Nad Rio de la Plata/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Nad Rio de la Plata
Podtytuł Powieść podróżnicza
Pochodzenie Illustrowane powieści podróżnicze Karola Maya
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Am Rio de la Plata
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
NAD RIO
DE LA PLATA
POWIEŚĆ PODRÓŻNICZA
Z ILLUSTRACYAMI
NAPISAŁ
KAROL MAY
WYDAWNICTWO ILLUSTROWANEGO TYGODNIKA
»PRZEZ LĄDY i MORZA«
WE LWOWIE: PLAC MARYACKI L. 4 (HOTEL EUROPEJSKI),
W WARSZAWIE: SKŁAD GŁÓWNY W KSIĘGARNI GEBETHNERA
I WOLFFA.
REDAKTOR I WYDAWCA: EDMUND USZYCKI.


Prawo tłómaczenia wszystkich dzieł Karola Maya na język polski jest wyłączną własnością wydawcy.
Wszelkie inne tłómaczenia prawnie będą ścigane.


DRUKARNIA ZYGMUNTA JELENIA W TARNOWIE.


ROZDZIAŁ I.
W Montevideo.

Z obszernej zatoki La Plata ciągnął chłodny pampero i wznosił na ulicach Montevideo tumany kurzu, zmieszanego z grubemi kroplami deszczu. Niepodobna było w taką porę wychodzić na miasto, więc siedziałem w swoim pokoju w hotelu „Oriental“, zajęty czytaniem książki o kraju, do którego przybyłem, a który nie był mi jeszcze znany. Książka ta była napisana w języku hiszpańskim, a ustęp, który właśnie przebiegałem oczyma, był mniej-więcej tej treści:
„Ludność Uruguayu i krajów argentyńskich składa się z wychodźców hiszpańskich, jakoteż z kilku nielicznych szczepów Indyan i wreszcie z t. zw. Gauchów[1], mieszańców, będących potomkami dawnych osadników hiszpańskich, oraz kobiet indyjskich. Gauchowie ci uważają się pomimo to za przynależnych do rasy białej i są dumni z tego wielce, choć, żeniąc się najczęściej znowuż z Indyankami, wracają do pierwotnej swej rasy.
„Gaucho odznacza się szaloną odwagą dzikiego człowieka, ceni nad wszystko pierwotną wolność i niezależność, ma jednak poczucie honoru, a obok dumy jest uczciwy, otwarty i nawet towarzyski, jak prawdziwy hiszpański caballero. Skłonności wrodzone ciągną go jednak do życia koczowniczego i wogóle do włóczęgi, pełnej przygód i niebezpieczeństw. Jest on wrogiem wszelakiego przymusu, gardzi majątkiem, uważając go za zbyteczny kłopot i ciężar, a natomiast lubuje się w błyskotkach, które wnet gubi lekkomyślnie, jak to czynią dzieci z zabawkami. Śmiały i odważny, a gdy chodzi o obronę rodziny przed niebezpieczeństwem, nawet bohaterski, jest jednak względem niej surowy, zarówno, jak względem siebie samego. Będąc niejednokrotnie oszukiwanym, jest w stosunkach niedowierzający i podejrzliwy, a chytrość posiada już z natury. Poważa obcych, nie okazując im wszakże serdeczności; służy mieszczaninowi bez zbytniej uniżoności. Oburza go, że obcy śmią wkraczać do jego ojczyzny i zajmować się hodowlą trzód, co dawniej było jego specjalnością. Pomimo to służy tym ludziom z dnia na dzień, nie troszcząc się o jutro.
„Odkąd w kraju wytworzyła się klasa posiadająca, Gaucho zleniwiał i mimo, że ongi zwycięsko wydobył się z pod jarzma hiszpańskiego, zadowalnia się teraz skromną rolą strzeżenia cudzego majątku, nie żądając za to wiele, prócz chyba uznania, że jest wolnym obywatelem i służy z własnej ochoty.
„Uzbrojenie Gaucha składa się z długiego rzemienia z pętlicą na końcu, zwanego lasso, oraz bola i na wypadek wojny — lancy. Słynie on z niesłychanej zręczności w rzucaniu owego lassa.
„Rzemień, długości około trzydziestu metrów, przymocowany jest jednym końcem do nogi jeźdźca, drugi zaś koniec zaopatrzony jest w pętlicę, na którą Gaucho chwyta uciekające zwierzę za głowę lub za nogi. Skoro pętlica wskutek oporu złowionego zwierzęcia zaciśnie się, jeździec ciągnie je za sobą w miejsce, gdzie mu je łatwo obezwładnić. Ten rodzaj rzucania pętlicą, zwany „laceara muerte“, jest bardzo niebezpieczny dla rzucającego i wymaga długotrwałych ćwiczeń. Zdarzają się liczne nieszczęśliwe wypadki wskutek nieumiejętnego obchodzenia się z lassem, zwłaszcza, gdy idzie o zwierzę zbyt dzikie i silne. Na lassa chwytają zazwyczaj Gauchowie konie, woły i skopy.
„Bola jest to również długi rzemień, zaopatrzony w ciężkie trzy ołowiane kule. Dwie z nich rzuca się tak, by objęły zwierzę lub oplątały nogi, przyczem wystarczy silne pociągnięcie, by ono upadło.
„Słabą stroną charakteru Gaucha jest hazard. Lubi on namiętnie karty, i wystarczy, gdy się dwóch zejdzie, a przykucają wnet gdziebądź i, zatknąwszy noże w ziemię, aby mieć możność każdej chwili przebić niehonorowego gracza, grają zawzięcie.
„W estancyi[2] pracuje Gaucho tylko wówczas, gdy ma ochotę, a zachowuje się przytem, jak zupełnie niezależny, wolny obywatel, ba, nawet jak caballero, i nie znosi, by go inaczej traktowano, jak tylko z uprzejmością towarzyską, praktykowaną w warstwach wykształconych. Jeżeli nie podoba mu się praca, której się podjął, wówczas oświadcza, że będzie pracował tylko do oznaczonej godziny i pod umówionymi warunkami. Gdyby zaś obchodzono się z nim mniej delikatnie, aniżeli się tego spodziewał, domaga się natychmiast zapłaty, ale uprzejmie i z godnością, a otrzymawszy ją, dosiada konia i jedzie szukać zarobku w innej estancyi, gdzie właściciel nie jest tak surowo względem robotników usposobiony.
„Takim jest Gaucho, i nie należy go utożsamiać z awanturnikami, którzy kradną i rabują, a nawet uprowadzają ludzi...“
Tyle wyczytałem we wspomnianej książce.
Co do mnie — przybyłem do Montevideo przed paru godzinami i choć nie miałem pojęcia o kraju ani o jego mieszkańcach, jednak informacye, znalezione w książce, wydały mi się niezupełnie prawdziwemi.
Przedewszystkiem zauważyłem zaraz, że zaludnienie, o którem była mowa w książce, składa się nie z samych tylko Gauchów, Indyan, oraz wychodźców hiszpańskich, ale są tu również Anglicy, Francuzi, Polacy, Włosi, Niemcy, Węgrzy, nie licząc mniejszych narodowości, jak Rusini, Czesi, Słoweńcy, Szwajcarowie i inni.
Nie dowierzałem też ścisłości opisu co do rzucania lassa. Czyż bowiem jest na świecie tak głupi jeździec, któryby przywiązał sobie lasso do nogi i za rzucał je następnie na rozwydrzonego byka? Toż zaatakowane zwierzę ściągnęłoby go odrazu z konia za nogę!
Z ciekawości zapytałem kogoś z inteligencyi o autora książki, i powiedziano mi, że jest to Adolf Delacour, redaktor „Patriote Francais“, czasopisma, wychodzącego w Montevideo. No — pomyślałem, — taki pan zna zapewne stosunki miejscowe lepiej ode mnie. I, przyszedłszy do tej konkluzyi, pocieszałem się nadzieją, że w krótkim czasie sprawdzę sam osobiście, czy opisy jego zgadzają się z rzeczywistością.
W tej właśnie chwili poczęło się niebo wypogadzać i wkrótce na ulicach ludnego portowego miasta zapanował wzmożony ruch. Postanowiłem wyjść. Zaledwie jednak włożyłem kapelusz na głowę, zapukał ktoś do drzwi — i na słowo „proszę“ wszedł do mego pokoju mężczyzna, ubrany podług mody francuskiej w strój uroczysty: frak, białą kamizelkę, lakierki; w rękach trzymał lśniący cylinder, przyozdobiony długiemi białemi wstążkami, z czego na razie wywnioskowałem, że przybysz należy do orszaku ślubnego i pojawił się u mnie z zaproszeniem.
Elegancki ów człowiek ukłonił mi się z przesadną czołobitnością i rzekł:
— Moje najgłębsze uszanowanie panu pułkownikowi!
A następnie powtórzył ukłon jeszcze dwa razy z wyszukaną uprzejmością.
Co znaczy ten wojskowy tytuł? — pomyślałem zdumiony. — Czyżby w Uruguayu panowały te same zwyczaje, co naprzykład w Galicyi, gdzie kelnerzy każdego okazalszego gościa tytułują panem hrabią lub baronem.
Przybysz miał w swej twarzy coś odpychającego już na pierwszy rzut oka, — dlatego odpowiedziałem krótko:
— Dzień dobry. Czem mogę służyć?
— Przychodzę złożyć do usług pana wszystko, czem tylko rozporządzam — ozwał się, wywijając cylindrem w jedną i drugą stronę, i spojrzał na mnie z ukosa świdrującem spojrzeniem.
— Tak? Może mi pan będzie łaskaw przynajmniej powiedzieć, z kim mam przyjemność...
— Nazywam się sennor Esquilo Anibal Andaro i jestem właścicielem wielkiej estancyi w okolicy San Fructuoso. Wasza łaskawość raczyła słyszeć już o mnie zapewne...
Zdarza się czasem, że już samo nazwisko człowieka mówi coś-niecoś o nim. I w tym wypadku nazwisko „Ajschylos Hannibal Przemytnik“ nie wzbudziło we mnie zbytniego ku przybyłemu zaufania.
— Przykro mi — rzekłem, — że dotychczas nie miałem sposobności słyszeć podobnego nazwiska. No, ale skoro je już znam, możeby mi pan powiedział, co pan właściwie posiada do rozporządzenia.
— Ja? A no, pieniądze i... wpływy.
To powiedziawszy, znowuż spojrzał na mnie z ukosa wzrokiem szelmowskim, jakby wyczekując odpowiedzi.
— Hm! pieniądze i wpływy... To są rzeczy wcale nie do pogardzenia. Czy pan przybył do mnie istotnie w celu ofiarowania mi swoich usług tego właśnie rodzaju?
— Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby czcigodny pan raczył skorzystać...
Szczególne! Obcy zupełnie człowiek ofiaruje mi pieniądze i rozmaite ułatwienia w stosunkach towarzyskich i społecznych! Co to ma znaczyć?...
— Dobrze, sennor; zgadzam się i na jedno i na drugie, ale najpierw wezmę pieniądze.
— Wasza wielmożność raczy tedy oznaczyć wysokość sumy.
— Przydałoby mi się na razie pięć tysięcy pesów[3].
— Drobnostka! — odrzekł, ucieszony. — Wasza wielmożność otrzyma tę sumę w przeciągu pół godziny... Tylko omówimy warunki, które przedłożyć się ośmielę.
— Słucham.
— Wprzód radbym wiedzieć — rzekł, przybliżając się do mnie i spoglądając znacząco, — czy pieniądze te pójdą na cele oficyalne, czy też na wydatki osobiste?
— Oczywiście, że na osobiste wydatki.
— Jeżeli tak, to jestem gotów sumę tę wręczyć nie jako pożyczkę, lecz wprost złożyć mu ją jako dar na dowód mego wysokiego szacunku dla waszej wielmożności.
— Nie mam nic przeciwko temu.
— Cieszy mię to niezmiernie, i radbym tylko prosić waszą łaskawość, by raczyła położyć swój godny podpis pod kilkoma wierszami, które tu natychmiast skreślę.
— Jaką treść zawierać będą te wiersze?
— O, to drobnostka! Wasza wielmożność stwierdzi swoim podpisem tylko tyle, że ja, Esquilo Anibal Andaro, do pewnego terminu i pod pewnymi ściśle oznaczonymi warunkami mam zaopatrzyć wasz korpus w karabiny. Jestem w tem szczęśliwem położeniu, że mogę w przeciągu dni kilku postarać się o dostateczny zapas wspomnianego towaru.
Teraz dopiero domyśliłem się, że usłużny sennor Andaro wziął mię za jakiegoś oficera, do którego zapewne jestem podobny. Najwidoczniej chciał on przy pomocy łapówki w sumie pięciu tysięcy pesów zbyć zapasy dawno już przestarzałej i nie nadającej się do użytku broni, nabytej przez niego za bezcen po jakiejś wojnie zapewnie hurtownie w magazynach wojskowych.
Gość nazwał mię pułkownikiem. Zadałem sobie jednak pytanie, czy pierwszy-lepszy pułkownik może na własną rękę nabywać broń dla swego pułku... Chyba, że byłby to tak zwany libertador, czyli „oswobodziciel“, jakich nad La Plata nie brak. Są to przywódcy band łupieskich, które mieszkańcom południowej Ameryki dały się już nieraz we znaki.
Sprawa, jak z tego wynika, zainteresowała mnie bardzo żywo. Ledwie bowiem oto wstąpiłem nogą na terytoryum obcego mi kraju, a już miałem sposobność wniknięcia w najtajniejsze miejscowe stosunki.
Ogarnęła mię też na razie ochota do dalszego odgrywania roli osoby, za jaką mię wziął w swej nieświadomości sennor Andaro, ale się rozmyśliłem. Jeszcze bowiem przed podróżą starałem się wywiedzieć cośkolwiek o stosunkach tutejszych i wyrobiłem sobie przekonanie, że najlepiej dla mnie będzie, gdy pozostanę zawsze tym, kim jestem, bez podszywania się pod obce nazwiska, jak to nieraz w innych krajach praktykować byłem zmuszony.
Więc też w odpowiedzi na propozycyę sennora Andaro odrzekłem:
— Niestety, nie mogę podpisać panu podobnego poświadczenia, gdyż nie miałbym co robić z karabinami, nie mając najmniejszej potrzeby użycia ich w jakimkolwiek celu.
— Jakto? — zapytał zdziwiony, — przecie wasza wielmożność może w ciągu tygodnia zgromadzić około siebie tysiące ludzi!
— Po co?
Cofnął się krok w tył, a przymrużywszy jedno oko, uśmiechnął się chytrze, jakby chciał przez to wyrazić, że poznał się na moim wykręcie.
— Czyżbym miał sam przypomnieć to waszej wielmożności? Dowiedziałem się, że przybywa pan do Montevideo, a że mam honor już go tu oglądać, więc... i celu domyślać się już nie trzeba, bo jest znany.
— Mylisz się pan, zapewne biorąc mię za inną osobę.
— To niemożliwe! Osłania się pan tajemnicą dlatego chyba, że może mu nie dogadza interes z karabinami. Ja jednak mogę zaofiarować mu swe usługi pod każdym innym względem.
— I to się na nic nie przyda, bo niewątpliwie pomyliłeś się pan co do osoby.
Upewnienia moje atoli nie wyprowadziły go z błędnego mniemania, bo ciągle jeszcze uśmiechał się tajemniczo, nagabując mię:
— Z rozmowy tej wnioskuję, że wasza wielmożność nie jest dziś skłonny do zawarcia jakiegokolwiek interesu, wolę więc zaczekać kilka godzin, a może nadejdzie osobliwsza dla mnie chwila. Pozwoli pan, że zgłoszę się później?
— Szkoda czasu. Nie jestem tym, za którego mię pan uważasz.
— To znaczy, że nie życzy pan sobie, abym przybył powtórnie?
— Tego nie powiedziałem. Bardzo być może, iż towarzystwo pańskie będzie dla mnie miłe, ale pod warunkiem, że dasz pan sobie wytłómaczyć pomyłkę. Zechciejże przynajmniej powiedzieć, jak się nazywa owa osoba, która jest tak łudząco do mnie podobną.
Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głowy, a wzruszywszy ramionami, odrzekł:
— Znam waszą łaskawość, jako walecznego i wysoce zasłużonego oficera, który w najbliższej przyszłości wybije się na pierwszorzędne stanowisko w państwie. Zdolności dyplomatyczne, które odrazu w panu można zauważyć, poświadczają to w zupełności.
— Sądzisz więc pan, że się ukrywam? Proszę, oto mój paszport.
Podałem mu dokument, który on przejrzał, porównywując szczegółowo rysopis, przyczem twarz mu się coraz więcej wydłużała z wielkiego zakłopotania.
— Do dyabła! — mruknął, rzucając paszport na stół. — Teraz doprawdy nie wiem, co myśleć. Nietylko ja, ale i dwóch moich przyjaciół wzięło pana również za kogo innego.
— Kiedyście mię widzieli?
— W chwili pańskiego przybycia, przed hotelem. Ale ten paszport pogrążył mię w niemały kłopot. Czy istotnie przybyłeś pan z Nowego Jorku?
— Owszem, na „Seagallu“, który dotąd jeszcze stoi na kotwicy w porcie. Możesz pan to sprawdzić u kapitana statku.
— Niech pana dyabli wezmą! — krzyknął gniewnie. — Czemuś mi pan tego odrazu nie powiedział?
— Boś się pan o to nie pytał. Zachowanie się pańskie było tego rodzaju, że musiałem przypuszczać, iż pan mię znasz doskonale. Dopiero, gdyś mi pan powiedział o karabinach, poznałem, że jest tu jakaś pomyłka, i zwróciłem na to pańską uwagę, co musisz mi pan przyznać.
— Niczego nie przyznaję! Powinieneś był przedstawić mi się zaraz po mojem wejściu! — odrzekł gburowato.
Na to spokojnym tonem zwróciłem mu uwagę:
— Bądź pan łaskaw przestrzegać zwykłej towarzyskiej uprzejmości, nie jestem bowiem przyzwyczajony do tego, by mi ktoś w żywe oczy dyabłów wywoływał. Nie jestem zresztą prorokiem, abym, zobaczywszy obcego człowieka, mógł natychmiast odgadnąć jego myśli i zamiary. Wkońcu zwrócę mu uwagę, że mogłeś pan zasięgnąć wiadomości o mnie u portyera, albo u gospodarza hotelu.
— Owszem, dowiadywałem się, ale nie uwierzyłem, sądząc, że przebywasz pan tu „incognito“. Zresztą mówisz pan tak wyśmienicie po hiszpańsku, że już to samo mogło zrodzić we mnie wątpliwość co do pochodzenia pańskiej osoby.
Uwaga ta pochlebiła mi. Bawiąc bowiem przed laty w Meksyku, pomimo gorliwego ćwiczenia się w języku hiszpańskim, kaleczyłem tę mowę niemiłosiernie. Praktyka jednak jest najlepszą nauczycielką: w ciągu długich podróży po Ameryce środkowej i południowej nabyłem widocznie wprawy, skoro gość mój tak otwarcie to przyznał.
— A zresztą — ciągnął dalej — dlaczego pan strzyże brodę na sposób mieszkańców naszego kraju?
— Przedewszystkiem z uprzejmości dla nich, a następnie dlatego, aby mię tu nie uważano za cudzoziemca.
— Otóż to! Wynika z tego, że pan sam przyczyniłeś się do tego, iż pana nie poznałem. Żadnemu bowiem cudzoziemcowi niewolno naśladować naszych zwyczajów. Są naprzykład liczne gatunki zwierząt, które w ten sposób postępują, a rozumny człowiek nie powinien doprowadzać do tego, by go z niemi porównywano.
— Jestem panu wdzięczny za tę wskazówkę, ale pomimo to proszę pana uprzejmie, byś zechciał ograniczyć się w udzielaniu mi lekcyi nadal. Dotychczas przyjmowałem je z grzeczności, ale teraz byłbym zmuszony wypłacić panu odpowiednie do pańskiej zasługi honoraryum.
— Grozisz mi, sennor?
— Nie, tylko pana ostrzegam.
— Proszę nie zapominać, gdzie się pan znajdujesz!...
— O, pan również zechciej uprzytomnić sobie, że nie jesteś w pokoju własnej haciendy, lecz w pomieszkaniu, należącem na razie do mnie! No, zdaje mi się, że już dosyć tego! pozwoli pan, że go pożegnam...
Otworzyłem drzwi naoścież i ukłoniłem mu się, zachęcając, by skorzystał z ułatwienia mu drogi odwrotu.
Wahał się chwilę, mocno zdetonowany moim sposobem pożegnania, poczem wybiegł szybko, grożąc mi pięścią z za progu:
— Do widzenia! Porachujemy się kiedyś ze sobą!
Taka była pierwsza moja rozmowa z tubylcem, a właściwie początek, niezbyt różowo zapowiadający się co do dalszego mego tutaj pobytu. Nie obudziło to jednak we mnie żadnych obaw, gdyż miałem czyste sumienie. Człowiek ów obraził mię, i dlatego wyprawiłem go za drzwi; jest to rzecz prosta i sama przez się zrozumiała, — nie miałem więc potrzeby nawet zastanawiać się nad tem. Zresztą haciendero ów nie robił wrażenia człowieka, przed którymby strzec się należało.
Przed wyjściem na miasto wydobyłem kilka listów polecających, które przywiozłem ze sobą. Korzystając dawniej z tego rodzaju ułatwień w podróży, przekonałem się był wprawdzie, że owo polecanie mię przez znajomych innym osobom więcej mi było uciążliwe, niż użyteczne, i dlatego też w czasie ostatnich swych podróży wolałem zawiązywać znajomości na własną rękę oraz wedle własnego upodobania, a listy polecające oddawałem na krótki czas przed odjazdem z danej miejscowości, z czego adresaci byli bardzo zadowoleni.
Obecnie jednak postanowiłem z owych posiadanych listów skorzystać odrazu. Jeden z nich był od naczelnika biura wysyłkowego w Nowym Jorku do jego wspólnika, kierującego filią w Montevideo. Owemu jankesowi nowojorskiemu wyświadczyłem kiedyś w pewnej okoliczności drobną przysługę, za co odwdzięczając się, uważał sobie za obowiązek polecić mię listownie uprzejmości i opiece swego wspólnika. Ponadto w liście tym był przekaz bankowy na złożoną przezemnie w Nowym Jorku sumę do odebrania w rzeczonej filii w Montevideo. Trzy inne listy schowawszy do kieszeni, ten jeden rzuciłem na stół, ale tak niezręcznie, że spadł na podłogę, przyczem zabezpieczająca go pieczęć lakowa odleciała całkowicie i koperta się otworzyła. List w takim stanie — rzecz prosta — nie mógł być doręczony, i należało zapieczętować go ponownie, i to w taki sposób, aby tej zmiany na kopercie adresat nie dostrzegł. A korzystając ze sposobności, możeby nie zaszkodziło przejrzeć list bodaj pobieżnie. Czy jednak to uchodzi? Byłoby to wcale niehonorowo.
Tak sobie myślałem.
Ale kto wie — mówił mi głos wewnętrzny, — czy ze względu na własne dobro nie należy właśnie dopuścić się tej niedyskrecyi? Przecie tu idzie o mnie samego, — o nic więcej.
Wyjąłem tedy arkusz z koperty i przeczytałem. Treść, z opuszczeniem oczywiście wstępu, brzmiała następująco:
„List Pański otrzymałem i zgadzam się z jego treścią najzupełniej. Interes jest bardzo ryzykowny, ale, jeśli się uda, możemy liczyć na olbrzymi zysk, dla którego warto zaryzykować ewentualne straty. Proch naładowano na „Seagall“. Domieszaliśmy doń trzydzieści procent węgla drzewnego, i mam nadzieję, że uda się panu wyładować go na ląd, unikając opłaty cła. Niniejszem upoważniam pana do zawarcia kontraktu z Lopez’em Jordanem. Przesłanie dokumentu jednak jest bardzo niebezpieczne, gdyż w razie schwytania przez nacyonalistów posłańca i znalezienia przy nim papieru mógłby to przepłacić życiem. Na szczęście mogę Panu polecić pewnego człowieka, który nadaje się do tej roli przewybornie, — a jest nim oddawca niniejszego listu. Należy on do niezwykle śmiałych i odważnych drabów, przez długie lata przebywał wśród Indyan, posiada znakomite doświadczenie, ale przytem jest głupi, jak stołowa noga, i nadzwyczaj łatwowierny. O ile wiem, dąży on do Santiago i Tucuman, a zatem droga jego wiedzie przez prowincyę Entre-Rios. Niech Pan wręczy mu list polecający do Jordana, włożywszy do środka obydwa kontrakty. Jeśli go schwycą po drodze i rozstrzelają, to świat straci tylko jednego durnia i dla ludzkości nie stanie się przez to wielka szkoda. Oczywiście niechaj Pan nie kładzie swego podpisu na dokumentach; mogą być podpisane dopiero po odebraniu od Jordana. Zresztą podróżnik ten nie sprawi Panu wiele kłopotu, bo nie ma zbytnich wymagań: szklanka kwaśnego wina i kilka słodkich słówek wystarczą do uszczęśliwienia go w zupełności.“
Oto, co pisał o mnie „życzliwy“ jankes!
Gdybym był nie odczytał listu, kto wie, czy nie wpadłbym był w pułapkę całkiem niepotrzebnie. Postępek jankesa względem mnie był iście „amerykański“... „Dureń“ z Europy miał z woli łajdaka z Ameryki odegrać bezwiednie wielką rolę w wybuchu powstania! A bezwątpienia szło tu właśnie o nic innego, skoro w liście była mowa o prochu i wspomniane było nazwisko sławnego przywódcy bandy, który tak dalece zagalopował się w dziedzinę zbrodni, że kazał zamordować własnego teścia, byłego generała i prezydenta Urquiza. Temu to opryszkowi zamierzano przesłać zapasy prochu i gotówki, a w zakontraktowaniu ja miałem wziąć udział, jako pośrednik.
Włożyłem pismo do koperty i zapieczętowałem ją nanowo przy pomocy zapałki, poczem wyszedłem do sympatycznego przedsiębiorcy, który ród swój wywodził z Hiszpanii, nazywał się Tupido, a mieszkał przy Plaza de la Independencia.
Na ulicy nie było już po deszczu ani śladu błota; pampero również przeminął.
Montevideo leży na wązkim półwyspie o powierzchni siodłowatej. Z jednej strony teren spada do zatoki, z drugiej do morza. Wskutek takiej figury gruntu woda po deszczu spływa z miasta tak szybko, że ulice już po kilkunastu minutach są absolutnie suche.
Piękna, błyskotliwa i urządzona na sposób europejski stolica Uruguayu posiada ulice wybrukowane znakomicie, chodniki wygodne i gładkie, domy okazałe, przeważnie otoczone ogrodami, a nie brak też przepysznych pałaców, will, będących bądź własnością prywatną, bądź też mieszczących w sobie lokale różnych klubów, restauracyi, teatrów i innych. Zdobnictwo domów prywatnych jest godne szczególniejszej uwagi. Upiększają je bogate i gustowne sztukaterye, oraz marmury, sprowadzane aż z Włoch, pomimo, że w kraju jest ich podostatkiem.
Ktoby sądził, że mieszkańcy stolicy stanowią przeciętny typ ludności kraju, ten bardzoby się mylił. Na ulicy nie spotkasz ani jednego Gaucha, rzadko też widzi się tu Indyan, a Murzyna łatwiej zobaczyć w Hamburgu lub Tryeście, niż tutaj. Jak mężczyźni, tak i kobiety hołdują tu modzie francuskiej, bo też i ludność prawie w połowie jest pochodzenia europejskiego. Wskutek pomieszania między sobą rozmaitych narodowości każdy prawie mieszkaniec mówi kilkoma językami. Cywilizacya wogóle nawskroś europejska, i jak długo podróżny obraca się w granicach rogatek miejskich, nie widzi żadnych oznak, świadczących, że znalazł się w Ameryce południowej. Takie same bowiem stosunki, tę samą publiczność, ten sam ruch uliczny i t. p. i t. p. można widzieć w Bordeaux, Tryeście, Genui i innych wielkich miastach portowych.
Nie spodziewałem się i ja, że napotkam tu tego rodzaju szablon, i tylko jedna oryginalna rzecz rzuciła mi się w oczy, a mianowicie białe lub czerwone wstęgi, które mężczyźni noszą na kapeluszach. Później dopiero dowiedziałem się, że ci, którzy noszą wstęgi białe, należą do partyi politycznej zwanej „blanco“, a noszący wstęgi czerwone — do partyi „Colorado“. Sennor Asquilo Anibal Andaro ze swemi białemi wstążkami przy cylindrze nie był więc drużbą, ale członkiem partyi „blanco“, — a najprawdopodobniej i pułkownik, za którego mię ten człowiek wziął na razie, musiał zaliczać się do tejże partyi.
Znalazłszy się na Plaza de la Independencia, spostrzegłem olbrzymi szyld filii sprytnego jankesa z Nowego Jorku. Dom ten przedstawiał się na zewnątrz bardzo okazale, aczkolwiek posiadał tyko jedno piętro. W parterze widniała brama, wykuta artystycznie z żelaza. Wchodziło się przez nią do sieni, wyłożonej marmurem, i dalej na dziedziniec, również marmurami przyozdobiony. Kwitły tu w olbrzymich wazonach ro śliny egzotyczne, rozpraszając dokoła odurzającą woń.
Drzwi biura były zamknięte, pomimo, że poza niemi znajdowało się wielu interesantów. Pociągnąłem za dzwonek, i otwarły się wskutek odpowiedniego mechanicznego urządzenia same.
Lokal biurowy mieścił się po prawej ręce od głównego wejścia. Znajdowało się tu wielu ludzi, zajętych pracą przy stolikach i biurkach. W jednym kącie stał długi stół, a za nim siedział okazały mężczyzna, zapewne kierownik. Rozmawiał w tej chwili gburowato z jakimś człowiekiem, odzianym bardzo licho.
Dowiedziawszy się od jednego z urzędników, że ów pan, rozmawiający z obszarpańcem, jest szefem biura, przystąpiłem bliżej i słyszałem całą ich rozmowę.
Sennor Tupido z wszelką pewnością pochodził z Hiszpanii; zdradzały to jego rysy ostre i wyraz twarzy pyszałkowaty. Brodę strzygł wedle miejscowego zwyczaju w klin.
Jego interesant miał wygląd typowego ulicznika. Bosy, w obszarpanych, krótkich powyżej łydek spodniach, miał na grzbiecie kubrak podarty nieokreślonego koloru. Z za pasa sterczała rękojeść noża. W ręku trzymał słomkowy stary kapelusz, pozbawiony jakiegokolwiek fasonu. Twarz miał opaloną od słońca i wiatru. Prawie bronzowy jej odcień, oraz wystające szczęki i długie czarne włosy kazały się domyślać, że w żyłach tego człowieka płynie po części krew rasy miedzianej.
Tupido nie zauważył mię prawdopodobnie, będąc zwrócony do mnie bokiem.
— Długi i znowu nic, tylko długi! — mówił wyniośle do interesanta. — To się musi już raz skończyć! Pracujcie nieco pilniej! mate obradza znakomicie i jest jej aż nadto wszędzie, tylko trzeba trochę dobrych chęci i pracy. Próżniak oczywiście nie uzbiera nic.
Bosy pan ściągnął brwi, ale odpowiedział spokojnie i uprzejmie:
— Próżniakiem nie jestem i nigdy nim nie byłem. Pracowaliśmy kilka miesięcy w dziewiczych lasach, żyjąc wśród dzikich zwierząt i jak dzikie zwierzęta. Trzeba też było walczyć z niemi na każdym kroku, a jednak nie zaniedbaliśmy pracy ani jednego dnia, ciesząc się już z góry zapłatą, której pan teraz nam odmawia, własnego nie dotrzymując słowa.
— Nie obowiązuje mię ono, skoro spóźniliście się z dostawą o dwa dni.
— Dwa dni, sennor? Czy to tak wiele? Czy poniósł pan jakie straty z tego powodu?
— Oczywiście, bo wskutek waszego opóźnienia i ja muszę opóźnić wysyłkę o dwa dni, narażając się na zniżkę ceny conajmniej o dwadzieścia procent.
— Naprawdę?
— Skoro tak mówię, to musi być prawda. Powinniście być zadowoleni, gdy odciągnę wam tylko tyle, a nie więcej. Obiecałem wam dwieście czterdzieści talarów papierowych za belę; od tego odpada dwadzieścia procent, zostaje więc stodziewięćdziesiąt dwa talary; dwa talary odciąga się za czynności biurowe, pozostaje stodziewięćdziesiąt. Pomnóżcie to przez ilość bel, któreście dostawili, a przekonacie się, że pozostajecie mi winni okrągłe sto talarów papierowych, to znaczy, że pobraliście na zadatek o tyle więcej i teraz musicie to zwrócić.
— Rachunek istotnie zgadza się, jeżeli pan tyle odciąga. Ale proszę wziąć pod uwagę i to, że pan liczył nam woły po stopięćdziesiąt talarów, podczas gdy mogliśmy je kupić po sto. Podobnie policzył pan o trzecią część drożej wszystkie inne artykuły, dane nam w formie zadatku, i teraz właśnie z tej przyczyny, zamiast zapłaty za pracę, mamy długi! Zresztą nie mam ani jednego pesa przy duszy, i towarzysze moi również oczekują pieniędzy, bo nie mają nic. Co mi teraz powiedzą, gdy wrócę z próżnemi rękoma i oświadczę, że mają jeszcze dług do spłacenia?
— Nie udawaj pan głupiego i nie tłómacz się brakiem pieniędzy. Odrobicie mi je.
— Ależ my ku temu nie mamy wcale ochoty, bo upatrzyliśmy sobie inne zajęcie.
— I ja również obejdę się bez was i znajdę lepszych zbieraczy mate. Ale w takim razie musicie mi wypłacić dwieście talarów w gotówce, i to zaraz!
— Niestety, powiedziałem już panu, że nie posiadam żadnych środków. Zresztą niech pan zważy, że byłaby to nasza krzywda. Policzył nam pan towary na zadatek bardzo drogo, my zaś narażaliśmy własne zdrowie i życie przez parę miesięcy, dostawiając towar, i oto nagle spotyka nas taka niespodzianka. Dosyć tego! nie będziemy już robili na pana!...
— Nic przeciw temu nie mam, tylko musicie natychmiast wypłacić mi dwieście talarów... tam, przy kasie! Kto występuje tak śmiało, jak wy, ten powinien mieć pieniądze.
Biedak zwiesił głowę bezradnie. Współczułem z nim, gdyż z opisów miałem pojęcie, jak niebezpieczne i pełne trudów oraz niewygód jest życie zbieraczy mate. I oto ludzie ci muszą wrócić do swoich rodzin bez grosza i być jeszcze zawisłymi od bogatego przedsiębiorcy. Niedziwota, że takiego właśnie człowieka dobrał sobie za spólnika chytry jankes nowojorski.
Zbieracz mate począł teraz prosić o zmniejszenie żądanej kwoty bodaj o kilkanaście talarów, — daremnie.
— Jedno, co dla was mogę zrobić, to zwłoka do wieczora — zadecydował wkońcu nieugięty przemysłowiec. — W przeciwnym razie pozostaniecie w mojej służbie pod przymusem, dopóki nie odrobicie całej należytości. Oto moje ostatnie słowo! Żegnam!
Biedny człowiek zwrócił się ku drzwiom, a gdy przechodził koło mnie, szepnąłem mu:
— Zaczekać przed bramą!
Popatrzył na mnie zdziwiony i wyszedł, ja zaś przystąpiłem do przemysłowca, który zmierzył mię badawczo od stóp do głów, a skłoniwszy mi się, zapytał:
— Sennor, czemu mam zawdzięczać zaszczyt tak niespodziewanej wizyty pańskiej?
Z takiego powitania wywnioskowałem, że wziął mię i on za kogo innego. Odrzekłem więc uprzejmie, ale bez żadnej uniżoności:
— Obecność moja w pańskiem biurze nie należy do żadnych nadzwyczajności. Jestem najzwyklejszym pod słońcem śmiertelnikiem, podróżującym po świecie, i zobowiązałem się oddać panu ten oto list.
Wziął ode mnie kopertę z listem, przeczytał adres, obrzucił mię raz jeszcze badawczym wzrokiem i zaśmiał się, że tak powiem, dyplomatycznie:
— Od mego wspólnika z Nowego Jorku! Czy pan miewa z nim stosunki handlowe? Szkoda, że nie uprzedził mię o pańskiem przybyciu wcześniej.
— Nie słyszałem o panu nigdy przedtem i z pańskim wspólnikiem zetknąłem się tylko przypadkowo...
Tupido, jakby nie słysząc słów moich, rozerwał kopertę, nie zauważywszy, na moje szczęście, naruszenia pieczęci, przeczytał list bardzo uważnie i wreszcie schował go do kieszeni.
— Szczególne! Czy pan istotnie jest owym podróżnikiem, o którym mowa w tym liście?
— Przypuszczam, że w liście jest w każdym razie mowa o mnie.
— Ależ rozumie się; wspólnik mój poleca mi pana jak najgoręcej, i jestem też gotów do wszelkich usług.
— Uprzejmie dziękuję, sennor! Nie mam zamiaru narażać pana na trudy.
— Bynajmniej, panie, bynajmniej! Niech się pan niczem nie krępuje! Z początku zdziwiłem się, zobaczywszy pana, bo mi pan przypomniał bardzo żywo pewną osobę...
— Czy nie mógłbym pana prosić o podanie mi jej nazwiska?
— Dlaczegóż miałbym odmówić panu tej przyjemności... Jest to pułkownik Latorre, o którym może już pan słyszał...
— Tak, słyszałem to nazwisko. Człowiek, który je nosi, jest podobno bardzo popularny i wiele sobie po nim obiecują. Proszę mi jednak wierzyć, że ja, oprócz zewnętrznego wyglądu, nic z nim nie mam wspólnego. Jestem zwykłym turystą i nie posiadam żadnych wogóle do polityki zdolności.
— Mówi pan to przez skromność. Mój przyjaciel z Nowego Jorku pisze właśnie, że przebywał pan kilka lat wśród Indyan, a więc musi pan posiadać talent, że się tak wyrażę, wojenny. Mam nadzieję, że zechce mię pan łaskawie zaszczycić dziś wieczorem swemi odwiedzinami w domu, a przy tej sposobności spodziewam się usłyszeć coś o jego przygodach...
— Jestem do usług pańskich.
— Pozwolę więc sobie zaprosić pana na obiad o godzinie ósmej. Adres mój — tu dał mi bilet wizytowy — znajdzie pan na tej karcie. Czem jeszcze mogę panu służyć?
— Jeżeli można, prosiłbym o wypłacenie mi kwoty, przekazanej przez pańskiego wspólnika — odrzekłem, podając mu przekaz, który sennor Tupido obejrzał, nakreślił coś na nim i, oddając mi, wskazał kasę:
— Tam panu wypłacą. Tymczasem muszę pana pożegnać. Do miłego widzenia wieczorem!
To mówiąc, chciał odejść do drugiego pokoju. Ja jednak, z jednego rzutu oka przekonawszy się, iż uprzejmy przemysłowiec chciał mię na przekazie okpić, zawołałem:
— Sennor, proszę jeszcze na sekundę!
— Cóż jeszcze? — odmruknął szorstko, jakby już nie ten sam człowiek.
— Prawdopodobnie zaszła tu mała pomyłka... Należy mi się z przekazu nieco większa suma.
— Zapomina pan zapewne o należytości dyskontowej...
— Za pozwoleniem! to jest przekaz i o należytości takiej nie może tu być mowy. Odciąga mi pan pięć procent, jakby to był weksel na dłuższy termin, nie zaś czek gotówkowy.
— U nas jest taki zwyczaj, że się tyle potrąca...
— Tak, zbieracz yerba-mate może się stosować do pańskich zwyczajów, bo jest od pana zależny; ja jednak w innem znajduję się położeniu. Wspólnik pański nie wystawił mi tego przekazu z łaski lub przez grzeczność; wypłaciłem mu gotówką tyle co do grosza i tyle też mi się należy bez żadnych procentowych potrąceń.
— Jak pan chce... nie dam więcej.
— Wobec tego zatrzymaj pan sobie pieniądze, a przekaz proszę mi zwrócić.
— To niemożliwe, bo już zlikwidowany... Zresztą oddał mi go pan i jest on od tej chwili moją własnością.
— Spodziewam się, że nie na długo, gdyż tylko do tej chwili, aż wrócę tu z komisarzem policyi. Żegnam.
Zaciekawieni sprawą współpracownicy aż poodkładali pióra, ja zaś kiwnąłem ich szefowi głową, zamierzając odejść. Jednak ostatnie słowa moje wywarły swój skutek.
— Proszę zaczekać, sennor! — ozwał się Tupido, podążając za mną ku drzwiom.
Widocznie zagrożenie policyą napełniło go obawą, przyczem sprawa tego rodzaju popsułaby mu reputacyę; co najważniejsza jednak — zadarłszy ze mną, nie mógłby mię już użyć w aferze, wskazanej przez nowojorskiego wspólnika.
Wydobył list, a przebiegłszy go szybko wzrokiem, rzekł z poprzednią uprzejmością:
— Przepraszam pana mocno... przeoczyłem dopisek, w którym mój wspólnik zastrzega się przed ściąganiem procentu według naszego zwyczaju. Otrzyma więc pan całą sumę, i spodziewam się, że wskutek tego małego nieporozumienia nie cofnie pan swego słowa i zaszczyci mię swoją obecnością wieczorem.
— Oczywiście, ale pod warunkiem, że w domu pańskim nie spotkam się znowu z innym jakim zwyczajem tutejszym, któryby znowu zmusił mię do protestowania.
— O, nie, nie! — usiłował mię udobruchać i ze słodkim uśmiechem znikł za drzwiami drugiego pokoju.
Odebrawszy swoje pieniądze, wyszedłem z biura. Przed bramą spostrzegłem owego biednego zbieracza herbaty, któremu dałem był znak, aby zaczekał na mnie. Teraz skinąłem na niego, aby szedł za mną.
W Montevideo niema restauracyi podobnych do naszych. Kawiarnie również nie nęcą europejczyka, bo nie dostanie w nich kawy, lecz tylko tak zwaną mate, czyli herbatę paragwajską. Najbardziej zbliżone do naszych cukierń są confiterye, w których można dostać niezłych ciastek, lodów i napojów chłodzących. Zaznaczam tu przy sposobności, że w owym czasie w hotelach płaciło się za mieszkanie wraz z utrzymaniem (bez wina) pięćdziesiąt talarów papierowych dziennie. Wydaje się to drogo, ale na nasze pieniądze wynosiło to wszystkiego ośm koron, gdyż papierowy peso równał się mniej-więcej szesnastu halerzom. Flaszka piwa kosztowała sześć talarów, a więc około korony. Za strzyżenie włosów płaciło się fryzyerowi dziesięć talarów. Tak mało w owym czasie znaczyły papierowe pieniądze, i należało mieć się ciągle na baczności, aby krajowcy nie okpili podróżnego w sposób bardzo dotkliwy.
Poprosiłem tedy zbieracza herbaty do cukierni. Było tu pełno gości, należących, jak mi się zdawało z powierzchowności, do „dobrego towarzystwa“. W chwili naszego wejścia oczy wszystkich zwróciły się na obdartusa; ale ani on, ani ja niewiele robiliśmy sobie z tego. Z chwilą, gdyśmy usiedli przy stoliku, inni goście nieznacznie odsunęli się od nas — tak, że mieliśmy dosyć miejsca i było nam wygodnie. Czyż wobec tego, zamiast się oburzać na takie potraktowanie nas, nie miałem być wdzięczny dystyngowanemu towarzystwu za uprzejme ustąpienie nam z drogi? I nie mogę powiedzieć, aby mój towarzysz nie umiał zachować się przyzwoicie. Jakkolwiek ubranie jego nie dostrajało się do otoczenia, ale pod każdym innym względem nie ustępował wcale nawet eleganckim tak zwanym caballerom. Proletaryusze Ameryki Południowej różnią się o wiele pod tym względem od pospólstwa w starym kraju. Pomimo nędznego ubrania, tutejsi ludzie z gminu zdradzają w swem zachowaniu, w ruchach szlachetnych pewną dystynkcyę, — podczas gdy europejczycy z tejże sfery, chociażby ich poubierać w uniformy generalskie, zostaną sobą i z łatwością można ich odróżnić.
Pokryta silnym zarostem twarz mego towarzysza była bardzo znamienna. Z rysów jej, a zwłaszcza z oczu, przebijała wrodzona inteligencya i siła charakteru. Zdawało się, że człowiek ten posiada dwie natury: jedną pokorną i potulną uciemiężonego robotnika, drugą śmiałą i butną bywalca światowego, który zdolny jest do czynów bynajmniej nie pospolitych. Wybierał on słodycze z podanej tacy z takiem znawstwem i spożywał z taką wytwornością, że pozazdrościłaby mu jej niejedna elegancka dama, a przytem nie zdradzał niczem, iż to ja będę za niego płacił. W geście zaś był tak swobodny, jakby od dzieciństwa przywykł do tych błyskotliwych i wykwintnych lokalów. I w wyrażaniu się jego nie można było dopatrzyć się błędów stylistycznych lub wyrazów pospolitych.
— Dał mi pan znak — mówił, — ażebym zaczekał. Spełniłem twą wolę i oczekuję rozkazów.
— Nie mam wcale zamiaru rozkazywać panu — odrzekłem. — Chciałem tylko prosić o jedno... Byłem świadkiem pańskiego rozejścia się z Tupidem i wywnioskowałem stąd, że pozostaje pan w przykrej zależności od tego dorobkiewicza.
— Hm... niby tak — odparł z uśmiechem i miną człowieka, który mógłby wyrzucić tysiąc talarów bez zbytniego uszczerbku dla własnej kieszeni.
— Słyszałem, że gdyby pan był w posiadaniu dwustu talarów[4], mógłby się pan wyzwolić z pod jego władzy. Otóż czy byłby pan skłonny przyjąć ode mnie tę kwotę?
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Kwota wprawdzie nie była wielka, ale dla biednego zbieracza maty mogła mieć wielkie znaczenie. Położenie tego człowieka wzbudziło we mnie coś w rodzaju litości, i aczkolwiek sam nie jestem bogaty, jednak postanowiłem podarować mu te pieniądze.
— Żartuje sennor? Co pana skłania ku temu?
— Co skłania? Ano radbym panu dopomóc w przykrej chwili.
— Z litości? chce mi pan dać jałmużnę?
— Nie, tylko zapomogę, a raczej pożyczkę. Uważam pana za caballera; jakżebym śmiał wobec tego bodaj pomyśleć o jałmużnie. Więc weźmie pan pożyczkę?
— Może... a może i nie. Zależy to od warunków. Czy mógłby mi je pan wyjawić?
— Otóż zapłaci mi pan trzy od sta. Wypowiedzenie roczne. Każdy z nas przy najbliższem spotkaniu ma prawo się wypowiedzieć, a od tej chwili za rok zwróci mi pan cały kapitał z procentem.
— A jeśli się nie zejdziemy nigdy?
— Wówczas zatrzyma pan pieniądze dla siebie, albo je wręczy uboższemu.
— Sennor, jesteś godnym człowiekiem — rzekł, ściskając mi rękę. — Przyjmę pożyczkę i jestem pewien, że będę mógł ją co do pesa oddać panu napowrót. Radbym tylko wiedzieć, kto jest i skąd pochodzi sennor, który okazał dla mnie tak bezinteresownie swą życzliwość.
Dałem mu kartę wizytową. Przeczytał ją i uśmiechnął się, a sięgnąwszy do bocznej kieszeni podartego swego kubraka, wyjął wcale przyzwoity portfel i wręczył mi swoją wizytówkę, na której było napisane:

„Sennor Mauricio Monteso
Guia y Yerbatero“.

Był więc przewodnikiem podróżnych i hervaciarzem. Wiadomość dla mnie nie najgorsza.
— Po których pan okolicach podróżował? — zapytałem go. — Ja zmierzam do Santiago i Tucuman i potrzebuję dobrego przewodnika.
— Naprawdę? Mogę więc panu polecić dzielnego i doświadczonego człowieka, mego przyjaciela. Niech pan nie myśli, że to zwykły arriero, który tylko patrzy, jak wyzyskać na każdym kroku obcego podróżnego.
— A pan sam nie miałby chęci i czasu podjąć się tego zadania?
— Hm... — mruknął, patrząc na mnie badawczym wzrokiem. — Czy należy pan do ludzi bogatych?
— Nie.
— A... a... pieniądze mi pan pożycza! Czy mogę zapytać, w jakim celu pan podróżuje? czy nie jest pan poszukiwaczem złota, lub może jeździ pan dla innych jakich spekulacyi pieniężnych?...
— Nie.
— A no, może się namyślę... Kiedy pan stąd wyrusza?
— Jak najprędzej.
— Jabym jednak nie mógł jechać natychmiast, bo muszę załatwić pewną sprawę, która nie cierpi żadnej zwłoki. A zresztą mój przyjaciel, którego panu pragnę polecić, nie mieszka tutaj; musiałbym pana zaprowadzić do niego, a to kawał drogi w głąb Paraguayu. Nałożenie jednak drogi opłaciłoby się panu, bo przewodnik ów, nazwiskiem Sendador, jest, rzec mogę, w całym kraju najlepszy. Proszę tedy namyślić się nad tą sprawą i nie brać byle kogo, bo szkoda byłoby czasu i pieniędzy.
— Kiedyż więc i gdzie mógłbym się spotkać z panem i powiedzieć mu, jak postanowiłem?
— Ja właściwie miałem zamiar zostać tu tylko przez jutro, ale przedłużę swój pobyt jeszcze o jeden dzień. Do swej nory nie chciałbym pana zapraszać, i lepiej będzie, gdy przyjdę sam do niego.
— Dobrze, proszę przyjść jutro w południe do hotelu „Oriental“. Przypuszczam, że do tego czasu zdecyduję się.
— Przyjdę, sennor. Czy pozwoli pan jeszcze zapytać, jaki jest stosunek pański z Tupidem? zapewne interesy handlowe?
— Wcale nie. Oddałem mu tylko list od wspólnego naszego znajomego z Nowego Jorku.
— Zaprosił pana do siebie?
— Tak, na dziś wieczór do swego mieszkania.
— Wiem... przy bocznej, prowadzącej do La Unia ulicy. Mieszka w pięknej willi, która się panu bardzo spodoba. Ale czy domownicy również spodobają się panu, mocno w to wątpię...
— Gospodarza już poznałem i nie jestem nim zachwycony... Zaszła dziś nawet między nami mała sprzeczka...
— Zauważyłem, że od pewnego czasu towarzysz mój spozierał ciągle przez okno na ulicę, jakby kogoś tam obserwował. Nie mogłem jednak widzieć, co zajmowało jego uwagę, gdyż byłem odwrócony plecami do okna.
— Carramba! — rzekł z zakłopotaniem. — Obraziłeś go pan może?
— No, nie. Wymieniliśmy ze sobą kilka przykrych słów, ale do obrazy nie doszło.
— I mimo to zamierza pan pójść do niego wieczorem?
— Czemuż nie miałbym iść?
— Ha, słusznie. Tylko niech się pan ma na baczności. U nas ludzie obrażają się byle czem i mszczą się w sposób wyszukany, zachowując przytem wszelkie pozory przyzwoitości.
— Czy ma pan jakie podstawy do tego, że mię pan ostrzega przed tym człowiekiem?
— Proszę, niech się pan obejrzy — odrzekł. — Tam, naprzeciw, stoi oparty o sztachety mężczyzna. Widzi pan?
Spojrzałem w okno i istotnie zauważyłem po przeciwnej stronie ulicy człowieka, z którego postawy i zachowania się można było odrazu wywnioskować, że kogoś śledzi. Ubrany był czarno, a na głowie miał sombrero[5] o szerokich krysach. Palił papierosa, rozkoszując się wonnym dymem z miną wytrawnego znawcy.
— Co to za osobistość? — zapytałem towarzysza.
— Jest to sławny i zdolny ajent prywatny, specyalista w pewnych sprawach. Obecnie zadaniem jego jest śledzić... pana.
— Czyżby istotnie?
— Pro szę mi wierzyć. Zauważyłem go jeszcze na Plaza de la Independencia, jak czatował na pana, udając jednak doskonale, że spaceruje bez celu i dla zabicia nudów przypatruje się obojętnie przechodniom. Potem, gdy pan wyszedł od sennora Tupida, jegomość ten podążył za nami krok w krok aż tutaj. Jestem mocno przekonany, że ma on na oku nie mnie, lecz pańską osobę.
— Ee, może się panu tylko tak wydaje?... Przypadek, nic więcej.
— Przypadków podobnych u nas niema, sennor! Zresztą proszę go zaobserwować bliżej, tak, aby tego nie zauważył. Czyż zachowanie się jego nie zdradza szpiegostwa? Zobaczy pan, gdy się stąd oddalimy, że pójdzie on za panem krok w krok. Jutro powie mi pan, czy się myliłem; dziś jednak radzę panu szczerze zachować jak najdalej idącą ostrożność.
— Ależ, sennor! nie obraziłem Tupida tak śmiertelnie, aby aż godził na moje życie za pośrednictwem wynajętego ku temu draba.
— Może u was nie zwraca się uwagi na błahe nieporozumienia; tu jednak inne są zwyczaje. Proszę wziąć na uwagę, że ludność tutejsza, wywodząca się ze starej Hiszpanii, posiada bardzo żywy temperament. Zresztą może się pan naraził komu innemu, oprócz Tupida?
— Ach, prawda! Jakiś bardzo komiczny sennor był u mnie dzisiaj w hotelu, i istotnie rozeszliśmy się w ten sposób, że groził mi pięścią... Jednak nie obawiam się ani trochę zemsty tego półgłówka.
— Hm! komiczny sennor!... zemsta!... To już nieco szczególne... Jak się nazywał ów gość pański?
— Esquilo Anibal Andaro.
— Do licha! ależ to wcale nie komiczny człowiek! to najbardziej zagorzały blanco, jakiego znam, i po nim spodziewać się można wszystkiego. Znam go doskonale. Czy może mi pan powiedzieć, w jakim celu odwiedzał on pana?
Opowiedziałem towarzyszowi pocieszny przebieg zajścia w hotelu, co przyjął z wielką powagą i wreszcie rzekł:
— Założę się, że ten właśnie Andaro nasłał na pana draba. Niechże się pan ma na baczności i nie wychodzi z domu bez broni!
— A owego pułkownika zna pan również?
— Nie widziałem go nigdy, wiem jednak, że pewna partya spodziewa się po nim wielkich rzeczy. Ponieważ sennor zewnętrznym wyglądem jest do niego podobny, mogą stąd wyniknąć dla pana wcale niepożądane następstwa. Żaden z wybitnych członków jednej lub drugiej partyi politycznej nie jest nigdy pewny swego życia, może więc i pana spotkać zamach całkiem nieoczekiwanie.
— Do dyabła! to rzecz wcale nieprzyjemna, ale zato bardzo zajmująca!...
— Dziękuję za tego rodzaju zajmujące rzeczy, gdybym miał przytem nałożyć głową! Ów Andaro, sądząc, że pan jest Latorre’m, dybie najwyraźniej na pańskie życie.
— To niemożliwe!
— Tak pan sądzi?
— Bo obaj należą do jednego stronnictwa. Będąc pewnym, że jestem owym pułkownikiem, Andaro przybył w zamiarze zawarcia ze mną interesu.
— Ja w ten interes wcale nie wierzę.
— Przecie ofiarował mi nawet pieniądze...
— Sennor jesteś mólem książkowym, niczem więcej — zaśmiał się dobrodusznie. — W życiu jednak rzeczy układają się inaczej, niż w książkach. Latorre nie należy do tego samego stronnictwa, co Andaro. Jest to człowiek bardzo sprytny i przezorny, ale mimo to wiemy dobrze, do której partyi właściwie należy.
— Dlaczegóż więc Andaro chce wejść z nim w stosunki handlowe?
— Pozornie tylko stara się o to, aby go potem zdemaskować; tak przynajmniej mnie się wydaje. Proszę sobie wyobrazić, coby to była za sensacya, gdyby „biali“ mogli ogłosić, że są w posiadaniu podpisu Latorre’a, którym tenże potwierdza odbiór pięciu tysięcy za broń, potrzebną do celów powstańczych! Toby go poprostu zdruzgotało!
— Teraz pojmuję...
— Owóż Andaro uważa pana, mimo wszystko, za Latorre’a i jest wściekły, że nie dał mu się pan wciągnąć w sprytnie obmyśloną zasadzkę. Albo też uwierzył on, że pan jest kim innym, i również wścieka się, że się tak nieopatrznie zwierzył przed obcym z tajemnic partyjnych swego stronnictwa i że mogą stąd wyniknąć dla niego i dla wszystkich członków następstwa bardzo niepożądane. W obu więc wypadkach nie powinien pan spodziewać się niczego dobrego od „białych“. A stąd wniosek, że musi pan jak najprędzej usunąć im się z przed oczu.
— Pan mię naprawdę przestrasza...
— I mam powody. Ów drab nie dla zabawki wystawa godzinami na ulicy. Ho, ho! znam ja tutejsze stosunki doskonale... i proszę mi wierzyć, że się nie mylę.
— No, no! już na progu tego pięknego kraju spotykam się z tak przykrą awanturą!...
— Tak, tak! Radzę więc panu mieć się dziś na ostrożności, a jutro wyjechać stąd, i będzie wszystko dobrze. Jestem zresztą pewien, że tej nocy nie obejdzie się pan bez przygody, i dlatego rad będę dowiedzieć się jutro od pana, iż ostrzeżenie moje było w istocie użyteczne.
— Skorzystam chętnie z przestrogi pańskiej, a tymczasem wypłacę panu dwieście talarów.
Wręczyłem mu pieniądze, które schował do chusteczki z taką miną, jakby tu chodziło o bibułkę do papierosów, — poczem uścisnął mi rękę, skłonił się uprzejmie i wyszedł.
Zająłem natychmiast jego miejsce, by mieć widok na ulicę, gdzie czatował wzmiankowany drab. Widziałem, że przypatrywał się uważnie wychodzącemu z confitteryi yerbaterowi i miał minę bardzo zniecierpliwionego, spostrzegłszy, że pozostałem w cukierni. Niebawem jednak wyszedłem i ja, udając, że nie zwracam uwagi na owo indywiduum.
Przebiegłem kilka ulic, zatrzymując się tu i ówdzie przed oknami wystawowemi, i przekonałem się, że indywiduum to nie spuszcza mię z oczu.
Upłynęła może godzina, i począł zapadać zmrok. Nagle odgłos dzwonów zwrócił mą uwagę, że znajduję się obok kościoła. Spytałem jednego z przechodniów, co to za kościół, i dowiedziałem się, że to katedra i że za chwilę rozpocznie się codzienne nabożeństwo, zwane „Ave Maria de la noche“. Zmieszałem się więc z tłumem wiernych i wszedłem do świątyni, pełnej jarzących świateł i rozmodlonego ludu. Na chórze śpiewał chór mieszany z towarzyszeniem organów. Śpiewacy byli nieźle wyćwiczeni w swej sztuce, ale organista — pożal się Boże! Nie miał pojęcia o użyciu rejestrów i fałszował co chwila tak nieznośnie, że chciało się uszy zatykać!
Najulubieńszym moim instrumentem są organy, niedziw więc, że odrazu poznałem się na partactwie organisty. Wszedłem zaciekawiony na chór, aby zobaczyć tego fałszerza najpiękniejszej kompozycyi Palestriny.
Był to niepokaźny i bardzo ruchliwy człowieczek. Spostrzegłszy, że mu się przypatruję, postanowił popisać się przede mną i w tym celu powyciągał wszystkie rejestry. Rzecz prosta — organy huknęły całą siłą, zagłuszając całkowicie głosy śpiewaków. Mimo to, dyrygent chóru nie dał mu żadnego znaku, i pieśń doprowadzono w takich warunkach do końca.
Nastąpiła krótka przygrywka znanej mi dobrze melodyi. Niestety, organista wyciągnął w górze „vox angelica“, „vox humana“, „aeolina“ i „flanta amabile“, a w basie najniższe i najsilniejsze rejestry, wskutek czego bas zagłuszył w zupełności piękną melodyę.
Tego było mi już zawiele. Nie zważając, że w osobie mistrza mogę uczynić sobie śmiertelnego wroga, przystąpiłem bliżej ku organom i zarejestrowałem inaczej. W pierwszej chwili organista popatrzył na mnie ze zdziwieniem, ale odczuwając, że melodya po mej poprawce wychodzi znacznie lepiej, grał dalej spokojnie. Po trzeciej zwrotce kapłan zaśpiewał głośno u ołtarza modlitwę, a organista, korzystając z chwili, szepnął do mnie:
— Gra pan na organach?
— Trochę.
— Może pan spróbuje?
— Jaką melodyę?
— Otworzę panu śpiewnik. Są tylko trzy wiersze. Dam panu znak, kiedy zacząć. Najpierw bardzo miła i piękna przygrywka, potem melodya w tonacyi dosyć silnej, a po trzecim wierszu fuga na wszystkie głosy i kontrapunkt.
Skłoniłem głową twierdząco, pomimo, że wskazówki jego przechodziły moją znajomość rzeczy... Fuga... kontrapunkt!...
Gdy kapłan skończył modlitwę, organista szturchnął mię potężnie w bok, co niewątpliwie miało być owym umówionym znakiem. Zacząłem...
Jak grałem — mniejsza o to. Nie należę do skończonych wirtuozów i nie wiem, coby powiedział znawca na mój „kontrapunkt“. Ale ludzie, przyzwyczajeni do partackiej gry swego organisty, byli bardzo przejęci. W nawie kościelnej nikt nie myślał o wyjściu, pomimo, że nabożeństwo już się skończyło, a śpiewacy otoczyli mię kołem i słuchali w skupieniu. Musiałem dodać jeszcze jedną fugę i zakończyłem, tłómacząc się brakiem czasu.
Zachwycony organista wziął mię pod rękę, sprowadził z chóru i, gdyśmy się znaleźli na ulicy, oświadczył, że muszę udać się do niego w gościnę.
— To niemożliwe, sennor — wymawiałem się, — gdyż właśnie jestem już zaproszony gdzieindziej.
— Do kogo?
— Do sennora Tupida.
— Jeżeli tak, to trudno. Ale może mię pan zaszczycić zechce jutro? Proszę pana do siebie na śniadanie.
— Z przyjemnością, sennor.
— A więc spotkamy się u mnie o dziesiątej, a potem zagramy na organach na cztery ręce i cztery nogi. Mam znakomite nuty. Zostanie pan także u mnie i na obiedzie.
— Co do obiadu, to niestety nie będę mógł korzystać z pańskiej gościnności, gdyż o tej porze będę zajęty.
— Szkoda! A możeby to jakoś dało się zmienić?... Nie znam pańskiego nazwiska i nie wiem, kto pan jest, ale po fachu jesteśmy niejako kolegami, i spodziewam się, że...
— Oto mój bilet wizytowy.
— Dziękuję, ale niestety swoim służyć nie mogę, bo portfel mam w domu. Zresztą to drobnostka. Radbym nauczyć się od pana rejestrowania, bo mi to sprawia najwięcej trudności. Między nami powiedziawszy, mylę się zawsze, wyciągając zgoła nie te rejestry, które należy. Niedziwota zresztą! Człek musi w jednym momencie pamiętać o rękach, nogach, nutach i śpiewniku, a przytem uważać na księdza, więc z rejestrami kłopot. No, ale mam nadzieję, że pan mi pokaże, jak się to robi. Zresztą, jeżeli pan zmierza do Tupidy, to pójdziemy razem. Mój dom znajduje się niedaleko jego kwinty[6].
Opisał mi drogę do „kwinty“ i jej położenie tak dokładnie, że mogłem trafić z zamkniętemi oczyma.
Tymczasem zapadł przecudny, nie dający się opisać wieczór wiosenny. Księżyc, będący właśnie w pełni, zalewał miasto potokami srebrzystych blasków, odbijających się od białych marmurów. Z ogrodów i parków szła odurzająca woń egzotycznego kwiecia.
Organista mieszkał za miastem, jak się wyraził, „na zielonem“. Nie było to jednak przedmieście, jakie się spotyka w Europie, z małymi domkami wyrobników, lecz dzielnica will i pałaców. Uszedłszy spory kawał, towarzysz mój zawrócił w wązką nieoświetloną uliczkę.
— Dokąd? — zapytałem.
— Do mnie. Musi pan przynajmniej wypić ze mną na pożegnanie szklankę wina, a jutro o dziesiątej nie będzie pan błądził, szukając mego domku.
Domek ów znajdował się prawie na samym końcu ogrodów i parków. Nie było w nim widać okien, a tylko nizkie drzwi, prowadzące do wnętrza. Nie chciałem wejść, gdyż obawiałem się spóźnić z wizytą, więc rozmawialiśmy chwilę przed drzwiami domku. Gdy wtem w uliczce, którą tu przybyliśmy, posłyszałem czyjeś kroki. Obejrzałem się i spostrzegłem przedewszystkiem sombrero. Pod tym kapeluszem musiała kryć się niezawodnie głowa ludzka, no, i jej właściciel. Zauważyłem, że chciał jakby się cofnąć, ale że wzbudziłoby to w nas podejrzenie, więc wybrał sposób inny: podszedł wprost ku nam. Był to ów drab, przed którym ostrzegał mię yerbatero.
— Kto pan jesteś? Czego sobie życzysz? — pytał trwożnie organista, z czego wywnioskowałem, że drobny ten człowieczek miał również „drobną“, lękliwą duszę.
Zapytany przystąpił jeszcze bliżej, ja zaś usiłowałem zajrzeć mu w oczy. Ale, pomimo jasności księżycowej, nie mogłem rozeznać rysów twarzy, bo je zakrył szerokiemi krysami kapelusza.
Byłem pewny, że przyszedł tutaj z zamiarem urządzenia na mnie napadu.
— Pardon, sennores! — odrzekł głosem przytłumionym. — Poszukuję domu Arriquez’a, i wskazano mi tędy drogę.
— Źle panu ktoś doradził. Tu nie mieszka nikt o podobnem nazwisku — objaśnił organista.
Nieznajomy postąpił ku nam jeszcze jeden krok, odwracając się od światła, co dla mnie było o tyle dogodne, że mogłem mieć na uwadze każdy jego ruch.
— Zapewne ktoś zakpił sobie z pana — zauważył znowu organista.
— O, wcale nie. Osobą o tem nazwisku ma być ów sennor, który niedawno grał na organach w katedrze.
— Ten sennor stoi właśnie przed panem... Ale nie nazywa się on Arriquez, lecz...
Mały człowieczek jeszcze do tej pory trzymał w ręku mój bilet wizytowy i obecnie chciał przy świetle księżyca odczytać na nim moje nazwisko. Wykorzystał to drab, w okamgnieniu rzucając się na mnie z wydobytym z kieszeni nożem.
Będąc zawczasu ostrzeżonym przez yerbatera co do osobistości draba w sombrero, miałem się — rzecz prosta — na baczności. W krytycznej chwili odskoczyłem krok w stronę, i ostrze noża błysnęło mi tylko w powietrzu przed oczyma. Jednocześnie zaś wymierzyłem napastnikowi tak potężne uderzenie pięścią w skroń, że się aż zatoczył. Skorzystawszy z tego, chwyciłem draba za gardło i rzuciłem nim, jak piłką. Padł na ziemię, nie dając znaku życia, a organista z przerażenia wypuścił z ręki mój bilet i w pierwszej chwili oniemiał, a następnie począł krzyczeć:
— Gwałtu! na pomoc!
— Cicho! — rozkazałem. — Nic ci się jeszcze nie stało.
— Jakto nic się nie stało? Tu musi być więcej zbójów!... Uciekajmy!... ale dokąd? co?... Ach, prawda! mam klucz od swego mieszkania... jestem uratowany!...
Otworzył szybko drzwi swego domu, a wbiegłszy do środka, zawarł je natychmiast za sobą, nie troszcząc się wcale, co będzie z zaproszonym gościem czyli ze mną, rad, że sam znalazł się w bezpiecznem miejscu. Z za kraty wołał tylko do mnie:
— Chwała Bogu, jestem uratowany! Niech pan ucieka czemprędzej!
— Dokąd mam uciekać? najłatwiej byłoby panu przyjąć mię w swym domu...
— Dziękuję bardzo za radę! Ale nie mam ochoty narażać się dla pięknych oczu pańskich. Niech pan już idzie sobie. Nie chcę, żeby pan był tu dłużej przed moim domem!...
— Ach tak? Dopiero przed chwilą nazywał mię pan swoim przyjacielem, zapraszając do siebie na wino!...
— Ee, gdy grozi mi niebezpieczeństwo, to puszczam na bok wszelkie czułości... Nie mogę przecie dać się zarznąć za pana, jak baran tuczny...
— Tego od pana nie wymagam i... odchodzę. Do widzenia jutro.
I zawróciłem. Ale organista, słysząc mą obietnicę „do widzenia jutro“, począł krzyczeć z przerażeniem:
— Co pan mówi? Ja nie życzę sobie, żebyś pan jutro przychodził do mnie!... nie chcę wogóle znać pana!...
Trwoga organisty rozśmieszyła mnie. Drab, który napadł na mnie, leżał teraz, jak się zdawało, bez życia na ziemi. Byłem pewny, że nie ma żadnych pomocników, i czułem się zupełnie bezpiecznym. Podszedłem więc do drzwi domu organisty i zawołałem, udając wielce zdziwionego:
— Nie, panie organisto! Pan mię zaprosił do siebie, i jutro o dziesiątej przyjdę do pana na śniadanie bezwarunkowo!
— Idź pan sobie na śniadanie do wszystkich dyabłów, ale nie do mnie!
— Czego pan się boi? Przecie tu o mnie szło, a nie o pana!
— Niby tak; ale pan nie zna tych ludzi: postanowili zgładzić pana ze świata i nie oszczędzać wszystkich tych, którzy są pańskimi przyjaciółmi, bo tu idzie zapewne o sprawy polityczne. Niechże więc pan ucieka i zejdzie mi z oczu raz na zawsze!
— Dobrze, ale może pan przyśle mi tu kogo do pomocy, abym mógł zaprowadzić draba na policyę.
— Co też pan mówi? To byłoby wielkie głupstwo z mojej strony. Gdybym nawet miał tysiąc służących, nie wysłałbym ani jednego do pomocy panu. O, jestem na to zamądry, aby się narażać apaszom. No, ale nareszcie idzie moja żona ze światłem... Żegnam pana, i niech pan ucieka, żebyś nie pożałował...
Zobaczyłem za kratą drzwi światełko, i rozległ się w tej chwili swarliwy głos kobiecy. Widocznie połowica zacnego organisty czyniła mu wyrzuty za to, że wyprawia po nocy krzyki. Zwróciłem się teraz do draba, który właśnie w tej chwili, zerwawszy się z ziemi, jak spłoszony zając, rzucił się w to miejsce, gdzie leżał porzucony przez niego nóż. Musiałem pośpieszyć, aby przed nim jeszcze chwycić nóż w swe ręce, bo nie miałem przy sobie żadnej broni. Gdyby był on pierwszy podniósł mordercze narzędzie, rzuciłby się na mnie najniezawodniej poraz drugi. Udało mi się jednak uprzedzić go, więc pogroził mi tylko pięścią i, uciekając w pole, zawołał:
— Niebawem trafię lepiej!
Byłbym łotra łatwo przytrzymał, ale zaniechałem tego, bo odstawienie go do biura policyjnego wymagało pewnych trudności; uznałem więc za najlepsze, gdy się straci sam. Dzięki temu wypadkowi, przekonałem się dowodnie o postanowionym na mnie zamachu. Nie czułem jednak z tego powodu zbytniej obawy; przezorność mogła mi tu zupełnie wystarczyć.
Podniósłszy porzucony przez apasza nóż, pobiegłem tą samą uliczką, którą tu przybyliśmy, nie spotykając już po drodze ani żywej duszy, i skierowałem się do kwinty Tupida, krocząc samym środkiem ulicy, aby nie wpaść niespodzianie w ręce zaczajonych tu, być może, złoczyńców.
Niebawem stanąłem przed żelazną furtką, poza którą był mały ogródek, a w głębi willa. Schowałem nóż do kieszeni i zadzwoniłem.
— Kto tam? — zapytał ktoś z głębi ogródka.
Powiedziałem swoje nazwisko. Służący otworzył furtę i zaprowadził mię, jednego słowa nie mówiąc, do wykwintnie urządzonego pokoju.
Tupido siedział na sofie, paląc wonne cygaro. Na moje wejście powstał i, podszedłszy ku mnie, podał mi rękę ze słowami:
— No, nareszcie! Spóźnił się pan o cały kwadrans, i było mi bardzo przykro, tem więcej, że z takiem utęsknieniem oczekiwałem na pana.
— Proszę mi wybaczyć niepunktualność, która zresztą spowodowana została przez nieoczekiwaną przygodę. Mam nadzieję, że pan uwzględni to łaskawie.
— Ależ naturalnie! — śmiał się. — Skądżebym znowu miał gniewać się o taką drobnostkę! I zresztą żona moja nie jest jeszcze gotowa z przygotowaniami do stołu, będzie pan więc zmuszony przez kilka minut zadowolnić się mojem wyłącznie towarzystwem.
Posadził mię obok siebie na sofie i podał wytworne przybory do palenia. Skorzystałem z zaproszenia i, zapaliwszy wonne cygaro, rozmyślałem nad uprzejmością, a właściwie doskonałą komedyą uprzejmości mego gospodarza, który, położywszy mi rękę na ramieniu, mówił:
— Muszę się przyznać, iż mocno jestem obowiązany swemu wspólnikowi, że dał mi sposobność poznać pana. Przedewszystkiem jestem zawsze bardzo rad ludziom ze starego kraju, a powtóre poczułem szczególniejszą sympatyę dla pana, którego mi przedstawiono, jako człowieka wielkich zdolności i wiedzy oraz przymiotów towarzyskich. Cieszę się tedy ogromnie, że raczyłeś pan zaszczycić mój skromny dom swoją obecnością.
Z całej tej tyrady wnosiłem, że człowiek ten uważał mię za bardzo naiwnego, skoro sądził, że dam mu się złowić na tak przesadzone w czułości słówka. Odrzekłem tedy skromnie:
— Przykro mi, że list polecający spowodował pana do mylnego ocenienia mojej osoby. Podróżuję bowiem, aby się uczyć sam, a nie nauczać drugich, i do tego ostatniego nie mam żadnych zdolności. Kto więc chwali mnie w żywe oczy, wprawia mię jedynie w zakłopotanie.
— Spodziewałem się podobnej odpowiedzi, sennor. Im ktoś więcej wart, tem jest zazwyczaj skromniejszy. Dajmy jednak temu pokój i pomówmy raczej o czem innem. W jakim właściwie celu przedsięwziął pan obecną swą podróż? Przypuszczam, że w sprawach kupieckich? a może dla badań przyrodniczych?...
— Ani jedno, ani drugie, sennor. Podróżuję dla... podróżowania. Nie jestem specyalistą ani w handlu, ani w naukach przyrodniczych. Są ludzie, którzy wybierają się codzień na długie przechadzki jedynie po to, by się rozkoszować widokiem krajobrazów. Podobne upodobania powodują i mną, tylko czynię to na wielkie rozmiary. Niechże więc pan nie ma o mnie niewłaściwego wyobrażenia i nie przecenia mej wartości...
Odpowiedzi moje musiały go trochę ostudzić w zbytniej dla mnie uprzejmości, gdyż następnie, że tak powiem, spuścił z tonu, pytając znowu:
— Nie wyobrażam sobie jednak, jak można odbywać tak dalekie podróże bez określonego celu... Należy pan widocznie do ludzi wyjątkowych, do idealistów. Mówi pan o przechadzce dla napawania się pięknymi widokami, a wybiera pan sobie kraj, który obfituje we wszystko, prócz pięknych krajobrazów. Zresztą czyżby pan naprawdę nie miał pojęcia o niebezpieczeństwach, jakie mogą panu zbyt często psuć wrażenia w podróży?
— Starałem się zawczasu zapoznać się ze stosunkami tutejszymi, oczywiście, o ile to było możliwe teoretycznie. Zresztą niechętnie zmieniam raz powzięte postanowienia.
— Podziwiam je, sennor!
— Co? postanowienia moje, czy też ryzykowne kroki, na które nie ważyłby się może kto inny? Mojem zdaniem, jeśli się jest niedoświadczonym, a pragnie się coś poznać i czegoś nauczyć, niema innego sposobu, tylko trzeba tego i owego doświadczyć, trzeba ryzykować...
Potrząsnął głową znacząco, jakby chciał przez to zaznaczyć, że uważa mię za głupszego, niż sobie wyobrażał. Dlatego to zapewne pytał mię dalej prawie z odcieniem politowania:
— I pan naprawdę nie boisz się podróży do Santiago, czy nawet do Tucuman? A wiesz pan, jak to jest u nas? Przedewszystkiem mamy w kraju liczne stronnictwa polityczne, które się nawzajem zwalczają, nie przebierając w środkach. Te zaś okolice, przez które wypada panu droga, są właśnie najbardziej niespokojne i niebezpieczne. Istotnie ryzykujesz pan bardzo wiele... może nawet życie... i radziłbym panu namyślić się dobrze nad swym krokiem.
Poznałem z jego miny, że mówi tak tylko dla pozoru z udaną troskliwością. Odrzekłem więc:
— Słyszał pan przed chwilą, że prawie nigdy nie zmieniam postanowień, i obecnie chcę dokonać, co przedsięwziąłem.
— Ha, jeśli tak... Ja spełniłem swoją powinność i nie pozostaje mi nic innego, jak tylko chyba ułatwić panu tę podróż, oczywiście, o ile to będzie w mojej mocy, no, i pod warunkiem, że pan się na to zgodzi.
— Ależ wdzięczny będę, bardzo wdzięczny, sennor!
— Cieszy mię to, i sądzę, że skorzysta pan z mojej rady. Dla pana byłoby najwygodniej jechać stąd przez Buenos-Ayres. Ale, niestety, musiałby pan w takim razie przedostać się przez okolice, w których grasują liczne a nieokiełznane bandy wojskowe. Biorąc to pod uwagę, radziłbym panu obrać inną drogę, nie uczęszczaną wprawdzie, ale zato najzupełniej bezpieczną. Pojedzie więc pan wpoprzek przez Uruguay i prowincyę Entre Rios do Parany albo Santa Fe’, a stamtąd już łatwo będzie dostać się przez Cordobę do Santiago i Tucuman.
— Dziękuję, sennor. Zdaje mi się, że to będzie najlepsza dla mnie droga.
— Z pewnością uczyni pan najrozsądniej, stosując się do tych moich wskazówek. W tym wypadku mógłbym nawet dać panu list polecający do pewnego oficera wysokiej rangi, który, posiadając rozliczne stosunki, poczyniłby panu wiele ułatwień. Jest to Lopez Jordan, zięć byłego prezydenta Urquiza. Słyszał pan o nim zapewne?...
— Tylko tyle, że to osobistość bardzo wpływowa.
— O, tak. Niema wątpliwości, że wybije się on wkrótce bardzo wysoko w hierarchii społecznej naszego świata. Mogę się poszczycić, że pozostaję z nim w serdecznej przyjaźni, i jestem pewien, że moje polecenie do tego sławnego człowieka będzie dla pana bardzo korzystne. Polecono mi pana, mam więc obowiązek uczynić dla niego wszystko, co będzie w mojej możności, nie zastrzegając sobie jakiegokolwiek wywzajemnienia. I cóż? zgoda?
— Oczywiście. Byłbym bardzo niemądry, gdybym nie skorzystał z tak wyśmienitej sposobności.
— Czy długo pan jeszcze pozostanie w naszej stolicy?
— Mogę się wybrać każdej chwili, bo nie mam tu żadnych spraw do załatwienia, a miasto nie budzi we mnie zbytniej ciekawości. Pilno mi raczej w głąb kraju, którego nie znam i który bardzo mię interesuje.
— To bardzo dobrze, sennor. Dziś jeszcze wiem, dokąd zaadresować list polecający; jutro byłoby już zapóźno, gdyż Lopez Jordan wybiera się właśnie w sprawie urzędowej na prowincyę. Im wcześniej pan do niego przybędzie, tem lepiej dla pana. Byłoby nawet wskazane, abyś sennor przyłączył się do niego, bo on właśnie podąży w te strony, co i pan. Z tego względu radziłbym panu wybrać się w drogę jutro, skoro świt.
Mówił to z taką, zdawało się, życzliwością, że, nie znając treści listu z Nowego Jorku, byłbym mu najzupełniej uwierzył. Nie okazując ni cienia jakiejkolwiek nieufności, zgodziłem się niby i na to:
— Dobrze, wyjadę jutro rano.
— Znakomicie! Zaraz zaopatrzę pana w obiecane pismo. Otwarcie mówiąc, pomyślałem o tem jeszcze popołudniu, gdyż byłem pewny pańskiego przybycia, no, i tego, że się pan zgodzi na wszystko. List więc mam już gotowy. Lopez Jordan przebywa chwilowo w Paranie. Najkrótsza droga dla pana przez Marcedes i Villaguay. W jaki sposób zamierza pan odbyć podróż?
— Nie wiem jeszcze — odrzekłem, wzruszając ramionami — i prosiłbym pana o udzielenie mi swej rady i w tym względzie.
— Niech pan jedzie dyliżansem. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności znam właśnie pewnego woźnicę, który jutro rano w tamte strony wyrusza. Będzie pan mógł odbyć podróż bardzo tanio, a tak wygodnie, jak tylko w naszych warunkach jest to możliwe. Jeżeli pan pozwoli, napiszę zaraz list do tego przedsiębiorcy.
— Proszę bardzo.
Uprzejmy gospodarz usiadł przy biurku do pisania. Po chwili otwarły się drzwi i wbiegli do pokoju dwaj chłopcy. Jeden liczył może dziesięć, drugi około dwunastu lat.
Przypuszczałem, że w państwach południowo-amerykańskich wychowanie dzieci stoi jeszcze na bardzo nizkim poziomie, i nie myliłem się. Chłopcy, wyelegantowani, jak lalki, podeszli ku mnie i poczęli mi się ciekawie przypatrywać.
— Tatku! — zapytał po chwili jeden. — Czy to ten europejczyk, o którym wspominałeś?
— Tak, moje dziecko — odpowiedział ojciec obojętnie, zajęty pisaniem.
Mały ciekawski zwrócił się następnie do mnie z zapytaniem:
— Czy jesteś naprawdę idyotą?
— A kto ci o tem powiedział? — zapytałem.
— Tatko mówił tak do mamusi — ozwał się drugi.
— Co ty tam pleciesz? — wtrącił ojciec. — Mowa była nie o panu, lecz o robotniku z Europy, który pracuje u mnie i niczego nie można go nauczyć.
Ale malec nie dał się zbić z tropu i odrzekł:
— A jednak zaprosiłeś go w gościnę...
— No, no! nie wtrącaj się! — zgromił go Tupido. Mnie zaś zagadnął szybko: — Przedewszystkiem proszę, oto list do Jordana. Zaadresowałem go właśnie.
I oddał mi w ręce dużego formatu kopertę, naładowaną grubo, mieszczącą w sobie najmniej ze trzy arkusze papieru. Koperta była zaklejona starannie gumą arabską.
— Czy tu nie jest we zwyczaju oddawanie listów polecających bez opieczętowania?
— Nie, sennor; to się u nas nie praktykuje, gdyż zdarza się bardzo często, że w liście jest dopisek w innej jakiejś sprawie.
— Czy i w tym liście jest coś podobnego?
— Owszem.
— W takim razie dopisek ten musi być bardzo obszerny, i przyznam się szczerze, że byłoby mi o wiele przyjemniej, gdyby pan wyłączył go z właściwego listu.
— Ee, poco ten kłopot?... taka drobnostka!... Zresztą nigdy nie robię nic dwa razy i nie zmieniam powziętego zamiaru, nawet w rzeczach tak błahych.
— Hm! Nie dawniej jednak, jak dziś, zmienił pan postanowienie, wypłacając mi przekaz bez odliczenia procentu. Ale mniejsza o to. Oddam list w takim stanie, w jakim go otrzymałem.
Tupido podszedł znowu do biurka, by zapieczętować drugi list, gdy wtem starszy chłopak zbliżył się do mnie i zapytał:
— Co to masz tutaj? pokaż! — i chwycił za list, chcąc mi go wydrzeć.
— To nie dla ciebie — odrzekłem.
Ale... było już za późno; chłopak szarpnął kopertę i rozdarł ją, wysypując zawartość jej na podłogę. Ucieszyło mię to niezmiernie. Podjąłem szybko pismo umyślnie tak, aby właściwy list oddzielił się od załączników.
— No, i podarłeś kopertę! — rzekłem surowo. — Papa musi teraz przygotować drugą... Ale... co to? co ja widzę?
— Proszę nie czytać! — krzyknął Tupido, poskoczywszy ku mnie.
Cofnąłem się tak, aby mi nie wyrwał papierów z ręki. Ale począł na mnie nastawać, chcąc odebrać mi je z rąk przemocą. Byłem jednak silniejszy od niego. Trąciłem go tak silnie, że się przewrócił na sofę, a następnie wypchnąłem za drzwi niesfornych chłopców. Tupido jednak zerwał się z sofy i znowu rzucił się ku mnie, by odebrać mi papiery. Lecz krzyknąłem gromko:
— Ani kroku dalej, bo rzucę pana o ścianę tak, że przylepisz się do niej, jak gruda smoły! Dwa formularze kontraktu oddaję panu zaraz, bo te mię nic nie obchodzą; ale list zatrzymam, bo dotyczy on mojej osoby... A na przyszłość niech pan więcej starań poświęci wychowaniu dzieci, aby się nie narażać na podobne przykrości!
— Zawołam służbę, aby list wydarła panu przemocą i wyrzuciła pana za drzwi! — krzyczał wściekły.
— Ludzie pańscy nie odważą się ani na jedno, ani na drugie, bo ktoby mię tylko tknął, wnet położyłby się na ziemi bez ducha! Zresztą odejdę sam, bo w domu człowieka tej miary, co pan, nie mam co robić. Daję mu jednak do wyboru: albo pozwolisz mi pan odczytać natychmiast treść listu, poczem go panu oddam; albo odejdę zaraz i zaniosę go tam, gdzie będę uważał za właściwe.
Musiałem postawić sprawę w ten sposób, gdyż w tej właśnie chwili ukazała się we drzwiach postać niewieścia w towarzystwie służącego. Patrzyli zdziwieni, co się tu stało, ale Tupido, zoryentowawszy się szybko, że ze mną niema żartów, kazał oddalić się natychmiast obojgu i rzekł do mnie:
— To czytajże pan, do stu dyabłów! Ale musisz mi pan potem list oddać i niech mi pan zejdzie z oczu raz na zawsze!
Gdy obie postacie zniknęły za drzwiami, rozsiadłem się wygodnie w fotelu i począłem czytać:
„Sennor! Otrzymałem właśnie wiadomość od swego wspólnika, że się zgadza na wszystko, wobec czego posyłam panu kontrakty do podpisu i proszę o odesłanie mi ich przez zaufanego, pewnego posłańca, poczem nastąpi natychmiast wysyłka towaru.
Oddawca niniejszego nie wie o niczem. Jest to sobie głupi Szwab czy też Francuz z Europy. Wiadomo panu, że przybysze z Europy są przeciwnikami pańskiego stronnictwa, wobec czego, pomimo, że tu niby polecam tego durnia pańskim względom, możesz się pan obejść z nim, jak się panu spodoba, bez świadczenia mu jakichkolwiek grzeczności.
Upatrzyłem go sobie na posłańca z uwagi na to, że u obcego obieżyświata, który dziś dopiero wysiadł na ląd z okrętu, nie będą szukali tak ważnych papierów. A zresztą, gdyby go nawet schwytano i znaleziono je przy nim, dostanie kulą w łeb i na ten koniec. Na dokumentach niema żadnego podpisu, więc w najgorszym razie moglibyśmy się tłomaczyć, że to jakiś względem nas podstęp.
Nie napotka pan na zbytnie trudności, chcąc pozbyć się tego idyoty, bo jest on o wiele głupszy, niż się zdaje na pierwszy wygląd. Najlepiej, gdybyś go pan wpakował w szeregi swoich żołnierzy. Jest podobno niezłym strzelcem, a zresztą nie zaszkodzi, gdy mu się w potrzebie utoczy trochę krwi dla dobra ojczyzny...“
Tak brzmiał dotyczący mnie ustęp listu „polecającego“. Wstałem i, cisnąwszy go na stół, rzekłem do Tupida:
— Weź pan sobie tę swoją szmatkę! Może nabierzesz pan innego o mnie wyobrażenia, gdy mu powiem, że jeszcze przed przybyciem tutaj wiedziałem o całej uczynionej na mnie zasadzce. Tak głupim, jak się panu zdaje, nie jestem; przeciwnie, uważam z tego wszystkiego, że pan, pomimo słynnej swej „uczciwości“ i „honoru“, możesz być snadnie porównany pod względem bystrości umysłowej z pierwszym-lepszym południowo-amerykańskim... łajdakiem! Nie widząc pana jeszcze, znałem go już dobrze...
— Kogo to pan ma na myśli, nazywając łajdakiem? — zapytał, schowawszy list do kieszeni.
— Zechciej pan sam odpowiedzieć sobie na to pytanie.
— A czy pan wiesz, jak wielką obrazę stanowi ta odpowiedź? — odparł, przystępując ku mnie w groźnej postawie.
— Jeżeli się ma do czynienia z ludźmi honoru, tak, przyznaję, iż jest to obraza. Że jednak pan do nich nie należysz, więc nie mam powodu łamać sobie głowy nad daną panu odpowiedzią...
— No, no! zobaczysz pan jeszcze, co z tego wyniknie...
— Nie boję się, wiedząc z góry, że może to być jedynie zbójecka na mnie zasadzka, a w takich wypadkach umiem dawać sobie radę. Zresztą ludzie pańskiego pokroju nie są bynajmniej niebezpieczni. Wobec pana wystarczy silna pięść, by się obronić skutecznie. Gdybyś pan jednak chciał grozić mi zemstą, to możesz być spokojny, że nie będę się włóczył po biurach policyi, ale przyjdę tu wprost i wypoliczkuję pana we własnym jego domu. Proszę to sobie zapamiętać... I żegnam pana życzeniem, abyśmy się nie spotkali nigdy!
Prócz wiele znaczącego grymasu lekceważenia? i nienawiści, nie dał mi na to żadnej odpowiedzi. Służący, któremu kazałem otworzyć sobie furtę, poprowadził mię aż na miejsce, nic nie mówiąc, i dopiero, gdy drzwi stanęły otworem, zapytał urągliwie z ukłonem:
— Więc opuszcza pan łaskawie nasz dom? czy jednak przypadkiem nie schował pan czego do kieszeni? W takim razie...
Co byłby w takim razie uczynił, nie dowiedziałem się już wcale, bo otrzymał ode mnie na pamiątkę tak siarczysty policzek, że zatoczywszy się kilka kroków, rozciągnął się na ziemi, jak długi. Przypuszczam, że od tej chwili odechciało mu się raz na zawsze stawiać gościom podobne pytania.
Nie troszcząc się o to, w jakim stanie go pozostawiam, zatrzasnąłem furtę i poszedłem ku miastu. Trzymałem się — rzecz prosta — środka ulicy w obawie przed zasadzką.
Wkrótce przekonałem się, że ostrożność moja była uzasadnioną, bo usłyszałem w pewnej odległości za sobą po prawej stronie drogi śpieszne kroki dwu ludzi. Zboczyłem na lewo w cień drzew, a po niejakimś czasie obejrzawszy się, zobaczyłem umykającą szybko przed jakimś mężczyzną postać kobiecą.
— Ratunku! — wołała głosem rozpaczliwym i drżącym. — Na miłość boską, ratujcie!
Oczywiście wysunąłem się z cienia na środek drogi, a kobieta podbiegła ku mnie, błagając:
— Panie, ratuj! patrz! ten łotr ściga mię!... nie mam siły już uciekać!...
Mężczyzna, spostrzegłszy mnie, zawrócił co rychlej w kierunku, skąd przybył, i widziałem tylko jego plecy.
Napastowana kobieta, ubrana z miejska, miała na głowie, zamiast kapelusza, hiszpańską woalkę, która podczas ucieczki zsunęła się jej nieco na ramiona, i w świetle księżyca ujrzałem śliczną twarzyczkę dziewczęcia.
— O, sennor! — ozwała się dziewczyna, oddychając głęboko. — Jakie szczęście, że trafiłam na pana! Jestem tak przelękniona, że na nogach utrzymać się nie mogę...
Widząc, że dziewczyna istotnie chwieje się, podałem jej ramię.
— Wezmę panią w swą opiekę, i nic się jej złego stać nie może...
— Ten bandyta — westchnęła ciężko, zwisając na mem ramieniu, jakby istotnie była bardzo osłabioną — pędził za mną od pierwszych domów, i dalej już nie mogłabym uciekać.
— Któż to taki?
— Jakiś zbój! Nie widziałam go przedtem nigdy!
— Czy pani nie wiedziała o tem, że tą ulicą o tak późnej godzinie niebezpiecznie jest przechodzić?
— Wiedziałam, ale byłam zmuszoną pójść do apteki po lekarstwo dla chorej babki.
— Gdzież pani mieszka?
— Niedaleko stąd, ale pomimo to bardzo się boję, bo ów opryszek może jeszcze wrócić...
— Jeżeli pani pozwoli, to zaprowadzę ją do domu.
— Jaki pan dobry! Skorzystam skwapliwie z uprzejmości pańskiej...
Patrzyła na mnie z całą powagą i ufnością, a jednak podejrzywałem, że sprawa jest nieco niewyraźna. Do tej chwili staliśmy w miejscu, — teraz ruszyliśmy we wskazanym przez nią kierunku za miasto. Towarzyszka opowiadała mi w drodze, że jest oddawna sierotą i mieszka u babki, pochodzącej ze Szwajcaryi. Zastanowiło mię to, że wyraz „Szwajcarya“ wymówiła ze szczególniejszym naciskiem, — ale pozwoliłem jej opowiadać dalej. Minęliśmy willę Tupida i wkrótce wyszliśmy za miasto w czyste pole, przez które wiódł gościniec, wysadzony po obu stronach drzewami.
— Domek nasz znajduje się tam w górze, niedaleko już stąd — szczebiotała dziewczyna, wskazując mi ręką bielejący w oddaleniu mniej-więcej pięciuset kroków budynek. — Może pan zechce łaskawie podprowadzić mię jeszcze nieco, bo naprawdę boję się tu sama w polu.
Zgodziłem się. Uszedłszy jednak kilkanaście kroków, musiałem przystanąć, bo z cieniu drzew wyłoniło się nagle pięć czy sześć postaci, z których jedna podbiegła ku nam, a reszta została.
— Stać! ani kroku dalej! — krzyknąłem. — Czego chcecie?
Dziewczyna zadrżała i przytuliła się do mnie trwożliwie.
— Czego chcę? — ozwał się znajomy mi skądciś głos. — Oczekujemy tu na pana! Jestem... czyżby naprawdę pan mnie nie poznał?... Mauricio Monteso!
Był to istotnie yerbatero; poznałem go, gdy się całkiem przybliżył.
— To pan? — zapytałem zdziwiony. — Co za niespodzianka dla mnie! Ale zapytam pana jeszcze raz, co pan tu robisz?
— Dowie się pan zaraz. Proszę nam zaufać i zejść wraz z nami nieco w cień, bo tu nas zewsząd widać.
— W jakim celu?
— Niema czasu na objaśnienia, bo on wnet się tu pojawi.
— Kto?
— Ten sam, który napadł na sennoritę... jej ojciec...
— Jej ojciec? czy to możliwe?
— Owszem, to jest jej ojciec. Ale niech pan teraz o nic nie pyta i raczej trzyma dobrze sennoritę, aby nie uciekła.
Rzekłszy to, przystąpił do niej, a błysnąwszy jej nożem przed oczyma, zagroził:
— Jeżeli panienka uczyni choćby krok, albo wypowie jedno słowo, by nas zdradzić, wówczas ten nóż utkwi w złem jej serduszku. Proszę o tem pamiętać, gdyż nie żartuję!
Dziewczyna drżała na całem ciele. Ująłem ją silnie za rękę, by nie uciekła, i cofnęliśmy się wszyscy w cień.
Po chwili dały się słyszeć kroki i zjawił się ów mężczyzna, który dopieroco uciekł był w kierunku miasta. Przystanął i jakiś czas rozglądał się.
— Ani słowa! — szepnął yerbatero mojej towarzyszce, trzymając nóż gotowy do pchnięcia.
Tajemniczy człowiek puścił się tymczasem drogą ku chatce, w której, wedle opowiadania dziewczyny, leżała chora babka. Zaledwie jednak ubiegł kilkanaście kroków, wyskoczyli z ukrycia moi nieznani towarzysze i, opadłszy go, powalili na ziemię.
O pomoc wołać nie mógł, gdyż yerbatero, przycisnąwszy mu kolanem pierś, groził:
— Milcz, łotrze, bo cię zakłuję, jak prosię! Tym razem nie udała ci się sztuka! Związać go i zanieść do chaty... a wiecie już, jak się to robi.
Na ten rozkaz związano go i poniesiono w kierunku chaty. Z nami pozostał tylko yerbatero.
— Czy zna sennorita tego człowieka, co go zabrali w tej chwili moi towarzysze? — zapytał ją.
— Znam — odrzekła wylękniona. — To mój ojciec...
— Ten sam, który poprzednio napadł na sennoritę?
Dziewczyna milczała.
— Dlaczego mi sennorita nie odpowiada? — krzyknął. — Gadaj mi natychmiast, albo... użyję noża!
Na ten argument rzekła cichym głosem:
— Tak, ten sam.
— Kogo upatrzyliście sobie na dzisiaj?
Milczała, spuściwszy głowę.
— Zapewniam cię, sennorita, że wiem wszystko, i pytam tylko dlatego, aby mój przyjaciel, ten oto sennor, dowiedział się o wszystkiem z pięknych usteczek twoich. Proszę więc mówić szczerą prawdę, bo nie mam czasu na żarty i zrobię użytek z noża!...
— Niech mi pan nie grozi śmiercią — prosiła, — bo przecie nie zrobiłam nic złego...
— O, za pozwoleniem! To nie jest nic złego? Sennorita może nawet nie wie o tem, że popełnia karygodne przestępstwo. Ja jednak znam się na tem... Kto mieszka tam, w tej chacie na wzgórku?
— Mój ojciec, babka i ja.
— Skąd ojciec czerpie dochody na utrzymanie domu? Z gry? nieprawdaż?
— Tak.
— A wasza chata jest samotrzaskiem, do którego zwabia się ptaszki, by je do naga oskubać. Przynętą jesteś sennorita. Ładna rola, jak na panienkę w tym wieku!
— Ja... ja... muszę przecie słuchać ojca... — broniła się ze łzami w oczach.
— I jedynie dlatego mam wzgląd na sennoritę, jednakże tylko dopóty, dopóki panna mówi prawdę. Dziś miała sennorita zwabić do chaty tego oto sennora...
— Tak.
— Zaczailiście się w pobliżu willi Tupida, obmyśliwszy doskonale całą komedyę z owym napadem... Panna miała wciągnąć tego sennora do chaty, wprowadzając go w błąd zmyślonemi opowiadaniami o chorej babce... ze Szwajcaryi...
— Tak...
— I aż do tej chwili komedya nie miała przeszkody... Ale czy wiesz, sennorito, co czekało tego pana w waszym domu?
— Byłby musiał grać w karty...
— Tak powiedział sennoricie ojczulek, ale rzeczywiste jego zamiary były inne... morderstwo...
— Santa Madonna de la cruz! To nieprawda!
Powiedziała to z taką naiwnością, że istotnie wierzyć się nie chciało, aby była świadomą swego postępowania.
— Owszem, najzupełniejsza prawda! Ojczulek twój, sennorito, uplanował, że, skoro udasz się ze swoją babką na spoczynek, zamordują go...
— Mój ojciec gra w karty, jak każdy inny obywatel tutejszy, to prawda; ale mordercą nie jest.
— Żal mi, bardzo mi żal sennority, że się daje tak otumaniać swemu ojczulkowi. Powinnaś jednak wiedzieć, że jest on w stosunkach z najniebezpieczniejszymi drabami tutejszymi.
Rzekłszy to, zwrócił się do mnie:
— Sennor zapewne radby się dowiedzieć, w jaki sposób znalazłem się tutaj i skąd znam tajemnicę tego domu? Otóż opowiem ci to później. Teraz możesz sennor zobaczyć swoich niedoszłych morderców, oczywiście bez żadnej obawy przed nimi. Ja się oddalę, a pan pójdzie z tą panienką prosto do chaty. Resztę proszę pozostawić mnie...
— A czemu pan nie chce iść razem z nami?
— Bo oczekują tam tylko pana z sennoritą, musi więc pan zadowolnić się na razie towarzystwem tej pięknej dziewczynki. Gdyby ktoś trzeci był z wami, sprawa wydałaby się im podejrzaną. Ja zresztą muszę podążyć za swoimi towarzyszami, którzy w tej chwili są już zapewne za chatą i czekają rozwiązania sprawy.
— Cóż to za jedni ci towarzysze?
— Są to poczciwi yerbaterowie. Możesz polegać na nich, bo samego dyabła nawet nie boją się. Pozna pan ich niebawem. Do widzenia więc! za kilka minut zobaczymy się znowu.
Oddalił się szybko i znikł w cieniu przydrożnych drzew. Dziewczyna zaś, chcąc wykorzystać sposobność, usiłowała wyrwać się z mych rąk, lecz jej nie puściłem.
Powtarzam raz jeszcze, że nie chciałem na razie wierzyć, aby to śliczne dziewczę, niemal dziecko, o niewinnej twarzyczce, służyło bandzie karciarzy i morderców, jako przynęta dla nieświadomych ofiar. I istotnie nie miała ona pojęcia o tem, zarówno, jak i o zamachu na moje życie, wobec czego byłem skłonny ochronić ją przed odpowiedzialnością za całą sprawę.
— Czy pan wierzysz w to, że mój ojciec chciał pana sprowadzić do siebie w celu zamordowania? — zapytała mię trwożnie.
— Nie mogę na to odpowiedzieć nic stanowczego, moje dziecko. Ojca panienki nie znam, ale też nie mam powodu nie wierzyć zapewnieniom człowieka, który widocznie ma jakieś pewne dane, że jest tak w istocie. Jestem jednak przekonany, że sennorita nie jest wtajemniczoną w zbrodnicze plany ojca.
— Istotnie nic o nich nie wiem, sennor. Babce mojej również nie są one wiadome.
— Kochasz swą babcię?
— O bardzo, sennor! więcej nawet, niż ojca.
— A mimoto nadużyłaś jej imienia, by mię zwabić do waszej chaty.
— Tak mi kazał ojciec, i musiałam to uczynić, bo inaczej źleby ze mną było.
— Tak czy owak, moja panno, odegrałaś swą rolę tak znakomicie, że muszę ci przyznać wielkie zdolności aktorskie.
— Dios! to z przyzwyczajenia...
Zdziwienie jej utwierdziło mię w przekonaniu o jej niewinności. Że prędzej czy później spotka ją nieszczęście — w to nie wątpiłem. Cóż jednak mogłem uczynić dla niej?
Księżyc oświecał jasno całą przestrzeń, i w jego świetle stojący na uboczu domek wyglądał dziwnie tajemniczo.
— Sądzisz pan — ozwała się dziewczyna, — że ci ludzie, którzy nas zatrzymali, zrobią memu ojcu co złego?
— Nic nie wiem. Bądź co bądź, nie mają oni najmniejszego powodu obchodzić się z nim życzliwie.
— Muszę więc ostrzec ludzi, znajdujących się w chacie.
To rzekłszy, wymknęła się w zamiarze ucieczki, lecz w kilku skokach dogoniłem ją i zatrzymałem za rękę.
— Powoli, sennorito! — rzekłem. — Nie powinniśmy się rozstawać tak nagle i bez pożegnania. To nieładnie z twojej strony, bo świadczy o niewdzięczności za okazaną ci przeze mnie opiekę.
Westchnęła głęboko, nic na to nie odpowiedziawszy.
Gdyśmy się zbliżyli do chaty, we drzwiach ukazał się jakiś człowiek, stając na progu z ukrytą poza sobą lampą. Na głowie miał chustkę, jak każdy gaucho. Twarzy nie mogłem w cieniu rozeznać.
— No, nareszcie jesteś! — rzekł ponuro. — Babcia myślała, że nie doczeka się już lekarstwa...
— To ty, wuju? — zapytała zdziwiona. — Cóż tu robisz o tak późnej godzinie?
— Niepokoiłem się o chorą... Ale... widzę, że nie jesteś sama. Od kiedyż to moja pieszczotka pozwala mężczyznom odprowadzać się do domu po nocy?
— Napadł na mnie jakiś rabuś, i na szczęście ten sennor obronił mię. Poproś go do chaty, aby mu babcia osobiście za to podziękowała.
„Pieszczotka“ odgrywała swą rolę tak, jak ją nauczono, chociaż wiedziała dobrze, że się to na nic nie zda. Widocznie nie umiała się zdobyć na żaden inny dowcip.
— Owszem — odrzekł wuj. — Proszę, sennor, do chaty! Jesteśmy ci wdzięczni z całego serca...
Ustąpił na bok, by zrobić dla nas miejsce do przejścia we drzwiach, i w tej chwili strumień światła padł na jego twarz. Poznałem w nim draba, z którym niedawno miałem niemiłe dla niego spotkanie. Teraz zmienił był głos, a chustka na kapeluszu, zawiązana pod brodą, nadawała mu w sylwetce inny zupełnie wygląd.
— Dziękuję, sennor — odrzekłem. — Nie chcę wam sprawiać kłopotu o tak późnej porze. Odprowadziłem sennoritę aż do drzwi mieszkania, bo jej to przyrzekłem. Straciłem na to chwilę czasu i teraz muszę się śpieszyć do domu.
— Ale na momencik może pan przecie...
— No, dobrze, ale tylko na sekundę, by pozdrowić chorą. Czy jest u was jeszcze kto taki?
— Tylko mój ojciec i brat, więcej nikogo. Musi pan z nami napić się szklaneczkę wina, zanim nadejdzie ojciec sennority. Nieprawdaż, że to miła dziewczyna? Racz wejść, sennor!...
Prosił tak serdecznie i z tak uprzejmem naleganiem, że niepodobna było się oprzeć. Ociągałem się jedynie wiedząc z góry, co to wszystko znaczy.
Nagle odezwał się ktoś za memi plecami:
— Proszę, niech pan wejdzie bez wahania. Poczciwy sobrino[7] zawsze rad gościom, i spędzi tu sennor miłą chwilę. Ja idę również... Proszę!
Był to yerbatero. Drab jednak zapytał go, wylękniony:
— Jeszcze jeden? Kto jesteś, sennor?
— Towarzysz ojca, który wrócił natychmiast po wyjściu — odrzekł yerbatero. — Proszę! chodźmy do chaty!
Popchnął mię naprzód, a ja sennoritę, która, odtrąciwszy draba na stronę, wprowadziła nas do izby. Znalazłszy się tu, sięgnąłem przedewszystkiem do kieszeni, by mieć pod ręką nóż, który niedawno odebrałem był owemu napastnikowi koło domku organisty. Należało przygotować się na wszystko, gdyż nawet sam yerbatero, którego jeszcze właściwie nie znałem, budził we mnie pewną nieufność. Jego zachowanie się nasuwało mi myśl, że mógł on należeć do tej samej miłej bandy. Podejrzenie to jednak rozwiało się, skoro spostrzegłem pięciu innych yerbaterów, którzy weszli za nami z nożami w rękach.
Chata składała się z dwu przedziałów. Do drugiego z nich drzwi były obecnie zamknięte. Zamiast okien domek miał tylko otwory bez ram i bez szyb. W kącie na stołku siedziała staruszka, która zdawała się być mocno zaniepokojoną przyjściem tylu naraz ludzi. Na ziemi leżały maty słomiane i stał nieduży stołek. Zresztą nie było tu żadnych sprzętów.
Nietylko babcia, ale i sobrino, zobaczywszy nasze liczne towarzystwo, zaniepokoił się i począł krzyczeć:
— Coście za jedni? czego tu chcecie? kto wam pozwolił wejść?
— Myśmy sami pozwolili sobie — odrzekł Monteso. — Ten sennor wziął w opiekę sennoritę, a my znowu mamy jego w opiece; tym sposobem stoimy w pewnym związku ze sobą i dlatego weszliśmy tutaj wszyscy. Ale gdzież jest kochany ojczulek i syn jego zacny?
— Zapewne tam — rzekła żywo dziewczyna, wskazując drzwi do drugiego przedziału. — Zaraz poproszę ich tutaj.
— Owszem, bardzo rad będę poznać całe wasze zacne towarzystwo.
Gdy dziewczyna weszła do przyległej izby, yerbaterowie stanęli u drzwi i okna, a staruszka wylękniona, milcząc, patrzyła na nas z ukosa. Mauricio Monteso, spojrzawszy niedowierzająco na draba, zapytał:
— Zdaje mi się, sennor, żeśmy się dziś widzieli... niedaleko biura sennora Tupida...
— Być może... przechodziłem tamtędy...
— Nie. Stałeś pan, oczekując na kogoś. A potem dłuższy czas tkwiłeś naprzeciw cukierni, następnie przeszedłszy się po ulicach, zatrzymałeś się pan przed katedrą, aż póki nie zamilkły organy.
— Co pana obchodzi moja przechadzka?
— O, bardzo nawet, sennor; głównie interesuje mię to, co pan robiłeś dzisiejszego wieczora. Wydaje mi się zwłaszcza dziwnem, że ten właśnie sennor — tu wskazał na mnie — szedł przez cały czas... przed panem, no, a jeszcze dziwniejszą ta okoliczność, że gdzie tylko pan ruszyłeś, postępowałem znowuż ja ze swoimi towarzyszami...
— Wybaczcie, ale ja z wami nie mam nic do czynienia.
— Tak, ale my z panem pragnęlibyśmy się zapoznać. Niestety, popełniliśmy błąd, nie idąc za panem aż pod domek organisty. Zresztą i tak nie udały się pańskie zamiary, bo nasz sennor nie kiep i umie sam znakomicie się obronić. Potem, gdy bawił u Tupida, udałeś się pan tutaj i umawiałeś się z mieszkańcami tego miłego domku o pewną sprawę, a ja, niezauważony, stałem za oknem i słyszałem wszystko...
— Nic a nic nie rozumiem, czego chcesz odemnie — odrzekł drab, blednąc.
— Mniejsza o to! my zato rozumiemy wszystko.
— Mój panie, ja znalazłem się w tej chacie poraz pierwszy dzisiaj, przed chwilą dopiero. Proszę zapytać o to gospodarza, gdy wróci.
— On już wrócił, i właśnie zapytywaliśmy go o to. Leży na dworze, związany lassem. Wyznał nam wszystko.
— Głupiec!
— Och, gdyby tak panu przytknięto koniec noża do piersi, to zdaje się, że i pan nie postąpiłby inaczej. Z nami niema żartów.
— Co to jest? co to za napaść?! Zawołam tu policyę, aby was przytrzymała...
— Owszem, proszę bardzo! Ale nie uczynisz pan tego, bo jesteś z nią w stosunkach niezbyt przyjacielskich.
— Mnie się zdaje, że znasz ten przedmiot — wtrąciłem, pokazując drabowi jego własny nóż. — Może pan zaprzeczysz?
— Dajcie mi spokój! — odparł. — Podobnego noża nie widziałem nigdy.
Teraz dopiero zauważyłem na jego czole spuchnięte od stłuczenia miejsce.
— A gdzieżeś to sennor nabił sobie tak okazałego guza? — zapytałem, wskazując stłuczone miejsce na głowie. — Czy przypadkiem nie uderzyłeś się sennor o mur domu organisty, gdy ja...
— Troszcz się pan o własne swoje oblicze — odparł gburowato, — na które nie pomieniałbym się z panem. Zresztą nie masz pan prawa indagować mię, ani mi rozkazywać! Marsz za drzwi w tej chwili, jeśli pan nie chcesz, bym go stąd wyrzucił!
— Cóż to się stało? przed chwilą zapraszałeś mię pan tak uprzejmie.
— Bo widziałem w panu caballera. Teraz atoli przekonywam się o swej pomyłce. Proszę jednak nie myśleć, że się pana boję! Nie jestem tu sam i zawołam o pomoc...
I otwarłszy drzwi do przyległej izby, krzyknął:
— Chodź tutaj, pate, bo mamy gości, którzy chcieliby się przekonać o sile naszych pięści i czy mamy ostre noże!
Lecz, zamiast ojca, wyszła z izby sennorita, oznajmiając mu z tajemniczym uśmiechem, że obaj znajdujący się tam mężczyźni już dawno umknęli przez otwór okienny, bo się przelękli yerbaterów.
— Tchórze! — huknął drab. — Uciekli, jak zające, zostawiając mnie samego! Ale ja pomimo to nie boję się nikogo... Na bok! Kto mnie tknie, przebiję go natychmiast!
I z nożem w ręku zwrócił się ku drzwiom.
Cofnąłem się, robiąc mu rozmyślnie miejsce, a gdy wyminął mię, chwyciłem go za ramiona, jeden zaś z yerbaterów w okamgnieniu zarzucił na niego lasso. Drab na razie próbował się uwolnić, lecz daremnie, więc począł krzyczeć, miotając na nas obelgami, wobec czego yerbaterowie zatkali mu usta własną jego chustą z kapelusza.
Podczas gdyśmy się tem zajmowali, niewinna i dobroduszna sennorita, korzystając z zamieszania, wysunęła się wraz ze staruszką z chaty. Nie chcąc mieć z niemi kłopotu, nie czyniliśmy im przeszkód.
— No, mamy już jednego draba! — ozwał się Monteso; — dawajcie tu tamtych!
Dwu yerbaterów wybiegło z chaty, lecz po chwili jeden z nich wrócił strapiony, oznajmiając:
— Uciekł gałgan! niema go przed chatą!
— Jakim cudem?! przecie związaliśmy go, jak barana, i leżał przed chwilą pod oknami.
— To najniezawodniej sprawka tych, co uciekli tamtędy — zauważyłem. — Najpierw ulotnił się ojciec z synem, no, a teraz te dwie niewiasty... Przy sposobności zaś oswobodzili jeńca.
— Do stu tysięcy dyabłów!... czyżby naprawdę wymknęli się nam bezkarnie wszyscy? Szkoda było mego lassa!... Oto skutki nieostrożności naszej! Ale mamy przynajmniej tego łotra... herszta całej bandy. Zapłaci nam za wszystkich. Co z nim z robimy, sennor?
Ostatnie pytanie zwrócił do mnie.
— Hm! — wzruszyłem ramionami. — Albo ja wiem... Nie znam tutejszych praw ani zwyczajów, więc i sędzią być nie mogę...
— Ech, ktoby tu myślał o sędziach, czy o policyi! Przysporzyłoby to nam kłopotu najzupełniej niepotrzebnie. Musielibyśmy pozostać w mieście, jako świadkowie, aż do ukończenia procesu, i kto wie, czy ci złoczyńcy nie sprzątnęliby nas tymczasem. Może nawet władzom przyszłaby ochota pozamykać i nas dla pewności, abyśmy się przed czasem nie wydalili z miasta. O, ja znam dobrze tutejsze stosunki! Lepiej więc będzie, gdy załatwimy sprawę sami, bez oglądania się na to, co powie władza i ustawa. My tu umiemy sami sobie tworzyć paragrafy. W dziewiczych lasach i w pampach jest zwyczaj, że każdego mordercę i rabusia unieszkodliwia się w sposób bardzo krótki i prosty, a mianowicie pakuje mu się kulę w łeb... i po krzyku. Tak też zrobimy i teraz.
— Nie, panowie! ja się na to nie zgadzam! — rzekłem.
— Dlaczego?
— Bo nie chcę być sędzią ani katem tego człowieka...
— My też od pana wcale tego nie wymagamy, biorąc całe zadanie na swoje barki.
— Ku temu nie macie prawa, bo ten drab zawinił wobec mnie, nie zaś wobec was.
— Caramba! Gonię łotra przez całe południe, zziajany, jak pies; fatyguję swoich towarzyszów; udaje mi się udaremnić morderstwo... i wkońcu wszystko to ma łotrowi ujść na sucho? Czy słyszał kto coś podobnego! Wyświadczył mi pan wielką przysługę, przez to samo stając się moim przyjacielem, a jeżeli ktoś mojemu przyjacielowi wyrządzi krzywdę lub dybie na jego życie, staje się przez to samo moim wrogiem.
Takie przynajmniej pojęcia i zwyczaje istnieją wśród yerbaterów. Chciano pana zamordować, to tak samo, jakby usiłowano zamordować mnie, mam więc prawo ukarać za to złoczyńcę.
— Gdybym istotnie padł był ofiarą, wówczas miałby pan prawo pomszczenia mię; że jednak żyję i nic mi się dotychczas nie stało, śmiem prosić, abyście draba puścili na wolność!
— Widać to, że pan ze starego kraju... Czy u was, sennor, mordercy otrzymują ordery lub legie honorowe? Sennor, jeżeli puścimy złoczyńcę, to on uczyni wszystko, aby się pomścić na panu za to, że mu się teraz nie udało!
— A niech spróbuje! Wiadome mi są jego zamiary, i dlatego właśnie nie obawiam się go wcale. Zresztą możecie mu odmierzyć na grzbiecie kilka kijów, aby wyznał, kto nakłonił go do zamachu na mnie.
— Dobrze, sennor; postaramy się wydobyć z niego tę wiadomość. Ile mu wyliczyć?
— Tyle, ile trzeba będzie do osiągnięcia zeznania. Skoro jednak powie wszystko, puśćcie go, i niech go moje oczy nie widzą!
Wyszedłem z chaty, by nie być świadkiem dotkliwej egzekucyi, a po dziesięciu minutach wróciłem. Drab leżał na ziemi na środku izby, pokrwawiony, a mimo to, powitał mię szyderczym uśmiechem. Nie przyznał się do niczego, a podczas egzekucyi nie krzyczał nawet.
— Co robić, sennor? — zagadnął mię Monteso. — Nie wydobyliśmy z niego nic, a gdyby ponowić jeszcze próbę, wyzionie ducha.
— Dosyć mu będzie tej porcyi! Zostawcie go; wiemy i bez tego, kto był owym sprawcą zamachu.
— A możeby zgasić światło i zaczaić się, by pochwytać mieszkańców tej chaty?
— Nic mi na nich nie zależy.
— A niechże pana z pańską łagodnością! — zaśmiał się Monteso. — Ale, skoro już pan tak chce, chodźmy.
Wyszliśmy, zamknąwszy chatę, a klucz od drzwi rzucił któryś w trawę, poczem skierowaliśmy się ku miastu. Przez drogę yerbaterowie milczeli, snadź niezbyt zadowoleni z miękkości mojej, z jaką potraktowałem całą tę sprawę. Dopiero, gdyśmy się znaleźli na bruku miejskim, zapytał mię Monteso:
— Pójdzie pan do swego hotelu, czy też może zechce zaszczycić nas łaskawie i wypić razem z nami szklankę wina? Bylibyśmy za to bardzo obowiązani.
Przyjąłem tę propozycyę, gdyż nie mogłem jej odmówić ludziom, którzy ocalili mi życie. Poszedłem więc z nimi w jedną z bocznych ulic i niebawem zatrzymaliśmy się przed nędznym domem, w którym się mieścił zwykły, brudny szynk. Przez otwarte drzwi wydobywał się z wnętrza gęsty dym od papierosów i cygar oraz gwar rozbawionych gości. Już żałowałem w myśli swego kroku i chciałem się cofnąć, — ale Monteso minął szynk i, wprowadziwszy nas w podwórze domu, zapukał do drzwi kuchennych. Otwarła je nam jakaś zgrabna niewiasta, kłaniając się z wyszukaną uprzejmością.
— Czy otwarte na górze? — zapytał Monteso.
— Otwarte, jest tam paru tylko gości. Usługuje moja siostra.
— Wejdziemy więc, i proszę się postarać o to, by nam niczego nie brakło.
Brzmiało to z taką wyniosłością, jakby yerbatero był od dzieciństwa przyzwyczajony do wydawania rozkazów.
Niewiasta ukłoniła się znowu, jak przed wielkim panem, i weszliśmy po schodach na górę.
W przedpokoju spostrzegliśmy kilka kapeluszy i lasek, umieszczonych na wytwornych wieszadłach. Monteso odchylił pluszową portyerę i weszliśmy do elegancko urządzonego saloniku. Lustra, żyrandole, dywany, plusze... jednem słowem — niezwykła dla mnie niespodzianka. Na marmurowych stolikach stały butelki z winem rozmaitego gatunku. Dość powiedzieć, że salonik przypominał najwytworniejsze tego rodzaju lokale w pierwszorzędnych hotelach europejskich.
Powitała nas bardzo uprzejmie, wyszedłszy z za bufetu, młoda dziewczyna. Jacyś czterej eleganccy panowie, przy najbliższym stoliku siedzący, skłonili nam głowami przyjaźnie, a jeden z nich podał rękę naszemu przewodnikowi.
I w takich to „szynkach“ bywali yerbaterowie! Wszyscy byli ubrani jednakowo, jak Monteso, a więc prawie w łachmanach i na bosaka! Brody, wąsy i fryzury mieli w zupełnem zaniedbaniu, jakby nie myli się i nie czesali od miesięcy.
Dziwiło mię to wszystko, ale nie dałem tego poznać po sobie.
Monteso zaprosił nas do jednego ze stołów w samym kącie saloniku i podszedł do bufetu zamówić, co potrzeba. Zaraz też dziewczyna zabrała z naszego stołu butelki, przykryła go obrusem i ustawiła nową... bateryę. Na butelkach ze zdziwieniem zauważyłem etykiety: „Chateau Yquem“, „Latour blanche“ i „Haut Brion“. Jeżeli to były wina prawdziwe, oryginalne, to ceny ich nie odpowiadały kieszeni bosych gości.
Monteso usiadł naprzeciw mnie, skłonił głową uprzejmie i rzekł:
— Nie spuszczałem dziś pana z oka przez całe popołudnie i wiem, że pan nie spożył jeszcze wieczerzy. U Tupida bawił pan krótko, z czego wnioskuję, że nie korzystał pan u niego z przyjęcia. Śmiem tedy prosić, by pan był naszym gościem i zjadł z nami razem kolacyę bez żadnych ceremonii. Oczywiście możemy służyć tylko tem, na co stać biednych yerbaterów, gdy się dostaną do miasta.
— Widać to — zaśmiałem się, wskazując butelki z winami. — Jeżeli i potrawy, które spożywacie, odpowiadają temu napojowi, to chciałbym sam zostać... yerbaterem.
— Bo też istotnie nie jest tak źle z nami, jakby kto sądził z pozorów. Mam nadzieję, że pozna pan bliżej nasze życie i że niejeden raz zejdziemy się przy stole tak, jak teraz.
Odkorkował kilka butelek, napełnił szklanki i trącił się z nami „na pomyślność nowo zawartej znajomości“. Po chwili zaś wydobył z zanadrza grubo wypchany portfel, a wyjąwszy zeń banknoty, rzekł:
— Pozwoli pan łaskawie, że mu oddam zaciągnięty dziś dług. Wprawdzie zobowiązałem się zwrócić go dopiero po upływie roku, ale ponieważ, pożyczając od pana pieniądze, bynajmniej ich nie potrzebowałem i tylko pozwoliłem sobie na żart, który mi pan zechce wybaczyć, więc, rozumie się, mogę pominąć umówione warunki. Nie jestem bowiem wcale tak ubogi, za jakiego się panu wydałem. Gdyby jednak nie to mylne o mnie mniemanie, nie byłbym doświadczył pańskiej szlachetności i nie bylibyśmy się ze sobą zaprzyjaźnili, co mi przynosi niemały zaszczyt. Może tam, w starym kraju, jest wielu ludzi szczerych i dobrych; u nas jednak są oni rzadkością. Dlatego to, poznawszy pana, odrazu przylgnąłem do niego całem sercem i opowiedziałem o nim swoim towarzyszom, którzy niemniej ode mnie są panem zachwyceni.
Słuchałem wyznania tego z ukrywanem zdziwieniem. Zestawienie zwłaszcza niektórych faktów nie mogło mi się pomieścić w głowie. Więc też zapytałem mimowolnie:
— Ależ, sennor, jeżeli nie jesteś w potrzebie i posiadasz stanowisko tak niezależne, to dlaczego zachowywałeś się wobec tego pyszałka Tupida z przesadną uległością. Czy szło panu istotnie o tę kwotę, której żądał od pana?
— Ech, nie, sennor. Chciałem go tylko podejść. Jesteśmy ludźmi uczciwymi i nigdy nie oszukujemy tego, kto względem nas postępuje szczerze. Gdy płacą nam za robotę uczciwie, my też uczciwie wywiązujemy się ze swego zadania. Ów Tupido wszakże jest oszustem i szachrajem, jakich mało, więc odpłacamy się mu pięknem za nadobne, przy każdej sposobności naciągając go, ile się da. Próbka herbaty, którą mu dostarczyliśmy, była znakomita, ale całość dostawionego towaru to najzwyklejsza... trawa. Zakradłszy się w nocy do jego składów, poprzemienialiśmy mu wszystkie bele...
— Ależ to oszustwo, sennor!
— Oszustwo? Nie znasz, sennor, tutejszych poglądów na tego rodzaju sprawy, a gdybyś nie był europejczykiem, uważalibyśmy się za obrażonych i żądali satysfakcyi. My tu inaczej rozumujemy. Bo czyż można nazwać kradzieżą, gdy potajemnie odbiorę złodziejowi to, co on mnie samemu ukradł?
— Mnie się zdaje, że w tym wypadku sprawiedliwość powinien wymierzyć sąd.
— Dajmy pokój sądowi, bo to się na nic nie zda. Tu jest tak, że gdy naprzykład złodziej ukradnie mi sto talarów, a ja go złapię na gorącym uczynku i zaskarżę do sądu, to proces będzie mię kosztował cztery razy tyle, ile mi ukradziono, nie licząc straty czasu, a mimo to złodziej wykręci się z tej sprawy nieraz zupełnie bezkarnie. Nasz złodziej uważa się za równego pierwszemu-lepszemu urzędnikowi. On nigdy nie kradnie, tylko rozmaite rzeczy same wędrują do jego domu w nocy. Mając to wszystko na uwadze, lepiej jest samorzutnie wymierzać sprawiedliwość za krzywdy swoje. Tupido oszukał nas bezczelnie, my zaś, zamiast zwracać się o sprawiedliwość do władz, odwdzięczyliśmy się mu tą samą monetą i mamy sumienie czyste. Nie zna pan życia yerbaterów i nie wie, ile to trudów i niebezpieczeństw pokonywać trzeba codzień na każdym kroku, zanim się coś zarobi. Czyż więc możemy poświęcać swoje zdrowie i ważyć życie, jak niewolnicy, po to, by pierwszy-lepszy szachraj kosztem tego naszego zdrowia lub życia został milionerem?
— Istotnie nie mam pojęcia o owych niebezpieczeństwach, zagrażających waszemu życiu. Nie wiem mianowicie, dlaczego zrywanie liści z krzaków hervamate jest rzeczą tak ogromnie trudną i niebezpieczną...
— O, sennor, gdybyś nie był w tej chwili naszym gościem, uśmielibyśmy się z pana. Pan zapewne przypuszcza, że herva-mate rośnie na plantacyach, gdzie nad jej zbiorem pracują robotnicy w taki sam sposób, jak w ogrodzie. Nieprawdaż?
— Tak przynajmniej sądziłem po przeczytaniu opisów plantacyi herbaty w Chinach.
— Domyślałem się tego. Otóż myli się pan zupełnie, i aby sprostować pańskie mniemanie, objaśnię pana w tej materyi.
Służąca dziewczyna przyniosła była właśnie nakrycie, i to nie byle jakie: prawdziwa sewrska porcelana i srebrne łyżki, noże i widelce, poczem zjawiły się na stole potrawy, podane z wykwintem pierwszorzędnych restauracyi w wielkiem mieście. Oprócz zupy, było sześć dań, a na ostatek torty i najprzedniejsze owoce.
Monteso odgrywał rolę gospodarza z taką miną, jakby conajmniej był właścicielem zamku, a zachowując się przy stole z galanteryą światowca, podsuwał mi raz poraz najlepsze kęski i mówił:
— Prawdziwy yerbatero poszukuje herbaty w lasach dziewiczych i wogóle w okolicach, gdzie jeszcze stopa ludzka nie stanęła i gdzie na każdym kroku czyha na niego jaguar, puma, aligator lub dziki Indyanin. Czy pan nie słyszał o tem?
— Owszem, ale przypuszczałem, że coś podobnego zdarza się tylko wyjątkowo, i radbym bardzo dowiedzieć się bliższych szczegółów o życiu tych ludzi.
— To wszystko da się streścić w słowach bardzo krótkich. Przedewszystkiem yerbatero nie wybiera się w puszczę sam. Przedsiębiorca godzi ich dziesięciu, dwudziestu lub trzydziestu, zaopatruje w niezbędne artykuły, jak wódka, tytuń, broń i inne rzeczy i daje pewną liczbę wołów na mięso w ciągu całej wyprawy. Oddział yerbaterów wybiera następnie z pośród siebie dowódcę, którego inni muszą słuchać, i wyrusza do roboty. Przybywszy w lasy dziewicze, kierownik ekspedycyi oznacza miejsce na szałas, i stąd rozpraszają się robotnicy w różnych kierunkach po dwu lub trzech razem, obłamują malutkie gałązki mate i znoszą je następnie do szałasu. Gdy nazbiera się dosyć materyału i gdy już spożyto tyle wołów, że skóry ich mogą wystarczyć na opakowanie zbiorów, sporządzają robotnicy niedaleko szałasu suszarnię. Gdy mate w suszarni dojdzie już do odpowiedniego stanu, pakują ją w worki ze skóry wołowej, ubijając ją w nich tak mocno, że toboł, względnie worek, jest twardy niemal jak kamień, i waży stokilkadziesiąt kilogramów.
— Widzę z tego — rzekłem, — że zajęcie yerbatera jest podobne do zabiegów poszukiwacza barci w północnej Ameryce.
— Porównanie bardzo trafne. Ale właściwego pojęcia o naszej pracy nabierze pan dopiero wówczas, gdy osobiście pozna te dzikie i niedostępne okolice, gdzie rośnie mate.
— Toż ja jedynie dlatego całe życie podróżuję, aby poznawać osobliwości i zwyczaje różnych dzielnic ziemi. Szczególniej radbym poznać dokładnie pampasy.
— A lasy dziewicze nie nęcą pana?
— Ależ owszem! zaciekawiają mię również.
— Więc rozporządza pan swoim czasem dowolnie, czy też może jest pod tym względem skrępowany?
— Jestem panem swego czasu w zupełności.
— Może tedy sennor zechce udać się razem z nami w puszczę na parę tygodni?
— I owszem.
— W takim razie będzie pan miał sposobność poznać życie yerbaterów. Czy słyszał sennor kiedy o Gran Chaco? Okolica to ogromnie ciekawa, i jeżeli uda się pan z nami, to przedstawię mu owego sendadora, którego właśnie chcę panu bardzo gorąco polecić na przewodnika w pańskiej dalszej podróży. Oczekuje on tam na nas, bo mamy przedsięwziąć bardzo ważną sprawę.
— Mógłbym się dowiedzieć, co to za sprawa?
— Hm! — mruknął, — właściwie jest to tajemnica; ale możemy ją panu powierzyć z zastrzeżeniem, że pan nas nie wyśmieje.
— Cóż znowu!... ja, nie znający wcale tutejszych stosunków, miałbym was wyśmiać?
Yerbatero spojrzał po swoich towarzyszach, a widząc, że kiwają głowami potakująco, pogładził rozczochraną głowę i rzekł:
— Podobno przebywał pan dłuższy czas wśród Indyan na północy i umie się obchodzić z koniem, jako też z bronią. Dzisiaj zaś zauważyłem, że pod względem inteligencyi posiada pan jej więcej, niż my wszyscy sześciu, razem wzięci. Wnoszę stąd, że właśnie towarzystwo pańskie byłoby nam ogromnie na rękę. Zaproponuję panu jedną rzecz, wprzód jednak muszę się zastrzec, że pan z nas nie zakpi i że odpowie zupełnie szczerze.
— Proszę!
— A więc... coby pan uczynił, znając miejsce, w którem ukryto skarb?
— Zwróciłbym na to uwagę prawemu jego właścicielowi...
— Prawemu właścicielowi, mówi pan?... Hm... A gdyby takiego wcale nie było?
— Wówczas zabrałbym skarb dla siebie.
— Czy ma pan znajomość magii?
— Przesąd! Żadna magia nie istnieje, a choćby i była, to wcale jej nie potrzeba do wykrycia skarbu, o którym się wie wszystko.
— Hm... — mruczał dalej, widocznie z przyzwyczajenia, — jeżeli tak, to tem lepiej dla nas. Jest pan wykształconym, rozumnym człowiekiem i posiada pan moc przekonywającą ludzi. Chyba Bóg zesłał nam pana... Znamy miejsce, gdzie leży wielki skarb... a właściwie aż dwa miejsca.
— Śpieszcie więc tam, panowie, czemprędzej i zabierzcie ów skarb, aby was kto nie ubiegł.
— Hm... gdyby to było tak łatwe... Przyznam się, że czyniłem już poszukiwania, ale, nie znając pewnego pisma...
— Aha, idzie o jakieś pismo?...
— Właśnie! Pan, jako uczony...
— Proszę mię tylko nie przeceniać — przerwałem. — W jakim języku napisany jest ten dokument? — W języku Inkasów, ale literami łacińskiemi, w narzeczu tak zwanem kiczua.
— Zaczyna mię to naprawdę zajmować. Podczas mego pobytu wśród Indyan północno-amerykańskich badałem ich narzecza, a wybierając się do Ameryki południowej, poczyniłem również pewne studya, dotyczące języka Indyan tutejszych, zwłaszcza zaś wspomnianego kiczua. Kto posiada ten dokument?
— Właśnie ów nasz znajomy, którego panu chcę polecić na sendadora. Wręczył mu go pewien umierający mnich.
— A dlaczego wręczył właśnie jemu?
— Sendador ów przeprowadził był przez Andy na tę stronę świątobliwego zakonnika, dążącego do klasztoru Dominikanów w Tucuman. Nagle jednak staruszek zachorował i na krótko przed śmiercią powierzył przewodnikowi dokument. Widziałem ten papier. Są na nim dwa rysunki...
— I nie mógł pan przeczytać?
— Nie. Ale sendador, jako trochę uczony, zadał sobie wiele trudu w tym kierunku i był pewny, że sprawa się uda. Wezwał tedy mnie do spółki na poszukiwania, niestety jednak, zupełnie bezowocne.
— Czy objaśnił pana o treści pisma?
— Owszem, o ile sam ją zrozumiał.
— Ciekaw jestem...
— Ów padre był bardzo uczonym człowiekiem. Dążył właśnie do Peru, aby tam odcyfrować tajemnicze sznury...
— A! to ciekawe!
— Inkasowie nie znali pisma literalnego i posługiwali się w tym względzie sznurami. Wiedziałem nawet, jak się one nazywają, ale mi to wyszło z pamięci.
— Kipu?
— Tak... istotnie, kipu.
— Każde kipu składa się z jednego sznurka, do którego przymocowują wiele mniejszych rozmaitej barwy. Owoż barwa i grubość każdego z frendzli ma pewne znaczenie.
— Tak samo wyjaśniał mi sendador. Podobnych „dokumentów“ ma być bardzo wiele zakopanych, i padre znalazł ich kilka, a ślęcząc nad tem długie lata, zdołał wreszcie rozwiązać ich zagadkę. Pewna stara Indyanka, wywdzięczając się mu za wyleczenie jej z choroby, ofiarowała mu dwa takie kipu, które, wedle jej opowiadania, zawierały tajemnicę ukrytego skarbu. Padre odcyfrował te dokumenty, ale tajemnicę zabrał ze sobą do grobu. Co zaś do innych kipu, to napisał on całą księgę, ale nie wydał jej drukiem. Staruszek miał zamiar udać się z dwoma kipu do Dominikanów w Tucuman i tu je przetłómaczyć. Ale, jak wspomniałem, zaskoczyła go w drodze śmierć. W ostatniej chwili oddał rękopis sendadorowi.
— A kipu nie?
— Te zostawił wśród swoich zbiorów w Peru, dokąd zamierzał powrócić.
— Widocznie przeprawiał się przez Andy jedynie dla odszukania owego skarbu. Powiada pan, że wędrował do Dominikanów?
— Tak.
— No, to ów sendador wydaje mi się... podejrzanym.
— Dlaczego?
— Przedewszystkiem proszę mi powiedzieć, co pan wie o treści pisma.
— Zaraz to panu powiem. Było dwu Inkasów, którzy wsławili się zwycięstwami na wyżynach. Otóż obiegli oni raz pewne miasto nad jeziorem, a mieszkańcy w obawie przed rabunkiem złożyli ogromną ilość złota do beczek i spuścili je na dno jeziora. Gdy przyszło do ostatecznej rozprawy, mieszkańcy owi wyginęli lub rozproszyli się, a skarby ich pozostały na dnie aż do dziś-dnia, gdyż nikt o nich nic nie wie, i tylko mówią o tym skarbie właśnie owe kipu.
— W jaki jednak sposób zdołano wydobyć te kipu z owego miasta?
— Niektórzy z mieszkańców zdołali uciec w góry i tam urządzili sobie nową siedzibę, wmurowując swe skarby w skały. Niestety, zwycięzcy wytropili ich niebawem i pomordowali. Nie wszyscy jednak wyginęli; jeden z nich był tylko oszołomiony i po niejakimś czasie odzyskał przytomność. Nie widząc już wrogów, udał się na miejsce zburzonej siedziby i tu, w znajomej sobie skrytce, odnalazł frendzie. Niewiadomo, dlaczego z nich nie skorzystał. Może nie znał się na tego rodzaju piśmie, albo inna może jakaś zaszła przeszkoda, dosyć, że drogocenny przedmiot przekazał w spadku swoim następcom, aż przyszły one wreszcie w posiadanie wspomnianej kobiety, która wręczyła je mnichowi.
— Jeżeli to nie jest bajką, to chyba niema już bajek na świecie.
— Więc pan mi nie wierzy?
— Owszem, wierzę panu, ale wątpię, aby to było prawdą, co panu opowiadano.
— Sendador przecie mię nie okłamał.
— Nie przeczę również i temu, ale mógł on sam być mylnie poinformowany. Przedewszystkiem w całej tej sprawie uderza wiele rzeczy nieprawdopodobnych, a powtóre podejrzewam sendadora, jak to już wspomniałem przed chwilą.
— Podejrzewa pan mego starego, poczciwego przyjaciela? Gdyby go sennor znał osobiście, z pewnością zmieniłby o nim przekonanie.
— Bardzo to pięknie, że pan broni swego przyjaciela; lecz ja niestety muszę wyznać, że podejrzenia moje względem niego opierają się na pewnych podstawach. Czy sendador znał mnicha, zanim został jego przewodnikiem?
— Nie.
— I nie był też jego krewnym?
— Ani jedno, ani drugie.
— Może podczas podróży wyświadczył staruszkowi jaką ważną przysługę?
— Nie. Ale dlaczego pan mię o to wszystko pyta? co to ma wspólnego z frendzlami?
— O, ma pewien związek. Ale proszę mi jeszcze powiedzieć, czy miejsca, w których mają być ukryte skarby, znajdują się w okolicy Tucuman?
— Przeciwnie, są one w całkiem innej stronie.
— Dlaczegóż więc pobożny padre przedsięwziął wycieczkę do Tucuman, a nie wprost do owych miejsc? Przyzna pan zresztą, że przejście przez wysokie i strome Andy jest nietylko uciążliwe, ale i niebezpieczne, zwłaszcza dla starego człowieka. Jeżeli więc mnich nie zawahał się wobec tych trudności, niewygód i niebezpieczeństw przejść góry, to miał zapewne ważny jakiś cel i prawdopodobnie chodziło mu o odszukanie owych skarbów. Być może, świątobliwy ten człowiek nie łaknął ich dla siebie wyłącznie, bo tacy ludzie nie cenią zbytnio dóbr doczesnych, i przypuszczam, że zamierzał wydobyć owe skarby dla kogoś. A w takim razie... jak pan sądzi? czy owym człowiekiem, którego staruszek pragnął wzbogacić, mógł być sendador?
— Na razie mnich nie miał zapewne zamiaru być dobroczyńcą sendadora...
— Otóż mnie się zdaje, że i później nie miał ku temu przyczyny. Sendador nie mógł przecie domyślić się o skarbie, i mnich dopiero przed samą śmiercią mógł mu wyjawić tajemnicę, a wyjawił mu nie dobrowolnie, lecz pod przymusem. Zachodzi teraz pytanie, komu właściwie staruszek miał zamiar wyjawić ową tajemnicę skarbu, zanim wydarł mu ją sendador?
— Jużci, że Dominikanom w Tucuman.
— I ja tak sądzę. Bracia zakonni mogli byli dojść po nitce do kłębka o wiele łatwiej, niż sendador, bo mają więcej danych na to, aby odcyfrować kipu.
— Ale padre nie miał ich wówczas przy sobie.
— W to nie wierzę.
— Powiedział mi o tem wszystkiem mój przyjaciel, i nie mam powodu podawać w wątpliwość jego opowieści.
— Natomiast ja mam ku temu powody. Skąd pochodził ów padre?
— O tem nie powiedział sendadorowi.
— A gdzie znajdowały się jego zbiory naukowe, o których poprzednio pan wspominał?
— Niewiadomo.
— Czyżby więc padre umarł, nie wyjawiwszy tego wszystkiego? Czyż dalej jest to możliwe, aby on, mając rękopis przy sobie, pozostawił kipu gdzieindziej? Toż one więcej były warte, niż pismo!
— Hm... Istotnie, zaczyna mię pan przekonywać.
— Jestem pewny, że przyjaciel pański zdobył owo pismo i obydwa przedmioty w sposób nieuczciwy.
— Jak to już wspomniałem, padre nie miał kipu przy sobie, sennor.
— A ja twierdzę, że miał, i sendador dostał je w swoje ręce. Czy rozumie on kiczua?
— Tak jest.
— Ale nie umie się poznać na kipu?
— Nie.
— Wobec tego były one dla niego nietylko bezprzedmiotowe, ale nawet niebezpieczne, i poznawszy już tajemnicę z rękopisu, zniszczył kipu w obawie, aby nie dostały się komu innemu, co potrafiłby je odcyfrować i ubiedz go w zdobyciu skarbów. Cóż on postanowił przedsięwziąć, gdy poszukiwania okazały się daremnemi?
— Nie myśli on wcale zaprzestać ich.
— I znowu bez skutku...
— A gdyby... Ma on zamiar wyszukać kogoś, ktoby rozumiał się na załączonych w rękopisie rysunkach, i w tym celu prosił mię, abym za bytności w Montevideo rozejrzał się za takim właśnie znawcą. Zdaje mi się teraz, że go znalazłem.
— Ma pan zapewne mnie na myśli?
— Pana.
— Wobec tego zmuszony jestem oświadczyć, że się pan myli. Nie mam ani chęci, ani zdolności do przeprowadzenia waszych zamiarów. Zresztą sprawa niebardzo jest czysta. Dlaczego mianowicie sendador sam nie szuka odpowiedniego dla swych celów człowieka, lecz obciąża pana swemi zleceniami, sam nie wychylając nawet nosa z dzikich, odwiecznych lasów? Mnie się zdaje, że, gdyby się tylko pojawił z tem między ludźmi, zwróconoby przeciw niemu silne i niepożądane dla niego podejrzenia. Pan, jako osoba trzecia, możesz się wywinąć ze wszystkiego. Ale inaczej byłoby z nim.
— Gdy się pan z nim zobaczy osobiście, wyjaśni on wszelkie wątpliwości w tej sprawie.
— I cóż z tego? Cóżbym wówczas mógł zrobić? Zawrócić z drogi byłoby dla mnie zapóźno.
— Będzie pan mógł każdej chwili odłączyć się od nas bez żadnej przeszkody.
— Dziękuję! sam jeden wśród dzikiej puszczy, albo gdzieś na pustyni Gran Chaco!
Monteso wetknął wszystkie palce w terchatą czuprynę i ozwał się zakłopotany:
— Widzę, że nie będziemy mieli z pana pociechy! A szkoda! wielka szkoda! Chyba, że pan da się jeszcze przekonać i pojedzie razem z nami...
— Powtarzam: proszę nie liczyć na mnie w całej tej sprawie, bo nic wam na rachunek jej nie obiecuję. Jestem tu obcy; nie znam kraju, ani ludzi, ani stosunków tutejszych. Wszak pan przedstawia sobie zapewne, ile to trudności należy pokonać, by odkryć owo miejsce, ukryte gdzieś w skale, lub inne, na dnie jeziora.
— Ową skrytkę wśród skał istotnie będzie nam trudno znaleźć; natomiast jezioro znane nam jest dobrze na całym obszarze, a pomimo to nie znaleźliśmy nic.
— Oczywiście. Gdybyście nawet natrafili na owo miejsce, gdzie skarb zatopiono, to przecie nie wystarczy zanurzyć się tylko i chwycić go w ręce. Dla wydobycia go trzeba wiadomości, o jakich wy najmniejszego pojęcia nie macie, i gdybym nawet starał się tu wyjaśnić je, nie zrozumielibyście mię wcale. Owóż wiadomości te może posiadać tylko ktoś z tubylców, albo jakiś wielce uczony człowiek, który poszukiwaniem tego rodzaju zajmował się całemi latami. Ja zaś nietylko że pierwszy raz znajduję się w tym kraju, ale i nie jestem uczonym, jak to wam zresztą już oświadczyłem.
— Ech, jakoś się to zrobi! Mam wielkie zaufanie do pana, i to mi na razie wystarcza. Do niebezpieczeństw podróży jesteś sennor przyzwyczajony, a właśnie przedewszystkiem o to idzie. Nie potrzebuje pan zobowiązywać się do czegoś i będzie pan rozporządzał swoją osobą wedle własnego upodobania. Zresztą... czego ja mógłbym od sennora wymagać? Gdybyśmy jednak mogli porozumieć się wzajemnie w tej sprawie, nie byłoby to bez korzyści tak dla nas, jak i dla niego. Zresztą niema nad czem rozwodzić się teraz wiele. Już mi pan przyrzekł, że z nami pojedzie.
— I nie odwołuję tego.
— Proszę więc rozważyć, jakby to było pięknie, gdyby nam się poszczęściło. Zostałby pan odrazu milionerem. Oczywiście musimy z góry się umówić, jaką część otrzyma każdy z nas.
— To mię wcale nie porywa, są bowiem skarby o wiele więcej warte od tych, których poszukujecie, i opowiem wam o nich przy sposobności. A przytem nie myślę narażać życia swego dla bardzo zwodniczej nadziei uzyskania czegokolwiek. Bo kto wie, jak taka afera skończyć się może...
— A więc nie przyłączy się pan do naszej wyprawy?
— Owszem! pojadę z wami, nie zobowiązując się jednak do niczego.
— Wspaniale! cudownie! — krzyknął yerbatero, a twarz rozpromieniła mu się radością. — Porozumieliśmy się nareszcie!
— Niech pan nie bierze sprawy tak gorąco... Nie skarb wasz uśmiecha mi się, ale co innego, mianowicie podróż razem z wami w dzikie okolice. A że jestem tu zupełnie obcy, uczynię tak, jak ów człowiek, który, chcąc prędko nauczyć się pływać, wskoczył w wodę w najgłębszem miejscu. Jeżeli zatem chcecie mię wziąć ze sobą, pojadę z wami. Ale mam pewne zastrzeżenia...
— Owszem, proszę je wyjawić, a zastosujemy się do nich w zupełności — rzekł Monteso, uradowany, że nareszcie upewnił się, iż będę im towarzyszył.
Tu dodam nawiasem, że później dopiero doświadczyłem niezwykłej jego dla mnie życzliwości, która z każdym dniem wzrastała, czyniąc w nim prawdziwego, szczerego przyjaciela w powodzeniu i niepowodzeniu.
— Właściwie stawiam tu tylko jeden-jedyny warunek — odrzekłem. — Kto weźmie udział w wyprawie?
— My wszyscy, jak tu jesteśmy, oraz sendador. Co do nas sześciu, których tu widzisz, sennor, to wszyscy pracujemy razem od szeregu lat, zżyliśmy się więc, przyzwyczaili nawzajem do siebie, i ciężko byłoby rozstać się nam kiedykolwiek. A może pan być pewien, że są to ludzie dzielni, którym można zaufać i którzy umieją milczeć, gdy tego zajdzie potrzeba, więc tajemnica nie wyjdzie poza obręb naszego kółka.
— Otóż chciałem się zastrzec w tym właśnie względzie. Wymagam jak najściślejszej dyskrecyi w rzeczach, które wskażę. Przyznałem się naprzykład wobec was otwarcie, że podejrzewam sendadora. Owóż w naszym wspólnym interesie leży, aby on się o tem mojem podejrzeniu nie dowiedział. Jeżeli przyrzekniecie mi w tej sprawie dyskrecyę, przyłączę się do was.
— Zgoda! Oto moja ręka, sennor! A i towarzysze moi stwierdzą to samo przymierze podaniem dłoni.
Uczynili to natychmiast i odtąd stałem się członkiem gromady... yerbaterów.
— Dotychczas wszystko poszło dobrze — zauważył Monteso, — a reszta ułoży się sama z biegiem czasu. Wypada nam teraz omówić czas odjazdu i zaopatrzyć się w drogę. Czy będzie pan gotów jutro przed południem?
— Owszem, nawet dobrze mi to wypada. Ale o jakiem to zaopatrzeniu pan myśli?
— Otóż musi pan mieć przedewszystkiem poncho. Kapelusz, chwalić Boga, posiada pan dobry, i tylko potrzebny do niego szal, który się wiąże pod brodą w ten sposób, aby podczas jazdy wiatr, odbijając się odeń, ochładzał szyję, ramiona i grzbiet. Rano przyjdę do pana i obaj wybierzemy się po sprawunki, bo pan sam, nie znając stosunków, nie wiedziałby, gdzie co nabyć. Oprócz poncha, będzie panu potrzebną także chiripa.
— Cóż to znowu za dziwoląg?
— Jest to rodzaj koca, który umocowuje się z tyłu u pasa i przeciąga przez rozkrocze naprzód. Rzecz ta jest niezbędna, jeśli się nie chce odparzyć sobie skóry już pierwszego dnia jazdy. Trzeba też kupić spodnie, podobne do tych, jakie nosi gaucho, oraz buty bez podeszew, siodło, strzelbę, lasso, bola i nóż. Mam nadzieję, że z czasem nauczy się pan władać tutejszą bronią, do której zalicza się właśnie lasso i bola. Ponieważ uważam pana za swego gościa, raczy pan zezwolić, abym sprawunki te poczynił na koszt własny.
— Łaskawość pańska wzrusza mię do głębi, ale nie mogę skorzystać z niej, bo zaopatrzyłem się już we wszystko, co potrzebne do podróży. Ubiorę się mianowicie tak, jak to czyniłem w preryach.
— Ależ, sennor, to byłoby rzeczą ogromnie niepraktyczną. Proszę wziąć pod uwagę różnicę między tamtejszymi a tutejszymi warunkami.
— Jeżeli idzie o ubiór, to różnicy niema prawie żadnej. Karabin mam własny i wypróbowany, oraz lasso i bola, a brakuje mi tylko siodła i... konia!
— Postaram się o jedno i o drugie, sennor.
W tej chwili wszedł jakiś nowy gość, pozdrowił uprzejmie obecnych i usiadł przy najbliższym od nas stoliku, biorąc się skwapliwie do butelki. Ponieważ obrócony był do nas plecyma i zajął się czytaniem gazet, można było sądzić, że jesteśmy mu zupełnie obojętni, i dlatego nie mieliśmy powodu zmieniać tematu rozmowy.
— Którędy pojedziemy? — spytałem.
— Wpoprzek Uruguayu i Entre Rios do Parany, a potem rzeką do Corrientes, stamtąd zaś musimy zboczyć na lewo w kierunku Chaco.
Pierwszy etap tej podróży był taki sam, jaki mi doradzał Tupido, i to mię zastanowiło.
— Dla pana oczywiście podróż ta będzie trochę uciążliwa — ciągnął yerbatero, — i dlatego urządzimy częstsze i dłuższe przestanki, aby pan nie odczuwał zbytniego zmęczenia.
Z tych słów można było sądzić, że Monteso miał mię za delikatnego i nieprzyzwyczajonego do niewygód podróżnika. Postanowiłem więc wyjaśnić mu tę sprawę:
— Nie krępujcie się mną zbytnio, panowie... Jeżdżę znakomicie konno i nie brak mi wytrwałości na trudy.
— Wiem, wiem... — uśmiechnął się Monteso. — Pierwszy dzień w takiej podróży mija jako-tako, drugiego dnia krwawią nogi, na trzeci powstają formalnie rany, no, i nie pozostaje nic innego, jak tylko położyć się na parę tygodni, aby się to zagoiło... Sennor, aby być dobrym jeźdźcem, trzeba się urodzić na stepie. Jutro dotrzemy nie dalej, jak tylko do San Jose, pojutrze do Perdido, a potem zboczymy do Mercedes, aby wypocząć dni parę w estancyi mego stryja. Dalszy plan podróży ułożymy później. Wypadnie nam droga ku granicy, w okolice bardzo w tych czasach niebezpieczne.
— Mnie się zdaje, że z tego powodu nie mamy się czego obawiać, bo co nas obchodzą stosunki polityczne ludności tego kraju?...
— O, nie myśl tak, sennor. Stosunki to zupełnie odmienne, niż w Europie, i w szczególności obcy podróżni muszą się bardzo mieć na baczności. Wyjeżdżasz rano, jako wolny, bezpartyjny i niezależny obywatel, a wieczorem już jesteś z musu żołnierzem i walczysz na rzecz stronnictwa, w którego łapy wpadłeś, a którego sprawy są ci najzupełniej obojętne.
— Ba! ale ja jestem obywatelem państwa, które ma tu swoich zastępców, i w takim wypadku do nich mogę się zwrócić natychmiast o obronę.
— Natychmiast? No, niebardzo, bo do tego nie dopuszczą. A każdy krok samowolny uważanoby jako dyzercyę, i najniespodziewaniej mogłaby pana za byle co spotkać śmierć. Zresztą choćby się nawet udała ucieczka, to, zanimby pan zdążył do swego konsula, popuchłyby panu w stepie nogi i zaskoczył głód. Owóż niema co liczyć tu na środki legalne lub gwałtowne, ale jedynie na własną przezorność i ostrożność. Ponieważ jednak będzie pan pod naszą opieką, nie pozwolimy uczynić mu żadnej krzywdy, i może się pan czuć zupełnie bezpiecznym. No — zakończył, — rzecz więc omówiona. A teraz niech tu nam uprzątną ze stołu, abyśmy mogli sobie zagrać.
Słowo to podziałało na jego towarzyszów, jak prąd elektryczny. Natychmiast porwali się pomagać dziewczynie w uprzątnięciu naczyń, poczem Monteso wyjął karty i rzucono na stół pieniądze, a było ich tyle, że mimowolnie cofnąłem się z krzesłem w tył.
— Proszę się nie usuwać, sennor — rzekł Monteso; — przecie pan zagra z nami jedną partyjkę?...
— Bardzoby mi było miło, ale niestety nie grywam i nie mam nawet pojęcia o kartach.
Monteso spojrzał na mnie z niedowierzaniem. W tym kraju z niezwykłą namiętnością grają wszyscy w karty, i to na grube stawki. Jeżeli więc ktoś odrzuca zaproszenie do gry, to, według tutejszych pojęć, popełnia przez to nietakt.
— Cóż znowu? — zaniepokoił się Monteso, — może pan chory?
— Nie, ale ogromnie zmęczony, i muszę udać się już na spoczynek.
— To pana istotnie usprawiedliwia, tembardziej, że ma pan przed sobą jutro forsowną podróż.
W tej chwili ów nowoprzybyły gość przystąpił do moich towarzyszów i oświadczył, że chętnie zagrałby z nimi.
Yerbaterowie z ochotą przyjęli go do swego grona, i wnet zajął obok nich miejsce. Ja zaś wstałem i sięgnąłem do kieszeni po sakiewkę, by zapłacić swoją część. Spostrzegł to Monteso i obruszył się:
— Co? pan chce płacić? Ależ to byłaby dla nas obraza. To już rzecz załatwiona, i niema o czem mówić. Teraz zechce pan wypocząć, a jutro rano o dziewiątej będę u niego przed hotelem z koniem i potrzebnemi rzeczami... Albo może lepiej, gdy pana odprowadzę na miejsce, bo... wie pan...
— Dziękuję, sennor. Nic mi się przecie nie stanie przez krótką chwilę w drodze do hotelu. Umiem być uważny i przezorny. Buenas noches!
— Dobrej nocy! — odpowiedzieli yerbaterowie, podając mi rękę, a Monteso dodał:
— Przyjemnych marzeń o naszym skarbie... Może się panu przyśni jaki dobry sposób odnalezienia go...



