Nad Rio de la Plata/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Nad Rio de la Plata
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział W Montevideo
Pochodzenie Illustrowane powieści podróżnicze Karola Maya
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Am Rio de la Plata
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
W Montevideo.

Z obszernej zatoki La Plata ciągnął chłodny pampero i wznosił na ulicach Montevideo tumany kurzu, zmieszanego z grubemi kroplami deszczu. Niepodobna było w taką porę wychodzić na miasto, więc siedziałem w swoim pokoju w hotelu „Oriental“, zajęty czytaniem książki o kraju, do którego przybyłem, a który nie był mi jeszcze znany. Książka ta była napisana w języku hiszpańskim, a ustęp, który właśnie przebiegałem oczyma, był mniej-więcej tej treści:
„Ludność Uruguayu i krajów argentyńskich składa się z wychodźców hiszpańskich, jakoteż z kilku nielicznych szczepów Indyan i wreszcie z t. zw. Gauchów[1], mieszańców, będących potomkami dawnych osadników hiszpańskich, oraz kobiet indyjskich. Gauchowie ci uważają się pomimo to za przynależnych do rasy białej i są dumni z tego wielce, choć, żeniąc się najczęściej znowuż z Indyankami, wracają do pierwotnej swej rasy.
„Gaucho odznacza się szaloną odwagą dzikiego człowieka, ceni nad wszystko pierwotną wolność i niezależność, ma jednak poczucie honoru, a obok dumy jest uczciwy, otwarty i nawet towarzyski, jak prawdziwy hiszpański caballero. Skłonności wrodzone ciągną go jednak do życia koczowniczego i wogóle do włóczęgi, pełnej przygód i niebezpieczeństw. Jest on wrogiem wszelakiego przymusu, gardzi majątkiem, uważając go za zbyteczny kłopot i ciężar, a natomiast lubuje się w błyskotkach, które wnet gubi lekkomyślnie, jak to czynią dzieci z zabawkami. Śmiały i odważny, a gdy chodzi o obronę rodziny przed niebezpieczeństwem, nawet bohaterski, jest jednak względem niej surowy, zarówno, jak względem siebie samego. Będąc niejednokrotnie oszukiwanym, jest w stosunkach niedowierzający i podejrzliwy, a chytrość posiada już z natury. Poważa obcych, nie okazując im wszakże serdeczności; służy mieszczaninowi bez zbytniej uniżoności. Oburza go, że obcy śmią wkraczać do jego ojczyzny i zajmować się hodowlą trzód, co dawniej było jego specjalnością. Pomimo to służy tym ludziom z dnia na dzień, nie troszcząc się o jutro.
„Odkąd w kraju wytworzyła się klasa posiadająca, Gaucho zleniwiał i mimo, że ongi zwycięsko wydobył się z pod jarzma hiszpańskiego, zadowalnia się teraz skromną rolą strzeżenia cudzego majątku, nie żądając za to wiele, prócz chyba uznania, że jest wolnym obywatelem i służy z własnej ochoty.
„Uzbrojenie Gaucha składa się z długiego rzemienia z pętlicą na końcu, zwanego lasso, oraz bola i na wypadek wojny — lancy. Słynie on z niesłychanej zręczności w rzucaniu owego lassa.
„Rzemień, długości około trzydziestu metrów, przymocowany jest jednym końcem do nogi jeźdźca, drugi zaś koniec zaopatrzony jest w pętlicę, na którą Gaucho chwyta uciekające zwierzę za głowę lub za nogi. Skoro pętlica wskutek oporu złowionego zwierzęcia zaciśnie się, jeździec ciągnie je za sobą w miejsce, gdzie mu je łatwo obezwładnić. Ten rodzaj rzucania pętlicą, zwany „laceara muerte“, jest bardzo niebezpieczny dla rzucającego i wymaga długotrwałych ćwiczeń. Zdarzają się liczne nieszczęśliwe wypadki wskutek nieumiejętnego obchodzenia się z lassem, zwłaszcza, gdy idzie o zwierzę zbyt dzikie i silne. Na lassa chwytają zazwyczaj Gauchowie konie, woły i skopy.
„Bola jest to również długi rzemień, zaopatrzony w ciężkie trzy ołowiane kule. Dwie z nich rzuca się tak, by objęły zwierzę lub oplątały nogi, przyczem wystarczy silne pociągnięcie, by ono upadło.
„Słabą stroną charakteru Gaucha jest hazard. Lubi on namiętnie karty, i wystarczy, gdy się dwóch zejdzie, a przykucają wnet gdziebądź i, zatknąwszy noże w ziemię, aby mieć możność każdej chwili przebić niehonorowego gracza, grają zawzięcie.
„W estancyi[2] pracuje Gaucho tylko wówczas, gdy ma ochotę, a zachowuje się przytem, jak zupełnie niezależny, wolny obywatel, ba, nawet jak caballero, i nie znosi, by go inaczej traktowano, jak tylko z uprzejmością towarzyską, praktykowaną w warstwach wykształconych. Jeżeli nie podoba mu się praca, której się podjął, wówczas oświadcza, że będzie pracował tylko do oznaczonej godziny i pod umówionymi warunkami. Gdyby zaś obchodzono się z nim mniej delikatnie, aniżeli się tego spodziewał, domaga się natychmiast zapłaty, ale uprzejmie i z godnością, a otrzymawszy ją, dosiada konia i jedzie szukać zarobku w innej estancyi, gdzie właściciel nie jest tak surowo względem robotników usposobiony.
„Takim jest Gaucho, i nie należy go utożsamiać z awanturnikami, którzy kradną i rabują, a nawet uprowadzają ludzi...“
Tyle wyczytałem we wspomnianej książce.
Co do mnie — przybyłem do Montevideo przed paru godzinami i choć nie miałem pojęcia o kraju ani o jego mieszkańcach, jednak informacye, znalezione w książce, wydały mi się niezupełnie prawdziwemi.
Przedewszystkiem zauważyłem zaraz, że zaludnienie, o którem była mowa w książce, składa się nie z samych tylko Gauchów, Indyan, oraz wychodźców hiszpańskich, ale są tu również Anglicy, Francuzi, Polacy, Włosi, Niemcy, Węgrzy, nie licząc mniejszych narodowości, jak Rusini, Czesi, Słoweńcy, Szwajcarowie i inni.
Nie dowierzałem też ścisłości opisu co do rzucania lassa. Czyż bowiem jest na świecie tak głupi jeździec, któryby przywiązał sobie lasso do nogi i za rzucał je następnie na rozwydrzonego byka? Toż zaatakowane zwierzę ściągnęłoby go odrazu z konia za nogę!
Z ciekawości zapytałem kogoś z inteligencyi o autora książki, i powiedziano mi, że jest to Adolf Delacour, redaktor „Patriote Francais“, czasopisma, wychodzącego w Montevideo. No — pomyślałem, — taki pan zna zapewne stosunki miejscowe lepiej ode mnie. I, przyszedłszy do tej konkluzyi, pocieszałem się nadzieją, że w krótkim czasie sprawdzę sam osobiście, czy opisy jego zgadzają się z rzeczywistością.
W tej właśnie chwili poczęło się niebo wypogadzać i wkrótce na ulicach ludnego portowego miasta zapanował wzmożony ruch. Postanowiłem wyjść. Zaledwie jednak włożyłem kapelusz na głowę, zapukał ktoś do drzwi — i na słowo „proszę“ wszedł do mego pokoju mężczyzna, ubrany podług mody francuskiej w strój uroczysty: frak, białą kamizelkę, lakierki; w rękach trzymał lśniący cylinder, przyozdobiony długiemi białemi wstążkami, z czego na razie wywnioskowałem, że przybysz należy do orszaku ślubnego i pojawił się u mnie z zaproszeniem.
Elegancki ów człowiek ukłonił mi się z przesadną czołobitnością i rzekł:
— Moje najgłębsze uszanowanie panu pułkownikowi!
A następnie powtórzył ukłon jeszcze dwa razy z wyszukaną uprzejmością.
Co znaczy ten wojskowy tytuł? — pomyślałem zdumiony. — Czyżby w Uruguayu panowały te same zwyczaje, co naprzykład w Galicyi, gdzie kelnerzy każdego okazalszego gościa tytułują panem hrabią lub baronem.
Przybysz miał w swej twarzy coś odpychającego już na pierwszy rzut oka, — dlatego odpowiedziałem krótko:
— Dzień dobry. Czem mogę służyć?
— Przychodzę złożyć do usług pana wszystko, czem tylko rozporządzam — ozwał się, wywijając cylindrem w jedną i drugą stronę, i spojrzał na mnie z ukosa świdrującem spojrzeniem.
— Tak? Może mi pan będzie łaskaw przynajmniej powiedzieć, z kim mam przyjemność...
— Nazywam się sennor Esquilo Anibal Andaro i jestem właścicielem wielkiej estancyi w okolicy San Fructuoso. Wasza łaskawość raczyła słyszeć już o mnie zapewne...
Zdarza się czasem, że już samo nazwisko człowieka mówi coś-niecoś o nim. I w tym wypadku nazwisko „Ajschylos Hannibal Przemytnik“ nie wzbudziło we mnie zbytniego ku przybyłemu zaufania.
— Przykro mi — rzekłem, — że dotychczas nie miałem sposobności słyszeć podobnego nazwiska. No, ale skoro je już znam, możeby mi pan powiedział, co pan właściwie posiada do rozporządzenia.
— Ja? A no, pieniądze i... wpływy.
To powiedziawszy, znowuż spojrzał na mnie z ukosa wzrokiem szelmowskim, jakby wyczekując odpowiedzi.
— Hm! pieniądze i wpływy... To są rzeczy wcale nie do pogardzenia. Czy pan przybył do mnie istotnie w celu ofiarowania mi swoich usług tego właśnie rodzaju?
— Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby czcigodny pan raczył skorzystać...
Szczególne! Obcy zupełnie człowiek ofiaruje mi pieniądze i rozmaite ułatwienia w stosunkach towarzyskich i społecznych! Co to ma znaczyć?...
— Dobrze, sennor; zgadzam się i na jedno i na drugie, ale najpierw wezmę pieniądze.
— Wasza wielmożność raczy tedy oznaczyć wysokość sumy.
— Przydałoby mi się na razie pięć tysięcy pesów[3].
— Drobnostka! — odrzekł, ucieszony. — Wasza wielmożność otrzyma tę sumę w przeciągu pół godziny... Tylko omówimy warunki, które przedłożyć się ośmielę.
— Słucham.
— Wprzód radbym wiedzieć — rzekł, przybliżając się do mnie i spoglądając znacząco, — czy pieniądze te pójdą na cele oficyalne, czy też na wydatki osobiste?
— Oczywiście, że na osobiste wydatki.
— Jeżeli tak, to jestem gotów sumę tę wręczyć nie jako pożyczkę, lecz wprost złożyć mu ją jako dar na dowód mego wysokiego szacunku dla waszej wielmożności.
— Nie mam nic przeciwko temu.
— Cieszy mię to niezmiernie, i radbym tylko prosić waszą łaskawość, by raczyła położyć swój godny podpis pod kilkoma wierszami, które tu natychmiast skreślę.
— Jaką treść zawierać będą te wiersze?
— O, to drobnostka! Wasza wielmożność stwierdzi swoim podpisem tylko tyle, że ja, Esquilo Anibal Andaro, do pewnego terminu i pod pewnymi ściśle oznaczonymi warunkami mam zaopatrzyć wasz korpus w karabiny. Jestem w tem szczęśliwem położeniu, że mogę w przeciągu dni kilku postarać się o dostateczny zapas wspomnianego towaru.
Teraz dopiero domyśliłem się, że usłużny sennor Andaro wziął mię za jakiegoś oficera, do którego zapewne jestem podobny. Najwidoczniej chciał on przy pomocy łapówki w sumie pięciu tysięcy pesów zbyć zapasy dawno już przestarzałej i nie nadającej się do użytku broni, nabytej przez niego za bezcen po jakiejś wojnie zapewnie hurtownie w magazynach wojskowych.
Gość nazwał mię pułkownikiem. Zadałem sobie jednak pytanie, czy pierwszy-lepszy pułkownik może na własną rękę nabywać broń dla swego pułku... Chyba, że byłby to tak zwany libertador, czyli „oswobodziciel“, jakich nad La Plata nie brak. Są to przywódcy band łupieskich, które mieszkańcom południowej Ameryki dały się już nieraz we znaki.
Sprawa, jak z tego wynika, zainteresowała mnie bardzo żywo. Ledwie bowiem oto wstąpiłem nogą na terytoryum obcego mi kraju, a już miałem sposobność wniknięcia w najtajniejsze miejscowe stosunki.
Ogarnęła mię też na razie ochota do dalszego odgrywania roli osoby, za jaką mię wziął w swej nieświadomości sennor Andaro, ale się rozmyśliłem. Jeszcze bowiem przed podróżą starałem się wywiedzieć cośkolwiek o stosunkach tutejszych i wyrobiłem sobie przekonanie, że najlepiej dla mnie będzie, gdy pozostanę zawsze tym, kim jestem, bez podszywania się pod obce nazwiska, jak to nieraz w innych krajach praktykować byłem zmuszony.
Więc też w odpowiedzi na propozycyę sennora Andaro odrzekłem:
— Niestety, nie mogę podpisać panu podobnego poświadczenia, gdyż nie miałbym co robić z karabinami, nie mając najmniejszej potrzeby użycia ich w jakimkolwiek celu.
— Jakto? — zapytał zdziwiony, — przecie wasza wielmożność może w ciągu tygodnia zgromadzić około siebie tysiące ludzi!
— Po co?
Cofnął się krok w tył, a przymrużywszy jedno oko, uśmiechnął się chytrze, jakby chciał przez to wyrazić, że poznał się na moim wykręcie.
— Czyżbym miał sam przypomnieć to waszej wielmożności? Dowiedziałem się, że przybywa pan do Montevideo, a że mam honor już go tu oglądać, więc... i celu domyślać się już nie trzeba, bo jest znany.
— Mylisz się pan, zapewne biorąc mię za inną osobę.
— To niemożliwe! Osłania się pan tajemnicą dlatego chyba, że może mu nie dogadza interes z karabinami. Ja jednak mogę zaofiarować mu swe usługi pod każdym innym względem.
— I to się na nic nie przyda, bo niewątpliwie pomyliłeś się pan co do osoby.
Upewnienia moje atoli nie wyprowadziły go z błędnego mniemania, bo ciągle jeszcze uśmiechał się tajemniczo, nagabując mię:
— Z rozmowy tej wnioskuję, że wasza wielmożność nie jest dziś skłonny do zawarcia jakiegokolwiek interesu, wolę więc zaczekać kilka godzin, a może nadejdzie osobliwsza dla mnie chwila. Pozwoli pan, że zgłoszę się później?
— Szkoda czasu. Nie jestem tym, za którego mię pan uważasz.
— To znaczy, że nie życzy pan sobie, abym przybył powtórnie?
— Tego nie powiedziałem. Bardzo być może, iż towarzystwo pańskie będzie dla mnie miłe, ale pod warunkiem, że dasz pan sobie wytłómaczyć pomyłkę. Zechciejże przynajmniej powiedzieć, jak się nazywa owa osoba, która jest tak łudząco do mnie podobną.
Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głowy, a wzruszywszy ramionami, odrzekł:
— Znam waszą łaskawość, jako walecznego i wysoce zasłużonego oficera, który w najbliższej przyszłości wybije się na pierwszorzędne stanowisko w państwie. Zdolności dyplomatyczne, które odrazu w panu można zauważyć, poświadczają to w zupełności.
— Sądzisz więc pan, że się ukrywam? Proszę, oto mój paszport.
Podałem mu dokument, który on przejrzał, porównywując szczegółowo rysopis, przyczem twarz mu się coraz więcej wydłużała z wielkiego zakłopotania.
— Do dyabła! — mruknął, rzucając paszport na stół. — Teraz doprawdy nie wiem, co myśleć. Nietylko ja, ale i dwóch moich przyjaciół wzięło pana również za kogo innego.
— Kiedyście mię widzieli?
— W chwili pańskiego przybycia, przed hotelem. Ale ten paszport pogrążył mię w niemały kłopot. Czy istotnie przybyłeś pan z Nowego Jorku?
— Owszem, na „Seagallu“, który dotąd jeszcze stoi na kotwicy w porcie. Możesz pan to sprawdzić u kapitana statku.
— Niech pana dyabli wezmą! — krzyknął gniewnie. — Czemuś mi pan tego odrazu nie powiedział?
— Boś się pan o to nie pytał. Zachowanie się pańskie było tego rodzaju, że musiałem przypuszczać, iż pan mię znasz doskonale. Dopiero, gdyś mi pan powiedział o karabinach, poznałem, że jest tu jakaś pomyłka, i zwróciłem na to pańską uwagę, co musisz mi pan przyznać.
— Niczego nie przyznaję! Powinieneś był przedstawić mi się zaraz po mojem wejściu! — odrzekł gburowato.
Na to spokojnym tonem zwróciłem mu uwagę:
— Bądź pan łaskaw przestrzegać zwykłej towarzyskiej uprzejmości, nie jestem bowiem przyzwyczajony do tego, by mi ktoś w żywe oczy dyabłów wywoływał. Nie jestem zresztą prorokiem, abym, zobaczywszy obcego człowieka, mógł natychmiast odgadnąć jego myśli i zamiary. Wkońcu zwrócę mu uwagę, że mogłeś pan zasięgnąć wiadomości o mnie u portyera, albo u gospodarza hotelu.
— Owszem, dowiadywałem się, ale nie uwierzyłem, sądząc, że przebywasz pan tu „incognito“. Zresztą mówisz pan tak wyśmienicie po hiszpańsku, że już to samo mogło zrodzić we mnie wątpliwość co do pochodzenia pańskiej osoby.
Uwaga ta pochlebiła mi. Bawiąc bowiem przed laty w Meksyku, pomimo gorliwego ćwiczenia się w języku hiszpańskim, kaleczyłem tę mowę niemiłosiernie. Praktyka jednak jest najlepszą nauczycielką: w ciągu długich podróży po Ameryce środkowej i południowej nabyłem widocznie wprawy, skoro gość mój tak otwarcie to przyznał.
— A zresztą — ciągnął dalej — dlaczego pan strzyże brodę na sposób mieszkańców naszego kraju?
— Przedewszystkiem z uprzejmości dla nich, a następnie dlatego, aby mię tu nie uważano za cudzoziemca.
— Otóż to! Wynika z tego, że pan sam przyczyniłeś się do tego, iż pana nie poznałem. Żadnemu bowiem cudzoziemcowi niewolno naśladować naszych zwyczajów. Są naprzykład liczne gatunki zwierząt, które w ten sposób postępują, a rozumny człowiek nie powinien doprowadzać do tego, by go z niemi porównywano.
— Jestem panu wdzięczny za tę wskazówkę, ale pomimo to proszę pana uprzejmie, byś zechciał ograniczyć się w udzielaniu mi lekcyi nadal. Dotychczas przyjmowałem je z grzeczności, ale teraz byłbym zmuszony wypłacić panu odpowiednie do pańskiej zasługi honoraryum.
— Grozisz mi, sennor?
— Nie, tylko pana ostrzegam.
— Proszę nie zapominać, gdzie się pan znajdujesz!...
— O, pan również zechciej uprzytomnić sobie, że nie jesteś w pokoju własnej haciendy, lecz w pomieszkaniu, należącem na razie do mnie! No, zdaje mi się, że już dosyć tego! pozwoli pan, że go pożegnam...
Otworzyłem drzwi naoścież i ukłoniłem mu się, zachęcając, by skorzystał z ułatwienia mu drogi odwrotu.
Wahał się chwilę, mocno zdetonowany moim sposobem pożegnania, poczem wybiegł szybko, grożąc mi pięścią z za progu:
— Do widzenia! Porachujemy się kiedyś ze sobą!
