czy zbóje godzą się pod groźbą na wydanie jeńców?
— Nie chcą ani słyszeć o tem.
— Jakież są ich żądania?
— Wydadzą obydwu Montesów tylko w zamian za majora i porucznika z jego dwoma towarzyszami.
— Ech, to byłaby zadługa sprawa.
— I ja tak myślę.
— Czy zagroził im brat, że jesteśmy zdecydowani odebrać życie jeńcom, będącym w naszem ręku, lub wydać ich władzy?
— Owszem, ale nie lękają się tego i twardo obstają przy swoich żądaniach.
— Nietrudne to do wytłómaczenia, bo szanse ich pod względem jeńców są prawie takie same, jak nasze. Tak jedna, jak i druga strona, nie może nic złego zrobić swym jeńcom, bo wywołałoby to wzajemną zemstę. Dlatego to zamierzam wykraść yerbatera i jego bratanka, a jeżeli mi się to uda, nasza sprawa będzie wygrana.
— Ale pan sam narazi się przytem na ogromne niebezpieczeństwo.
— Udało mi się raz, to może się udać i drugi raz. Brat teraz odprowadzi wysłańca na półwysep, bacząc jednak pilnie, by się nie zapuścić zbyt daleko, a ponadto musi kochany brat udać, że nie całkiem ufa przeciwnikom. Jestem pewien, że gdy się tam brat ukaże, zlecą się do niego natychmiast wszyscy bolarze, nie wyłączając warty, a wówczas ja będę miał wolną rękę do działania.
— Plan istotnie niezły, ale... niebezpieczeństwo, mimo to, nie usunięte.
— Odważnym sprzyja szczęście. Proszę iść z wysłańcem powoli i manewrować tak, aby odwrócić uwagę zbójów od miejsca, gdzie są jeńcy, ja zaś tymczasem postaram się tam przedostać.
— Czy ma pan zamiar uwolnić również flisaków?
— Jeżeli to będzie możliwe.
— Sześciu! Niech pan rozważy, ile na to potrzeba czasu!
— To się okaże na miejscu. Jeżeli jednak nie zdołam ich wykraść, to i tak nic wielkiego im się nie stanie; bandyci więzili ich jedynie tylko w tym celu, by mieć tratwę do przeprawienia się przez rzekę.
Zwróciłem się następnie do pośrednika, który natarczywie domagał się, by mu pozwolono zobaczyć majora.
— Czy chcielibyście się z nim rozmówić? — zagadnąłem.
— Oczywiście. Muszę go zapytać, jak postąpić w tym wypadku.
— To zbyteczne. Jest was przecie pięćdziesięciu, i znajdą się wśród was zapewne tak mądre głowy, że nie będą potrzebowali rady, co czynić w danych okolicznościach.
— Bez pozwolenia majora nikomu z nas niewolno czynić nic na swoją rękę.
— Przecie major, jako nasz jeniec, nie może wam teraz wydawać rozkazów. Obierzcie sobie tymczasem innego dowódzcę.
— Jużeśmy to zrobili.
— Zwróćcie się więc po rozkazy do niego, nie zaś do naszego jeńca. Mogę wam tylko pokazać go, abyście powiedzieli towarzyszom, że istotnie znajduje się on w naszem ręku; ponadto nic więcej niewolno mi dla was uczynić. Nie przyjmę też nadal żadnych pośredników. Brat Hilario pójdzie teraz do waszego obozu, byście mu oznajmili swoją decyzyę, i na tem się skończy.
To rzekłszy, podszedłem do majora, założyłem mu knebel, a odwiązawszy go od pnia, przyprowadziłem do ogniska. Gdy zobaczył swego podwładnego, chciał coś rzec do niego, pomimo knebla, ale wydał tylko niewyraźny głos.
— No? major Cadera? — zapytałem pośrednika.
— Tak. Ale ponieważ zakneblowaliście mu usta, więc my uczynimy to samo naszym jeńcom.
— Możecie; nie wzbraniamy wam. Zresztą otrzymał knebel tylko na tę chwilę, aby się z wami nie porozumiał, i odejmiemy mu go zaraz po waszem odejściu. Czy macie jeszcze co do powiedzenia?
— Chciałbym o coś zapytać majora.
— Dobrze — odrzekłem, ale knebla jeńcowi nie zdjąłem.
— Czy pozwalasz, majorze, na wymianę jeńców? — zapytał podwładny swego przełożonego.
Major przecząco poruszył głową.
— Więc cóż robić?
W odpowiedzi na to pytanie major podniósł trzy palce i wskazał na wschód, a na zapytanie, czy mają żądać wydania tamtych trzech jeńców z estancyi, pokazywał na migi pieniądze.