ROZDZIAŁ II.
U bolarzy.

Na drugi dzień rano wstałem wcześnie i, zanim przybył Monteso, przygotowałem się do drogi. Przygotowania te zresztą nie wymagały zbytnich trudów: cały swój majątek wziąłem na siebie, a wypróżnioną walizkę podarowałem kelnerowi, ubranie zaś służącemu hotelowemu; trochę niezbędnej bielizny i innych drobiazgów zapakowałem w skórzaną torbę i — byłem gotów.
Kelner, Szwajcar z rodu, otrzymawszy oprócz walizy także suty napiwek, wdał się ze mną w dłuższą rozmowę, chcąc mi się wywdzięczyć życzliwemi radami. Chwalił przytem, że wybieram się w drogę na koniu i z ludźmi doświadczonymi, zamiast jechać dyliżansem.
Dyliżans tutejszy, jak mi go opisał kelner, jest to ogromny wóz, zawierający przedział dla podróżnych na dziesięć do dwunastu osób i osobną rotundę. Do zaprzęgu używają zwykle siedmiu „rumaków“, wygłodzonych w nielitościwy sposób. Cztery konie zaprzężone są bezpośrednio do wozu, dwa przed nimi, a jeden na samym przedzie. Na tym przodującym koniu siedzi jeden z parobków i kieruje całym ekwipażem. Drugi peon siedzi na jednym koniu z owej czwórki przy samym wozie, trzeci wreszcie galopuje konno obok dyliżansu, okładając batem zaprzężone zwierzęta bez względu na to, czy potrzeba, czy nie.
Wysoko na koźle wozu siedzi właściwy woźnica, zwany mayoral, który, choć ma ogólny dogląd nad końmi, jednak zazwyczaj nie troszczy się o to, gdy który z nich padnie, lub gdy dyliżans wysypie pasażerów na step, jak gruszki z worka.
Koniom nie daje się nigdy biedz truchtem, lecz zmusza się je do ustawicznego galopu, najbardziej zaś w tych miejscach, gdzie droga najgorsza i najtrudniejsza. Wobec tego dyliżans odbywa dziennie około piętnastu mil drogi.
Oczywiście — mówię tu o „drodze“ w przenośni, gdyż właściwie niema tu żadnych dróg. Jedzie się na przełaj przez step, i choć niema tu kamieni, ale zato znajdują się liczne wyrwy, doły i osypiska. Wogóle teren jest tego rodzaju, że wóz skacze ustawicznie, grożąc wywróceniem się, i podróżni nie mają chwili spokoju, aby porozmawiać pomiędzy sobą lub rozejrzeć się po okolicy.
— Czy to była pańska głowa, sennor?
— Nie, sennorito, to czyjaś inna.
— Panie, przycisnąłeś mi pan kolanami piersi!
— A pan depce mi obcasem nagniotki!
— Czy ubezpieczył się pan na życie, wyjeżdżając w tę podróż?
— Nie, bo nie mam rodziny i obojętne mi, czy złamię kark dziś, czy jutro.
— Szczęśliwy z pana człowiek. A ja mam żonę i dzieci... Od kiedy zaś jadę tym dyliżansem, mam wrażenie, iż w domu zostawiłem wdowę i sieroty...
Takie i tym podobne rozmówki podsłuchać można wśród pasażerów dyliżansu, którzy za grube pieniądze narażają się na śmierć lub co najmniej na kalectwo.
Woźnica krzyczy, jak opętany; peon na pierwszym koniu wyje, a ten na ostatnim piorunuje, czwarty obok klnie i okłada batogiem nędzne szkapy, które robią bokami i pędzą w ostatnim wysiłku. Wśród dzikich wrzasków leci wóz w dół, kędy szumi spieniona rzeka i... buch w wodę w gwałtownym skoku! Częścią z prądem, a w części siłą koni dostaje się wóz na drugi brzeg, gdzie wycie i katowanie zwierząt dochodzi do szczytu barbarzyństwa. Nareszcie — hou, prrrr! trzeba stanąć. Jeden koń padł. Obcinają rzemienie, zdejmują siodło z grzbietu — i jazda dalej!...
Pozostawiony koń otwiera szeroko pysk, toczy pianę, robi bokami, a z oczu wyziera mu błagalna prośba o litość, o pomoc... W parę minut później zlatuje się stado drapieżnego ptactwa i szarpie żywcem zakrwawione mięso.
W czasie jazdy często napotyka się na szkielety końskie. Nikt tu bowiem nie troszczy się o te szlachetne stworzenia, gdyż jest ich w kraju aż nadto. Szkapę można tu kupić za jakie dwanaście do piętnastu koron, licząc na nasze pieniądze. Stadnina wogóle jest tu tak tania, że kośćmi końskiemi i tłuszczem palą w piecach cegielnianych.
W całym kraju niema stajeń. Konie przebywają na wolnem powietrzu, bez względu na porę roku, i nikt nie troszczy się zbytnio o to. Obroku, np. owsa lub kukurydzy, nie znają tu wcale. Koń musi zazwyczaj sam troszczyć się, by nie zdechł z głodu. Jedynym wyrazem opieki właściciela nad zwierzęciem jest wypalanie mu na skórze specyalnego znaku.
Tubylcy nazywają Uruguay „Banda oriental“, co znaczy strona wschodnia, i Uruguayczyk bardzo chętnie z tego powodu chełpi się nazwą „oriental“, czyli mieszkaniec wschodu. Kraj graniczy na północy z Brazylią, na zachodzie z rzeką Uruguay, skąd też jego nazwa, na południu z rzeką La Plata, a na wschodzie z oceanem Atlantyckim. Powierzchnia kraju jest pofałdowana wzgórzami, wśród których płynie rzeka Rio Negro, co do wielkości równająca się naszej Odrze. Równolegle z tą rzeką biegnie łańcuch górski, zwany Cuchilo Grande. „Cuchilo“ znaczy po hiszpańsku „nóż“ — i słowo to bardzo trafnie określa łańcuch górski, z lotu ptaka przypominający zwrócone ku niebu ostrze.
Prawie cała powierzchnia Uruguayu, poprzerzynana strumykami w różnych kierunkach, stanowi step, zwany pampa, pokryty niezwykle bujną trawą. Drzewa spotyka się tu bardzo rzadko, i to nad brzegami rzek lub potoków; właściwego lasu nie znajdziesz wcale.
Niema również w Uruguayu wsi w naszem rozumieniu, a tylko większe dobra i folwarki, które mają charakter dwojaki: jedne z nich poświęcone są wyłącznie hodowli bydła i noszą nazwę „estancia“; drugie, których głównem zadaniem jest uprawa roli, na wzór naszych majątków ziemskich, nazywają się „hacienda“. Hacyendy owe, z wybielonemi starannie zabudowaniami, czynią z daleka bardzo miłe wrażenie i łudzą dostatkiem; przy bliższem jednak rozpatrzeniu następuje rozczarowanie, gdyż są to bardzo prymitywne budynki, a nieraz nędzne rudery.
Oprócz wyżej wymienionych majątków większych, są tu jeszcze mniej zamożne, drobniejsze gospodarstwa czyli folwarki. Zagroda taka, zwana rancho, zbudowana jest zazwyczaj z nieobrobionego kamienia i pokryta słomą lub trzciną.
Oczywiście w stepowym tym kraju jest ogromna ilość bydła, koni i owiec, które wypasają się całemi stadami pod nadzorem peonów. Wół opasowy, przeznaczony na rzeź, kosztuje tu najwyżej pięćdziesiąt koron wedle naszej waluty. Wobec tak nizkich cen nie dziwota, że właściciel mało dba o pojedynczą sztukę bydlęcia i obojętne mu, czy zginie z głodu, lub też je peon zamęczy. „Orientale“ wyśmiałby naszego włościanina, gdyby widział jego troskę o dobytek.
Około godziny dziewiątej rano doszedł uszu moich tętent kopyt końskich na ulicy. Wychyliłem się przez okno i ujrzałem wjeżdżających w podwórze hotelu yerbaterów. Byli w komplecie i przedstawiali się oryginalnie. Ubrani, jak zwykle, w łachmany, siedzieli na koniach, również nie świadczących o dostatku i wcale nieszczególnych. Były to chude, pokaleczone szkapy. Zato miały na sobie siodła i uzdy, ozdobione bogato srebrnemi świecidełkami, piórami i dzwonkami, a grzywy i ogony posplatane barwnemi wstążkami jedwabnemi. Jeźdźcy mieli u bosych nóg... srebrne ostrogi nadzwyczajnych rozmiarów. Jak często ostrogi te były w użyciu, świadczyły najlepiej rany na bokach zwierząt.
Zdobienie koni jest w Ameryce południowej powszechnym zwyczajem, więc i yerbaterowie stosują się do tego. Marzeniem najbiedniejszego z nich, który się jeszcze nie dorobił, jest przedewszystkiem po ukończeniu pracy w puszczy sprawić sobie w mieście jak najbogatszy rzęd dla swego konia, i żaden nie szczędzi na to ciężko zapracowanego grosza. Dlatego to spotyka się w tym kraju jeźdźców, którzy sami wyglądają, jak nędzarze, ale siodła, uzdy, strzemiona i inne części rzędu końskiego warte są kilka razy więcej, niż sam koń.
To jedna „słabość“ yerbaterów.
Pozatem lubią oni grać hazardownie i pić aż do utraty ostatniego grosza. Gdy zaś im i tego nie starczy, sprzedają cały swój ruchomy majątek, to jest konia z bogatym rzędem, i wędrują napowrót w puszczę znowu pracować ciężko przez kilka miesięcy z tą myślą, że znów nadejdą szczęśliwe chwile, gdy będzie można ponownie paradować na koniach po ulicach Montevideo, Assuncion albo Corrientes. Bo, że moi towarzysze, wyruszając do pracy w puszczy, mieli jeszcze konie i rzędy, świadczyło to tylko o ich szczególniejszej zamożności.
Sennor Mauricio Monteso, przybywszy przed hotel na czele swych towarzyszów, zsiadł z konia i po chwili wszedł do mego pokoju. Zaledwie jednak spojrzał na mnie, ogromne zdziwienie odmalowało jego się na twarzy i nawet nie posłyszał mego pozdrowienia, ani spostrzegł ręki, którą wyciągnąłem do niego na powitanie. Stał chwilę, u progu, jak wryty z otworzonemi szeroko ustami.
— Cóż to? nie chce się pan ze mną przywitać? — rzekłem po chwili. — Zdaje mi się, że pan mię zna... widzieliśmy się przecie wczoraj.
— Do licha! — ledwie wykrztusił i zamilkł znowu.
— Co pana tak wytrąciło z równowagi? — spytałem, zaczynając się również dziwić zachowaniu yerbatera.
Monteso postąpił na środek pokoju, zamykając za sobą drzwi, poczem wziął mnie za rękę, podprowadził do okna, obejrzał mię od stóp do głów i... wybuchnął głośnym, niepohamowanym śmiechem:
— Co się z panem stało? kto pana tak ubrał? Może mi pan zechce wytłómaczyć, czy to przypadkiem nie karnawał mamy teraz i czy nie wybiera się pan na maskaradę...
Domyśliłem się oczywiście, że to mój ubiór tak bardzo go zdziwił i takim go natchnął humorem. Pozwoliłem mu jednak wyśmiać się, ile zechce, czekając, aż się uspokoi. Yerbatero odstąpił ode mnie parę kroków, złożył ręce w trąbki, a przyłożywszy je do oczu, patrzył na mnie znowu przez chwilę, niby przez lornetę, — w końcu zapytał:
— Proszę mi powiedzieć, ale szczerze, kto z nas jest waryatem: ja, czy pan?
Na takie odezwanie się yerbatera uważałem za właściwe przybrać bardzo poważną minę, nie pragnąc, aby się tak ze mną spoufalał, i odrzekłem:
— Z pewnością... pan! Zobaczywszy pierwszy raz pana, byłem zdziwiony pańskiem ubraniem tak samo, jak pan teraz mojem, a jednak nie pozwoliłem sobie na żarty z niego i nie nazwałem pana waryatem...
Słowa moje poskutkowały nadspodziewanie. Począł się natychmiast usprawiedliwiać, mówiąc:
— Proszę mi wybaczyć, sennor. Nie miałem wcale zamiaru obrażać pana. Sam jednak sennor przyznasz, że w ubiorze tym wyglądasz arcykomicznie...
— Nie zdaje mi się. O wiele komiczniejszy widok przedstawia bosy jeździec, który, wybierając się w dziewicze lasy, zdobi swego konia świecidełkami, a sam nie ma na sobie całych portek ani kurtki. Jeżeli zresztą uważa pan, że jestem śmieszny i mogłoby to pana również narazić na śmieszność, to zechciej pan rozejrzeć się sobie za innym towarzyszem...
— Ależ najserdeczniej pana przepraszam — usprawiedliwiał się skonfundowany. — Cała moja wina, że nie mogłem powstrzymać się od szczerości, co niech mi pan wybaczy. Ale też racz mię pan objaśnić, na co się mu przyda w podróży to skórzane ubranie...
— Takie ubranie nosi w Ameryce północnej każdy porządny wędrowiec.
— Ba, ale jesteś sennor w tej chwili w Ameryce południowej, a to całkiem co innego.
— Panu się zdaje, że na północy musi być zimno, a na południu gorąco, nieprawdaż? Otóż proszę posłuchać. Na równiku mamy klimat najgorętszy; lecz im dalej od równika ku północy lub południowi, tem chłodniej. Obecnie znajdujemy się w oddaleniu czterdziestu stopni od równika na południe i mamy taki sam klimat, jak w tem samem oddaleniu na północy. Byłem zresztą dalej jeszcze na południu i nosiłem skórzane ubranie.
— Tego dobrze nie rozumiem.
— Wyjaśnię to inaczej. W tym kraju są gorące dnie, a zimne noce. Skóra wyprawna jest złym przewodnikiem ciepła, czego nie można powiedzieć o materyi waszych ubrań. Otóż ja w dzień nie będę pocił się, a w nocy marzł w takim stopniu, jak wy.
— Niby wygląda to na rzecz praktyczną.
— Bywają też w tutejszym klimacie częste deszcze. Owóż skóra ta, wyprawiona na sposób indyjski, nie przepuszcza wody; nie czepią się też jej w gąszczach leśnych gałęzie, podczas gdy wasze ubrania z łatwością podlegają podarciu na strzępy. Niech pan zresztą zobaczy, jak to ubranie przylega ściśle do ciała. Nie dostanie się doń ani komar, ani żaden inny owad. No, a wasze ubranie czyż chroni was dostatecznie przed tem?
— O sennor — westchnął, — skóra moja już po kilku dniach pracy skąsana jest raz koło razu.
— A zatem widzisz pan, że nie było z czego śmiać się tak bardzo.
— Słusznie. Ale... niech się pan nie gniewa... mimo tych wszystkich zalet, ubranie to krępuje pana w ruchach. A wygląda pan, jak nurek... Te zaś buty olbrzymie...
To mówiąc, obmacał rękoma cholewy, sięgające mi powyżej kolan.
— Te buty — rzekłem — są właśnie bardzo praktyczne: ani mię nie ukąsi wąż, ani w wodzie nóg nie przemoczę, gdy mi się zdarzy jechać przez rzekę głęboką aż po siodło.
— A z czego zrobione jest to ubranie?
— Spodnie uszyte są z wyprawnej na sposób indyjski skóry łosia, a bluza z takiejże skóry bydlęcia. Jest ona tak cienka i lekka, jak wełniana koszula, przyczem nie drze się i można ją prać. Kurtka zaś wierzchnia zrobiona jest z takiej skóry, do której wyprawienia potrzeba rok czasu. Pomimo jej cienkości, nie przejdzie przez nią najostrzejsza strzała.
— O, to ważna rzecz, bo kto wie, czy nie będziemy mieli do czynienia z mieszkającymi w okolicach Gran Chaco Indyanami, którzy posługują się zatrutemi strzałami. Niech taki patyk zadraśnie tylko skórę, a człek wciągu kilku godzin umiera. Widzę teraz, że nie miałem racyi, krytykując pański ubiór... Ale jeszcze jedno mię zastanawia, mianowicie: nie ma pan ostróg.
— Mam je w kieszeni i wkładam na nogi tylko w razie potrzeby.
— Ależ to niemożliwe. Żaden tutejszy koń nie pobiegnie, jeśli go się nie zmusi do tego ostrogami.
— Ba, zawsze się konie narowią, gdy się nadużywa ostróg; przyzwyczajają się one szybko do nich i wreszcie nic sobie z nich nie robią. Co do mnie, całymi tygodniami jeździłem na koniu bez ostróg, i było dobrze. Nie używając ich, a właściwie nie nadużywając, wystarczy lekko tylko pocisnąć konia piętami, a omal ze skóry nie wyskoczy.
Yerbatero nie był wcale przygotowany na tego rodzaju lekcyę, że zaś każdy jego zarzut zbijałem natychmiast dobrze umotywowanym dowodem, więc pogodził się wreszcie ze wszystkiem i już w milczeniu przypatrywał się moim rewolwerom, karabinom, zawartości pasa i t. p. Ja natomiast ciekawy byłem przeznaczonego dla mnie konia, więc wyjrzałem przez okno, a zobaczywszy wśród yerbaterów jedną wolną szkapę, pokaleczoną i, zdaje się, ślepą, zapytałem:
— Czy to koń dla mnie?
— Tak, sennor. Wybrałem jak najspokojniejszego i posłusznego.
— No, za ten wybór, niestety, nie mogę być wam wdzięczny, zarówno, jak i za ozdoby o krzyczących kolorach. Nie lubię tego i proszę to zaraz usunąć, a zostawić tylko siodło!
— Trzeba zostawić przynajmniej koc — perswadował; — pan nie wie, jaka to przykra sprawa, gdy się skórę odparzy...
— Nie. Proszę i koc zabrać.
Monteso wyszedł, wzruszając ramionami, a zbliżywszy się do towarzyszów, mówił im coś przez chwilę, — zapewne ostrzegał, by się ze mnie nie śmieli. Gdy następnie poprowadził mego konia parę kroków, spostrzegłem, że marne to stworzenie kuleje na jedną nogę.
Aha! — pomyślałem, — uważają mię, więc za tak lichego jeźdźca, iż wybrali mi kulawe zwierzę!
— Sennor! — zawołałem przez okno, — temu koniowi brakuje coś w nodze...
— Trochę tylko... to nic nie szkodzi.
— Przepraszam, wcale nie trochę.
— Skoro pan będzie na siodle, to nic nie odczuje.
— Ależ ja na tego kalekę wcale nie mam ochoty wsiadać...
Zamknąłem okno i wyszedłem zobaczyć się z gospodarzem. Należał on do tych wyjątkowych ludzi, którzy dla swoich koni mają stajnie. Przedtem spostrzegłem był już tutaj kilka rosłych rumaków, z których jeden podobał mi się szczególnie. Po długich umowach, ceregielach i targach udało mi się wreszcie kupić rumaka. Zapłaciłem za niego stosunkowo drogo, ale bo też wolałem mieć dobrego konia i przyzwyczaić się do niego, aniżeli, gdybym miał byle jakiego i zmuszony był co kilkanaście mil rozglądać się za innym.
Kupiony koń należał do najprzedniejszej rasy, liczył cztery lata i odznaczał się nietylko wspaniałym wyglądem, ale i żywością oczu oraz właściwym tym zwierzętom kaprysem, co zresztą nie było dziwne, bo niedawno wyrwano go z pośród dziko prawie żyjącej stadniny. Yerbaterowie oglądali go z podziwem i niejako trwogą, a Monteso zauważył:
— Ee, co panu z takiego dzikusa, skoro nawet wsiąść na niego będzie trudno. Trzeba prowadzić go luzem ze dwa dni, aby się dobrze zmęczył, i dopiero wtedy spróbować jazdy.
— O, tak — potwierdził gospodarz; — będzie pan miał z nim niemały kłopot.
— Tak pan sądzi? — rzekłem. — Szkoda, że nie mam siodła... A możeby pan odstąpił mi jedno ze swoich; wisi ich kilka pod daszkiem.
— Owszem, sprzedam panu jedno; proszę sobie wybrać.
Zapłaciwszy żądaną kwotę, która wynosiła razem z ceną konia około stu dwudziestu koron, obmyślałem sposób, w jakiby uchwycić w ręce butne zwierzę, które ani przez chwilę nie pozostawało w spokoju. Cała czeladź hotelowa wyległa na dziedziniec popatrzyć, jak sobie z niem poradzę, tembardziej, że peon, zmęczony już i spocony, nie mógł nic zrobić, bo koń wierzgał nogami na wszystkie strony. Przyniesiono więc lasso. Koń jednak znał widocznie przeznaczenie tego rzemienia, bo, zobaczywszy go, stał się jeszcze bardziej niespokojny i wywijał się za każdym razem z narzuconej mu pętlicy w sposób godny podziwu.
Monteso pokpiwał sobie z nieudolności parobków, twierdząc, że nie umieją wcale posługiwać się lassem. Ale gdy sam spróbował, i również nie powiodło mu się, powstało wśród obecnych wielkie zadowolenie.
— Musi pan użyć bola — rzekł do mnie, — bo koń widocznie ma dyabła w sobie, i jeżeli mu się powrozem bola nie oplącze tylnych nóg, to nie weźmie go pan w inny sposób.
— Tak pan sądzi? A mnie się zdaje, że lasso najzupełniej wystarczy, jeżeli oczywiście umie ktoś niem władać.
Monteso na te słowa popatrzył na mnie z politowaniem, jak zawodowy rachmistrz na żaka szkolnego, który śmie stanąć z nim w zawody w pamięciowem obliczeniu pierwiastka kubicznego z kilkunastocyfrowej liczby.
— To brzmi bardzo ładnie — zaśmiał się po chwili. — Ale proszę spróbować; zobaczymy, jak to się panu uda.
Nic na to nie rzekłszy, zwinąłem lasso, zbliżyłem się do konia i uczyniłem ruch, jakbym chciał zarzucić mu pętlicę na szyję. Wiedziałem z góry, że koń swoim zwyczajem szarpnie się w bok, co się też stało. Rzuciłem pętlicę i... trafiła, a zwierzę, obiegłszy raz dokoła mnie, musiało wreszcie stanąć, bo pętlica zacisnęła mu się na szyi, tamując oddech. Wówczas zbliżyłem się do rumaka i wskoczyłem na grzbiet, rozluźniając jednocześnie rzemień na szyi, by koń się nie udusił. Teraz zdenerwowanie konia doszło do ostatnich granic, i różnymi sposoby usiłował mię zrzucić z siebie. Jednak przygotowany byłem na to i ostatecznie zwyciężyłem jego opór. Gdy mi się poddał całkowicie, zeskoczyłem z grzbietu i posłałem po swoje rzeczy na górę, tymczasem zaś nałożyłem koniowi uzdę i siodło. Monteso, stojąc z boku, patrzył uśmiechnięty i kiwał głową. Wreszcie rzekł do mnie:
— No, no! z pana nie byle jaki jeździec...
— A co do lassa?...
— Co do lassa... to umie pan rzucać niem wybornie. Widzę, że nie będzie pan nam uciążliwy w podróży.
— Dziękuję za łaskawe uznanie i mam nadzieję, że nietylko nie będę panom uciążliwy, ale okażę się im potrzebnym. Wsiadajmy więc i jazda!
Zabrawszy wszystkie swoje rzeczy na konia, wskoczyłem na siodło i wyjechałem na ulicę, żegnany głębokimi ukłonami gospodarza i całej służby. Widocznie zwycięstwo moje nad koniem i fakt, że nie dałem się mu zrzucić z grzbietu, w zbudziły w otoczeniu szacunek dla mnie.
Pierwszym człowiekiem, którego zobaczyłem na ulicy, był sennor Esquilo Anibal Andaro, ten sam, który wczoraj nasłał mi na kark mordercę. Stał po drugiej stronie ulicy przed bramą domu, i zdawało mi się, że przybył tu wyłącznie w tym celu, by być świadkiem mego odjazdu. Zauważyłem, że patrzył na mnie wzrokiem zjadliwym, z wyrazem tryumfu, jakby chciał powiedzieć: Nie udało mi się wczoraj, ale zastawiłem na ciebie inną sieć, w którą wpaść musisz bez ratunku.
Gdy yerbaterowie, wyjechawszy z podwórza, zgromadzili się koło mnie, Andaro przesunął się wpoprzek ulicy tuż przed głową mego konia i rzekł do mnie szyderczo:
— Szczęśliwej podróży, sennor!
Oczywiście nic nie odrzekłem mu na to, udając, że nietylko nie słyszę, ale nawet nie widzę jego samego. Monteso jednak, człowiek gorętszej krwi, spiął swą szkapę i najechał na eleganta, powalając go na ziemię. Andaro, podniósłszy się, począł nas kląć, na czem świat stoi, nie żałując grubijaństw i gardła. My zaś puściliśmy się kłusem przez miasto.
— Szkoda, że mój koń nie zgniótł na śmierć tego gałgana — mówił Monteso. — Z jego twarzy bardzo źle patrzyło, i gdybyśmy byli pozostali dłużej, należało mieć się przed nim na baczności.
— Bez wątpienia — odrzekłem. — A nawet jestem pewien, że uknuł już coś przeciw nam, i możemy po drodze wpaść w zasadzkę, nie wiedząc, gdzie, kiedy i jak.
— Ba, ale coby nam mógł zrobić? Najwyżej wyśle płatnego jakiego draba, aby strzelił do pana z ukrycia.
— To bardzo możliwe. Pojedziemy przez las?
— Przez las? O tem niema mowy; lasów tu niema, a drzewa można zobaczyć jedynie w pobliżu domów, rozrzuconych tu i ówdzie wśród stepu i gdzieniegdzie nad potokami mizerne krzaki.
— Więc możliwą zasadzkę łatwo zauważyć z daleka?
— Rozumie się. A zresztą ilekroć tylko teren będzie nierówny, dwu moich towarzyszów pojedzie przodem. Przytem grono nasze powiększyło się, bo jedzie z nami pewien sennor, który w drodze niejednokrotnie przydać się nam może.
— Jakto? pozwolił pan przyłączyć się do nas komuś, nie porozumiawszy się o tem ze mną?
— No, tak, bo z góry byłem pewny, że pan się temu nie sprzeciwi — odrzekł z pewnym odcieniem zarozumiałości.
— A jednak mógł pan zapytać mię przedtem o zdanie, bo przecie dla mnie ma wielkie znaczenie, z kim jadę w tak daleką podróż.
— Proszę jednak pamiętać, że właściwie ja jestem kierownikiem naszej małej, że tak powiem, karawany.
— Przepraszam! nie uznaję tu potrzeby żadnego kierownictwa, bo każdy ma swoją wolę i swoje prawa. Może pan zresztą kierować swoimi towarzyszami w pralesie podczas zbierania hervamaty. Ja jednak, nie będąc zbieraczem maty, nie mam też potrzeby uznawać pana, jako swego przywódcę, i wogóle, gdyby mi proponowano, abym się miał stosować do czyichś rozkazów, wolałbym już jechać sam jeden.
Zastrzegłem się umyślnie, by potem Monteso nie zechciał przewodzić nade mną. Był on bez zaprzeczenia człowiekiem dzielnym i uczciwym, ale nie mogłem się zgodzić na to, aby się uważał za mego naczelnika, gdyż wiedziałem z praktyki życia, że ludzie, będący na stopniu jego kultury, pozwalają sobie zazwyczaj więcej, niż im wypada.
Słowa moje zmitygowały go natychmiast.
— Źle mię pan zrozumiał — odparł szybko. — Nie mam ochoty rozkazywać panu i wiem o tem dobrze, że nie zgodziłby się pan na to. Nie mam też zamiaru wysuwać się naprzód, jako pański przewodnik lub zwierzchnik. Jeżeli jednak coś radzę, to jedynie z dobrego serca i troski o pana...
— Przeciw temu oczywiście nic mieć nie mogę.
— A że ów caballero pojedzie z nami, również nie ma pan powodu gniewać się na mnie.
— A więc nie jest to zwykły obywatel, lecz caballero?
— O, to człowiek bardzo wykształcony... wyższy urzędnik policyi.
— Hm, w takim razie nie mam nic przeciwko temu, jeżeli jest on w rzeczywistości urzędnikiem policyjnym.
— Dlaczego mielibyśmy wątpić o tem? i z jakiego powodu miałby mię okłamywać?
— Z tych słów wnioskuję, że pan go właściwie nie zna.
— O, znam go, i to nawet bardzo dobrze.
— Od kiedy?
— Od kiedy? — powtórzył zakłopotany. — No... od wczoraj.
— Ach, więc to nazywa pan dobrą znajomością?...
— Cóż w tem dziwnego? Pan zna go również. Proszę sobie przypomnieć owego pana, co to wczoraj przysiadł się do nas w restauracyi...
— A, to ten?... — mruknąłem.
Zamilkliśmy.
— O czem pan myśli? — zapytał mię po chwili.
— O tem, że ów caballero jest za młody na wyższego urzędnika.
— Zdaje się panu. U nas robi się karyerę bardzo szybko, i nieraz jeszcze spotka się pan z młodszymi nawet ludźmi, posiadającymi wyższe rangi. Odrzućmy jednak wszelkie przedwczesne podejrzenia. Spodziewam się, że będzie pan miał w nim bardzo miłego towarzysza podróży, gdyż i on bardzo się uradował, dowiedziawszy się, że będzie mógł zetknąć się bliżej z europejczykiem.
— Gdzież on jest obecnie? Może wstąpimy po niego do mieszkania?
— Nie. Pojechał naprzód, i spotkamy się z nim dopiero za miastem.
— O, w tem jest coś niewyraźnego. Urzędnik na wyższem stanowisku nie czyniłby znajomości ukradkiem przed ludźmi. Dlaczego właściwie nie przybył do hotelu przedstawić mi się? lub czemu nie prosił, abyśmy po niego wstąpili do domu? Czy wie pan przynajmniej, gdzie mieszka?
— Nie wiem.
— To może znane jest panu choć jego nazwisko?
— Nazywa się Carrera.
— Brzmi to nienajgorzej, i miejmy nadzieję, że odpowiada godnie charakterowi człowieka, który je nosi. Gdybyśmy byli zajechali przed jego dom, to...
Urwałem nagle, a zatrzymawszy konia, obmacałem wszystkie swe kieszenie...
— Ach, sennor, co za niedołęstwo z mej strony! — rzekłem. — Nie mam sakiewki z pieniędzmi! Została pewnie w hotelu...
— Ee! — uspokajał mię Monteso, — nic się jeszcze wielkiego nie stało; w tak krótkim czasie nikt jej nie mógł jeszcze sprzątnąć. Poślę jednego z moich towarzyszów...
— Nie! wolę już sam wrócić, bo mam konia szybszego, więc dopędzę was w krótkim czasie.
I nie czekając odpowiedzi, z miejsca zawróciłem swego rumaka w pełnym galopie, — ale nie do hotelu, bo pieniądze miałem przy sobie, lecz do biura policyjnego, które się znajdowało w pobliżu katedry. Przybywszy na miejsce, uwiązałem konia do sztachet i kazałem się zaprowadzić do najwyższego z obecnych urzędników, który zdziwił się ogromnie moim szczególnym wyglądem. Przedstawiłem mu się i zapytałem, czy istnieje komisarz policyjny nazwiskiem Carrera.
— Nie, sennor; nie znam takiego — odrzekł. — Prawdopodobnie przesłyszało się panu.
— O, nie; człowiek tego nazwiska oświadczył mi najwyraźniej, że jest komisarzem policyjnym.
— To chyba zażartował z pana.
— W takim razie należałoby rozpatrzyć się bliżej w tym żarcie, bo obawiam się, że jakiś kryminalista, podszywając się pod godność urzędnika państwowego, knuje coś przeciw mojej osobie.
— Ha, skoro pan tak myśli, muszę istotnie zająć się bliżej tą sprawą. Proszę, niech pan usiądzie.
Wskazał mi krzesło, poczem zasiadł przy biurku, dobył kilka arkuszy papieru, pomaczał pióro w kałamarzu i rzekł:
— Przedewszystkiem poda pan swoje imię i nazwisko, wiek, narodowość, miejsce urodzenia, stan, sposób utrzymania, powody, dla których pan podróżuje, i inne niezbędne rzeczy. Bądź pan tedy łaskaw odpowiadać na moje pytania.
— Na miłość boską! — krzyknąłem, zrywając się, — czyżby to miało być formalne przesłuchanie?
— Rozumie się; bez tego niepodobna nic zacząć.
— Ależ ja przybyłem tylko po to, by się dowiedzieć, czy istnieje urzędnik nazwiskiem Carrera, nic więcej.
— O, to już bardzo wiele. Czy ma pan jakieś szczególniejsze powody do podejrzeń, iż człowiek ów żywi względem pana ukryte zamiary?
— Oczywiście. Wczoraj dwukrotnie urządzono na mnie zamach. Obecnie zamierzam udać się do Mercedes, a będąc już w drodze, dowiedziałem się, że w mojem gronie ma jechać młody, nieznany mi człowiek, który podaje się za komisarza policyi. Człowieka tego właśnie mam w podejrzeniu...
— Co też pan mówi?! dwa zamachy na pańskie życie, a my o tem nic nie wiemy?... Otóż nie pojedzie pan do Mercedes, lecz zostanie tutaj, jako świadek.
— Jak długo?
— Nie wiem. Bardzo być może, że nawet kilka miesięcy.
— Dziękuję! nie mam tyle czasu, a życzeniem mojem jest tylko, by policya uwolniła mię od napaści człowieka, który podszywa się pod czyjeś nazwisko i nawet przywłaszcza sobie tytuł urzędnika.
— No, dobrze. Ale musi pan wystosować odpowiednie doniesienie wedle przepisanej formy.
— Czynię to właśnie w tej chwili.
— Ba, ale nie ma pan chęci poddać się formalnościom. Tak, czy owak, muszę zadać panu wspomniane pytania.
— I odpowiedzi wciągnąć do protokółu?
— Tak... Poczem wyślę z panem dwóch agentów, aby aresztowali owego podejrzanego człowieka i sprowadzili tu razem z panem.
— A potem? — Potem załatwię formalności i oddam sprawę sądowi karnemu.
— Będzie tedy przeprowadzone całe śledztwo karne i proces?
— To się rozumie.
— I jak długo potrwa to wszystko?
— Powiedziałem już panu, że może nawet kilka miesięcy.
— Wobec tego zmuszony jestem oświadczyć panu, że podobny proceder nie jest mi wcale na rękę... i niema dla mnie innej rady, jak tylko jechać do Mercedes. Bardzo mi przykro, że pana niepotrzebnie trudziłem. Żegnam!
— Proszę zaczekać, sennor! — krzyczał urzędnik. — Pan nie może oddalić się bez uczynienia zadość formalnościom i stwierdzenia, że...
Nie słyszałem dalszych wywodów, gdyż byłem już za drzwiami. Urzędnik jednak wypadł za mną i wołał:
— Usiłowano pana dwukrotnie... zamordować, i widzę się zmuszonym...
Coś mówił jeszcze, biegnąc za mną aż na dziedziniec. Ja zaś odwiązałem konia od sztachet i, wskoczywszy na siodło, skierowałem się na ulicę.
— Zatrzymać pana! — wołał, wyciągając ku mnie ramiona, jakby chciał mię pochwycić... — i zamknąć na tak długo, dopóki...
Dalej już nie słyszałem ani słowa, bo koń mój, jakby przelękniony tym krzykiem, poniósł mię galopem przez ulice miasta, co mi zresztą było na rękę, gdyż nie miałem najmniejszej ochoty wikłać się w proces kryminalny i tracić z tego powodu kilka miesięcy czasu.
Rzecz prosta — przyaresztowania nie obawiałem się wcale, gdyż umiałbym sobie w takim wypadku poradzić... niechby się tylko o to pokuszono...
W kilka minut okrążywszy zatokę, wyjechałem za miasto, gdzie yerbaterowie oczekiwali mię niecierpliwie. Gdy się do nich zbliżyłem, Monteso rzekł:
— No, nareszcie jesteś, sennor! obawialiśmy się, żeś pan zbłądził... Są pieniądze?
— Są. A gdzie jest ów towarzysz, który ma jechać z nami? Miał przecie oczekiwać na nas za miastem.
— Widocznie pojechał jeszcze trochę dalej. Czy pan nie będzie dla niego uprzejmy?
— Zastosuję się pod tym względem do was.
— Cieszy mię to bardzo. Pan nie wie, do jakiego stopnia jest on ugrzeczniony i uprzejmy. Z krwi i kości... caballero.
— Nic dziwnego; jest przecie komisarzem policyi.
Powiedziałem to w tonie nieco sarkastycznym, co nie uszło uwagi yerbatera, zapytał więc:
— Czyżby pan jeszcze mu nie dowierzał?
— Uczynię panu tę przyjemność, iż wstrzymam się od wyrażania swych wątpliwości.
— Doskonale! Przekona się pan, co to za miła osobistość. Opowiadał nam bardzo ciekawe zdarzenia z własnej praktyki kryminalnej, i podziwialiśmy go. Ten człowiek wielokrotnie ryzykował nawet życie...
Ujechaliśmy niebawem tak daleko, że miasto zupełnie zniknęło nam z oczu. Od czasu do czasu przejeżdżaliśmy jeszcze obok uprawnych tu i ówdzie poletek, obwiedzionych dla ochrony przed bydłem żywopłotami z wysokich kaktusów i agaw. Mimo to, krajobraz miał już charakter stepowy, właściwy całej tej krainie. Był to obszar falisty, pokryty trawą wysokości stopy, we wgłębieniach zaś przyziemnymi krzakami, o ile zresztą nazwać je tak można. Na obszarze tym widać było nieprzeliczone stada bydła, koni, a miejscami owiec.
Przed nami w pewnem oddaleniu jechał konno jakiś człowiek, coraz oglądając się poza siebie. Spostrzegłszy nas, zatrzymał się, aż zbliżyliśmy się ku niemu. Poznałem w nim natychmiast owego „caballera“, który wczoraj przysiadł się do yerbaterów w restauracyi.
Miał na sobie szerokie spodnie z jasno niebieskiego sukna i z tego samego materyału kurtkę, przepasaną białą szarfą, w której tkwił nóż i pistolet. Karabin przymocowany był osobno do siodła.
— Dzień dobry panu! Nareszcie jesteśmy razem — zagadnął Monteso z daleka. — Przedstawiam panu tego oto europejczyka, o którym panu opowiadałem.
Jeździec nie odrzekł na to nic, lecz zwrócił się do mnie z uprzejmym ukłonem:
— Bardzo mi przyjemnie poznać pana. Czy pan pozwoli mi łaskawie przyłączyć się do szanownego jego towarzystwa?
— Z ludźmi zacnymi i uczciwymi przystaję bardzo chętnie — odrzekłem.
— Cieszy mię to i mam nadzieję, że wkrótce będziemy serdecznymi przyjaciółmi — odrzekł, podając mi rękę.
Domniemany mój wróg liczył najwyżej lat trzydzieści. W twarzy jego nie mogłem dopatrzyć ani odwagi, ani nawet zuchwałości, i wyglądał raczej na skrytego tchórza, zdolnego posługiwać się w swoich dążeniach i zamiarach jedynie podstępem.
Wyprzedziliśmy nieco naszą kawalkatę, przyczem yerbaterowie, widocznie z grzeczności, by nie przeszkadzać nam w rozmowie, i przez szacunek dla nas, jako ludzi wykształconych oraz stojących wyżej od nich pod względem towarzyskim, trzymali się za nami w pewnej odległości. Jadąc tedy we dwójkę, zamienialiśmy od czasu do czasu słów kilka. Ale w krótkim czasie wymiarkowałem, że towarzyszowi memu niewiele zależy na rozmowie ze mną, bo przeważnie milczał, zapewne w obawie, aby się nie zdradzić jakiem prostackiem słowem.
Monteso, choć obiecywał na razie, że wyśle naprzód dwóch swych towarzyszów w roli straży przedniej, nie uczynił dotychczas tego. Zresztą ze względu na to, że równina, przez którą jechaliśmy, była zupełnie otwarta na ogromnej przestrzeni, uważałem to za zbyteczne. Okolica zajmowała mię, mimo swej jednostajności, a fałszywy komisarz policyi był najwidoczniej rad z tego, że nie zwracałem na niego uwagi. Konie nasze szły wybornie, gdyż droga nie była uciążliwą, i tylko miałem trochę kłopotu z moim gniadoszem, zmuszony trzymać go silnie w cuglach.
Przed południem natrafiliśmy na małe pagórki, pokryte tu i ówdzie odłamami skał. Wzgórza te były kończynami łańcucha Cuchilla, przez który mieliśmy się przeprawiać.
W godzinę później ujrzeliśmy po prawej ręce zamieszkaną miejscowość, której nazwy dziś sobie nie przypominam. Na skraju tej osady widniał okazały budynek, który Monteso nazwał stacyą pocztową. Można było zresztą domyślić się tego z licznych śladów kół wozowych, zbiegających się tutaj niemal ze wszystkich stron.
Zatrzymaliśmy się przed owym domem dla pokrzepienia się.
Gdyśmy zajęli miejsca na ławce pod ścianą zewnątrz domu, Carrera wszedł do środka i niebawem wyniósł trzy butelki wina w celu potraktowania yerbaterów. Na zaproszenie musiałem i ja wziąć udział w wypiciu go, ale rewanżować się nie miałem zamiaru.
Niedaleko stacyi pocztowej płynęła niewielka rzeczka w kierunku Rio Negro. Aczkolwiek brzegi jej były dość strome, przejeżdżano przez nią wozami, jak o tem świadczyły wgłębienia od kół w miękkim gruncie.
W jaki sposób odbywa się taka przeprawa, miałem sposobność przekonać się niebawem.
Wsiadaliśmy już na konie, by wyruszyć w dalszą drogę, gdy wtem uszu naszych doleciały hałaśliwe głosy ludzkie, coś jakby podczas polowania z naganką, a wkrótce ukazał się na przebytym przez nas szlaku typowy, opisany już przezemnie poprzednio dyliżans.
Woźnica i trzej „peonowie“ niemiłosiernie walili szkapy batogami, i zdawało się, że olbrzymi wehikuł lada chwila rozleci się w kawałki. Podróżni, usadowieni wewnątrz pudła i na platformie na wierzchu, krzyczeli w niebogłosy, domagając się zwolnienia jazdy, lecz daremnie. Parobcy, klnąc, krzycząc i wyjąc, pognali mimo nas dalej, jak wściekli, w kierunku rzeczki i przejechali przez nią w galopie, aż woda wystąpiła falą na obie jej strony, a na przeciwnym brzegu szkapy popadały na przednie kolana.
No, podróżować w ten sposób... dziękuję! — pomyślałem. — Wolałbym już wlec się na ślepej i kulawej szkapie.
Za chwilę ruszyliśmy i my przez tę samą rzeczkę, w której woda sięgała koniom po tułów, a gdyśmy się znaleźli na drugim brzegu, yerbaterowie powzięli zamiar dogonienia wehikułu i ruszyli pełnym galopem. Zauważyli to parobcy i popędzili swoje szkapy jeszcze energiczniej, przez co wehikuł na nierównościach gruntu począł chwiać się gwałtownie, przechylając się niemal ku ziemi to na jedną, to na drugą stronę, i zachodziła poważna obawa o całość nieszczęsnych podróżnych. Starałem się powstrzymać yerbaterów, nawołując, by zaniechali niemądrego wyścigu, — lecz okazało się to bezskutecznem. Pozostałem więc daleko poza nimi, przygotowany na to, że prędzej, czy później będę świadkiem katastrofy z dyliżansem.
Niebawem spostrzegłem w dali przed sobą brzegi krętego potoku. Niewątpliwie widzieli tę przeszkodę i parobcy od dyliżansu, jednak, pomimo grożącego niebezpieczeństwa, najwidoczniej mając we zwyczaju w takich okolicznościach pędzić jeszcze gwałtowniej, ze zdwojoną energią poczęli okładać szkapy batogami. W pełnym galopie wjechano w wodę, poczem na tamtym już brzegu powtórzyła się ta sama scena, jak po przebyciu poprzedniej rzeczki. Ale tym razem... stało się. Wehikuł runął całym ciężarem na bok, omal nie przygniatając yerbaterów, którzy przebyli potok jednocześnie z dyliżansem. Trzej podróżni z platformy oraz woźnica zlecieli daleko w trawę, jakby wystrzeleni z procy, — przedni koń padł razem z parobkiem i padł również jeden ze środkowych, przyczem rzemienie uprzęży porwały się lub poplątały.
Tu należy zauważyć, że uprząż w tym kraju jest bardzo prymitywna, składa się bowiem z jednego tylko rzemienia w rodzaju szlei, oczywiście bez chomąta. Gdy szkapa padnie na drodze, to zdejmuje się z niej tę szleję — i sprawa skończona.
Pośpieszyłem na miejsce wypadku, gdzie powstał zgiełk, pisk i wir-war nie do opisania. Konie, parobcy, podróżni leżeli kupą na ziemi, wierzgając w górę nogami i wymachując rękoma. Gorzej jednak było tym, którzy się znajdowali wewnątrz wywróconego pudła, nakształt śledzi w beczce, w pozycyi godnej szczerego politowania. Krzyczeli wszyscy, nie mogąc się wydobyć ze środka, a nad wrzaskami ogólnymi górował zwłaszcza jeden przeraźliwy głos kobiecy, powtarzający bez ustanku:
— Mój kapelusz! mój kapelusz!
— Niech dyabli porwą pani kapelusz! — odkrzyknął na to jakiś mężczyzna. — Przydeptała mi pani żebra!...
— Jestem raniony! ratujcie mię! — błagał ktoś drugi.
Zeskoczyłem z siodła i, trzymając jedną ręką swego konia za uzdę, drugą otwarłem drzwiczki, które były teraz w takiej pozycyi, jak wieko skrzyni. Szyby były pobite i kawałki poleciały zapewne do środka między zbitą masę podróżnych.
Nasamprzód wylazł jakiś człowiek ze złamaną ręką, — tak przynajmniej można było wnosić stąd, że nie mógł nią władać i wrzeszczał z bólu na całe gardło. Potem wyciągnąłem jakiegoś wyrostka, a następnie przyszła kolej na pokaźnego grubasa, którego jednak, pomimo swej siły, nie mogłem wydostać z pudła, i dopiero Monteso pomógł mi dobyć go na światło dzienne.
— Mój kapelusz! mój kapelusz! — brzmiał ciągle jeszcze donośny głos z wnętrza pudła. — Niech się pan nie rusza, bo mi się do reszty kapelusz połamie!...
— Co mnie obchodzi pani kapelusz! Proszę mię puścić!...
Mężczyzna, który gniewnym głosem wypowiedział te słowa, wylazł niebawem z pudła, a po chwili spostrzegłem dwa wysunięte przez otwór ramiona kobiece i rozwichrzoną fryzurę, zasłaniającą twarz i usta, z których wciąż wybiegały rozpaczliwe krzyki: „Mój kapelusz! mój kapelusz!“...
— Proszę tylko wydostać się ze środka, sennora! — rzekłem, biorąc ją za rękę.
— Och, sennor! co za nieszczęście! Najnowszy fason paryski!... Kupiłam wczoraj w Montevideo...
Głos jej brzmiał tak żałośnie, jakby tu szło o stratę ukochanego dziecka. Odrzuciła jedną ręką włosy z twarzy, i zobaczyłem na niej krew. Widocznie niewiasta pokaleczyła się szkłem.
— Niechże pani ratuje przedewszystkiem siebie — perswadowałem. — Kapeluszowi nic się nie stanie.
Wydobyłem ją prawie przemocą, lecz to nic nie pomogło, bo wpakowała się zaraz napowrót do środka, by zabrać swój „paryski fason“. Wreszcie wydostawszy się z nim na wierzch, poczęła lamentować jękliwie:
— Co za nieszczęście!... Pudełko całe pogięte!... jak wobec tego musi wyglądać sam kapelusz!...
Lecz nie ona jedna tylko lamentowała rozgłośnie. Wszystko bowiem, co tylko miało organa głosowe, krzyczało i jęczało w niebogłosy. Jedni klęli woźnicę, drudzy parobków, inni znowu pasażerów, zwalając winę jedni na drugich; podróżni grozili parobkom wytoczeniem procesu o odszkodowanie i nawiązkę, — ci znowu czynili im nawzajem wyrzuty, że właśnie z powodu ich krzyku wewnątrz budy stało się nieszczęście i że zaskarżą ich o odszkodowanie za konie i wehikuł. Byłoby nawet przyszło do krwawej bójki między jedną stroną a drugą, gdyby yerbaterowie nie rozdzielili rozwścieczonych.
O wóz i o konie nie troszczył się nikt, choć było czem się troszczyć, bo prawe koła przednie i tylne połamały się niemal w kawałki. Gdy to nareszcie raczył spostrzec woźnica i oznajmił, że dalsza jazda jest niemożliwa i trzeba długiego czasu, aby te koła jakoś rzemieniami powiązać, wszczął się nanowo wśród podróżnych niesłychany zgiełk, przyczem najgłośniej lamentowała znowu ta sama wysoka, chuda dama. Pochylona nad pudłem z kapeluszem, wołała teraz:
— Ja się na to nie zgadzam! ja tu nie mogę czekać! — A przystąpiwszy obcesowo do woźnicy, spytała płaczliwym tonem: — Czy naprawdę nie możemy dalej jechać?
— Przecie pani sama widzi, że koła pogruchotane. Musimy zawlec jakoś wóz do Santa Lucia i tam dopiero może znajdziemy wóz inny.
— Może! może znajdziemy! Ja nie mogę polegać na waszem „może“ i rozkazuję wam znaleźć natychmiast nowy dyliżans i jechać dalej!
— Widzi pani, że to niemożliwe.
— Ja nic nie widzę! ja nie chcę nic widzieć! Żądam tylko, byśmy natychmiast ruszyli dalej!... A wiecie, kto jestem?
— Pochlebiam sobie, że widziałem sennorę nieraz — rzekł woźnica, — ale na pytanie to odpowiedzieć, niestety, nie umiem!
— Jestem siostrą burmistrza w San José, nazywam się sennora Rixio, a mąż mój należy do najpoważniejszych kupców w mieście!... rozumiecie?
Woźnica skinął głową potakująco.
— Muszę bezwarunkowo być dziś w domu! — ciągnęła dalej, — bo właśnie dziś wieczorem ma się odbyć u mnie wielkie zebranie towarzyskie, tertulia, na którą zaproszony jest kwiat naszego towarzystwa. Nie mogę więc zaniedbać obowiązku pani domu, tem bardziej, że jestem duszą i królową całego życia towarzyskiego w naszem mieście. Musicie więc uznać to i nie narażać mnie na nieprzyjemności! Jazda więc, i to w tej chwili!
„Królowa życia towarzyskiego“ powiedziała to z taką mocą, że w zwykłych okolicznościach byłby wykluczony jakikolwiek opór. Inni podróżni, uspokojeni nareszcie, otoczyli naokoło wojowniczą damę, pewni, że ona załatwi sprawę za nich wszystkich. Ale mayoral kiwał głową i, wskazując ciągle połamane koła, mruczał pod nosem:
— Bezwarunkowo żądaniu temu zadośćuczynić nie mogę, i pani rada-nie-rada musi się pogodzić z losem.
— Ależ mnie ani się śni o tem! Umyślnie jeździłam do Montevideo po kapelusz, by go mieć na tertulię, a wy każecie mi tu siedzieć!... Nie... za żadną cenę... Do licha! — krzyknęła jeszcze bardziej podniesionym głosem, — najmodniejszy fason paryski leży na ziemi zmarnowany! Wasz dyliżans nic mię nie obchodzi, i niech się nawet w drobne trzaski połamie... Ale mój kapelusz, mój kapelusz!... Tyle mię kosztował i na nic!... Ja chyba zwaryuję, gdy otworzę futerał!
Pobiegła na miejsce, gdzie leżało pudło, ja zaś wyprzedziłem ją szarmancko, by jej usłużyć, podając pudło.
Żaden artysta-malarz nie mógłby odtworzyć wyrazu jej oblicza, gdy patrzyła na pudełko, pomięte ze wszystkich stron. Nigdy jeszcze nie widziałem kobiety z wyrazem takiej boleści na twarzy...
Próbowała otworzyć pudło, ale wskutek pogniecenia żadną miarą nie mogła tego uczynić; ze złością więc odrzuciła je daleko od siebie, skarżąc się płaczliwym głosem:
— Nawet nie mogę zobaczyć, co się stało z fasonem. Przepadło wszystko, i kto mi powróci pieniądze? kto może mi dać odszkodowanie za to, że nie będę na tertulii we własnym domu? Chyba poproszę brata, aby całe towarzystwo zamknął do kryminału... To jedyna moja pociecha!
Podniosłem odrzucone pudło i, oglądając je, rzekłem w tonie pocieszającym:
— A może da się jeszcze naprawić szkodę?
— To niemożliwe! Wiem z góry, ze cały kapelusz na nic...
— Pozwoli pani, że otworzę pudło?
— Proszę, ale to nic już nie pomoże.
Po długich usiłowaniach udało mi się nareszcie otworzyć pudło w ten sposób, że wyjąłem drewniane listewki. W jakim stanie był drogocenny kapelusz — łatwo domyślić się. Był to fason bardzo wysoki, ale wskutek zgniecenia wyglądał, jak złożony szapoklak. Po bliższem rozpatrzeniu spostrzegłem, że sztelarz zrobiony był z cienkiej siatki drucianej, którą powleczono czarną gazą. Na upiększenie składały się dwie jedwabne wstęgi, dwie takież rozety i białe strusie pióro. Te części składowe znajdowały się oczywiście w stanie bardziej niż opłakanym.
Tak samo mniej-więcej wyglądała zmięta i wykrzywiona twarz właścicielki.
— Umieram ze zgrozy! — jęczała, jak konający.
— Niech się pani uspokoi — rzekłem troskliwie. — Może się da jeszcze jako — tako poprawić. Sztelarz można wyprostować nanowo, pióro ufryzować...
— Naprawdę? — przerwała mi takim tonem, jakby tu szło o uratowanie życia drogiej jej osoby.
— Bez wątpienia. Trzeba tylko wstęgi odpiąć i rozprasować; nawet rozety są do uratowania.
— Pan zna się na tych rzeczach? może pan jest modystą?
— Ależ nie, sennora...
— To może kapelusznikiem?
— I to nie. Ale mam siostrę, która zazwyczaj sama sobie sporządza kapelusze. Przyglądałem się nieraz jej robocie i mam nadzieję, że uda mi się naprawić kapelusz pani bez wielkich trudności.
— Ja pana ozłocę, ja... ja... nie wiem, co ja dla pana zrobię, byle tylko był pan łaskaw zająć się tem.
— Bardzo chętnie; ale przecie tu, na stepie, niema ani żelazka, ani deski...
— Ależ my tutaj nie zostaniemy. Dokąd pan jedzie?
— O, daleko, ale na razie tylko do San José, gdzie zamierzam zanocować.
— Jak to się pięknie składa, sennor! Zanim rozpocznie się u mnie tertulia, pan naprawi mi kapelusz, i wszystko będzie bardzo dobrze. Czy nie odmówi pan mej prośbie?
— Jestem do usług pani, o ile tylko leży to w mojej mocy. Ale w jaki sposób dostanie się pani przed nocą do San José? O naprawieniu dyliżansu niema przecie ani marzenia.
— Ach, tak!... Wobec tego jestem zgubiona! Było mi żal kobieciny, pomimo niesłychanego jej komizmu w całej tej sprawie. Po chwili namysłu rzekłem:
— Gdyby pani umiała jeździć konno...
— Ależ umiem, umiem! W naszym kraju niema ani jednej kobiety, któraby nie jeździła na koniu. Ja pochodzę z Matara nad Rio Salado, a więc z okolicy, gdzie kobiety nawet bez siodła jeździć umieją, i to nawet we dwójkę, gdy tego wypadnie potrzeba...
— Jakto?
— A no w ten sposób, że jedna osoba siedzi na przodzie, a druga w tyle. Jeździłam tak z siostrą wiele razy.
— Wobec tego będzie pani obecną na tertulii.
Dając tę obietnicę, miałem na myśli luźnego konia, którego prowadził ze sobą Monteso. Zwróciłem się więc do yerbatera, który rozmawiał żywo z jednym z pasażerów, i spytałem, czyby nie pożyczył zrozpaczonej damie owego konia.
— Szkoda, że mi pan tego wcześniej nie zaproponował — rzekł Monteso. — Sprzedałem go właśnie temu oto podróżnemu.
I przy tych słowach wskazał człowieka, z którym przed chwilą rozmawiał.
— Rzeczywiście szkoda. I nie może się pan cofnąć?
— Niestety, już mi zapłacił — odrzekł, pokazując mi pełną garść banknotów.
— To ja od niego odkupię tego konia — wtrąciła dama, — i jeżeliby mi nie starczyło pieniędzy, to może pożyczy mi kto z panów, a oddam natychmiast po przybyciu do San Jose.
— Dobrze, pożyczę pani; tylko, czy nabywca zechce go odsprzedać? Zapytajmy go.
— Powinien być dla kobiety uprzejmy — rzekła; — inaczej nie byłby caballerem...
Niestety, podróżny w olał zrzec się tytułu caballera, niż zostać w pustym stepie i czekać Bóg wie jak długo i Bóg wie na co.
Gdy oznajmiłem to damie, wskazała mego konia i zapytała:
— Kto jedzie na tym wspaniałym rumaku?
— Ja sam, sennora.
— Możeby on uniósł dwie osoby?
Wiedziałem, rozumie się, do czego zmierza to pytanie, i omal nie parsknąłem śmiechem.
— No, mocy posiada dosyć — rzekłem, siląc się na powagę.
— Jeśli tak, to może pan wziąć mię ze sobą... Umieszczę się za siodłem i pojadę. Kapelusz można przywiązać z drugiej strony, albo dać go któremu z towarzyszów. Jeżeli pan zgodzi się na tę moją prośbę, to wdzięczność moja będzie bez granic.
— Cóż mam robić...
— Znają pana w San José?
— Nie, sennora. Nigdy tam jeszcze nie byłem.
— A ma pan już zamówiony nocleg?
— Nie, ale przypuszczam, że na stacyi pocztowej nietrudno będzie zanocować.
— Otóż ja w żaden sposób nie zgodzę się na to, aby pan nocował w zajeździe, i zapraszam pana do siebie, do domu. Przedstawię pana swemu bratu, i... musi pan wziąć udział w tertulii.
— Nie wiem, sennora, czy będę mógł skorzystać. Nie mam odpowiedniego ubrania. A naprawdę żałuję, że nie będzie mi wolno z tak błahej przyczyny wejść do raju, dokąd mię pani łaskawie zaprasza.
— Mówi pan: do raju? — zapytała, promieniejąc radością. — Gotowam pomyśleć, że jest pan poetą. Mniejsza zresztą o to. Będzie pan u nas na balu, i to w tem samem ubraniu, które pan ma na sobie. Usprawiedliwię go przed obecnymi, i niema o czem mówić. Więc jakże? weźmie mię pan na swego konia.
— Owszem.
— I przyjmuje pan moje zaproszenie?
— Jeżeli mogę liczyć na pobłażliwość z powodu niestosownego stroju, to bardzo chętnie.
— Ależ proszę nie wątpić! Spotka pan u mnie dystyngowane towarzystwo, które jest o tyle delikatne, że nie weźmie mu tego za złe. Zresztą niezwykłym swoim ubiorem wzbudzi pan jedynie miłe zainteresowanie. Cieszę się naprawdę, że będę miała u siebie tak zacnego gościa. Mój syn przybędzie również z Mercedes, gdzie stoi na kwaterze jego szwadron. Jest on w randze rotmistrza i służy pod komendą Latorre’a, o którym pewnie pan już słyszał.
— Słyszałem. Być może, powierzę synowi pani przy tej sposobności bardzo ważną wiadomość. Widziała pani Latorre’a?
— Nie.
— To dobrze. Sprawię panu rotmistrzowi pewną niespodziankę. Ale o tem później. Czy pani pozwoli, żebym zabawił się w lekarza i opatrzył pani ranę na twarzy, prawdopodobnie pochodzącą od szkła z potłuczonej szyby.
Kobieta skinęła głową potakująco, a umywszy twarz w potoku, poddała się memu opatrunkowi, właściwie zaś zaklejeniu rany plastrem, który miałem przy sobie. Popsuło jej to trochę wygląd, ale nie było innej rady.
Podeszła ta w leciech sennora, pomimo swej porywczości, nie przypominała z wyglądu Ksantypy. Była wprawdzie chuda, wysoka i w przystępie gniewu, jak to miałem sposobność stwierdzić, czyniła wrażenie nazbyt... energicznej. Teraz jednak, gdy się uspokoiła, można było sądzić, że należy do kobiet stanowczych wprawdzie, ale dobrodusznych i miłych. Kiedyś była może nawet bardzo przystojną, a jej zachowanie się świadczyło wymownie o niepospolitej, jak na tutejsze stosunki, inteligencyi i o tem, że dom, którego była panią, należał do pierwszorzędnych w kraju.
Przechodząc koło dyliżansu, spostrzegłem, że jednego konia, który był upadł i podnieść się już nie mógł, wyprzągnięto z wozu i, odsunąwszy na bok, pozostawiono w spokoju. Biedne zwierzę jęczało głośno z bólu i wierzgało kopytami.
— Co się stało temu koniowi? — zapytałem.
— Złamał nogę i jest dla nas już bezużyteczny — odrzekł mayoral.
— Którą nogę?
— Tylną lewą.
— A więc tę samą, do której uwiązaliście lasso i ciągniecie biedne stworzenie na bok. Czyż nie przychodzi wam na myśl, że sprawiacie mu straszny ból?
— Ech, koń! — odburknął gburowato mayoral.
— Otóż to! Co zamierzacie uczynić z tem nieszczęśliwem zwierzęciem?
— Zostawimy je tutaj; niech sobie zdechnie.
— To znaczy: niech je żywcem szarpią zwierzęta i ptaki drapieżne. Przecież szkapa jest całkiem zdrowa, a tylko nogę ma złamaną, więc może żyć jeszcze dni parę i przez ten czas żywcem będzie pożerana...
— Co mnie to obchodzi? albo raczej, co to obchodzi pana?
— Za pozwoleniem!... Konie Pan Bóg stworzył nie na to, by je ludzie dręczyli przez całe życie, a potem rzucali je żywcem na pastwę drapieżnych zwierząt. Domagam się, abyś pan dobił natychmiast to cierpiące stworzenie.
— Szkoda na to prochu; nie mogę marnować go na byle co...
Po tych słowach odwrócił się, okazując przez to, że nie myśli wdawać się w dalszą ze mną dysputę, ani też dobijać zwierzęcia, choć pistolet miał za pasem.
Nie namyślałem się dłużej i, przyłożywszy lufę karabinu do czoła szkapy, zabiłem ją.
Peonowie, widząc to, zebrali się szybko w gromadkę i poczęli coś radzić, poczem przystąpił do mnie mayoral i rzekł surowo:
— Czy właściciel pozwolił panu zabić to zwierzę?
— Nie!
— A zatem popełnił pan przestępstwo i musi pan zapłacić za konia sto talarów papierowych.
— Ach, tak? Wcale nieźle pan rachujesz... Koń był już nie do użycia, i wyście go pozostawili na łaskę i niełaskę losu, a właściwie na powolne męczarnie oraz śmierć. Zlitowałem się nad nieszczęsnem zwierzęciem, skracając mu jego męczarnie. I sądzisz pan, że teraz możesz coś na tem zarobić, bezczelnie likwidując sobie spowodowaną przez was samych stratę. Otóż nie myślcie, abym był tak naiwny i pozwolił się obedrzeć dlatego jedynie, że się wam moje talary podobają.
— Ja jednak nie odstąpię od swego żądania...
— Ależ nie wzbraniam panu trwać przy swej pretensyi! możesz pan czekać sobie na pieniądze do sądnego dnia...
I rzekłszy to, chciałem odejść. Ale peonowie obstąpili mię wokoło i zajęli bardzo groźną postawę, a mayoral nalegał:
— My pana stąd nie puścimy, aż póki nie będziemy mieli pieniędzy w ręku.
— Oho! — wtrącił Monteso, przybywając mi na pomoc ze swoimi yerbaterami, — prawo jest po stronie tego sennora. Byliśmy wszyscy świadkami, żeście porzucili konia, nie troszcząc się o niego więcej.
— Proszę was — rzekłem mu, — nie narażajcie się na nieprzyjemności z mojej przyczyny. Ja z tymi czterema panami dam sobie sam radę.
— A my z panem jeszcze prędzej — zawołał grubijańsko mayoral. — Zapłacisz pan, czy nie?
I przystąpiwszy do mnie, ujął mię za ramię.
— Precz z ręką! — rozkazałem. — Nie znoszę, by mię kto dotykał!
— O, mimo to, będzie pan musiał uczynić dla mnie wyjątek. Proszę dać natychmiast pieniądze, a jeżeli nie, weźmiemy je sobie sami!
Nie mogłem czekać dłużej. Wywinąwszy się z pod ramienia draba, złapałem go z tyłu jedną ręką za kołnierz, a drugą za portki, podniosłem w górę i rzuciłem na pudło karety, aż zatrzeszczała. Widząc to, peonowie poskoczyli ku mnie, by mię pochwycić; ale pierwszego, który się zbliżył, rzuciłem również na pudło dyliżansu, a drugiego palnąłem w głowę pięścią tak silnie, że się zatoczył kilka kroków, trzeci zaś, otrzymawszy uderzenie pod brodę, poleciał w tył i nakrył się nogami.
— Znakomicie! — wołał Monteso. — Widzę, że pan i bez pomocy potrafi sobie radzić. Gdyby jednak draby nie chciały się zadowolnić tym poczęstunkiem, my z naszej strony dodamy im kilka komplementów na pożegnanie.
Tego jednak nie było już potrzeba, bo parobcy, nabrawszy przed nami respektu, stulili uszy, i odeszła im ochota dalszych prób zastraszenia mnie, — tylko mayoral, „pozbierawszy się“ z trudem, groził:
— Dostaniemy pana w San José i wsadzimy do kryminału.
— Owszem, spróbujcie! — wtrąciła sennora. — Mój brat zamknie was przedewszystkiem za usiłowane wymuszenie. Opowiem mu wszystko, jak było. Ale chodźmy już! — zwróciła się do mnie. — Wszak nie będziemy kłócili się z parobkami.
Odeszliśmy do naszych koni, by puścić się w dalszą drogę.
Podejrzany mój towarzysz, którego ciągle miałem na oku, wydał mi się teraz tem bardziej dziwnym, że zauważyłem rzecz szczególną: najwyraźniej unikał owej damy, jakby się jej obawiał. Teraz, kiedy dłubał coś około swego siodła, niby je poprawiając, podszedłem umyślnie bliżej ku niemu i rzekłem do sennory:
— Gdyby się byli parobcy nie uspokoili, mógłbym ich natychmiast oddać w ręce władzy. Bo oto jedzie z nami sennor Carrera, komisarz policyi z Montevideo. Właśnie ten pan.
Tu wskazałem dłubiącego przy siodle towarzysza drogi.
Oczywiście uwaga ta zmusiła go do pokazania się z pod konia. Sennora zaś, zaledwo rzuciła na niego okiem, rzekła, wielce zdziwiona:
— To ty, Mateo? tutaj?
Twarz zagadniętego sponsowiała na te słowa. Opanował się jednak i zapytał z wyrazem zdziwienia:
— Czy pani mówi do mnie? Co znaczy to imię?
— Jakto? przecie się tak nazywasz! Skąd się tu wziąłeś?
— Zachowanie się pani każe mi przypuszczać, że przypominam jej kogoś swoim wyglądem. Raczy więc pani...
— Co za „raczy“? jakie „raczy“? — oburzyła się. — Niepotrzebnie odgrywasz komedyę! — Tak, to Mateo. Byłeś ongi praktykantem u mego męża...
— Ależ pani się bardzo myli! Nie miałem nigdy przyjemności widzieć pani. Mieszkam stałe w Montevideo i zajmuję stanowisko komisarza tamtejszej policyi, jak to już ten sennor panią objaśnił.
— No, no! nie żartuj, Mateo! — mówiła dalej, nie zrażona wyraźnem jego niezadowoleniem i nawet gniewem. — Z pana taki sam komisarz, jak ze mnie prezydent republiki.
— ja nigdy nie żartuję, sennora. Jestem ugrzeczniony dla pań, o ile na to pozwala moje stanowisko; ale w tym wypadku muszę stanowczo zaprotestować przeciw obrażaniu mnie i naruszaniu mojej urzędowej powagi nieuzasadnionemi podejrzeniami. Powiedziałem pani, kto jestem, i bądź pani łaskawa poprzestać na tem.
Na taką bezczelność fałszywego komisarza towarzyszka moja nie wiedziała, co uczynić: wybuchnąć śmiechem, czy gniewem. Nie zdobyła się wszakże ani na jedno, ani na drugie, natomiast odrzekła z wielką powagą:
— Proszę cię, Mateo, abyś przez wzgląd na twoich biednych rodziców nie popełnił znowu jakiej niedorzeczności. Z zachowania się twego wnioskuję, że nie skorzystałeś z naszych rad i wskazówek. Maskujesz się w celu pokrycia znowuż jakiejś podłości, a najlepszym dowodem tego jest właśnie podszywanie się pod obce nazwisko i udawanie urzędnika.
— Dosyć już tego! — krzyknął „komisarz“. — Proszę mię zostawić w spokoju, bo każę panią zamknąć, i nie pomogą jej nawet wpływy brata, który, jak słyszałem z ust pani, jest burmistrzem!
Na te grubijańskie słowa twarz mojej towarzyszki oblała się rumieńcem oburzenia. Chciała już odwrócić się z pogardą od aroganta, gdy zapytałem ją:
— Proszę pani, kto jest ów Mateo, o którym pani wspomina?
— Były praktykant w sklepie mego męża. Musieliśmy go z miejsca wydalić, bo mąż złapał go na gorącym uczynku przy kasie!...
— I pani utrzymuje, że ten podróżny jest właśnie owym praktykantem? Nie myli się pani?
— O pomyłce niema mowy. Znam go przecie od dziecka, bo pochodzi z San José.
— Gadanie babskie! — sarknął fałszywy komisarz, siadając na konia.
— Proszę pana — wmieszałem się — rachować się ze słowami i nie zarzucać po grubijańsku kłamstwa sennorze. Pan jesteś owym byłym praktykantem i zarazem złodziejem! a teraz jesteś pan na drodze do jeszcze większej zbrodni, niż wówczas.
— Cóż to znowu? Wiesz pan przecie, kto jestem...
— Owszem, bardzo nawet d okład nie: jesteś bezczelnym kłamcą i mataczem!
— Czy mam na to odpowiedzieć z lufy mego karabinu? — Proszę bardzo, ale nie z ukrycia, jak to sobie ukartowałeś. Dowiadywałem się w policyi w Montevideo, i tam mię poinformowano, że komisarz nazwiskiem Carrera wcale nie istnieje. A kto wie, czy teraz właśnie policya nie pędzi za panem, by go aresztować. Zatrzymaj się więc chwilę i nie ciągnij tu za sobą panów komisarzy tak daleko w głąb kraju!
Spojrzał w tył wylęknionym wzrokiem, a nie spostrzegłszy nikogo, rzekł znowu wyzywająco i bezczelnie:
— Skoro pan powiada, że komisarze jadą za mną, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zawrócić na ich spotkanie i rozkazać, by dopędzili pana i aresztowali razem z tą sennorą, która mię obraziła. Płazem tego nie puszczę w żadnym razie!
Wsiadł na konia i pogalopował w kierunku, skąd przybyliśmy, niebawem niknąć nam z oczu.
— Co pan zrobił? — biadał Monteso. — Obraził go pan śmiertelnie, i najniezawodniej czeka pana za to odpowiedzialność.
— Głupstwo! — odrzekłem. — To jest bezczelny szalbierz!
— W jakimże celu kłamałby przed nami?
— Aby zawrzeć ze mną znajomość i tem łatwiej wciągnąć mię w jakąś zasadzkę. Do wykonania mordu na własną rękę nie ma on ani zdolności, ani odwagi; obmyślił więc coś innego... ale co, tego na razie nie mogę się domyślić... Dowiem się jednak z czasem.
— W jaki sposób, skoro Carrera powrócił do Montevideo?
— Wcale nie wrócił. Przekonasz się pan, że pojechał w kierunku miasta jedynie tylko po to, by nas podejść, i że, znalazłszy się poza naszym widnokręgiem, podąży znowu za nami, śledząc nas potajemnie.
Ja z Montesem wsiedliśmy na konie i podjechaliśmy na poblizki pagórek, skąd przez chwilę było go jeszcze widać. Po kwadransie, gdy znikł nam z oczu, wyjąłem lornetkę, by zobaczyć, co z sobą uczyni. Galopował czas jakiś w kierunku stolicy, lecz nareszcie zwolnił kroku i, korzystając z nierównego w tem miejscu terenu, skręcił na lewo, ku północy. Chcąc przekonać Montesa o słuszności swych przewidywań, dałem mu szkła.
— Tak! istotnie okrąża nas.
— A więc dałeś się pan przekonać?
— Najzupełniej.
— Łotr ten będzie nas prześladował w drodze, i musimy się mieć na baczności. Niema zresztą wątpliwości, że sennora nie myliła się, poznając w nim złodzieja, który chciał okraść jej męża. I skoro tylko nawinie mi się przed oczy, postąpię z nim krótko i dobitnie.
Wracając, spotkaliśmy dwóch parobków dyliżansu, którzy szli do stacyi pocztowej, zapewne w celu pożyczenia kół dla zastąpienia połamanych. Mayoral z drugim parobkiem został na miejscu, a podróżni, zafrasowani wielce, pokładli się na trawie, oczekując z niecierpliwością ratunku w niemiłej przygodzie. Jeden tylko z pasażerów dyliżansu miał wesołą minę, mianowicie ów, który kupił konia u yerbaterów. Podszedł teraz ku nam i prosił, byśmy mu pozwolili jechać razem, przeciw czemu nikt z nas nie oponował.
Monteso pomógł wsiąść sennorze na mego konia, i przekonałem się wkrótce, że jej to wcale nie żenowało. Przywykła była najwidoczniej do tego rodzaju jazdy.
Można się domyślić, że położenie moje było jednak wcale nie do pozazdroszczenia: za mną kobieta, która aczkolwiek trzymała się mej kurtki, mogła łatwo zlecieć i poturbować się, — z przodu zaś pudło, zawierające cenny klejnot tej niewiasty, co prawda prawie doszczętnie zniszczony.
Na szczęście, jak wspomniałem, towarzyszka moja umiała mocno siedzieć na koniu, oczywiście po damsku, nogami na jedną stronę, co było w takich warunkach nielada sztuką (choć widziałem później bardzo często na stepie w ten sposób uganiające na koniach amazonki). Wkrótce też oswoiłem się jakoś ze swem położeniem i nawet nie odczuwałem zbytniej niewygody, bo towarzyszka, jak mogła, uprzyjemniała mi podróż opowiadaniami o swem mieście, o jego mieszkańcach, o gospodarstwie i t. p. Że zaś niewiasty zawsze mają niewyczerpany temat do rozmowy, więc, zanim przybyliśmy na miejsce, dowiedziałem się o całym przebiegu życia mej towarzyszki, no i o wszystkich plotkach jej miasta.
W San José znajduje się niewielki rynek, w pośrodku którego zbudowano kościół, bez wieży na razie. Otóż naprzeciw owego kościoła mieszkał mąż mej towarzyszki podróży, zamożny kupiec, nazwiskiem Rixio. Zawiózłszy ją aż przed same drzwi mieszkania i przyrzekłszy, że przybędę wkrótce do jej domu, aby zrobić porządek z nieszczęsnym kapeluszem, zawróciłem do budynku pocztowego, gdzie zakwaterowali się yerbaterowie.
Zaledwo jednak zdołałem oczyścić się jakkolwiek na poczcie z prochu, przybył do mnie młody oficer i, przedstawiwszy się, jako rotmistrz Rixio, prosił, abym natychmiast udał się z nim razem do jego rodziców, co też uczyniłem.
Dom państwa Rixiow był dosyć obszerny, ale me miał w sobie owego wykwintu, jaki się widzi w domach zamożnych europejczyków. Rodzice młodego rotmistrz a przyjęli mię w salonie niezwykle grzecznie i życzliwie, a pani domu nie mogła znaleźć słów dla mnie, opisując wspólną naszą podróż, która dla niej „w towarzystwie poety z Europy była arcyprzyjemną“. Uważała mię bowiem wciąż za poetę, pomimo zaprzeczeń z mej strony. Po krótkiej pogawędce zaprowadzono mię do pokoju gościnnego, abym się tu urządził wedle własnego upodobania, i przeniósłszy tutaj z kwatery pocztowej moje rzeczy, umieszczono we własnej stajni mojego wierzchowca. Zostałem więc w tym domu gościem, i traktowano mię jak najserdeczniej i najżyczliwiej.
Rotmistrz prosił mię, bym się z nim udał na przechadzkę do ogrodu, lecz musiałem mu odmówić z braku czasu. Wypadło mi bowiem wywiązać się przedewszystkiem z przyrzeczenia, danego pani domu, że przyprowadzę do porządku połamany jej kapelusz. Była ogromnie niecierpliwa z niepewności, czy istotnie zdołam poradzić swemu zadaniu, a gdy po półgodzinnej pracy oddałem jej kapelusz, jak nowy, nie posiadała się z radości.
Dopiero wówczas wyszliśmy z rotmistrzem do ogrodu. Nie był on zbyt cienisty, gdyż rosło w nim zaledwo kilka topol oraz dwa jakieś nieznane mi drzewa, i jedynie w altance, oplecionej dzikiem winem, można było znaleźć przytulne schronienie od słońca. Usiedliśmy tu, a oficer przeprosił mię grzecznie, że będę zmuszony tymczasem korzystać jedynie z jego towarzystwa, bo rodzice są ogromnie zajęci przygotowaniami na wieczór. Zbyteczne zresztą było to przeproszenie, bo młody człowiek należał do ludzi inteligentnych i miłych, a mógł się podobać każdemu, zwłaszcza dla swej dziwnej w tak młodym wieku powagi i subtelności umysłu. Nie mogłem też wstrzymać się od wyrażenia mu z tego powodu uznania.
— Wydaje mi się pan ogromnie doświadczonym i statecznym człowiekiem, pomimo młodego stosunkowa wieku.
— Przyjemnie mi jest słyszeć to łaskawe o mnie zdanie z ust pańskich, ale nie zawdzięczam tego sobie samemu. Zasługa w tem mego nauczyciela, którego serdecznie kocham. Słyszał pan o nim; mam na myśli Latorre’a.
— Ach, tak! Skąd pan wie, że słyszałem już o tym człowieku?
— Gdym pana poraz pierwszy zobaczył na poczcie, uderzyły mię rysy pańskiej twarzy. Zresztą nawet wspominał pan mojej matce o swem podobieństwie do pewnej znanej w kraju naszym osobistości — rzekł, uśmiechając się pół-tajemniczo i z wyrazem głębokiego ku mnie zaufania.
— Tak, przyznaję...
— Jest pan łudząco podobny do Latorre’a i z racyi tego podobieństwa miał pan już różne przejścia.
— Istotnie. Ale skąd pan wie, że...
— Pst! ciszej! Nie ma pan pojęcia, jak rozprzestrzenioną jest w naszym kraju sieć szpiegowska i jak bardzo należy mieć się w każdej chwili na baczności... Widziano pana w Montevideo i z powodu owego właśnie podobieństwa z Latorrem zwrócono na pana baczną uwagę. Wszak był u pana w hotelu pewien obywatel, i może się dowiem, czego od pana żądał? Wziął on pana również za Latorre’a.
— Rotmistrzu! zadziwia mię pan! Skąd pan wie o tem wszystkiem?
— Ależ w tem niema nic nadzwyczajnego! W kraju, w którym można bardzo szybko i łatwo zrobić karyerę, jak również łatwo i szybko spaść niżej przeciętnego poziomu, przezorność należy do największych przymiotów i cnót obywatela. Po nieudałej misyi Andara byłby pan miał jeszcze jedną wizytę ze strony naszego stronnictwa; ale zaniechano jej, gdyśmy się dowiedzieli, że jedzie pan do Mercedes przez San José. Byłbym tu oczekiwał na pana w budynku pocztowym, chociażby nawet nie byłby się pan spotkał wskutek przygody w drodze z moją matką.
— Skądże wiedziano, że mam zamiar udać się do Mercedes? Wszak zdecydowałem się na to dopiero wczoraj późnym wieczorem...
— No, tak; stało się to w pewnej restauracyi, gdzie przecie znajdowali się pewni ludzie w celu podsłuchania pańskiej rozmowy. Widziano mianowicie pana w towarzystwie yerbaterów, a że ci zbierają się stale w tym lokalu, była pewność, że i pan z nimi tam przyjdzie... Ale oto i mój ojciec. Nie mówmy już o tem; dokończymy później. Gdyby jednak ojciec mój zaczął mówić w tej sprawie, prosiłbym pana o zupełną względem niego otwartość i szczerość, gdyż jedynem wyjściem w położeniu pańskiem jest zdobycie sobie wdzięczności i życzliwości naszego stronnictwa. Przyniesie to panu zresztą nieocenione korzyści.
Brzmiało to, jak prośba, i to w sposób bardzo uroczysty proskrybująca mię do partyi „białych“. Pomimo jednak tak grzecznej formy, nie wzruszyła mię ona bynajmiej, bo cóż mię obchodzić mogły tutejsze stronnictwa? Zarówno „biali“, jak i „czerwoni“, byli mi najzupełniej obojętni, i nie miałem najmniejszej ochoty wyjmować kasztany z ognia dla jednych lub dla drugich.
Sennor Rixio przystąpił do nas, pełen powagi, a pokłoniwszy mi się z hiszpańską przesadą, prosił, bym mu pozwolił usiąść obok siebie. Nie był to już ten sam uprzejmy i serdeczny gospodarz, przyjmujący mię przed kwadransem w salonie. Twarz jego przybrała teraz pewien uroczysty odcień, i stało się to, co przewidział rotmistrz; stary Rixio bowiem wpadł odrazu na temat naszej rozmowy, zapytując syna:
— Porozumiałeś się już z szanownym naszym gościem w naszych sprawach?
— Mówiliśmy tylko ogólnikowo, nie wdając się w szczegóły — odrzekł oficer. — Powiedziałem, że gdyby sennor nie był nawet spotkał się w drodze z matką, bylibyśmy zaprosili go do siebie.
— A więc pierwsze lody przełamane — rzekł Rixio, zwracając się do mnie, — i proszę mi wybaczyć, że zapytam, do której partyi pan należy: do „białych“, czy do „czerwonych“?
I spojrzał mi w oczy badawczo z takiem zainteresowaniem, jakby od m ojej odpowiedzi zależały losy całego kraju.
— Szczerze panu odpowiem, że dziwi mię to pytanie, sennor. Tam, za oceanem, mam swoją ojczyznę i tak w Europie, jak w innych częściach świata, nie zmieniam dla niej swych uczuć.
— Być może, nie we właściwem brzmieniu sformułowałem swe pytanie... Której mianowicie partyi przyznaje pan słuszność: białej, czy czerwonej?
— Przepraszam, ale nie czuję się powołanym do wydawania o stronnictwach tutejszych jakichkolwiek opinii.
— Ależ, sennor! tu nie idzie o żadne wyroki lub o jakieś opinie, a tylko o pańskie osobiste poglądy i uczucia.
— Niestety, nie dowie się pan o nich, a to z tego powodu, że ich wcale nie posiadam. Aby móc określić, które stronnictwo opiera się na prawdziwej słuszności, musiałbym zbadać dokładnie tutejsze stosunki. Jednak, jak panom wiadomo, przybyłem do tego kraju dopiero wczoraj... i zresztą polityką nigdy się nie zajmuję, ani też nie posiadam w tym kierunku jakichkolwiek zdolności. Interesują mię jedynie stosunki geograficzne i etnograficzne kraju, po którym podróżuję, a inne sprawy nie obchodzą mię wcale.
Na to moje oświadczenie Rixio zmarszczył brwi, i wyczytałem mu z oczu, że się hamuje, aby nie zdradzić uczucia zawodu, jakiego doznał. Pomimo jednak braku punktu oparcia dla swych wywodów w obchodzącej go sprawie, nie stracił jeszcze nadziei i mówił dalej:
— Ależ to niemożliwe, aby panu miały być zupełnie obojętne stosunki polityczne kraju, po który m zamierza pan podróżować przez kilka tygodni lub nawet miesięcy... tembardziej, że należy to również do zakresu krajoznawstwa...
— O tyle, o ile... Może nawet jest to błąd z mojej strony, ale... trudno. Spożywam chleb spokojnie, nie zadając sobie trudu w dociekaniach, który i co za jeden piekarz go upiekł. Rzecz to nawet wygodna. Miliony ludzi cieszą się pięknościami przyrody, nie mając najmniejszego pojęcia o astronomii i o naukach przyrodniczych lub geografii, ani też nie bierze ich chęć zbadania przyczyn, powodujących te nieocenione przyjemności.
— Umie pan istotnie wyślizgiwać się w kwestyach polityki, jak węgorz, pomimo, że z mej strony niema żadnych względem pana ukrytych zamiarów, i wie pan doskonale, do czego zmierzam, a przynajmniej wie pan, że u nas są dwa zwalczające się nawzajem stronnictwa.
— Wiem o tem.
— Stronnictwo, do którego ja należę, ma na celu istotne dobro kraju i chce zaprowadzić w nim ład, porządek oraz sprawiedliwość, podczas gdy stronnictw o przeciwne życzy sobie tylko ogólnego zamieszania w swej ojczyźnie, by mogło łatwiej w mętnej wodzie łowić dla siebie ryby. My jesteśmy pewni zwycięstwa. Ale, nim to nastąpi, musimy ponieść bardzo wiele trudów i ofiar. Aby zaś oszczędzić sobie nadmiaru tych ofiar, postanowiliśmy uczynić wielki, decydujący krok. Jeżeli się on nam uda, przeciwnicy nasi będą zdruzgotani raz na zawsze, albo przynajmniej unieszkodliwieni na lata całe. A człowiekiem, któryby ułatwił nam to zadanie więcej może, niż w połowie, jest właśnie pan.
— Ja? Doprawdy nie mogę się otrząsnąć ze zdumienia... Bo cóż może dla was uczynić przybysz z daleka, nie posiadający żadnych zdolności strategicznych ani politycznych?
— Jedno i drugie jest tu zbyteczne. Nieoceniona wartość pańska polega na podobieństwie pana z osobą, którą zamierzamy postawić na czele naszego ruchu.
— A więc podobieństwo z Latorre’m? Czy mogę prosić o bliższe wyjaśnienia?
— Rzecz nie wymaga długich wyjaśnień, bo jest prosta i zwykła. Idzie jednak o to, czy możemy polegać na panu co do zachowania planów naszych w tajemnicy.
— Mogę panu przyrzec jak najściślejszą dyskrecyę.
— Otóż... aczkolwiek nie znam pana bliżej i tylko z pańskich cech zewnętrznych odgaduję, że mam do czynienia z człowiekiem honorowym, objaśnię pana o pewnych częściach naszego planu. Przedewszystkiem chcielibyśmy wysunąć Latorre’a na stanowisko prezydenta kraju...
— O tem wiedziałem już przedtem...
— Aby celu tego dopiąć, nie możemy czekać z założonemi rękoma, lecz musimy pracować, i to nietylko my, ale również i przedewszystkiem sam Latorre musi przedsięwziąć akcyę, która zaabsorbuje wszystkie jego siły.
— Rzecz zupełnie naturalna... Bez pracy i trudów, a nawet ofiar niepodobna uzyskać tego, co się zamierza.
— Latorre jest oficerem i na tem stanowisku ma wiele do czynienia, co udaremnia mu oczywiście akcyę w innym kierunku. Musi więc albo wystąpić ze służby, i to na zawsze, albo, co najmniej, wziąć dłuższy urlop, ażeby oddać się pracy w ukryciu.
— Zupełnie słusznie. Ale w jaki sposób może być w tem wszystkiem użyteczną moja osoba?
— Może pan nam pomóc bardzo wiele. Nasz przyszły prezydent musi wydawać rozkazy, jak to już wspomniałem, w najściślejszej tajemnicy; musi odbywać podróże, aby być tu i tam, gdzie tylko rzecz wymagać tego będzie; przeciwnicy zaś nie powinni nic a nic wiedzieć o jego działalności i poruszeniach. Aby więc umożliwić mu swobodę ruchów w tej pracy, wymyśliliśmy pewien sposób, który może odciągnąć od niego uwagę całej rzeszy szpiegów; mianowicie postanowiliśmy prosić pana o łaskawe dopomożenie nam w tej sprawie.
— No, no?
— Czyżby pan nie rozumiał?... Chcielibyśmy, aby przeciwnicy mieli na oku... pana, sądząc, że to Latorre we własnej swojej osobie.
— A, pojmuje! Chcecie, bym przywdział uniform i objął niektóre obowiązki za Latorre’a, podczas gdy on zająłby się pracą na rzecz waszego stronnictwa.
— Domyśla się pan, ale nie zupełnie. Niepodobna bowiem, aby pan stanął na jego miejscu do służby, bo poznanoby się na tej maskaradzie odrazu. Chcielibyśmy urządzić to inaczej. Latorre weźmie kilkomiesięczny urlop pod pozorem potrzeby ratowania zdrowia i niby uda się do odległej haciendy lub estancyi. Istotnie jednak nie on, lecz pan zajmie jego miejsce w owej hacyendzie. Wówczas przeciwnicy nasi będą mieli o tyle utrudnione zadanie, że pan w roli Latorre’a, chcąc wykorzystać niby czas wypoczynku, nie będzie się nigdzie udzielał, tymczasem zaś Latorre uda się potajemnie w zupełnie inną okolicę i zacznie tam swoją pracę, to jest będzie odbywał zgromadzenia, urządzał konferencye, obmyślał plany, poczem w odpowiedniej chwili wystąpi jawnie.
— A co stałoby się wówczas ze mną?
— Pojechałby pan sobie w dalszą podróż, oczywiście wynagrodzony przez nas po królewsku.
— A w jaki sposób? pieniędzmi?
— Pieniędzmi?... Kto tu mówi o pieniądzach? Możemy przecie określić to, jako honoraryum, dotacyę, albo dar. Rozumie się, że określenie wysokości tego daru z góry pozostawiamy panu. Proszę więc, jeśli pan na nas łaskaw...
— Ba! ależ ja nie mam pojęcia, ile mię ta ofiara będzie kosztowała, ile czasu stracę na to, a może nawet zaryzykuję tu własne życie!
— O tem ostatniem niema mowy! to jest wykluczone! Może się pan wcale nie obawiać!
— Przeciwnie! Jeżeli prawdziwy Latorre wypłynie nagle, jako dowódca powstania, to zdarzyć się może, iż przeciwnicy, złudzeni podobieństwem, napadną na jego sobowtóra, to jest na mnie, i zechcą mię zamordować. A gdyby się to stało, dotacya, którą mi łaskawie ofiarowujecie, zupełnie straciłaby dla mnie wartość.
Rotmistrz przez cały czas mojej z ojcem rozmowy nie wtrącił do niej ani słowa i dopiero teraz rzekł, usiłując mię przekonać:
— Czyżby pan się obawiał? Przyznam się, że uważam pana za człowieka o nieustraszonej odwadze...
— Nie jestem tchórzem, panie rotmistrzu, i dowiodłem tego już niejednokrotnie, a i w przyszłości, być może, będę miał jeszcze ku temu sposobność. Ale inna rzecz narażać życie za samego siebie, za swoich lub za ojczyznę, a co innego rzucać je na szalę w sprawie zupełnie sobie obcej i... za pieniądze! To wielka różnica! Co się tyczy ryzyka, to mógłbym śmiało przyjąć na siebie rolę Latorre’a i czekać spokojnie końca sprawy, bo nie mam najmniejszej obawy przed waszymi przeciwnikami, tak samo, jak nie trwoży mię wasze stronnictwo. I gdybym wskutek zbiegu okoliczności miał się spotkać oko w oko z niebezpieczeństwem, to ufny w siebie, w swój spryt i odwagę, nie sądzę, abym nie potrafił wyjść zeń obronną ręką. Otóż wcale nie względy na możliwą szkodę osobistą powstrzymują mię od przyjęcia waszej oferty...
— Jakiż inny miałby pan powód?
— Jedynie ten, że cała sprawa nie podoba mi się. Brzydzę się fałszem i kłamstwem, a właśnie, gdybym spełnił wasze życzenia, sprzeniewierzyłbym się tej zasadzie.
— Przecie tu idzie o najsłuszniejszą sprawę!
— To samo powiedziałby mi każdy z członków przeciwnego stronnictwa.
— Widzę, że pana trudno przekonać...
— I nic dziwnego, bo najwyraźniej nie chcę dać się przekonać — odrzekłem, wstając.
Lecz w tej chwili kupiec powstrzymał mię za ramię, mówiąc:
— Niechże pan nie postępuje tak gorączkowo. Jest pan i będzie moim miłym gościem bez względu na to, czy się porozumiemy, lub nie. Mam zresztą nadzieję, że po namyśle da się pan przekonać. Bo nie ma pan pojęcia, jak wielka czekałaby pana nagroda za wyświadczoną nam przysługę. Do naszego stronnictwa należą ludzie ogromnie bogaci i wpływowi, a korzyść, jaką odnieślibyśmy z pańskiej pomocy, jest dla nas tak wielką i tak byłaby cenną, że wynagrodzenie za nią mogłoby być podstawą pańskiego szczęścia.
— A co pan nazywa szczęściem?
— Jako kupiec, wiem, że na tym świecie prawdziwie trwałe szczęście może człowiekowi zapewnić taki kapitał, któryby wystarczył na spędzenie reszty życia bez najmniejszej troski. Niechże pan określi wysokość takiej sumy.
— To zbyteczne, bo nie jestem w możności spełnienia waszych życzeń.
— Mam nadzieję, że to jeszcze nie ostatnie słowo, od którego zależy cała pańska przyszłość.
— Nie, panie! co raz powiedziałem, od tego nigdy nie odstępuję.
— A jednak proszę, bardzo pana proszę rozważyć bliżej całą rzecz. Nie będę już teraz nalegał na pana. Dziś wieczorem znajdzie pan sposobność poznać nas wszystkich, i jeżeli pan potem rzecz dobrze rozważy, jestem niemal pewny innego zdania pańskiego nazajutrz.
Chciałem się ponownie zastrzec przeciwko temu, lecz on uprzedził mię żywym ruchem, mówiąc dalej:
— Proszę, niech pan teraz już nic o tem nie mówi! Wie pan, o co idzie, i do rana może się pan namyśli. Widzę, że zapalają już światła, i niebawem zaczną się schodzić goście. Proszę, pan pozwoli z nami...
Poczęło się ściemniać. Był to bowiem październik, a więc wiosna południowo-amerykańska, kiedy wieczory zapadają wcześniej. W domu zapalono rzęsiste światła i wkrótce miała się rozpocząć „tertulia“.
Ojciec i syn pośpieszyli do pokoju przyjęć, a ja, nie chcąc być jednym z pierwszych gości, poszedłem do poblizkiego sklepu i, kupiwszy bochenek razowego chleba, zaniosłem go swemu koniowi do stajni. Obecny tamże parobek był ogromnie zdziwiony memi odwiedzinami w stajni; niemniej zdziwiony był gniadosz, który zapewne poraz pierwszy w życiu doznał podobnego obchodzenia się z sobą. Z początku nie chciał jeść; lecz, gdy mu prawie przemocą wepchnąłem jeden kęs do pyska, zasmakował i po zjedzeniu z apetytem całego bochenka zarżał wesoło, pozwalając się, pomimo dzikiego swego temperamentu, głaskać. Dało mi to nadzieję, że szlachetne zwierzę przyzwyczai się do mnie bardzo szybko.
Ze stajni udałem się do przeznaczonego dla mnie pokoju, którego okna wychodziły na podwórze. A były to okna prawdziwe, bo miały szklane szyby, co dla podróżnika w tych stronach jest rzeczą niezwykłą, zarówno, jak i dach nad głową. Znalazłem też w pokoju wygodnie usłane łóżko, stół, kilka krzeseł, umywalnię, dzbanek z wodą i ręcznik. Zamiast sofy, rozwieszony był hamak na dwu hakach, wbitych w ścianę. Na stole stało pudełko z papierosami, co świadczyło o niezwykłej dla mnie troskliwości ze strony gospodarza domu. Nie dotknąłem ani jednego, bo dobry palacz, jeżeli nie jest Amerykaninem, nie chce słyszeć o papierosach; pali on zazwyczaj tytuń, nie zaś.... papier.
Z zadowoleniem zauważyłem u drzwi zasuwkę. Oczywiście, nie podejrzewałem mieszkańców tego domu o jakiekolwiek nieprzyjazne względem mnie zamiary, — jednak musiałem mieć w pamięci pseudo-komisarza policyjnego, który najprawdopodobniej zagościł również do tego miasteczka. Będąc niegdyś subjektem u Rixiów, musiał niezawodnie znać rozkład domu, i teraz mogła mu przyjść ochota złożenia mi wizyty. Wobec jednak znajdującej się u drzwi zasuwki miałem możność uchylić się od tego zaszczytu.
Postawiwszy na stole świecznik z zapaloną świecą łojową, spróbowałem, czy zasuwka jest do użycia, i począłem rozglądać się po pokoju. Nagle, znalazłszy się przy oknie, ujrzałem za szybą czyjąś twarz, która jednak natychmiast zniknęła, i nie mogłem stwierdzić, ktoby to mógł być, a nawet nie miałem pewności, czy była to twarz męska, czy też kobieca. Chciałem szybko otworzyć okno, ale niestety miało ono zardzewiałe okucia, bo widocznie oddawna nie było otwierane. Gdy nareszcie siłą udało mi się otworzyć jedno skrzydło, i wyjrzałem na zewnątrz, już nie spostrzegłem nikogo, tem bardziej, że była ciemna noc, i księżyc jeszcze nie był wzeszedł.
Rzecz prosta — nie przykładałem do tego wielkiej wagi, gdyż mógł to być ktoś z licznej w tym domu służby, któremu przyszła ochota zajrzeć przez okno dla zobaczenia, co obcy przybysz robi w swoim pokoju.
Zamknąwszy starannie skrzydło okienne, by nikt nie mógł dostać się do środka od zewnątrz, począłem przechadzać się po pokoju, a niebawem nadszedł rotmistrz z oświadczeniem, że chciałby wprowadzić mię między gości. Nie potrącił już ani jednem słowem o temat poprzedniej naszej rozmowy i był tak dla mnie uprzejmy, jak przedtem. Widocznie miał nadzieję, tak samo, jak i jego ojciec, że po namyśle zgodzę się na ich projekty.
W salonie znajdowało się już liczne towarzystwo, złożone z pań i panów. Gdy wszedłem, oczy wszystkich zwróciły się na mnie. Widocznie przed chwilą mówiono o mnie. Przedstawiono mię poszczególnym gościom, przyczem słyszałem bardzo długie nazwiska i tytuły, które oczywiście trwale pamięci trzymać się nie mogą. Hiszpan lubuje się w długich nazwiskach, podobnie, jak Arab, i chętnie przyswaja sobie godności przodków. W języku hiszpańskim godności te i tytuły brzmią bardzo mile dla ucha, ale przetłómaczone na inną mowę tracą swój wdzięk i poezyę. Don Gęsismalec de Przypiecek, Donna Marya Małpiskok de Beczkowóz i tym podobne nazwiska oraz przydomki efektowne są tylko w języku hiszpańskim; po polsku, jak widzimy, są śmieszne.
Człowiek mało wybredny, zadowalniający się powierzchownym poglądem na ludzi, byłby ocenił całe towarzystwo bardzo pochlebnie. Niestety, ja, mając wrodzony dar spostrzegawczy i będąc przyzwyczajonym do wnikania w głąb dusz ludzkich, spostrzegłem odrazu, że cały ten przepych jest tylko zewnętrzny. Pudrowane obficie twarzyczki, czernione brwi i karminowane usta, z obcych włosów loki i warkocze, sztuczne klejnoty, szeleszczące jedwabie — wszystko to dostrajało się do wewnętrznej wartości zebranych. Przepych powierzchowny, olśniewający na razie, — wewnątrz zaś pustka.
Również i przy stole dała się zauważyć tandeta. Noże i widelce posrebrzane; łyżka moja była nawet kiedyś złamana i spojona nanowo. Kosztowne patery z owocami pochodziły z garniturów zdekompletowanych: jednej brakło ucha, druga była wyszczerbiona.
Potrawom jednak nie można było nic zarzucić. Szczególnie smakowało mi asado, ulubiony przysmak w tym kraju. Gauchowie sporządzają sobie sami ten specyał w sposób następujący: z zabitego wołu lub konia odkrawa gaucho tęgi kawał razem ze skórą, zatyka na żelazny pręt i piecze nad ogniem, odkrawając nożem w miarę upieczenia się drobne kąski zwierzchu — i czyni to dopóty, aż pozostanie na pręcie tylko skóra. Nazywa się to asado con cuero. Asado, które podano na stół u Rixiów, było już odłączone od skóry, ale to nie odebrało mu wybornego smaku. Niektóre damy, nie chcąc zadawać sobie trudu z nożem i widelcem, brały kawałki asado w paluszki i jadły z apetytem, co tutaj jest przyjęte. Zaproszono też i mnie, bym się nie krępował, jak guwernantka, i spożywał boże dary w sposób... wygodny.
Po wieczerzy rozpoczęły się tańce przy dźwięku gitar. Grano istotnie pięknie. Miałem wielką chęć nie uczestniczyć w tańcach, usiąść w kącie i przypatrywać się im zdala. Niestety, nie dano mi spokoju i zajmowano się mną, jakbym był wśród zebranych najdostojniejszą osobą; troszczono się o mnie na każdym kroku, zasypywano rozmaitemi pytaniami, na które chcąc nie chcąc musiałem dawać odpowiedzi — i doprawdy puhacz, otoczony stadem wron lub kawek, nie czuje się tak zrozpaczony, jak byłem ja w tem uprzejmem aż do przesady towarzystwie. A wszystkim się zdawało, że czynią mi tem wielką przyjemność!
Gdy już ucichł taneczny zapał, pozostała z programu zabawy jedna rzecz: gra w karty. Pozastawiano więc stoliki, i całe towarzystwo, oczywiście nie wyłączając kobiet, zasiadło do gry. Nie dałem się ku temu namówić, i spotkały mnie z tego powodu ze wszech stron wymówki. Przez pewien czas przypatrywałem się grze z daleka. Lecz, skoro wśród grających poczęły wybuchać temperamenty, akcentujące się niezbyt przyzwoitymi wyrazami i przekleństwami, wyniosłem się z salonu niepostrzeżenie. Sławna tertulia z chwilą tą przestała budzić we mnie zajęcie, gdyż widok rozognionych hazardem i kurczowo powykrzywianych namiętnością twarzy nie należał do przyjemnych.
W przedpokoju siedzieli parobcy, przeznaczeni do usługiwania gościom, i... również grali w karty z takiem przejęciem, że żadnemu z nich nie przyszło nawet do głowy poruszyć się, gdy wychodziłem.
Pokój mój podczas mej nieobecności nie był zamknięty, gdyż, opuszczając go, miałem na uwadze, że służba może jeszcze mieć w nim coś do uporządkowania. Wszedłszy, nie zapaliłem nawet świecy, gdyż księżyc świecił przez okno jasnym blaskiem, i mogłem się przy jego świetle rozebrać. Przekonawszy się, czy okna dobrze zamknięte, zaparłem drzwi na zasuwę i, rzuciwszy się na łóżko, natychmiast prawie zasnąłem. Raczono mię bowiem tak obficie winem, i to fałszowanem, że byłem nie na żarty „strącony“, wskutek czego nawet na myśl mi nie przyszło rozejrzeć się szczegółowo wśród pokoju dla pewności, czy się kto w nim nie zaczaił, co zwykłem był czynić zawsze, znalazłszy się w nieznanem mi miejscu.
Co prawda — w ciągu ustawicznych wędrówek po świecie i przygód zmysły moje tak się wysubtelniły, że nawet w głębokim śnie nie całkiem ustawały w swej czynności, — więc i teraz, aczkolwiek znużony byłem bardzo, czuwała we mnie jakaś siła samozachowawcza. Śniło mi się mianowicie, że śpię w olbrzymim dzikim lesie i że mię zdradziecko otoczyli żądni krwi Indyanie, a jeden z nich pochylił się nademną, chcąc zadać mi śmiertelny cios... Zerwałem się na równe nogi i... chwała Bogu!... stwierdziłem, że nie jestem w lesie, lecz w pokoju. Księżyc rzucał jeszcze na ukos przez okna swe jasne promienie, ale w stronie drzwi panował już mrok. Spojrzałem w tę stronę i... wydało mi się nagle, że widzę tam jakąś postać...
— Kto tu? — krzyknąłem.
Nie było odpowiedzi. Natomiast posłyszałem lekki szelest i następnie coś, jakby skrzypnięcie drzwi... Skoczyłem w ich kierunku w mgnieniu oka, — nie znalazłem jednak nikogo, drzwi zaś były zamknięte. A zatem była to wprost senna zmora, przywidzenie... Uspokoiłem się i zasnąłem już spokojnie do rana.
Przebudziwszy się, umyłem się i ubrałem, poczem skierowałem się do wyjścia. Lecz... o dziwo!... Zasuwa u drzwi była odsunięta! Pamiętałem doskonale, że zasunąłem ją w nocy całkiem dokładnie; również przypomniałem sobie, że była zasunięta i wówczas, gdym się zerwał ze snu pod wpływem męczącej mię zmory. Cóż więc u licha stać się tu mogło?
Obszukałem cały pokój i nie natrafiłem na żaden ślad czyjejkolwiek tu bytności. Z rzeczy moich nie brakowało nic. Jedynie tylko zwrócił uwagę moją kawałek czerwonej nici, złożonej we czworo, jakby ktoś szył igłą o dość obszernem uszku i resztę odciął. Czyżby ta nić leżała tu jeszcze przed mojem przybyciem? Bardzo być może. Bo zresztą któżby chciał zadawać sobie tyle trudu w tym jedynie celu, aby, ukradkiem w nocy dostawszy się do mego mieszkania, położyć strzępek nici? Może nawet wówczas, gdy mi się coś przywidziało, sam odryglowałem drzwi i, będąc rozespany, zapomniałem nanowo zabezpieczyć je zasuwą.
Rozumowanie takie uspokoiło mię zupełnie. Więcej już nie zastanawiając się nad tym faktem, udałem się do pokoju stołowego, gdzie domownicy przed chwilą właśnie zasiedli byli do czekolady.
Po śniadaniu pani domu wyszła z pokoju, a mąż jej i syn wszczęli ze mną znowu rozmowę na wczorajszy temat. Z usposobienia ich wywnioskowałem, że pokładali we mnie jak najlepsze nadzieje. Niestety jednak zawiedli się znowu, gdyż powtórzyłem im to samo, co już wiedzieli odemnie wczoraj. Przytaczali tysiące argumentów, by mię przekonać, — daremnie. Było dla mnie najzupełniej obojętną rzeczą, kto dziś, czy jutro, lub za rok będzie prezydentem republiki uruguajskiej, i nie miałem ochoty wystawiać się na niebezpieczeństwa w celach politycznych obcego mi zupełnie kraju i społeczeństwa.
Odmowa moja sprawiła na obu bardzo przygnębiające wrażenie. Wyczytałem z ich oczu, że się hamowali, aby nie wybuchnąć.
— Ha, skoro tak — ozwał się Rixio prawie z gniewem, — to nie zmuszamy pana przemocą. Pozwoli pan jednak mieć nadzieję, że, dotrzymując słowa, nie wyjawi pan przed nikim tajemnicy naszej rozmowy.
— Możecie panowie być o to najzupełniej spokojni.
— Czy długo sennor zamyśla zabawić w naszej ojczyźnie?
— Postanowiłem odbyć podróż wpoprzek kraju i nie mam nawet zamiaru zatrzymywać się nigdzie dłużej. W przeciągu już kilku dni będę poza granicami Uruguayu.
— To bardzo dobrze. Podobieństwo pańskie z Latorre’m mogłoby pana narazić na nieobliczalne następstwa, radzę więc panu we własnym jego interesie nie nawijać się ludziom na oczy i nigdzie po drodze nie zatrzymywać się dłużej.
Uwaga ta była wypowiedziana w takim tonie, jakby się mnie chciał pozbyć zaraz.
— Z życzliwej rady pańskiej — rzekłem — skorzystam z wdzięcznością, i to w tej chwili. Wyjeżdżam natychmiast i żegnam panów.
Wstałem i zawróciłem w kierunku drzwi.
— Przepraszam, sennor — rzekł Rixio, powstrzymując mię, — pan mię nie zrozumiał... Dom mój jest do pańskiej dyspozycyi, jak długo panu się spodoba... a zresztą było postanowione, że syn mój pojedzie z panem...
— Proszę go więc, by się pośpieszył, gdyż w przeciągu pół-godziny będę już poza obrębem San José.
— Ależ ja nie jestem w możności zebrać się tak prędko — tłómaczył oficer — i gotów będę najwcześniej popołudniu.
Wyjaśniłem, że niepodobna mi zatrzymywać się tak długo, i udałem się do stajni, by osiodłać swego konia, a będąc już gotowym do drogi, poszedłem pożegnać się ostatecznie z gospodarzami.
W przeciwieństwie do wczorajszego przyjęcia byli dla mnie oziębli.
Rozdawszy służbie napiwki, które, nawiasem mówiąc, wyniosły więcej, niż całe moje utrzymanie w tym domu, wsiadłem na konia i pojechałem w kierunku poczty.
Yerbaterowie oczekiwali mię tam niecierpliwie, a Monteso zaczął odrazu:
— Miał pan słuszność. Komisarz policyi nie wrócił do Montevideo, lecz przybył tutaj. Widziałem go wczoraj wieczorem, gdy się kręcił po miasteczku. Bardzo być może, iż coś knuje przeciwko nam.
— Musimy się strzec. Jak daleko pojedziemy dzisiaj?
— Do Perdido, gdzie jest bardzo wygodna stacya dla ruchu kołowego.
— Domniemany policyant wie od pana, gdzie się zatrzymamy? nieprawdaż?
— Niestety, tak. Źle się stało, żem mu to nieopatrznie powiedział, i dlatego to musimy zanocować w innej miejscowości.
— Hm... niezła myśl, ale trudna do wykonania. Czy stacya w Perdido znajduje się na otwartej przestrzeni?
— Jest to jeden domek, a naokoło ma rozległy widok.
— Lepiej więc, jeśli się tam pomieścimy, bo przynajmniej będziemy mieli możność spostrzec tego draba z daleka, i nietrudno będzie ustrzec się przed nim, podczas gdy, ulokowawszy się na innej kwaterze, moglibyśmy tego nie zauważyć. A trzeba go jednak mieć ciągle na oku.
— Dobrze, zgadzam się, i jeśli pan rozkaże, możemy ruszyć natychmiast.
W pięć minut później mieliśmy już poza sobą miasteczko, w którem najniespodziewaniej brałem udział w tertulii, nigdy przedtem nie marząc o tem.
Okolica, przez którą przejeżdżaliśmy, nie różniła się niczem od już przebytej poprzednio. Figuracya gruntu w całym Uruguayu jest lekko falista z licznemi rozpadlinami, wśród których płyną liczne potoki i rzeczki, wpadające do Rio Negro. Jak okiem sięgnąć, wszędzie trawa pampasowa, wyglądająca, jak jedno wielkie morze zieleni.
Było już z południa, gdyśmy spostrzegli w oddali budynek pocztowy. Oddalał się stamtąd na zachód jakiś jeździec w pełnym galopie i po chwili znikł nam z oczu za horyzontem.
Niebawem przybyliśmy na miejsce. W budynku pocztowym był sklep i szynk. Dowiedziałem się tam, że ów jeździec czekał przed domem kilka godzin i wyruszył dalej w chwili, gdy nas spostrzegł w oddali. Sądząc z opisu gospodarza, przekonałem się, że jeźdźcem tym był z wszelką pewnością Mateo.
Wyruszywszy stąd, w godzinę drogi poza stacyą natknęliśmy się na pasmo górskie, zwane Cuchilla Grandę. Pomimo swej nazwy, nie były to w dosłownem znaczeniu tego wyrazu góry. Na niewielkiem wzniesieniu sterczące złomy skalne przypominały raczej ruiny jakiegoś zamczyska, i to właśnie nosiło nazwę... gór.
Za owemi wzniesieniami rozciągała się znowu podobna do poprzedniej równina, urozmaicona jednak tu i ówdzie kępami ostów wysokości człowieka. Osty te są prawdziwą plagą dla mieszkańców, gdyż, bardzo szybko pleniąc się, zachwaszczają ogromnie pastwiska, a z wykarczowaniem ich połączone są wielkie koszty. Kępy owe stanowią doskonałą kryjówkę dla rozmaitych dzikich zwierząt. Słyszałem, że kryją się tu nawet jelenie i strusie, ale sam nie spostrzegłem ani jednego z tych zwierząt.
Jechaliśmy aż do wieczora, a ku końcowi dnia konie yerbaterów były tak pomęczone, że biegły już tylko pod wpływem batów i ostróg. Mój gniadosz jednak trzymał się znakomicie.
Zanim zmierzch zapadł, dotarliśmy nad Rio Perdido, nad którą znajdowała się stacya tej samej nazwy. Ściany budynku sporządzone były z twardo ubitej ziemi, a dach pokryty trzciną.
W całem tem zabudowaniu było w tej chwili tylko troje ludzi: stara służąca i dwóch peonów. Gospodarz pojechał był do Mercedes i miał wrócić na drugi dzień rano.
Chociaż stacya ta znajdowała się na odludziu, znaleźliśmy tu bardzo wygodny nocleg i dobry a tani posiłek.
Obaj parobcy byli jak niemi, i nie można było od nich wydobyć ani słowa. Widocznie przywykli już do milczenia wśród tego pustkowia. Mniej skąpa w mowie była natomiast dziewka, od której chciałem się dowiedzieć, czy był tu popołudniu jaki jeździec. Parobcy, usłyszawszy moje pytanie, wynieśli się natychmiast z izby, unikając widocznie dawania jakichkolwiek o tem objaśnień. A i dziewka odpowiadała nam tylko krótkiemi słowami: tak lub nie — i z twarzy jej wyczytałem, że coś przede mną ukrywa.
— O, piękna sennorito! — zagadnąłem, — nie przypuszczałem, że będziesz tak nieuprzejma względem caballera, który zwraca się do ciebie z całem zaufaniem. Nie licuje to wcale z twoją ładną twarzyczką.
Dziewka była stara i brzydka. Nazwa jednak sennority i inne piękne słówka, których jej nie szczędziłem, rozbroiły ją widocznie, gdyż uśmiechnęła się, mówiąc:
— Zapewne, wygląda pan, jak wytworny caballero, ale ostrzeżono mię przed panem...
— Kto?
— Właśnie ów jeździec, o którego pan zapytuje.
— Cóż ci powiedział, urocza panienko?
— Ech, nie mogę... stanowczo nie mogę tego powtórzyć.
— Bardzo mi przykro, że panienka ma więcej zaufania do pospolitego gałgana, niż do porządnego, prawego człowieka...
— Ależ... panie!... — wykrztusiła ze śmiechem, — ów człowiek powiedział właśnie, że on jest uczciwym caballerem, a pan...
— To kłamstwo, moja panienko.
— Opowiadał nam, że jest komisarzem policyi w Montevideo.
— Dokądże on jedzie i poco?
— Do Mercedes, ażeby tam aresztować pana, skoro tylko przybędziecie na miejsce.
— Powiedział może, za co?
— Owszem. Mówił, że pan jest kierownikiem jakiegoś spisku, który może narazić kraj na wielkie nieszczęścia.
— I panienka mu uwierzyła? Czy jednak i teraz, widząc mię, wierzysz w to, miła sennorito?
— Nie, panie! Pan nie wygląda na żądnego krwi człowieka.
— Słuszna uwaga. Nie należę do żadnego spisku, nie urodziłem się nawet w tym kraju i jestem tu zaledwie dwa dni. Cóż więc obchodzić mię mogą miejscowe sprawy? Nie krwi jestem żądny, piękna dziewczyno, lecz wypoczynku, bo cały dzień jechałem bez przerwy. Czy znajdzie się więc tu dla mnie łóżko? — Niby łóżko jest, ale on mi nie pozwolił przyjąć pana i muszę go słuchać, bo to przecie rozkaz urzędowy.
— Ech, tak źle znowu nie będzie. Znajdzie się dla nas kąt, no i wieczerza. Jesteśmy głodni.
— Ha, cóż mam robić! — zaśmiała się. — Pan taki uprzejmy, traktuje mię pan po ludzku, i widać, że mam do czynienia z człowiekiem szlachetnym i godnym. Czyż więc mogłabym dopuścić, aby pan spał pod gołem niebem i o głodzie...
— Może ów pan umyślnie tak chciał urządzić, żebyśmy spali na dworze?
— Tak, tak! mówił też o tem do nas.
— To bezczelny łgarz, sennorito. Nie jest on wcale urzędnikiem policyjnym, ale najpospolitszym złodziejem, którego my właśnie mamy zamiar uwięzić. Czyżby panienka chciała być orędowniczką podobnego nicponia i wagabundy?
— Ależ nigdy! i jeżeli to wszystko prawda, co pan mówi, to niech się on u nas nie pokazuje więcej, bo byłoby z nim bardzo źle. My wcale z takimi ludźmi nie żartujemy... A teraz przepraszam, że odejdę; muszę przygotować wam wieczerzę. Mam też nadzieję, że nie będziecie narzekali na niewygody u nas pod żadnym względem.
Mateo życzył więc sobie, abyśmy spali na dworze, i miał zapewne w tem jakiś cel...
Wieczór był prześliczny i bezwietrzna pogoda, yerbaterowie więc oświadczyli mi, że w tak piękny czas nie będą spali w izbie, a moje przestrogi nie odniosły żadnego skutku. Po obfitej a dobrej wieczerzy poobwijali się w koce i pokładli na słomie pod brogiem, znajdującym się w pobliżu domu. Konie puszczone były wolno na pastwisko.
Mając się na baczności przed swym prześladowcą, kazałem zaprowadzić swego gniadosza do corealu, to jest w miejsce, otoczone ze wszystkich stron wysokim kaktusowym żywopłotem, a dziewka dla większego zabezpieczenia mego wierzchowca uwiązała jeszcze w pobliżu tęgiego psa, ażeby w razie zbliżenia się złodzieja ostrzegł nas zawczasu.
Dach domu urządzony był w ten sposób, że na obu przyczółkach nie posiadał pokrycia. Z jednej strony prowadziły na strych wązkie schodki, podobne do drabiny. Prawdopodobnie mieszkańcy wchodzili tam ilekroć chcieli zobaczyć, czy nie nadjeżdżają podróżni, lub co się dzieje z trzodą, roztaczał się stąd bowiem rozległy na okolicę widok.
Spożywszy obfitą kolacyę i nie będąc bardzo zmęczonym, nie udałem się zaraz na spoczynek, lecz urządziłem sobie małą przechadzkę nad rzekę.
Robaczki świętojańskie uwijały się w cichem powietrzu; niewidzialne kwiecie rozsiewało iście balsamiczną woń; gwiazdy południa lśniły na niebie, jarkie i migotliwe, odbijając się w przezroczu wodnem.
Poeta, gdyby się znalazł tu na mojem miejscu, wpadłby niezawodnie w ekstazę. Co do mnie, odczuwałem piękno przyrody, jak zwykły śmiertelnik, nie myśląc długo o czekającem mię znużeniu i o trudach dnia następnego.
Ostatecznie trzeba było wracać, bo i tak przechadzka moja przeciągnęła się do późna, — spędziłem na niej przeszło dwie godziny.
Wróciwszy z nad rzeki na miejsce naszego postoju, ułożyłem się pod brogiem, gdzie pokładli się przedtem do snu moi towarzysze. Jeżeli jeszcze czuwali, mogli mię widzieć z daleka, bo księżyc właśnie był wzeszedł. W pobliżu jednak brogu było ciemno, — księżyc znajdował się poza dachem domostwa i rzucał cień jego na miejsce naszego wypoczynku.
Usiadłszy w owym właśnie cieniu na ziemi, rozglądałem się po okolicy, gdy nagle zdało mi się, jakoby jakaś postać przesunęła się przede mną i znikła poza domem. Zerwałem się i pobiegłem szybko w tym kierunku, lecz nie znalazłem tam nikogo. Stanąwszy tedy na przeciwnym rogu domu, począłem rozglądać się wokół. Niedaleko, może jakie sto kroków ode mnie, znajdowała się obszerna kępa ostów. W ciągu chwili, gdy przebiegłem długość domu, nie mógł nikt oczywiście przebyć tej jasno oświetlonej przestrzeni, — chyba więc ukrył się po drugiej stronie domu. Zawróciłem tam i obiegłem naokoło — daremnie; ani śladu jakiejkolwiek żywej istoty.
Wróciłem do yerbaterów, którzy spali w najlepsze, a rzeczy ich leżały obok nienaruszone. A przecie, gdyby tu był złodziej, zabrałby przedewszystkiem ich strzelby.
Co było robić? zbudzić Montesa z tak smacznego snu? — szkoda. Zresztą tajemnicza owa postać mogła być przywidzeniem.
Poszedłem do swego pokoju i już miałem się rozebrać, aby się położyć do łóżka, gdy wtem błysnęła mi w głowie pewna myśl. Przecie wartoby wejść po schodkach na strych otwarty i tam przeczekać jakąś chwilę. A nużby...