Taka była pierwsza moja rozmowa z tubylcem, a właściwie początek, niezbyt różowo zapowiadający się co do dalszego mego tutaj pobytu. Nie obudziło to jednak we mnie żadnych obaw, gdyż miałem czyste sumienie. Człowiek ów obraził mię, i dlatego wyprawiłem go za drzwi; jest to rzecz prosta i sama przez się zrozumiała, — nie miałem więc potrzeby nawet zastanawiać się nad tem. Zresztą haciendero ów nie robił wrażenia człowieka, przed którymby strzec się należało.
Przed wyjściem na miasto wydobyłem kilka listów polecających, które przywiozłem ze sobą. Korzystając dawniej z tego rodzaju ułatwień w podróży, przekonałem się był wprawdzie, że owo polecanie mię przez znajomych innym osobom więcej mi było uciążliwe, niż użyteczne, i dlatego też w czasie ostatnich swych podróży wolałem zawiązywać znajomości na własną rękę oraz wedle własnego upodobania, a listy polecające oddawałem na krótki czas przed odjazdem z danej miejscowości, z czego adresaci byli bardzo zadowoleni.
Obecnie jednak postanowiłem z owych posiadanych listów skorzystać odrazu. Jeden z nich był od naczelnika biura wysyłkowego w Nowym Jorku do jego wspólnika, kierującego filią w Montevideo. Owemu jankesowi nowojorskiemu wyświadczyłem kiedyś w pewnej okoliczności drobną przysługę, za co odwdzięczając się, uważał sobie za obowiązek polecić mię listownie uprzejmości i opiece swego wspólnika. Ponadto w liście tym był przekaz bankowy na złożoną przezemnie w Nowym Jorku sumę do odebrania w rzeczonej filii w Montevideo. Trzy inne listy schowawszy do kieszeni, ten jeden rzuciłem na stół, ale tak niezręcznie, że spadł na podłogę, przyczem zabezpieczająca go pieczęć lakowa odleciała całkowicie i koperta się otworzyła. List w takim stanie — rzecz prosta — nie mógł być doręczony, i należało zapieczętować go ponownie, i to w taki sposób, aby tej zmiany na kopercie adresat nie dostrzegł. A korzystając ze sposobności, możeby nie zaszkodziło przejrzeć list bodaj pobieżnie. Czy jednak to uchodzi? Byłoby to wcale niehonorowo.
Tak sobie myślałem.
Ale kto wie — mówił mi głos wewnętrzny, — czy ze względu na własne dobro nie należy właśnie dopuścić się tej niedyskrecyi? Przecie tu idzie o mnie samego, — o nic więcej.
Wyjąłem tedy arkusz z koperty i przeczytałem. Treść, z opuszczeniem oczywiście wstępu, brzmiała następująco:
„List Pański otrzymałem i zgadzam się z jego treścią najzupełniej. Interes jest bardzo ryzykowny, ale, jeśli się uda, możemy liczyć na olbrzymi zysk, dla którego warto zaryzykować ewentualne straty. Proch naładowano na „Seagall“. Domieszaliśmy doń trzydzieści procent węgla drzewnego, i mam nadzieję, że uda się panu wyładować go na ląd, unikając opłaty cła. Niniejszem upoważniam pana do zawarcia kontraktu z Lopez’em Jordanem. Przesłanie dokumentu jednak jest bardzo niebezpieczne, gdyż w razie schwytania przez nacyonalistów posłańca i znalezienia przy nim papieru mógłby to przepłacić życiem. Na szczęście mogę Panu polecić pewnego człowieka, który nadaje się do tej roli przewybornie, — a jest nim oddawca niniejszego listu. Należy on do niezwykle śmiałych i odważnych drabów, przez długie lata przebywał wśród Indyan, posiada znakomite doświadczenie, ale przytem jest głupi, jak stołowa noga, i nadzwyczaj łatwowierny. O ile wiem, dąży on do Santiago i Tucuman, a zatem droga jego wiedzie przez prowincyę Entre-Rios. Niech Pan wręczy mu list polecający do Jordana, włożywszy do środka obydwa kontrakty. Jeśli go schwycą po drodze i rozstrzelają, to świat straci tylko jednego durnia i dla ludzkości nie stanie się przez to wielka szkoda. Oczywiście niechaj Pan nie kładzie swego podpisu na dokumentach; mogą być podpisane dopiero po odebraniu od Jordana. Zresztą podróżnik ten nie sprawi Panu wiele kłopotu, bo nie ma zbytnich wymagań: szklanka kwaśnego wina i kilka słodkich słówek wystarczą do uszczęśliwienia go w zupełności.“
Oto, co pisał o mnie „życzliwy“ jankes!
Gdybym był nie odczytał listu, kto wie, czy nie wpadłbym był w pułapkę całkiem niepotrzebnie. Postępek jankesa względem mnie był iście „amerykański“... „Dureń“ z Europy miał z woli łajdaka z Ameryki odegrać bezwiednie wielką rolę w wybuchu powstania! A bezwątpienia szło tu właśnie o nic innego, skoro w liście była mowa o prochu i wspomniane było nazwisko sławnego przywódcy bandy, który tak dalece zagalopował się w dziedzinę zbrodni, że kazał zamordować własnego teścia, byłego generała i prezydenta Urquiza. Temu to opryszkowi zamierzano przesłać zapasy prochu i gotówki, a w zakontraktowaniu ja miałem wziąć udział, jako pośrednik.
Włożyłem pismo do koperty i zapieczętowałem ją nanowo przy pomocy zapałki, poczem wyszedłem do sympatycznego przedsiębiorcy, który ród swój wywodził z Hiszpanii, nazywał się Tupido, a mieszkał przy Plaza de la Independencia.
Na ulicy nie było już po deszczu ani śladu błota; pampero również przeminął.
Montevideo leży na wązkim półwyspie o powierzchni siodłowatej. Z jednej strony teren spada do zatoki, z drugiej do morza. Wskutek takiej figury gruntu woda po deszczu spływa z miasta tak szybko, że ulice już po kilkunastu minutach są absolutnie suche.
Piękna, błyskotliwa i urządzona na sposób europejski stolica Uruguayu posiada ulice wybrukowane znakomicie, chodniki wygodne i gładkie, domy okazałe, przeważnie otoczone ogrodami, a nie brak też przepysznych pałaców, will, będących bądź własnością prywatną, bądź też mieszczących w sobie lokale różnych klubów, restauracyi, teatrów i innych. Zdobnictwo domów prywatnych jest godne szczególniejszej uwagi. Upiększają je bogate i gustowne sztukaterye, oraz marmury, sprowadzane aż z Włoch, pomimo, że w kraju jest ich podostatkiem.
Ktoby sądził, że mieszkańcy stolicy stanowią przeciętny typ ludności kraju, ten bardzoby się mylił. Na ulicy nie spotkasz ani jednego Gaucha, rzadko też widzi się tu Indyan, a Murzyna łatwiej zobaczyć w Hamburgu lub Tryeście, niż tutaj. Jak mężczyźni, tak i kobiety hołdują tu modzie francuskiej, bo też i ludność prawie w połowie jest pochodzenia europejskiego. Wskutek pomieszania między sobą rozmaitych narodowości każdy prawie mieszkaniec mówi kilkoma językami. Cywilizacya wogóle nawskroś europejska, i jak długo podróżny obraca się w granicach rogatek miejskich, nie widzi żadnych oznak, świadczących, że znalazł się w Ameryce południowej. Takie same bowiem stosunki, tę samą publiczność, ten sam ruch uliczny i t. p. i t. p. można widzieć w Bordeaux, Tryeście, Genui i innych wielkich miastach portowych.
Nie spodziewałem się i ja, że napotkam tu tego rodzaju szablon, i tylko jedna oryginalna rzecz rzuciła mi się w oczy, a mianowicie białe lub czerwone wstęgi, które mężczyźni noszą na kapeluszach. Później dopiero dowiedziałem się, że ci, którzy noszą wstęgi białe, należą do partyi politycznej zwanej „blanco“, a noszący wstęgi czerwone — do partyi „Colorado“. Sennor Asquilo Anibal Andaro ze swemi białemi wstążkami przy cylindrze nie był więc drużbą, ale członkiem partyi „blanco“, — a najprawdopodobniej i pułkownik, za którego mię ten człowiek wziął na razie, musiał zaliczać się do tejże partyi.
Znalazłszy się na Plaza de la Independencia, spostrzegłem olbrzymi szyld filii sprytnego jankesa z Nowego Jorku. Dom ten przedstawiał się na zewnątrz bardzo okazale, aczkolwiek posiadał tyko jedno piętro. W parterze widniała brama, wykuta artystycznie z żelaza. Wchodziło się przez nią do sieni, wyłożonej marmurem, i dalej na dziedziniec, również marmurami przyozdobiony. Kwitły tu w olbrzymich wazonach ro śliny egzotyczne, rozpraszając dokoła odurzającą woń.
Drzwi biura były zamknięte, pomimo, że poza niemi znajdowało się wielu interesantów. Pociągnąłem za dzwonek, i otwarły się wskutek odpowiedniego mechanicznego urządzenia same.
Lokal biurowy mieścił się po prawej ręce od głównego wejścia. Znajdowało się tu wielu ludzi, zajętych pracą przy stolikach i biurkach. W jednym kącie stał długi stół, a za nim siedział okazały mężczyzna, zapewne kierownik. Rozmawiał w tej chwili gburowato z jakimś człowiekiem, odzianym bardzo licho.
Dowiedziawszy się od jednego z urzędników, że ów pan, rozmawiający z obszarpańcem, jest szefem biura, przystąpiłem bliżej i słyszałem całą ich rozmowę.
Sennor Tupido z wszelką pewnością pochodził z Hiszpanii; zdradzały to jego rysy ostre i wyraz twarzy pyszałkowaty. Brodę strzygł wedle miejscowego zwyczaju w klin.
Jego interesant miał wygląd typowego ulicznika. Bosy, w obszarpanych, krótkich powyżej łydek spodniach, miał na grzbiecie kubrak podarty nieokreślonego koloru. Z za pasa sterczała rękojeść noża. W ręku trzymał słomkowy stary kapelusz, pozbawiony jakiegokolwiek fasonu. Twarz miał opaloną od słońca i wiatru. Prawie bronzowy jej odcień, oraz wystające szczęki i długie czarne włosy kazały się domyślać, że w żyłach tego człowieka płynie po części krew rasy miedzianej.
Tupido nie zauważył mię prawdopodobnie, będąc zwrócony do mnie bokiem.
— Długi i znowu nic, tylko długi! — mówił wyniośle do interesanta. — To się musi już raz skończyć! Pracujcie nieco pilniej! mate obradza znakomicie i jest jej aż nadto wszędzie, tylko trzeba trochę dobrych chęci i pracy. Próżniak oczywiście nie uzbiera nic.
Bosy pan ściągnął brwi, ale odpowiedział spokojnie i uprzejmie:
— Próżniakiem nie jestem i nigdy nim nie byłem. Pracowaliśmy kilka miesięcy w dziewiczych lasach, żyjąc wśród dzikich zwierząt i jak dzikie zwierzęta. Trzeba też było walczyć z niemi na każdym kroku, a jednak nie zaniedbaliśmy pracy ani jednego dnia, ciesząc się już z góry zapłatą, której pan teraz nam odmawia, własnego nie dotrzymując słowa.
— Nie obowiązuje mię ono, skoro spóźniliście się z dostawą o dwa dni.
— Dwa dni, sennor? Czy to tak wiele? Czy poniósł pan jakie straty z tego powodu?
— Oczywiście, bo wskutek waszego opóźnienia i ja muszę opóźnić wysyłkę o dwa dni, narażając się na zniżkę ceny conajmniej o dwadzieścia procent.
— Naprawdę?
— Skoro tak mówię, to musi być prawda. Powinniście być zadowoleni, gdy odciągnę wam tylko tyle, a nie więcej. Obiecałem wam dwieście czterdzieści talarów papierowych za belę; od tego odpada dwadzieścia procent, zostaje więc stodziewięćdziesiąt dwa talary; dwa talary odciąga się za czynności biurowe, pozostaje stodziewięćdziesiąt. Pomnóżcie to przez ilość bel, któreście dostawili, a przekonacie się, że pozostajecie mi winni okrągłe sto talarów papierowych, to znaczy, że pobraliście na zadatek o tyle więcej i teraz musicie to zwrócić.
— Rachunek istotnie zgadza się, jeżeli pan tyle odciąga. Ale proszę wziąć pod uwagę i to, że pan liczył nam woły po stopięćdziesiąt talarów, podczas gdy mogliśmy je kupić po sto. Podobnie policzył pan o trzecią część drożej wszystkie inne artykuły, dane nam w formie zadatku, i teraz właśnie z tej przyczyny, zamiast zapłaty za pracę, mamy długi! Zresztą nie mam ani jednego pesa przy duszy, i towarzysze moi również oczekują pieniędzy, bo nie mają nic. Co mi teraz powiedzą, gdy wrócę z próżnemi rękoma i oświadczę, że mają jeszcze dług do spłacenia?
— Nie udawaj pan głupiego i nie tłómacz się brakiem pieniędzy. Odrobicie mi je.
— Ależ my ku temu nie mamy wcale ochoty, bo upatrzyliśmy sobie inne zajęcie.
— I ja również obejdę się bez was i znajdę lepszych zbieraczy mate. Ale w takim razie musicie mi wypłacić dwieście talarów w gotówce, i to zaraz!
— Niestety, powiedziałem już panu, że nie posiadam żadnych środków. Zresztą niech pan zważy, że byłaby to nasza krzywda. Policzył nam pan towary na zadatek bardzo drogo, my zaś narażaliśmy własne zdrowie i życie przez parę miesięcy, dostawiając towar, i oto nagle spotyka nas taka niespodzianka. Dosyć tego! nie będziemy już robili na pana!...
— Nic przeciw temu nie mam, tylko musicie natychmiast wypłacić mi dwieście talarów... tam, przy kasie! Kto występuje tak śmiało, jak wy, ten powinien mieć pieniądze.
Biedak zwiesił głowę bezradnie. Współczułem z nim, gdyż z opisów miałem pojęcie, jak niebezpieczne i pełne trudów oraz niewygód jest życie zbieraczy mate. I oto ludzie ci muszą wrócić do swoich rodzin bez grosza i być jeszcze zawisłymi od bogatego przedsiębiorcy. Niedziwota, że takiego właśnie człowieka dobrał sobie za spólnika chytry jankes nowojorski.
Zbieracz mate począł teraz prosić o zmniejszenie żądanej kwoty bodaj o kilkanaście talarów, — daremnie.
— Jedno, co dla was mogę zrobić, to zwłoka do wieczora — zadecydował wkońcu nieugięty przemysłowiec. — W przeciwnym razie pozostaniecie w mojej służbie pod przymusem, dopóki nie odrobicie całej należytości. Oto moje ostatnie słowo! Żegnam!
Biedny człowiek zwrócił się ku drzwiom, a gdy przechodził koło mnie, szepnąłem mu:
— Zaczekać przed bramą!
Popatrzył na mnie zdziwiony i wyszedł, ja zaś przystąpiłem do przemysłowca, który zmierzył mię badawczo od stóp do głów, a skłoniwszy mi się, zapytał:
— Sennor, czemu mam zawdzięczać zaszczyt tak niespodziewanej wizyty pańskiej?
Z takiego powitania wywnioskowałem, że wziął mię i on za kogo innego. Odrzekłem więc uprzejmie, ale bez żadnej uniżoności:
— Obecność moja w pańskiem biurze nie należy do żadnych nadzwyczajności. Jestem najzwyklejszym pod słońcem śmiertelnikiem, podróżującym po świecie, i zobowiązałem się oddać panu ten oto list.
Wziął ode mnie kopertę z listem, przeczytał adres, obrzucił mię raz jeszcze badawczym wzrokiem i zaśmiał się, że tak powiem, dyplomatycznie:
— Od mego wspólnika z Nowego Jorku! Czy pan miewa z nim stosunki handlowe? Szkoda, że nie uprzedził mię o pańskiem przybyciu wcześniej.
— Nie słyszałem o panu nigdy przedtem i z pańskim wspólnikiem zetknąłem się tylko przypadkowo...
Tupido, jakby nie słysząc słów moich, rozerwał kopertę, nie zauważywszy, na moje szczęście, naruszenia pieczęci, przeczytał list bardzo uważnie i wreszcie schował go do kieszeni.
— Szczególne! Czy pan istotnie jest owym podróżnikiem, o którym mowa w tym liście?
— Przypuszczam, że w liście jest w każdym razie mowa o mnie.
— Ależ rozumie się; wspólnik mój poleca mi pana jak najgoręcej, i jestem też gotów do wszelkich usług.
— Uprzejmie dziękuję, sennor! Nie mam zamiaru narażać pana na trudy.
— Bynajmniej, panie, bynajmniej! Niech się pan niczem nie krępuje! Z początku zdziwiłem się, zobaczywszy pana, bo mi pan przypomniał bardzo żywo pewną osobę...
— Czy nie mógłbym pana prosić o podanie mi jej nazwiska?
— Dlaczegóż miałbym odmówić panu tej przyjemności... Jest to pułkownik Latorre, o którym może już pan słyszał...
— Tak, słyszałem to nazwisko. Człowiek, który je nosi, jest podobno bardzo popularny i wiele sobie po nim obiecują. Proszę mi jednak wierzyć, że ja, oprócz zewnętrznego wyglądu, nic z nim nie mam wspólnego. Jestem zwykłym turystą i nie posiadam żadnych wogóle do polityki zdolności.
— Mówi pan to przez skromność. Mój przyjaciel z Nowego Jorku pisze właśnie, że przebywał pan kilka lat wśród Indyan, a więc musi pan posiadać talent, że się tak wyrażę, wojenny. Mam nadzieję, że zechce mię pan łaskawie zaszczycić dziś wieczorem swemi odwiedzinami w domu, a przy tej sposobności spodziewam się usłyszeć coś o jego przygodach...
— Jestem do usług pańskich.
— Pozwolę więc sobie zaprosić pana na obiad o godzinie ósmej. Adres mój — tu dał mi bilet wizytowy — znajdzie pan na tej karcie. Czem jeszcze mogę panu służyć?
— Jeżeli można, prosiłbym o wypłacenie mi kwoty, przekazanej przez pańskiego wspólnika — odrzekłem, podając mu przekaz, który sennor Tupido obejrzał, nakreślił coś na nim i, oddając mi, wskazał kasę:
— Tam panu wypłacą. Tymczasem muszę pana pożegnać. Do miłego widzenia wieczorem!
To mówiąc, chciał odejść do drugiego pokoju. Ja jednak, z jednego rzutu oka przekonawszy się, iż uprzejmy przemysłowiec chciał mię na przekazie okpić, zawołałem:
— Sennor, proszę jeszcze na sekundę!
— Cóż jeszcze? — odmruknął szorstko, jakby już nie ten sam człowiek.
— Prawdopodobnie zaszła tu mała pomyłka... Należy mi się z przekazu nieco większa suma.
— Zapomina pan zapewne o należytości dyskontowej...
— Za pozwoleniem! to jest przekaz i o należytości takiej nie może tu być mowy. Odciąga mi pan pięć procent, jakby to był weksel na dłuższy termin, nie zaś czek gotówkowy.
— U nas jest taki zwyczaj, że się tyle potrąca...
— Tak, zbieracz yerba-mate może się stosować do pańskich zwyczajów, bo jest od pana zależny; ja jednak w innem znajduję się położeniu. Wspólnik pański nie wystawił mi tego przekazu z łaski lub przez grzeczność; wypłaciłem mu gotówką tyle co do grosza i tyle też mi się należy bez żadnych procentowych potrąceń.
— Jak pan chce... nie dam więcej.
— Wobec tego zatrzymaj pan sobie pieniądze, a przekaz proszę mi zwrócić.
— To niemożliwe, bo już zlikwidowany... Zresztą oddał mi go pan i jest on od tej chwili moją własnością.
— Spodziewam się, że nie na długo, gdyż tylko do tej chwili, aż wrócę tu z komisarzem policyi. Żegnam.
Zaciekawieni sprawą współpracownicy aż poodkładali pióra, ja zaś kiwnąłem ich szefowi głową, zamierzając odejść. Jednak ostatnie słowa moje wywarły swój skutek.
— Proszę zaczekać, sennor! — ozwał się Tupido, podążając za mną ku drzwiom.
Widocznie zagrożenie policyą napełniło go obawą, przyczem sprawa tego rodzaju popsułaby mu reputacyę; co najważniejsza jednak — zadarłszy ze mną, nie mógłby mię już użyć w aferze, wskazanej przez nowojorskiego wspólnika.
Wydobył list, a przebiegłszy go szybko wzrokiem, rzekł z poprzednią uprzejmością:
— Przepraszam pana mocno... przeoczyłem dopisek, w którym mój wspólnik zastrzega się przed ściąganiem procentu według naszego zwyczaju. Otrzyma więc pan całą sumę, i spodziewam się, że wskutek tego małego nieporozumienia nie cofnie pan swego słowa i zaszczyci mię swoją obecnością wieczorem.
— Oczywiście, ale pod warunkiem, że w domu pańskim nie spotkam się znowu z innym jakim zwyczajem tutejszym, któryby znowu zmusił mię do protestowania.
— O, nie, nie! — usiłował mię udobruchać i ze słodkim uśmiechem znikł za drzwiami drugiego pokoju.
Odebrawszy swoje pieniądze, wyszedłem z biura. Przed bramą spostrzegłem owego biednego zbieracza herbaty, któremu dałem był znak, aby zaczekał na mnie. Teraz skinąłem na niego, aby szedł za mną.
W Montevideo niema restauracyi podobnych do naszych. Kawiarnie również nie nęcą europejczyka, bo nie dostanie w nich kawy, lecz tylko tak zwaną mate, czyli herbatę paragwajską. Najbardziej zbliżone do naszych cukierń są confiterye, w których można dostać niezłych ciastek, lodów i napojów chłodzących. Zaznaczam tu przy sposobności, że w owym czasie w hotelach płaciło się za mieszkanie wraz z utrzymaniem (bez wina) pięćdziesiąt talarów papierowych dziennie. Wydaje się to drogo, ale na nasze pieniądze wynosiło to wszystkiego ośm koron, gdyż papierowy peso równał się mniej-więcej szesnastu halerzom. Flaszka piwa kosztowała sześć talarów, a więc około korony. Za strzyżenie włosów płaciło się fryzyerowi dziesięć talarów. Tak mało w owym czasie znaczyły papierowe pieniądze, i należało mieć się ciągle na baczności, aby krajowcy nie okpili podróżnego w sposób bardzo dotkliwy.
Poprosiłem tedy zbieracza herbaty do cukierni. Było tu pełno gości, należących, jak mi się zdawało z powierzchowności, do „dobrego towarzystwa“. W chwili naszego wejścia oczy wszystkich zwróciły się na obdartusa; ale ani on, ani ja niewiele robiliśmy sobie z tego. Z chwilą, gdyśmy usiedli przy stoliku, inni goście nieznacznie odsunęli się od nas — tak, że mieliśmy dosyć miejsca i było nam wygodnie. Czyż wobec tego, zamiast się oburzać na takie potraktowanie nas, nie miałem być wdzięczny dystyngowanemu towarzystwu za uprzejme ustąpienie nam z drogi? I nie mogę powiedzieć, aby mój towarzysz nie umiał zachować się przyzwoicie. Jakkolwiek ubranie jego nie dostrajało się do otoczenia, ale pod każdym innym względem nie ustępował wcale nawet eleganckim tak zwanym caballerom. Proletaryusze Ameryki Południowej różnią się o wiele pod tym względem od pospólstwa w starym kraju. Pomimo nędznego ubrania, tutejsi ludzie z gminu zdradzają w swem zachowaniu, w ruchach szlachetnych pewną dystynkcyę, — podczas gdy europejczycy z tejże sfery, chociażby ich poubierać w uniformy generalskie, zostaną sobą i z łatwością można ich odróżnić.
Pokryta silnym zarostem twarz mego towarzysza była bardzo znamienna. Z rysów jej, a zwłaszcza z oczu, przebijała wrodzona inteligencya i siła charakteru. Zdawało się, że człowiek ten posiada dwie natury: jedną pokorną i potulną uciemiężonego robotnika, drugą śmiałą i butną bywalca światowego, który zdolny jest do czynów bynajmniej nie pospolitych. Wybierał on słodycze z podanej tacy z takiem znawstwem i spożywał z taką wytwornością, że pozazdrościłaby mu jej niejedna elegancka dama, a przytem nie zdradzał niczem, iż to ja będę za niego płacił. W geście zaś był tak swobodny, jakby od dzieciństwa przywykł do tych błyskotliwych i wykwintnych lokalów. I w wyrażaniu się jego nie można było dopatrzyć się błędów stylistycznych lub wyrazów pospolitych.
— Dał mi pan znak — mówił, — ażebym zaczekał. Spełniłem twą wolę i oczekuję rozkazów.
— Nie mam wcale zamiaru rozkazywać panu — odrzekłem. — Chciałem tylko prosić o jedno... Byłem świadkiem pańskiego rozejścia się z Tupidem i wywnioskowałem stąd, że pozostaje pan w przykrej zależności od tego dorobkiewicza.
— Hm... niby tak — odparł z uśmiechem i miną człowieka, który mógłby wyrzucić tysiąc talarów bez zbytniego uszczerbku dla własnej kieszeni.
— Słyszałem, że gdyby pan był w posiadaniu dwustu talarów[4], mógłby się pan wyzwolić z pod jego władzy. Otóż czy byłby pan skłonny przyjąć ode mnie tę kwotę?
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Kwota wprawdzie nie była wielka, ale dla biednego zbieracza maty mogła mieć wielkie znaczenie. Położenie tego człowieka wzbudziło we mnie coś w rodzaju litości, i aczkolwiek sam nie jestem bogaty, jednak postanowiłem podarować mu te pieniądze.
— Żartuje sennor? Co pana skłania ku temu?
— Co skłania? Ano radbym panu dopomóc w przykrej chwili.
— Z litości? chce mi pan dać jałmużnę?
— Nie, tylko zapomogę, a raczej pożyczkę. Uważam pana za caballera; jakżebym śmiał wobec tego bodaj pomyśleć o jałmużnie. Więc weźmie pan pożyczkę?
— Może... a może i nie. Zależy to od warunków. Czy mógłby mi je pan wyjawić?
— Otóż zapłaci mi pan trzy od sta. Wypowiedzenie roczne. Każdy z nas przy najbliższem spotkaniu ma prawo się wypowiedzieć, a od tej chwili za rok zwróci mi pan cały kapitał z procentem.
— A jeśli się nie zejdziemy nigdy?
— Wówczas zatrzyma pan pieniądze dla siebie, albo je wręczy uboższemu.
— Sennor, jesteś godnym człowiekiem — rzekł, ściskając mi rękę. — Przyjmę pożyczkę i jestem pewien, że będę mógł ją co do pesa oddać panu napowrót. Radbym tylko wiedzieć, kto jest i skąd pochodzi sennor, który okazał dla mnie tak bezinteresownie swą życzliwość.
Dałem mu kartę wizytową. Przeczytał ją i uśmiechnął się, a sięgnąwszy do bocznej kieszeni podartego swego kubraka, wyjął wcale przyzwoity portfel i wręczył mi swoją wizytówkę, na której było napisane:

„Sennor Mauricio Monteso
Guia y Yerbatero“.

Był więc przewodnikiem podróżnych i hervaciarzem. Wiadomość dla mnie nie najgorsza.
— Po których pan okolicach podróżował? — zapytałem go. — Ja zmierzam do Santiago i Tucuman i potrzebuję dobrego przewodnika.
— Naprawdę? Mogę więc panu polecić dzielnego i doświadczonego człowieka, mego przyjaciela. Niech pan nie myśli, że to zwykły arriero, który tylko patrzy, jak wyzyskać na każdym kroku obcego podróżnego.
— A pan sam nie miałby chęci i czasu podjąć się tego zadania?
— Hm... — mruknął, patrząc na mnie badawczym wzrokiem. — Czy należy pan do ludzi bogatych?
— Nie.
— A... a... pieniądze mi pan pożycza! Czy mogę zapytać, w jakim celu pan podróżuje? czy nie jest pan poszukiwaczem złota, lub może jeździ pan dla innych jakich spekulacyi pieniężnych?...
— Nie.
— A no, może się namyślę... Kiedy pan stąd wyrusza?
— Jak najprędzej.
— Jabym jednak nie mógł jechać natychmiast, bo muszę załatwić pewną sprawę, która nie cierpi żadnej zwłoki. A zresztą mój przyjaciel, którego panu pragnę polecić, nie mieszka tutaj; musiałbym pana zaprowadzić do niego, a to kawał drogi w głąb Paraguayu. Nałożenie jednak drogi opłaciłoby się panu, bo przewodnik ów, nazwiskiem Sendador, jest, rzec mogę, w całym kraju najlepszy. Proszę tedy namyślić się nad tą sprawą i nie brać byle kogo, bo szkoda byłoby czasu i pieniędzy.
— Kiedyż więc i gdzie mógłbym się spotkać z panem i powiedzieć mu, jak postanowiłem?
— Ja właściwie miałem zamiar zostać tu tylko przez jutro, ale przedłużę swój pobyt jeszcze o jeden dzień. Do swej nory nie chciałbym pana zapraszać, i lepiej będzie, gdy przyjdę sam do niego.
— Dobrze, proszę przyjść jutro w południe do hotelu „Oriental“. Przypuszczam, że do tego czasu zdecyduję się.
— Przyjdę, sennor. Czy pozwoli pan jeszcze zapytać, jaki jest stosunek pański z Tupidem? zapewne interesy handlowe?
— Wcale nie. Oddałem mu tylko list od wspólnego naszego znajomego z Nowego Jorku.
— Zaprosił pana do siebie?
— Tak, na dziś wieczór do swego mieszkania.
— Wiem... przy bocznej, prowadzącej do La Unia ulicy. Mieszka w pięknej willi, która się panu bardzo spodoba. Ale czy domownicy również spodobają się panu, mocno w to wątpię...
— Gospodarza już poznałem i nie jestem nim zachwycony... Zaszła dziś nawet między nami mała sprzeczka...
— Zauważyłem, że od pewnego czasu towarzysz mój spozierał ciągle przez okno na ulicę, jakby kogoś tam obserwował. Nie mogłem jednak widzieć, co zajmowało jego uwagę, gdyż byłem odwrócony plecami do okna.
— Carramba! — rzekł z zakłopotaniem. — Obraziłeś go pan może?
— No, nie. Wymieniliśmy ze sobą kilka przykrych słów, ale do obrazy nie doszło.
— I mimo to zamierza pan pójść do niego wieczorem?
— Czemuż nie miałbym iść?
— Ha, słusznie. Tylko niech się pan ma na baczności. U nas ludzie obrażają się byle czem i mszczą się w sposób wyszukany, zachowując przytem wszelkie pozory przyzwoitości.
— Czy ma pan jakie podstawy do tego, że mię pan ostrzega przed tym człowiekiem?
— Proszę, niech się pan obejrzy — odrzekł. — Tam, naprzeciw, stoi oparty o sztachety mężczyzna. Widzi pan?
Spojrzałem w okno i istotnie zauważyłem po przeciwnej stronie ulicy człowieka, z którego postawy i zachowania się można było odrazu wywnioskować, że kogoś śledzi. Ubrany był czarno, a na głowie miał sombrero[5] o szerokich krysach. Palił papierosa, rozkoszując się wonnym dymem z miną wytrawnego znawcy.
— Co to za osobistość? — zapytałem towarzysza.
— Jest to sławny i zdolny ajent prywatny, specyalista w pewnych sprawach. Obecnie zadaniem jego jest śledzić... pana.
— Czyżby istotnie?
— Pro szę mi wierzyć. Zauważyłem go jeszcze na Plaza de la Independencia, jak czatował na pana, udając jednak doskonale, że spaceruje bez celu i dla zabicia nudów przypatruje się obojętnie przechodniom. Potem, gdy pan wyszedł od sennora Tupida, jegomość ten podążył za nami krok w krok aż tutaj. Jestem mocno przekonany, że ma on na oku nie mnie, lecz pańską osobę.
— Ee, może się panu tylko tak wydaje?... Przypadek, nic więcej.
— Przypadków podobnych u nas niema, sennor! Zresztą proszę go zaobserwować bliżej, tak, aby tego nie zauważył. Czyż zachowanie się jego nie zdradza szpiegostwa? Zobaczy pan, gdy się stąd oddalimy, że pójdzie on za panem krok w krok. Jutro powie mi pan, czy się myliłem; dziś jednak radzę panu szczerze zachować jak najdalej idącą ostrożność.
— Ależ, sennor! nie obraziłem Tupida tak śmiertelnie, aby aż godził na moje życie za pośrednictwem wynajętego ku temu draba.
— Może u was nie zwraca się uwagi na błahe nieporozumienia; tu jednak inne są zwyczaje. Proszę wziąć na uwagę, że ludność tutejsza, wywodząca się ze starej Hiszpanii, posiada bardzo żywy temperament. Zresztą może się pan naraził komu innemu, oprócz Tupida?
— Ach, prawda! Jakiś bardzo komiczny sennor był u mnie dzisiaj w hotelu, i istotnie rozeszliśmy się w ten sposób, że groził mi pięścią... Jednak nie obawiam się ani trochę zemsty tego półgłówka.
— Hm! komiczny sennor!... zemsta!... To już nieco szczególne... Jak się nazywał ów gość pański?
— Esquilo Anibal Andaro.
— Do licha! ależ to wcale nie komiczny człowiek! to najbardziej zagorzały blanco, jakiego znam, i po nim spodziewać się można wszystkiego. Znam go doskonale. Czy może mi pan powiedzieć, w jakim celu odwiedzał on pana?
Opowiedziałem towarzyszowi pocieszny przebieg zajścia w hotelu, co przyjął z wielką powagą i wreszcie rzekł:
— Założę się, że ten właśnie Andaro nasłał na pana draba. Niechże się pan ma na baczności i nie wychodzi z domu bez broni!
— A owego pułkownika zna pan również?
— Nie widziałem go nigdy, wiem jednak, że pewna partya spodziewa się po nim wielkich rzeczy. Ponieważ sennor zewnętrznym wyglądem jest do niego podobny, mogą stąd wyniknąć dla pana wcale niepożądane następstwa. Żaden z wybitnych członków jednej lub drugiej partyi politycznej nie jest nigdy pewny swego życia, może więc i pana spotkać zamach całkiem nieoczekiwanie.
— Do dyabła! to rzecz wcale nieprzyjemna, ale zato bardzo zajmująca!...
— Dziękuję za tego rodzaju zajmujące rzeczy, gdybym miał przytem nałożyć głową! Ów Andaro, sądząc, że pan jest Latorre’m, dybie najwyraźniej na pańskie życie.
— To niemożliwe!
— Tak pan sądzi?
— Bo obaj należą do jednego stronnictwa. Będąc pewnym, że jestem owym pułkownikiem, Andaro przybył w zamiarze zawarcia ze mną interesu.
— Ja w ten interes wcale nie wierzę.
— Przecie ofiarował mi nawet pieniądze...
— Sennor jesteś mólem książkowym, niczem więcej — zaśmiał się dobrodusznie. — W życiu jednak rzeczy układają się inaczej, niż w książkach. Latorre nie należy do tego samego stronnictwa, co Andaro. Jest to człowiek bardzo sprytny i przezorny, ale mimo to wiemy dobrze, do której partyi właściwie należy.
— Dlaczegóż więc Andaro chce wejść z nim w stosunki handlowe?
— Pozornie tylko stara się o to, aby go potem zdemaskować; tak przynajmniej mnie się wydaje. Proszę sobie wyobrazić, coby to była za sensacya, gdyby „biali“ mogli ogłosić, że są w posiadaniu podpisu Latorre’a, którym tenże potwierdza odbiór pięciu tysięcy za broń, potrzebną do celów powstańczych! Toby go poprostu zdruzgotało!
— Teraz pojmuję...
— Owóż Andaro uważa pana, mimo wszystko, za Latorre’a i jest wściekły, że nie dał mu się pan wciągnąć w sprytnie obmyśloną zasadzkę. Albo też uwierzył on, że pan jest kim innym, i również wścieka się, że się tak nieopatrznie zwierzył przed obcym z tajemnic partyjnych swego stronnictwa i że mogą stąd wyniknąć dla niego i dla wszystkich członków następstwa bardzo niepożądane. W obu więc wypadkach nie powinien pan spodziewać się niczego dobrego od „białych“. A stąd wniosek, że musi pan jak najprędzej usunąć im się z przed oczu.
— Pan mię naprawdę przestrasza...
— I mam powody. Ów drab nie dla zabawki wystawa godzinami na ulicy. Ho, ho! znam ja tutejsze stosunki doskonale... i proszę mi wierzyć, że się nie mylę.
— No, no! już na progu tego pięknego kraju spotykam się z tak przykrą awanturą!...
— Tak, tak! Radzę więc panu mieć się dziś na ostrożności, a jutro wyjechać stąd, i będzie wszystko dobrze. Jestem zresztą pewien, że tej nocy nie obejdzie się pan bez przygody, i dlatego rad będę dowiedzieć się jutro od pana, iż ostrzeżenie moje było w istocie użyteczne.
— Skorzystam chętnie z przestrogi pańskiej, a tymczasem wypłacę panu dwieście talarów.
Wręczyłem mu pieniądze, które schował do chusteczki z taką miną, jakby tu chodziło o bibułkę do papierosów, — poczem uścisnął mi rękę, skłonił się uprzejmie i wyszedł.
Zająłem natychmiast jego miejsce, by mieć widok na ulicę, gdzie czatował wzmiankowany drab. Widziałem, że przypatrywał się uważnie wychodzącemu z confitteryi yerbaterowi i miał minę bardzo zniecierpliwionego, spostrzegłszy, że pozostałem w cukierni. Niebawem jednak wyszedłem i ja, udając, że nie zwracam uwagi na owo indywiduum.
Przebiegłem kilka ulic, zatrzymując się tu i ówdzie przed oknami wystawowemi, i przekonałem się, że indywiduum to nie spuszcza mię z oczu.
Upłynęła może godzina, i począł zapadać zmrok. Nagle odgłos dzwonów zwrócił mą uwagę, że znajduję się obok kościoła. Spytałem jednego z przechodniów, co to za kościół, i dowiedziałem się, że to katedra i że za chwilę rozpocznie się codzienne nabożeństwo, zwane „Ave Maria de la noche“. Zmieszałem się więc z tłumem wiernych i wszedłem do świątyni, pełnej jarzących świateł i rozmodlonego ludu. Na chórze śpiewał chór mieszany z towarzyszeniem organów. Śpiewacy byli nieźle wyćwiczeni w swej sztuce, ale organista — pożal się Boże! Nie miał pojęcia o użyciu rejestrów i fałszował co chwila tak nieznośnie, że chciało się uszy zatykać!
Najulubieńszym moim instrumentem są organy, niedziw więc, że odrazu poznałem się na partactwie organisty. Wszedłem zaciekawiony na chór, aby zobaczyć tego fałszerza najpiękniejszej kompozycyi Palestriny.
Był to niepokaźny i bardzo ruchliwy człowieczek. Spostrzegłszy, że mu się przypatruję, postanowił popisać się przede mną i w tym celu powyciągał wszystkie rejestry. Rzecz prosta — organy huknęły całą siłą, zagłuszając całkowicie głosy śpiewaków. Mimo to, dyrygent chóru nie dał mu żadnego znaku, i pieśń doprowadzono w takich warunkach do końca.
Nastąpiła krótka przygrywka znanej mi dobrze melodyi. Niestety, organista wyciągnął w górze „vox angelica“, „vox humana“, „aeolina“ i „flanta amabile“, a w basie najniższe i najsilniejsze rejestry, wskutek czego bas zagłuszył w zupełności piękną melodyę.
Tego było mi już zawiele. Nie zważając, że w osobie mistrza mogę uczynić sobie śmiertelnego wroga, przystąpiłem bliżej ku organom i zarejestrowałem inaczej. W pierwszej chwili organista popatrzył na mnie ze zdziwieniem, ale odczuwając, że melodya po mej poprawce wychodzi znacznie lepiej, grał dalej spokojnie. Po trzeciej zwrotce kapłan zaśpiewał głośno u ołtarza modlitwę, a organista, korzystając z chwili, szepnął do mnie:
— Gra pan na organach?
— Trochę.
— Może pan spróbuje?
— Jaką melodyę?
— Otworzę panu śpiewnik. Są tylko trzy wiersze. Dam panu znak, kiedy zacząć. Najpierw bardzo miła i piękna przygrywka, potem melodya w tonacyi dosyć silnej, a po trzecim wierszu fuga na wszystkie głosy i kontrapunkt.
Skłoniłem głową twierdząco, pomimo, że wskazówki jego przechodziły moją znajomość rzeczy... Fuga... kontrapunkt!...
Gdy kapłan skończył modlitwę, organista szturchnął mię potężnie w bok, co niewątpliwie miało być owym umówionym znakiem. Zacząłem...
Jak grałem — mniejsza o to. Nie należę do skończonych wirtuozów i nie wiem, coby powiedział znawca na mój „kontrapunkt“. Ale ludzie, przyzwyczajeni do partackiej gry swego organisty, byli bardzo przejęci. W nawie kościelnej nikt nie myślał o wyjściu, pomimo, że nabożeństwo już się skończyło, a śpiewacy otoczyli mię kołem i słuchali w skupieniu. Musiałem dodać jeszcze jedną fugę i zakończyłem, tłómacząc się brakiem czasu.
Zachwycony organista wziął mię pod rękę, sprowadził z chóru i, gdyśmy się znaleźli na ulicy, oświadczył, że muszę udać się do niego w gościnę.
— To niemożliwe, sennor — wymawiałem się, — gdyż właśnie jestem już zaproszony gdzieindziej.
— Do kogo?
— Do sennora Tupida.
— Jeżeli tak, to trudno. Ale może mię pan zaszczycić zechce jutro? Proszę pana do siebie na śniadanie.
— Z przyjemnością, sennor.
— A więc spotkamy się u mnie o dziesiątej, a potem zagramy na organach na cztery ręce i cztery nogi. Mam znakomite nuty. Zostanie pan także u mnie i na obiedzie.
— Co do obiadu, to niestety nie będę mógł korzystać z pańskiej gościnności, gdyż o tej porze będę zajęty.
— Szkoda! A możeby to jakoś dało się zmienić?... Nie znam pańskiego nazwiska i nie wiem, kto pan jest, ale po fachu jesteśmy niejako kolegami, i spodziewam się, że...
— Oto mój bilet wizytowy.
— Dziękuję, ale niestety swoim służyć nie mogę, bo portfel mam w domu. Zresztą to drobnostka. Radbym nauczyć się od pana rejestrowania, bo mi to sprawia najwięcej trudności. Między nami powiedziawszy, mylę się zawsze, wyciągając zgoła nie te rejestry, które należy. Niedziwota zresztą! Człek musi w jednym momencie pamiętać o rękach, nogach, nutach i śpiewniku, a przytem uważać na księdza, więc z rejestrami kłopot. No, ale mam nadzieję, że pan mi pokaże, jak się to robi. Zresztą, jeżeli pan zmierza do Tupidy, to pójdziemy razem. Mój dom znajduje się niedaleko jego kwinty[6].
Opisał mi drogę do „kwinty“ i jej położenie tak dokładnie, że mogłem trafić z zamkniętemi oczyma.
Tymczasem zapadł przecudny, nie dający się opisać wieczór wiosenny. Księżyc, będący właśnie w pełni, zalewał miasto potokami srebrzystych blasków, odbijających się od białych marmurów. Z ogrodów i parków szła odurzająca woń egzotycznego kwiecia.
Organista mieszkał za miastem, jak się wyraził, „na zielonem“. Nie było to jednak przedmieście, jakie się spotyka w Europie, z małymi domkami wyrobników, lecz dzielnica will i pałaców. Uszedłszy spory kawał, towarzysz mój zawrócił w wązką nieoświetloną uliczkę.
— Dokąd? — zapytałem.
— Do mnie. Musi pan przynajmniej wypić ze mną na pożegnanie szklankę wina, a jutro o dziesiątej nie będzie pan błądził, szukając mego domku.
Domek ów znajdował się prawie na samym końcu ogrodów i parków. Nie było w nim widać okien, a tylko nizkie drzwi, prowadzące do wnętrza. Nie chciałem wejść, gdyż obawiałem się spóźnić z wizytą, więc rozmawialiśmy chwilę przed drzwiami domku. Gdy wtem w uliczce, którą tu przybyliśmy, posłyszałem czyjeś kroki. Obejrzałem się i spostrzegłem przedewszystkiem sombrero. Pod tym kapeluszem musiała kryć się niezawodnie głowa ludzka, no, i jej właściciel. Zauważyłem, że chciał jakby się cofnąć, ale że wzbudziłoby to w nas podejrzenie, więc wybrał sposób inny: podszedł wprost ku nam. Był to ów drab, przed którym ostrzegał mię yerbatero.
— Kto pan jesteś? Czego sobie życzysz? — pytał trwożnie organista, z czego wywnioskowałem, że drobny ten człowieczek miał również „drobną“, lękliwą duszę.
Zapytany przystąpił jeszcze bliżej, ja zaś usiłowałem zajrzeć mu w oczy. Ale, pomimo jasności księżycowej, nie mogłem rozeznać rysów twarzy, bo je zakrył szerokiemi krysami kapelusza.
Byłem pewny, że przyszedł tutaj z zamiarem urządzenia na mnie napadu.
— Pardon, sennores! — odrzekł głosem przytłumionym. — Poszukuję domu Arriquez’a, i wskazano mi tędy drogę.
— Źle panu ktoś doradził. Tu nie mieszka nikt o podobnem nazwisku — objaśnił organista.
Nieznajomy postąpił ku nam jeszcze jeden krok, odwracając się od światła, co dla mnie było o tyle dogodne, że mogłem mieć na uwadze każdy jego ruch.
— Zapewne ktoś zakpił sobie z pana — zauważył znowu organista.
— O, wcale nie. Osobą o tem nazwisku ma być ów sennor, który niedawno grał na organach w katedrze.
— Ten sennor stoi właśnie przed panem... Ale nie nazywa się on Arriquez, lecz...
Mały człowieczek jeszcze do tej pory trzymał w ręku mój bilet wizytowy i obecnie chciał przy świetle księżyca odczytać na nim moje nazwisko. Wykorzystał to drab, w okamgnieniu rzucając się na mnie z wydobytym z kieszeni nożem.
Będąc zawczasu ostrzeżonym przez yerbatera co do osobistości draba w sombrero, miałem się — rzecz prosta — na baczności. W krytycznej chwili odskoczyłem krok w stronę, i ostrze noża błysnęło mi tylko w powietrzu przed oczyma. Jednocześnie zaś wymierzyłem napastnikowi tak potężne uderzenie pięścią w skroń, że się aż zatoczył. Skorzystawszy z tego, chwyciłem draba za gardło i rzuciłem nim, jak piłką. Padł na ziemię, nie dając znaku życia, a organista z przerażenia wypuścił z ręki mój bilet i w pierwszej chwili oniemiał, a następnie począł krzyczeć:
— Gwałtu! na pomoc!
— Cicho! — rozkazałem. — Nic ci się jeszcze nie stało.
— Jakto nic się nie stało? Tu musi być więcej zbójów!... Uciekajmy!... ale dokąd? co?... Ach, prawda! mam klucz od swego mieszkania... jestem uratowany!...
Otworzył szybko drzwi swego domu, a wbiegłszy do środka, zawarł je natychmiast za sobą, nie troszcząc się wcale, co będzie z zaproszonym gościem czyli ze mną, rad, że sam znalazł się w bezpiecznem miejscu. Z za kraty wołał tylko do mnie:
— Chwała Bogu, jestem uratowany! Niech pan ucieka czemprędzej!
— Dokąd mam uciekać? najłatwiej byłoby panu przyjąć mię w swym domu...
— Dziękuję bardzo za radę! Ale nie mam ochoty narażać się dla pięknych oczu pańskich. Niech pan już idzie sobie. Nie chcę, żeby pan był tu dłużej przed moim domem!...
— Ach tak? Dopiero przed chwilą nazywał mię pan swoim przyjacielem, zapraszając do siebie na wino!...
— Ee, gdy grozi mi niebezpieczeństwo, to puszczam na bok wszelkie czułości... Nie mogę przecie dać się zarznąć za pana, jak baran tuczny...
— Tego od pana nie wymagam i... odchodzę. Do widzenia jutro.
I zawróciłem. Ale organista, słysząc mą obietnicę „do widzenia jutro“, począł krzyczeć z przerażeniem:
— Co pan mówi? Ja nie życzę sobie, żebyś pan jutro przychodził do mnie!... nie chcę wogóle znać pana!...
Trwoga organisty rozśmieszyła mnie. Drab, który napadł na mnie, leżał teraz, jak się zdawało, bez życia na ziemi. Byłem pewny, że nie ma żadnych pomocników, i czułem się zupełnie bezpiecznym. Podszedłem więc do drzwi domu organisty i zawołałem, udając wielce zdziwionego:
— Nie, panie organisto! Pan mię zaprosił do siebie, i jutro o dziesiątej przyjdę do pana na śniadanie bezwarunkowo!
— Idź pan sobie na śniadanie do wszystkich dyabłów, ale nie do mnie!
— Czego pan się boi? Przecie tu o mnie szło, a nie o pana!
— Niby tak; ale pan nie zna tych ludzi: postanowili zgładzić pana ze świata i nie oszczędzać wszystkich tych, którzy są pańskimi przyjaciółmi, bo tu idzie zapewne o sprawy polityczne. Niechże więc pan ucieka i zejdzie mi z oczu raz na zawsze!
— Dobrze, ale może pan przyśle mi tu kogo do pomocy, abym mógł zaprowadzić draba na policyę.
— Co też pan mówi? To byłoby wielkie głupstwo z mojej strony. Gdybym nawet miał tysiąc służących, nie wysłałbym ani jednego do pomocy panu. O, jestem na to zamądry, aby się narażać apaszom. No, ale nareszcie idzie moja żona ze światłem... Żegnam pana, i niech pan ucieka, żebyś nie pożałował...
Zobaczyłem za kratą drzwi światełko, i rozległ się w tej chwili swarliwy głos kobiecy. Widocznie połowica zacnego organisty czyniła mu wyrzuty za to, że wyprawia po nocy krzyki. Zwróciłem się teraz do draba, który właśnie w tej chwili, zerwawszy się z ziemi, jak spłoszony zając, rzucił się w to miejsce, gdzie leżał porzucony przez niego nóż. Musiałem pośpieszyć, aby przed nim jeszcze chwycić nóż w swe ręce, bo nie miałem przy sobie żadnej broni. Gdyby był on pierwszy podniósł mordercze narzędzie, rzuciłby się na mnie najniezawodniej poraz drugi. Udało mi się jednak uprzedzić go, więc pogroził mi tylko pięścią i, uciekając w pole, zawołał:
— Niebawem trafię lepiej!
Byłbym łotra łatwo przytrzymał, ale zaniechałem tego, bo odstawienie go do biura policyjnego wymagało pewnych trudności; uznałem więc za najlepsze, gdy się straci sam. Dzięki temu wypadkowi, przekonałem się dowodnie o postanowionym na mnie zamachu. Nie czułem jednak z tego powodu zbytniej obawy; przezorność mogła mi tu zupełnie wystarczyć.
Podniósłszy porzucony przez apasza nóż, pobiegłem tą samą uliczką, którą tu przybyliśmy, nie spotykając już po drodze ani żywej duszy, i skierowałem się do kwinty Tupida, krocząc samym środkiem ulicy, aby nie wpaść niespodzianie w ręce zaczajonych tu, być może, złoczyńców.
Niebawem stanąłem przed żelazną furtką, poza którą był mały ogródek, a w głębi willa. Schowałem nóż do kieszeni i zadzwoniłem.
— Kto tam? — zapytał ktoś z głębi ogródka.
Powiedziałem swoje nazwisko. Służący otworzył furtę i zaprowadził mię, jednego słowa nie mówiąc, do wykwintnie urządzonego pokoju.
Tupido siedział na sofie, paląc wonne cygaro. Na moje wejście powstał i, podszedłszy ku mnie, podał mi rękę ze słowami:
— No, nareszcie! Spóźnił się pan o cały kwadrans, i było mi bardzo przykro, tem więcej, że z takiem utęsknieniem oczekiwałem na pana.
— Proszę mi wybaczyć niepunktualność, która zresztą spowodowana została przez nieoczekiwaną przygodę. Mam nadzieję, że pan uwzględni to łaskawie.
— Ależ naturalnie! — śmiał się. — Skądżebym znowu miał gniewać się o taką drobnostkę! I zresztą żona moja nie jest jeszcze gotowa z przygotowaniami do stołu, będzie pan więc zmuszony przez kilka minut zadowolnić się mojem wyłącznie towarzystwem.
Posadził mię obok siebie na sofie i podał wytworne przybory do palenia. Skorzystałem z zaproszenia i, zapaliwszy wonne cygaro, rozmyślałem nad uprzejmością, a właściwie doskonałą komedyą uprzejmości mego gospodarza, który, położywszy mi rękę na ramieniu, mówił:
— Muszę się przyznać, iż mocno jestem obowiązany swemu wspólnikowi, że dał mi sposobność poznać pana. Przedewszystkiem jestem zawsze bardzo rad ludziom ze starego kraju, a powtóre poczułem szczególniejszą sympatyę dla pana, którego mi przedstawiono, jako człowieka wielkich zdolności i wiedzy oraz przymiotów towarzyskich. Cieszę się tedy ogromnie, że raczyłeś pan zaszczycić mój skromny dom swoją obecnością.
Z całej tej tyrady wnosiłem, że człowiek ten uważał mię za bardzo naiwnego, skoro sądził, że dam mu się złowić na tak przesadzone w czułości słówka. Odrzekłem tedy skromnie:
— Przykro mi, że list polecający spowodował pana do mylnego ocenienia mojej osoby. Podróżuję bowiem, aby się uczyć sam, a nie nauczać drugich, i do tego ostatniego nie mam żadnych zdolności. Kto więc chwali mnie w żywe oczy, wprawia mię jedynie w zakłopotanie.
— Spodziewałem się podobnej odpowiedzi, sennor. Im ktoś więcej wart, tem jest zazwyczaj skromniejszy. Dajmy jednak temu pokój i pomówmy raczej o czem innem. W jakim właściwie celu przedsięwziął pan obecną swą podróż? Przypuszczam, że w sprawach kupieckich? a może dla badań przyrodniczych?...
— Ani jedno, ani drugie, sennor. Podróżuję dla... podróżowania. Nie jestem specyalistą ani w handlu, ani w naukach przyrodniczych. Są ludzie, którzy wybierają się codzień na długie przechadzki jedynie po to, by się rozkoszować widokiem krajobrazów. Podobne upodobania powodują i mną, tylko czynię to na wielkie rozmiary. Niechże więc pan nie ma o mnie niewłaściwego wyobrażenia i nie przecenia mej wartości...
Odpowiedzi moje musiały go trochę ostudzić w zbytniej dla mnie uprzejmości, gdyż następnie, że tak powiem, spuścił z tonu, pytając znowu:
— Nie wyobrażam sobie jednak, jak można odbywać tak dalekie podróże bez określonego celu... Należy pan widocznie do ludzi wyjątkowych, do idealistów. Mówi pan o przechadzce dla napawania się pięknymi widokami, a wybiera pan sobie kraj, który obfituje we wszystko, prócz pięknych krajobrazów. Zresztą czyżby pan naprawdę nie miał pojęcia o niebezpieczeństwach, jakie mogą panu zbyt często psuć wrażenia w podróży?
— Starałem się zawczasu zapoznać się ze stosunkami tutejszymi, oczywiście, o ile to było możliwe teoretycznie. Zresztą niechętnie zmieniam raz powzięte postanowienia.
— Podziwiam je, sennor!
— Co? postanowienia moje, czy też ryzykowne kroki, na które nie ważyłby się może kto inny? Mojem zdaniem, jeśli się jest niedoświadczonym, a pragnie się coś poznać i czegoś nauczyć, niema innego sposobu, tylko trzeba tego i owego doświadczyć, trzeba ryzykować...
Potrząsnął głową znacząco, jakby chciał przez to zaznaczyć, że uważa mię za głupszego, niż sobie wyobrażał. Dlatego to zapewne pytał mię dalej prawie z odcieniem politowania:
— I pan naprawdę nie boisz się podróży do Santiago, czy nawet do Tucuman? A wiesz pan, jak to jest u nas? Przedewszystkiem mamy w kraju liczne stronnictwa polityczne, które się nawzajem zwalczają, nie przebierając w środkach. Te zaś okolice, przez które wypada panu droga, są właśnie najbardziej niespokojne i niebezpieczne. Istotnie ryzykujesz pan bardzo wiele... może nawet życie... i radziłbym panu namyślić się dobrze nad swym krokiem.
Poznałem z jego miny, że mówi tak tylko dla pozoru z udaną troskliwością. Odrzekłem więc:
— Słyszał pan przed chwilą, że prawie nigdy nie zmieniam postanowień, i obecnie chcę dokonać, co przedsięwziąłem.
— Ha, jeśli tak... Ja spełniłem swoją powinność i nie pozostaje mi nic innego, jak tylko chyba ułatwić panu tę podróż, oczywiście, o ile to będzie w mojej mocy, no, i pod warunkiem, że pan się na to zgodzi.
— Ależ wdzięczny będę, bardzo wdzięczny, sennor!
— Cieszy mię to, i sądzę, że skorzysta pan z mojej rady. Dla pana byłoby najwygodniej jechać stąd przez Buenos-Ayres. Ale, niestety, musiałby pan w takim razie przedostać się przez okolice, w których grasują liczne a nieokiełznane bandy wojskowe. Biorąc to pod uwagę, radziłbym panu obrać inną drogę, nie uczęszczaną wprawdzie, ale zato najzupełniej bezpieczną. Pojedzie więc pan wpoprzek przez Uruguay i prowincyę Entre Rios do Parany albo Santa Fe’, a stamtąd już łatwo będzie dostać się przez Cordobę do Santiago i Tucuman.
— Dziękuję, sennor. Zdaje mi się, że to będzie najlepsza dla mnie droga.
— Z pewnością uczyni pan najrozsądniej, stosując się do tych moich wskazówek. W tym wypadku mógłbym nawet dać panu list polecający do pewnego oficera wysokiej rangi, który, posiadając rozliczne stosunki, poczyniłby panu wiele ułatwień. Jest to Lopez Jordan, zięć byłego prezydenta Urquiza. Słyszał pan o nim zapewne?...
— Tylko tyle, że to osobistość bardzo wpływowa.
— O, tak. Niema wątpliwości, że wybije się on wkrótce bardzo wysoko w hierarchii społecznej naszego świata. Mogę się poszczycić, że pozostaję z nim w serdecznej przyjaźni, i jestem pewien, że moje polecenie do tego sławnego człowieka będzie dla pana bardzo korzystne. Polecono mi pana, mam więc obowiązek uczynić dla niego wszystko, co będzie w mojej możności, nie zastrzegając sobie jakiegokolwiek wywzajemnienia. I cóż? zgoda?
— Oczywiście. Byłbym bardzo niemądry, gdybym nie skorzystał z tak wyśmienitej sposobności.
— Czy długo pan jeszcze pozostanie w naszej stolicy?
— Mogę się wybrać każdej chwili, bo nie mam tu żadnych spraw do załatwienia, a miasto nie budzi we mnie zbytniej ciekawości. Pilno mi raczej w głąb kraju, którego nie znam i który bardzo mię interesuje.
— To bardzo dobrze, sennor. Dziś jeszcze wiem, dokąd zaadresować list polecający; jutro byłoby już zapóźno, gdyż Lopez Jordan wybiera się właśnie w sprawie urzędowej na prowincyę. Im wcześniej pan do niego przybędzie, tem lepiej dla pana. Byłoby nawet wskazane, abyś sennor przyłączył się do niego, bo on właśnie podąży w te strony, co i pan. Z tego względu radziłbym panu wybrać się w drogę jutro, skoro świt.
Mówił to z taką, zdawało się, życzliwością, że, nie znając treści listu z Nowego Jorku, byłbym mu najzupełniej uwierzył. Nie okazując ni cienia jakiejkolwiek nieufności, zgodziłem się niby i na to:
— Dobrze, wyjadę jutro rano.
— Znakomicie! Zaraz zaopatrzę pana w obiecane pismo. Otwarcie mówiąc, pomyślałem o tem jeszcze popołudniu, gdyż byłem pewny pańskiego przybycia, no, i tego, że się pan zgodzi na wszystko. List więc mam już gotowy. Lopez Jordan przebywa chwilowo w Paranie. Najkrótsza droga dla pana przez Marcedes i Villaguay. W jaki sposób zamierza pan odbyć podróż?
— Nie wiem jeszcze — odrzekłem, wzruszając ramionami — i prosiłbym pana o udzielenie mi swej rady i w tym względzie.
— Niech pan jedzie dyliżansem. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności znam właśnie pewnego woźnicę, który jutro rano w tamte strony wyrusza. Będzie pan mógł odbyć podróż bardzo tanio, a tak wygodnie, jak tylko w naszych warunkach jest to możliwe. Jeżeli pan pozwoli, napiszę zaraz list do tego przedsiębiorcy.
— Proszę bardzo.
Uprzejmy gospodarz usiadł przy biurku do pisania. Po chwili otwarły się drzwi i wbiegli do pokoju dwaj chłopcy. Jeden liczył może dziesięć, drugi około dwunastu lat.
Przypuszczałem, że w państwach południowo-amerykańskich wychowanie dzieci stoi jeszcze na bardzo nizkim poziomie, i nie myliłem się. Chłopcy, wyelegantowani, jak lalki, podeszli ku mnie i poczęli mi się ciekawie przypatrywać.
— Tatku! — zapytał po chwili jeden. — Czy to ten europejczyk, o którym wspominałeś?
— Tak, moje dziecko — odpowiedział ojciec obojętnie, zajęty pisaniem.
Mały ciekawski zwrócił się następnie do mnie z zapytaniem:
— Czy jesteś naprawdę idyotą?
— A kto ci o tem powiedział? — zapytałem.
— Tatko mówił tak do mamusi — ozwał się drugi.
— Co ty tam pleciesz? — wtrącił ojciec. — Mowa była nie o panu, lecz o robotniku z Europy, który pracuje u mnie i niczego nie można go nauczyć.
Ale malec nie dał się zbić z tropu i odrzekł:
— A jednak zaprosiłeś go w gościnę...
— No, no! nie wtrącaj się! — zgromił go Tupido. Mnie zaś zagadnął szybko: — Przedewszystkiem proszę, oto list do Jordana. Zaadresowałem go właśnie.
I oddał mi w ręce dużego formatu kopertę, naładowaną grubo, mieszczącą w sobie najmniej ze trzy arkusze papieru. Koperta była zaklejona starannie gumą arabską.
— Czy tu nie jest we zwyczaju oddawanie listów polecających bez opieczętowania?
— Nie, sennor; to się u nas nie praktykuje, gdyż zdarza się bardzo często, że w liście jest dopisek w innej jakiejś sprawie.
— Czy i w tym liście jest coś podobnego?
— Owszem.
— W takim razie dopisek ten musi być bardzo obszerny, i przyznam się szczerze, że byłoby mi o wiele przyjemniej, gdyby pan wyłączył go z właściwego listu.
— Ee, poco ten kłopot?... taka drobnostka!... Zresztą nigdy nie robię nic dwa razy i nie zmieniam powziętego zamiaru, nawet w rzeczach tak błahych.
— Hm! Nie dawniej jednak, jak dziś, zmienił pan postanowienie, wypłacając mi przekaz bez odliczenia procentu. Ale mniejsza o to. Oddam list w takim stanie, w jakim go otrzymałem.
Tupido podszedł znowu do biurka, by zapieczętować drugi list, gdy wtem starszy chłopak zbliżył się do mnie i zapytał:
— Co to masz tutaj? pokaż! — i chwycił za list, chcąc mi go wydrzeć.
— To nie dla ciebie — odrzekłem.
Ale... było już za późno; chłopak szarpnął kopertę i rozdarł ją, wysypując zawartość jej na podłogę. Ucieszyło mię to niezmiernie. Podjąłem szybko pismo umyślnie tak, aby właściwy list oddzielił się od załączników.
— No, i podarłeś kopertę! — rzekłem surowo. — Papa musi teraz przygotować drugą... Ale... co to? co ja widzę?
— Proszę nie czytać! — krzyknął Tupido, poskoczywszy ku mnie.
Cofnąłem się tak, aby mi nie wyrwał papierów z ręki. Ale począł na mnie nastawać, chcąc odebrać mi je z rąk przemocą. Byłem jednak silniejszy od niego. Trąciłem go tak silnie, że się przewrócił na sofę, a następnie wypchnąłem za drzwi niesfornych chłopców. Tupido jednak zerwał się z sofy i znowu rzucił się ku mnie, by odebrać mi papiery. Lecz krzyknąłem gromko:
— Ani kroku dalej, bo rzucę pana o ścianę tak, że przylepisz się do niej, jak gruda smoły! Dwa formularze kontraktu oddaję panu zaraz, bo te mię nic nie obchodzą; ale list zatrzymam, bo dotyczy on mojej osoby... A na przyszłość niech pan więcej starań poświęci wychowaniu dzieci, aby się nie narażać na podobne przykrości!
— Zawołam służbę, aby list wydarła panu przemocą i wyrzuciła pana za drzwi! — krzyczał wściekły.
— Ludzie pańscy nie odważą się ani na jedno, ani na drugie, bo ktoby mię tylko tknął, wnet położyłby się na ziemi bez ducha! Zresztą odejdę sam, bo w domu człowieka tej miary, co pan, nie mam co robić. Daję mu jednak do wyboru: albo pozwolisz mi pan odczytać natychmiast treść listu, poczem go panu oddam; albo odejdę zaraz i zaniosę go tam, gdzie będę uważał za właściwe.
Musiałem postawić sprawę w ten sposób, gdyż w tej właśnie chwili ukazała się we drzwiach postać niewieścia w towarzystwie służącego. Patrzyli zdziwieni, co się tu stało, ale Tupido, zoryentowawszy się szybko, że ze mną niema żartów, kazał oddalić się natychmiast obojgu i rzekł do mnie:
— To czytajże pan, do stu dyabłów! Ale musisz mi pan potem list oddać i niech mi pan zejdzie z oczu raz na zawsze!
Gdy obie postacie zniknęły za drzwiami, rozsiadłem się wygodnie w fotelu i począłem czytać:
„Sennor! Otrzymałem właśnie wiadomość od swego wspólnika, że się zgadza na wszystko, wobec czego posyłam panu kontrakty do podpisu i proszę o odesłanie mi ich przez zaufanego, pewnego posłańca, poczem nastąpi natychmiast wysyłka towaru.
Oddawca niniejszego nie wie o niczem. Jest to sobie głupi Szwab czy też Francuz z Europy. Wiadomo panu, że przybysze z Europy są przeciwnikami pańskiego stronnictwa, wobec czego, pomimo, że tu niby polecam tego durnia pańskim względom, możesz się pan obejść z nim, jak się panu spodoba, bez świadczenia mu jakichkolwiek grzeczności.
Upatrzyłem go sobie na posłańca z uwagi na to, że u obcego obieżyświata, który dziś dopiero wysiadł na ląd z okrętu, nie będą szukali tak ważnych papierów. A zresztą, gdyby go nawet schwytano i znaleziono je przy nim, dostanie kulą w łeb i na ten koniec. Na dokumentach niema żadnego podpisu, więc w najgorszym razie moglibyśmy się tłomaczyć, że to jakiś względem nas podstęp.
Nie napotka pan na zbytnie trudności, chcąc pozbyć się tego idyoty, bo jest on o wiele głupszy, niż się zdaje na pierwszy wygląd. Najlepiej, gdybyś go pan wpakował w szeregi swoich żołnierzy. Jest podobno niezłym strzelcem, a zresztą nie zaszkodzi, gdy mu się w potrzebie utoczy trochę krwi dla dobra ojczyzny...“
Tak brzmiał dotyczący mnie ustęp listu „polecającego“. Wstałem i, cisnąwszy go na stół, rzekłem do Tupida:
— Weź pan sobie tę swoją szmatkę! Może nabierzesz pan innego o mnie wyobrażenia, gdy mu powiem, że jeszcze przed przybyciem tutaj wiedziałem o całej uczynionej na mnie zasadzce. Tak głupim, jak się panu zdaje, nie jestem; przeciwnie, uważam z tego wszystkiego, że pan, pomimo słynnej swej „uczciwości“ i „honoru“, możesz być snadnie porównany pod względem bystrości umysłowej z pierwszym-lepszym południowo-amerykańskim... łajdakiem! Nie widząc pana jeszcze, znałem go już dobrze...
— Kogo to pan ma na myśli, nazywając łajdakiem? — zapytał, schowawszy list do kieszeni.
— Zechciej pan sam odpowiedzieć sobie na to pytanie.
— A czy pan wiesz, jak wielką obrazę stanowi ta odpowiedź? — odparł, przystępując ku mnie w groźnej postawie.
— Jeżeli się ma do czynienia z ludźmi honoru, tak, przyznaję, iż jest to obraza. Że jednak pan do nich nie należysz, więc nie mam powodu łamać sobie głowy nad daną panu odpowiedzią...
— No, no! zobaczysz pan jeszcze, co z tego wyniknie...
— Nie boję się, wiedząc z góry, że może to być jedynie zbójecka na mnie zasadzka, a w takich wypadkach umiem dawać sobie radę. Zresztą ludzie pańskiego pokroju nie są bynajmniej niebezpieczni. Wobec pana wystarczy silna pięść, by się obronić skutecznie. Gdybyś pan jednak chciał grozić mi zemstą, to możesz być spokojny, że nie będę się włóczył po biurach policyi, ale przyjdę tu wprost i wypoliczkuję pana we własnym jego domu. Proszę to sobie zapamiętać... I żegnam pana życzeniem, abyśmy się nie spotkali nigdy!
Prócz wiele znaczącego grymasu lekceważenia? i nienawiści, nie dał mi na to żadnej odpowiedzi. Służący, któremu kazałem otworzyć sobie furtę, poprowadził mię aż na miejsce, nic nie mówiąc, i dopiero, gdy drzwi stanęły otworem, zapytał urągliwie z ukłonem:
— Więc opuszcza pan łaskawie nasz dom? czy jednak przypadkiem nie schował pan czego do kieszeni? W takim razie...
Co byłby w takim razie uczynił, nie dowiedziałem się już wcale, bo otrzymał ode mnie na pamiątkę tak siarczysty policzek, że zatoczywszy się kilka kroków, rozciągnął się na ziemi, jak długi. Przypuszczam, że od tej chwili odechciało mu się raz na zawsze stawiać gościom podobne pytania.
Nie troszcząc się o to, w jakim stanie go pozostawiam, zatrzasnąłem furtę i poszedłem ku miastu. Trzymałem się — rzecz prosta — środka ulicy w obawie przed zasadzką.
Wkrótce przekonałem się, że ostrożność moja była uzasadnioną, bo usłyszałem w pewnej odległości za sobą po prawej stronie drogi śpieszne kroki dwu ludzi. Zboczyłem na lewo w cień drzew, a po niejakimś czasie obejrzawszy się, zobaczyłem umykającą szybko przed jakimś mężczyzną postać kobiecą.
— Ratunku! — wołała głosem rozpaczliwym i drżącym. — Na miłość boską, ratujcie!
Oczywiście wysunąłem się z cienia na środek drogi, a kobieta podbiegła ku mnie, błagając:
— Panie, ratuj! patrz! ten łotr ściga mię!... nie mam siły już uciekać!...
Mężczyzna, spostrzegłszy mnie, zawrócił co rychlej w kierunku, skąd przybył, i widziałem tylko jego plecy.
Napastowana kobieta, ubrana z miejska, miała na głowie, zamiast kapelusza, hiszpańską woalkę, która podczas ucieczki zsunęła się jej nieco na ramiona, i w świetle księżyca ujrzałem śliczną twarzyczkę dziewczęcia.
— O, sennor! — ozwała się dziewczyna, oddychając głęboko. — Jakie szczęście, że trafiłam na pana! Jestem tak przelękniona, że na nogach utrzymać się nie mogę...
Widząc, że dziewczyna istotnie chwieje się, podałem jej ramię.
— Wezmę panią w swą opiekę, i nic się jej złego stać nie może...
— Ten bandyta — westchnęła ciężko, zwisając na mem ramieniu, jakby istotnie była bardzo osłabioną — pędził za mną od pierwszych domów, i dalej już nie mogłabym uciekać.
— Któż to taki?
— Jakiś zbój! Nie widziałam go przedtem nigdy!
— Czy pani nie wiedziała o tem, że tą ulicą o tak późnej godzinie niebezpiecznie jest przechodzić?
— Wiedziałam, ale byłam zmuszoną pójść do apteki po lekarstwo dla chorej babki.
— Gdzież pani mieszka?
— Niedaleko stąd, ale pomimo to bardzo się boję, bo ów opryszek może jeszcze wrócić...
— Jeżeli pani pozwoli, to zaprowadzę ją do domu.
— Jaki pan dobry! Skorzystam skwapliwie z uprzejmości pańskiej...
Patrzyła na mnie z całą powagą i ufnością, a jednak podejrzywałem, że sprawa jest nieco niewyraźna. Do tej chwili staliśmy w miejscu, — teraz ruszyliśmy we wskazanym przez nią kierunku za miasto. Towarzyszka opowiadała mi w drodze, że jest oddawna sierotą i mieszka u babki, pochodzącej ze Szwajcaryi. Zastanowiło mię to, że wyraz „Szwajcarya“ wymówiła ze szczególniejszym naciskiem, — ale pozwoliłem jej opowiadać dalej. Minęliśmy willę Tupida i wkrótce wyszliśmy za miasto w czyste pole, przez które wiódł gościniec, wysadzony po obu stronach drzewami.
— Domek nasz znajduje się tam w górze, niedaleko już stąd — szczebiotała dziewczyna, wskazując mi ręką bielejący w oddaleniu mniej-więcej pięciuset kroków budynek. — Może pan zechce łaskawie podprowadzić mię jeszcze nieco, bo naprawdę boję się tu sama w polu.
Zgodziłem się. Uszedłszy jednak kilkanaście kroków, musiałem przystanąć, bo z cieniu drzew wyłoniło się nagle pięć czy sześć postaci, z których jedna podbiegła ku nam, a reszta została.
— Stać! ani kroku dalej! — krzyknąłem. — Czego chcecie?
Dziewczyna zadrżała i przytuliła się do mnie trwożliwie.
— Czego chcę? — ozwał się znajomy mi skądciś głos. — Oczekujemy tu na pana! Jestem... czyżby naprawdę pan mnie nie poznał?... Mauricio Monteso!
Był to istotnie yerbatero; poznałem go, gdy się całkiem przybliżył.
— To pan? — zapytałem zdziwiony. — Co za niespodzianka dla mnie! Ale zapytam pana jeszcze raz, co pan tu robisz?
— Dowie się pan zaraz. Proszę nam zaufać i zejść wraz z nami nieco w cień, bo tu nas zewsząd widać.
— W jakim celu?
— Niema czasu na objaśnienia, bo on wnet się tu pojawi.
— Kto?
— Ten sam, który napadł na sennoritę... jej ojciec...
— Jej ojciec? czy to możliwe?
— Owszem, to jest jej ojciec. Ale niech pan teraz o nic nie pyta i raczej trzyma dobrze sennoritę, aby nie uciekła.
Rzekłszy to, przystąpił do niej, a błysnąwszy jej nożem przed oczyma, zagroził:
— Jeżeli panienka uczyni choćby krok, albo wypowie jedno słowo, by nas zdradzić, wówczas ten nóż utkwi w złem jej serduszku. Proszę o tem pamiętać, gdyż nie żartuję!
Dziewczyna drżała na całem ciele. Ująłem ją silnie za rękę, by nie uciekła, i cofnęliśmy się wszyscy w cień.
Po chwili dały się słyszeć kroki i zjawił się ów mężczyzna, który dopieroco uciekł był w kierunku miasta. Przystanął i jakiś czas rozglądał się.
— Ani słowa! — szepnął yerbatero mojej towarzyszce, trzymając nóż gotowy do pchnięcia.
Tajemniczy człowiek puścił się tymczasem drogą ku chatce, w której, wedle opowiadania dziewczyny, leżała chora babka. Zaledwie jednak ubiegł kilkanaście kroków, wyskoczyli z ukrycia moi nieznani towarzysze i, opadłszy go, powalili na ziemię.
O pomoc wołać nie mógł, gdyż yerbatero, przycisnąwszy mu kolanem pierś, groził:
— Milcz, łotrze, bo cię zakłuję, jak prosię! Tym razem nie udała ci się sztuka! Związać go i zanieść do chaty... a wiecie już, jak się to robi.
Na ten rozkaz związano go i poniesiono w kierunku chaty. Z nami pozostał tylko yerbatero.
— Czy zna sennorita tego człowieka, co go zabrali w tej chwili moi towarzysze? — zapytał ją.
— Znam — odrzekła wylękniona. — To mój ojciec...
— Ten sam, który poprzednio napadł na sennoritę?
Dziewczyna milczała.
— Dlaczego mi sennorita nie odpowiada? — krzyknął. — Gadaj mi natychmiast, albo... użyję noża!
Na ten argument rzekła cichym głosem:
— Tak, ten sam.
— Kogo upatrzyliście sobie na dzisiaj?
Milczała, spuściwszy głowę.
— Zapewniam cię, sennorita, że wiem wszystko, i pytam tylko dlatego, aby mój przyjaciel, ten oto sennor, dowiedział się o wszystkiem z pięknych usteczek twoich. Proszę więc mówić szczerą prawdę, bo nie mam czasu na żarty i zrobię użytek z noża!...
— Niech mi pan nie grozi śmiercią — prosiła, — bo przecie nie zrobiłam nic złego...
— O, za pozwoleniem! To nie jest nic złego? Sennorita może nawet nie wie o tem, że popełnia karygodne przestępstwo. Ja jednak znam się na tem... Kto mieszka tam, w tej chacie na wzgórku?
— Mój ojciec, babka i ja.
— Skąd ojciec czerpie dochody na utrzymanie domu? Z gry? nieprawdaż?
— Tak.
— A wasza chata jest samotrzaskiem, do którego zwabia się ptaszki, by je do naga oskubać. Przynętą jesteś sennorita. Ładna rola, jak na panienkę w tym wieku!
— Ja... ja... muszę przecie słuchać ojca... — broniła się ze łzami w oczach.
— I jedynie dlatego mam wzgląd na sennoritę, jednakże tylko dopóty, dopóki panna mówi prawdę. Dziś miała sennorita zwabić do chaty tego oto sennora...
— Tak.
— Zaczailiście się w pobliżu willi Tupida, obmyśliwszy doskonale całą komedyę z owym napadem... Panna miała wciągnąć tego sennora do chaty, wprowadzając go w błąd zmyślonemi opowiadaniami o chorej babce... ze Szwajcaryi...
— Tak...
— I aż do tej chwili komedya nie miała przeszkody... Ale czy wiesz, sennorito, co czekało tego pana w waszym domu?
— Byłby musiał grać w karty...
— Tak powiedział sennoricie ojczulek, ale rzeczywiste jego zamiary były inne... morderstwo...
— Santa Madonna de la cruz! To nieprawda!
Powiedziała to z taką naiwnością, że istotnie wierzyć się nie chciało, aby była świadomą swego postępowania.
— Owszem, najzupełniejsza prawda! Ojczulek twój, sennorito, uplanował, że, skoro udasz się ze swoją babką na spoczynek, zamordują go...
— Mój ojciec gra w karty, jak każdy inny obywatel tutejszy, to prawda; ale mordercą nie jest.
— Żal mi, bardzo mi żal sennority, że się daje tak otumaniać swemu ojczulkowi. Powinnaś jednak wiedzieć, że jest on w stosunkach z najniebezpieczniejszymi drabami tutejszymi.
Rzekłszy to, zwrócił się do mnie:
— Sennor zapewne radby się dowiedzieć, w jaki sposób znalazłem się tutaj i skąd znam tajemnicę tego domu? Otóż opowiem ci to później. Teraz możesz sennor zobaczyć swoich niedoszłych morderców, oczywiście bez żadnej obawy przed nimi. Ja się oddalę, a pan pójdzie z tą panienką prosto do chaty. Resztę proszę pozostawić mnie...
— A czemu pan nie chce iść razem z nami?
— Bo oczekują tam tylko pana z sennoritą, musi więc pan zadowolnić się na razie towarzystwem tej pięknej dziewczynki. Gdyby ktoś trzeci był z wami, sprawa wydałaby się im podejrzaną. Ja zresztą muszę podążyć za swoimi towarzyszami, którzy w tej chwili są już zapewne za chatą i czekają rozwiązania sprawy.
— Cóż to za jedni ci towarzysze?
— Są to poczciwi yerbaterowie. Możesz polegać na nich, bo samego dyabła nawet nie boją się. Pozna pan ich niebawem. Do widzenia więc! za kilka minut zobaczymy się znowu.
Oddalił się szybko i znikł w cieniu przydrożnych drzew. Dziewczyna zaś, chcąc wykorzystać sposobność, usiłowała wyrwać się z mych rąk, lecz jej nie puściłem.
Powtarzam raz jeszcze, że nie chciałem na razie wierzyć, aby to śliczne dziewczę, niemal dziecko, o niewinnej twarzyczce, służyło bandzie karciarzy i morderców, jako przynęta dla nieświadomych ofiar. I istotnie nie miała ona pojęcia o tem, zarówno, jak i o zamachu na moje życie, wobec czego byłem skłonny ochronić ją przed odpowiedzialnością za całą sprawę.
— Czy pan wierzysz w to, że mój ojciec chciał pana sprowadzić do siebie w celu zamordowania? — zapytała mię trwożnie.
— Nie mogę na to odpowiedzieć nic stanowczego, moje dziecko. Ojca panienki nie znam, ale też nie mam powodu nie wierzyć zapewnieniom człowieka, który widocznie ma jakieś pewne dane, że jest tak w istocie. Jestem jednak przekonany, że sennorita nie jest wtajemniczoną w zbrodnicze plany ojca.
— Istotnie nic o nich nie wiem, sennor. Babce mojej również nie są one wiadome.
— Kochasz swą babcię?
— O bardzo, sennor! więcej nawet, niż ojca.
— A mimoto nadużyłaś jej imienia, by mię zwabić do waszej chaty.
— Tak mi kazał ojciec, i musiałam to uczynić, bo inaczej źleby ze mną było.
— Tak czy owak, moja panno, odegrałaś swą rolę tak znakomicie, że muszę ci przyznać wielkie zdolności aktorskie.
— Dios! to z przyzwyczajenia...
Zdziwienie jej utwierdziło mię w przekonaniu o jej niewinności. Że prędzej czy później spotka ją nieszczęście — w to nie wątpiłem. Cóż jednak mogłem uczynić dla niej?
Księżyc oświecał jasno całą przestrzeń, i w jego świetle stojący na uboczu domek wyglądał dziwnie tajemniczo.
— Sądzisz pan — ozwała się dziewczyna, — że ci ludzie, którzy nas zatrzymali, zrobią memu ojcu co złego?
— Nic nie wiem. Bądź co bądź, nie mają oni najmniejszego powodu obchodzić się z nim życzliwie.
— Muszę więc ostrzec ludzi, znajdujących się w chacie.
To rzekłszy, wymknęła się w zamiarze ucieczki, lecz w kilku skokach dogoniłem ją i zatrzymałem za rękę.
— Powoli, sennorito! — rzekłem. — Nie powinniśmy się rozstawać tak nagle i bez pożegnania. To nieładnie z twojej strony, bo świadczy o niewdzięczności za okazaną ci przeze mnie opiekę.
Westchnęła głęboko, nic na to nie odpowiedziawszy.
Gdyśmy się zbliżyli do chaty, we drzwiach ukazał się jakiś człowiek, stając na progu z ukrytą poza sobą lampą. Na głowie miał chustkę, jak każdy gaucho. Twarzy nie mogłem w cieniu rozeznać.
— No, nareszcie jesteś! — rzekł ponuro. — Babcia myślała, że nie doczeka się już lekarstwa...
— To ty, wuju? — zapytała zdziwiona. — Cóż tu robisz o tak późnej godzinie?
— Niepokoiłem się o chorą... Ale... widzę, że nie jesteś sama. Od kiedyż to moja pieszczotka pozwala mężczyznom odprowadzać się do domu po nocy?
— Napadł na mnie jakiś rabuś, i na szczęście ten sennor obronił mię. Poproś go do chaty, aby mu babcia osobiście za to podziękowała.
„Pieszczotka“ odgrywała swą rolę tak, jak ją nauczono, chociaż wiedziała dobrze, że się to na nic nie zda. Widocznie nie umiała się zdobyć na żaden inny dowcip.
— Owszem — odrzekł wuj. — Proszę, sennor, do chaty! Jesteśmy ci wdzięczni z całego serca...
Ustąpił na bok, by zrobić dla nas miejsce do przejścia we drzwiach, i w tej chwili strumień światła padł na jego twarz. Poznałem w nim draba, z którym niedawno miałem niemiłe dla niego spotkanie. Teraz zmienił był głos, a chustka na kapeluszu, zawiązana pod brodą, nadawała mu w sylwetce inny zupełnie wygląd.
— Dziękuję, sennor — odrzekłem. — Nie chcę wam sprawiać kłopotu o tak późnej porze. Odprowadziłem sennoritę aż do drzwi mieszkania, bo jej to przyrzekłem. Straciłem na to chwilę czasu i teraz muszę się śpieszyć do domu.
— Ale na momencik może pan przecie...
— No, dobrze, ale tylko na sekundę, by pozdrowić chorą. Czy jest u was jeszcze kto taki?
— Tylko mój ojciec i brat, więcej nikogo. Musi pan z nami napić się szklaneczkę wina, zanim nadejdzie ojciec sennority. Nieprawdaż, że to miła dziewczyna? Racz wejść, sennor!...
Prosił tak serdecznie i z tak uprzejmem naleganiem, że niepodobna było się oprzeć. Ociągałem się jedynie wiedząc z góry, co to wszystko znaczy.
Nagle odezwał się ktoś za memi plecami:
— Proszę, niech pan wejdzie bez wahania. Poczciwy sobrino[7] zawsze rad gościom, i spędzi tu sennor miłą chwilę. Ja idę również... Proszę!
Był to yerbatero. Drab jednak zapytał go, wylękniony:
— Jeszcze jeden? Kto jesteś, sennor?
— Towarzysz ojca, który wrócił natychmiast po wyjściu — odrzekł yerbatero. — Proszę! chodźmy do chaty!
Popchnął mię naprzód, a ja sennoritę, która, odtrąciwszy draba na stronę, wprowadziła nas do izby. Znalazłszy się tu, sięgnąłem przedewszystkiem do kieszeni, by mieć pod ręką nóż, który niedawno odebrałem był owemu napastnikowi koło domku organisty. Należało przygotować się na wszystko, gdyż nawet sam yerbatero, którego jeszcze właściwie nie znałem, budził we mnie pewną nieufność. Jego zachowanie się nasuwało mi myśl, że mógł on należeć do tej samej miłej bandy. Podejrzenie to jednak rozwiało się, skoro spostrzegłem pięciu innych yerbaterów, którzy weszli za nami z nożami w rękach.
Chata składała się z dwu przedziałów. Do drugiego z nich drzwi były obecnie zamknięte. Zamiast okien domek miał tylko otwory bez ram i bez szyb. W kącie na stołku siedziała staruszka, która zdawała się być mocno zaniepokojoną przyjściem tylu naraz ludzi. Na ziemi leżały maty słomiane i stał nieduży stołek. Zresztą nie było tu żadnych sprzętów.
Nietylko babcia, ale i sobrino, zobaczywszy nasze liczne towarzystwo, zaniepokoił się i począł krzyczeć:
— Coście za jedni? czego tu chcecie? kto wam pozwolił wejść?
— Myśmy sami pozwolili sobie — odrzekł Monteso. — Ten sennor wziął w opiekę sennoritę, a my znowu mamy jego w opiece; tym sposobem stoimy w pewnym związku ze sobą i dlatego weszliśmy tutaj wszyscy. Ale gdzież jest kochany ojczulek i syn jego zacny?
— Zapewne tam — rzekła żywo dziewczyna, wskazując drzwi do drugiego przedziału. — Zaraz poproszę ich tutaj.
— Owszem, bardzo rad będę poznać całe wasze zacne towarzystwo.
Gdy dziewczyna weszła do przyległej izby, yerbaterowie stanęli u drzwi i okna, a staruszka wylękniona, milcząc, patrzyła na nas z ukosa. Mauricio Monteso, spojrzawszy niedowierzająco na draba, zapytał:
— Zdaje mi się, sennor, żeśmy się dziś widzieli... niedaleko biura sennora Tupida...
— Być może... przechodziłem tamtędy...
— Nie. Stałeś pan, oczekując na kogoś. A potem dłuższy czas tkwiłeś naprzeciw cukierni, następnie przeszedłszy się po ulicach, zatrzymałeś się pan przed katedrą, aż póki nie zamilkły organy.
— Co pana obchodzi moja przechadzka?
— O, bardzo nawet, sennor; głównie interesuje mię to, co pan robiłeś dzisiejszego wieczora. Wydaje mi się zwłaszcza dziwnem, że ten właśnie sennor — tu wskazał na mnie — szedł przez cały czas... przed panem, no, a jeszcze dziwniejszą ta okoliczność, że gdzie tylko pan ruszyłeś, postępowałem znowuż ja ze swoimi towarzyszami...
— Wybaczcie, ale ja z wami nie mam nic do czynienia.
— Tak, ale my z panem pragnęlibyśmy się zapoznać. Niestety, popełniliśmy błąd, nie idąc za panem aż pod domek organisty. Zresztą i tak nie udały się pańskie zamiary, bo nasz sennor nie kiep i umie sam znakomicie się obronić. Potem, gdy bawił u Tupida, udałeś się pan tutaj i umawiałeś się z mieszkańcami tego miłego domku o pewną sprawę, a ja, niezauważony, stałem za oknem i słyszałem wszystko...
— Nic a nic nie rozumiem, czego chcesz odemnie — odrzekł drab, blednąc.
— Mniejsza o to! my zato rozumiemy wszystko.
— Mój panie, ja znalazłem się w tej chacie poraz pierwszy dzisiaj, przed chwilą dopiero. Proszę zapytać o to gospodarza, gdy wróci.
— On już wrócił, i właśnie zapytywaliśmy go o to. Leży na dworze, związany lassem. Wyznał nam wszystko.
— Głupiec!
— Och, gdyby tak panu przytknięto koniec noża do piersi, to zdaje się, że i pan nie postąpiłby inaczej. Z nami niema żartów.
— Co to jest? co to za napaść?! Zawołam tu policyę, aby was przytrzymała...
— Owszem, proszę bardzo! Ale nie uczynisz pan tego, bo jesteś z nią w stosunkach niezbyt przyjacielskich.
— Mnie się zdaje, że znasz ten przedmiot — wtrąciłem, pokazując drabowi jego własny nóż. — Może pan zaprzeczysz?
— Dajcie mi spokój! — odparł. — Podobnego noża nie widziałem nigdy.
Teraz dopiero zauważyłem na jego czole spuchnięte od stłuczenia miejsce.
— A gdzieżeś to sennor nabił sobie tak okazałego guza? — zapytałem, wskazując stłuczone miejsce na głowie. — Czy przypadkiem nie uderzyłeś się sennor o mur domu organisty, gdy ja...
— Troszcz się pan o własne swoje oblicze — odparł gburowato, — na które nie pomieniałbym się z panem. Zresztą nie masz pan prawa indagować mię, ani mi rozkazywać! Marsz za drzwi w tej chwili, jeśli pan nie chcesz, bym go stąd wyrzucił!
— Cóż to się stało? przed chwilą zapraszałeś mię pan tak uprzejmie.
— Bo widziałem w panu caballera. Teraz atoli przekonywam się o swej pomyłce. Proszę jednak nie myśleć, że się pana boję! Nie jestem tu sam i zawołam o pomoc...
I otwarłszy drzwi do przyległej izby, krzyknął:
— Chodź tutaj, pate, bo mamy gości, którzy chcieliby się przekonać o sile naszych pięści i czy mamy ostre noże!
Lecz, zamiast ojca, wyszła z izby sennorita, oznajmiając mu z tajemniczym uśmiechem, że obaj znajdujący się tam mężczyźni już dawno umknęli przez otwór okienny, bo się przelękli yerbaterów.
— Tchórze! — huknął drab. — Uciekli, jak zające, zostawiając mnie samego! Ale ja pomimo to nie boję się nikogo... Na bok! Kto mnie tknie, przebiję go natychmiast!
I z nożem w ręku zwrócił się ku drzwiom.
Cofnąłem się, robiąc mu rozmyślnie miejsce, a gdy wyminął mię, chwyciłem go za ramiona, jeden zaś z yerbaterów w okamgnieniu zarzucił na niego lasso. Drab na razie próbował się uwolnić, lecz daremnie, więc począł krzyczeć, miotając na nas obelgami, wobec czego yerbaterowie zatkali mu usta własną jego chustą z kapelusza.
Podczas gdyśmy się tem zajmowali, niewinna i dobroduszna sennorita, korzystając z zamieszania, wysunęła się wraz ze staruszką z chaty. Nie chcąc mieć z niemi kłopotu, nie czyniliśmy im przeszkód.
— No, mamy już jednego draba! — ozwał się Monteso; — dawajcie tu tamtych!
Dwu yerbaterów wybiegło z chaty, lecz po chwili jeden z nich wrócił strapiony, oznajmiając:
— Uciekł gałgan! niema go przed chatą!
— Jakim cudem?! przecie związaliśmy go, jak barana, i leżał przed chwilą pod oknami.
— To najniezawodniej sprawka tych, co uciekli tamtędy — zauważyłem. — Najpierw ulotnił się ojciec z synem, no, a teraz te dwie niewiasty... Przy sposobności zaś oswobodzili jeńca.
— Do stu tysięcy dyabłów!... czyżby naprawdę wymknęli się nam bezkarnie wszyscy? Szkoda było mego lassa!... Oto skutki nieostrożności naszej! Ale mamy przynajmniej tego łotra... herszta całej bandy. Zapłaci nam za wszystkich. Co z nim z robimy, sennor?
Ostatnie pytanie zwrócił do mnie.
— Hm! — wzruszyłem ramionami. — Albo ja wiem... Nie znam tutejszych praw ani zwyczajów, więc i sędzią być nie mogę...
— Ech, ktoby tu myślał o sędziach, czy o policyi! Przysporzyłoby to nam kłopotu najzupełniej niepotrzebnie. Musielibyśmy pozostać w mieście, jako świadkowie, aż do ukończenia procesu, i kto wie, czy ci złoczyńcy nie sprzątnęliby nas tymczasem. Może nawet władzom przyszłaby ochota pozamykać i nas dla pewności, abyśmy się przed czasem nie wydalili z miasta. O, ja znam dobrze tutejsze stosunki! Lepiej więc będzie, gdy załatwimy sprawę sami, bez oglądania się na to, co powie władza i ustawa. My tu umiemy sami sobie tworzyć paragrafy. W dziewiczych lasach i w pampach jest zwyczaj, że każdego mordercę i rabusia unieszkodliwia się w sposób bardzo krótki i prosty, a mianowicie pakuje mu się kulę w łeb... i po krzyku. Tak też zrobimy i teraz.
— Nie, panowie! ja się na to nie zgadzam! — rzekłem.
— Dlaczego?
— Bo nie chcę być sędzią ani katem tego człowieka...
— My też od pana wcale tego nie wymagamy, biorąc całe zadanie na swoje barki.
— Ku temu nie macie prawa, bo ten drab zawinił wobec mnie, nie zaś wobec was.
— Caramba! Gonię łotra przez całe południe, zziajany, jak pies; fatyguję swoich towarzyszów; udaje mi się udaremnić morderstwo... i wkońcu wszystko to ma łotrowi ujść na sucho? Czy słyszał kto coś podobnego! Wyświadczył mi pan wielką przysługę, przez to samo stając się moim przyjacielem, a jeżeli ktoś mojemu przyjacielowi wyrządzi krzywdę lub dybie na jego życie, staje się przez to samo moim wrogiem.
Takie przynajmniej pojęcia i zwyczaje istnieją wśród yerbaterów. Chciano pana zamordować, to tak samo, jakby usiłowano zamordować mnie, mam więc prawo ukarać za to złoczyńcę.
— Gdybym istotnie padł był ofiarą, wówczas miałby pan prawo pomszczenia mię; że jednak żyję i nic mi się dotychczas nie stało, śmiem prosić, abyście draba puścili na wolność!
— Widać to, że pan ze starego kraju... Czy u was, sennor, mordercy otrzymują ordery lub legie honorowe? Sennor, jeżeli puścimy złoczyńcę, to on uczyni wszystko, aby się pomścić na panu za to, że mu się teraz nie udało!
— A niech spróbuje! Wiadome mi są jego zamiary, i dlatego właśnie nie obawiam się go wcale. Zresztą możecie mu odmierzyć na grzbiecie kilka kijów, aby wyznał, kto nakłonił go do zamachu na mnie.
— Dobrze, sennor; postaramy się wydobyć z niego tę wiadomość. Ile mu wyliczyć?
— Tyle, ile trzeba będzie do osiągnięcia zeznania. Skoro jednak powie wszystko, puśćcie go, i niech go moje oczy nie widzą!
Wyszedłem z chaty, by nie być świadkiem dotkliwej egzekucyi, a po dziesięciu minutach wróciłem. Drab leżał na ziemi na środku izby, pokrwawiony, a mimo to, powitał mię szyderczym uśmiechem. Nie przyznał się do niczego, a podczas egzekucyi nie krzyczał nawet.
— Co robić, sennor? — zagadnął mię Monteso. — Nie wydobyliśmy z niego nic, a gdyby ponowić jeszcze próbę, wyzionie ducha.
— Dosyć mu będzie tej porcyi! Zostawcie go; wiemy i bez tego, kto był owym sprawcą zamachu.
— A możeby zgasić światło i zaczaić się, by pochwytać mieszkańców tej chaty?
— Nic mi na nich nie zależy.
— A niechże pana z pańską łagodnością! — zaśmiał się Monteso. — Ale, skoro już pan tak chce, chodźmy.
Wyszliśmy, zamknąwszy chatę, a klucz od drzwi rzucił któryś w trawę, poczem skierowaliśmy się ku miastu. Przez drogę yerbaterowie milczeli, snadź niezbyt zadowoleni z miękkości mojej, z jaką potraktowałem całą tę sprawę. Dopiero, gdyśmy się znaleźli na bruku miejskim, zapytał mię Monteso:
— Pójdzie pan do swego hotelu, czy też może zechce zaszczycić nas łaskawie i wypić razem z nami szklankę wina? Bylibyśmy za to bardzo obowiązani.
Przyjąłem tę propozycyę, gdyż nie mogłem jej odmówić ludziom, którzy ocalili mi życie. Poszedłem więc z nimi w jedną z bocznych ulic i niebawem zatrzymaliśmy się przed nędznym domem, w którym się mieścił zwykły, brudny szynk. Przez otwarte drzwi wydobywał się z wnętrza gęsty dym od papierosów i cygar oraz gwar rozbawionych gości. Już żałowałem w myśli swego kroku i chciałem się cofnąć, — ale Monteso minął szynk i, wprowadziwszy nas w podwórze domu, zapukał do drzwi kuchennych. Otwarła je nam jakaś zgrabna niewiasta, kłaniając się z wyszukaną uprzejmością.
— Czy otwarte na górze? — zapytał Monteso.
— Otwarte, jest tam paru tylko gości. Usługuje moja siostra.
— Wejdziemy więc, i proszę się postarać o to, by nam niczego nie brakło.
Brzmiało to z taką wyniosłością, jakby yerbatero był od dzieciństwa przyzwyczajony do wydawania rozkazów.
Niewiasta ukłoniła się znowu, jak przed wielkim panem, i weszliśmy po schodach na górę.
W przedpokoju spostrzegliśmy kilka kapeluszy i lasek, umieszczonych na wytwornych wieszadłach. Monteso odchylił pluszową portyerę i weszliśmy do elegancko urządzonego saloniku. Lustra, żyrandole, dywany, plusze... jednem słowem — niezwykła dla mnie niespodzianka. Na marmurowych stolikach stały butelki z winem rozmaitego gatunku. Dość powiedzieć, że salonik przypominał najwytworniejsze tego rodzaju lokale w pierwszorzędnych hotelach europejskich.
Powitała nas bardzo uprzejmie, wyszedłszy z za bufetu, młoda dziewczyna. Jacyś czterej eleganccy panowie, przy najbliższym stoliku siedzący, skłonili nam głowami przyjaźnie, a jeden z nich podał rękę naszemu przewodnikowi.
I w takich to „szynkach“ bywali yerbaterowie! Wszyscy byli ubrani jednakowo, jak Monteso, a więc prawie w łachmanach i na bosaka! Brody, wąsy i fryzury mieli w zupełnem zaniedbaniu, jakby nie myli się i nie czesali od miesięcy.
Dziwiło mię to wszystko, ale nie dałem tego poznać po sobie.
Monteso zaprosił nas do jednego ze stołów w samym kącie saloniku i podszedł do bufetu zamówić, co potrzeba. Zaraz też dziewczyna zabrała z naszego stołu butelki, przykryła go obrusem i ustawiła nową... bateryę. Na butelkach ze zdziwieniem zauważyłem etykiety: „Chateau Yquem“, „Latour blanche“ i „Haut Brion“. Jeżeli to były wina prawdziwe, oryginalne, to ceny ich nie odpowiadały kieszeni bosych gości.
Monteso usiadł naprzeciw mnie, skłonił głową uprzejmie i rzekł:
— Nie spuszczałem dziś pana z oka przez całe popołudnie i wiem, że pan nie spożył jeszcze wieczerzy. U Tupida bawił pan krótko, z czego wnioskuję, że nie korzystał pan u niego z przyjęcia. Śmiem tedy prosić, by pan był naszym gościem i zjadł z nami razem kolacyę bez żadnych ceremonii. Oczywiście możemy służyć tylko tem, na co stać biednych yerbaterów, gdy się dostaną do miasta.
— Widać to — zaśmiałem się, wskazując butelki z winami. — Jeżeli i potrawy, które spożywacie, odpowiadają temu napojowi, to chciałbym sam zostać... yerbaterem.
— Bo też istotnie nie jest tak źle z nami, jakby kto sądził z pozorów. Mam nadzieję, że pozna pan bliżej nasze życie i że niejeden raz zejdziemy się przy stole tak, jak teraz.
Odkorkował kilka butelek, napełnił szklanki i trącił się z nami „na pomyślność nowo zawartej znajomości“. Po chwili zaś wydobył z zanadrza grubo wypchany portfel, a wyjąwszy zeń banknoty, rzekł:
— Pozwoli pan łaskawie, że mu oddam zaciągnięty dziś dług. Wprawdzie zobowiązałem się zwrócić go dopiero po upływie roku, ale ponieważ, pożyczając od pana pieniądze, bynajmniej ich nie potrzebowałem i tylko pozwoliłem sobie na żart, który mi pan zechce wybaczyć, więc, rozumie się, mogę pominąć umówione warunki. Nie jestem bowiem wcale tak ubogi, za jakiego się panu wydałem. Gdyby jednak nie to mylne o mnie mniemanie, nie byłbym doświadczył pańskiej szlachetności i nie bylibyśmy się ze sobą zaprzyjaźnili, co mi przynosi niemały zaszczyt. Może tam, w starym kraju, jest wielu ludzi szczerych i dobrych; u nas jednak są oni rzadkością. Dlatego to, poznawszy pana, odrazu przylgnąłem do niego całem sercem i opowiedziałem o nim swoim towarzyszom, którzy niemniej ode mnie są panem zachwyceni.
Słuchałem wyznania tego z ukrywanem zdziwieniem. Zestawienie zwłaszcza niektórych faktów nie mogło mi się pomieścić w głowie. Więc też zapytałem mimowolnie:
— Ależ, sennor, jeżeli nie jesteś w potrzebie i posiadasz stanowisko tak niezależne, to dlaczego zachowywałeś się wobec tego pyszałka Tupida z przesadną uległością. Czy szło panu istotnie o tę kwotę, której żądał od pana?
— Ech, nie, sennor. Chciałem go tylko podejść. Jesteśmy ludźmi uczciwymi i nigdy nie oszukujemy tego, kto względem nas postępuje szczerze. Gdy płacą nam za robotę uczciwie, my też uczciwie wywiązujemy się ze swego zadania. Ów Tupido wszakże jest oszustem i szachrajem, jakich mało, więc odpłacamy się mu pięknem za nadobne, przy każdej sposobności naciągając go, ile się da. Próbka herbaty, którą mu dostarczyliśmy, była znakomita, ale całość dostawionego towaru to najzwyklejsza... trawa. Zakradłszy się w nocy do jego składów, poprzemienialiśmy mu wszystkie bele...
— Ależ to oszustwo, sennor!
— Oszustwo? Nie znasz, sennor, tutejszych poglądów na tego rodzaju sprawy, a gdybyś nie był europejczykiem, uważalibyśmy się za obrażonych i żądali satysfakcyi. My tu inaczej rozumujemy. Bo czyż można nazwać kradzieżą, gdy potajemnie odbiorę złodziejowi to, co on mnie samemu ukradł?
— Mnie się zdaje, że w tym wypadku sprawiedliwość powinien wymierzyć sąd.
— Dajmy pokój sądowi, bo to się na nic nie zda. Tu jest tak, że gdy naprzykład złodziej ukradnie mi sto talarów, a ja go złapię na gorącym uczynku i zaskarżę do sądu, to proces będzie mię kosztował cztery razy tyle, ile mi ukradziono, nie licząc straty czasu, a mimo to złodziej wykręci się z tej sprawy nieraz zupełnie bezkarnie. Nasz złodziej uważa się za równego pierwszemu-lepszemu urzędnikowi. On nigdy nie kradnie, tylko rozmaite rzeczy same wędrują do jego domu w nocy. Mając to wszystko na uwadze, lepiej jest samorzutnie wymierzać sprawiedliwość za krzywdy swoje. Tupido oszukał nas bezczelnie, my zaś, zamiast zwracać się o sprawiedliwość do władz, odwdzięczyliśmy się mu tą samą monetą i mamy sumienie czyste. Nie zna pan życia yerbaterów i nie wie, ile to trudów i niebezpieczeństw pokonywać trzeba codzień na każdym kroku, zanim się coś zarobi. Czyż więc możemy poświęcać swoje zdrowie i ważyć życie, jak niewolnicy, po to, by pierwszy-lepszy szachraj kosztem tego naszego zdrowia lub życia został milionerem?
— Istotnie nie mam pojęcia o owych niebezpieczeństwach, zagrażających waszemu życiu. Nie wiem mianowicie, dlaczego zrywanie liści z krzaków hervamate jest rzeczą tak ogromnie trudną i niebezpieczną...
— O, sennor, gdybyś nie był w tej chwili naszym gościem, uśmielibyśmy się z pana. Pan zapewne przypuszcza, że herva-mate rośnie na plantacyach, gdzie nad jej zbiorem pracują robotnicy w taki sam sposób, jak w ogrodzie. Nieprawdaż?
— Tak przynajmniej sądziłem po przeczytaniu opisów plantacyi herbaty w Chinach.
— Domyślałem się tego. Otóż myli się pan zupełnie, i aby sprostować pańskie mniemanie, objaśnię pana w tej materyi.
Służąca dziewczyna przyniosła była właśnie nakrycie, i to nie byle jakie: prawdziwa sewrska porcelana i srebrne łyżki, noże i widelce, poczem zjawiły się na stole potrawy, podane z wykwintem pierwszorzędnych restauracyi w wielkiem mieście. Oprócz zupy, było sześć dań, a na ostatek torty i najprzedniejsze owoce.
Monteso odgrywał rolę gospodarza z taką miną, jakby conajmniej był właścicielem zamku, a zachowując się przy stole z galanteryą światowca, podsuwał mi raz poraz najlepsze kęski i mówił:
— Prawdziwy yerbatero poszukuje herbaty w lasach dziewiczych i wogóle w okolicach, gdzie jeszcze stopa ludzka nie stanęła i gdzie na każdym kroku czyha na niego jaguar, puma, aligator lub dziki Indyanin. Czy pan nie słyszał o tem?
— Owszem, ale przypuszczałem, że coś podobnego zdarza się tylko wyjątkowo, i radbym bardzo dowiedzieć się bliższych szczegółów o życiu tych ludzi.
— To wszystko da się streścić w słowach bardzo krótkich. Przedewszystkiem yerbatero nie wybiera się w puszczę sam. Przedsiębiorca godzi ich dziesięciu, dwudziestu lub trzydziestu, zaopatruje w niezbędne artykuły, jak wódka, tytuń, broń i inne rzeczy i daje pewną liczbę wołów na mięso w ciągu całej wyprawy. Oddział yerbaterów wybiera następnie z pośród siebie dowódcę, którego inni muszą słuchać, i wyrusza do roboty. Przybywszy w lasy dziewicze, kierownik ekspedycyi oznacza miejsce na szałas, i stąd rozpraszają się robotnicy w różnych kierunkach po dwu lub trzech razem, obłamują malutkie gałązki mate i znoszą je następnie do szałasu. Gdy nazbiera się dosyć materyału i gdy już spożyto tyle wołów, że skóry ich mogą wystarczyć na opakowanie zbiorów, sporządzają robotnicy niedaleko szałasu suszarnię. Gdy mate w suszarni dojdzie już do odpowiedniego stanu, pakują ją w worki ze skóry wołowej, ubijając ją w nich tak mocno, że toboł, względnie worek, jest twardy niemal jak kamień, i waży stokilkadziesiąt kilogramów.
— Widzę z tego — rzekłem, — że zajęcie yerbatera jest podobne do zabiegów poszukiwacza barci w północnej Ameryce.
— Porównanie bardzo trafne. Ale właściwego pojęcia o naszej pracy nabierze pan dopiero wówczas, gdy osobiście pozna te dzikie i niedostępne okolice, gdzie rośnie mate.
— Toż ja jedynie dlatego całe życie podróżuję, aby poznawać osobliwości i zwyczaje różnych dzielnic ziemi. Szczególniej radbym poznać dokładnie pampasy.
— A lasy dziewicze nie nęcą pana?
— Ależ owszem! zaciekawiają mię również.
— Więc rozporządza pan swoim czasem dowolnie, czy też może jest pod tym względem skrępowany?
— Jestem panem swego czasu w zupełności.
— Może tedy sennor zechce udać się razem z nami w puszczę na parę tygodni?
— I owszem.
— W takim razie będzie pan miał sposobność poznać życie yerbaterów. Czy słyszał sennor kiedy o Gran Chaco? Okolica to ogromnie ciekawa, i jeżeli uda się pan z nami, to przedstawię mu owego sendadora, którego właśnie chcę panu bardzo gorąco polecić na przewodnika w pańskiej dalszej podróży. Oczekuje on tam na nas, bo mamy przedsięwziąć bardzo ważną sprawę.
— Mógłbym się dowiedzieć, co to za sprawa?
— Hm! — mruknął, — właściwie jest to tajemnica; ale możemy ją panu powierzyć z zastrzeżeniem, że pan nas nie wyśmieje.
— Cóż znowu!... ja, nie znający wcale tutejszych stosunków, miałbym was wyśmiać?
Yerbatero spojrzał po swoich towarzyszach, a widząc, że kiwają głowami potakująco, pogładził rozczochraną głowę i rzekł:
— Podobno przebywał pan dłuższy czas wśród Indyan na północy i umie się obchodzić z koniem, jako też z bronią. Dzisiaj zaś zauważyłem, że pod względem inteligencyi posiada pan jej więcej, niż my wszyscy sześciu, razem wzięci. Wnoszę stąd, że właśnie towarzystwo pańskie byłoby nam ogromnie na rękę. Zaproponuję panu jedną rzecz, wprzód jednak muszę się zastrzec, że pan z nas nie zakpi i że odpowie zupełnie szczerze.
— Proszę!
— A więc... coby pan uczynił, znając miejsce, w którem ukryto skarb?
— Zwróciłbym na to uwagę prawemu jego właścicielowi...
— Prawemu właścicielowi, mówi pan?... Hm... A gdyby takiego wcale nie było?
— Wówczas zabrałbym skarb dla siebie.
— Czy ma pan znajomość magii?
— Przesąd! Żadna magia nie istnieje, a choćby i była, to wcale jej nie potrzeba do wykrycia skarbu, o którym się wie wszystko.
— Hm... — mruczał dalej, widocznie z przyzwyczajenia, — jeżeli tak, to tem lepiej dla nas. Jest pan wykształconym, rozumnym człowiekiem i posiada pan moc przekonywającą ludzi. Chyba Bóg zesłał nam pana... Znamy miejsce, gdzie leży wielki skarb... a właściwie aż dwa miejsca.
— Śpieszcie więc tam, panowie, czemprędzej i zabierzcie ów skarb, aby was kto nie ubiegł.
— Hm... gdyby to było tak łatwe... Przyznam się, że czyniłem już poszukiwania, ale, nie znając pewnego pisma...
— Aha, idzie o jakieś pismo?...
— Właśnie! Pan, jako uczony...
— Proszę mię tylko nie przeceniać — przerwałem. — W jakim języku napisany jest ten dokument? — W języku Inkasów, ale literami łacińskiemi, w narzeczu tak zwanem kiczua.
— Zaczyna mię to naprawdę zajmować. Podczas mego pobytu wśród Indyan północno-amerykańskich badałem ich narzecza, a wybierając się do Ameryki południowej, poczyniłem również pewne studya, dotyczące języka Indyan tutejszych, zwłaszcza zaś wspomnianego kiczua. Kto posiada ten dokument?
— Właśnie ów nasz znajomy, którego panu chcę polecić na sendadora. Wręczył mu go pewien umierający mnich.
— A dlaczego wręczył właśnie jemu?
— Sendador ów przeprowadził był przez Andy na tę stronę świątobliwego zakonnika, dążącego do klasztoru Dominikanów w Tucuman. Nagle jednak staruszek zachorował i na krótko przed śmiercią powierzył przewodnikowi dokument. Widziałem ten papier. Są na nim dwa rysunki...
— I nie mógł pan przeczytać?
— Nie. Ale sendador, jako trochę uczony, zadał sobie wiele trudu w tym kierunku i był pewny, że sprawa się uda. Wezwał tedy mnie do spółki na poszukiwania, niestety jednak, zupełnie bezowocne.
— Czy objaśnił pana o treści pisma?
— Owszem, o ile sam ją zrozumiał.
— Ciekaw jestem...
— Ów padre był bardzo uczonym człowiekiem. Dążył właśnie do Peru, aby tam odcyfrować tajemnicze sznury...
— A! to ciekawe!
— Inkasowie nie znali pisma literalnego i posługiwali się w tym względzie sznurami. Wiedziałem nawet, jak się one nazywają, ale mi to wyszło z pamięci.
— Kipu?
— Tak... istotnie, kipu.
— Każde kipu składa się z jednego sznurka, do którego przymocowują wiele mniejszych rozmaitej barwy. Owoż barwa i grubość każdego z frendzli ma pewne znaczenie.
— Tak samo wyjaśniał mi sendador. Podobnych „dokumentów“ ma być bardzo wiele zakopanych, i padre znalazł ich kilka, a ślęcząc nad tem długie lata, zdołał wreszcie rozwiązać ich zagadkę. Pewna stara Indyanka, wywdzięczając się mu za wyleczenie jej z choroby, ofiarowała mu dwa takie kipu, które, wedle jej opowiadania, zawierały tajemnicę ukrytego skarbu. Padre odcyfrował te dokumenty, ale tajemnicę zabrał ze sobą do grobu. Co zaś do innych kipu, to napisał on całą księgę, ale nie wydał jej drukiem. Staruszek miał zamiar udać się z dwoma kipu do Dominikanów w Tucuman i tu je przetłómaczyć. Ale, jak wspomniałem, zaskoczyła go w drodze śmierć. W ostatniej chwili oddał rękopis sendadorowi.
— A kipu nie?
— Te zostawił wśród swoich zbiorów w Peru, dokąd zamierzał powrócić.
— Widocznie przeprawiał się przez Andy jedynie dla odszukania owego skarbu. Powiada pan, że wędrował do Dominikanów?
— Tak.
— No, to ów sendador wydaje mi się... podejrzanym.
— Dlaczego?
— Przedewszystkiem proszę mi powiedzieć, co pan wie o treści pisma.
— Zaraz to panu powiem. Było dwu Inkasów, którzy wsławili się zwycięstwami na wyżynach. Otóż obiegli oni raz pewne miasto nad jeziorem, a mieszkańcy w obawie przed rabunkiem złożyli ogromną ilość złota do beczek i spuścili je na dno jeziora. Gdy przyszło do ostatecznej rozprawy, mieszkańcy owi wyginęli lub rozproszyli się, a skarby ich pozostały na dnie aż do dziś-dnia, gdyż nikt o nich nic nie wie, i tylko mówią o tym skarbie właśnie owe kipu.
— W jaki jednak sposób zdołano wydobyć te kipu z owego miasta?
— Niektórzy z mieszkańców zdołali uciec w góry i tam urządzili sobie nową siedzibę, wmurowując swe skarby w skały. Niestety, zwycięzcy wytropili ich niebawem i pomordowali. Nie wszyscy jednak wyginęli; jeden z nich był tylko oszołomiony i po niejakimś czasie odzyskał przytomność. Nie widząc już wrogów, udał się na miejsce zburzonej siedziby i tu, w znajomej sobie skrytce, odnalazł frendzie. Niewiadomo, dlaczego z nich nie skorzystał. Może nie znał się na tego rodzaju piśmie, albo inna może jakaś zaszła przeszkoda, dosyć, że drogocenny przedmiot przekazał w spadku swoim następcom, aż przyszły one wreszcie w posiadanie wspomnianej kobiety, która wręczyła je mnichowi.
— Jeżeli to nie jest bajką, to chyba niema już bajek na świecie.
— Więc pan mi nie wierzy?
— Owszem, wierzę panu, ale wątpię, aby to było prawdą, co panu opowiadano.
— Sendador przecie mię nie okłamał.
— Nie przeczę również i temu, ale mógł on sam być mylnie poinformowany. Przedewszystkiem w całej tej sprawie uderza wiele rzeczy nieprawdopodobnych, a powtóre podejrzewam sendadora, jak to już wspomniałem przed chwilą.
— Podejrzewa pan mego starego, poczciwego przyjaciela? Gdyby go sennor znał osobiście, z pewnością zmieniłby o nim przekonanie.
— Bardzo to pięknie, że pan broni swego przyjaciela; lecz ja niestety muszę wyznać, że podejrzenia moje względem niego opierają się na pewnych podstawach. Czy sendador znał mnicha, zanim został jego przewodnikiem?
— Nie.
— I nie był też jego krewnym?
— Ani jedno, ani drugie.
— Może podczas podróży wyświadczył staruszkowi jaką ważną przysługę?
— Nie. Ale dlaczego pan mię o to wszystko pyta? co to ma wspólnego z frendzlami?
— O, ma pewien związek. Ale proszę mi jeszcze powiedzieć, czy miejsca, w których mają być ukryte skarby, znajdują się w okolicy Tucuman?
— Przeciwnie, są one w całkiem innej stronie.
— Dlaczegóż więc pobożny padre przedsięwziął wycieczkę do Tucuman, a nie wprost do owych miejsc? Przyzna pan zresztą, że przejście przez wysokie i strome Andy jest nietylko uciążliwe, ale i niebezpieczne, zwłaszcza dla starego człowieka. Jeżeli więc mnich nie zawahał się wobec tych trudności, niewygód i niebezpieczeństw przejść góry, to miał zapewne ważny jakiś cel i prawdopodobnie chodziło mu o odszukanie owych skarbów. Być może, świątobliwy ten człowiek nie łaknął ich dla siebie wyłącznie, bo tacy ludzie nie cenią zbytnio dóbr doczesnych, i przypuszczam, że zamierzał wydobyć owe skarby dla kogoś. A w takim razie... jak pan sądzi? czy owym człowiekiem, którego staruszek pragnął wzbogacić, mógł być sendador?
— Na razie mnich nie miał zapewne zamiaru być dobroczyńcą sendadora...
— Otóż mnie się zdaje, że i później nie miał ku temu przyczyny. Sendador nie mógł przecie domyślić się o skarbie, i mnich dopiero przed samą śmiercią mógł mu wyjawić tajemnicę, a wyjawił mu nie dobrowolnie, lecz pod przymusem. Zachodzi teraz pytanie, komu właściwie staruszek miał zamiar wyjawić ową tajemnicę skarbu, zanim wydarł mu ją sendador?
— Jużci, że Dominikanom w Tucuman.
— I ja tak sądzę. Bracia zakonni mogli byli dojść po nitce do kłębka o wiele łatwiej, niż sendador, bo mają więcej danych na to, aby odcyfrować kipu.
— Ale padre nie miał ich wówczas przy sobie.
— W to nie wierzę.
— Powiedział mi o tem wszystkiem mój przyjaciel, i nie mam powodu podawać w wątpliwość jego opowieści.
— Natomiast ja mam ku temu powody. Skąd pochodził ów padre?
— O tem nie powiedział sendadorowi.
— A gdzie znajdowały się jego zbiory naukowe, o których poprzednio pan wspominał?
— Niewiadomo.
— Czyżby więc padre umarł, nie wyjawiwszy tego wszystkiego? Czyż dalej jest to możliwe, aby on, mając rękopis przy sobie, pozostawił kipu gdzieindziej? Toż one więcej były warte, niż pismo!
— Hm... Istotnie, zaczyna mię pan przekonywać.
— Jestem pewny, że przyjaciel pański zdobył owo pismo i obydwa przedmioty w sposób nieuczciwy.
— Jak to już wspomniałem, padre nie miał kipu przy sobie, sennor.
— A ja twierdzę, że miał, i sendador dostał je w swoje ręce. Czy rozumie on kiczua?
— Tak jest.
— Ale nie umie się poznać na kipu?
— Nie.
— Wobec tego były one dla niego nietylko bezprzedmiotowe, ale nawet niebezpieczne, i poznawszy już tajemnicę z rękopisu, zniszczył kipu w obawie, aby nie dostały się komu innemu, co potrafiłby je odcyfrować i ubiedz go w zdobyciu skarbów. Cóż on postanowił przedsięwziąć, gdy poszukiwania okazały się daremnemi?
— Nie myśli on wcale zaprzestać ich.
— I znowu bez skutku...
— A gdyby... Ma on zamiar wyszukać kogoś, ktoby rozumiał się na załączonych w rękopisie rysunkach, i w tym celu prosił mię, abym za bytności w Montevideo rozejrzał się za takim właśnie znawcą. Zdaje mi się teraz, że go znalazłem.
— Ma pan zapewne mnie na myśli?
— Pana.
— Wobec tego zmuszony jestem oświadczyć, że się pan myli. Nie mam ani chęci, ani zdolności do przeprowadzenia waszych zamiarów. Zresztą sprawa niebardzo jest czysta. Dlaczego mianowicie sendador sam nie szuka odpowiedniego dla swych celów człowieka, lecz obciąża pana swemi zleceniami, sam nie wychylając nawet nosa z dzikich, odwiecznych lasów? Mnie się zdaje, że, gdyby się tylko pojawił z tem między ludźmi, zwróconoby przeciw niemu silne i niepożądane dla niego podejrzenia. Pan, jako osoba trzecia, możesz się wywinąć ze wszystkiego. Ale inaczej byłoby z nim.
— Gdy się pan z nim zobaczy osobiście, wyjaśni on wszelkie wątpliwości w tej sprawie.
— I cóż z tego? Cóżbym wówczas mógł zrobić? Zawrócić z drogi byłoby dla mnie zapóźno.
— Będzie pan mógł każdej chwili odłączyć się od nas bez żadnej przeszkody.
— Dziękuję! sam jeden wśród dzikiej puszczy, albo gdzieś na pustyni Gran Chaco!
Monteso wetknął wszystkie palce w terchatą czuprynę i ozwał się zakłopotany:
— Widzę, że nie będziemy mieli z pana pociechy! A szkoda! wielka szkoda! Chyba, że pan da się jeszcze przekonać i pojedzie razem z nami...
— Powtarzam: proszę nie liczyć na mnie w całej tej sprawie, bo nic wam na rachunek jej nie obiecuję. Jestem tu obcy; nie znam kraju, ani ludzi, ani stosunków tutejszych. Wszak pan przedstawia sobie zapewne, ile to trudności należy pokonać, by odkryć owo miejsce, ukryte gdzieś w skale, lub inne, na dnie jeziora.
— Ową skrytkę wśród skał istotnie będzie nam trudno znaleźć; natomiast jezioro znane nam jest dobrze na całym obszarze, a pomimo to nie znaleźliśmy nic.
— Oczywiście. Gdybyście nawet natrafili na owo miejsce, gdzie skarb zatopiono, to przecie nie wystarczy zanurzyć się tylko i chwycić go w ręce. Dla wydobycia go trzeba wiadomości, o jakich wy najmniejszego pojęcia nie macie, i gdybym nawet starał się tu wyjaśnić je, nie zrozumielibyście mię wcale. Owóż wiadomości te może posiadać tylko ktoś z tubylców, albo jakiś wielce uczony człowiek, który poszukiwaniem tego rodzaju zajmował się całemi latami. Ja zaś nietylko że pierwszy raz znajduję się w tym kraju, ale i nie jestem uczonym, jak to wam zresztą już oświadczyłem.
— Ech, jakoś się to zrobi! Mam wielkie zaufanie do pana, i to mi na razie wystarcza. Do niebezpieczeństw podróży jesteś sennor przyzwyczajony, a właśnie przedewszystkiem o to idzie. Nie potrzebuje pan zobowiązywać się do czegoś i będzie pan rozporządzał swoją osobą wedle własnego upodobania. Zresztą... czego ja mógłbym od sennora wymagać? Gdybyśmy jednak mogli porozumieć się wzajemnie w tej sprawie, nie byłoby to bez korzyści tak dla nas, jak i dla niego. Zresztą niema nad czem rozwodzić się teraz wiele. Już mi pan przyrzekł, że z nami pojedzie.
— I nie odwołuję tego.
— Proszę więc rozważyć, jakby to było pięknie, gdyby nam się poszczęściło. Zostałby pan odrazu milionerem. Oczywiście musimy z góry się umówić, jaką część otrzyma każdy z nas.
— To mię wcale nie porywa, są bowiem skarby o wiele więcej warte od tych, których poszukujecie, i opowiem wam o nich przy sposobności. A przytem nie myślę narażać życia swego dla bardzo zwodniczej nadziei uzyskania czegokolwiek. Bo kto wie, jak taka afera skończyć się może...
— A więc nie przyłączy się pan do naszej wyprawy?
— Owszem! pojadę z wami, nie zobowiązując się jednak do niczego.
— Wspaniale! cudownie! — krzyknął yerbatero, a twarz rozpromieniła mu się radością. — Porozumieliśmy się nareszcie!
— Niech pan nie bierze sprawy tak gorąco... Nie skarb wasz uśmiecha mi się, ale co innego, mianowicie podróż razem z wami w dzikie okolice. A że jestem tu zupełnie obcy, uczynię tak, jak ów człowiek, który, chcąc prędko nauczyć się pływać, wskoczył w wodę w najgłębszem miejscu. Jeżeli zatem chcecie mię wziąć ze sobą, pojadę z wami. Ale mam pewne zastrzeżenia...
— Owszem, proszę je wyjawić, a zastosujemy się do nich w zupełności — rzekł Monteso, uradowany, że nareszcie upewnił się, iż będę im towarzyszył.
Tu dodam nawiasem, że później dopiero doświadczyłem niezwykłej jego dla mnie życzliwości, która z każdym dniem wzrastała, czyniąc w nim prawdziwego, szczerego przyjaciela w powodzeniu i niepowodzeniu.
— Właściwie stawiam tu tylko jeden-jedyny warunek — odrzekłem. — Kto weźmie udział w wyprawie?
— My wszyscy, jak tu jesteśmy, oraz sendador. Co do nas sześciu, których tu widzisz, sennor, to wszyscy pracujemy razem od szeregu lat, zżyliśmy się więc, przyzwyczaili nawzajem do siebie, i ciężko byłoby rozstać się nam kiedykolwiek. A może pan być pewien, że są to ludzie dzielni, którym można zaufać i którzy umieją milczeć, gdy tego zajdzie potrzeba, więc tajemnica nie wyjdzie poza obręb naszego kółka.
— Otóż chciałem się zastrzec w tym właśnie względzie. Wymagam jak najściślejszej dyskrecyi w rzeczach, które wskażę. Przyznałem się naprzykład wobec was otwarcie, że podejrzewam sendadora. Owóż w naszym wspólnym interesie leży, aby on się o tem mojem podejrzeniu nie dowiedział. Jeżeli przyrzekniecie mi w tej sprawie dyskrecyę, przyłączę się do was.
— Zgoda! Oto moja ręka, sennor! A i towarzysze moi stwierdzą to samo przymierze podaniem dłoni.
Uczynili to natychmiast i odtąd stałem się członkiem gromady... yerbaterów.
— Dotychczas wszystko poszło dobrze — zauważył Monteso, — a reszta ułoży się sama z biegiem czasu. Wypada nam teraz omówić czas odjazdu i zaopatrzyć się w drogę. Czy będzie pan gotów jutro przed południem?
— Owszem, nawet dobrze mi to wypada. Ale o jakiem to zaopatrzeniu pan myśli?
— Otóż musi pan mieć przedewszystkiem poncho. Kapelusz, chwalić Boga, posiada pan dobry, i tylko potrzebny do niego szal, który się wiąże pod brodą w ten sposób, aby podczas jazdy wiatr, odbijając się odeń, ochładzał szyję, ramiona i grzbiet. Rano przyjdę do pana i obaj wybierzemy się po sprawunki, bo pan sam, nie znając stosunków, nie wiedziałby, gdzie co nabyć. Oprócz poncha, będzie panu potrzebną także chiripa.
— Cóż to znowu za dziwoląg?
— Jest to rodzaj koca, który umocowuje się z tyłu u pasa i przeciąga przez rozkrocze naprzód. Rzecz ta jest niezbędna, jeśli się nie chce odparzyć sobie skóry już pierwszego dnia jazdy. Trzeba też kupić spodnie, podobne do tych, jakie nosi gaucho, oraz buty bez podeszew, siodło, strzelbę, lasso, bola i nóż. Mam nadzieję, że z czasem nauczy się pan władać tutejszą bronią, do której zalicza się właśnie lasso i bola. Ponieważ uważam pana za swego gościa, raczy pan zezwolić, abym sprawunki te poczynił na koszt własny.
— Łaskawość pańska wzrusza mię do głębi, ale nie mogę skorzystać z niej, bo zaopatrzyłem się już we wszystko, co potrzebne do podróży. Ubiorę się mianowicie tak, jak to czyniłem w preryach.
— Ależ, sennor, to byłoby rzeczą ogromnie niepraktyczną. Proszę wziąć pod uwagę różnicę między tamtejszymi a tutejszymi warunkami.
— Jeżeli idzie o ubiór, to różnicy niema prawie żadnej. Karabin mam własny i wypróbowany, oraz lasso i bola, a brakuje mi tylko siodła i... konia!
— Postaram się o jedno i o drugie, sennor.
W tej chwili wszedł jakiś nowy gość, pozdrowił uprzejmie obecnych i usiadł przy najbliższym od nas stoliku, biorąc się skwapliwie do butelki. Ponieważ obrócony był do nas plecyma i zajął się czytaniem gazet, można było sądzić, że jesteśmy mu zupełnie obojętni, i dlatego nie mieliśmy powodu zmieniać tematu rozmowy.
— Którędy pojedziemy? — spytałem.
— Wpoprzek Uruguayu i Entre Rios do Parany, a potem rzeką do Corrientes, stamtąd zaś musimy zboczyć na lewo w kierunku Chaco.
Pierwszy etap tej podróży był taki sam, jaki mi doradzał Tupido, i to mię zastanowiło.
— Dla pana oczywiście podróż ta będzie trochę uciążliwa — ciągnął yerbatero, — i dlatego urządzimy częstsze i dłuższe przestanki, aby pan nie odczuwał zbytniego zmęczenia.
Z tych słów można było sądzić, że Monteso miał mię za delikatnego i nieprzyzwyczajonego do niewygód podróżnika. Postanowiłem więc wyjaśnić mu tę sprawę:
— Nie krępujcie się mną zbytnio, panowie... Jeżdżę znakomicie konno i nie brak mi wytrwałości na trudy.
— Wiem, wiem... — uśmiechnął się Monteso. — Pierwszy dzień w takiej podróży mija jako-tako, drugiego dnia krwawią nogi, na trzeci powstają formalnie rany, no, i nie pozostaje nic innego, jak tylko położyć się na parę tygodni, aby się to zagoiło... Sennor, aby być dobrym jeźdźcem, trzeba się urodzić na stepie. Jutro dotrzemy nie dalej, jak tylko do San Jose, pojutrze do Perdido, a potem zboczymy do Mercedes, aby wypocząć dni parę w estancyi mego stryja. Dalszy plan podróży ułożymy później. Wypadnie nam droga ku granicy, w okolice bardzo w tych czasach niebezpieczne.
— Mnie się zdaje, że z tego powodu nie mamy się czego obawiać, bo co nas obchodzą stosunki polityczne ludności tego kraju?...
— O, nie myśl tak, sennor. Stosunki to zupełnie odmienne, niż w Europie, i w szczególności obcy podróżni muszą się bardzo mieć na baczności. Wyjeżdżasz rano, jako wolny, bezpartyjny i niezależny obywatel, a wieczorem już jesteś z musu żołnierzem i walczysz na rzecz stronnictwa, w którego łapy wpadłeś, a którego sprawy są ci najzupełniej obojętne.
— Ba! ale ja jestem obywatelem państwa, które ma tu swoich zastępców, i w takim wypadku do nich mogę się zwrócić natychmiast o obronę.
— Natychmiast? No, niebardzo, bo do tego nie dopuszczą. A każdy krok samowolny uważanoby jako dyzercyę, i najniespodziewaniej mogłaby pana za byle co spotkać śmierć. Zresztą choćby się nawet udała ucieczka, to, zanimby pan zdążył do swego konsula, popuchłyby panu w stepie nogi i zaskoczył głód. Owóż niema co liczyć tu na środki legalne lub gwałtowne, ale jedynie na własną przezorność i ostrożność. Ponieważ jednak będzie pan pod naszą opieką, nie pozwolimy uczynić mu żadnej krzywdy, i może się pan czuć zupełnie bezpiecznym. No — zakończył, — rzecz więc omówiona. A teraz niech tu nam uprzątną ze stołu, abyśmy mogli sobie zagrać.
Słowo to podziałało na jego towarzyszów, jak prąd elektryczny. Natychmiast porwali się pomagać dziewczynie w uprzątnięciu naczyń, poczem Monteso wyjął karty i rzucono na stół pieniądze, a było ich tyle, że mimowolnie cofnąłem się z krzesłem w tył.
— Proszę się nie usuwać, sennor — rzekł Monteso; — przecie pan zagra z nami jedną partyjkę?...
— Bardzoby mi było miło, ale niestety nie grywam i nie mam nawet pojęcia o kartach.
Monteso spojrzał na mnie z niedowierzaniem. W tym kraju z niezwykłą namiętnością grają wszyscy w karty, i to na grube stawki. Jeżeli więc ktoś odrzuca zaproszenie do gry, to, według tutejszych pojęć, popełnia przez to nietakt.
— Cóż znowu? — zaniepokoił się Monteso, — może pan chory?
— Nie, ale ogromnie zmęczony, i muszę udać się już na spoczynek.
— To pana istotnie usprawiedliwia, tembardziej, że ma pan przed sobą jutro forsowną podróż.
W tej chwili ów nowoprzybyły gość przystąpił do moich towarzyszów i oświadczył, że chętnie zagrałby z nimi.
Yerbaterowie z ochotą przyjęli go do swego grona, i wnet zajął obok nich miejsce. Ja zaś wstałem i sięgnąłem do kieszeni po sakiewkę, by zapłacić swoją część. Spostrzegł to Monteso i obruszył się:
— Co? pan chce płacić? Ależ to byłaby dla nas obraza. To już rzecz załatwiona, i niema o czem mówić. Teraz zechce pan wypocząć, a jutro rano o dziewiątej będę u niego przed hotelem z koniem i potrzebnemi rzeczami... Albo może lepiej, gdy pana odprowadzę na miejsce, bo... wie pan...
— Dziękuję, sennor. Nic mi się przecie nie stanie przez krótką chwilę w drodze do hotelu. Umiem być uważny i przezorny. Buenas noches!
— Dobrej nocy! — odpowiedzieli yerbaterowie, podając mi rękę, a Monteso dodał:
— Przyjemnych marzeń o naszym skarbie... Może się panu przyśni jaki dobry sposób odnalezienia go...





  1. Półdzicy pasterze konni na stepach. (Wyraz hiszpański: ch = cz, a więc wymawia się „Gauczo“).
  2. Wielki folwark.
  3. Moneta srebrna Ameryki południowej, wartości około 5 koron.
  4. Około 32 koron.
  5. Kapelusz.
  6. Willa.
  7. Wuj.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.