— Co to znaczy? — pytał pośrednik.
— Wytłómaczę to wam — wtrąciłem.
— Major oddał nam część pieniędzy, które miał przy sobie, a myśmy je wysłali owemu rancherowi, któregoście z dymem puścili, jako odszkodowanie za poczynione mu przez was straty. Otóż teraz chciałby otrzymać te pieniądze z powrotem.
Cadera potwierdził to skinieniem głowy, a wysłaniec pytał dalej:
— A więc możemy wydać jeńców tylko w tym wypadku, jeżeli zwrócą panu wolność, wypuszczą porucznika z dwoma ludźmi i oddadzą pieniądze?
— Mm, mm! — mruczał major, potakując głową.
— Słyszy pan? — ozwał się do mnie żołnierz. — Musimy się zastosować do tego rozkazu. Cóż pan na to?
— W tej chwili nic. Pójdzie z wami zakonnik, aby oznajmić waszym towarzyszom moje warunki.
— Może mi pan powiedzieć już teraz, czy się pan zgadza na warunki majora.
— Nie zgadzam się. W żadnym wypadku nie zwrócę pieniędzy, których już nie mam; ponadto domagam się zwrotu skradzionych koni.
— Nie oddamy, bośmy ich wcale nie ukradli, lecz kupiliśmy je.
— Nieprawda!
— Owszem, prawda. Ów chłop okłamał was. Zresztą to nie my podłożyliśmy ogień pod jego dom.
— Nie mówmy o tem, bo to obecnie do rzeczy nie należy. Brat Hilario przyniesie mi waszą odpowiedź na moje żądania. A żądam bezwarunkowego wydania jeńców i koni, wzamian za co puszczę majora, i na tem koniec, przynajmniej na razie.
Yerbaterowie odprowadzili majora na poprzednie miejsce, a brat Hilario, zawiązawszy pośrednikowi oczy, podążył z nim do obozu bolarzy.
Po oddaleniu się ich rozkazałem towarzyszom zabrać karabiny i iść za mną. Na straży koło majora pozostał tylko estancyero. Wszyscy, nie wyłączając Indyanina, byli niezwykle przejęci chwilą i zaciekawieni, co uczynić zamierzam. Nie powiedziałem im jednak nic o moim planie, tylko zaleciłem, aby zachowali się jak najciszej.
Odpowiednio do mej wskazówki, udzielonej na odchodnem bratu zakonnemu, szedł on powoli w kierunku półwyspu, a za nim w niewielkiem oddaleniu postępowałem ja z towarzyszami. Doszedłszy do zatoki koło półwyspu, ustawiłem ich w cieniu drzew, a oddawszy karabin, aby go potrzymali, rzekłem:
— Stójcie tu i nie ruszajcie się z miejsca.
— Czy mamy zastrzelić bodaj jednego z tych łotrów, sir? — pytał Turnerstick.
— Nic teraz nie wiem; dowiecie się, gdy powrócę.
— Jakto? Pan chce nas tu zostawić i iść sam?
— Niedaleko. Nie bójcie się, a przedewszystkiem bądźcie uważni. Cokolwiek się stanie, niewolno wam ruszyć się z tego miejsca, chyba, że usłyszycie wystrzał z mego rewolweru. Wówczas macie z braciszkiem cofnąć się do naszej kryjówki i czekać tam spokojnie.
Na półwyspie ogniska jeszcze gorzały jasnym płomieniem i przy ich świetle można było stąd dojrzeć wyraźnie siedzące naokoło postacie. Brat Hilario, prowadząc za sobą pośrednika, podążył ku nim, a znalazłszy się w pobliżu obozowiska, zatrzymał się, zdjął chustkę z oczu swego towarzysza i zbliżył się do obozujących. W tej chwili bolarze zauważyli go i tłumnie otoczyli kołem.
Przypuszczałem, że rozmowa z zakonnikiem nie potrwa więcej, niż kilka minut, więc musiałem się śpieszyć, by wykorzystać każdą niemal sekundę. Położyłem się tedy na piasku nadbrzeżnym i począłem się czołgać ostrożnie, jak wąż, w kierunku obozu. Byłem pewny, że mię nie dostrzegą, gdyż barwa mego ubrania niezbyt się różniła od koloru piasku.
Nagle od strony obozu doleciał mych uszu rozgwar, z czego się domyśliłem, że nie podobały się im moje warunki, przedstawione przez brata Hilaria. Wśród wielu głosów słyszałem przekleństwa nawet i grubijańskie wymysły. Krzyki te zwabiły wszystkich drabów dokoła zakonnika, i wkrótce ani jednego żołnierza w pobliżu jeńców nie było.