Zabrałem lornetkę i, wszedłszy pocichu na strych, rozejrzałem się wokoło, jednak znowuż bez jakiegokolwiek rezultatu. Nie zniechęcony tem, z wróciłem jeszcze lornetkę w dal, kierując nią po okolicy, i pomimo, że szkła przy niedostatecznem świetle księżyca nie mogły mi oddać należytej usługi, spostrzegłem na skraju najbliższej kępy jakiś poruszający się przedmiot. Był to koń. A więc — pomyślałem, — jeżeli jest koń, i to osiodłany, musi tam być i obcy jakiś jeździec, bo konie, należące do tego domu, spędzano na noc do corealu, a szkapy yerbaterów pasły się po drugiej stronie domu.
Bezzwłocznie pobiegłem w kierunku kępy i znalazłem istotnie szkapę... Matea.
Aby utrudnić drabowi ucieczkę, wsiadłem na konia i odjechałem spory kawał po linii łukowej aż nad rzekę, a zsiadłszy tam, uwiązałem go do krzaka.
Z powrotem ku domowi skradałem się z wielką ostrożnością, gdyż byłem pewny, że drab kręci się gdzieś w pobliżu.
I okazało się, że przypuszczenia moje były zupełnie trafne. Podchodząc do brogu, spostrzegłem zdala, że ktoś klęczy nad śpiącym Montesem. Podsunąłem się bliżej, ale w tej chwili ów „ktoś“ wstał i począł oddalać się szybko od brogu. Puściłem się więc za nim, wołając:
— Złodziej! łapajcie złodzieja!
Drab w potężnych susach uciekał w kierunku kępy i byłby niezawodnie umknął, gdyby znalazł swego konia na miejscu. Podczas, gdy się za nim rozglądał, dopędziłem go i chwyciłem za kołnierz. Ale drab dobył błyskawicznym ruchem noża i zamierzył się na mnie. Na szczęście przewidziałem to i równie błyskawicznie wymierzyłem mu potężny cios kułakiem w głowę, tak, że się rozciągnął jak długi na ziemi.
W tej właśnie chwili nadbiegli też yerbaterowie, wrzeszcząc wszyscy razem i dopytując, gdzie złodziej.
— Leży tutaj — rzekłem. — Przed chwilą zastałem go przy was przy robocie... Przeszukiwał zapewne kieszenie Montesa...
— Moje kieszenie? — wrzasnął yerbatero. — Poczekaj, ptaszku! ja cię nauczę! Ale przedewszystkiem muszę cię zobaczyć... — A pochyliwszy się nad nim, dodał: — Toż to „komisarz policyi z Montevideo“! A, łotr bezczelny!...
— Tak jest; on we własnej swojej „urzędowej“ osobie. Odbierzcie mu pistolet i zaprowadźcie do izby!
Wskutek wszczętego przez nas hałasu pobudzili się również mieszkańcy domu i, bardzo zdziwieni, dopytywali, co się tu stało. Samozwańczy „komisarz“ milczał, jak mumia, i tylko uśmiechał się złośliwie, jakby urągając nam nawet w chwili opowiadania mego, jak to uprowadziłem jego konia.
— A więc mamy już złodzieja — rzekł Monteso, — no, a on będzie miał sto cięgów lassem... Skąd ci jednak przyszło do głowy, łotrze bezczelny, okradać biednego yerbatera?
— Milcz! Nie jestem złodziejem! — odciął się Mateo.
— No, no! nie tak ostro! — zgromiłem go. — Poznałem się na tobie odrazu. Jesteś pospolitym zbrodniarzem, a przywłaszczasz sobie bezczelnie tytuł urzędnika policyi. Czego właściwie od nas chcesz? poco nas prześladujesz, sennor... comisario? czego szukałeś koło tych ludzi podczas ich snu? Oczywiście obmacywałeś ich nie w innym celu, jak tylko, by ich okraść!
— Proszę mi dowieść złodziejstwa!
— Bardzo łatwo. Przeliczcie panowie swoje pieniądze, czy ich niebrak — zwróciłem się do yerbaterów.
— Owszem, niech liczą, i jeżeli się okaże, że ukradłem cośkolwiek wartości choćby jednego grosza, pozwalam, abyście mię powiesili.
Yerbaterowie przeszukali swoje kieszenie, stwierdzając, że mają wszystko; również nic z rzeczy ich pod brogiem nie brakowało.
— No, co? jestem złodziejem? — tryumfował Mateo.
— W każdym razie schwytałem pana na gorącym uczynku i oczywiście przeszkodziłem w wykonaniu pięknego pańskiego zamiaru — odrzekłem.
— Fi! Co yerbaterowi można ukraść? Głupi byłby złodziej, któryby się puszczał na takie afery.
— Czegóż więc u licha szukałeś pan koło nich?
— He, he — zaśmiał się drwiąco. — Jesteś pan tak mądry, a nie możesz tego odgadnąć. No, proszę! proszę teraz dowieść tej wielkiej swojej mądrości!
— Tylko ostrożnie z gębą! — zgromiłem go. — Jeżeli usłyszę choć jedno jeszcze słowo, uwłaczające mi, dam panu takiego byka w nos, że się nakryjesz nogami i zobaczysz wszystkie gwiazdy na niebie. Masz pan jakieś względem nas zamiary, i teraz musimy dowiedzieć się o nich.
Mateo usiadł na krześle, które stało obok niego, a obrzuciwszy mię pełnem drwin spojrzeniem, odrzekł:
— No, dobrze; powiem wszystko. Ale każdy inny na waszem miejscu uważałby to za zupełnie zbyteczne. Jestem komisarzem policyi i referentem spraw kryminalnych...
— Nie wierzę w to.
— Czy pan wierzy, czy nie, to mi wszystko jedno.
— Proszę o dowody!
— Owszem, gdy tylko zajdzie tego potrzeba, okażę je. Pan jednak nie jesteś tym człowiekiem, który miałby prawo domagać się ode mnie dowodów. Legitymuję się tylko wobec władzy.
— W takim razie daj pan nam święty spokój i odczep się od nas!
— E, to niemożliwe! — zaśmiał się. — jesteście grubo podejrzani...
— Czy też raczej pan jesteś podejrzany...
— Okaże się to później, kto z nas ma słuszność. Wzbudził pan swoją osobą podejrzenie u władz, które poruczyły mi, abym pana śledził w ciągu podróży.
— No, no! kłamiesz pan wcale pięknie! Wiem przecie dobrze, że przyczepiłeś się do nas zupełnie w innym celu i zamierzasz popełnić jakieś łotrowstwo. Ostrzegam jednak, że byłoby to wielkie głupstwo z pańskiej strony...
— Ba, ale czasem umyślnie popełnia się głupstwa, które bywają uwieńczane znakomitymi skutkami.
— Wątpię bardzo, czy ze swego postępowania względem nas uzyskasz pan dobry skutek. Chyba jedynie zmusisz mię pan, bym go oddał w ręce policyi, jeżeli raz jeszcze nawiniesz mi się przed oczy.
— Zdaje mi się, że policya byłaby z tego rada, bo poznałaby we mnie wyższego urzędnika. Kazano mi z urzędu przyłączyć się do was, by się przekonać, kto pan jesteś i co w kraju robisz. Odpędziliście mię od siebie, musiałem więc potajemnie dążyć za wami, a spostrzegłszy śpiących, zbliżyłem się do nich pocichu, by sprawdzić, czy to są pańscy towarzysze. Jeżeli za to chcesz mię pan oskarżyć, nie oponuję. Domagam się tylko zwrotu mego konia, bo czas mi w drogę.
— A jedź pan sobie na cztery wiatry — rzekłem, puszczając go. — Zwracam jednak pańską uwagę, że drugi raz nie wymkniesz się nam z rąk tak tanim kosztem.
— Ja zaś, gdy dostanę pana w swoje ręce, to nie wymknie mi się pan wogóle nigdy!
— Marsz za drzwi! — krzyknąłem. — Konia swego znajdziesz nad rzeką.
Urwisz chwycił ze stołu swoje rzeczy i wybiegł z izby, a w kilka minut później odjechał.
— Czyżby naprawdę był urzędnikiem? — zauważył Monteso kłopotliwie. — Wystąpił z taką pewnością siebie...
— To nie pewność siebie, lecz bezczelność.
— I dlaczegóż go pan puścił?
— Bo innego wyjścia nie było.
— Jakto? Jeżeli pan istotnie jest przekonany, że przywłaszcza on sobie bezprawnie tytuł urzędnika, to bez wątpienia jest pospolitym wagabundą i niezawodnie zamierzał nas okraść. Szkoda, żeśmy go puścili bez cięgów, by go raz na zawsze od siebie odstraszyć.
— Nicby to nie pomogło. Zresztą o kradzieży niema mowy, bo w chwili, gdy go spostrzegłem, oddalał się od was.
— Czegóż więc chciał od nas?
— Ba! gdybym ja to wiedział! Drab szukał czegoś właśnie koło pana, i proszę raz jeszcze przekonać się, czy nie brakuje panu czego. Może strzelba zepsuta...
— Nie, sennor; wszystkie moje rzeczy są w porządku.
— Poczekajcie, pomyślę nad tem, a może uda mi się rozwiązać tę ciekawą zagadkę.
— Och, tak, tak! proszę pomyśleć, bo ja do tego wcale zdolny nie jestem. Wolę pracować chociażby nawet bardzo ciężko, byle tylko nie wytężać myśli. Sądzi pan, że będziemy mogli teraz spać spokojnie? że drab ten już nie wróci do nas?
— On teraz kontent, że uszedł cało, i jestem pewien, iż nie ukaże się prędzej, aż dojrzeje plan jego, przeciw nam skierowany.
Poszedłem do swej izdebki i długo w noc rozmyślałem nad tajemniczą zagadką, przypominając sobie dokładnie każde słowo, każdy gest draba. Niestety, nie wymyśliłem nic nowego. Nareszcie zmorzył mię sen. Ale nie był to sen pokrzepiający, gdyż trapiły mię jakieś złe przeczucia.
Rano zerwałem się dość wcześnie; yerbaterowie spali jeszcze. Obszedłem bróg, jako też cały dom, w nadziei, że natrafię na jakie poszlaki, — nic jednak nie znalazłem, i opanowało mię dziwne przygnębienie, jakaś trwoga przed czemś groźnem a nieznanem...
Pobudziłem towarzyszów podróży, i po spożyciu śniadania, zapłaciwszy za wszystko, pojechaliśmy w dalszą drogę.
Okolica była podobna do przebytej wczoraj: jednostajna i bezludna. Spotkaliśmy tylko kilku parobków, ale nie można się było od nich nic dowiedzieć o naszym prześladowcy.
Dopiero około południa wjechaliśmy w okolicę trochę ożywioną, było bowiem już niedaleko do Mercedes. Wyminąwszy tę miejscowość, skręciliśmy na północ, gdzie znajdowała się posiadłość krewnych Montesa. Jechaliśmy odtąd wzdłuż Rio Negro, nieraz nawet nad samą rzeką, na której uwijały się liczne statki. Mieszkańcy Mercedes prowadzą bowiem bardzo ożywiony handel z miastami, leżącemi w głębi kraju.
Wedle zapewnień Montesa, estancya jego krewnych leżała o dwie godziny drogi od Mercedes. Jechaliśmy jednak całe cztery godziny i jeszcze nie dosięgliśmy celu. Droga wszakże nie była nużąca, bo okolice nadrzeczne budziły wielkie zajęcie, i czas mijał nam szybko. Natrafialiśmy tu nawet na gaje, które w Urugwayu są rzadkością. Miałem też przyjemność widzieć po drodze całą gromadę strusiów. Stworzenia te pasły się niedaleko rzeki, a spostrzegłszy nas, poczęły uciekać. Zabawny to był widok, i yerbaterowie nie mogli powstrzymać się od głośnej wesołości. I myślę, że nawet śledziennik lub hipochondryk, zobaczywszy armię uciekających strusiów, wybuchnąłby śmiechem. Bieg ich czyni wrażenie przewracania się za każdym krokiem w sposób wielce pocieszny. Szczególne jest i dziwnie komiczne wyrzucanie nóg poza siebie, jak niemniej zabawny układ głowy i szyi podczas ucieczki.
Struś południowo-amerykański w okolicach La Plata nosi nazwę awestruz. Są to największe w świecie ptaki, żyjące gromadami, jako jedna rodzina, którą stanowią para starych i młode. Taka rodzina dochodzi niejednokrotnie do dwudziestu głów.
Tutejsi mieszkańcy łowią strusie na lassa, upędzając się za nimi na koniach; strzelają do strusiów bardzo rzadko. Tubylcy utrzymują, że mięso tych ptaków jest dosyć smaczne, i jeżeli to prawda, to struś amerykański przewyższa pod tym względem swego pobratymca z Afryki południowej, którego mięso, gdy jest jeszcze młody, nie zalicza się do najgorszych, ale podołać staremu może chyba tylko szakal.
Pióra strusiów południowo-amerykańskich służą do ozdoby i na miotełki do ścierania prochów, ale nie dorównywują one pod względem jakości piórom ich afrykańskich braci.
Bardzo ulubionym przysmakiem są jaja strusie. Samiczki, należące do jednej rodziny, składają je do wspólnego gniazda. Mylne jest mniemanie, jakoby strusięta wylęgały się z jaj jedynie pod wpływem ciepła słonecznego. Strusie wysiadują je, jak inne ptaki. Gniazdo jest zupełnie proste, a właściwie stanowi tylko dołek, wygrzebany w piasku.
Słońce zbliżało się już ku zachodowi, gdyśmy się natknęli na olbrzymie stada bydła. Monteso wskazał mi znaki, wypalone na skórze bydląt, i rzekł:
— Oto już trzody mego krewnego. Jesteśmy niedaleko estancyi.
Sądząc z tak licznych stad bydła, koni i owiec, powziąłem przekonanie, że ów krewny yerbatera był wielkim bogaczem. Trzody te były oddzielone jedna od drugiej wysokimi żywopłotami z agaw, ciągnącymi się całe mile, a wśród nich uwijali się na szybkich koniach parobcy, rozpędzając złe i zaczepne walczące ze sobą byki.
Niebawem spostrzegliśmy w stronie północnej kępę drzew, wpośród których bieliły się ściany dworku.
Estancya składała się z kilku budynków, które tworzyły razem zamkniętą całość, jakby jakąś twierdzę, wysokim murem otoczoną. Szczególniejszy podziw wzbudziły we mnie wspaniałe dęby, topole i wierzby, bardzo rozłożyste, a jednak kształtne. W głębi wśród tych drzew wznosił się dwupiętrowy dworek.
Przedewszystkiem uderzyła tu mię nadzwyczajna w każdym zakątku schludność, co w tych stronach spotyka się bardzo rzadko.
Parobcy byli zajęci rozmaitemi czynnościami około gospodarstwa i gdy spostrzegli nas, podjeżdżających ku bramie estancyi, wybiegli na nasze spotkanie z ukłonami i wielką uprzejmością. Zwłaszcza z radością i szacunkiem zwrócili się do Montesa, który stał przed nimi w łachmanach i boso, wypytując:
— Czy sennor w domu?
— Nie — odrzekł jeden z parobków. — Pojechał do Fray Bentos w sprawie trzody, którą dostawiliśmy tam niedawno.
— A sennora?
— Jest... i sennorita również.
— Idź i powiedz, że przybyłem.
Parobek pobiegł śpiesznie w kierunku domu, a Monteso rozkazał pozostałym:
— Nasze konie puśćcie, i niech się pasą na wolności; tego zaś gniadosza zaprowadźcie do stajni i pamiętajcie, aby mu nic nie brakowało!
Yerbatero mówił to takim tonem, jakby sam był tutaj panem i władcą.
Towarzysze jego rozeszli się w różne strony, mnie zaś poprowadził Monteso do domu. Weszliśmy po schodach, wysłanych chodnikiem na górę, gdzie peon, który przed nami tam pobiegł, otworzył nam drzwi do pokoju. Znaleźliśmy tu dwie panie: żonę i córkę gospodarza domu. Monteso pocałował starszą w rękę, a młodszą w policzek, jak to jest w zwyczaju pomiędzy blizkimi krewnymi, przyczem ku wielkiemu memu zdziwieniu posłyszałem, że córka nazywa go stryjem.
— A więc — pomyślałem — Monteso jest bratem właściciela estancyi, która niezawodnie należy do najbogatszych w kraju.
Przywitawszy się z niewiastami, Monteso przedstawił mię im. Powitały mię z niesłychaną uprzejmością, a po wymianie kilku zdań grzecznościowych yerbatero zaprowadził mnie do pokoju gościnnego.
Urządzenie w całym domu, a więc i w tym pokoju, było nadspodzianie eleganckie, co zdziwiło mię ogromnie. Wyczytawszy to zdziwienie z mych oczu, Monteso uśmiechnął się z zadowoleniem i zauważył:
— I jakże się panu tu podoba?
— Nie pytaj pan. Toż to istny pałac!
— Ech, niema tu nic nadzwyczajnego. Jest to zwykła estancya... zwykłego... yerbatera...
— Estancya zbieracza herbaty? — spytałem z nieukrywanem zdziwieniem. — Sennor, jestem naprawdę zaintrygowany...
— Może i słusznie... Byłem ongi, zarówno, jak i mój brat, ubogim zbieraczem herbaty. Pracowaliśmy uczciwie, oszczędzaliśmy, no, i wreszcie mój brat poślubił posażną pannę. Kupiliśmy wówczas do spółki tę estancyę, którą on począł zarządzać, a ja pozostałem tylko jego spólnikiem. Dzięki wpływowi żony, brat jest już dziś prawdziwym „caballerem“. Co do mnie, wolę się włóczyć po lasach dziewiczych i dzikich stepach. Jestem wprawdzie zbieraczem maty, ale en gros, i po zbiorach w miesiącach wolnych przebywam tu na wypoczynku. Teraz, gdy tu już jesteśmy, zaznaczę, że kogo z sobą przyprowadzę, uważany jest tutaj jako członek mojej rodziny. Proszę tedy pomyśleć sobie, że się pan tu urodził i ma takie same prawa w tym domu, jak i ja. Ile czasu potrzebuje pan na oczyszczenie się z kurzu?
— Za pół godziny będę do usług.
— Dobrze. Gdy się pan uporządkuje, sprowadzę pana na dół. A i ja, korzystając z tego, że jestem w domu, mogę również przybrać się odpowiednio... bo tylko w podróży ubieram się byle jak. Śmieją się wprawdzie ze mnie ludziska, nazywając mię dziwakiem, ale to mi nic nie przeszkadza. Najwygodniej mi jest w łachmanach prostego yerbatera.
Był więc to naprawdę dziwak, skoro, posiadając tak znaczny majątek, lubował się w prostocie i trudach tułaczki. Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego z taką swobodą zasiadał do stołu w pierwszorzędnej restauracyi, używając srebrnych łyżek, noży i widelców i pijąc szampana!
I ja takiemu „biedakowi“ zaofiarowałem dwieście talarów jałmużny!
Ponieważ w estancyi była do dyspozycyi łazienka, wykąpałem się, nie zmieniając jednak ubrania, i wróciłem do przeznaczonego mi pokoju. Na stoliku leżały przepyszne przybory do palenia, papierosy i cygara; były wśród nich nietylko prawdziwe „Cuba“, ale i oryginalne hawańskie! Zapaliłem jedno, gdy po chwili zapukał ktoś do drzwi, a następnie ukazała się w nich rozpromieniona twarz mego towarzysza podróży, który się w ciągu tak krótkiego czasu zmienił do niepoznania. Miał na sobie pięknie skrojone ubranie wizytowe; z kieszonki jedwabnej kamizelki zwieszał się złoty łańcuszek; na nogach lśniły... lakierki! Trzeba dodać, że i Monteso wykąpał się również, jakoteż przystrzygł sobie brodę i uczesał starannie włosy na głowie.
— No! jakże się panu teraz podoba yerbatero? — zapytał, okręcając się przedemną na pięcie.
— Chciał pan powiedzieć „caballero“!
— Naprawdę? Bardzo mi miło, że jest pan dla mnie tak uprzejmy. No, ale jutro rano, gdy się wybierzemy na przejażdżkę dla obejrzenia trzód, będę znów tym samym, co przedtem, obdartusem. Obecnie śmiem pana prosić do ogrodu na podwieczorek.
Zszedłem za nim po schodkach na dół i, przez obszerną sień skierowawszy się na malutkie podwórze, dostaliśmy się przez furtkę do ogrodu kwiatowego. I tu czekała mię niespodzianka, gdyż nie myślałem, aby w zapadłym kącie kraju znaleźć coś podobnego. Trudno było rozejrzeć się tu dokładnie, bo zmrok już zapadał, ale unosząca się w powietrzu rozkoszna woń świadczyła, że w ogrodzie tym hodowane są kwiaty wysokiej wartości.
Podwieczorek zastawiono w altanie, oświetlonej lampionami. Stół formalnie uginał się od potraw i bateryi butelek. Najbardziej jednak ujęła mię serdeczność i miłe obejście się zarówno Montesa, jak i gospodyni domu, oraz jej córki.
Zauważyłem z rozmowy, że yerbatero przedstawił mię paniom w świetle jak najkorzystniejszem. A przecie w całem przyjęciu nie było owej napuszystości, z jaką wczoraj przyjmowano mię w San José. Czułem się naprawdę swobodnym i szczęśliwym w otoczeniu tych ludzi.
W tej chwili z jednej strony ogrodu doleciał nas wesoły gwar i brzęk szkła.
— Słyszy pan? — zapytał Monteso. — To moi towarzysze zaczynają się bawić. Zuchy z nich nielada! Gdy ja jestem głodny, to i oni kłapią zębami, a gdy ja mam, co potrzeba, to i im niczego braknąć nie powinno. Pozna pan wkrótce, co to za godni ludzie!
Podczas podwieczorku, gdy Monteso opowiadał niewiastom, w jaki sposób mię poznał i cośmy razem przeszli przez tak krótki czas, nagle pojawił się u wejścia do altany peon i oznajmił przybycie jakiegoś obcego pana w uniformie porucznika kawaleryi, który pragnąłby rozmówić się z sennorą, skoro pana w domu niema. Gospodyni domu kazała poprosić nieznajomego do altany.
W parę minut zjawił się ów gość, i dowiedzieliśmy się, że przybywa tu w zamiarze kupienia pewnej liczby koni, a załatwiłby ten interes natychmiast, gdyż ma przy sobie gotówkę do zapłacenia za nie, żałuje jednak, że z powodu nieobecności gospodarza musi odjechać z niczem.
— Mój mąż z wszelką pewnością powróci jutro rano — oświadczyła sennora, — i jeżeli pan może do tego czasu pozostać, będzie nam bardzo miło ugościć pana.
— Hm! — namyślał się oficer. — Mam, co prawda, urlop, ale nie chciałbym tracić całego jutrzejszego ranka.
— Może pan zechce skorzystać z mojej usługi? — wtrącił Monteso. — Jestem bratem sennora Montesa i jego wspólnikiem, mogę więc okazać panu stadninę i nawet zawrzeć z nim umowę.
— Skoro pan tak łaskaw, to przybędę tu jutro rano.
— Cóż znowu?... Przecie pan może u nas zanocować...
— Serdecznie dziękuję, sennor, ale nie mogę narażać państwa na niepotrzebny kłopot. Zresztą niech to będzie dla mnie karą za to, że tak późno tu przybyłem.
— A jeżeli my pana nie puścimy?... Chyba, że pan nie ma zaufania do naszego domu... W takim razie...
— Nie, sennor; proszę mię nie posądzać o coś podobnego. Mam ze sobą pięciu kawalerzystów, którzy są mi potrzebni do transportowania w razie zakupna koni; nie śmiałbym przeto z tyloma ludźmi...
— Drobiazg! W estancyi jest więcej miejsca, niż potrzeba dla pięciu ludzi, i proszę mi pozwolić, że się zajmę ich pomieszczeniem.
To rzekłszy, Monteso wyszedł, a porucznik rad-nie-rad usiadł przy stole. Przyglądając mu się z pod oka czas jakiś, zauważyłem, że sili się na uprzejmość. I przyznam szczerze — nie podobał mi się od pierwszego wejrzenia, — z jakiego jednak powodu, nie umiałem tego sobie wytłómaczyć. Liczył lat co najmniej czterdzieści, wobec czego dziwnem mi się wydało, że w tym wieku jest zaledwie porucznikiem. Twarz miał pokrytą gęstym zarostem, brwi krzaczaste, łączące się z sobą u nasady nosowej, a z oczu przekradał mu się na dzikich instynktach oparty temperament, pomimo, że człowiek ten starał się okazać salonowcem. I w ubiorze znać było pewną dziwaczność i prostactwo: materyał pospolity, krój zupełnie niewybredny, szczegóły w zaniedbaniu. Krótko mówiąc, człowiek ten wywarł zarówno na mnie, jak i na innych, wrażenie wcale niekorzystne.
Po jego przybyciu zapanowało przy stole kłopotliwe milczenie, i obecni starali się bezskutecznie o odzyskanie swobody oraz dobrego humoru.
Obcy zwracał się z różnemi zapytaniami przedewszystkiem do mnie, i znać było, że zainteresował się mną szczególnie. Pytania te jednak były czasem tak naiwne i głupie, że naprawdę nie wiedziałem, jak sobie postąpić, by go osłonić przed kompromitacyą. Gdy zaś, przechodząc z tematu na temat, przemówiłem w jakiejś kwestyi poważniejszej, spojrzał na mnie wzrokiem tak świdrującym, jakby mię chciał nim zasztyletować.
Nic dziwnego, że obecność tego „oficera kawaleryi“, pod względem umysłowym równego pierwszemu-lepszemu parobkowi, popsuła nam nastrój serdeczny i zabawę na cały wieczór. Zrozumiał to wkrótce i on sam, gdyż niebawem wstał z miejsca i bez ceremonii oświadczył:
— A teraz przepraszam, że opuszczę towarzystwo, bo jestem bardzo zmęczony i chce mi się spać.
Słowa te dopełniły niemiłego wrażenia, jakie wywarł na obecnych, gdyż przekonali się ostatecznie, że mają do czynienia z prostakiem. Pani domu skłoniła tylko głową na znak przyzwolenia, a Monteso zadzwonił na peona, który wnet się zjawił i odprowadził gościa do przeznaczonego mu pokoju.
Odetchnęliśmy wszyscy po jego odejściu, ale przez jakiś czas jeszcze panowało przy stole milczenie, i dopiero po upływie pewnej chwili zapytał mię Monteso:
— No, jakże się panu podoba nasza konnica?
— Czy ten porucznik jest typowym okazem oficera kawaleryi?
— O, nie! Dziwię się, jak mógł ktoś wysłać podobnego niezdarę w celu zakupna koni. Właściwie nie mam ochoty zawierać z nim interesu i dla pozbycia się go jak najprędzej postawię bardzo wysokie ceny.
— Można było pozbyć się go, zanim jeszcze usiadł przy stole — zauważyła gospodyni z uśmiechem. — Ale stało się! Zapomnijmy teraz o tem.
Po tych słowach uprzejmej pani domu całe towarzystwo wnet się ożywiło, i na miłej pogawędce zeszło nam prawie do północy. Wreszcie wstaliśmy od stołu, by się przejść po ogrodzie. Monteso wziął pod ramię sennoritę, ja sennorę, i pospacerowawszy czas jakiś po ogrodzie, oblanym blaskami księżyca, wśród wesołej rozmowy, rozeszliśmy się na spoczynek. Odprowadzony do swego pokoju przez uprzejmego Montesa, w niedługim czasie zasnąłem snem twardym.
Rano dowiedziałem się, że do śniadania nakryto znowu w altance. Wyszedłem więc do ogrodu, ale spostrzegłszy, że jestem tu pierwszy, i nie chcąc zasiadać sam do stołu, począłem przechadzać się po alejach.
W głębi ogrodu pod samym murem znajdowała się druga altanka, urządzona na nasypie, a z niej roztaczał się widok na okoliczne pastwiska. Wszedłem po schodkach i usiadłem w owej altance, patrząc z ciekawością na okolicę, płaską wprawdzie i monotonną, ale pełną trzód i pasterzy.
Upłynęło ledwie kilka minut, gdy posłyszałem w ogrodzie kroki. Altanka była tak gęsto opleciona dzikiem winem, że mię wcale widać nie było, ja zaś mogłem przez szpary między liśćmi widzieć, co się dzieje dokoła. Dwóch jakichś drabów zbliżało się w kierunku altany, żywo o czemś rozmawiając i gestykulując rękami. Ubrani byli w niebieskie bluzy z czerwonem oblamowaniem i w czerwone spodnie, na głowach zaś mieli również czerwone kaszkiety, a na nogach długie buty z okazałemi ostrogami. Domyśliłem się natychmiast, że to dwaj podkomendni zagadkowego oficera.
Na razie nie mogłem nic pochwycić uchem z ich rozmowy, gdyż byli zadaleko. Lecz wkrótce zbliżyli się ku altanie, i posłyszałem następujących kilka zdań:
— Nie potrzebujemy obawiać się czegokolwiek, bo cóż mamy do stracenia? — mówił jeden.
— I ja tak myślę. Lepiej jednak zawczasu być przygotowanym na to, że sprawa wypadnie inaczej, niż się przypuszczało.
— Z powodu tego yerbatera?
— Tak. Któżby był pomyślał, że jest on bratem właściciela estancyi i jego wspólnikiem. Wobec tego cała sprawa inny obrót wziąć musi. Przedewszystkiem co do kupna koni, to...
Nie dokończył, gdyż wszedłszy przy tych właśnie słowach do altany, spostrzegł mnie i stanął jak wryty, zatrzymując towarzysza. Na ogorzałych od słońca i wiatru twarzach obydwóch drabów odmalowało się przerażenie.
— Przepraszam — wyjąkał jeden z nich zmieszany, — nie wiedzieliśmy, że sennor jest tutaj...
Nic na to nie odrzekłszy, spojrzałem jednemu i drugiemu surowo w oczy, co ich jeszcze bardziej zmieszało. Zawrócili na miejscu i wynieśli się z altany, a po chwili dobiegły mych uszu słowa:
— Do dyabła! Ktoby się był spodziewał, że ten...
I reszty wynurzeń już nie słyszałem. Zdawałoby się, że kilka tych zdań nie zawierało w sobie nic takiego, coby mogło być powodem jakichkolwiek podejrzeń, jednak dały mi one do myślenia. Czegoś „nie potrzebowali się obawiać“, „nie mieli nic do stracenia“, „sprawa wypadnie inaczej, niż przypuszczali“ — te zwroty z ich rozmowy miały charakter tajemniczy, wskutek czego budziły we mnie podejrzenie. Byłem w duchu przekonany, że coś mi z tej strony grozi, — ale co, nie miałem najmniejszego pojęcia.
Przeczekawszy chwilę, zeszedłem do ogrodu i w drodze ku drugiej altanie spotkałem się z Montesem, który szukał mię właśnie.
Opowiedziałem mu o zasłyszanej przypadkiem rozmowie dwóch żołnierzy, na co mi odrzekł:
— Czy to pana niepokoi?
— Oczywiście. Przyzna pan sam, że podobne wynurzenia mają charakter podejrzany.
— Dlaczego? Co do mnie, nie widzę w tem nic niepokojącego.
— Żołnierze wspominali coś, że nie mają nic do stracenia...
— Nic dziwnego. Wszak idzie tu o kupno koni, a wiadomo, że na kupnie można albo zarobić, albo stracić.
— Wyrazili też obawę o własne swoje osoby; jeden z nich mówił, że sprawa stoi gorzej, niż się im na razie wydawało, gdyż nie przypuszczali, abyś pan był współwłaścicielem estancyi.
— Widocznie obawiają się, że ja, jako doświadczony yerbatero, zażądam za konie wyższych cen, niżby to był uczynił mój brat.
— A mnie się zdaje, że słowa te miały zupełnie inne znaczenie... Czy nie wchodzi tu w grę nasz fałszywy komisarz policyi?
— Nie widzę tu żadnego związku, i wybacz pan, ale zdaje mi się, że niebezpieczeństwa, które pan przewiduje ze strony przybyłych, są... urojone! Tak, pańskie podejrzenia nie mają podstaw. Ale oto idzie moja bratowa z córką, a towarzyszy im i ów oficer. Proszę nie wspominać przed moją bratową o niczem, boby ją to zaniepokoiło.
Monteso ubrany był dziś w codzienną swą odzież, gdyż mieliśmy jechać na pastwiska; jedyną odmianę w zwykłym jego stroju stanowiły długie buty, które świadczyły niejako o jego zamożności.
Śniadanie spożyliśmy prawie w milczeniu, gdyż obecność oficera mroziła usposobienie wszystkich. Tylko Monteso wypowiedział kilka słów, oświadczając, że wybieramy się na pastwiska dla obejrzenia stadniny.
Po śniadaniu udałem się do swego pokoju, by na wycieczkę tę zabezpieczyć się jako-tako dla pewności. Rozumie się, niepodobna było brać z sobą karabinu, a noże, których aż dwa miałem za pasem, nie stanowiły dostatecznej broni. Zabrałem więc z sobą rewolwery, nie zatykając ich jednak za pas, bo zwracałoby to niepotrzebnie uwagę, lecz chowając je za cholewy, podniesione i zagięte powyżej kolan, poczem wyszedłem na dziedziniec, gdzie Monteso i oficer ze swymi ludźmi gotowi już byli do odjazdu. Brakowało tylko jednego z żołnierzy. Nie zastanawiałem się niestety nad tem, a jednak okazało się później, że nawet ten drobny szczegół powinienem był wziąć pod uwagę, gdyż ów właśnie drab, którego w naszem gronie brakowało, wysłany był naprzód, aby zastawić na mnie i na Montesa zdradliwe sieci.
Wyruszywszy z estancyi, ja, Monteso i oficer jechaliśmy obok siebie przodem, a żołnierze podążali za nami.
Teraz dopiero nabrałem wyobrażenia o zamożności yerbatera i jego brata, zobaczywszy ogromną liczbę należących do dwóch braci stad bydła, koni i owiec. Część pasła się wolno na stepie, a setki i tysiące mieściły się tu i owdzie na łąkach, ogrodzonych żywopłotami. Pomiędzy stadami uwijali się gauchowie na koniach.
Oficer oznajmił, że pragnąłby przedewszystkiem obejrzeć całą stadninę, zanim wybierze dla siebie pewną liczbę koni, wobec czego musieliśmy objechać z nim prawie wszystkie pastwiska, oddalając się wciąż od estancyi. Podczas tego przeglądu miałem się ustawicznie na baczności, a i Monteso widać instynktownie coś przeczuwał, gdyż, upatrzywszy dogodną chwilę, zbliżył się do mnie i spytał:
— Czy ma pan jeszcze jakie obawy?
— Niestety, tak.
— Sądzę jednak, że tutaj nic nam grozić nie może...
— No, no! okaże się to niebawem.
— Jakto? Przecie żołnierze ci nie mogą nam nic złego uczynić, choćby nawet żywili względem nas jakie nieprzyjazne zamiary, bo niechbym tylko gwizdnął, a wnet przybyłyby nam z pomocą setki moich gauchów.
— Ach, tak? No, to mię zupełnie uspokaja.
— Ależ rozumie się! niema się czego trwożyć...
— Trwożyć? Ech!...
Miałem coś odpowiedzieć, ale w tej chwili wsunął się między nas porucznik z widocznym zamiarem przeszkodzenia nam w rozmowie, a to spotęgowało jeszcze moje względem niego podejrzenia.
Wkrótce Monteso oświadczył, że zbliżamy się do ogrodzeń, w których znajdują się wcale jeszcze nie oswojone, lecz najlepsze z jego stadniny konie. Żywopłot był tu wyższy i gęstszy, niż gdzieindziej.
Rozejrzawszy się wśród tego stada, stwierdziłem, że istotnie znajdowało się tu sporo pięknych dzikich rumaków, ale ani jeden nie dorównywał memu gniadoszowi. Porucznik zaś, powierzchownie obrzuciwszy okiem stadninę, oświadczył, że dla szwadronu potrzebne są konie już dobrze ujeżdżone. Wobec tego, opuściwszy ten obszar, położony co najmniej o godzinę drogi od estancyi, pojechaliśmy wzdłuż żywopłotu do następnego ogrodzenia.
W chwili, gdyśmy się znaleźli na rogu następnego obszaru, spostrzegłem po przeciwnej stronie kilku żołnierzy na koniach, zbliżających się ku nam.
— Dość! — rzekłem, — dalej nie pojadę.
Na te słowa porucznik z rozmachem uderzył batogiem mego konia, aż zwierzę skoczyło gwałtownie kilka kroków naprzód, a zanim zdołałem je osadzić, otoczyło nas co najmniej pięćdziesięciu jeźdźców, umundurowanych tak samo, jak ci, co byli z nami. Była to raczej banda opryszków, nie zaś oddział żołnierski, co dało się zauważyć z ich zachowania się, wcale nie wojskowego.
Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego jeden z żołnierzy odjechał był z estancyi naprzód; wysłany został najwidoczniej dla uprzedzenia ukrytej w zasadzce bandy o naszej wycieczce w te strony.
— Co to ma znaczyć? — krzyknąłem, gdy nas ze wszystkich stron otoczono.
— Jesteście naszymi jeńcami — burknął porucznik.
— Z jakiego powodu?
— Dowiecie się o tem później.
— Jeżeli tak, to... miejsce! — krzyknąłem, ściskając gniadosza ostrogami.
Rumak mój stanął dęba, poczem wierzgnął kilka razy tak potężnie, że otaczające nas koło napastników pękło przede mną, ja zaś pomknąłem naprzód.
Ale dowódca oddziału zakomenderował wnet:
— Hallo! nie puszczać go! galop!
I cała banda puściła się obok mnie, co koń wyskoczy, tak, że nie znalazłem już ani czasu, ani miejsca, by się wydostać z otaczającego mię pierścienia.
Monteso zupełnie stracił przytomność i ani pomyślał o przywołaniu gwizdnięciem swoich gauchów. Zresztą, choćby to nawet był uczynił, na nicby się to nie zdało, gdyż banda była zbyt liczną, aby się z nią uporać im udało.
Pędziliśmy czas jakiś po stepie, jak estampeda, to jest spłoszone stado koni. Monteso, jadąc za mną, klął głośno, na czem świat stoi, i wymyślał napastnikom, ale żaden mu na to nie odpowiadał. Ja zaś, widząc, że wszelkie moje usiłowania, by się wydostać z matni, nic mi nie pomogą, poddałem się losowi i pędziłem już na oślep wśród bandy, która usiłowała oddalić się od miejsc, gdzie znajdowali się w większej liczbie gauchowie. Ci zaś, nie wiedząc, co to wszystko ma znaczyć, patrzyli na nas z pośród stad, jak na jakie dziwo.
Galopowaliśmy przeszło pół godziny, a gdy konie nadobre się pomęczyły, zwolniono trochę, jadąc dalej kłusem. Nie tracąc przytomności, rozglądałem się z ukosa uważnie wśród całej otaczającej mię sfory, by wyciągnąć z tego potrzebne wnioski.
Umundurowani byli niejednolicie. Kurtki, bluzy i spodnie zwracały na siebie uwagę krzyczącymi kolorami. Co do uzbrojenia, tylko niektórzy mieli przy sobie broń palną; reszta posiadała tylko lance, — lasso zaś i bola miał każdy z nich. Dowódca różnił się od innych tem chyba tylko, że ubrany był najbardziej pstrokato.
Gdybym był nawet nie miał najmniejszego pojęcia o stosunkach tego kraju, domyśliłbym się odrazu, że mam do czynienia nie z oddziałem regularnego wojska, lecz z bandą opryszków.
Monteso, wysunąwszy się nareszcie po długich usiłowaniach na równą ze mną linię biegu, zapytał, wzburzony mocno:
— Cóż pan na ten gwałt?
— Nic! — odrzekłem krótko.
— Wszystkich sił dołożę, by ukarać napastników jak najsurowiej.
— Zdaje mi się, że to będzie niemożliwe.
— Co to niemożliwe? Skoro tylko staniemy, nauczymy łotrów respektu!
Z tych gróźb i przekleństw Montesa opryszkowie drwili sobie tylko, pozwalając nam mówić ze sobą, ile zechcemy. Zacny yerbatero był zdania, że należy bronić się do upadłego; ja zaś byłem temu przeciwny. Wszak do tej chwili — mówiłem mu — jeszcze nic nam nie wiadomo, czego chcą od nas ci ludzie. Nie popełniliśmy nic takiego, coby mogło pociągnąć za sobą jakieś groźne dla nas następstwa, i na razie mieliśmy chyba jedynie prawo narzekać, aż zmuszono nas do nałożenia zupełnie niepotrzebnie drogi. Wytłómaczyłem to yerbaterowi dla powstrzymania go przed jakimś nierozważnym krokiem, i uspokoił się wreszcie o tyle, że nie stawiał już oporu.
Ujechaliśmy jeszcze spory kawał kłusem, nim zwolniono biegu, pozwalając koniom odetchnąć. Teraz postanowiłem zwrócić się do dowódcy z żądaniem wyjaśnienia i zapytałem:
— Kiedyż to, sennor, dowiemy się, w jakim celu zmusiliście nas do tej jazdy?
— Dowie się pan w obozie — odparł krótko, — i proszę nie pytać mię o nic, bo nie mam wcale ochoty wdawać się z panem w rozmowę!
Wypowiedział to surowym i lekceważącym tonem, wobec czego odciąłem się w ten sam sposób:
— Zechcesz pan obchodzić się ze mną nieco uprzejmiej! Nie masz tu do czynienia z parobkiem!
— Kto pan jesteś, powiem panu później. Teraz proszę milczeć; w przeciwnym razie każę pana związać, a to nie będzie mu wcale przyjemne.
Zamilkłem. Monteso zgrzytnął zębami z oburzenia.
Aż dotąd jechaliśmy przez gładką równinę, dalej jednak teren stawał się falistym i pagórkowatym, co w tym kraju nazywa się już górami. Za temi wzgórzami, pełnemi bloków skalnych i kamieni, widniała rzeka, płynąca prostopadle do kierunku naszej drogi.
— To Rio Yi, która nieco dalej uchodzi do Rio Negro — objaśniał mię Monteso. — Zapewne niedaleko znajduje się obóz.
Po obu stronach wspomnianej rzeki ciągnęły się wązkiem pasmem drzewa i krzaki, czego jednak nie można było nazwać lasem. Dalej widniał jakiś odosobniony dom. Zresztą okolica była prawie bezludna, i nawet stad żadnych nie spostrzegliśmy na rozległym tym obszarze.
Gdyśmy się zbliżali ku rzece, napotkaliśmy dążącego naprzeciw nam jeźdźca, który okazał się znanym tak mnie, jak i yerbaterowi.
— Widzi pan tego draba? — zapytał Monteso. — I tu go licho przyniosło!
— „Komisarz policyi“. Domyślałem się, że cała ta awantura jest jego sprawką.
— Gdybym miał karabin, uśmierciłbym łotra bez namysłu!
— Niema o czem mówić! — rzekłem. — Musimy być teraz cicho.
Wagabunda z wielką uniżonością pokłonił się dowódcy, tytułując go majorem, i spojrzał na nas wyniośle. Można sobie wyobrazić tryumfującą minę jego, gdy nas zobaczył. Oczywiście zawrócił konia i pojechał wraz z oddziałem.
Przybywszy nad rzekę, stanęliśmy i pozsiadaliśmy z koni.
Grunt był tu bagnisty i dlatego zapewne nie nadający się dla trzód i bydła. W miejscu jednak, gdzie oddział rozłożył się obozem, było niewielkie wzniesienie, powstałe z piasków, naniesionych przez wodę. W obawie, abyśmy nie umknęli, umieszczono nas w środku obozowiska, tak, że z trzech stron byliśmy otoczeni przez żołnierzy, a z czwartej naturalną przeszkodę do ucieczki stanowiła rzeka. Nie była ona wprawdzie zbyt szeroką, ale, sądząc ze wzniesienia brzegów oraz prądu wody, musiała być dość głęboką.
Ponieważ oddział rozłożył się obozem w miejscu najmniej się ku temu nadającem, gdyż pełnem wyziewów błotnych, jako też dokuczliwych szczególniej dla koni owadów, potwierdzało to poprzedni mój wniosek, że oddział ów jest faktycznie bandą opryszków, nie zaś regularnem wojskiem, które przecież nie miałoby powodu kryć się w mysie nory i wybrałoby sobie odpowiedniejsze miejsce na obóz. Przypuszczałem też, że sławetna kawalerya nie mogła pozostawać tu zbyt długo i że losy nasze rozstrzygną się zapewnie w tem miejscu.
Obóz rozbito na wolnej od krz aków przestrzeni, przyczem mnie i Montesa umieszczono w ten sposób, że znaleźliśmy się na małym placyku, otoczeni pierścieniem żołnierzy. Major kazał rozkulbaczyć kilka koni, a siodła ich ułożyć na ziemi dokoła nas, poczem wezwawszy kilku ze starszyzny oddziału, usadowili się na owych siodłach, by złożyć nad nami sąd wojenny. Major był przewodniczącym, a trzej inni, których przedstawiono nam jako rotmistrza, nadporucznika i wachmistrza, byli członkami owego „trybunału“. Komisarz przyłączył się do tego grona, jako oskarżyciel.
Monteso, w wysokim stopniu tem wszystkiem oburzony, zżymał się z wściekłości i próbował kilka razy wybuchnąć, ale go powstrzymałem. Gdy „wysoki sąd“ zajął już swe miejsca dokoła nas, usiłując przybrać jak najuroczystsze miny i największą powagę, major zwrócił się do mnie z pytaniem:
— Zapytywałeś sennor niedawno o przyczynę swego aresztowania. Otóż teraz dowiesz się o tem. Jesteś pan oskarżony o zamach stanu, zdradę kraju i podburzanie do zbrojnego powstania.
Mówiąc to, patrzył na mnie pan major badawczo z podełba, i zdawało mu się, że słowa te zdruzgocą nas doszczętnie. Wywnioskowałem to z jego miny. Monteso w odpowiedzi na to żachnął się i byłby się pewnie wyrwał z jakiem przekleństwem, lecz go powstrzymałem znakiem i zapytałem oficerów:
— Któż to nas oskarża?
— Ten oto sennor — odrzekł major i wskazał rzekomego komisarza.
— Podobne oskarżenie może wnieść jedynie prokuratorya, a nie zwykły człowiek; ten, którego mi pan wskazał, mógłby jedynie wystąpić w roli świadka.
— Owszem, będzie on także świadczył. A prokuratoryę zastępujemy my, to jest: sąd wojenny.
— Gdybym nawet uznał wasze prawo do składania sądu wojennego, to jeszcze nie bylibyście kompetentni w tym wypadku. Choć jestem obcym w tym kraju, ale wiem, że podobne sprawy należą do ławy przysięgłych i trybunału apelacyjnego.
— My się pana nie pytamy o zdanie w tym względzie.
— Za pozwoleniem! Nawet zbrodniarz ma prawo obrony, a zarzut zbrodni można mu uczynić dopiero wówczas, gdy się posiada na to dowody.
— Zaraz to panu udowodnimy.
— Wątpię. Uważając za bezprawie ten gwałt nademną, gdybym miał przy sobie broń, rozmawiałbym z panem nie słowami, lecz ołowiem.
Powiedziałem tak umyślnie, aby oświadczeniem tem wprowadzić drabów w błąd, iż nie posiadam przy sobie broni palnej, której dotychczas nie przyszło im na myśl poszukać przy mnie, — a uważałem ją w tej awanturze za jedyny nasz ratunek, choć było nas dwóch przeciw pięćdziesięciu drabom.
Przy tak nierównej sile myśl walki czynnej wydać się może komu szaleństwem. Ale co do mnie, który już nieraz w życiu byłem w podobnych opałach, ważyłem się teraz na to szaleństwo, wiedząc dobrze, że czasem podstęp i rewolwer mogą dokazać więcej, niż pół tuzina armat. Ci zaś, w których moc dostałem się obecnie, nie wyglądali na zbyt mądrych, którychby nie można było podejść. Że zaś otwarcie niepodobna było tu cośkolwiek wskórać, postanowiłem więc na razie udawać rezygnacyę.
— Dla wszelkiej jednak pewności — zauważył na to major, — choć karabinów nie macie, ale widzę przy was noże, które proszę odłożyć na stronę.
— Tego nie uczynię i żądanie pańskie w tym względzie uważam za bezprawie.
— No, no! nie pytam pana, co myślisz o tem i jak to uważasz, lecz żądam! A protesty swoje możesz pan schować do kieszeni... My tu rozkazujemy, nie pan.
I zwrócił się do żołnierzy:
— Odebrać im broń!
Na te słowa zerwało się kilku drabów w celu odebrania nam broni. Monteso zaprotestował, lecz, rozumie się, na nic się to nie zdało. Ja oddałem noże dobrowolnie, a major wetknął je zaraz za pas, jakby swoją własność, i ciągnął dalej:
— Postawię wam teraz pewne pytania i mam nadzieję, że będziecie odpowiadali bez wykrętów. Obaj stoicie nad grobem, i sądzę, że posiadacie przynajmniej tyle rozumu, iż w ostatniej swej godzinie nie zechcecie się narażać na to, abym użył ostrych środków przymusu dla wydobycia z was zeznań. Przedewszystkiem zabierze głos świadek.
Tu zwrócił się do „komisarza“:
— O co pan ich oskarża, panie Carrera?
— O usiłowane morderstwo, ciężkie uszkodzenie ciała i spisek rewolucyjny.
— Czy ma pan na to dowody?
— Owszem, i to takie, które niczem zbić się nie dadzą.
— Wobec takich oskarżeń sprawę rozpatrzymy szczegółowo. Przedewszystkiem co do usiłowanego morderstwa: gdzie i kiedy się ono stało?
— W Montevideo przed trzema dniami.
— Kogo miano zamordować?
— Mego kuzyna. Ten cudzoziemiec napadł na niego w nocy na ulicy koło domu organisty z katedry.
— I nie zabił go?
— Nie, bo napadnięty zdołał uratować się ucieczką. Ale niebawem obaj oskarżeni udali się za nim aż do jego mieszkania, napadli na niego, związali i tak zbili, że omal ducha nie wyzionął.
— Czy są na to świadkowie?
— Są. Mogę wymienić ich nazwiska; mieszkają w Montevideo.
— To niepotrzebne. Nie mamy tyle czasu, aby ich stamtąd sprowadzać aż tutaj. Zresztą wystarczą same dowody i bez tych świadków, jak również zeznania pańskie, panie Carrera, którym wierzę w zupełności.
Rzekłszy to, major zwrócił się do mnie:
— Co macie na swoją obronę?
Nie oburzył mię bezczelny sposób traktowania sprawy, gdyż z góry wiedziałem, że skoro w niej macza swą rękę rzekomy „komisarz“, to wszystko od początku do końca oparte będzie na kłamstwie i podłości. Zeznania więc tego świadka i zarazem oskarżyciela nie wyprowadziły z równowagi ani mnie, ani Montesa, w którego żyłach płynęła krew południa. Na zapytanie majora yerbatero podszedł do niego bliżej i rzekł:
— Co mamy na swoją obronę? Na kłamstwo i fałsz mogę wam odpowiedzieć tylko prawdą. To nie mój przyjaciel napadł na owego draba, o którym mowa, lecz przeciwnie: przyjaciel mój był przez niego napadnięty.
— Ma pan na to dowody?
— Możemy obaj stwierdzić to przysięgą.
— O, nie miałaby ona żadnej wartości, gdyż nie jesteście tu świadkami, lecz oskarżonymi.
— Może więc przysiąc organista, który był świadkiem zajścia.
— Czy jest on tutaj?
— Przecie sam pan wie doskonale, że niema go wśród nas.
— To też, ponieważ go tutaj niema, nie może on świadczyć w waszej sprawie.
— Żądam, aby go powołano.
— Nie mamy na to czasu. A zresztą i bez niego jesteśmy dostatecznie przekonani o waszej winie.
— Wobec stawiania w ten sposób sprawy wątpię, abyście wogóle byli zdolni do rozsądnego myślenia!
— Uwagi te racz pan zachować przy sobie, gdyż w razie powtórzenia się ich ja, jako przewodniczący sądu wojennego, zmuszę pana do należytego zachowania się względem tegoż sądu.
Surowa ta przestroga wyprowadziła Montesa do reszty z równowagi. Podniesionym głosem rzekł do przewodniczącego:
— Ja sam wiem, jak się mam tutaj zachowywać! Świadek oskarża nas, a my twierdzimy, że to kłamstwo. Jego świadkowie są tak samo nieobecni, jak i nasi, a jednak jemu pan wierzy, nam zaś nie. Cóż to za sąd? jakaż to sprawiedliwość?
— Świadek oświadczył gotowość przysięgi — burknął major.
— My również gotowi jesteśmy stwierdzić przysięgą, że wszystkie przeciw nam zarzuty są kłamstwem.
— Ba, ale już wam raz powiedziałem, że, jako oskarżeni, nie macie prawa do przysięgi.
— No, to niech was wszyscy dyabli porwą!
— Nie! — rzekł major, — nie spełni się to, czego nam życzysz. Zapewniam cię i zarazem ostrzegam, że jeżeli raz jeszcze odezwiesz się w podobny sposób, każę was obydwóch oćwiczyć. Zapamiętaj to sobie!
— Poważ się tylko! Już za ten gwałt, jaki nam w tej chwili zadajecie, nie omieszkam was oskarżyć...
— Na to nie będziesz pan miał już czasu, bo w przeciągu kilkunastu minut wydamy na was wyrok, i zostaniesz powieszony, a następnie zwłoki twoje wrzucone będą do rzeki!
— Spróbujcie to uczynić!
— Owszem, spróbujemy... chyba, że... że zdołacie udowodnić nam swą niewinność.
— W jaki sposób, skoro pan nie dopuszczasz powołania świadków?
— Niema na to czasu i zresztą byłoby to zupełnie zbyteczne.
— Możemy więc tylko raz jeszcze oświadczyć z całą stanowczością, że sennor Carrera kłamie.
— My jednak nie dajemy wiary waszym twierdzeniom, a natomiast do niego mamy zupełne zaufanie. Cudzoziemiec zamierzał przebić jego przyjaciela, i ten fakt potępia go dostatecznie.
— Jeżeli tak, to czego chcecie ode mnie?
— Pan byłeś z nim w zmowie. Udaliście się obaj do mieszkania upatrzonej przez siebie ofiary i tam pobiliście ją niemiłosiernie. Czy zaprzeczysz pan temu? — Nie przeczę; otrzymał, co mu się należało.
— Przyznaje się więc pan do winy?
— Nie przyznaję się. Oćwiczyliśmy łajdaka, to prawda, aż mu trochę popękała skóra na grzbiecie; ale uczyniliśmy tak za to, że dybał na nasze życie. Uważa pan to za uszkodzenie cielesne, dobrze; nie mam nic przeciw temu twierdzeniu.
— No, i to nam wystarczy! Poco to było obstawać, że się jest niewinnym? Takimi wykrętami utrudniasz pan tylko sobie śmierć, która cię czeka.
— Jakto? śmierć? Któż mógłby mię zasądzić na śmierć za to, że łotrowi z pod ciemnej gwiazdy za jego sprawki wygarbowałem skórę?
— My, sennor! My was zasądzimy, a wy musicie się z tem pogodzić. I radzę wam nawet nie próbować żadnych zaprzeczeń, bo to się na nic nie zda. Zginiecie obaj, i nie jesteśmy w możności nic dla was uczynić... chyba jedno, a mianowicie... złagodzić wam śmierć, o ile oczywiście leży to w naszej mocy.
— Do dyabła! W łagodny, czy w gwałtowny sposób, nie mam ochoty być zamordowanym! Czy pan rozumie?... Byłby to mord, zbrodnia z waszej strony!...
— Bynajmniej. Postępujemy ściśle wedle prawa wojennego. Jako dowódca siły zbrojnej, ogłaszam poprostu w miejscu swego obozowania stan wojenny i na tej podstawie mogę stosować odpowiednie prawo.
— Ba! takie jest wasze głupie „widzi mi się“, ale nikt inny go nie uzna, i oświadczam stanowczo, że nie dam sobie wyrządzić krzywdy.
— A ja panu powtarzam, że nie mam ochoty znosić obelg twoich, i jeżeli pan zechcesz dalej przemawiać do mnie w ten sposób, to będę zmuszony chwycić się jak najostrzejszych środków...
— Groźby pańskiej nie boję się! Bo na jakiej podstawie postępujesz pan ze mną, jak z pospolitym zbrodniarzem?
— Na jakiej? A no, na takiej: związać go! — I skinął na żołnierzy.
Wnet kilku drabów rzuciło się na yerbatera. Bronił się biedak, ile miał sił, ale wkońcu związano mu za plecami ręce, co go tak oburzyło, że począł wymyślać drabom ostatniemi słowami. Uspokajałem go, lecz bezskutecznie. Domagał się, bym go bronił, a gdy nie posłuchałem, począł wymyślać i mnie. Wkrótce zachowaniem się swojem doprowadził do tego, że związano mu również nogi i ułożono na piasku.
Była chwila, w której miałem ochotę wydobyć rewolwer i napędzić opryszkom trochę strachu. Ale po namyśle dałem spokój, bo to pogorszyłoby jeszcze nasze położenie, i czekałem cierpliwie na sposobność, gdy będę mógł wysunąć się z pośród opryszków, a wówczas — myślałem — dosiądę konia i umknę. Mieli oni wprawdzie karabiny, lance i lassa, ale tej broni wcale się nie lękałem. Natomiast obawę wzbudzała we mnie bola. Osobliwą tę broń uważałem w danym wypadku za najniebezpieczniejszą, bo jakżebym się przeciw niej obronił sam jeden pięćdziesięciu ludziom, gdyby nią poczęli za mną miotać!
Z zimną krwią tedy czekałem, co będzie dalej, na Montesa nie licząc już wcale, gdyż leżał na ziemi, skrępowany, jak baran, którego wkrótce miano zarżnąć. Raczej on mógł liczyć na moją pomoc. Ale w jaki sposób? — aż do tej chwili nie miałem o tem pojęcia.
Tymczasem major zwrócił się do mnie:
— Spodziewam się, że pan nie utrudni mi urzędowania, mając przykład, do czego prowadzi krnąbrne zachowanie się. Niechże się pan podda spokojnie swemu losowi!
— Poddać się nieuniknionemu losowi nie jest żadną sztuką. Ale, jak długo nie uwierzę w to, że jest on istotnie nieunikniony, póty nie myślę poddawać się panom.
— Niechże się pan zastanowi trochę, a przyjdzie ostatecznie do przekonania, że niema dla pana żadnego ratunku!
— Otóż właśnie nie mogę się z tem pogodzić. Bezprawnie pozbawiliście mię wolności i nie stanowicie tu żadnej władzy, która byłaby uprawnioną do sądzenia mojej osoby.
— A ja pana zapewniam, że jesteśmy tu najzupełniej kompetentni.
— Wobec tego zechciejcie mię spokojnie wysłuchać. Jestem caballero i sądzę, że mam do czynienia również z caballerami. Dlatego też mogę chyba spodziewać się, że nie postąpicie ze mną, jak zbóje, i liczyć się będziecie z zasadami prawa.
— Prawo w tym razie to drobnostka. Główna rzecz, że pan nie utrudnia swego położenia i gotów jest odpowiadać otwarcie i rzeczowo, co mię bardzo cieszy. Otóż proszę mi powiedzieć, czy przyznaje się pan do zbrodni usiłowanego morderstwa w Montevideo?
— Niestety, nie mogę na to odpowiedzieć zadowalniająco, gdyż nie usiłowałem zabić nikogo w Montevideo.
Major wydobył papierośnicę i, potraktowawszy mię papierosem, ciągnął dalej:
— Obiecał pan zachowywać się, jak caballero, i mam nadzieję, że dotrzyma pan słowa. Proszę, niech pan zapali. — Tu podał swego papierosa, abym od niego zapalił. — I proszę nie rozwodzić się długo, wyznając wszystko odrazu.
Zapaliwszy papierosa, podziękowałem skinieniem głowy i rzekłem:
— Gdyby nawet mogła być mowa o przyznaniu się do czegoś, to musiałyby poprzedzić je różne inne okoliczności, których dotychczas panowie zaniedbali.
— Czegożeśmy to zaniedbali? Proszę mówić, słuchamy.
— Otóż przedewszystkiem powtarzam, że nie jesteście kompetentni w sprawie sądzenia. A gdybyście nawet mieli tę kompetencyę, musielibyśmy wiedzieć coś o sobie wzajemnie. Oskarżeni przedewszystkiem powinni wiedzieć, co to za sąd, przed który ich postawiono; należałoby wymienić im nazwiska sędziów, jako też nazwiska świadków; dalej musiałby oskarżać z ramienia rządu prokurator, a oskarżonym dodanoby obrońców... Tego wszystkiego zaś tutaj niema. Przyzna więc pan sam, że mam słuszność.
— Nie przeczę, ale niestety rzeczy stoją tak, że nie mamy czasu na drobnostkowe formalności, które zresztą są właściwie bez znaczenia. Oskarżono panów, i my wydamy wyrok śmierci; to rzecz główna i zasadnicza, wszystko zaś inne drobnostka. Że jednak zachowuje się sennor o wiele przyzwoiciej, niż pański towarzysz, mogę panu zrobić przyjemność i oznajnić, że jestem majorem gwardyi narodowej i nazywam się Cadera. Przypuszczam, że nazwisko to nie jest panu obce.
— Niestety, pierwszy raz je słyszę, a to z tej prostej przyczyny, że w kraju tym bawię zaledwie od trzech dni.
— Nic to nie szkodzi, skoro pan poznał mię teraz osobiście. Przedstawię też panu swoich kolegów.
— Dziękuję. Wystarczy, gdy znane mi jest nazwisko pańskie.
— Cieszy mię to, gdyż przekonywam się naprawdę, że mam do czynienia z caballerem. Zarazem jest mi ogromnie przykro, iż, pomimo pańskiego wykształcenia i godności, zmuszony będę kazać pana powiesić. Zapewne przebaczy mi pan to jednak, gdyż wykonywam tu przecie tylko swój obowiązek.
— Ja zaś — rzekłem na to — żałuję ogromnie, że sprawię panu pewną przykrość, gdy oświadczę, że moje stracenie uważam za coś bardzo wątpliwego...
— Wkrótce zmieni pan łaskawie to mniemanie. Znane nam są dostatecznie pańskie przestępstwa, a śmierć pańska jest już postanowiona.
— Jak się nazywa ów pan, który nas oskarża?
— Sennor Mateo Zarfa. Podobno poznał go pan w drodze.
— Czy to kupiec z zawodu?
— Nie. Był nim kiedyś; obecnie prywatyzuje.
— Tak przypuszczałem... A więc nie jest on komisarzem policyi... okłamał nas bezczelnie...
— Nic to naszej sprawie nie szkodzi. Spotkał się z nami, wniósł skargę, i oczywiście nie wolno mu było nic przemilczeć. Teraz zna pan mnie i jego, o co właśnie panu chodziło. Dla zupełnego jednak zadosyćuczynienia żądaniom pańskim wypada stwierdzić teraz identyczność oskarżonych. Z towarzyszem wszakże pańskim nie myślę już wdawać się w rozmowę, gdyż dopuścił się obrazy trybunału sądowego. Pan zaś, jak się przekonałem, należy do ludzi dobrze wychowanych i inteligentnych, więc poproszę go o wyjawienie mi nazwiska swego przyjaciela.
— Sennor Mauricio Monteso, współwłaściciel tej właśnie estancyi, skąd wyście nas przed chwilą uprowadzili.
— Myli się pan. Towarzysz pański nie jest tym, za kogo się podaje.
— Owszem, panie; ja to poświadczam.
— Pańskie świadectwo nie ma tu znaczenia, gdyż jesteś pan sam oskarżony. Przyjaciel pański jest zwykłym yerbaterem, który kręcił się dłuższy czas po Montevideo, jako podżegacz i spiskowiec, a pan dałeś mu się obałamucić. Zostawmy to jednak i zajmijmy się raczej pańską osobą. Twierdzisz pan, jakobyś był cudzoziemcem i że w kraju tym znajdujesz się od paru dni zaledwie. Czy możesz pan to udowodnić?
— Mam paszport.
— Proszę mi pokazać.
Właściwie nie powinienem był dawać mu do rąk tak ważnej legitymacyi, bo z góry było do przewidzenia, że mi jej nie odda. Niestety, major miał do swych usług pięćdziesięciu ludzi, wobec czego rad-nierad wydobyłem portfel, a wyjąwszy zeń paszport, oddałem mu go spokojnie.
Major przeczytał dokument, złożył go następnie i schował do kieszeni, poczem zapytał:
— Czy to istotnie pański paszport?
— Nie podróżuję nigdy za obcym paszportem, sennor.
— I jest pan istotnie tym samym, na którego dokument został wydany?
— Zdaje mi się.
— Wierzę, bo nie wygląda pan na kłamcę. Ma pan jednak zapewne przy sobie i inne jeszcze rzeczy. Oskarżony zaś nie powinien mieć przy sobie nic. Niechże więc pan odda mi swoje pieniądze.
— Proszę — odrzekłem, dając mu portfel i sakiewkę.
— Tchórz! — krzyknął na stronie oburzony moim postępkiem Monteso, na co jednak bynajmniej nie zważałem, bacząc natomiast pilnie na kieszeń, do której major schował mój majątek. Kieszeń ta znajdowała się na zewnątrz niebieskiego, zdobnego złotym i sznurami kabata.
— Jak widzę, ma pan i zegarek — ciągnął dalej. — Przepraszam pana, że i o ten przedmiot upomnieć się muszę.
— Oto jest — odrzekłem posłusznie.
Major schował zegarek do drugiej kieszeni i zauważył tonem zadowolenia:
— Czy ma pan przy sobie jeszcze co do skonfiskowania?
— Niestety, przykro mi bardzo, ale... oddałem już cały mój majątek i nie mam nic więcej dla pana.
— Broń pańską i konia biorę również... No, ale przyzna pan teraz, że los jego zależy od nas w zupełności?
— Przyznaję.
— Cieszy mię to i spodziewam się, że się pan całkowicie podda swemu losowi z rezygnacyą. Formalności, których pan pragnął, zostały już wypełnione. Teraz pozostaje do załatwienia rzecz główna, a mianowicie pańskie zeznania. Pytam więc raz jeszcze, czy przyznaje się pan do usiłowanego morderstwa?
— O tem nie może być mowy, gdyż na nikogo nie napadałem i właśnie jestem tym, którego zamordować usiłowano.
„Wysoki sąd“ w zasadzie nie zważał na moje odpowiedzi. Zajmowało go więcej to, że oddałem pieniądze i zegarek. Pan „major“ słuchał też słów moich jakby od niechcenia.
— A zatem obstaje pan przy swoich twierdzeniach?
— Tak jest.
Tu wystąpił rzekomy „komisarz“:
— To kłamstwo! Powtarzam, że ten właśnie człowiek, napadł na mego przyjaciela i wraz z yerbaterami ścigał go aż do jego domu, gdzie go dognali i omal na śmierć nie zabili.
— Słyszy pan? — w trącił major. — Świadek nazywa pańskie twierdzenie kłamstwem.
— Ma prawdopodobnie ku temu swoje powody. Zresztą, gdyby chciał, mógłby mnóstwo podobnych bajek z dobrym skutkiem naopowiadać, gdyż jemu pan wierzysz, a mnie nie.
— Rozumie się, że muszę przedewszystkiem wierzyć jemu.
— A jednak powiedział pan przed chwilą, jakobym nie wyglądał na kłamcę.
— Tak, ale tylko w tej kwestyi, o której była mowa wówczas.
— A jeżeli ja dowiodę, że świadek jest właśnie łotrem, nie zasługującym na wiarę?... naprzykład, że okradł on swoich chlebodawców?
— To nie należy do rzeczy, sennor. On pana oskarża, i to mi wystarcza do wydania wyroku śmierci. Teraz pozostaje jeszcze do rozpatrzenia zbrodnia zdrady stanu i spisek w celu wzniecenia zbrojnej rewolucyi. Co pan pod tym względem ma nam do powiedzenia?
— To, że trudno mi samemu pojąć, w jaki sposób i z jakich pobudek mógłbym się dopuścić podobnej zbrodni.
— Mówi pan nieprawdę, i udowodnimy to natychmiast. Sennor Mateo! coś pan słyszał w ogrodzie Rixia w San José?
Pytanie to było istotnie dla mnie niespodzianką. A więc łotr ten, który ongi był praktykantem u Rixiów i znał rozkład domu oraz ogrodu, zakradł się widocznie tam podczas mego pobytu u nich i podsłuchał naszą rozmowę. Byłem bardzo ciekawy, co ma do powiedzenia w tej materyi.
— Podczas mojej bytności w San José — zaczął — odwiedziłem swego znajomego, który służy u Rixiow. Weszliśmy obaj do ogrodu i przy tej sposobności podsłuchałem rozmowę, jaką prowadził w altanie ten cudzoziemiec z sennorem Rixio i jego synem. Oświadczyli oni, że Latorre’a należy koniecznie obalić. Ponieważ zaś cudzoziemiec jest łudząco do niego podobny, postanowiono wyzyskać tę okoliczność w taki sposób, że miał się on udać w północne strony kraju, aby tam, podając się za Latorre’a, przygotować powstanie. Tymczasem spiskowcy mieli pojmać Latorre’a i ukryć go w jakimś odludnym folwarku, aby potem nie mógł udowodnić swego alibi i aby uwierzono, że właśnie on, a nie kto inny, wywołał zbrojne rozruchy.
Byłem zdumiony. Człowiek ten widocznie podsłuchał nas całkowicie, ale obrócił, jak to mówią, kota ogonem, to jest zrozumiał rzecz zupełnie z innej strony. Złożywszy teraz zeznanie, obrzucił mię tak tryumfującem i bezczelnem spojrzeniem, że nie byłbym się wahał zmiażdżyć go w tej chwili na miejscu.
Żołnierze jednak, słuchając tego opowiadania, zachowywali się tak, jakby o wszystkiem już naprzód byli powiadomieni, i tylko zauważyć można było, iż zaciekawieni są, co ja na to odpowiem.
— Słyszałeś, sennor? — zapytał major. — Cóż pan na to?
— Kłamstwo! wszystko kłamstwo!
— Tak? Może nie byłeś pan u Rixiow w San Jose? nie siedziałeś z obydwoma sennorami w altanie?
— Tego nie mogę zaprzeczyć.
— I nie mówiliście o polityce, o Latorre’m?
— Owszem, mówiliśmy.
— A czy panu wiadomo, że jesteś łudząco podobny do Latorre’a?
— Mówiono mi o tem.
— I to samo właśnie jest już najlepszym dowodem prawdziwości słów Matea.
— No, do prawdziwości jego zeznań bardzo jeszcze daleko. Mówiliśmy o Latorre’m, ale zupełnie co innego.
— Jednak nie udowodni pan tego?
— Nawet bardzo łatwo. Czy wiadomo panu, że Rixio junior jest oficerem?
— Znam go osobiście. Należy on do partyi „colorado“.
— A wy? do jakiej partyi wy należycie? — Przepraszam! pan masz tylko odpowiadać, a nie zadawać pytania.
— Dobrze. Niechże pan zapyta rotmistrza Rixia, a dowie się, że Mateo bezczelnie skłamał.
— Na to nie mamy czasu; przepisy sądu wojennego wymagają szybkiego działania.
— Róbcie więc sobie, co chcecie... Odpowiedzialność za wasze postępki spadnie na was w zupełności.
— Odpowiedzialność tę przyjmuję całkowicie na siebie bez żadnej obawy, gdyż jestem w stanie udowodnić, że zgodziłeś się pan na ich plany.
— Proszę, proszę to uczynić...
— Zaraz, sennor. Mateo ma głos.
— I nie była to taka sobie od niechcenia ro zmowa zwykła — mówił przywołany do głosu Mateo. — Omówiono bowiem wszelkie, nawet najdrobniejsze szczegóły całego planu, a cudzoziemiec, podjąwszy się włożonego nań zadania, otrzymał pismo polecające i przekaz na pieniądze. Obydwa te dokumenty miał on oddać w Salto. Ażeby jednak upewnić się na wszelki wypadek, sporządzono odpisy i powierzono je yerbaterowi do przechowania.
— Przyznaje się pan do tego? — zapytał major.
— To kłamstwo!
— Na nieszczęście pańskie jesteśmy w stanie udowodnić, że to nie kłamstwo, lecz istotna prawda. Mateo wie, gdzie pan przechowuje te papiery.
— To szczególne, że wie on o mnie więcej, aniżeli ja sam o sobie...
— Niech się pan dobrze zastanowi i przypomni to dokładnie. Mateo podpatrzył Montesa i gotów jest wskazać, w którem miejscu tenże ukrył owe duplikaty.
— Co? jakie duplikaty? czyście powaryowali? — ozwał się Monteso.
— No, no! — mruknął Mateo, — nie obrażaj mię. Masz papiery, zaszyte w kubraku.
— Do licha! jestem sam ciekaw...
— Wobec tego oświadczenia świadka może panowie oficerowie zechcą się przekonać o jego rzeczywistości naocznie.
Wszyscy członkowie „trybunału“ wojennego w liczbie pięciu powstali z miejsc i zbliżyli się do Montesa, a Mateo ściągnął z niego kubrak i wydobył z pod podszewki papiery, które oddał do rąk majora.
— Oto dowód! — rzekł. — Teraz może te draby nie będą już tak bezczelnie wypierali się wszystkiego.
— To chyba dyabelska sztuka! — krzyknął Monteso wzburzony.
— Milcz! Nie pogrążaj się w większe jeszcze nieszczęście! — ofuknął go major. A zwróciwszy się do Matea, dodał: — Czy i cudzoziemiec ma przy sobie takie papiery? — Owszem, ma przy sobie oryginały.
— Czy pan to przyznaje? — zwrócił się oficer do mnie.
— Tak! — odrzekłem bez wahania.
Warto było zobaczyć zabawnie głupią minę Matea, gdy usłyszał „tak“. Był bowiem przekonany, że się wyprę, gdyż wiedział, że o żadnych papierach nie mam najmniejszego pojęcia.
— To bardzo dobrze! — zauważył major. — Cieszy mię mocno, że pan, istotnie, jak prawdziwy caballero, przyznaje się otwarcie. Gdzież są te papiery?
— Tego nie wiem, bo nie ja zaszywałem je w ubranie, a tylko uczynił to Mateo... on więc niech wskaże panu to miejsce!
— Co? żartujesz pan? Mateo zaszył w pańskie ubranie kompromitujące papiery?
— Tak jest. Podjąwszy się wykonania na nas zemsty, przyłączył się do nas w Montevideo, aby w drodze znaleźć sposobność wtrącenia nas w pułapkę. Przewidziałem jednak jego zamiary i odpędziłem go od siebie, co go jeszcze gorzej względem mnie usposobiło, i cd tej chwili dążył za nami potajemnie. Wiedząc, że zatrzymam się u Rixiów, i znając rozkład domu, jako były praktykant w sklepie tego pana, zakradł się do ogrodu i podsłuchał naszą rozmowę. Zaznaczam tu jednak, że podczas tej rozmowy nie wypowiedziałem ani jednego nieprzychylnego dla rządu słowa. Ale Mateo przekręcił wszystko na swój sposób i nawet postarał się o sfałszowanie dowodów, stwierdzających jego kłamstwo. Podczas tertulji u Rixiów, gdy bawiłem w salonie, zakradł się on do mego pokoju, wlazł pod łóżko i, gdy usnąłem, wyszedł stamtąd pocichu, by wszyć w moje ubranie papiery, które sam sporządził...
— A mnie się zdaje — przerwał major, — że ta cała historya jest jedynie pańskim wymysłem.
— Nie, panie; jest to szczera prawda. Spostrzegłem nawet w nocy Matea, ale było zbyt późno, więc zaniechałem schwytania go. Rano znalazłem w swym pokoju na podłodze kawałek czerwonej nici, i teraz dopiero wiem, skąd się tam ona wzięła. Mateo wiedział, że moja kurtka ma podszewkę czerwoną, więc postarał się o takież nici i zapewne podczas snu mojego wszył owe papiery. Później, w drodze już, gdy yerbaterowie na pewnej stacyi spali pod brogiem, Mateo zakradł się do nich i w ten sam sposób włożył w ubranie Montesa znalezione przy nim teraz papiery...
— Ależ to wszystko bajki! głupie bajki, których słuchać nie warto! — drwił Mateo.
— Niech to pana nie drażni — rzekł mu major. — Nie wierzę w te brednie. Czy zapamiętał pan sobie miejsce, w którem ten cudzoziemiec ukrywa owe dokumenty?
— Bardzo dokładnie. Za podszewką na plecach. Sam stary Rixio dał mu w celu ich zaszycia igłę i nici.
— Proszę mi wskazać palcem to miejsce.
— Oto tutaj — wskazał drab ręką na moich plecach.
Sięgnąłem dłonią i istotnie poczułem tam jakiś przedmiot. Zdjąłem z siebie kurtkę, której podszewka uszyta była z delikatnego futerka jelonkowego, i spostrzegłem, że w jednem miejscu szew był rozpruty, a następnie zszyty szerokimi ściegami. Poprosiłem majora, by mi dał nóż, i rozpruwszy ściegi, wydobyłem dwa papiery, podobne do tych, które znaleziono u Montesa.
Bardzo byłem ciekaw treści tych „dokumentów“, ale major odebrał mi je szybko, zarówno, jak i nóż.
Teraz dopiero przekonałem się, że życie moje było poważnie zagrożone. Kto to wszystko obmyślił i za co mścił się tak srodze, dowiedziałem się dopiero później. Chciano usunąć mnie z pośród żyjących za wszelką cenę, a powodem ku temu było... moje podobieństwo z Latorre’m!
Oficerowie, dostawszy do rąk papiery, zajęli ponownie swoje miejsca i czytali je, oddając z rąk do rąk. Po przeczytaniu zaś naradzili się z sobą po cichu, poczem major rzekł do mnie:
— Teraz jesteśmy już najzupełniej przekonani o winie pańskiej, i mam nadzieję, że pan nie będzie nawet próbował wypierać się.
— Nie przeczę.
— Bardzo ładnie, że się pan przyznaje...
— Przepraszam — przerwałem mu, — o przyznaniu się ani myślę. Nie zrozumiał mię pan. Wypierać się można tylko czegoś, czego się istotnie dokonało. Że jednak ja nie poczuwam się do żadnej z zarzucanych mi zbrodni, więc i wypierać się nie mam potrzeby. O papierach nie miałem najmniejszego pojęcia. Mateo sam podłożył je nam podstępnie.
— Nie weźmie mi pan za złe, gdy zauważę — mówił major, — że tak panu, jak i jego towarzyszowi, nie brak fantazyi. Jeżeli jednak sądzicie, że niedorzeczne wasze wymysły przekonają nas, grubo się mylicie. Co do mnie, traktowałem pana z całą uprzejmością i miałem nadzieję, że pan oceni to należycie, wywdzięczając mi się szczerością, jak przystało na honorowego człowieka...
— Dziękuję za to zaufanie, ale, pomimo swej dla pana wdzięczności, nie mam zamiaru dać się powiesić za to jedynie, że pan traktuje mnie, jak szlachcica... Czy nie mógłbym się dowiedzieć treści tych papierów?
— To niemożliwe. Sprawa jest tak ważna, że musi być utrzymana w tajemnicy. Twierdzi pan zatem, że treść owych dokumentów nie jest mu wiadomą?
— Nie mam o niej najmniejszego pojęcia.
— Ale zgadza się pan z tem, że papiery znaleziono u pana?
— Oczywiście.
— To nam wystarcza. Czy ma pan co na swoją obronę?
— Nic. Mógłbym zresztą powiedzieć jeszcze niejedno, ale wiem z góry, że szkoda każdego słowa.
— Dobrze. Teraz udamy się na naradę, by wydać wyrok, który będzie wykonany natychmiast.
Podczas, gdy członkowie trybunału po cichu rozmawiali między sobą, Monteso szepnął do mnie:
— Nie pojmuję pana. Zachowuje się pan, jak tchórz! Rozstrzelają nas...
— Mnie... tak, ale nie pana; tu idzie wyłącznie o moją osobę.
— Wątpię bardzo.
— A ja jestem najmocniej przekonany, że pana nie stracą... Jednak bez szwanku z tej całej afery pan nie wyjdzie.
— Nieszczęście! Jakże zbłądziłem, nie zwracając uwagi na pańskie przestrogi!...
— Nie czas teraz na wyrzuty... Szkoda, że jesteś pan związany... Może jednak zdołasz się uwolnić; dam panu do tego sposobność...
— W jaki sposób?
— Ucieknę, i cała banda rzuci się za mną w pogoń, a tymczasem możesz pan również czmychnąć.
— To niemożliwe!... i myśleć nawet o tem nie chcę...
— Dla mnie zaś wykonanie tego planu ma tak ważne znaczenie, że nawet obojętne mi jest, co ci ludzie teraz w mej sprawie uradzą.
— Ależ pan nie zdoła nawet dostać się do konia! Przecie odprowadzili pańskiego gniadosza umyślnie tak daleko stąd, by go pan nie mógł dosiąść. A gdyby zresztą i udało się panu dopaść konia, pierwszy rzut bola połamie nogi rumakowi najniezawodniej.
— Ech, ja ucieknę im pieszo.
— To tem pewniej dogonią pana.
— Zobaczymy. Przedewszystkiem nie trać pan nadziei. Ucieknę i skieruję się wprost do estancyi...
— Koni jest dość, i mój brat będzie zapewne już w domu.
— Przybędziemy tu obaj z pomocą dla pana, tylko nie daj pan poznać po sobie, że liczysz na to. Dowiodę panu, że nie jestem tchórzem, i naprawdę o wiele więcej obawiałbym się trzech lub czterech Indyan, niż tych pięćdziesięciu ludzi. Jestem też pewny, że ucieczka uda mi się niechybnie. Przedtem jednak muszę naszemu oskarżycielowi, poczciwemu Mateo, zostawić pamiątkę na całe życie.
Cały plan miałem już w głowie. Nie potrzebując do wykonania go rewolwerów, gdyż przewidywałem, że nóż wystarczy mi najzupełniej, zacisnąłem paski u cholew, aby woda nie dostała się do obuwia i nie zamoczyła broni. Indyanin byłby odrazy wiedział, co zamierzam, ale otoczenie moje nie zwróciło najmniejszej uwagi na moje przygotowania.
Rada wojenna skończyła się właśnie, i członkowie jej powstali z miejsc. Z min ich poznać było można, jaki na nas wyrok wydali. Rozumie się, wyglądało to wszystko, jak głupia komedya, gdyż wyrok ten był im wiadomy jeszcze przed „osądzeniem“ sprawy, i ciekawi byli tylko, jak go przyjmiemy.
Co do mnie, byłem przygotowany na wszystko. Ponieważ jednak nigdy nie tracę nadziei we własne siły i do ostatniej chwili rąk nie opuszczam, więc i teraz obmyślałem plan ratunku. Jedyną drogą do ucieczki była woda, gdyż w niej mogłem się czuć bezpiecznym wobec bola. Rzeka była wązka i głęboka, a dwie te okoliczności dodawały mi otuchy. Raz, dwa razy wytężyć siły, i jest się po tamtej stronie. Co się zaś tyczy moich rzeczy, które przywłaszczył sobie major, to wcale nie myślałem wyrzekać się ich. Widziałem, że major umieścił je w zewnętrznej kieszeni. Zegarek mój miał szczelną budowę, a portfel zrobiony był z nieprzemakalnej skóry i zamykał się prawie hermetycznie, nie było więc obawy, aby rzeczy te w wodzie się zniszczyły. Że wskutek zamierzonej przeze mnie operacyi kurtka moja bardzo ucierpi, nad tem wcale ubolewać nie miałem potrzeby. Konia swego również nie zamierzałem pozostawić na łup opryszkom i obiecywałem sobie odebrać go później, gdy przedsięwezmę wycieczkę w celu uwolnienia Montesa.
Gdy właśnie rozmyślałem o tem, „sędziowie“ skończyli naradę, a major wstał z siodła i zaczął głosem uroczystym:
— Wysoki sąd postanowił, a ja, jako przewodniczący tegoż, ogłaszam, co następuje: Uwalnia się sennora Montesa od winy i kary za usiłowane morderstwo, natomiast uznaje się go winnym zbrodni uszkodzenia ciała, tudzież należenia do spisku, mającego na celu zamach przeciw ojczyźnie. Ponieważ jednak zamach ten do skutku nie doszedł, a podsądny w tej sprawie był tylko pomocnikiem, skazuje się go na karę ciężkiego więzienia przez lat dziesięć. Kara rozpocznie się natychmiast.
— A co! nie mówiłem, że tu nie chodzi o pańską skórę? — szepnąłem do Montesa.
— Tak, o skórę im nie chodzi, ale o okup.
— I mnie się tak zdaje.
— Następnie — ciągnął dalej major — wysoki sąd, przekonawszy się dowodnie, że towarzysz Montesa był właściwym sprawcą usiłowanego morderstwa, ciężkiego uszkodzenia ciała, jak o też zdrady naszej ojczyzny, wydaje na niego niniejszem wyrok śmierci przez rozstrzelanie. Wyrok ten będzie wykonany bezzwłocznie.
Oczy wszystkich zwróciły się na mnie, ja jednak zachowałem spokój marmuru.
— Czy zasądzeni mają co do powiedzenia?
— Ja nie — odrzekł Monteso, zaciskając zęby. — To, co mógłbym dopowiedzieć, usłyszycie ode mnie później.
Głos jego drżał, a twarz była blada, jak płótno. Widocznie stracił już wszelką nadzieję w powodzenie planowanej przeze mnie ucieczki, od której i jego los był zawisły. Ja przeciwnie, byłem pewny siebie i najzupełniej spokojny. Dowiedziona to zresztą rzecz, że w obliczu blizkiego niebezpieczeństwa zazwyczaj trwoga ustaje, a miejsce jej zajmuje śmiała rezygnacya. Uczeń naprzykład przez kilka tygodni przed egzaminem może uczuwać lęk, ale gdy nadejdzie ich chwila, pierwsze pytanie lęk ten rozwiewa.
— A pan? — zapytał mnie z kolei major, — co ma pan do powiedzenia?
— Ja mogę tylko oświadczyć, że nie uznaję w was swoich sędziów... Nie macie najmniejszego prawa sądzenia kogokolwiek, a tem bardziej mnie, obcokrajowca. A gdybyście i posiadali to prawo, to obowiązkiem sędziów jest wiedzieć, że zasądzonemu przysługuje apelacya do wyższych instancyi, wobec czego o natychmiastowem wykonaniu wyroku nie może być mowy. Zaznaczam przytem, że nie jestem obywatelem tego kraju, i żądam przedstawienia całej mojej sprawy zastępcy państwa, do którego należę.
Na te słowa „członkowie sądu“, jak to zresztą przewidziałem, jednogłośnie wybuchnęli śmiechem, a major rzekł:.
— Oświadczam panu, że tego rodzaju żądania pańskie do niczego nie doprowadzą. Uważamy się tutaj za najzupełniej kompetentnych do wykonania wyroku. Czy ma pan co jeszcze prócz tego do powiedzenia?
— Owszem, prosiłbym o kilka rzeczy.
— Proszę mówić, a skoro uznam za stosowne, postaram się uczynić zadość pańskiemu życzeniu.
— Pragnąłbym wiedzieć, jak długo jeszcze mam żyć, panie majorze?
Zapytany wyjął mój zegarek, spojrzał nań i odrzekł:
— Powiedzmy... kwadrans. Czy zdoła pan przygotować się na śmierć w tak krótkim czasie?
— O, z pewnością. Radbym jednak umrzeć, jak caballero, z otwartemi oczyma i nie związany.
— Na to pozwolić nie mogę, bo wzbraniają tego przepisy wojskowe. Przywiążemy pana i zasłonimy oczy.
— Możebym więc mógł zobaczyć przynajmniej miejsce, na którem mam wydać ostatnie tchnienie?
Major rozejrzał się, i wzrok jego spoczął na pniu drzewa, znajdującego się tuż nad wodą.
— Czy naprzykład podobałoby się panu to drzewo? — zapytał i wskazał upatrzone miejsce. — Może się pan oprzeć o nie, aby żołnierze mieli pewny cel.
— Mogę stanowić dla nich dobry cel i bez opierania się o drzewo. Nie boję się śmierci i nie padnę ze strachu.
— No, i jeszcze jakie życzenie?
— Jeszcze jedno, ale już nie dla mnie; tyczy się ono właściwie pana.
— Ach, mnie? Proszę!
— Pragnąłbym mianowicie, aby wykonanie na mojej osobie wyroku nie zaszkodziło panu i żebyśmy byli dla siebie przyjaciółmi, gdy się znowuż zobaczymy.
— Szkody żadnej dla siebie — rzekł major — nie obawiam się, a spotkanie nasze nastąpi tam, gdzie milknie wszelka nienawiść.
— Byłbym przytem bardzo obowiązany panu, gdyby pozwolił łaskawie memu przyjacielowi być świadkiem mojej śmierci. Leży on związany i nie będzie mógł widzieć dokładnie tego aktu. Każ mu więc, majorze, zdjąć więzy z nóg. Przecie już obezwładnione ręce nie pozwolą mu uciec.
— Dobrze; spełnię to życzenie.
I zwrócił się do jednego z żołnierzy:
— Rozwiązać nogi Montesa!
Żołnierz wykonał rozkaz. Równocześnie zbliżył się do mnie Mateo, trzymając w jednej ręce lasso, a w drugiej chustkę.
— Czego pan chcesz? — zapytał go major.
— Chcę związać skazańca. Czynność ta należy do mnie, gdyż byłem w jego sprawie świadkiem.
I nie czekając, czy major na to pozwoli, przybliżył się do mnie ze słowami:
— Czas już! proszę dać ręce w tył.
— Po co? — zapytałem.
— Bo już dla pana przyszła chwila zasłużonej kary.
— Wprzód jednak ty poniesiesz swoją, łajdaku! — rzekłem i, ścisnąwszy pięść twardo, uderzyłem go w nos z taką siłą, że mu się całkiem rozpłaszczył, a krew buchnęła ciurkiem. Drab zatoczył się oczywiście kilka kroków i bezprzytomy runął z jękiem na ziemię.
Nikt z obecnych — dziwna rzecz — nie podbiegł mu na pomoc; przeciwnie — widać było pewne zadowolenie na twarzach opryszków. Zresztą zawsze tak bywa, że zdrajcami brzydzą się przedewszystkiem ci, którym się oni wysługują.
Major ozwał się tylko oschle:
— Co to? Rzuca się pan na człowieka w mojej obecności?...
— Mógł mię zostawić w spokoju. Bo zresztą kto tu rozkazuje: on, czy pan? Przykroby mi było umierać, nie zapłaciwszy łotrowi honoraryum, które mu się z prawa odemnie należało...
— Daruj pan, ale kwadrans już dobiega... Okażę panu dowód swej życzliwości i przywiążę pana sam do drzewa. Proszę za mną! Czy pan już wyznaczył żołnierzy, którzy mają mię rozstrzelać?
— Zaraz to uczynię.
— Pozwól pan jeszcze, że pożegnam się ze swoim przyjacielem...
Chwyciłem Montesa w ramiona i począłem go długo ściskać, szepcąc mu do ucha:
— Rzucę panu nóż. Staraj się pan rozciąć nim lasso na rękach.
Nadeszła wreszcie „ostatnia“ dla mnie chwila... Koło żołnierzy rozwarło się, a major poprowadził mię do drzewa. Nikt z bandy nie okazał mi najmniejszego współczucia; widocznie stracenie człowieka było u tych ludzi czemś zupełnie zwykłem i naturalnem.
Major, wziąwszy lasso i chustkę, porzuconą przez Matea, rzekł do mnie:
— A więc, sennor, nadeszła chwila... Widzę, że jesteś pan odważny i nie zadrżysz.
— Bądź pan o to spokojny, panie majorze... A czy mógłbym wiedzieć, co się stanie z mojemi rzeczami? Odeślę je do wyższej władzy; zresztą panu one już niepotrzebne. Proszę dać ręce w tył...
Trzymał w ręku rzemień, żołnierze zaś przygotowywali broń. Monteso z zapartym oddechem patrzył na mnie, jak się patrzy na człowieka bezpowrotnie zgubionego.
— A jednak, panie majorze — odrzekłem, — te rzeczy będą mi potrzebne i zastrzegam sobie zwrot ich stanowczo.
— Jak to pan rozumie? — zapytał zdziwiony.
— Ano, tak. Proszę uważać!
I chwyciwszy w jednej chwili obiema rękoma za kurtkę jego przy kołnierzu, oderwałem cały jej przód wraz z kieszenią. Następnie w mgnieniu oka wyrwawszy mu z za pasa dwa moje noże, wziąłem jeden w zęby, a drugi rzuciłem w stronę Montesa.
— Hola, sennor! co?!... — krzyknął major, ale już nie zdążył dokończyć, gdyż porwałem go za kołnierz, a skoczywszy w rzekę, powaliłem go i pociągnąłem własnym ciężarem za sobą w jej fale.
Wszystko to stało się błyskawicznie, i żołnierze, nie przygotowani na tego rodzaju niespodziankę, struchlawszy na razie, stali bezczynnie z bolami w rękach. Major, znalazłszy się nagle w rwących falach rzeki, stracił również świadomość, jakim sposobem w nich się znalazł, i odruchowo borykał się z prądem, silną dłonią trzymany przezemnie za kołnierz.
W nasadzonym głęboko na uszy kapeluszu, by mi go fale nie zerwały, w nieprzemakalnem, sporządzonem na sposób Indyan ubraniu, tak obcisłem, że nie stanowiło dla mnie w wodzie zbytniej przeszkody do pływania, czułem się, jak ryba, umiejąc zresztą oddawna poruszać się swobodnie w tym żywiole.
Majora pociągnąłem za sobą nie po to, by go utopić, lecz, aby utrudnić pogoń za sobą. Gdybym go był zostawił na brzegu, on pierwszy rzuciłby się za mną do wody, i wówczas, zamiast być stroną zaczepną, byłbym się musiał bronić, co byłoby dla mnie niebezpieczniejsze. Przytem podkomendni jego, zaskoczeni takim obrotem sprawy, musieli przedewszystkiem ratować swego dowódcę, zostawiając pogoń za mną na drugi plan.
Wypuściwszy z rąk kołnierz oszołomionego majora, obejrzałem się ku brzegowi. Żołnierze potracili głowy. Jedni biegali nad wodą z przygotowanemi do rzutu bolami, inni zaś z flintami przy ramieniu czekali odpowiedniej do strzału chwili. Spostrzegłszy to, dałem nurka, a gdy po chwili wynurzyłem głowę dla zaczerpnięcia powietrza, woda zerwała mi z głowy kapelusz, i musiałem go w kilku mocniejszych ruchach ramion dogonić. W tej chwili rozległ się odgłos strzałów, a rwetes wśród żołnierzy zwiększył się jeszcze; ci i owi wrzeszczeli przeraźliwie, rzucając ku mnie raz po raz bola, i jedno z nich omal mię nie dosięgło. Na szczęście, przepłynąłem już w ukos z prądem rzeki prawie dwie trzecie jej szerokości, i wystarczyłoby jedno zanurzenie się w wodzie, by osiągnąć stały grunt pod nogami. Dałem więc nurka znowu, ale, zamiast wydostać się na brzeg, pozwoliłem się unieść prądowi w dół rzeki, poczem, obróciwszy się nawznak i wychylając nieznacznie na powierzchnię twarz tylko, by módz oddychać, popłynąłem w tej pozycyi spory kawał. Manewru tego prześladowcy moi nie dostrzegli. Długo patrzyli w owo miejsce, gdzie poraz drugi zniknąłem pod wodą, ja zaś tymczasem, płynąc wciąż nawznak, po niejakimś czasie o wiele niżej obserwowanego punktu dobiłem szczęśliwie do brzegu, który w tem miejscu był dosyć wysoki. Nie wyskoczyłem jednak na ląd odrazu, tylko wysunąłem nad poziom wody przedewszystkiem głowę o tyle, aby zobaczyć, co się dzieje wśród bandy. W podobny sposób usadawiają się nilowe hipopotamy, których płaskie łby z obsadzonemi na jednej płaszczyźnie oczami, uszami i nozdrzami są ku temu przystosowane doskonale. Dla mnie oczywiście pozycya ta była nieco trudniejsza, ale, wykorzystawszy jakiś korzeń przybrzeżny, uzyskałem wcale znośne oparcie. O parę kroków dalej zaczynały się krzaki i zarośla, wysuwając swe obwisłe gałęzie daleko ponad wodę. Przeczekawszy chwilę, posunąłem się w to miejsce i znalazłem znakomitą kryjówkę, gdyż z pod gałęzi mogłem już swobodnie rozejrzeć się naokół.
W tej chwili właśnie wyciągano z wody majora. Nie poruszał się wcale i w bezwładzie ciała wydawał się martwym.
Dotychczas żaden z oddziału nie ruszył w pogoń za mną, i dopiero teraz spostrzegłem, że wsiadali na konie, wciąż obserwując miejsce, gdzie zniknąłem im z oczu, i jakby wyczekując chwili, gdy wydostanę się z wody. Pięciu tylko czy sześciu żołnierzy krzątało się około majora. Wyniósłszy go na brzeg, nachyleni nad nim, cucili go, czy też starali się wydobyć od niego odpowiednie rozkazy.
Niebawem troska moja, czy nie mam na sumieniu morderstwa, pierzchnęła, bo major zerwał się na równe nogi, otrząsnął z siebie wodę i cofnął się wraz z owymi kilkoma podkomendnymi w krzaki. Po chwili ukazał się znowu na brzegu, ale już nie pieszo, lecz... na moim gniadoszu.
Przyglądając się ze swej kryjówki, co się wśród oddziału dzieje, zaobserwowałem nerwowe zaniepokojenie, które się dało spostrzedz z ruchu wśród bandy. Do tej chwili bowiem nie byli pewni, czy wydobyłem się z wody i w jakim kierunku umknąłem, czy też pochłonęły mię nurty rzeki. Na straży koło Montesa pozostał jeden tylko człowiek, cały zaś oddział szykował się najwyraźniej do pogoni.
Pomimo to, myślałem w tej chwili nie o sobie, lecz o moim towarzyszu. Jeżeli kiedy, to teraz właśnie zdarzała mu się najodpowiedniejsza chwila do ucieczki, bo uwaga wszystkich zwrócona była na rzekę. I przyszło mi na myśl, że Monteso mógłby im się wymknąć wówczas, gdybym pociągnął całą bandę za sobą, ukazując się jej ze swego ukrycia. Postanowiłem uczynić to natychmiast. Zresztą niepodobna mi było siedzieć dłużej w wodzie, bo i ubranie poczynało mi ciążyć dokuczliwie, i schowane w niem pieniądze papierowe przemokłyby ostatecznie i zniszczały doszczętnie. Do wieczora zaś było jeszcze daleko, a zniecierpliwiony dowódca oddziału, tak, czy owak, kazałby w końcu przeszukać krzaki, i wówczas znalezionoby mię w nienadającej się wcale do obrony pozycyi.
Wziąwszy to wszystko pod uwagę, zdecydowałem się opuścić swą kryjówkę natychmiast. Chwyciwszy się więc jedną ręką gałęzi, wyskoczyłem na brzeg i w jednej chwili zwróciłem na siebie uwagę całej bandy. Wśród żołnierzy powstał zgiełk i na rozkaz majora rzucono się ku mnie wbród.
Później opowiadał mi Monteso, że i jego dozorca nie mógł się powstrzymać od ciekawości zobaczenia pościgu i pobiegł nad rzekę, zostawiając go samego. Wówczas yerbatero skorzystał ze sposobności, a przysunąwszy się nieznacznie na grzbiecie do porzuconego mu przedtem przeze mnie noża, skorzystał z niego odpowiednio i w krótkim czasie zdołał rozciąć lasso, poczem dosiadł konia. Niestety, jeźdźcy, którzy jeszcze pozostali na brzegu, spostrzegłszy umykającego yerbatera, rzucili się za nim w pogoń. Major zaś, widząc, co się dzieje, w pierwszej chwili zawahał się, co czynić: czy ścigać Montesa, czy też puścić się śladem tych, którzy popędzili za mną na drugą stronę rzeki. Rozumie się — bardziej mu chodziło o mnie, niż o mego towarzysza, ale mógł być pewny, że mię pochwycą jego podkomendni, którzy wydostali się na przeciwny brzeg i tam się w poszukiwaniu za mną rozpierzchli.
Ja zaś w chwili owej nie byłem daleko. Skoro bowiem spostrzeżono mię z przeciwnego brzegu, dla zmylenia pogoni pobiegłem chyłkiem w górę rzeki, pozostawiając miejsce, w którem się ukazałem, o wiele niżej za sobą. Ścigający mię nie spostrzegli mego manewru i zwrócili się w kierunku owego miejsca, o co mi właśnie chodziło.
Na brzegu były krzaki, stanowiące niezłą kryjówkę, ale nie na długo, bo w danym wypadku wytropionoby mię w niej prędzej czy później. Zdecydowałem się tedy, bez względu na niebezpieczeństwo kul i bola, biedz dalej w górę rzeki, uważając ten manewr za jedyny środek ocalenia.
Niewątpliwie sprzyjało mi osobliwsze szczęście, bo chociaż padło kilka strzałów, ale mię nie trafiono, bola zaś zaplątywały się w krzakach, nie dosięgając mojej osoby. Biegłem ze trzysta kroków w górę, dając się ciągle widzieć, poczem skręciłem na wolny step, ginąc drabom z oczu wśród wysokich burzanów i zarośli. Był to jednak z mej strony fortel, gdyż, zamiast podążyć w głąb stepu, zawróciłem wkrótce chyłkiem ku rzece, zmyliwszy pogoń, i słyszałem tylko, jak prześladowcy moi z hałasem popędzili w step, myszkując wśród wysokich traw, a nieco poniżej z drugiej strony rzeki spostrzegłem majora, jak, wyciągnięty w strzemionach, oglądał się to w jedną, to w drugą stronę, niepewny, dokąd się zwrócić. Nie będąc sam widziany, dostrzegłem to wahanie się i wpadła mi szalona myśl do głowy: gdyby go tak dosięgnąć i odebrać mu konia mego oraz wszystko, co mi zrabował. Zelektryzowany gwałtowną chęcią uskutecznienia tego zamiaru, rzuciłem się do wody, a dawszy kilkakrotnie nurka, aby nie być spostrzeżonym, przepłynąłem rzekę z powrotem i już miałem wyskoczyć na brzeg, gdy major, postanowiwszy dognać swą bandę dla uczestniczenia w pościgu za mną, wjechał w wodę na moim gniadoszu. Nie mogło być dla mnie lepszego obrotu sprawy. W kilku potężnych rzutach ramion z prądem rzeki znalazłem się tuż za nim niepostrzeżony i w chwili, gdy koń jego, przepłynąwszy rzekę, oparł się przedniemi kopytami o stały grunt, ja trzymałem się już lewą ręką ogona swego gniadosza, a w prawej miałem nóż, przygotowany do walki. Ważyłem się na nią, gdyż major uzbrojony był tylko w szablę i pistolety, przed którymi nie miałem strachu.
— Sennor Cadera! — krzyknąłem znienacka, gdyśmy się obaj znaleźli na brzegu.
Usłyszawszy swe imię, obejrzał się i aż się wstrząsnął nerwowo z przerażenia.
— Carrambo! Czy to pan?
— Ciszej, panie majorze, bo w przeciwnym razie tym oto nożem przebiję pana na wylot! — rzekłem i dodałem natychmiast: — Precz z mego konia!
— Ani myślę! — odparł. — I jeżeli nie wypuścisz pan z rąk noża, będę strzelał...
I przy tych słowach sięgnął ręką do pistoleta. Nie zdążył go już jednak wyjąć, gdyż chwyciłem go za pas i szarpnąłem z taką siłą, że zwalił się z konia na ziemię, a równocześnie złapałem konia za uzdę. Major, zerwawszy się natychmiast z ziemi, rzucił się na mnie, koń zaś począł wierzgać i omal mi się nie wyrwał z ręki. Zoryentowawszy się szybko, że mogę przegrać dobrze zaczętą partyę, palnąłem przeciwnika w skroń z taką siłą, że się rozciągnął na ziemi, a następnie, trzymając wciąż konia za uzdę, wyrwałem powalonemu pistolet z za pasa i rzuciłem go daleko w trawę, poczem podjąłem z ziemi drugi, który przed chwilą był mu wypadł z za pasa, i uczyniłem z nim toż samo, jak również z szablą, którą w jednej chwili odciąłem. Pozbawiwszy przeciwnika w ten sposób broni, skoczyłem na mego gniadosza i przedewszystkiem sięgnąłem do torby dla przekonania się, czy nic w niej z mych rzeczy nie brakuje. Znalazłszy wszystko, co mi zrabował, miałem się już najspokojniej oddalić, gdy major, który miał widać twardą głowę, skoro po takim poczęstunku nie utracił na dłużej przytomności, zerwał się nagle i krzyknął:
— Stój! Jeżeli tylko dasz choć krok, to...
Nie dokończył, gdyż, pomacawszy się po boku, nie znalazł ani pistoletów, ani rycerskiej swej szabli.
— Co? jak, panie majorze? — odrzekłem, dobywając z za cholewy rewolwer. — Radzę panu mówić ciszej, bo poczujesz pan natychmiast sześć kul w głowie.
— Sześć kul? — rzekł przerażony, cofając się odruchowo. — Pan tego nie uczynisz. Obchodziłem się z panem bardzo względnie...
— O, tak! i chciałeś mię pan rozstrzelać, człowieka niewinnego... zupełnie niezasłużenie!
— Nie mogłem postąpić z panem inaczej, bo miałem taki rozkaz.
— Od kogo?
— Tego powiedzieć nie mogę.
— A jeżeli ja pana zmuszę do szczerości tym oto rewolwerem?
— Może mię pan zastrzelić... mimo tej groźby nie powiem panu.
— No, nie, to nie! Właściwie jest mi obojętną rzeczą, kto mię chciał chwycić za kołnierz, skoro kołnierz ów mam jeszcze w całości...
— Ale ja go nie mam. Wydarł mi pan kawałek uniformu.
— O, przepraszam! ale musiałem to uczynić dla odzyskania swojej własności. Mówiłem przecie panu tam jeszcze, w obozie, że jest mi potrzebny zegarek mój i pieniądze, a pan nie chciał w to uwierzyć.
— Tak. Widzę teraz, że miał pan już wówczas na myśli dalszą podróż, nie zaś śmierć.
— To się rozumie.
— Diabolo! — mruknął skonfundowany. — To pan już wtedy planowałeś ucieczkę?
— To bardzo naturalne.
— Widzę, że z pana nielada zuch! Ale, do licha, ja rozporządzam pięćdziesięcioma ludźmi!
— Nic mi oni nie zrobią, i jeżelibyś pan jeszcze kiedy spotkał europejczyka, to wiedz o tem zgóry, że umie on dokazać więcej, niż pięćdziesięciu pańskich gwardzistów.
— Hm! wyglądasz pan z tem wszystkiem istotnie na dyabła.
— Ale na bardzo w tej chwili mokrego... Zresztą nie widzę potrzeby zaprzeczać pańskim twierdzeniom — rzekłem, uśmiechając się, poczem dodałem: — No, żegnam pana. Poszukaj pan swojej szabli i pistoletów... Rzuciłem je tam, w trawę.
— Dokąd pan jedziesz?
— Po co panu ta wiadomość? Czyżbyś chciał ścigać mię raz jeszcze?
Widziałem, że zaciskał zęby i hamował gniew w sobie, upokorzony, żem go tak łatwo wystrychnął na dudka. Udając więc spokój i pewność siebie, rzekł wyniośle:
— No, no! uszedłeś pan tym razem mej ręki, ale miej się na baczności, bo na drugi raz nie pójdzie mu tak łatwo, i zemszczę się za to, żeś mię pan wyprowadził w pole...
— Owszem, nic nie mam przeciwko temu, panie majorze, ale odłóż pan to na później. Tymczasem... do widzenia.
I po tem miłem pożegnaniu skierowałem gniadosza w wodę.
Przepłynąwszy na drugą stronę, rozejrzałem się naokół i ku wielkiej swej radości spostrzegłem, że Montesa nie było, a dwa kawałki pociętego lassa świadczyły wymownie, że udało mu się uciec. Gdy jednak podjechałem nieco dalej, zauważyłem ślady wielu kopyt końskich, a przypatrzywszy się tym śladom, przyszedłem do wniosku, że przyjaciela mego ścigało co najmniej dziesięciu jeźdźców. Być może — pomyślałem, — ludzie ci dogonili zbiega... A chociażby nie dogonili, to będą wracali ku rzece tą właśnie drogą, jaką ja sobie wytknąłem, to jest od estancyi yerbatera. W warunkach zwyczajnych nie obawiałbym się tak szczupłej garstki przeciwników, tembardziej, że miałem pod sobą wyśmienitego wierzchowca. Ale pamiętałem o tem, że niechybnie mają przy sobie bola, przeciw którym niema rady ani ochrony. Ta prymitywna, ale dowcipnie pomyślana broń jest niebezpieczniejszą od lassa, przed którem można się odpowiednio zastawić karabinem, nie dopuszczając do siebie pętlicy, a w ostateczności wystarcza nóż do rozcięcia rzemienia, gdy się go ma już na sobie. Inaczej jest z bolą. Rzucają ją pomiędzy tylne nogi konia w ten sposób, że ciężkie, metalowe kule, umieszczone na końcu rzemienia, powalają zwierzę w jednej chwili, i wówczas nieprzyjaciel dopędza z łatwością swą ofiarę.
Dlatego to przed bronią ową miałem lęk i później doświadczyłem jej działania istotnie.
Ucieczka moja była o tyle utrudnioną, że w tył cofnąć się było niepodobieństwem, bo mógłbym natknąć się na bandę, która, niebawem zwołana przez majora, przeprawiła się prawdopodobnie w pościgu za mną na tę stronę rzeki. Na prawo i lewo ciągnęły się rozległe łąki bagniste, już przez to samo niebezpieczne. Pozostała mi zatem jedynie droga wprost przed siebie, a więc ta, którą nas uprowadzono. Ścisnąłem tedy konia ostrogami i popędziłem naprzód w pełnym galopie.
Woda ociekała jeszcze ze mnie kroplami, i tylko nogi miałem już suche. Wyjąłem więc z za pasa oddartą część uniformu majora, a wydobywszy stamtąd portfel i zegarek, schowałem je w cholewy.
W kilka minut byłem już na wzgórzu, zarzuconem gęsto kamiennymi głazami, i stąd spostrzegłem oddział dążących ku rzece jeźdźców. Stało się więc, jak przewidywałem. Byli to ciż sami żołnierze, co puścili się w pogoń za Montesem. Teraz powracali z nim, trzymając go w środku między sobą.
Dostrzegłszy mię zdala, zatrzymali się, a poznawszy mię po ubraniu, pomknęli w pełnym galopie ku mnie.
Wobec tego, że miałem pod sobą doskonałego rumaka, a dzieliła mię od jeźdźców spora przestrzeń, mogłem się ich nie obawiać, bo szkapy ich w żadnym razie nie doścignęłyby mego gniadosza. Pędziłem więc, jak wiatr, prosto ku północy, a za mną o jakie siedmset kroków gnała sfora bolarzy z dzikimi okrzykami tryumfu i gotowemi do rzutu bolami. Ciekawe było to, że nie pędzili za mną w prostej linii, lecz trzymali się w pobliżu pagórków, ażeby w ten sposób przyprzeć mię do rzeki, skąd każdej chwili mógł wypaść na mnie drugi oddział. Jakoż niebawem usłyszałem jeszcze liczniejsze okrzyki, z czego wywnioskowałem, że wśród ścigających powstała radość niespodziewana. Spojrzałem za siebie i spostrzegłem, że z pośród zarośli nadrzecznych wypadł istotnie drugi oddział.
Obawy moje spełniły się. Major pozbierał swych ludzi, rozproszonych po tamtej stronie rzeki, i przeprawiwszy się przez nią, pędził ku mnie co sił wraz z całą bandą.
Położenie moje stało się istotnie straszne. Poza mną bagno, a z jednej i z drugiej strony pogoń. Obydwie bandy przybrały względem mnie kierunek ukośny.
Plan sytuacyjny tego strasznego dla mnie pościgu przedstawiał się schematycznie w taki mniej-więcej sposób:
W punkcie A byłem ja, w B jeden, a w C drugi oddział mych prześladowców, w miejscu zaś, gdzie zbiegały się linie obu oddziałów (D), znajdowało się wśród rozległego stepu rancho, czyli folwarczek, zupełnie odosobniony. Prostopadle do mego kierunku w tyle (E) ciągnęło się rozległe bagnisko.
Jedyną więc dla mnie furtkę na wolność stanowiło miejsce, znajdujące się przede mną w punkcie D. Rzecz prosta, nie łudziłem się nadzieją, że znajdę tam schronienie w zabudowaniach, bo otoczonoby mię i prędzej czy później schwytano; ale, mając do punktu D krótszą do przebycia przestrzeń, aniżeli moi prześladowcy, i posiadając szybkiego a wytrwałego konia, liczyłem na to, że punkt ów osiągnę prędzej od nich i już nie będę miał pościgu z dwu stron, lecz tylko poza sobą.
Opryszki mieli w pogotowiu bola i wywijali niemi ponad głowami, wrzeszcząc okropniej jeszcze, niż to mają zwyczaj czynić atakujący Indyanie. Major był pewiem, że mu się nie wymknę.
Och, gdybym miał przy sobie mój magazynowy karabin! Byłbym wówczas najniezawodniej dał radę całej bandzie napastników. Rewolwery zaś moje w tej opresyi były bez znaczenia.
Podniosłem się w strzemionach i, klepiąc rumaka po szyi, pędziłem, jak wicher. Szlachetne zwierzę rozumiało mię, przeczuwając instynktem niebezpieczeństwo, — nie mniej działały na nie podniecająco dzikie wrzaski pogoni, — więc przestrzeń między mną a ścigającymi zwiększała się z każdą sekundą. Dopadłem właśnie rancha, gdy nagle zafurczało coś w powietrzu i tuż za mną upadła w trawę ciężka kula bola, potem druga, trzecia, nie dosięgając mię na szczęście. Byłem ocalony, a przynajmniej tak mi się zdawało.
Rancho było niewielkie, a naokoło niego wznosił się mur, poza nim zaś, wśród drzew, bielały ściany domu. W murze obwodowym znajdowała się szeroka brama wjazdowa, która w tej chwili była otwarta, a w niej stało kilku ludzi, przypatrując się ze zdziwieniem dzikiej pogoni za mną. Jeden z mężczyzn wyglądał na duchownego.
W chwili, gdy koń mój miał wpaść w ową bramę, mnich wybiegł przede mnie i, rozkrzyżowawszy ręce, jakby mi chciał zagrodzić drogę, krzyknął:
— Stój! Tu pewna zguba!
Człowiek, należący do stanu duchownego, musiał być chyba godzien zaufania.
Obejrzałem się, a spostrzegłszy, że pogoń daleko, osadziłem konia i zapytałem obcego:
— Jaka zguba?
— Uciekasz pan przed tym i ludźmi?
— Tak.
— Czyś im pan co zawinił?
— Uchowaj Boże! Nie wyrządziłem nikomu najmniejszej krzywdy. Jestem podróżnym z Europy i jeszcze nigdy...
— Z Europy? — spytała obok stojąca kobieta. — Proszę tutaj, do nas, a prędko, bo puszczą za panem bola!...
Ledwie to rzekła, gdy o dwadzieścia kroków za mną znów upadła z furknięcem na ziemię bola. Skoczyłem przez bramę na malutki dziedziniec rancha, poczem mieszkańcy zaparli szybko bramę i zaryglowali ją dwoma potężnymi drągami.
Do dziedzińca przypierał przyczółek domu murowanego, zaś między tym przyczółkiem a murem obwodowym znajdowała się mocna i ciężka brama z tarcic, którędy wchodziło się do obszernego miejsca, ogrodzonego kaktusowym żywopłotem. Tu trzymano złośliwe i srogie byki.
— Więc pan jesteś z Europy? — pytała kobieta. — Jakże się cieszę, że mogłam wyrządzić panu przysługę i uratować go w niebezpieczeństwie!
— Dziękuję pani bardzo za tę przysługę. Jednak, daruje pani, na nic się ona nie przyda. Niebezpieczeństwo dla mnie bynajmniej jeszcze nie minęło... a przytem pani i wszyscy domownicy mogą ucierpieć z mojej przyczyny.
— E, cóż znowu! Skoro brat Hilario jest z nami, nic nam grozić nie może. Wiesz pan coś o nim zapewne...
— Nie wiem, pani. Nie znam tu nikogo. Wszak jestem w tym kraju zaledwie od czterech dni.
W tej chwili za bramą usłyszałem wzmagającą się wrzawę, przekleństwa, a następnie gwałtowne dobijanie się do wrót.
— Otworzyć! otworzyć, bo wywalimy bramę! — wołano z zewnątrz.
Tu przystąpił do mnie wspomniany przez kobietę brat Hilario i zapytał:
— Powiedz mi pan szczerze i otwarcie, co zawiniłeś względem tych ludzi. Jeżeli mają do pana jakie nieuzasadnione pretensye, spróbuję pośredniczyć pomiędzy panem a nimi; jeśli zaś napaść ich jest niesłuszną, będziemy pana bronili, bo, jako człowiek niewinny, znajdujesz się pan pod opieką Boga i musimy nieść panu pomoc.
— Zapewniam dobrodzieja słowem najświętszem, że nic nie zawiniłem.
— Zapewnienie to, sennor, nie jest wystarczające...
— Zaraz opowiem dobrodziejowi, co spowodowało ich do pościgu za mną.
— Dobrze, sennor, opowiesz mi później, a teraz podejdę rozmówić się z tymi rozszalałymi ludźmi.
Brat Hilario był potężnej budowy ciała, budzącej poszanowanie dla siły, a jednak twarz jego, o szlachetnym wyrazie i wielkich niebieskich oczach, odznaczała się niezwykłą łagodnością i słodyczą. Tem dziwniejszy z tą cechą duchownego kontrast stanowiło jego uzbrojenie. Na długiej sutannie miał on pas, z za którego sterczały dwa rewolwery wielkiego kalibru, tudzież długi nóż. Na nogach miał wysokie buty z ostrogami.
W bramie, ku której się zwrócił brat Hilario, znajdowało się nieduże okienko, którego otwór pokrywała drewniana zasuwa. Brat odsunął ją, wyjrzał na zewnątrz i zapytał:
— Czego panowie sobie życzycie?
— Otworzyć! — krzyknął gromko major, którego głos natychmiast poznałem.
— Coście za jedni?
— Major Cadera z oddziałem gwardyi narodowej.
— Aha! W jakim celu dobijacie się z taką gwałtownością do bramy?
— Bo skrył się u was pewien człowiek, który został zasądzony na śmierć i przed samą egzekucyą umknął.
— Za cóż go zasądzono na tak surową karę?
— Za morderstwo, spisek i zdradę kraju.
— Któż to go sądził?
— Sąd wojenny.
— Z którego garnizonu?
— Do dyabła! Bierzesz nas za żaków, że się w ten sposób wypytujesz! Nie jestem do tego przyzwyczajony.
— Zato ja jestem przyzwyczajony do zbadania gruntownie każdej sprawy, która się o mnie opiera. Jeżeli mam wydać wam zbiega, to przedewszystkiem muszę się dowiedzieć, czy posiadacie prawo żądać wydania go w wasze ręce.
— Owszem, mamy prawo, bośmy go sami zasądzili.
Brat milczał przez chwilę, obserwując bandę drabów przez otwór w bramie, poczem rzekł:
— Więc to wy sami złożyliście sąd wojenny? Hm... Pomówimy o tem jeszcze, a tymczasem zapytam obcego, jak on się zapatruje na to wasze żądanie.
— No, no! głupstwa pleciesz! Mielibyśmy tu czekać, zanim on wybaje wam setki kłamliwych wykrętów? Na to nie mamy ani czasu, ani chęci, i jeżeli brama nie będzie w tej chwili otwarta, wyłamiemy ją przemocą i dostaniemy się do środka.
— Ba, ale my do tego nie dopuścimy!
— Spróbujcie! Jest nas pięćdziesięciu i nie będziemy się długo namyślali, czy wysadzić bramę, czy też puścić z dymem całą zagrodę.
— Ależ, panie, nie tak groź nie! Tu są ludzie, którzy nie dadzą się niczem zastraszyć. Ja jeden nie boję się was wszystkich!
— Ach, tak? Z jakimże to bohaterem mam do czynienia?
— Brat Hilario...
— Aha, brat... to co innego. A wiesz ty, świątobliwy człeku, że przed mnichem nawet kura nie ucieka? Zresztą szkoda czasu na pustą gadaninę. Proszę bezzwłocznie wydać nam zbiega, bo weźmiemy się do roboty.
— Zupełnie niepotrzebnie silisz się, sennor, na rozkazy. Zapamiętaj to sobie, że ja tu jestem dowódcą!
— No, no! mnich dowódcą... twierdzy... to paradne! Śmiać mi się chce z przywidzeń pańskich. Czemże będziecie się bronili?
— Przedewszystkiem bronią moją będzie prosta przestroga: Biada temu, ktoby choćby najmniejszą krzywdę uczynił tej zagrodzie, lub chciał grozić jej mieszkańcom! Tu, w tym domu, jest w tej chwili konający człowiek!...
— A niech go dyabli wezmą! Co on nas może obchodzić? Tyle chyba, co ty, wielebny mnichu!
— Panie dowódco! uprzedzam, że, prócz imienia zakonnego, noszę jeszcze inne nazwisko... i w całym niemal kraju jest ono znane. Słyszał pan zapewne?... Brat Jaguar!...
— Brat... Jaguar?... — powtórzył major, przeciągając wyrazy.
Wśród bandy zaś na dźwięk tego imienia zapanowało milczenie, jakby makiem siał.
Brat tymczasem zwrócił się do mnie ze słowami:
— Jesteś pan tutaj zupełnie bezpieczny. Nie pozwolę nic złego panu uczynić.



ROZDZIAŁ III.
Brat Jaguar.

Nagły zwrot w mojej sytuacyi, spowodowany przez brata Hilaria, jakoteż ostatnie jego słowa, wypowiedziane do mnie, wprawiły mię w istotne zdumienie. Skąd osoba duchowna, należąca zapewne do jakiegoś stowarzyszenia misyjnego, nosi tak straszne nazwisko? Czyżby to był przydomek, charakteryzujący czyny tego człowieka? Jaguar należy do najniebezpieczniejszych zwierząt w południowej Ameryce. Jeżeli więc lud nazywa tego zakonnika Jaguarem, to ma prawdopodobnie usprawiedliwione ku temu powody. A jednak nazwa ta bynajmniej nie harmonizowała z wybitnym wyrazem łagodności oblicza tego człowieka. Tembardziej więc zainteresował mię swą osobą, kryjącą pod dziwnym przydomkiem jakąś tajemnicę.
Rozmowa „brata Jaguara“ z dowódcą bandy przez okienko w bramie brzmiała groźnie, i widać było, że mnich jest pewny siebie. A gdy zwrócił się do mnie, poznałem z jego miny, że gotów jest odważnie stanąć sam jeden wobec groźnego nieprzyjaciela i że nie wątpi o pokonaniu go, pomimo liczebnej przewagi. Zwrócił się teraz ponownie do otworu i rzekł opryszkom:
— Zaczekajcie! Po upływie pół godziny powiem wam, co postanowiłem. Gdyby jednak w tym czasie poważył się kto z was bodaj palcem kiwnąć w zamiarze względem nas nieprzyjaznym, pozna natychmiast bliżej brata Jaguara. Pamiętajcie!
Zamknął okienko i zwrócił się do mnie, a widząc mię głaszczącego pieszczotliwie mego gniadosza, który tak wielce przyczynił się do ratowania mię z niebezpiecznej pozycyi, przystąpił do mnie bliżej i, ściskając mi rękę serdecznie, rzekł:
— Człowiek, który dobrze i łagodnie obchodzi się ze zwierzęciem, jest rzadkością w tym kraju. Widząc pańską pieszczotę względem konia, przychodzę do wniosku, że należy pan do ludzi zacnych i szlachetnych. Chodźmy do izby!
Otworzył przedemną wązkie drzwi, i weszliśmy do środka, do izdebki, utrzymanej bardzo schludnie. Podłoga była wymyta, jak stół, czyściutkie szyby w oknach oraz wszelkie sprzęty. Na drzwiach znajdowała się kropielniczka ze święconą wodą, czego dotychczas nigdzie nie zauważyłem, aczkolwiek kraj ten jest szczerze katolicki. Naprzeciw drzwi umieszczone było na ścianie wielkie lustro, a po obu jego stronach dwa obrazy: Matki Boskiej i Pana Jezusa w cierniowej koronie. W jednym rogu wznosił się wysoko piec kaflowy, a w drugim stała sofa, pokryta skórą.
Już na pierwsze wejrzenie zdawało mi się, że jestem nie w Południowej Ameryce, lecz w Bawaryi lub gdzieś w krajach alpejskich.
Mili też i bardzo uprzejmi byli mieszkańcy tego domu. Kobieta, która tak skwapliwie mię zaprosiła do rancha, liczyła najwyżej lat czterdzieści; mąż jej był starszy może o lat dziesięć. Mieli na sobie szwajcarski strój ludowy. Druga kobieta, którą zauważyłem po mojem przybyciu, była służącą w tym domu, a z pierwszego wejrzenia dawało się postrzedz jej pochodzenie indyjskie. Nie weszła ona z nami do izby, lecz zawróciła do kuchni, skąd dolatywał dźwięk szklanek i talerzy. W izbie więc było nas czworo.
Podczas, gdy gospodarz i gospodyni ustawiali krzesła naokoło stołu, brat Hilario rzekł do mnie:
— Dowiedział się pan przed chwilą, kto jestem, a teraz mam zaszczyt przedstawić panu oboje gospodarstwa tego domu: są to sennor i sennora Bürgli.
— Ach, pochodzą państwo prawdopodobnie ze Szwajcaryi? — zwróciłem się do gospodarza. — Wnioskuję to z nazwiska i ubioru.
— Tak jest, panie. O boje jesteśmy rodowitymi Szwajcarami.
— Bardzo mi miło poznać państwa i przedewszystkiem podziękować za uratowanie mię z groźnego położenia.
— No, nie było z panem tak źle, jak sennor przypuszcza — uśmiechnęła się kobieta.
— Jakto? Przecie lada chwila mogłem być powalony przez bola i dostać się w ręce opryszków. Gdyby mię zaś byli schwytali, byłbym już nie żył.
— Za cóż to uwzięli się tak na pana?
— Za rzekomą zdradę stanu i za morderstwo, które jakobym usiłował popełnić, a które właściwie nie było niczem innem, jak tylko odparciem zamachu, jaki na mnie w Montevideo urządzono.
— Zechce pan nam zapewne opowiedzieć swoje przejścia i przygody?
— Z całą gotowością. Jest to zresztą moim obowiązkiem względem tych, którzy mi przynieśli pomoc w ciężkiej zaiste chwili.
I opowiedziałem mym wybawcom wszystko, co mię spotkało w tym kraju od czasu opuszczenia pokładu statku aż do ostatniej chwili. Gdy skończyłem, brat Hilario rzekł, przejęty do głębi:
— To ciekawe! Rzadki to wypadek, aby w tak krótkim czasie przeżyć tyle groźnych zaiste przygód. Widzę teraz, że istotnie śmierć urządziła pościg za panem.
— Gdybym chociaż wiedział, kto mi nasłał na kark tych przeklętych bolarzy!
— Może się jeszcze dowiemy.
— Podejrzewam Rixia.
— Ja również. Ale mniejsza o to. Skoro bowiem nie zamierzasz pan zatrzymywać się dłużej w tym kraju, to obojętne jest, kto dybie na pańskie życie. Główna rzecz, aby się uwolnić od tej prawdziwej zmory, która pana prześladuje.
— To będzie trudna sprawa.
— Mam jednak nadzieję, że panu w tem dopomogę.
— A mnie się zdaje, że prześladowcy moi czekać tu będą na mnie, aż póki nie opuszczę waszego gościnnego domu.
— Jeżeli oczywiście nie zabraknie im cierpliwości.
— Bardzo będziemy radzi — wtrąciła gospodyni — mieć pana u siebie jak najdłużej. Będzie nam z panem bardzo dobrze, i szkoda tylko, że smutek gości w naszym domu.
— Jest kto chory? — zapytałem.
— Mój wuj odrzekła.
— Leży w drugiej izbie, i zapewne zauważył pan...
Kilka razy istotnie uszu moich doszły ciężkie westchnienia i jęki chorego w trakcie opowiadania mego o przebytych przygodach.
— Czy ciężko chory?
— O, bardzo ciężko. Trapi go nietylko choroba ciała, ale i choroba duszy — odrzekła. — O wyzdrowieniu zaś niema i mowy; katastrofa nastąpi prawdopodobnie w przeciągu kilku dni. Co jednak najgorsze, to moralne jego cierpienie, wskutek którego nieszczęśliwy nie chce nawet słyszeć o pokarmie, ani o lekach.
— To nieszczęście. Utracił zapewnie wiarę?
— Nie sądzę, ale, o ile mi się zdaje, coś go okropnie gnębi... może nawet jakieś przewinienie, którego ciężar pragnąłby usunąć ze swego sumienia przed śmiercią, a brak mu ku temu odwagi. Przebywał długie lata w górach na Zachodzie, ale czem się właściwie trudnił, nie wiemy. Wspominał tylko, że zajęty był jakiemiś poszukiwaniami szczątków zwierząt przedpotopowych, pozostających w ziemi, przyczem dorobił się pewnej kwoty i zakupił z nami do spółki to rancho. Zanim zachorował, przebywał prawie zawsze w Kordylierach, a do nas zaglądał zaledwie na kilka tygodni dla wypoczynku. Ostatni raz przybył tu przed dwoma miesiącami, a był tak wyczerpany na siłach i zbiedzony, żeśmy się aż przelękli. Od tej chwili leży chory i za życia już robi wrażenie trupa, a bezustannie gnębi go przeczucie, że wkrótce umrze.
— W takim razie powinniście państwo przedsięwziąć starania, aby uspokić jego sumienie. Od tego przecie zawisło jego życie w wieczności.
— Masz pan słuszność — wtrącił brat Hilario, ściskając mi rękę.
Nagle rozmowa nasza przerwana została dzikimi wrzaskami, które się w tej chwili rozległy na zewnątrz domostwa.
Ranchero[8] chwycił z kolka strzelbę i chciał z nią wybiedz z chaty, gdy brat Hilario powstrzymał go:
— Daj pan spokój! obejdziemy się bez broni... Przypuszczam, że nietrudno mi będzie uporać się z tymi ludźmi. Sennor możesz wyjść do nich razem z nami.
Wyszliśmy na dziedziniec. Wierzchowca mego już tu nie było, i dowiedziałem się, że peon zaprowadził go na drugą stronę domu, gdzie znajdowało się obszerne kaktusowe ogrodzenie dla koni.
Bolarze bili z zewnątrz w bramę i domagali się, by ich wpuścić do środka. Brat Hilario otworzył okienko, a major piorunującym głosem krzyczał:
— Do dyabła! Jak długo będziemy tu czekali? Zastrzeżone pół godziny już dawno upłynęło!
— Jeżeli nie macie czasu na czekanie, to sobie jedźcie z Bogiem.
— Owszem, pojedziemy, ale dopiero wówczas, gdy wyjdzie tu do nas cudzoziemiec.
— Ba, ale my go wam nie wydamy.
— Troszczyłbyś się, sługo Boży, raczej o sprawy duchowe, zamiast wtrącać się w nieswoje rzeczy. Muszę wracać do swego garnizonu i nie mam czasu wystawać tu godzinami.
— Któż was trzyma? Jedźcie sobie, gdzie wam nakazuje obowiązek... Odczepiwszy się od nas, sprawicie nam prawdziwą przyjemność.
— Pojedziemy natychmiast, ale dawajcie tu cudzoziemca!
— Nie, sennor, tego nie uczynię.
— Nie? A no, zobaczymy. Daję wam pięć minut czasu do namysłu, i jeżeli nie wydacie nam zbiega, zabierzemy go sobie sami.
— Drogoby to was kosztowało!
— Oho! Zdaje ci się, mnichu, że skoro ty go bronisz, jest on już bezpieczny. Nie łudź się zbytecznie, bo mi twoja godność zakonna jest zupełnie obojętną, i nie zawahamy się postąpić sobie z twoją wieIebnością tak samo, jak z naszym zbiegiem.
— A no, proszę! spróbuj sennor! Daję ku temu sposobność!
Przy tych słowach brat Hilario zamknął okienko, odsunął rygle i rozwarł bramę naoścież. A ciężkie wrota pod ręką jego poruszyły się, jak kartki papieru. Teraz znaleźliśmy się wobec bolarzy oko w oko. Nie ruszyli jednak ku nam, z niezdecydowaniem patrząc na brata Hilaria i na mnie. Wówczas major zawołał do podkomendnych:
— Macie! tam stoi ten pies, który oberwał mi połę z kieszenią! Weźcie mi go!
To grubijańskie odezwanie dziwnem mi się wydało wobec dotychczasowego zachowania się względem mnie majora, który tak niedawno usiłował nadać sobie pozory człowieka uprzejmego i dobrze wychowanego, choć miał mię w swej mocy. Teraz stał się nagle nieokiełznanym furyatem. Wydobył z za pasa pistolet, ten sam, który rzuciłem był w trawę za rzeką, i ruszył ku nam, a za nim bolarze. Lecz brat Hilario, zastąpiwszy mu drogę w bramie, krzyknął gromko:
— Precz!
Bolarze zatrzymali się, major jednak usiłował mimo mnicha przedostać się na dziedziniec.
— Precz, albo... — powtórzył groźnie zakonnik, podnosząc rękę.
Major zatrzymał się, i obaj stali przed sobą, patrząc wzajemnie w oczy.
Nie mogłem widzieć twarzy mnicha, ale prawdopodobnie wzrok jego posiadał druzgocącą siłę, gdyż oficer rzekł po chwili:
— No, dobrze; nie wejdę do tego obcego mi domu bez pozwolenia. Że jednak wzbraniasz się brat wydać mi cudzoziemca, wykonam wyrok na miejscu.
I podniósł rękę, mierząc do mnie z pistoletu.
— Stój! precz z bronią! — rozkazał mnich ponownie.
Major, jak zahypnotyzowany, opuścił na razie rękę. Ale w sekundę podniósł ją znowu i wymierzył, mówiąc:
— Dosyć! nie dam się za nos wodzić mnichowi... i tego włóczęgę...
Nie dokończył, gdyż najniespodziewaniej mnich wydarł mu silną dłonią pistolet z ręki i rzucił na dziedziniec, a chwyciwszy śmiałka wpół, jak lalkę, wywinął nim w powietrzu i położył, niebardzo zresztą ostrożnie, na ławce pod murem wewnątrz dziedzińca.
— Siedź tu, człowieku zapamiętały, i jeżeli się tylko ruszysz, porozmawiamy ze sobą inaczej!
Zawarłszy następnie wrota, zaryglował je przed nosem bolarzy bez najmniejszego z ich strony protestu.
Major patrzył na to, jak osłupiały, i burzyło się w nim, mnich zaś elektryzującym wzrokiem trzymał go na miejscu.
— Masz pan, czego chciałeś — rzekł wreszcie do niego. — Żądałeś pan, bym go wpuścił do środka; uczyniłem to. Proszę teraz powiedzieć, czem mogę mu służyć... ale krótko, bo szkoda czasu na długie gawędy.
— Czy brat masz czas, czy nie masz go, jest mi to zupełnie obojętne. Pozostanę tu, dopóki mi się spodoba.
— Albo dopóki ja tego chcieć będę! — rzekł z mocą brat Hilario. — Jeżeli bowiem zechcę się waćpana pozbyć, wyrzucę go przez mur na tamtą stronę... ot, tak!
— To mówiąc, chwycił majora wpół, podniósł w górę i wywinął nim kilka razy młynka w powietrzu.
— Dios mio! wstrzymaj się dobrodziej! nie zamierzasz chyba uśmiercić mię tutaj! — wrzeszczał major. — Zresztą odejdę stąd sam...
— Niepotrzebnie się łudzisz, majorze. By cię wyprowadzić ze stanu zbytniej pewności siebie, oświadczam ci, że nie możesz ani pozostawać tu wedle swego upodobania, ani się samowolnie oddalić. Od chwili bowiem, gdy posadziłem pana na tej ławce, nie rozporządzasz już swą wolą zupełnie... jesteś moim jeńcem.
Major spojrzał na brata Hilaria z bezsilną złością, a po chwili zerwał się z ławy i krzyknął:
— Co to ma znaczyć? jakiem prawem śmiesz mię więzić?
Brat Hilario wziął go za ramię i, posadziwszy siłą na ławie, rzekł:
— Kieruję się tu tem samem prawem, jakiem aż do tej chwili rządziłeś się pan, odbierając wolność cudzoziemcowi... mianowicie prawem silniejszego, z tą jednak różnicą, że mam gruntowniejsze podstawy do uwięzienia pana, aniżeli pan je miałeś względem tego obcokrajowca. Bo on nie uczynił nic takiego, coby was zniewalało do targnięcia się na wolność jego osoby, jak również nie zawinił w niczem jego towarzysz; pan zaś nietylko samowolnie i bezprawnie pozwoliłeś sobie na wymierzanie sprawiedliwości nad ludźmi niewinnymi, ale i nam groziłeś pistoletem oraz spaleniem tego rancha.
— Proszę pamiętać, że jestem majorem, a wkrótce osiągnę rangę pułkownika!...
— Zupełnie mi to obojętne. Zresztą, rzucając się na osoby bezbronne i niewinne, obniżyłeś pan znaczenie moralne swego uniformu, swej rangi i nawet swego honoru. Skazując na śmierć człowieka niewinnego, już go zamierzałeś stracić, wobec czego jesteś pan raczej bandytą i katem w jednej osobie, nie zaś oficerem. A wreszcie cudzoziemiec ów złamał panu szablę, jesteś pan więc, jako oficer, zhańbiony... i nie uważam pana za oficera...
— Sennor! — warknął, jak pies, major, zaciskając pięści i zrywając się z ławy.
— Milczeć i siedzieć spokojnie! Możesz pan poruszać się z miejsca jedynie wówczas, gdy mu na to pozwolę! — odrzekł mnich, przygniatając gościa żelazną dłonią do ławki.
Nieszczęsny major, którego ambicya podrażniona była w najwyższym stopniu, nie wiedział, czy się ma złościć, czy też poddać się zupełnie. Pierwsze byłoby wcale niemądre i bezskuteczne, drugie zaś uwłaczało jego honorowi, o ile oczywiście posiadał jeszcze poczucie honoru. Przytem tak zachowaniem się swojem, jak również i ubiorem, przemokniętym i na pół podartym, nie czynił dodatniego wrażenia, budząc litość nad swoją pyszałkowatością.
— Czego wy chcecie ode mnie? — pytał, wybałuszywszy oczy.
— Będziesz pan ukarany za usiłowanie zamordowania cudzoziemca i za pogróżki podpalenia.
— Do dyabła! Wy... macie mnie karać?...
— Nieinaczej... Tymczasem zaś racz pan wyrażać się przyzwoicie, bo żadnych grubijańskich wykrzykników nie ścierpię.
— Cóż to? dobrodziej naprawdę uważasz się za kogoś, mającego władzę nade mną?
— Tak też jest w istocie. Przestępstwo, którego się pan dopuściłeś, improwizując sąd wojenny z naruszeniem ustaw, daje mi władzę nad panem, i jeśli obaj poszkodowani wniosą skargę, poniesiesz surową karę.
— Wielebny brat jednak niech nie zapomina, z kim ma do czynienia... Wymieniłem mu przecie swoje nazwisko i godność.
— Ba, ale ja panu nic nie wierzę.
— Do dyab... chciałem powiedzieć... Co to ja chciałem powiedzieć?... Czyżbyś śmiał... to jest, czyżby wielebny nie ufał mym słowom? Chyba mię słuch myli...
— Mogę to panu jeszcze powtórzyć, abyś dobrze posłyszał: nie wierzę, abyś pan był tym, za kogo się podajesz.
— To obraza mojej godności!
— Panie! Armia naszego kraju jest tak nieliczna, że nazwiska wszystkich oficerów sztabowych na poczekaniu można wyliczyć z pamięci, i pochlebiam sobie, że znani mi są wszyscy osobiście. „Major Cadera“ jednak to dla mnie coś zupełnie nowego.
— Źle brata poinformowano...
— Przepraszam, ja nigdy nie pozwolę się informować błędnie. Ponadto znam pewnego sennora, imieniem Enricio Cadera, jednego z owych wichrzycieli argentyńskich, którzy sieją zamęt, gdzie się da. Jak mi opowiadano, gromadzi on oddziały, niewiadomo w jakim celu, i nieraz zapuszcza się do naszego kraju. Co ciekawsze jednak, że gdzie się tylko ów opryszek pojawi, hodowcy ponoszą znaczne straty w stadninie.
— O czemś podobnem nie słyszałem — odparł major, spoglądając zdetonowany na zakonnika.
— Jakto? Pan, będąc oficerem, nie słyszałeś o tym bandycie? To szczególne! Jeżeli jesteś istotnie oficerem sztabowym, to z urzędu musiałeś być poinformowany o tem, że rząd Uruguayu wysłał w stepy oddział wojska przeciw temu koniokradowi. Wobec więc faktu, że pan o tem nie wiesz, potęguje się moje podejrzenie co do tożsamości pańskiej osoby i tem bardziej czuję się w obowiązku zatrzymać pana tutaj.
— Zwiększysz dobrodziej w taki sposób karę, jaka go spotka za targnięcie się na moją wolność.
— Ślicznie! Aby zaś panu ułatwić pociągnięcie mię do odpowiedzialności, wyślę w tej chwili posłańca do Mercedes, gdzie, jak panu wiadomo, stoi obecnie wojsko krajowe. Rzecz prosta jednak, że dla uniknięcia nieporozumień zatrzymam pana tutaj aż do nadejścia oddziału owego wojska.
Na to oświadczenie brata Hilaria major, jakby ukłuty przez skorpiona, zerwał się z ławy i krzyknął, pieniąc się ze złości:
— Do stu dyabłów! ja na to nie pozwolę!
— Zdaje się więc panu, że odwiedziesz mię od tego przemocą?
— Tak! Niech tylko rozkażę, a wnet ludzie moi zburzą to wasze rancho.
— A więc użyjesz pan gwałtu, aby się stąd wyrwać? Obawiasz się pan wojska? Ślicznie! Dałeś pan w tej chwili najlepsze o sobie świadectwo. Nie myliłem się. Jesteś dowódcą owej bandy opryszków argentyńskich, która kradnie naszym obywatelom stadniny i przeciw której wysłano wojsko. Zatrzymuję więc pana tutaj aż do powrotu posłańca, którego zaraz wyprawię do Mercedes.
— Wysyłaj, dobrodzieju, jeżeli zdążysz — rzekł i skoczył ku miejscu, gdzie leżały jego pistolety, odrzucone przez braciszka.
Na to byłem oddawna przygotowany: wyprzedziwszy go, pchnąłem go w stronę, aż się zatoczył, jak pijany, i padł na ławkę całym ciężarem ciała. Zerwał się po chwili znowu i skoczył ku mnie, jak wściekły, klnąc i złorzecząc. Ale brat Hilario chwycił go za ramię i z taką siłą posadził na ławce, że zdawało się, jakoby w ciele opryszka połamały się wszystkie kości.
— No, i przekonaliśmy się teraz, co pan możesz — rzekł mnich. — Radzę panu pogodzić się z losem, bo opór na nic się nie przyda. Należymy do tych ludzi, którzy nie boją się zbójów i korsarzy, a nawet mają dosyć mocy, aby oddać ich w ręce sprawiedliwości... to znaczy, że nietylko pana, ale i całą bandę uwięzimy, aby po trudach wypoczęła sobie wraz z nim pod kluczem.
— Jestem bardzo ciekaw, jak się zabierzecie do tego — odparł szyderczo major.
— W sposób zupełnie prosty. Zwabimy ich wszystkich tu na dziedziniec, a następnie wypuścimy na nich toros i novillos[9], które znajdują się poza tem ogrodzeniem. Zobaczy pan, jakie będą mieli miny pańscy bohaterowie na widok tych miłych zwierząt. Zapewne zaczną śpiewać innym tonem, niż czynili to dziś rano wobec dwu obezwładnionych jeńców.
Gdy zaś na te słowa major uśmiechnął się sceptycznie, jakby był pewny sprytu swych ludzi, brat Hilario rzekł:
— A może panu się zdaje, że żołnierze nie dadzą się zwabić tu, do środka?... W tej chwili wszyscy oni pozsiadali z koni i nie są przygotowani do natychmiastowej ucieczki. Wystarczy, gdy otworzę bramę od strony ogrodzenia i wypuszczę na nich gromadę byków. Przyzna pan, że w takich okolicznościach nie uratuje się chyba ani jeden żołnierz. Czy mam spróbować tej sztuki, panie majorze?
To mówiąc, zawrócił ku ogrodzeniu, jakby je chciał otworzyć.
— Na miłość boską! — krzyknął Cadera. — Byki rzucą się przedewszystkiem na nas!
— Rozumie się... Ale ranchera i mnie znają one doskonale, cudzoziemca zaś zasłonimy przed nimi, a w taki sposób pan jeden będziesz wystawiony na niebezpieczeństwo. Co więc wolisz: albo byki rozniosą pana na swoich rogach, albo też zaczekasz spokojnie, dopóki nie przybędzie wojsko z Mercedes?... jedno z dwojga. Oszczędzać zbójów nie mam zamiaru.
— Ja zaś nie chcę mieć z wami nic do czynienia. Puśćcie mię!
— Hm, żądanie to nie jest mi dziwne, i może nawet zgodziłbym się spełnić je pod warunkiem, że zwrócisz pan nam jeńca.
— Tego nigdy się nie doczekacie... i proszę mię puścić! To z waszej strony niesłychane bezprawie zatrzymywać mię tutaj!
— A pan, zatrzymując sennora Montesa, nie popełniasz bezprawia? Zresztą nie będę się z panem sprzeczał o to, kto z nas właściwie popełnia bezprawie, bo kwestya ta wyjaśni się zupełnie, skoro tylko przybędzie tu wojsko z Mercedes. Sennor Bürgli, wybierz mi pan rozgarniętego parobka i dobrego konia.
— Owszem, zaraz to uczynię; znajdzie się i parobek, i koń — odrzekł ranchero, który aż do tej chwili przypatrywał się całej scenie w milczeniu.
— Każ pan osiodłać natychmiast konia, a ja tymczasem napiszę parę słów do komendanta załogi w Mercedes, Ponieważ zaś ta banda opryszków wciąż jest przed bramą i gotowi go zatrzymać, więc niech wyjedzie tylną bramą, tak, aby go nie spostrzeżono.
Bürgli skierował się ku drzwiom izby, a major, widząc, co się święci, krzyknął:
— Zaczekać! Jeszcze jedno słowo! Nie obawiam się wojska z Mercedes, bo to moi koledzy; ale gdyby mię zastano tu, niejako w niewoli, byłbym ośmieszony. Aby więc tego uniknąć, zgadzam się na propozycyę wielebnego brata i oddam wam Montesa, ale, rzecz prosta, gdy mię puścicie stąd natychmiast.
Mnich poruszył głową przecząco i odpowiedział:
— O, przepraszam! nie podejdziesz mię pan tak łatwo! Będzie tak, jak obmyśliłem. Otworzę mianowicie bramę, aby żołnierze mogli pana widzieć, i wówczas rozkażesz im przyprowadzić tutaj Montesa. Skoro zaś jeniec znajdzie się z tej strony wrót, będziesz mógł sam stąd odejść. Zastrzegam jednak sobie, że wszelkie zdradzieckie względem nas próby z pańskiej strony z góry się wyklucza... Cóż? dogadza to panu?
— Dobrze, jestem do usług.
— Ba, ale muszę jeszcze otrzymać od pana słowo, że oddalisz się pan stąd natychmiast ze swymi ludźmi i zaprzestaniesz prześladować nas, to jest mieszkańców rancha, jako też obydwóch podróżnych, którzy byli waszymi jeńcami. Przyrzekniesz pan to pod przysięgą?
Major skinął głową na znak, że się zgadza.
— A więc otwieram bramę — rzekł mnich i odsunął rygle, a otwarłszy oba skrzydła wrót, stanął wśród nich.
Bolarze siedzieli na trawie opodal, a wśród nich leżał Monteso. Na widok ich Cadera uśmiechnął się ironicznie, ja zaś, spostrzegłszy to, zbliżyłem się ku niemu, by mieć go na oku.
I okazało się, że nie można było dowierzać mu, gdyż, widząc przed sobą otwartą drogę, skoczył w okamgnieniu ku wyjściu, chcąc zbiedz. Omylił się jednak w swem obliczeniu, gdyż w jednej sekundzie chwyciłem go za kołnierz i rzuciłem nim o ziemię, aż jęknęła.
— Na pomoc! do mnie, ludzie! — krzyknął na swoich.
Ruszyli się natychmiast na ratunek swemu dowódcy, ale zakonnik w jednej chwili powstrzymał ich w zapędzie:
— Zostaniecie tam! — rozkazał groźnie.
Napastnicy stanęli, jakby ich jakaś magiczna siła przygwoździła do ziemi. Tajemniczą tą siłą był wzrok mnicha, paraliżujący przeciwników, jak iskra elektryczna.
— Zdrajco! kłamco! — zwrócił się mnich do majora. — Mienisz się oficerem, a brak ci poczucia honoru! Cóż znaczy słowo twoje, skoro je łamiesz zdradziecko? Powinienem ci za to wygarbować skórę, i dziękuj okolicznościom, że nie mam na to czasu! Czy wydasz nam Montesa? decyduj się natychmiast!
— Wydam — wycedził przez zęby; — ale mię puśćcie!
— O, nie! — rzekłem, przyciskając mu piersi kolanami. — Najpierw wydaj pan rozkaz!
— Ha, no, niech go tu przyprowadzą...
Zmusiłem bandytę, aby rozkaz ten powtórzył głośno, tak, by go posłyszeli bolarze, a w chwilę później Monteso był już między nami.
— Teraz puśćcie mię, skoro spełniłem warunek! — stękał bandyta, oddychając z ciężkością pod mem kolanem.
— Owszem, uczynimy to, ale wprzód powtórz raz jeszcze oficerskie przyrzeczenie, że oddalisz się natychmiast i nie przedsięweźmiesz względem nas żadnych nieprzyjaznych kroków.
— Dobrze, daję na to słowo honoru, że opuszczę tę okolicę zaraz i nic przeciw wam nie przedsięwezmę.
— Aha, jeszcze jedno. Proszę zwrócić konia yerbaterowi.
— Weźcie go sobie, ale prędko, bo mi się śpieszy.
Monteso poszedł i po chwili przyprowadził swego wierzchowca, poczem puściłem majora na wolność. Wyrwał się, jak ptak z klatki, i wskoczywszy szybko na siodło, natychmiast odjechał ze swymi ludźmi.
Mnich był o tyle przezorny, że wysłał za nimi potajemnie jednego z gauchów dla przekonania się, czy istotnie odjechali zupełnie i czy nie zechcą zagrodzić nam drogi, gdy będziemy wracali do estancyi yerbatera.
Po niejakimś czasie gaucho wrócił i oznajmił nam, że banda przeprawiła się na tamtą stronę rzeki, co świadczyło, iż zrezygnowała z prześladowania nas nanowo.
Przez cały ten czas ranchera wyglądała wprawdzie przez okno z poza firanki na dziedziniec, dosyć zaniepokojona, ale, pomimo to, gdyśmy weszli do izby, znaleźliśmy suto zastawiony na nasze przyjęcie stół. A byliśmy głodni, jak wilki, więc nie daliśmy się wiele prosić. Podczas posiłku rozmowa toczyła się oczywiście na temat całej tej przygody. Monteso z najwyższem oburzeniem opowiadał, w jaki sposób uciekł i jak go ponownie schwytano. Nóż, który mu rzuciłem, był dla niego ratunkiem. Dosiadłszy konia, pędził co tchu i byłby niewątpliwie uszedł, gdyby nie przypadek. Oto koń jego, potknąwszy się na kretowisku, padł na ziemię, i zanim Monteso zdążył poprawić siodło, żołnierze dopędzili go i schwytali zapomocą bola.
— Ale, ale! — zapytałem mnicha. — Dlaczego wielebny dobrodziej kazał mi zajechać do siebie i co miał na myśli, ostrzegając mię, że pędzę na zgubę?
— Bo po tamtej stronie rancha znajduje się rzeczka, wpadająca do Rio Negro, i nie mógłbyś pan przedostać się przez nią, gdyż brzegi jej są tak bagniste, że byłbyś niezawodnie ugrzązł i został natychmiast schwytany. Są tam wprawdzie pewne miejsca, nadające się do przebycia, ale pan ich nie znasz zapewne. Skierowałem więc pana do siebie, i widzisz, jaki obrót sprawa wzięła: jesteś pan uratowany.
— Ale, przypuszczam, nie na długo. Nie wierzę bolarzom, a szczególnie ich dowódcy; choć przyrzekł pod słowem dać nam spokój, ale, pomimo tej jego obietnicy, nie czuję się zabezpieczonym przed napaścią i radbym sam jeszcze pojechać ku rzece, by przekonać się naocznie, że naprawdę zbóje opuścili zupełnie te okolice.
— Szkoda na to czasu. Niech pan będzie najzupełniej spokojny, bo nic już panu nie grozi; opryszki popędzą co sił, by się wydostać poza granice Uruguayu.
— Czy to są istotnie Argentyńczycy?
— Oczywiście. Przybyli oni w nasze strony kraść konie, a że dowiedzieli się od nas o wojsku, znajdującem się w Mercedes, więc zmykają stąd, jak zające, na łeb... na szyję.
W tej chwili posłyszeliśmy głos z sąsiedniej izby. Brat Hilario pośpieszył tam natychmiast, a powróciwszy niebawem, oznajmił mi, że chory chce rozmówić się ze mną. Słyszał on naszą rozmowę i dopytywał się o bliższe szczegóły napadu. Niemniej zajęło go to, że jestem europejczykiem, z którym pragnął zamienić choćby kilka słów.
— Niech mu pan nie odmawia — prosił brat Hilario. — Biedny ten człowiek jest naprawdę godzien pożałowania, bo ma na sumieniu jakieś ciężkie przewinienie, a mimo wielu wysiłków z mej strony nie udało mi się uspokoić go bodaj odrobinę. Może pan będziesz pod tym względem szczęśliwszy ode mnie.
— O, czyżby wielebny brat naprawdę obiecywał sobie po mnie aż tak wiele? Obawiam się, że się dobrodziej rozczaruje.
— Nie, panie; nie żądam, abyś mu udzielał jakichkolwiek rad duchowych lub wskazówek. Ale pochodzi on również z Europy i gdy się zobaczy z europejczykiem, być może, rozmowa z nim uspokoi go. Niedługo już jego życia; może kilka dni, a może nawet mniej; nie można więc odmawiać mu tej drobnej pociechy. Bardzo to możliwe, że przed panem, jako współziomkiem, otworzy on swe serce... Zobaczymy zresztą...
Udałem się do przyległej izby, miluchno i schludnie urządzonej. Było to coś w rodzaju świetlicy góralskiej, mającej w sobie coś odświętnego i uroczystego. Było tu wśród innych mebelków fisharmonium, które, jak się później dowiedziałem, gospodarz wygrał na loteryi dobroczynnej w Montevideo i zabrał do domu, aczkolwiek nie umiał wcale grać na niem.
Chory leżał w łóżku na czystej pościeli. Oczy wpadnięte miał głęboko, policzki wychudłe, a głowa świeciła łysiną, co wszystko razem czyniło ją podobną do trupiej czaszki. Miałem wrażenie, że chory wydaje ostatnie tchnienia.
Na pozdrowienie moje nie odpowiedział zaraz, lecz przez dłuższą chwilę przypatrywał mi się badawczo. I być może, że odkrył w mej twarzy to, czego pragnął, gdyż, skoro tylko podszedłem bliżej do łóżka, wyciągnął ku mnie obie wychudłe ręce i rzekł, siląc się na uśmiech:
— Witam pana serdecznie. Wiem, że odwiedzanie umierających nie należy do przyjemności... ale czasem trzeba się zdobyć na to poświęcenie. Radbym zasięgnąć pańskiej rady w pewnej sprawie, czy jednak będzie pan względem mnie szczery?
— Ależ rozumie się. Może pan być pewny, że odpowiem otwarcie na każde zapytanie.
— Och, wzrusza mię to do głębi... Od pańskiej odpowiedzi zależy bardzo wiele...
Mówił przerywanym głosem, oddychając ciężko i głęboko, tak, że pierś wznosiła mu się wysoko i opadała. Podsunąłem choremu poduszkę, by się o nią oparł i podniósł nieco głowę, co mu trochę ulżyło. W chwili, gdy przysuwałem sobie krzesło do łóżka, by usiąść, chory przyglądał mi się z tą samą przenikliwością, co przedtem, jakby chciał zgłębić dno mojej duszy. Współczułem nieszczęśliwemu.
— Proszę mówić swobodnie i otwarcie — rzekłem. — Wyobraź pan sobie, że jestem najżyczliwszym jego przyjacielem i, jako taki, będę mówił z panem, jak z bratem.
— Muszę umrzeć — zaczął, składając dłonie. — Wiem to, przeczuwam... Zresztą radbym już uwolnić się z tego padołu płaczu... Ale, niestety, duszę moją przygniata olbrzymi ciężar i przemocą chce ją w ciele zatrzymać. Pan należysz do wierzących, czy też jesteś wolnomyślny?
— Zaliczam się do pierwszych, ale i z drugimi mam wspólność... Żywię przekonanie, że dusza ludzka może osiągnąć wolność jedynie przez wiarę.
— Przepięknie. Takiego właśnie człowieka pragnąłem spotkać przed śmiercią. Co pan sądzi o przysiędze?
Było to bardzo wiele mówiące pytanie. Domyśliłem się z niego, że sumienie nieszczęśliwego obciąża jakaś przysięga, lub też może przyrzekł dochować jakiejś tajemnicy, i teraz, przed śmiercią, napełnia go to trwogą.
Nie odpowiedziałem zaraz, a chory dodał:
— Może pan jej wogóle nie uznaje?
— Przysięga jest świętem przyrzeczeniem w obecności Boga, jako świadka. Kto ją złamie, winien jest Jego obrazy.
— Sądzi więc pan, że przysięgi należy bezwarunkowo dochować?
— Tak, bezwarunkowo.
— I ja byłem tego samego zdania — rzekł smutno, opuszczając ręce. — Dlatego też ciężar, który mię gniecie, nie jest do usunięcia.
— Ba, ale czy pan przysiągł dobrowolnie?
— Nie, nie dobrowolnie!
— Zmuszono więc pana do tego! Jabym nigdy nie dał się zmusić do złożenia przysięgi.
— Nawet pod grozą śmierci?
— Tak, nawet, gdyby mi zagrożono zamordowaniem.
— I wolałby pan raczej umrzeć?
— Hm... na pytanie to trudno odpowiedzieć odrazu, bez namysłu. Trwoga przed śmiercią może bowiem być silniejsza, niż wola; zależy to od okoliczności... Co do mnie, w każdym razie wytężyłbym wszystkie siły w celu wydobycia się z podobnego położenia. Gdyby jednak wyjścia takiego nie było, to wymuszone na mnie pod grozą śmierci przyrzeczenie mogłoby mię obowiązywać tylko wówczas, gdyby nie sprzeciwiało się przykazaniom bożym i dobru bliźniego. Gdyby zaś przyrzeczenie moje miało osłaniać jaką zbrodnię, to oczywiście nie krępowałbym się niem wcale.
— Czy mówi pan to z przekonania?
— Tak, panie. Przysięga, zmuszająca mię do grzechu, jest właśnie sama grzechem, i to bynajmniej nie powszednim. Ktoby pod tym względem żywił wątpliwość, niech się poradzi spowiednika, a z pewnością uzyska od niego zwolnienie z takiej przysięgi.
— Pan mi niesie ulgę — westchnął chory z odcieniem uspokojenia. — Byłem świadkiem zbrodni... Złoczyńca napadł na mnie i zmusił do przysięgi, mocą której zobowiązałem się nawet na śmiertelnej pościeli nie zdradzić tajemnicy.
— Jakaż to była zbrodnia?
— Morderstwo. Pewien przewodnik zabił podróżnego w czasie przeprawy przez Kordyliery. Podróżnym tym był człowiek duchowny. Obaj przybywali z Peru. Ja przypadkowo znajdowałem się w pobliżu i byłem świadkiem mordu.
— I nie mógł pan temu przeszkodzić?
— Nie; było już zapóźno... Dzieliła mię od miejsca zbrodni stroma skała.
— A nie można było nastraszyć mordercy wołaniem?
— Wołałem. Ale on, widząc, że nie mogę dostać się do niego, odpowiedział mi na wołanie śmiechem i w moich oczach dobił swą ofiarę. Wstrętne to było nad wyraz!...
— A nie miał pan strzelby?
— Owszem, miałem, ale zabrakło mi prochu. Puściłem się następnie w pogoń za mordercą, by go pochwycić i oddać w ręce władzy. Ale zamało byłem ostrożny. Drab zaczaił się na mnie w pewnem miejscu nad przepaścią, powalił mię na ziemię i byłby niezawodnie zamordował, gdyby nie wzgląd na to, że znaliśmy się przedtem osobiście.
— Więc nie poznał go pan odrazu?
— W chwili mordu nie mogłem dokładnie widzieć twarzy zbrodniarza, bo dzieliła nas spora przestrzeń. Dopiero, gdy się powalił na mnie, poznałem go. W pierwszej chwili chciał mię zamordować; ale gdym mu przypomniał, że winien mi jest wdzięczność za pewną ważną usługę, którą mu oddałem, darował mi życie pod warunkiem, że dochowam tajemnicy do grobu. Byłem wyczerpany fizycznie... nie mogłem się bronić... trudno mi też było zebrać należycie myśli wobec grożącej śmierci... przysiągłem więc... i przysięga ta prześladuje mię bezustannie aż do tej chwili, jak upiór krwawy...
Zamilkł, wyczerpany mową, i chwilę odpoczywał.
Smutne wyznanie nieszczęśliwego wziąłem głęboko do serca, i przyszedł mi na myśl ów sendador, o którym opowiadał mi Monteso. Wszak ów sendador prowadził również przez Kordyliery jakiegoś mnicha, który podobno, umierając w drodze, przekazał mu tajemnicę. Czy nie jest to przypadkiem jedna i ta sama sprawa? czy ów zbrodzień nie jest właśnie zabójcą zakonnika, któremu wydarł kipu?
— Czy nie mógłby mi pan wymienić nazwiska owego zbrodniarza? — spytałem.
Chory przecząco poruszył głową i takimże ruchem odpowiedział na pytanie moje co do nazwy miejscowości, gdzie zbrodnia została dokonaną.
— Może panu wiadomo, z jakiego powodu ów człowiek zamordował zakonnika? Może chodziło mu o jakieś papiery, w których mieściła się wiadomość o zakopanych ongi przez Inkasów skarbach?
— Wielki Boże! — szepnął chory, wyciągając ku mnie ręce. — Pan wie o tem? W jaki sposób posiadł pan tę tajemnicę?
— To tylko wniosek, jaki wysnuwam z pańskiego opowiadania. Zakonnik ów zmierzał do Dominikanów w Tucuman? nieprawdaż?
— Wiesz pan wszystko!... Boże! — szeptał chory.
— Morderca zaś jest słynnym przewodnikiem?
— Nawet to panu wiadome! Ale... ja przecie nic konkretnego nie powiedziałem panu... nie zdradziłem tajemnicy ani jednem słowem...
— Tak, ale ja wiedziałem o wszystkiem już przedtem.
Powiedziałem to umyślnie, by uspokoić chorego i nie dać mu czasu na rozmyślanie o tej sprawie. Następnie zagadnąłem:
— A więc to tylko cięży panu na sumieniu? Na twojem miejscu, przyjacielu miły, dawno już byłbym się pozbył tej troski. Należało zasięgnąć porady spowiednika, i to właśnie jest jedynym pańskim grzechem, żeś tego zaniedbał. Niema tu, co prawda, księdza, ale możemy przecie zawezwać brata Hilaria. On panu napewno poradzi życzliwie i dobrze.
— Nie mogę, panie...
— Owszem. Przecie sprawa ta przestała już być tajemnicą, skoro naprzykład ja wiem tyle, co i pan. Brat Hilario zaś należy do ludzi wielce godnych i dochowa tajemnicy tak samo, jakby to była spowiedź. Jestem atoli pewien, że odpowiedź jego na pańskie pytania będzie ta sama, co i moja.
— Ostatecznie muszę przyznać panu słuszność — rzekł po dłuższej chwili milczenia. — Jednak nie wie pan jeszcze wszystkiego. Senda... co to ja chciałem... Mniejsza o to... Ów morderca powiedział mi wiele innych rzeczy.
— Ta okoliczność nie czyni już różnicy w całej sprawie. Nie idzie tu bowiem o to, co pan powinien przemilczeć, ale główna rzecz, że już nie wiąże pana przysięga co do tajemnicy, która jest mi wiadomą. Zresztą w obliczu śmierci powinieneś pan być szczery. Nie mówię tego od siebie, lecz stawiam się w położenie pana, bardzo ciężkie i smutne, i zaręczam słowem honoru, że, na pańskiem miejscu będąc, nie wahałbym się ani chwili uczynić wyznanie braciszkowi Hilario.
Przesunął wyschłymi palcami po brzegu łóżka, opuścił bezwładnie głowę na bok i rzekł:
— Namyślę się nad tem.
— Niech pana nie trapi żadna obawa. Każdego z nas czeka chwila, w której zapóźno już na jakiekolwiek namysły.
— Śmierć? — westchnął. — Czy pan się jej boi?
— Nie!
— Domyślam się, że nie brak panu odwagi, by zajrzeć jej w oczy, ale mam tu na myśli co innego, mianowicie to, co oczekuje nas poza grobem.
— Rozumiem pana. Śmierć sama jest dla bogobojnych ludzi aniołem-wybawicielem, posłanym przez Boga w celu odszukania zaginionego dziecka i zaprowadzenia go do domu ojca; ale dla zatwardziałych grzeszników jest ona surowym dozorcą, który ma ich prowadzić do wiekuistego więzienia. Kto więc spełnił uczciwie swoje obowiązki tu, na ziemi, może bezpiecznie i z ufnością w miłosierdzie Boże zamknąć oczy na sen wieczny.
Chory milczał przez czas dłuższy z przymkniętemi oczyma, rozmyślając najwidoczniej. Prawdopodobnie przywodził sobie na pamięć całe życie i obrachowywał się z sumieniem. Wreszcie otworzył oczy i ozwał się:
— Tak, masz pan słuszność. Poradzę się zakonnika. Proszę mi go przywołać.
Spełniłem natychmiast to życzenie, i brat Hilario wszedł niebawem do chorego, ja zaś pozostałem w pierwszej izbie.
Po upływie godziny, gdy zakonnik wyszedł ze świetlicy, zauważyłem na jego poważnej twarzy coś, jakby przebłysk radości. Podał mi rękę, mówiąc: — Prosił o księdza, i trzeba natychmiast posłać do Montevideo. Najważniejszem jednak jest to, że chory już się nie trwoży. Oświadczył mi, że pragnąłby zobaczyć się jeszcze dzisiaj z panem, i prosił, abyś go pan odwiedził.
— Ależ my musimy zaraz wracać do estancyi — wtrącił Monteso.
— No, możecie zostać tu jeszcze — odparł ranchero, — bo przecie rozporządzacie własnym czasem.
I wyszedłszy na dziedziniec, wydał rozkaz jednemu z gauchów, aby pojechał po księdza.
Na prośbę gospodyni i braciszka obiecałem po zostać do jutra. Monteso jednak nie dał się namówić. Zresztą nie dziwiłem się jego pragnieniu powrotu do domu, gdyż niewątpliwie zaniepokojono się już o niego. Ze względu jednak na mogące go spotkać w drodze niebezpieczeństwo, ostrzegłem go:
— Lepiejby pan zrobił, zostając tutaj. Nie wierzę bolarzom, i może spotkać pana z ich strony przykra niespodzianka.
— O, przecie są oni już daleko, więc niema powodu obawiać się ich teraz.
— A jednak radziłbym, abyś pan poprosił gospodarza o kilku parobków, jako eskortę aż do miejsca, gdzieby pan był istotnie bezpieczny.
— To niepotrzebne. Zresztą słońce wnet zajdzie, i nie mam czasu guzdrać się, zanim parobcy będą gotowi do drogi.
Nie mogąc przekonać yerbatera, poprosiłem sam gospodarza, aby mu dał za towarzyszów dwu gauchów, na co tenże się zgodził.
Obiecawszy powrócić po mnie nazajutrz rano, Monteso odjechał natychmiast w towarzystwie udzielonej przez gospodarza eskorty. Niestety, po upływie kwadransa gauchowie wrócili, oświadczając, że yerbatero odprawił ich, gdyż nie chce się narażać na śmiech i uchodzić za tchórza, potrzebującego opieki.
Żałowałem teraz, żem mu się nie narzucił na towarzysza przynajmniej do pół drogi, i owładnęło mną jakieś złe przeczucie. Rozejrzawszy się jednak po stepie i nikogo nie zobaczywszy, wróciłem do izby.
Chory zapadł w ciężki sen, a mieszkańcy zajęli się zwykłą codzienną robotą. Aby im nie przeszkadzać, wyprowadził mię brat Hilario na dwór i pokazał ogrodzenie, w którem trzymano nieoswojone bydlęta, poczem wobec zapadającego zmroku usiedliśmy na ławce pod domem i, paląc papierosy, gawędziliśmy o różnych sprawach.
Od chwili odwiedzin chorego brat Hilario ani słowem nie wspomniał mi o nim, więc też i ja nie poruszałem tej sprawy. O sobie i życiu swojem również nie mówił nic zakonnik, aczkolwiek byłem bardzo zaciekawiony tą tajemniczą osobistością. Oczywiście nie ośmieliłem się zapytać go również o to. Jedno tylko zauważyłem, a mianowicie że był to człowiek bardzo wykształcony.
Przedmiotem naszej rozmowy byłem wyłącznie ja. Słuchał z uwagą moich opowiadań z podróży, a gdym mu wspomniał, że obecnie zamierzam dostać się do Tucuman, zdziwił się niemało.
— Sennor Pena? Skąd pan go zna?
— Spotkaliśmy się przed dwoma laty w Meksyku. Obecnie doniesiono mi, że przebywa w Tucuman.
— Tak jest; zastanie go tam pan z pewnością. Wybiera się jednak na wycieczkę. Czy jedzie pan tam prosto?
— Nie; zawadzę o Gran Chaco.
— A! to mię interesuje mocno, sennor. Podobny zbieg okoliczności jest naprawdę szczególny, gdyż i ja zamierzam właśnie udać się do Gran Chaco, potem zaś do Tucuman.
— Ach, to się wspaniale składa! Będziemy mogli odbyć tę podróż razem.
— To zupełnie możliwe. Kiedy pan wyrusza?
— W przeciągu kilku dni.
— Chętnie przyłączę się, jeżeli tylko pańscy towarzysze zgodzą się na to. Kto jedzie z panem?
— Monteso i pięciu yerbaterów. Jestem pewien, że będą bardzo zadowoleni, gdy się dowiedzą, że wielebny dobrodziej chce jechać razem.
— Po co jednak dążą oni do Gran Chaco? Przecie mogą w innych okolicach, mniej niebezpiecznych, mieć większy zbiór herva-mate?
— Tym razem nie o mate im chodzi, lecz zgoła o inną rzecz.
— Tajemnica?
— Właściwie tak. Czy Gran Chaco jest istotnie tak niebezpieczne?
— O, i bardzo, ale przypuszczam, że nie dla pana. Kto tyle, co pan, przebywał wśród czerwonoskórych i spotykał się z dzikiemi zwierzętami na północy, ten może się śmiać z Gran Chaco. Tyle tam niebezpieczeństw akurat, co na sawannie lub na pustyni.
— Jakież zwierzęta można spotkać w Gran Chaco?
— Jaguary, których jednak nie należy porównywać z tygrysami indyjskimi... następnie pumy, daleko mniej groźne od lwów afrykańskich, jakkolwiek spotkanie tak z jednym, jak z drugim zwierzem, wcale nie należy do przyjemności, i tych właśnie drapieżców należy się obawiać najbardziej, gdyż skradają się zazwyczaj ku upatrzonej ofierze niepostrzeżenie i zdradliwie, jak wąż.
— Coś podobnego i ja umiem.
— Pozwolę sobie zwrócić pańską uwagę, oczywiście nie obrażając pana, że pod tym względem porównanie pańskie jest przesadne.
— W takim razie załóżmy się, Teraz jest ciemno. Brat siedzi tu na ławce, a ja stanę za bramą. Mamy taką ciszę, że najmniejszy szelest nie może ujść uwagi. Mimo to, ja przyjdę i usiądę obok, a brat wcale tego nie zauważy.
— Zadziwiasz mię, sennor, i uszom swoim wierzyć nie chcę...
— Poznasz mię, wielebny bracie, bliżej, gdy będziemy razem podróżowali, i przyznasz wówczas, że nie przesadzam.
— W jaki jednak sposób możesz pan przedostać się tu z za bramy, skoro zamknięta?
— Poradzę sobie przy pomocy lassa.
— Hm, to możliwe, ale chyba tylko przy pomocy lassa.
— Umiem przeleźć nawet przez kaktusy, bez względu na to, czy rosną bezładnie, czy też stanowią żywopłoty. Wystarczy mi do tego nóż.
— W takim razie niebezpieczny z pana człowiek; masz pan niepospolite zdolności na włamywacza. Pomimo to jednak wątpię, abyś pan mógł przedostać się tu przez ten mur, nie zauważony przeze mnie.
— Może więc spróbujemy?
— Po co, skoro z góry wiem, że się to panu nie uda. Niepodobna, abym nie usłyszał odgłosu pańskich kroków, bo zdradzą pana te olbrzymie buty.
— Więc przekonam pana. Wprawdzie nie mamy jeszcze egipskich ciemności, ale zmrok zapadł już na dobre. Oddalę się aż w tamten kąt z prawej strony, a dobrodziej położy swój kapelusz na tem miejscu, gdzie ja teraz siedzę. Kapelusz ten, jeżeli go, rozumie się, wielebny brat nie będzie przytrzymywał ręką, ukradnę mu z przed nosa.
— Dobrze.
— Otóż, skoro tylko brat zauważy moją obecność, proszę mię schwytać. Od chwili jednak, gdy się stąd oddalę, niewolno tknąć kapelusza.
— Zgadzam się i będę patrzył w ciemność, jak sroka w kość.
Powstałem, a brat Hilario położył na opróżnionem przeze mnie po lewej stronie miejscu kapelusz.
Ciemność zapadała coraz głębsza, i nawet zblizka nie można już było nic dostrzec. Oddaliłem się we wskazane miejsce na prawo, a zatem, chcąc wziąć po lewej stronie ławki leżący kapelusz, musiałbym przechodzić tuż przed oczyma zakonnika, — i dlatego to był on tak pewny, że mię schwyta. Ja jednak urządziłem się w ten sposób, że, skierowawszy się istotnie kilka kroków w prawo, zboczyłem następnie niepostrzeżony na lewo, w stronę bramy, i wreszcie wzdłuż żywopłotu po lewej stronie pełznąc na czworakach na palcach rąk i kończynach butów, skradałem się ku ławce. Poszło mi to o tyle łatwiej, że grunt wysypany był wilgotnym piaskiem. Ażeby zaś zmylić czujność brata Hilaria, rzuciłem małą grudkę ziemi tak, aby trafiła po prawej jego stronie, poczem zbliżyłem się ku ławce i znowu rzuciłem na prawo grudkę ziemi.Brat Hilario nadsłuchiwał, zwracając wytężoną uwagę w stronę, skąd pochodziły ciche szelesty od padających grudek ziemi, ja zaś w tej samej chwili miałem już kapelusz w ręku i siedziałem na poprzedniem swem miejscu, tuż u jego boku. Wreszcie odezwałem się:
— Wielebny dobrodziej ciągle mię jeszcze oczekuje?
— Jakto? pan już tutaj? — krzyknął, zrywając się na równe nogi.
— O, i to już od paru minut — rzekłem, poczem opowiedziałem, jak to się stało. W trakcie zaś wyjaśniania mu tej sztuki zdjąłem z siebie lasso i zaczepiłem je o wstążkę kapelusza.
— Ba, jeżeli pan uczynił to w taki sposób, to i ja coś podobnego potrafię.
— Proszę! Ale teraz ja pozwolę sobie powątpiewać w powodzenie eksperymentu. Co do mnie, odróżniam z łatwością szmer rzuconej grudki ziemi od odgłosów stąpania, i nie jest to już dla mnie czemś nadzwyczajnem. Fortele zaś tego rodzaju praktykowałem przez długie lata, przebywając wśród puszczy i stepów. Najwięcej uczy doświadczenie życiowe; potrzeba jest matką pomysłów i wynalazczości.
— Jednak drugi raz już mię pan nie wyprowadzi w pole.
— Naprawdę? Spróbójmy.
— Dobrze. Jeżeli i tym razem uda się panu omylić moją czujność, to uznam pana za najgenialniejszego myśliwego pod słońcem.
— Znakomicie. Otóż kładę znowu kapelusz na tem samem miejscu, co przedtem. Proszę się przekonać, że istotnie leży on na ławie. A teraz oddalę się i znowu po niejakimś czasie zabiorę go stąd niepostrzeżenie.
Brat Hilario sięgnął ręką do kapelusza, mnie zaś objęła obawa, aby nie namacał lassa, bobym się haniebnie skompromitował.
— Proszę więc uważać — rzekłem i, oddalając się, chrząknąłem głośno, aby nie słyszał, jak ściągnięty lassem kapelusz powlókł się za mną z ławki. Obszedłszy podwórze, otarłem kapelusz z piasku, owinąłem się lassem i zbliżyłem się do ławki w taki sam sposób, jak poprzednio, lecz od strony prawej. Brat Hilario z wytężoną uwagą nasłuchiwał mię od strony lewej, ja zaś, usiadłszy cichutko po prawej jego ręce, wydobyłem papierosa i, zapalając go, rzekłem:
— Zobacz, wielebny bracie, gdzie kapelusz.
— Hm! — mruknął, macając ręką po stronie, gdzie leżał przedtem kapelusz.
— Nie tam! Jest już na mojej głowie, bracie Hilario!
— Tak, istotnie! zadziwia mię pan. Patrzyłem w lewo, a tu pan pojawia się z prawej strony, i to w kapeluszu. Jak to pan z robiłeś?
— Tym razem niech to pozostanie moją tajemnicą. Widzi brat teraz, że posiadam niezwykłe zdolności do fortelów.
— Tak jest! muszę to przyznać.
— Otóż w podobny sposób potrafiłbym wprowadzić w błąd nawet Indyan i cieszę się, że w Gran Chaco będę miał sposobność zastosowania względem nich swej umiejętności, przekonywając o niej brata jeszcze dobitniej.
— Czy owi yerbaterowie to porządni ludzie?
— Właściwie nie miałem jeszcze czasu wypróbować ich, ale mam przekonanie, że są to dzielni ludzie.
— Wspominał pan, że dążą oni w te okolice w innym jakimś celu, nie w celu zbierania herva-mate. Czyżby zajęcie ich nie ograniczało się na hervaciarstwie?
— Cel ich właściwie powinien być tajemnicą. Że jednak wielebny brat pojedzie z nami, więc wypadnie mu niebawem dowiedzieć się, o co im idzie. Zamierzają oni mianowicie odnaleźć w pustyni sławnego sendadora i udać się z nim w Kordyliery na poszukiwanie ukrytych skarbów.
— A pan z nimi?
— Tak. Mam być, że tak powiem, inżynierem-rzeczoznawcą w całej tej wyprawie.
— Cóż to za skarby?
— Nie wiem dokładnie... podobno jeszcze z epoki Inkasów.
— Czy miejsce ich jest wam wiadome?
— Są plany.
— Któż je zdobył?
— Sendador otrzymał je od mnicha, który umarł podczas przeprawy przez Kordyliery.
Pytał napozór obojętnie, ja zaś odpowiadałem otwarcie. Czy się dowiedział od chorego, że i ja wiem coś w tej sprawie, nie mogłem wywnioskować z pod maski spokoju. Wreszcie rzekł:
— Chcesz mię pan podejść, wiedząc, że sprawa ta wcale mi nie jest obcą.
— Istotnie przypuszczam, że chory zwierzył się przed bratem.
— Nie mogę w tej chwili nic w tej sprawie mówić, ale skoro nadejdzie odpowiednia chwila, wystąpię czynnie. Jestem zdecydowany odbyć podróż w towarzystwie yerbaterów i poznać owego sendadora. Proszę pana jednak nie zdradzić mię w niczem przed yerbaterami lub przed sendadorem. Miałem jechać do Tucuman przez Santa Fe i Santiago, i jeżeli zboczę z tej drogi do Gran Chaco, nie będzie to wielką ofiarą z mej strony. Wyruszymy jutro wczesnym rankiem. A teraz trzeba mi zajrzeć do chorego.
Okazało się jednak, że chory był pogrążony w głębokim śnie, więc brat Hilario wrócił od niego natychmiast i zasiedliśmy do kolacyi, a spożywszy ją, długo w noc gawędziliśmy w izbie.
Około północy chory przebudził się i zawołał głośno. Brat Hilario wszedł natychmiast do świetlicy, a po chwili przywołał obojga gospodarstwa, i słychać było przez jakiś czas przytłumione głosy rozmowy, poczem uciszyło się nagle. Po upływie kwadransa wrócili wszyscy troje od chorego, smutni i przygnębieni.
— Zasnął... nie doczekał się spowiednika — rzekł braciszek. — Requiescat in pace! Umarł jednak skruszony na duchu i pełen ufności w miłosierdzie Boże! Niech mu też Bóg będzie miłościw.
Smutek w tym domu po umarłym był głęboki i szczery. Niestety, wypadek ten pokrzyżował nam plany o tyle, że musieliśmy przyrzec gospodarzowi uczestnictwo w pogrzebie, a więc o parę dni opóźnić swój wyjazd. Bürgli dla pewności, że istotnie dotrzymamy obietnicy, zatrzymał nasze konie, a dał nam swoje, byśmy pojechali do estancyi Del Yerbatero, dokąd też udaliśmy się nazajutrz przed południem.
Brat Hilario znał doskonale okolicę, więc wymijaliśmy miejsca uciążliwe do jazdy, nie zbaczając wszelako z prostego kierunku, i dzięki temu, drogę tę odbyliśmy w dwu godzinach.
Oddawszy konie peonom, udaliśmy się do domu estancyera, gdzie nas powitał dosyć chłodno jakiś człowiek, z którego rysów domyśliłem się odrazu, że jest bratem mego znajomego yerbatera.
— Witam panów — ozwał się, obrzucając nas badawczem spojrzeniem.
— Sądząc z tego skórzanego ubioru, przypuszczam, że jest pan owym europejczykiem, który wczoraj wyjechał z moim bratem.
— Tak jest — odrzekłem. — A towarzysz mój nazywa się Hilario. Czy zastaliśmy brata?
— Jakto? — zapytał zdziwiony. — Przecie pojechał on z panem. Wróciłem do domu wczoraj wieczorem, a dowiedziawszy się od żony, żeście wyjechali rano i nie wrócili, zaniepokoiłem się ogromnie.
— Ależ brat pański jeszcze wczoraj wybrał się do domu z rancha Bürgli.
— Nie widzieliśmy go wcale... — rzekł zaniepokojony. — Może spotkało go w drodze jakie nieszczęście...
— Niestety, i ja tak przypuszczam. Być może, iż schwytali go poraz wtóry bolarze — odrzekłem z uczuciem troski.
— Bolarze? Tak, opowiadali mi moi parobcy, że widzieli oddział jeźdźców, który przegalopował przez nasze pastwiska, jak wicher, i znikł.
— Istotnie. Opadli nas obu i wzięli do niewoli.
— Dios! Cóż to było?
— Wierzyć trudno, a jednak zaskoczyli nas tak z nienacka, że niemożliwą była jakakolwiek obrona... Zresztą było ich pięćdziesięciu, a nas tylko dwu.
— Hm! to mię bardzo niepokoi, sennor. Pojmano więc pana i mego brata? Ale co się z nim stać mogło teraz? Proszę wejść do pokoju. Żona moja i córka są ogromnie stroskane. Opowie pan nam, jak to było... Widocznie bandyci czyhali na mnie, a schwytali sennora, i przeze mnie znalazłeś się pan w niebezpieczeństwie.
— O, przecie tu ani pan, ani brat pański nie jesteście winni, tylko w najgorszym razie ja sam. A właściwie trudno i mnie winić. Wprawdzie napad uplanowany był na mnie, ale bez żadnej z mej strony przyczyny; że zaś brat pański jechał ze mną, więc i jego spotkało nieszczęście.
Weszliśmy do pokoju, gdzie się znajdowały niewiasty. Smutne były i strapione z powodu zniknięcia yerbatera, że zaś pragnęły się dowiedzieć o okolicznościach, jakie towarzyszyły napadowi, więc opowiedziałem drobiazgowo całą naszą przygodę, poczem odbyliśmy naradę, co nam czynić wypada. Po długich roztrząsaniach przyszliśmy do wniosku, że mogą być co do losu Montesa dwa przypuszczenia: albo go poraz drugi schwytali bolarze, albo też zdarzył mu się w drodze inny jakiś nieszczęśliwy wypadek. Ja osobiście skłaniałem się do tego pierwszego wniosku, podczas, gdy brat Hilario obstawał przy drugim, twierdząc:
— Jeźdźcy przeprawili się przez rzekę i umknęli, co sił starczyło, w obawie przed wojskiem. Zresztą, gdyby byli mieli w dalszym ciągu złe względem nas zamiary, nie opuściliby tych stron; a przecie rzecz sprawdzona, że się oddalili za rzekę.
— Bynajmniej. Dla wprowadzenia nas w błąd udali oni tylko, że opuszczają nasze strony, a będąc pewni, żeśmy się im dali wyprowadzić w pole, zawrócili i urządzili zasadzkę na Montesa.
— Ależ mówił pan przed chwilą, że uwzięli się oni wyłącznie na pana; cóż im tedy przyjdzie z Montesa?
— Ba! Najniezawodniej przypuszczali, że obaj pojedziemy do estancyi, a spotkawszy tylko jego, musieli się choć tem zadowolnić.
— Czy mógłby mi pan opisać tych opryszków? — zapytał estancyero.
Gdy uczyniłem zadość jego żądaniu, zawołał podniecony:
— Cadera? rozumiem! To najniebezpieczniejszy opryszek argentyński, który już niejednokrotnie wpadał w granice naszego kraju i rabował stadninę. Opowiadano mi wczoraj w drodze, że pojawił się on znowu w naszych stepach i że wysłano przeciw niemu wojsko.
— Ja mu też to do oczu powiedziałem — wtrącił Hilario, — ale on się wyparł, twierdząc, że jest oficerem armii.
— Pocóżeście go puścili?
— Ba, musieliśmy to uczynić dla ratowania brata pańskiego.
— I cóż z tego? złapali go powtórnie. Zresztą, jak długo Cadera był waszym jeńcem, ludzie jego nie mogli nic złego uczynić memu bratu...
— Co za nieszczęście! zamordują go! — biadała sennora.
— O to niema obawy — rzekł Monteso. — W najgorszym razie wciągną go oni w swoje szeregi, albo też zażądają okupu.
— Zdaje mi się, że należy się spodziewać tego ostatniego — wtrącił braciszek. — Nie zabiją go, to pewna; a taki przymusowy żołnierz przysporzyłby im więcej kłopotu, niż pożytku. Słyszałem, że brat wasz jest zamożny, i wiedzą oni o tem zapewne; należy więc być przygotowanym, iż zażądają pokaźnej za niego sumy.
— Wymuszenie! rabunek! W tej chwili pojadę do Montevideo postarać się, aby rząd poczynił odpowiednie przedstawienia w Buenos Ayres z powodu tego łotra.
— To nic nie pomoże — zauważyłem. — Zanim pan przybędzie do Montevideo, zanim rząd wyśle odpowiednie pismo i zanim potem zarządzi odpowiednie dochodzenia, upłynie sporo czasu, i brat pański może już nie żyć, albo w najpomyślniejszym wypadku stracić zdrowie na całe życie.
— Masz pan słuszność. Ale co w takim razie czynić? Urządzić pościg za bolarzam i na własną rękę?
— Rozumie się. Nie spoczniemy dopóty, aż póki nie wydrzemy brata pańskiego z niewoli. A czy potrzebny będzie ku temu gwałt, czy podstęp, okaże się to w swoim czasie.
— Bardzo mądra rada, i tak uczynimy. Zwołam natychmiast wszystkich swoich gauchów i uzbroję ich.
— Proszę zaczekać! — zatrzymałem go, gdy chciał wyjść w celu wydania rozporządzeń. — To na razie zbyteczne.
— Ależ, sennor, nie mamy ani chwili do stracenia!
— Nie przeczę. Przedewszystkiem jednak musimy obmyślić dokładnie cały plan. Czy i pan ma zamiar wziąć udział w tej wyprawie?
— Ależ naturalnie!
— Czyż obecność pańska nie jest konieczna w domu? czy można pozostawić panie bez opieki?
— Ach, ważniejszą tu jest sprawą ratunek brata! — rzekła sennora. — Zresztą dom nasz nie jest łatwy do zdobycia — dodała.
— A więc niema co namyślać się dłużej — rzekł gorączkowo estancyero — i musimy zaraz jechać.
— Jeszcze nie zaraz. Przedewszystkiem trzeba się dobrze zaopatrzyć w żywność, któraby nam wystarczyła na kilka dni; następnie musimy mieć, o ile możności, najlepsze konie.
— To wszystko się zrobi.
— Wreszcie potrzebna będzie pewna kwota pieniężna na wykupienie brata, jeżeli w żaden inny sposób nie zdołamy go uratować.
— Wszystko uczynię, ale nie zwlekajmy. Zaraz zawezwę gauchów, by...
— To zbyteczne — przerwałem. — Nie przydadzą się nam wcale, a nawet mogą być mam przeszkodą, bo im więcej ludzi weźmiemy, tem bardziej utrudnimy sobie swobodę ruchów. Opryszków jest pięćdziesięciu, i gdybyśmy ich chcieli pokonać przemocą, musielibyśmy mieć co najmniej taką samą liczbę ludzi, a to przecie niemożliwe. Pozostaje nam tedy jedyny sposób: podstęp.
— Zgadzam się z panem najzupełniej — wtrącił brat Hilario — i również jestem zdania, że należy nam unikać gwałtownego starcia oraz rozlewu krwi. Mniej ludzi, a dzielnych, może zdziałać więcej, niż cały oddział, który byłoby niemożliwością ukryć przed oczyma nieprzyjaciela.
— Brat dobrodziej wyraża się tak, jakby zamierzał sam wziąć udział w wyprawie. Czy się nie mylę?
— Bardzo chętnie przyłączę się do was.
— Ba! ale pomijając, iż wyprawa ta niebezpieczna będzie i uciążliwa, być może przytem niestosowną dla duchownej osoby.
— Czyżby mój zawód miał mi być przeszkodą, abym był dobrym jeźdźcem?
— Tego nie mam na myśli. Ale, gdyby przyszło do walki...
— Tobyśmy walczyli.
Estancyero cofnął się o krok i spojrzał ze zdumieniem na zakonnika.
— Jakto? wielebny brat wziąłby udział w bitwie?
— A któż mi zabroni? czyż zakonnik pozbawiony jest prawa obrony, gdy życiu jego zagraża niebezpieczeństwo?
— Hm, nie wiem, co mam na to odpowiedzieć. Słyszałem, że takie poglądy na tego rodzaju sprawy ma jedynie sławny brat Jaguar...
— Zna go pan?
— Nie widziałem go, co prawda, ale mówiono mi o nim tyle, że mam wyobrażenie, co to za dzielny człowiek. Należy on do zakonu w Tucuman, ale przebywa ustawicznie w podróży, zapuszczając się w puszcze między Indyan, w pampasy i Kordyliery. Słyszałem wiele o jego odwadze. Nie boi się on nikogo i niczego; nie cofa się przed żadnem niebezpieczeństwem; jaguara chwyta podobno jedną ręką, jakby to była potulna i łagodna owca; drwi sobie ze zbójców; natomiast wszyscy się go boją, aczkolwiek nigdy prawie krwi nie przelewa. Posiada podobno olbrzymią siłę. Może brat zna go bliżej, albo też słyszał o nim coś więcej?
— Słyszałem — odrzekł, uśmiechając się, — ale od ludzi, którzy go nigdy nie widzieli. Ci zaś, którzy go znają, nie mówiliby o nim... do niego samego...
— Dios! Czyżbym miał zaszczyt?
— Ależ tak! Jestem właśnie ten, o którym mowa.
— Co za szczęście! Jakże rad jestem z tego poznania wielebnego brata! Nie umiem wyrazić swej radości, że się brat do naszej wyprawy przyłączy.
— Wybieram się jednak z wami, sennor, wcale nie z chęci szukania walk lub przygód. Brat pański oraz ten cudzoziemiec postanowili udać się do Gran Chaco; ponieważ zaś i moje sprawy wymagają odwiedzenia tej krainy, więc będę im towarzyszył. Że zaś przyszły mój towarzysz podróży, brat pański, znalazł się w niebezpieczeństwie, więc obowiązkiem moim nieść mu pomoc, oczywiście taką, jaka licować będzie z moim stanem duchownym. Żadnego z jego nieprzyjaciół nie zabiję i nie splamię rąk krwią ludzką. Ale, jako obeznany dobrze z pustynią, mogę się wam przydać w tej wyprawie.
— Dziękuję z całego serca. Przyszło mi jednak na myśl, i musimy to wziąść pod uwagę, że brat mój mógł utknąć gdzieś w drodze z powodu jakiego wypadku; mógł naprzykład złamać nogę i leży gdzieś na stepie...
Słowa te przerwało wejście peona, który oznajmił gospodarzowi, że przybył do estancyi jakiś jeździec i chce się z nim rozmówić.
— Któż to jest? — spytał Monteso.
— Jeden z tych żołnierzy, którzy tu byli wczoraj z porucznikiem w celu zakupna koni.
— Przyprowadź go tu.
Spojrzeliśmy po sobie zdziwieni. Major Cadera wysłał do nas posłańca! Ciekawa rzecz, w jakim celu...
— Nareszcie się dowiemy, jak sprawa stoi — rzekł estancyero. — Najgorszym stanem duszy jest niepewność.
— Byłbym panu bardzo obowiązany, gdybyś pozwolił mi rozmówić się z tym posłańcem — rzekłem.
— Dlaczego? Czyżby pan przypuszczał, że nie potrafię go wybadać?
— Ależ nie to mam na myśli. Bez zaprzeczenia zna pan lepiej stosunki tutejsze, aniżeli ja. Ale pan jesteś bratem jeńca, o którego zapewne idzie, i sądzę, że obcy człowiek może być o wiele więcej objektywny w traktowaniu tej sprawy.
— Słuszna uwaga. Niechże więc pan rozmówi się z posłańcem w mojem zastępstwie.
Drab wszedł, i odrazu poznałem w nim jednego z tych, których owej chwili podsłuchałem był w altanie. Prawdopodobnie spodziewał się zastać tu samego tylko estancyera, bo, spostrzegłszy nagle mnie i brata Hilaria, zaniepokoił się.
— Czego pan sobie życzy? — zapytałem go.
— Od pana niczego nie chcę — odrzekł. — Mam interes do sennora Montesa.
— On właśnie prosił mię, bym go zastąpił.
— Jeżeli tak, to proszę mu oddać ten list.
Wydobył papier z kieszeni i wręczył mi go. Adres na kopercie napisany był atramentem. Oddałem list Montesowi, który, spojrzawszy na pismo, rzekł:
— Od mego brata.
Poczem rozdarłszy kopertę, przebiegł szybko oczyma treść listu i zbladł.. Nie rzekłszy jednak ani słowa, wydobył ołówek, zanotował coś na marginesie listu i oddał go do przeczytania braciszkowi, a następnie mnie.
Yerbatero pisał:
„Drogi Bracie! Dostałem się powtórnie w ręce tych, którzy mię byli już przedtem więzili. Pojmany też został José, którego przypadkowo spotkaliśmy, a który opuścił Santa Fé wcześniej, niżeśmy przypuszczali. Przez oddawcę niniejszego listu prześlij natychmiast 10.000 bolivianos, z którą to kwotą mogę zrobić znakomity interes, jeżeli ją na czas dostanę. Gdybyś się spóźnił, to mogłoby spowodować wielkie dla nas i dla ciebie niebezpieczeństwo. Zaufaj posłańcowi i nie pytaj go o nic, gdyż ma surowo zakazane mówić cośkolwiek. Nie wysyłaj też za nim pościgu, bo przez to pogorszyłbyś tylko całą sprawę.

Twój brat Mauricio.“

Dopisek estancyera ołówkiem zawierał krótką wskazówkę dla nas: „Moje panie nie powinny nic wiedzieć o ujęciu José’a, gdyż wypadek ten przygnębiłby je do reszty.“ Aby więc list ten nie dostał się przypadkowo do rąk sennory, schowałem go do swojej kieszeni.
— Czy znaną jest panu treść pisma, któreś pan przywiózł? — zapytałem posłańca.
— Tak. Mam otrzymać dziesięć tysięcy bolivianos.
— Czy przybyłeś pan tutaj sam?
— Tak.
Owo „tak“ było powiedziane zaraz bezpośrednio po mojem pytaniu, a jednak byłem przekonany, że kłamie.
— To nieprawda! Jeszcze ktoś jest z panem!
— Nie, sennor.
— Proszę się nie wypierać, gdyż wiem o tem. Wysłano z panem jeszcze kogoś, ażeby w razie przytrzymania pana tutaj doniósł o tem bezzwłocznie majorowi.
— Ależ zapewniam pana, że przybyłem tu sam.
— Zobaczymy. A wiesz pan, na co sennorowi Monteso potrzebne są pieniądze?
— Nic o tem nie wiem.
— Znowu kłamstwo! Wiesz pan bardzo dobrze, że jest to okup. Dziwię się, że miałeś pan śmiałość przybyć w takiej sprawie aż tutaj. Wiesz pan, co go tu czeka?
— Wiem! bardzo życzliwe przyjęcie.
— A jeżeli się pan mylisz?
— Ha, wówczas nie chciałbym być w skórze yerbatera. Jeśli bowiem nie powrócę do oddziału w ściśle oznaczonym czasie z pieniędzmi, to kto wie, czy zobaczycie się już z nim w życiu... Wysłany wnet zostanie w daleki kraj, z którego zazwyczaj nikt już nie wraca.
— Tak pan sądzi? A no, muszę przyznać, ze macie środki do wymuszenia okupu. Któż jednak zapewni nas, że, otrzymawszy ów okup, postąpicie poważnie... i uczciwie?
— Major zapewnia słowem honoru, ze sennor Mauricio uzyska wolność, skoro tylko przywiozę pieniądze.
— Wasz major już dwukrotnie nie dotrzymał słowa, wobec czego nie mogę mu wierzyć i teraz. Jestem pewien, że, otrzymawszy żądaną sumę, postawi on nowe warunki.
— Bynajmniej.
— Dobrze. Przypuśćmy więc, że major w istocie poprzestanie na wymienionej sumie. Któż jednak nam zaręczy, że wręczone pieniądze dojdą w całości do jego rąk? Dziesięć tysięcy pezów boliwijskich to dla pana majątek, i gdyby się tak panu nie zachciało wrócić z nimi do majora...
— Nie jestem złodziejem, sennor.
— Ale któż o tem mówi? Nie wyglądasz pan na takiego, i mógłbym mu ostatecznie zaufać. Ale przyznasz pan sam, że sprawa jest bardzo ślizka i wymaga namysłu.
— Jak pan uważa. Ja dłużej czekać nie mogę.
— Możesz pan. Proszę się udać do kuchni i kazać sobie dać coś zjeść, a my tymczasem naradzimy się, jak postąpić. Właściwie jestem za tem, by sprawę załatwić po myśli majora, ale trzeba, aby się na to zgodziła rodzina uprowadzonego.
Zawołałem peona, który stał za drzwiami, i kazałem mu zaprowadzić posłańca do kuchni.
Dziesięć tysięcy pezów boliwijskich wynosi to samo mniej-więcej, co trzydzieści tysięcy koron, nie zdziwiło mię przeto zapytanie estancyera:
— Czy pan istotnie uważa za konieczne, abym złożył tę sumę na okup brata?
— O „konieczności“ niema mowy.
— No, to brat mój zginie.
— Przeciwnie; właśnie dlatego uzyska wolność. Na razie wiemy przynajmniej, w czyjem ręku jest brat pański, a wiadomość ta ma wielkie dla nas znaczenie.
Cóż z tego, skoro nie wiemy, gdzie się właściwie banda znajduje? Dowiemy się o tem od posłańca. Zresztą nie przybył on tu sam...
— Tak pan przypuszcza?
— Major bezwarunkowo nie mógł powierzyć załatwienia tak ważnej dla niego sprawy temu jednemu człowiekowi i najniezawodniej dodał mu do towarzystwa kilku innych drabów. Bo przypuśćmy nawet, że posłaniec ten jest pewny, i major ma do niego całkowite zaufanie, to jednak ze względu na mogące mu grozić na stepie rozmaite niebezpieczeństwa, a wskutek nich możliwość utracenia tak poważnej sumy okupu, musiał mu major dodać eskortę, i to nie byle jaką! Może nawet sam ukrywa się gdzieś w pobliżu, albo powierzył pieczę nad posłańcem, co najmniej, swemu porucznikowi i kilku żołnierzom. Jeżeli przybył w te strony sam major, tem łatwiejsze będzie nasze zadanie; jeśli zaś porucznik, to również zyskamy wiele, bo jeniec wskaże nam właściwą drogę.
— Czy zamierza pan targować się z nimi? Obawiam się, aby to nie pogorszyło sprawy brata mojego.
— Proszę nie troszczyć się o to. Postaram się pokierować sprawą należycie. Ów jeździec, który w tej chwili posila się w kuchni, powie nam wszystko, co nam do wiadomości będzie potrzebne, sam nie wiedząc, kiedy i jak. Czy posiada pan w domu tyle pieniędzy, ile wynosi żądany okup?
— Na szczęście, tak. Wczoraj właśnie przywiozłem z sobą większą sumę.
— Jednak posłaniec ów nie powinien o tem wiedzieć. Oświadczymy mu natomiast, że mamy tylko połowę i że drugą połowę postara się pan pożyczyć u sąsiada, i w tym celu musi pan wybrać się zaraz w drogę. Drab nie zechce czekać tak długo i pojedzie do swych towarzyszów, którzy ukryci są gdzieś niedaleko. Ja zaś udam się za nim i odnajdę kryjówkę. Proszę mi tylko dać do pomocy dwóch tęgich i rozgarniętych gauchów. Osiodłane konie niech stoją w pogotowiu w dziedzińcu. Posłaniec dla wprowadzenia nas w błąd zechce, rozumie się, zmylić pogoń, ale ja się na tem poznam.
— Czy mogę jechać z panem?
— Właściwie obecność pańska mogłaby pokrzyżować moje plany. Jeżeli jednak przyrzeknie mi pan, że będzie się zachowywał ściśle wedle moich wskazówek, to możemy wybrać się obaj.
— Ależ rozumie się, spełnię każde życzenie pańskie.
— Więc każ pan osiodłać dwa konie i przygotować dwa lassa.
— Mamy już dwa: ja jedno, a pan drugie.
— Właśnie oprócz tych przydadzą się nam jeszcze drugie dwa, a nawet nie zawadzi wziąć bola. Konie trzeba ukryć, aby ich odjeżdżający nie zobaczył. Nie przypuszczam, aby kryjówka eskorty posłańca znajdowała się na obszarze pańskim. Ludzie ci przybyli z zachodu, a więc od granicy, i w tamtej też stronie musimy ich szukać, oczywiście, w jakimś parowie lub rozpadlinie. Możliwe to nawet, że dotrzemy do kryjówki owej prędzej, aniżeli posłaniec, który dla zmylenia pościgu nałoży prawdopodobnie drogi w innym kierunku.
Estancyero wydał odpowiednie rozkazy, poczem zawezwano z kuchni posłańca. Z twarzy jego można było wyczytać pewność siebie i hardość. W przypuszczeniu, że gościnne przyjęcie, jakie tu znalazł, miało na celu zjednanie go dla sprawy, stał się niemal grubijańskim.
— No, i cóżeście panowie postanowili? — zapytał gburowato.
— Obraliśmy drogę ugody — rzekłem. — Jednakże suma żądana jest dla nas zawysoka — dodałem, aby wpoić w niego to mniemanie, że zamierzam się targować.
— Wcale nie zawysoka — odparł.
— Proszę zważyć, że to cały majątek!
— Yerbatero jednak wie chyba najlepiej, że stać was na taką sumę, gdyż inaczej nie byłby jej zażądał.
— Zmuszono go do tego.
— Nie. On sam oznaczył jej wysokość... z dobrej woli.
— Nieprawda! Powiedz pan raczej, ile możesz z tej sumy spuścić?
— Ani jednego peza; tak mi wskazano, i tego ściśle trzymać się muszę. Yerbatero zgodził się na tę kwotę i zapewnił, że brat może ją wypłacić każdej chwili.
— W takim razie popełnił niedorzeczność, bo wie doskonale, że tylu pieniędzy nikt w dom u nie trzyma.
— Co mię to wreszcie obchodzi? Wasza to rzecz, nie moja.
— Przepraszam! to rzecz również i pańska. Co panu kazano uczynić na wypadek, gdyby sennor Monteso nie złożył tej sumy?
— Na taki wypadek nie otrzymałem żadnej instrukcyi i uczynię tak, jak będę sam uważał za odpowiednie.
— Może więc zgodzi się pan przyjąć sześć tysięcy gotówką, a na resztę wystawimy weksel.
— O nie! o tem nie może być mowy! Bo w jakiż sposób moglibyśmy weksel ów zeskontować?
— Ma pan słuszność, i pozostaje nam tylko jedna droga: sennor Monteso musi pożyczyć brakującą sumę. Jeden z sąsiadów zainkasował niedawno sporo pieniędzy za sprzedaną stadninę; otóż Monteso wystawi panu przekaz do niego na cztery tysiące.
— Dziękuję za takie dobrodziejstwo, ale nie mam ochoty jeździć od estancyi do estancyi.
— Musi więc sennor Monteso fatygować się sam?
— Gdyby to nie trwało długo...
— Najwyżej trzy godziny. Chyba, że nie zastałby sąsiada w domu...
— Hm... ostatecznie... Nie jest mi to wcale na rękę, ale cóż zrobić...
— Zostanie pan tutaj te parę godzin i odpocznie sobie.
— Dziękuję uprzejmie za gościnność, sennor. Nie chcę jednak państwu sprawiać kłopotu i wolę wyjechać, a po trzech godzinach wrócę.
— Ha! jeżeli pan nie łaskaw, to trudno. Ale, ale! Wystawi pan nam, rzecz prosta, pokwitowanie z otrzymanych pieniędzy.
— To ode mnie nie zależy.
— Ależ my nie możemy odstąpić od tego żądania! Jeżeli major nie dał panu gotowego już kwitu ze swym podpisem, to przynajmniej pan musi nas pokwitować z odbioru pieniędzy.
— I co panom z tego przyjdzie? Mogę przecie zmyślić nazwisko.
— No, no, nie wyglądasz pan na takiego, któryby postąpił w ten sposób.
— Bardzo mi to pochlebia, i widzę, że mam do czynienia z caballerem. Tem lepiej. Zaufanie będzie obustronne. A Dios!
Wyszedł. Ja zaś, ukrywszy się w oknie za firanką, śledziłem go, aż póki nie wyjechał za bramę, poczem zbiegłem na dół do ogrodu i, wdrapawszy się na mur, okalający estancyę, obserwowałem jeźdźca. Pogalopował prosto na wschód. Wróciłem prędko do swego pokoju, zabrałem strzelbę i kapelusz i wybiegłem.
W sieni spotkałem się z estancyerem, który mię zagadnął:
— No, i dokąd pojechał?
— Na wschód... ale wnet skręci w przeciwną stronę. Niech się pan nie gniewa, że go zapytam, czy umie pan dobrze jeździć konno?
— Ależ, sennor, czyż można pytać o to właściciela niezliczonej stadniny?
— Przypuszczam, że nadarzy się sposobność do stwierdzenia tego w praktyce, sennor. Czy umie pan w pełnym biegu trzymać się nachylony z boku konia? — Jak pan powiada? z boku? Nie; nie widziałem jeszcze nigdy czegoś podobnego.
— Ten sposób jazdy znany jest dobrze Indyanom Ameryki Północnej. Umieściwszy się podczas jazdy wzdłuż tułowia końskiego, można być niepostrzeżonym przez nieprzyjaciela, a przytem nawet w razie spostrzeżenia przez niego jest się ukrytym przed strzałami.
— Ba, ależ to bardzo łatwo spaść z konia!
— Otóż właśnie dla zabezpieczenia się przeciw temu potrzebne są dwa lassa. Uwiązuje się je na szyi konia i na tem polega cała sztuka jazdy. Przypuśćmy, że nieprzyjaciel znajduje się z prawej strony. Nie chcąc, aby nas zobaczył, musimy się umieścić po lewej stronie tułowia końskiego w ten sposób, że przechylamy się w tę stronę zupełnie, pozostawiając prawą nogę w strzemieniu, posuniętem w tył za siodło, rękoma zaś chwytamy się lassa, umocowanego do szyi, i możemy patrzyć popod szyję końską w prawo, lub nawet strzelać.
— Ba, ale w jaki sposób utrzymać nogę w strzemieniu? A nużby się wysunęła!
— Prawda, że wasze strzemiona są bardzo niepraktyczne, ale i one mają podwójne rzemienie, między które można wsadzić nogę i jako-tako utrzymać się. Takie ukrycie za tułowiem może złudzić nieprzyjaciela, zwłaszcza na dalszą metę, bo może mu się wydawać, że koń jest bez jeźdźca i pasie się wolno na stepie.
— Takiej jednak sztuki nie potrafię dokonać, sennor.
— Zobaczymy.
Wyszliśmy na dziedziniec, gdzie stały osiodłane już konie, i uwiązałem im lassa u szyi. Stał tu jeszcze ów koń, na którym przybyłem z rancha. Odwiązałem od siodła lornetkę, poczem wsiedliśmy na konie i odjechaliśmy w kierunku zachodnio-północnym, żegnani przez braciszka Hilaria oraz niewiasty życzeniami powodzenia.
Oddaliwszy się o tyle, że nie było już widać estancyi, wstrzymaliśmy konie i wówczas rozejrzałem się wokoło przez lornetkę w nadziei, że spostrzegę posłańca majora. Jakoż istotnie dostrzegłem go. Jechał ciągle w pierwotnym kierunku, ale już nie kłusem, lecz stępa.
Popędziliśmy galopem, skręcając łukiem ku południowi, a przybywszy niedaleko granicy posiadłości estancyera, zwolniliśmy jazdy, poszukując bacznie śladów, co było tem łatwiejsze, że pasterze zawracają stąd swoje trzody i stadninę, aby przypadkowo nie przekroczyły granicy, co pociągnęłoby za sobą pewne nieprzyjemności.
Estancyero, przekonawszy się, że nie dorównywa mi w jeździe, chciał teraz, jak to mówią, wziąć mię z innej strony i okazać się zręczniejszym w wyszukiwaniu śladów. Udawałem, że tego nie widzę, i rozglądałem się również po gruncie. Wkrótce jednak, spostrzegłszy ślady, wyprostowałem się w siodle, on zaś wciąż jeszcze jechał nachylony.
— Hm... — ozwał się wreszcie, — zdaje mi się, że poszukiwania nasze są daremne, i szkoda tylko czasu.
— To prawda.
— A więc nie mamy tu już czego szukać?
— Naturalnie.
— Zatem myliłeś się pan w swem mniemaniu.
— Nie.
— Jakto nie, skoro nie znalazłeś pan śladów?
— Owszem, znalazłem. Minęliśmy je przed chwilą.
— Czemuż pan nic mi o tem nie powiedział?
— Bo chciałem pana przekonać, że sprytny europejczyk może tak samo czuć się swojsko w tych stronach, jak i doświadczony krajowiec. Wróćmy tedy do śladów.
Podjechawszy na miejsce, pozsiadaliśmy z koni. Grunt był tu gliniasty, ale suchy, a trawa spasiona. Wprawne oko mogło zauważyć w suchej glinie odciski kopyt końskich; ale towarzysz mój patrzył na mnie zdziwiony, nie mogąc sobie wytłómaczyć, w jaki sposób zauważyłem tak nieznaczne ślady trzech koni.
— A więc na posłańca czeka dwóch eskortujących go towarzyszów — rzekłem, wskakując na siodło.
Ujechawszy za tymi śladami spory kawał drogi, zsiadłem z konia znowu, a wziąwszy karabin do rąk, zarzuciłem uzdę na ramię i zaleciłem estancyerowi, aby uczynił to samo.
— Pójdziemy więc teraz pieszo? — zapytał zdziwiony.
— Tak jest. Siedząc na koniach, moglibyśmy być łatwo zauważeni przez drabów zdaleka, a wówczas znaleźliby dosyć czasu do obrony, to zaś byłoby nam nie na rękę.
Wziąłem znów lornetkę i powiodłem wzrokiem dokoła — nie nadaremnie. Na jednym z pagórków zauważyłem siedzącego człowieka, na szczęście, odwróconego do nas plecyma.
— To z pewnością jeden z tych, których szukamy — zadecydował Monteso, przypatrzywszy się z kolei przez lornetkę. — Co teraz wypada nam czynić?
— Wsiądziemy na konie i popędzimy bliżej. Ale jadąc, trzymajmy się wgłębień gruntu.
Wgłębienia te ciągnęły się licznymi zakrętami i tu i ówdzie pokryte były krzakami. Ziemia tu była wilgotna, więc ślady kopyt końskich odznaczały się w niej wyraźnie.
Zbliżywszy się do owego pagórka, gdzie przez lornetkę zauważyliśmy człowieka, który gdzieś znikł teraz, upatrzyłem odpowiednie miejsce, gdzieśmy zsiedli z koni. Domyślałem się, że człowiek ów skrył się gdzieś we wgłębieniu stepu, niedaleko od nas. Uwiązawszy konie nasze do jednego z gęsto rosnących tu krzaków mimozy, zabraliśmy lassa i ostrożnie, bez szelestu poczęliśmy się wśród krzaków skradać naprzód. Niebawem spostrzegliśmy w niewielkim parowie sadzawkę, a tuż nad nią dwie pasące się szkapy. Z lewej strony dolatywały nas głosy dwóch rozmawiających ze sobą mężczyzn, których jednak nie było stąd widać.
— Czy pochwycimy tych drabów? — zagadnął estancyero.
— Tak. Podsuniemy się do nich przedewszystkiem pod okryciem krzaków. Nie będzie to trudne, bo mimozy dają z wierzchu niezłe pokrycie, a przy ziemi jest dosyć miejsca, aby popełznąć. Popełzniesz pan za mną. Ale proszę pamiętać, że lada szmer zdradzić nas może, musimy zaś podejść ich całkiem znienacka. Pan rzucisz się na jednego, ja na drugiego, chwytając ich za gardło. Proszę jednak nie zaczynać pierwszy!
— To coś jakby zasadzka indyjska, sennor zauważył estancyero.
Mimozy rozrastały się w zbitą gęstwę mniej-więcej pół metra nad ziemią, traw a zaś, stanowiąca ich podszycie, była tu z powodu wilgoci wyższa, niż gdzieindziej, a te okoliczności pozwoliły nam podsunąć się ku rozmawiającym niemal tuż za ich plecy.
Z zapartym oddechem zatrzymaliśmy się, nadsłuchując.
— A jeżeli on nie wróci? jeżeli go tam zatrzymają? — pytał jeden.
— Na to się nie poważą — odparł drugi, w którym poznałem porucznika bandy.
— Jednak przypuśćmy, że postanowią go zatrzymać...
— Wówczas będzie z nimi bardzo źle. Podłożymy pod estancyę „czerwonego koguta“, a potem urwiemy głowy obu jeńcom.
— Ba, ale co nam z tego przyjdzie? Co mię niepokoi najbardziej, to myśl, że może wrócił do estancyi ów cudzoziemiec. Jeżeli tak, to nasz posłaniec będzie miał bardzo trudne zadanie.
— Nie może tu być nic trudnego. Albo się zgodzą na spełnienie naszego żądania, lub też się nie zgodzą.
— A może dadzą mu pieniądze, poczem będą go potajemnie ścigali?
Na te słowa estancyero szturchnął mię w bok, najwidoczniej zniecierpliwiony chęcią rzucenia się na drabów. Ja jednak uspokoiłem go znakiem, chcąc jak najwięcej dowiedzieć się z ich rozmowy, a zwłaszcza, gdzie przebywa obecnie major. Wiadomość ta była dla nas bardzo pożądaną, bo, znając miejsce jego pobytu, oszczędzilibyśmy sobie długich poszukiwań.
Porucznik na ostatnie słowa swego towarzysza wyrażające przypuszczenie, że posłaniec ich może być ścigany, odparł:
— Oni tego nie uczynią. Zresztą nakazaliśmy surowo posłańcowi, by wracając obrał sobie przeciwny kierunek i zmylił w ten sposób pościg za sobą.
— Gdy zaś powróci tutaj — rzekł drugi, — rozdzielimy się umyślnie dla wprowadzenia ich znowu w błąd i zjedziemy się gdzieś dalej. Gdy ścigający znajdą trzy tropy, nie będą wiedzieli, za którym się udać.
— Głupiś! Mogą przecie udać się którymkolwiek śladem, aż trafią na miejsce, gdzie zjedziemy się znowu.
— Hm! o tem nie pomyślałem!
— Najlepiej byłoby, gdybyś nie zadawał sobie trudu z myśleniem, bo to się na nic przyda. Jedyna nasza nadzieja w szybkości koni. Trzeba będzie jechać całą noc. Na szczęście, niebawem z wieczora wzejdzie księżyc.
— Tak, ale i im również jasna noc będzie na rękę.
— Bynajmniej. Szukanie śladów kopyt końskich nawet przy świetle księżyca nie jest łatwe, należy więc nam skorzystać z pory nocnej i jak najprędzej dostać się do obozu, a gdy już się tam znajdziemy, będziemy mogli kpić sobie z pościgu. Wyjedziemy wprost na spotkanie ścigających drabów i przyjmiemy ich w odpowiedni sposób. Gdyby jednak schwytano nas przedtem, to...
— To i w takim razie nic nam nie zagraża.
— Jakto?
— Bo przecie nic nam złego zrobić nie mogą ze względu na jeńców.
— No, przynajmniej raz powiedziałeś coś mądrego. Mimo wszystko, musimy zachować wielką ostrożność, mając na uwadze wojsko rządowe. Gdyby ono wzięło nas w swe obroty, nicby nam nie pomógł nawet sam Lopez Jordan. Na szczęście, Peninsula del Crocodilo znajduje się w takiem położeniu, że...
Przerwał nagle, poczem szepnął:
— Słuchaj! Usłyszeliśmy tętent kopyt końskich, i obaj bandyci podnieśli się z trawy.
Musieliśmy — rzecz prosta — zaniechać pierwotnego swego zamiaru wykonania napaści na drabów, gdyż w tej chwili przycwałował na koniu trzeci opryszek i śpiesznie zsiadł z konia. Był to właśnie ów posłaniec, którego, jadąc prostą drogą, wyprzedziliśmy znacznie.
— No, jakże? — pytał porucznik.
— Pieniądze otrzymamy — brzmiała odpowiedź. — Estancyero nie miał całej sumy, więc pojechał do sąsiada dopożyczyć brakującą resztę.
— Z kim rozmawiałeś?
— Z cudzoziemcem i z braciszkiem zakonnym.
— A estancyera nie było?
— Był.
— Czemużeś nie rozmówił się z nim samym?
— Zwróciłem się zaraz po przybyciu do niego, ale nie chciał ze mną mówić i polecił cudzoziemcowi, by go w traktowaniu warunków zastąpił. Jestem nawet rad z takiego obrotu sprawy, bo ów europejczyk jest o wiele szczerszy. Monteso byłby się może wcale nie przyznał, że ma pieniądze w domu; ten zaś obcy odrazu go z tem zdradził.
— A jednak jabym cudzoziemcowi owemu niebardzo wierzył. Opowiadaj dalej!
— Nie mogę się długo rozwodzić, bo muszę jechać napowrót, i ażeby wprowadzić ich w błąd, trzeba mi będzie znowu nałożyć drogi, co potrwa półtorej godziny. Przybyłem tylko na chwileczkę, aby was uspokoić. Słuchajcie!
I począł opowiadać z całą dokładnością rozmowę w estancyi, a gdy skończył, zapytał go porucznik:
— Uważałeś, czy kto nie jedzie za tobą?
— Zatrzymywałem się bardzo często i rozglądałem na wszystkie strony, ale nigdzie żywego ducha nie spostrzegłem.
— Więc cudzoziemiec domagał się twego podpisu na pokwitowaniu?
— Tak, i to uparcie.
— Mnie się zdaje, że poza tem kryje się jakiś podstęp.
— A cóżby nam złego mogli zrobić?...
— Ba, gdybyśmy to wiedzieli! W każdym razie zachowaj wielką ostrożność. Skoro tylko dostaniesz pieniądze, nie kołuj po stepie, lecz bezzwłocznie jedź tu prosto.
— To będzie niedobrze; odkryją nas tutaj i będą ścigali.
— Nie obawiaj się. Nie stracimy ani sekundy i umkniemy. A co do podpisu, to oczywiście zmyślone nazwisko powinno im wystarczyć...
— Rozumie się. No, ale czas na mnie.
— Dobrze. Jedź więc i spraw się szybko, abym nie potrzebował się niepokoić. Wobec tego, że idzie tu o tak pokaźną sumę, mimowoli lęk jakiś uczuwam i będę z niecierpliwością czekał twego powrotu.
— Ja jednak wierzę w pomyślne załatwienie sprawy — rzekł posłaniec. — Zresztą, gdyby mię chcieli oszukać, nie będzie mi trudno wbić nóż w piersi tego europejskiego przybłędy i uciec. Nim przyjdą do siebie w popłochu, będę już w bezpiecznem miejscu. A Dios!
Dosiadł konia i odjechał, odprowadzony na pagórek przez dwóch swych godnych kamratów. Patrzyli oni za nim czas jakiś, wreszcie wrócili do poprzedniej swej kryjówki wśród krzaków mimozy.
— Sprawa zaczyna mi się trochę niepodobać — zauważył porucznik. — Gdyby był przynajmniej wziął te pieniądze, które estancyero miał do dyspozycyi...
Na to drugi wyjął karty z kieszeni i odrzekł:
— Poco się martwić zawczasu, skoro się to na nic nie przyda! Czekajmy cierpliwie, aby zaś czas prędzej nam zleciał, utnijmy sobie partyjkę! Dobrze?
— Ha, może masz i racyę. Zagrajmy. Co będzie, to będzie. My tutaj w każdym razie jesteśmy bezpieczni.
— Mylisz się pan troszeczkę! — krzyknąłem, przyczem obaj wyskoczyliśmy z krzaków.
Jedno potężne uderzenie pięścią w skroń, i porucznik rozciągnął się na ziemi, jak długi. Monteso z drugim drabem nie sprawił się tak zwinnie, wobec czego musiałem mu przyjść z pomocą. Chwyciłem opryszka za krtań, aż mu białka oczu na wierzch wylazły, poczem rozbroiliśmy go w okamgnieniu i związali. Ponieważ zaś porucznik odzyskał tymczasem przytomność, więc zręcznem zarzuceniem lassa obezwładniłem go nanowo.
Przerażenie ich nie miało granic.
— Cudzoziemiec! — jęczał porucznik.
— Tak jest, cudzoziemiec z Europy — odpowiedziałem. — Bardzo mi pochlebia, że łaskawy pan raczył sobie zapamiętać rysy mej twarzy.
— Dyable w ludzkiej skórze!
— O, nie, poruczniku! jestem raczej aniołem, skoro mogłem zdobyć się na cierpliwość, siedząc tu w krzaku za waszemi plecami z pół godziny i słuchając waszych obelg, skierowanych przeciwko mojej osobie. No, ale mniejsza o to. Przebaczam panu nawet i ten nietakt, że pan, zamiast zaszczycić nas sam swą wizytą, przysyła do nas zwykłego szeregowca. My jednak jesteśmy pomimo to gościnni, jak zwykle, i zapraszamy pana do estancyi Del Yerbatero.
— Proszę mię uwolnić! — ryczał, pieniąc się ze złości.
— Niech się pan uspokoi. I o wolności pańskiej będziemy mówili, ale za jakieś parę miesięcy.
— Proszę nie drwić! Pamiętaj, sennor, że mamy w swem ręku dwóch jeńców.
— Wiem o tem; ale nie macie jeszcze dziesięciu tysięcy pezów, o które wam przedewszystkiem idzie. Otóż ja właśnie przybyłem, aby się porozumieć z panem w tej sprawie. Chciałem mianowicie powiedzieć wam, że nie tylko nie dostaniecie ani jednego grosza, ale i jeńców postradacie.
— To się dopiero okaże. Przedewszystkiem domagam się, by mię traktowano, jako oficera z pod zwierzchnictwa Latorre’a.
— Tak? A przed chwilą przyznawałeś się pan do zwierzchnictwa Lopeza Jordana!... Otóż ja panu powiem, kto pan właściwie jesteś... Jesteś mianowicie pospolitym złodziejem, i stosownie do tego obchodzić się z panem będę.
— Jeńcy za to odpowiedzą swą krwią.
— Postaram się dowieść, że, mimo aresztowania pana, jeńcom włos z głowy nie spadnie.
— Tak. Ale nie wiecie nawet, gdzie się oni znajdują — rzekł szyderczo.
— Prawdopodobnie spotkamy ich na Peninsula del Crocodiio, dokąd bezzwłocznie się wybierzemy.
— Dyabeł! — Powiedziałeś pan przecie, że tam skryła się cała banda. Bardzo być może, że major będzie się bronił doskonale na tym półwyspie Krokodylim; ale możliwe też jest, że, napadnięty od strony lądu, zechce szukać ucieczki w nurtach rzeki, gdzie go powitają z radością zgłodniałe potwory.
— Nie będą one zgłodniałe, bo zjedzą wprzód jeńców.
— Zobaczymy. Aby jednak nie tracić wiele czasu na próżne gawędy, uprzejmie proszę pana porucznika, byś raczył pozwolić na obsłużenie go przy wsiadaniu na konia.
— Ja się stąd nie ruszę!
— E, moja uprzejmość zniewoli pana bardzo prędko do ruszenia się. Zwiążemy panu ręce na plecach, a nogi pod tułowiem konia i poprosimy pana, abyś z nami jechał bez szemrania. Gdyby zaś przyszła panu ochota odpowiedzieć niegrzecznością na naszą uprzejmość, oberwiesz pan siarczysty policzek, i to uczyni pana bardzo grzecznym.
— Mnie? policzek?!...
— Ludzie pańskiego pokroju nie zasługują na nic innego.
— Spróbujcie tylko tknąć mię chociażby!
— A ty, łajdaku jeden! cóż ty sobie wyobrażasz? Schwytaliście mię podstępem i chcieliście zamordować, uwięziliście teraz niewinnych dwu ludzi, żądając za nich wysokiej sumy okupu, i ja za to mam obchodzić Się z takimi łotrami łagodnie? Jeżeli usłyszę bodaj jedno twoje słowo, które mi się nie spodoba, a pożegnasz się z życiem, łotrze bezczelny!
Ta groźba poskutkowała. Chwyciłem oniemiałego draba za kołnierz i wsadziłem na konia, oczywiście rozwiązawszy mu nogi, które związałem ponownie, gdy już siedział w siodle, — poczem w ten sam sposób uporawszy się szybko z drugim drabem, wsiedliśmy na swoje konie — i jazda do estancyi, co sił starczyło.
Gauchowie, spostrzegłszy nas, powracających z jeńcami, poczęli wrzeszczeć z radości. Uspokoiłem ich skinieniem i w krótkich słowach zapowiedziałem, aby na przyszłość podobnych hałasów nie wyprawiali, gdyż może to sprowadzić wielkie niebezpieczeństwo na estancyę i jej właścicieli. Chodziło mi zwłaszcza o to, aby nie zdradzić się czemkolwiek wobec wysłańca bandy, który lada chwila mógł się tu pojawić.
Następnie zsadziliśmy obu drabów z koni i wnieśliśmy na górę. Tu w jednym z pokojów posadziliśmy ich na krzesłach, przymocowując oczywiście tak, by się nawet ruszyć nie mogli.
Estancyero podczas tej operacyi nad opryszkami opowiadał obecnym o przebiegu wyprawy. Braciszek Hiiario, wysłuchawszy z uwagą jego sprawozdania, podał mi rękę i rzekł:
— Widzę, sennor, że będę miał bardzo cennego towarzysza podróży do Gran Chaco. We dwóch będąc, nie damy sobie nikomu w kaszę dmuchać. Co zamierzasz uczynić z tymi drabami?
— Przedewszystkiem ich i nasze konie trzeba zaprowadzić do corealu, ażeby oczekiwany lada chwila posłaniec nie zobaczył ich i nie domyślił się, co zaszło, bo mógłby nam ze strachu umknąć.
— To mu się nie uda — wtrącił Monteso. — Już ja tak zarządzę, żeby się stąd nie wydostał.
— Czy ma pan w estancyi jaką komórkę, gdzieby można ukryć jeńców?
— Znajdzie się schowek, i to dobrze nawet zabezpieczony. Czy jednak długo będę ich musiał trzymać u siebie?
— Dopóki się panu spodoba. Możesz pan oddać ich w ręce władzy choćby natychmiast.
— Ba, ale czy nie byłoby to dla nas ze szkodą?
— Na razie, o ile idzie jeszcze o naszych pojmanych, znajdujących się w ręku bandytów, może lepiej byłoby nie zaczynać z władzami. Sprawa rozniosłaby się szybko po całym kraju, i major, dowiedziawszy się o rezultacie swych zabiegów, umknąłby czemprędzej za granicę.
— Słusznie. Zatrzymam więc jeńców pod kluczem, dopóki nie wrócimy z wyprawy.
— To będzie najlepiej. Później odda pan ich w ręce władzy, lub też puści na cztery wiatry, aby się nie narażać na zemstę. W tej chwili jednak musimy przygotować wszystko do drogi, bo wybierzemy się natychmiast, skoro tylko wysłaniec będzie w naszem ręku. Bracie Hiiario, czy wiadomo wam, gdzie się znajduje półwysep Krokodyli?
— Niestety, nie wiem o nim; zdaje mi się, że znam dokładnie okolice nadrzeczne, ale podobnego nazwiska nie słyszałem nigdy. Co prawda, na lagunach jest dosyć krokodyli i nie brak też półwyspów. Możeby nas pod tym względem objaśnili jeńcy?
— Szkoda czasu. Nie powiedzą nam prawdy. Zresztą przypuszczam, że znajdzie się ktoś w okolicy rzeki, co nas objaśni w tej materyi.
W tej chwili wszedł peon z oznajmieniem, że przybył posłaniec bandy. Wezwaliśmy draba do tego samego pokoju, w którym poprzednio odbyły się rokowania co do okupu. Rozejrzał się wokoło uważnie i spojrzał kolejno po nas, jednak z twarzy naszych mógł wyczytać jedynie powagę, jak poprzednio.
— No, jakże? był pan u sąsiada? są pieniądze? — zapytał arogancko.
— Niestety, nie zastałem go i dopiero jutro mogę się wystarać o brakującą kwotę.
— Ja czekać tak długo nie będę!
— Możesz pan poczekać; nic się panu nie stanie do jutra.
— O, bezwarunkowo nie mogę! Mam wyraźny i nieodwołalny rozkaz. Daj pan zresztą to, co masz na razie w domu gotówką.
— Ależ ta kwota nic bratu memu nie pomoże. Przecie mówiłeś pan, że niewolno ci wziąć części okupu, lecz tylko całą sumę.
— Tak, ale resztę odbiorę sobie później.
— Lepiej będzie, gdy odbierzesz pan odrazu całą kwotę. Przynajmniej będę spokojny, że, otrzymawszy ją w całości, nie zażądacie więcej i odrazu darujecie wolność jeńcom. Częściowa wypłata, zamiast mię uspokoić, powiększyłaby jeszcze moje obawy.
W czasie tej rozmowy brat Hilario trzymał się w pobliżu drzwi, aby w razie okazania przez draba chęci ucieczki przeszkodzić jego zamiarom. Co do mnie, nie wtrącałem się tym razem do targu. Spoglądając przez otwarte okno na dziedziniec, zauważyłem, że gauchowie przezornie usunęli konia z przed bramy, co mi się bardzo spodobało.
— Wobec tego naprawdę nie wiem, co począć — rzekł wkońcu zakłopotany posłaniec.
— Ja, na pańskiem miejscu będąc — wtrąciłem dopiero teraz, — wiedziałbym, co mi czynić wypada: nie czyniłbym nic na swoje ryzyko, lecz wróciłbym do majora po dalsze instrukcye.
— To przewlekłoby sprawę i groziłoby jeńcom niebezpieczeństwem.
— Niestety, pozostaje panu ta jedna tylko droga. Zresztą... Peninsula del Crocodilo będzie dla pana miejscem o wiele przyjemniejszem, niż nasza estancya...
— Co pan mówi? — krzyknął zmieszany. — Skąd pan wie o miejscu pobytu majora?
— Ano, wiem... A skąd, nie potrzebuję się panu tłómaczyć.
— W takim razie major wcale się nie mylił, twierdząc, że jesteś pan dyabeł.
— Dziękuję bardzo za komplement. Niech więc pan pozdrowi ode mnie majora i ostrzeże go przed... Latorre’m.
— My... my przecie jesteśmy jego podwładni...
— Jesteście pachołkami Lopeza Jordana, chciałeś pan zapewne powiedzieć... Mój panie, między tymi dwoma ludźmi jest wielka różnica... przynajmniej taka, że Latorre jest biczem na bandy Jordana; wysłał właśnie przeciw waszemu majorowi na wspomniany półwysep wcale pokaźny oddział wojska.
— No, no! niepotrzebne strachy! Sam dyabeł się nie dowie, gdzie ów półwysep leży... Niechże go sobie wojsko szuka do sądnego dnia! — rzekł drab niebacznie.
— Dyabeł możeby się nie dowiedział — rzekłem, — ale ja znam to miejsce.
— Ba, dowiedział się pan tego w zupełnie prosty sposób, mianowicie od Piotra Aynas’a. Możesz pan być jednak pewny, że ten czerwonoskóry nie zdradził tajemnicy przed Latorre’m.
— Piotr Aynas? — zapytał teraz żywo brat Hilario, rzucając ku mnie porozumiewawcze spojrzenie. Znam go; to mój przyjaciel, i skoro go tylko odnajdę, powie mi on wszystko, czego zażądam.
Niewiele już jednak pozostało do dowiedzenia się, i mogłem wziąć draba w obroty.
— Widzisz pan, że my wiemy dosyć, a resztę, co było potrzeba, wypaplałeś nam sam, nie wiedząc, kiedy i jak...
— Jakto „wypaplałem“?...
— Mniejsza o to. Obiecałeś pan nam szczerość, a usłyszeliśmy z ust twoich same kłamstwa. Powiedziałeś pan naprzykład, że jesteś tu sam. Czyż nie tak?
— I powtarzam to jeszcze raz.
— Otóż kłamiesz jegomość nanowo. A ci dwaj towarzysze, co oczekują na pana tam, nad sadzawką, w zacisznej ustroni, pod krzakami mimozy?
— Co u licha! — wyjąkał zdumiony. — Pa... nno... pan naprawdę masz dyabła w sobie...
— Cieszy mię to bardzo, bo, jak panu wiadomo, dyabła nie ima się ani kula, ani nóż.
— Nóż?... — bąknął z głupią miną.
— Ano tak! naprzykład ten nóż, o którym wspominałeś pan przed półtora godziną porucznikowi. Obiecałeś pan przecie rzucić się na mnie niespodzianie, a zamordowawszy mię, skorzystać z popłochu i uciec.
Drab otworzył usta szeroko i stał oniemiały. Po chwili sięgnął ręką do pasa, ja zaś równocześnie wycelowałem do niego rewolwer i rzekłem:
— Zostaw nóż na miejscu, bo strzelam!
Zbladł i opuścił rękę bezwładnie, a braciszek Hilario, zaszedłszy draba z tyłu, znienacka wyrwał mu nóż z za pasa. Opryszek jednak, skorzystawszy z tego, że zakonnik opuścił swe stanowisko przy drzwiach, zawrócił się w mgnieniu oka, chcąc czmychnąć. Byłem jednak i na to przygotowany i, ująwszy go silną dłonią za kołnierz, rzekłem surowo:
— Zostać tu, bo zrobię użytek z broni!
A pociągnąwszy go ku oknu, dodałem:
— Patrz! czy miałbyś na czem uciekać?
— Gdzie mój koń? — zapytał trwożnie.
— Sprzątnięto go, abyś stąd nie mógł umknąć. Zresztą ucieczka twoja byłaby zbyteczna, i lepiej, że zostaniesz tutaj... dla kompanii... Zobacz pan!
To mówiąc, pociągnąłem go ku drzwiom przyległego pokoju i otworzyłem je naoścież. Żołnierz, zobaczywszy swych kamratów, wyszeptał zrozpaczony:
— Teraz to już nie mam żadnej wątpliwości, że pan jesteś wcielonym dyabłem!
— Ależ słyszałem to już kilka razy i dziękuję za uznanie. Licząc zaś i nadal na pańską uprzejmość, spodziewam się, że będziesz pan rozsądny i poddasz się swemu losowi spokojnie. Zresztą nie czeka pana z mej ręki taki wyrok, jaki pan dla mnie obmyśliłeś. Bo jakkolwiek uznajesz pan we mnie dyabła, myślę o wiele bardziej po ludzku, niż wy wszyscy z całej waszej łotrowskiej bandy.
Przywiązaliśmy go do krzesła w taki sam sposób, jak i jego towarzyszów, przyczem nie bronił się już wcale. Uciec nie mogli, jak również jeden drugiemu nie mógł dać żadnej pomocy; dla pewności jednak postawiliśmy na straży przy jeńcach tęgiego gaucha.
— Jestem panem zachwycony — rzekł estancyero, gdyśmy stąd wyszli. — Ale to jeszcze nie wszystko. Mamy przed sobą zadanie nielada, i bardzo się boję, czy podołać mu będziemy mogli.
— Jestem o to zupełnie spokojny — odparłem — i, jak to już poprzednio zaznaczyłem, byłbym pewny dobrego rezultatu, gdyby mi wolno było wybrać się na wyprawę samemu. Kucharz może najlepiej sporządzać potrawy wówczas, gdy kieruje się własnym gustem; skoro mu dodadzą pomocnika, któremu również pozostawioną jest swoboda kierowania się własnym smakiem, wówczas potrawa jest albo przepieprzona czy przesolona, albo odwrotnie... chyba, że pomocnik musi stosować się ściśle do wskazówek kucharza; wtedy można się spodziewać z ich pracy dobrego wyniku.
— Przykład bardzo jasny, i rozumiem go. Chcę wprawdzie towarzyszyć panu, a!e sennor będziesz miał nieograniczoną władzę rozkazywania mnie i innym, którzy towarzyszyć ci będą.
— Nie miałem na myśli nieograniczonej władzy, a tylko prosiłbym zastosować się ściśle w chwili decydującej do moich wskazówek. Znasz pan lepiej ode mnie ten kraj i ludzi, ale ja zato posiadam więcej danych do przeprowadzenia zamierzonego planu. Przedewszystkiem musimy z góry wyrzec się użycia przemocy, a ograniczyć się głównie do fortelów. Będziemy nawet musieli zabawić się w złodziei, gdyż zamiarem moim jest wykraść opryszkom jeńców. A ku temu niezbędna jest nadzwyczajna ostrożność i spryt. Że zaś tych rzeczy nauczyłem się od Indyan, mogę więc bez obawy przystąpić do wykonania swego planu. Wyruszymy w drogę bezzwłocznie, więc postaraj się pan natychmiast o żywność, broń i amunicyę. Bratu pańskiemu, jak również jego towarzyszowi, broń zapewne odebrano, i dlatego musimy zabrać dla nich inną.
Zanim wyruszyliśmy, trzech jeńców naszych sprowadzono do piwnicy i tam zamknięto, a estancyero wydał surowe zarządzenie, ażeby ich strzeżono, jak oka w głowie. Porucznik przy tej sposobności odgrażał się oburzony, powołując się na to, że należy do armii rządowej i że za porwanie się na niego spotka nas surowa kara. Rozumie się, że wybieg ten nie przyniósł mu żadnej korzyści, i na rzucanie się opryszka nie zwracaliśmy najmniejszej uwagi.
Wreszcie nadeszła przykra chwila pożegnania się z kobietami, które w śmiertelnej obawie o życie nasze spłakały się rzęsiście, mdlejąc niemal z rozpaczy. Uspokoiłem je, obiecując, oczywiście na osobności, że będę strzegł estancyera przed niebezpieczeństwem i że ręczę za jego życie oraz zdrowie.
Wziąwszy z sobą zapasowego konia wyłącznie do dźwigania żywności i innych rzeczy, opuściliśmy estancyę i późno popołudniu zostawiliśmy za sobą granice posiadłości Montesów. Było nas ośmiu: ja, estancyero, brat Hilario i pięciu yerbaterów, którzy postanowili za wszelką cenę wydobyć swego towarzysza z niewoli.
Droga nasza wiodła koło owego rancha, gdzie wczoraj znalazłem ocalenie. Postanowiliśmy wstąpić tam i wziąć udział w pogrzebie zmarłego wędrowca.
Poczciwy Bürgli, gdyśmy mu opowiedzieli o celu naszej wyprawy, przejęty najwyższem oburzeniem na niecnych opryszków, chciał się przyłączyć do naszego grona, ale nie zgodziliśmy się na to, bo niewieleby nam pomógł, a pozostawiając rancho bez opieki, mógłby je narazić na niebezpieczeństwo napadu.
Pogrzeb nieznajomego odbył się o zmroku przy asystencyi księdza, sprowadzonego z Montevideo, poczem odjechaliśmy, odprowadzeni przez ranchera aż za rzekę. Przeprawił on nas na drugą stronę we własnej łodzi, którą miał ukrytą w zaroślach. Obiecałem mu, że, jeżeli wyprawa nasza powiedzie się szczęśliwie, co zresztą nie było wcale pewne, gdyż zadanie nasze było połączone z wielu trudnościami, nie omieszkam wstąpić do niego, jadąc w te strony z powrotem.
Począwszy od Rio Negro, przewodniczył naszemu gronu brat Hilario. Mijaliśmy rancha, estancye, hacyendy i niewielkie wioski, których nazwy wysunęły mi się z pamięci. Że zaś Monteso wybrał dla yerbaterów najlepsze wierzchowce, a brat Hilario miał rumaka, dorównywającego memu gniadoszowi, więc pierwszej zaraz nocy ujechaliśmy spory kawał drogi. Rozumie się, na postojach, któreśmy urządzali od czasu do czasu, pamiętałem zawsze, aby wszystkie nasze konie były napojone, o co yerbaterowie najzupełniej nie dbali, twierdząc, że pieczołowitość moja jest przesadną, bo jeżeli który koń padnie, to go się zastąpi innym, gdyż jest ich dosyć w okolicy. Wytłómaczyłem im, że takie rozumowanie wcale nie jest „rozumne“ i nie zgadza się z uczuciami człowieka myślącego, bo koń jest jednem z najużyteczniejszych stworzeń bożych i nie na męczarnie, lecz na pielęgnowanie zasługuje.
Podczas jednego z takich postojów, zaledwie pozsiadaliśmy z koni, by dać im wypoczynek i rozejrzeć się wokół, spostrzegliśmy w oddali dym.
— W tamtej stronie jest folwark — rzekł brat Hilario, — i zabudowania jego już stąd powinny być widoczne. Tymczasem nie widzę ich i dym ten wydaje mi się podejrzanym... Czyżby biednych tych ludzi nawiedził pożar?...
— Czy dobrodziej zna właściciela?
— Owszem. Jest to starszy już sennor, bardzo zacny i szlachetny, zarówno, jak i jego żona. Mają syna-jedynaka. W gospodarstwie zatrudnionych jest zazwyczaj pięciu gauchów. Stary słynie z umiejętności tresowania koni. Wśród tej dzikiej, niezamieszkanej prawie okolicy był to jeden-jedyny dom... Widać go było zdala. Teraz go nie spostrzegam. Być może, spalono go... Jedźmy prędzej!
Już w kilka minut po wyruszeniu stwierdziliśmy, że istotnie mamy przed sobą pogorzelisko. Ściany powaliły się w gruzy, a z kupy zgliszcz i popiołu unosiły się jeszcze gęste smugi dymu. Coreale były próżne, bez bydła, a tylko tu i ówdzie w pobliżu pasły się pojedynczo sztuki wołów i krów.
— Tu niedawno dokonano napadu — zawyrokował braciszek.
— Skąd brat to wnosi?
— Bo zwierzęta się porozbiegały.
— Mogły się przestraszyć ognia.
— O, to nie powód. Proszę zobaczyć, jak mocne jest ogrodzenie kaktusowe; najsilniejszy i najdzikszy zwierz nie byłby w stanie przedrzeć się przez nie. Wnoszę, że ktoś rozmyślnie wypędził bydło, robiąc wyłomy w żywopłocie. Ale zobaczymy; może się da coś stwierdzić.
Wzięliśmy drągi, które znajdowały się w pobliżu, i poczęliśmy rozgartywać gruzy i ciepłe jeszcze popioły, szukając szczątków ludzkich, ale na szczęście nie znaleźliśmy ich.
— To jeszcze nie koniec — zakonkludował braciszek. — Trzeba przeszukać dobrze cały coreal, a może wpadniemy na jakie ślady.
Rozbiegliśmy się wokół; yerbaterowie na koniach, a my trzej pieszo zabraliśmy się do przeszukania wszystkich zakamarków tej siedziby ludzkiej. Niebawem yerbaterowie coś odkryli, i na ich okrzyki pobiegliśmy ku nim co tchu.
Oczom naszym przedstawił się niespodziany widok. Wśród kolczastych kaktusów leżeli, skrępowani lassami i prawie nie dający znaku życia, właściciel, jego żona i trzej gauchowie. Ani chwili nie zwlekając, postaraliśmy się o wodę, wydobywając całe jej wiadro z poblizkiej studni, urządzonej, jak na puszcie węgierskiej, z wysokim żurawiem. Okazało się to zbawiennem, bo jakkolwiek oboje starzy byli niezwykle wyczerpani, jednak, wprawdzie z trudnością, udało się nam ich docucić; gauchowie odzyskali świadomość dosyć szybko i, jęcząc, chcieli nam opowiadać o zajściu, aleśmy im nakazali milczenie i spokój w celu pokrzepienia się i przyjścia do siebie, gdyż przekonaliśmy się, że utracili siły nie z głodu lub pragnienia czy trwogi, lecz z zadanych im licznych i wcale ciężkich ran.
Oboje starzy właściciele rancha, ocuciwszy się wreszcie i spojrzawszy na pogorzelisko, ciężko i boleśnie westchnęli; gauchowie zaś, którzy przyszli już zupełnie do siebie, poczęli kląć drabów, którzy im wyrządzili tak straszną krzywdę.
— Nie przeklinajcie! — rzekł do nich braciszek, — bo to wam nic nie pomoże. Widocznie niedawno tu służycie, gdyż was nie znam i wy mnie również. Ale mię zna sennor i sennora. Oni wiedzą, że pomogę im w nieszczęściu, o ile tylko siły moje na to pozwolą.
— Jak tu pomóc, kiedy zaduża jest strata — zauważył jeden z gauchów. — Przecie całe mienie poszło z dymem, a trzodę i stadninę zabrali zbóje.
— Cóż to byli za jedni?
— Jakaś banda, podająca się za wojsko rządowe.
— My właśnie szukamy tych opryszków. W którą stronę podążyli?
— Pojechali stąd ku południowi.
— A kiedy się tu pojawili?
— Przedwczoraj w nocy. Rano spostrzegliśmy ich, biwakujących w pobliżu domu. Dowódca ich chciał zakupić u nas konie.
— Raczej ukraść, czy zrabować...
— No, tak; ale tego nie powiedział odrazu. Mieli ze sobą dwóch czy trzech jeńców związanych i strzegli ich pilnie, bo to podobno jacyś przestępcy polityczni...
— Kłamali.
— I nam się tak zdawało. Młody sennor żądał nawet uwolnienia nieszczęśliwych.
— Któż to jest ten młody sennor? — zapytał brat Hilario, — wasz panicz?
— Nie ten, lecz sennor José Monteso z estancyi Del Yerbatero. Powracał on z Santa Fé i nocował u nas.
— Tak, mój syn! — westchnął Monteso. — Ja właśnie jestem właścicielem pomienionej estancyi. Proszę nam opowiedzieć dokładnie, jak to było, bo my, dowiedziawszy się, że syn mój i brat znajdują się w niewoli u tych łotrów, wybraliśmy się właśnie, by ich z niej wydobyć.
— Ach, to dobrze sennor. Weźcie i nas ze sobą, abyśmy mogli odpłacić się zbrodniarzom za naszą krzywdę.
— Nie potrzeba. Musicie zostać tutaj i zaopiekować się sennorem i sennorą. Zresztą jesteście zasłabi, abyście mogli brać udział w pościgu.
— Więc dobrze; wy nas pomścicie.
— Owszem, ale opowiedzcie nam szczerą prawdę, jak się to wszystko stało. Czy znaliście mego syna?
— Powiedział nam zaraz po przybyciu, kim jest i dokąd dąży. Gdy wczesnym rankiem wybrał się w dalszą drogę, spotkał bandę opryszków, a wśród niej swego stryja; domagał się więc jego uwolnienia i oczywiście sam dostał się do niewoli.
— Wy zaś dopuściliście do tego, nic nie przedsiębiorąc?
— Cóż mogliśmy uczynić w kilku wobec pięćdziesięciu uzbrojonych drabów? Było nas tylko czterech; piąty pojechał z młodym sennorem do Salto. Draby wnieśli jeńców do izby i rozmawiali z nimi coś na osobności, poczem nasz sennor musiał dać im pióro i atrament, i podobno jeden z jeńców napisał jakiś list. Z listem tym major wysłał jeźdźca, nakazując mu, by się śpieszył i dotarł do celu na południe. Dokąd jednak jeźdźca owego wysłano, nie wiemy.
— Do mojej estancyi; list był wystosowany do mnie. Cóż dalej?
— Potem zbóje zażądali od nas wołu, którego zabito i upieczono. Nie ruszyli się stąd bowiem przez cały dzień i mieli jeszcze zostać przez noc. Nasz sennor, w obawie, ażeby nie odjechali nocą, nie zapłaciwszy za wołu, poprosił ich o pieniądze. To im się tak nie podobało, że napadli na sennora i pobili go srodze.
— A wy co na to?
— My pośpieszyliśmy mu z pomocą, ale w okamgnieniu obezwładniono nas i wszystkich, nie wyłączając sennory, związanych zawleczono do corealu w to miejsce, gdzieście nas znaleźli. Trzech z nas pobito przytem do krwi.
— To okropne!
— Tak, to są najzwyklejsi zbrodniarze, przeciw którym nie było sposobu. Zgrzytaliśmy tylko zębami, poprzysięgając zemstę. Widziałem ich wszystkich dokładnie i mógłbym poznać każdego zosobna. Biada łotrom, jeśli mi który stanie kiedykolwiek na drodze!
— Kiedyż podpalili dom?
— Nie zaraz. Najpierw wypędzili z corealu bydło i konie. Najlepsze woły pozabijali zaraz i przyrządzili sobie zapasy żywności, konie zaś powiązali jeden do drugiego w ósemki i popędzili.
— Doprowadzili mię do zupełnej ruiny — wtrącił drżącym głosem stary sennor. — Konie uprowadzone, majątek ruchomy zrabowany, z domu kupa popiołów... Zostałem nędzarzem!...
— Niech się pan uspokoi — upomniał go estancyero. — Wybraliśmy się właśnie dla pościgu za bandytami, i może nam się uda coś jeszcze dla pana uratować.
— Nie mam ja nadziei w powodzenie waszej wyprawy.
— A gdyby się nam i nie powiodło, to i wówczas nie należy upadać na duchu. Założy pan sobie gospodarstwo nanowo, do czego ja panu dopomogę. Jestem sam bogaty; ponieważ zaś obecność mego syna i brata w tym domu naraziła pana na nieszczęście, czuję się w obowiązku wynagrodzić panu poniesione krzywdy. Pomówimy o tem szczegółowo, gdy wstąpimy tu, wracając z wyprawy. Przyobiecuję panu udzielić tyle pieniędzy, ile będzie potrzeba na zbudowanie nowego domu i zakupno bydła oraz koni.
— Chyba pan żartuje?
— Nie żartuję, i żebyś pan nie miał żadnej wątpliwości, mogę już teraz dać panu na zadatek pewną sumę dla zaspokojenia najpierwszych potrzeb, zanim wrócę z wyprawy.
Estancyero, aby mieć możność w razie ostatecznym złożenia zbójom okupu za brata i syna, nie omieszkał zabrać ze sobą większej sumy pieniędzy, a mając je przy sobie, wydobył teraz portfel i wręczył staremu sporą paczkę banknotów.
— Ależ nie tyle! — wzbraniał się ranchero, licząc pieniądze.
— No, no, bądź sennor cicho! Nie mam w tej chwili czasu targować się z panem, i choć chętnie pozostalibyśmy tu czas jakiś, aby wam pomóc w spędzeniu rozproszonego bydła i trzody, ale nie możemy sobie na to pozwolić, bo musimy natychmiast jechać, mając ważniejszą do załatwienia sprawę. Zresztą gauchowie sami dadzą sobie z tem radę. Bydło jest znaczone i przepaść nie powinno. Przytem po drodze poprosimy najbliższego sąsiada, by wam pośpieszył z pomocą.
Ruszyliśmy dalej, żegnani serdecznie i błogosławieni przez nieszczęśliwych pogorzelców, — jednak nie podążyliśmy śladami bandy, choć je łatwo było rozeznać, ale na wniosek brata Hilaria postanowiliśmy odszukać przedewszystkiem Indyanina, Piotra Aynasa, ażeby dowiedzieć się od niego, gdzie leży półwysep Krokodyli.
Po godzinie śpiesznej jazdy wśród pustkowia natrafiliśmy na hacyendę, gdzie wypoczęliśmy, a estancyero uprosił mieszkańców tej siedziby, aby poratowali najbliższych swych „sąsiadów“. Wysłano tedy natychmiast kilku ludzi na miejsce pogorzeli w celu niesienia biedakom pomocy.
Mieszkańcy tej hacyendy nie widzieli wcale bandy Cadery.
— Dlaczego ci zbóje pojechali ku południowi? — pytał mię Monteso.
— Ażeby na wypadek pogoni wprowadzić w błąd ścigających.
— Draby jednak pędzą przed sobą stadninę, więc chyba najwłaściwszą byłaby dla nich droga najkrótsza.
— To prawda, ale mimo to mogli uznać za konieczne nałożyć nieco drogi dla większego bezpieczeństwa.
— A może śpieszą zupełnie nie tam, gdzie spodziewamy się ich znaleźć. Czy się sennorowi nie przesłyszało wczoraj tam, pod krzakami mimozy?
— Bądź pan o to spokojny — rzekłem; — nie przesłyszało mi się. Zresztą draby nie mają potrzeby tak bardzo śpieszyć, jak pan przypuszcza.
— Jakto? przecie się muszą liczyć z tem, że ich będziemy ścigali!
— Mogą się liczyć, ale też są pewni, że jesteśmy od nich bardzo daleko. Odjechali ze spalonego rancha wieczorem i wyprzedzili nas conajmniej o sześć godzin; że zaś są przytem przekonani, iż nie wiemy o miejscu ich kryjówki, więc nie mają powodu do obaw przed nami. Jak daleko stąd do granicy Uruguayu?
— Od mojej estancyi jest około dwudziestu godzin jazdy konnej. Przypuszczam, że zdążymy tam do wieczora.
— Tak jest w istocie — potwierdził brat Hilario. — Skoro jednak musimy po drodze odszukać Indyanina, więc możemy się spóźnić. Mieszka on w pobliżu rzeki, ale kto wie, czy go w domu zastaniemy, i jeżeli żona jego nie udzieli nam potrzebnych wskazówek, będziemy zmuszeni czekać jego powrotu, lub też udać się za nim na poszukiwanie.
— A tymczasem nasi przeciwnicy przeprawią się przez rzekę.
— Wątpię. Wszak oczekują powrotu porucznika z pieniędzmi. Ponieważ jednak konie nasze dobrze już odpoczęły, więc nie traćmy czasu i ruszajmy.
Jadąc stale w kierunku zachodnim, około południa wypoczęliśmy znowu w jednem rancho. Mieszkańcy jego również nie umieli nam nic powiedzieć o półwyspie Krokodylim i również nie widziano tu oddziału bandytów argentyńskich, jako też i popołudniu, gdyśmy stąd wyruszyli, nie dowiedzieliśmy się o nich nic w napotykanych po drodze osiedlach ludzkich.
Przed wieczorem znaleźliśmy się wreszcie na przestrzeni między dwoma rzekami, wpadającemi do Uruguayu. Wilgotna ta okolica pokryta była bujną trawą stepową, wśród której tu i ówdzie sterczały krzaki, a nawet drzewa. Nie można było nazwać tego lasem, ani nawet gajem, gdyż drzewa owe i krzaki nie stanowiły zwartej masy, lecz rosły zrzadka, małemi kępami lub pojedyńczo. Niebawem charakter roślinności znowu się zmienił, gdyśmy wjechali w rozległą okolicę, pozbawioną traw stepowych, a natomiast obfitującą w gęstwy trzcin oraz bambusów i innych drzew liściastych, wśród których sączyły się leniwie drobne strumyki, bądź też rozprzestrzeniały się w fantastycznych liniach liczne laguny. Pnące rośliny oplatały pnie drzew od dołu aż po wierzchołki, tworząc chaotyczną listwę, tak, iż wśród niej nie można było rozróżnić, co należało do drzew, a co do owych pnączów, rozpiętych na nich, jak na rusztowaniach.
Teren był coraz wilgotniejszy, aż wreszcie o zmroku wjechaliśmy w okolicę, pokrytą bagnami i trzęsawiskami, utworzonemi przez niezliczone źródła, zasilające rzekę, która w niedalekiej już od nas odległości przeświecała tu i ówdzie przez rzednący miejscami drzewostan połyskliwem zwierciadłem swych wód. W niewielkiej od nas odległości spostrzegłem chlapiące się w błocie jakieś opasłe niezgrabne zwierzę.
— A co to za bestyjka? — zapytałem brata Hilaria.
— To świnka wodna — odrzekł.
Dalej, w jednem ze źródlisk, tuż przy brzegu zauważyłem coś, jakby kilka kłód drzewa, wystających z wody, i braciszek objaśnił mię, że to są krokodyle.
— Czyż jadąc tak blizko tych potworów, nie narażamy się na niebezpieczeństwo?
— Nic one nam nie zrobią. Moglibyśmy się obawiać, gdybyśmy pieszo wleźli między to miłe grono.
— Jednak droga nasza, zdaje się, wogóle nie jest zbyt bezpieczna?
— O, tak; trzeba się tu mieć na baczności. Ja pojadę na przodzie, a wy trzymajcie się za mną gęsiego, bo wnet znajdziemy się w tak niepewnem miejscu, że lada potknięcie się może spowodować nieszczęście.
— I niema innej, bezpieczniejszej drogi do owego Indyanina?
— Nie. Obrał on sobie siedzibę właśnie w tak zabezpieczonem na wszelki wypadek miejscu, że ma ono dostęp z jednej tylko strony. Chatka jego jest niejako trudną do zdobycia warownią.
Brat Hilario znał snadź drogę doskonale, skoro odważył się przeprowadzić nas prawie przez sam środek niebezpiecznego trzęsawiska.
Po kwadransie dostrzegliśmy przed sobą małe światełko.
— Teraz zsiądziemy — rzekł brat, — bo ścieżka jest tu ogromnie wązka i lepiej będzie przeprawić się dalej pieszo. Konie poprowadzimy za sobą na uzdach.
Grunt, po którym teraz stąpaliśmy, był istotnie niepewny i zapadał się nam pod nogami, jak warstwa zastygłego na wodzie łoju. Na szczęście wydostaliśmy się wnet na szerszą ścieżkę, ale szliśmy dla pewności wciąż gęsiego.
Wreszcie oczom naszym ukazała się niewielka chatka. Stała ona pod rozłożystem drzewem, jak pod parasolem. Ściany obłożone były darnią, a dach pokryty trzciną. Okien nie było w niej, a tylko drzwi, które stały w tej chwili otworem, tworząc na ciemnem tle ściany jasny prostokąt, wewnątrz bowiem płonął ogień. Nad ogniskiem wisiał na trójnogu wielki kocioł, wypełniony jakąś śmierdzącą masą. W chatce nie było nikogo.
— To jest mieszkanie owego Indyanina? — zapytałem.
— Tak jest.
— Niezawodnie zastaliśmy go, skoro jest ogień i coś się na nim gotuje.
— Prawdopodobnie jest w domu przynajmniej jego żona — odparł brat Hilario. — Zobaczmy, co się tu warzy.
Zajrzał do kotła i, powąchawszy, rzekł:
— Masa do zatruwania strzał.
— Naprawdę? owa sławna, a właściwie osławiona zabójcza trucizna?
Zaciekawiony, jak to wygląda, zajrzałem również do kotła. Gotujący się w nim płyn był gęsty, jak syrop, i miał zielone zabarwienie. Kawałek drewna, widocznie zastępujący warząchew, sterczał z kotła. Braciszek wyjął je, zwilżył palec w masie i, pokosztowawszy, potwierdził:
— Tak, jest to trucizna do strzał; poznaję po smaku.
— I nie boi się brat kosztować jej?
— Trucizna ta, dostawszy się do żołądka, nie szkodzi nic, a tylko jest zabójczą, gdy wejdzie w krew.
— Z czegóż się ją sporządza?
— Nie wiem; to tajemnica Indyan. Najprawdopodobniej jest to mieszanina, złożona z jadu wężowego oraz soku wilczych jagód, jako też pewnych roślin i ziół, ale jakich, o tem wcale mi nie wiadomo. Mieszaninę tę gotuje się dopóty, aż osiągnie gęstość syropu. Po ostygnięciu tężeje ona i jest podobna do żywicy. Przed użyciem rozgrzewają ją nanowo.
— Jak długo nie traci swej mocy?
— Z półtora roku, jeżeli oczywiście sporządzona jest dobrze i nie skruszeje.
Brat Hilario widocznie nie poraz pierwszy był w tej budzie, gdyż, objaśniwszy mię, że strzały znajdują się w komorze, wszedł tam i wyniósł kilka wiązek trzciny, wśród której znajdowały się nowo sporządzone groty długości mniej-więcej palca. Zaostrzone końce nosiły na sobie ślady trucizny; końce przeciwne zaopatrzone były w ptasie pióra.
Pod jedną ze ścian znajdowało się kilka okrągłych niedużych drążków. Brat wziął jeden z nich do ręki, i, pokazując mi, objaśnił:
— Ta żerdka jest wewnątrz wydrążona i służy właśnie jako przyrząd do wyrzucania strzał zapomocą zgęszczonego powietrza. Sporządza się te rury z latorośli palmowej.
— Jak daleko wyrzucić można strzałę przez taką rurę?
— Na odległość czterdziestu kroków, przyczem wyrzucanie strzał nie sprawia żadnego szmeru.
— A jak dług o żyć może trafiony zatrutą strzałą?
— Małpy i papugi giną w przeciągu paru sekund, człowiek zaś i jaguar najwyżej do trzech minut.
— A czy jest jaki środek zaradczy przeciw zatruciu taką strzałą?
— Niestety, niema.
— Więc broń ta jest wprost straszną, i rząd nie powinien pozwolić na używanie jej.
— Ba! zapobiedz używaniu tych strzał byłoby niemożliwością; rząd nie miałby sposobu na dopilnowanie podobnego zakazu. Przytem Indyanin jedynie dzięki tej broni daje sobie radę z dzikiemi zwierzętami, wśród których żyje; bez strzał zatrutych nie mógłby przemieszkiwać wśród ogromnych puszcz tutejszych, i zwierzęta drapieżne rozmnożyłyby się wkrótce do tego stopnia, że rząd zmuszony byłby wielkim kosztem prowadzić z niemi uciążliwą walkę, gdy tymczasem Indyanie tępią niezliczone ich mnóstwo, nie żądając za to wynagrodzenia. Skoro tylko strzała taka zadraśnie chociażby lekko skórę jaguara lub pumy, śmierć drapieżnika jest niezawodną.
— Czy mięso zabitych w ten sposób zwierząt jest również trujące?
— Wcale nie. Jadłem niezliczone razy takie mięso i nic mi się nie stało. Trucizna bowiem, jak to już mówiłem, działa jedynie bezpośrednio na krew, a w przewodzie pokarmowym jest zupełnie nieszkodliwa, gdyż organizm wytwarza z niej inne związki chemiczne.
W tej chwili weszła do chaty nikła, karzełkowata i niebardzo do człowieka podobna postać. Była to stara już i chuda, jak patyk, a wzrostem ośmioletnie dziecko przypominająca Indyanka.
— To ty, Daya? — zapytał brat.
Na te słowa potworek skinął głową i przeżegnał się.
— Mąż w domu?
Skinęła znowu głową i przeżegnała się powtórnie.
— Mówże przecie! — ozwał się surowo.
— A czy dostanę co? — szepnęła drżącym głosem.
— Dostaniesz, Daya, ale później. Najpierw musisz mi odpowiedzieć na kilka pytań.
— Ja nic nie wiem.
— Kłamiesz! a ja tego nie znoszę!
Spojrzała nań idyotycznie, jak małpa, i odrzekła:
— Ale ty jesteś dobry i nie gniewasz się za to.
— No, no! nie widziałaś mię jeszcze nigdy w gniewie, ale dziś może ci się to zdarzyć, więc uważaj! Byli tu dziś jacy ludzie?
— Nie wiem.
— Hm, widzę, że bez podarunku niepodobna po rozumieć się z tobą. Mów więc, cobyś chciała otrzymać?
— Ładny, błyszczący guzik do ubrania.
— Dobrze, dostaniesz — odrzekł, sięgając do kieszeni.
Był widocznie przygotowany na tego rodzaju wypadek, skoro nosił przy sobie rozmaite świecidełka. Gdy wyjął z kieszeni żądany guzik mosiężny, karlica wyrwała mu go z rąk chciwie i, nie zwlekając, przyszyła sobie do „sukni“, ucieszona podarkiem, jak dziecko.
— Jesteś więc zadowolona? — zapytał brat.
— Tak, ja jestem zadowolona, a ty jesteś dobry.
— Bądźże więc i ty dobrą i odpowiedz mi bez kłamstwa na moje pytania.
— Daya nigdy nie kłamie.
— Czy byli tu dzisiaj jacy ludzie?
— Nie.
— Nikt? nikt nie był? — nalegał braciszek.
— No... był... jakiś mężczyzna.
— A widzisz, żeś przedtem skłamała! Czy znasz tego mężczyznę? wiesz, kto on jest?
— Nie.
— Przybył pieszo, czy na koniu?
— Na koniu.
— Jak był ubrany?
— Jak każdy biały sennor. Miał lancę.
— Czy rozmawiał z tobą?
— Nie, tylko z Piotrem.
— A więc z twoim mężem. O co go zapytywał?
— Nie słyszałam.
— Ale wiesz przynajmniej, czego chciał?
— Wiem. Chciał, żeby mój mąż poszedł z nim.
— I poszedł? A dokąd?
— Nie mówili.
— A kiedy Piotr obiecał wrócić?
— Nic mi o tem nie mówił.
— W jakim czasie był ów mężczyzna?
— Przed zmrokiem.
— Czy nie widziałaś więcej nikogo?
— Nie.
— A widziałaś kiedy człowieka, który nazywa się Enrico Cadera?
— Albo takiego, którego nazywają majorem?
— Także nie.
— Czy nie opowiadał ci Piotr o jakich dwu jeńcach?
— Nie.
— No, to powiedz mi przynajmniej, czy nie jest ci wiadome miejsce w okolicy rzeki, które się nazywa Peninsula del Crocodilo?
— Owszem, znam to miejsce.
— Czy daleko stąd?
— Niedaleko.
— Możesz nas tam zaprowadzić?
— Chętnie.
— Zaprowadź więc nas natychmiast, ale tak ostrożnie, żeby nikt tego nie zauważył.
— Daya pójdzie naprzód przekonać się, czy tam kogo niema.
— Dobrze. Ale co będzie, gdy spotkasz się ze swoim mężem?
— Czy muszę widzieć się z nim?
— Niekoniecznie.
— W takim razie postaram się nie nawijać mu się przed oczy.
— Pięknie! podobasz mi się! I jeżeli wywiążesz się dobrze z zadania, patrz! otrzymasz jeszcze jeden guzik.
I pokazał Indyance drugi mosiężny guzik. Karlica zaś aż krzyknęła z zachwytu i rzekła szybko:
— Daya dostanie guzik. Daya idzie, i nikt jej nie zobaczy, nawet Piotr.
To mówiąc, wysunęła się z chaty bez szelestu, jak nietoperz, i znikła w ciemnościach. Hilario zapuścił matę we drzwiach, by na zewnątrz nie było widać światła, ja zaś zauważyłem:
— Ta Daya nie należy jednak do istot, którym można zaufać.
— O, tak — odparł brat Hilario.— To coś jakby nie człowiek, a właściwie pół człowieka, pół dzikiego kota. Nęcą ją jednak świecidełka, i dlatego może być nam pomocną. Zna ona doskonale te bagniska i umie tak świetnie się skradać, że nawet mąż jej nie zauważy, choćby mu się przesunęła przed nosem. Pod tym względem dorównywa ona drapieżnym zwierzętom.
— Jestem ciekaw, czy zbóje są już tutaj.
— Rozumie się. Ów mężczyzna, o którym wspominała Daya, pochodzi najniezawodniej z ich bandy.
— A nużby to był kto inny?
— Nie zdaje mi się. Miał lancę, a te noszą tylko Indyanie i bolarze.
Zamilkliśmy, ja zaś począłem rozglądać się z ciekawością po chatce w nadziei znalezienia tu czegoś godnego uwagi. Nic jednak nie zauważyłem.
Po upływie kwadransa Indyanka wróciła i, wetknąwszy głowę przez matę, rzekła:
— Dawaj guzik!
— E, nie tak łatwo. Najpierw musisz zasłużyć sobie na to. Cóżeś widziała?
— Nic.
— No, to chyba oślepłaś!
— Daya nie jest ślepa; Daya widzi nawet w nocy.
— Albo kłamiesz!
— Daya wobec świętego człowieka nie kłamie, bo on jest dobry.
— A może chcesz nas wprowadzić umyślnie w błąd?
— Nie, bo nie dostałabym guzika.
— No, dobrze; wierzę ci. Masz guzik, ale musisz nas teraz zaprowadzić na półwysep.
Skinęła głową na znak zgody i natychmiast przyszyła do łachmana drugi guzik.
— Ale zaprowadzisz nas tam całkiem potajemnie — mówił dalej Hilario. — Nikt nie powinien nas podsłuchać, ani spostrzec!
— To niemożliwe.
— Dlaczego?
— Bo masz konie.
— Zostawimy je tutaj.
— A jeżeli się tu kto zjawi?
— To je zobaczy! Cóż stąd?
— Nic. Może je Daya ukryje.
— Jeżeli masz bezpieczne dla nich miejsce, to lepiej ukryj.
— Jest w pobliżu.
— Zaprowadzimy je tam sami.
— To niemożliwe, bo tylko jeden człowiek po trafi przejść tamtędy; więcej ludzi ugrzęzłoby w bagnie. Daj jeszcze jeden guzik, to Daya zaprowadzi konie wasze sama.
— Daya jest nienasycona!
Spojrzała nań z uśmiechem, będąc pewną, że otrzyma żądany trzeci guzik.
— Daya tylko lubi guziki — rzekła.
— Wiem o tem, a że ja lubię Dayę, więc dam jej trzeci guzik, ale nie teraz, lecz później, gdy przyprowadzi nam konie napowrót. Daya musi ich strzec pilnie.
— Dobrze, Daya to uczyni — rzekła i oddaliła się natychmiast.
Chciałem iść za nią, ale brat mię powstrzymał.
— Mam ważne przedmioty w kieszeniach przy siodle — rzekłem.
— Bądź pan o nie spokojny — odparł brat Hilario.
— Ależ wielebny dobrodziej sam mi opowiadał, że tutejsi Indyanie to bezwstydni złodzieje!
— Mnie jednak nie okradnie żaden z nich, a że pan znajdujesz się w mojem towarzystwie, więc możesz być spokojny o swe rzeczy; zapewniam pana. Dla tej kobiety więcej wart jeden guzik, otrzymany ode mnie niż całe pańskie mienie.
W tej chwili posłyszeliśmy stłumione odgłosy kopyt końskich, co się powtórzyło tyle razy, ile było koni, gdyż Indyanka wprowadzała je do kryjówki po jednemu. Następnie wywołała nas z chaty i poprowadziła wązką, zygzakowatą ścieżyną w stronę rzeki. Ścieżyny tej nie znaleźlibyśmy sami nawet w biały dzień.
Nie dowierzając Indyance, miałem w pogotowiu rewolwer. Rzecz prosta — nigdybym nie strzelał do tego dzikiego, nędznego stworzenia, lecz chodziło mi o zabezpieczenie się przed tymi, którzyby nawinęli się nam przed oczy i zachowali się względem nas nieprzyjaznie.
Indyanka zaprowadziła nas przez zarośla, trzciny i sitowia na brzeg niewielkiej zatoki rzecznej i szepnęła:
— Tu!
— Ależ to nie jest wcale półwysep — odrzekł również szeptem Hilario.
— Owszem, to jest Peninsula del Crocodilo. Po lewej ręce jest wązki ląd, a za tym lądem znów woda, więc ląd ten jest półwyspem.
— I nazywa się Peninsula del Crocodilo? nie mylisz się, Daya?
— Nie mylę się. Daya wie, że to jest Peninsula del Crocodilo, i Piotr wie, a więcej nikt.
— Nieprawda! wie o tem jeszcze ktoś.
— Daya i Piotr nie zdradzą tego nikomu i wiedzą, dlaczego.
— No, dlaczego?
— Daya nie powie.
— Nawet, gdybym dał jeszcze jeden guzik?
— Tak, nawet za guzik nie powiem.
— Dlaczego? Mam tu w kieszeni bardzo piękne guziki, jakich jeszcze nigdy w życiu nie widziałaś...
— Piotr mi zabronił.
— Jeżeli tak, to nie nalegam; winnaś mężowi posłuszeństwo. Czy jednak w istocie niema tu nikogo?
— Nikogo.
— Możebyś się jeszcze rozejrzała lepiej?
— Dobrze — odrzekła i oddaliła się.
Staliśmy, nie poruszając się z miejsca, — a jednak nie posłyszeliśmy kroków Dayi; najlżejszy szelest nie zdradził przygniecenia jej stopą źdźbła trawy lub liścia. Umiała skradać się genialnie. Wróciwszy po paru minutach, oznajmiła, że w pobliżu niema żywej duszy.
— Dobrze. Więc idź teraz do chaty — rozkazał Hilario.
— Czy mam wrócić tu jeszcze?
— Nie potrzeba. Przyjdziemy sami o świcie.
— Cóż wy tam będziecie robili tak długo?
— Dowiesz się później.
— Czy powiedzieć Piotrowi, że jesteście tutaj?
— Owszem, ale tak, żeby on jeden tylko słyszał, więcej nikt!
— Któżby inny mógł słyszeć, skoro w okolicy niema żadnego człowieka?
Przy tych słowach oddaliła się, pozostawiając nas własnemu instynktowi wśród tych nieznanych nam topieli.
— No, sennor — ozwał się do mnie estancyero, — jesteśmy więc w pobliżu półwyspu Krokodylego, i teraz na pana kolej do działania. Co mamy czynić?
— Czekać, dopóki się tu nie zjawią... chyba, że się dowiemy, iż nie przybędą tu wcale.
— Daya mówiła, że niema ich w okolicy.
— Nie wierzę jej.
— Pan ją krzywdzisz, posądzając o kłamstwo — wtrącił Hilario. — Znam ją i wierzę, że mówi prawdę. Wprawdzie Indyanie dla wyprowadzenia białego w pole nie cofają się przed niczem, ale wobec mnie i moich towarzyszów stworzenie to nie odważyłoby się na coś podobnego.
— Wolałbym jednak przekonać się o prawdzie jej słów osobiście i naocznie. Potrzymajcie mi karabin, boby mi przeszkadzał; pójdę rozejrzeć się.
Było dość ciemno, więc miałem rękojmię, że nie zostanę spostrzeżony, i śmiało ruszyłem naprzód.
Półwysep w głównych zarysach przedstawiał się, jako wąski pas lądu, wybiegający ku środkowi rzeki i wzniesiony nieco ponad jej poziomem. Dlaczego ochrzczono go mianem krokodyla, nie mogłem się domyślić. Potworów tych nie było tu wcale, gdyż nie lubią one miejsc o wzniesionych choć trochę brzegach, na które trudno im byłoby wydostawać się z rzeki dla wygrzewania się na słońcu. Mały ten półwysep zadrzewiony był dość gęsto, więc, posuwając się od drzewa do drzewa, mogłem niepostrzeżony obejść go wzdłuż i wszerz, i gdyby się tu znajdowali ludzie, z wszelką pewnością byłbym ich zauważył.
Nie znalazłszy na półwyspie żywej duszy, wróciłem do towarzyszów, a gdy im to oświadczyłem, brat Hilario rzekł:
— Teraz przyzna mi pan, że Daya nie kłamie.
— Wątpię w to ciągle. Bolarze muszą być w okolicy, i myślę, że będą szukali odpowiedniego miejsca dla przeprawy przez rzekę uprowadzonej stadniny.
— Oczywiście, przeprawić się muszą, i bardzo im będzie zależało na szybkiem załatwieniu się z tem, ale nie tutaj, gdyż to miejsce nie nadaje się do przeprawy.
— Istotnie! nie pomyślałem o tem; nie mogliby tutaj doprowadzić koni. Nie pozostaje więc nam nic innego, jak tylko zaczekać, nim księżyc wzejdzie. Nastąpi to za jakieś pół godziny, i wówczas będziemy mogli łatwiej zoryentować się w sytuacyi.
Usiedliśmy w trzcinach, zachowując jak największy spokój. Dokoła panowała cisza, przerywana tylko miarowym pluskiem fal rzecznych, uderzających o brzegi. Nic nie mówiąc, rozmyślaliśmy z niepokojem o najbliższych godzinach, w których miały się zdecydować losy pozostających w mocy bandy jeńców.
Niebawem przez gałęzie drzew przedarły się ku nam pierwsze blaski wschodzącego księżyca, i powierzchnia wody zasrebrzyła się wspaniale.
Względna jasność pozwoliła nam baczniej rozejrzeć się w położeniu. Po przeciwnej stronie rzeki widniały nad wodą liczne drobne wysepki, przez co koryto jej zwężało się tu znacznie; po naszej stronie wrzynający się w rzekę półwysep jeszcze bardziej ją zwężał, wobec czego można było wnioskować, że prąd wody w tem miejscu jest niezwykle silny i uniemożliwiający przeprawę nawet dla koni.
Siedząc w trzcinie, wygniecionej dosyć szeroko, mieliśmy przed sobą zatokę, po lewej ręce półwysep, a po prawej łagodnie wznoszący się brzeg. Poza nami był gęsty i wysoki las.
Zbyt długie i nużące wyczekiwanie zniecierpliwiło nas, i przyszedłem do wniosku, żeśmy się ulokowali w niewłaściwem miejscu. Tego samego zdania był i brat Hilario, bo po długotrwałem milczeniu mruknął:
— Gdyby nie pewność, że Daya powiedziała mi prawdę, gotówbym uwierzyć, że to nie jest półwysep Krokodyli. Nie mam zaufania do tego miejsca.
— I ja również — rzekłem.
— Dlaczego?
— Trudno określić podobne uczucie; jest ono identyczne z owem pierwszem wrażeniem na widok jakiejś twarzy, która nam się nie podoba, budząc w nas niechęć z niewytłómaczonej przyczyny.
— Tak. To ustronie budzi i we mnie jakąś odrazę.
— A przytem niedogodne jest do naszych celów. Ani tu podkraść się którędy, ani jak napaść, ani ukryć się gdziekolwiek...
— Dlatego też wyniesiemy się stąd i poszukamy sobie odpowiedniejszego punktu oparcia.
— I uczyńmy to jak najprędzej, bo gdyby bandyci przybyli zaraz, spostrzegliby nas natychmiast. Jedyną dla nas kryjówką byłaby gęstwina drzew. Wszakże skierują się oni przedewszystkiem tutaj, a wówczas my, nie mogąc tego miejsca należycie wyzyskać w celach napaści, wpadniemy sami w ich ręce.
— Cóż więc czynić?
— Poszukajmy sobie innego schroniska, ale tak, by się zbytnio nie oddalać od półwyspu.
Na lewo ku południowi czerniała nieopodal zwarta grupa drzew, w których gęstwie spodziewaliśmy się znaleźć wygodną kryjówkę. Skierowaliśmy się ku niej i istotnie znaleźliśmy tu niezwykle wygodne oparcie dla dalszej obserwacyi okolicy. Miejsce to z trzech stron było osłonięte roślinnością, a z czwartej, zupełnie otwartej, można było doskonale widzieć, co się dzieje na półwyspie. Jedna tylko okoliczność niebardzo się nam podobała, mianowicie — z tej strony było zadużo światła od księżyca. Bądź co bądź, o lepszy punkt byłoby trudno.
Usadowiliśmy się tu i w niezwykłem podnieceniu oczekiwaliśmy przybycia bandy opryszków — niestety daremnie.
— A może zmienili swój plan pierwotny i nie przybędą tutaj — zauważył estancyero. — Jeśli tak, to szkoda naszego trudu.
— To niemożliwe. Wszak umówili się, że czekać będą tu, na tym półwyspie, na posłańca, muszą więc tutaj przybyć pierwej czy później.
— Ba, ale kiedy?
— Może nad ranem. Przypuszczam, że w nocy boją się zapuszczać w te niebezpieczne, bagniste miejsca, tembardziej, że mają z sobą uprowadzone konie i może bydło, które przecież bardzo trudno przeprawić przez rzekę, zwłaszcza w tem miejscu, gdzie woda jest rwąca.
— Słuszna uwaga.
— Wogóle nie sądzę, aby zechcieli przeprawiać się przez rzekę wpław. Wszak mają swoich koni pięćdziesiąt, a doliczmy do tego skradzione, również w liczbie pięćdziesięciu, no i woły, jeśli ich jeszcze nie pozarzynali. To wszystko można najłatwiej przeprawić na promie lub tratwie. Czy znany tu jest ten sposób przeprawy?
— Owszem. Tutejsi mieszkańcy zbijają tratwy z kloców nieociosanych lub z belek i tarcic. Na południu drzewo jest bardzo drogie, więc przedsiębiorcy robią na spławie jego znakomite interesy.
— Taka tratwa byłaby dla tych bandytów najlepszym i jedynym środkiem do przeprawienia żywego swego łupu przez rzekę.
— Ba, ale skąd ją wezmą? czy flisacy zechcą im jej pożyczyć?
— Za pieniądze... a nawet pod przymusem. Tratwa przecie zależna jest od prądu rzeki, i gdy prąd zbliży ją do brzegu, nietrudno będzie bolarzom zmusić flisaków do posłuszeństwa pod grozą karabinów. Gdyby zresztą draby nie potrafili sobie poradzić w tym wypadku, musiałbym ich uważać za wielkich niedołęgów.
Zaledwie dokończyłem tych słów, gdy nagle o pierś moją uderzyła strzała i opadła mi na kolana. Wziąłem ją do ręki i, ku wielkiemu przerażeniu swemu, stwierdziłem, że jest zupełnie taka, jakie widziałem w chacie Indyanina.
— Co się panu stało? — zapytał estancyero, spostrzegłszy przestrach na mej twarzy.
— Kładźcie się wszyscy natychmiast na ziemię! — rozkazałem, — natychmiast!
I przyległem twarzą do ziemi, towarzysze zaś moi poszli za moim przykładem.
— Co to było? — pytał szeptem brat Hilario.
— Ktoś do nas strzelił.
— Nie słyszałem.
— Oczywiście, bo strzały słyszeć nie można.
— Dios! Strzała? może zatruta?... gdzie?
— Proszę zobaczyć! — odrzekłem, podając mu grot indyjski.
— Cielo mio! — szepnął przerażony. — Czy trafiła pana?
— Trafiła, ale nic mi nie będzie, bo utknęła w skórzanej kurtce.
— Czy jest pan pewien, że nie zadrasnęła ciała?
— Jestem o to spokojny, bo mam na sobie podwójne ubranie z wyprawionej na sposób indyjski skóry, i stanowi ono niejako pancerz przed strzałami.
— Co za szczęście! Gdyby nie to, byłbyś pan w tej chwili już nie żył. Muszę zaraz zapobiedz dalszej strzelaninie.
— Czy zechcą jednak usłuchać pana?
— To strzelał nie kto inny, jak tylko Piotr Aynas; poznaję to po strzale. Zaraz mu tego zakażę. Niebezpieczny człowiek! Nie przypuszczałem, aby był skory strzelać do ludzi, którzy mu nic złego nie zrobili. Gdyby był trafił w kogo innego, byłaby śmierć.
Rzekłszy to, włożył palec do ust i gwizdnął przytłumionym głosem, naśladując dżdżownika.
— To hasło? — zapytałem.
— Tak. Teraz wie już, że strzelał do przyjaciół. Wszyscy jego znajomi znają to hasło. Gdy go nie zastaną w domu, wówczas wołają w ten właśnie sposób.
— Sądzi brat dobrodziej, że Indyanin przybędzie tutaj?
— Niezawodnie. Przeląkł się zapewne, usłyszawszy moje gwizdnięcie, że uśmiercił kogoś z przyjaciół.
— Gdzieby się teraz ukrywał? — pytał estancyero.
— Oczywiście tu gdzieś, od strony otwartej. Zobaczył nas zapewne w świetle księżyca. Słuchajcie! Po przeciwnej stronie bagna rozległo się takie sam o gwizdnięcie, ale tak ciche, jakby ów ktoś gwiżdżący obawiał się, by go gdzieś dalej nie słyszano.
— lndyanin?
— Tak.
— Proszę mu odpowiedzieć również pocichu, bo zbóje są niedaleko.
— Skąd pan to przypuszcza?
— Stąd właśnie, że Indjanin gwizdnął tak cicho. Poznał przyjaciela i nie chce go zdradzić przed opryszkami.
— Istotnie słuszny wniosek.
— Niech brat gwizdnie stojąc, aby Indyanin mógł go odrazu poznać z odległości.
Braciszek wstał i gwizdnął przytłumionym głosem, poczem natychmiast spostrzegliśmy o pięćdziesiąt przeszło kroków przed nami wysuwającą się z cienia drzew postać.
Dobry to musiał być strzelec — pomyślałem, — skoro z takiej odległości strzała jego dosięgła swego celu.
— Idzie — rzekł braciszek. — Ciekawy jestem, co go spowodowało do słania nam śmiertelnych pocisków. Nie ma on zbrodniczych popędów i strzelał chyba tylko z czyjegoś nakazu... Choć i to nie zmniejsza jego winy w danym wypadku.
Między nami a Indyaninem znajdowało się bagno, które szybkim krokiem okrążył i stanął przed nami w pokornej, a mocno zakłopotanej postawie.
— Skąd ci to przyszło do głowy strzelać do ludzi, Petro? — zapytał surowo zakonnik.
— Nie wiedziałem, że to czcigodny brat — rzekł wylękniony.— Czy trafiłem?
— Tak.
— Dios! Jestem mordercą!
— Na szczęście, jeszcze nie, bo człowiek, w którego strzała trafiła, nosi skórzane ubranie...
— Skórzane ubranie? a więc jest to...
Zaciął się nagle.
— Coś chciał powiedzieć?
— Nic, już nic... Jestem mocno przelękniony.
Wiedziałem, co chciał powiedzieć i dlaczego się wstrzymał. Zafrapowała go wzmianka brata Hilaria o skórzanem mojem ubraniu. Wiedział już zatem coś o mnie, i to zapewne od bandytów, którzy prawdopodobnie znajdowali się w pobliżu. Nie przypuszczał zaś, że się znajduję w towarzystwie uwielbianego przez siebie zakonnika, że więc jestem niejako pod osłoną jego powagi.
Brat Hilario nie domyślił się przyczyny zalęknienia Indyanina, więc pytał:
— Jesteś przelękniony? Ale to wcale nie uratowałoby sennora, którego dosięgła twoja strzała. Piotrze, Piotrze! Ktoby się był spodziewał, że zdolny jesteś popełnić morderstwo!
— Wielebny dobrodzieju! Wymówka twoja jest bardzo bolesna... obraża mię ona...
— Jakto? więc nie strzelałeś do nas?
— Strzelałem, ale nie wiedząc o tem, że tu są ludzie.
— A za kogóż nas wziąłeś?
— Za małpy...
Wymówka ta miała swoje usprawiedliwienie, gdyż w Uruguayu jest mnóstwo małp.
— Małpy? — powtórzył Hilario, — nas wziąłeś za małpy? Nie gadajże głupstw, Piotrze!
— Niepewne światło księżyca zwiodło mię... Siedzieliście razem, jak to mają we zwyczaju małpy... Zresztą... proszę mówić ciszej...
— Dlaczego?
— Bo, bo... w nocy nie jest bezpiecznie mówić tu głośno...
— Są w pobliżu jacy ludzie?
— Ludzie... nie; ale przed kilku dniami przybłąkała się tu para ogromnych jaguarów, a wielebny dobrodziej wie dobrze, jak trzeba być ostrożnym w takiem sąsiedztwie. Tylko ja i moja Daya możemy się ich nie obawiać...
— Nie boję się ich i ja również.
— Wiem, ale towarzysze dobrodzieja mogliby się znaleźć w niebezpieczeństwie, i dlatego proszę zachować ciszę, aby nie zwabić tych bestyj.
Z tych słów zrozumiałem, o co chodziło przebiegłemu Indyaninowi. Bez wątpienia był w porozumieniu z bolarzami, ale, żywiąc przyjaźń dla braciszka, nie chciał zdradzić tak jego, jak i ich, — wymyślił więc na poczekaniu bajkę o jaguarach.
— Może tu przyjść do nas jaguar ze swoją towarzyszką — rzekł brat Hilario; — nie boimy się ich wcale... Ale też słuszną jest twoja rada, abyśmy nie byli zbyt głośni. Usiądź; muszę cię o coś zapytać.
Zakłopotany Indyanin spojrzał na nas i rzekł do zakonnika:
— Może nie tu?... lepiej gdzieindziej... Tu niebezpiecznie.
Wywnioskowałem, że chciałby nas stąd usunąć ze względu na grożące nam od opryszków niebezpieczeństwo, ale usunąć tak, byśmy się tego nie domyślili.
— Nie, Piotrze! zostaniemy tutaj — odparł brat Hilario, nie domyślając się intencyi Indyanina.
— Znam miejsce o wiele dla was bezpieczniejsze — próbował namówić go Indyanin.
— Niepotrzeba; tu nam dobrze. Skąd wracasz?
— Z polowania.
— Nie kłam, Piotrze. Nie widzę zdobyczy... Zdarzyłoby ci się chyba poraz pierwszy w życiu, że wracasz do chaty z próżnemi rękoma.
— Upolowałem trochę, ale zostało tam... — i wskazał w stronę, skąd przybył.
— Tak? A dlaczego wyszedłeś z domu o tak późnej porze?
Słuchając tej indagacyi, pomyślałem sobie, że poczciwy zakonnik mógł być znakomitym członkiem zgromadzenia w klasztorze, a nawet doskonałym myśliwym, ale do prowadzenia śledztwa nie zdradzał najmniejszych zdolności, zwłaszcza w tym wypadku. Zanadto ufał Indyanom. Jakkolwiek Piotr Aynas nie żywił dla nas zamiarów nieprzyjaznych, o czem byłem święcie przekonany, ale też nie chciał zdradzić naszych przeciwników, z którymi był już w porozumieniu, zanim poznał bliżej okoliczności, łączące ich z naszą sprawą, — więc usiłował nas obałamucić, co mogło mu się udać z poczciwym braciszkiem, który formalnie kładł mu w usta gotowe odpowiedzi, ale nie udałoby się ze mną. Do tego lisa trzeba się było wziąć inaczej, więc postanowiłem wybadać go sam. Pociągnąłem więc nieznacznie brata Hilaria za rękaw, aby mi nie przeszkodził wziąć w swe obroty Indyanina, i wtrąciłem:
— Za pozwoleniem... może ja się tem zajmę.
— Bardzo chętnie — odparł zakonnik.
Indyanin jednak, spojrzawszy na mnie podejrzliwie, zaprotestował:
— Nie mogę się z tem zgodzić, abym miał dawać odpowiedzi obcemu mi człowiekowi.
Przy tych słowach spojrzał na mnie nieufnie, i na twarzy jego, oświetlonej promieniami księżyca, przewinął się wyraz przebiegłości. Od kilku minut obserwowałem go. Nie miał tak odrażającej powierzchowności, jak jego małżonka Daya. Zresztą nawet nie można go było porównywać z tamtym potworkiem. Był to mężczyzna wzrostu średniego, barczysty i muskularny. Głowę miał krótko ostrzyżoną i nie nakrytą; plecy tylko i biodra okryte były jakimś łachmanem; na nogach nie miał nic. Uzbrojenie jego składało się z noża, rury do wyrzucania strzał i kołczanu, wiszącego na sznurku u pasa.
Zrozumiałem, iż człowiek ten nie chciał wdawać się ze mną w rozmowę, będąc pewny, że go podejdę. Tembardziej utwierdziło mię to w przekonaniu, że jest on w porozumieniu z bolarzami, którzy niezawodnie ostrzegli go, aby się miał na baczności głównie przedemną.
— Czyżbyście mieli nieczyste sumienie, Petro Aynas, że się boicie mówić z obcymi ludźmi? — zapytałem.
— Gdybym miał sumienie nieczyste — odrzekł, — to obawiałbym się przedewszystkiem wielebnego brata, jako duchownego.
Ta odpowiedź dowodziła, że Indyanin był nietylko chytry, ale i dowcipny.
— Jeżeli więc nie obawiacie się mnie, co was skłaniać może do tego, że unikacie ze mną rozmowy? Nieufność ta budzić może jedynie wzajemną nieufność i podejrzenie...
— Jestem człowiekiem uczciwym.
— Dotychczas nie wątpiłem o tem. Gdzie wasza chata?
— Niedaleko stąd.
— Może więc pozwolicie, abyśmy u was zanocowali?
— Nie, sennor! to niemożliwe! — odparł stanowczo.
Z tej kategorycznej odmowy domyśliłem się, że w nocy ma mieć w chacie jakieś odwiedziny, prawdopodobnie bolarzy.
— Dlaczego nam odmawiacie gościnności? — zapytałem. — Brat Hilario mówił mi wiele o was, i sądziłem, że jesteście gościnni.
— W mojej chacie łatwo o febrę.
— Ee, nie boję się febry.
— Chwyciłaby pana niezawodnie, bo pan w tym kraju obcy.
Znowu więc wygadał się niebacznie.
— Skąd wiecie, że jestem obcokrajowcem?
Nie stropił się tem pytaniem i odrzekł:
— Wygląda sennor na obcego.
— Muszę zauważyć — rzekłem, — że macie bardzo kiepski wzrok. Ale mniejsza o to. Ponieważ nie pozwolicie zanocować w waszej chacie, musimy oczywiście znaleźć sobie inne na nocleg miejsce. Znacie okolicę dobrze, nieprawdaż?
— Znakomicie! Mogę panom wskazać wygodne schronienie nieco dalej, w górę rzeki.
— Daleko?
— Możemy tam być za pół godziny.
Nie zdawał sobie oczywiście wcale sprawy, jak ważne były dla nas wiadomości, których udzielił, odpowiadając na celowe moje pytania. Doradzał nam schronienie w górze rzeki, a więc można się było domyślić, że nasi przeciwnicy znajdowali się poniżej. Z zapowiadanej pół-godziny mogło się zrobić wielkich kilka godzin. Odprowadziłby nas zadaleko i uniemożliwił zetknięcie się z bolarzami, którzy tymczasem mogli się spokojnie przeprawić przez rzekę.
— Możebyśmy się wybrali tam zaraz? — zapytał. — Już późna noc.
— Jeszcze się tu zatrzymamy, bo chciałbym do wiedzieć się niektórych rzeczy. Czy długo polowaliście?
— Bardzo długo.
— Kiedy wyszliście z chaty?
— Raniutko.
— Ale od tego czasu byliście w domu kilka razy?
— Nie byłem wcale.
Tem zaprzeczeniem chciał poczciwiec wykazać swoje „alibi“ na wypadek, gdyby tego było potrzeba. Widocznie nie przypuszczał, że byliśmy już w jego chacie, a ponadto szczegół, że nie mieliśmy koni, mógł zwrócić jego uwagę.
— Nie wiadomo wam więc, kto był dzisiaj u was? — pytałem dalej.
— Nie. Dowiem się o tem po powrocie.
— Zależy mi bardzo, abym się dowiedział, czy byli dzisiaj w waszym domu ludzie, z którymi chcemy się spotkać.
— Zapytam Dayi i powiem wam o tem. A co to mają być za ludzie?
— Żołnierze.
— Nie było ich u mnie.
— A skądże wiecie o tem, skoro od rana niebyliście w domu?
— Wiem z góry, bo chatka moja jest tak ukryta, że znaleść ją bardzo trudno. Zresztą zapytam Dayi.
— Tak, tak, zapytajcie. Czy znane wam są nazwiska Monteso i Cadera?
— Nie. Ale dlaczego mię pan o to wszystko pyta?
— Na wiadomościach tych bardzo mi zależy. Alem się już dowiedział, co mi potrzeba, i tylko proszę mi odpowiedzieć na jedno jeszcze pytanie, a mianowicie, kto wam kazał strzelać do człowieka, który nosi skórzane ubranie?
— Nikt mi tego nie nakazał. Stało się to tylko wskutek pomyłki... Proszę mi wierzyć.
— Wierzę i nie mam do was żalu, żeście mię chcieli uśmiercić.
— Więcej nie ma pan nic do zapytania?
— Skończyłem.
— Więc chodźmy, bo już bardzo późna pora.
— Dobrze; pójdziemy tam, gdzie nam radzicie, ale chcielibyśmy przedtem kupić od was zdobycz, którąście dziś upolowali. Nieźle wam za nią zapłacimy.
— Nie mogę jej sprzedać, sennor — odparł z zakłopotaniem.
— Dlaczego?
— Bo to mięso nie dla was; europejczycy nie jedzą świnek wodnych.
— A któż wam powiedział, że jestem europejczykiem?
— Przecie to można odrazu poznać.
— Mój kochany Petro! zadziwiacie mię bystrością swego wzroku, przed którym żadnych tajemnic niema. Chcę nabyć świnkę wodną; czy sprzedacie mi ją?
— Sam potrzebuję mięsa — odparł po krótkim namyśle.
— Jest was tylko dwoje — rzekłem — i nie zjedlibyście całej świnki, która waży co najmniej centnar. Zresztą odstąpcie nam tylko część; wszakże byłoby wam chyba przykro, gdyby życzliwy wam brat Hilario cierpiał głód.
— Tak, ale mogę wam dać ryb, których Daya nałowiła. Mięso świnki nie dla wielebnego dobrodzieja.
— A jednak żądam od was, abyście tu natychmiast przynieśli ową zwierzynę.
— Ha, jeżeli już chcecie koniecznie, to pójdę zaraz i wkrótce wrócę.
To rzekłszy, oddalił się szybko.
— Nigdybym się nie spodziewał po tym człowieku — zauważył do mnie brat Hilario, — że chce nas okpić.
— Ale w dobrej wierze — odparłem, — dla naszego dobra. Nieprzyjaciele nasi znajdują się niedaleko stąd, na lewo od nas.
— Skąd pan wie o tem?
— Powiedział mi to Indyanin.
— Kiedy? Nie słyszałem.
— Pytania moje były tego rodzaju, że z odpowiedzi wysnułem wszystko, co mi potrzeba. Petro nie zabił świnki.
— Więc sądzi pan, że skłamał?
— Z pewnością. Zresztą zobaczy brat dobrodziej, że wcale nam jej nie przyniesie.
— Przecie jednak musi się czemś usprawiedliwić.
— To też wymyśli nową bajkę; wróci i powie nam naprzykład, że w pobliżu jest jaguar.
— W takim razie posądziłbym go, że jest stronnikiem naszych wrogów.
— Tak jest, i naszym również na razie. Waha się tylko, na którą stronę się przechylić... kto da więcej za usługi.
— Bolarze z pewnością obiecali mu złote góry, więc chętnie będzie im służył.
— I ja tak sądzę. Aby jednak i nasza szala nie była zbyt lekką, użyję groźby...
Przy tych słowach spostrzegłem wracającego Indyanina, więc zamilkliśmy.
Stało się, jak przypuszczałem. Nie przyniósł ze sobą nic, a na moje pytanie, gdzie zwierzyna, odrzekł, udając niezwykły przestrach:
— Sennor, nie myliłem się, ostrzegając was przed niebezpieczeństwem; jaguar kręci się w pobliżu.
— Ależ nic nas nie obchodzi jaguar! Dlaczego nie przynieśliście świnki?
— Bo mi ją zjadł ten drapieżnik, i cieszę się nawet z tego, gdyż zgłodniały byłby napadł na nas niezawodnie. Dla pewności jednak uciekajmy stąd coprędzej!
— Niema potrzeby uciekać. Jaguar twój obżarł się świnią i będzie teraz spał przez całą noc spokojnie.
— Ba, ale i samica jego jest tu niedaleko.
— Zapewniam was, że jaguar był o tyle uprzejmy, iż podzielił się zdobyczą ze swoją małżonką.
— Pan jesteś naprawdę zuchwały!
— Nie dowodzi to zuchwalstwa, tylko... nie dam się nastraszyć wówczas, gdy niema żadnego niebezpieczeństwa.
— Jak pan chce — mruknął, siadając niechętnie; — ja umywam ręce, jeżeli stanie się nieszczęście... A stanie się ono, jeśli natychmiast nie opuścimy tego miejsca.
— Owszem, możemy pójść stąd zaraz, ale nie w górę rzeki, lecz w dół, gdzie możemy znaleźć nietylko nocleg, ale i wyborną wieczerzę.
— Gdzie? u kogo?
— U majora Cadery.
— Nie rozumiem pana.
— To bardzo możiiwe, ale zato ja was dobrze rozumiem, Piotrze Aynas! Jesteście naprawdę złym i niegodziwym człowiekiem!
— Ja? a to skąd panu przyszło nazywać mię niegodziwym człowiekiem?
— Z powodu waszego kłamstwa.
— Myli się sennor! Kłamliwe słowo nigdy z ust moich nie wyszło.
— Tak? A czy nie mówiliście przed chwilą, że was cały dzień w domu nie było, chociaż tam byliście?
— Ani na chwilę do chaty przez cały dzień nie zajrzałem.
— Nawet wówczas, gdy major przysłał po was swego posłańca?
— O tem nic nie wiem — odparł zaniepokojony.
— Przypomnijcie sobie! Był u was człowiek z długą lancą. Wyszliście z nim, aby Daya nie słyszała, co będziecie ze sobą mówili.
— Sennor... ja... ja nic o tem nie wiem... Nie byłem w domu od rana.
— Przypomnijcie sobie dobrze, czy nie byliście na krótko przed zmierzchem, gdy wasza żona przyszła z rybami. Samiście je spuścili do kałuży.
— Sennor!...
— No! zapomnieliście o tem?
— Nie byłem w domu... nie widziałem żadnych ryb.
— A jednak obiecywaliście nam je w miejsce świnki.
— Tak... żartowałem tylko...
— Bądźcie jednak na przyszłość ostrożniejsi w odpowiedziach.
— Żadnej nieostrożności nie popełniłem... nic ważnego nie powiedziałem...
— Owszem, powiedzieliście nam, że major Cadera rozłożył się obozem w pobliżu nad rzeką.
— To nieprawda!
— Ba! ja twierdzę inaczej. Powiedzieliście również, że bolarze będą tej nocy w waszej chacie, a ponieważ chcecie uchronić nas przed ich napadem, radziliście nam przenieść się stąd w bezpieczne miejsce. Czyż nie tak?
— Nie!
— Możecie mię okłamywać spokojnie, bom tu obcy; ale czy godzi się okłamywać również duchowną osobę, brata Hilaria?
— Ja... ja nie mogę inaczej...
— Owszem, człowiek uczciwy nietylko może, ale powinien mówić zawsze prawdę.
— Nie, nie! Ja nic nie wiem... Dajcie mi już raz spokój!
— Utrzymujecie więc, że wszystko, coście powiedzieli, jest prawdą? Dobrze. Pamiętajcie jednak, że zależnie od tego pozwolę sobie postąpić z wami w odpowiedni sposób. Ostrzegam was poraz ostatni!
— Nie ma pan przed czem ostrzegać, bo powiedziałem prawdę co do słowa.
— Dobrze! Czy widzieliście już kiedyś coś podobnego? — zapytałem, pokazując Indyaninowi rewolwer.
— Widziałem, sennor!
— Otóż strzeżcie się, bo...
— Pan mi grozi... Ale brat Hilario nie pozwoli zrobić mi krzywdy...
— Owszem, pozwoli, boście go okłamali, zarówno, jak i mnie.
— Pomimo to, nie zlęknę się pańskiego rewolweru. Moja broń groźniejsza od niego!
— Dotychczas tak — — — ale teraz już nie!
Między jednem a drugiem zdaniem szarpnąłem go za szmatę, która mu była pasem, i odrzuciłem ją na stronę wraz z nożem oraz kołczanem, napełnionym zatrutemi strzałami.
— Senn...!
Porwał się z miejsca, by pochwycić wydartą mu broń, ale w tym momencie powaliłem go na ziemię i przygniotłem kolanami.
— Puść go, sennor, bo się udusi! — wołał brat Hilario, biorąc mię za rękę.
— Nic mu się nie stanie.
— Puść! ręczę za niego. Nie zamierzał przecie względem nas nic złego.
— Cenię bardzo twoją porękę, bracie Hilario, ale przyjąłem za zasadę sam sobie zapewniać obronę przeciw wrogom.
— Ba, ale możesz to pan uczynić, nie dusząc tego biedaka.
— Powiedziałem, że nic mu złego nie uczynię, tylko zwiążę ręce na grzbiecie... a właściwie uczyni to sennor Monteso.
Rzekłszy to, zwróciłem się do estancyera:
— Proszę, oto moja chusteczka!
I przyłożyłem lufę rewolweru prawie do nosa Indyaninowi, Monteso zaś związał mu tymczasem ręce w tyle.
— Ratujcie, bracie Hilario! — błagał Indyanin, nie mogąc oprzeć się przemocy. — Ten europejczyk to okropny człowiek.
— Skąd wiesz, że jest on europejczykiem?
— Tego nie mogę powiedzieć.
— Czy przysiągłeś komu, że tego nie wyznasz?
— Nie przysięgałem, ale dałem słowo.
— Nie powinno się dotrzymywać słowa w sprawach niesłusznych i zbrodniczych.
— Wiem jednak, że ten cudzoziemiec jest mordercą, złodziejem i rabusiem.
— To wszystko kłamstwo.
— Chciał podstępnie wydać Uruguay w ręce Brazylii.
— Powtarzam ci, że to kłamstwo. Czyżbyś wierzył tym opryszkom więcej, aniżeli mnie?
— Nie mieli oni powodu mówić mi nieprawdę. Zresztą sam brat dobrodziej dał się podejść temu człowiekowi.
— Mylisz się. Cudzoziemca tego znam lepiej, niż ciebie. Zamierza on zwiedzić kraj i czas jakiś spędzić wśród Indyan. Jest im życzliwy i wiezie dla nich podarki. Okłamano cię bezczelnie, Piotrze Aynas. Ci właśnie, którzy tyle głupstw napletli tobie o nim, są zbójami i mordercami.
— Czy to być może?
— Wiesz przecie, Petro, że nie kłamię. Wszak są to wszystko jeźdźcy? nieprawdaż?
— Tak. Było ich około pięćdziesięciu i prowadzili z sobą dużo koni luzem.
— Otóż te właśnie konie zrabowali oni rancherowi, spaliwszy mu przedtem dom i całe mienie.
— To zbrodnia, wołająca o pomstę!
— Tak, mój drogi. Czy zbóje ci mieli ze sobą jeńców?
— Z początku mieli tylko dwóch, ale dzisiaj przyprowadzili więcej.
— Owóż ci dwaj pierwsi to brat i syn tego oto sennora, który siedzi koło mnie. Ujęto ich, by wymusić bardzo wysoką sumę okupu. Tego cudzoziemca zaś schwytali również i bez żadnego powodu chcieli rozstrzelać. A dokonaliby tej zbrodni, gdyby się im nie wywinął. Są to więc najpospolitsi złoczyńcy, i ścigamy tych łotrów, by wydrzeć z ich rąk nieszczęsnych jeńców.
— I brat czcigodny bierze udział w pościgu?
— Tak, Piotrze!
— Teraz cała sprawa przedstawia mi się inaczej. Wierzę, iż ten cudzoziemiec jest człowiekiem uczciwym i że jeńcy również nie są wcale zbrodniarzami, gdyż czcigodny i świątobliwy brat nie spieszyłby z pomocą złoczyńcom.
— Czy więc nabrałeś teraz do nas zaufania.
— Tak. Rozwiążcie mi ręce. Jestem na wasze usługi.
— Nie przedsięweźmiesz więc przeciw nam nic złego?
— Przyrzekam, iż będę wam przyjacielem i uczynię wszystko, czego ode mnie zażądacie.
— No, dobrze. Jesteście wolni — rzekłem, rozwiązując Indyaninowi ręce.
Podniósł się, podał mi dłoń przyjaźnie i rzekł:
— Dziękuję, sennor! Strzelałem do pana bez skutku, a pan znowu omal mię nie zadusił, rachunek więc między nami wyrównany.
— O, jeszcze nie! Wyście mię chcieli uśmiercić naprawdę, a ja was chwyciłem za gardło jedynie w tym celu, byście nie wołali o pomoc.
— Jeżeli więc winienem co jeszcze, to proszę o przebaczenie.
— Chętnie przebaczam i mam nadzieję, że naprawicie błąd przedewszystkiem stwierdzeniem, że major istotnie znajduje się niedaleko.
— Stąd o dziesięć minut drogi.
— Czy rozstawił straże?
— Tak.
— Ale patroli nie wysyła?
— Nie. Dopóki nie posłyszą mego sygnału, możemy być pewni, że nie będą nas prześladowali.
— Skoro więc jesteśmy tu bezpieczni, powiedźcie nam, w jaki sposób ci zbóje pozyskali was do swych usług.
— Był u mnie w tym celu przed tygodniem pewien sennor i pytał mię, czy niema tu w pobliżu promu.
— Na cóż mu była potrzebna ta wiadomość?
— Nie wiem. Zapytywał, czy znam dobrze okolice nadrzeczne, a gdy potwierdziłem, dopytywał się dalej, czy tędy nie płyną tratwy i w którem miejscu prąd zbliża je najbardziej do brzegu.
— Czy jest tu takie miejsce?
— Jest. Poniżej stąd woda rwie tak wartko, że przeprawa tamtędy możliwa jest tylko we dnie, i dlatego spóźnieni flisacy zatrzymują się przed owem miejscem zwykle u brzegu aż do dnia.
— Czy przystań ta jest niedaleko stąd?
— Niedaleko. Właśnie w owem miejscu obozują teraz bolarze.
— Czy ma ono jaką nazwę?
— Tak. Obok jest półwysep, który się nazywa Peninsula del Jacare[10].
— Nie „del Crocodilo“?
— Półwysep Krokodyli znajduje się powyżej.
— Hm, więc zaszło nieporozumienie, bo myśmy słyszeli, że zbóje zatrzymają się na Peninsula del Crocodilo.
— Widocznie ten, który tak objaśniał, brał za jedno obydwa te półwyspy.
— To szczególne, że dwie miejscowości, sąsiadujące prawie z sobą, nazywają się tak podobnie.
— Peninsula del Jacare wciska się daleko ku środkowi rzeki, a w zatoce znajdują się całe gromady aligatorów. Półwysep zaś Krokodyli nazywa się tak dlatego, że jest bardzo wązki i swym kształtem przypomina tę bestyę.
— Ale półwysep ten połączony jest z jakąś tajemnicą, i wy wiecie o niej?
— Skądże panu to wiadomo?
— Mówiono mi, że o owej tajemnicy niebardzo chętnie wspominacie.
— Tak, i mam swoje powody, by jej nie zdradzić przed nikim.
— Ja zaś nie chcę się wdzierać w niczyje sprawy, i obecnie idzie mi o tamten drugi półwysep. Czy wiecie, w jakim celu ów obcy człowiek dopytywał przed tygodniem o flisaków?
— Tak, ale dowiedziałem się o tem dopiero dzisiaj.
— A przez ten cały czas nie zaszło tu nic ważniejszego?
— Nie. Dopiero dziś rano przybył znowu ów człowiek na koniu, tak zmęczonym, że biedna szkapa ledwie na nogach się trzymała. Puścił ją więc na paszę, a usiadłszy na brzegu rzeki, przypatrywał się tratwom i statkom, które przepływały tamtędy.
— Czy mówił wam co?
— Opowiadał, że Latorre wyśle wkrótce oddział konnicy, która w tem miejscu musi się przeprawić przez rzekę. Oddział ten prowadzi jakoby ze sobą bardzo ważnych jeńców. Prosił mię też, abym uczynił, co będę mógł, dla ułatwienia tej przeprawy i miał na oku całą okolicę ze względu na bezpieczeństwo wojska.
— I zgodziliście się na to?
— Nie zgodziłem się, bo mię to nic nie obchodziło. Zresztą byłem zmęczony i poszedłem do chaty odpocząć. Ale po południu przyszedł do mnie żołnierz z wezwaniem, abym się stawił przed majorem, który rozłożył obóz na półwyspie Aligatorów. Skoro tylko przybyłem, dał mi sztukę złota i polecił, bym uważał na okolicę, a w razie ukazania się tu jakich podejrzanych ludzi, miał ich na oku.
— A kto wam kazał strzelać do mnie?
— To nie major; kto inny wydał mi takie polecenie... Opowiadał mi, że jeden z jego ludzi podsłuchał jakichś włóczęgów, którzy mieli zamiar poszukiwać czegoś na półwyspie Krokodylim.
— Dlaczego jednak zależy wam na tem, aby przeszkodzić takim poszukiwaniom?
— Bo mi to pod pewnym względem nie na rękę.
— Ach, tak? macie co do tego półwyspu jakąś tajemnicę. Rzeka w tem miejscu stanowi granicę, i domyślam się, że jesteście przemytnikiem.
— Mógłbym odpowiedzieć tak lub nie, i nicby panu z tego nie przyszło, bo nie zna sennor tutejszych stosunków. Aby jednak nie podejrzewał mię pan o jakie nieuczciwe sprawy, powiem mu, że tajemnicę swoją zachowuję jedynie dlatego, aby nie stracić czegoś, co się na tym półwyspie znajduje.
— A skądże major wie o tej waszej tajemnicy?
— Nad tem i ja się zastanawiałem. Bardzo możliwe, że wygadałem się z czemś nieopatrznie przed jego posłańcem, a reszty sam się domyślił.
— Czy i o mnie mówił major, że należę do owych włóczęgów?
— Tak, i objaśnił, że sennor jest ich hersztem i że zna pan moją tajemnicę ze szczegółami. Major opisał mi pańską osobę tak dokładnie, że poznałem pana odrazu, pomimo nocy. Mówił mi też major, że jeden z pańskich towarzyszów będzie ubrany po zakonnemu; nie wiedział tylko, ilu ludzi będzie pan miał z sobą. A przybycia pańskiego spodziewał się najdalej jutro lub pojutrze.
— Sprytny jest ten opryszek! Zmyślił bajkę, aby was wrogo dla mnie usposobić, na wypadek, gdybym go ścigał.
— Teraz to i ja tak myślę. Dziś przez cały dzień chodziłem od jednego półwyspu do drugiego, nasłuchując jeńców i wypatrując, czy się nie zjawią owi zapowiedziani przez majora zbóje. Będąc na półwyspie Krokodylim, spostrzegłem was w świetle księżyca i poznałem w panu owego herszta bandy włóczęgów, która zamierzała mię obrabować, a przytem na rzecz Brazylii pomagała jakoby zdrajcom ojczyzny.
— Jesteście widocznie bardzo lojalnym poddanym.
— Tak, jak powinien być każdy człowiek dla swego kraju, w którym mieszka.
— Nienawidzicie zapewne Brazylię?
— Oczywiście. Przeżyłem tam zresztą straszne lata.
— Wspominaliście o tem majorowi?
— Tak, bo mię wypytywał, do której partyi politycznej należę.
— Hm, przebiegły człowiek z tego majora. Wyzyskał waszą nienawiść do Brazylii przeciw mojej osobie. Ale mówcie dalej.
— Chcąc przedewszystkiem uśmiercić pana, chwyciłem strzałę, a wsadziwszy ją do rury, wycelowałem w samą twarz, ale się przeliczyłem, bo strzała trafiła poniżej, w pierś pańską, i temu tylko zawdzięcza sennor ocalenie. Szczęście pańskie, że się tak stało.
— I wasze szczęście również, bo, zanimbym skonał, was byłaby trafiła moja kula.
— To byłoby niemożliwe, bo przecie sennor nie wiedział, gdzie jestem.
— Owszem. Popatrzcie na ten wązki krzak, który wystaje z trzciny.
— Widzę.
— Tam byłbym wycelował.
— Dios! Z za tego krzaka właśnie strzelałem.
— Wiem o tem; poznałem to z kierunku i świstu waszej strzały. Zresztą i bez tego widziałem was dobrze. Czekaliście chwilę, wypatrując, co się ze mną stanie.
— Istotnie. Widzę z tego wszystkiego, że przed panem trudno się ukryć i trudno cośkolwiek zataić! Pan jesteś strasznym człowiekiem!
— Czy major mówił wam co o mnie?
— Radził mi nadzwyczajną ostrożność przed panem i nazywał go dyabłem.
— Mówił tak, bo dałem mu ku temu powody. A więc nie żałujecie teraz, żeście mię nie uśmiercili?
— Och, to całe szczęście! Przestraszyłem się, słysząc potem znane mi gwizdnięcie, gdyż odrazu przyszło mi na myśl, że skoro z panem jest ktoś z moich znajomych, to oczywiście nie może pan być tym, za kogo go miałem.
— A więc między nami wszystko wyrównane, i teraz możemy przystąpić do rzeczy. Co to za ludzie, których major dzisiaj pojmał?
— Flisacy. Przybyli tu oni wczoraj pod wieczór na tratwie i zatrzymali się u brzegu, aby przeczekać do rana i, skoro świt, przeprawić się przez niebezpieczne wiry.
— Dziwne to, że uciekł się aż do gwałtu, by zmusić ich do swoich celów. Przecie mógł ich umówić dobrowolnie do tego.
— Ba, nie chodziło mu tutaj o zapłatę, lecz o czas. Major nie wie jeszcze, kiedy będzie mógł przeprawić się na drugi brzeg, i dowie się o tem dopiero wówczas, gdy powróci wysłany przezeń dokądś posłaniec. Do chwili więc tego powrotu chciał major flisaków zatrzymać, a że się wzbraniali czekać niewiadomo jak długo, major zatrzymał ich przemocą.
— Czy są wśród flisaków jacy obcokrajowcy?
— Jest dwóch.
— Z jakiego kraju?
— Nie wiem. Rozmawiali z majorem trochę po hiszpańsku, a trochę w innym jakimś języku, którego nie zrozumiałem.
— Jak byli ubrani?
— Na niebiesko, jak marynarze. Jeden miał kapelusz z tak szerokiemi krysami, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem, i właśnie ten stawiał się nabardziej opornie. Obaj zaś bronili się ostro, i wielu bolarzom dostało się od nich.
— Zuchy! Postaramy się ich uwolnić.
— Niepodobna!
— Ech, nie będzie to nawet trudne. Dwóch poprzednich jeńców i ośmiu nowych, to razem dziesięciu; nas jest ośmiu; stanowimy więc razem siłę osiemnastu ludzi, a wy jesteście dziewiętnasty.
— Tak, ja będę dziewiętnasty.
— Sądzę, że damy sobie radę z tymi pięćdziesięcioma drabami, nie przygotowanymi wcale do walki. Wy zaś wcale nie będziecie żałowali swej fatygi...
— O tak! — wtrącił estancyero. — Jeżeli tylko uda się nam uwolnić mego brata i syna, to dostaniecie nie jeden, ale dziesięć dukatów.
— Sennor! istotnie otrzymam dziesięć dukatów? — zapytał Indyanin, a z oczu omal nie posypały mu się iskry.
— Tak, wypłacę wam nawet nie dziesięć, ale dwadzieścia dukatów.
— Ale pod warunkiem — wtrąciłem żywo, — że będziecie się ściśle stosowali do moich wskazówek.
— Zastosuję się, sennor, jak najskrupulatniej.
— Dobrze. Być może, iż wy właśnie odegracie główną rolę w całej tej sprawie i wówczas dostaniecie jeszcze coś na przyczynek. A teraz proszę mi powiedzieć, jak duży jest ów półwysep Aligatorów?
— Ma on szerokości ze dwieście kroków i tyleż długości.
— Czy pokryty lasem?
— Tak, same wysokopienne drzewa; krzaków niema, bo flisacy ciągle wykarczowują je, aby mieć wygodne miejsce na noclegi.
— Gdzie rozstawione są straże?
— U nasady półwyspu stoi czterech, co pięćdziesiąt kroków jeden od drugiego, a więc nikt nie mógłby się tam przedostać niepostrzeżenie... chyba moja Daya; ona potrafi przeczołgać się lepiej od węża.
— I ja to potrafię — odparłem. — Dlatego też sądzę, że...
— Pan umiałby tam się dostać? — przerwał mi Indyanin. — To niemożliwe! Nie uwierzę w to, dopóki nie zobaczę.
— Możesz być pewny, Piotrze, że ten sennor posiada więcej zdolności w tym kierunku, niż twoja Daya — potwierdził brat Hilario. — Wcale nam ona nie będzie potrzebna.
— Czy palą na półwyspie ognie? — pytałem dalej.
— Rozpalają dwa wielkie ogniska, przy których pieką mięso.
— Mięso ze skradzionych wołów. A gdzie umieszczeni są jeńcy?
— Poprzywiązywano ich do drzew, ale w sporej odległości jeden od drugiego, aby się porozumieć nie mogli. O ile wiem jednak, major zamierza umieścić ich na tratwie i postawić podwójną straż, to zaś byłoby dla nas mniej pomyślne.
— Tak z lądu, jak i z tratwy, zarówno trudno ich będzie wydostać, i tylko okoliczności mogą usiłowaniom naszym dopomóc. Aby zaś wywnioskować, jakie to mogą być okoliczności, muszę sam udać się na miejsce w celu zbadania wszystkiego naocznie.
— To niebezpieczne, sennor. Zobaczą pana i pochwycą.
— Bynajmniej. Nie zechce im się chwytać człowieka, który ma dwa rewolwery z dwunastoma kulami.
— Ależ ich jest pięćdziesięciu, a do tego księżyc świeci jasno, i dostrzecby można nawet przemykającego się węża.
— Nie zobaczą mię, pomimo księżyca, bo moje jasne ubranie nie bardzo ostro zarysowuje się na tle trzciny.
— Hm, nie mogę wprawdzie narzucać panu swego zdania, ale radziłbym nie porywać się na to przedsięwzięcie, bo zaszkodzi pan i sobie i jeńcom.
— Dobrze, dobrze. Prowadźcie mię tylko aż do miejsca, skąd można rzucić okiem na półwysep.
— Pan rozkazuje, ja słucham. Ale zrobiłem swoje: ostrzegłem pana.
Moi towarzysze również usiłowali przekonać mię, że zamiar mój jest równoznaczny z szukaniem pewnej śmierci; jednak postanowiłem wykonać go natychmiast. Indyanin, któremu, pomimo wszystko, nie bardzo ufałem, odprowadził mię ku zatoce między półwyspem Krokodylim a Aligatorskim, stąd zaś odesłałem go z powrotem, a sam, ukrywszy się za krzakiem mimozy, począłem się rozglądać wokół. Tratwy po tej stronie nie było, a więc należało jej szukać po stronie przeciwnej. Półwysep wyglądał jak jedna zbita masa roślinności, wyłaniająca się ze zwierciadła wody. Ludzi nie można było dostrzec, tylko światło dwu ognisk przedzierało się ku mnie z pomiędzy drzew i zarośli.
Rozejrzawszy się, spostrzegłem przed sobą dwie ścieżki: jedna prowadziła na prawo wzdłuż brzegu, druga zaś równolegle do tej środkiem krzaków. Wybrałem tę ostatnią, gdyż wydała mi się więcej bezpieczną.
Uszedłem ze sto kroków bez żadnej przeszkody i bez zbytecznej ostrożności, gdyż draby, których już przecie miałem sposobność poznać, byli głusi i ślepi na wszystko i wierzyli tylko w fizyczną swą siłę, nie posiadając zdolności w żadnym innym kierunku.
Nagle postrzegłem o jakie trzydzieści krok ów od siebie jednego z nich, opartego o pień drzewa. Był to pierwszy posterunek.
Odtąd przypadłem do ziemi i począłem się czołgać, mijając kolejno wszystkie straże, rozstawione w taki właśnie sposób, jak opowiadał Indyanin.
Pozostało mi przedostać się jeszcze przez strzeżoną przez nich linię, ale to już było o wiele niebezpieczniejsze i wolałem na razie poczołgać się dalej, aż do drugiej zatoki, gdzie uwiązana była na dwóch linach spora tratwa. Na środku jej stała buda, koło której spostrzegłem dwie postacie. Po chwili jedna z nich skierowała się ku końcowi tratwy, który dotykał brzegu. Domyśliłem się, że ów ktoś chciał wyjść na brzeg, i postanowiłem wykorzystać bezwłocznie tę okoliczność w odpowiedni sposób. Podbiegłem więc szybko ku brzegowi w to miejsce, gdzie stykała się z nim tratwa, i ukryłem się wśród rosnącej tu wysokiej trzciny, czekając z zapartym oddechem na ową postać, by ją schwytać, gdy stąpi na brzeg. W parę sekund stwierdziłem ku wielkiej swej radości, że postacią ową jest... major Cadera we własnej osobie! Wyszedłszy na ląd, przypomniał snadź coś sobie, gdyż zwrócił się do pozostałego na tratwie człowieka i rzekł:
— Jeńców trzeba poprzywiązywać do kloców tratwianych i muszą tak przeleżeć do rana. Ty będziesz miał nadzór nad wartą. Tylko pamiętaj, że gdyby choć jeden z jeńców uciekł, dostaniesz kulą w łeb! Powiedz to również strażom, które taki sam los czeka w razie ucieczki którego z jeńców.
W tej chwili owładnęła mną szalona myśl: a gdyby tak schwytać majora? Z półwyspu nie spostrzeżonoby tego odrazu, bo miejsce, w którem stał Cadera, znajdowało się poza drzewami. Jedynym świadkiem tego wypadku mógł być jedynie ów człowiek na tratwie, ale był on w tej chwili odwrócony od nas i czemś zajęty przy budzie. Nie namyślając się długo, skorzystałem ze sprzyjającej chwili i zerwałem się z ukrycia, jak błyskawica, stając tuż za plecami majora. Obrócił się nagle, i w świetle księżyca ujrzałem twarz jego. Wychudłe jego policzki pokrywała chorobliwa bladość. Wyglądał raczej na poruszającego się trupa, niż na żyjącego człowieka, wobec czego uważałem, że zbyteczne byłoby ogłuszać go uderzeniem pięści, wedle wypróbowanej przeze mnie metody. Major, zobaczywszy mię, oniemiał i z otwartemi usty patrzył przerażony.
Wokamgnieniu zarzuciłem na niego lasso i obezwładniłem bez oporu. Tak przelęknionego człowieka nie zdarzyło mi się jeszcze nigdy widzieć.
— Ani słowa, majorze! — szepnąłem mu do ucha, — gdyż w przeciwnym razie utopię nóż w sercu pańskiem. Widzę, sprawił pan sobie inny surdut... Niestety, muszę go panu popsuć, bo potrzebna mi jest szmata do sporządzenia knebla.
Przy tych słowach oderwawszy majorowi klapę od surduta, zawiązałem mu starannie usta, przyczem nie usłyszałem najmniejszego protestu z jego strony. Dziwiłem się niejednokrotnie później, dlaczego człowiek ten przy spotkaniu ze mną nie bronił się, ani uciekał. Przecie jeden tylko skok na tratwę mógłby go u ratować. Dopiero po skrępowaniu mu rąk lassem i zakneblowaniu ust, gdy mu jeszcze, nakazując spokój, błysnąłem nożem przed oczami, ożywił się nagle, zrozumiawszy swoje smutne położenie, i począł się gwałtownie szamotać. Dla uspokojenia go zmuszony byłem uciec się ostatecznie do radykalnego środka: ukłułem go mianowicie nożem w ramię, puszczając nieco krwi. Nie szło mi tutaj o barbarzyńskie pastwienie się nad bezbronnym, ale o bezpieczeństwo mego życia, gdyż wszelki opór ze strony jeńca zwróciłby wkońcu czyjąkolwiek uwagę i spowodował zgubny dla mnie alarm. Operacya poskutkowała znakomicie, i major, prowadzony przeze mnie, szedł tam, gdzie go ciągnąłem, a mianowicie w przeciwną półwyspowi stronę. Ponieważ jednak trzeba było ominąć rozciągające się tu bagnisko i zmuszony byłem przekradać się ze swym jeńcem w pobliżu obozu, szabla zaś jego pobrzękiwała zdradziecko, więc przeciąłem podtrzymujący ją rzemień i rzuciłem broń w trzcinę. Gdyśmy się jednak zbliżyli o jakie czterdzieści kroków do linii straży, pilnujących półwyspu, major targnął się, chcąc mi się wyrwać, alem go przytrzymał, ostrze zaś noża przypomniało mu znowu o potrzebie posłuszeństwa.
O blizkości obozu świadczyła unosząca się w powietrzu woń przypieczonego mięsiwa, i słyszałem nawet, jak ktoś niedaleko wołał:
— Holla! pieczeń gotowa!
Takie swobodne zachowanie się ludzi, którzy bądź co bądź nie mieli czystego sumienia i mogli spodziewać się lada chwila pościgu za sobą, dowodziło absolutnego braku karności w bandzie. Mogłem więc przypuszczać, że i strażnicy zejdą z posterunków dla wzięcia udziału w wieczerzy. I nie myliłem się. Na ów okrzyk, pobudzający ich apetyt, pobiegli wszyscy czterej do ognisk, przyczem jeden tylko wziął ze sobą swój karabin, towarzysze zaś jego pozostawili broń na stanowiskach.
I oto błysnęła mi nagle myśl, nad którą nie było czasu długo zastanawiać się. Związałem majorowi nogi jego własnym paskiem od szabli, ułożyłem go na ziemi i pobiegłem na półwysep.
Przy ogniskach jeden przez drugiego tłoczyli się ludzie, aby jak najprędzej otrzymać swoją porcyę mięsiwa, przyczem nie zachowywano najmniejszego porządku, ani kolei. Popychania, grubijańskie żarty i przekleństwa jeszcze bardziej utwierdziły mię w przekonaniu, że z tem bezładnem stadem ludzkiem nie bardzo liczyć się trzeba. Dotarłem spiesznie do miejsca, gdzie leżeli jeńcy, i przeciąłem najbliższym dwom więzy, dając znak, by podążyli za mną. Trzeba było śpieszyć się, więc nie miałem nawet czasu spojrzeć im bliżej w twarze, i tylko po chwili, obejrzawszy się, spostrzegłem, że mają ze sobą karabiny; widocznie zabrali je z pod drzew tym strażnikom, którzy się oddalili do ogniska po swoje porcye mięsa.
— Heigh-day! Rue alagria! — szepnął za mną po angielsku i po hiszpańsku jeden z oswobodzonych. — To było znakomite! Widziałem, jak sennor zbliżałeś się do nas, i domyśliłem się odrazu, że jesteś naszym zbawcą. Przy tej sposobności zabraliśmy warcie karabiny. Dokąd idziemy, sir? Kto pan jesteś? Komu mamy być wdzięczni? Zaintrygował mię głos mówiącego, znany mi skądś, ale nie było czasu na gawędy, więc, odwróciwszy się, dałem znak ręką, aby się zachowywał cicho, i tylko zauważyłem, że miał na głowie kapelusz panamski z olbrzymiemi krysami, które pokrywały mu cieniem całe oblicze.
— Cicho teraz! Za mną, a prędko! — szepnąłem.
Dopadłszy do miejsca, gdzie leżał major, przeciąłem mu nożem więzy na nogach, a podniósłszy go z ziemi, pchnąłem naprzód przed siebie.
— Do dyabła! — zauważył ów w kapeluszu panamskim, — toż to generał tych drapichrustów! Niezły połów uczyniłeś, sir. Pomogę ci prowadzić tego draba.
— I chwycił majora pod ramię, podczas gdy ja ująłem go pod drugie. Pośpiech naglił, więc ponieśliśmy niemal draba w kierunku kryjówki, gdzie pozostawiłem towarzyszów. Spostrzegłszy nas trzech i nie poznawszy mię, boć przecie spodziewali się tylko mnie jednego, chwycili za broń. Ale dałem znak ręką i uspokoiłem słowami:
— To ja! nie bójcie się!
— Bogu dzięki! — rzekł braciszek, podbiegając ku nam. — A... a... kogoż to sennor prowadzisz?
— Dwóch jeńców, którzy teraz są wolni, i jednego wolnego, który teraz jest jeńcem.
— To są ci z tratwy — zauważył Indyanin.
— A ten?... cóż to?... major? — zapytał zdziwiony brat Hilario.
— Tak, major — odpowiedziałem. — Zrobił nam zaszczyt i pofatygował się do nas... oczywiście nie dobrowolnie; musiałem go związać i zakneblować mu usta, by się zbyt głośno i szeroko nie wywnętrzał.
— A więc zwyciężyliśmy! — krzyknął estancyero. — Draby muszą nam teraz oddać mego brata i syna wzamian za swego herszta.
— Nie tak głośno, sennor! — prosiłem. — Musimy być ostrożni. Przypuszczam, że bandyci będą poszukiwali tych trzech ludzi, i moglibyśmy tu łatwo być odkryci. Piotrze Aynas, obmyślcie dla nas miejsce, gdziebyśmy mogli bezpiecznie rozłożyć ogień.
— Owszem, jest doskonały zakątek. Chodźmy!
I poprowadził nas przez bagniste, zarosłe trzciną, sitowiem i krzakami wertepy na suchą, okoloną drzewami i zaroślami polankę, gdzie ku wielkiej swej radości spostrzegliśmy nasze konie. Indyanin zaprowadził nas tutaj, gdyż, dowiedziawszy się podczas mojej nieobecności, żeśmy przedtem byli w jego chacie i Dayi powierzyli swoje konie, domyślił się, że nie gdzieindziej, tylko tu właśnie mogła je ukryć najlepiej.
Nowa nasza kryjówka znakomicie nadawała się na obóz. Dookoła polanki wznosiły się olbrzymie drzewa, tworząc swymi konarami i listowiem wspaniały dach nad głowami, dołem zaś naokoło nas gęstwa krzaków stanowiła ściany. W pośrodku polany szemrał niewielki strumyk. Dla ochrony przed zjadliwymi komarami roznieciliśmy ognisko, i zaledwie błysnęły pierwsze jego pło mienie, przystąpił do mnie ów człowiek w panamskim kapeluszu i krzyknął:
— Heavens! Czy to możliwe? pan Charley? Niechże pana uściskam, a prędko, bo serce omal mi z piersi nie wyskoczy.
I zdjąwszy z głowy olbrzymi swój kapelusz, począł mię ściskać tak serdecznie, jakby mi chciał pogruchotać wszystkie kości.
Można sobie wyobrazić, jak miłą niespodziankę sprawiło mi spotkanie w tej puszczy człowieka, który był moim starym, dobrym znajomym. Był to kapitan Frick Turnerstick, słynny niedźwiedź morski, zapalony orator, ongi towarzysz mej podróży do Chin.
Ucieszyłem się niewymownie z tego miłego spotkania. Ale, niestety, nie było czasu na przyjacielską z nim pogawędkę.
— Kapitanie — rzekłem, — proszę siadać. Pogadamy później, gdyż w tej chwili wypada mi załatwić się z ważniejszemi sprawami.
— Ależ naturalnie! — odparł mi, — rozumiem dobrze, że masz pan przed sobą ważniejsze zadanie.
Oczywiście mu siałem przedewszystkiem zająć się majorem, którego przywiązaliśmy do pnia drzewa. Opowiedziawszy pokrótce towarzyszom, w jaki sposób udała mi się sztuka, odjąłem jeńcowi knebel i zagroziłem śmiercią, wrazie, gdyby chciał wołać o pomoc.
— Byłeś już, majorze, w naszych rękach — rzekłem mu — i obiecałeś nam święcie, że zaniechasz wszelkich względem nas nieprzyjaznych kroków. Wierząc pańskiemu słowu, oszczędziliśmy go. Zawiodłeś pan jednak naszą dobrą wiarę i złamałeś dane nam przyrzeczenie, musimy więc postąpić z panem tak, jak na to zasłużyłeś. Piotrze Aynas, przeszukajcie mu kieszenie i odbierzcie wszystko, co ma przy sobie!
— Precz, drabie! — ryknął major, gdy Indyanin sięgnął mu ręką do kieszeni.
— Ty sam jesteś nikczemnym drabem — odciął się Indyanin, wymierzając majorowi siarczysty policzek — i kłamcą również! Teraz wiem już, z kim miałem do czynienia. Otumaniłeś mię, nagadawszy niedorzeczności na tych uczciwych ludzi! Milcz teraz, trzymając mocno język w gębie, bo gdy mię jeszcze raz obrazisz, palnę cię w tę gębę tak, że ci się głowa na kawałki rozleci.
Major miał przy sobie zegarek, portfel i sakiewkę. Zegarek włożyłem mu napowrót do kieszeni; natomiast zatrzymałem sakiewkę i portfel, a zbadawszy ich zawartość, znalazłem około osiemnastu tysięcy talarów papierowych, co na nasze pieniądze wynosiło nie więcej nad trzy tysiące koron.
— Czy nie mogłoby dwóch z was pojechać do spalonego folwarku? — zapytałem yerbaterów.
— W jakim celu? — Oddać rancherowi dwanaście tysięcy talarów od majora Cadery tytułem odszkodowania za straty, jakie mu spowodował.
Wszyscy pięciu yerbaterów zaofiarowali się ochotnie spełnić to poselstwo. Ponieważ jednak do wykonania go trzeba było tylko dwóch, więc wybór ich nastąpił drogą losowania.
— Powiedzcie rancherowi — rzekłem do tych dwóch, — ażeby przysłał tu natychmiast swoich gauchów po konie, które mu major zrabował.
— Przecie ich jeszcze nie mamy — zauważył Monteso.
— Ale wkrótce będziemy je mieli. Nie sądzi pan chyba, abym puścił majora prędzej, aż otrzymam skradzione konie.
— Na zabranie mi koni, potrzebne jest przedewszystkiem moje przyzwolenie — ozwał się major gniewnie.
— To zbyteczne — rzekłem. — Wystarczy, gdy ja sam wydam odpowiedne polecenie.
— Ale ja muszę swym ludziom coś w tej materyi powiedzieć!
— Nie! pan musisz milczeć!
— Nie uczyniliśmy jeszcze ze sobą żadnej przedwstępnej ugody?
— Co pan przez to rozumiesz? Czyżby się panu zdawało, że istotnie będziemy się liczyli z pańskiem zdaniem? Nie, majorze! pańskie słowa tyle nas obchodzą, co naprzyład szmer liści, albo rehotanie żab w bagnie.
— Sennor! jestem oficerem sztabowym z pod komendy Latorre’a!
— Tem gorzej dla pana, bo ja należę do najzagorzalszych przeciwników Latorre’a, a więc przyznawanie się pańskie do niego pogarsza jeszcze bardziej położenie, w jakiem się znalazłeś.
— Pomijając to, nie podoba mi się pański ton, w jakim do mnie przemawiasz, i pańskie obelżywe porównanie mię z żabami.
— Ależ ja się pana nie pytam, co się panu podoba, a co nie, i uczynię ze wszystkiem tak, jak mi będzie wygodniej.
— Proszę pamiętać, że w rękach moich ludzi znajdują się zakładnicy i że lada chwila może ich spotkać śmierć.
— Źle pan sobie to wyobrażasz. Ja jeden wziąłem pana do niewoli, a przy sposobności uwolniłem jeszcze dwóch jeńców pańskich. Czyżby więc trudniej mi było uwolnić jeszcze tamtych dwóch? Zobaczy pan, że i to potrafię. A zresztą są tu jeszcze oprócz mnie i inni ludzie, którzy również nie boją się pana i całej pańskiej bandy.
— Zażądasz pan zapewne wymiany?
— Być może, że zwrócę panu wolność za wydanie mi yerbatera i jego bratanka; ale możliwe też, że uwolnię ich sam, a panu, tytułem wynagrodzenia, dam kulę w łeb, na co moi towarzysze, jak sądzę, zgodzą się bardzo chętnie.
— No, nie mamy o co sprzeczać się przedwcześnie. Póki co będzie, zaznaczam, że niewolno panu rozporządzać się moimi pieniędzmi.
— Tak? więc to pańska własność? przyznajesz pan to wobec świadków?
— Przyznaję.
— Doskonale się składa, bo gdyby te pieniądze były własnością kogo innego, nie śmiałbym wynagradzać nimi krzywdy, wyrządzonej przez pana; że jednak są to pańskie pieniądze, mogę bez skrupułów wziąć z nich dwanaście tysięcy talarów i dać rancherowi, jak o odszkodowanie za spalony mu przez pana dom i inwentarz.
— Panie! to rabunek!
— Możesz pan nazwać to rabunkiem, nie sprzeczam się o to. Wyobraź więc sobie, że jestem złodziejem... ale uczciwym, pan zaś jesteś... nikczemnym podpalaczem i koniokradem. Abyś pan jednak wiedział, że jestem uczciwym złodziejem, zwrócę mu sześć tysięcy talarów. Nie zdobyłbyś się pan zapewne na taki po stępek... Ja zaś nie zdobyłbym się na to, aby kupować woły, rznąć je, pożerać ze swoimi ludźmi i potem nie płacić, jak również nie zdobyłbym się na chwytanie uczciwych ludzi poto, by następnie wymuszać za nich okup.
— Okup? Nie rozumiem. Ująłem yerbatera, bo razem z panem dopuścił się ciężkiej zbrodni. O żadnym okupie nie było tu mowy.
— Tak? Sądzisz pan zapewne, że posłaniec pański przybył do estancyi Del Yerbatero z żądaniem okupu już po naszem wyruszeniu w pościg za panem?
— Mój posłaniec? — zawołał, udając zdziwienie.
— Tak... i w dodatku porucznik z drugim żołnierzem.
— Byli w estancyi?
— No, no! nie udawaj pan, jakobyś nie wiedział o niczem, bo strasznie głupio wyglądasz przy tem. Oczywiście schwytaliśmy wszystkich trzech i zamknęliśmy pod silną strażą do czasu, aż zabierze ich sobie oddział wojska z Mercedes i przykładnie ukarze. W całym tym procesie nazwisko pańskie odegra główną rolę... ba, nietylko nazwisko, ale i osoba, gdyż mam chęć zaprosić pana w gościnę do estancyi Del Yerbatero... Potem odstawimy pana do Montevideo, gdzie będziesz pan mógł szukać protekcyi u osławionego kryminalisty Matea.
Major, słuchając tych słów, milczał i spoglądał już obojętnie, jak yerbaterowie, otrzymawszy ode mnie pieniądze, odjechali w stronę spalonego rancha.
Dwanaście tysięcy talarów papierowych stanowiły kapitał niewielki, ale mogły być dla pogorzelca znakomitą pomocą na pierwsze potrzeby.
Indyanin podjął się podprowadzić dwóch yerbaterów aż do miejsca, gdzie mogli być bezpieczni, — że zaś noc była księżycowa, mogli więc jechać bez obawy.
Major wrzał ze złości, obrzucając nas wszystkich kolejno nienawistnem spojrzeniem. Aby nie słyszał, o czem rozmawiamy, poleciłem odwiązać go od drzewa i, skrępowawszy nogi, ułożyć w trawie na uboczu. Byłem jednak o tyle przezorny, że prócz tego kazałem przymocować go na lassie do pnia, ażeby podwójnie miał utrudnioną ucieczkę.
Teraz mogliśmy się zabrać do wieczerzy, na którą zaprosiliśmy nawet Dayę, bo ją Piotr, odprowadziwszy yerbaterów, przywiódł ze sobą.
Towarzysz Turnersticka, tytułowany przez niego sternikiem, był to rosły i barczysty zuch o wybitnym typie marynarza. Jasne jego włosy i niebieskie oczy kazały się domyślać w nim rasy germańskiej, i dlatego ozwałem się doń po niemiecku:
— Dziwi mię to, że pan, posiadając takie ładne muskuły i potężne pięści, dałeś się wziąć tym drabom do niewoli.
— Co pan mówi? ależ!... doprawdy!... nie spodziewałem się... Jestem Fryzem z nad morza Północnego i nazywam się Jan Larsen. Moje pięści... no!...
Tu ścisnąwszy je, jak to czynią bokserzy, podniósł w górę. Były to pięści „uczciwe“, i wątpię, czy w jakimkolwiek magazynie znalazłyby się na nie odpowiednie rękawiczki.
— Moje ręce — ciągnął — nie są wcale od parady. Tysiące razy spuszczały one i podnosiły kotwicę, a w razie potrzeby zastępowały mi nieraz szablę i karabin. Niestety, w tym wypadku nie mogłem się niemi posłużyć; napad był zupełnie niespodziewany.
Zatkał sobie usta potężnym kęsem mięsiwa i umilkł. Turnerstick zaś zapytał mię:
— Podoba się panu ten zuch?
— Owszem. Musi być z niego tęgi marynarz i uczciwy człowiek.
— Istotnie. Ale opowiadaj pan, skąd się tu wziąłeś, co pan porabiałeś od czasu, gdyśmy się rozstali.
— O tem wszystkiem później, kapitanie. Obecnie ważniejszą dla nas rzeczą jest dowiedzieć się, w jaki sposób dostałeś się pan w łapy tym opryszkom.
— Całkiem poprostu. Tak samo, jak mój „The Wind“, wlazłem w tę mysią norę w Buenos Ayres, którą nazywają portem... Żabi staw!... Byłem w Bahii i otrzymałem ładunek do Buenos Ayres. Wyładowawszy się tam, chciałem wziąć nowy ładunek, że zaś słyszałem wiele o produktach stanu Rio Grande do Sul, które spławiają Uruguayem, jak naprzykład kosztowny materyał drzewny, herbata paragwajska, miedź, cynk i inne minerały oraz drogie kamienie, więc dla obejrzenia ich popłynąłem parowcem aż do Salto Grande. Tu zamówiłem towary i popłynąłem z powrotem do Buenos. Przyszła mi jednak ochota poznać lepiej okolice rzeki, więc wsiadłem ze swoim sternikiem na tratwę i pięć dni płynęliśmy na niej, jak muchy na liściu ogórka. Wreszcie dziś przed wieczorem zatrzymaliśmy się tutaj.
— I tu na was napadnięto?
— Well! Leżeliśmy w koje, to jest w budzie na tratwie, którą krajowcy nazywają cabanna, i najspokojniej w świecie paliliśmy cygara. Wtem na przednim pokładzie... chciałem powiedzieć: na przedniej części tratwy wszczęło się pogańskie widowisko. Wystawiłem nos z cabanny i, dostawszy porządnego „byka“, cofnąłem się. Był to bardzo grubijański postępek ze strony tych ludzi. Well! Potem przyczołgało się do nas kilku drabów, którzy oświadczyli nam, że musimy tu zostać przez kilka dni. Odpowiedzieliśmy na to odmownie... bo co komu do tego, kiedy pojedziemy. Wówczas obrzucono nas grubijańskimi wyrazami. Nie chcieliśmy być dłużni odpowiedzi, więc poczołgaliśmy się za nimi, aby oddać im tego szturchańca, którym mnie obdarzono, i dodać co jeszcze do przyczynku. Ale... do stu dyabłów! myśmy myśleli, że jest ich pięciu, może dziesięciu, a tu, prosit, było przeszło pięćdziesięciu drabów! Nie zostawili nam czasu na przypatrzenie się szlachetnym swym obliczom, ale opadli nas z bolami i lassami, no, i po długiem szamotaniu wzięli nas. Przy tej sposobności jednak zaszczyciliśmy ich sporą dozą sińców i kułaków, sami zaś wyszliśmy z całą skórą. Skrępowano nas tylko, zawleczono na ląd i poprzywiązywano do pni. Bylibyśmy się tam na śmierć zanudzili, gdybyś pan nas nie uwolnił, za co wdzięczność moja, sir, nie będzie miała granic! Wprawdzie sytuacya nasza nie była niebezpieczna, ale dyabelnie przykra!
— A jak się ma sprawa z mieniem pańskiem? Obrabowano was?
— Nie, aczkolwiek mieli dobre chęci. Frick Turnerstick jednak nie jest tak głupi, aby sobie dał ogolić głowę pierwszemu-lepszemu wagabundzie. Nie pokazałem nic. W sakiewce miałem tylko kilka głupich papierów, które w tym kraju nazywają talarami; reszta schowana była, ale tak, że, gdybym nie wiedział, sambym nie znalazł. Talary oczywiście zabrano mi, i niech sobie za to kupią chleba... żebraki! Ale, sir! co będzie dalej? Ja wcale nie mam ochoty siedzieć godzinami w tem bagnie i dostać febry.
— Mam nadzieję, że, skoro dzień nastanie, udacie się w drogę.
— Czy tylko banda zechce uwolnić tratwę?
— Przypuszczam, że uwolni, a jeżeli nie zechce uczynić tego dobrowolnie, zmusimy ją do tego.
— Ach, tak. Ma pan przecie majora w ręku i może pan się z nim układać.
— Hm! W całej jednak sprawie niebrak też i pewnego sęku. Przypuśćmy, że, zwolniwszy oficera, otrzymacie wzamian jeńców, oraz pozwolenie dla nas na odjazd. Ale, dopóki draby nie znajdą się po tamtej stronie rzeki, póty nie będziecie bezpieczni.
— Słuszna uwaga.
— Staraniem więc waszem powinno być, aby się odgrodzić przyzwoitą granicą od tych opryszków, a to byłoby możliwe tylko wówczas, gdyby się tratwą przeprawili na drugą stronę rzeki. Przypuszczam, że i majorowi zależy na tem, by się stąd mógł jak najprędzej ulotnić, a ku temu przydałaby mu się najlepiej nasza tratwa. Znowuż jednak nieszczęsne „ale“ włazi nam tu w drogę, bo jeżeli wypożyczymy mu tratwę, to kto ją przyholuje z powrotem do tego brzegu? Gdybyśmy zaś dali ludzi w tym celu, to major może ich zatrzymać i tratwy nie odesłać. Wobec tego czyż mogę pozwolić mu na to, by się przeprawił na mojej tratwie? Prawda, że gdy mu jej nie użyczę, utrudnię tem samem wasze położenie. Ale cóż mam robić!
— Może się znajdzie jaki inny sposób wyjścia. Gdyby tak naprzykład nadpłynęła jaka inna tratwa...
— Ba! gdyby! Zresztą, do licha, może dać mu tratwę, i niech go piorun trzaśnie! Zaczekamy tu, dopóki nie nadpłynie z góry jaki parowiec. W tym poczciwym kraju jest taki zwyczaj, że tylko skinąć z brzegu, a statek wnet zatrzymuje się i zabiera pasażera z każdego miejsca.
— To byłoby bodaj najlepsze, gdyż ani my, ani wy nie ponieślibyście zbytniej szkody.
— Dobrze więc, uczynię tak. Zaczekam na parowiec, a choćby na jaką inną tratwę. Ale dokąd pan się stąd uda?
— To zależy od tego, jaki obrót weźmie nasza obecna sprawa. Nie mogę bowiem zdecydować się na nic bez yerbatera, z którym razem mamy odbyć podróż, a który jeszcze w tej chwili znajduje się w niewoli u tych opryszków.
— Czy wybieracie się może do Buenos Ayres? Wprawdzie port nędzny, ale mimo to moglibyśmy spędzić ze sobą kilka przyjemnych dni razem.
— Moja droga prowadzi zupełnie w przeciwnym kierunku.
— Czy mogę wiedzieć, dokąd pan jedziesz?
— Do Gran Chaco, a potem przez pampa do Tucuman.
— Hm! — mruknął, namyślając się. — Właściwie zazdroszczę panu tej podróży. Nieraz już marzyłem o takiej wyprawie na koniu przez pampa, ale nie było ku temu sposobności. Niestety, i teraz nie mogę pozwolić sobie na tę przyjemność, bo dopóki mój „Wiatr“ trzyma się kupy i dźwiga ładunek, trudno mi myśleć o przedzierzgnięciu się w półdzikiego gaucha. Interesy więc pędzą mię nielitościwie do tej dziury... chciałem powiedzieć, do Buenos Ayres.
— Czy zna pan język krajowy?
— Bardzo dobrze. Jak panu zdawna wiadomo, mówię niemal wszystkimi językami cywilizowanego świata. Jeździć konno i strzelać umiem również nienajgorzej.
Przerwaliśmy dalszą rozmowę, gdyż w tej chwili właśnie powrócił z wywiadów Indyanin i oznajmił, że na półwyspie zauważono już brak majora oraz dwóch jeńców i rzucono się na poszukiwania.
— Odwiedzą zapewne i waszą chatę?
— Prawdopodobnie.
— Czy nie zechcą zajrzeć i tutaj?
— Stanowczo nie. Nietutejszy człowiek nie mógłby przejść przez te bagna, zwłaszcza w nocy.
— Wyślijcie więc Dayę do domu, ażeby na wypadek, gdyby się tam pojawili ci zbóje, oznajmiła im, że was wcale tam nie było.
Indyanin wysłał żonę natychmiast. Po niejakimś czasie wróciła z oznajmieniem, że przed chatą spotkała kilku ludzi z bandy i że pytali ją o męża, któremu, o ile wywnioskowała, zaczynają trochę niedowierzać. Powodem zaś nieufności ich jest to, że od paru godzin nie pojawił się u nich w obozie. Wobec tego Aynas zapytał mię, czy nie byłoby dobrze, aby natychmiast udał się do nich i, mylnie ich poinformowawszy, skierował gdzieś w inną stronę, jaknajdalej od miejsca, gdzie teraz jesteśmy. Na to odpowiedział brat Hilario:
— To zupełnie zbyteczne. Wszak powiedziałeś przed chwilą sam, że nas tutaj bezwarunkowo nie znajdą. Zresztą, choćby dowiedzieli się, że się tu ukrywamy i że mamy ich dowódcę w swej mocy, to i tak możemy się ich wcale nie obawiać. Czyż nie, sennor? — dodał, zwracając się do mnie.
— Najzupełniej słusznie. Jestem zresztą zdania, że właśnie powinni wiedzieć, iż dowódca ich znajduje się w naszych rękach, jakim jednak sposobem zawiadomicie ich o tem? Chyba ja pójdę do obozu otwarcie i poinformuję, że mam w swej mocy ich herszta. Bierze mię chętka ku temu.
— O, nie! to byłoby dla pana niebezpieczne.
— Ależ ja się ich wcale nie lękam!
— Wiem o tem, ale, mimo wszystko, niewolno panu narażać się na niebezpieczeństwo. Jestem pewny, że zatrzymanoby pana, jak o zakładnika, a następnie wydanoby za majora obydwu Montesów, pan zaś pozostałbyś w niewoli.
— Ba, ale ja się im nie dam ująć!
— Jakżebyś pan to uczynił? Broniłbyś się pan, gdyby się na pana porwano? Otóż ja właśnie nie chcę tego. Zostaniesz pan tutaj, a natomiast ja pójdę do nich. Żaden z nich bowiem nie będzie miał odwagi targnąć się na „Brata Jaguara“.
— Czy kochany brat jest istotnie pewny, że nie uczynią mu krzywdy?
— Liczę na to. Ale, gdyby mię nawet ujęto, nie stałoby się wielkie nieszczęście, gdyż pan, pozostawszy tutaj, dałbyś sobie radę; gdyby zaś pana zatrzymane, byłoby nam o wiele trudniej przeprowadzić sprawę uwolnienia jeńców. Zbóje ci zresztą żywią dla pana szczególniejszą nienawiść, podczas gdy do mnie nie mają żadnej urazy.
Mówił tak przekonywająco, że rad-nierad m usiałem się zgodzić na jego projekt, zwłaszcza, że go wszyscy moi towarzysze poparli.
— Ano, dobrze — rzekłem. — Brat pójdzie, ale i ja również.
— To byłoby największem głupstwem z naszej strony. Dwóch nas nie może narażać się odrazu.
— Ja też nie myślę iść razem, lecz zdaleka i niepostrzeżenie, by widzieć, co się dziać będzie.
— Skoro już pan tak chcesz, to muszę się zgodzić. Ale niewolno panu pod żadnym warunkiem wejść ze mną na półwysep. Ponadto niech pan weźmie ze sobą karabin.
— To właśnie byłoby nieprzezornością. Przecie karabin zawadzałby mi tylko w chwili skradania się. Wystarczą mi zupełnie rewolwery. Proszę także zabrać i swoje.
— Rozumie się, że je wezmę, aczkolwiek nie mam zamiaru strzelać do tych drabów. Jestem pewien, że już sam widok dwóch rewolwerów wzbudzi w nich należyty respekt. Do tego dodajmy moją powagę, jako duchownej osoby, i wreszcie opinię, jako „Brata Jaguara“, to wystarczy. Wiem z doświadczenia, że kto słyszał o mnie, ten nie poważy się podnieść na mnie ręki.
— Dlaczego?
— Ano, zobaczy to pan. Proszę uważać i nie obawiać się; nie uczynię panu nic złego.
Chwycił mię prawą ręką za bary i podniósł zwolna wysoko w górę, poczem z taką samą powolnością postawił na nogi.
— Do licha! — krzyknąłem. — Domyślałem się w braciszku siły, ale żeby ona była aż tak olbrzymia, o tem nie miałem wyobrażenia.
— Istotnie, sennor? — uśmiechnął się. — Owóż siły mojej boją się wszyscy. Niech mi pan wierzy, że wśród znających mię niema tak niemądrego, któryby się na mnie porwał; zgniótłbym go na miazgę.
Na te słowa wstał ze swego miejsca Larsen i ozwał się do mnie dość poprawnym akcentem hiszpańskim:
— Powiada pan, że to siła olbrzymia? Chciałbym i ja coś pokazać. Podziwiał pan moje ręce, a teraz przekonam pana, co one potrafią.
Przy tych słowach zbliżył się do mnie i chwycił mię prawą ręką w ten sam sposób, jak poprzednio uczynił to brat Hilario, lewą zaś chwycił tego ostatniego, podniósł nas w górę równocześnie i trzymał tak w powietrzu przez chwilę, a postawiwszy na ziemi, rzekł:
— Szkoda, że mam tylko dwoje ramion, bo gdybym miał więcej, potrafiłbym w ten sposób podnieść w górę kilku najcięższych ludzi.
— Ależ, człowieku! — krzyknąłem zdumiony, — gotów jestem uwierzyć, że mam przed sobą sobowtór Goliata! Pan możesz domy rozwalać!
— Ee, najsłabszy człeczyna może to uczynić, gdy umiejętnie zabierze się do rzeczy.
— A z bronią umiesz się pan obchodzić?
— Głupstwo. Miałem z tem wiele do czynienia, włócząc się po indyach od portu do portu. Zresztą przekonacie się sami, jeśli weźmiecie mię z sobą na łąkę, którą krajowcy, niewiadomo z jakiego powodu, nazywają pampa.
Usiadł i przybrał taką minę, jakby wypowiedział coś epokowego. Był to również swojego rodzaju oryginał. Braciszek przyznał, że nierad mierzyłby się z nim, siłaczem, aczkolwiek często daje przewagę nie siła, lecz spryt i inteligencya.
Po tej próbie muskułów ja i brat Hilario opuściliśmy swych towarzyszów i udaliśmy się w kierunku półwyspu. Zakonnik szedł przodem, ja zaś o kilka kroków za nim.
Wkrótce brat Hilario natknął się na dwu bolarzy, i zamieniwszy z nimi kilka słów, poszedł w ich towarzystwie w kierunku półwyspu. Idąc chyłkiem za nimi, dotarłem na miejsce, gdzie podczas poprzedniej wycieczki swojej położyłem był związanego majora, i zatrzymałem się tu dla obserwowania, jak brat Hilario zostanie przyjęty w obozie. Dwaj bolarze, którzy go tu przyprowadzili, opowiadali coś jednemu z żołnierzy, widocznie najstarszemu z nich rangą, — i wnet rozległy się głosy, nawołujące innych, rozproszonych po okolicy w poszukiwaniu za uprowadzonym dowódzcą. Zbiegło się kilkudziesięciu i, otoczywszy braciszka kołem, rozmawiali z nim, jakby się targując. Zauważyłem, że traktował ich wyniośle, jakby rozkazując, oni zaś odpowiadali mu szorstko i z rozjątrzeniem. Wreszcie inni ucichli, i słyszałem tylko dwa głosy: braciszka, oraz domniemanego zastępcy majora. Uspokoiło to obawy moje o losy zucha, gdyż pomyślałem, że jeżeli przyszło do układów, to nic bratu zakonnemu nie grozi. Uwagę moją przytem zwróciła ta okoliczność, że wszyscy cisnęli się naokoło braciszka, nie wyłączając nawet wartowników, którzy opuścili swoje stanowiska, z czego postanowiłem skorzystać.
Po długich targach z zakonnikiem rozstąpili się wreszcie bolarze, i braciszek skierował się do powrotu, prowadząc z sobą jednego z żołnierzy. Reszta pozostała w obozie. Domyśliłem się, że brat Hilario zabrał tego człowieka, by go zaprowadzić do naszej kryjówki. Zatrzymali się wreszcie niedaleko miejsca, gdzie byłem ukryty, i ku wielkiemu memu zadowoleniu brat Hilario zawiązał drabowi oczy chustką. Podobała mi się ta przezorność zakonnika, bo drab nie powinien był znać drogi, prowadzącej do naszej kryjówki, a przytem ułatwiło mi to powrót jednocześnie z nimi. Gdy wymijali miejsce, gdzie byłem ukryty, dałem bratu zakonnemu znak ręką, aby się do mnie nie odzywał, i zapadłem w krzaki, chyłkiem go wyprzedając.
Towarzysze nasi, spostrzegłszy nas zdaleka, wstali z miejsc. Gdyśmy się wśród nich znaleźli, brat Hilario zdjął chustkę z oczu wysłańca, który rozejrzał się ciekawie dokoła.
— Kogóż to nam brat przyprowadza? — zagadnął Monteso. — Czy było to konieczne?
— Owszem, konieczne, bo człowiek ten będzie pośrednikiem między nami a bolarzami.
— Jakże brata przyjęto w obozie?
— Z początku z wielkiem zdziwieniem, bo nie spodziewali się, że się tu pojawimy tak prędko.
— Czy grozili?
— Mieli ochotę, ale ostrzegłem ich, że może to wyjść na złe majorowi.
— Rozumie się. Za jeden włos z głowy brata rozbójnik ten zapłaciłby życiem, i zginęliby również ci trzej, zatrzymani przeze mnie w domu, w estancyi. Nie chciano zapewne uwierzyć, że mamy majora w ręku?
— Tak, na razie nie wierzyli.
— Wysłaniec będzie mógł naocznie się o tem przekonać.
— Nie tylko ma się on przekonać, ale i rozmówić się z majorem.
— Na to nie pozwolę.
— Dlaczego, sennor?
W tej chwili wziąłem braciszka na stronę i szepnąłem mu do ucha, że wysłaniec nie powinien się nawet domyślić, w jaki sposób major wpadł w nasze ręce, bo gdyby się bolarze dowiedzieli, że byłem na półwyspie, to mieliby się nadal na ostrożności, co niezmiernie utrudniłoby zamierzane przeze mnie bez rozlewu krwi uwolnienie z ich rąk obu naszych jeńców.
— Sennor, pamiętaj, że to rzecz bardzo niebezpieczna!
— Wcale nie, i nawet nie będzie trudna, jeżeli brat dobrodziej odegra dobrze swoją rolę, jaką dla niego obmyśliłem.
— Jakaż to rola?
— Proszę mi wprzód powiedzieć, czy zbóje godzą się pod groźbą na wydanie jeńców?
— Nie chcą ani słyszeć o tem.
— Jakież są ich żądania?
— Wydadzą obydwu Montesów tylko w zamian za majora i porucznika z jego dwoma towarzyszami.
— Ech, to byłaby zadługa sprawa.
— I ja tak myślę.
— Czy zagroził im brat, że jesteśmy zdecydowani odebrać życie jeńcom, będącym w naszem ręku, lub wydać ich władzy?
— Owszem, ale nie lękają się tego i twardo obstają przy swoich żądaniach.
— Nietrudne to do wytłómaczenia, bo szanse ich pod względem jeńców są prawie takie same, jak nasze. Tak jedna, jak i druga strona, nie może nic złego zrobić swym jeńcom, bo wywołałoby to wzajemną zemstę. Dlatego to zamierzam wykraść yerbatera i jego bratanka, a jeżeli mi się to uda, nasza sprawa będzie wygrana.
— Ale pan sam narazi się przytem na ogromne niebezpieczeństwo.
— Udało mi się raz, to może się udać i drugi raz. Brat teraz odprowadzi wysłańca na półwysep, bacząc jednak pilnie, by się nie zapuścić zbyt daleko, a ponadto musi kochany brat udać, że nie całkiem ufa przeciwnikom. Jestem pewien, że gdy się tam brat ukaże, zlecą się do niego natychmiast wszyscy bolarze, nie wyłączając warty, a wówczas ja będę miał wolną rękę do działania.
— Plan istotnie niezły, ale... niebezpieczeństwo, mimo to, nie usunięte.
— Odważnym sprzyja szczęście. Proszę iść z wysłańcem powoli i manewrować tak, aby odwrócić uwagę zbójów od miejsca, gdzie są jeńcy, ja zaś tymczasem postaram się tam przedostać.
— Czy ma pan zamiar uwolnić również flisaków?
— Jeżeli to będzie możliwe.
— Sześciu! Niech pan rozważy, ile na to potrzeba czasu!
— To się okaże na miejscu. Jeżeli jednak nie zdołam ich wykraść, to i tak nic wielkiego im się nie stanie; bandyci więzili ich jedynie tylko w tym celu, by mieć tratwę do przeprawienia się przez rzekę.
Zwróciłem się następnie do pośrednika, który natarczywie domagał się, by mu pozwolono zobaczyć majora.
— Czy chcielibyście się z nim rozmówić? — zagadnąłem.
— Oczywiście. Muszę go zapytać, jak postąpić w tym wypadku.
— To zbyteczne. Jest was przecie pięćdziesięciu, i znajdą się wśród was zapewne tak mądre głowy, że nie będą potrzebowali rady, co czynić w danych okolicznościach.
— Bez pozwolenia majora nikomu z nas niewolno czynić nic na swoją rękę.
— Przecie major, jako nasz jeniec, nie może wam teraz wydawać rozkazów. Obierzcie sobie tymczasem innego dowódzcę.
— Jużeśmy to zrobili.
— Zwróćcie się więc po rozkazy do niego, nie zaś do naszego jeńca. Mogę wam tylko pokazać go, abyście powiedzieli towarzyszom, że istotnie znajduje się on w naszem ręku; ponadto nic więcej niewolno mi dla was uczynić. Nie przyjmę też nadal żadnych pośredników. Brat Hilario pójdzie teraz do waszego obozu, byście mu oznajmili swoją decyzyę, i na tem się skończy.
To rzekłszy, podszedłem do majora, założyłem mu knebel, a odwiązawszy go od pnia, przyprowadziłem do ogniska. Gdy zobaczył swego podwładnego, chciał coś rzec do niego, pomimo knebla, ale wydał tylko niewyraźny głos.
— No? major Cadera? — zapytałem pośrednika.
— Tak. Ale ponieważ zakneblowaliście mu usta, więc my uczynimy to samo naszym jeńcom.
— Możecie; nie wzbraniamy wam. Zresztą otrzymał knebel tylko na tę chwilę, aby się z wami nie porozumiał, i odejmiemy mu go zaraz po waszem odejściu. Czy macie jeszcze co do powiedzenia?
— Chciałbym o coś zapytać majora.
— Dobrze — odrzekłem, ale knebla jeńcowi nie zdjąłem.
— Czy pozwalasz, majorze, na wymianę jeńców? — zapytał podwładny swego przełożonego.
Major przecząco poruszył głową.
— Więc cóż robić?
W odpowiedzi na to pytanie major podniósł trzy palce i wskazał na wschód, a na zapytanie, czy mają żądać wydania tamtych trzech jeńców z estancyi, pokazywał na migi pieniądze.
— Co to znaczy? — pytał pośrednik.
— Wytłómaczę to wam — wtrąciłem.
— Major oddał nam część pieniędzy, które miał przy sobie, a myśmy je wysłali owemu rancherowi, któregoście z dymem puścili, jako odszkodowanie za poczynione mu przez was straty. Otóż teraz chciałby otrzymać te pieniądze z powrotem.
Cadera potwierdził to skinieniem głowy, a wysłaniec pytał dalej:
— A więc możemy wydać jeńców tylko w tym wypadku, jeżeli zwrócą panu wolność, wypuszczą porucznika z dwoma ludźmi i oddadzą pieniądze?
— Mm, mm! — mruczał major, potakując głową.
— Słyszy pan? — ozwał się do mnie żołnierz. — Musimy się zastosować do tego rozkazu. Cóż pan na to?
— W tej chwili nic. Pójdzie z wami zakonnik, aby oznajmić waszym towarzyszom moje warunki.
— Może mi pan powiedzieć już teraz, czy się pan zgadza na warunki majora.
— Nie zgadzam się. W żadnym wypadku nie zwrócę pieniędzy, których już nie mam; ponadto domagam się zwrotu skradzionych koni.
— Nie oddamy, bośmy ich wcale nie ukradli, lecz kupiliśmy je.
— Nieprawda!
— Owszem, prawda. Ów chłop okłamał was. Zresztą to nie my podłożyliśmy ogień pod jego dom.
— Nie mówmy o tem, bo to obecnie do rzeczy nie należy. Brat Hilario przyniesie mi waszą odpowiedź na moje żądania. A żądam bezwarunkowego wydania jeńców i koni, wzamian za co puszczę majora, i na tem koniec, przynajmniej na razie.
Yerbaterowie odprowadzili majora na poprzednie miejsce, a brat Hilario, zawiązawszy pośrednikowi oczy, podążył z nim do obozu bolarzy.
Po oddaleniu się ich rozkazałem towarzyszom zabrać karabiny i iść za mną. Na straży koło majora pozostał tylko estancyero. Wszyscy, nie wyłączając Indyanina, byli niezwykle przejęci chwilą i zaciekawieni, co uczynić zamierzam. Nie powiedziałem im jednak nic o moim planie, tylko zaleciłem, aby zachowali się jak najciszej.
Odpowiednio do mej wskazówki, udzielonej na odchodnem bratu zakonnemu, szedł on powoli w kierunku półwyspu, a za nim w niewielkiem oddaleniu postępowałem ja z towarzyszami. Doszedłszy do zatoki koło półwyspu, ustawiłem ich w cieniu drzew, a oddawszy karabin, aby go potrzymali, rzekłem:
— Stójcie tu i nie ruszajcie się z miejsca.
— Czy mamy zastrzelić bodaj jednego z tych łotrów, sir? — pytał Turnerstick.
— Nic teraz nie wiem; dowiecie się, gdy powrócę.
— Jakto? Pan chce nas tu zostawić i iść sam?
— Niedaleko. Nie bójcie się, a przedewszystkiem bądźcie uważni. Cokolwiek się stanie, niewolno wam ruszyć się z tego miejsca, chyba, że usłyszycie wystrzał z mego rewolweru. Wówczas macie z braciszkiem cofnąć się do naszej kryjówki i czekać tam spokojnie.
Na półwyspie ogniska jeszcze gorzały jasnym płomieniem i przy ich świetle można było stąd dojrzeć wyraźnie siedzące naokoło postacie. Brat Hilario, prowadząc za sobą pośrednika, podążył ku nim, a znalazłszy się w pobliżu obozowiska, zatrzymał się, zdjął chustkę z oczu swego towarzysza i zbliżył się do obozujących. W tej chwili bolarze zauważyli go i tłumnie otoczyli kołem.
Przypuszczałem, że rozmowa z zakonnikiem nie potrwa więcej, niż kilka minut, więc musiałem się śpieszyć, by wykorzystać każdą niemal sekundę. Położyłem się tedy na piasku nadbrzeżnym i począłem się czołgać ostrożnie, jak wąż, w kierunku obozu. Byłem pewny, że mię nie dostrzegą, gdyż barwa mego ubrania niezbyt się różniła od koloru piasku.
Nagle od strony obozu doleciał mych uszu rozgwar, z czego się domyśliłem, że nie podobały się im moje warunki, przedstawione przez brata Hilaria. Wśród wielu głosów słyszałem przekleństwa nawet i grubijańskie wymysły. Krzyki te zwabiły wszystkich drabów dokoła zakonnika, i wkrótce ani jednego żołnierza w pobliżu jeńców nie było.
Skoczyłem w kilku susach przez otwartą przestrzeń na półwysep i skierowałem się ku miejscu, gdzie umieszczeni byli poprzednio. Nieszczęśliwi znajdowali się jeszcze tutaj; nie zawleczono ich na tratwę, gdyż z powodu zniknięcia majora wszelkie ich plany pozostały w zawieszeniu.
Obaj Montesowie przywiązani byli do pni drzew, niedaleko jeden od drugiego, flisacy zaś znajdowali się w pewnem oddaleniu i nie mogłem nawet marzyć o ratunku dla nich. Chyłkiem podbiegłem do yerbatera, który poznał mię odrazu i rzekł cicho:
— Sennor! Na miłość Boską! to szaleństwo z pańskiej strony!...
— Cicho pan bądź! Rozetnę wam rzemienie.
— Dobrze, ale zaraz, bo za chwilę mogą wrócić straże.
— Otóż właśnie zostaniecie chwilę w takiej samej pozycyi, jakbyście byli przywiązani, i zaczekacie, dopóki stąd nie umknę, poczem dam wam znak, a wówczas zerwijcie się nagle i pędźcie ku krzakom nad zatoką. Tam na was oczekujemy. Nie uczyńcie tego wszystkiego przedwcześnie, gdyż popsułoby to całą sprawę.
Rozciąwszy następnie więzy młodem u Montesowi i powtórzywszy mu toż samo zlecenie, oddaliłem się jak najprędzej z niebezpiecznego miejsca i zapadłem w krzaki. A była to ostateczna chwila, bo kilku z bolarzy skierowało się właśnie od gromady ku ognisku.
Szczęśliwie przepełznąwszy przez wydmę piasczystą, dostałem się nareszcie w cień drzew do ukrytych towarzyszów.
— Do licha! Byłeś pan niezawodnie na półwyspie? — zagadnął mię kapitan.
— Owszem.
— W celu wyzwolenia jeńców, jak nas poprzednio?
— Tak. Już są wolni.
— Czemuż ich pan nie przyprowadziłeś tutaj?
— Bo najpierw braciszek musi się znaleźć w bezpiecznem miejscu. Gdyby zbóje spostrzegli, że wykradziono im jeńców, najniezawodniej zatrzymaliby zakonnika.
— Well! Słuszna uwaga!
— Otóż proszę teraz uważać: gwizdnę na palcach, i wnet jeńcy przypędzą ku nam tędy, przez piasek. Sądzę, że w pierwszej chwili nie przyjdzie na myśl bolarzom strzelać do nich, ale potem urządzą zapewne pościg. Otóż, aby im w tem przeszkodzić, damy jedną salwę, ale w powietrze, dla nastraszemia ich. Ja tylko nie wystrzelę, aby mieć na wszelki wypadek gotową kulę na później.
W tej chwili zauważyłem, że bolarze poczęli rozchodzić się z gromady, a więc prawdopodobnie układy z bratem Hilario już się ukończyły. A trwały one dłużej, aniżeli przypuszczałem, gdyż jakieś pół godziny. Niebawem spostrzegliśmy wracającego braciszka. Nie wiedział, że jesteśmy już tutaj wszyscy.
— Pssst! — syknąłem ostrzegawczo, gdy się zbliżył. — Proszę tutaj!
— Jakto? pan już tu z powrotem? — zapytał zdziwiony. — I cóż? udało się?
— Owszem. A jak poszło bratu? co odpowiedzieli?
— Nie zgodzili się.
— Po pięciu minutach śpiewaliby inaczej. Teraz proszę uważać i w wiadomej chwili strzelić, ale w powietrze!
Włożyłem palce do ust i gwizdnąłem z całej siły.Zapanowała chwilowa cisza wśród bolarzy. W chwilę zaś potem ujrzeliśmy yerbatera i jego bratanka, biegnących w naszą stronę przez ławicę piasku. Spostrzeżono to również i w obozie opryszków, wśród których wszczął się zgiełk i zamieszanie, a nawet dały się słyszeć strzały.
Jeńcy tymczasem dobiegli ku nam, a gdy po chwili ukazali się ścigający, towarzysze moi dali salwę, która poskutkowała znakomicie, bo zbóje natychmiast cofnęli się szybko, co nam bardzo było na rękę, gdyż pozwoliło na spokojny odwrót.
— Chodźmy — rzekłem. — Żaden z drabów nie pojawi się tu do rana w obawie zasadzki.
Obaj uwolnieni Montesowie nie posiadali się z radości. Jednak powstrzymałem ich od zbyt głośnego manifestowania jej, bo nie było na to czasu. Dopiero, gdyśmy się znaleźli w miejscu bezpiecznem, yerbatero chwycił mię kurczowo za rękę i rzekł:
— Nie mogę już dłużej milczeć. Powiedz, sennor, w jaki sposób dostaliście się tutaj?
— Konno — odpowiedziałem z uśmiechem.
— Domyślam się tego, choć jestem zdumiony, żeście tu trafili. Nie miałem najmniejszej nadziei, abyście mogli wpaść na nasze ślady i przybyć nam z pomocą.
— Jak się to stało, dowie się pan, skoro tylko nadejdzie swobodniejsza chwila.
— Czyście istotnie schwytali majora?
— Tak. A skąd pan wie o tem?
— Wywnioskowałem to z przekleństw drabów, którzy potracili wprost głowy, gdy spostrzeżono zniknięcie majora. Obawialiśmy się, że się to skrupi na naszej skórze.
— Tem większa będzie teraz pańska radość, gdy się pan spotka z bratem.
— Z bratem? Czyż jest tutaj? — pytał radośnie zdziwiony, a zawtórował mu tem samem pytaniem bratanek. — Pozwólcie nam natychmiast powitać go i uściskać.
— Ależ powoli, sennor! Musimy zachować wszelkie środki ostrożności, a przedewszystkiem major nie powinien teraz jeszcze dowiedzieć się, żeście wolni. Ciekaw jestem, jaką zrobi minę, gdy was zobaczy. Proszę was więc, niech powitanie wasze z sennorem Monteso nie będzie zbyt głośne.
Zbliżyliśmy się do ogniska tak ostrożnie, aby major tego nie spostrzegł. Krewni przywitali się z sobą serdecznie, ale po cichu, poczem zaleciłem yerbaterowi i jego bratankowi ukryć się w krzaku, a Indyanin przyprowadził do ogniska majora. Ten ostatni rozejrzał się dokoła i popatrzył na nas badawczo, jakby chciał z min naszych wyczytać, jaki był wynik pertraktacyi z jego ludźmi. Zauważywszy to, udałem wielką powagę i rzekłem do niego:
— Będzie pan zmuszony długo jeszcze pozostać u nas.
— Najchętniej! — odparł z szyderczym uśmiechem. — Zaczekamy jeszcze trochę, chociażby z tego względu, że się pan bodaj nieco przeliczył, sądząc, iż moi ludzie będą o tyle głupi, że przystaną na pańskie warunki.
— Niestety, masz pan racyę; przerachowałem się.
— Zatem niech pan poczeka, aż wydadzą panu Montesów.
— Więc pan wyobraża sobie, że umiałbym tak długo być cierpliwym? Otóż myli się pan; sam sobie jeńców z obozu pańskiego przyprowadzę.
— O, niechże pan nie pobudza mię do śmiechu...
— Dlaczego? Wszak chyba sprawia to panu przyjemność, więc się śmiej, panie majorze, ile dusza zapragnie. Chwyciłem pana i dwu marynarzy, których pan trzymałeś w więzach, więc teraz mam prawo wierzyć w powodzenie dalszych mych kroków w tym kierunku. Zresztą, jeżeli ja coś przedsiębiorę, to powieść się musi.
— No, a gdyby tak panu przypadkiem zachciało się zdjąć księżyc z firmamentu, czy i wówczas byłbyś pan pewny, że się to mu uda?
— O, panie majorze! tym razem idzie mi o rzecz do wykonania ogromnie łatwą.
— Bynajmniej. Ludzie moi napewno zdwoili swą czujność i ostrożność.
— Niema się o co sprzeczać, majorze. Wszak tu idzie o wolność własnej pańskiej osoby. Jedno słowo, a będzie pan oswobodzony.
— Kiedyż ja pana o wolność nie proszę.
— Nie? Chyba nie będzie to dla pana przyjemne, gdy go odstawię do Montevideo?
— Postaram się ze swej strony, abyś pan tego nie uczynił.
— A jednak ja pana tam odwiozę prosto stąd, i to zaraz.
— Albo też nie prosto i nie zaraz...
Wypowiedział te słowa w tonie tak stanowczym, jakby miał jakiś nieprzenikniony plan, który odgadnąć było niepodobieństwem, — a może udawał pewność siebie, aby się z nami potargować. Nie miałem jednak ochoty wdawać się z nim w długie wywody i rzekłem:
— Jeżeli jesteś pan tak pewny siebie, dobrze. Zaraz stąd wyruszymy.
— I zostawicie Montesów?
— Tak, albo i nie. Być może jednak, że są oni już w mojem ręku.
— Dyabła pan ma, nie ich w swojem ręku!
— Przecie wedle pańskiego zdania, majorze, ja sam jestem dyabłem, a kogo mam w ręku, możesz się pan zaraz przekonać.
Przy tych moich słowach obaj Montesowie wyszli z ukrycia, ukazując się majorowi, który na ich widok aż przykucnął do ziemi, a następnie począł się szamotać, jak waryat.
— Diabolo! Wierzę teraz... wierzę, ze diabolo i pan, to jedna osoba.
— Widzisz więc, łotrze jeden — rzekł yerbatero, — że zanadto byłeś pewny swojej przewagi nad nami. Ten europejczyk wydostał nas z rąk twojej bandy bez żadnego trudu, a teraz... koń pański czeka na ciebie już osiodłany, aby cię zanieść... do piekła. Ułatwi to panu zaraz nóż mój...
Major w osłupieniu rozglądał się dokoła, jakby ze snu obudzony, i bąkał:
— Co się to stało? Śnię chyba, u dyabła, czy jestem w gorączce?... Nie rozumiem...
— To może i teraz nie uwierzysz pan — rzekłem mu, — że pojedziemy do Montevideo?
— Ależ, powiedziałem, że wierzę! Dyabeł wszystko potrafi!
— No! o to mi właśnie chodziło. Przegrałeś pan nareszcie na ostatnią kartę i nie zechcesz zapewne grać dalej...
— Owszem, chcę grać dalej — syknął.
— Ale czem?
Na to pytanie major westchnął i dopiero po chwili rzekł:
— Prawda! zabrakło mi już atutów. Poczem dodał, zgrzytając zębami. — A temu wszystkiemu winien ten łajdak!
I rzuciwszy się ku Indyaninowi, kopnął go nogą w brzuch tak silnie, że biedak padł na ziemię i skrócił się z bólu, jak wąż, przygwożdżony nożem.
— Majorze! — krzyknąłem groźnie, — rachuj się ze swem położeniem! Jesteś zdany całkowicie na naszą łaskę lub niełaskę, i możemy z nim postępować trochę inaczej, aniżeli dotychczas.
— Najlepiej wpakować mu żelazo w pierś — wtrącił yerbatero; — łotr ten me wart żadnego zmiłowania, a tem bardziej jakichkolwiek względów.
Groźba ta podziałała na rozjuszonego draba. Zmiarkował, że byłoby szaleństwem dopuszczać się dalszych wybryków, i po chwili zapytał innym już zupełnie niż dotąd tonem:
— Proszę zatem powiedzieć mi otwarcie, co zamierzacie uczynić ze mną?
— Powinienem właściwie oddać pana w ręce sprawiedliwości... Ale... zaniecham tego, gdyż...
— Sennor! — przerwał mi estancyero, — najlepiej właśnie będzie, gdy weźmiemy go z sobą i wydamy w ręce władzy.
— A mnie się zdaje, że szkoda naszego czasu i fatygi. Pozostawmy go raczej tutaj, jak się to czyni z pierwszem-lepszem bydlęciem. Słusznie, czy nie? — dodałem, zwracając się do brata Hilaria.
— Zgadzam się z pańskiem zdaniem zupełnie — odrzekł zakonnik.
— Słyszy pan? — zapytałem majora. — Jesteśmy skłonni puścić pana, ale, rozumie się, pod pewnymi warunkami. Przedewszystkiem oddasz nam skradzione konie, a następnie przyrzekniesz, że, skoro świt, przeprawisz się ze swymi opryszkami na drugą stronę rzeki.
— Bardzo mi będzie miło i uczynię to, chociażby dlatego, aby się pozbyć widoku waszych słodziutkich twarzy.
— Nam również będzie niezmiernie przyjemnie nie patrzyć więcej na pana. Ponadto podpiszesz mi pan pokwitowanie na sumę, którą wypłaciłem pogorzelcom tytułem odszkodowania.
— No, proszę! Jeszcze co?
— Może się pan na to nie zgadzasz? Wolisz pan dostać się pod sąd?
— Caracho! Podpiszę wam, co zechcecie. Czy jeszcze macie jakie żądania?
— Zapewne!... Spójrz pan, coś uczynił! — tu wskazałem wijącego się na ziemi Indyanina. — Widocznie uszkodziłeś pan temu biedakowi wnętrzności, a przynajmniej przyprawiłeś o chorobę... Należy mu się więc od pana również odszkodowanie.
— Czy pan to mówisz na seryo?
— Zupełnie poważnie.
— Sennor, gdyby tak pana w tej chwili jasny piorun spalił, sprawiłoby mi to niewymowną radość...
— O, wierzę! ale na szczęście nie jesteś gromowładnym Jowiszem, więc przestań wzdychać do niemożliwości i raczej odpowiedz na pytanie: zapłacisz, czy nie?
— Ileż to mam płacić?
— Pięćset talarów.
Niewielka to była kwota, bo zaledwie około osiemdziesięciu koron, a jednak major próbował coś wytargować. Nie ustąpiłem atoli, i musiał dać żądaną sumę, a nawet stwierdzić pisemnie, że daje to dobrowolnie.
— Teraz idzie nam o konie. Kiedy je otrzymamy?
— W każdej chwili... chociażby zaraz.
— E, trudno nam będzie teraz, po nocy, zabierać je od pana. Wolimy załatwić to rano, tembardziej, że pragnęlibyśmy uniknąć zetknięcia się z pańską bandą.
— I chcecie mię zatrzymać tu do jutra?
— Jakto? źle panu u nas? Musimy przecie całą sprawę załatwić porządnie. Brat Hilario uda się jeszcze raz na półwysep, aby przyprowadzić tu jednego z żołnierzy, któremu pan oznajmisz, że pokój pomiędzy nami zawarty. Teraz usiądziesz pan tu koło mnie i napiszesz pokwitowanie.
— Jakże to ja napiszę, skoro mam związane ręce? — zapytał, a chytry uśmiech przemknął mu pod wąsem.
Przypuszczał zapewne, że mu rozwiążę ręce i będzie mógł swobodnie czmychnąć w gęstwinę.
— Postaramy się o to, abyś pan mógł pisać — odrzekłem. — Proszę siadać.
Związaliśmy mu nogi, a ręce pozostawiliśmy wolne, by mógł pisać pod mojem dyktandem. Uczynił to bez oporu, a następnie bez przypominania wyłożył kwotę, przeznaczoną dla Indyanina, który nareszcie uspokoił się i, siedząc na ziemi, patrzył pożądliwie na wyliczane dla niego pieniądze. Gdym mu tę sumę oddawał na pocieszenie, estancyero wręczył od siebie jeszcze dwadzieścia dukatów, przyczem biedakowi zaświeciły się z radości oczy, tembardziej, że, dając mu te pieniądze, Monteso obiecał ponadto dobre stanowisko u siebie.
Brat Hilario udał się bezzwłocznie na półwysep i przyprowadził do naszego schronienia tego samego żołnierza, który był już u nas przedtem. Rozumie się, nie mieliśmy teraz powodu taić przed nim, w jaki sposób uwolniłem jeńców, więc dopuściliśmy go do rozmowy z majorem, który kazał zanieść mu rozkaz do oddziału, aby nie przedsiębrano żadnych przeciw nam kroków, rano zaś, aby wydano braciszkowi, który w tym celu do nich przybędzie, uprowadzoną stadninę.
Po oddaleniu się pośrednika sporo czasu zabrała nam miła pogawędka, przyczem miałem sposobność poznać młodego Montesa. Był to młodzieniec cichy, poważny, a choć nie miał w sobie owej tężyzny męskiej, która niezbędną jest w samodzielnem życiu na stepie, wśród licznych niebezpieczeństw, jednak wywarł na mnie jak najlepsze wrażenie. Z Turnerstickiem rozmawialiśmy długo o moich i jego podróżach oraz przygodach od chwili naszego rozstania, zapominając, że jednak po wysiłkach naszych potrzebny jest wypoczynek. Późno już było, gdyśmy postanowili przespać się nieco, przyczem straż nad naszem bezpieczeństwem podjął się trzymać Indyanin ze swą żoną.
Nazajutrz o świcie, zbudzeni przez Indyanina, postanowiliśmy wyszukać przedewszystkiem odpowiednie miejsce dla czasowego ukrycia koni, które miały być odesłane z obozu majora. Kryjówka ta potrzebna była na wypadek, gdyby majorowi, gdy go z rąk swych wypuścimy, przyszła ochota odebrać nam konie nanowo. Aynas zaofiarował się wskazać mi takie miejsce, więc bezzwłocznie udałem się z nim w kierunku jego chaty.
Gdyśmy się nieopodal jej znaleźli, posłyszeliśmy w pewnej odległości od rzeki, od strony, skąd wczoraj przybyliśmy, parskanie koni. Ukrywszy się oczywiście w zaroślach, po krótkiej chwili stwierdziliśmy, że to wracają dwaj yerbaterowie, wysłani wczoraj z pieniędzmi dla pogorzelców. Wraz z nimi jechało konno ośmiu czy dziewięciu mężczyzn. Wysunęliśmy się więc z krzaków, ukazując się yerbaterom, ku wielkiej ich radości, gdyż, jak się okazało, nie byli pewni drogi do naszej kryjówki.
Opowiedzieli mi, że po drodze wstąpili do jakiegoś rancha wypocząć trochę i spotkali tam podróżnych. Jednym z nich był syn pogorzelca, o którym poprzednio wspomniałem. Młodzieniec ten, wróciwszy do domu wkrótce po naszem oddaleniu się, pałając zemstą dla zbójów, którzy zniszczyli mienie jego rodziców, postanowił podążyć naszymi śladami, by nas dopędzić i pomóc w ściganiu rabusiów. Po drodze przybrał sobie jeszcze paru ludzi, a spotkawszy yerbaterów, dążących do jego rodziców, i dowiedziawszy się, że wiozą odszkodowanie od majora, zawrócił z nimi do pogorzeliska, poczem wraz z nimi podążył nad rzekę, by się połączyć z nami dla odebrania zbójom zabranej stadniny. Rozumie się, gdy mu zakomunikowałem, że i konie zostaną jego rodzicom zwrócone, uradował się niezmiernie i, przybywszy do naszej kryjówki, dał upust swoim uczuciom względem zbójów przez kilkakrotne kopnięcie nogą majora, poczem nie zajmował się już nim więcej.
Brat Hilario wybierał się był właśnie do obozu opryszków dla załatwienia sprawy zwrotu koni, ale powątpiewał jakoś w powodzenie swojej misyi.
— Kto wie, czy pójdzie mi gładko — mówił. — Mogą nam znowu stawiać przeszkody i warunki.
— O to niema obawy — rzekłem. — Dopóki major jest w naszej mocy, wszystko pójdzie dobrze. Konie trzeba powiązać w ten sposób, aby szły jeden za drugim, a do przyprowadzenia ich nietrzeba więcej nad czterech ludzi, i to tylko do miejsca, gdzieśmy wczoraj oczekiwali na Montesa. Tam wielebny brat znajdzie nas czekających na siebie, a będzie z nami prawy posiadacz koni i stwierdzi po stemplach, czy są te same, które mu uprowadzono. Skoro zaś brat wróci, będziemy mogli puścić majora.
— A gdyby major zechciał potem ścigać tego młodego człowieka?
— Nie dopuścilibyśmy do tego. Zresztą nietrudno byłoby nam pobić jego bandę na owej wązkiej ścieżce wśród bagien.
— Więc pozwolimy bolarzom odpłynąć na tratwie przez rzekę?
— Oczywiście — odrzekłem. — Będziemy wówczas dopiero spokojni, gdy się ich pozbędziemy z oczu. Wrócić nie mogą, bo spostrzeglibyśmy ich z brzegu i nie pozwolili wylądować.
Brat Hilario odszedł, a w dziesięć minut później udaliśmy się wszyscy za nim. Przy majorze pozostał tylko estancyero.
Znalazłszy się w miejscu naszej wczorajszej kryjówki, nie czekaliśmy zbyt długo. Jak przewidywałem, sprawa poszła zupełnie gładko. Czterech bolarzy doprowadziło do nas całą zrabowaną stadninę, którą od tej chwili objął w posiadanie młody ranchero, dziękując nam gorąco za dopomożenie mu do odzyskania własności swych rodziców. Nie omieszkał też zaprosić nas, abyśmy, powracając, wstąpili do niego, a odda pieniądze, które estancyero ojcu jego pożyczył. Pożegnawszy się z nami, ruszył w drogę pod przewodnictwem Indyanina, my zaś wróciliśmy do kryjówki, by oswobodzić majora. Zdjąwszy z niego rzemienie, którymi był przykrępowany do drzewa, i pozostawiwszy mu tylko związane ręce, rzekłem:
— Jesteś pan więc ostatecznie wolny, i kwituję ze wszystkiego; wszystko w porządku.
— Tak pan myśli? Ja jednak sądzę inaczej, bo pozostaje między nami do wyrównania znaczny rachunek. Ale spotkamy się jeszcze, i wówczas zmuszę pana do uregulowania go.
— Co do mnie, mam nadzieję, że życzenie pańskie nie ziści się wcale.
— Owszem; zapewniam pana, że zdasz mi jeszcze kiedyś rachunek za swoje względem mnie postępowanie — rzekł, obrzucając mię piorunującem spojrzeniem.
— Bardzo to niemądrze z pańskiej strony, że jesteś pan przede mną tak naiwnie otwarty. Będę się miał tembardziej na baczności.
— Niewiele to panu pomoże... Musimy się kiedyś spotkać...
— Ha, może się i spotkamy, ale zapewne nie gdzieindziej, tylko tutaj. I jeżeli pan urządzisz na nas pułapkę, potrafimy mimo wszystko obronić się przed jego bandą.
— Tutaj miałbym urządzać pułapkę? Nie myśl pan, iż jestem tak nieroztropny. Zobaczysz pan zresztą za chwilę, jak odpłyniemy na drugi brzeg.
— Aby wkrótce powrócić tu niepostrzeżenie.
— Mylisz się pan w swych przypuszczeniach. Zobaczymy się później... później, powiadam... Słyszałem coś o tem, że zamierzacie się przeprawić również przez rzekę, aby się udać do Gran Chaco i Tucuman. Będziemy więc mieli sposobność zobaczyć się jeszcze...
— Ach, tak? no, dobrze! Pozwól pan jednak powiedzieć sobie, że gdy drugi raz dostanę pana w ręce, to nie będę go oszczędzał tak, jak to uczyniłem teraz.
Na te słowa major spojrzał na mnie przeciągle i, zaśmiawszy się szyderczo, oddalił się.
— Możeby tak posłać mu kulę, sennor? — rzekł Monteso, oburzony zachowaniem się majora.
— Nie jesteśmy mordercami — rzekłem — i niewolno nam być nimi.
— Przekonasz się pan jednak, że będziemy tego kiedyś żałowali. Teraz jeszcze czas.
— Nie nastawaj pan na jego życie. Ten łotr nie wart nawet kuli.
— Ja jednak sądzę, że byłoby bezpieczniej dla nas zmieść draba ze świata...
Schowaliśmy się wśród zarośli, by mieć na oku ruchy bandy. Bolarze powitali dowódcę w milczeniu, on zaś powiedział do nich kilka słów, i wnet poczęto sprowadzać konie na tratwę. Gdy wreszcie cała banda znalazła się na rzece i odbiła od brzegu, poszliśmy na półwysep, by stamtąd być świadkami przeprawy oddziału na drugi brzeg. Bolarze pracowali wiosłami z wielkiem natężeniem, ażeby tratwa, o ile możności, nie zboczyła w dół z prądem wody. Podeszliśmy następnie kawał wzdłuż brzegu i przez cały czas obserwowałem bandytów przez lornetkę.
Niebawem wylądowali po tamtej stronie rzeki, a flisacy, otrzymawszy pieniądze za przewóz, puścili się z prądem w dalszą drogę.
— Postanowiłem obejrzeć miejsce ich obozowiska dla sprawdzenia, czy nie pozostawili czego, rezerwując się na powrót w te strony, ale nie znalazłem nic podejrzanego.
Kapitan dowiedział się od Indyanina, że dziś po południu spodziewane jest ukazanie się na rzece statku pasażerskiego, zaproponował więc, byśmy tu trochę odpoczęli, co zresztą po tylu trudach słusznie nam się należało. Nie widząc w tem dla siebie żadnego niebezpieczeństwa, przenieśliśmy się ze swej kryjówki na półwysep, zabierając nasze konie, i poczęliśmy się krzątać około sporządzenia rannego posiłku. Byłem, rozumie się, o tyle przezorny, że dla pewności ustawiłem poniżej półwyspu na brzegu wartę, zmieniającą się co pół godziny, i w ten sposób zabezpieczeni przed niespodziankami, zasiedliśmy do posiłku. Rzecz prosta, że po tak znakomitem załatwieniu groźnej dla nas sprawy zapanowała w naszem kółku wesołość i miła swoboda. Tylko Indyanin posmutniał jakoś i trzymał się ciągle za brzuch, skarżąc się na ból we wnętrzu. Kazałem mu iść do chaty, aby się tam położył, a Dayi zaleciłem, aby mu naparzyła odpowiednich ziół na lekarstwo.



ROZDZIAŁ IV.
W lwiej paszczy.

Jakkolwiek byliśmy świadkami oddalenia się bandytów poza rzekę w głąb kraju, tratwa zaś z flisakami również zniknęła nam wkrótce z oczu z biegiem fal, jednak miałem wciąż niewytłómaczone uczucie, że pomimo wszystko wisi jeszcze nad nami jakieś niebezpieczeństwo.
Pod wpływem tego wrażenia postanowiłem dobrze rozejrzeć się w okolicy i w tym celu poszedłem wzdłuż brzegu w dół rzeki. Nic podejrzanego nie zauważywszy i nie spostrzegłszy w okolicy żywej duszy, prócz postawionego przeze mnie na straży yerbatera, nawróciłem już ku swoim, gdy nagle uszu moich doleciał jakiś szelest, i w tej sekundzie wyskoczył z krzaków jakiś człowiek, a zanim się spostrzegłem, zarzucił na mnie lasso. Choć miałem jeszcze tyle przytomności umysłu, że w chwili krytycznej podniosłem w górę lufę karabinu, i lasso zatrzymało się na niej, ale napastnik szarpnął rzemieniem z taką siłą, że pętlica zacisnęła się gwałtownie, przyczem własny karabin silne uderzył mię w głowę, aż mi się w oczach zamroczyło. A w tejże chwili wyskoczyło z zarośli jeszcze kilku drabów, kierując się ku mnie. Wyrwałem rewolwer z za pasa, lecz już nie zdążyłem go użyć, gdyż z błyskawiczną szybkością zarzucono na mnie bola i kule jego, oplątawszy mi nogi rzemieniem, powaliły na ziemię. Draby rzucili się wnet ku mnie i, obezwładniwszy natychmiast do reszty, zabrali wszystko, co miałem przy sobie, drwiąc przytem ze mnie i obrzucając mię obelgami oraz groźbami, na co oczywiście ani słowem nie odpowiedziałem.
Napastnicy należeli do bandy majora Cadery, i poznałem ich odrazu. Nie mogłem jednak wytłómaczyć sobie, w jaki sposób znaleźli się tutaj tak szybko po swym odwrocie i dlaczego jeden z naszych, stojący na straży, nie ostrzegł mię zawczasu. Czyżby usnął na posterunku? Nie słyszałem ani strzału, ani krzyku, ani wogóle nic, coby zdradzało, że go napadnięto. Najwidoczniej nietylko mnie, ale i jego spotkała smutna niespodzianka, a może i moi towarzysze wpadli również w pułapkę i zmuszeni zostali do poddania się drabom bez oporu.
Ponieważ byłem związany, więc przypuszczałem, że mię poniosą do swego obozu. Lecz stało się inaczej: ujęto mię na lasso pod pachy i wleczono za sobą aż na półwysep. Gdybym nie miał twardego ubrania ze skóry, byłbym niezawodnie przy takiej przeprawie pokaleczył się wśród trzcin i ostrej trawy mokradła.
Ci, którzy mię schwytali, poczęli wykrzykiwać, dając znać o swojem zwycięstwie pozostałym na półwyspie. A był tam, jak się łatwo domyślić można, major ze swoimi ludźmi, którzy zwartem kołem otaczali leżących na ziemi i powiązanych moich towarzyszów. Nie brakowało wśród nich żadnego, ale też żaden z nich nie był raniony. Najwidoczniej wszyscy wpadli w urządzoną na nich zasadzkę podczas mojej nieobecności, a major, nie znalazłszy wśród nich mnie jednego, rozesłał w różne strony po kilku swych ludzi, by mię odnaleźli. Obecnie wracali oni grupkami, posłyszawszy widocznie radosne okrzyki, zwiastujące, że zostałem pojmany.
Oczywiście smutny ten dla nas zwrot miał swe usprawiedliwienie w braku należytej ostrożności z naszej strony, i czyniłem sobie z tej racyi gorzkie wyrzuty. Ale bo któżby się mógł spodziewać podobnej zasadzki wobec faktu, że zbóje w oczach naszych prze prawili się na drugą stronę rzeki. Czemu jednak nikt z moich towarzyszów bodaj w powietrze nie wystrzelił w chwili, gdy ich osaczyli zbóje?
Gdy mię zawleczono przed majora, powitał mię słowami, okraszonemi szyderczym uśmiechem:
— Moje uszanowanie panu... Cieszy mię to niewymownie, że mam możność widzieć pana znowu. Jak pańskie zdrowie?
A gdy nie odrzekłem na to ani słowa, wrzasnął:
— Mów pan! no, mów pan! Aha, rozumiem! Pan, jako caballero, nie możesz prowadzić rozmowy w pozycyi leżącej, bo to nie należy do dobrego tonu, i duma pańska na to nie pozwala. Podnieście go — zwrócił się do bolarzy — i oprzyjcie o pień drzewa... a może wówczas zechce zaszczycić nas łaskawie odpowiedzią.
Rozkaz ten wykonano natychmiast, ja zaś pomyślałem sobie, że jeżeli major był niedawno zdecydowany zastrzelić mię, to prawdopodobnie myśli tej nie wyzbył się i teraz, tembardziej, iż obecnie miał więcej powodów do zemsty na mojej osobie, niż poprzednio. Wobec tego postanowiłem, o ile możności, nie drażnić go i odpowiadać na pytania.
— No, sennor! — zaczął znowu, — teraz jesteś w pozycyi, nie uwłaczającej pańskiej godności, i mam nadzieję, że raczysz łaskawie porozmawiać ze mną. Powiedz pan otwarcie, czy rad jesteś, tak jak ja, z tego naszego spotkania?
— Nadzwyczaj się cieszę.
— Widzisz pan! Stało się to prędzej, niż myślałeś, a przecie nie ukrywałem przed panem swojej co do tego nadziei. Żeś mi pan nie wierzył, nie moja w tem wina. Przypuszczam jednak, że nie zapomniałeś pan jeszcze o swej obietnicy, którą uczyniłeś podczas rozstania się ze mną. Powiedziałeś pan, że nie będziesz mię oszczędzał tak, jak dotąd. Przypominasz to sobie zapewne?
— Doskonale.
— Ba, ale inaczej się rzeczy ułożyły. Nie ja w pańskich, lecz pan w moich znalazłeś się rękach. Czy się pan spodziewasz, że go oszczędzę?
— Nie wiem, co pan rozumie pod słowem „oszczędzanie“.
— Oszczędzeniem naprzykład byłoby to, gdybym panu nie odebrał życia, ale dla unieszkodliwienia go wypaliłbym mu ślepym nabojem oczy. Cóż pan na to?
— Nie uczynisz mi, majorze, ani jednego, ani drugiego.
— Tak pan przypuszczasz? Na czem opierasz tę swoją pewność?
— Na tem, że uważam pana nie za drapieżne zwierzę, lecz za człowieka. Wiesz pan bardzo dobrze, że dotychczasowa nieprzyjaźń między nami nie z mojej pochodziła przyczyny.
— Również i nie z mojej. Wystarcza mi to zupełnie, że jesteś zdrajcą kraju i mordercą, a jako taki, zasłużyłeś na kulę albo stryczek.
— Pan sam nie wierzysz w to, co powiedziałeś w tej chwili. Zresztą, gdybym się nawet poczuwał do zarzucanej mi zbrodni, to nie masz pan najmniejszego prawa sądzić mię za to, ani tem bardziej karać.
— Do czego mam prawo i co mi wolno, to moja rzecz, i wskazówki pańskie pod tym względem są mi zbyteczne. Miałem zamiar rozstrzelać pana, bo wymagały tego bardzo ważne okoliczności. Obecnie jednak zmieniłem postanowienie i, zamiast stracenia pana, wolę go wcielić do naszych szeregów, jako rekruta.
Słowa te uspokoiły mię. Skoro tylko major postanowił zachować mię przy życiu, o resztę mogłem się nie troszczyć. Nie mogłem jednak zrozumieć, z jakiego powodu chciał mię rozstrzelać wówczas nad Rio Negro, jak również, dlaczego obecnie zamiaru stracenia mię zaniechał.
— Spodziewam się — ciągnął dalej major, — że będziesz mi pan wdzięczny za zmianę mego postanowienia względem niego?
— Bynajmniej, majorze. Upieram się przy swem zdaniu, że nie masz pan prawa ani mię rozstrzelać, ani też wcielić w szeregi swych żołnierzy.
— Dobrze, ale gdybym nawet nie miał prawa, to je sobie stworzę i na tej podstawie ogłaszam się, jako przełożony pański, wszelkie zaś objawy przeciw karności wojskowej ze strony pana ukarzę jak najsurowiej.
— Nie jestem obowiązany panu do żadnego posłuszeństwa.
— A ja panu udowodnię, że się pan mylisz. Przedłożę całą sprawę generałowi, i jestem pewny, że w myśl mego projektu odda pana pod moją komendę. Na tej to podstawie uważam pana za podwładnego mi żołnierza już w tej chwili.
— Ja jednak pomimo to utrzymuję, że jestem osobą cywilną i nikomu nie przyrzekałem na sztandar posłuszeństwa.
— To nic nie szkodzi. Możesz to pan uczynić każdej chwili razem ze swoimi towarzyszami, którzy już mi oświadczyli, że chętnie zaciągną się w moje szeregi.
— Co oni postanowili, to ich rzecz, nie moja. Ja nigdy się nie zgodzę na coś podobnego.
— Zgodzisz się pan, bo to jedyny sposób uratowania życia. Co mi obecnie przeszkadza, dajmy na to, do zastrzelenia pana? Nic! Że tego nie czynię, zawdzięczasz pan tylko mej łaskawości, na którą wcale nie zasłużyłeś, ale mam nadzieję, uczynisz to potem. Proszę o chwilę cierpliwości!
Obejrzał wszystkie przedmioty, które mi odebrano, i kazał ponadto raz jeszcze przeszukać wszystkie moje kieszenie, a nic nie znalazłszy, dodał:
— Miałem sposobność poznać, jaki jest z pana niezrównany jeździec i jak szaloną posiadasz odwagę; sądzę więc, że armia nasza zyska w panu znakomitego żołnierza, jeśli oczywiście nie będziesz się dalej upierał. Czy służyłeś pan w wojsku?
— Nie.
— Nic to nie szkodzi. Wyuczę pana musztry w krótkim, czasie i możesz się spodziewać awansu bardzo szybko, za co będziesz mi wdzięczny. Chciałbym nawet wyposażyć pana należycie, ale ku temu nie wystarcza gotówki, którą miałeś przy sobie.
— Kto się stara o uzbrojenie żołnierza, ten powinien je opłacić — rzekłem, domyślając się, czego major zażąda teraz ode mnie. — A zresztą suma, którą mi pan zabrałeś, wystarczy na uzbrojenie dziesięciu oficerów.
— Widzę, że nie masz pan o tem pojęcia. Czy rozporządzasz sennor jeszcze jakimi środkami?
— Nie mam już żadnych pieniędzy.
— Ale posiadasz pan kredyt? Nie miałem w całej Ameryce południowej jednego człowieka, na którego mógłbym liczyć, że mi bodaj grosz pożyczy; mimo to, aby uprościć rzecz, oświadczyłem:
— Rozporządzam kredytem bardzo nieznacznym.
— U kogo?
— U bankiera Haufera w Buenos Ayres.
— Do jakiej wysokości?
— Suma nie jest właściwie oznaczona. Zresztą nie należę do ludzi zamożnych.
— Pańskie zachowanie się jednak świadczy inaczej. Wystawisz mi więc pan przekaz na tego bankiera.
— O, mylisz się, majorze; nie wystawię żadnego przekazu — upierałem się pozornie.
— A no... nie, to nie! Jeżeli wolisz pan być rozstrzelany...
— Pan tego nie uczynisz, bo przyrzekłeś już, że nie odbierzesz mi życia.
— Prawda; ale dałem słowo pod warunkiem, że się pan zgodzisz na wszystko, czego zażądam. Ponieważ jednak upierasz się przy swojem, mogę słowo to cofnąć.
— Chyba pan żartujesz?
— Nie, sennor. Mówię zupełnie poważnie. Podpiszesz pan przekaz, czy nie?
— Ha, wymuszasz to na mnie, majorze — odrzekłem po chwili udanego namysłu.
— Ja nic na nikim nie wymuszam, sennor.
— Jeżeli żądania przekazu pieniężnego pod grozą śmierci nie uważasz pan za wymuszenie, to nie wiem, co mu na to odpowiedzieć.
— Mniejsza o to! ważniejsza rzecz, coś pan postanowił.
— Rozumie się, że nie mogłem nic innego postanowić, jak tylko wystawić panu przekaz.
— Ale natychmiast. Na razie wystarczy, jeżeli potwierdzisz mi pan na papierze, że jesteś mi winien dziesięć tysięcy talarów. Formalny przekaz wystawisz pan później.
— Dziesięć tysięcy! No, no! nie sądziłem, aby żołnierze wasi byli tak wspaniale wyposażeni!
— Przynajmniej pan będziesz wyposażony wspaniale. Proszę usiąść i pisać. Oto kartka papieru i ołówek! Po tych słowach majora na rozkaz jego rozwiązano mi ręce i posadzono obok niego. W chwili, gdy byłem zajęty pisaniem, ukazał się nad rzeką Piotr Aynas ze swą Dayą. Nie wiedzieli oni, co się tu stało. Zobaczywszy więc bolarzy, zdziwieni, zatrzymali się oboje, patrząc ku nam, a major krzyknął:
— Tutaj, tutaj! bo inaczej każę strzelać!
Groźba jednak majora nie poskutkowała: Indyanin i jego żona najspokojniej poszli dalej, znikając w zaroślach.
— Marsz za nimi! — rozkazał major kilku swoim ludziom. — Przeszukać ich chatę i zabrać wszystko, co się da. Może znajdziecie pieniądze, które niedawno otrzymał.
Draby pobiegli natychmiast, ale po niejakim czasie wrócili z próżnemi rękoma, oświadczając, że Aynas z żoną znikli, jak kamfora, w chacie zaś ich nie było nic do zabrania.
Major po otrzymaniu ode mnie przekazu rozkazał związać mię ponownie i zawlec do reszty jeńców, przyczem pozwolono nam rozmawiać ze sobą, co uważałem za wielki błąd z ich strony. Następnie dwóch bolarzy pobiegło w górę rzeki aż do najbliższego zakrętu, mając sobie zalecone dopilnować chwili, gdy przepływać tam będzie jaki okręt lub tratwa. Major, wydawszy im to polecenie, zwrócił się do mnie ze słowami:
— Jak się pan domyślasz, mamy zamiar przeprawić się przez rzekę poraz wtóry, i prawdopodobnie radbyś pan wiedzieć, w jaki sposób znaleźliśmy się tutaj tak prędko po przepłynięciu na tamtą stronę.
Nie odrzekłem na to nic, a on ciągnął dalej:
— Pan sam ułatwiłeś nam tak szybki powrót... Aha, mam oświadczyć panu ukłony od flisaków. Przesyłają mu serdeczne podziękowanie za to, żeś ich uwolnił z mych rąk.
— Głupcy! — mruknąłem.
— A jednak, gdybyś pan ich oswobodził, to rzeczy w tej chwili inaczej byłyby się przedstawiały.
— Pocóż miałem ich oswobadzać, skoro nie groziło im żadne niebezpieczeństwo? Zresztą nawet czasu na to nie było.
— Właściwie nie troszczyłeś się pan o nich, i dlatego zemścili się na was, przewożąc mój oddział z powrotem na tę stronę rzeki, ale znacznie niżej, abyś pan tego nie zauważył. Widzisz więc, że umiemy dać sobie radę nawet z takimi śmiałkami, jak pan ze starego kontynentu, no, i potrafimy wyzyskać ich zdolności dla swoich celów. Jesteś pan odtąd żołnierzem mojego oddziału. Że jednak mam niezachwiane przekonanie, iż przy najbliższej sposobności będziesz pan usiłował uciec ode mnie, więc musisz być skrępowany aż do chwili, gdy się przekonam, że ucieczka jego będzie niemożliwa. Jesteśmy więc tymczasem ze sobą w porządku, sennor!
To rzekłszy, odszedł, nie troszcząc się już o mnie dalej.
Jeńcy słyszeli tę naszą rozmowę, bo ułożono mię tak, że po jednej stronie miałem brata Hilaria, a po drugiej kapitana. Nie ustawiono przy nas straży, gdyż był dzień jasny, i każdy nasz ruch mógłby być natychmiast zauważony.
Frick Turnerstick po niejakiej chwili rzekł do mnie przyciszonym głosem:
— Uf, co za przykra historya, sir!
— Nie trzeba było dać się pokonać — odparłem.
— W rekruty! i to do jakiego wojska! O, zwrócę się natychmiast do zastępcy Stanów Zjednoczonych.
— W jaki sposób?
— Umknę im.
— Złapią pana i rozstrzelają.
— Tak, istotnie... Do dyabła! to wcale nie pocieszająca myśl! Czyżby w tej pięknej krainie był zwyczaj werbowania żołnierzy drogą przymusu?
— Prawdopodobnie.
— Ależ to się sprzeciwia najprostszym prawom.
— Czyż pan sam nie przestąpiłeś paragrafów tego prawa? nie zmuszałeś pan ludzi do służby na swoich statkach?
— Hm... To prawda! Pies psa je, gdy barana niema.
— A widzisz pan.
— Sir, to zupełnie inna sprawa. Jeżeli naprzykład marynarze moi zdezerterują, to muszę się postarać o innych, gdyż inaczej zbankrutowałbym i przepadł z kretesem.
— Zdaje się tylko panu, że masz słuszność. Ale mniejsza o to. W jaki sposób obezwładniono pana?
— W sposób najgłupszy na świecie.
— Bez oporu?
— Stało się to tak nagle, że nawet myśli zebrać nie było czasu.
— To dziwne. Jesteś pan mistrzem we władaniu bronią sieczną i palną; umiesz pan nawet podobno trafić z armaty prosto w zęby muchy, siedzącej na liściu krzaku.
— Drwij pan sobie! nie byłeś przecie obecny przy tem...
— Albo ten pański sternik, ten kolos... czyż nie mógł użyć bodaj swych pięści?
— O! onby wszystkich drabów zmełł na papkę kartoflaną, ale nie mógł tego uczynić, bo leżał prawie bez życia w zaroślach.
— Czemże się tak przeląkł, że aż stracił przytomność?
— Sir, nie przekomarzaj się ze mną! zaprzestań szydzić, bo ja tego nie lubię. Jeżeli sennor chcesz wiedzieć, jak było, to proszę zapytać brata Hilaria albo innych towarzyszów, bo co do mnie, nie chcę być igraszką pańskiego humoru. Mam już i tak dosyć. A co do pana, to sądzę, że nie masz sennor wcale podstawy do dmuchania na tak wysoką nutę, bo leżysz obok mnie również obezwładniony. Gdybyś pan był tutaj, wypadki byłyby się potoczyły tą sam ą koleją.
— O, nie! — wtrącił brat Hilario. — Sennor nie byłby się dał wziąć w zasadzkę tak haniebnie; jestem o tem najmocniej przekonany.
— Cóż to była za zasadzka? — zapytałem.
— Głupia, sennor! tak głupia, że wstydzę się nawet na myśl samą, żeśmy w nią z taką łatwością wpadli. Opowiem ci, jeśli mię nie wyśmiejesz.
— Śmiać się nie widzę powodu. Sprawa jest zanadto poważna i nie nadająca się do żartów.
— Niestety, tak. Sternik poszedł był zluzować yerbatera na posterunku, ale, nie zastawszy go na miejscu, poszedł go szukać, przyczem został nagle napadnięty i obezwładniony uderzeniem kolby w głowę.
— A więc przeciwnicy byli już tutaj i przedewszystkiem załatwili się ze strażą?
— I to tak cicho, żeśmy niczego nie zauważyli. Po pewnej chwili Monteso posłyszał wywołane w oddaleniu swoje nazwisko i myśląc, że to woła go towarzysz z warty, poszedł i przepadł. Potem zawołano mnie...
— I brat poszedł również bez namysłu?...
— Daj pan pokój! Wszystko to odbyło się tak szybko i gładko, że nie było czasu do rozważania.
— Więc brat nie stawiał oporu?
— Nie mogłem. Uderzono mię znienacka kolbą w głowę. W taki zresztą sposób obezwładniono nas kilku, a na pozostałych napadli draby tutaj, tak, że żaden nie miał czasu nawet pomyśleć o obronie.
— Rozumie się, że nie każdy obdarzony jest zdolnościami szybkiego oryentowania się — rzekłem, — i niema nad czem ubolewać. Stało się! Ważniejszą rzeczą jest obmyślić środki wydostania się z tej matni.
— Czy ma pan jaką nadzieję?
— Owszem, nie tracę jej nigdy, w żadnym przypadku życiowym. Niema bowiem nieszczęścia, któremuby nie towarzyszyło... szczęście!
— Ale w jaki sposób ujęto pana? Nie mogę sobie wyobrazić, jak to się stać mogło właśnie z panem.
— Dziękuję za uznanie. Byłem tak samo nieprzezorny, jak i wy.
I opowiedziałem towarzyszom, jak zarzucono na mnie lasso, a następie bola. Słuchali mię ciekawie, przyznając, że niepodobna było obronić się, a sternik syczał przez zaciśnięte zęby:
— Gdybym tylko mógł uwolnić ręce z więzów... dałbym ja tym drabom! Pogniótłbym im łby, jak orzechy!
— No, no! — rzekłem, — uspokój się pan. Żadnemu z nas niewolno nic przedsiębrać bez zgody na to wszystkich. Obecnie musimy udawać, jakobyśmy byli skłonni pogodzić się z losem. Na razie życiu naszemu nie grozi żadne niebezpieczeństwo, i to powinno nas uspokoić.
— Ba, ale później ratunek nasz będzie znacznie więcej utrudniony, niż teraz — ozwał się yerbatero. — Porozdzielają nas zapewne. Bo wątpię, aby zaniechali wcielenia nas do bandy...
— O, nie! nie zaniechają tego!
— A więc, gdyby nas rozdzielono, nie moglibyśmy porozumiewać się ze sobą.
— Do tego jeszcze daleko. A zresztą nie wiemy, do jakiej to armii zostaniemy wcieleni.
— Ależ bez wątpienia do oddziałów Lopeza Jordana.
— Hm... Gdyby tylko mieć pewne dowody, że przygotowuje on powstanie przeciw obecnemu rządowi...
— O tem wszyszy wiedzą doskonale.
— Wobec tego rząd może się z nim załatwić bardzo szybko.
— No, niekoniecznie. Jordan posiada podobno liczną jazdę, i wojsko rządowe niełatwoby się z nim uporało, zwłaszcza tu, na terenie stepowym.
— A ma on pieniądze?
— Owszem; odziedziczył wielki majątek po teściu.
— Którego kazał zamordować właśnie w tym celu; wiem o tem. Ale majątek, choćby był bardzo znaczny, nie wystarczy jednak na koszta rewolucyi. Na to potrzebne są miliony.
— To się postara o potrzebne pieniądze drogą rabunku lub wymuszenia. Wszak ciągle wysyła swych drabów w dalekie nawet strony kraść konie, i nie tylko konie, ale i pieniądze, jak tego na sobie samych do świadczyliśmy.
— Jakto? major zabrał wam pieniądze?
— Wszystko, wszystko; nie pozostawił nam nic.
— Tylko moich pieniędzy nie ruszył — uśmiechnął się kapitan.
— Czy masz je pan jeszcze? — zapytałem.
— Yes! Powiedziałem przecie panu niedawno, że sambym ich nie znalazł, gdybym nie wiedział, gdzie są ukryte. Ja się nie dam wziąć łatwo na kawał.
— Czy pana znają w Nowym Yorku?
— Bardzo dobrze nawet.
— Może więc masz pan tam kogo, ktoby nam pomógł w nieszczęściu.
— Owszem, mam.
— Doskonale się składa! Cóż to za osobistość?
— Jest to kupiec, właściciel domu handlowego.
— Ach, tak? Gdzież znajduje się jego biuro?
— Na placu Wekslarskim. Spekuluje w rozmaitych działach i nie bardzo pyta o autentyczność papierów. A nazywa się...
— Może Hounters?
— Tak, William Hounters.
— Ależ, sir, znam go również, jak własną kieszeń.
— Czy miewałeś pan z nim stosunki handlowe?
— Kilkakrotnie miałem z nim do czynienia, ale zerwałem, bo to osobnik zbyt przemądrzały i w dodatku niebardzo uczciwy. Czyżby na niego pan liczył?
— Mnie się zdaje, że to przelewanie z pustego w próżne. Człowiek, któryby nam pomógł, musiałby być tutaj.
— W tym wypadku niekoniecznie. Idzie głównie o to, abyś pan dął w tę samą dudę, co ja.
— Proszę tylko dać mi tę dudę, a będę grzmiał, nietylko dął.
— Cieszy mię to. Otóż konieczną rzeczą jest, abyś pan powiedział, że okręt pański stoi w porcie w Buenos Ayres... ale z jakimi towarami, o tem niech się pan nie wygada, udając, że to wielka tajemnica.
— W jakim celu?
— O tem później. Właściwie sam pan nie wiesz, co zawierają skrzynie i paki, które poładowałem na pański okręt.
— Pan? — przerwał mi zdumiony.
— Tak, ja. Przybyłem z panem razem z Nowego Yorku. W Montevideo wysadziłeś mię pan na ląd, a sam udałeś się do Buenos Ayres, aby tam oczekiwać mego powrotu.
— Ależ, sir, nie rozumiem z tego ani słowa!
— To nic nie szkodzi. Wywiozłeś pan z Nowego Yorku jedynie moje towary w pakach i beczkach, zakupione u owego Hounters’a. Mnie wysłał on, jako swego pełnomocnika, i nakazał panu stosować się we wszystkiem do moich wskazówek.
— Teraz to już gotów jestem uwierzyć, sir, że komar może zostać wielbłądem. Wszystko to, co mi pan opowiadasz, wije mi się w głowie, jak kłąb gąsienic.
— Ale jedna taka gąsienica przeradza się następnie w pięknego motyla. Otóż tedy ja wysiadłem w Montevideo i mniej-więcej za tydzień miałem spotkać się z panem w Buenos Ayres. Że jednak czas panu pozwalał, puściłeś się pan zwiedzić Uruguay w celu wyszukania towaru dla naładowania nim okrętu na kurs powrotny, no, i przy tej sposobności zetknąłeś się z nami zupełnie niespodzianie.
— Chyba pan żartujesz? Czyżby znalazł się ktoś taki, coby uwierzył podobnym historyom?
— Owszem, uwierzy najniezawodniej, i nawet bardzo go ta bajka ucieszy.
— Ba, ale kto to ma być?
— Nikt inny, tylko Lopez Jordan we własnej osobie.
— Nie mam przyjemności znać tego pana.
— Ale go pan poznasz, bo najprawdopodobniej będziemy z nim mieli wkrótce do czynienia. Owóż możesz pan powtórzyć ten wymysł, ale tylko jemu samemu, nikomu więcej. Przytem tajemnicę tę wolno panu zdradzić przed nim jedynie w mojej obecności. Zresztą musimy się postarać, by nas zawsze przesłuchiwano razem, a więc, abyśmy nie zostali rozdzieleni. Gdyby zaś który z nas nie wiedział, co ma odpowiedzieć, niech odeśle pytającego do mnie.
— Czy wchodzi tu w grę jeszcze kto inny, oprócz mnie?
— Sennor Mauricio Monteso.
— Ja? — wtrącił yerbatero, zdziwiony.
— Tak. Stwierdzisz pan mianowicie, żeśmy się spotkali u Tupidy w Montevideo.
— To przecie nie wymysł; tak było rzeczywiście.
— Tem lepiej. Cieszysz się pan wielkiem zaufaniem Tupidy, i on wysłał pana ze mną do prowincyi Entre Rios, nakazując surowo, abyś pan starał się ułatwić mi tę podróż. Resztę możesz pan opowiedzieć tak, jak było istotnie.
— Ale w jakim celu mam to wszystko opowiadać?
— Aby ułatwić sobie wydobycie się z niewoli. Jestem pewny, że przeprowadzą nas do oddziałów, dowodzonych bezpośrednio przez Lopeza Jordana.
— Mówiąc nawiasem, niebardzo rozumiem pańskie plany, ale zastosuję się dokładnie do wskazówek pańskich. Czy jednak nie byłoby dobrze, gdybyś nam pan przedstawił tę sprawę jasno i zrozumiale?
— Nie. Muszę zachować tajemnicę, i właśnie za to Lopez Jordan będzie mi bardzo wdzięczny.
Przerwaliśmy rozmowę, gdyż w tej chwili wrócili owi dwaj ludzie, wysłani przez Caderę w górę rzeki na zwiady, i oznajmili, że nadpływa jakaś tratwa.
Major wziął karabin i oddalił się ze zwiadowcami ku rzece.
Po kilku minutach usłyszeliśmy huk wystrzału. To Cadera wystrzelił prawdopodobnie w celu porozumienia się z flisakami zawczasu, gdy się jeszcze znajdowali powyżej półwyspu, gdzie tratwa przybiła do brzegu. Wkrótce wrócił ze zwiadowcami do obozu i rozkazał swym ludziom, aby zakneblowali nam wszystkim usta, a gdy tratwa przypłynęła na to sam o miejsce, gdzie stała jej poprzedniczka, zaniesiono nas na nią i ulokowano wraz z naszymi końmi.
Major przez chwilę rozmawiał z flisakami pocichu, dając im jakieś pieniądze, przyczem patrzyli oni na nas bardzo nieżyczliwie, z czego domyśliłem się, że przedstawił nas przed nimi, jako skończonych łotrów.
Przeprawa na lewy brzeg Uruguayu odbyła się bardzo szybko i bez przeszkody, poczem flisacy, podziękowawszy uniżenie majorowi, popłynęli dalej, a nas poniesiono przez moczary i zarośla na sporą odległość od brzegu na suche miejsce, gdzie kilku bolarzy pilnowało należących do oddziału a pozostawionych tu koni. Na rozkaz majora poprzywiązywano nas do najnędzniejszych szkap, on zaś sam, widocznie niezły znawca, wybrał dla siebie mego gniadosza, który istotnie był najlepszym ze wszystkich zebranych tu koni wierzchowcem. Jednak, skoro tylko major chwycił za cugle i wsadził nogę w strzemię, mój gniadosz stanął dęba i począł gwałtownie wierzgać.
— Co ta bestya wyprawia! — krzyczał zaperzony Cadera.
Nie mając już ust zakneblowanych, odpowiedziałem mu na to pytanie:
— Mój koń ma jedną-jedyną wadę, majorze: pozwala wsiąść na siebie tylko dobremu jeźdźcowi.
— Myślisz pan więc, że ja jeździć nie umiem?
— Mniejsza o to, co ja myślę; główna rzecz, że tak myśli mój gniadosz.
— A ja go przekonam, że się myli — rzekł z całą pewnością siebie.
I przy tych słowach chciał wskoczyć na siodło. Próba jednak znowu spełzła na niczem, choć paru drabów trzymało konia z obydwóch stron.
— Prawdziwy dyabeł, jak i jego pan! — mruczał Cadera. — Ach, ja go nauczę posłuszeństwa!
I zamierzył się, by uderzyć rumaka. Ale, widząc to, krzyknąłem:
— Nie bij pan! To zwierzę nie przyzwyczajone do bicia!
— Dlaczegóż nie pozwala wsiąść na siebie?
— On tylko mnie przyjmuje na siodło. Zresztą proszę przyprowadzić mi go tutaj, a może huncwot da się nakłonić i będzie powolniejszy dla pana.
Gdy podprowadzono go do mnie, istotnie przestał się narowić i pozwolił majorowi wsiąść. Ale skoro tylko ten oddalił się ode mnie o parę kroków, nastąpiła katastrofa. Wierzchowiec mój stanął nagle dęba i szarpnął się w bok tak zwinnie, że major zleciał, jak gruszka z drzewa, o parę kroków w trawę. Byłem z góry przekonany, znając gniadosza, że urządzi majorowi niespodziankę, i dlatego to poradziłem był, aby się zbliżył z koniem do mnie. Ku nietajonej mojej radości niefortunny jeździec, podnosząc się z trawy, stękał i klął niemiłosiernie, wreszcie rozkazał:
— Zastrzelić kanalię!... natychmiast!...
— Stać! — krzyknąłem, widząc, jak kilku żołnierzy podniosło karabiny, by wykonać rozkaz majora. — Chcesz pan zabić najlepszego z koni, który przecie da się powoli ujeździć?...
— Może i masz pan słuszność — potwierdził Cadera.
— Dajcie mu pokój. Perez, wsiądź ty! Wywołany żołnierz próbował wskoczyć na siodło, ale daremnie, zarówno, jak i kilku najśmielszych. Wreszcie major, klnąc i odgrażając się, rad-nierad oddał konia mnie do dyspozycyi, bo gdyby tego nie uczynił, musiałby jeden z żołnierzy iść chyba obok kapryśnego rumaka pieszo. Gdy mię na nim usadzono i przywiązano, zachowywał się zadziwiająco spokojnie. Zaraz też ruszyliśmy w drogę, przyczem nas, jeńców, wzięto do środka, i popędziliśmy galopem na camp.
Okolica nie różniła się prawie od tej, którą przebyliśmy po tamtej stronie rzeki. Jechaliśmy bez wytchnienia, mijając rozrzucone tu i ówdzie i odosobnione rancha i hacyendy, od których jednak trzymaliśmy się zdala. Że zaś nie mówiono podczas drogi ani słowa, nie mogłem się dowiedzieć ani też domyślić celu naszej podróży.
Popołudniu znaleźliśmy się wśród ożywiających się coraz bardziej stepów. Luźno pasące się trzody zdarzało się nam spotykać już poprzednio; teraz wymijaliśmy od czasu do czasu jakichś jeźdźców, dążących przez step w różnych kierunkach, którzy przy zetknięciu się z nami oddawali majorowi honory wojskowe.
Niebawem spostrzegliśmy w oddali całe oddziały jezdnych, zajętych musztrą, a dalej wielki kompleks budynków, które, jak się teraz przekonaliśmy, były celem naszej podróży.
— To castillo del libertador[11] — rzekł major, zwracając się do nas. — Tam rozstrzygną się wasze losy.
Zapowiadany jednak szumnie przez majora „zamek“, gdyśmy się do niego zbliżyli, okazał się zbiorowiskiem ubitych z ziemi z trzcinowymi dachami mizernych domków, a raczej chat. Liczba ich jednak była znaczna, zarówno, jak i obszar ogrodzony czyli coreal imponował swymi rozmiarami, i wywnioskowałem, że właściciel tej posiadłości musiał należeć do najbogatszych ludzi w kraju. Wprawdzie w pobliżu nie zauważyłem stad bydła czy owiec, natomiast budziła podziw olbrzymia stadnina końska. Uwijali się też wśród niej ludzie, jak w jakiem mrowisku.
Po bliższem rozpatrzeniu się można było przypuszczać, że są to koszary, zamieszkane przez wojsko, aczkolwiek mundury drabów, niezwykle kolorowe i fantastycznego kroju, tworzyły bezładną pstrokaciznę i różnolitość; to samo dałoby się powiedzieć o broni. Żołnierze ci byli przeważnie boso, nie brakło jednak żadnemu wielkich ostróg, umocowanych do gołych pięt. Zdarzyło mi się wśród tej zbieraniny ludzkiej widzieć pomiędzy innymi szczególnych „rycerzy“ bez butów, ale w cylindrach i anglezach, skrojonych na modę francuską lub angielską, co czyniło niezwykle komiczne wrażenie, pobudzające do śmiechu. Karabiny mieli tylko niektórzy z tych wojaków, natomiast każdy z nich posiadał bola i lasso.
Zatrzymaliśmy się przed budynkiem głównym, przed którym stało kilkuset tych „rycerzy“ w pewnej od domu odległości. Wywnioskowałem, że to zapewne kwatera miejscowego pseudo-Napoleona czy Moltke’go.
Przed domem owym major zsiadł z konia i udał się do wnętrza, widocznie dla zameldowania swego przybycia; reszta drabów tymczasem, trzymając nas ciągle w pośrodku, oczekiwała jego powrotu.
Po upływie pół godziny major wyszedł ku nam, zachowując w ruchach i wyrazie twarzy wielką powagę.
— Wnieść ich do środka! — rozkazał tonem ostrym.
Zsadziwszy nas z koni, wprowadzono do wnętrza budynku, w jakąś sień, gdzie uwijała się również spora liczba drabów, a stąd wprowadzono nas do zupełnie pustej ubikacyi.
— Tu zarzucamy kotwicę — ozwał się ponuro Turnerstick, gdy zaryglowano za nami drzwi. — Dyabelnie obrzydliwy port, gorszy, niż w Buenos Ayres, dokąd miałem zamiar podążyć. Ha! wiatr powiał z innej strony i zmienił mój kierunek. Ciekaw jestem, co z nami zrobią... Przynajmniej muszę postarać się o uwolnienienie rąk...
— Daj pan spokój — rzekłem, — bo pokaleczysz sobie ręce. Rozwiążemy je sobie kolejno.
Pokazawszy następnie swym współtowarzyszom na własnych rękach sposób, w jaki je można bez trudności rozwiązać, przekonałem się, że najpojętniejszy był yerbatero, który wnet dokonał tejże sztuki. Mając ręce wolne, rozwiązaliśmy wszystkim krępujące ich rzemienie, poczem kapitan, podnosząc ogromną swą pięść, rzekł groźnie:
— No, niechby teraz przyszedł tu który, a wnet rozleje się mazią po ziemi!
— Zachowaj pan spokój — ostrzegłem go, — bo tu nic nie da się uzyskać gwałtownością. Jedyna dla nas deska ratunku to podstęp. Przecie widzieliście, że tu w pobliżu uwija się co najmniej tysiąc drabów.
— To pocóż nam pan porozwiązywałeś ręce?
— Bo wnet zaprowadzą nas przed oficera wysokiej rangi, i uważam za konieczne, abym, stając przed nim, nie miał rąk związanych.
— Zwiążą je panu nanowo.
— Przypuszczam, że nie. Proszę was wszystkich, byście zachowali jak największą ostrożność, gdyż lada opór z waszej strony może pogorszyć naszą sprawę. Zresztą pozwolimy się związać nanowo jedynie w ostateczności. Jeżeli Lopez Jordan znajduje się tutaj, to możecie być pewni, że w krótkim czasie odzyskamy wolność.
Nie mając więzów na nogach, mogliśmy swobodnie poruszać się w naszem więzieniu. A składało się ono jedynie z czterech nagich ścian. Zamiast podłogi, była tu tylko twardo ubita ziemia. Pokładliśmy się na niej, oczekując, co nam dalej los przyniesie.
Po upływie kilku godzin odryglowano drzwi, i ukazał się w nich major w towarzystwie obdartego żołnierza.
— Niech wyjdzie ten... ten... europejczyk — rozkazał.
— Ja? sam tylko? — zapytałem.
— Tak.
— Zarzuć mi pan rzemień na ręce — szepnąłem do yerbatera, trzymając dłonie z tyłu, — ale tak, bym każdej chwili mógł mieć je wolne.
Major nie mógł widzieć tej manipulacyi, bo w izbie było ciemno.
— No, prędzej tam! Generał czeka! — niecierpliwił się majo r, widząc, że się niby ociągam.
— Mam się stawić przed generałem? Poco?
— Zaraz się pan dowiesz.
— Ale dlaczego tylko ja sam, a nie wszyscy?
— Co to pana obchodzi! Prędzej!
Poszedłem za majorem, udając, jakobym miał naprawdę skrępowane ręce. Za drzwiami oczekiwało nas jeszcze czterech żołnierzy, którzy wzięli mię między siebie do środka i poprowadzili przez jakieś drzwi do obszernej stancyi, gdzie leżeli lub siedzieli żołnierze, paląc papierosy i cygara. Popod ścianami ustawiona była lub porozwieszana na nich na kołkach broń. Na ziemi bieliło się tu od niedopałków papierosów wśród grubej warstwy śmiecia, a powietrze było nie do zniesienia. Przeszedłszy przez tę izbę, weszliśmy do następnej, również obszernej, ale nieco schludniej utrzymanej. Na środku stał stół, a na nim paliła się lampa. Na zydlach naokoło stołu siedzieli jacyś mężczyźni, którzy, wywnioskowałem to z ich butnej postawy, należeli do korpusu oficerów; ale w jakich byli rangach, nie mogłem odgadnąć, gdyż nie mieli na sobie żadnych odznak. Zostawiwszy tu żołnierzy, którzy mię prowadzili, przeszliśmy stąd do następnej jeszcze izby, urządzonej w stosunku do poprzednich z pewnym kom fortem. Tu stały dwa stoły: jeden koło okna bez szyb, drugi na środku pokoju. Przy pierwszym siedzieli dwaj oficerowie, paląc papierosy; przed nimi stały szklanki z winem. Przy stole środkowym zajmował miejsce oficer w starszym wieku. W tej chwili przyglądał się on pilnie rozłożonej przed nim mapie, szukając snadź jakiejś miejscowości na niej.
Był to człowiek około lat sześćdziesięciu, a jednak nie miał jeszcze siwych włosów. Ubranie jego składało się z bogato wyzłoconego niebieskiego fraka i białych spodni. Na nogach miał buty z wielkiemi cholewami. Szlify u ramion zwisały mu niemal po łokcie. Zdawało mi się, że mam przed sobą jakiegoś skarykaturowanego „rycerza“ z operetki — tak mizerną wydała mi się ta postać wyzłoconego dowódcy bosych i obszarpanych żołnierzy. Rozumie się, najmniejsza trwoga nie zmąciła mego spokoju, a tylko gniewało mię w tej chwili to, że stojący obok mnie major miał na sobie mój pas, a w nim moje rewolwery. Najwidoczniej drab ten przywłaszczył sobie wszystkie moje rzeczy.
Staliśmy przy drzwiach około pięciu minut, a major, nie mając odwagi przystąpić wprost do zwierzchnika swego, chrząkał i kaszlał, dzięki czemu generał, nie znalazłszy snadź na mapie szukanej miejscowości, raczył wreszcie podnieść głowę, a obrzucając mię bystrem i przenikliwem spojrzeniem, zapytał majora:
— Czy to ten przybłęda z Europy?
— Tak, generale.
— Dobrze. Zostaniesz pan tutaj, aby go potem znowu odprowadzić.
To mówiąc, wyjął z pudełka, leżącego na stole, papierosa, zapalił go, a założywszy nogę na nogę, spojrzał raz jeszcze na mnie niechętnym a lekceważącym wzrokiem, poczem zapytał:
— W jakim kraju jesteś urodzony? Major stał za mną. Odsunąłem się w stronę i zwróciłem na niego spojrzenie, jakbym przypuszczał, że pytanie to do niego jest skierowane.
— Pytam się, w jakim kraju urodziłeś się — powtórzył głosem podniesionym generał.
Ja zaś uparcie patrzyłem na majora, jakby zaciekawiony, dlaczego nie odpowiada.
— Ciebie zapytuję! ciebie! — krzyknął generał, zrywając się z krzesła na równe nogi.
— Mnie? — wzruszyłem ramionami zdziwiony.
— Ciebie, ciebie! Odpowiadaj, bo inaczej zmuszę cię do tego.
— Zdawało mi się, że pytanie to skierowane było do sennora Cadery, i przyznam się, ucieszyło mię to, że między argentyńskim generałem a majorem panuje stosunek tak familiarny.
— Człowieku! czy wiesz, z kim mówisz?
— Oczywiście z... tobą!
Generał cofnął się krok w tył, a obaj oficerowie przy drugim stole zerwali się z siedzeń, major zaś chwycił mię groźnie za ramię.
— Chispas! — krzyknął generał. — Czy słyszał kto, żeby pierwszy-lepszy. gałgan przemawiał do generała przez „ty“?
Obaj oficerowie dobyli szabel, a major chwycił klamkę u drzwi i zapytał:
— Czy mam przywołać profosa, panie generale?
Generał przecząco potrząsnął głową i, usiadłszy na swojem miejscu, mruknął:
— Nie. Taki wagabunda nie jest przecie w stanie mię obrazić. Ale pan, panie majorze, miałeś słuszność, opisując mi tego człowieka. Po nim wszystkiego spodziewać się można. Już to samo, na co się wobec mnie poważył, potwierdza pańskie słowa. Ale mniejsza o to — machnął ręką, a rozparłszy się na krześle, zapytał mię raz jeszcze:
— Jesteś pan z Europy?
— Tak, sennor — odrzekłem.
— Czem się pan zajmujesz?
— Jestem uczonym podróżnikiem.
— Olala! Jeżeli tam, w starym kraju, wszyscy uczeni podobni są do pana, to radbym wiedzieć, jak wobec tego wygląda prostak.
— U nas, panie generale, niema prostaków wogóle. Wątpię, czy nawet pospolity analfabeta tykałby u nas obcemu człowiekowi. Poniżałoby to jego samego.
— Zastrzegam, że uwag podobnego rodzaju nie zniosę, i może być z panem bardzo źle.
— Nie obawiam się wcale pańskiej groźby i nie mogę sobie wyobrazić, kto pana upoważnił przemawiać do mnie podobnego rodzaju tonem. To, że pan jesteś generałem, nie stawia pana wyżej odemnie. Zresztą pierwszy lepszy frajter z którejkolwiek armii europejskiej niewątpliwie posiada więcej zdolności i... taktu, niźli pan. Mniejsza jednak o to. Zapytam tylko, jakiem prawem śmiesz pan wymyślać mi od wagabundów. Czy znasz mię pan? Czyś dochodził, dlaczego, z jakiego powodu znalazłem się przed panem? Czy jesteś pan pewny, że nie dałeś się wprowadzić w błąd? Wagabundami są ci, którzy mię tu przyprowadzili, i ja domagam się, abyś ich pan jak najsurowiej ukarał.
Wypowiedziałem to wszystko tak szybko, że nie był w możności przerwać mi, a miał wygląd człowieka, którego najniespodziewaniej wypoliczkowano. Obecni zaś patrzyli na mnie z nieopisanem zdziwieniem, również zaskoczeni widać mojem śmiałem zachowaniem się.
Właściwie jednak postawa moja wobec generała nie była wyrazem odwagi, lecz jedynie taktyki. Wiedziałem z góry, do czego zmierzam. Bystre rozejrzenie się w sytuacyi pouczyło mię dokładnie o wszystkiem. Okna były tu tak małe, że nikt przez nie nie mógł ani wleźć, ani wyleźć. Drzwi zaś poza mną zaryglowano. Generał nie miał przy sobie żadnej broni, a obaj oficerowie uzbrojeni byli jedynie w szable. A major? Ten stał właśnie obok mnie...
— Proszę siadać, panowie — ozwał się po chwili generał, zwracając się do oficerów. — To waryat, i nie można przywiązywać żadnej wagi do tego, co mówi. Chciałbym jednak posłyszeć jeszcze, jakie niedorzeczności przytoczy na swoje usprawiedliwienie.
— Proszę — przerwałem mu, — możebym się ja mógł dowiedzieć pierwszy, jakie niedorzeczności wymyślono przeciwko mnie?
— Nie, mój kochany, to zbyteczne. Nie mam ochoty słuchać tego drugi raz. Pan tylko odpowiesz mi na kilka jeszcze pytań. Porwałeś się pan na majora Caderę?
— Owszem, ale dopiero wówczas, gdy mię zaczepił zupełnie bezpodstawnie.
— Znasz pan niejakiego sennora, który się nazywa Esquilio Anibal Andaro?
— Znam.
— Gdzie go pan poznałeś?
— W Montevideo.
— Przy jakiej sposobności?
— Wziął mię za pułkownika Latorre’a i przyszedł do mnie.
— Tak, wiem o tem. Następnie cięży na panu zarzut, że przy pierwszem spotkaniu z majorem złamałeś mu szablę, a wczoraj wieczorem uwięziłeś go i zabrałeś mu pieniądze.
— Tak jest.
— To wystarczy; więcej nic mi już wiedzieć nie trzeba. Zbliż się pan do okna i popatrz nazewnątrz.
Podszedłem do okna, generał zaś zapytał:
— Cóż pan tam widzi?
— Widzę dwunastu żołnierzy.
— Co mają w rękach?
— Karabiny.
— Otóż dowiedz się pan, że za dziesięć minut kule z tych dwunastu karabinów znajdą się w pańskiej głowie.
Powiedział to tonem poważnym, i wiedziałem, że nie dla postrachu jedynie. Wróciwszy na poprzednie miejsce, gdzie stał major, rzekłem:
— Pan generał wyrzekł słowa, które dla mnie wcale miłe nie są. Śmiem jednak zauważyć, że, mimo twierdzących odpowiedzi na pańskie pytania, nie popełniłem nic takiego, za coby mię można było ukarać choćby w najlżejszy sposób, a cóż dopiero skazywać na śmierć przez rozstrzelanie. Lecz nawet przypuśćmy, żem istotnie popełnił coś złego, to jeszcze przysługuje mi prawo przesłuchania przez upoważniony do tego sąd.
— Owszem, ja i ci dwaj oficerowie tworzymy właśnie w tej chwili sąd.
— Ach, tak! A gdzież jest mój obrońca? — Niepotrzeba tu żadnego obrońcy.
— Nie? A czy byłem przy tem, gdy mię oskarżano?
— To rzecz zbyteczna, to formalność. Tu obowiązuje stan wyjątkowy. Że się pan porwałeś na oficera, winien jesteś zbrodni, i za to właśnie będziesz pan rozstrzelany.
— Więc nie jest możliwe żadne odwołanie się do wyższych instancyi?
— Nie. Mam od naczelnego wodza zupełne pod tym względem pełnomocnictwo.
— Czy mógłbym wiedzieć, jak się nazywa ta wysoka osobistość?
— Lopez Jordan.
— Jordan? Jeżeli tak, to bezwarunkowo domagam się rozmowy z nim.
— Jego tu niema! Lecz choćby i był nawet, nie spełniłbym pańskiego żądania, bo nie mogę przecie obarczać go takiemi drobnostkami.
— A co się stanie z moimi towarzyszami?
— Zostaną wcieleni do naszej armii.
— Otóż posłuchaj pan, panie generale. Mam do zakomunikowania Jordanowi ogromnie ważną wiadomość.
— Nie wierzę.
— Bez tego, co mu mam powiedzieć, przedsięwzięcie jego w żaden sposób się nie uda!
— Wykręty! Każdy zasądzony zmyśla podobne niedorzeczności, aby tylko odwlec chwilę egzekucyi. Nie, panie! Nie zobaczysz się pan z naszym wodzem, bo zresztą zachowanie się pańskie jest tego rodzaju, że już z samej przezorności nie mógłbym dopuścić do czegoś podobnego.
— Więc jakże? Chcecie mię rozstrzelać natychmiast, pomimo, że nie macie do mnie, jako do obcego obywatela, żadnych praw?
— Powiedziałem już panu przecie, że tu obowiązuje stan wyjątkowy.
— Generale! bierzesz na siebie wielką odpowiedzialność.
— Już ja wiem, co czynię. Majorze, wyprowadzić delikwenta i złożyć mi potem raport o jego śmierci.
— Ależ w ten sposób nie tracą ludzie nawet zbrodniarzy! — rzekłem surowo, wysuwając równocześnie ręce z rzemieni. — Czy nie mógłbym przynajmniej prosić o księdza?
— Niepotrzeba! Zabrać go!
— Szkoda, generale, że pan mię nie znasz, gdyż w przeciwnym razie postąpiłbyś ze mną trochę oględniej. Pan mię nie każesz rozstrzelać! Domagam się tego stanowczo!
— Ee! Na co pan czekasz jeszcze, panie majorze? — krzyknął, tupiąc nogą i wskazując drzwi. Major chciał mię chwycić za ramię, ale nie zdążył, gdyż otrzymał odemnie potężny cios pięścią w głowę i, zatoczywszy się, runął na podłogę. W jednej chwili wyrwałem mu z za pasa obydwa moje rewolwery i, skierowawszy jeden do oficerów, drugi do generała, ostrzegłem:
— Panowie, proszę mówić po cichu, aby ci, co są w przyległej stancyi, niczego się nie domyślili. Przytem, jeżeli kto z was choćby ręką poruszy bez mego zezwolenia, dostanie kulą w łeb!
Nagły ten zwrot w sytuacyi oszołomił wprost obecnych. Czegoś podobnego przypuszczczać nawet nie mogli. Stali więc, jak wryci, a ja mówiłem:
— Wspominałeś mi, generale, że po mnie można się wszystkiego spodziewać. No, i nie omyliłeś się. Możecie panowie być pewni, że, zanim dam się rozstrzelać, padniecie wszyscy trzej od moich kul. Przeliczyliście się bowiem. Ja nie jestem pastuchem argentyńskim, który na samo słowo „generał“ dałby się w ośli kąt zapędzić. Ja cenię ludzi, nie zaś tytuły, i nie dam się wywieść w pole byle łobuzom. Ten oto tak zwany „major“ wpadł w granice Uruguayu, jako pospolity zbój, a że chcieliśmy mu przeszkodzić w jego zbrodniach, przyszła wam ochota stracić mię. Widzicie jednak, że ze mną sprawa nie jest tak łatwa, jak się wam zdawało. Proszę zająć miejsca!
Wahali się przez chwilę spełnić mój rozkaz, więc powtórzyłem:
— No, proszę siadać! Te rewolwery zrabował mi major i należą one do mnie; znam cudownie ich własności i umiem posługiwać się nimi.
Postąpiłem dwa kroki naprzód, trzymając rewolwery w obu rękach, gotowe do strzału. Domyślam są wszakże, że twarz moja wyglądała o wiele groźniej, niż lufy mej broni, gdyż oficerowie strwożeni usiedli, a generał ledwie zdołał wykrztusić:
— Nie będziesz pan strzelał... to byłoby zbyt ryzykowne z pańskiej strony.
— Co pan mówisz? Cóż może mieć do zaryzykowania człowiek, osądzony na śmierć?
— Ale krok ten i tak pana nie uratuje!
— To jeszcze pytanie, generale! Przytem zbrodnia, którą na mnie chcieliście popełnić, wydając barbarzyński wyrok, a nie mając do tego najmniejszego prawa, wymaga pomsty. Zresztą skąd pan wiesz, że się od was nie uwolnię? Może się panu zdaje, że się boję tych wyrostków tam, za drzwiami? O, panie generale! zanimby mię rozbroili, padłoby ich ze stu, co najmniej. Uważam jednak użycie mej broni tutaj za zbyteczne i jestem skłonny dać panu sposobność do naprawienia dopieroco popełnionego błędu, ażebyś pan później gorzko tego nie pożałował. Major Cadera oświadczył mi, że należy do armii Latorre’a, i to właśnie spowodowało mię do nieprzyjaźni względem niego. Gdyby bowiem przyznał się odrazu, że należy do partyi Jordana, nie byłoby przyszło między nami do stosunku wrogiego. Ja właśnie zdążałem do Jordana ze sprawą ogromnie ważną.
— Powtarzam, że rozumiem się na wykrętach — rzekł generał, patrząc na mnie nieufnie.
— No, jeżeli pan chcesz koniecznie uważać to za wykręt, nic na to nie poradzę, i możesz pan myśleć, co się mu spodoba. Jak daleko stąd przebywa Jordan?
— O trzy godziny drogi.
— Poślij więc natychmiast po niego, generale.
— Nie mogę. Jestem przekonany, że pan kłamiesz.
— Pomimo, że mię pan obrażasz — rzekłem, — podyktuję mu łagodne ze swej strony warunki, i musisz je przyjąć. Wszak życie pańskie zależy w tej chwili od poruszenia mego palca! Puścisz mię pan teraz, a właściwie każesz mię zaprowadzić do wygodnego pomieszczenia, gdzieby można było przynajmniej siedzieć, następnie wydasz polecenie, aby przeprowadzono tam również moich towarzyszów; i każesz nas pilnować, a tymczasem wyślesz posłańca do Jordana z wezwaniem, by przybył tutaj bezzwłocznie. Chcę się z nim rozmówić. I jeżeli on potwierdzi wasz wyrok na mnie, dam się wam zastrzelić nietylko bez najmniejszego oporu, ale nawet bez szemrania.
— Obmyśliłeś pan jakiś podstęp — zauważył generał, patrząc na mnie podejrzliwie.
— Nie, panie; idę najprostszą drogą i jestem najzupełniej szczery.
— Ba, ale co u stu dyabłów pomyśli sobie Jordan, gdy się dowie, że... że...
Nie mógł jakoś wykrztusić reszty słów, więc podchwyciłem żywo:
— Że dałeś się pan przycisnąć do muru „jakiemuś wagabundzie z Europy“? Możesz być pewny, generale, że przebaczy to panu. Bo w każdym razie lepsze to, niż gdyby miał później dowiedzieć się, że przez zamordowanie mię wynikła dla niego niepowetowana strata. Kładę zaś nacisk na to i przysiągłbym w tej chwili, że pan jesteś przekonany o zupełnej mojej niewinności!
— A gdybym się zgodził na pańskie warunki, czy oddasz pan broń? — zapytał wymijająco, nie dając odpowiedzi na powyższą moją uwagę.
— O, nie. Oddam ją jedynie Jordanowi. Widzę tu jakieś drzwi. Co się znajduje poza niemi?
— Próżny pokój.
— Nie można z niego uciec?
— Nie.
— Wobec tego zechciej pan sprowadzić tu moich towarzyszów i dostarczyć nam pożywienia oraz papierosów. Gdy przybędzie tu Jordan, oddam mu osobiście przez drzwi moje rewolwery. Tymczasem jednak do chwili jego przybycia zatrzymam je przy sobie.
— Czy przyrzekniesz nam pod słowem, że nie przedsięweźmiesz ucieczki i że wogóle nie uknujesz względem nas żadnego zamachu?
— Owszem, przyrzeknę, ale pod warunkiem, że i pan również pod słowem honoru spełnisz moje żądania.
— Dobrze, zgadzam się. Oto moja ręka!
Chwycił w dłoń moją rękę, ale widziałem, że kosztowało go to wiele odwagi.
Przy tej sposobności rzekłem:
— Major Cadera dał mi dwa razy słowo honoru i dwa razy je złamał. Sądzę jednak, że pan, panie generale, cenisz honor więcej, niż on. Ufam panu najzupełniej. Teraz cofnę się do tego pokoju i oczekiwać tam będę natychmiastowego przybycia moich towarzyszów.
— Bądź pan pewny, że dotrzymam słowa. Chciałbym tylko prosić, abyś pan zachował w tajemnicy przed moimi podwładnymi to, co tu zaszło. Jedynie Jordanowi możesz pan o tem opowiedzieć.
— Przyrzekam, generale, zastosować się do twych życzeń.
— Proszę więc — rzekł, otwierając mi drzwi. — Towarzysze zaraz tu przybędą.
Major aż do tej chwili leżał omdlały na ziemi. Pochyliłem się nad nim i odpiąłem swój pas, w którym znajdowały się naboje, poczem wszedłem do wskazanego pokoju. Gdy drzwi za mną przymknęły się generał mruknął:
— Prawdziwy dyabeł! Major miał racyę!
Nie przypuszczał oczywiście, że sprawa weźmie taki obrót. Co do mnie, przywołując na pamięć szczegóły całego tego zajścia, nie mogłem sobie wytłómaczyć, dlaczego w chwili przedstawienia mię generałowi towarzyszył mi jedynie major, żołnierze zaś, którzy mię eskortowali, nie zostali wpuszczeni do izby. Gdyby nie ta okoliczność, kto wie, czy byłaby mi się udała sztuka tak gładko. Generałowi wierzyłem na słowo i nie zawiodłem się. Po upływie paru minut przyprowadzono moich towarzyszów i, zamknąwszy drzwi, zaryglowano je od zewnątrz.
— Co się stało? — pytał brat Hilario. — W tamtym pokoju leży major bez znaku życia.
— Nic mu nie będzie.
— A! domyślam się. Widocznie dogodziłeś mu pan swoim zwyczajem pięścią w głowę. Ale, jeżeli tak, muszę przyznać, że zaryzykowałeś bardzo wiele. Proszę jednak powiedzieć, po co nas sprowadzono tu, do tej izby? i jak jest z naszą sprawą? może gorzej?
— Co się was tyczy, to nie grozi wam nic; tylko mnie postanowiono rozstrzelać.
Wiadomość ta wywarła na towarzyszów moich przygnębiające wrażenie, a gdy im opowiedziałem szczegóły zajścia, wręcz wierzyć nie chcieli. Ich zdaniem, od Jordana nic dobrego spodziewać się nie było można, i powinienem był przygotować się na to, że każe mię zamordować za zuchwałe obejście się z jego podwładnymi. Ja jednak byłem jak najlepszych myśli i, korzystając z czasu, udzieliłem im wskazówek, jak mają się zachowywać wobec Jordana.
Niebawem przyniesiono nam mięsa, soli, wody i butelkę wina. Więcej nie mogliśmy chyba wymagać, skoro nawet dla każdego z nas przeznaczono po dwa cygara. Usiedliśmy na ziemi, a spożywszy posiłek, za paliliśmy cygara. Poza drzwiami, w pokoju generała, przez długi czas panowała cisza, i dopiero w jakieś cztery godziny po zamknięciu nas posłyszeliśmy tam przyciszoną rozmowę i odgłosy kroków, poczem odryglowano drzwi i uchylono je zaledwie tyle, że po wstała szpara na szerokość ręki, przez którą przemówił do mnie generał:
— Dotrzymałem panu słowa: sennor Jordan przybył i oczekuje na pana, ale wprzód musisz pan dotrzymać swego przyrzeczenia i oddać nam rewolwery.
— Proszę — rzekłem, podając mu je. — Kiedy będę mógł rozmówić się z sennorem Jordanem?
— Natychmiast.
— Czy możemy wyjść wszyscy?
— Nie, tylko pan wyjdziesz.
I otworzył drzwi przede mną.
W przyległym pokoju sytuacya zmieniła się o tyle, że obaj oficerowie i generał zaopatrzeni byli w rewolwery, przy jednym zaś ze stołów siedziało trzech ludzi, z których dwaj mieli na sobie uniformy oficerskie, a trzeci, zajmujący naczelne miejsce, ubrany był po cywilnemu. Przed każdym z nich leżał pistolet. Koło drzwi stał major Cadera, uzbrojony w dwa pistolety. Blady był, jak ściana; widocznie uderzenie mej pięści nie było lada jakie. Z oczu wyglądała mu nietajona chęć zemsty. Czułem to aż nadto. A grozy położenia dodawała ta okoliczność, że wzdłuż wszystkich czterech ścian ustawiono żołnierzy z bronią u nogi. Można się było rzecz prosta — spodziewać, że przy najmniej podejrzanym ruchu z mej strony miałbym na sobie nie skórę, lecz rzeszoto. Pomimo, że położenie takie mogło zatrwożyć nawet najśmielszego, uśmiechałem się najspokojniej, rozglądając się naokół. Ciekawa rzecz, coby się stało, gdyby żołnierze ci zaczęli strzelać ze wszystkich stron... Zresztą już samo zmobilizowanie tylu drabów przeciw jednemu człowiekowi bezbronnemu wyglądało śmiesznie.
Generał wskazał mi ręką miejsce, w którem miałem stanąć, mianowicie naprzeciw owego ubranego po cywilnemu mężczyzny. Ten zmierzył mię od stóp do głowy świdrującym wzrokiem. Ja zaś, nic sobie z tego nie robiąc, rozglądałem się dalej wśród obecnych. Rozumie się, z twarzy wszystkich mogłem wyczytać jedynie wyrok śmierci dla siebie. Nieszczególne położenie! — pomyślałem sobie. — Mogą mię zawieść rachuby.
— Nazywam się Lopez Jordan — rzekł do mnie po chwili cywilny sennor. — Domagałeś się rozmowy ze mną, i przypuszczam, że nie bez ważniejszej przyczyny tracę czas drogocenny dla ciebie. Jeżeli się okaże, że nie miałeś powodu do wzywania mię, to wydany na ciebie wyrok śmierci znacznie zaostrzę.
Na zaimki „ty “, „ciebie“ kładł szczególniejszy nacisk, a stąd przyszedłem do wniosku, że generał opowiedział mu, że ja na jego „ty “ odparłem również słowem „ty“. Generalissimus prawdopodobnie chciał się przekonać, czy i wobec niego postawię się tak samo.
Jak miałem postąpić w danym razie? Jeżeli poważyłem się był poprzednio na ryzyko względem generała, należało być nadal konsekwentnym i nie zmieniać tonu wobec tego dyktatora. Pewność siebie, czy pokora na jedno wyjśćby musiały. Wolałem więc utrzymać się w dotychczasowym tonie i rzekłem:
— Pomimo, że z innej strony zachowano się wobec mnie bardzo wrogo, wyrażam moją radość z racyi życzliwego i poufałego traktowania mnie w tym domu. Już poprzednio bowiem generał raczył łaskawie zaszczycić mię braterskiem „ty“, a że i od ciebie słyszę toż samo, więc tuszę sobie...
— Psie podły! — wrzasnął Jordan, poskoczywszy ku mnie. — Śmiesz tak do mnie przemawiać?
— A dlaczegobym nie miał śmieć? — odrzekłem o ile możności spokojnie. — Wzoruję się w tym wypadku na tobie.
— Co szczekasz?... Każę cię wrzucić między byki, żeby cię na rogach rozniosły!
— Straciłbyś na tem sam, Jordanie, gdyż w takim razie ani William Hounters, ani Tupido, którzy mię do ciebie wysłali, nie mogliby...
Nie dokończyłem, bo już te słowa okazały się czarodziejskiemi. Twarz tego wściekłego człowieka zmieniła się w okamgnieniu: wypogodziła się natychmiast, poczem przystąpił do mnie bliżej i odezwał się gorączkowo:
— Wymieniłeś pan nazwiska dwu osób, które nie są mi obojętne. Więc to znajomi pańscy?
— Tak. Hounters wysłał mnie do Tupida, a ten...
— Przysyła znowu pana do mnie?
— Tak jest.
— I co pan masz do powiedzenia: „tak“, czy „nie“?
— To pierwsze. Wszystko już w drodze.
— Ah, que’ alegria! I pana chciano rozstrzelać? Toż ja oczekiwałem tego poselstwa z ogromną niecierpliwością!
Po tych słowach zwrócił się do żołnierzy i krzyknął:
— Marsz stąd, chłystki!
Na rozkaz ten żołnierze wynieśli się co prędzej, a major zrobił tak głupią minę, że na widok jej omal nie wybuchnąłem śmiechem. Ogarnęło mię przytem wrażenie skazańca, któremu najniespodziewaniej zdjęto stryczek z szyi. Plan mój więc nie chybił.
— Wypędziłem hołotę, sennor, i możemy teraz swobodnie porozmawiać w naszej sprawie. Przedewszystkiem miło mi powitać pana najserdeczniej...
To mówiąc, uścisnął mi rękę po przyjacielsku.
— Przedewszystkiem, sennor, mam sprawę osobistą, która wymaga niezwłocznego załatwienia — rzekłem. — Obrażono mię śmiertelnie w drodze do pana, zamiast mi ją ułatwić, i omal nie rozstrzelano. Daruje więc pan, że go poproszę o ukaranie najpierw winnych, a potem dopiero przystąpimy do rzeczy.
— Ależ rozumie się, że prośbie pańskiej uczynię zadość. Tylko nieszczęśliwemu zbiegowi okoliczności zawdzięczać należy tak przykre i niebezpieczne dla pana nieporozumienie.
— Nie, panie! wina nie cięży na okolicznościach, lecz na osobach. Wprowadzono rozmyślnie w błąd zarówno generała, jak i pana, i dlatego domagam się bezwarunkowo, aby pan wysłuchał mię i dowiedział się prawdy.
— Proszę, słucham pana.
— Muszą być jednak przy tem obecni moi towarzysze, aby w razie jakiej wątpliwości mogli poświadczyć moje słowa...
— O nie! oni nie powinni wiedzieć, że pan...
— No, tak; nie powinni wiedzieć o sprawie naszej; ale to, co teraz będę mówił, nie odnosi się do tajemnicy, i wolno im być tutaj. Przedewszystkiem muszę wyświetlić sprawę naszego uprowadzenia.
— Dobrze więc; niech przyjdą.
Otwarłem drzwi, i towarzysze na skinienie moje weszli do pokoju: brat Hilario postępował na czele, inni za nim.
Zobaczywszy Jordana, zakonnik skierował się ku niemu i rzekł:
— W przypuszczeniu, że mam do czynienia z sennorem Jordanem, śmiem się uskarżyć na pańskich podwładnych, którzy dopuścili się względem nas całego szeregu nadużyć. Nie wiem, jakie są pańskie zamiary, ale nie może się pan spodziewać dla swych przedsięwzięć błogosławieństwa Bożego, jeżeli ludzie pańscy postępują, jak złodzieje i zbóje, nie umiejąc nawet uszanować sukni duchownej.
— Przemawiasz, bracie, istotnie śmiało — odrzekł Jordan, przypatrując się zakonnikowi uważnie i z pewną niechęcią. — Słyszałem nazwisko brata i wiem, że oznacza ono niepospolitego człowieka. Ale, przestrzegam, to jeszcze nie upoważnia brata do zuchwałości.
— Za pozwoleniem, sennor! Nie jest to wcale zuchwałością, że się przed panem uskarżam. Toż dostawiono nas tutaj związanych, jakgdybyśmy byli zbrodniarzami.
— Widzę jednak, że brat nie ma kajdan na rękach.
— Ba, do tej chwili bylibyśmy skrępowani, jak barany, gdybyśmy sami sobie nie poradzili. Zdjęto nam rzemienie jedynie pod grozą rewolwerów.
— Dobrze, zbadam sprawę, ale wprzód proszę, by się brat uspokoił. Cenię ja odwagę, ale nie znoszę, gdy ją kto wobec mnie chce manifestować. Nie wchodząc na razie w to, kto miał słuszność, wy, czy major Cadera, wyrażam ubolewanie, że zaszła tu scena niebardzo taktowna. Bo proszę! jeden-jedyny człowiek, i do tego obcy, śmiał w samym środku mego garnizonu w otoczeniu tysięcy żołnierzy porwać się na moich oficerów i grozić im śmiercią!
— Musiał to uczynić z ostatecznej konieczności. Wszak chciano go rozstrzelać bez najmniejszej racyi.
— Gdybyśmy nawet przypuścili, że słuszność była po jego stronie, to i w takim razie krok jego sam brat musiałby określić, jako... no, powiedzmy otwarcie, jako zadziwiającą bezczelność. Gdyby mi to opowiadał ktoś mniej znany, nie mógłbym wręcz uwierzyć w coś podobnego. Człowiek ten wziął w niewolę oficera z pośród pięćdziesięciu uzbrojonych ludzi, złamał mu szablę, wykradł jeńców, a gdy go ostatecznie schwytano i przyprowadzono tutaj, by mu wymierzyć zasłużoną karę, obala uderzeniem majora i z bronią w ręku dyktuje oficerom warunki kapitulacyi! Tego rodzaju sprawa wcale nie jest dla nas zaszczytna, i musimy oczyścić nasz honor!
— Czy możesz pan czynić wyrzuty Hounters’owi, że powierzył tak ogromnie ważną sprawę człowiekowi tego pokroju? wtrąciłem się do rozmowy.
— Przeciwnie; muszę mu nawet wyrazić za to pochwałę. Ale pan sam przyznasz, że zachowanie się pańskie wobec mych podkomendnych było wprost niemożliwe.
— Zna pan zapewne przysłowie: „Tonący brzytwy się chwyta“. Otóż i ja nie uczyniłem nic innego, jak tylko chwyciłem się brzytwy i, dzięki temu, żyję jeszcze.
— A ja panu powtórzę inne przysłowie: „Nie mów „hop“, aż przeskoczysz“. A nużbyś się pan przeliczył co do wywikłania się z objęć śmierci!...
— Niewątpliwie umrę, jak i każdy z nas, ale obecnie nic mi z pańskiej ręki nie grozi.
— A jeżeli się pan mylisz na tym punkcie?
— Gdybym się mylił, wówczas pomyłka moja mogłaby przynieść nieobliczalne szkody przedewszystkiem panu. Z kimże pan zawarłby kontrakt, gdyby mię rozstrzelano?
— Oczywiście z panem, ale jeszcze za życia.
Mówiąc to, spojrzał na mnie z chytrym uśmieszkiem na ustach. Był widocznie ciekawy, co mu na to odpowiem, gdyż od tej odpowiedzi zależało wszystko. Wprawdzie, gdy się dowiedział, że jestem pełnomocnikiem Hounters’a, zmienił zupełnie względem mnie sposób traktowania mię, z czego mogłem wnosić, że nic mi już nie grozi. Ale nie zachęcało mię to bynajmniej do otwartości i nie dowierzałem mu ani odrobinę. Wszak człowiek ten kazał zamordować własnego teścia, czyż więc wobec jego krwiożerczości można mu było zaufać? Mógł przecie złamać słowo i zamordować mię bez żadnych skrupułów, tembardziej, że byłem mu zupełnie obcym człowiekiem. Zoryentowawszy się szybko w sytuacyi, postanowiłem wywołać w nim pewność, że przeprowadzenie interesu z dostawcami było bezemnie absolutnie niemożliwe, i dlatego rzekłem:
— Pan mię nie zna, zarówno, jak pańscy podwładni nie poznali się na mnie. Nie powiem panu ani jednego słowa w interesującej go sprawie, dopóki nie zaręczy mi pan słowem honoru, że tak ja, jak i moi towarzysze nie doznają tu żadnej krzywdy.
— A gdybym dał słowo i złamał je następnie?
— Wówczas zaszkodziłby pan przedewszystkiem samemu sobie, gdyż odtąd nie wierzyłby mu nikt. A przecie zaufanie wszystkich jego podwładnych i tych, z którymi go wiążą stosunki, jest dla pana sprawą doniosłej wagi. Zresztą sama logika wskazuje, że przedsięwziąłem podróż w te strony nie po to, by się narażać na niebezpieczeństwa, lecz żeby załatwić ważny interes handlowy. Zresztą... czy pan chce dotrzymać słowa, czy też nie, jest mi to całkiem obojętne, gdyż na szczęście sprawa wzięła taki obrót, że jestem w stanie zmusić pana do dotrzymania tego słowa. Tu powtarzam panu raz jeszcze, że nie przystąpię do rzeczy tak długo, aż pan nas upewni, że nie zastawiono na nas tutaj żadnych sideł.
— Mogę panu dać słowo, że postępuję z panem całkiem otwarcie.
— To brzmi jednak dwuznacznie, i mógłbym żądać od pana jaśniej sformułowanego oświadczenia, choć jestem przekonany, że to nie na wieleby mi się przydało.
— Zdaje mi się, że już porozumieliśmy się i możemy zacząć o interesie.
— O, nie. Przedewszystkiem wnoszę przed pana skargę na majora Caderę.
— Przecie możesz pan to uczynić później.
— Nie, panie. Od sposobu załatwienia tej kwestyi zależy moje postępowanie z panem w wiadomej sprawie.
— Dobrze. Ale czemże mi pan udowodni, że jesteś pełnomocnikiem Hounters’a i Tupidy?
— A jakiej pan żąda legitymacyi?
— Rozumie się, że pisemnej.
— Daruje mi pan, że wyrażę zdziwienie z tego powodu. Cóż bowiem byłoby ze mną, no i z panem gdybym przypadkowo schwytany został przez waszych wrogów i gdyby znaleźli przy mnie żądaną przez pana legitymacyę?
— A więc nie posiada pan formalnego pełnomocnictwa? Owszem, ale tylko ustne. Jeżeli jednak nie zechce pan uwierzyć moim słowom, śmiem prosić, byś pan wysłał posłańca do Montevideo i przekonał się, czy to prawda, a sprawa cała niech pozostanie w zawieszeniu aż do powrotu owego posłańca.
— Ależ ja nie mam czasu na coś podobnego i wolę już uznać w panu pełnomocnika, oczekując podania warunków.
— Podam je nie tutaj, lecz w Buenos Ayres.
— Zwaryowałeś pan? — krzyknął przerażony. — Toż tam właśnie znajduje się gniazdo moich wrogów. Przecie tam ma swe siedlisko rząd, któremu wypowiedziałem walkę... tam ma swoją siedzibę prezydent Sarmiento, którego chcę obalić. Jakże więc pan możesz proponować mi to miejsce na załatwienie naszej sprawy?
— Czynię to z dwu powodów, sennor. Po pierwsze, w tamtejszym porcie stoi na kotwicy okręt z naszym towarem; powtóre...
— Tam? na kotwicy? Toż to szaleństwo ulokować się w podobnem miejscu!
— Powiedział pan przed chwilą, że jestem bezczelnie odważny. Dlaczegóżbym więc nie miał zastosować tej odwagi i co do ostatniego punktu? Właśnie najbezpieczniejszy jest ładunek ten tam, gdzie go się najmniej spodziewają. Beczki, paki i bele zadeklarowane zostały jako nafta, zabawki i tytuń, i opłacono już nawet odpowiednie cło za nie.
— Więc urzędnicy cłowi nie rewidowali zawartości pak?
— Tylko niektóre z brzegu, ale te zawierały istotnie to, co deklarowano.
— No, ma pan ogromne szczęście. Ale w każdym razie lepiejby było, abyś pan temu szczęściu zbytnio nie ufał i usunął okręt z portu jak najprędzej. Czy to parowiec?
— Nie. Żaglowiec pośpieszny typu amerykańskiego. Nazywa się „The Wind“.
— A więc jest to statek nieduży i może podpłynąć Paraną aż do Rosario?
— Nawet do samej stolicy Entre-Rios.
— Trzeba natychmiast wydobyć statek z tej dziury w Buenos Ayres, gdzie lada pampero może poczynić wielkie dla nas szkody. Podam panu nazwę miejscowości nad rzeką Paraną, gdzie statek ma się zatrzymać, a pan wyślesz posłańca do kapitana z odpowiednimi rozkazami.
— To niemożliwe, sennor.
— Dlaczego?
— Bo pan sam sprawę utrudnia. Postępowanie pańskie względem mojej osoby jest tego rodzaju, że niebardzo wierzę, abyś mię pan puścił natychmiast, i z tej przyczyny nie mogę się zgodzić na sprowadzenie okrętu w takie miejsce, gdzie miałbyś go pan całkowicie w ręku. Być może bowiem, że za dni kilka ogłosi się pan jako władca tych okolic, no, i ja byłbym wówczas zdany zupełnie na jego łaskę lub niełaskę.
— To znaczy, że pan mi niedowierza...
— Istotnie. Zresztą sam mi pan dał do zrozumienia, że możesz nie dotrzymać danego nam słowa. A moją rzeczą jest dbać o to, by uzyskać zupełne bezpieczeństwo tak dla siebie, jak i dla swoich towarzyszów.
— Zawiele pan sobie pozwalasz... Licząc na moje względy, nie wahasz się pan nawet wypowiadać słów, które są dla mnie obrazą.
— Przepraszam! w słowach tych zawiera się tylko prawda, nic więcej. A zresztą nie mogę wysłać nikogo do kapitana z tego choćby powodu, że znajduje się on właśnie tutaj i słyszy wszystko, co pan w tej chwili mówi. Proszę, oto jest kapitan Frick Turnerstick z Nowego Yorku, któremu master Mounters powierzył ładunek.
Słowa te wypowiedziałem dobitnie, aby kapitan, nie umiejący po hiszpańsku, mógł łatwo zrozumieć, że o nim mowa.
I istotnie Turnerstick, usłyszawszy swoje nazwisko i widząc, że go wskazuje Jordanowi, domyślił się odrazu, o co chodzi. Postąpił więc o krok naprzód i rzekł:
— Yes, sennoro. Jestem kapitano Fricko Turnersticko z Nowo Yorko. Moje barko nazywa się „The Windo“, i zdaje mi się, że to wystarczy.
— Jordan popatrzył na niego uważnie, wzruszył ramionami i rzekł do mnie:
— Co to za mowa? czy nie angielska?
— Kapitan nie umie po hiszpańsku, sennor.
— No, i takiemu człowiekowi powierza się tak ważne zadanie?
— Ależ to właśnie lepiej, że on nie umie po hiszpańsku, bo nikomu nawet na myśl nie przyjdzie posądzić go o załatwienie interesu, do którego potrzebna jest znajomość języka hiszpańskiego. Zresztą ma on na swym okręcie ludzi, którzy mogą mu posłużyć w razie potrzeby, jako tłómacze. Do tych należy choćby naprzykład ten oto sternik.
— O, i sternik tutaj? Cóż on tu ma do roboty?
— Nic. Przypędzono go tu przemocą, wbrew woli.
— A dlaczego opuścili oni okręt w Buenos Ayres?
— Bo wymagały tego ich interesy handlowe. Master Hounters wysłał mię z nimi, jako pełnomocnika, przedewszystkiem do Tupidy w Montevideo. Tam wysiadłem na ląd, aby się owemu sennorowi przedstawić, kapitan zaś pożeglował dalej, do Buenos Ayres, i miał tam na mnie oczekiwać. Ponieważ spodziewał się mego przybycia dopiero za dni kilka, wykorzystał czas wolny w ten sposób, że przy okazyi przedsięwziął podróż w górę rzeki Uruguayu, aby sobie w nadrzecznych okolicach wynaleźć odpowiedni towar do przewozu z powrotem do Nowego Yorku. Otóż, gdy powracał z tej wycieczki na jakiejś tratwie, został nagle przez majora Caderę napadnięty, no, i później szczególniejszym trafem spotkał się z nami.
— To rzeczywiście... szczególniejszy traf — zauważył Jordan, patrząc mi w oczy z niedowierzaniem.
— Tak jest, szczególnie godnem uwagi jest to, że major przedsięwziął wrogie zamiary przeciw wszystkim osobom, które wam idą z pomocą. No, ale na szczęście spotkałem się z panem i sądzę, że nie odmówi pan nam wszystkim zadośćuczynienia za doznane krzywdy.
— Owszem, dam je, o ile na to pozwolą okoliczności.
— To znowu dwuznaczne, sennor!
— Bo też i pan sam jesteś w wysokim stopniu człowiekiem zagadkowym. Wszystko, co mi pan tak pięknie przedstawia, wydaje mi się całkiem nieprawdopodobnem.
— To znaczy, że mi pan nie wierzy... Ha, w takim razie nie mówmy już o tem. Bo jeżeli pan żywi do mnie mniej zaufania, niż ja do pana, to lepiej dać spokój wszystkiemu. Zechce więc pan uwolnić nas natychmiast, bo szkoda nam czasu.
— Co takiego? uwolnić? Ależ o tem i mowy być nie może.
— Jak się panu podoba. Ja uważam sprawę za skończoną.
Cofnąłem się parę kroków, przybierając minę najobojętniejszego w świecie człowieka. Zrobiło to swoje; nadzwyczajna moja pewność siebie zaimponowała mu. Widocznie jednak dla ostatecznego wypróbowania mię rzekł:
— Zechce pan teraz przypomnieć sobie przyrzeczenie, mocą którego masz pan poddać się spokojnie memu wyrokowi.
— Oczywiście. Powiedziałem, że bez szemrania dam się rozstrzelać, jeżeli pan zatwierdzi wyrok śmierci na mnie.
— No, a gdybym uczynił to właśnie w tej chwili? co wtedy?
— Nic, sennor.
Czyżby naprawdę śmierć była panu obojętna?
— Tego nie mówię. Ale jeśli idzie o dotrzymanie słowa... Zresztą świat się nie zawali, jeżeli będzie na nim jeden człowiek mniej... pomimo nawet, że śmierć moja wywrze olbrzymi przewrót w pańskiej sprawie.
— Dlatego, że kupno nie doszłoby do skutku? Mylisz się pan. Pozostanie mi przecie kapitan.
— Ależ on nie ma pełnomocnictwa.
— To nic nie szkodzi. Wystarczy, że ma on potrzebny mi towar. Zwrócę mu wolność tylko pod tym warunkiem, jeżeli dostawi mi ów towar w bezpieczne miejsce.
— O, tak się nie stanie. Ładunek pozostaje w ręku sennora Tupidy. Jeżeli pan mię zamorduje i zatrzyma kapitana oraz sternika, to trudno; zapobiedz temu nie jestem w mocy. Ale zawarcie interesu do skutku w takim razie nie przyjdzie.
— A cóż Tupido ma do czynienia na okręcie?
— Przecie to wspólnik Hounters’a, i ładunek jest w połowie jego własnością. Jeżeli nie wrócimy do pewnego terminu do portu w Buenos Ayres, będzie to dla niego znakiem, że spotkało nas jakieś nieszczęście z rąk pańskich, i oczywiście głupi byłby chyba, gdyby w takim razie zechciał wdawać się z panem nanowo w interesy.
— Ależ on sam poniósłby stratę.
— Taak? — zaśmiałem się. — Toć wrogowie pańscy potrzebują również broni i amunicyi.
— Tak, ale nie zapłaciliby za nią ani pesa.
— Przeciwnie, zapłaciliby gotówką, podczas gdy sennor masz wziąć wszystko na kredyt.
— Jesteś pan dosyć naiwny — zaśmiał się. — Toż gdyby Tupido przyznał się tylko, jaki ładunek ma na okręcie, wówczas Sarmiento skonfiskowałby poprostu wszystko z urzędu i jeszczeby zamknął go w więzieniu.
— Ja jednak sądzę, że naiwność pańska jest większa, niż moja. Tupido nie piśnie nikomu stówka, dopóki ładunek nie znajdzie się w bezpiecznym porcie, naprzykład w Montevideo. Sprawę tę omówiliśmy już dokładnie. Na wypadek zaś, gdyby pan towaru nie kupił, Tupido ma zaofiarować prezydentowi, oprócz towaru, także inne usługi, jak naprzykład różne wiadomości o pańskich przedsięwzięciach i zamiarach. Przyzna więc pan, że nie opłaci się dla głupiego kaprysu majora, który, nawiasem mówiąc, nawet feldweblem w pańskiej armii być nie powinien, zabijać mię i narażać się na tak przykre straty, a może nawet na zupełną klęskę.
„Generalissimo“ przeszedł się kilka razy po pokoju, stanął w przeciwległym kącie izby i, skinąwszy na generała, rozmawiał z nim chwilę poufnie, poczem generał wrócił na swoje miejsce, a Jordan, nie ruszając się z kąta, począł mię pytać:
— Proszę mi odpowiadać... Pocoście zawieźli ładunek do Buenos Ayres, a więc niemal w samą paszczę mego wroga, którego zdusić zamierzam?
— Z przezorności i dla upewnienia się, że pan mię nie oszuka.
— Jesteś pan dyabelnie szczery!
— Mam nadzieję, że i pan będzie taki sam wobec mnie.
— A więc dobrze, będę szczery... Uważam pana za wyrafinowanego łotra!
— Dzięki ci, sennor! Jest to dla mnie wielka pochwała i uznanie. A zresztą nie przybyłem tutaj dysputować z panem na temat, czem jestem, a czem nie jestem, i żądam kategorycznej odpowiedzi: czy pan chcesz zawrzeć ze mną umowę, czy też nie?
— Proszę mi wprzód powiedzieć, dlaczegoś pan nie pojechał do Buenos Ayres na statku, lecz wybrałeś się konno przez Banda oriental?
— Bo to była najkrótsza do pana droga. Co prawda, nie miałem zamiaru kołować, jak mię do tego zmusił major. Sądziłem, że znajdę pana w San José, w dobrach, gdzie to Urquiza, pański ojciec, został zamordowany.
Słowa te były bardzo ryzykowne, ale wypowiedziałem je w pewnym ściśle określonym celu. Jordan przecie sam kazał zamordować ojca, i już na samo wspomnienie o tej własnej zbrodni wściekłość go ogarnęła. Poskoczył ku mnie o dwa kroki i wyciągnął ręce przed siebie, jakby mię zamierzał udusić, a następnie, stanąwszy tuż koło mnie, wrzasnął:
— Co pan wiesz o tem morderstwie?
— Tyle, co każdy inny człowiek.
— Czy mówią o tem także za granicą?
— Owszem, mówią.
— Cóż więc mówią o tem?
— Nie jestem obowiązany do składania sprawozdań przed panem.
— Zamordowali go gauchowie... draby przeklęte!...
— To bardzo możliwe.
— A może mówią, że...
Urwał, a ja zapytałem:
— Że co?
— Że ci gauchowie byli tylko czyjemś narzędziem?
— Owszem, mówią i o tem...
— Ale, do stu dyabłów, czyjem narzędziem?
Utkwił we mnie wzrok, jakby mię co najmniej chciał nim zasztyletować. Ja zaś odparłem spokojnie:
— Narzędziem w ręku pańskiem oczywiście...
Brat Hilario, przerażony moją śmiałą odpowiedzią, wydał mimowoli ciężkie westchnienie, a oficerowie zerwali się z miejsc. Jordan zaś chwycił mię za ramiona, potrząsnął z całej siły i wrzasnął głosem ochrypłym:
— Psie! Ja cię zaduszę, ja... ja...
— Niechże się pan uspokoi — rzekłem, siląc się na zimną krew. — Żądałeś pan ode mnie, bym mówił prawdę, a gdy to uczyniłem, zachowujesz się pan tak, iżby można się domyślić, że w tej plotce kryje się jakaś część prawdy.
— Powiadasz pan...plotce? No, pańskie szczęście! — rzekł, puszczając mię. — Uważasz pan to istotnie za plotkę?
— Nieinaczej. Toż tylko plotkarze mogli roznieść po świecie to, co w pewnym wypadku musiałby pan głową przypłacić.
— Więc istotnie mówią o mnie? utrzymują, że...
— Tak — skinąłem głową.
— Czy i w Europie?
— Tak, i w Europie.
— Co za łotrowstwo! Aż wstręt człowieka ogarnia!... Więc pan naprawdę nie wierzysz tym pogłoskom?
— Pytanie pańskie jest tu zupełnie zbyteczne, sennor. Bo czyż moglibyśmy wchodzić w tak ważny stosunek handlowy z człowiekiem, na którym cięży zbrodnia ojcobójstwa?
— Przyznać muszę, że mówisz pan bardzo rozsądnie — rzekł i znowu począł się przechadzać szybko po izbie, jakby dla uspokojenia rozdrażnionych moją otwartością nerwów. Po chwili podszedł ku mnie, a położywszy mi rękę na ramieniu, rzekł:
— Pan jesteś... albo waryat, który sam nie wie, co mówi i czyni, albo mój major nie pomylił się, nazywając pana dyabłem. Tak, czy owak, jesteś pan człowiekiem w wysokim stopniu niebezpiecznym. Cóż pan na to?
— Jestem tylko... szczery, sennor. Powiedziałem panu prawdę, bo tego ode mnie pan wymagał. Zresztą kto chce się wybić nad poziom, ten musi wiedzieć o wszystkiem, co się tyczy jego zamiarów, no, i nawet jego własnej osoby.
— Takie jest zdanie pańskie? Ale moje zupełnie jest inne. Jest pewna kategorya szczerości, którą bezwarunkowo uważać należy za karygodną. A że i pańska otwartość należy właśnie do tej kategoryi, więc widzę się zmuszonym, zamiast oczekiwanej przez pana wdzięczności, odpłacić mu właściwą monetą, to jest każę pana rozstrzelać, a do Tupidy wyślę pośrednika.
— Och, to się panu wcale nie uda. Tupido bez mego pozwolenia nie może wydać nawet garstki prochu. Wszcząłeś pan już kroki przygotowawcze, co pochłonęło cały pański majątek, i mógłbyś pan prowadzić swoje dzieło dalej jedynie wówczas, gdybyśmy mu przyszli z pomocą, dostarczając broni i amunicyi na kredyt. Jeżeli jednak mnie choćby włos z głowy spadnie, interes nie dojdzie do skutku, o czem pan możesz być najzupełniej przekonany. Oto wóz i przewóz!
Jordan w odpowiedzi na te moje słowa spojrzał po obecnych zakłopotany. Generał wzruszył ramionami, oficerowie milczeli, a moi towarzysze drżeli z trwogi, co było aż nadto widoczne. Po chwili „generalissimo“ zaczął:
— Przypuśćmy, że zgodzę się na pańskie wywody — rzekł. — W takim razie mam do czynienia z panem, z kapitanem i ze sternikiem. Ale poco tu są ci inni? Nie mogę im przecie okazywać względów, skoro nie oczekuję od nich żadnej przysługi.
— Przepraszam. Obecny tu sennor Maurycy Monteso podjął się razem ze swoimi yerbaterami zaprowadzić mię do pana.
— No, a estancyero ze swoim synem?
— Na to pytanie niech odpowie major Cadera.
— A brat Hilario?
— To mój przyjaciel, na którego ludzie pańscy rzucili się bez żadnego powodu. Jeżeli więc chcesz pan porozumieć się ze mną, to jedynie pod tym warunkiem zgodzę się na układy, że żadnemu z moich towarzyszów nie stanie się krzywda.
— Niechże pana dyabli wezmą! Nie pojmuję, jak mógł Hounters wysłać mi człowieka, z którym w żaden sposób do ładu dojść nie można!
— Zarówno Hounters, jak i Tupido, postarali się o człowieka, który przedewszystkiem jest odpowiedni dla nich. A czy się on spodoba panu, jest im to zupełnie obojętne.
— Może mi pan powie przynajmniej, w jaki sposób ma być załatwiona cała sprawa. Przecie musi się podpisać kontrakt. Czy jest dokument już wygotowany?
— Jest, ale ma go Tupido w Buenos Ayres.
— Kto go podpisał z waszej strony?
— Jeszcze nikt. Przecie nie wiemy z góry, czy we wszystkich punktach nastąpi zgoda. Dopiero po omówieniu warunków sennor podpisze się za siebie, a ja za Hountersa.
— Więc ja mam podpisać umowę?
— Pan, albo inna upełnomocniona przez pana osoba, która uda się ze mną do Buenos Ayres.
— Hm, byłoby to bardzo niebezpieczne dla owej osoby.
— Większe niebezpieczeństwo groziło mnie u was, a jednak odważyłem się. I sądzę, że pan wśród swoich oficerów znajdzie chociażby jednego, który się zdecyduje na tę podróż, pomimo, że wydaje się ona trochę niebezpieczną.
— Znowu chcesz mię pan dotknąć! Wśród moich ludzi niema tchórzów.
— Pocóż w takim razie zaznacza pan, jakoby podróż do Buenos Ayres była niebezpieczna?
— Czy zapewnisz mię, sennor, słowem honoru, że żaden z pańskich towarzyszów nie zdradzi mego wysłannika w Buenos Ayres?
— Owszem, daję panu na to słowo honoru.
— Przyjmuję je do wiadomości. Ale proszę sobie nie wyobrażać, że już zgodziłem się na warunki. Muszę wprzód naradzić się nad tem ze swymi oficerami. Zaczekasz pan tymczasem w przyległej izbie na rezultat.
— Zgadzam się, sennor. Ale możebym nareszcie mógł wytoczyć skargę przeciw majorowi Caderze?
— To zbyteczne.
— Bynajmniej. Zależy mi bardzo na tem, ażebyś pan rozpatrzył całe zajście raz jeszcze w mojej obecności, bo poinformowano pana stronniczo, na swoją korzyść. Długo to nie potrwa, bo będę mówił o ile możności treściwie.
— No, proszę — odburknął niechętnie i usiadłszy słuchał w milczeniu mego opowiadania do końca.
Cadera również podczas mej przemowy nie odezwał się ani słowem, pomimo, że zarzuty moje, skierowane prawie wyłącznie przeciw niemu, były bardzo obciążające. Widziałem tylko, że z oczu mu tryska śmiertelna ku mnie nienawiść.
Po ukończeniu opowiadania wezwałem towarzyszów, by potwierdzili prawdziwość słów moich, co też się stało.
— A więc — ozwał się Jordan — opowiadanie pańskie zgadza się z tem, czego się dowiedziałem od majora; tylko że, jak się to samo przez się rozumie, każda ze stron maluje żagle tak, jak jej z tem wygodnie. Uważajmy więc sprawę za definitywnie załatwioną.
— Nawet i na to mogę się zgodzić, sennor, i nie żądać ukarania winnych, ale pod warunkiem, że każe pan zwrócić natychmiast rzeczy, które mi zrabowano.
— Oho! to już nieco wygórowane żądanie.
— Proszę pana... Czy major dowodzi żołnierzami, czy też bandą złodziei?
— Oczywiście, że... żołnierzami.
— I ja tak myślę, bo zresztą ze zbójcami i opryszkami nie można zawierać stosunków handlowych. Uczciwy żołnierz nie kradnie i nie rabuje.
— No, dobrze, dobrze! Naradzimy się nad tą kwestyą, a pan zaczekasz na wynik tych obrad. Wezwę pana natychmiast, skoro tylko zdecydujemy się na ostateczne postanowienie.
Cofnęliśmy się wszyscy do przyległej izby, gdzie nas nanowo zamknięto, i posiadawszy na ziemi, gawędziliśmy między sobą pocichu.
Kapitan, dowiedziawszy się od sternika o całym przebiegu mojej rozmowy z Jordanem, uścisnął mi rękę i rzekł:
— Wspaniale, sir! Tylko pan Charley mógł wymyślić tak świetny wykręt.
Po upływie dobrej godziny wywołano nas do drugiej izby. Wszedłem tam pierwszy i stanąłem, o ile to było możliwe, blizko Jordana, mając na względzie to, że moje rowolwery leżały przed nim na stole.
Major Cadera zdradzał na twarzy coś w rodzaju tłumionego tryumfu.
— Jesteśmy gotowi, sennor — rzekł Jordan. — i możesz pan sobie powinszować wyniku naszych obrad. Wypadł on dla pana bardzo korzystnie.
— Niestety, nie mogę tego potwierdzić, dopóki nie dowiem się o nim dokładnie. Przy korzystnem dla mnie postawieniu sprawy korzyść byłaby obustronna. My ze swej strony nie żądamy żadnych łask, a tylko sprawiedliwości. Cóżeście panowie przedewszystkiem postanowili odnośnie co do mojej osoby?
— Nie będzie pan rozstrzelany.
— Znakomicie! Wobec tego mogę zabrać sobie moje rewolwery — odrzekłem, chwytając broń ze stołu i zatykając ją sobie za pas, poczem cofnąłem się o dwa kroki.
— Co to znaczy? — krzyknął Jordan. — Myśmy postanowili inaczej: panu nie wolno nosić broni!
— Ba, ale ja tego zakazu nie spełnię. Pozwoli więc pan, że zatrzymam rewolwery przy sobie.
— O, nie! Przyrzekłeś pan przecie zastosować się do mego wyroku.
— Przepraszam!... przyrzeczenie moje dotyczyło jedynie wyroku śmierci. A żeś go pan unieważnił...
— Zmuszasz mię pan do użycia przemocy...
— Ja? Cóż ja panu złego robię? Schowałem rewolwery, bo to moja własność.
— Taak? nie chcesz pan usłuchać mych poleceń?... no, to zobaczymy. Majorze, odebrać mu broń! Widziałem, że major radby był zastosować się do tego rozkazu, ale kosztowało go to wiele strachu. Stanął o dwa kroki odemnie i ozwał się zdławionym głosem:
— Oddać broń!
— Niech ją pan sobie weźmie, proszę! — i zaśmiałem się. — Tylko ostrzegam pana przed moją pięścią, do której niewarto zbliżać się zanadto. Powinieneś pan coś o tem wiedzieć...
— Słyszysz, generalissimo? — rzekł major do Jordana, rozkładając bezradnie ręce; — nie chce mi wydać broni.
— Ale ja chcę! — odparł ten ostatni ostro, — ja rozkazuję, a major musi słuchać!
Na te słowa major-biedaczysko, drżąc cały, począł się do mnie zbliżać, a ja tymczasem rzekłem do Jordana:
— Proszę nie wymagać tego od niego, sennor, bo skoro tylko zbliży się do mnie, przypłaci to życiem.
— Ale niechże pan weźmie pod uwagę, że i on ma przy sobie pistolet, z którego pozwalam mu z robić użytek w razie dalszego oporu pańskiego.
— Do tej chwili, owszem — — — Ale teraz... o, widzi pan? już pański major nie ma pistoletu!
Wśród tych słów, przystąpiwszy nagle do majora, wyrwałem mu pistolet z ręki.
— Diabolo! — wykrztusił Jordan, blednąc. — To już przechodzi wszelkie granice zuchwalstwa! Ale my sobie damy z panem radę. Proszę oddać broń! — krzyknął, — bo wezwę żołnierzy. A i my tutaj jesteśmy uzbrojeni!
— Broń oddam, sennor, lecz tym oto moim towarzyszom — odparłem, wręczając pistolet yerbaterowi, a jeden z rewolwerów kapitanowi, który umiał obchodzić się z tą bronią znakomicie.
Następnie cofnąłem się pod drzwi i, wycelowawszy w Jordana, rzekłem:
— Jeżeli pan krzykniesz, będę strzelał!
Wszystko to stało się tak szybko, że major nie zdążył ruszyć się z miejsca, a oficerowie, jakkolwiek chwycili za pistolety, ale nie odważyli się strzelać. Tymczasem zaś sternik Larsen zabiegł Jordana z tyłu i, patrząc na mnie porozumiewawczo, oczekiwał mego skinienia.
— Do licha! czy możliwe coś podobnego? — mruczał Jordan przez zęby.
— Owszem, zupełnie możliwe, i ma pan tego dowód — rzekłem.
— Moi ludzie rozniosą was wprost na lancach i szablach...
— Niechby tu przyszli! Ale, zanimby się to stało, znajdowałbyś się pan już w takiem miejscu, gdzie niema jeńców, ani rozkazujących generałów.
— Zamierzałem zatrzymać jedynie pana, a towarzyszów pańskich puścić wolno.
— Ba! oni już nie odłączą się ode mnie za nic w świecie.
— Cóż to? gwałt? to... to... Ja sobie w inny sposób poradzę...
I przy tych słowach wyciągnął dłoń po leżący przed nim pistolet. Lecz w tej chwili Larsen objął go z tyłu muskularnemi ramionami, jak olbrzymi pająk wątłą muchę.
— Zostawić pistolet, sennor! — szepnął przerażonemu generalissimowi, — bo zgniotę pana, jak cytrynę!
— Puścić mię! — charczał Jordan. — Żebra mi połamiesz, łotrze!
I dziwna rzecz! — nikt nie pośpieszył z pomocą zagrożonemu. Major stał niby słup nieruchomy, jak również oficerowie, przeciw którym skierowaliśmy teraz lufy, ja zaś rzekłem do nich:
— Panowie zechcą złożyć swe pistolety na stole, i to natychmiast, gdyż ten olbrzym gotów istotnie pogruchotać kości waszemu przełożonemu.
To wystarczyło. Złożyli pistolety, nie zdradzając nawet wielkiego oburzenia ani trwogi. Na twarzy zaś generała można było nawet zauważyć wyraz jakby zadowolenia. Nie ulegało wątpliwości, że byłby od swego zwierzchnika dostał nosa za to, że poprzednio dał się zaprowadzić przeze mnie w kozi róg, — a tu nagle ten sam zaszczyt spotyka jego przełożonego. Musiało mu więc to sprawić siłą rzeczy samej nielada przyjemność.
— Odłożyć szable! — rozkazał oficerom yerbatero, co też bez wahania uczynili.
A ja zwróciłem się do majora:
— Precz stąd tam, do kąta!
Słowa te obudziły go z osłupienia, i rad-nierad podążył na wskazane miejsce.
Na mój znak sternik Larsen puścił Jordana, ale został tuż za jego placyma. Generalissimo opadł bezwładnie na krzesło i westchnął:
— Cascaras! Dyabli, nie ludzie! A wy na to nic? — dodał, zwracając się do oficerów.
Ci zaś stali bezradni, z opuszczonemi głowami, nie mając dla niego żadnej odpowiedzi.
Uważałem za stosowne wyręczyć ich w tem i rzekłem:
— A czemuż to pan nie pomógł sam sobie? Generalissimo powinien zawsze wiedzieć, co mu czynić należy w jakiejkolwiek bądź sytuacyi. Zresztą pan sam przekonałeś się naocznie, że nie jest rzeczą łatwą rozporządzać życiem i mieniem bliźnich, zwłaszcza, jeżeli to nie są jakieś wagabundy czy awanturnicy, zazwyczaj zawodowi tchórze, lecz ludzie uczciwi, no i... odważni.
— Wszystko to dobrze, sennor, ale weź pod uwagę, że tu, wokoło nas, są tysiące moich żołnierzy.
— Cóż, kiedy my się ich wcale nie boimy i niewiele nas obchodzi ich obecność tutaj. Jestem pewny, że żaden z nich na wasze wezwanie nawetby palcem nie kiwnął, wiedząc z góry, iż wódz naczelny przypłaciłby to życiem.
— Jakto? ja? — zapytał, patrząc na mnie z wyrazem nieopisanego zdumienia.
— Jest nas tu dziesięciu — rzekłem, — a was jest tylko sześciu, wobec czego możemy bez trudności obezwładnić was wszystkich i powiązać jednych do drugich.
— Poco? w jakim celu?
— Aby wyprowadzić was stąd, z pośród tych tysięcy żołnierzy, w miejsce dla nas bezpieczniejsze. Nikt nie poważy się nawet ręki na nas podnieść, bo w tej chwili odebralibyśmy życie wszystkim jeńcom, a przedewszystkiem panu. Jestem zdecydowany uczynić to w tej chwili, jeżeli tylko zechcesz mię zmusić do złożenia mu dowodu, że podobne przedsięwzięcie udać się musi. Ja, mój panie, miałem już do czynienia z ludźmi nie takimi, jak pan. Biłem się z przerozmaitego rodzaju łotrami, rozbójnikami, handlarzami niewolników, Indyanami, i to najczęściej sam jeden przeciw setkom, mam więc dosyć doświadczenia w tym względzie, i ilość wrogów wcale mię nie zastrasza. Zobaczysz pan zresztą, jak was wszystkich stąd wyprowadzę i odstawię nad rzekę. Będziecie mię błagali o łaskę, bo zawiśnie nad głowami waszemi groza wielkiej przegranej, no, i dostania się do niewoli, a następnie na szafot. Tak się sprawa wasza przedstawia w tej chwili, dzięki bezwzględnemu traktowaniu przez was mnie i moich towarzyszów. A przecie przyszedłem tu do was, jako przyjaciel, przynosząc wam istotną pomoc. Pięknie odwdzięczyliście się nam za życzliwość; potraktowaliście nas, jako wagabundów, odebraliście nam mienie, a wreszcie zagroziliście śmiercią. Nie, panie! teraz już nie dam się wam wodzić za nos, nie pozwolę sobą pomiatać.
Słowa te wywarły na Jordana wielkie wrażenie.
— Czego pan właściwie chcesz od nas? — spytał drżącym głosem.
— Uczciwego z nami postępowania! niczego więcej! Chcę być wolnym, i to natychmiast!
— Miałem zamiar wysłać pana raniutko do Buenos Ayres razem ze swoim pełnomocnikiem...
— Bardzo to pięknie, ale to jeszcze nie daje powodu do traktowania mię dzisiaj, jak więźnia. Któż to ma być tym pełnomocnikiem?
— Major Cadera.
— Ależ to śmieszne!
— Wybrałem go dlatego, że popierwsze nie jest znany w Buenos Ayres, a powtóre, mogę na nim zupełnie polegać.
— W gruncie rzeczy jest mi to zupełnie obojętne, on, czy kto inny przeznaczony mi jest za towarzysza. Żądam tylko, aby się obchodzono ze mną życzliwie, tak, jak na to zasługuję.
— Dobrze więc. Będziesz pan moim gościem. Zadowalnia to pana?
— Tak. Jeżeli oczywiście stosowane to będzie również i do moich towarzyszów.
— Rozumie się. Jutro rano odjedziecie z majorem Caderą, któremu dodam tylu ludzi, ilu liczycie sami.
— A to poco?
— Nie mogę go przecie wysłać bez odpowiedniego zabezpieczenia.
— Jak pan uważa. Ja jednak jestem zdania, że ta właśnie asysta może wzbudzić podejrzenie u waszych wrogów. Moi towarzysze nie wszyscy ze mną pojadą. Estancyero z synem uda się prosto do swego domu, zostaną zaś ze mną jedynie yerbaterowie, no, i kapitan ze sternikiem. A w jaki sposób odbędziemy tę podróż?
— Nie inaczej, jak tylko na tratwie. Na parowcu nie możecie się pokazywać, bo wzbudziłoby to podejrzenie.
— Zgadzam się. A więc major podpisze kontrakt w pańskiem zastępstwie?
— Tak, sennor.
— Co do mnie, to mógłbym się tem zadowolnić; ale Tupido zażąda z pewnością pisemnego pełnomocnictwa.
— Zaopatrzę go w ten dokument.
— Bardzo ładnie. A co się tyczy naszej własności? Jordan z wszelką pewnością miał zamiar zatrzymać sobie część naszych rzeczy i pieniędzy. Ale wobec tego, co zaszło, odleciała go chęć ku temu. Teraz na moje słowa spojrzał wzrokiem pytającym na generała, a widząc, że ten twierdząco skinął głową, rzekł do mnie:
— Otrzymacie z powrotem wszystko, oprócz sumy, którą odebraliście majorowi.
— Tej nie dam sobie wcale odciągnąć, gdyż major wypłacił ją pogorzelcom, jako odszkodowanie za swoje względem nich wybryki.
— Co pana właściwie mogło obchodzić puszczenie z dymem tych obcych mu ludzi?
— Każdego uczciwego człowiek a uważam za swego bliźniego i nie mogę być obojętnym, gdy mu kto wyrządza krzywdę.
— Zresztą niepotrzebnie się pan targujesz. Pieniądze te odliczymy z sumy estancyera, nie zaś z pańskiej.
— Z mojej, czy też z estancyera, to wszystko jedno. Nie zgadzam się na to, i kwita!
— Czyżby układy nasze miały się rozbić z racyi tego jednego punktu?
— Owszem, jeżeli pan od swego żądania nie odstąpi...
— Ba! Cadera domaga się zwrotu tych pieniędzy bezwarunkowo.
— A my bezwarunkowo domagamy się zwrotu naszych. Poco major podpalił dom ranchera?
— Odbiliście mu też stadninę...
— Zupełnie sprawiedliwe; niechby był jej nie rabował.
— Pan masz strasznie twardą wolę.
— Tak. A przytem ma ona tę właściwość, że staje się coraz twardszą w miarę tego, jak ktoś nie chce się do niej stosować. I niech pan weźmie pod uwagę, że przy takim mym charakterze nie byłoby dziwnem, gdybym cofnął to, na co już zezwoliłem.
— Cóż ja zrobię? Cadera zażąda wynagrodzenia...
— To pańska rzecz, nie moja. Zresztą jestem pewien, że pieniądze, które mu zabrałem, nie były jego własnością. Przecie on, działając w interesie pańskim, musiał być przez pana zaopatrzony w pewną ku temu potrzebną sumę.
— Widzę, że z panem w żaden sposób do ładu nie dojdę. Niechże więc pan odbierze sobie wszystko. Czy teraz jesteś pan zadowolony?
— Jeszcze nie. Zechcesz, sennor, łaskawie wszystkie punkty naszej umowy stwierdzić swym podpisem, jak niemniej panowie oficerowie raczą pisemnie na jej potwierdzenie złożyć słowo honoru.
— Ależ, sennor, to nam ubliża...
— Bardzo być może. Ale pan sam winieneś temu. Ja jednak muszę żądać wszystkiego, co jest niezbędne dla naszego bezpieczeństwa.
— Sądzisz pan, że ja nie mógłbym w pewnych okolicznościach cofnąć słowa, danego pisemnie, tak samo, jak gdyby było dane ustnie?
— Owszem, sądzę tak, i dlatego domagam się podpisów panów oficerów, którzy, jestem tego pewny, umieją przecie szanować swą godność.
Kapitan, yerbaterowie i ja aż do tej chwili trzymaliśmy broń, skierowaną na generalissima oraz jego oficerów i gotową do strzału, co mocno denerwowało Jordana.
— Z pana istotnie straszny człowiek — westchnął. — Przyznam, że takiego... bandyty nigdy jeszcze nie widziałem. Jakiegoż to pisma pan od nas żąda?
— Ja je panu podyktuję.
— Chyba nie mnie. Może rotmistrz napisze, a my się tylko podpiszemy. Schowajcie już tę broń.
— O! jeszcze nie! Schowamy ją dopiero po złożeniu podpisów.
Oficer, nazwany rotmistrzem, wziął papier i pióro i począł pisać pod mojem dyktandem zobowiązanie o treści zwięzłej, a bardziej dotyczącej oficerów, niż samego ich wodza. Tym można było więcej dowierzać. Zobowiązanie to podpisali wszyscy obecni.
— Tak! — rzekł Jordan, wstając od stołu. — Teraz oddajcie nam naszą broń.
— A naco ona panu? Chciałbym przedewszystkiem przekonać się, czy pan dotrzyma słowa. A więc proszę najpierw zwrócić nam nasze rzeczy.
— Ma je generał, niechaj je odda.
— Pozwalam mu więc, aby się oddalił; panowie jednak zostaniecie tu wszyscy. Dziesięć minut wystarczy zupełnie na wydanie odpowiedniego zarządzenia. Proszę cię jednak, generale, abyś zechciał pośpieszyć się, gdyż zwłoka wzbudziłaby we mnie podejrzenie i jego skutki. Niech pan nawet nie próbuje podstępu, gdyż to naraziłoby pańskich kolegów na wielkie niebezpieczeństwo.
Generał na te słowa skinął tylko głową i, nic nie rzekłszy, wyszedł, zamykając drzwi za sobą. Obecni milczeli również, jak zamalowani, i z min ich wyczytałem, że było im bardzo głupio wobec tak sromotnej porażki na wszystkich punktach. Bo też istotnie kapitulacya w podobnych warunkach była dla nich rzeczą niezwykle poniżającą, i z wyjątkiem rotmistrza, który spoglądał na mnie od czasu do czasu niemal przyjaźnie, musieli być nieszczególnie względem mnie usposobieni. Ten ostatni był to człowiek młody, bardzo przystojny, o śmiałej, rycerskiej postawie.
Po upływie kilku minut zapukano do drzwi. Odchyliłem je ostrożnie, trzymając w pogotowiu rewolwer. Za drzwiami stał generał z kilku żołnierzami, którzy trzymali w rękach nasze karabiny oraz inne drobiazgi.
— Proszę mię wpuścić — rzekł. — Jak pan widzi, kazałem opróżnić z żołnierzy obie sąsiednie izby, i nawet niema w nich warty.
Puściłem ich do środka, i żołnierze złożyli rzeczy nasze na stole. Kiedy jednak towarzysze moi rozebrali je pomiędzy siebie, o kazało się, że jeszcze kilku naszych przedmiotów brakuje, — więc generał raz jeszcze wyszedł do koszar i po chwili wrócił, przynosząc nam wszystko. Odzyskaliśmy zatem naszą własność, — brakowało tylko... pewnej sumy pieniędzy. Mianowicie estancyero otrzymał o trzy tysiące talarów papierowych zamało — i można tu było przypuszczać dwie ewentualności: albo pomylił się estancyero w określeniu sumy, albo brakujące trzy tysiące przywłaszczył sobie major.
— Iii! trzy tysiące talarów to drobnostka, i stratę taką można ostatecznie przeboleć — rzekł sternik. — Posądzacie majora... niesłusznie, i spodziewam się — dodał, wyciągając ku niemu dłoń, — że pan to słowem oficerskiem zaręczy.
— Ależ zapewniam pana słowem honoru, że nie zatrzymałem tych pieniędzy — rzekł major, wyciągając rękę do sternika.
Ten zaś pochwycił ją w ogromną swą dłoń i zapytał ironicznie:
— Istotnie pan nie masz? powiedz pan prawdę...
— Cielo! Cieeeelo! — krzyknął major, wijąc się z bólu w kształt paragrafu. — Puść mię pan, bo zwaryuję z bólu!
— Aha! puścić?... Gdzie się podziały pieniądze? — pytał nieubłagany sternik, cisnąc wciąż rękę draba.
— Nie mam ich! nie mam... słowo honoru!...
— Masz, hultaju! i jeśli się nie przyznasz, to z łapy twojej zrobię marmoladę!
— Qué dolor, qué lormento! — krzyczał major, podskakując z bólu, jak pajac. — Ja nie mam... nie wiem...
— Proszę go puścić! — domagał się generał. — Niepodobna przecie...
— Milczeć! — przerwał mu sternik. — Ja wiem, co robię! Ten drab ma na czole wypisane, że pieniądze ukradł, i zaraz się przyzna, jeno go mocniej pocisnę... Gdzie są pieniądze?
— Są... tu... w kapeluszu... pod podszewką...
— Dawaj go natychmiast!
I Larsen zdjął mu kapelusz z głowy, a wydobywszy pieniądze, rzekł do generała:
— No? kto miał słuszność? Gdybyś pan miał tak silne garście, jak ja, wyłowiłbyś nie jeden raz złodzieja!
Estancyero schował podane mu pieniądze, a Jordan, który przypatrywał się nie bez obawy całej tej scenie, przystąpił teraz do mnie i zapytał:
— Czy jesteś pan nareszcie zadowolony?
— W zupełności, i mam nadzieję, że pokój, zawarty między nami, będzie trwały i nienaruszony.
— Zależy to jedynie od pana, nie ode mnie. Okaże się wkrótce, czy umiesz pan dotrzymać słowa tak, jak to ja uczyniłem. No, a teraz odejdę wydać odpowiednie zarządzenia. Jesteś pan moim gościem i...
— A niech pan łaskawie zapamięta, że jest nas dziesięciu i że ja wcale nie mam ochoty odłączać się od swoich towarzyszów.
— Owszem, owszem. Polecę nadto rotmistrzowi, by był do waszych usług.
Wyszedł wraz z oficerami, wśród których podążył też i major, nie uważając za stosowne nawet spojrzeć na mnie. Widocznie dyszał ku mnie niepohamowaną zemstą; zresztą przyznałem, że nie bez powodu. W izbie został tylko rotmistrz, który zwrócił się do mnie głosem przyciszonym:
— Przekonałem się, że z panem i z pańskimi towarzyszami postąpiono tu niegodnie. Przyłączając się do armii Jordana, sądziłem, że będę służył dobrej sprawie. Tymczasem pan otworzyłeś mi oczy, i dziękuję za to stokrotnie. Prosząc pana, byś nie miał do mnie żalu za to, co tu zaszło, oświadczam gotowość do usług dla niego i liczę na dyskrecyę. Nie zatrzymam się tu długo. Na wszelki jednak wypadek, póki nie opuszczę tych bandytów, możesz pan liczyć na mnie.
— Dziękuję, rotmistrzu, i niewymownie rad jestem, że spotkałem jednego uczciwego człowieka wśród tej armii, rekrutowanej, jak się zdaje, z samych jedynie złodziejów i brygantów.
— Niestety, masz pan racyę. Poznałem się na tem wkrótce po mojem tu przybyciu i teraz myślę tylko, jakby się wydostać z tej bandy. Będzie to sztuka wcale trudna, bo Jordan wtajemniczył mię w swoje sprawy i zechce zatrzymać mię przemocą, gdybym się chciał oddalić.
— Może pan przecie ujść stąd cichaczem.
— Mógłbym to uczynić, ale tylko pod jakimś pozorem. Jestem jednak pewny, że ściganoby mię zawzięcie.
— E! nie takie to znowu straszne. Czy składałeś pan Jordanowi przysięgę?
— Nie.
— Cóż więc pana wiąże? Jeżeli pan ma istotnie zamiar wydostać się z tej matni, to postaram się być mu w tem pomocnym.
— Pan? — zapytał mile zdziwiony. — Ależ pan sam jesteś w położeniu, które wymaga pomocy.
— Mnie się zdaje, że, skorośmy odzyskali naszą broń, to potrafimy sami sobie dać radę. Zresztą Jordan musi nas puścić, i pan przy tej sposobności mógłbyś się do nas przyłączyć.
— Zobaczymy, jak to będzie. A tymczasem niech pan będzie pewny, że stoję po waszej stronie i postaram ostrzec was przed niebezpieczeństwem, gdyby wam jakie groziło. Teraz muszę się oddalić, ażeby mię nie podejrzewano, że się z wami porozumiewam.
Wyszedł, a po kilku minutach wrócił, ażeby zaprowadzić nas do przeznaczonego dla nas mieszkania.
Znajdowało się ono w sąsiednim budynku, więc musieliśmy przechodzić przez dziedziniec, zapełniony żołnierzami, którzy ciekawie nam się przyglądali, nie tając przytem wrogiego względem nas usposobienia. Kilku z nich chciało nawet rzucić się na nas, ale rotmistrz zagroził im surowo, więc zaniechali swego zamiaru.
Budynek, w którym się mieściło przeznaczone dla nas locum, był zwykłą szopą. Ściany jego, zbite byle jak z desek, ułożonych rzadko, świeciły na wylot szerokiemi szparami.
Ponieważ miejsca w szopie owej było dosyć, poprosiliśmy rotmistrza, aby nam pozwolił przyprowadzić tu nasze konie, na co chętnie zezwolił. Jednak, jak się później dowiedziałem, za to uwzględnienie naszej prośby otrzymał od Jordana ostrą wymówkę. Widocznie generalissimo, mając w stosunku do nas jakieś ukryte zamiary, nie chciał, abyśmy konie nasze mieli przy sobie, co w dużym stopniu w razie czegoś ułatwić nam mogło ucieczkę.
Rotmistrz postarał się dla nas o dwie lampy i o mięso, którem zasyciliśmy głód, dający się nam już we znaki.
Na dworze paliły się ognie, i mogliśmy przez szpary przypatrywać się skupionym naokoło nich ludziom. Na nas wogóle nie zwracano uwagi.
Późno już było, gdy pogaszono ogniska, i na odgłos bębna żołnierze poczęli się zabierać na nocny spoczynek. Nam również czas było ułożyć się do snu, tembardziej, żeśmy byli zmęczeni po wstrząśnieniach dnia ubiegłego. Położyliśmy się tedy na ubitej gołej ziemi, gdyż słomy nam nie dano, i stosownie do mego zarządzenia każdy z nas kolejno obowiązany był czuwać, gdy inni towarzysze spali.
Zaledwo ułożyłem się do snu, i już oczy mi się kleić zaczęły, gdy uszu moich doleciał jakiś szmer pod drzwiami. Podszedłem cicho do nich i spostrzegłem przez szparę rotmistrza. Zapukał lekko i, gdy się odezwałem, poprosił mię, bym go puścił do środka.
— Przepraszam, sennor, że nie mogłem przyjść do was wcześniej — rzekł. — Ale postawiono tu wartę z poleceniem, by uważała, co robicie. Teraz dopiero, gdy drab, czuwający przedtem u drzwi, położył się i usnął, pozwoliłem sobie przyjść do was.
— Moglibyśmy teraz najspokojniej umknąć stąd — rzekłem.
— O nie! — odparł rotmistrz. — Zauważonoby to odrazu; przecie tentent kopyt końskich zbudziłby ich niezawodnie i urządziliby pogoń za wami.
— Ja też nie myślę uciekać — rzekłem. — Mogę przecie zupełnie swobodnie w biały dzień pożegnać to szczególne gniazdo szerszeni i wydostać się z niego. Jakże, rotmistrzu? co tam postanowiono w sprawie naszej podróży?
— Pierwszy raz w życiu zabawiłem się, że tak powiem, w szpiega i podsłuchałem Jordana, gdy pouczał majora, jak się ma w tej podróży zachować.
— A więc major, mimo wszystko, będzie nam towarzyszył do Buenos Ayres?
— Dodadzą mu do eskorty tylu ludzi, ilu jest was. A że konie nie będą im potem potrzebne, mam polecenie udać się z wami aż do rzeki, aby je potem przyprowadzić z powrotem i przy tej sposobności zdać Jordanowi relacyę o waszem oddaleniu się na tratwie.
— Więc koniecznie na tratwie? Widocznie Jordan boi się wsadzić nas na parowiec, abyśmy się nie oddali w opiekę załodze.
— Istotnie. Dał też majorowi pełnomocnictwo do podpisania kontraktu. Okręt z towarami ma popłynąć Paraną aż do wyznaczonego przez Jordana miejsca, gdzie nastąpi wyładowanie.
— Czy znane jest panu to miejsce?
— Niestety, major tylko wie o niem. Mówili ze sobą tak cicho, że nie wszystko dobrze słyszałem. Ale ostrzegam pana, abyś się miał na baczności. Major otrzymał polecenie uwięzienia pana w chwili, gdy wszystko już będzie miał w swem ręku i gdy zbyteczna będzie obawa przed niebezpieczeństwem dla sprawy Jordana.
— Spodziewałem się tego. Mam jednak nadzieję, że nie chwyci mię on już w swoje ręce i raczej sam wpadnie w nasze. Gdzie jest w tej chwili Jordan?
— Jeszcze znajduje się tutaj.
— Zechce zapewne rozmówić się z nami przed odjazdem?
— Owszem, będzie nawet bardzo uprzejmy. Ale niecqqh mu pan nie wierzy.
— No! to, co tu zaszło, nie może przecie usposobić mię dla niego życzliwie, i będę się miał na baczności. A jakże pan postanowił uczynić z sobą? czy powziął pan już jaki plan dla uwolnienia się stąd?
— Stanowczego nic jeszcze nie obmyśliłem. Ale że stąd ucieknę przy najbliższej sposobności, to pewna.
— Mnie się zdaje, że później nie znajdziesz pan już takiej sposobności, jaka zdarza się teraz. Możesz pan przecie bez trudności pojechać z nami.
— To niemożliwe.
— Co to znaczy „niemożliwe“? Słowa tego nie powinno się nigdy wymawiać, nawet w sytuacyach najbardziej rozpaczliwych.
— W zasadzie masz pan słuszność... Czy jednak mógłbym zaufać panu w zupełności?
— Zapewniam pana słowem honoru, że nie żywię względem niego żadnych ukrytych i nieprzyjaznych zamiarów i że cieszyłbym się ogromnie, gdyby mi się udało pomóc panu w ucieczce z tej jaskini łotrów.
— Jakkolwiek nie znam pana wcale, jednak wierzę pańskiemu zapewnieniu. Przeczucie mi mówi, że mam do czynienia z człowiekiem uczciwym.
— I nie zawiedzie się pan na mnie. Czy masz pan dużo rzeczy?
— Prawie żadnych. Żyjemy tu, jak na stepie. Cały mój majątek to koń, uzbrojenie, dwa garnitury ubrań i trochę bielizny.
— Mógłbyś pan przynieść tłomok do nas, bo gdyby pana z nim zauważono, niechybnie padłoby na niego podejrzenie. Moi ludzie z łatwością schowają to przy sobie. Pojedzie pan z nami aż do rzeki, a następnie na tratwę, i... żegnaj, panie Jordanie!
— Jakto? przecie muszę tu wrócić...
— Ba! najlepszem antidotum na „muszę“ jest... „nie chcę“.
— Cóżby na to powiedział major?
— Niech to pan już mnie zostawi. Postaram się ułożyć sprawę tak, że napewno zgodzi się na pańskie towarzystwo...
— Przecie to mój przełożony.
— Owszem, ale tylko tak długo, dopóki go pan za takiego uważać zechce. Proszę wziąć pod uwagę, że jestem po stronie pańskiej. A przekonałeś się dowodnie, że potrafię dać sobie radę z tym człowiekiem. Możesz pan być przeto pewny, że ucieczka powiedzie mu się z łatwością.
— A jednak to rzecz ryzykowna...
— Ależ zapewniam pana, że niema tu najmniejszego ryzyka. Proszę sobie przypomnieć, na co ja się poważyłem w samem środowisku waszej wielotysięcznej bandy. Czyżbym teraz miał się obawiać tych kilku ludzi, co nam będą towarzyszyli?
— Może łatwo przyjść do bitki...
— Bądź pan o to spokojny. Ludzie ci wiedzą, że broń ich nie dorównywa naszej ani w połowie. Zresztą w stosunku z wrogiem zawsze większe ma znaczenie chytrość, niż gwałt.
— Dobrze więc. Mówisz pan tak szczerze i przekonywająco, że jestem gotów pójść za tą życzliwą radą. Rzeczy swoje przyniosę tu zaraz.
Wysunął się cichaczem i po kilkunastu minutach wrócił ze swemi rzeczami. Nie mówiliśmy już nic o planie ucieczki, bo też i nie można było powiedzieć, jak się rzeczy ułożą i jakie wyłonią się przeciwności. Pożegnałem więc rotmistrza i położyłem się spać.
Nazajutrz zbudziłem się dość późno, gdy w koszarach i na dziedzińcach panował już ruch w całej pełni. Żołnierze rozniecili na nowo ognie, by upiec mięso, które stanowiło prawie wyłączny ich pokarm, spożywany trzy razy na dzień. Inni krzątali się około koni, a niektórzy pędzili je do wody.
Byłem przygotowany, że Jordan zawezwie mię do siebie w celu ostatecznego omówienia obchodzącej go sprawy w najmniejszych jej drobiazgach. Omyliłem się jednak. Ambitny generalissimo pofatygował się do mnie sam w towarzystwie generała. Widocznie miał to na uwadze, że gdyby nas zawezwał, żołnierze jego zaczepiliby nas po drodze.
— Dzień dobry panom! — rzekł uprzejmie. — Przyszedłem oznajmić wam, że dostaniecie za chwilę śniadanie, i... jazda w drogę natychmiast! Dotrzymuję więc słowa, co?
— Tak. Nie wątpiłem w to — odrzekłem. — Jesteśmy więc zupełnie wolni, i pan żadnych nieprzyjaznych uczuć względem nas nie żywi?
— Bądź pan o to spokojny. Jednakże ze względu na wypadki, jakie tu miały miejsce, nie mogę pozwolić, aby major wybrał się z wami sam jeden.
— Może pan wysłać z nim choćby całą swoją armię; mnie to żadnej różnicy nie uczyni...
— Major otrzymał ode mnie pisemne pełnomocnictwo — ciągnął dalej generalissimus, — które okaże w Buenos Ayres panu i sennorowi Tupido. Jest on przytem poinformowany dokładnie, jak daleko może iść z wami w układach, i jeżeli się z nim zgodzicie, będzie to zupełnie równoznaczne, jak gdybym ja osobiście zawarł z wami tę umowę. Rozumie się, że towar nie może być wyładowany w Buenos Ayres, lecz trzeba go podwieść w górę Paramy.
— Dokąd?
— Major powie wam to później.
— Wolałbym jednak wiedzieć zaraz.
— Ba! wszak umowa jeszcze nie zawarta, i może się zdarzyć, że interes się rozbije. Na ten wypadek muszę zachować pewne szczegóły w tajemnicy.
— No, mniejsza o to — rzekłem, machnąwszy ręką.
— Stąd pojedziecie konno aż do rzeki, a następnie przysiądziecie się na pierwszą tratwę, jaka z góry nadpłynie. Oprócz towarzyszów, dodanych majorowi, wyślę z wami mały oddział pod dowództwem rotmistrza, którego pan już poznał. Oddział ten jednak towarzyszyć wam będzie nie dlatego, jakobym wam niedowierzał, lecz dla odprowadzenia koni, których major z sobą wziąć przecie nie może.
— Ależ wcale mi to zarządzenie pańskie nie przeszkadza.
— Mam nadzieję, że nareszcie porozumiemy się i zobopólnie zapomnimy o wszystkiem, co pomiędzy nami zaszło, a działać będziemy tylko w interesie i dla dobra stron obu.
— Major, spodziewam się, dowiedzie sennorowi, że jest pańskim przyjacielem, nie zaś wrogiem.
— I wyjdzie to przedewszystkiem na własną jego korzyść, gdyż inaczej zaszkodziłby niepotrzebnie sobie i oczywiście... panu.
— Znowu zaczynasz pan być względem mnie wyniosłym — rzekł groźnie.— Obszedłem się z panem łaskawie, i powinieneś to uznać bez napuszania się przede mną. Czy masz pan jeszcze co do powiedzenia? Może pan potrzebujesz jakich wyjaśnień?
— Chciałbym tylko prosić o zapas żywności na drogę, gdyż nie będziemy mogli w podróży bawić się w polowanie.
— Pomyślałem już o tem, i będziecie zaopatrzeni we wszystko. Więc żegnam panów i mam nadzieję, że spotkamy się następnym razem, jako przyjaciele, co zależy wyłącznie tylko od pana.
— O, i od pana również. Racz, sennor, przyjąć od nas podziękowanie za gościnność.
— Niema za co. Do widzenia!
Po tych słowach oddalił się ze swoim towarzyszem, który nie mieszał się do naszej rozmowy.
Niebawem przyniesiono nam tobołki z mięsiwem i dano dla koni naszych obroku, a wkrótce przybył i major z oznajmieniem, że czas wybrać się w drogę.
Jordan był o tyle przezorny, że całą prawie załogę „castella“ wysłał na ćwiczenia; w obrębie baraków pozostawiono zaledwie garstkę żołnierzy, prócz tych, rzecz prosta, których przeznaczono do towarzyszenia nam w podróży. Ci ostatni byli dobrze uzbrojeni, co mię zresztą bynajmniej nie dziwiło. Z min ich można było wyczytać, że nie są nam zbyt przyjaźni, a i w obliczu majora widoczne było silenie się bodaj na obojętność.
Kapitan i sternik pożyczyli sobie koni, i niebawem byliśmy gotowi do drogi.
Eskorta, mająca nam towarzyszyć do Buenos Ayres, składała się z tyluż ludzi, ilu było nas, a oprócz tego rotmistrz miał pod swoją komendą dziesięciu jeźdźców, dodanych w celu odprowadzenia z powrotem koni. Gdyśmy wyjeżdżali, Jordan stał opodal z generałem i dawał nam ręką znaki pożegnania.
Podążyliśmy ku rzece nie tą drogą, którą nas tutaj przypędzono, lecz zboczyliśmy nieco ku południowi. Major, zapytany przeze mnie o przyczynę tego, wyjaśnił, że w miejscu, do którego zdążamy, rzeka robi znaczny zakręt w głąb stepu, tą więc drogą dojedziemy do niej o wiele prędzej. Do rotmistrza nie odzywałem się wcale, by nie zdradzić, że jestem z nim w porozumieniu.
W drodze stwierdziłem ku wielkiemu memu zadowoleniu, że zarówno kapitan, jak i sternik, trzymali się w siodle wyśmienicie. Dotychczas trudno mi było coś o tem powiedzieć, gdyż wszyscy podczas jazdy byliśmy przywiązywani do siodeł, co — rzecz prosta — nie pozwalało wykazać zdolności w tym kierunku.
— Charley! — zagadnął mię Turnerstick, gdyśmy wyjechali na szczery step, — gdy teraz pomyślę o naszych przejściach dni ostatnich, przychodzę do wniosku, że jednak była to straszna dla nas wszystkich pułapka. A mimo to, przyznać panu należy, że umiałeś wydobyć z niej siebie i nas iście po mistrzowsku. Ciekawy jestem, co sobie pomyślą te draby, gdy po przybyciu do Buenos Ayres spostrzegą się, żeśmy ich w rezultacie tak sromotnie zwiedli.
— Przedewszystkiem oni do Buenos nie dojadą, bo ich w pewnem oddaleniu wysadzę z tratwy na ląd.
— To się nie obejdzie bez walki. Ano, dobrze. Rad nawet jestem z tego, bo mię pięść swędzi. Co jednak będzie potem? Pojedziemy do Buenos?
— Nie wiem jeszcze, jak wypadnie. Przecie ja z kilku towarzyszami dążymy do Gran Chaco. Niestety, kto wie, czy się tam będziemy mogli udać, gdyż bardzo jest możliwe, że Jordan obsadził już swymi ludźmi tamte okolice, i nieradbym ponownie wpaść im w ręce.
— Jedźmy więc prosto do Buenos, a stamtąd już bezpieczną drogą do swego celu. Ja pojadę z wami również.
— Pan? czyż ma pan czas na to?
— Okręt mój musi zostać w porcie jeszcze parę tygodni, cóż więc będę robił przez ten czas? Weź mię z sobą sir, a będę mu za to bardzo wdzięczny.
— Zobaczymy jeszcze, co nam uczynić wypada. Zdaje mi się, że jednak niema innej rady, jak tylko popłynąć do Buenos. Jordan niezawodnie wysłał oddział wzdłuż rzeki, aby być pewnym, że pojechaliśmy prosto do wytkniętego celu. Zresztą trudno przewidzieć, co się stać może, zanim jeszcze znajdziemy się na rzece.
— Czyżbyś pan miał jakie obawy?
— Obawy nie, ale przypuszczenia... Ach, patrz pan... Jacyś dwaj jeźdźcy zbliżają się ku nam... Może o drogę pytać będą.
Rozmawialiśmy pocichu, aby nas ludzie Jordana nie słyszeli. Aczkolwiek wątpliwe było, czy kto z nich zna o tyle język angielski, aby nas zrozumieć, jednak ostrożności nigdy nie uważałem za zbyteczną.
Jeźdźcy zbliżyli się ku nam i zatrzymali konie, a sądząc, że major jest dowódcą oddziału, zwrócili się do niego, i jeden z nich rzekł uprzejmie:
— Przepraszam, sennor. Jedziemy do Lopeza Jordana i chcielibyśmy was prosić o wskazanie drogi. Czy nie byłby pan łaskaw udzielić nam wskazówek?
— Z przyjemnością. My właśnie wyjechaliśmy z jego głównej kwatery — odrzekł major.
— Czy należy pan może do jego armii?
— Tak, sennor; jestem w niej majorem. Czy macie jaki interes do Jordana?
— O, i bardzo nawet ważny.
— No, no?
— Niewolno nam mówić o tem, majorze.
— Czy macie jakie pismo?
— Nie, sennor — odrzekł jeździec z pewnem wahaniem.
— Skąd jedziecie?
— Od rzeki — odrzekł wymijająco.
— Ja to przecie sam widzę. Pytam, czy jesteście z Uruguayu?
— Tak.
— Z jakiego miasta? — Możemy to powiedzieć tylko samemu Jordanowi.
— A kto was wysłał?
— Niestety, majorze, i o tem mówić nam niewolno.
— Do licha! Musi to być nielada ważna sprawa! Co jednak będzie, jeżeli was zmuszę do wyjawienia mi jej?
— Ściągnąłbyś pan przez to gniew Jordana na siebie.
— Hm! — pomyślał chwilę. — Właściwie to powinienem was zatrzymać i przynajmniej...
Nie dokończył i potarł czoło, jakby się namyślając, co czynić.
Mnie w tej chwili przyszło na myśl, że ludzie ci mogą być właśnie wysłańcami Tupida, któremu odmówiłem był pośrednictwa w zawarciu kontraktu z Jordanem. Chcąc się dowiedzieć cośkolwiek w tej materyi, zbliżyłem się do nieznanych jeźdźców i rzekłem:
— Z góry się zastrzegam, że nie chcę wdzierać się w wasze tajemnice. Ale możecie mi bez obawy odpowiedzieć na jedno pytanie. Jedziecie z Montevideo?
Nie otrzymawszy zaś odpowiedzi, dodałem:
— Wysłał was sennor Tupido?
I na to odpowiedziano mi milczeniem. Mnie jednak wystarczyło to zupełnie. Dodałem więc:
— Wiadoma mi jest wasza misya, bądź co bądź bardzo ważna, i dlatego major was zatrzymywać dłużej nie może. Jedźcie z Bogiem.
— Hola! — wtrącił Cadera. — Któż tu rozkazuje: ja, czy pan?
— Rozumie się, że ja — odrzekłem.
Uważałem za odpowiednie wystąpić tak stanowczo, aby przeszkodzić dalszej rozmowie majora z jeźdźcami, wśród której mógłby się wykryć przed nim mój stosunek do Tupidy. Na moje stanowcze słowa major spojrzał na mnie zmieszany i rzekł:
— Zapomina pan, że jestem oficerem armii Jordana i mam nadzór nad panem.
— Eee! zapewniam pana, że niema człowieka, któremubym pozwolił przewodzić nad sobą. Ponadto przekonam pana, że nie pan nademną, ale ja nad nim mam nadzór. Ci ludzie odjadą natychmiast.
— Przepraszam! zostaną, i każę ich zrewidować.
— Ależ nie łudź się, majorze, aby to się stać mogło.
— Cóż to? śmiałbyś pan przeszkodzić temu?
— Owszem, przeszkodzę, i to w sposób bardzo prosty. Jeżeli pan tylko tkniesz którego z tych obcych ludzi, którzy w moim interesie jadą do Jordana, dostaniesz pan kulą w łeb. Idzie tu przecie o wygraną lub klęskę Jordana, i życie pańskie wobec doniosłości tej sprawy ma taką samą wartość, jak naprzykład życie komara lub nędznej dżdżownicy.
Przy tych słowach trzymałem rewolwer w ręku, a i towarzysze moi byli gotowi do strzału. Żołnierze majora, widząc, na co się zanosi, poczęli się cisnąć do niego w nieładzie, niezbyt radzi widocznie z tej sprzeczki, gdyż myśl o walce z nami napełniała ich bojaźnią, pomimo liczebnej ich przewagi nad nami o dziesięć głów. Rozumie się, dla przekonania ich, iż się ich wcale nie boimy i że w żadnym razie nie poddamy się pod zwierzchnictwo majora, postanowiłem być jak najbardziej stanowczym.
Cadera na widok skierowanego ku sobie rewolweru wzburzył się i sięgnął do pasa po swój pistolet. Spostrzegłszy to, krzyknąłem:
— Stój! Jeżeli tylko ruszysz pan ręką, zastrzelę go natychmiast!
— Oszalałeś, sennor! — rzekł, cofajac rękę. — Zdaje mu się chyba, że jesteś co najmniej władcą w Entre Rios...
— Mylisz się pan! Nic mi się nie zdaje, tylko nie pozwolę rozkazywać sobie byle komu. Zapewnił mię pański generalissimo, że będziesz pan moim przyjacielem, gdy tymczasem, jak widzę, rzecz się ma przeciwnie, i zmuszony jestem odpowiednio do tego postępować.
To rzekłszy, zwróciłem się do jeźdźców:
— Jedźcie sobie dalej i pozdrówcie tam ode mnie sennora Jordana. Uważając na nasze tropy, nie zbłądzicie wcale.
Zadowoleni widocznie z takiego obrotu sprawy, popędzili pełnym galopem we wskazanym kierunku, a major, patrząc na mnie bezsilnie, syknął przez zaciśnięte zęby:
— Zapiszę to sobie w pamięci, sennor.
— Nic nie mam przeciwko temu, majorze — rzekłem.
— Jedziemy dalej.
I wysunąłem się ze swymi towarzyszami naprzód. Majorowi najwidoczniej odleciała ochota czynić jeźdźcom przeszkody, gdyż podążył za nami, pomimo, że puściliśmy się kłusem, bo wobec tego niespodzianego spotkania każda sekunda była nam teraz droga.
— Sądzi pan, że ci dwaj jeźdźcy są istotnie wysłańcami Tupida? — pytał mię brat Hilario.
— Najniewątpliwiej.
— Nasze szczęście, że nie przybyli do Jordana wcześniej.
— Bylibyśmy musieli walczyć na śmierć i życie.
— Kto wie jeszcze, czy do tego nie przyjdzie w drodze. Jordan, otrzymawszy kontrakty, każe nas ścigać bezzwłocznie.
— I ja tak przypuszczam.
— Jesteśmy w drodze zaledwie godzinę, a więc za godzinę dojadą ci posłańcy do głównej kwatery; my zaś dostaniemy się do rzeki nie prędzej, jak za cztery godziny, wobec czego musimy pośpieszać, o ile tylko konie wydołają.
— Tak. Ale pomimo wszystko mogą nas dopędzić, jeżeli będziemy zmuszeni czekać kilka godzin na tratwę.
— Cóż więc robić, aby uniknąć walki i rozlewu krwi?
— Zobaczymy. Jeżeli na rzece nie będzie tratwy, pojedziemy w górę rzeki, a może jaką napotkamy.
— Dobra myśl, bo jednocześnie przedłużymy drogę pogoni. Ale czy major zgodzi się na to?
— Musi się zgodzić. Jego ludzie mają respekt przed moją bronią.
Puściliśmy konie galopem, i major napróżno usiłował kilkakrotnie zatrzymać nas; udawaliśmy, że nie słyszymy jego nawoływań. Mimo nadzwyczajnego pośpiechu, przybyliśmy nad rzekę po czterech godzinach. Z miejsca, gdzieśmy się zatrzymali, odsłaniała się daleka przestrzeń w górę rzeki. Niestety, nie było na niej ani jednej tratwy, ani wogóle okrętu lub łodzi.
— Nareszcie odpoczniemy — rzekł Cadera. — Jechaliśmy, jak waryaci; dziwię się, że konie nam nie popadały.
— Pan chce wypocząć, majorze? Proszę bardzo, ale ja pojadę dalej.
— Gdzie? poco?
— Tu niema paszy dla koni... sama trzcina...
— Przecie konie pasły się całą noc.
— Ba, ale nasze stały w szopie i gryzły tylko suche liście kukurydzy. Nie możemy przecie głodzić zwierząt w drodze.
— Na tratwie będą mogły wypocząć.
— Ale na tratwie nie rośnie trawa, ani owies. Jedziemy tam! — i wskazawszy ręką w górę rzeki, puściłem się kłusem, a za mną towarzysze.
— Zostać tu! hej! — krzyczał major.
Nie zważałem jednak na jego nawoływania, ani myśląc, rzecz prosta, o powrocie.
— Hej! bo strzelamy! — groził z wściekłością.
— I ja również będę strzelał! — krzyknąłem mu z odległości. — Tylko pamiętaj pan, że ja w swym rewolwerze mam dwanaście kul, a pan jedną... Zresztą spróbuj pan!
I nie oglądając się już więcej, popędziliśmy galopem.
Wprawdzie żołnierze majora mogli rozpocząć strzelaninę za nami, ale nie mogliśmy już zważać na to. Słyszałem tylko, że, klnąc i złorzecząc, na czem świat stoi, pędzą za nami.
Droga była uciążliwa, a właściwie nie było żadnej drogi, tylko trzęsawiska, porosłe trzciną, i aby w nich nie zapaść, zmuszeni byliśmy kołować od czasu do czasu, zbaczając w głąb lądu. Żołnierze majora mieli oczywiście też same przeszkody, więc nie byli w stanie nas dopędzić.
Przez długi czas na rzece, jak na złość, nie napotkaliśmy żadnego statku, ani tratwy. Zato trafiliśmy nareszcie na suchszy teren, gdzie możliwy był dostęp nad samą rzekę. Tu zatrzymaliśmy się dla dania wypoczynku koniom, i niebawem naskoczył nas major ze swymi ludźmi, zgrzany i zziajany na zmęczonych również koniach.
Wypocząwszy nieco, spostrzegliśmy nareszcie płynącą w oddali tratwę, i major na jej widok aż podskoczył z radości.
— Chwała Bogu, że się już skończy ta szalona jazda! — rzekł z ulgą.
— Ci flisacy muszą nas zabrać.
— Jeżeli zechcą — rzuciłem mu w odpowiedzi.
— Jakto „zechcą“? Zmusimy ich do tego!
— Niech się pan nawet nie waży na najmniejszy choćby względem nich wybryk. Lepiej zaofiarować im dobrą zapłatę za przewóz.
— Ba, ale kto da na to pieniędzy?
— Ja im zapłacę.
— A, chyba! to mi się podoba! W takim razie pan się z nimi umówi.
Podjechałem kawałek naprzód i, przyłożywszy ręce do ust, krzyknąłem do zbliżających się flisaków:
— Hej, hej! czy weźmiecie nas do Buenos Ayres?
— Tratwa nasza nie dojedzie aż na miejsce — odkrzyknięto z tratwy.
— To nic nie szkodzi.
— Ile osób?
— Dwadzieścia i dziesięć koni. Ile chcecie za drogę?
— Sto talarów papierowych.
— Zgoda.
— Zatrzymamy się więc zaraz. Poczekajcie!
Tratwa była bardzo długa: składała się z dwunastu pól. Na przodzie i w tyle umieszczone były dwie budki. Kierowało nią dwunastu tęgich mężczyzn, którzy byli prawie całkiem obnażeni.
Zanim tratwa dobiła do brzegu i została umocowana, upłynęło z piętnaście minut, a wciągu tego czasu nasłuchiwałem, czy od strony lądu nie dosłyszę tententu kopyt końskich. Jeżeli wysłańcy Tupida odrazu trafili do Jordana, musiał się już wykryć mój wybieg, wobec czego zarządzony za nami pościg mógł lada chwili znaleźć się na naszych karkach.
Major zsiadł z konia, i my uczyniliśmy to samo. Zbliżyłem się do rotmistrza i zapytałem go po cichu:
— No, sennor! Teraz najodpowiedniejsza pora. Chcesz pan doprowadzić do skutku swój zamiar?
— Czy myśli pan, że uda się? — Jestem najzupełniej tego pewny.
— Ale w jaki sposób?
— Proszę przedewszystkiem zaprowadzić swego konia na tratwę i zostać tam, schowawszy się sam za budkę.
Tratwa była już przymocowana do brzegu, więc rotmistrz, zabrawszy swego konia, skierował się ku niej, ja zaś wydałem odpowiednie zarządzenie bratu Hilario, zalecając, by podał je szeptem między towarzyszów.
Tymczasem major zwrócił się z poleceniami do żołnierzy, którzy mieli wracać z końmi do „castella“ Jordana. Spostrzegłszy jednak rotmistrza, wstępującego na tratwę w otoczeniu moich towarzyszów, zapytał:
— Cóżto? rotmistrz na tratwie?
Ponieważ wydawałem w tej chwili polecenie yerbaterowi, aby sprowadził na tratwę mego konia, więc słów majora mogłem nie dosłyszeć.
— Co się stało? — zapytałem, zwracając się ku niemu.
— Poco rotmistrz wsiadł na tratwę? — powtórzył pytanie Cadera.
— Prawdopodobnie poto, by z nami popłynąć — rzekłem.
— Diabolo! Kto mu na to pozwolił?
— Czyż Jordan nie wspominał panu o tem?
— Nie wiem nic o takiem poleceniu — rzekł zaniepokojony i zwrócił się do żołnierzy, mających wracać.
Ja tymczasem przystąpiłem do przewodnika tratwiarzy, który stał tuż na brzegu, i szepnąłem mu:
— Pięćdziesiąt talarów więcej, jeżeli ci żołnierze zostaną na brzegu.
— Dobrze, sennor! — odrzekł kierownik.
Zwróciłem się następnie do tracącego głowę majora i rzekłem:
— Wcale się temu nie dziwię. Teraz przekonasz się pan nareszcie...
— O czem?
— Że znajdujesz się pan pod moim nadzorem.
— Jakto? co pan pleciesz? Ja? pod pańskim nadzorem?
— Powiedziałem to panu przecie nie tak dawno, i chyba nie mogłeś pan jeszcze zapomnieć.
— Nic nie rozumiem...
— Muszę więc powiedzieć to panu najwyraźniej: prawdopodobnie sennor Jordan nie ma do pana zbytniego zaufania...
— Ależ to dla mnie obraza!...
— Oczywiście. Ja na pańskiem miejscu czułbym się bardzo na niego obrażony, że podejrzywa pana o porozumienie się ze mną.
— Co pan mówisz? Nic nie rozumiem...
— A może panu przyszła do głowy niemądra myśl, aby w chwili, gdy ładunek, przeznaczony dla Jordana, znajdzie się w miejscu bezpiecznem, uwięzić mię powtórnie?
— Sennor!
— No, no! niech się pan nie sili na udawanie! Odgaduję ja napewniaka pańskie myśli! Aby jednak podobnym głupstwom z pańskiej strony zapobiedz, Jordan wysłał rotmistrza, nakazując mu kuratelę nad panem.
— Co pan mówi? To... to...
— Taka jest wola Jordana, nie moja.
— Czem pan udowodni prawdziwość tego twierdzenia.
— Czem? Pisemnem poleceniem, które rotmistrz ma przy sobie. Może je panu nawet pokazać? Proszę! niech pan zejdzie na tratwę... do rotmistrza...
— Tormento! żartujesz pan chyba?
— Niech on panu powie.
— Rzecz prosta! musi powiedzieć i okazać mi pismo. Ale poco się schował za budę? Jeżeli ma takie pismo, to nie pojadę z wami za nic w świecie. Muszę się z nim natychmiast rozmówić.
Wskoczył na tratwę, a ja podążyłem za nim. Widziałem, że wrzał od gniewu i nie zwrócił nawet uwagi, że zbliżyłem się do kierownika tratwy, która trzymała się już tylko jednym rogiem brzegu, i dałem polecenie, aby ją bezzwłocznie puszczono.
Major, nie spostrzegając tego, zbliżył się był właśnie do rotmistrza i począł obrzucać go ostatnimi wyrazami.
— Niechże się pan nie kłóci — rzekłem, podchodząc do Cadery, — bo to się mu na nic nie przyda. Zresztą nie pozwolę panu na tego rodzaju zachowanie się w mojej obecności.
To mówiąc, zwinnym ruchem wyrwałem mu pistolet z za pasa.
— Co to znaczy?... jak pan śmiesz?... — krzyknął.
— Uspokój się, majorze. Pistolet już jest panu niepotrzebny...
— To... to... bezczelny rabunek!... to...
Chciał się zwrócić ku swym ludziom, którzy właśnie w tej chwili wszczęli hałas na brzegu, i struchlał z przerażenia, tratwa bowiem, odbiwszy od brzegu, wypłynęła odrazu na pełny prąd.
— Co to ma znaczyć? — rzucił się, jak wściekły. — Przybić do brzegu! natychmiast do brzegu!
— Ciekawy pan jesteś — rzekłem, — co to ma znaczyć? Otóż powiem panu: znaczy to, że jesteś pan moim więźniem i że w razie najmniejszego oporu zastrzelę pana bez żadnych ostrzeżeń.
— Jakto? więźniem?... pan mię zastrzeli?... Zwaryowałeś pan chyba! — bełkotał, blednąc, jak płótno.
— Jestem zupełnie przy zdrowych zmysłach — rzekłem. — Natomiast pan bodaj czy nie należysz do waryatów, skoro dałeś się tak łatwo podejść.
— Rotmistrzu, na pomoc! — krzyknął, błędnemi oczyma zwracając się do kolegi.
Ale rotmistrz, na to wezwanie nie odpowiedziawszy ani słowem, wzruszył tylko obojętnie ramionami.
— Rotmistrzu! — powtórzył, — jestem zdumiony pańskiem zachowaniem się... Czyżbyś trzymał stronę tego...
— Ani słowa więcej! — przerwałemu mu groźnie, zapobiegając dalszym wybuchom jego wściekłości. — Zapowiadam panu, że nie zniosę najmniejszej obrazy!
— A ja nie zniosę podobnego obchodzenia się ze mną. Każę swoim ludziom strzelać... natychmiast...
— Na nic się to panu nie przyda, bo ludzie ci nic mu już nie pomogą. A przytem, gdybyś pan chociażby ręką ruszył, przypłacisz to życiem.
To mówiąc, chwyciłem go za ramię i pociągnąłem poza budkę.
Tratwa tymczasem szybko oddalała się z miejsca swej przystani, co widząc pozostali na brzegu żołnierze wsiedli na konie i puścili się wzdłuż brzegu, nie spuszczając z nas oczu.
— Chispas! — przeklinał major. — Płyniemy szybko, to prawda, ale moi ludzie dążą równolegle... A tam, poniżej, z wszelką pewnością czeka już Jordan z całą masą...
— Siepaczy — dokończyłem, — którzy zechcą nas schwytać. Nieprawdaż? Otóż złudna jest pańska nadzieja, że my się ich zlękniemy — dokończyłem.
Istotnie jednak w pewnej odległości od miejsca, z którego wypatrywaliśmy nad rzeką jakiejkolwiek tratwy czy statku dla siebie, ukazał się w tej chwili na horyzoncie spory oddział konnicy. Posługując się lornetką, poznałem Jordana, który w otoczeniu licznego sztabu oficerów jechał na czele bandy. Nie spuszczając ich z oka, dostrzegłem po niejakim czasie, że zjechali się z nimi żołnierze, pozostawieni przez nas powyżej na brzegu. Widziałem, jak wyciągali ramiona, wskazując nas, poczem oddział rozwinął się w linię bojową i zaczęła się strzelanina.
Na szczęście, znajdowaliśmy się tak daleko od strzelających, a strzelali oni tak marnie, że kule ich dosięgnąć nas nie mogły.
Major nie posiadał się z wściekłości i rozpaczy. Czas jakiś klął, rzucał się, kopał, a w końcu widząc, że to do niczego nie prowadzi, uspokoił się i, siadłszy na klocu, patrzył przed siebie nieruchomo dzikim wzrokiem.
Długo jeszcze wzdłuż brzegu ścigali nas jezdni Jordana, jednak ta ich fatyga nietylko okazała się zbyteczną, ale i godną politowania, gdyż trzęsawiska i zarośla nadrzeczne, które spotykali po drodze, były przeszkodą, która im dziesiąte poty wydobywała na czoła.
Uszliśmy szczęśliwie...



ROZDZIAŁ V.
Pampero.

Wśród grona naszego tylko ja jeden odczuwałem prawdziwą radość z pokonania niebezpieczeństw, jakie nas dotychczas długim łańcuchem prześladowały. Towarzysze moi, znękani niemi, wciąż jeszcze wyrażali obawę, że wpadniemy ponownie w ręce tej wielkiej bandy, która pościgiem za nami zaalarmowała rozległą okolicę po prawym brzegu Uruguayu. Co do mnie — byłem przekonany, że nic nam więcej nie grozi, gdyż bagniste pobrzeże rzeki i rwące prądy jej nurtów sprawiły to, żeśmy znacznie wyprzedzili ścigających, i po kilku godzinach zaniechali oni pościgu za nami.
Major Cadera, widząc, że pogoń skończyła się na niczem, począł się wściekać nanowo, grożąc nam i łając niemal do upadku sił, aż zmuszeni byliśmy wysadzić go w końcu na jedną z pływających na rzece wysepek, aby na niej dobił do brzegu. Rozumie się, że głowa nas o to nie bolała, w jaki sposób to sobie ułatwi.
Niebawem znalazłszy się poza obrębem wszelkiej możliwości niebezpieczeństwa od strony Jordana, przybiliśmy do lewego brzegu rzeki i wysadziliśmy na ląd estancyera oraz jego syna, którzy, pożegnawszy nas serdecznie i zapraszając, byśmy przy sposobności wstąpili do nich w gościnę, odjechali do domu.
Dalszą podróż do Buenos Ayres odbyliśmy już bez żadnych przeszkód.
Wynagrodziwszy suto flisaków i pożegnawszy się z rotmistrzem, który rozstał się z nami prawie z wyrazem wdzięczności, żeśmy mu dopomogli do wydostania się z bandy Jordana, podjęliśmy nanowo myśl przerwanej podróży do Gran Chaco w zwiększonem w stosunku do poprzedniego gronie, gdyż Turnerstick oraz sternik także postanowili towarzyszyć nam w tej wyprawie, na co się chętnie zgodziłem.
Kilka dni wypoczęliśmy w Buenos Ayres, z czego, rozumie się, skorzystał kapitan, załatwiwszy niektóre ze swych interesów i wydawszy odpowiednie dyspozycye.
Dla ułatwienia sobie i przyśpieszenia, o ile można, podróży, postanowiliśmy część drogi, mianowicie do Corrientes, odbyć na okręcie, wobec czego towarzysze moi musieli posprzedawać konie. Co do mego gniadosza — nie chciałem się z nim rozstawać za żadną cenę, więc postanowiłem wyprosić u kapitana okrętu pozwolenie na wzięcie go z sobą, na co się ostatecznie zgodził. Umieściłem faworyta swego na przednim pokładzie między pakami i worami, jakby w jakiej stajence, i żal mi tylko było, że nie miał biedak dachu nad głową.
La Plata stanowi największy po Amazonce system rzeczny w Południowej Ameryce. Powstała ona ze zlewu Uraguayu i Parany i ma najszersze ze wszystkich rzek na kuli ziemskiej ujście. Bezpośrednio po zlaniu się obu wymienionych rzek szerokość La Platy wynosi 40 kilometrów, koło Montevideo zaś przeszło 105 kilometrów, wreszcie u ujścia 220 km. Ogromne to ujście ma wodę brudno-żółtą do tego stopnia, że odróżnia się ona od wody morskiej jeszcze w oddaleniu 130 km. w głąb morza.
Rzeka Parana przy zbiegu z La Platą jest głęboka na 30 metrów, można więc sobie wyobrazić, jak jest szeroka. Rzeka ta należy do największych w Południowej Ameryce. Nie tworzy ona atoli jednego szerokiego koryta, lecz dzieli się na liczne ramiona, wskutek czego pełno na niej wysp, nieraz bardzo nawet znacznej wielkości. Rzeka ta jest też niezwykle rybna, pomimo mętnej swej wody.
Okręt, na któryśmy wsiedli, zawijał po drodze do różnych mniejszych portów. Nie wysiadałem jednak nigdzie na ląd, nie chcąc narażać się na spotkanie z kimkolwiek. Nawet w Santa Fé i w Paranie nie schodziłem z pokładu statku i dopiero znacznie dalej, poza temi miastami, odetchnąłem całą piersią.
Minąwszy Puerto Antonio i La Paz, okręt zawinął do ujścia Rio Guayguaro, wpadającej od wschodu do Parany.
Pasażerowie naszego statku stanowili mieszaninę ludzi z rozmaitych prowincyi; nie brakowało tu nawet Indyan z kobietami i dziećmi. Biali prawie wszyscy byli uzbrojeni, nie czując się bezpiecznymi nawet na pokładzie okrętu, gdyż w tym właśnie czasie w Entre Rios zanosiło się na rewolucyę.
Z pośród odbywających z nami podróż Indyan zwrócił moją szczególniejszą uwagę pewien młodzieniec, nie dlatego, iżby był piękniejszy lub lepiej odziany od innych, lecz zupełnie z innego powodu. Jechał on w towarzystwie chorej kobiety, zapewne matki, z którą obchodził się niezwykle troskliwie i serdecznie. Zastanowiło mię to, gdyż u Indyan miłość względem rodziców zdarza się bardzo rzadko. Kobieta indyjska, tak samo, jak i na Wschodzie, czy to jako żona, czy też matka, uważana bywa li tylko za robotnicę, nic ponadto.
Oboje ci zaobserwowani przezemnie ludzie odziani byli bardzo ubogo. Młodzieniec miał na sobie zaledwie koszulę, spodnie, buty i pas, od którego zwisał na rzemyku nóż. Wyrazem inteligencyi, przeglądającym mu z oczu, różnił się wybitnie wśród otoczenia osobników tej upośledzonej dziś rasy.
Uwagę moją zwrócił jeszcze jeden człowiek, ale nie Indyanin, lecz biały, który uczynił na mnie zupełnie odmienne niż młody Indyanin wrażenie. Zajmował on miejsce na tylnym pokładzie, w pobliżu sternika, a manewrował w ten sposób, aby, o ile możności, nie zwracać na siebie niczyjej uwagi, a równocześnie widzieć wszystkich i wszystko, co się na pokładzie dzieje. Ubrany był elegancko, na modłę paryską; brodę miał przystrzyżoną, jak wszyscy w tym kraju. Z rysów jego twarzy i z wyrazu oczu można było wnioskować, że odznacza się niezwykłą inteligencyą i siłą woli. Sądząc z ogorzałej od słońca twarzy, nie można go było, pomimo eleganckiego wyglądu, zaliczać do rzędu salonowców. Trudno też było powiedzieć coś na razie o jego postawie, gdyż siedział skulony i nie podnosił się z zajmowanego miejsca. Z niektórych atoli szczegółów jego wyglądu domyśliłem się, że jest wojskowym i — być może nawet — wyższej rangi oficerem.
Niedaleko od niego siedział murzyn, prawdopodobnie jego służący, gdyż spoglądał ku niemu ustawicznie, jakby oczekiwał na jego skinienie.
Obaj wsiedli na okręt w Rosario i odrazu oddzielili się od reszty podróżnych.
Turnerstick już w przeciągu pierwszej godziny naszej podróży zaznajomił się z kierownikiem okrętu i nie odstępował go prawie, opowiadając ciągle o czemś. Kapitan słuchał go w milczeniu i od czasu do czasu uśmiechał się z wyrazem szczerości w swej twarzy.
Sternik Larsen zapchał się między paki i, nie wdając się z nikim w gawędy, przypatrywał się okolicy.
Brat Hilario przysiadł się do mnie, a yerbaterowle swoim zwyczajem uwijali się pomiędzy podróżnymi, nawiązując, licho wie, po co i na co, zupełnie zbyteczne znajomości.
Podróż Paraną jest bardzo urozmaicona, tak, jak naprzykład Dunajem, Renem lub Łabą. Pominąwszy rozmaite osobliwości, będące dziełem rąk ludzkich, jak domy, porty i tym podobne, godne są również uwagi okolice rzeki, bardzo obfitujące w piękne widoki. Szczególniejszą uwagę podróżnika zwraca bogata roślinność, tem bujniejsza, im dalej na północ. Brzegi rzeki przeważnie wznoszą się stromo, tworząc tak zwane przez krajowców „barranca“, a wysokość ich sięga przeciętnie do dwudziestu metrów. Osypiska ich wykazują dwie warstwy ziemne; wapienną i gliniastą, prze dzielone smugą skamieniałych muszli. Owe „barronca“ są po części nagie, po części zaś pokryte krzakami, z pośród których wyróżniają się liczne gatunki palm. Tu i ówdzie brzegi Parany poprzerywane są przez większe dopływy lub potoki, wpadające do głównego łożyska. Nie należy jednak z podanego tu opisu wnioskować, że obadwa brzegi rzeki w każdem miejscu i zawsze są widoczne. Wielka jej szerokość, tudzież licznie rozsiane wysepki uniemożliwiają to. Żegluga przytem po Paranie połączona jest z wielkiemi trudnościami, gdyż trzeba nieraz przeciskać się przez wązkie cieśniny między owemi wysepkami.
Postanowiliśmy jechać okrętem tylko do Goya, a stąd już konno wybrać się do Gran Chaco. Za jazdę okrętem pierwszą klasą — przeszło siedemset kilometrów — zapłaciłem razem z utrzymaniem (licząc na walutę austryacką) niecałe sto koron. Yerbaterowie w klasie drugiej zapłacili oczywiście o połowę mniej. Z tego widać, że ceny jazdy nie były obliczone na wyzysk podróżnych, a względność kapitana statku była tak daleko posunięta, że kilka Indyanek, które prosiły go o przyjęcie bezpłatnie na pokład, nie doznało odmowy.
Posilaliśmy się zazwyczaj na pokładzie, poczem gromadzono Indyan i dawano im to, co pozostało z pierwszego stołu. W nocy pasażerowie tej kategoryi kładli się spać na pokładzie, gdzie kto chciał, — i przechodząc tamtędy, trzeba było bardzo uważać, żeby nie nastąpić naprzykład komu na głowę.
Ponieważ wszyscy bez wyjątku podróżni posiadali broń palną, słychać było często strzały, wymierzone do ptaków wodnych, które w wielkiej ilości unosiły się w nadrzecznej okolicy.
Wśród ptactwa tego na szczególniejszą uwagę zasługuje tu rodzaj dzikich kaczek, zwanych cuerro. Ptaki te siedzą całemi stadami na wysepkach, a gdy się je przypadkowo spłoszy, uciekają na wodę i zanurzają się w niej tak, że tylko głowy im widać na powierzchni.
Oprócz tego gatunku czarno upierzonych kaczek, spotyka się tu rozmaite inne ptactwo wodne, jak jaskółki morskie, mewy, a nawet na lagunach można zauważyć bociana, którego tu zowią „tujuju“.
Ze zwierząt zauważyłem spore świnki morskie i wydry, które określają tu wyrazem „lobo“, co znaczy mniej-więcej tyle, co wilk.
Zdarzyło mi się też widzieć parokrotnie wśród nadbrzeżnych zarośli jaguary, które zwłaszcza o świcie urządzają swe polowania na świnki morskie i inne zwierzęta.
Podróżni, obok ptactwa wodnego, strzelali najczęściej do aligatorów, zwanych w języku krajowym „jacaré“. Bestye te leżą zazwyczaj na piasku jedna obok drugiej, i nic ich stamtąd poruszyć nie jest w stanie. Dopiero, gdy o pancerz aligatora obije się kilka kul, złazi on leniwie do wody, lecz i tu płynie w ten sposób, że cała głowa sterczy ponad powierzchnią. Pancerz aligatora jest tak twardy, że zwykła kula niezdolna jest go przebić, i aby uśmiercić bestyę, trzeba celować w miejsca miękkie, a więc naprzykład w spodnią część ciała, co znowu jest trudne do wykonania o tyle, że zwierzę spoczywa właśnie na brzuchu.
Strzelanie z pokładu do aligatorów dało mi sposobność nawiązania rozmowy z owym eleganckim podróżnym, który, znudzony snadź długiem siedzeniem, wstał nareszcie ze swego miejsca i podszedł do burty statku, by zobaczyć, jak inni strzelali. Popatrzywszy jednak czas jakiś, wzruszył ramionami, a z miny jego wyczytać było można, że go to niezdarne i bezskuteczne strzelanie irytuje. Gdy zaś okręt zbliżył się do piasczystego brzegu, na którym wylegiwały się liczne aligatory, i niefortunni strzelcy przygotowywali się do ponownego psucia kul i prochu, elegancki podróżny zwrócił się do murzyna i kazał mu podać swój karabin. Stałem w tej chwili obok niego i zauważyłem, że się mną jakby zainteresował, — teraz zaś, być może, chciał się popisać przede mną swemi zdolnościami w strzelaniu, gdyż, spojrzawszy na mnie, zbliżył się do burty statku i wycelowawszy strzelił do jednego z potworów. Chybił jednak, i kula zaryła się obok w piasek. Strzelił więc drugi raz. Aligator, trafiony w grzbiet, podniósł wysoko głowę, a następnie opuścił ją z powrotem na piasek z taką obojętnością, jakby nań kto grochem rzucił.
O ile przedtem z oczu strzelca przeglądała duma i pewność siebie, o tyle teraz zabłysły one gniewem i niezadowoleniem z samego siebie. Spojrzał też na mnie z takim wyrazem, jakby się wstydził i chciał przeprosić, że mię zawiódł w dobrem o sobie jako strzelcu mniemaniu. Odwrócił się do murzyna i oddał mu swój karabin.
— Naładować? — zapytał czarny.
— Szkoda prochu i ołowiu — rzekł. — Kule nie są niebezpieczne dla aligatora.
— Oczywiście, jeżeli bestya leży na brzuchu, to trudno ją uśmiercić — zauważył brat Hilario, który stał tuż obok mnie.
— A jednak mnie się zdaje, że mimo to...
— Co? Gdzieżby pan celował, skoro zwierzę pokryte jest pancerzem?
— Celowałbym w oko! — rzekłem.
— Oho! spróbuj pan. Ja jestem niezłym strzelcem, a jednak nie kusiłbym się o to.
— Zresztą dla zabicia aligatora niekoniecznie trzeba trafić w samo oko. Ponad niem znajduje się cienka skóra i kość delikatna, które również kula przebije.
— I pan trafiłby w to miejsce?
— Nie tylko w to miejsce, ale nawet w samo oko.
— Radbym widzieć. Ale... czy to nie przechwałka tylko?...
— Jeżeli chce się pan przekonać, że się nie przechwalam, proszę mi wskazać, którą bestyę na śmierć skazuje.
To mówiąc, wziąłem do rąk swój karabin. Że jednak okręt oddalił się już od miejsca, gdzie leżały aligatory, trzeba było zaczekać na nową sposobność, gdy będziemy przepływali koło innej ławicy z aligatorami.
Nieznajomy podróżny podczas tej naszej rozmowy przypatrywał mi się ciekawie, ja zaś udawałem, że jest mi to zupełnie obojętne.
Po niejakimś czasie zbliżyliśmy się do ławicy piasku, na której leżały dwa wielkie aligatory w oddaleniu dwudziestu mniej-więcej kroków jeden od drugiego i w takiejże odległości od wody.
— Będzie pan strzelał? — zapytał mię brat Hilario.
— Tak, i proszę uważać.
Podszedłem do baryery pokładu, a tuż za mną podążył elegancki pan, zdradzając wielką ciekawość, nieusprawiedliwioną zresztą, gdyż dla prawdziwego i doświadczonego westmana zastrzelić aligatora to żadna sztuka.
Aligatory leżały zwrócone bokiem do strzału, a więc miałem znakomicie udogodniony cel. Byli tacy, którzy również chcieli strzelać, ale yerbatero wstrzymał ich, mówiąc:
— Popatrzcie raczej, jak się strzela, no, i jak się trafia w aligatora, niejednemu z was przydać się to może.
Oczy wszystkich zwróciły się na mnie, co mię trochę denerwowało, bo nie byłem pewny, czy naboje były dobre i czy w razie wadliwego ich sporządzenia nie skompromituję siebie i swego karabinu.
W chwili, gdy okręt znalazł się w najmniejszej odległości od ławicy, zmierzyłem się i dałem dwa strzały jeden po drugim, co wywołało wrażenie, jakobym wcale nie celował. Tak czynią zazwyczaj strzelcy na preryach, chwytając wprawnem okiem cel, zanim jeszcze broń do ramienia przyłożyli. Cała sztuka polega na tem, aby lufę przenieść odrazu na linię, łączącą oko z celem, i aby nią nie wodzić zbyt długo, szukając punktu, gdyż przez to powoduje się zwykle drżenie ręki. Tego systemu strzelania uczyłem się całe miesiące, a znać go powinien każdy, kto w puszczy lub na stepie chce z niebezpieczeństwa życia wyjść obronną ręką.
Z obecnych na pokładzie pasażerów żaden nawet pojęcia o takiem strzelaniu nie miał, co dało się stwierdzić z ogólnego zdziwienia, gdy wystrzeliłem dwa razy prawie w jednej sekundzie i — nie bez skutku. Pierwszy aligator rzucił swem cielskiem w górę, uderzył ogonem o ziemię i, przewróciwszy się brzuchem do góry, znieruchomiał, jak kłoda; drugi skoczył kilka kroków naprzód, zatrzymał się, podniósł głowę i również powalił się na bok bezwładnie. Obaj zostali bez życia.
— Co za celność! — krzyknął elegancki pan, — co za mistrzowstwo! Albo... może tylko przypadek.
— Ech, sennor, cóż znowu! to nie żadna sztuka! — odrzekłem.
Elegancki pan popatrzył na mnie ze zdziwieniem, uchylił kapelusza i wrócił na swoje miejsce. Z zachowania się jego wywnioskowałem, że interesowała go ogromnie moja osoba. Poleciłem więc yerbaterowi, by się dowiedział, co to za jegomość. Niestety, nie znał go nikt, prócz kapitana statku, — ten zaś na moje zapytanie nie wymienił mi nazwiska nieznajomego, a tylko napomknął wymijająco, że jest to „oficialo nombrado“[12], który, siadając na okręt, zastrzegł sobie incognito.
Pogoda sprzyjała nam dotąd doskonale. Ale gdy okręt znalazł się niedaleko Rio Guayquiáro, horyzont w południowej stronie przybrał barwę ciemno żółtą, a leciuchny wiatr poruszył wysokiemi źdźbłami trzciny nadrzecznej. Zanosiło się na burzę.
Kapitan trwożnem okiem począł spoglądać ku południowi, co nie uszło uwagi Turnerstick’a, który ozwał się do mnie:
— Widzisz, sir; kapitan ma taką minę, jakby przeczuwał tajfun. Czyżby wietrzyk stepowy był tak niebezpieczny? Przecie, u licha, nie jesteśmy na pełnem morzu!
— I dlatego właśnie obawy jego są uzasadnione. Burza na morzu, gdzie niema lądu, ani skał, nie jest tak niebezpieczna, jak tutaj. Tu okręt z łatwością rozbić się może o brzeg lub o którąś z wysepek.
— Przecie można zarzucić kotwicę i czekać, zanim burza nie przeminie.
— To się łatwo mówi, sir, ale w praktyce nie można tego stosować, bo przedewszystkiem do zarzucenia kotwicy trzeba znaleźć dogodne miejsce, a powtóre, wicher silniejszy jest od lin okrętowych i z łatwością porwać je może na strzępy, okręt zaś rzucić o brzegi.
— Nie zdaje mi się...
— Bo pan widocznie nie wie jeszcze, co znaczy „pampero“.
— No, niechby sobie przyszedł „master pampero“; radbym mu zajrzeć w ślepia.
— Oj! radzę panu nie obrażać tego olbrzyma...
W czasie tej krótkiej naszej rozmowy niebo całe pokryło się chmurami, powodując groźne mroki, a silny wiatr począł uginać trzciny nadrzeczne do samej ziemi.
Udałem się na przedni pokład zobaczyć, jak się miewa mój gniadosz, i przywiązać go dobrze. Kapitan w tej chwili właśnie wołał głośno:
— Pampero się zbliża! i to mokry! Proszę pod pokład!
Marynarze poczęli uwijać się po pokładzie, przygotowując się na przyjęcie burzy, ja zaś wyciągnąłem gniadosza z pomiędzy pak i skrzyń, bo groziło mu tam niebezpieczeństwo, a nie pytając nikogo o pozwolenie, wyprowadziłem swego ulubieńca na środek okrętu i tu pod rozpiętem płótnem przywiązałem silnie do żelaznego kółka.
Ledwie wydostałem się z pod płótna, wicher, miotając mi piaskiem w oczy, uderzył tak silnie, że omal mię nie zmiótł z pokładu. Powierzchnia wody fałdowała się głęboko, uderzając o ściany okrętu spienionemi falami.
Widziałem, że kapitan przywiązał się do żelaznej balustrady na mostku, czterech zaś majtków stanęło u steru i zabrało się do ciężkiej koło niego pracy.
Nagle wicher zerwał płótno w tem miejscu, gdzie umieściłem był swego konia, i już-już byłby zmiótł zwierzę do wody, gdybym nie zarzucił nań lassa i nie powalił na ziemię. Choć z trudnością wielką, ale udało mi się następnie związać mu nogi i ułożyć na pokładzie, przytwierdzonego na linach z dwu stron.
Tymczasem poczęły już padać olbrzymie krople deszczu, zrazu zrzadka, potem coraz gęściej, aż wreszcie polały się z nieba strumienie wody.
— Dzwonić, dzwonić! bez przerwy! — wołał kapitan z całej siły, by wśród burzy można go było słyszeć.
Orkan zaś srożył się coraz straszniej i ciemność zapanowała taka, jak wśród nocy.
Z trudnością odnalazłem schodki, prowadzące pod pokład, i napotkałem na nich Turnerstick’a, który właśnie chciał wyjść na pokład i nawymyślać „zefirowi stepowemu“ z dumą prawdziwego i nieustraszonego marynarza.
Zawrócił jednak i zeszliśmy na dół.
— All devils! — rzekł. — Nigdy nie przypuszczałem, żeby na marnej rzeczułce mogło się srożyć takie piekło!
Mówiąc to, stał tuż koło mnie, a jednak musiał krzyczeć na całe gardło, abym go mógł słyszeć.
Podróżni zbili się w gromadę, jak strwożone stado baranów, i zniknęły wśród nich różnice, wynikające z pozycyi towarzyskiej. Od gwałtownego kołysania i podskoków okrętu jedni o drugich obijali się ustawicznie, a tylko silniejsi utrzymywali się jako-tako na nogach. Kto zaś chociażby na chwilę stracił oparcie, toczył się natychmiast po podłodze, jak kłoda bezduszna.
Komuś przyszło na myśl zapalić wiszącą lampę. W jej świetle zaobserwowałem zabawną scenę. Na środku izby podpokładowej stał Larsen, rozkraczywszy nogi, jak kolos rodyjski, a trzech Indyan trzymało się go ze wszystkich stron, jak deski ratunku. Nagle pod nogi Larsena zatoczył się murzyn, i cała grupa runęła, zatrzymując się aż pod ścianą.
Chora staruszka Indyanka leżała w kąciku pod schodami, a syn zasłaniał ją swem ciałem, by ktoś, zataczając się, nie uczynił jej przypadkiem jakiej krzywdy. Wykorzystawszy dogodny moment, wbiłem silnem uderzeniem nóż w ścianę izby i, trzymając się go, nie dopuszczałem toczących się do kąta, gdzie leżała staruszka. Indyanin zauważył to i odtąd patrzył na mnie z wyrazem wdzięczności w inteligentnych swych oczach.
Wobec krótkich a niezwykle silnych fal na rzece, w przeciwstawieniu do morskich długich bałwanów, okręt nasz był w ruchu, przypominającym ruch pytla młyńskiego. Wicher zaś przy akompaniamencie gromów i błyskawic wył tak straszliwie, a strumienie deszczu waliły w pokład z taką siłą, że zdawało się, jakoby ziemia miała uledz lada chwila jakiemuś ostatecznemu kataklizmowi. Oślepiające błyskawice prawie bez przerwy oświetlały okrągłe okienka okrętu, jakby się chciały przez nie wedrzeć do środka. A nie były to owe długie gzygzaki, lecz raczej przypominały wybuchy fantastycznych ogni sztucznych.
Rzecz prosta — przy ogłuszającym huku piorunów i okropnej wichurze jęki ludzkie, będące wyrazem trwogi, nikły zupełnie. Jednak groza bynajmniej nie była przez to mniejszą.
Podobnej burzy nie widziałem jeszcze w życiu, a grozę jej przypominała mi jedynie zamieć śnieżna z grzmotami i piorunami, jakiej byłem świadkiem w okolicach Sioux. I kiedy porównywałem w myśli jedno i drugie rozpętanie żywiołów, uczułem nagle uderzenie okrętu, któremu nikt już oprzeć się nie mógł; wszyscy padli na podłogę, jak gruszki, otrząśnięte z gałęzi. Komu członki rozkołatane nie odmawiały jeszcze posłuszeństwa, ten zerwał się natychmiast na nogi i już bez wysiłku stał na nich, bo... bo okręt wcale się już nie kołysał, a tylko przybrał jakąś dziwną, niewytłomaczoną na razie pozycyę.
Rozumie się, nie było to rzeczą pocieszającą, gdyż zauważono natychmiast, że podłoga przyjęła w stosunku do poziomu położenie ukośne, a równocześnie koła poczęły warczeć w powietrzu, zamiast obracać się w wodzie.
Wstałem i począłem nasłuchiwać, zaś Turnerstick, podszedłszy do mnie, rzekł poważnie:
— Uderzyliśmy o brzeg...
— Wcale nie! — krzyknąłem tak, by mógł mię usłyszeć. — To zderzenie z drugim okrętem albo z tratwą.
— Well! może i racya. W takim razie wynośmy się stąd.
I mówiąc to, pobiegł na schody, a za nim podążył Larsen, ja zaś, nie namyślając się wiele, wziąłem starą Indyankę na plecy i wyniosłem ją na pokład. Syn jej podążył za mną.
Tu oczom moim przedstawił się widok pełen nieopisanej grozy. Deszcz ustał nagle, chociaż niebo ciągle zawalone było czarnemi chmurami, i tylko na południu horyzont świecił jasną wstęgą, rozświetlającą ciemności o tyle, że mogliśmy widzieć, co się stało. Okazało się mianowicie, że okręt nasz wpadł gwałtownie na tratwę i utknął między grubymi jej klocami. Dziób statku podniósł się wskutek tego w górę tak, że koła znalazły się w powietrzu. Część tylna natomiast zanurzyła się głęboko w wodę, która sięgała zajętym u steru czterem ludziom po pachy. Mim o to, dzielni ci marynarze nie opuścili swego stanowiska, jakby im nie groziło żadne niebezpieczeństwo.
Na razie nie można było zmiarkować, czy znajdujemy się pomiędzy dwoma wyspami, czy też pomiędzy brzegiem a wyspą, — po obu stronach bowiem roztaczał się równy ląd, i ta tylko była różnica, że po lewej stronie pokrywała go trzcina, po prawej zaś widać było ławice piaskowe, wznoszące się łagodnie aż po grupy drzew w oddali.
Wicher dął silnie od dołu, to jest pod wodę, prąd zaś, na którym właśnie znajdowaliśmy się, nie był bardzo szeroki. W zwykłych warunkach mogłyby się tu snadnie wyminąć dwa okręty, a więc i tratwa byłaby przeszła obok naszego statku zupełnie swobodnie. Burza jednak oraz ciemności spowodowały wypadek. Flisacy wprawdzie usłyszeli dzwonienie na pokładzie okrętu, ale było już zapóźno, aby uniknąć zetknięcia. Na szczęście, zdołali oni spostrzec niebezpieczeństwo o tyle wczas, że cofnęli się w tył i żaden z nich nie doznał szwanku przy zderzeniu. Widząc następnie, co się stało, nie potracili bynajmniej głów, lecz coprędzej wytężyli wszystkie swoje siły, by dalsze pola tratwy przyciągnąć do brzegu, co też udało im się dokonać szczęśliwie, i właśnie w tej chwili ostatnie jej pole umocowywali linami do wbitych naprędce na poblizkim brzegu pali.
Kapitan kazał wstrzymać działanie maszyny parowej, ale, niestety, trochę zapóźno, gdyż okręt wpakował się był już przednią częścią na pierwsze pole tratwy i utknął na niej mocno, tylna zaś część wskutek tego zanurzona była głęboko w wodzie. Łódź ratunkowa z powodu zbyt krótkiego uwiązania napełniła się szybko wodą i poszła pod powierzchnię. Na domiar złego spoidła na pierwszem polu tratwy przerwały się w kilku miejscach, i olbrzymie kloce drzewa poczęły uderzać gwałtownie o ścianę okrętu, — zachodziła więc obawa, że wybiją w nim dziurę, powodując zatonięcie jego w przeciągu kilku minut, przyczem nie obeszłoby się oczywiście bez ofiar w ludziach.
Mając to na uwadze, należało bezzwłocznie opróżnić okręt z pasażerów, wysadzając ich na ląd. Ale w jaki sposób, skoro łódź ratunkowa była pod wodą? Gdyby koła statku nie znajdowały się nad powierzchnią wody, można byłoby puścić w ruch maszynę i dać kontr-parę dla cofnięcia okrętu w tył. Rozbić siekierami pierwsze pole tratwy dla osadzenia statku w wodzie? — to znowu trwałoby zbyt długo, i okręt w razie przedziurawienia mógł lada chwila pójść na dno.
Wszyscy prawie podróżni byli już na pokładzie, i zapanowało wśród nich niesłychane zamieszanie oraz trwoga, — trzeba więc było wszcząć akcyę ratunkową natychmiast.
Podszedłem do mego gniadosza, który leżał wciąż obezwładniony na pokładzie, i ku wielkiej mej radości przekonałem się, że nic mu się nie stało, tylko go deszcz sprał niemiłościwie. W okamgnieniu odwiązałem go i uwolniłem nogi z powrozów. Zerwał się natychmiast z ziemi, wstrząsnął sobą kilka razy i począł parskać. Poprawiłem gurty u siodła i, zwracając się do młodego indyanina, spytałem:
— Umiecie pływać?
Odpowiedział mi niemym twierdzącym ruchem głowy, poczem wskazał ręką matkę, jakby chciał wyrazić zwątpienie, czy zdoła przenieść ją do brzegu.
— Wezmę ją — rzekłem — i przewiozę na koniu.
Słysząc to, przystąpił do mnie ów elegancki pan, co się zachwycał mymi strzałami, i rzekł:
— Mam bardzo ważne papiery i boję się, by mi nie zamokły. Czy nie byłby pan łaskaw wziąć je ze sobą na brzeg? Ja puszczę się wpław.
Na moje przyzwalające skinienie głowy oddał mi napełniony portfel. Schowałem go do kapelusza, który po włożeniu na głowę przewiązałem dla bezpieczeństwa chustką pod brodę, a wskoczywszy na siodło, zabrałem Indyankę, którą mi syn jej pomógł przyjąć na konia.
Był już wielki czas opuścić statek. Zrozpaczeni podróżni poczęli się tłoczyć na pokładzie, lamentując i krzycząc w niebogłosy. Brat Hilario rzucił się był już wpław, a za nim yerbaterowie i elegancki pan z murzynem. Zjechałem na tył statku do miejsca zalanego wodą, a poklepawszy konia po szyi, zachęciłem go do skoku. Rumak rzucił się naprzód, i znalazłem się w wodzie, która sięgnęła mi niemal po piersi.Dzielne zwierzę, pomimo podwójnego ciężaru, opanowało prąd i popłynęło wpoprzek do brzegu. Całe szczęście, że wicher dął z dołu, gdyż inaczej fale uniosłyby mego gniadosza daleko pod stromy brzeg, gdzie wylądowanie było niemożliwe. Niebawem rumak mój trafił na stały grunt, i po chwili znalazłem się na lądzie, najwcześniej oczywiście ze wszystkich, podążających do brzegu. Zeskoczywszy z siodła wraz ze swym żywym ciężarem, ułożyłem Indyankę na ziemi i rzuciłem coprędzej lasso bratu Hilario, który borykał się jeszcze z prądem. Wyciągnąwszy go na brzeg, ułatwiłem w ten sam sposób wydostanie się z wody Montesowi, który natychmiast rzucił swoje lasso towarzyszom, i tak we dwójkę pracując, wydobyliśmy na ląd wszystkich.
Jednocześnie wydostał się z wody ów elegancki pan, a właściwie oficer, więc podszedłszy do niego, oddałem mu portfel z papierami w zupełnie suchym stanie, choć sam, jak i wszyscy, przemoknięty byłem do nitki, z wyjątkiem kapelusza.
Tymczasem niebo wyjaśniło się już znacznie, i tylko wicher gwałtowny dotychczas się nie uspokoił. Pozostali na okręcie podróżni, zbici w gromadę, wyciągali ku nam ręce, błagając o ratunek, gdyż okręt począł coraz głębiej zapadać pod wodę. Flisacy tymczasem dla ocalenia nieszczęśliwych z narażeniem własnego życia, zebrawszy się na końcu drugiego pola tratwy, rąbali siekierami więzy, a fale zabierały tęgie kloce drzewa i unosiły z prądem. Dzięki tej wytężonej pracy udało się ostatecznie osadzić w wodzie przód statku, i koła jego osiągnęły naturalne położenie, poczem kapitan zarządził ostrożne cofnięcie okrętu z pośród tratwy i kazał skierować do brzegu. A był już na to czas wielki, gdyż istotnie w jednym boku okrętu wybita została pokaźna dziura, przez którą woda poczęła się wciskać gwałtownie, grożąc rychłem zatonięciem.
Wysiłki energicznego kapitana nie poszły na marne, bo, zbliżywszy okręt do brzegu, zdołano oprzeć dno jego na stałym gruncie, aby zaś się nie wywrócił, za rzucono w odpowiednich miejscach kotwice. Następnie majtkowie wydobyli z pod wody łódź ratunkową i przeprawili wszystkich podróżnych na brzeg.
Rozumie się, że gdybyśmy byli wiedzieli, iż statek zostanie ocalony, bylibyśmy pozostali na jego pokładzie i nie ociekali teraz wodą, drżąc z zimna i kłapiąc zębami.
O dalszej podróży rzeką nie mogło być i mowy, gdyż przedewszystkiem kapitan musiał zarządzić wyczerpanie wody z dolnych części statku, a następnie naprawienie bardzo poważnych uszkodzeń.
Gdy już wszyscy podróżni znaleźli się na brzegu i okrętowi nic już nie groziło, kapitan wsiadł na łódź i kazał się przeprawić do flisaków, aby ich wyłajać za spowodowanie jakoby wypadku i zażądać odszkodowania. Że jednak ludzie ci nic właściwie nie zawinili, a ponadto sami ponieśli znaczną szkodę, bo przecie całe jedno pole poszło z wodą, więc po długich wyjaśnieniach i wzajemnych wymówkach stanęło na tem, że winnych nie było wcale: flisacy bowiem nie mogli słyszeć dzwonienia z powodu ryku burzy, a kapitan nie mógł dostrzec tratwy z przyczyny ciemności. Ostatecznie kapitan zalecił flisakom, aby zażądali odszkodowania za stracone kloce drzewa od Towarzystwa, którego okręt był własnością.
Dzikie pobrzeże Parany ożywiło się od wysadzonych z okrętu pasażerów, którzy suszyli się po przymusowej kąpieli, że zaś wiatr dął silny, więc odzież w ciągu paru godzin wyschła zupełnie. Sądziłem, że kąpiel w burzliwych nurtach rzeki przyprawi niejednego o zaziębienie, — ale jakoś wszyscy wyszli z niej obronną ręką, a co dziwniejsza, na chorą staruszkę Indyankę wypadek ten podziałał w sposób wprost cudowny, gdyż czuła się lepiej, niż przed nim.
Według oświadczenia kapitana, naprawa okrętu wymagała całego dnia czasu, przyczem wyraził on przekonanie, że nadejścia innego statku w te strony nie można się spodziewać prędzej, niż pojutrze, i radził, byśmy sobie na brzegu rzeki postawili budy z trzciny, przyczem oświadczył się z gotowością wydania nam z okrętu wszystkiego, co tylko mogło zapewnić nam jaką-taką wygodę na czas obozowania. Wyraził też nadzieję, że tylko niewielka część zapasów żywności została zniszczona przez zalew statku i reszta ich powinna starczyć dla wszystkich co najmniej na dwa dni.
Oczywiście nie było innej rady, jak tylko zastosować się do tych rad kapitana, i już obmyślałem dla siebie plan budowy prowizorycznej... willi z trzciny i gałęzi, gdy zbliżył się do mnie syn starej Indyanki, którą się przedtem zaopiekowałem, i rzekł:
— Mnie się zdaje, sennor, że pobyt tutaj będzie dla nas niedogodny ze względu na dokuczliwe owady, jakich nad rzeką zazwyczaj bywa pełno. Czyby więc nie lepiej było wyszukać odpowiedniejsze na obóz miejsce?...
— Jakież to miejsce?
— Znam w pobliżu rancho, gdzie niedawno służyłem. Właścicielem jest pewien Indyanin, mój daleki krewny, nazwiskiem Antonio Gomarra, i mam nadzieję, że przyjmie nas do swego domku bardzo życzliwie.
— Daleko to stąd?
— Pieszo trzeba iść około trzech godzin, konno jednak można się tam dostać za godzinę.
— Bardzo chętnie skorzystałbym z waszej rady, ale, niestety, nie mogę opuścić swoich towarzyszów.
— Mogą przecie również znaleźć tam schronienie.
— Ba, ale jest ich dziewięć głów, oprócz mnie!
— No, nie jest to tak wiele... a tylko nie byłoby pożądane, aby udali się tam wszyscy podróżni, i dlatego proszę nie mówić nikomu, dokąd się wybieramy.
Miałem zupełne zaufanie do młodzieńca i zresztą wygodniej było przenocować w rancho, niż pod gołem niebem. Przedstawiłem więc swoim towarzyszom projekt młodego Indyanina, i wszyscy zgodzili się nań chętnie.
W chwili, gdyśmy już mieli puścić się w drogę, podszedł do mnie ów elegancki, przebrany po cywilnemu, oficer i, przedewszystkiem podziękowawszy mi za wyświadczoną mu aczkolwiek drobną przysługę, poprosił mię o chwilę rozmowy.
— Sennor, jesteś tu obcy — rzekł. — Czy mógłbym wiedzieć, dokąd pan zmierza?
— Na razie jadę niedaleko, kawałek drogi od rzeki — odparłem głośno, aby drudzy nie wlekli się za nami.
— Nie zrozumiałeś mię, sennor; ja pytałem o główny cel pańskiej podróży.
— Chciałbym poznać Gran Chaco i tam zmierzam.
— O, to niebezpieczne strony. Czy pan jest przyrodnikiem?
— Tak jest — odrzekłem, aby dać do zrozumienia, że nie mam żadnych celów politycznych.
— Polityka więc nie interesuje pana?
— Niestety, ani trochę.
— To mię bardzo cieszy, i radbym towarzyszyć panu w tej niedalekiej wycieczce, zanim się doczekamy naprawienia okrętu. Czy pozwoli pan, abym mu towarzyszył?
— Owszem, proszę. Udaję się wraz z towarzyszami swymi, za wskazówką tego młodego Indyanina, do pewnego ranchera, który jest jego krewnym. Ale nie mówmy o tem głośno, aby drudzy nie pobiegli za nami, bo wówczas gospodarz nie przyjąłby tak wielu ludzi.
Chciałem wsadzić Indyankę na konia, ale sprzeciwiła się temu, oświadczając, że może iść pieszo i poprosi o podwiezienie jej wówczas, gdy nie będzie się czuła na siłach iść dalej. Nie chcąc korzystać z konia sam, podczas gdy inni musieli iść pieszo, kazałem włożyć na niego tłomoki moich towarzyszów i puściłem się z nimi pieszo, jeden zaś z yerbaterów prowadził mego gniadosza, który miał prawo być obrażonym, że zdegradowałem go do roli zwierzęcia jucznego.
Okolica była z początku bardzo urozmaicona. Tu i ówdzie zdobiły ją grupy drzew mimozowych oraz rzadko rosnących krzaków, które nam wcale nie utrudniały drogi. Młody Indyanin znał doskonale teren i wymijał prawie na pamięć zdradliwe laguny i trzęsawiska.
Niebawem weszliśmy w las mimozowy, którego drzewa, nie dochodzące dziesięciu metrów wysokości, odosobnione na pewną odległość jedno od drugiego i pokryte od dołu do wierzchołków pnącemi roślinami, budziły w nas podziw przepysznemi swemi sylwetkami. Burza i tu poczyniła pewne szkody, i niektóre z drzew leżały wyrwane z ziemi wraz z korzeniami; zauważyłem też wiele połamanych od szalonej wichury gałęzi. W tej chwili jednak dopisywała nam śliczna pogoda, i słońce wyjrzało z poza resztek chmur, wesołe i uśmiechnięte.
W drodze gawędziłem cały czas z bratem Hilario, a oficer, idący obok mnie, choć słyszał całą naszą rozmowę, nie mieszał się jednak do niej, i dopiero, gdy braciszek wspomniał imię majora, oficer zapytał żywo:
— Cadera? Panowie go znają?
— Znamy, tylko oczywiście niewiadomo, czy to ta sama osoba, o której pan myśli — odrzekł brat Hilario.
— Z pewnością ta sama, bo tylko jeden-jedyny człowiek nosi to nazwisko. Czy panowie są jego przyjaciółmi?
— Nie, sennor. Nie jesteśmy ani jego przyjaciółmi, ani też wrogami; major Cadera jest osobistością najzupełniej dla nas obojętną.
— Ale go panowie znają, i byłbym bardzo obowiązany, gdybyście mi udzielili bliższych o nim wiadomości.
— Daruje pan, że odmówię jego prośbie — rzekł brat Hilario. — Poznaliśmy Caderę w takich warunkach, że byłoby nam obecnie bardzo przyjemnie nie słyszeć jego nazwiska.
— A! domyślam się. Musiał coś względem was zawinić, i nie chcecie przypominać sobie tej przykrości.
— Być może — rzekł brat Hilario.
Oficer, widząc, że nie wydobędzie nic z zakonnika, zwrócił się do mnie w zamiarze zapytania o coś, lecz udałem, że tego nie spostrzegam, z czego powinien był zrozumieć, iż temat rozmowy i dla mnie nie jest wcale przyjemny.
Nie zraziło to jednak oficera i rzekł:
— Przepraszam, bardzo przepraszani, sennor! Zauważyłem, że pan niechętnie wspomina o tym człowieku... a jednak śmiałbym prosić o odpowiedź chociażby na kilka tylko pytań.
— Niestety, nie mogę udzielić żadnych w tym względzie wskazówek osobie, której nie znam, i to wskazówek o kimś, co niewart, bym się nim zajmował.
— Więc uważa mię pan za osobę podejrzaną? — zapytał. — Czy istotnie wyglądam na takiego? — A po chwili dodał: — Zresztą... może pan masz i racyę. Wszak i ja pana nie znam. Pan nie tutejszy?
— Prószę się przekonać — odparłem, podając mu paszport.
Nieznajomy przeczytał moją legitymacyę, a oddając mi ją, rzekł:
— Teraz wiem już. Jak wynika z pieczęci meldunkowych, przebywa pan tutaj zaledwie od dwóch tygodni.
— A widzisz pan. Czy możliwe więc, abym w tak krótkim czasie dał się porwać prądom politycznym w kraju zupełnie mi obojętnym?
— No, tak... A co za jedni są pańscy towarzysze?
— O mnie pan pyta? — wtrącił żywo zakonnik. — Nazywają mię powszechnie bratem Jaguarem...
— Brat Jaguar? — powtórzył obcy ze zdziwieniem. — Ależ, jeżeli tak, to mogę wam najzupełniej zaufać. Czy znane wam jest nazwisko Alsina?
— Alsina? Ma pan zapewne na myśli Rudolfa Alsinę, pułkownika wojsk argentyńskich, który wsławił się niedawno zwycięstwami na Południu?
— Tak, ten sam.
— Zna go pan?
— Owszem. Czy mogę jednak liczyć na waszą dyskrecyę?
— Najzupełniej. A może mam przyjemność mówić z nim samym?
— Tak, jestem istotnie Rudolf Alsina.
— Cielo! więc to pan! Podziwiam pańską odwagę. Ogromnie ryzykujesz, sennor, zapuszczając się w te okolice.
— Musiałem to uczynić, braciszku.
— A wie pan o tem, że cała prowincya Entre Rios objęta jest ruchem powstańczym, no, i że obecnie znajdujemy się już w jej granicach?
— Wiem o tem. Ale trudno! są sprawy, dla których należy zdobyć się na wszystko. Najbardziej się obawiałem na rzece, wśród mnóstwa nieznanych ludzi, gdzie łatwo mógłbym wpaść w ręce siepaczy Lopeza Jordana. Dlatego to uznałem za pewniejsze dla siebie oddalić się nieco w głąb kraju od tego nieznanego mi tłumu podróżnych.
— Potem, gdy pan przejdzie granice prowincyi, zamierzasz pan zapewne wrócić ku rzece?
— Być może, o ile przedtem nie będę zmuszony zmienić planu podróży... Mianowicie...
— Drogą lądową do obozu Jordana...
— Jordana, pan mówi? Zna go pan?
— Byłem niedawno jego jeńcem.
— Ależ to dla mnie, sennor, niezmiernie ciekawa sprawa! Proszę, pana, bardzo proszę opowiedzieć mi wszystko.
— To się nie da opowiedzieć odrazu; trzeba na to czasu.
— Ależ zechce mi pan może poświęcić z pół godziny, a będę panu niezmiernie obowiązany. Proszę wziąć pod uwagę, że wybrałem się umyślnie do prowincyi Corrientes, aby z tamtej strony zaatakować Jordana, podczas gdy inni napadną nań z południa. Naturalnie, zechcecie panowie zachować to przy sobie...
— Proszę być spokojnym. Ale śmiem zauważyć, że zadanie pańskie będzie ogromnie trudne.
— Dlaczego?
— Bo Jordan posiada tak znaczną siłę, że nie dacie mu rady.
— No, w tej chwili jestem sam; ale mam nadzieję, że w przeciągu kilku tygodni zwerbuję znaczną armię i będę mógł z powodzeniem plan mój doprowadzić do skutku.
— Ku temu będzie panu potrzeba bardzo wiele koni, a mieszkańcy Corrientes nie dostarczą tyle.
— Czyżby armia Jordana była tak wielka?
— Ależ, panie! to poważna siła! W samej głównej kwaterze zgromadził on kilka tysięcy konnicy, a drugie tyle zapewne rozmieścił w innych garnizonach. Ma więc do dyspozycyi wcale pokaźną armię. Ponadto prowincya Entre Rios leży, jak panu wiadomo, między dwiema rzekami, które stanowią znakomitą naturalną linię obronną.
— Ba, my zato mamy okręty.
— Które nie na wiele się tu przydadzą.
— Tak, ale sądzę, że jedna prowincya nie będzie mogła opierać się długo przeciw kilku innym. Zresztą Jordan nie ma pieniędzy, a musi przecie opłacać spory żołd swym żołnierzom, aby mu nie dezerterowali.
— Pieniędzy dostarczy mu zagranica.
— Tak pan myśli? Mnie się jednak zdaje, że żadne z państw nie zechce popierać człowieka, na którym cięży zbrodnia.
— Zupełnie słusznie. Ale jemu pieniędzy dostarczą prywatne osoby i instytucye. Proszę wziąć pod uwagę naprzykład stosunki kolei żelaznych w Argentynie. Pewne stowarzyszenie Jankesów wniosło ofertę, której tam nie przyjęto. Gdyby więc tak towarzystwo owo poparło Jordana materyalnie, wzamian żądając od niego koncesyi w razie jego zwycięstwa?
— Czy wielebny brat uważa to za możliwe?
— Myślę nawet, że jest to zupełnie blizkie prawdy.
— Ogromnie cenne mi są uwagi czcigodnego brata. Dlatego zwracam się do niego z całem zaufaniem, prosząc o zaufanie wzajemne i udzielenie mi możliwych wskazówek co do Jordana. Przecie idzie tu zarówno o słuszną sprawę, jak i o spokój w kraju.
— To prawda. Ale ja, po pierwsze, nie mam przyjemności znać pana, a powtóre, jestem zakonnikiem i niewolno mi mieszać się w podobne sprawy. Może więc ten oto sennor zechce udzielić panu informacyi — dodał, wskazując mnie.
— Czy mogę więc pana o to poprosić? — zapytał pułkownik, zwracając się do mnie.
— Opowiem panu zapewne, cośmy przeszli — odrzekłem, — ale nie tu i nie teraz. Może po przybyciu do rancha, wieczorem, gdy wszyscy pokładą się spać, znajdziemy swobodniejszą chwilę.
— Dziękuję za obietnicę i liczę na grzeczność pańską.
Po godzinie drogi las począł rzednąć, i weszliśmy wreszcie na camp, taki sam zupełnie, jak w Uruguayu. Z początku spotykaliśmy po drodze przerozmaite drobne dzikie zwierzątka i ptaki drapieżne. Po niejakimś jednak czasie spostrzegliśmy w stronie zachodnio-północnej stada bydła i tabuny koni, bądź pasące się na otwartym stepie, bądź też pomiędzy wysokiemi ogrodzeniami z kaktusów. Wreszcie przed oczyma naszemi ukazały się nizkie budynki rancha, do którego właśnie zdążaliśmy.
Stanęliśmy na miejscu krótko przed zachodem słońca.
W pobliżu zabudowań stróżowali liczni gauchowie indyjskiego pochodzenia. Zwróciliśmy się do nich z zapytaniem co do gospodarza, ale nie chcieli nam wcale dać wyjaśnień, czmychnąwszy wkońcu i pozostawiając nas samych. Widocznie wzięli nas za włóczęgów, których całe kawalkaty przewijały się w tym czasie po kraju. Bo nawet najnędzniejszy żebrak i wagabunda w stepowych tych okolicach posiada wierzchowca, — my zaś, przybywszy tu w liczbie dwunastu ludzi, mieliśmy tylko jednego konia, co nie mogło nikogo usposobić dla nas przychylnie.
Rancho znajdowało się w pośród czterech wielkich ogrodzeń, stykających się ze sobą i stanowiących znakomitą ochronę w razie napadu. Z przepływającego w pobliżu strumyka za pomocą przekopanych kanałów, jakby jego ramion, doprowadzona była woda do każdego z corralów. Budynki rancha otoczone były niewielkimi ogrodami i sadami. Przed domem mieszkalnym, bardzo prymitywnie zbudowanym i podobnym raczej do szopy, niż do siedziby właściciela licznych stad, znajdowały się deski, ułożone na wbitych w ziemię palach, a przeznaczone do siedzenia.
Drzwi wchodowe domku były zamknięte, a w pobliżu nie zauważyliśmy ani żywego ducha; nie odezwał się też nikt na nasze pukanie. I to nazywało się gościnnem przyjęciem, jakie nam obiecywał młody Indyanin!
Sądząc, że mieszkańcy znajdują się z innej strony domostwa, obeszliśmy je naokoło. Zauważywszy otwarte jedno z okien, zbliżyłem się do niego, by zajrzeć do wnętrza i zawołać na gospodarza. Zaledwie się jednak zbliżyłem, zmuszony byłem cofnąć się, gdyż z okna wysunęła się ku mnie lufa strzelby i ktoś krzyknął z wnętrza:
— Precz stąd, bo strzelam!
— No, chwała Bogu! dowiedziałem się nareszcie, że tu przecie mieszkają ludzie. Czemuście się tak po zamykali?
— Bo nam się tak podoba! Przecz stąd! — powtórzył głos ze środka.
— Ależ przepraszam! my nie jesteśmy zbóje...
— Tylko włóczęgi, których nawet na szkapy nie stać, i chcielibyście je zapewne nabyć drogą kradzieży.
— Bynajmniej. Przybyliśmy w te okolice okrętem, który został uszkodzony przez pampero i płynąć dalej nie może. Zamierzaliśmy tam czekać do pojutrza na naprawę statku, ale nam jeden z podróżnych zaproponował, abyśmy się udali tu do was, i przyobiecał, że znajdziemy tu na te dwa dni szczerą gościnność...
— Obejdzie się! nie potrzeba nam gości! Wynoście się natychmiast! — odpowiedziano z wnętrza.
Uważałem, że nie było już na to nic do powiedzenia, i cofnąłem się. Wówczas podszedł do okna młody nasz Indyanin i zapytał:
— Gdzie jest sennor Gomarra?
— Niema go w domu — odrzekł ktoś z wnętrza.
— A dokąd poszedł? — Nic wam do tego!...
— Ależ dajcie sobie wytłomaczyć, o co idzie. Służyłem w tem rancho dłuższy czas, i sennor Gomarra jest nawet moim krewnym.
— Jakże się pan nazywa?
— Gomez.
— A! to pańska matka była tutaj gospodynią?
— Tak jest. Jest ona tu nawet z nami.
— Jeżeli tak, to co innego. Proszę zaczekać; zaraz do was wyjdę.
Po krótkiej chwili otworzyły się drzwi chaty, i wyszedł ku nam tęgi, o dumnem spojrzeniu gaucho, a za nim trzech innych, którzy zmierzyli nas wzrokiem od stóp do głów.
— Czemuż pan odrazu nie powiedział swego nazwiska? — zauważył gaucho. — Byłbym was przecie wpuścił do domu natychmiast. Więc mówisz pan, że chcecie tu zostać do pojutrza?
— Tak, do pojutrza rana. Zdaje mi się, że mój stryj Gomarra nie będzie miał nic przeciwko temu.
— Oczywiście, że nie, bo rancho nie jest już jego własnością. Ja je od niego kupiłem.
— Czyżby stryj wyprowadził się stąd?
— Nie; mieszka jeszcze, ale tylko jako mój gość.
— Hm! niebardzo mię ta wiadomość cieszy, sennor. Dlaczego stryj sprzedał to rancho?
— Bo sprzykrzyło mu się siedzieć na jednem miejscu i woli włóczyć się po świecie, szukając przygód. Przypuszczam, że wieczorem powróci. Wyjechał na dłuższą przejażdżkę.
— Czy pan zechce udzielić nam gościnności?
— Owszem.
— Ja z yerbaterami mogę się przespać na dworze, a tylko idzie nam o kwaterę dla innych panów. Czy ma pan jaką wolną izdebkę?
— Niestety, zamówili ją już wcześniej inni goście, którzy tu wnet przybędą. Jeżeli zechcecie rozłożyć ognisko na wolnej przestrzeni, to będzie wam o wiele przyjemniej, niż w zadusznej izbie.
— Słusznie — wtrąciłem. — Pozostaniemy więc na dworze, i proszę nam tylko wskazać miejsce, gdzie moglibyśmy rozłożyć ogień.
— Możecie to uczynić niedaleko od domu, gdzie są już ślady ognisk.
— A pozwolicie mi zaprowadzić swego konia do corralu?
— O, nie radziłbym — rzekł gaucho.
— Mam tam bardzo niesforne zwierzęta i towarzystwo ich byłoby dla pańskiego rumaka niebezpieczne. Możeby się pan zgodził umieścić go w szopie, gdzie przechowują się narzędzia. O obrok i wodę postaram się sam.
— Gdybyś pan postarał się również o kawał mięsa dla nas, oczywiście za wynagrodzeniem, bylibyśmy bardzo zadowoleni.
Na wspomnienie o zapłacie twarz gaucha rozjaśniła się nagle i stał się dla nas natychmiast uprzejmiejszym. Bezzwłocznie też zaprowadził mego konia do szopy, dokąd i ja się za nim udałem.
Szopa była tak obszerna, że zmieściłoby się w niej ze dwadzieścia koni. Były tu ułożone motyki, łopaty, siekiery i wiele innych narzędzi, niezbędnych w gospodarstwie. Wierzeje szopy umieszczone były wprost drzwi, prowadzących do rancha, i stąd można było ogarnąć okiem całe obejście, odległość zaś pomiędzy szopą a domem wynosiła nie więcej nad dwadzieścia kroków. W ścianach szopy po lewej i po prawej stronie od wejścia były otwory okienne, które w razie potrzeby można było od wewnątrz zamknąć i zaryglować. Podłogi w niej nie było, i ziemia była nieubita a wilgotna. Dach tworzyły zwykłe tarcice, zbite jako-tako ze sobą.
Ranchero dał memu koniowi zielonej paszy i wszedł ze swymi towarzyszami do chaty w celu przygotowania posiłku, a gauchowie tymczasem naznosili nam suchych łodyg kaktusowych do palenia, za co wynagrodziłem ich niewielkim datkiem, z którego byli bardzo radzi. Ogień rozłożyliśmy niedaleko wejścia do szopy, a zapas paliwa kazałem umieścić pod ścianą na kupie.
Niebawem ranchero przyniósł nam sporą połać mięsa i podczas, gdyśmy je piekli na ogniu, poglądał z boku ciekawie na pułkownika.
Rozumie się, nie przywiązywałem do tego żadnej wagi, i dopiero później okazało się, co oznaczały te spojrzenia. Również dowiedziałem się dopiero potem o pewnej sprawie, która na razie nie zwróciła mej uwagi. Oto trzej towarzysze ranchera wkrótce po naszem tu przybyciu pojechali chyłkiem dokądciś na koniach, a on sam, ciągle nas obserwując, pomagał piec mięso, przyczem milczał, jak grób.
Po wieczerzy weszliśmy z pułkownikiem i bratem Hilario do szopy i siedliśmy u wejścia.
— Spodziewam się — rzekł pułkownik, — że pan, mając teraz czas, opowie mi o Jordanie wszystko, co tylko wie o nim.
— Skoro wiem już, kto pan jest i czem pan jest, mogę bez narażenia się udzielić panu pewnych wiadomości, aczkolwiek nie będzie mi to przyjemne, gdyż dopuszczę się niejako zdrady.
— Zdrady? Co pan mówi? Jestem przecie wykonawcą planów prawowitej władzy i obrońcą najsłuszniejszej sprawy, podczas gdy Jordan to nieokiełznany warchoł i buntownik. Jeżeli więc pan przyczyni się do odkrycia jego planów, może mu to być poczytywane jedynie za zasługę.
— I ja tak myślę, mogę więc panu to i owo powiedzieć.
— Czy znane są panu jakie ważne szczegóły, dotyczące Jordana?
— O, i bardzo ważne.
— W takim razie przez podanie mi ich może pan oszczędzić wiele krwi ludzkiej i nędzy.
— Jestem tego samego zdania, i to właściwie skłania mię do udzielenia panu pewnych wiadomości. Otóż Jordan ma otrzymać broń i pieniądze od pewnego pośrednika z Montevideo, który nazywa się Tupido.
— Ach, Tupido! Myśmy już zwrócili na niego baczną uwagę. Czy tylko ma pan na to dowody?...
— Ja właśnie miałem zawieźć Jordanowi kontrakty.
— I nie zawiózł ich pan?
— Nie.
— Chciał pan więc zabrać je i dostarczyć nam w Buenos Ayres?
— O, za pozwoleniem! Nie jestem szpiegiem, a cała ta sprawa bardzo mało mię obchodzi. Obecnie zaś mówię panu o tem, bo tak mi nakazuje sumienie. Proszę jednak posłuchać, jaka to była zawikłana afera. Gdybym sam nie był w nią mimo swej woli wmieszany, nigdybym nie uwierzył w jej prawdziwość.
I opowiedziałem mu, o ile możności, dokładnie wszystko, co mię spotkało od czasu wstąpienia na ziemię tego niespokojnego kraju, nie wyłączając oczywiście i tego, że dostawa dla Jordana znajduje się w Buenos Ayres.
Słuchał mię z rosnącem zainteresowaniem, a gdy skończyłem, wykrzyknął:
— Ależ, sennor, istotnie trudno mi w to wszystko uwierzyć, tak fantastycznie wygląda cała ta opowieść pańska.
— Mogę prawdziwość jej ze spokojnem sumieniem stwierdzić nawet przysięgą.
— Odkrywając mi te machinacye Jordana, wyświadczyłeś pan ogromną przysługę naszej słusznej sprawie, i wyślę natychmiast posłańca do Buenos Ayres, aby powiadomił o wszystkiem prezydenta. Może jeszcze nie będzie zapóźno...
— Kogóż pan wyśle?
— Mego murzyna. To bardzo rozgarnięty i zupełnie oddany mi człowiek.
— W jakiż sposób pojedzie on tam?
— Okrętem.
— Niechże go pan wyśle tak, aby nikt tego nie zauważył.
— Dlaczego? Czy niedowierzasz pan tutejszemu rancherowi?
— Nie znamy go, i to wystarczy, aby mu zbytnio nie ufać, tembardziej, że niedobrze mu patrzy z oczu.
— Słusznie, sennor. Napiszę parę słów i dla wszelkiej pewności pouczę murzyna ustnie, bo kto wie, co go w drodze spotkać może.
To mówiąc, wyjął z kieszeni portfel, zapełniony dokumentami i banknotami, wyrwał kartkę z notatnika, a napisawszy słów parę, przywołał murzyna i udzielił mu odpowiednich zleceń.
Ranchero w tym czasie poszedł był po coś do izby, wobec czego czarny mógł spokojnie i nie zauważony przez nikogo oddalić się w drogę, a ja opowiedziałem pułkownikowi wszystko, co mogło mieć dla niego jakąkolwiek wagę.
— I pan chce jechać prosto do Gran Chaco? — pytał pułkownik, gdy skończyłem swe opowiadanie. — Czyż nie lepiej byłoby, aby mi pan towarzyszył do Palmar?
— Poco? Nie mam tam żadnego interesu.
— Ale dla mnie byłoby to bardzo pożądane. Na okręcie nie czuję się bezpiecznym i wolałbym odbyć tę podróż aż na miejsce konno, oczywiście, gdyby i pan ze swymi ludźmi zdecydował się tamte strony odwiedzić, bo sam na tego rodzaju wyprawę nie odważyłbym się. Konie moglibyśmy zakupić tutaj, a co się tyczy fatygi pańskich towarzyszów, to wynagrodziłbym ich sowicie za trudy. Rozumie się, i dla pana nie byłoby to bez korzyści.
To mówiąc, patrzył mi w oczy pytająco, jakby w nich chciał wyczytać moją odpowiedź, a po chwili zapytał:
— No? jakże? Proszę, niech się pan zdecyduje. Będę mu za to niezmiernie obowiązany.
Wyrażona w ten sposób obietnica pułkownika, który później dobił się ogromnej sławy, przeważyła szalę. Domyślając się, że jestem gotów zgodzić się na jego propozycyę, wyciągnął ku mnie rękę i rzekł:
— A więc zgoda?
— Nie mogę sam decydować i muszę wprzód porozumieć się z towarzyszami — odrzekłem i, przywoławszy Montesa, zapytałem go, czy zna drogę stąd do Palmar i jakie są warunki podróży w tamte strony.
— Nic szczególnego — odrzekł. — Przebywać trzeba przez camp, po części przez lasy, ale nie gęste, a gdzieniegdzie spotyka się bagna i jeziora.
— A jak długo trzeba tam jechać?
— Gdybyśmy wyruszyli jutro rankiem, to przybylibyśmy na miejsce pojutrze około południa. Tak mi się przynajmniej zdaje. Gdyby nie trzeba było okrążać jezior i bagnisk, to drogę tę odbylibyśmy w ciągu jednego dnia. A dlaczego pan mię o to pyta?
— Ten sennor, pułkownik Alsina, chce, żebyśmy mu tam towarzyszyli.
— Co? sennor Alsina? pogromca Indyan? Czy mię uszy nie mylą? Niech pan tak głośno nie mówi — ostrzegłem go, — nikt bowiem nie powinien wiedzieć, co za jedni jesteśmy, gdyż znajdujemy się, jak przypuszczam, jeszcze w granicach Entre Rios i musimy się mieć na baczności.
— Mnie się zdaje, że Jordan nie dotarł jeszcze do granic tego kraju.
— Jeżeli jest mądry, to właściwie powinien zwrócić baczniejszą uwagę na pogranicze. Niech pan spyta swych towarzyszów, czy zechcą jechać do Palmar. Ale mówcie cicho, gdyż mieszkańcy rancha nie powinni nic wiedzieć o tem.
— Jeśli chcemy kupić u nich konie, to muszą się przecie dowiedzieć.
— Ale nie prędzej, aż rano; zresztą konie możemy sobie wybrać tylko za dnia. Tymczasem nikt nie powinien wiedzieć o naszych zamiarach.
Yerbatero odszedł, a niebawem zbliżył się do nas Turnerstick i szepnął:
— Pojedziemy wszyscy, sir. Wolę już tłuc się lądem, niż używać przyjemności podróży na statkach argentyńskich, na których nie jest się pewnym życia. Niech ich dyabli na sam o dno rzeki pociągną, albo zefirek weźmie na skrzydła! Wolę jechać konno, well!
To rzekłszy, wrócił do towarzyszów, krzątających się przy ogniu.
Alsina nie taił radości, że mu się udało zwerbować nas do towarzystwa. Co do mnie — nęciło mię poznanie nowych okolic i ta myśl, że przerwę nareszcie nudną i monotonną podróż po rzece.
— Jestem szczęśliwy — mówił pułkownik, — że pan razem ze swoją malutką armią zdecydował się mi towarzyszyć. Spokojny będę przynajmniej, że mi się w rezultacie nic złego nie stanie.
— O, proszę! przecenia pan mię!
— Bynajmniej. Sądząc z tego, co się od pana dowiedziałem, mam prawo przypuszczać, że nie boi się pan nawet samego dyabła.
— Ba! sprawia to czyste sumienie...
— No, tak; mówię to tylko w przenośni, i gdyby w drodze napadli na nas wrogowie...
— Ja właściwie wrogów nie mam żadnych. Wszak nie jestem ani zwolennikiem, ani przeciwnikiem Jordana. Ale, gdyby mi kto stanął na przeszkodzie, wytężyłbym oczywiście wszystkie moje siły dla przełamania jej. Czy masz pan przy sobie jakie ważne papiery?
— Mam nietylko papiery, ale i znaczną sumę pieniędzy, których utrata byłaby dla nas wielkiem nieszczęściem.
— No, postaramy się manewrować tak, aby się bądź-co-bądź dostać do Palmar bez narażenia się na niebezpieczeństwa. A teraz... czas spocząć, bo musimy jutro wstać wcześnie. Możeby zostać na noc w szopie?
— I ja tak myślę. Ale czy nie spotka nas tu jaka niespodzianka? Ranchero wspominał o jakichś gościach, którzy w nocy mają tu przybyć.
— I zapewne będzie ich więcej, skoro rezerwuje dla nich cały dom, a mego konia nie chciał przyjąć do corralu. W tem musi coś być, i dlatego możeby zaczekać, nie kładąc się spać, aż do przybycia tych gości? A nuż są to stronnicy Jordana?
— O, to byłoby wcale niepożądane. Mogliby mię poznać i uwięzić. Wielu z ludzi Jordana zna mię doskonale.
— Więc nie kładźmy się spać jeszcze. Zastanawia mię, że ranchero gdzieś znikł nagle, a i jego towarzyszów oraz gauchów również nie widać. W całem też rancho niema ani jednej kobiety; dom wydaje się prawie pustym. Doprawdy niepokoją mię te okoliczności. Zajrzę do środka domostwa, a pan tymczasem zechce tutaj poczekać!
Przebiegłszy podwórze, wszedłem cichutko przez otwarte drzwi do obszernej, zajmującej całą szerokość domu izby. Stąd prowadziły jedne drzwi na prawo, drugie na lewo. Te ostatnie były lekko przymknięte. Ponieważ ziemię w izbie pokrywały maty z rogoży, więc pozwoliło mi to cichutko podejść do owych półotwartych drzwi. Zajrzałem przez szczelinę do wnętrza i stwierdziłem, że jest to rodzaj sypialni. Na ziemi urządzone były dwa legowiska, z których jedno zajmowała, siedząc na niem, jakaś kobieta, a na drugiem bawiło się dwoje dzieci. Twarzy nie mogłem dobrze rozeznać, ani też ubrania, gdyż kaganek łojowy oświecał izbę bardzo skąpo.
Nie spodziewając się usłyszeć tu nic ciekawego, podszedłem do drugich drzwi naprzeciw. Były one zaopatrzone w klamkę drewnianą, pozwalającą otwierać drzwi dowolnie z wewnątrz i z zewnątrz. Uchyliłem drzwi ostrożnie i spojrzałem do środka. Skąpa struga światła z drzwi przeciwległych oświetliła tę izbę o tyle, że mogłem widzieć jej urządzenie, które kazało mi się domyślić, iż jest to kuchnia. Przeszedłszy ją w poprzek, wyszedłem przeciwległemi drzwiami na zewnątrz domostwa i wróciłem do ogniska, gdzie stali, rozmawiając, pułkownik z braciszkiem.
Nie zdążyłem jeszcze opowiedzieć im o rezultacie moich oględzin domostwa i o tem, że znalazłem w niem kobietę z dwojgiem dzieci (co zaintrygowało mię z tego względu, iż nie pokazywała się dotąd na zewnątrz, jakby się ukrywając), gdy nadszedł z pomiędzy dwu corralów ranchero w towarzystwie jakiegoś obcego człowieka.
Obcy ów mężczyzna, w młodym jeszcze wieku, ubrany był, jak każdy inny gaucho, i tylko obuwie oraz ostrogi świadczyły, że gauchem nie jest. Postawą też swoją i ruchami zdradzał człowieka inteligentnego, który dla jakiejś przyczyny maskuje się starannie. Jaki w tem miałby interes? — pomyślałem sobie.
Obaj zbliżyli się do nas, a ranchero zapytał:
— Czy zadowoleni jesteście panowie z mej gościny? nietrzeba panom czego?
— Dziękujemy — odparłem. — Nic nam nietrzeba, i zaraz idziemy spać.
Podczas tej wymiany słów pomiędzy mną a rancherem towarzyszący mu młody człowiek przyglądał się uważnie pułkownikowi, który jednak odwrócił się szybko od światła, poczem obcy zwrócił się do mnie z zapytaniem:
— Może napoić pańskiego konia?
— Dziękuję. Uczyniłem to już sam. Zresztą nie chcę pana obciążać... Przecie nie jesteś pan parobkiem.
— Jakto? z czego pan to wnosi?
— Z różnych rzeczy. Skąd pan tu się znalazłeś?
— Przychodzę z corralu.
— Tak? rzekłem z wyrazem pewnego powątpiewania; poczem dodałem: — Zresztą mniejsza oto! Niczego już nam nie brakuje.
Nie rzekłszy już na to ani słowa, obaj weszli do wnętrza domu. Pułkownik po ich odejściu chciał mię o coś zapytać, lecz nie zdążył tego uczynić, bo już mię koło niego nie było. Zwinnie, jak kot, w kilku susach skoczyłem poza węgieł domostwa, a przez wiadome drzwi od kuchni dopadłszy przeciwległej ściany i przyczaiwszy się pode drzwiami, prowadzącemi do izby, zajrzałem przez dziurkę od klamki do środka. Na środku stał ów obcy przybysz, ranchera zaś nie było, i dopiero po kilku minutach dał się słyszeć głos jego na progu izby z przeciwnej strony:
— Zgaście światło i nie pokazujcie się z chaty, dopóki po was nie przyjdę, co nastąpi nie prędzej, jak rano!
Wydawszy to polecenie, skierowane, jak się domyśliłem, do owej kobiety z dziećmi, zamknął drzwi i ozwał się do przybysza:
— No, i cóż, poruczniku? Czy sierżant pomylił się? Toż to z wszelką pewnością Alsina!
— Ależ to żadnej wątpliwości nie podlega. Widywałem go przecie często na ulicach Buenos Ayres...
— Do licha! będziemy więc mieli znakomity połów...
— Ba! i jeszcze jaki! Ale że nie przyjdzie to nam z łatwością, jestem tego pewny.
— Cóż znowu? Prawda, że to sprawa z człowiekiem o imieniu bohatera. Ale tylu żołnierzy da przecie sobie z nim radę. Jego towarzyszów zaś wystrzelamy poprostu co do nogi.
— O, nie będzie to tak łatwe, jak się panu zdaje. Kaidy z tych drabów gotów się rzucić na dziesięciu przeciwników. Ale ten połów zato, jeżeli się nam uda, przyniesie więcej, aniżeli się pan spodziewa, gdyż te właśnie draby, którzy są z Alsiną, poszukiwani są przez Jordana, który rozesłał za nimi pościg.
— Cóż to za ludzie?
— Są to jakoby niezwykle bezczelni oszuści, którzy usiłowali okpić Jordana i za pomocą szantażu obalić całą jego politykę. Major Cadera wyłowił ich i odstawił do Jordana. Ale się wyłgali, wyrządzając mu przytem mistrzowskiego figla. Nie dotrzymawszy mu danego słowa, czmychnęli w drodze do Buenos Ayres, wysadziwszy wprzód majora na jedną z wysepek Parany.
— I co? utonął?
— Bynajmniej. Wydostał się szczęśliwie na brzeg, odebrał jakiemuś jeźdźcowi konia i pocwałował co tchu do Jordana. Ten, dowiedziawszy się, co się stało, wysłał natychmiast do Buenos szpiega, który się dowiedział, że draby kupili sobie bilety okrętowe do Corrientes i wnet odjechali parowcem w górę Parany. Powiadomiony o tem Jordan obsadził brzegi rzeki i polecił zatrzymywać wszystkie przepływające nią okręty. Zarządzenie to byłoby, co prawda, spóźnione, gdyż draby nie zwlekali z wyjazdem. Ale na szczęście pampero zatrzymał ich w drodze i zmusił do wylądowania niedaleko stąd.
— Tak, ale czy to są istotnie ci sami, co się wymknęli Jordanowi?
— Z pewnością. Najbezczelniejszy i najniebezpieczniejszy z nich wszystkich jest ten drab w skórzanem ubraniu. Jordan obiecał trzy tysiące talarów temu, kto go schwyta.
— Animo! Talary te znajdą się napewno w mojej kieszeni...
— Sprawdzę zresztą tę rzecz dokładnie, aby się nie pomylić. Mamy wśród swoich ludzi jednego, który był w głównej kwaterze w czasie pobytu tych drabów i widział ich. Przywołam go, a wnet ich pozna.
— Ale z tem ostrożnie, aby nie wzbudzić w nich podejrzenia!
— Oczywiście! Ten skórzany jegomość odrazu zauważył, że nie jestem gauchem. To ogromnie sprytny i przebiegły człowiek. No, ale my mu przytniemy skrzydeł!
— Czy istotnie byłby on dla nas niebezpieczny?
— Och! i nie tylko on sam, ale każdy poszczególnie z tego miłego towarzystwa. To też użyjemy względem nich podstępu, bo to pewniejsze, niż przemoc.
— Mojem jednak zdaniem, podstęp tu zbyteczny. Przecie mamy w pobliżu około czterystu żołnierzy. Połowa z nich obsadziła już przejścia między corralami, a reszta pojawi się tu najdalej za kwadrans. Pocóż więc taka ostrożność?
— Nie znasz pan tych ludzi. Opowiadał major Cadera, że oni bez wątpienia muszą mieć wpośród siebie dyabła... Najlepiej będzie, gdy zaczekamy, aż posną, a następnie osaczymy ich pocichu i obezwładnimy bez przelewu krwi. Gdzie mają nocować?
— Przed szopą, a może w samej szopie.
— Dlaczego nie w izbie?
— Bo tu przecie musi być miejsce dla panów oficerów.
— Szkoda. Gdyby draby nocowali w izbie, mielibyśmy ułatwione zadanie.
— Nie mogłem przecie wiedzieć, co to za ludzie. Zdawało mi się, że to banda zwykłych wagabundów.
To, com się dowiedział, wystarczało mi najzupełniej. Chcąc, ażeby, gdy wyjdą, zastali mię przy ognisku, wycofałem się z niebezpiecznego stanowiska — i dobrze się stało, gdyż po krótkiej chwili wyszedł z izby porucznik, niestety, sam jeden, co mię wprawiło w kłopot.
Jak miałem uczynić?
Gdybym przytrzymał oficera, ranchero uciekłby najniezawodniej i sprowadził na nas bezzwłocznie całą bandę. Ujęcie zaś samego ranchera na nic nam przydać się nie mogło.
— Postanowiłem ostatecznie dać pokój obydwom i porozumieć się przedewszystkiem z Alsiną. Towarzysze moi, pomimo domysłów, że wisi nad nami coś złego, nie odzywali się aż do tej chwili, i ja również na razie zostawiłem ich w nieświadomości, a natomiast zwróciłem się do pułkownika:
— Dlaczego pan odwróciłeś się od tego przybysza?
— Jestem zdradzony, sennor — odrzekł.
— Czyżby ten rzekomy gaucho znał pana?
— Tak. