Nad Rio de la Plata/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nad Rio de la Plata |
Podtytuł | Powieść podróżnicza |
Rozdział | U bolarzy |
Pochodzenie | Illustrowane powieści podróżnicze Karola Maya |
Wydawca | Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza« |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Zygmunta Jelenia |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Am Rio de la Plata |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na drugi dzień rano wstałem wcześnie i, zanim przybył Monteso, przygotowałem się do drogi. Przygotowania te zresztą nie wymagały zbytnich trudów: cały swój majątek wziąłem na siebie, a wypróżnioną walizkę podarowałem kelnerowi, ubranie zaś służącemu hotelowemu; trochę niezbędnej bielizny i innych drobiazgów zapakowałem w skórzaną torbę i — byłem gotów.
Kelner, Szwajcar z rodu, otrzymawszy oprócz walizy także suty napiwek, wdał się ze mną w dłuższą rozmowę, chcąc mi się wywdzięczyć życzliwemi radami. Chwalił przytem, że wybieram się w drogę na koniu i z ludźmi doświadczonymi, zamiast jechać dyliżansem.
Dyliżans tutejszy, jak mi go opisał kelner, jest to ogromny wóz, zawierający przedział dla podróżnych na dziesięć do dwunastu osób i osobną rotundę. Do zaprzęgu używają zwykle siedmiu „rumaków“, wygłodzonych w nielitościwy sposób. Cztery konie zaprzężone są bezpośrednio do wozu, dwa przed nimi, a jeden na samym przedzie. Na tym przodującym koniu siedzi jeden z parobków i kieruje całym ekwipażem. Drugi peon siedzi na jednym koniu z owej czwórki przy samym wozie, trzeci wreszcie galopuje konno obok dyliżansu, okładając batem zaprzężone zwierzęta bez względu na to, czy potrzeba, czy nie.
Wysoko na koźle wozu siedzi właściwy woźnica, zwany mayoral, który, choć ma ogólny dogląd nad końmi, jednak zazwyczaj nie troszczy się o to, gdy który z nich padnie, lub gdy dyliżans wysypie pasażerów na step, jak gruszki z worka.
Koniom nie daje się nigdy biedz truchtem, lecz zmusza się je do ustawicznego galopu, najbardziej zaś w tych miejscach, gdzie droga najgorsza i najtrudniejsza. Wobec tego dyliżans odbywa dziennie około piętnastu mil drogi.
Oczywiście — mówię tu o „drodze“ w przenośni, gdyż właściwie niema tu żadnych dróg. Jedzie się na przełaj przez step, i choć niema tu kamieni, ale zato znajdują się liczne wyrwy, doły i osypiska. Wogóle teren jest tego rodzaju, że wóz skacze ustawicznie, grożąc wywróceniem się, i podróżni nie mają chwili spokoju, aby porozmawiać pomiędzy sobą lub rozejrzeć się po okolicy.
— Czy to była pańska głowa, sennor?
— Nie, sennorito, to czyjaś inna.
— Panie, przycisnąłeś mi pan kolanami piersi!
— A pan depce mi obcasem nagniotki!
— Czy ubezpieczył się pan na życie, wyjeżdżając w tę podróż?
— Nie, bo nie mam rodziny i obojętne mi, czy złamię kark dziś, czy jutro.
— Szczęśliwy z pana człowiek. A ja mam żonę i dzieci... Od kiedy zaś jadę tym dyliżansem, mam wrażenie, iż w domu zostawiłem wdowę i sieroty...
Takie i tym podobne rozmówki podsłuchać można wśród pasażerów dyliżansu, którzy za grube pieniądze narażają się na śmierć lub co najmniej na kalectwo.
Woźnica krzyczy, jak opętany; peon na pierwszym koniu wyje, a ten na ostatnim piorunuje, czwarty obok klnie i okłada batogiem nędzne szkapy, które robią bokami i pędzą w ostatnim wysiłku. Wśród dzikich wrzasków leci wóz w dół, kędy szumi spieniona rzeka i... buch w wodę w gwałtownym skoku! Częścią z prądem, a w części siłą koni dostaje się wóz na drugi brzeg, gdzie wycie i katowanie zwierząt dochodzi do szczytu barbarzyństwa. Nareszcie — hou, prrrr! trzeba stanąć. Jeden koń padł. Obcinają rzemienie, zdejmują siodło z grzbietu — i jazda dalej!...
Pozostawiony koń otwiera szeroko pysk, toczy pianę, robi bokami, a z oczu wyziera mu błagalna prośba o litość, o pomoc... W parę minut później zlatuje się stado drapieżnego ptactwa i szarpie żywcem zakrwawione mięso.
W czasie jazdy często napotyka się na szkielety końskie. Nikt tu bowiem nie troszczy się o te szlachetne stworzenia, gdyż jest ich w kraju aż nadto. Szkapę można tu kupić za jakie dwanaście do piętnastu koron, licząc na nasze pieniądze. Stadnina wogóle jest tu tak tania, że kośćmi końskiemi i tłuszczem palą w piecach cegielnianych.
W całym kraju niema stajeń. Konie przebywają na wolnem powietrzu, bez względu na porę roku, i nikt nie troszczy się zbytnio o to. Obroku, np. owsa lub kukurydzy, nie znają tu wcale. Koń musi zazwyczaj sam troszczyć się, by nie zdechł z głodu. Jedynym wyrazem opieki właściciela nad zwierzęciem jest wypalanie mu na skórze specyalnego znaku.
Tubylcy nazywają Uruguay „Banda oriental“, co znaczy strona wschodnia, i Uruguayczyk bardzo chętnie z tego powodu chełpi się nazwą „oriental“, czyli mieszkaniec wschodu. Kraj graniczy na północy z Brazylią, na zachodzie z rzeką Uruguay, skąd też jego nazwa, na południu z rzeką La Plata, a na wschodzie z oceanem Atlantyckim. Powierzchnia kraju jest pofałdowana wzgórzami, wśród których płynie rzeka Rio Negro, co do wielkości równająca się naszej Odrze. Równolegle z tą rzeką biegnie łańcuch górski, zwany Cuchilo Grande. „Cuchilo“ znaczy po hiszpańsku „nóż“ — i słowo to bardzo trafnie określa łańcuch górski, z lotu ptaka przypominający zwrócone ku niebu ostrze.
Prawie cała powierzchnia Uruguayu, poprzerzynana strumykami w różnych kierunkach, stanowi step, zwany pampa, pokryty niezwykle bujną trawą. Drzewa spotyka się tu bardzo rzadko, i to nad brzegami rzek lub potoków; właściwego lasu nie znajdziesz wcale.
Niema również w Uruguayu wsi w naszem rozumieniu, a tylko większe dobra i folwarki, które mają charakter dwojaki: jedne z nich poświęcone są wyłącznie hodowli bydła i noszą nazwę „estancia“; drugie, których głównem zadaniem jest uprawa roli, na wzór naszych majątków ziemskich, nazywają się „hacienda“. Hacyendy owe, z wybielonemi starannie zabudowaniami, czynią z daleka bardzo miłe wrażenie i łudzą dostatkiem; przy bliższem jednak rozpatrzeniu następuje rozczarowanie, gdyż są to bardzo prymitywne budynki, a nieraz nędzne rudery.
Oprócz wyżej wymienionych majątków większych, są tu jeszcze mniej zamożne, drobniejsze gospodarstwa czyli folwarki. Zagroda taka, zwana rancho, zbudowana jest zazwyczaj z nieobrobionego kamienia i pokryta słomą lub trzciną.
Oczywiście w stepowym tym kraju jest ogromna ilość bydła, koni i owiec, które wypasają się całemi stadami pod nadzorem peonów. Wół opasowy, przeznaczony na rzeź, kosztuje tu najwyżej pięćdziesiąt koron wedle naszej waluty. Wobec tak nizkich cen nie dziwota, że właściciel mało dba o pojedynczą sztukę bydlęcia i obojętne mu, czy zginie z głodu, lub też je peon zamęczy. „Orientale“ wyśmiałby naszego włościanina, gdyby widział jego troskę o dobytek.
Około godziny dziewiątej rano doszedł uszu moich tętent kopyt końskich na ulicy. Wychyliłem się przez okno i ujrzałem wjeżdżających w podwórze hotelu yerbaterów. Byli w komplecie i przedstawiali się oryginalnie. Ubrani, jak zwykle, w łachmany, siedzieli na koniach, również nie świadczących o dostatku i wcale nieszczególnych. Były to chude, pokaleczone szkapy. Zato miały na sobie siodła i uzdy, ozdobione bogato srebrnemi świecidełkami, piórami i dzwonkami, a grzywy i ogony posplatane barwnemi wstążkami jedwabnemi. Jeźdźcy mieli u bosych nóg... srebrne ostrogi nadzwyczajnych rozmiarów. Jak często ostrogi te były w użyciu, świadczyły najlepiej rany na bokach zwierząt.
Zdobienie koni jest w Ameryce południowej powszechnym zwyczajem, więc i yerbaterowie stosują się do tego. Marzeniem najbiedniejszego z nich, który się jeszcze nie dorobił, jest przedewszystkiem po ukończeniu pracy w puszczy sprawić sobie w mieście jak najbogatszy rzęd dla swego konia, i żaden nie szczędzi na to ciężko zapracowanego grosza. Dlatego to spotyka się w tym kraju jeźdźców, którzy sami wyglądają, jak nędzarze, ale siodła, uzdy, strzemiona i inne części rzędu końskiego warte są kilka razy więcej, niż sam koń.
To jedna „słabość“ yerbaterów.
Pozatem lubią oni grać hazardownie i pić aż do utraty ostatniego grosza. Gdy zaś im i tego nie starczy, sprzedają cały swój ruchomy majątek, to jest konia z bogatym rzędem, i wędrują napowrót w puszczę znowu pracować ciężko przez kilka miesięcy z tą myślą, że znów nadejdą szczęśliwe chwile, gdy będzie można ponownie paradować na koniach po ulicach Montevideo, Assuncion albo Corrientes. Bo, że moi towarzysze, wyruszając do pracy w puszczy, mieli jeszcze konie i rzędy, świadczyło to tylko o ich szczególniejszej zamożności.
Sennor Mauricio Monteso, przybywszy przed hotel na czele swych towarzyszów, zsiadł z konia i po chwili wszedł do mego pokoju. Zaledwie jednak spojrzał na mnie, ogromne zdziwienie odmalowało jego się na twarzy i nawet nie posłyszał mego pozdrowienia, ani spostrzegł ręki, którą wyciągnąłem do niego na powitanie. Stał chwilę, u progu, jak wryty z otworzonemi szeroko ustami.
— Cóż to? nie chce się pan ze mną przywitać? — rzekłem po chwili. — Zdaje mi się, że pan mię zna... widzieliśmy się przecie wczoraj.
— Do licha! — ledwie wykrztusił i zamilkł znowu.
— Co pana tak wytrąciło z równowagi? — spytałem, zaczynając się również dziwić zachowaniu yerbatera.
Monteso postąpił na środek pokoju, zamykając za sobą drzwi, poczem wziął mnie za rękę, podprowadził do okna, obejrzał mię od stóp do głów i... wybuchnął głośnym, niepohamowanym śmiechem:
— Co się z panem stało? kto pana tak ubrał? Może mi pan zechce wytłómaczyć, czy to przypadkiem nie karnawał mamy teraz i czy nie wybiera się pan na maskaradę...
Domyśliłem się oczywiście, że to mój ubiór tak bardzo go zdziwił i takim go natchnął humorem. Pozwoliłem mu jednak wyśmiać się, ile zechce, czekając, aż się uspokoi. Yerbatero odstąpił ode mnie parę kroków, złożył ręce w trąbki, a przyłożywszy je do oczu, patrzył na mnie znowu przez chwilę, niby przez lornetę, — w końcu zapytał:
— Proszę mi powiedzieć, ale szczerze, kto z nas jest waryatem: ja, czy pan?
Na takie odezwanie się yerbatera uważałem za właściwe przybrać bardzo poważną minę, nie pragnąc, aby się tak ze mną spoufalał, i odrzekłem:
— Z pewnością... pan! Zobaczywszy pierwszy raz pana, byłem zdziwiony pańskiem ubraniem tak samo, jak pan teraz mojem, a jednak nie pozwoliłem sobie na żarty z niego i nie nazwałem pana waryatem...
Słowa moje poskutkowały nadspodziewanie. Począł się natychmiast usprawiedliwiać, mówiąc:
— Proszę mi wybaczyć, sennor. Nie miałem wcale zamiaru obrażać pana. Sam jednak sennor przyznasz, że w ubiorze tym wyglądasz arcykomicznie...
— Nie zdaje mi się. O wiele komiczniejszy widok przedstawia bosy jeździec, który, wybierając się w dziewicze lasy, zdobi swego konia świecidełkami, a sam nie ma na sobie całych portek ani kurtki. Jeżeli zresztą uważa pan, że jestem śmieszny i mogłoby to pana również narazić na śmieszność, to zechciej pan rozejrzeć się sobie za innym towarzyszem...
— Ależ najserdeczniej pana przepraszam — usprawiedliwiał się skonfundowany. — Cała moja wina, że nie mogłem powstrzymać się od szczerości, co niech mi pan wybaczy. Ale też racz mię pan objaśnić, na co się mu przyda w podróży to skórzane ubranie...
— Takie ubranie nosi w Ameryce północnej każdy porządny wędrowiec.
— Ba, ale jesteś sennor w tej chwili w Ameryce południowej, a to całkiem co innego.
— Panu się zdaje, że na północy musi być zimno, a na południu gorąco, nieprawdaż? Otóż proszę posłuchać. Na równiku mamy klimat najgorętszy; lecz im dalej od równika ku północy lub południowi, tem chłodniej. Obecnie znajdujemy się w oddaleniu czterdziestu stopni od równika na południe i mamy taki sam klimat, jak w tem samem oddaleniu na północy. Byłem zresztą dalej jeszcze na południu i nosiłem skórzane ubranie.
— Tego dobrze nie rozumiem.
— Wyjaśnię to inaczej. W tym kraju są gorące dnie, a zimne noce. Skóra wyprawna jest złym przewodnikiem ciepła, czego nie można powiedzieć o materyi waszych ubrań. Otóż ja w dzień nie będę pocił się, a w nocy marzł w takim stopniu, jak wy.
— Niby wygląda to na rzecz praktyczną.
— Bywają też w tutejszym klimacie częste deszcze. Owóż skóra ta, wyprawiona na sposób indyjski, nie przepuszcza wody; nie czepią się też jej w gąszczach leśnych gałęzie, podczas gdy wasze ubrania z łatwością podlegają podarciu na strzępy. Niech pan zresztą zobaczy, jak to ubranie przylega ściśle do ciała. Nie dostanie się doń ani komar, ani żaden inny owad. No, a wasze ubranie czyż chroni was dostatecznie przed tem?
— O sennor — westchnął, — skóra moja już po kilku dniach pracy skąsana jest raz koło razu.
— A zatem widzisz pan, że nie było z czego śmiać się tak bardzo.
— Słusznie. Ale... niech się pan nie gniewa... mimo tych wszystkich zalet, ubranie to krępuje pana w ruchach.
A wygląda pan, jak nurek... Te zaś buty olbrzymie...
To mówiąc, obmacał rękoma cholewy, sięgające mi powyżej kolan.
— Te buty — rzekłem — są właśnie bardzo praktyczne: ani mię nie ukąsi wąż, ani w wodzie nóg nie przemoczę, gdy mi się zdarzy jechać przez rzekę głęboką aż po siodło.
— A z czego zrobione jest to ubranie?
— Spodnie uszyte są z wyprawnej na sposób indyjski skóry łosia, a bluza z takiejże skóry bydlęcia. Jest ona tak cienka i lekka, jak wełniana koszula, przyczem nie drze się i można ją prać. Kurtka zaś wierzchnia zrobiona jest z takiej skóry, do której wyprawienia potrzeba rok czasu. Pomimo jej cienkości, nie przejdzie przez nią najostrzejsza strzała.
— O, to ważna rzecz, bo kto wie, czy nie będziemy mieli do czynienia z mieszkającymi w okolicach Gran Chaco Indyanami, którzy posługują się zatrutemi strzałami. Niech taki patyk zadraśnie tylko skórę, a człek wciągu kilku godzin umiera. Widzę teraz, że nie miałem racyi, krytykując pański ubiór... Ale jeszcze jedno mię zastanawia, mianowicie: nie ma pan ostróg.
— Mam je w kieszeni i wkładam na nogi tylko w razie potrzeby.
— Ależ to niemożliwe. Żaden tutejszy koń nie pobiegnie, jeśli go się nie zmusi do tego ostrogami.
— Ba, zawsze się konie narowią, gdy się nadużywa ostróg; przyzwyczajają się one szybko do nich i wreszcie nic sobie z nich nie robią. Co do mnie, całymi tygodniami jeździłem na koniu bez ostróg, i było dobrze. Nie używając ich, a właściwie nie nadużywając, wystarczy lekko tylko pocisnąć konia piętami, a omal ze skóry nie wyskoczy.
Yerbatero nie był wcale przygotowany na tego rodzaju lekcyę, że zaś każdy jego zarzut zbijałem natychmiast dobrze umotywowanym dowodem, więc pogodził się wreszcie ze wszystkiem i już w milczeniu przypatrywał się moim rewolwerom, karabinom, zawartości pasa i t. p. Ja natomiast ciekawy byłem przeznaczonego dla mnie konia, więc wyjrzałem przez okno, a zobaczywszy wśród yerbaterów jedną wolną szkapę, pokaleczoną i, zdaje się, ślepą, zapytałem:
— Czy to koń dla mnie?
— Tak, sennor. Wybrałem jak najspokojniejszego i posłusznego.
— No, za ten wybór, niestety, nie mogę być wam wdzięczny, zarówno, jak i za ozdoby o krzyczących kolorach. Nie lubię tego i proszę to zaraz usunąć, a zostawić tylko siodło!
— Trzeba zostawić przynajmniej koc — perswadował; — pan nie wie, jaka to przykra sprawa, gdy się skórę odparzy...
— Nie. Proszę i koc zabrać.
Monteso wyszedł, wzruszając ramionami, a zbliżywszy się do towarzyszów, mówił im coś przez chwilę, — zapewne ostrzegał, by się ze mnie nie śmieli. Gdy następnie poprowadził mego konia parę kroków, spostrzegłem, że marne to stworzenie kuleje na jedną nogę.
Aha! — pomyślałem, — uważają mię, więc za tak lichego jeźdźca, iż wybrali mi kulawe zwierzę!
— Sennor! — zawołałem przez okno, — temu koniowi brakuje coś w nodze...
— Trochę tylko... to nic nie szkodzi.
— Przepraszam, wcale nie trochę.
— Skoro pan będzie na siodle, to nic nie odczuje.
— Ależ ja na tego kalekę wcale nie mam ochoty wsiadać...
Zamknąłem okno i wyszedłem zobaczyć się z gospodarzem. Należał on do tych wyjątkowych ludzi, którzy dla swoich koni mają stajnie. Przedtem spostrzegłem był już tutaj kilka rosłych rumaków, z których jeden podobał mi się szczególnie. Po długich umowach, ceregielach i targach udało mi się wreszcie kupić rumaka. Zapłaciłem za niego stosunkowo drogo, ale bo też wolałem mieć dobrego konia i przyzwyczaić się do niego, aniżeli, gdybym miał byle jakiego i zmuszony był co kilkanaście mil rozglądać się za innym.
Kupiony koń należał do najprzedniejszej rasy, liczył cztery lata i odznaczał się nietylko wspaniałym wyglądem, ale i żywością oczu oraz właściwym tym zwierzętom kaprysem, co zresztą nie było dziwne, bo niedawno wyrwano go z pośród dziko prawie żyjącej stadniny. Yerbaterowie oglądali go z podziwem i niejako trwogą, a Monteso zauważył:
— Ee, co panu z takiego dzikusa, skoro nawet wsiąść na niego będzie trudno. Trzeba prowadzić go luzem ze dwa dni, aby się dobrze zmęczył, i dopiero wtedy spróbować jazdy.
— O, tak — potwierdził gospodarz; — będzie pan miał z nim niemały kłopot.
— Tak pan sądzi? — rzekłem. — Szkoda, że nie mam siodła... A możeby pan odstąpił mi jedno ze swoich; wisi ich kilka pod daszkiem.
— Owszem, sprzedam panu jedno; proszę sobie wybrać.
Zapłaciwszy żądaną kwotę, która wynosiła razem z ceną konia około stu dwudziestu koron, obmyślałem sposób, w jakiby uchwycić w ręce butne zwierzę, które ani przez chwilę nie pozostawało w spokoju. Cała czeladź hotelowa wyległa na dziedziniec popatrzyć, jak sobie z niem poradzę, tembardziej, że peon, zmęczony już i spocony, nie mógł nic zrobić, bo koń wierzgał nogami na wszystkie strony. Przyniesiono więc lasso. Koń jednak znał widocznie przeznaczenie tego rzemienia, bo, zobaczywszy go, stał się jeszcze bardziej niespokojny i wywijał się za każdym razem z narzuconej mu pętlicy w sposób godny podziwu.
Monteso pokpiwał sobie z nieudolności parobków, twierdząc, że nie umieją wcale posługiwać się lassem. Ale gdy sam spróbował, i również nie powiodło mu się, powstało wśród obecnych wielkie zadowolenie.
— Musi pan użyć bola — rzekł do mnie, — bo koń widocznie ma dyabła w sobie, i jeżeli mu się powrozem bola nie oplącze tylnych nóg, to nie weźmie go pan w inny sposób.
— Tak pan sądzi? A mnie się zdaje, że lasso najzupełniej wystarczy, jeżeli oczywiście umie ktoś niem władać.
Monteso na te słowa popatrzył na mnie z politowaniem, jak zawodowy rachmistrz na żaka szkolnego, który śmie stanąć z nim w zawody w pamięciowem obliczeniu pierwiastka kubicznego z kilkunastocyfrowej liczby.
— To brzmi bardzo ładnie — zaśmiał się po chwili. — Ale proszę spróbować; zobaczymy, jak to się panu uda.
Nic na to nie rzekłszy, zwinąłem lasso, zbliżyłem się do konia i uczyniłem ruch, jakbym chciał zarzucić mu pętlicę na szyję. Wiedziałem z góry, że koń swoim zwyczajem szarpnie się w bok, co się też stało. Rzuciłem pętlicę i... trafiła, a zwierzę, obiegłszy raz dokoła mnie, musiało wreszcie stanąć, bo pętlica zacisnęła mu się na szyi, tamując oddech. Wówczas zbliżyłem się do rumaka i wskoczyłem na grzbiet, rozluźniając jednocześnie rzemień na szyi, by koń się nie udusił. Teraz zdenerwowanie konia doszło do ostatnich granic, i różnymi sposoby usiłował mię zrzucić z siebie. Jednak przygotowany byłem na to i ostatecznie zwyciężyłem jego opór. Gdy mi się poddał całkowicie, zeskoczyłem z grzbietu i posłałem po swoje rzeczy na górę, tymczasem zaś nałożyłem koniowi uzdę i siodło. Monteso, stojąc z boku, patrzył uśmiechnięty i kiwał głową. Wreszcie rzekł do mnie:
— No, no! z pana nie byle jaki jeździec...
— A co do lassa?...
— Co do lassa... to umie pan rzucać niem wybornie. Widzę, że nie będzie pan nam uciążliwy w podróży.
— Dziękuję za łaskawe uznanie i mam nadzieję, że nietylko nie będę panom uciążliwy, ale okażę się im potrzebnym. Wsiadajmy więc i jazda!
Zabrawszy wszystkie swoje rzeczy na konia, wskoczyłem na siodło i wyjechałem na ulicę, żegnany głębokimi ukłonami gospodarza i całej służby. Widocznie zwycięstwo moje nad koniem i fakt, że nie dałem się mu zrzucić z grzbietu, w zbudziły w otoczeniu szacunek dla mnie.
Pierwszym człowiekiem, którego zobaczyłem na ulicy, był sennor Esquilo Anibal Andaro, ten sam, który wczoraj nasłał mi na kark mordercę. Stał po drugiej stronie ulicy przed bramą domu, i zdawało mi się, że przybył tu wyłącznie w tym celu, by być świadkiem mego odjazdu. Zauważyłem, że patrzył na mnie wzrokiem zjadliwym, z wyrazem tryumfu, jakby chciał powiedzieć: Nie udało mi się wczoraj, ale zastawiłem na ciebie inną sieć, w którą wpaść musisz bez ratunku.
Gdy yerbaterowie, wyjechawszy z podwórza, zgromadzili się koło mnie, Andaro przesunął się wpoprzek ulicy tuż przed głową mego konia i rzekł do mnie szyderczo:
— Szczęśliwej podróży, sennor!
Oczywiście nic nie odrzekłem mu na to, udając, że nietylko nie słyszę, ale nawet nie widzę jego samego. Monteso jednak, człowiek gorętszej krwi, spiął swą szkapę i najechał na eleganta, powalając go na ziemię. Andaro, podniósłszy się, począł nas kląć, na czem świat stoi, nie żałując grubijaństw i gardła. My zaś puściliśmy się kłusem przez miasto.
— Szkoda, że mój koń nie zgniótł na śmierć tego gałgana — mówił Monteso. — Z jego twarzy bardzo źle patrzyło, i gdybyśmy byli pozostali dłużej, należało mieć się przed nim na baczności.
— Bez wątpienia — odrzekłem. — A nawet jestem pewien, że uknuł już coś przeciw nam, i możemy po drodze wpaść w zasadzkę, nie wiedząc, gdzie, kiedy i jak.
— Ba, ale coby nam mógł zrobić? Najwyżej wyśle płatnego jakiego draba, aby strzelił do pana z ukrycia.
— To bardzo możliwe. Pojedziemy przez las?
— Przez las? O tem niema mowy; lasów tu niema, a drzewa można zobaczyć jedynie w pobliżu domów, rozrzuconych tu i ówdzie wśród stepu i gdzieniegdzie nad potokami mizerne krzaki.
— Więc możliwą zasadzkę łatwo zauważyć z daleka?
— Rozumie się. A zresztą ilekroć tylko teren będzie nierówny, dwu moich towarzyszów pojedzie przodem. Przytem grono nasze powiększyło się, bo jedzie z nami pewien sennor, który w drodze niejednokrotnie przydać się nam może.
— Jakto? pozwolił pan przyłączyć się do nas komuś, nie porozumiawszy się o tem ze mną?
— No, tak, bo z góry byłem pewny, że pan się temu nie sprzeciwi — odrzekł z pewnym odcieniem zarozumiałości.
— A jednak mógł pan zapytać mię przedtem o zdanie, bo przecie dla mnie ma wielkie znaczenie, z kim jadę w tak daleką podróż.
— Proszę jednak pamiętać, że właściwie ja jestem kierownikiem naszej małej, że tak powiem, karawany.
— Przepraszam! nie uznaję tu potrzeby żadnego kierownictwa, bo każdy ma swoją wolę i swoje prawa. Może pan zresztą kierować swoimi towarzyszami w pralesie podczas zbierania hervamaty. Ja jednak, nie będąc zbieraczem maty, nie mam też potrzeby uznawać pana, jako swego przywódcę, i wogóle, gdyby mi proponowano, abym się miał stosować do czyichś rozkazów, wolałbym już jechać sam jeden.
Zastrzegłem się umyślnie, by potem Monteso nie zechciał przewodzić nade mną. Był on bez zaprzeczenia człowiekiem dzielnym i uczciwym, ale nie mogłem się zgodzić na to, aby się uważał za mego naczelnika, gdyż wiedziałem z praktyki życia, że ludzie, będący na stopniu jego kultury, pozwalają sobie zazwyczaj więcej, niż im wypada.
Słowa moje zmitygowały go natychmiast.
— Źle mię pan zrozumiał — odparł szybko. — Nie mam ochoty rozkazywać panu i wiem o tem dobrze, że nie zgodziłby się pan na to. Nie mam też zamiaru wysuwać się naprzód, jako pański przewodnik lub zwierzchnik. Jeżeli jednak coś radzę, to jedynie z dobrego serca i troski o pana...
— Przeciw temu oczywiście nic mieć nie mogę.
— A że ów caballero pojedzie z nami, również nie ma pan powodu gniewać się na mnie.
— A więc nie jest to zwykły obywatel, lecz caballero?
— O, to człowiek bardzo wykształcony... wyższy urzędnik policyi.
— Hm, w takim razie nie mam nic przeciwko temu, jeżeli jest on w rzeczywistości urzędnikiem policyjnym.
— Dlaczego mielibyśmy wątpić o tem? i z jakiego powodu miałby mię okłamywać?
— Z tych słów wnioskuję, że pan go właściwie nie zna.
— O, znam go, i to nawet bardzo dobrze.
— Od kiedy?
— Od kiedy? — powtórzył zakłopotany. — No... od wczoraj.
— Ach, więc to nazywa pan dobrą znajomością?...
— Cóż w tem dziwnego? Pan zna go również. Proszę sobie przypomnieć owego pana, co to wczoraj przysiadł się do nas w restauracyi...
— A, to ten?... — mruknąłem.
Zamilkliśmy.
— O czem pan myśli? — zapytał mię po chwili.
— O tem, że ów caballero jest za młody na wyższego urzędnika.
— Zdaje się panu. U nas robi się karyerę bardzo szybko, i nieraz jeszcze spotka się pan z młodszymi nawet ludźmi, posiadającymi wyższe rangi. Odrzućmy jednak wszelkie przedwczesne podejrzenia. Spodziewam się, że będzie pan miał w nim bardzo miłego towarzysza podróży, gdyż i on bardzo się uradował, dowiedziawszy się, że będzie mógł zetknąć się bliżej z europejczykiem.
— Gdzież on jest obecnie? Może wstąpimy po niego do mieszkania?
— Nie. Pojechał naprzód, i spotkamy się z nim dopiero za miastem.
— O, w tem jest coś niewyraźnego. Urzędnik na wyższem stanowisku nie czyniłby znajomości ukradkiem przed ludźmi. Dlaczego właściwie nie przybył do hotelu przedstawić mi się? lub czemu nie prosił, abyśmy po niego wstąpili do domu? Czy wie pan przynajmniej, gdzie mieszka?
— Nie wiem.
— To może znane jest panu choć jego nazwisko?
— Nazywa się Carrera.
— Brzmi to nienajgorzej, i miejmy nadzieję, że odpowiada godnie charakterowi człowieka, który je nosi. Gdybyśmy byli zajechali przed jego dom, to...
Urwałem nagle, a zatrzymawszy konia, obmacałem wszystkie swe kieszenie...
— Ach, sennor, co za niedołęstwo z mej strony! — rzekłem. — Nie mam sakiewki z pieniędzmi! Została pewnie w hotelu...
— Ee! — uspokajał mię Monteso, — nic się jeszcze wielkiego nie stało; w tak krótkim czasie nikt jej nie mógł jeszcze sprzątnąć. Poślę jednego z moich towarzyszów...
— Nie! wolę już sam wrócić, bo mam konia szybszego, więc dopędzę was w krótkim czasie.
I nie czekając odpowiedzi, z miejsca zawróciłem swego rumaka w pełnym galopie, — ale nie do hotelu, bo pieniądze miałem przy sobie, lecz do biura policyjnego, które się znajdowało w pobliżu katedry. Przybywszy na miejsce, uwiązałem konia do sztachet i kazałem się zaprowadzić do najwyższego z obecnych urzędników, który zdziwił się ogromnie moim szczególnym wyglądem. Przedstawiłem mu się i zapytałem, czy istnieje komisarz policyjny nazwiskiem Carrera.
— Nie, sennor; nie znam takiego — odrzekł. — Prawdopodobnie przesłyszało się panu.
— O, nie; człowiek tego nazwiska oświadczył mi najwyraźniej, że jest komisarzem policyjnym.
— To chyba zażartował z pana.
— W takim razie należałoby rozpatrzyć się bliżej w tym żarcie, bo obawiam się, że jakiś kryminalista, podszywając się pod godność urzędnika państwowego, knuje coś przeciw mojej osobie.
— Ha, skoro pan tak myśli, muszę istotnie zająć się bliżej tą sprawą. Proszę, niech pan usiądzie.
Wskazał mi krzesło, poczem zasiadł przy biurku, dobył kilka arkuszy papieru, pomaczał pióro w kałamarzu i rzekł:
— Przedewszystkiem poda pan swoje imię i nazwisko, wiek, narodowość, miejsce urodzenia, stan, sposób utrzymania, powody, dla których pan podróżuje, i inne niezbędne rzeczy. Bądź pan tedy łaskaw odpowiadać na moje pytania.
— Na miłość boską! — krzyknąłem, zrywając się, — czyżby to miało być formalne przesłuchanie?
— Rozumie się; bez tego niepodobna nic zacząć.
— Ależ ja przybyłem tylko po to, by się dowiedzieć, czy istnieje urzędnik nazwiskiem Carrera, nic więcej.
— O, to już bardzo wiele. Czy ma pan jakieś szczególniejsze powody do podejrzeń, iż człowiek ów żywi względem pana ukryte zamiary?
— Oczywiście. Wczoraj dwukrotnie urządzono na mnie zamach. Obecnie zamierzam udać się do Mercedes, a będąc już w drodze, dowiedziałem się, że w mojem gronie ma jechać młody, nieznany mi człowiek, który podaje się za komisarza policyi. Człowieka tego właśnie mam w podejrzeniu...
— Co też pan mówi?! dwa zamachy na pańskie życie, a my o tem nic nie wiemy?... Otóż nie pojedzie pan do Mercedes, lecz zostanie tutaj, jako świadek.
— Jak długo?
— Nie wiem. Bardzo być może, że nawet kilka miesięcy.
— Dziękuję! nie mam tyle czasu, a życzeniem mojem jest tylko, by policya uwolniła mię od napaści człowieka, który podszywa się pod czyjeś nazwisko i nawet przywłaszcza sobie tytuł urzędnika.
— No, dobrze. Ale musi pan wystosować odpowiednie doniesienie wedle przepisanej formy.
— Czynię to właśnie w tej chwili.
— Ba, ale nie ma pan chęci poddać się formalnościom. Tak, czy owak, muszę zadać panu wspomniane pytania.
— I odpowiedzi wciągnąć do protokółu?
— Tak... Poczem wyślę z panem dwóch agentów, aby aresztowali owego podejrzanego człowieka i sprowadzili tu razem z panem.
— A potem? — Potem załatwię formalności i oddam sprawę sądowi karnemu.
— Będzie tedy przeprowadzone całe śledztwo karne i proces?
— To się rozumie.
— I jak długo potrwa to wszystko?
— Powiedziałem już panu, że może nawet kilka miesięcy.
— Wobec tego zmuszony jestem oświadczyć panu, że podobny proceder nie jest mi wcale na rękę... i niema dla mnie innej rady, jak tylko jechać do Mercedes. Bardzo mi przykro, że pana niepotrzebnie trudziłem. Żegnam!
— Proszę zaczekać, sennor! — krzyczał urzędnik. — Pan nie może oddalić się bez uczynienia zadość formalnościom i stwierdzenia, że...
Nie słyszałem dalszych wywodów, gdyż byłem już za drzwiami. Urzędnik jednak wypadł za mną i wołał:
— Usiłowano pana dwukrotnie... zamordować, i widzę się zmuszonym...
Coś mówił jeszcze, biegnąc za mną aż na dziedziniec. Ja zaś odwiązałem konia od sztachet i, wskoczywszy na siodło, skierowałem się na ulicę.
— Zatrzymać pana! — wołał, wyciągając ku mnie ramiona, jakby chciał mię pochwycić... — i zamknąć na tak długo, dopóki...
Dalej już nie słyszałem ani słowa, bo koń mój, jakby przelękniony tym krzykiem, poniósł mię galopem przez ulice miasta, co mi zresztą było na rękę, gdyż nie miałem najmniejszej ochoty wikłać się w proces kryminalny i tracić z tego powodu kilka miesięcy czasu.
Rzecz prosta — przyaresztowania nie obawiałem się wcale, gdyż umiałbym sobie w takim wypadku poradzić... niechby się tylko o to pokuszono...
W kilka minut okrążywszy zatokę, wyjechałem za miasto, gdzie yerbaterowie oczekiwali mię niecierpliwie. Gdy się do nich zbliżyłem, Monteso rzekł:
— No, nareszcie jesteś, sennor! obawialiśmy się, żeś pan zbłądził... Są pieniądze?
— Są. A gdzie jest ów towarzysz, który ma jechać z nami? Miał przecie oczekiwać na nas za miastem.
— Widocznie pojechał jeszcze trochę dalej. Czy pan nie będzie dla niego uprzejmy?
— Zastosuję się pod tym względem do was.
— Cieszy mię to bardzo. Pan nie wie, do jakiego stopnia jest on ugrzeczniony i uprzejmy. Z krwi i kości... caballero.
— Nic dziwnego; jest przecie komisarzem policyi.
Powiedziałem to w tonie nieco sarkastycznym, co nie uszło uwagi yerbatera, zapytał więc:
— Czyżby pan jeszcze mu nie dowierzał?
— Uczynię panu tę przyjemność, iż wstrzymam się od wyrażania swych wątpliwości.
— Doskonale! Przekona się pan, co to za miła osobistość. Opowiadał nam bardzo ciekawe zdarzenia z własnej praktyki kryminalnej, i podziwialiśmy go. Ten człowiek wielokrotnie ryzykował nawet życie...
Ujechaliśmy niebawem tak daleko, że miasto zupełnie zniknęło nam z oczu. Od czasu do czasu przejeżdżaliśmy jeszcze obok uprawnych tu i ówdzie poletek, obwiedzionych dla ochrony przed bydłem żywopłotami z wysokich kaktusów i agaw. Mimo to, krajobraz miał już charakter stepowy, właściwy całej tej krainie. Był to obszar falisty, pokryty trawą wysokości stopy, we wgłębieniach zaś przyziemnymi krzakami, o ile zresztą nazwać je tak można. Na obszarze tym widać było nieprzeliczone stada bydła, koni, a miejscami owiec.
Przed nami w pewnem oddaleniu jechał konno jakiś człowiek, coraz oglądając się poza siebie. Spostrzegłszy nas, zatrzymał się, aż zbliżyliśmy się ku niemu. Poznałem w nim natychmiast owego „caballera“, który wczoraj przysiadł się do yerbaterów w restauracyi.
Miał na sobie szerokie spodnie z jasno niebieskiego sukna i z tego samego materyału kurtkę, przepasaną białą szarfą, w której tkwił nóż i pistolet. Karabin przymocowany był osobno do siodła.
— Dzień dobry panu! Nareszcie jesteśmy razem — zagadnął Monteso z daleka. — Przedstawiam panu tego oto europejczyka, o którym panu opowiadałem.
Jeździec nie odrzekł na to nic, lecz zwrócił się do mnie z uprzejmym ukłonem:
— Bardzo mi przyjemnie poznać pana. Czy pan pozwoli mi łaskawie przyłączyć się do szanownego jego towarzystwa?
— Z ludźmi zacnymi i uczciwymi przystaję bardzo chętnie — odrzekłem.
— Cieszy mię to i mam nadzieję, że wkrótce będziemy serdecznymi przyjaciółmi — odrzekł, podając mi rękę.
Domniemany mój wróg liczył najwyżej lat trzydzieści. W twarzy jego nie mogłem dopatrzyć ani odwagi, ani nawet zuchwałości, i wyglądał raczej na skrytego tchórza, zdolnego posługiwać się w swoich dążeniach i zamiarach jedynie podstępem.
Wyprzedziliśmy nieco naszą kawalkatę, przyczem yerbaterowie, widocznie z grzeczności, by nie przeszkadzać nam w rozmowie, i przez szacunek dla nas, jako ludzi wykształconych oraz stojących wyżej od nich pod względem towarzyskim, trzymali się za nami w pewnej odległości. Jadąc tedy we dwójkę, zamienialiśmy od czasu do czasu słów kilka. Ale w krótkim czasie wymiarkowałem, że towarzyszowi memu niewiele zależy na rozmowie ze mną, bo przeważnie milczał, zapewne w obawie, aby się nie zdradzić jakiem prostackiem słowem.
Monteso, choć obiecywał na razie, że wyśle naprzód dwóch swych towarzyszów w roli straży przedniej, nie uczynił dotychczas tego. Zresztą ze względu na to, że równina, przez którą jechaliśmy, była zupełnie otwarta na ogromnej przestrzeni, uważałem to za zbyteczne. Okolica zajmowała mię, mimo swej jednostajności, a fałszywy komisarz policyi był najwidoczniej rad z tego, że nie zwracałem na niego uwagi. Konie nasze szły wybornie, gdyż droga nie była uciążliwą, i tylko miałem trochę kłopotu z moim gniadoszem, zmuszony trzymać go silnie w cuglach.
Przed południem natrafiliśmy na małe pagórki, pokryte tu i ówdzie odłamami skał. Wzgórza te były kończynami łańcucha Cuchilla, przez który mieliśmy się przeprawiać.
W godzinę później ujrzeliśmy po prawej ręce zamieszkaną miejscowość, której nazwy dziś sobie nie przypominam. Na skraju tej osady widniał okazały budynek, który Monteso nazwał stacyą pocztową. Można było zresztą domyślić się tego z licznych śladów kół wozowych, zbiegających się tutaj niemal ze wszystkich stron.
Zatrzymaliśmy się przed owym domem dla pokrzepienia się.
Gdyśmy zajęli miejsca na ławce pod ścianą zewnątrz domu, Carrera wszedł do środka i niebawem wyniósł trzy butelki wina w celu potraktowania yerbaterów. Na zaproszenie musiałem i ja wziąć udział w wypiciu go, ale rewanżować się nie miałem zamiaru.
Niedaleko stacyi pocztowej płynęła niewielka rzeczka w kierunku Rio Negro. Aczkolwiek brzegi jej były dość strome, przejeżdżano przez nią wozami, jak o tem świadczyły wgłębienia od kół w miękkim gruncie.
W jaki sposób odbywa się taka przeprawa, miałem sposobność przekonać się niebawem.
Wsiadaliśmy już na konie, by wyruszyć w dalszą drogę, gdy wtem uszu naszych doleciały hałaśliwe głosy ludzkie, coś jakby podczas polowania z naganką, a wkrótce ukazał się na przebytym przez nas szlaku typowy, opisany już przezemnie poprzednio dyliżans.
Woźnica i trzej „peonowie“ niemiłosiernie walili szkapy batogami, i zdawało się, że olbrzymi wehikuł lada chwila rozleci się w kawałki. Podróżni, usadowieni wewnątrz pudła i na platformie na wierzchu, krzyczeli w niebogłosy, domagając się zwolnienia jazdy, lecz daremnie. Parobcy, klnąc, krzycząc i wyjąc, pognali mimo nas dalej, jak wściekli, w kierunku rzeczki i przejechali przez nią w galopie, aż woda wystąpiła falą na obie jej strony, a na przeciwnym brzegu szkapy popadały na przednie kolana.
No, podróżować w ten sposób... dziękuję! — pomyślałem. — Wolałbym już wlec się na ślepej i kulawej szkapie.
Za chwilę ruszyliśmy i my przez tę samą rzeczkę, w której woda sięgała koniom po tułów, a gdyśmy się znaleźli na drugim brzegu, yerbaterowie powzięli zamiar dogonienia wehikułu i ruszyli pełnym galopem. Zauważyli to parobcy i popędzili swoje szkapy jeszcze energiczniej, przez co wehikuł na nierównościach gruntu począł chwiać się gwałtownie, przechylając się niemal ku ziemi to na jedną, to na drugą stronę, i zachodziła poważna obawa o całość nieszczęsnych podróżnych. Starałem się powstrzymać yerbaterów, nawołując, by zaniechali niemądrego wyścigu, — lecz okazało się to bezskutecznem. Pozostałem więc daleko poza nimi, przygotowany na to, że prędzej, czy później będę świadkiem katastrofy z dyliżansem.
Niebawem spostrzegłem w dali przed sobą brzegi krętego potoku. Niewątpliwie widzieli tę przeszkodę i parobcy od dyliżansu, jednak, pomimo grożącego niebezpieczeństwa, najwidoczniej mając we zwyczaju w takich okolicznościach pędzić jeszcze gwałtowniej, ze zdwojoną energią poczęli okładać szkapy batogami. W pełnym galopie wjechano w wodę, poczem na tamtym już brzegu powtórzyła się ta sama scena, jak po przebyciu poprzedniej rzeczki. Ale tym razem... stało się. Wehikuł runął całym ciężarem na bok, omal nie przygniatając yerbaterów, którzy przebyli potok jednocześnie z dyliżansem. Trzej podróżni z platformy oraz woźnica zlecieli daleko w trawę, jakby wystrzeleni z procy, — przedni koń padł razem z parobkiem i padł również jeden ze środkowych, przyczem rzemienie uprzęży porwały się lub poplątały.
Tu należy zauważyć, że uprząż w tym kraju jest bardzo prymitywna, składa się bowiem z jednego tylko rzemienia w rodzaju szlei, oczywiście bez chomąta. Gdy szkapa padnie na drodze, to zdejmuje się z niej tę szleję — i sprawa skończona.
Pośpieszyłem na miejsce wypadku, gdzie powstał zgiełk, pisk i wir-war nie do opisania. Konie, parobcy, podróżni leżeli kupą na ziemi, wierzgając w górę nogami i wymachując rękoma. Gorzej jednak było tym, którzy się znajdowali wewnątrz wywróconego pudła, nakształt śledzi w beczce, w pozycyi godnej szczerego politowania. Krzyczeli wszyscy, nie mogąc się wydobyć ze środka, a nad wrzaskami ogólnymi górował zwłaszcza jeden przeraźliwy głos kobiecy, powtarzający bez ustanku:
— Mój kapelusz! mój kapelusz!
— Niech dyabli porwą pani kapelusz! — odkrzyknął na to jakiś mężczyzna. — Przydeptała mi pani żebra!...
— Jestem raniony! ratujcie mię! — błagał ktoś drugi.
Zeskoczyłem z siodła i, trzymając jedną ręką swego konia za uzdę, drugą otwarłem drzwiczki, które były teraz w takiej pozycyi, jak wieko skrzyni. Szyby były pobite i kawałki poleciały zapewne do środka między zbitą masę podróżnych.
Nasamprzód wylazł jakiś człowiek ze złamaną ręką, — tak przynajmniej można było wnosić stąd, że nie mógł nią władać i wrzeszczał z bólu na całe gardło. Potem wyciągnąłem jakiegoś wyrostka, a następnie przyszła kolej na pokaźnego grubasa, którego jednak, pomimo swej siły, nie mogłem wydostać z pudła, i dopiero Monteso pomógł mi dobyć go na światło dzienne.
— Mój kapelusz! mój kapelusz! — brzmiał ciągle jeszcze donośny głos z wnętrza pudła. — Niech się pan nie rusza, bo mi się do reszty kapelusz połamie!...
— Co mnie obchodzi pani kapelusz! Proszę mię puścić!...
Mężczyzna, który gniewnym głosem wypowiedział te słowa, wylazł niebawem z pudła, a po chwili spostrzegłem dwa wysunięte przez otwór ramiona kobiece i rozwichrzoną fryzurę, zasłaniającą twarz i usta, z których wciąż wybiegały rozpaczliwe krzyki: „Mój kapelusz! mój kapelusz!“...
— Proszę tylko wydostać się ze środka, sennora! — rzekłem, biorąc ją za rękę.
— Och, sennor! co za nieszczęście! Najnowszy fason paryski!... Kupiłam wczoraj w Montevideo...
Głos jej brzmiał tak żałośnie, jakby tu szło o stratę ukochanego dziecka. Odrzuciła jedną ręką włosy z twarzy, i zobaczyłem na niej krew. Widocznie niewiasta pokaleczyła się szkłem.
— Niechże pani ratuje przedewszystkiem siebie — perswadowałem. — Kapeluszowi nic się nie stanie.
Wydobyłem ją prawie przemocą, lecz to nic nie pomogło, bo wpakowała się zaraz napowrót do środka, by zabrać swój „paryski fason“. Wreszcie wydostawszy się z nim na wierzch, poczęła lamentować jękliwie:
— Co za nieszczęście!... Pudełko całe pogięte!... jak wobec tego musi wyglądać sam kapelusz!...
Lecz nie ona jedna tylko lamentowała rozgłośnie. Wszystko bowiem, co tylko miało organa głosowe, krzyczało i jęczało w niebogłosy. Jedni klęli woźnicę, drudzy parobków, inni znowu pasażerów, zwalając winę jedni na drugich; podróżni grozili parobkom wytoczeniem procesu o odszkodowanie i nawiązkę, — ci znowu czynili im nawzajem wyrzuty, że właśnie z powodu ich krzyku wewnątrz budy stało się nieszczęście i że zaskarżą ich o odszkodowanie za konie i wehikuł. Byłoby nawet przyszło do krwawej bójki między jedną stroną a drugą, gdyby yerbaterowie nie rozdzielili rozwścieczonych.
O wóz i o konie nie troszczył się nikt, choć było czem się troszczyć, bo prawe koła przednie i tylne połamały się niemal w kawałki. Gdy to nareszcie raczył spostrzec woźnica i oznajmił, że dalsza jazda jest niemożliwa i trzeba długiego czasu, aby te koła jakoś rzemieniami powiązać, wszczął się nanowo wśród podróżnych niesłychany zgiełk, przyczem najgłośniej lamentowała znowu ta sama wysoka, chuda dama. Pochylona nad pudłem z kapeluszem, wołała teraz:
— Ja się na to nie zgadzam! ja tu nie mogę czekać! — A przystąpiwszy obcesowo do woźnicy, spytała płaczliwym tonem: — Czy naprawdę nie możemy dalej jechać?
— Przecie pani sama widzi, że koła pogruchotane. Musimy zawlec jakoś wóz do Santa Lucia i tam dopiero może znajdziemy wóz inny.
— Może! może znajdziemy! Ja nie mogę polegać na waszem „może“ i rozkazuję wam znaleźć natychmiast nowy dyliżans i jechać dalej!
— Widzi pani, że to niemożliwe.
— Ja nic nie widzę! ja nie chcę nic widzieć! Żądam tylko, byśmy natychmiast ruszyli dalej!... A wiecie, kto jestem?
— Pochlebiam sobie, że widziałem sennorę nieraz — rzekł woźnica, — ale na pytanie to odpowiedzieć, niestety, nie umiem!
— Jestem siostrą burmistrza w San José, nazywam się sennora Rixio, a mąż mój należy do najpoważniejszych kupców w mieście!... rozumiecie?
Woźnica skinął głową potakująco.
— Muszę bezwarunkowo być dziś w domu! — ciągnęła dalej, — bo właśnie dziś wieczorem ma się odbyć u mnie wielkie zebranie towarzyskie, tertulia, na którą zaproszony jest kwiat naszego towarzystwa. Nie mogę więc zaniedbać obowiązku pani domu, tem bardziej, że jestem duszą i królową całego życia towarzyskiego w naszem mieście. Musicie więc uznać to i nie narażać mnie na nieprzyjemności! Jazda więc, i to w tej chwili!
„Królowa życia towarzyskiego“ powiedziała to z taką mocą, że w zwykłych okolicznościach byłby wykluczony jakikolwiek opór. Inni podróżni, uspokojeni nareszcie, otoczyli naokoło wojowniczą damę, pewni, że ona załatwi sprawę za nich wszystkich. Ale mayoral kiwał głową i, wskazując ciągle połamane koła, mruczał pod nosem:
— Bezwarunkowo żądaniu temu zadośćuczynić nie mogę, i pani rada-nie-rada musi się pogodzić z losem.
— Ależ mnie ani się śni o tem! Umyślnie jeździłam do Montevideo po kapelusz, by go mieć na tertulię, a wy każecie mi tu siedzieć!... Nie... za żadną cenę... Do licha! — krzyknęła jeszcze bardziej podniesionym głosem, — najmodniejszy fason paryski leży na ziemi zmarnowany! Wasz dyliżans nic mię nie obchodzi, i niech się nawet w drobne trzaski połamie... Ale mój kapelusz, mój kapelusz!... Tyle mię kosztował i na nic!... Ja chyba zwaryuję, gdy otworzę futerał!
Pobiegła na miejsce, gdzie leżało pudło, ja zaś wyprzedziłem ją szarmancko, by jej usłużyć, podając pudło.
Żaden artysta-malarz nie mógłby odtworzyć wyrazu jej oblicza, gdy patrzyła na pudełko, pomięte ze wszystkich stron. Nigdy jeszcze nie widziałem kobiety z wyrazem takiej boleści na twarzy...
Próbowała otworzyć pudło, ale wskutek pogniecenia żadną miarą nie mogła tego uczynić; ze złością więc odrzuciła je daleko od siebie, skarżąc się płaczliwym głosem:
— Nawet nie mogę zobaczyć, co się stało z fasonem.
Przepadło wszystko, i kto mi powróci pieniądze? kto może mi dać odszkodowanie za to, że nie będę na tertulii we własnym domu? Chyba poproszę brata, aby całe towarzystwo zamknął do kryminału... To jedyna moja pociecha!
Podniosłem odrzucone pudło i, oglądając je, rzekłem w tonie pocieszającym:
— A może da się jeszcze naprawić szkodę?
— To niemożliwe! Wiem z góry, ze cały kapelusz na nic...
— Pozwoli pani, że otworzę pudło?
— Proszę, ale to nic już nie pomoże.
Po długich usiłowaniach udało mi się nareszcie otworzyć pudło w ten sposób, że wyjąłem drewniane listewki. W jakim stanie był drogocenny kapelusz — łatwo domyślić się. Był to fason bardzo wysoki, ale wskutek zgniecenia wyglądał, jak złożony szapoklak. Po bliższem rozpatrzeniu spostrzegłem, że sztelarz zrobiony był z cienkiej siatki drucianej, którą powleczono czarną gazą. Na upiększenie składały się dwie jedwabne wstęgi, dwie takież rozety i białe strusie pióro. Te części składowe znajdowały się oczywiście w stanie bardziej niż opłakanym.
Tak samo mniej-więcej wyglądała zmięta i wykrzywiona twarz właścicielki.
— Umieram ze zgrozy! — jęczała, jak konający.
— Niech się pani uspokoi — rzekłem troskliwie. — Może się da jeszcze jako — tako poprawić. Sztelarz można wyprostować nanowo, pióro ufryzować...
— Naprawdę? — przerwała mi takim tonem, jakby tu szło o uratowanie życia drogiej jej osoby.
— Bez wątpienia. Trzeba tylko wstęgi odpiąć i rozprasować; nawet rozety są do uratowania.
— Pan zna się na tych rzeczach? może pan jest modystą?
— Ależ nie, sennora...
— To może kapelusznikiem?
— I to nie. Ale mam siostrę, która zazwyczaj sama sobie sporządza kapelusze. Przyglądałem się nieraz jej robocie i mam nadzieję, że uda mi się naprawić kapelusz pani bez wielkich trudności.
— Ja pana ozłocę, ja... ja... nie wiem, co ja dla pana zrobię, byle tylko był pan łaskaw zająć się tem.
— Bardzo chętnie; ale przecie tu, na stepie, niema ani żelazka, ani deski...
— Ależ my tutaj nie zostaniemy. Dokąd pan jedzie?
— O, daleko, ale na razie tylko do San José, gdzie zamierzam zanocować.
— Jak to się pięknie składa, sennor! Zanim rozpocznie się u mnie tertulia, pan naprawi mi kapelusz, i wszystko będzie bardzo dobrze. Czy nie odmówi pan mej prośbie?
— Jestem do usług pani, o ile tylko leży to w mojej mocy. Ale w jaki sposób dostanie się pani przed nocą do San José? O naprawieniu dyliżansu niema przecie ani marzenia.
— Ach, tak!... Wobec tego jestem zgubiona! Było mi żal kobieciny, pomimo niesłychanego jej komizmu w całej tej sprawie. Po chwili namysłu rzekłem:
— Gdyby pani umiała jeździć konno...
— Ależ umiem, umiem! W naszym kraju niema ani jednej kobiety, któraby nie jeździła na koniu. Ja pochodzę z Matara nad Rio Salado, a więc z okolicy, gdzie kobiety nawet bez siodła jeździć umieją, i to nawet we dwójkę, gdy tego wypadnie potrzeba...
— Jakto?
— A no w ten sposób, że jedna osoba siedzi na przodzie, a druga w tyle. Jeździłam tak z siostrą wiele razy.
— Wobec tego będzie pani obecną na tertulii.
Dając tę obietnicę, miałem na myśli luźnego konia, którego prowadził ze sobą Monteso. Zwróciłem się więc do yerbatera, który rozmawiał żywo z jednym z pasażerów, i spytałem, czyby nie pożyczył zrozpaczonej damie owego konia.
— Szkoda, że mi pan tego wcześniej nie zaproponował — rzekł Monteso. — Sprzedałem go właśnie temu oto podróżnemu.
I przy tych słowach wskazał człowieka, z którym przed chwilą rozmawiał.
— Rzeczywiście szkoda. I nie może się pan cofnąć?
— Niestety, już mi zapłacił — odrzekł, pokazując mi pełną garść banknotów.
— To ja od niego odkupię tego konia — wtrąciła dama, — i jeżeliby mi nie starczyło pieniędzy, to może pożyczy mi kto z panów, a oddam natychmiast po przybyciu do San Jose.
— Dobrze, pożyczę pani; tylko, czy nabywca zechce go odsprzedać? Zapytajmy go.
— Powinien być dla kobiety uprzejmy — rzekła; — inaczej nie byłby caballerem...
Niestety, podróżny w olał zrzec się tytułu caballera, niż zostać w pustym stepie i czekać Bóg wie jak długo i Bóg wie na co.
Gdy oznajmiłem to damie, wskazała mego konia i zapytała:
— Kto jedzie na tym wspaniałym rumaku?
— Ja sam, sennora.
— Możeby on uniósł dwie osoby?
Wiedziałem, rozumie się, do czego zmierza to pytanie, i omal nie parsknąłem śmiechem.
— No, mocy posiada dosyć — rzekłem, siląc się na powagę.
— Jeśli tak, to może pan wziąć mię ze sobą... Umieszczę się za siodłem i pojadę. Kapelusz można przywiązać z drugiej strony, albo dać go któremu z towarzyszów. Jeżeli pan zgodzi się na tę moją prośbę, to wdzięczność moja będzie bez granic.
— Cóż mam robić...
— Znają pana w San José?
— Nie, sennora. Nigdy tam jeszcze nie byłem.
— A ma pan już zamówiony nocleg?
— Nie, ale przypuszczam, że na stacyi pocztowej nietrudno będzie zanocować.
— Otóż ja w żaden sposób nie zgodzę się na to, aby pan nocował w zajeździe, i zapraszam pana do siebie, do domu. Przedstawię pana swemu bratu, i... musi pan wziąć udział w tertulii.
— Nie wiem, sennora, czy będę mógł skorzystać. Nie mam odpowiedniego ubrania. A naprawdę żałuję, że nie będzie mi wolno z tak błahej przyczyny wejść do raju, dokąd mię pani łaskawie zaprasza.
— Mówi pan: do raju? — zapytała, promieniejąc radością. — Gotowam pomyśleć, że jest pan poetą. Mniejsza zresztą o to. Będzie pan u nas na balu, i to w tem samem ubraniu, które pan ma na sobie. Usprawiedliwię go przed obecnymi, i niema o czem mówić. Więc jakże? weźmie mię pan na swego konia.
— Owszem.
— I przyjmuje pan moje zaproszenie?
— Jeżeli mogę liczyć na pobłażliwość z powodu niestosownego stroju, to bardzo chętnie.
— Ależ proszę nie wątpić! Spotka pan u mnie dystyngowane towarzystwo, które jest o tyle delikatne, że nie weźmie mu tego za złe. Zresztą niezwykłym swoim ubiorem wzbudzi pan jedynie miłe zainteresowanie. Cieszę się naprawdę, że będę miała u siebie tak zacnego gościa. Mój syn przybędzie również z Mercedes, gdzie stoi na kwaterze jego szwadron. Jest on w randze rotmistrza i służy pod komendą Latorre’a, o którym pewnie pan już słyszał.
— Słyszałem. Być może, powierzę synowi pani przy tej sposobności bardzo ważną wiadomość. Widziała pani Latorre’a?
— Nie.
— To dobrze. Sprawię panu rotmistrzowi pewną niespodziankę. Ale o tem później. Czy pani pozwoli, żebym zabawił się w lekarza i opatrzył pani ranę na twarzy, prawdopodobnie pochodzącą od szkła z potłuczonej szyby.
Kobieta skinęła głową potakująco, a umywszy twarz w potoku, poddała się memu opatrunkowi, właściwie zaś zaklejeniu rany plastrem, który miałem przy sobie. Popsuło jej to trochę wygląd, ale nie było innej rady.
Podeszła ta w leciech sennora, pomimo swej porywczości, nie przypominała z wyglądu Ksantypy. Była wprawdzie chuda, wysoka i w przystępie gniewu, jak to miałem sposobność stwierdzić, czyniła wrażenie nazbyt... energicznej. Teraz jednak, gdy się uspokoiła, można było sądzić, że należy do kobiet stanowczych wprawdzie, ale dobrodusznych i miłych. Kiedyś była może nawet bardzo przystojną, a jej zachowanie się świadczyło wymownie o niepospolitej, jak na tutejsze stosunki, inteligencyi i o tem, że dom, którego była panią, należał do pierwszorzędnych w kraju.
Przechodząc koło dyliżansu, spostrzegłem, że jednego konia, który był upadł i podnieść się już nie mógł, wyprzągnięto z wozu i, odsunąwszy na bok, pozostawiono w spokoju. Biedne zwierzę jęczało głośno z bólu i wierzgało kopytami.
— Co się stało temu koniowi? — zapytałem.
— Złamał nogę i jest dla nas już bezużyteczny — odrzekł mayoral.
— Którą nogę?
— Tylną lewą.
— A więc tę samą, do której uwiązaliście lasso i ciągniecie biedne stworzenie na bok. Czyż nie przychodzi wam na myśl, że sprawiacie mu straszny ból?
— Ech, koń! — odburknął gburowato mayoral.
— Otóż to! Co zamierzacie uczynić z tem nieszczęśliwem zwierzęciem?
— Zostawimy je tutaj; niech sobie zdechnie.
— To znaczy: niech je żywcem szarpią zwierzęta i ptaki drapieżne. Przecież szkapa jest całkiem zdrowa, a tylko nogę ma złamaną, więc może żyć jeszcze dni parę i przez ten czas żywcem będzie pożerana...
— Co mnie to obchodzi? albo raczej, co to obchodzi pana?
— Za pozwoleniem!... Konie Pan Bóg stworzył nie na to, by je ludzie dręczyli przez całe życie, a potem rzucali je żywcem na pastwę drapieżnych zwierząt. Domagam się, abyś pan dobił natychmiast to cierpiące stworzenie.
— Szkoda na to prochu; nie mogę marnować go na byle co...
Po tych słowach odwrócił się, okazując przez to, że nie myśli wdawać się w dalszą ze mną dysputę, ani też dobijać zwierzęcia, choć pistolet miał za pasem.
Nie namyślałem się dłużej i, przyłożywszy lufę karabinu do czoła szkapy, zabiłem ją.
Peonowie, widząc to, zebrali się szybko w gromadkę i poczęli coś radzić, poczem przystąpił do mnie mayoral i rzekł surowo:
— Czy właściciel pozwolił panu zabić to zwierzę?
— Nie!
— A zatem popełnił pan przestępstwo i musi pan zapłacić za konia sto talarów papierowych.
— Ach, tak? Wcale nieźle pan rachujesz... Koń był już nie do użycia, i wyście go pozostawili na łaskę i niełaskę losu, a właściwie na powolne męczarnie oraz śmierć. Zlitowałem się nad nieszczęsnem zwierzęciem, skracając mu jego męczarnie. I sądzisz pan, że teraz możesz coś na tem zarobić, bezczelnie likwidując sobie spowodowaną przez was samych stratę. Otóż nie myślcie, abym był tak naiwny i pozwolił się obedrzeć dlatego jedynie, że się wam moje talary podobają.
— Ja jednak nie odstąpię od swego żądania...
— Ależ nie wzbraniam panu trwać przy swej pretensyi! możesz pan czekać sobie na pieniądze do sądnego dnia...
I rzekłszy to, chciałem odejść. Ale peonowie obstąpili mię wokoło i zajęli bardzo groźną postawę, a mayoral nalegał:
— My pana stąd nie puścimy, aż póki nie będziemy mieli pieniędzy w ręku.
— Oho! — wtrącił Monteso, przybywając mi na pomoc ze swoimi yerbaterami, — prawo jest po stronie tego sennora. Byliśmy wszyscy świadkami, żeście porzucili konia, nie troszcząc się o niego więcej.
— Proszę was — rzekłem mu, — nie narażajcie się na nieprzyjemności z mojej przyczyny. Ja z tymi czterema panami dam sobie sam radę.
— A my z panem jeszcze prędzej — zawołał grubijańsko mayoral. — Zapłacisz pan, czy nie?
I przystąpiwszy do mnie, ujął mię za ramię.
— Precz z ręką! — rozkazałem. — Nie znoszę, by mię kto dotykał!
— O, mimo to, będzie pan musiał uczynić dla mnie wyjątek. Proszę dać natychmiast pieniądze, a jeżeli nie, weźmiemy je sobie sami!
Nie mogłem czekać dłużej. Wywinąwszy się z pod ramienia draba, złapałem go z tyłu jedną ręką za kołnierz, a drugą za portki, podniosłem w górę i rzuciłem na pudło karety, aż zatrzeszczała. Widząc to, peonowie poskoczyli ku mnie, by mię pochwycić; ale pierwszego, który się zbliżył, rzuciłem również na pudło dyliżansu, a drugiego palnąłem w głowę pięścią tak silnie, że się zatoczył kilka kroków, trzeci zaś, otrzymawszy uderzenie pod brodę, poleciał w tył i nakrył się nogami.
— Znakomicie! — wołał Monteso. — Widzę, że pan i bez pomocy potrafi sobie radzić. Gdyby jednak draby nie chciały się zadowolnić tym poczęstunkiem, my z naszej strony dodamy im kilka komplementów na pożegnanie.
Tego jednak nie było już potrzeba, bo parobcy, nabrawszy przed nami respektu, stulili uszy, i odeszła im ochota dalszych prób zastraszenia mnie, — tylko mayoral, „pozbierawszy się“ z trudem, groził:
— Dostaniemy pana w San José i wsadzimy do kryminału.
— Owszem, spróbujcie! — wtrąciła sennora. — Mój brat zamknie was przedewszystkiem za usiłowane wymuszenie. Opowiem mu wszystko, jak było. Ale chodźmy już! — zwróciła się do mnie. — Wszak nie będziemy kłócili się z parobkami.
Odeszliśmy do naszych koni, by puścić się w dalszą drogę.
Podejrzany mój towarzysz, którego ciągle miałem na oku, wydał mi się teraz tem bardziej dziwnym, że zauważyłem rzecz szczególną: najwyraźniej unikał owej damy, jakby się jej obawiał. Teraz, kiedy dłubał coś około swego siodła, niby je poprawiając, podszedłem umyślnie bliżej ku niemu i rzekłem do sennory:
— Gdyby się byli parobcy nie uspokoili, mógłbym ich natychmiast oddać w ręce władzy. Bo oto jedzie z nami sennor Carrera, komisarz policyi z Montevideo. Właśnie ten pan.
Tu wskazałem dłubiącego przy siodle towarzysza drogi.
Oczywiście uwaga ta zmusiła go do pokazania się z pod konia. Sennora zaś, zaledwo rzuciła na niego okiem, rzekła, wielce zdziwiona:
— To ty, Mateo? tutaj?
Twarz zagadniętego sponsowiała na te słowa. Opanował się jednak i zapytał z wyrazem zdziwienia:
— Czy pani mówi do mnie? Co znaczy to imię?
— Jakto? przecie się tak nazywasz! Skąd się tu wziąłeś?
— Zachowanie się pani każe mi przypuszczać, że przypominam jej kogoś swoim wyglądem. Raczy więc pani...
— Co za „raczy“? jakie „raczy“? — oburzyła się. — Niepotrzebnie odgrywasz komedyę! — Tak, to Mateo. Byłeś ongi praktykantem u mego męża...
— Ależ pani się bardzo myli! Nie miałem nigdy przyjemności widzieć pani. Mieszkam stałe w Montevideo i zajmuję stanowisko komisarza tamtejszej policyi, jak to już ten sennor panią objaśnił.
— No, no! nie żartuj, Mateo! — mówiła dalej, nie zrażona wyraźnem jego niezadowoleniem i nawet gniewem. — Z pana taki sam komisarz, jak ze mnie prezydent republiki.
— ja nigdy nie żartuję, sennora. Jestem ugrzeczniony dla pań, o ile na to pozwala moje stanowisko; ale w tym wypadku muszę stanowczo zaprotestować przeciw obrażaniu mnie i naruszaniu mojej urzędowej powagi nieuzasadnionemi podejrzeniami. Powiedziałem pani, kto jestem, i bądź pani łaskawa poprzestać na tem.
Na taką bezczelność fałszywego komisarza towarzyszka moja nie wiedziała, co uczynić: wybuchnąć śmiechem, czy gniewem. Nie zdobyła się wszakże ani na jedno, ani na drugie, natomiast odrzekła z wielką powagą:
— Proszę cię, Mateo, abyś przez wzgląd na twoich biednych rodziców nie popełnił znowu jakiej niedorzeczności. Z zachowania się twego wnioskuję, że nie skorzystałeś z naszych rad i wskazówek. Maskujesz się w celu pokrycia znowuż jakiejś podłości, a najlepszym dowodem tego jest właśnie podszywanie się pod obce nazwisko i udawanie urzędnika.
— Dosyć już tego! — krzyknął „komisarz“. — Proszę mię zostawić w spokoju, bo każę panią zamknąć, i nie pomogą jej nawet wpływy brata, który, jak słyszałem z ust pani, jest burmistrzem!
Na te grubijańskie słowa twarz mojej towarzyszki oblała się rumieńcem oburzenia. Chciała już odwrócić się z pogardą od aroganta, gdy zapytałem ją:
— Proszę pani, kto jest ów Mateo, o którym pani wspomina?
— Były praktykant w sklepie mego męża. Musieliśmy go z miejsca wydalić, bo mąż złapał go na gorącym uczynku przy kasie!...
— I pani utrzymuje, że ten podróżny jest właśnie owym praktykantem? Nie myli się pani?
— O pomyłce niema mowy. Znam go przecie od dziecka, bo pochodzi z San José.
— Gadanie babskie! — sarknął fałszywy komisarz, siadając na konia.
— Proszę pana — wmieszałem się — rachować się ze słowami i nie zarzucać po grubijańsku kłamstwa sennorze. Pan jesteś owym byłym praktykantem i zarazem złodziejem! a teraz jesteś pan na drodze do jeszcze większej zbrodni, niż wówczas.
— Cóż to znowu? Wiesz pan przecie, kto jestem...
— Owszem, bardzo nawet d okład nie: jesteś bezczelnym kłamcą i mataczem!
— Czy mam na to odpowiedzieć z lufy mego karabinu? — Proszę bardzo, ale nie z ukrycia, jak to sobie ukartowałeś. Dowiadywałem się w policyi w Montevideo, i tam mię poinformowano, że komisarz nazwiskiem Carrera wcale nie istnieje. A kto wie, czy teraz właśnie policya nie pędzi za panem, by go aresztować. Zatrzymaj się więc chwilę i nie ciągnij tu za sobą panów komisarzy tak daleko w głąb kraju!
Spojrzał w tył wylęknionym wzrokiem, a nie spostrzegłszy nikogo, rzekł znowu wyzywająco i bezczelnie:
— Skoro pan powiada, że komisarze jadą za mną, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zawrócić na ich spotkanie i rozkazać, by dopędzili pana i aresztowali razem z tą sennorą, która mię obraziła. Płazem tego nie puszczę w żadnym razie!
Wsiadł na konia i pogalopował w kierunku, skąd przybyliśmy, niebawem niknąć nam z oczu.
— Co pan zrobił? — biadał Monteso. — Obraził go pan śmiertelnie, i najniezawodniej czeka pana za to odpowiedzialność.
— Głupstwo! — odrzekłem. — To jest bezczelny szalbierz!
— W jakimże celu kłamałby przed nami?
— Aby zawrzeć ze mną znajomość i tem łatwiej wciągnąć mię w jakąś zasadzkę. Do wykonania mordu na własną rękę nie ma on ani zdolności, ani odwagi; obmyślił więc coś innego... ale co, tego na razie nie mogę się domyślić... Dowiem się jednak z czasem.
— W jaki sposób, skoro Carrera powrócił do Montevideo?
— Wcale nie wrócił. Przekonasz się pan, że pojechał w kierunku miasta jedynie tylko po to, by nas podejść, i że, znalazłszy się poza naszym widnokręgiem, podąży znowu za nami, śledząc nas potajemnie.
Ja z Montesem wsiedliśmy na konie i podjechaliśmy na poblizki pagórek, skąd przez chwilę było go jeszcze widać. Po kwadransie, gdy znikł nam z oczu, wyjąłem lornetkę, by zobaczyć, co z sobą uczyni. Galopował czas jakiś w kierunku stolicy, lecz nareszcie zwolnił kroku i, korzystając z nierównego w tem miejscu terenu, skręcił na lewo, ku północy. Chcąc przekonać Montesa o słuszności swych przewidywań, dałem mu szkła.
— Tak! istotnie okrąża nas.
— A więc dałeś się pan przekonać?
— Najzupełniej.
— Łotr ten będzie nas prześladował w drodze, i musimy się mieć na baczności. Niema zresztą wątpliwości, że sennora nie myliła się, poznając w nim złodzieja, który chciał okraść jej męża. I skoro tylko nawinie mi się przed oczy, postąpię z nim krótko i dobitnie.
Wracając, spotkaliśmy dwóch parobków dyliżansu, którzy szli do stacyi pocztowej, zapewne w celu pożyczenia kół dla zastąpienia połamanych. Mayoral z drugim parobkiem został na miejscu, a podróżni, zafrasowani wielce, pokładli się na trawie, oczekując z niecierpliwością ratunku w niemiłej przygodzie. Jeden tylko z pasażerów dyliżansu miał wesołą minę, mianowicie ów, który kupił konia u yerbaterów. Podszedł teraz ku nam i prosił, byśmy mu pozwolili jechać razem, przeciw czemu nikt z nas nie oponował.
Monteso pomógł wsiąść sennorze na mego konia, i przekonałem się wkrótce, że jej to wcale nie żenowało. Przywykła była najwidoczniej do tego rodzaju jazdy.
Można się domyślić, że położenie moje było jednak wcale nie do pozazdroszczenia: za mną kobieta, która aczkolwiek trzymała się mej kurtki, mogła łatwo zlecieć i poturbować się, — z przodu zaś pudło, zawierające cenny klejnot tej niewiasty, co prawda prawie doszczętnie zniszczony.
Na szczęście, jak wspomniałem, towarzyszka moja umiała mocno siedzieć na koniu, oczywiście po damsku, nogami na jedną stronę, co było w takich warunkach nielada sztuką (choć widziałem później bardzo często na stepie w ten sposób uganiające na koniach amazonki). Wkrótce też oswoiłem się jakoś ze swem położeniem i nawet nie odczuwałem zbytniej niewygody, bo towarzyszka, jak mogła, uprzyjemniała mi podróż opowiadaniami o swem mieście, o jego mieszkańcach, o gospodarstwie i t. p. Że zaś niewiasty zawsze mają niewyczerpany temat do rozmowy, więc, zanim przybyliśmy na miejsce, dowiedziałem się o całym przebiegu życia mej towarzyszki, no i o wszystkich plotkach jej miasta.
W San José znajduje się niewielki rynek, w pośrodku którego zbudowano kościół, bez wieży na razie. Otóż naprzeciw owego kościoła mieszkał mąż mej towarzyszki podróży, zamożny kupiec, nazwiskiem Rixio. Zawiózłszy ją aż przed same drzwi mieszkania i przyrzekłszy, że przybędę wkrótce do jej domu, aby zrobić porządek z nieszczęsnym kapeluszem, zawróciłem do budynku pocztowego, gdzie zakwaterowali się yerbaterowie.
Zaledwo jednak zdołałem oczyścić się jakkolwiek na poczcie z prochu, przybył do mnie młody oficer i, przedstawiwszy się, jako rotmistrz Rixio, prosił, abym natychmiast udał się z nim razem do jego rodziców, co też uczyniłem.
Dom państwa Rixiow był dosyć obszerny, ale me miał w sobie owego wykwintu, jaki się widzi w domach zamożnych europejczyków. Rodzice młodego rotmistrz a przyjęli mię w salonie niezwykle grzecznie i życzliwie, a pani domu nie mogła znaleźć słów dla mnie, opisując wspólną naszą podróż, która dla niej „w towarzystwie poety z Europy była arcyprzyjemną“. Uważała mię bowiem wciąż za poetę, pomimo zaprzeczeń z mej strony. Po krótkiej pogawędce zaprowadzono mię do pokoju gościnnego, abym się tu urządził wedle własnego upodobania, i przeniósłszy tutaj z kwatery pocztowej moje rzeczy, umieszczono we własnej stajni mojego wierzchowca. Zostałem więc w tym domu gościem, i traktowano mię jak najserdeczniej i najżyczliwiej.
Rotmistrz prosił mię, bym się z nim udał na przechadzkę do ogrodu, lecz musiałem mu odmówić z braku czasu. Wypadło mi bowiem wywiązać się przedewszystkiem z przyrzeczenia, danego pani domu, że przyprowadzę do porządku połamany jej kapelusz. Była ogromnie niecierpliwa z niepewności, czy istotnie zdołam poradzić swemu zadaniu, a gdy po półgodzinnej pracy oddałem jej kapelusz, jak nowy, nie posiadała się z radości.
Dopiero wówczas wyszliśmy z rotmistrzem do ogrodu. Nie był on zbyt cienisty, gdyż rosło w nim zaledwo kilka topol oraz dwa jakieś nieznane mi drzewa, i jedynie w altance, oplecionej dzikiem winem, można było znaleźć przytulne schronienie od słońca. Usiedliśmy tu, a oficer przeprosił mię grzecznie, że będę zmuszony tymczasem korzystać jedynie z jego towarzystwa, bo rodzice są ogromnie zajęci przygotowaniami na wieczór. Zbyteczne zresztą było to przeproszenie, bo młody człowiek należał do ludzi inteligentnych i miłych, a mógł się podobać każdemu, zwłaszcza dla swej dziwnej w tak młodym wieku powagi i subtelności umysłu. Nie mogłem też wstrzymać się od wyrażenia mu z tego powodu uznania.
— Wydaje mi się pan ogromnie doświadczonym i statecznym człowiekiem, pomimo młodego stosunkowa wieku.
— Przyjemnie mi jest słyszeć to łaskawe o mnie zdanie z ust pańskich, ale nie zawdzięczam tego sobie samemu. Zasługa w tem mego nauczyciela, którego serdecznie kocham. Słyszał pan o nim; mam na myśli Latorre’a.
— Ach, tak! Skąd pan wie, że słyszałem już o tym człowieku?
— Gdym pana poraz pierwszy zobaczył na poczcie, uderzyły mię rysy pańskiej twarzy. Zresztą nawet wspominał pan mojej matce o swem podobieństwie do pewnej znanej w kraju naszym osobistości — rzekł, uśmiechając się pół-tajemniczo i z wyrazem głębokiego ku mnie zaufania.
— Tak, przyznaję...
— Jest pan łudząco podobny do Latorre’a i z racyi tego podobieństwa miał pan już różne przejścia.
— Istotnie. Ale skąd pan wie, że...
— Pst! ciszej! Nie ma pan pojęcia, jak rozprzestrzenioną jest w naszym kraju sieć szpiegowska i jak bardzo należy mieć się w każdej chwili na baczności... Widziano pana w Montevideo i z powodu owego właśnie podobieństwa z Latorrem zwrócono na pana baczną uwagę. Wszak był u pana w hotelu pewien obywatel, i może się dowiem, czego od pana żądał? Wziął on pana również za Latorre’a.
— Rotmistrzu! zadziwia mię pan! Skąd pan wie o tem wszystkiem?
— Ależ w tem niema nic nadzwyczajnego! W kraju, w którym można bardzo szybko i łatwo zrobić karyerę, jak również łatwo i szybko spaść niżej przeciętnego poziomu, przezorność należy do największych przymiotów i cnót obywatela. Po nieudałej misyi Andara byłby pan miał jeszcze jedną wizytę ze strony naszego stronnictwa; ale zaniechano jej, gdyśmy się dowiedzieli, że jedzie pan do Mercedes przez San José. Byłbym tu oczekiwał na pana w budynku pocztowym, chociażby nawet nie byłby się pan spotkał wskutek przygody w drodze z moją matką.
— Skądże wiedziano, że mam zamiar udać się do Mercedes? Wszak zdecydowałem się na to dopiero wczoraj późnym wieczorem...
— No, tak; stało się to w pewnej restauracyi, gdzie przecie znajdowali się pewni ludzie w celu podsłuchania pańskiej rozmowy. Widziano mianowicie pana w towarzystwie yerbaterów, a że ci zbierają się stale w tym lokalu, była pewność, że i pan z nimi tam przyjdzie... Ale oto i mój ojciec. Nie mówmy już o tem; dokończymy później. Gdyby jednak ojciec mój zaczął mówić w tej sprawie, prosiłbym pana o zupełną względem niego otwartość i szczerość, gdyż jedynem wyjściem w położeniu pańskiem jest zdobycie sobie wdzięczności i życzliwości naszego stronnictwa. Przyniesie to panu zresztą nieocenione korzyści.
Brzmiało to, jak prośba, i to w sposób bardzo uroczysty proskrybująca mię do partyi „białych“. Pomimo jednak tak grzecznej formy, nie wzruszyła mię ona bynajmiej, bo cóż mię obchodzić mogły tutejsze stronnictwa? Zarówno „biali“, jak i „czerwoni“, byli mi najzupełniej obojętni, i nie miałem najmniejszej ochoty wyjmować kasztany z ognia dla jednych lub dla drugich.
Sennor Rixio przystąpił do nas, pełen powagi, a pokłoniwszy mi się z hiszpańską przesadą, prosił, bym mu pozwolił usiąść obok siebie. Nie był to już ten sam uprzejmy i serdeczny gospodarz, przyjmujący mię przed kwadransem w salonie. Twarz jego przybrała teraz pewien uroczysty odcień, i stało się to, co przewidział rotmistrz; stary Rixio bowiem wpadł odrazu na temat naszej rozmowy, zapytując syna:
— Porozumiałeś się już z szanownym naszym gościem w naszych sprawach?
— Mówiliśmy tylko ogólnikowo, nie wdając się w szczegóły — odrzekł oficer. — Powiedziałem, że gdyby sennor nie był nawet spotkał się w drodze z matką, bylibyśmy zaprosili go do siebie.
— A więc pierwsze lody przełamane — rzekł Rixio, zwracając się do mnie, — i proszę mi wybaczyć, że zapytam, do której partyi pan należy: do „białych“, czy do „czerwonych“?
I spojrzał mi w oczy badawczo z takiem zainteresowaniem, jakby od m ojej odpowiedzi zależały losy całego kraju.
— Szczerze panu odpowiem, że dziwi mię to pytanie, sennor. Tam, za oceanem, mam swoją ojczyznę i tak w Europie, jak w innych częściach świata, nie zmieniam dla niej swych uczuć.
— Być może, nie we właściwem brzmieniu sformułowałem swe pytanie... Której mianowicie partyi przyznaje pan słuszność: białej, czy czerwonej?
— Przepraszam, ale nie czuję się powołanym do wydawania o stronnictwach tutejszych jakichkolwiek opinii.
— Ależ, sennor! tu nie idzie o żadne wyroki lub o jakieś opinie, a tylko o pańskie osobiste poglądy i uczucia.
— Niestety, nie dowie się pan o nich, a to z tego powodu, że ich wcale nie posiadam. Aby móc określić, które stronnictwo opiera się na prawdziwej słuszności, musiałbym zbadać dokładnie tutejsze stosunki. Jednak, jak panom wiadomo, przybyłem do tego kraju dopiero wczoraj... i zresztą polityką nigdy się nie zajmuję, ani też nie posiadam w tym kierunku jakichkolwiek zdolności. Interesują mię jedynie stosunki geograficzne i etnograficzne kraju, po którym podróżuję, a inne sprawy nie obchodzą mię wcale.
Na to moje oświadczenie Rixio zmarszczył brwi, i wyczytałem mu z oczu, że się hamuje, aby nie zdradzić uczucia zawodu, jakiego doznał. Pomimo jednak braku punktu oparcia dla swych wywodów w obchodzącej go sprawie, nie stracił jeszcze nadziei i mówił dalej:
— Ależ to niemożliwe, aby panu miały być zupełnie obojętne stosunki polityczne kraju, po który m zamierza pan podróżować przez kilka tygodni lub nawet miesięcy... tembardziej, że należy to również do zakresu krajoznawstwa...
— O tyle, o ile... Może nawet jest to błąd z mojej strony, ale... trudno. Spożywam chleb spokojnie, nie zadając sobie trudu w dociekaniach, który i co za jeden piekarz go upiekł. Rzecz to nawet wygodna. Miliony ludzi cieszą się pięknościami przyrody, nie mając najmniejszego pojęcia o astronomii i o naukach przyrodniczych lub geografii, ani też nie bierze ich chęć zbadania przyczyn, powodujących te nieocenione przyjemności.
— Umie pan istotnie wyślizgiwać się w kwestyach polityki, jak węgorz, pomimo, że z mej strony niema żadnych względem pana ukrytych zamiarów, i wie pan doskonale, do czego zmierzam, a przynajmniej wie pan, że u nas są dwa zwalczające się nawzajem stronnictwa.
— Wiem o tem.
— Stronnictwo, do którego ja należę, ma na celu istotne dobro kraju i chce zaprowadzić w nim ład, porządek oraz sprawiedliwość, podczas gdy stronnictw o przeciwne życzy sobie tylko ogólnego zamieszania w swej ojczyźnie, by mogło łatwiej w mętnej wodzie łowić dla siebie ryby. My jesteśmy pewni zwycięstwa. Ale, nim to nastąpi, musimy ponieść bardzo wiele trudów i ofiar. Aby zaś oszczędzić sobie nadmiaru tych ofiar, postanowiliśmy uczynić wielki, decydujący krok. Jeżeli się on nam uda, przeciwnicy nasi będą zdruzgotani raz na zawsze, albo przynajmniej unieszkodliwieni na lata całe. A człowiekiem, któryby ułatwił nam to zadanie więcej może, niż w połowie, jest właśnie pan.
— Ja? Doprawdy nie mogę się otrząsnąć ze zdumienia... Bo cóż może dla was uczynić przybysz z daleka, nie posiadający żadnych zdolności strategicznych ani politycznych?
— Jedno i drugie jest tu zbyteczne. Nieoceniona wartość pańska polega na podobieństwie pana z osobą, którą zamierzamy postawić na czele naszego ruchu.
— A więc podobieństwo z Latorre’m? Czy mogę prosić o bliższe wyjaśnienia?
— Rzecz nie wymaga długich wyjaśnień, bo jest prosta i zwykła. Idzie jednak o to, czy możemy polegać na panu co do zachowania planów naszych w tajemnicy.
— Mogę panu przyrzec jak najściślejszą dyskrecyę.
— Otóż... aczkolwiek nie znam pana bliżej i tylko z pańskich cech zewnętrznych odgaduję, że mam do czynienia z człowiekiem honorowym, objaśnię pana o pewnych częściach naszego planu. Przedewszystkiem chcielibyśmy wysunąć Latorre’a na stanowisko prezydenta kraju...
— O tem wiedziałem już przedtem...
— Aby celu tego dopiąć, nie możemy czekać z założonemi rękoma, lecz musimy pracować, i to nietylko my, ale również i przedewszystkiem sam Latorre musi przedsięwziąć akcyę, która zaabsorbuje wszystkie jego siły.
— Rzecz zupełnie naturalna... Bez pracy i trudów, a nawet ofiar niepodobna uzyskać tego, co się zamierza.
— Latorre jest oficerem i na tem stanowisku ma wiele do czynienia, co udaremnia mu oczywiście akcyę w innym kierunku. Musi więc albo wystąpić ze służby, i to na zawsze, albo, co najmniej, wziąć dłuższy urlop, ażeby oddać się pracy w ukryciu.
— Zupełnie słusznie. Ale w jaki sposób może być w tem wszystkiem użyteczną moja osoba?
— Może pan nam pomóc bardzo wiele. Nasz przyszły prezydent musi wydawać rozkazy, jak to już wspomniałem, w najściślejszej tajemnicy; musi odbywać podróże, aby być tu i tam, gdzie tylko rzecz wymagać tego będzie; przeciwnicy zaś nie powinni nic a nic wiedzieć o jego działalności i poruszeniach. Aby więc umożliwić mu swobodę ruchów w tej pracy, wymyśliliśmy pewien sposób, który może odciągnąć od niego uwagę całej rzeszy szpiegów; mianowicie postanowiliśmy prosić pana o łaskawe dopomożenie nam w tej sprawie.
— No, no?
— Czyżby pan nie rozumiał?... Chcielibyśmy, aby przeciwnicy mieli na oku... pana, sądząc, że to Latorre we własnej swojej osobie.
— A, pojmuje! Chcecie, bym przywdział uniform i objął niektóre obowiązki za Latorre’a, podczas gdy on zająłby się pracą na rzecz waszego stronnictwa.
— Domyśla się pan, ale nie zupełnie. Niepodobna bowiem, aby pan stanął na jego miejscu do służby, bo poznanoby się na tej maskaradzie odrazu. Chcielibyśmy urządzić to inaczej. Latorre weźmie kilkomiesięczny urlop pod pozorem potrzeby ratowania zdrowia i niby uda się do odległej haciendy lub estancyi. Istotnie jednak nie on, lecz pan zajmie jego miejsce w owej hacyendzie. Wówczas przeciwnicy nasi będą mieli o tyle utrudnione zadanie, że pan w roli Latorre’a, chcąc wykorzystać niby czas wypoczynku, nie będzie się nigdzie udzielał, tymczasem zaś Latorre uda się potajemnie w zupełnie inną okolicę i zacznie tam swoją pracę, to jest będzie odbywał zgromadzenia, urządzał konferencye, obmyślał plany, poczem w odpowiedniej chwili wystąpi jawnie.
— A co stałoby się wówczas ze mną?
— Pojechałby pan sobie w dalszą podróż, oczywiście wynagrodzony przez nas po królewsku.
— A w jaki sposób? pieniędzmi?
— Pieniędzmi?... Kto tu mówi o pieniądzach? Możemy przecie określić to, jako honoraryum, dotacyę, albo dar. Rozumie się, że określenie wysokości tego daru z góry pozostawiamy panu. Proszę więc, jeśli pan na nas łaskaw...
— Ba! ależ ja nie mam pojęcia, ile mię ta ofiara będzie kosztowała, ile czasu stracę na to, a może nawet zaryzykuję tu własne życie!
— O tem ostatniem niema mowy! to jest wykluczone! Może się pan wcale nie obawiać!
— Przeciwnie! Jeżeli prawdziwy Latorre wypłynie nagle, jako dowódca powstania, to zdarzyć się może, iż przeciwnicy, złudzeni podobieństwem, napadną na jego sobowtóra, to jest na mnie, i zechcą mię zamordować. A gdyby się to stało, dotacya, którą mi łaskawie ofiarowujecie, zupełnie straciłaby dla mnie wartość.
Rotmistrz przez cały czas mojej z ojcem rozmowy nie wtrącił do niej ani słowa i dopiero teraz rzekł, usiłując mię przekonać:
— Czyżby pan się obawiał? Przyznam się, że uważam pana za człowieka o nieustraszonej odwadze...
— Nie jestem tchórzem, panie rotmistrzu, i dowiodłem tego już niejednokrotnie, a i w przyszłości, być może, będę miał jeszcze ku temu sposobność. Ale inna rzecz narażać życie za samego siebie, za swoich lub za ojczyznę, a co innego rzucać je na szalę w sprawie zupełnie sobie obcej i... za pieniądze! To wielka różnica! Co się tyczy ryzyka, to mógłbym śmiało przyjąć na siebie rolę Latorre’a i czekać spokojnie końca sprawy, bo nie mam najmniejszej obawy przed waszymi przeciwnikami, tak samo, jak nie trwoży mię wasze stronnictwo. I gdybym wskutek zbiegu okoliczności miał się spotkać oko w oko z niebezpieczeństwem, to ufny w siebie, w swój spryt i odwagę, nie sądzę, abym nie potrafił wyjść zeń obronną ręką. Otóż wcale nie względy na możliwą szkodę osobistą powstrzymują mię od przyjęcia waszej oferty...
— Jakiż inny miałby pan powód?
— Jedynie ten, że cała sprawa nie podoba mi się. Brzydzę się fałszem i kłamstwem, a właśnie, gdybym spełnił wasze życzenia, sprzeniewierzyłbym się tej zasadzie.
— Przecie tu idzie o najsłuszniejszą sprawę!
— To samo powiedziałby mi każdy z członków przeciwnego stronnictwa.
— Widzę, że pana trudno przekonać...
— I nic dziwnego, bo najwyraźniej nie chcę dać się przekonać — odrzekłem, wstając.
Lecz w tej chwili kupiec powstrzymał mię za ramię, mówiąc:
— Niechże pan nie postępuje tak gorączkowo. Jest pan i będzie moim miłym gościem bez względu na to, czy się porozumiemy, lub nie. Mam zresztą nadzieję, że po namyśle da się pan przekonać. Bo nie ma pan pojęcia, jak wielka czekałaby pana nagroda za wyświadczoną nam przysługę. Do naszego stronnictwa należą ludzie ogromnie bogaci i wpływowi, a korzyść, jaką odnieślibyśmy z pańskiej pomocy, jest dla nas tak wielką i tak byłaby cenną, że wynagrodzenie za nią mogłoby być podstawą pańskiego szczęścia.
— A co pan nazywa szczęściem?
— Jako kupiec, wiem, że na tym świecie prawdziwie trwałe szczęście może człowiekowi zapewnić taki kapitał, któryby wystarczył na spędzenie reszty życia bez najmniejszej troski. Niechże pan określi wysokość takiej sumy.
— To zbyteczne, bo nie jestem w możności spełnienia waszych życzeń.
— Mam nadzieję, że to jeszcze nie ostatnie słowo, od którego zależy cała pańska przyszłość.
— Nie, panie! co raz powiedziałem, od tego nigdy nie odstępuję.
— A jednak proszę, bardzo pana proszę rozważyć bliżej całą rzecz. Nie będę już teraz nalegał na pana. Dziś wieczorem znajdzie pan sposobność poznać nas wszystkich, i jeżeli pan potem rzecz dobrze rozważy, jestem niemal pewny innego zdania pańskiego nazajutrz.
Chciałem się ponownie zastrzec przeciwko temu, lecz on uprzedził mię żywym ruchem, mówiąc dalej:
— Proszę, niech pan teraz już nic o tem nie mówi! Wie pan, o co idzie, i do rana może się pan namyśli. Widzę, że zapalają już światła, i niebawem zaczną się schodzić goście. Proszę, pan pozwoli z nami...
Poczęło się ściemniać. Był to bowiem październik, a więc wiosna południowo-amerykańska, kiedy wieczory zapadają wcześniej. W domu zapalono rzęsiste światła i wkrótce miała się rozpocząć „tertulia“.
Ojciec i syn pośpieszyli do pokoju przyjęć, a ja, nie chcąc być jednym z pierwszych gości, poszedłem do poblizkiego sklepu i, kupiwszy bochenek razowego chleba, zaniosłem go swemu koniowi do stajni. Obecny tamże parobek był ogromnie zdziwiony memi odwiedzinami w stajni; niemniej zdziwiony był gniadosz, który zapewne poraz pierwszy w życiu doznał podobnego obchodzenia się z sobą. Z początku nie chciał jeść; lecz, gdy mu prawie przemocą wepchnąłem jeden kęs do pyska, zasmakował i po zjedzeniu z apetytem całego bochenka zarżał wesoło, pozwalając się, pomimo dzikiego swego temperamentu, głaskać. Dało mi to nadzieję, że szlachetne zwierzę przyzwyczai się do mnie bardzo szybko.
Ze stajni udałem się do przeznaczonego dla mnie pokoju, którego okna wychodziły na podwórze. A były to okna prawdziwe, bo miały szklane szyby, co dla podróżnika w tych stronach jest rzeczą niezwykłą, zarówno, jak i dach nad głową. Znalazłem też w pokoju wygodnie usłane łóżko, stół, kilka krzeseł, umywalnię, dzbanek z wodą i ręcznik. Zamiast sofy, rozwieszony był hamak na dwu hakach, wbitych w ścianę. Na stole stało pudełko z papierosami, co świadczyło o niezwykłej dla mnie troskliwości ze strony gospodarza domu. Nie dotknąłem ani jednego, bo dobry palacz, jeżeli nie jest Amerykaninem, nie chce słyszeć o papierosach; pali on zazwyczaj tytuń, nie zaś.... papier.
Z zadowoleniem zauważyłem u drzwi zasuwkę. Oczywiście, nie podejrzewałem mieszkańców tego domu o jakiekolwiek nieprzyjazne względem mnie zamiary, — jednak musiałem mieć w pamięci pseudo-komisarza policyjnego, który najprawdopodobniej zagościł również do tego miasteczka. Będąc niegdyś subjektem u Rixiów, musiał niezawodnie znać rozkład domu, i teraz mogła mu przyjść ochota złożenia mi wizyty. Wobec jednak znajdującej się u drzwi zasuwki miałem możność uchylić się od tego zaszczytu.
Postawiwszy na stole świecznik z zapaloną świecą łojową, spróbowałem, czy zasuwka jest do użycia, i począłem rozglądać się po pokoju. Nagle, znalazłszy się przy oknie, ujrzałem za szybą czyjąś twarz, która jednak natychmiast zniknęła, i nie mogłem stwierdzić, ktoby to mógł być, a nawet nie miałem pewności, czy była to twarz męska, czy też kobieca. Chciałem szybko otworzyć okno, ale niestety miało ono zardzewiałe okucia, bo widocznie oddawna nie było otwierane. Gdy nareszcie siłą udało mi się otworzyć jedno skrzydło, i wyjrzałem na zewnątrz, już nie spostrzegłem nikogo, tem bardziej, że była ciemna noc, i księżyc jeszcze nie był wzeszedł.
Rzecz prosta — nie przykładałem do tego wielkiej wagi, gdyż mógł to być ktoś z licznej w tym domu służby, któremu przyszła ochota zajrzeć przez okno dla zobaczenia, co obcy przybysz robi w swoim pokoju.
Zamknąwszy starannie skrzydło okienne, by nikt nie mógł dostać się do środka od zewnątrz, począłem przechadzać się po pokoju, a niebawem nadszedł rotmistrz z oświadczeniem, że chciałby wprowadzić mię między gości. Nie potrącił już ani jednem słowem o temat poprzedniej naszej rozmowy i był tak dla mnie uprzejmy, jak przedtem. Widocznie miał nadzieję, tak samo, jak i jego ojciec, że po namyśle zgodzę się na ich projekty.
W salonie znajdowało się już liczne towarzystwo, złożone z pań i panów. Gdy wszedłem, oczy wszystkich zwróciły się na mnie. Widocznie przed chwilą mówiono o mnie. Przedstawiono mię poszczególnym gościom, przyczem słyszałem bardzo długie nazwiska i tytuły, które oczywiście trwale pamięci trzymać się nie mogą. Hiszpan lubuje się w długich nazwiskach, podobnie, jak Arab, i chętnie przyswaja sobie godności przodków. W języku hiszpańskim godności te i tytuły brzmią bardzo mile dla ucha, ale przetłómaczone na inną mowę tracą swój wdzięk i poezyę. Don Gęsismalec de Przypiecek, Donna Marya Małpiskok de Beczkowóz i tym podobne nazwiska oraz przydomki efektowne są tylko w języku hiszpańskim; po polsku, jak widzimy, są śmieszne.
Człowiek mało wybredny, zadowalniający się powierzchownym poglądem na ludzi, byłby ocenił całe towarzystwo bardzo pochlebnie. Niestety, ja, mając wrodzony dar spostrzegawczy i będąc przyzwyczajonym do wnikania w głąb dusz ludzkich, spostrzegłem odrazu, że cały ten przepych jest tylko zewnętrzny. Pudrowane obficie twarzyczki, czernione brwi i karminowane usta, z obcych włosów loki i warkocze, sztuczne klejnoty, szeleszczące jedwabie — wszystko to dostrajało się do wewnętrznej wartości zebranych. Przepych powierzchowny, olśniewający na razie, — wewnątrz zaś pustka.
Również i przy stole dała się zauważyć tandeta. Noże i widelce posrebrzane; łyżka moja była nawet kiedyś złamana i spojona nanowo. Kosztowne patery z owocami pochodziły z garniturów zdekompletowanych: jednej brakło ucha, druga była wyszczerbiona.
Potrawom jednak nie można było nic zarzucić. Szczególnie smakowało mi asado, ulubiony przysmak w tym kraju. Gauchowie sporządzają sobie sami ten specyał w sposób następujący: z zabitego wołu lub konia odkrawa gaucho tęgi kawał razem ze skórą, zatyka na żelazny pręt i piecze nad ogniem, odkrawając nożem w miarę upieczenia się drobne kąski zwierzchu — i czyni to dopóty, aż pozostanie na pręcie tylko skóra. Nazywa się to asado con cuero. Asado, które podano na stół u Rixiów, było już odłączone od skóry, ale to nie odebrało mu wybornego smaku. Niektóre damy, nie chcąc zadawać sobie trudu z nożem i widelcem, brały kawałki asado w paluszki i jadły z apetytem, co tutaj jest przyjęte. Zaproszono też i mnie, bym się nie krępował, jak guwernantka, i spożywał boże dary w sposób... wygodny.
Po wieczerzy rozpoczęły się tańce przy dźwięku gitar. Grano istotnie pięknie. Miałem wielką chęć nie uczestniczyć w tańcach, usiąść w kącie i przypatrywać się im zdala. Niestety, nie dano mi spokoju i zajmowano się mną, jakbym był wśród zebranych najdostojniejszą osobą; troszczono się o mnie na każdym kroku, zasypywano rozmaitemi pytaniami, na które chcąc nie chcąc musiałem dawać odpowiedzi — i doprawdy puhacz, otoczony stadem wron lub kawek, nie czuje się tak zrozpaczony, jak byłem ja w tem uprzejmem aż do przesady towarzystwie. A wszystkim się zdawało, że czynią mi tem wielką przyjemność!
Gdy już ucichł taneczny zapał, pozostała z programu zabawy jedna rzecz: gra w karty. Pozastawiano więc stoliki, i całe towarzystwo, oczywiście nie wyłączając kobiet, zasiadło do gry. Nie dałem się ku temu namówić, i spotkały mnie z tego powodu ze wszech stron wymówki. Przez pewien czas przypatrywałem się grze z daleka. Lecz, skoro wśród grających poczęły wybuchać temperamenty, akcentujące się niezbyt przyzwoitymi wyrazami i przekleństwami, wyniosłem się z salonu niepostrzeżenie. Sławna tertulia z chwilą tą przestała budzić we mnie zajęcie, gdyż widok rozognionych hazardem i kurczowo powykrzywianych namiętnością twarzy nie należał do przyjemnych.
W przedpokoju siedzieli parobcy, przeznaczeni do usługiwania gościom, i... również grali w karty z takiem przejęciem, że żadnemu z nich nie przyszło nawet do głowy poruszyć się, gdy wychodziłem.
Pokój mój podczas mej nieobecności nie był zamknięty, gdyż, opuszczając go, miałem na uwadze, że służba może jeszcze mieć w nim coś do uporządkowania. Wszedłszy, nie zapaliłem nawet świecy, gdyż księżyc świecił przez okno jasnym blaskiem, i mogłem się przy jego świetle rozebrać. Przekonawszy się, czy okna dobrze zamknięte, zaparłem drzwi na zasuwę i, rzuciwszy się na łóżko, natychmiast prawie zasnąłem. Raczono mię bowiem tak obficie winem, i to fałszowanem, że byłem nie na żarty „strącony“, wskutek czego nawet na myśl mi nie przyszło rozejrzeć się szczegółowo wśród pokoju dla pewności, czy się kto w nim nie zaczaił, co zwykłem był czynić zawsze, znalazłszy się w nieznanem mi miejscu.
Co prawda — w ciągu ustawicznych wędrówek po świecie i przygód zmysły moje tak się wysubtelniły, że nawet w głębokim śnie nie całkiem ustawały w swej czynności, — więc i teraz, aczkolwiek znużony byłem bardzo, czuwała we mnie jakaś siła samozachowawcza. Śniło mi się mianowicie, że śpię w olbrzymim dzikim lesie i że mię zdradziecko otoczyli żądni krwi Indyanie, a jeden z nich pochylił się nademną, chcąc zadać mi śmiertelny cios... Zerwałem się na równe nogi i... chwała Bogu!... stwierdziłem, że nie jestem w lesie, lecz w pokoju. Księżyc rzucał jeszcze na ukos przez okna swe jasne promienie, ale w stronie drzwi panował już mrok. Spojrzałem w tę stronę i... wydało mi się nagle, że widzę tam jakąś postać...
— Kto tu? — krzyknąłem.
Nie było odpowiedzi. Natomiast posłyszałem lekki szelest i następnie coś, jakby skrzypnięcie drzwi... Skoczyłem w ich kierunku w mgnieniu oka, — nie znalazłem jednak nikogo, drzwi zaś były zamknięte. A zatem była to wprost senna zmora, przywidzenie... Uspokoiłem się i zasnąłem już spokojnie do rana.
Przebudziwszy się, umyłem się i ubrałem, poczem skierowałem się do wyjścia. Lecz... o dziwo!... Zasuwa u drzwi była odsunięta! Pamiętałem doskonale, że zasunąłem ją w nocy całkiem dokładnie; również przypomniałem sobie, że była zasunięta i wówczas, gdym się zerwał ze snu pod wpływem męczącej mię zmory. Cóż więc u licha stać się tu mogło?
Obszukałem cały pokój i nie natrafiłem na żaden ślad czyjejkolwiek tu bytności. Z rzeczy moich nie brakowało nic. Jedynie tylko zwrócił uwagę moją kawałek czerwonej nici, złożonej we czworo, jakby ktoś szył igłą o dość obszernem uszku i resztę odciął. Czyżby ta nić leżała tu jeszcze przed mojem przybyciem? Bardzo być może. Bo zresztą któżby chciał zadawać sobie tyle trudu w tym jedynie celu, aby, ukradkiem w nocy dostawszy się do mego mieszkania, położyć strzępek nici? Może nawet wówczas, gdy mi się coś przywidziało, sam odryglowałem drzwi i, będąc rozespany, zapomniałem nanowo zabezpieczyć je zasuwą.
Rozumowanie takie uspokoiło mię zupełnie. Więcej już nie zastanawiając się nad tym faktem, udałem się do pokoju stołowego, gdzie domownicy przed chwilą właśnie zasiedli byli do czekolady.
Po śniadaniu pani domu wyszła z pokoju, a mąż jej i syn wszczęli ze mną znowu rozmowę na wczorajszy temat. Z usposobienia ich wywnioskowałem, że pokładali we mnie jak najlepsze nadzieje. Niestety jednak zawiedli się znowu, gdyż powtórzyłem im to samo, co już wiedzieli odemnie wczoraj. Przytaczali tysiące argumentów, by mię przekonać, — daremnie. Było dla mnie najzupełniej obojętną rzeczą, kto dziś, czy jutro, lub za rok będzie prezydentem republiki uruguajskiej, i nie miałem ochoty wystawiać się na niebezpieczeństwa w celach politycznych obcego mi zupełnie kraju i społeczeństwa.
Odmowa moja sprawiła na obu bardzo przygnębiające wrażenie. Wyczytałem z ich oczu, że się hamowali, aby nie wybuchnąć.
— Ha, skoro tak — ozwał się Rixio prawie z gniewem, — to nie zmuszamy pana przemocą. Pozwoli pan jednak mieć nadzieję, że, dotrzymując słowa, nie wyjawi pan przed nikim tajemnicy naszej rozmowy.
— Możecie panowie być o to najzupełniej spokojni.
— Czy długo sennor zamyśla zabawić w naszej ojczyźnie?
— Postanowiłem odbyć podróż wpoprzek kraju i nie mam nawet zamiaru zatrzymywać się nigdzie dłużej. W przeciągu już kilku dni będę poza granicami Uruguayu.
— To bardzo dobrze. Podobieństwo pańskie z Latorre’m mogłoby pana narazić na nieobliczalne następstwa, radzę więc panu we własnym jego interesie nie nawijać się ludziom na oczy i nigdzie po drodze nie zatrzymywać się dłużej.
Uwaga ta była wypowiedziana w takim tonie, jakby się mnie chciał pozbyć zaraz.
— Z życzliwej rady pańskiej — rzekłem — skorzystam z wdzięcznością, i to w tej chwili. Wyjeżdżam natychmiast i żegnam panów.
Wstałem i zawróciłem w kierunku drzwi.
— Przepraszam, sennor — rzekł Rixio, powstrzymując mię, — pan mię nie zrozumiał... Dom mój jest do pańskiej dyspozycyi, jak długo panu się spodoba... a zresztą było postanowione, że syn mój pojedzie z panem...
— Proszę go więc, by się pośpieszył, gdyż w przeciągu pół-godziny będę już poza obrębem San José.
— Ależ ja nie jestem w możności zebrać się tak prędko — tłómaczył oficer — i gotów będę najwcześniej popołudniu.
Wyjaśniłem, że niepodobna mi zatrzymywać się tak długo, i udałem się do stajni, by osiodłać swego konia, a będąc już gotowym do drogi, poszedłem pożegnać się ostatecznie z gospodarzami.
W przeciwieństwie do wczorajszego przyjęcia byli dla mnie oziębli.
Rozdawszy służbie napiwki, które, nawiasem mówiąc, wyniosły więcej, niż całe moje utrzymanie w tym domu, wsiadłem na konia i pojechałem w kierunku poczty.
Yerbaterowie oczekiwali mię tam niecierpliwie, a Monteso zaczął odrazu:
— Miał pan słuszność. Komisarz policyi nie wrócił do Montevideo, lecz przybył tutaj. Widziałem go wczoraj wieczorem, gdy się kręcił po miasteczku. Bardzo być może, iż coś knuje przeciwko nam.
— Musimy się strzec. Jak daleko pojedziemy dzisiaj?
— Do Perdido, gdzie jest bardzo wygodna stacya dla ruchu kołowego.
— Domniemany policyant wie od pana, gdzie się zatrzymamy? nieprawdaż?
— Niestety, tak. Źle się stało, żem mu to nieopatrznie powiedział, i dlatego to musimy zanocować w innej miejscowości.
— Hm... niezła myśl, ale trudna do wykonania. Czy stacya w Perdido znajduje się na otwartej przestrzeni?
— Jest to jeden domek, a naokoło ma rozległy widok.
— Lepiej więc, jeśli się tam pomieścimy, bo przynajmniej będziemy mieli możność spostrzec tego draba z daleka, i nietrudno będzie ustrzec się przed nim, podczas gdy, ulokowawszy się na innej kwaterze, moglibyśmy tego nie zauważyć. A trzeba go jednak mieć ciągle na oku.
— Dobrze, zgadzam się, i jeśli pan rozkaże, możemy ruszyć natychmiast.
W pięć minut później mieliśmy już poza sobą miasteczko, w którem najniespodziewaniej brałem udział w tertulii, nigdy przedtem nie marząc o tem.
Okolica, przez którą przejeżdżaliśmy, nie różniła się niczem od już przebytej poprzednio. Figuracya gruntu w całym Uruguayu jest lekko falista z licznemi rozpadlinami, wśród których płyną liczne potoki i rzeczki, wpadające do Rio Negro. Jak okiem sięgnąć, wszędzie trawa pampasowa, wyglądająca, jak jedno wielkie morze zieleni.
Było już z południa, gdyśmy spostrzegli w oddali budynek pocztowy. Oddalał się stamtąd na zachód jakiś jeździec w pełnym galopie i po chwili znikł nam z oczu za horyzontem.
Niebawem przybyliśmy na miejsce. W budynku pocztowym był sklep i szynk. Dowiedziałem się tam, że ów jeździec czekał przed domem kilka godzin i wyruszył dalej w chwili, gdy nas spostrzegł w oddali. Sądząc z opisu gospodarza, przekonałem się, że jeźdźcem tym był z wszelką pewnością Mateo.
Wyruszywszy stąd, w godzinę drogi poza stacyą natknęliśmy się na pasmo górskie, zwane Cuchilla Grandę. Pomimo swej nazwy, nie były to w dosłownem znaczeniu tego wyrazu góry. Na niewielkiem wzniesieniu sterczące złomy skalne przypominały raczej ruiny jakiegoś zamczyska, i to właśnie nosiło nazwę... gór.
Za owemi wzniesieniami rozciągała się znowu podobna do poprzedniej równina, urozmaicona jednak tu i ówdzie kępami ostów wysokości człowieka. Osty te są prawdziwą plagą dla mieszkańców, gdyż, bardzo szybko pleniąc się, zachwaszczają ogromnie pastwiska, a z wykarczowaniem ich połączone są wielkie koszty. Kępy owe stanowią doskonałą kryjówkę dla rozmaitych dzikich zwierząt. Słyszałem, że kryją się tu nawet jelenie i strusie, ale sam nie spostrzegłem ani jednego z tych zwierząt.
Jechaliśmy aż do wieczora, a ku końcowi dnia konie yerbaterów były tak pomęczone, że biegły już tylko pod wpływem batów i ostróg. Mój gniadosz jednak trzymał się znakomicie.
Zanim zmierzch zapadł, dotarliśmy nad Rio Perdido, nad którą znajdowała się stacya tej samej nazwy. Ściany budynku sporządzone były z twardo ubitej ziemi, a dach pokryty trzciną.
W całem tem zabudowaniu było w tej chwili tylko troje ludzi: stara służąca i dwóch peonów. Gospodarz pojechał był do Mercedes i miał wrócić na drugi dzień rano.
Chociaż stacya ta znajdowała się na odludziu, znaleźliśmy tu bardzo wygodny nocleg i dobry a tani posiłek.
Obaj parobcy byli jak niemi, i nie można było od nich wydobyć ani słowa. Widocznie przywykli już do milczenia wśród tego pustkowia. Mniej skąpa w mowie była natomiast dziewka, od której chciałem się dowiedzieć, czy był tu popołudniu jaki jeździec. Parobcy, usłyszawszy moje pytanie, wynieśli się natychmiast z izby, unikając widocznie dawania jakichkolwiek o tem objaśnień. A i dziewka odpowiadała nam tylko krótkiemi słowami: tak lub nie — i z twarzy jej wyczytałem, że coś przede mną ukrywa.
— O, piękna sennorito! — zagadnąłem, — nie przypuszczałem, że będziesz tak nieuprzejma względem caballera, który zwraca się do ciebie z całem zaufaniem. Nie licuje to wcale z twoją ładną twarzyczką.
Dziewka była stara i brzydka. Nazwa jednak sennority i inne piękne słówka, których jej nie szczędziłem, rozbroiły ją widocznie, gdyż uśmiechnęła się, mówiąc:
— Zapewne, wygląda pan, jak wytworny caballero, ale ostrzeżono mię przed panem...
— Kto?
— Właśnie ów jeździec, o którego pan zapytuje.
— Cóż ci powiedział, urocza panienko?
— Ech, nie mogę... stanowczo nie mogę tego powtórzyć.
— Bardzo mi przykro, że panienka ma więcej zaufania do pospolitego gałgana, niż do porządnego, prawego człowieka...
— Ależ... panie!... — wykrztusiła ze śmiechem, — ów człowiek powiedział właśnie, że on jest uczciwym caballerem, a pan...
— To kłamstwo, moja panienko.
— Opowiadał nam, że jest komisarzem policyi w Montevideo.
— Dokądże on jedzie i poco?
— Do Mercedes, ażeby tam aresztować pana, skoro tylko przybędziecie na miejsce.
— Powiedział może, za co?
— Owszem. Mówił, że pan jest kierownikiem jakiegoś spisku, który może narazić kraj na wielkie nieszczęścia.
— I panienka mu uwierzyła? Czy jednak i teraz, widząc mię, wierzysz w to, miła sennorito?
— Nie, panie! Pan nie wygląda na żądnego krwi człowieka.
— Słuszna uwaga. Nie należę do żadnego spisku, nie urodziłem się nawet w tym kraju i jestem tu zaledwie dwa dni. Cóż więc obchodzić mię mogą miejscowe sprawy? Nie krwi jestem żądny, piękna dziewczyno, lecz wypoczynku, bo cały dzień jechałem bez przerwy. Czy znajdzie się więc tu dla mnie łóżko? — Niby łóżko jest, ale on mi nie pozwolił przyjąć pana i muszę go słuchać, bo to przecie rozkaz urzędowy.
— Ech, tak źle znowu nie będzie. Znajdzie się dla nas kąt, no i wieczerza. Jesteśmy głodni.
— Ha, cóż mam robić! — zaśmiała się. — Pan taki uprzejmy, traktuje mię pan po ludzku, i widać, że mam do czynienia z człowiekiem szlachetnym i godnym. Czyż więc mogłabym dopuścić, aby pan spał pod gołem niebem i o głodzie...
— Może ów pan umyślnie tak chciał urządzić, żebyśmy spali na dworze?
— Tak, tak! mówił też o tem do nas.
— To bezczelny łgarz, sennorito. Nie jest on wcale urzędnikiem policyjnym, ale najpospolitszym złodziejem, którego my właśnie mamy zamiar uwięzić. Czyżby panienka chciała być orędowniczką podobnego nicponia i wagabundy?
— Ależ nigdy! i jeżeli to wszystko prawda, co pan mówi, to niech się on u nas nie pokazuje więcej, bo byłoby z nim bardzo źle. My wcale z takimi ludźmi nie żartujemy... A teraz przepraszam, że odejdę; muszę przygotować wam wieczerzę. Mam też nadzieję, że nie będziecie narzekali na niewygody u nas pod żadnym względem.
Mateo życzył więc sobie, abyśmy spali na dworze, i miał zapewne w tem jakiś cel...
Wieczór był prześliczny i bezwietrzna pogoda, yerbaterowie więc oświadczyli mi, że w tak piękny czas nie będą spali w izbie, a moje przestrogi nie odniosły żadnego skutku. Po obfitej a dobrej wieczerzy poobwijali się w koce i pokładli na słomie pod brogiem, znajdującym się w pobliżu domu. Konie puszczone były wolno na pastwisko.
Mając się na baczności przed swym prześladowcą, kazałem zaprowadzić swego gniadosza do corealu, to jest w miejsce, otoczone ze wszystkich stron wysokim kaktusowym żywopłotem, a dziewka dla większego zabezpieczenia mego wierzchowca uwiązała jeszcze w pobliżu tęgiego psa, ażeby w razie zbliżenia się złodzieja ostrzegł nas zawczasu.
Dach domu urządzony był w ten sposób, że na obu przyczółkach nie posiadał pokrycia. Z jednej strony prowadziły na strych wązkie schodki, podobne do drabiny. Prawdopodobnie mieszkańcy wchodzili tam ilekroć chcieli zobaczyć, czy nie nadjeżdżają podróżni, lub co się dzieje z trzodą, roztaczał się stąd bowiem rozległy na okolicę widok.
Spożywszy obfitą kolacyę i nie będąc bardzo zmęczonym, nie udałem się zaraz na spoczynek, lecz urządziłem sobie małą przechadzkę nad rzekę.
Robaczki świętojańskie uwijały się w cichem powietrzu; niewidzialne kwiecie rozsiewało iście balsamiczną woń; gwiazdy południa lśniły na niebie, jarkie i migotliwe, odbijając się w przezroczu wodnem.
Poeta, gdyby się znalazł tu na mojem miejscu, wpadłby niezawodnie w ekstazę. Co do mnie, odczuwałem piękno przyrody, jak zwykły śmiertelnik, nie myśląc długo o czekającem mię znużeniu i o trudach dnia następnego.
Ostatecznie trzeba było wracać, bo i tak przechadzka moja przeciągnęła się do późna, — spędziłem na niej przeszło dwie godziny.
Wróciwszy z nad rzeki na miejsce naszego postoju, ułożyłem się pod brogiem, gdzie pokładli się przedtem do snu moi towarzysze. Jeżeli jeszcze czuwali, mogli mię widzieć z daleka, bo księżyc właśnie był wzeszedł. W pobliżu jednak brogu było ciemno, — księżyc znajdował się poza dachem domostwa i rzucał cień jego na miejsce naszego wypoczynku.
Usiadłszy w owym właśnie cieniu na ziemi, rozglądałem się po okolicy, gdy nagle zdało mi się, jakoby jakaś postać przesunęła się przede mną i znikła poza domem. Zerwałem się i pobiegłem szybko w tym kierunku, lecz nie znalazłem tam nikogo. Stanąwszy tedy na przeciwnym rogu domu, począłem rozglądać się wokół. Niedaleko, może jakie sto kroków ode mnie, znajdowała się obszerna kępa ostów. W ciągu chwili, gdy przebiegłem długość domu, nie mógł nikt oczywiście przebyć tej jasno oświetlonej przestrzeni, — chyba więc ukrył się po drugiej stronie domu. Zawróciłem tam i obiegłem naokoło — daremnie; ani śladu jakiejkolwiek żywej istoty.
Wróciłem do yerbaterów, którzy spali w najlepsze, a rzeczy ich leżały obok nienaruszone. A przecie, gdyby tu był złodziej, zabrałby przedewszystkiem ich strzelby.
Co było robić? zbudzić Montesa z tak smacznego snu? — szkoda. Zresztą tajemnicza owa postać mogła być przywidzeniem.
Poszedłem do swego pokoju i już miałem się rozebrać, aby się położyć do łóżka, gdy wtem błysnęła mi w głowie pewna myśl. Przecie wartoby wejść po schodkach na strych otwarty i tam przeczekać jakąś chwilę. A nużby...
Zabrałem lornetkę i, wszedłszy pocichu na strych, rozejrzałem się wokoło, jednak znowuż bez jakiegokolwiek rezultatu. Nie zniechęcony tem, z wróciłem jeszcze lornetkę w dal, kierując nią po okolicy, i pomimo, że szkła przy niedostatecznem świetle księżyca nie mogły mi oddać należytej usługi, spostrzegłem na skraju najbliższej kępy jakiś poruszający się przedmiot. Był to koń. A więc — pomyślałem, — jeżeli jest koń, i to osiodłany, musi tam być i obcy jakiś jeździec, bo konie, należące do tego domu, spędzano na noc do corealu, a szkapy yerbaterów pasły się po drugiej stronie domu.
Bezzwłocznie pobiegłem w kierunku kępy i znalazłem istotnie szkapę... Matea.
Aby utrudnić drabowi ucieczkę, wsiadłem na konia i odjechałem spory kawał po linii łukowej aż nad rzekę, a zsiadłszy tam, uwiązałem go do krzaka.
Z powrotem ku domowi skradałem się z wielką ostrożnością, gdyż byłem pewny, że drab kręci się gdzieś w pobliżu.
I okazało się, że przypuszczenia moje były zupełnie trafne. Podchodząc do brogu, spostrzegłem zdala, że ktoś klęczy nad śpiącym Montesem. Podsunąłem się bliżej, ale w tej chwili ów „ktoś“ wstał i począł oddalać się szybko od brogu. Puściłem się więc za nim, wołając:
— Złodziej! łapajcie złodzieja!
Drab w potężnych susach uciekał w kierunku kępy i byłby niezawodnie umknął, gdyby znalazł swego konia na miejscu. Podczas, gdy się za nim rozglądał, dopędziłem go i chwyciłem za kołnierz. Ale drab dobył błyskawicznym ruchem noża i zamierzył się na mnie. Na szczęście przewidziałem to i równie błyskawicznie wymierzyłem mu potężny cios kułakiem w głowę, tak, że się rozciągnął jak długi na ziemi.
W tej właśnie chwili nadbiegli też yerbaterowie, wrzeszcząc wszyscy razem i dopytując, gdzie złodziej.
— Leży tutaj — rzekłem. — Przed chwilą zastałem go przy was przy robocie... Przeszukiwał zapewne kieszenie Montesa...
— Moje kieszenie? — wrzasnął yerbatero. — Poczekaj, ptaszku! ja cię nauczę! Ale przedewszystkiem muszę cię zobaczyć... — A pochyliwszy się nad nim, dodał: — Toż to „komisarz policyi z Montevideo“! A, łotr bezczelny!...
— Tak jest; on we własnej swojej „urzędowej“ osobie. Odbierzcie mu pistolet i zaprowadźcie do izby!
Wskutek wszczętego przez nas hałasu pobudzili się również mieszkańcy domu i, bardzo zdziwieni, dopytywali, co się tu stało. Samozwańczy „komisarz“ milczał, jak mumia, i tylko uśmiechał się złośliwie, jakby urągając nam nawet w chwili opowiadania mego, jak to uprowadziłem jego konia.
— A więc mamy już złodzieja — rzekł Monteso, — no, a on będzie miał sto cięgów lassem... Skąd ci jednak przyszło do głowy, łotrze bezczelny, okradać biednego yerbatera?
— Milcz! Nie jestem złodziejem! — odciął się Mateo.
— No, no! nie tak ostro! — zgromiłem go. — Poznałem się na tobie odrazu. Jesteś pospolitym zbrodniarzem, a przywłaszczasz sobie bezczelnie tytuł urzędnika policyi. Czego właściwie od nas chcesz? poco nas prześladujesz, sennor... comisario? czego szukałeś koło tych ludzi podczas ich snu? Oczywiście obmacywałeś ich nie w innym celu, jak tylko, by ich okraść!
— Proszę mi dowieść złodziejstwa!
— Bardzo łatwo. Przeliczcie panowie swoje pieniądze, czy ich niebrak — zwróciłem się do yerbaterów.
— Owszem, niech liczą, i jeżeli się okaże, że ukradłem cośkolwiek wartości choćby jednego grosza, pozwalam, abyście mię powiesili.
Yerbaterowie przeszukali swoje kieszenie, stwierdzając, że mają wszystko; również nic z rzeczy ich pod brogiem nie brakowało.
— No, co? jestem złodziejem? — tryumfował Mateo.
— W każdym razie schwytałem pana na gorącym uczynku i oczywiście przeszkodziłem w wykonaniu pięknego pańskiego zamiaru — odrzekłem.
— Fi! Co yerbaterowi można ukraść? Głupi byłby złodziej, któryby się puszczał na takie afery.
— Czegóż więc u licha szukałeś pan koło nich?
— He, he — zaśmiał się drwiąco. — Jesteś pan tak mądry, a nie możesz tego odgadnąć. No, proszę! proszę teraz dowieść tej wielkiej swojej mądrości!
— Tylko ostrożnie z gębą! — zgromiłem go. — Jeżeli usłyszę choć jedno jeszcze słowo, uwłaczające mi, dam panu takiego byka w nos, że się nakryjesz nogami i zobaczysz wszystkie gwiazdy na niebie. Masz pan jakieś względem nas zamiary, i teraz musimy dowiedzieć się o nich.
Mateo usiadł na krześle, które stało obok niego, a obrzuciwszy mię pełnem drwin spojrzeniem, odrzekł:
— No, dobrze; powiem wszystko. Ale każdy inny na waszem miejscu uważałby to za zupełnie zbyteczne. Jestem komisarzem policyi i referentem spraw kryminalnych...
— Nie wierzę w to.
— Czy pan wierzy, czy nie, to mi wszystko jedno.
— Proszę o dowody!
— Owszem, gdy tylko zajdzie tego potrzeba, okażę je. Pan jednak nie jesteś tym człowiekiem, który miałby prawo domagać się ode mnie dowodów. Legitymuję się tylko wobec władzy.
— W takim razie daj pan nam święty spokój i odczep się od nas!
— E, to niemożliwe! — zaśmiał się. — jesteście grubo podejrzani...
— Czy też raczej pan jesteś podejrzany...
— Okaże się to później, kto z nas ma słuszność. Wzbudził pan swoją osobą podejrzenie u władz, które poruczyły mi, abym pana śledził w ciągu podróży.
— No, no! kłamiesz pan wcale pięknie! Wiem przecie dobrze, że przyczepiłeś się do nas zupełnie w innym celu i zamierzasz popełnić jakieś łotrowstwo. Ostrzegam jednak, że byłoby to wielkie głupstwo z pańskiej strony...
— Ba, ale czasem umyślnie popełnia się głupstwa, które bywają uwieńczane znakomitymi skutkami.
— Wątpię bardzo, czy ze swego postępowania względem nas uzyskasz pan dobry skutek. Chyba jedynie zmusisz mię pan, bym go oddał w ręce policyi, jeżeli raz jeszcze nawiniesz mi się przed oczy.
— Zdaje mi się, że policya byłaby z tego rada, bo poznałaby we mnie wyższego urzędnika. Kazano mi z urzędu przyłączyć się do was, by się przekonać, kto pan jesteś i co w kraju robisz. Odpędziliście mię od siebie, musiałem więc potajemnie dążyć za wami, a spostrzegłszy śpiących, zbliżyłem się do nich pocichu, by sprawdzić, czy to są pańscy towarzysze. Jeżeli za to chcesz mię pan oskarżyć, nie oponuję. Domagam się tylko zwrotu mego konia, bo czas mi w drogę.
— A jedź pan sobie na cztery wiatry — rzekłem, puszczając go. — Zwracam jednak pańską uwagę, że drugi raz nie wymkniesz się nam z rąk tak tanim kosztem.
— Ja zaś, gdy dostanę pana w swoje ręce, to nie wymknie mi się pan wogóle nigdy!
— Marsz za drzwi! — krzyknąłem. — Konia swego znajdziesz nad rzeką.
Urwisz chwycił ze stołu swoje rzeczy i wybiegł z izby, a w kilka minut później odjechał.
— Czyżby naprawdę był urzędnikiem? — zauważył Monteso kłopotliwie. — Wystąpił z taką pewnością siebie...
— To nie pewność siebie, lecz bezczelność.
— I dlaczegóż go pan puścił?
— Bo innego wyjścia nie było.
— Jakto? Jeżeli pan istotnie jest przekonany, że przywłaszcza on sobie bezprawnie tytuł urzędnika, to bez wątpienia jest pospolitym wagabundą i niezawodnie zamierzał nas okraść. Szkoda, żeśmy go puścili bez cięgów, by go raz na zawsze od siebie odstraszyć.
— Nicby to nie pomogło. Zresztą o kradzieży niema mowy, bo w chwili, gdy go spostrzegłem, oddalał się od was.
— Czegóż więc chciał od nas?
— Ba! gdybym ja to wiedział! Drab szukał czegoś właśnie koło pana, i proszę raz jeszcze przekonać się, czy nie brakuje panu czego. Może strzelba zepsuta...
— Nie, sennor; wszystkie moje rzeczy są w porządku.
— Poczekajcie, pomyślę nad tem, a może uda mi się rozwiązać tę ciekawą zagadkę.
— Och, tak, tak! proszę pomyśleć, bo ja do tego wcale zdolny nie jestem. Wolę pracować chociażby nawet bardzo ciężko, byle tylko nie wytężać myśli. Sądzi pan, że będziemy mogli teraz spać spokojnie? że drab ten już nie wróci do nas?
— On teraz kontent, że uszedł cało, i jestem pewien, iż nie ukaże się prędzej, aż dojrzeje plan jego, przeciw nam skierowany.
Poszedłem do swej izdebki i długo w noc rozmyślałem nad tajemniczą zagadką, przypominając sobie dokładnie każde słowo, każdy gest draba. Niestety, nie wymyśliłem nic nowego. Nareszcie zmorzył mię sen. Ale nie był to sen pokrzepiający, gdyż trapiły mię jakieś złe przeczucia.
Rano zerwałem się dość wcześnie; yerbaterowie spali jeszcze. Obszedłem bróg, jako też cały dom, w nadziei, że natrafię na jakie poszlaki, — nic jednak nie znalazłem, i opanowało mię dziwne przygnębienie, jakaś trwoga przed czemś groźnem a nieznanem...
Pobudziłem towarzyszów podróży, i po spożyciu śniadania, zapłaciwszy za wszystko, pojechaliśmy w dalszą drogę.
Okolica była podobna do przebytej wczoraj: jednostajna i bezludna. Spotkaliśmy tylko kilku parobków, ale nie można się było od nich nic dowiedzieć o naszym prześladowcy.
Dopiero około południa wjechaliśmy w okolicę trochę ożywioną, było bowiem już niedaleko do Mercedes. Wyminąwszy tę miejscowość, skręciliśmy na północ, gdzie znajdowała się posiadłość krewnych Montesa. Jechaliśmy odtąd wzdłuż Rio Negro, nieraz nawet nad samą rzeką, na której uwijały się liczne statki. Mieszkańcy Mercedes prowadzą bowiem bardzo ożywiony handel z miastami, leżącemi w głębi kraju.
Wedle zapewnień Montesa, estancya jego krewnych leżała o dwie godziny drogi od Mercedes. Jechaliśmy jednak całe cztery godziny i jeszcze nie dosięgliśmy celu. Droga wszakże nie była nużąca, bo okolice nadrzeczne budziły wielkie zajęcie, i czas mijał nam szybko. Natrafialiśmy tu nawet na gaje, które w Urugwayu są rzadkością. Miałem też przyjemność widzieć po drodze całą gromadę strusiów. Stworzenia te pasły się niedaleko rzeki, a spostrzegłszy nas, poczęły uciekać. Zabawny to był widok, i yerbaterowie nie mogli powstrzymać się od głośnej wesołości. I myślę, że nawet śledziennik lub hipochondryk, zobaczywszy armię uciekających strusiów, wybuchnąłby śmiechem. Bieg ich czyni wrażenie przewracania się za każdym krokiem w sposób wielce pocieszny. Szczególne jest i dziwnie komiczne wyrzucanie nóg poza siebie, jak niemniej zabawny układ głowy i szyi podczas ucieczki.
Struś południowo-amerykański w okolicach La Plata nosi nazwę awestruz. Są to największe w świecie ptaki, żyjące gromadami, jako jedna rodzina, którą stanowią para starych i młode. Taka rodzina dochodzi niejednokrotnie do dwudziestu głów.
Tutejsi mieszkańcy łowią strusie na lassa, upędzając się za nimi na koniach; strzelają do strusiów bardzo rzadko. Tubylcy utrzymują, że mięso tych ptaków jest dosyć smaczne, i jeżeli to prawda, to struś amerykański przewyższa pod tym względem swego pobratymca z Afryki południowej, którego mięso, gdy jest jeszcze młody, nie zalicza się do najgorszych, ale podołać staremu może chyba tylko szakal.
Pióra strusiów południowo-amerykańskich służą do ozdoby i na miotełki do ścierania prochów, ale nie dorównywują one pod względem jakości piórom ich afrykańskich braci.
Bardzo ulubionym przysmakiem są jaja strusie. Samiczki, należące do jednej rodziny, składają je do wspólnego gniazda. Mylne jest mniemanie, jakoby strusięta wylęgały się z jaj jedynie pod wpływem ciepła słonecznego. Strusie wysiadują je, jak inne ptaki. Gniazdo jest zupełnie proste, a właściwie stanowi tylko dołek, wygrzebany w piasku.
Słońce zbliżało się już ku zachodowi, gdyśmy się natknęli na olbrzymie stada bydła. Monteso wskazał mi znaki, wypalone na skórze bydląt, i rzekł:
— Oto już trzody mego krewnego. Jesteśmy niedaleko estancyi.
Sądząc z tak licznych stad bydła, koni i owiec, powziąłem przekonanie, że ów krewny yerbatera był wielkim bogaczem. Trzody te były oddzielone jedna od drugiej wysokimi żywopłotami z agaw, ciągnącymi się całe mile, a wśród nich uwijali się na szybkich koniach parobcy, rozpędzając złe i zaczepne walczące ze sobą byki.
Niebawem spostrzegliśmy w stronie północnej kępę drzew, wpośród których bieliły się ściany dworku.
Estancya składała się z kilku budynków, które tworzyły razem zamkniętą całość, jakby jakąś twierdzę, wysokim murem otoczoną. Szczególniejszy podziw wzbudziły we mnie wspaniałe dęby, topole i wierzby, bardzo rozłożyste, a jednak kształtne. W głębi wśród tych drzew wznosił się dwupiętrowy dworek.
Przedewszystkiem uderzyła tu mię nadzwyczajna w każdym zakątku schludność, co w tych stronach spotyka się bardzo rzadko.
Parobcy byli zajęci rozmaitemi czynnościami około gospodarstwa i gdy spostrzegli nas, podjeżdżających ku bramie estancyi, wybiegli na nasze spotkanie z ukłonami i wielką uprzejmością. Zwłaszcza z radością i szacunkiem zwrócili się do Montesa, który stał przed nimi w łachmanach i boso, wypytując:
— Czy sennor w domu?
— Nie — odrzekł jeden z parobków. — Pojechał do Fray Bentos w sprawie trzody, którą dostawiliśmy tam niedawno.
— A sennora?
— Jest... i sennorita również.
— Idź i powiedz, że przybyłem.
Parobek pobiegł śpiesznie w kierunku domu, a Monteso rozkazał pozostałym:
— Nasze konie puśćcie, i niech się pasą na wolności; tego zaś gniadosza zaprowadźcie do stajni i pamiętajcie, aby mu nic nie brakowało!
Yerbatero mówił to takim tonem, jakby sam był tutaj panem i władcą.
Towarzysze jego rozeszli się w różne strony, mnie zaś poprowadził Monteso do domu. Weszliśmy po schodach, wysłanych chodnikiem na górę, gdzie peon, który przed nami tam pobiegł, otworzył nam drzwi do pokoju. Znaleźliśmy tu dwie panie: żonę i córkę gospodarza domu. Monteso pocałował starszą w rękę, a młodszą w policzek, jak to jest w zwyczaju pomiędzy blizkimi krewnymi, przyczem ku wielkiemu memu zdziwieniu posłyszałem, że córka nazywa go stryjem.
— A więc — pomyślałem — Monteso jest bratem właściciela estancyi, która niezawodnie należy do najbogatszych w kraju.
Przywitawszy się z niewiastami, Monteso przedstawił mię im. Powitały mię z niesłychaną uprzejmością, a po wymianie kilku zdań grzecznościowych yerbatero zaprowadził mnie do pokoju gościnnego.
Urządzenie w całym domu, a więc i w tym pokoju, było nadspodzianie eleganckie, co zdziwiło mię ogromnie. Wyczytawszy to zdziwienie z mych oczu, Monteso uśmiechnął się z zadowoleniem i zauważył:
— I jakże się panu tu podoba?
— Nie pytaj pan. Toż to istny pałac!
— Ech, niema tu nic nadzwyczajnego. Jest to zwykła estancya... zwykłego... yerbatera...
— Estancya zbieracza herbaty? — spytałem z nieukrywanem zdziwieniem. — Sennor, jestem naprawdę zaintrygowany...
— Może i słusznie... Byłem ongi, zarówno, jak i mój brat, ubogim zbieraczem herbaty. Pracowaliśmy uczciwie, oszczędzaliśmy, no, i wreszcie mój brat poślubił posażną pannę. Kupiliśmy wówczas do spółki tę estancyę, którą on począł zarządzać, a ja pozostałem tylko jego spólnikiem. Dzięki wpływowi żony, brat jest już dziś prawdziwym „caballerem“. Co do mnie, wolę się włóczyć po lasach dziewiczych i dzikich stepach. Jestem wprawdzie zbieraczem maty, ale en gros, i po zbiorach w miesiącach wolnych przebywam tu na wypoczynku. Teraz, gdy tu już jesteśmy, zaznaczę, że kogo z sobą przyprowadzę, uważany jest tutaj jako członek mojej rodziny. Proszę tedy pomyśleć sobie, że się pan tu urodził i ma takie same prawa w tym domu, jak i ja. Ile czasu potrzebuje pan na oczyszczenie się z kurzu?
— Za pół godziny będę do usług.
— Dobrze. Gdy się pan uporządkuje, sprowadzę pana na dół. A i ja, korzystając z tego, że jestem w domu, mogę również przybrać się odpowiednio... bo tylko w podróży ubieram się byle jak. Śmieją się wprawdzie ze mnie ludziska, nazywając mię dziwakiem, ale to mi nic nie przeszkadza. Najwygodniej mi jest w łachmanach prostego yerbatera.
Był więc to naprawdę dziwak, skoro, posiadając tak znaczny majątek, lubował się w prostocie i trudach tułaczki. Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego z taką swobodą zasiadał do stołu w pierwszorzędnej restauracyi, używając srebrnych łyżek, noży i widelców i pijąc szampana!
I ja takiemu „biedakowi“ zaofiarowałem dwieście talarów jałmużny!
Ponieważ w estancyi była do dyspozycyi łazienka, wykąpałem się, nie zmieniając jednak ubrania, i wróciłem do przeznaczonego mi pokoju. Na stoliku leżały przepyszne przybory do palenia, papierosy i cygara; były wśród nich nietylko prawdziwe „Cuba“, ale i oryginalne hawańskie! Zapaliłem jedno, gdy po chwili zapukał ktoś do drzwi, a następnie ukazała się w nich rozpromieniona twarz mego towarzysza podróży, który się w ciągu tak krótkiego czasu zmienił do niepoznania. Miał na sobie pięknie skrojone ubranie wizytowe; z kieszonki jedwabnej kamizelki zwieszał się złoty łańcuszek; na nogach lśniły... lakierki! Trzeba dodać, że i Monteso wykąpał się również, jakoteż przystrzygł sobie brodę i uczesał starannie włosy na głowie.
— No! jakże się panu teraz podoba yerbatero? — zapytał, okręcając się przedemną na pięcie.
— Chciał pan powiedzieć „caballero“!
— Naprawdę? Bardzo mi miło, że jest pan dla mnie tak uprzejmy. No, ale jutro rano, gdy się wybierzemy na przejażdżkę dla obejrzenia trzód, będę znów tym samym, co przedtem, obdartusem. Obecnie śmiem pana prosić do ogrodu na podwieczorek.
Zszedłem za nim po schodkach na dół i, przez obszerną sień skierowawszy się na malutkie podwórze, dostaliśmy się przez furtkę do ogrodu kwiatowego. I tu czekała mię niespodzianka, gdyż nie myślałem, aby w zapadłym kącie kraju znaleźć coś podobnego. Trudno było rozejrzeć się tu dokładnie, bo zmrok już zapadał, ale unosząca się w powietrzu rozkoszna woń świadczyła, że w ogrodzie tym hodowane są kwiaty wysokiej wartości.
Podwieczorek zastawiono w altanie, oświetlonej lampionami. Stół formalnie uginał się od potraw i bateryi butelek. Najbardziej jednak ujęła mię serdeczność i miłe obejście się zarówno Montesa, jak i gospodyni domu, oraz jej córki.
Zauważyłem z rozmowy, że yerbatero przedstawił mię paniom w świetle jak najkorzystniejszem. A przecie w całem przyjęciu nie było owej napuszystości, z jaką wczoraj przyjmowano mię w San José. Czułem się naprawdę swobodnym i szczęśliwym w otoczeniu tych ludzi.
W tej chwili z jednej strony ogrodu doleciał nas wesoły gwar i brzęk szkła.
— Słyszy pan? — zapytał Monteso. — To moi towarzysze zaczynają się bawić. Zuchy z nich nielada! Gdy ja jestem głodny, to i oni kłapią zębami, a gdy ja mam, co potrzeba, to i im niczego braknąć nie powinno. Pozna pan wkrótce, co to za godni ludzie!
Podczas podwieczorku, gdy Monteso opowiadał niewiastom, w jaki sposób mię poznał i cośmy razem przeszli przez tak krótki czas, nagle pojawił się u wejścia do altany peon i oznajmił przybycie jakiegoś obcego pana w uniformie porucznika kawaleryi, który pragnąłby rozmówić się z sennorą, skoro pana w domu niema. Gospodyni domu kazała poprosić nieznajomego do altany.
W parę minut zjawił się ów gość, i dowiedzieliśmy się, że przybywa tu w zamiarze kupienia pewnej liczby koni, a załatwiłby ten interes natychmiast, gdyż ma przy sobie gotówkę do zapłacenia za nie, żałuje jednak, że z powodu nieobecności gospodarza musi odjechać z niczem.
— Mój mąż z wszelką pewnością powróci jutro rano — oświadczyła sennora, — i jeżeli pan może do tego czasu pozostać, będzie nam bardzo miło ugościć pana.
— Hm! — namyślał się oficer. — Mam, co prawda, urlop, ale nie chciałbym tracić całego jutrzejszego ranka.
— Może pan zechce skorzystać z mojej usługi? — wtrącił Monteso. — Jestem bratem sennora Montesa i jego wspólnikiem, mogę więc okazać panu stadninę i nawet zawrzeć z nim umowę.
— Skoro pan tak łaskaw, to przybędę tu jutro rano.
— Cóż znowu?... Przecie pan może u nas zanocować...
— Serdecznie dziękuję, sennor, ale nie mogę narażać państwa na niepotrzebny kłopot. Zresztą niech to będzie dla mnie karą za to, że tak późno tu przybyłem.
— A jeżeli my pana nie puścimy?... Chyba, że pan nie ma zaufania do naszego domu... W takim razie...
— Nie, sennor; proszę mię nie posądzać o coś podobnego. Mam ze sobą pięciu kawalerzystów, którzy są mi potrzebni do transportowania w razie zakupna koni; nie śmiałbym przeto z tyloma ludźmi...
— Drobiazg! W estancyi jest więcej miejsca, niż potrzeba dla pięciu ludzi, i proszę mi pozwolić, że się zajmę ich pomieszczeniem.
To rzekłszy, Monteso wyszedł, a porucznik rad-nie-rad usiadł przy stole. Przyglądając mu się z pod oka czas jakiś, zauważyłem, że sili się na uprzejmość. I przyznam szczerze — nie podobał mi się od pierwszego wejrzenia, — z jakiego jednak powodu, nie umiałem tego sobie wytłómaczyć. Liczył lat co najmniej czterdzieści, wobec czego dziwnem mi się wydało, że w tym wieku jest zaledwie porucznikiem. Twarz miał pokrytą gęstym zarostem, brwi krzaczaste, łączące się z sobą u nasady nosowej, a z oczu przekradał mu się na dzikich instynktach oparty temperament, pomimo, że człowiek ten starał się okazać salonowcem. I w ubiorze znać było pewną dziwaczność i prostactwo: materyał pospolity, krój zupełnie niewybredny, szczegóły w zaniedbaniu. Krótko mówiąc, człowiek ten wywarł zarówno na mnie, jak i na innych, wrażenie wcale niekorzystne.
Po jego przybyciu zapanowało przy stole kłopotliwe milczenie, i obecni starali się bezskutecznie o odzyskanie swobody oraz dobrego humoru.
Obcy zwracał się z różnemi zapytaniami przedewszystkiem do mnie, i znać było, że zainteresował się mną szczególnie. Pytania te jednak były czasem tak naiwne i głupie, że naprawdę nie wiedziałem, jak sobie postąpić, by go osłonić przed kompromitacyą. Gdy zaś, przechodząc z tematu na temat, przemówiłem w jakiejś kwestyi poważniejszej, spojrzał na mnie wzrokiem tak świdrującym, jakby mię chciał nim zasztyletować.
Nic dziwnego, że obecność tego „oficera kawaleryi“, pod względem umysłowym równego pierwszemu-lepszemu parobkowi, popsuła nam nastrój serdeczny i zabawę na cały wieczór. Zrozumiał to wkrótce i on sam, gdyż niebawem wstał z miejsca i bez ceremonii oświadczył:
— A teraz przepraszam, że opuszczę towarzystwo, bo jestem bardzo zmęczony i chce mi się spać.
Słowa te dopełniły niemiłego wrażenia, jakie wywarł na obecnych, gdyż przekonali się ostatecznie, że mają do czynienia z prostakiem. Pani domu skłoniła tylko głową na znak przyzwolenia, a Monteso zadzwonił na peona, który wnet się zjawił i odprowadził gościa do przeznaczonego mu pokoju.
Odetchnęliśmy wszyscy po jego odejściu, ale przez jakiś czas jeszcze panowało przy stole milczenie, i dopiero po upływie pewnej chwili zapytał mię Monteso:
— No, jakże się panu podoba nasza konnica?
— Czy ten porucznik jest typowym okazem oficera kawaleryi?
— O, nie! Dziwię się, jak mógł ktoś wysłać podobnego niezdarę w celu zakupna koni. Właściwie nie mam ochoty zawierać z nim interesu i dla pozbycia się go jak najprędzej postawię bardzo wysokie ceny.
— Można było pozbyć się go, zanim jeszcze usiadł przy stole — zauważyła gospodyni z uśmiechem. — Ale stało się! Zapomnijmy teraz o tem.
Po tych słowach uprzejmej pani domu całe towarzystwo wnet się ożywiło, i na miłej pogawędce zeszło nam prawie do północy. Wreszcie wstaliśmy od stołu, by się przejść po ogrodzie. Monteso wziął pod ramię sennoritę, ja sennorę, i pospacerowawszy czas jakiś po ogrodzie, oblanym blaskami księżyca, wśród wesołej rozmowy, rozeszliśmy się na spoczynek. Odprowadzony do swego pokoju przez uprzejmego Montesa, w niedługim czasie zasnąłem snem twardym.
Rano dowiedziałem się, że do śniadania nakryto znowu w altance. Wyszedłem więc do ogrodu, ale spostrzegłszy, że jestem tu pierwszy, i nie chcąc zasiadać sam do stołu, począłem przechadzać się po alejach.
W głębi ogrodu pod samym murem znajdowała się druga altanka, urządzona na nasypie, a z niej roztaczał się widok na okoliczne pastwiska. Wszedłem po schodkach i usiadłem w owej altance, patrząc z ciekawością na okolicę, płaską wprawdzie i monotonną, ale pełną trzód i pasterzy.
Upłynęło ledwie kilka minut, gdy posłyszałem w ogrodzie kroki. Altanka była tak gęsto opleciona dzikiem winem, że mię wcale widać nie było, ja zaś mogłem przez szpary między liśćmi widzieć, co się dzieje dokoła. Dwóch jakichś drabów zbliżało się w kierunku altany, żywo o czemś rozmawiając i gestykulując rękami. Ubrani byli w niebieskie bluzy z czerwonem oblamowaniem i w czerwone spodnie, na głowach zaś mieli również czerwone kaszkiety, a na nogach długie buty z okazałemi ostrogami. Domyśliłem się natychmiast, że to dwaj podkomendni zagadkowego oficera.
Na razie nie mogłem nic pochwycić uchem z ich rozmowy, gdyż byli zadaleko. Lecz wkrótce zbliżyli się ku altanie, i posłyszałem następujących kilka zdań:
— Nie potrzebujemy obawiać się czegokolwiek, bo cóż mamy do stracenia? — mówił jeden.
— I ja tak myślę. Lepiej jednak zawczasu być przygotowanym na to, że sprawa wypadnie inaczej, niż się przypuszczało.
— Z powodu tego yerbatera?
— Tak. Któżby był pomyślał, że jest on bratem właściciela estancyi i jego wspólnikiem. Wobec tego cała sprawa inny obrót wziąć musi. Przedewszystkiem co do kupna koni, to...
Nie dokończył, gdyż wszedłszy przy tych właśnie słowach do altany, spostrzegł mnie i stanął jak wryty, zatrzymując towarzysza. Na ogorzałych od słońca i wiatru twarzach obydwóch drabów odmalowało się przerażenie.
— Przepraszam — wyjąkał jeden z nich zmieszany, — nie wiedzieliśmy, że sennor jest tutaj...
Nic na to nie odrzekłszy, spojrzałem jednemu i drugiemu surowo w oczy, co ich jeszcze bardziej zmieszało. Zawrócili na miejscu i wynieśli się z altany, a po chwili dobiegły mych uszu słowa:
— Do dyabła! Ktoby się był spodziewał, że ten...
I reszty wynurzeń już nie słyszałem. Zdawałoby się, że kilka tych zdań nie zawierało w sobie nic takiego, coby mogło być powodem jakichkolwiek podejrzeń, jednak dały mi one do myślenia. Czegoś „nie potrzebowali się obawiać“, „nie mieli nic do stracenia“, „sprawa wypadnie inaczej, niż przypuszczali“ — te zwroty z ich rozmowy miały charakter tajemniczy, wskutek czego budziły we mnie podejrzenie. Byłem w duchu przekonany, że coś mi z tej strony grozi, — ale co, nie miałem najmniejszego pojęcia.
Przeczekawszy chwilę, zeszedłem do ogrodu i w drodze ku drugiej altanie spotkałem się z Montesem, który szukał mię właśnie.
Opowiedziałem mu o zasłyszanej przypadkiem rozmowie dwóch żołnierzy, na co mi odrzekł:
— Czy to pana niepokoi?
— Oczywiście. Przyzna pan sam, że podobne wynurzenia mają charakter podejrzany.
— Dlaczego? Co do mnie, nie widzę w tem nic niepokojącego.
— Żołnierze wspominali coś, że nie mają nic do stracenia...
— Nic dziwnego. Wszak idzie tu o kupno koni, a wiadomo, że na kupnie można albo zarobić, albo stracić.
— Wyrazili też obawę o własne swoje osoby; jeden z nich mówił, że sprawa stoi gorzej, niż się im na razie wydawało, gdyż nie przypuszczali, abyś pan był współwłaścicielem estancyi.
— Widocznie obawiają się, że ja, jako doświadczony yerbatero, zażądam za konie wyższych cen, niżby to był uczynił mój brat.
— A mnie się zdaje, że słowa te miały zupełnie inne znaczenie... Czy nie wchodzi tu w grę nasz fałszywy komisarz policyi?
— Nie widzę tu żadnego związku, i wybacz pan, ale zdaje mi się, że niebezpieczeństwa, które pan przewiduje ze strony przybyłych, są... urojone! Tak, pańskie podejrzenia nie mają podstaw. Ale oto idzie moja bratowa z córką, a towarzyszy im i ów oficer. Proszę nie wspominać przed moją bratową o niczem, boby ją to zaniepokoiło.
Monteso ubrany był dziś w codzienną swą odzież, gdyż mieliśmy jechać na pastwiska; jedyną odmianę w zwykłym jego stroju stanowiły długie buty, które świadczyły niejako o jego zamożności.
Śniadanie spożyliśmy prawie w milczeniu, gdyż obecność oficera mroziła usposobienie wszystkich. Tylko Monteso wypowiedział kilka słów, oświadczając, że wybieramy się na pastwiska dla obejrzenia stadniny.
Po śniadaniu udałem się do swego pokoju, by na wycieczkę tę zabezpieczyć się jako-tako dla pewności. Rozumie się, niepodobna było brać z sobą karabinu, a noże, których aż dwa miałem za pasem, nie stanowiły dostatecznej broni. Zabrałem więc z sobą rewolwery, nie zatykając ich jednak za pas, bo zwracałoby to niepotrzebnie uwagę, lecz chowając je za cholewy, podniesione i zagięte powyżej kolan, poczem wyszedłem na dziedziniec, gdzie Monteso i oficer ze swymi ludźmi gotowi już byli do odjazdu. Brakowało tylko jednego z żołnierzy. Nie zastanawiałem się niestety nad tem, a jednak okazało się później, że nawet ten drobny szczegół powinienem był wziąć pod uwagę, gdyż ów właśnie drab, którego w naszem gronie brakowało, wysłany był naprzód, aby zastawić na mnie i na Montesa zdradliwe sieci.
Wyruszywszy z estancyi, ja, Monteso i oficer jechaliśmy obok siebie przodem, a żołnierze podążali za nami.
Teraz dopiero nabrałem wyobrażenia o zamożności yerbatera i jego brata, zobaczywszy ogromną liczbę należących do dwóch braci stad bydła, koni i owiec. Część pasła się wolno na stepie, a setki i tysiące mieściły się tu i owdzie na łąkach, ogrodzonych żywopłotami. Pomiędzy stadami uwijali się gauchowie na koniach.
Oficer oznajmił, że pragnąłby przedewszystkiem obejrzeć całą stadninę, zanim wybierze dla siebie pewną liczbę koni, wobec czego musieliśmy objechać z nim prawie wszystkie pastwiska, oddalając się wciąż od estancyi. Podczas tego przeglądu miałem się ustawicznie na baczności, a i Monteso widać instynktownie coś przeczuwał, gdyż, upatrzywszy dogodną chwilę, zbliżył się do mnie i spytał:
— Czy ma pan jeszcze jakie obawy?
— Niestety, tak.
— Sądzę jednak, że tutaj nic nam grozić nie może...
— No, no! okaże się to niebawem.
— Jakto? Przecie żołnierze ci nie mogą nam nic złego uczynić, choćby nawet żywili względem nas jakie nieprzyjazne zamiary, bo niechbym tylko gwizdnął, a wnet przybyłyby nam z pomocą setki moich gauchów.
— Ach, tak? No, to mię zupełnie uspokaja.
— Ależ rozumie się! niema się czego trwożyć...
— Trwożyć? Ech!...
Miałem coś odpowiedzieć, ale w tej chwili wsunął się między nas porucznik z widocznym zamiarem przeszkodzenia nam w rozmowie, a to spotęgowało jeszcze moje względem niego podejrzenia.
Wkrótce Monteso oświadczył, że zbliżamy się do ogrodzeń, w których znajdują się wcale jeszcze nie oswojone, lecz najlepsze z jego stadniny konie. Żywopłot był tu wyższy i gęstszy, niż gdzieindziej.
Rozejrzawszy się wśród tego stada, stwierdziłem, że istotnie znajdowało się tu sporo pięknych dzikich rumaków, ale ani jeden nie dorównywał memu gniadoszowi. Porucznik zaś, powierzchownie obrzuciwszy okiem stadninę, oświadczył, że dla szwadronu potrzebne są konie już dobrze ujeżdżone. Wobec tego, opuściwszy ten obszar, położony co najmniej o godzinę drogi od estancyi, pojechaliśmy wzdłuż żywopłotu do następnego ogrodzenia.
W chwili, gdyśmy się znaleźli na rogu następnego obszaru, spostrzegłem po przeciwnej stronie kilku żołnierzy na koniach, zbliżających się ku nam.
— Dość! — rzekłem, — dalej nie pojadę.
Na te słowa porucznik z rozmachem uderzył batogiem mego konia, aż zwierzę skoczyło gwałtownie kilka kroków naprzód, a zanim zdołałem je osadzić, otoczyło nas co najmniej pięćdziesięciu jeźdźców, umundurowanych tak samo, jak ci, co byli z nami. Była to raczej banda opryszków, nie zaś oddział żołnierski, co dało się zauważyć z ich zachowania się, wcale nie wojskowego.
Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego jeden z żołnierzy odjechał był z estancyi naprzód; wysłany został najwidoczniej dla uprzedzenia ukrytej w zasadzce bandy o naszej wycieczce w te strony.
— Co to ma znaczyć? — krzyknąłem, gdy nas ze wszystkich stron otoczono.
— Jesteście naszymi jeńcami — burknął porucznik.
— Z jakiego powodu?
— Dowiecie się o tem później.
— Jeżeli tak, to... miejsce! — krzyknąłem, ściskając gniadosza ostrogami.
Rumak mój stanął dęba, poczem wierzgnął kilka razy tak potężnie, że otaczające nas koło napastników pękło przede mną, ja zaś pomknąłem naprzód.
Ale dowódca oddziału zakomenderował wnet:
— Hallo! nie puszczać go! galop!
I cała banda puściła się obok mnie, co koń wyskoczy, tak, że nie znalazłem już ani czasu, ani miejsca, by się wydostać z otaczającego mię pierścienia.
Monteso zupełnie stracił przytomność i ani pomyślał o przywołaniu gwizdnięciem swoich gauchów. Zresztą, choćby to nawet był uczynił, na nicby się to nie zdało, gdyż banda była zbyt liczną, aby się z nią uporać im udało.
Pędziliśmy czas jakiś po stepie, jak estampeda, to jest spłoszone stado koni. Monteso, jadąc za mną, klął głośno, na czem świat stoi, i wymyślał napastnikom, ale żaden mu na to nie odpowiadał. Ja zaś, widząc, że wszelkie moje usiłowania, by się wydostać z matni, nic mi nie pomogą, poddałem się losowi i pędziłem już na oślep wśród bandy, która usiłowała oddalić się od miejsc, gdzie znajdowali się w większej liczbie gauchowie. Ci zaś, nie wiedząc, co to wszystko ma znaczyć, patrzyli na nas z pośród stad, jak na jakie dziwo.
Galopowaliśmy przeszło pół godziny, a gdy konie nadobre się pomęczyły, zwolniono trochę, jadąc dalej kłusem. Nie tracąc przytomności, rozglądałem się z ukosa uważnie wśród całej otaczającej mię sfory, by wyciągnąć z tego potrzebne wnioski.
Umundurowani byli niejednolicie. Kurtki, bluzy i spodnie zwracały na siebie uwagę krzyczącymi kolorami. Co do uzbrojenia, tylko niektórzy mieli przy sobie broń palną; reszta posiadała tylko lance, — lasso zaś i bola miał każdy z nich. Dowódca różnił się od innych tem chyba tylko, że ubrany był najbardziej pstrokato.
Gdybym był nawet nie miał najmniejszego pojęcia o stosunkach tego kraju, domyśliłbym się odrazu, że mam do czynienia nie z oddziałem regularnego wojska, lecz z bandą opryszków.
Monteso, wysunąwszy się nareszcie po długich usiłowaniach na równą ze mną linię biegu, zapytał, wzburzony mocno:
— Cóż pan na ten gwałt?
— Nic! — odrzekłem krótko.
— Wszystkich sił dołożę, by ukarać napastników jak najsurowiej.
— Zdaje mi się, że to będzie niemożliwe.
— Co to niemożliwe? Skoro tylko staniemy, nauczymy łotrów respektu!
Z tych gróźb i przekleństw Montesa opryszkowie drwili sobie tylko, pozwalając nam mówić ze sobą, ile zechcemy. Zacny yerbatero był zdania, że należy bronić się do upadłego; ja zaś byłem temu przeciwny. Wszak do tej chwili — mówiłem mu — jeszcze nic nam nie wiadomo, czego chcą od nas ci ludzie. Nie popełniliśmy nic takiego, coby mogło pociągnąć za sobą jakieś groźne dla nas następstwa, i na razie mieliśmy chyba jedynie prawo narzekać, aż zmuszono nas do nałożenia zupełnie niepotrzebnie drogi. Wytłómaczyłem to yerbaterowi dla powstrzymania go przed jakimś nierozważnym krokiem, i uspokoił się wreszcie o tyle, że nie stawiał już oporu.
Ujechaliśmy jeszcze spory kawał kłusem, nim zwolniono biegu, pozwalając koniom odetchnąć. Teraz postanowiłem zwrócić się do dowódcy z żądaniem wyjaśnienia i zapytałem:
— Kiedyż to, sennor, dowiemy się, w jakim celu zmusiliście nas do tej jazdy?
— Dowie się pan w obozie — odparł krótko, — i proszę nie pytać mię o nic, bo nie mam wcale ochoty wdawać się z panem w rozmowę!
Wypowiedział to surowym i lekceważącym tonem, wobec czego odciąłem się w ten sam sposób:
— Zechcesz pan obchodzić się ze mną nieco uprzejmiej! Nie masz tu do czynienia z parobkiem!
— Kto pan jesteś, powiem panu później. Teraz proszę milczeć; w przeciwnym razie każę pana związać, a to nie będzie mu wcale przyjemne.
Zamilkłem. Monteso zgrzytnął zębami z oburzenia.
Aż dotąd jechaliśmy przez gładką równinę, dalej jednak teren stawał się falistym i pagórkowatym, co w tym kraju nazywa się już górami. Za temi wzgórzami, pełnemi bloków skalnych i kamieni, widniała rzeka, płynąca prostopadle do kierunku naszej drogi.
— To Rio Yi, która nieco dalej uchodzi do Rio Negro — objaśniał mię Monteso. — Zapewne niedaleko znajduje się obóz.
Po obu stronach wspomnianej rzeki ciągnęły się wązkiem pasmem drzewa i krzaki, czego jednak nie można było nazwać lasem. Dalej widniał jakiś odosobniony dom. Zresztą okolica była prawie bezludna, i nawet stad żadnych nie spostrzegliśmy na rozległym tym obszarze.
Gdyśmy się zbliżali ku rzece, napotkaliśmy dążącego naprzeciw nam jeźdźca, który okazał się znanym tak mnie, jak i yerbaterowi.
— Widzi pan tego draba? — zapytał Monteso. — I tu go licho przyniosło!
— „Komisarz policyi“. Domyślałem się, że cała ta awantura jest jego sprawką.
— Gdybym miał karabin, uśmierciłbym łotra bez namysłu!
— Niema o czem mówić! — rzekłem. — Musimy być teraz cicho.
Wagabunda z wielką uniżonością pokłonił się dowódcy, tytułując go majorem, i spojrzał na nas wyniośle. Można sobie wyobrazić tryumfującą minę jego, gdy nas zobaczył. Oczywiście zawrócił konia i pojechał wraz z oddziałem.
Przybywszy nad rzekę, stanęliśmy i pozsiadaliśmy z koni.
Grunt był tu bagnisty i dlatego zapewne nie nadający się dla trzód i bydła. W miejscu jednak, gdzie oddział rozłożył się obozem, było niewielkie wzniesienie, powstałe z piasków, naniesionych przez wodę. W obawie, abyśmy nie umknęli, umieszczono nas w środku obozowiska, tak, że z trzech stron byliśmy otoczeni przez żołnierzy, a z czwartej naturalną przeszkodę do ucieczki stanowiła rzeka. Nie była ona wprawdzie zbyt szeroką, ale, sądząc ze wzniesienia brzegów oraz prądu wody, musiała być dość głęboką.
Ponieważ oddział rozłożył się obozem w miejscu najmniej się ku temu nadającem, gdyż pełnem wyziewów błotnych, jako też dokuczliwych szczególniej dla koni owadów, potwierdzało to poprzedni mój wniosek, że oddział ów jest faktycznie bandą opryszków, nie zaś regularnem wojskiem, które przecież nie miałoby powodu kryć się w mysie nory i wybrałoby sobie odpowiedniejsze miejsce na obóz. Przypuszczałem też, że sławetna kawalerya nie mogła pozostawać tu zbyt długo i że losy nasze rozstrzygną się zapewnie w tem miejscu.
Obóz rozbito na wolnej od krz aków przestrzeni, przyczem mnie i Montesa umieszczono w ten sposób, że znaleźliśmy się na małym placyku, otoczeni pierścieniem żołnierzy. Major kazał rozkulbaczyć kilka koni, a siodła ich ułożyć na ziemi dokoła nas, poczem wezwawszy kilku ze starszyzny oddziału, usadowili się na owych siodłach, by złożyć nad nami sąd wojenny. Major był przewodniczącym, a trzej inni, których przedstawiono nam jako rotmistrza, nadporucznika i wachmistrza, byli członkami owego „trybunału“. Komisarz przyłączył się do tego grona, jako oskarżyciel.
Monteso, w wysokim stopniu tem wszystkiem oburzony, zżymał się z wściekłości i próbował kilka razy wybuchnąć, ale go powstrzymałem. Gdy „wysoki sąd“ zajął już swe miejsca dokoła nas, usiłując przybrać jak najuroczystsze miny i największą powagę, major zwrócił się do mnie z pytaniem:
— Zapytywałeś sennor niedawno o przyczynę swego aresztowania. Otóż teraz dowiesz się o tem. Jesteś pan oskarżony o zamach stanu, zdradę kraju i podburzanie do zbrojnego powstania.
Mówiąc to, patrzył na mnie pan major badawczo z podełba, i zdawało mu się, że słowa te zdruzgocą nas doszczętnie. Wywnioskowałem to z jego miny. Monteso w odpowiedzi na to żachnął się i byłby się pewnie wyrwał z jakiem przekleństwem, lecz go powstrzymałem znakiem i zapytałem oficerów:
— Któż to nas oskarża?
— Ten oto sennor — odrzekł major i wskazał rzekomego komisarza.
— Podobne oskarżenie może wnieść jedynie prokuratorya, a nie zwykły człowiek; ten, którego mi pan wskazał, mógłby jedynie wystąpić w roli świadka.
— Owszem, będzie on także świadczył. A prokuratoryę zastępujemy my, to jest: sąd wojenny.
— Gdybym nawet uznał wasze prawo do składania sądu wojennego, to jeszcze nie bylibyście kompetentni w tym wypadku. Choć jestem obcym w tym kraju, ale wiem, że podobne sprawy należą do ławy przysięgłych i trybunału apelacyjnego.
— My się pana nie pytamy o zdanie w tym względzie.
— Za pozwoleniem! Nawet zbrodniarz ma prawo obrony, a zarzut zbrodni można mu uczynić dopiero wówczas, gdy się posiada na to dowody.
— Zaraz to panu udowodnimy.
— Wątpię. Uważając za bezprawie ten gwałt nademną, gdybym miał przy sobie broń, rozmawiałbym z panem nie słowami, lecz ołowiem.
Powiedziałem tak umyślnie, aby oświadczeniem tem wprowadzić drabów w błąd, iż nie posiadam przy sobie broni palnej, której dotychczas nie przyszło im na myśl poszukać przy mnie, — a uważałem ją w tej awanturze za jedyny nasz ratunek, choć było nas dwóch przeciw pięćdziesięciu drabom.
Przy tak nierównej sile myśl walki czynnej wydać się może komu szaleństwem. Ale co do mnie, który już nieraz w życiu byłem w podobnych opałach, ważyłem się teraz na to szaleństwo, wiedząc dobrze, że czasem podstęp i rewolwer mogą dokazać więcej, niż pół tuzina armat. Ci zaś, w których moc dostałem się obecnie, nie wyglądali na zbyt mądrych, którychby nie można było podejść. Że zaś otwarcie niepodobna było tu cośkolwiek wskórać, postanowiłem więc na razie udawać rezygnacyę.
— Dla wszelkiej jednak pewności — zauważył na to major, — choć karabinów nie macie, ale widzę przy was noże, które proszę odłożyć na stronę.
— Tego nie uczynię i żądanie pańskie w tym względzie uważam za bezprawie.
— No, no! nie pytam pana, co myślisz o tem i jak to uważasz, lecz żądam! A protesty swoje możesz pan schować do kieszeni... My tu rozkazujemy, nie pan.
I zwrócił się do żołnierzy:
— Odebrać im broń!
Na te słowa zerwało się kilku drabów w celu odebrania nam broni. Monteso zaprotestował, lecz, rozumie się, na nic się to nie zdało. Ja oddałem noże dobrowolnie, a major wetknął je zaraz za pas, jakby swoją własność, i ciągnął dalej:
— Postawię wam teraz pewne pytania i mam nadzieję, że będziecie odpowiadali bez wykrętów. Obaj stoicie nad grobem, i sądzę, że posiadacie przynajmniej tyle rozumu, iż w ostatniej swej godzinie nie zechcecie się narażać na to, abym użył ostrych środków przymusu dla wydobycia z was zeznań. Przedewszystkiem zabierze głos świadek.
Tu zwrócił się do „komisarza“:
— O co pan ich oskarża, panie Carrera?
— O usiłowane morderstwo, ciężkie uszkodzenie ciała i spisek rewolucyjny.
— Czy ma pan na to dowody?
— Owszem, i to takie, które niczem zbić się nie dadzą.
— Wobec takich oskarżeń sprawę rozpatrzymy szczegółowo. Przedewszystkiem co do usiłowanego morderstwa: gdzie i kiedy się ono stało?
— W Montevideo przed trzema dniami.
— Kogo miano zamordować?
— Mego kuzyna. Ten cudzoziemiec napadł na niego w nocy na ulicy koło domu organisty z katedry.
— I nie zabił go?
— Nie, bo napadnięty zdołał uratować się ucieczką. Ale niebawem obaj oskarżeni udali się za nim aż do jego mieszkania, napadli na niego, związali i tak zbili, że omal ducha nie wyzionął.
— Czy są na to świadkowie?
— Są. Mogę wymienić ich nazwiska; mieszkają w Montevideo.
— To niepotrzebne. Nie mamy tyle czasu, aby ich stamtąd sprowadzać aż tutaj. Zresztą wystarczą same dowody i bez tych świadków, jak również zeznania pańskie, panie Carrera, którym wierzę w zupełności.
Rzekłszy to, major zwrócił się do mnie:
— Co macie na swoją obronę?
Nie oburzył mię bezczelny sposób traktowania sprawy, gdyż z góry wiedziałem, że skoro w niej macza swą rękę rzekomy „komisarz“, to wszystko od początku do końca oparte będzie na kłamstwie i podłości. Zeznania więc tego świadka i zarazem oskarżyciela nie wyprowadziły z równowagi ani mnie, ani Montesa, w którego żyłach płynęła krew południa. Na zapytanie majora yerbatero podszedł do niego bliżej i rzekł:
— Co mamy na swoją obronę? Na kłamstwo i fałsz mogę wam odpowiedzieć tylko prawdą. To nie mój przyjaciel napadł na owego draba, o którym mowa, lecz przeciwnie: przyjaciel mój był przez niego napadnięty.
— Ma pan na to dowody?
— Możemy obaj stwierdzić to przysięgą.
— O, nie miałaby ona żadnej wartości, gdyż nie jesteście tu świadkami, lecz oskarżonymi.
— Może więc przysiąc organista, który był świadkiem zajścia.
— Czy jest on tutaj?
— Przecie sam pan wie doskonale, że niema go wśród nas.
— To też, ponieważ go tutaj niema, nie może on świadczyć w waszej sprawie.
— Żądam, aby go powołano.
— Nie mamy na to czasu. A zresztą i bez niego jesteśmy dostatecznie przekonani o waszej winie.
— Wobec stawiania w ten sposób sprawy wątpię, abyście wogóle byli zdolni do rozsądnego myślenia!
— Uwagi te racz pan zachować przy sobie, gdyż w razie powtórzenia się ich ja, jako przewodniczący sądu wojennego, zmuszę pana do należytego zachowania się względem tegoż sądu.
Surowa ta przestroga wyprowadziła Montesa do reszty z równowagi. Podniesionym głosem rzekł do przewodniczącego:
— Ja sam wiem, jak się mam tutaj zachowywać! Świadek oskarża nas, a my twierdzimy, że to kłamstwo. Jego świadkowie są tak samo nieobecni, jak i nasi, a jednak jemu pan wierzy, nam zaś nie. Cóż to za sąd? jakaż to sprawiedliwość?
— Świadek oświadczył gotowość przysięgi — burknął major.
— My również gotowi jesteśmy stwierdzić przysięgą, że wszystkie przeciw nam zarzuty są kłamstwem.
— Ba, ale już wam raz powiedziałem, że, jako oskarżeni, nie macie prawa do przysięgi.
— No, to niech was wszyscy dyabli porwą!
— Nie! — rzekł major, — nie spełni się to, czego nam życzysz. Zapewniam cię i zarazem ostrzegam, że jeżeli raz jeszcze odezwiesz się w podobny sposób, każę was obydwóch oćwiczyć. Zapamiętaj to sobie!
— Poważ się tylko! Już za ten gwałt, jaki nam w tej chwili zadajecie, nie omieszkam was oskarżyć...
— Na to nie będziesz pan miał już czasu, bo w przeciągu kilkunastu minut wydamy na was wyrok, i zostaniesz powieszony, a następnie zwłoki twoje wrzucone będą do rzeki!
— Spróbujcie to uczynić!
— Owszem, spróbujemy... chyba, że... że zdołacie udowodnić nam swą niewinność.
— W jaki sposób, skoro pan nie dopuszczasz powołania świadków?
— Niema na to czasu i zresztą byłoby to zupełnie zbyteczne.
— Możemy więc tylko raz jeszcze oświadczyć z całą stanowczością, że sennor Carrera kłamie.
— My jednak nie dajemy wiary waszym twierdzeniom, a natomiast do niego mamy zupełne zaufanie. Cudzoziemiec zamierzał przebić jego przyjaciela, i ten fakt potępia go dostatecznie.
— Jeżeli tak, to czego chcecie ode mnie?
— Pan byłeś z nim w zmowie. Udaliście się obaj do mieszkania upatrzonej przez siebie ofiary i tam pobiliście ją niemiłosiernie. Czy zaprzeczysz pan temu? — Nie przeczę; otrzymał, co mu się należało.
— Przyznaje się więc pan do winy?
— Nie przyznaję się. Oćwiczyliśmy łajdaka, to prawda, aż mu trochę popękała skóra na grzbiecie; ale uczyniliśmy tak za to, że dybał na nasze życie. Uważa pan to za uszkodzenie cielesne, dobrze; nie mam nic przeciw temu twierdzeniu.
— No, i to nam wystarczy! Poco to było obstawać, że się jest niewinnym? Takimi wykrętami utrudniasz pan tylko sobie śmierć, która cię czeka.
— Jakto? śmierć? Któż mógłby mię zasądzić na śmierć za to, że łotrowi z pod ciemnej gwiazdy za jego sprawki wygarbowałem skórę?
— My, sennor! My was zasądzimy, a wy musicie się z tem pogodzić. I radzę wam nawet nie próbować żadnych zaprzeczeń, bo to się na nic nie zda. Zginiecie obaj, i nie jesteśmy w możności nic dla was uczynić... chyba jedno, a mianowicie... złagodzić wam śmierć, o ile oczywiście leży to w naszej mocy.
— Do dyabła! W łagodny, czy w gwałtowny sposób, nie mam ochoty być zamordowanym! Czy pan rozumie?... Byłby to mord, zbrodnia z waszej strony!...
— Bynajmniej. Postępujemy ściśle wedle prawa wojennego. Jako dowódca siły zbrojnej, ogłaszam poprostu w miejscu swego obozowania stan wojenny i na tej podstawie mogę stosować odpowiednie prawo.
— Ba! takie jest wasze głupie „widzi mi się“, ale nikt inny go nie uzna, i oświadczam stanowczo, że nie dam sobie wyrządzić krzywdy.
— A ja panu powtarzam, że nie mam ochoty znosić obelg twoich, i jeżeli pan zechcesz dalej przemawiać do mnie w ten sposób, to będę zmuszony chwycić się jak najostrzejszych środków...
— Groźby pańskiej nie boję się! Bo na jakiej podstawie postępujesz pan ze mną, jak z pospolitym zbrodniarzem?
— Na jakiej? A no, na takiej: związać go! — I skinął na żołnierzy.
Wnet kilku drabów rzuciło się na yerbatera. Bronił się biedak, ile miał sił, ale wkońcu związano mu za plecami ręce, co go tak oburzyło, że począł wymyślać drabom ostatniemi słowami. Uspokajałem go, lecz bezskutecznie. Domagał się, bym go bronił, a gdy nie posłuchałem, począł wymyślać i mnie. Wkrótce zachowaniem się swojem doprowadził do tego, że związano mu również nogi i ułożono na piasku.
Była chwila, w której miałem ochotę wydobyć rewolwer i napędzić opryszkom trochę strachu. Ale po namyśle dałem spokój, bo to pogorszyłoby jeszcze nasze położenie, i czekałem cierpliwie na sposobność, gdy będę mógł wysunąć się z pośród opryszków, a wówczas — myślałem — dosiądę konia i umknę. Mieli oni wprawdzie karabiny, lance i lassa, ale tej broni wcale się nie lękałem. Natomiast obawę wzbudzała we mnie bola. Osobliwą tę broń uważałem w danym wypadku za najniebezpieczniejszą, bo jakżebym się przeciw niej obronił sam jeden pięćdziesięciu ludziom, gdyby nią poczęli za mną miotać!
Z zimną krwią tedy czekałem, co będzie dalej, na Montesa nie licząc już wcale, gdyż leżał na ziemi, skrępowany, jak baran, którego wkrótce miano zarżnąć. Raczej on mógł liczyć na moją pomoc. Ale w jaki sposób? — aż do tej chwili nie miałem o tem pojęcia.
Tymczasem major zwrócił się do mnie:
— Spodziewam się, że pan nie utrudni mi urzędowania, mając przykład, do czego prowadzi krnąbrne zachowanie się. Niechże się pan podda spokojnie swemu losowi!
— Poddać się nieuniknionemu losowi nie jest żadną sztuką. Ale, jak długo nie uwierzę w to, że jest on istotnie nieunikniony, póty nie myślę poddawać się panom.
— Niechże się pan zastanowi trochę, a przyjdzie ostatecznie do przekonania, że niema dla pana żadnego ratunku!
— Otóż właśnie nie mogę się z tem pogodzić.
Bezprawnie pozbawiliście mię wolności i nie stanowicie tu żadnej władzy, która byłaby uprawnioną do sądzenia mojej osoby.
— A ja pana zapewniam, że jesteśmy tu najzupełniej kompetentni.
— Wobec tego zechciejcie mię spokojnie wysłuchać. Jestem caballero i sądzę, że mam do czynienia również z caballerami. Dlatego też mogę chyba spodziewać się, że nie postąpicie ze mną, jak zbóje, i liczyć się będziecie z zasadami prawa.
— Prawo w tym razie to drobnostka. Główna rzecz, że pan nie utrudnia swego położenia i gotów jest odpowiadać otwarcie i rzeczowo, co mię bardzo cieszy. Otóż proszę mi powiedzieć, czy przyznaje się pan do zbrodni usiłowanego morderstwa w Montevideo?
— Niestety, nie mogę na to odpowiedzieć zadowalniająco, gdyż nie usiłowałem zabić nikogo w Montevideo.
Major wydobył papierośnicę i, potraktowawszy mię papierosem, ciągnął dalej:
— Obiecał pan zachowywać się, jak caballero, i mam nadzieję, że dotrzyma pan słowa. Proszę, niech pan zapali. — Tu podał swego papierosa, abym od niego zapalił. — I proszę nie rozwodzić się długo, wyznając wszystko odrazu.
Zapaliwszy papierosa, podziękowałem skinieniem głowy i rzekłem:
— Gdyby nawet mogła być mowa o przyznaniu się do czegoś, to musiałyby poprzedzić je różne inne okoliczności, których dotychczas panowie zaniedbali.
— Czegożeśmy to zaniedbali? Proszę mówić, słuchamy.
— Otóż przedewszystkiem powtarzam, że nie jesteście kompetentni w sprawie sądzenia. A gdybyście nawet mieli tę kompetencyę, musielibyśmy wiedzieć coś o sobie wzajemnie. Oskarżeni przedewszystkiem powinni wiedzieć, co to za sąd, przed który ich postawiono; należałoby wymienić im nazwiska sędziów, jako też nazwiska świadków; dalej musiałby oskarżać z ramienia rządu prokurator, a oskarżonym dodanoby obrońców... Tego wszystkiego zaś tutaj niema. Przyzna więc pan sam, że mam słuszność.
— Nie przeczę, ale niestety rzeczy stoją tak, że nie mamy czasu na drobnostkowe formalności, które zresztą są właściwie bez znaczenia. Oskarżono panów, i my wydamy wyrok śmierci; to rzecz główna i zasadnicza, wszystko zaś inne drobnostka. Że jednak zachowuje się sennor o wiele przyzwoiciej, niż pański towarzysz, mogę panu zrobić przyjemność i oznajnić, że jestem majorem gwardyi narodowej i nazywam się Cadera. Przypuszczam, że nazwisko to nie jest panu obce.
— Niestety, pierwszy raz je słyszę, a to z tej prostej przyczyny, że w kraju tym bawię zaledwie od trzech dni.
— Nic to nie szkodzi, skoro pan poznał mię teraz osobiście. Przedstawię też panu swoich kolegów.
— Dziękuję. Wystarczy, gdy znane mi jest nazwisko pańskie.
— Cieszy mię to, gdyż przekonywam się naprawdę, że mam do czynienia z caballerem. Zarazem jest mi ogromnie przykro, iż, pomimo pańskiego wykształcenia i godności, zmuszony będę kazać pana powiesić. Zapewne przebaczy mi pan to jednak, gdyż wykonywam tu przecie tylko swój obowiązek.
— Ja zaś — rzekłem na to — żałuję ogromnie, że sprawię panu pewną przykrość, gdy oświadczę, że moje stracenie uważam za coś bardzo wątpliwego...
— Wkrótce zmieni pan łaskawie to mniemanie. Znane nam są dostatecznie pańskie przestępstwa, a śmierć pańska jest już postanowiona.
— Jak się nazywa ów pan, który nas oskarża?
— Sennor Mateo Zarfa. Podobno poznał go pan w drodze.
— Czy to kupiec z zawodu?
— Nie. Był nim kiedyś; obecnie prywatyzuje.
— Tak przypuszczałem... A więc nie jest on komisarzem policyi... okłamał nas bezczelnie...
— Nic to naszej sprawie nie szkodzi. Spotkał się z nami, wniósł skargę, i oczywiście nie wolno mu było nic przemilczeć. Teraz zna pan mnie i jego, o co właśnie panu chodziło. Dla zupełnego jednak zadosyćuczynienia żądaniom pańskim wypada stwierdzić teraz identyczność oskarżonych. Z towarzyszem wszakże pańskim nie myślę już wdawać się w rozmowę, gdyż dopuścił się obrazy trybunału sądowego. Pan zaś, jak się przekonałem, należy do ludzi dobrze wychowanych i inteligentnych, więc poproszę go o wyjawienie mi nazwiska swego przyjaciela.
— Sennor Mauricio Monteso, współwłaściciel tej właśnie estancyi, skąd wyście nas przed chwilą uprowadzili.
— Myli się pan. Towarzysz pański nie jest tym, za kogo się podaje.
— Owszem, panie; ja to poświadczam.
— Pańskie świadectwo nie ma tu znaczenia, gdyż jesteś pan sam oskarżony. Przyjaciel pański jest zwykłym yerbaterem, który kręcił się dłuższy czas po Montevideo, jako podżegacz i spiskowiec, a pan dałeś mu się obałamucić. Zostawmy to jednak i zajmijmy się raczej pańską osobą. Twierdzisz pan, jakobyś był cudzoziemcem i że w kraju tym znajdujesz się od paru dni zaledwie. Czy możesz pan to udowodnić?
— Mam paszport.
— Proszę mi pokazać.
Właściwie nie powinienem był dawać mu do rąk tak ważnej legitymacyi, bo z góry było do przewidzenia, że mi jej nie odda. Niestety, major miał do swych usług pięćdziesięciu ludzi, wobec czego rad-nierad wydobyłem portfel, a wyjąwszy zeń paszport, oddałem mu go spokojnie.
Major przeczytał dokument, złożył go następnie i schował do kieszeni, poczem zapytał:
— Czy to istotnie pański paszport?
— Nie podróżuję nigdy za obcym paszportem, sennor.
— I jest pan istotnie tym samym, na którego dokument został wydany?
— Zdaje mi się.
— Wierzę, bo nie wygląda pan na kłamcę. Ma pan jednak zapewne przy sobie i inne jeszcze rzeczy. Oskarżony zaś nie powinien mieć przy sobie nic. Niechże więc pan odda mi swoje pieniądze.
— Proszę — odrzekłem, dając mu portfel i sakiewkę.
— Tchórz! — krzyknął na stronie oburzony moim postępkiem Monteso, na co jednak bynajmniej nie zważałem, bacząc natomiast pilnie na kieszeń, do której major schował mój majątek. Kieszeń ta znajdowała się na zewnątrz niebieskiego, zdobnego złotym i sznurami kabata.
— Jak widzę, ma pan i zegarek — ciągnął dalej. — Przepraszam pana, że i o ten przedmiot upomnieć się muszę.
— Oto jest — odrzekłem posłusznie.
Major schował zegarek do drugiej kieszeni i zauważył tonem zadowolenia:
— Czy ma pan przy sobie jeszcze co do skonfiskowania?
— Niestety, przykro mi bardzo, ale... oddałem już cały mój majątek i nie mam nic więcej dla pana.
— Broń pańską i konia biorę również... No, ale przyzna pan teraz, że los jego zależy od nas w zupełności?
— Przyznaję.
— Cieszy mię to i spodziewam się, że się pan całkowicie podda swemu losowi z rezygnacyą. Formalności, których pan pragnął, zostały już wypełnione. Teraz pozostaje do załatwienia rzecz główna, a mianowicie pańskie zeznania. Pytam więc raz jeszcze, czy przyznaje się pan do usiłowanego morderstwa?
— O tem nie może być mowy, gdyż na nikogo nie napadałem i właśnie jestem tym, którego zamordować usiłowano.
„Wysoki sąd“ w zasadzie nie zważał na moje odpowiedzi. Zajmowało go więcej to, że oddałem pieniądze i zegarek. Pan „major“ słuchał też słów moich jakby od niechcenia.
— A zatem obstaje pan przy swoich twierdzeniach?
— Tak jest.
Tu wystąpił rzekomy „komisarz“:
— To kłamstwo! Powtarzam, że ten właśnie człowiek, napadł na mego przyjaciela i wraz z yerbaterami ścigał go aż do jego domu, gdzie go dognali i omal na śmierć nie zabili.
— Słyszy pan? — w trącił major. — Świadek nazywa pańskie twierdzenie kłamstwem.
— Ma prawdopodobnie ku temu swoje powody. Zresztą, gdyby chciał, mógłby mnóstwo podobnych bajek z dobrym skutkiem naopowiadać, gdyż jemu pan wierzysz, a mnie nie.
— Rozumie się, że muszę przedewszystkiem wierzyć jemu.
— A jednak powiedział pan przed chwilą, jakobym nie wyglądał na kłamcę.
— Tak, ale tylko w tej kwestyi, o której była mowa wówczas.
— A jeżeli ja dowiodę, że świadek jest właśnie łotrem, nie zasługującym na wiarę?... naprzykład, że okradł on swoich chlebodawców?
— To nie należy do rzeczy, sennor. On pana oskarża, i to mi wystarcza do wydania wyroku śmierci. Teraz pozostaje jeszcze do rozpatrzenia zbrodnia zdrady stanu i spisek w celu wzniecenia zbrojnej rewolucyi. Co pan pod tym względem ma nam do powiedzenia?
— To, że trudno mi samemu pojąć, w jaki sposób i z jakich pobudek mógłbym się dopuścić podobnej zbrodni.
— Mówi pan nieprawdę, i udowodnimy to natychmiast. Sennor Mateo! coś pan słyszał w ogrodzie Rixia w San José?
Pytanie to było istotnie dla mnie niespodzianką. A więc łotr ten, który ongi był praktykantem u Rixiów i znał rozkład domu oraz ogrodu, zakradł się widocznie tam podczas mego pobytu u nich i podsłuchał naszą rozmowę. Byłem bardzo ciekawy, co ma do powiedzenia w tej materyi.
— Podczas mojej bytności w San José — zaczął — odwiedziłem swego znajomego, który służy u Rixiow. Weszliśmy obaj do ogrodu i przy tej sposobności podsłuchałem rozmowę, jaką prowadził w altanie ten cudzoziemiec z sennorem Rixio i jego synem. Oświadczyli oni, że Latorre’a należy koniecznie obalić. Ponieważ zaś cudzoziemiec jest łudząco do niego podobny, postanowiono wyzyskać tę okoliczność w taki sposób, że miał się on udać w północne strony kraju, aby tam, podając się za Latorre’a, przygotować powstanie. Tymczasem spiskowcy mieli pojmać Latorre’a i ukryć go w jakimś odludnym folwarku, aby potem nie mógł udowodnić swego alibi i aby uwierzono, że właśnie on, a nie kto inny, wywołał zbrojne rozruchy.
Byłem zdumiony. Człowiek ten widocznie podsłuchał nas całkowicie, ale obrócił, jak to mówią, kota ogonem, to jest zrozumiał rzecz zupełnie z innej strony. Złożywszy teraz zeznanie, obrzucił mię tak tryumfującem i bezczelnem spojrzeniem, że nie byłbym się wahał zmiażdżyć go w tej chwili na miejscu.
Żołnierze jednak, słuchając tego opowiadania, zachowywali się tak, jakby o wszystkiem już naprzód byli powiadomieni, i tylko zauważyć można było, iż zaciekawieni są, co ja na to odpowiem.
— Słyszałeś, sennor? — zapytał major. — Cóż pan na to?
— Kłamstwo! wszystko kłamstwo!
— Tak? Może nie byłeś pan u Rixiow w San Jose? nie siedziałeś z obydwoma sennorami w altanie?
— Tego nie mogę zaprzeczyć.
— I nie mówiliście o polityce, o Latorre’m?
— Owszem, mówiliśmy.
— A czy panu wiadomo, że jesteś łudząco podobny do Latorre’a?
— Mówiono mi o tem.
— I to samo właśnie jest już najlepszym dowodem prawdziwości słów Matea.
— No, do prawdziwości jego zeznań bardzo jeszcze daleko. Mówiliśmy o Latorre’m, ale zupełnie co innego.
— Jednak nie udowodni pan tego?
— Nawet bardzo łatwo. Czy wiadomo panu, że Rixio junior jest oficerem?
— Znam go osobiście. Należy on do partyi „colorado“.
— A wy? do jakiej partyi wy należycie? — Przepraszam! pan masz tylko odpowiadać, a nie zadawać pytania.
— Dobrze. Niechże pan zapyta rotmistrza Rixia, a dowie się, że Mateo bezczelnie skłamał.
— Na to nie mamy czasu; przepisy sądu wojennego wymagają szybkiego działania.
— Róbcie więc sobie, co chcecie... Odpowiedzialność za wasze postępki spadnie na was w zupełności.
— Odpowiedzialność tę przyjmuję całkowicie na siebie bez żadnej obawy, gdyż jestem w stanie udowodnić, że zgodziłeś się pan na ich plany.
— Proszę, proszę to uczynić...
— Zaraz, sennor. Mateo ma głos.
— I nie była to taka sobie od niechcenia ro zmowa zwykła — mówił przywołany do głosu Mateo. — Omówiono bowiem wszelkie, nawet najdrobniejsze szczegóły całego planu, a cudzoziemiec, podjąwszy się włożonego nań zadania, otrzymał pismo polecające i przekaz na pieniądze. Obydwa te dokumenty miał on oddać w Salto. Ażeby jednak upewnić się na wszelki wypadek, sporządzono odpisy i powierzono je yerbaterowi do przechowania.
— Przyznaje się pan do tego? — zapytał major.
— To kłamstwo!
— Na nieszczęście pańskie jesteśmy w stanie udowodnić, że to nie kłamstwo, lecz istotna prawda. Mateo wie, gdzie pan przechowuje te papiery.
— To szczególne, że wie on o mnie więcej, aniżeli ja sam o sobie...
— Niech się pan dobrze zastanowi i przypomni to dokładnie. Mateo podpatrzył Montesa i gotów jest wskazać, w którem miejscu tenże ukrył owe duplikaty.
— Co? jakie duplikaty? czyście powaryowali? — ozwał się Monteso.
— No, no! — mruknął Mateo, — nie obrażaj mię. Masz papiery, zaszyte w kubraku.
— Do licha! jestem sam ciekaw...
— Wobec tego oświadczenia świadka może panowie oficerowie zechcą się przekonać o jego rzeczywistości naocznie.
Wszyscy członkowie „trybunału“ wojennego w liczbie pięciu powstali z miejsc i zbliżyli się do Montesa, a Mateo ściągnął z niego kubrak i wydobył z pod podszewki papiery, które oddał do rąk majora.
— Oto dowód! — rzekł. — Teraz może te draby nie będą już tak bezczelnie wypierali się wszystkiego.
— To chyba dyabelska sztuka! — krzyknął Monteso wzburzony.
— Milcz! Nie pogrążaj się w większe jeszcze nieszczęście! — ofuknął go major. A zwróciwszy się do Matea, dodał: — Czy i cudzoziemiec ma przy sobie takie papiery? — Owszem, ma przy sobie oryginały.
— Czy pan to przyznaje? — zwrócił się oficer do mnie.
— Tak! — odrzekłem bez wahania.
Warto było zobaczyć zabawnie głupią minę Matea, gdy usłyszał „tak“. Był bowiem przekonany, że się wyprę, gdyż wiedział, że o żadnych papierach nie mam najmniejszego pojęcia.
— To bardzo dobrze! — zauważył major. — Cieszy mię mocno, że pan, istotnie, jak prawdziwy caballero, przyznaje się otwarcie. Gdzież są te papiery?
— Tego nie wiem, bo nie ja zaszywałem je w ubranie, a tylko uczynił to Mateo... on więc niech wskaże panu to miejsce!
— Co? żartujesz pan? Mateo zaszył w pańskie ubranie kompromitujące papiery?
— Tak jest. Podjąwszy się wykonania na nas zemsty, przyłączył się do nas w Montevideo, aby w drodze znaleźć sposobność wtrącenia nas w pułapkę. Przewidziałem jednak jego zamiary i odpędziłem go od siebie, co go jeszcze gorzej względem mnie usposobiło, i cd tej chwili dążył za nami potajemnie. Wiedząc, że zatrzymam się u Rixiów, i znając rozkład domu, jako były praktykant w sklepie tego pana, zakradł się do ogrodu i podsłuchał naszą rozmowę. Zaznaczam tu jednak, że podczas tej rozmowy nie wypowiedziałem ani jednego nieprzychylnego dla rządu słowa. Ale Mateo przekręcił wszystko na swój sposób i nawet postarał się o sfałszowanie dowodów, stwierdzających jego kłamstwo. Podczas tertulji u Rixiów, gdy bawiłem w salonie, zakradł się on do mego pokoju, wlazł pod łóżko i, gdy usnąłem, wyszedł stamtąd pocichu, by wszyć w moje ubranie papiery, które sam sporządził...
— A mnie się zdaje — przerwał major, — że ta cała historya jest jedynie pańskim wymysłem.
— Nie, panie; jest to szczera prawda. Spostrzegłem nawet w nocy Matea, ale było zbyt późno, więc zaniechałem schwytania go. Rano znalazłem w swym pokoju na podłodze kawałek czerwonej nici, i teraz dopiero wiem, skąd się tam ona wzięła. Mateo wiedział, że moja kurtka ma podszewkę czerwoną, więc postarał się o takież nici i zapewne podczas snu mojego wszył owe papiery. Później, w drodze już, gdy yerbaterowie na pewnej stacyi spali pod brogiem, Mateo zakradł się do nich i w ten sam sposób włożył w ubranie Montesa znalezione przy nim teraz papiery...
— Ależ to wszystko bajki! głupie bajki, których słuchać nie warto! — drwił Mateo.
— Niech to pana nie drażni — rzekł mu major. — Nie wierzę w te brednie. Czy zapamiętał pan sobie miejsce, w którem ten cudzoziemiec ukrywa owe dokumenty?
— Bardzo dokładnie. Za podszewką na plecach. Sam stary Rixio dał mu w celu ich zaszycia igłę i nici.
— Proszę mi wskazać palcem to miejsce.
— Oto tutaj — wskazał drab ręką na moich plecach.
Sięgnąłem dłonią i istotnie poczułem tam jakiś przedmiot. Zdjąłem z siebie kurtkę, której podszewka uszyta była z delikatnego futerka jelonkowego, i spostrzegłem, że w jednem miejscu szew był rozpruty, a następnie zszyty szerokimi ściegami. Poprosiłem majora, by mi dał nóż, i rozpruwszy ściegi, wydobyłem dwa papiery, podobne do tych, które znaleziono u Montesa.
Bardzo byłem ciekaw treści tych „dokumentów“, ale major odebrał mi je szybko, zarówno, jak i nóż.
Teraz dopiero przekonałem się, że życie moje było poważnie zagrożone. Kto to wszystko obmyślił i za co mścił się tak srodze, dowiedziałem się dopiero później. Chciano usunąć mnie z pośród żyjących za wszelką cenę, a powodem ku temu było... moje podobieństwo z Latorre’m!
Oficerowie, dostawszy do rąk papiery, zajęli ponownie swoje miejsca i czytali je, oddając z rąk do rąk. Po przeczytaniu zaś naradzili się z sobą po cichu, poczem major rzekł do mnie:
— Teraz jesteśmy już najzupełniej przekonani o winie pańskiej, i mam nadzieję, że pan nie będzie nawet próbował wypierać się.
— Nie przeczę.
— Bardzo ładnie, że się pan przyznaje...
— Przepraszam — przerwałem mu, — o przyznaniu się ani myślę. Nie zrozumiał mię pan. Wypierać się można tylko czegoś, czego się istotnie dokonało. Że jednak ja nie poczuwam się do żadnej z zarzucanych mi zbrodni, więc i wypierać się nie mam potrzeby. O papierach nie miałem najmniejszego pojęcia. Mateo sam podłożył je nam podstępnie.
— Nie weźmie mi pan za złe, gdy zauważę — mówił major, — że tak panu, jak i jego towarzyszowi, nie brak fantazyi. Jeżeli jednak sądzicie, że niedorzeczne wasze wymysły przekonają nas, grubo się mylicie. Co do mnie, traktowałem pana z całą uprzejmością i miałem nadzieję, że pan oceni to należycie, wywdzięczając mi się szczerością, jak przystało na honorowego człowieka...
— Dziękuję za to zaufanie, ale, pomimo swej dla pana wdzięczności, nie mam zamiaru dać się powiesić za to jedynie, że pan traktuje mnie, jak szlachcica... Czy nie mógłbym się dowiedzieć treści tych papierów?
— To niemożliwe. Sprawa jest tak ważna, że musi być utrzymana w tajemnicy. Twierdzi pan zatem, że treść owych dokumentów nie jest mu wiadomą?
— Nie mam o niej najmniejszego pojęcia.
— Ale zgadza się pan z tem, że papiery znaleziono u pana?
— Oczywiście.
— To nam wystarcza. Czy ma pan co na swoją obronę?
— Nic. Mógłbym zresztą powiedzieć jeszcze niejedno, ale wiem z góry, że szkoda każdego słowa.
— Dobrze. Teraz udamy się na naradę, by wydać wyrok, który będzie wykonany natychmiast.
Podczas, gdy członkowie trybunału po cichu rozmawiali między sobą, Monteso szepnął do mnie:
— Nie pojmuję pana. Zachowuje się pan, jak tchórz! Rozstrzelają nas...
— Mnie... tak, ale nie pana; tu idzie wyłącznie o moją osobę.
— Wątpię bardzo.
— A ja jestem najmocniej przekonany, że pana nie stracą... Jednak bez szwanku z tej całej afery pan nie wyjdzie.
— Nieszczęście! Jakże zbłądziłem, nie zwracając uwagi na pańskie przestrogi!...
— Nie czas teraz na wyrzuty... Szkoda, że jesteś pan związany... Może jednak zdołasz się uwolnić; dam panu do tego sposobność...
— W jaki sposób?
— Ucieknę, i cała banda rzuci się za mną w pogoń, a tymczasem możesz pan również czmychnąć.
— To niemożliwe!... i myśleć nawet o tem nie chcę...
— Dla mnie zaś wykonanie tego planu ma tak ważne znaczenie, że nawet obojętne mi jest, co ci ludzie teraz w mej sprawie uradzą.
— Ależ pan nie zdoła nawet dostać się do konia! Przecie odprowadzili pańskiego gniadosza umyślnie tak daleko stąd, by go pan nie mógł dosiąść. A gdyby zresztą i udało się panu dopaść konia, pierwszy rzut bola połamie nogi rumakowi najniezawodniej.
— Ech, ja ucieknę im pieszo.
— To tem pewniej dogonią pana.
— Zobaczymy. Przedewszystkiem nie trać pan nadziei. Ucieknę i skieruję się wprost do estancyi...
— Koni jest dość, i mój brat będzie zapewne już w domu.
— Przybędziemy tu obaj z pomocą dla pana, tylko nie daj pan poznać po sobie, że liczysz na to. Dowiodę panu, że nie jestem tchórzem, i naprawdę o wiele więcej obawiałbym się trzech lub czterech Indyan, niż tych pięćdziesięciu ludzi. Jestem też pewny, że ucieczka uda mi się niechybnie. Przedtem jednak muszę naszemu oskarżycielowi, poczciwemu Mateo, zostawić pamiątkę na całe życie.
Cały plan miałem już w głowie. Nie potrzebując do wykonania go rewolwerów, gdyż przewidywałem, że nóż wystarczy mi najzupełniej, zacisnąłem paski u cholew, aby woda nie dostała się do obuwia i nie zamoczyła broni. Indyanin byłby odrazy wiedział, co zamierzam, ale otoczenie moje nie zwróciło najmniejszej uwagi na moje przygotowania.
Rada wojenna skończyła się właśnie, i członkowie jej powstali z miejsc. Z min ich poznać było można, jaki na nas wyrok wydali. Rozumie się, wyglądało to wszystko, jak głupia komedya, gdyż wyrok ten był im wiadomy jeszcze przed „osądzeniem“ sprawy, i ciekawi byli tylko, jak go przyjmiemy.
Co do mnie, byłem przygotowany na wszystko. Ponieważ jednak nigdy nie tracę nadziei we własne siły i do ostatniej chwili rąk nie opuszczam, więc i teraz obmyślałem plan ratunku. Jedyną drogą do ucieczki była woda, gdyż w niej mogłem się czuć bezpiecznym wobec bola. Rzeka była wązka i głęboka, a dwie te okoliczności dodawały mi otuchy. Raz, dwa razy wytężyć siły, i jest się po tamtej stronie. Co się zaś tyczy moich rzeczy, które przywłaszczył sobie major, to wcale nie myślałem wyrzekać się ich. Widziałem, że major umieścił je w zewnętrznej kieszeni. Zegarek mój miał szczelną budowę, a portfel zrobiony był z nieprzemakalnej skóry i zamykał się prawie hermetycznie, nie było więc obawy, aby rzeczy te w wodzie się zniszczyły. Że wskutek zamierzonej przeze mnie operacyi kurtka moja bardzo ucierpi, nad tem wcale ubolewać nie miałem potrzeby. Konia swego również nie zamierzałem pozostawić na łup opryszkom i obiecywałem sobie odebrać go później, gdy przedsięwezmę wycieczkę w celu uwolnienia Montesa.
Gdy właśnie rozmyślałem o tem, „sędziowie“ skończyli naradę, a major wstał z siodła i zaczął głosem uroczystym:
— Wysoki sąd postanowił, a ja, jako przewodniczący tegoż, ogłaszam, co następuje: Uwalnia się sennora Montesa od winy i kary za usiłowane morderstwo, natomiast uznaje się go winnym zbrodni uszkodzenia ciała, tudzież należenia do spisku, mającego na celu zamach przeciw ojczyźnie. Ponieważ jednak zamach ten do skutku nie doszedł, a podsądny w tej sprawie był tylko pomocnikiem, skazuje się go na karę ciężkiego więzienia przez lat dziesięć. Kara rozpocznie się natychmiast.
— A co! nie mówiłem, że tu nie chodzi o pańską skórę? — szepnąłem do Montesa.
— Tak, o skórę im nie chodzi, ale o okup.
— I mnie się tak zdaje.
— Następnie — ciągnął dalej major — wysoki sąd, przekonawszy się dowodnie, że towarzysz Montesa był właściwym sprawcą usiłowanego morderstwa, ciężkiego uszkodzenia ciała, jak o też zdrady naszej ojczyzny, wydaje na niego niniejszem wyrok śmierci przez rozstrzelanie. Wyrok ten będzie wykonany bezzwłocznie.
Oczy wszystkich zwróciły się na mnie, ja jednak zachowałem spokój marmuru.
— Czy zasądzeni mają co do powiedzenia?
— Ja nie — odrzekł Monteso, zaciskając zęby. — To, co mógłbym dopowiedzieć, usłyszycie ode mnie później.
Głos jego drżał, a twarz była blada, jak płótno. Widocznie stracił już wszelką nadzieję w powodzenie planowanej przeze mnie ucieczki, od której i jego los był zawisły. Ja przeciwnie, byłem pewny siebie i najzupełniej spokojny. Dowiedziona to zresztą rzecz, że w obliczu blizkiego niebezpieczeństwa zazwyczaj trwoga ustaje, a miejsce jej zajmuje śmiała rezygnacya. Uczeń naprzykład przez kilka tygodni przed egzaminem może uczuwać lęk, ale gdy nadejdzie ich chwila, pierwsze pytanie lęk ten rozwiewa.
— A pan? — zapytał mnie z kolei major, — co ma pan do powiedzenia?
— Ja mogę tylko oświadczyć, że nie uznaję w was swoich sędziów... Nie macie najmniejszego prawa sądzenia kogokolwiek, a tem bardziej mnie, obcokrajowca. A gdybyście i posiadali to prawo, to obowiązkiem sędziów jest wiedzieć, że zasądzonemu przysługuje apelacya do wyższych instancyi, wobec czego o natychmiastowem wykonaniu wyroku nie może być mowy. Zaznaczam przytem, że nie jestem obywatelem tego kraju, i żądam przedstawienia całej mojej sprawy zastępcy państwa, do którego należę.
Na te słowa „członkowie sądu“, jak to zresztą przewidziałem, jednogłośnie wybuchnęli śmiechem, a major rzekł:.
— Oświadczam panu, że tego rodzaju żądania pańskie do niczego nie doprowadzą. Uważamy się tutaj za najzupełniej kompetentnych do wykonania wyroku. Czy ma pan co jeszcze prócz tego do powiedzenia?
— Owszem, prosiłbym o kilka rzeczy.
— Proszę mówić, a skoro uznam za stosowne, postaram się uczynić zadość pańskiemu życzeniu.
— Pragnąłbym wiedzieć, jak długo jeszcze mam żyć, panie majorze?
Zapytany wyjął mój zegarek, spojrzał nań i odrzekł:
— Powiedzmy... kwadrans. Czy zdoła pan przygotować się na śmierć w tak krótkim czasie?
— O, z pewnością. Radbym jednak umrzeć, jak caballero, z otwartemi oczyma i nie związany.
— Na to pozwolić nie mogę, bo wzbraniają tego przepisy wojskowe. Przywiążemy pana i zasłonimy oczy.
— Możebym więc mógł zobaczyć przynajmniej miejsce, na którem mam wydać ostatnie tchnienie?
Major rozejrzał się, i wzrok jego spoczął na pniu drzewa, znajdującego się tuż nad wodą.
— Czy naprzykład podobałoby się panu to drzewo? — zapytał i wskazał upatrzone miejsce. — Może się pan oprzeć o nie, aby żołnierze mieli pewny cel.
— Mogę stanowić dla nich dobry cel i bez opierania się o drzewo. Nie boję się śmierci i nie padnę ze strachu.
— No, i jeszcze jakie życzenie?
— Jeszcze jedno, ale już nie dla mnie; tyczy się ono właściwie pana.
— Ach, mnie? Proszę!
— Pragnąłbym mianowicie, aby wykonanie na mojej osobie wyroku nie zaszkodziło panu i żebyśmy byli dla siebie przyjaciółmi, gdy się znowuż zobaczymy.
— Szkody żadnej dla siebie — rzekł major — nie obawiam się, a spotkanie nasze nastąpi tam, gdzie milknie wszelka nienawiść.
— Byłbym przytem bardzo obowiązany panu, gdyby pozwolił łaskawie memu przyjacielowi być świadkiem mojej śmierci. Leży on związany i nie będzie mógł widzieć dokładnie tego aktu. Każ mu więc, majorze, zdjąć więzy z nóg. Przecie już obezwładnione ręce nie pozwolą mu uciec.
— Dobrze; spełnię to życzenie.
I zwrócił się do jednego z żołnierzy:
— Rozwiązać nogi Montesa!
Żołnierz wykonał rozkaz. Równocześnie zbliżył się do mnie Mateo, trzymając w jednej ręce lasso, a w drugiej chustkę.
— Czego pan chcesz? — zapytał go major.
— Chcę związać skazańca. Czynność ta należy do mnie, gdyż byłem w jego sprawie świadkiem.
I nie czekając, czy major na to pozwoli, przybliżył się do mnie ze słowami:
— Czas już! proszę dać ręce w tył.
— Po co? — zapytałem.
— Bo już dla pana przyszła chwila zasłużonej kary.
— Wprzód jednak ty poniesiesz swoją, łajdaku! — rzekłem i, ścisnąwszy pięść twardo, uderzyłem go w nos z taką siłą, że mu się całkiem rozpłaszczył, a krew buchnęła ciurkiem. Drab zatoczył się oczywiście kilka kroków i bezprzytomy runął z jękiem na ziemię.
Nikt z obecnych — dziwna rzecz — nie podbiegł mu na pomoc; przeciwnie — widać było pewne zadowolenie na twarzach opryszków. Zresztą zawsze tak bywa, że zdrajcami brzydzą się przedewszystkiem ci, którym się oni wysługują.
Major ozwał się tylko oschle:
— Co to? Rzuca się pan na człowieka w mojej obecności?...
— Mógł mię zostawić w spokoju. Bo zresztą kto tu rozkazuje: on, czy pan? Przykroby mi było umierać, nie zapłaciwszy łotrowi honoraryum, które mu się z prawa odemnie należało...
— Daruj pan, ale kwadrans już dobiega... Okażę panu dowód swej życzliwości i przywiążę pana sam do drzewa. Proszę za mną! Czy pan już wyznaczył żołnierzy, którzy mają mię rozstrzelać?
— Zaraz to uczynię.
— Pozwól pan jeszcze, że pożegnam się ze swoim przyjacielem...
Chwyciłem Montesa w ramiona i począłem go długo ściskać, szepcąc mu do ucha:
— Rzucę panu nóż. Staraj się pan rozciąć nim lasso na rękach.
Nadeszła wreszcie „ostatnia“ dla mnie chwila... Koło żołnierzy rozwarło się, a major poprowadził mię do drzewa. Nikt z bandy nie okazał mi najmniejszego współczucia; widocznie stracenie człowieka było u tych ludzi czemś zupełnie zwykłem i naturalnem.
Major, wziąwszy lasso i chustkę, porzuconą przez Matea, rzekł do mnie:
— A więc, sennor, nadeszła chwila... Widzę, że jesteś pan odważny i nie zadrżysz.
— Bądź pan o to spokojny, panie majorze... A czy mógłbym wiedzieć, co się stanie z mojemi rzeczami? Odeślę je do wyższej władzy; zresztą panu one już niepotrzebne. Proszę dać ręce w tył...
Trzymał w ręku rzemień, żołnierze zaś przygotowywali broń. Monteso z zapartym oddechem patrzył na mnie, jak się patrzy na człowieka bezpowrotnie zgubionego.
— A jednak, panie majorze — odrzekłem, — te rzeczy będą mi potrzebne i zastrzegam sobie zwrot ich stanowczo.
— Jak to pan rozumie? — zapytał zdziwiony.
— Ano, tak. Proszę uważać!
I chwyciwszy w jednej chwili obiema rękoma za kurtkę jego przy kołnierzu, oderwałem cały jej przód wraz z kieszenią. Następnie w mgnieniu oka wyrwawszy mu z za pasa dwa moje noże, wziąłem jeden w zęby, a drugi rzuciłem w stronę Montesa.
— Hola, sennor! co?!... — krzyknął major, ale już nie zdążył dokończyć, gdyż porwałem go za kołnierz, a skoczywszy w rzekę, powaliłem go i pociągnąłem własnym ciężarem za sobą w jej fale.
Wszystko to stało się błyskawicznie, i żołnierze, nie przygotowani na tego rodzaju niespodziankę, struchlawszy na razie, stali bezczynnie z bolami w rękach. Major, znalazłszy się nagle w rwących falach rzeki, stracił również świadomość, jakim sposobem w nich się znalazł, i odruchowo borykał się z prądem, silną dłonią trzymany przezemnie za kołnierz.
W nasadzonym głęboko na uszy kapeluszu, by mi go fale nie zerwały, w nieprzemakalnem, sporządzonem na sposób Indyan ubraniu, tak obcisłem, że nie stanowiło dla mnie w wodzie zbytniej przeszkody do pływania, czułem się, jak ryba, umiejąc zresztą oddawna poruszać się swobodnie w tym żywiole.
Majora pociągnąłem za sobą nie po to, by go utopić, lecz, aby utrudnić pogoń za sobą. Gdybym go był zostawił na brzegu, on pierwszy rzuciłby się za mną do wody, i wówczas, zamiast być stroną zaczepną, byłbym się musiał bronić, co byłoby dla mnie niebezpieczniejsze. Przytem podkomendni jego, zaskoczeni takim obrotem sprawy, musieli przedewszystkiem ratować swego dowódcę, zostawiając pogoń za mną na drugi plan.
Wypuściwszy z rąk kołnierz oszołomionego majora, obejrzałem się ku brzegowi. Żołnierze potracili głowy. Jedni biegali nad wodą z przygotowanemi do rzutu bolami, inni zaś z flintami przy ramieniu czekali odpowiedniej do strzału chwili. Spostrzegłszy to, dałem nurka, a gdy po chwili wynurzyłem głowę dla zaczerpnięcia powietrza, woda zerwała mi z głowy kapelusz, i musiałem go w kilku mocniejszych ruchach ramion dogonić. W tej chwili rozległ się odgłos strzałów, a rwetes wśród żołnierzy zwiększył się jeszcze; ci i owi wrzeszczeli przeraźliwie, rzucając ku mnie raz po raz bola, i jedno z nich omal mię nie dosięgło. Na szczęście, przepłynąłem już w ukos z prądem rzeki prawie dwie trzecie jej szerokości, i wystarczyłoby jedno zanurzenie się w wodzie, by osiągnąć stały grunt pod nogami. Dałem więc nurka znowu, ale, zamiast wydostać się na brzeg, pozwoliłem się unieść prądowi w dół rzeki, poczem, obróciwszy się nawznak i wychylając nieznacznie na powierzchnię twarz tylko, by módz oddychać, popłynąłem w tej pozycyi spory kawał. Manewru tego prześladowcy moi nie dostrzegli. Długo patrzyli w owo miejsce, gdzie poraz drugi zniknąłem pod wodą, ja zaś tymczasem, płynąc wciąż nawznak, po niejakimś czasie o wiele niżej obserwowanego punktu dobiłem szczęśliwie do brzegu, który w tem miejscu był dosyć wysoki. Nie wyskoczyłem jednak na ląd odrazu, tylko wysunąłem nad poziom wody przedewszystkiem głowę o tyle, aby zobaczyć, co się dzieje wśród bandy. W podobny sposób usadawiają się nilowe hipopotamy, których płaskie łby z obsadzonemi na jednej płaszczyźnie oczami, uszami i nozdrzami są ku temu przystosowane doskonale. Dla mnie oczywiście pozycya ta była nieco trudniejsza, ale, wykorzystawszy jakiś korzeń przybrzeżny, uzyskałem wcale znośne oparcie. O parę kroków dalej zaczynały się krzaki i zarośla, wysuwając swe obwisłe gałęzie daleko ponad wodę. Przeczekawszy chwilę, posunąłem się w to miejsce i znalazłem znakomitą kryjówkę, gdyż z pod gałęzi mogłem już swobodnie rozejrzeć się naokół.
W tej chwili właśnie wyciągano z wody majora. Nie poruszał się wcale i w bezwładzie ciała wydawał się martwym.
Dotychczas żaden z oddziału nie ruszył w pogoń za mną, i dopiero teraz spostrzegłem, że wsiadali na konie, wciąż obserwując miejsce, gdzie zniknąłem im z oczu, i jakby wyczekując chwili, gdy wydostanę się z wody. Pięciu tylko czy sześciu żołnierzy krzątało się około majora. Wyniósłszy go na brzeg, nachyleni nad nim, cucili go, czy też starali się wydobyć od niego odpowiednie rozkazy.
Niebawem troska moja, czy nie mam na sumieniu morderstwa, pierzchnęła, bo major zerwał się na równe nogi, otrząsnął z siebie wodę i cofnął się wraz z owymi kilkoma podkomendnymi w krzaki. Po chwili ukazał się znowu na brzegu, ale już nie pieszo, lecz... na moim gniadoszu.
Przyglądając się ze swej kryjówki, co się wśród oddziału dzieje, zaobserwowałem nerwowe zaniepokojenie, które się dało spostrzedz z ruchu wśród bandy. Do tej chwili bowiem nie byli pewni, czy wydobyłem się z wody i w jakim kierunku umknąłem, czy też pochłonęły mię nurty rzeki. Na straży koło Montesa pozostał jeden tylko człowiek, cały zaś oddział szykował się najwyraźniej do pogoni.
Pomimo to, myślałem w tej chwili nie o sobie, lecz o moim towarzyszu. Jeżeli kiedy, to teraz właśnie zdarzała mu się najodpowiedniejsza chwila do ucieczki, bo uwaga wszystkich zwrócona była na rzekę. I przyszło mi na myśl, że Monteso mógłby im się wymknąć wówczas, gdybym pociągnął całą bandę za sobą, ukazując się jej ze swego ukrycia. Postanowiłem uczynić to natychmiast. Zresztą niepodobna mi było siedzieć dłużej w wodzie, bo i ubranie poczynało mi ciążyć dokuczliwie, i schowane w niem pieniądze papierowe przemokłyby ostatecznie i zniszczały doszczętnie. Do wieczora zaś było jeszcze daleko, a zniecierpliwiony dowódca oddziału, tak, czy owak, kazałby w końcu przeszukać krzaki, i wówczas znalezionoby mię w nienadającej się wcale do obrony pozycyi.
Wziąwszy to wszystko pod uwagę, zdecydowałem się opuścić swą kryjówkę natychmiast. Chwyciwszy się więc jedną ręką gałęzi, wyskoczyłem na brzeg i w jednej chwili zwróciłem na siebie uwagę całej bandy. Wśród żołnierzy powstał zgiełk i na rozkaz majora rzucono się ku mnie wbród.
Później opowiadał mi Monteso, że i jego dozorca nie mógł się powstrzymać od ciekawości zobaczenia pościgu i pobiegł nad rzekę, zostawiając go samego. Wówczas yerbatero skorzystał ze sposobności, a przysunąwszy się nieznacznie na grzbiecie do porzuconego mu przedtem przeze mnie noża, skorzystał z niego odpowiednio i w krótkim czasie zdołał rozciąć lasso, poczem dosiadł konia. Niestety, jeźdźcy, którzy jeszcze pozostali na brzegu, spostrzegłszy umykającego yerbatera, rzucili się za nim w pogoń. Major zaś, widząc, co się dzieje, w pierwszej chwili zawahał się, co czynić: czy ścigać Montesa, czy też puścić się śladem tych, którzy popędzili za mną na drugą stronę rzeki. Rozumie się — bardziej mu chodziło o mnie, niż o mego towarzysza, ale mógł być pewny, że mię pochwycą jego podkomendni, którzy wydostali się na przeciwny brzeg i tam się w poszukiwaniu za mną rozpierzchli.
Ja zaś w chwili owej nie byłem daleko. Skoro bowiem spostrzeżono mię z przeciwnego brzegu, dla zmylenia pogoni pobiegłem chyłkiem w górę rzeki, pozostawiając miejsce, w którem się ukazałem, o wiele niżej za sobą. Ścigający mię nie spostrzegli mego manewru i zwrócili się w kierunku owego miejsca, o co mi właśnie chodziło.
Na brzegu były krzaki, stanowiące niezłą kryjówkę, ale nie na długo, bo w danym wypadku wytropionoby mię w niej prędzej czy później. Zdecydowałem się tedy, bez względu na niebezpieczeństwo kul i bola, biedz dalej w górę rzeki, uważając ten manewr za jedyny środek ocalenia.
Niewątpliwie sprzyjało mi osobliwsze szczęście, bo chociaż padło kilka strzałów, ale mię nie trafiono, bola zaś zaplątywały się w krzakach, nie dosięgając mojej osoby. Biegłem ze trzysta kroków w górę, dając się ciągle widzieć, poczem skręciłem na wolny step, ginąc drabom z oczu wśród wysokich burzanów i zarośli. Był to jednak z mej strony fortel, gdyż, zamiast podążyć w głąb stepu, zawróciłem wkrótce chyłkiem ku rzece, zmyliwszy pogoń, i słyszałem tylko, jak prześladowcy moi z hałasem popędzili w step, myszkując wśród wysokich traw, a nieco poniżej z drugiej strony rzeki spostrzegłem majora, jak, wyciągnięty w strzemionach, oglądał się to w jedną, to w drugą stronę, niepewny, dokąd się zwrócić. Nie będąc sam widziany, dostrzegłem to wahanie się i wpadła mi szalona myśl do głowy: gdyby go tak dosięgnąć i odebrać mu konia mego oraz wszystko, co mi zrabował. Zelektryzowany gwałtowną chęcią uskutecznienia tego zamiaru, rzuciłem się do wody, a dawszy kilkakrotnie nurka, aby nie być spostrzeżonym, przepłynąłem rzekę z powrotem i już miałem wyskoczyć na brzeg, gdy major, postanowiwszy dognać swą bandę dla uczestniczenia w pościgu za mną, wjechał w wodę na moim gniadoszu. Nie mogło być dla mnie lepszego obrotu sprawy. W kilku potężnych rzutach ramion z prądem rzeki znalazłem się tuż za nim niepostrzeżony i w chwili, gdy koń jego, przepłynąwszy rzekę, oparł się przedniemi kopytami o stały grunt, ja trzymałem się już lewą ręką ogona swego gniadosza, a w prawej miałem nóż, przygotowany do walki. Ważyłem się na nią, gdyż major uzbrojony był tylko w szablę i pistolety, przed którymi nie miałem strachu.
— Sennor Cadera! — krzyknąłem znienacka, gdyśmy się obaj znaleźli na brzegu.
Usłyszawszy swe imię, obejrzał się i aż się wstrząsnął nerwowo z przerażenia.
— Carrambo! Czy to pan?
— Ciszej, panie majorze, bo w przeciwnym razie tym oto nożem przebiję pana na wylot! — rzekłem i dodałem natychmiast: — Precz z mego konia!
— Ani myślę! — odparł. — I jeżeli nie wypuścisz pan z rąk noża, będę strzelał...
I przy tych słowach sięgnął ręką do pistoleta. Nie zdążył go już jednak wyjąć, gdyż chwyciłem go za pas i szarpnąłem z taką siłą, że zwalił się z konia na ziemię, a równocześnie złapałem konia za uzdę. Major, zerwawszy się natychmiast z ziemi, rzucił się na mnie, koń zaś począł wierzgać i omal mi się nie wyrwał z ręki. Zoryentowawszy się szybko, że mogę przegrać dobrze zaczętą partyę, palnąłem przeciwnika w skroń z taką siłą, że się rozciągnął na ziemi, a następnie, trzymając wciąż konia za uzdę, wyrwałem powalonemu pistolet z za pasa i rzuciłem go daleko w trawę, poczem podjąłem z ziemi drugi, który przed chwilą był mu wypadł z za pasa, i uczyniłem z nim toż samo, jak również z szablą, którą w jednej chwili odciąłem. Pozbawiwszy przeciwnika w ten sposób broni, skoczyłem na mego gniadosza i przedewszystkiem sięgnąłem do torby dla przekonania się, czy nic w niej z mych rzeczy nie brakuje. Znalazłszy wszystko, co mi zrabował, miałem się już najspokojniej oddalić, gdy major, który miał widać twardą głowę, skoro po takim poczęstunku nie utracił na dłużej przytomności, zerwał się nagle i krzyknął:
— Stój! Jeżeli tylko dasz choć krok, to...
Nie dokończył, gdyż, pomacawszy się po boku, nie znalazł ani pistoletów, ani rycerskiej swej szabli.
— Co? jak, panie majorze? — odrzekłem, dobywając z za cholewy rewolwer. — Radzę panu mówić ciszej, bo poczujesz pan natychmiast sześć kul w głowie.
— Sześć kul? — rzekł przerażony, cofając się odruchowo. — Pan tego nie uczynisz. Obchodziłem się z panem bardzo względnie...
— O, tak! i chciałeś mię pan rozstrzelać, człowieka niewinnego... zupełnie niezasłużenie!
— Nie mogłem postąpić z panem inaczej, bo miałem taki rozkaz.
— Od kogo?
— Tego powiedzieć nie mogę.
— A jeżeli ja pana zmuszę do szczerości tym oto rewolwerem?
— Może mię pan zastrzelić... mimo tej groźby nie powiem panu.
— No, nie, to nie! Właściwie jest mi obojętną rzeczą, kto mię chciał chwycić za kołnierz, skoro kołnierz ów mam jeszcze w całości...
— Ale ja go nie mam. Wydarł mi pan kawałek uniformu.
— O, przepraszam! ale musiałem to uczynić dla odzyskania swojej własności. Mówiłem przecie panu tam jeszcze, w obozie, że jest mi potrzebny zegarek mój i pieniądze, a pan nie chciał w to uwierzyć.
— Tak. Widzę teraz, że miał pan już wówczas na myśli dalszą podróż, nie zaś śmierć.
— To się rozumie.
— Diabolo! — mruknął skonfundowany. — To pan już wtedy planowałeś ucieczkę?
— To bardzo naturalne.
— Widzę, że z pana nielada zuch! Ale, do licha, ja rozporządzam pięćdziesięcioma ludźmi!
— Nic mi oni nie zrobią, i jeżelibyś pan jeszcze kiedy spotkał europejczyka, to wiedz o tem zgóry, że umie on dokazać więcej, niż pięćdziesięciu pańskich gwardzistów.
— Hm! wyglądasz pan z tem wszystkiem istotnie na dyabła.
— Ale na bardzo w tej chwili mokrego... Zresztą nie widzę potrzeby zaprzeczać pańskim twierdzeniom — rzekłem, uśmiechając się, poczem dodałem: — No, żegnam pana. Poszukaj pan swojej szabli i pistoletów... Rzuciłem je tam, w trawę.
— Dokąd pan jedziesz?
— Po co panu ta wiadomość? Czyżbyś chciał ścigać mię raz jeszcze?
Widziałem, że zaciskał zęby i hamował gniew w sobie, upokorzony, żem go tak łatwo wystrychnął na dudka. Udając więc spokój i pewność siebie, rzekł wyniośle:
— No, no! uszedłeś pan tym razem mej ręki, ale miej się na baczności, bo na drugi raz nie pójdzie mu tak łatwo, i zemszczę się za to, żeś mię pan wyprowadził w pole...
— Owszem, nic nie mam przeciwko temu, panie majorze, ale odłóż pan to na później. Tymczasem... do widzenia.
I po tem miłem pożegnaniu skierowałem gniadosza w wodę.
Przepłynąwszy na drugą stronę, rozejrzałem się naokół i ku wielkiej swej radości spostrzegłem, że Montesa nie było, a dwa kawałki pociętego lassa świadczyły wymownie, że udało mu się uciec. Gdy jednak podjechałem nieco dalej, zauważyłem ślady wielu kopyt końskich, a przypatrzywszy się tym śladom, przyszedłem do wniosku, że przyjaciela mego ścigało co najmniej dziesięciu jeźdźców. Być może — pomyślałem, — ludzie ci dogonili zbiega... A chociażby nie dogonili, to będą wracali ku rzece tą właśnie drogą, jaką ja sobie wytknąłem, to jest od estancyi yerbatera. W warunkach zwyczajnych nie obawiałbym się tak szczupłej garstki przeciwników, tembardziej, że miałem pod sobą wyśmienitego wierzchowca. Ale pamiętałem o tem, że niechybnie mają przy sobie bola, przeciw którym niema rady ani ochrony. Ta prymitywna, ale dowcipnie pomyślana broń jest niebezpieczniejszą od lassa, przed którem można się odpowiednio zastawić karabinem, nie dopuszczając do siebie pętlicy, a w ostateczności wystarcza nóż do rozcięcia rzemienia, gdy się go ma już na sobie. Inaczej jest z bolą. Rzucają ją pomiędzy tylne nogi konia w ten sposób, że ciężkie, metalowe kule, umieszczone na końcu rzemienia, powalają zwierzę w jednej chwili, i wówczas nieprzyjaciel dopędza z łatwością swą ofiarę.
Dlatego to przed bronią ową miałem lęk i później doświadczyłem jej działania istotnie.
Ucieczka moja była o tyle utrudnioną, że w tył cofnąć się było niepodobieństwem, bo mógłbym natknąć się na bandę, która, niebawem zwołana przez majora, przeprawiła się prawdopodobnie w pościgu za mną na tę stronę rzeki. Na prawo i lewo ciągnęły się rozległe łąki bagniste, już przez to samo niebezpieczne.
Pozostała mi zatem jedynie droga wprost przed siebie, a więc ta, którą nas uprowadzono. Ścisnąłem tedy konia ostrogami i popędziłem naprzód w pełnym galopie.
Woda ociekała jeszcze ze mnie kroplami, i tylko nogi miałem już suche. Wyjąłem więc z za pasa oddartą część uniformu majora, a wydobywszy stamtąd portfel i zegarek, schowałem je w cholewy.
W kilka minut byłem już na wzgórzu, zarzuconem gęsto kamiennymi głazami, i stąd spostrzegłem oddział dążących ku rzece jeźdźców. Stało się więc, jak przewidywałem. Byli to ciż sami żołnierze, co puścili się w pogoń za Montesem. Teraz powracali z nim, trzymając go w środku między sobą.
Dostrzegłszy mię zdala, zatrzymali się, a poznawszy mię po ubraniu, pomknęli w pełnym galopie ku mnie.
Wobec tego, że miałem pod sobą doskonałego rumaka, a dzieliła mię od jeźdźców spora przestrzeń, mogłem się ich nie obawiać, bo szkapy ich w żadnym razie nie doścignęłyby mego gniadosza. Pędziłem więc, jak wiatr, prosto ku północy, a za mną o jakie siedmset kroków gnała sfora bolarzy z dzikimi okrzykami tryumfu i gotowemi do rzutu bolami. Ciekawe było to, że nie pędzili za mną w prostej linii, lecz trzymali się w pobliżu pagórków, ażeby w ten sposób przyprzeć mię do rzeki, skąd każdej chwili mógł wypaść na mnie drugi oddział. Jakoż niebawem usłyszałem jeszcze liczniejsze okrzyki, z czego wywnioskowałem, że wśród ścigających powstała radość niespodziewana. Spojrzałem za siebie i spostrzegłem, że z pośród zarośli nadrzecznych wypadł istotnie drugi oddział.
Obawy moje spełniły się. Major pozbierał swych ludzi, rozproszonych po tamtej stronie rzeki, i przeprawiwszy się przez nią, pędził ku mnie co sił wraz z całą bandą.
Położenie moje stało się istotnie straszne. Poza mną bagno, a z jednej i z drugiej strony pogoń. Obydwie bandy przybrały względem mnie kierunek ukośny.
Plan sytuacyjny tego strasznego dla mnie pościgu przedstawiał się schematycznie w taki mniej-więcej sposób:
W punkcie A byłem ja, w B jeden, a w C drugi oddział mych prześladowców, w miejscu zaś, gdzie zbiegały się linie obu oddziałów (D), znajdowało się wśród rozległego stepu rancho, czyli folwarczek, zupełnie odosobniony. Prostopadle do mego kierunku w tyle (E) ciągnęło się rozległe bagnisko.
Jedyną więc dla mnie furtkę na wolność stanowiło miejsce, znajdujące się przede mną w punkcie D. Rzecz prosta, nie łudziłem się nadzieją, że znajdę tam schronienie w zabudowaniach, bo otoczonoby mię i prędzej czy później schwytano; ale, mając do punktu D krótszą do przebycia przestrzeń, aniżeli moi prześladowcy, i posiadając szybkiego a wytrwałego konia, liczyłem na to, że punkt ów osiągnę prędzej od nich i już nie będę miał pościgu z dwu stron, lecz tylko poza sobą.
Opryszki mieli w pogotowiu bola i wywijali niemi ponad głowami, wrzeszcząc okropniej jeszcze, niż to mają zwyczaj czynić atakujący Indyanie. Major był pewiem, że mu się nie wymknę.
Och, gdybym miał przy sobie mój magazynowy karabin! Byłbym wówczas najniezawodniej dał radę całej bandzie napastników. Rewolwery zaś moje w tej opresyi były bez znaczenia.
Podniosłem się w strzemionach i, klepiąc rumaka po szyi, pędziłem, jak wicher. Szlachetne zwierzę rozumiało mię, przeczuwając instynktem niebezpieczeństwo, — nie mniej działały na nie podniecająco dzikie wrzaski pogoni, — więc przestrzeń między mną a ścigającymi zwiększała się z każdą sekundą. Dopadłem właśnie rancha, gdy nagle zafurczało coś w powietrzu i tuż za mną upadła w trawę ciężka kula bola, potem druga, trzecia, nie dosięgając mię na szczęście. Byłem ocalony, a przynajmniej tak mi się zdawało.
Rancho było niewielkie, a naokoło niego wznosił się mur, poza nim zaś, wśród drzew, bielały ściany domu. W murze obwodowym znajdowała się szeroka brama wjazdowa, która w tej chwili była otwarta, a w niej stało kilku ludzi, przypatrując się ze zdziwieniem dzikiej pogoni za mną. Jeden z mężczyzn wyglądał na duchownego.
W chwili, gdy koń mój miał wpaść w ową bramę, mnich wybiegł przede mnie i, rozkrzyżowawszy ręce, jakby mi chciał zagrodzić drogę, krzyknął:
— Stój! Tu pewna zguba!
Człowiek, należący do stanu duchownego, musiał być chyba godzien zaufania.
Obejrzałem się, a spostrzegłszy, że pogoń daleko, osadziłem konia i zapytałem obcego:
— Jaka zguba?
— Uciekasz pan przed tym i ludźmi?
— Tak.
— Czyś im pan co zawinił?
— Uchowaj Boże! Nie wyrządziłem nikomu najmniejszej krzywdy. Jestem podróżnym z Europy i jeszcze nigdy...
— Z Europy? — spytała obok stojąca kobieta. — Proszę tutaj, do nas, a prędko, bo puszczą za panem bola!...
Ledwie to rzekła, gdy o dwadzieścia kroków za mną znów upadła z furknięcem na ziemię bola. Skoczyłem przez bramę na malutki dziedziniec rancha, poczem mieszkańcy zaparli szybko bramę i zaryglowali ją dwoma potężnymi drągami.
Do dziedzińca przypierał przyczółek domu murowanego, zaś między tym przyczółkiem a murem obwodowym znajdowała się mocna i ciężka brama z tarcic, którędy wchodziło się do obszernego miejsca, ogrodzonego kaktusowym żywopłotem. Tu trzymano złośliwe i srogie byki.
— Więc pan jesteś z Europy? — pytała kobieta. — Jakże się cieszę, że mogłam wyrządzić panu przysługę i uratować go w niebezpieczeństwie!
— Dziękuję pani bardzo za tę przysługę. Jednak, daruje pani, na nic się ona nie przyda. Niebezpieczeństwo dla mnie bynajmniej jeszcze nie minęło... a przytem pani i wszyscy domownicy mogą ucierpieć z mojej przyczyny.
— E, cóż znowu! Skoro brat Hilario jest z nami, nic nam grozić nie może. Wiesz pan coś o nim zapewne...
— Nie wiem, pani. Nie znam tu nikogo. Wszak jestem w tym kraju zaledwie od czterech dni.
W tej chwili za bramą usłyszałem wzmagającą się wrzawę, przekleństwa, a następnie gwałtowne dobijanie się do wrót.
— Otworzyć! otworzyć, bo wywalimy bramę! — wołano z zewnątrz.
Tu przystąpił do mnie wspomniany przez kobietę brat Hilario i zapytał:
— Powiedz mi pan szczerze i otwarcie, co zawiniłeś względem tych ludzi. Jeżeli mają do pana jakie nieuzasadnione pretensye, spróbuję pośredniczyć pomiędzy panem a nimi; jeśli zaś napaść ich jest niesłuszną, będziemy pana bronili, bo, jako człowiek niewinny, znajdujesz się pan pod opieką Boga i musimy nieść panu pomoc.
— Zapewniam dobrodzieja słowem najświętszem, że nic nie zawiniłem.
— Zapewnienie to, sennor, nie jest wystarczające...
— Zaraz opowiem dobrodziejowi, co spowodowało ich do pościgu za mną.
— Dobrze, sennor, opowiesz mi później, a teraz podejdę rozmówić się z tymi rozszalałymi ludźmi.
Brat Hilario był potężnej budowy ciała, budzącej poszanowanie dla siły, a jednak twarz jego, o szlachetnym wyrazie i wielkich niebieskich oczach, odznaczała się niezwykłą łagodnością i słodyczą. Tem dziwniejszy z tą cechą duchownego kontrast stanowiło jego uzbrojenie. Na długiej sutannie miał on pas, z za którego sterczały dwa rewolwery wielkiego kalibru, tudzież długi nóż. Na nogach miał wysokie buty z ostrogami.
W bramie, ku której się zwrócił brat Hilario, znajdowało się nieduże okienko, którego otwór pokrywała drewniana zasuwa. Brat odsunął ją, wyjrzał na zewnątrz i zapytał:
— Czego panowie sobie życzycie?
— Otworzyć! — krzyknął gromko major, którego głos natychmiast poznałem.
— Coście za jedni?
— Major Cadera z oddziałem gwardyi narodowej.
— Aha! W jakim celu dobijacie się z taką gwałtownością do bramy?
— Bo skrył się u was pewien człowiek, który został zasądzony na śmierć i przed samą egzekucyą umknął.
— Za cóż go zasądzono na tak surową karę?
— Za morderstwo, spisek i zdradę kraju.
— Któż to go sądził?
— Sąd wojenny.
— Z którego garnizonu?
— Do dyabła! Bierzesz nas za żaków, że się w ten sposób wypytujesz! Nie jestem do tego przyzwyczajony.
— Zato ja jestem przyzwyczajony do zbadania gruntownie każdej sprawy, która się o mnie opiera. Jeżeli mam wydać wam zbiega, to przedewszystkiem muszę się dowiedzieć, czy posiadacie prawo żądać wydania go w wasze ręce.
— Owszem, mamy prawo, bośmy go sami zasądzili.
Brat milczał przez chwilę, obserwując bandę drabów przez otwór w bramie, poczem rzekł:
— Więc to wy sami złożyliście sąd wojenny? Hm... Pomówimy o tem jeszcze, a tymczasem zapytam obcego, jak on się zapatruje na to wasze żądanie.
— No, no! głupstwa pleciesz! Mielibyśmy tu czekać, zanim on wybaje wam setki kłamliwych wykrętów? Na to nie mamy ani czasu, ani chęci, i jeżeli brama nie będzie w tej chwili otwarta, wyłamiemy ją przemocą i dostaniemy się do środka.
— Ba, ale my do tego nie dopuścimy!
— Spróbujcie! Jest nas pięćdziesięciu i nie będziemy się długo namyślali, czy wysadzić bramę, czy też puścić z dymem całą zagrodę.
— Ależ, panie, nie tak groź nie! Tu są ludzie, którzy nie dadzą się niczem zastraszyć. Ja jeden nie boję się was wszystkich!
— Ach, tak? Z jakimże to bohaterem mam do czynienia?
— Brat Hilario...
— Aha, brat... to co innego. A wiesz ty, świątobliwy człeku, że przed mnichem nawet kura nie ucieka? Zresztą szkoda czasu na pustą gadaninę. Proszę bezzwłocznie wydać nam zbiega, bo weźmiemy się do roboty.
— Zupełnie niepotrzebnie silisz się, sennor, na rozkazy. Zapamiętaj to sobie, że ja tu jestem dowódcą!
— No, no! mnich dowódcą... twierdzy... to paradne! Śmiać mi się chce z przywidzeń pańskich. Czemże będziecie się bronili?
— Przedewszystkiem bronią moją będzie prosta przestroga: Biada temu, ktoby choćby najmniejszą krzywdę uczynił tej zagrodzie, lub chciał grozić jej mieszkańcom! Tu, w tym domu, jest w tej chwili konający człowiek!...
— A niech go dyabli wezmą! Co on nas może obchodzić? Tyle chyba, co ty, wielebny mnichu!
— Panie dowódco! uprzedzam, że, prócz imienia zakonnego, noszę jeszcze inne nazwisko... i w całym niemal kraju jest ono znane. Słyszał pan zapewne?... Brat Jaguar!...
— Brat... Jaguar?... — powtórzył major, przeciągając wyrazy.
Wśród bandy zaś na dźwięk tego imienia zapanowało milczenie, jakby makiem siał.
Brat tymczasem zwrócił się do mnie ze słowami:
— Jesteś pan tutaj zupełnie bezpieczny. Nie pozwolę nic złego panu uczynić.