Skoczyłem w kilku susach przez otwartą przestrzeń na półwysep i skierowałem się ku miejscu, gdzie umieszczeni byli poprzednio. Nieszczęśliwi znajdowali się jeszcze tutaj; nie zawleczono ich na tratwę, gdyż z powodu zniknięcia majora wszelkie ich plany pozostały w zawieszeniu.
Obaj Montesowie przywiązani byli do pni drzew, niedaleko jeden od drugiego, flisacy zaś znajdowali się w pewnem oddaleniu i nie mogłem nawet marzyć o ratunku dla nich. Chyłkiem podbiegłem do yerbatera, który poznał mię odrazu i rzekł cicho:
— Sennor! Na miłość Boską! to szaleństwo z pańskiej strony!...
— Cicho pan bądź! Rozetnę wam rzemienie.
— Dobrze, ale zaraz, bo za chwilę mogą wrócić straże.
— Otóż właśnie zostaniecie chwilę w takiej samej pozycyi, jakbyście byli przywiązani, i zaczekacie, dopóki stąd nie umknę, poczem dam wam znak, a wówczas zerwijcie się nagle i pędźcie ku krzakom nad zatoką. Tam na was oczekujemy. Nie uczyńcie tego wszystkiego przedwcześnie, gdyż popsułoby to całą sprawę.
Rozciąwszy następnie więzy młodem u Montesowi i powtórzywszy mu toż samo zlecenie, oddaliłem się jak najprędzej z niebezpiecznego miejsca i zapadłem w krzaki. A była to ostateczna chwila, bo kilku z bolarzy skierowało się właśnie od gromady ku ognisku.
Szczęśliwie przepełznąwszy przez wydmę piasczystą, dostałem się nareszcie w cień drzew do ukrytych towarzyszów.
— Do licha! Byłeś pan niezawodnie na półwyspie? — zagadnął mię kapitan.
— Owszem.
— W celu wyzwolenia jeńców, jak nas poprzednio?
— Tak. Już są wolni.
— Czemuż ich pan nie przyprowadziłeś tutaj?
— Bo najpierw braciszek musi się znaleźć w bezpiecznem miejscu. Gdyby zbóje spostrzegli, że wykradziono im jeńców, najniezawodniej zatrzymaliby zakonnika.
— Well! Słuszna uwaga!
— Otóż proszę teraz uważać: gwizdnę na palcach, i wnet jeńcy przypędzą ku nam tędy, przez piasek. Sądzę, że w pierwszej chwili nie przyjdzie na myśl bolarzom strzelać do nich, ale potem urządzą zapewne pościg. Otóż, aby im w tem przeszkodzić, damy jedną salwę, ale w powietrze, dla nastraszemia ich. Ja tylko nie wystrzelę, aby mieć na wszelki wypadek gotową kulę na później.
W tej chwili zauważyłem, że bolarze poczęli rozchodzić się z gromady, a więc prawdopodobnie układy z bratem Hilario już się ukończyły. A trwały one dłużej, aniżeli przypuszczałem, gdyż jakieś pół godziny. Niebawem spostrzegliśmy wracającego braciszka. Nie wiedział, że jesteśmy już tutaj wszyscy.
— Pssst! — syknąłem ostrzegawczo, gdy się zbliżył. — Proszę tutaj!
— Jakto? pan już tu z powrotem? — zapytał zdziwiony. — I cóż? udało się?
— Owszem. A jak poszło bratu? co odpowiedzieli?
— Nie zgodzili się.
— Po pięciu minutach śpiewaliby inaczej. Teraz proszę uważać i w wiadomej chwili strzelić, ale w powietrze!
Włożyłem palce do ust i gwizdnąłem z całej siły.Zapanowała chwilowa cisza wśród bolarzy. W chwilę zaś potem ujrzeliśmy yerbatera i jego bratanka, biegnących w naszą stronę przez ławicę piasku. Spostrzeżono to również i w obozie opryszków, wśród których wszczął się zgiełk i zamieszanie, a nawet dały się słyszeć strzały.
Jeńcy tymczasem dobiegli ku nam, a gdy po chwili ukazali się ścigający, towarzysze moi dali salwę, która poskutkowała znakomicie, bo zbóje natychmiast cofnęli się szybko, co nam bardzo było na rękę, gdyż pozwoliło na spokojny odwrót.
— Chodźmy — rzekłem. — Żaden z drabów nie pojawi się tu do rana w obawie zasadzki.
Obaj uwolnieni Montesowie nie posiadali się z radości. Jednak powstrzymałem ich od zbyt głośnego manifestowania jej, bo nie było na to czasu. Dopiero, gdyśmy się znaleźli w miejscu bezpiecznem, yerbatero chwycił mię kurczowo za rękę i rzekł:
— Nie mogę już dłużej milczeć. Powiedz, sennor, w jaki sposób dostaliście się tutaj?
— Konno — odpowiedziałem z uśmiechem.
— Domyślam się tego, choć jestem zdumiony, żeście tu trafili. Nie miałem najmniejszej nadziei, abyście mogli wpaść na nasze ślady i przybyć nam z pomocą.
— Jak się to stało, dowie się pan, skoro tylko nadejdzie swobodniejsza chwila.
— Czyście istotnie schwytali majora?
— Tak. A skąd pan wie o tem?
— Wywnioskowałem to z przekleństw drabów, którzy potracili wprost głowy, gdy spostrzeżono zniknięcie majora. Obawialiśmy się, że się to skrupi na naszej skórze.
— Tem większa będzie teraz pańska radość, gdy się pan spotka z bratem.
— Z bratem? Czyż jest tutaj? — pytał radośnie zdziwiony, a zawtórował mu tem samem pytaniem bratanek. — Pozwólcie nam natychmiast powitać go i uściskać.
— Ależ powoli, sennor! Musimy zachować wszelkie środki ostrożności, a przedewszystkiem major nie powinien teraz jeszcze dowiedzieć się, żeście wolni. Ciekaw jestem, jaką zrobi minę, gdy was zobaczy. Proszę was więc, niech powitanie wasze z sennorem Monteso nie będzie zbyt głośne.
Zbliżyliśmy się do ogniska tak ostrożnie, aby major tego nie spostrzegł. Krewni przywitali się z sobą serdecznie, ale po cichu, poczem zaleciłem yerbaterowi i jego bratankowi ukryć się w krzaku, a Indyanin przyprowadził do ogniska majora. Ten ostatni rozejrzał się dokoła i popatrzył na nas badawczo, jakby chciał z min naszych wyczytać, jaki był wynik pertraktacyi z jego ludźmi. Zauważywszy to, udałem wielką powagę i rzekłem do niego:
— Będzie pan zmuszony długo jeszcze pozostać u nas.
— Najchętniej! — odparł z szyderczym uśmiechem. — Zaczekamy jeszcze trochę, chociażby z tego względu, że się pan bodaj nieco przeliczył, sądząc, iż moi ludzie będą o tyle głupi, że przystaną na pańskie warunki.
— Niestety, masz pan racyę; przerachowałem się.
— Zatem niech pan poczeka, aż wydadzą panu Montesów.
— Więc pan wyobraża sobie, że umiałbym tak długo być cierpliwym? Otóż myli się pan; sam sobie jeńców z obozu pańskiego przyprowadzę.
— O, niechże pan nie pobudza mię do śmiechu...
— Dlaczego? Wszak chyba sprawia to panu przyjemność, więc się śmiej, panie majorze, ile dusza zapragnie. Chwyciłem pana i dwu marynarzy, których pan trzymałeś w więzach, więc teraz mam prawo wierzyć w powodzenie dalszych mych kroków w tym kierunku. Zresztą, jeżeli ja coś przedsiębiorę, to powieść się musi.
— No, a gdyby tak panu przypadkiem zachciało się zdjąć księżyc z firmamentu, czy i wówczas byłbyś pan pewny, że się to mu uda?
— O, panie majorze! tym razem idzie mi o rzecz do wykonania ogromnie łatwą.
— Bynajmniej. Ludzie moi napewno zdwoili swą czujność i ostrożność.
— Niema się o co sprzeczać, majorze. Wszak tu idzie o wolność własnej pańskiej osoby. Jedno słowo, a będzie pan oswobodzony.
— Kiedyż ja pana o wolność nie proszę.
— Nie? Chyba nie będzie to dla pana przyjemne, gdy go odstawię do Montevideo?
— Postaram się ze swej strony, abyś pan tego nie uczynił.
— A jednak ja pana tam odwiozę prosto stąd, i to zaraz.
— Albo też nie prosto i nie zaraz...
Wypowiedział te słowa w tonie tak stanowczym, jakby miał jakiś nieprzenikniony plan, który odgadnąć było niepodobieństwem, — a może udawał pewność siebie, aby się z nami potargować. Nie miałem jednak ochoty wdawać się z nim w długie wywody i rzekłem:
— Jeżeli jesteś pan tak pewny siebie, dobrze. Zaraz stąd wyruszymy.
— I zostawicie Montesów?
— Tak, albo i nie. Być może jednak, że są oni już w mojem ręku.
— Dyabła pan ma, nie ich w swojem ręku!
— Przecie wedle pańskiego zdania, majorze, ja sam jestem dyabłem, a kogo mam w ręku, możesz się pan zaraz przekonać.
Przy tych moich słowach obaj Montesowie wyszli z ukrycia, ukazując się majorowi, który na ich widok aż przykucnął do ziemi, a następnie począł się szamotać, jak waryat.
— Diabolo! Wierzę teraz... wierzę, ze diabolo i pan, to jedna osoba.
— Widzisz więc, łotrze jeden — rzekł yerbatero, — że zanadto byłeś pewny swojej przewagi nad nami. Ten europejczyk wydostał nas z rąk twojej bandy bez żadnego trudu, a teraz... koń pański czeka na ciebie już osiodłany, aby cię zanieść... do piekła. Ułatwi to panu zaraz nóż mój...
Major w osłupieniu rozglądał się dokoła, jakby ze snu obudzony, i bąkał:
— Co się to stało? Śnię chyba, u dyabła, czy jestem w gorączce?... Nie rozumiem...
— To może i teraz nie uwierzysz pan — rzekłem mu, — że pojedziemy do Montevideo?
— Ależ, powiedziałem, że wierzę! Dyabeł wszystko potrafi!
— No! o to mi właśnie chodziło. Przegrałeś pan nareszcie na ostatnią kartę i nie zechcesz zapewne grać dalej...
— Owszem, chcę grać dalej — syknął.
— Ale czem?
Na to pytanie major westchnął i dopiero po chwili rzekł:
— Prawda! zabrakło mi już atutów. Poczem dodał, zgrzytając zębami. — A temu wszystkiemu winien ten łajdak!
I rzuciwszy się ku Indyaninowi, kopnął go nogą w brzuch tak silnie, że biedak padł na ziemię i skrócił się z bólu, jak wąż, przygwożdżony nożem.
— Majorze! — krzyknąłem groźnie, — rachuj się ze swem położeniem! Jesteś zdany całkowicie na naszą łaskę lub niełaskę, i możemy z nim postępować trochę inaczej, aniżeli dotychczas.
— Najlepiej wpakować mu żelazo w pierś — wtrącił yerbatero; — łotr ten me wart żadnego zmiłowania, a tem bardziej jakichkolwiek względów.
Groźba ta podziałała na rozjuszonego draba. Zmiarkował, że byłoby szaleństwem dopuszczać się dalszych wybryków, i po chwili zapytał innym już zupełnie niż dotąd tonem:
— Proszę zatem powiedzieć mi otwarcie, co zamierzacie uczynić ze mną?
— Powinienem właściwie oddać pana w ręce sprawiedliwości... Ale... zaniecham tego, gdyż...
— Sennor! — przerwał mi estancyero, — najlepiej właśnie będzie, gdy weźmiemy go z sobą i wydamy w ręce władzy.
— A mnie się zdaje, że szkoda naszego czasu i fatygi. Pozostawmy go raczej tutaj, jak się to czyni z pierwszem-lepszem bydlęciem. Słusznie, czy nie? — dodałem, zwracając się do brata Hilaria.
— Zgadzam się z pańskiem zdaniem zupełnie — odrzekł zakonnik.
— Słyszy pan? — zapytałem majora. — Jesteśmy skłonni puścić pana, ale, rozumie się, pod pewnymi warunkami. Przedewszystkiem oddasz nam skradzione konie, a następnie przyrzekniesz, że, skoro świt, przeprawisz się ze swymi opryszkami na drugą stronę rzeki.
— Bardzo mi będzie miło i uczynię to, chociażby dlatego, aby się pozbyć widoku waszych słodziutkich twarzy.
— Nam również będzie niezmiernie przyjemnie nie patrzyć więcej na pana. Ponadto podpiszesz mi pan pokwitowanie na sumę, którą wypłaciłem pogorzelcom tytułem odszkodowania.
— No, proszę! Jeszcze co?
— Może się pan na to nie zgadzasz? Wolisz pan dostać się pod sąd?
— Caracho! Podpiszę wam, co zechcecie. Czy jeszcze macie jakie żądania?
— Zapewne!... Spójrz pan, coś uczynił! — tu wskazałem wijącego się na ziemi Indyanina. — Widocznie uszkodziłeś pan temu biedakowi wnętrzności, a przynajmniej przyprawiłeś o chorobę... Należy mu się więc od pana również odszkodowanie.
— Czy pan to mówisz na seryo?
— Zupełnie poważnie.
— Sennor, gdyby tak pana w tej chwili jasny piorun spalił, sprawiłoby mi to niewymowną radość...
— O, wierzę! ale na szczęście nie jesteś gromowładnym Jowiszem, więc przestań wzdychać do niemożliwości i raczej odpowiedz na pytanie: zapłacisz, czy nie?
— Ileż to mam płacić?
— Pięćset talarów.
Niewielka to była kwota, bo zaledwie około osiemdziesięciu koron, a jednak major próbował coś wytargować. Nie ustąpiłem atoli, i musiał dać żądaną sumę, a nawet stwierdzić pisemnie, że daje to dobrowolnie.
— Teraz idzie nam o konie. Kiedy je otrzymamy?
— W każdej chwili... chociażby zaraz.
— E, trudno nam będzie teraz, po nocy, zabierać je od pana. Wolimy załatwić to rano, tembardziej, że pragnęlibyśmy uniknąć zetknięcia się z pańską bandą.
— I chcecie mię zatrzymać tu do jutra?
— Jakto? źle panu u nas? Musimy przecie całą sprawę załatwić porządnie. Brat Hilario uda się jeszcze raz na półwysep, aby przyprowadzić tu jednego z żołnierzy, któremu pan oznajmisz, że pokój pomiędzy nami zawarty. Teraz usiądziesz pan tu koło mnie i napiszesz pokwitowanie.
— Jakże to ja napiszę, skoro mam związane ręce? — zapytał, a chytry uśmiech przemknął mu pod wąsem.
Przypuszczał zapewne, że mu rozwiążę ręce i będzie mógł swobodnie czmychnąć w gęstwinę.
— Postaramy się o to, abyś pan mógł pisać — odrzekłem. — Proszę siadać.
Związaliśmy mu nogi, a ręce pozostawiliśmy wolne, by mógł pisać pod mojem dyktandem. Uczynił to bez oporu, a następnie bez przypominania wyłożył kwotę, przeznaczoną dla Indyanina, który nareszcie uspokoił się i, siedząc na ziemi, patrzył pożądliwie na wyliczane dla niego pieniądze. Gdym mu tę sumę oddawał na pocieszenie, estancyero wręczył od siebie jeszcze dwadzieścia dukatów, przyczem biedakowi zaświeciły się z radości oczy, tembardziej, że, dając mu te pieniądze, Monteso obiecał ponadto dobre stanowisko u siebie.
Brat Hilario udał się bezzwłocznie na półwysep i przyprowadził do naszego schronienia tego samego żołnierza, który był już u nas przedtem. Rozumie się, nie mieliśmy teraz powodu taić przed nim, w jaki sposób uwolniłem jeńców, więc dopuściliśmy go do rozmowy z majorem, który kazał zanieść mu rozkaz do oddziału, aby nie przedsiębrano żadnych przeciw nam kroków, rano zaś, aby wydano braciszkowi, który w tym celu do nich przybędzie, uprowadzoną stadninę.
Po oddaleniu się pośrednika sporo czasu zabrała nam miła pogawędka, przyczem miałem sposobność poznać młodego Montesa. Był to młodzieniec cichy, poważny, a choć nie miał w sobie owej tężyzny męskiej, która niezbędną jest w samodzielnem życiu na stepie, wśród licznych niebezpieczeństw, jednak wywarł na mnie jak najlepsze wrażenie. Z Turnerstickiem rozmawialiśmy długo o moich i jego podróżach oraz przygodach od chwili naszego rozstania, zapominając, że jednak po wysiłkach naszych potrzebny jest wypoczynek. Późno już było, gdyśmy postanowili przespać się nieco, przyczem straż nad naszem bezpieczeństwem podjął się trzymać Indyanin ze swą żoną.
Nazajutrz o świcie, zbudzeni przez Indyanina, postanowiliśmy wyszukać przedewszystkiem odpowiednie miejsce dla czasowego ukrycia koni, które miały być odesłane z obozu majora. Kryjówka ta potrzebna była na wypadek, gdyby majorowi, gdy go z rąk swych wypuścimy, przyszła ochota odebrać nam konie nanowo. Aynas zaofiarował się wskazać mi takie miejsce, więc bezzwłocznie udałem się z nim w kierunku jego chaty.
Gdyśmy się nieopodal jej znaleźli, posłyszeliśmy w pewnej odległości od rzeki, od strony, skąd wczoraj przybyliśmy, parskanie koni. Ukrywszy się oczywiście w zaroślach, po krótkiej chwili stwierdziliśmy, że to wracają dwaj yerbaterowie, wysłani wczoraj z pieniędzmi dla pogorzelców. Wraz z nimi jechało konno ośmiu czy dziewięciu mężczyzn. Wysunęliśmy się więc z krzaków, ukazując się yerbaterom, ku wielkiej ich radości, gdyż, jak się okazało, nie byli pewni drogi do naszej kryjówki.
Opowiedzieli mi, że po drodze wstąpili do jakiegoś rancha wypocząć trochę i spotkali tam podróżnych. Jednym z nich był syn pogorzelca, o którym poprzednio wspomniałem. Młodzieniec ten, wróciwszy do domu wkrótce po naszem oddaleniu się, pałając zemstą dla zbójów, którzy zniszczyli mienie jego rodziców, postanowił podążyć naszymi śladami, by nas dopędzić i pomóc w ściganiu rabusiów. Po drodze przybrał sobie jeszcze paru ludzi, a spotkawszy yerbaterów, dążących do jego rodziców, i dowiedziawszy się, że wiozą odszkodowanie od majora, zawrócił z nimi do pogorzeliska, poczem wraz z nimi podążył nad rzekę, by się połączyć z nami dla odebrania zbójom zabranej stadniny. Rozumie się, gdy mu zakomunikowałem, że i konie zostaną jego rodzicom zwrócone, uradował się niezmiernie i, przybywszy do naszej kryjówki, dał upust swoim uczuciom względem zbójów przez kilkakrotne kopnięcie nogą majora, poczem nie zajmował się już nim więcej.
Brat Hilario wybierał się był właśnie do obozu opryszków dla załatwienia sprawy zwrotu koni, ale powątpiewał jakoś w powodzenie swojej misyi.
— Kto wie, czy pójdzie mi gładko — mówił. — Mogą nam znowu stawiać przeszkody i warunki.
— O to niema obawy — rzekłem. — Dopóki major jest w naszej mocy, wszystko pójdzie dobrze. Konie trzeba powiązać w ten sposób, aby szły jeden za drugim, a do przyprowadzenia ich nietrzeba więcej nad czterech ludzi, i to tylko do miejsca, gdzieśmy wczoraj oczekiwali na Montesa. Tam wielebny brat znajdzie nas czekających na siebie, a będzie z nami prawy posiadacz koni i stwierdzi po stemplach, czy są te same, które mu uprowadzono. Skoro zaś brat wróci, będziemy mogli puścić majora.
— A gdyby major zechciał potem ścigać tego młodego człowieka?
— Nie dopuścilibyśmy do tego. Zresztą nietrudno byłoby nam pobić jego bandę na owej wązkiej ścieżce wśród bagien.
— Więc pozwolimy bolarzom odpłynąć na tratwie przez rzekę?
— Oczywiście — odrzekłem. — Będziemy wówczas dopiero spokojni, gdy się ich pozbędziemy z oczu. Wrócić nie mogą, bo spostrzeglibyśmy ich z brzegu i nie pozwolili wylądować.
Brat Hilario odszedł, a w dziesięć minut później udaliśmy się wszyscy za nim. Przy majorze pozostał tylko estancyero.
Znalazłszy się w miejscu naszej wczorajszej kryjówki, nie czekaliśmy zbyt długo. Jak przewidywałem, sprawa poszła zupełnie gładko. Czterech bolarzy doprowadziło do nas całą zrabowaną stadninę, którą od tej chwili objął w posiadanie młody ranchero, dziękując nam gorąco za dopomożenie mu do odzyskania własności swych rodziców. Nie omieszkał też zaprosić nas, abyśmy, powracając, wstąpili do niego, a odda pieniądze, które estancyero ojcu jego pożyczył. Pożegnawszy się z nami, ruszył w drogę pod przewodnictwem Indyanina, my zaś wróciliśmy do kryjówki, by oswobodzić majora. Zdjąwszy z niego rzemienie, którymi był przykrępowany do drzewa, i pozostawiwszy mu tylko związane ręce, rzekłem:
— Jesteś pan więc ostatecznie wolny, i kwituję ze wszystkiego; wszystko w porządku.
— Tak pan myśli? Ja jednak sądzę inaczej, bo pozostaje między nami do wyrównania znaczny rachunek. Ale spotkamy się jeszcze, i wówczas zmuszę pana do uregulowania go.
— Co do mnie, mam nadzieję, że życzenie pańskie nie ziści się wcale.
— Owszem; zapewniam pana, że zdasz mi jeszcze kiedyś rachunek za swoje względem mnie postępowanie — rzekł, obrzucając mię piorunującem spojrzeniem.
— Bardzo to niemądrze z pańskiej strony, że jesteś pan przede mną tak naiwnie otwarty. Będę się miał tembardziej na baczności.
— Niewiele to panu pomoże... Musimy się kiedyś spotkać...
— Ha, może się i spotkamy, ale zapewne nie gdzieindziej, tylko tutaj. I jeżeli pan urządzisz na nas pułapkę, potrafimy mimo wszystko obronić się przed jego bandą.
— Tutaj miałbym urządzać pułapkę? Nie myśl pan, iż jestem tak nieroztropny. Zobaczysz pan zresztą za chwilę, jak odpłyniemy na drugi brzeg.
— Aby wkrótce powrócić tu niepostrzeżenie.
— Mylisz się pan w swych przypuszczeniach. Zobaczymy się później... później, powiadam... Słyszałem coś o tem, że zamierzacie się przeprawić również przez rzekę, aby się udać do Gran Chaco i Tucuman. Będziemy więc mieli sposobność zobaczyć się jeszcze...
— Ach, tak? no, dobrze! Pozwól pan jednak powiedzieć sobie, że gdy drugi raz dostanę pana w ręce, to nie będę go oszczędzał tak, jak to uczyniłem teraz.
Na te słowa major spojrzał na mnie przeciągle i, zaśmiawszy się szyderczo, oddalił się.
— Możeby tak posłać mu kulę, sennor? — rzekł Monteso, oburzony zachowaniem się majora.
— Nie jesteśmy mordercami — rzekłem — i niewolno nam być nimi.
— Przekonasz się pan jednak, że będziemy tego kiedyś żałowali. Teraz jeszcze czas.
— Nie nastawaj pan na jego życie. Ten łotr nie wart nawet kuli.
— Ja jednak sądzę, że byłoby bezpieczniej dla nas zmieść draba ze świata...
Schowaliśmy się wśród zarośli, by mieć na oku ruchy bandy. Bolarze powitali dowódcę w milczeniu, on zaś powiedział do nich kilka słów, i wnet poczęto sprowadzać konie na tratwę. Gdy wreszcie cała banda znalazła się na rzece i odbiła od brzegu, poszliśmy na półwysep, by stamtąd być świadkami przeprawy oddziału na drugi brzeg. Bolarze pracowali wiosłami z wielkiem natężeniem, ażeby tratwa, o ile możności, nie zboczyła w dół z prądem wody. Podeszliśmy następnie kawał wzdłuż brzegu i przez cały czas obserwowałem bandytów przez lornetkę.
Niebawem wylądowali po tamtej stronie rzeki, a flisacy, otrzymawszy pieniądze za przewóz, puścili się z prądem w dalszą drogę.
— Postanowiłem obejrzeć miejsce ich obozowiska dla sprawdzenia, czy nie pozostawili czego, rezerwując się na powrót w te strony, ale nie znalazłem nic podejrzanego.
Kapitan dowiedział się od Indyanina, że dziś po południu spodziewane jest ukazanie się na rzece statku pasażerskiego, zaproponował więc, byśmy tu trochę odpoczęli, co zresztą po tylu trudach słusznie nam się należało. Nie widząc w tem dla siebie żadnego niebezpieczeństwa, przenieśliśmy się ze swej kryjówki na półwysep, zabierając nasze konie, i poczęliśmy się krzątać około sporządzenia rannego posiłku. Byłem, rozumie się, o tyle przezorny, że dla pewności ustawiłem poniżej półwyspu na brzegu wartę, zmieniającą się co pół godziny, i w ten sposób zabezpieczeni przed niespodziankami, zasiedliśmy do posiłku. Rzecz prosta, że po tak znakomitem załatwieniu groźnej dla nas sprawy zapanowała w naszem kółku wesołość i miła swoboda. Tylko Indyanin posmutniał jakoś i trzymał się ciągle za brzuch, skarżąc się na ból we wnętrzu. Kazałem mu iść do chaty, aby się tam położył, a Dayi zaleciłem, aby mu naparzyła odpowiednich ziół na lekarstwo.





  1. Właściciel rancha czyli zagrody.
  2. Toro jest to dojrzały byk, odznaczający się wielką złośliwością i nieokiełznanym temperamentem; novillo zaś — młody byczak, również dziki, a nie dający się oswoić. Tak jedne, jak i drugie, przy spotkaniu z człowiekiem rzucają się na niego z wściekłością, a rozdrażnione, ścigają go uparcie dopóty, aż ofiara nie usunie się im z oczu, lub dopadnięta nie skończy straszną śmiercią pod ich kopytami i rogami.
  3. Półwysep aligatorów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.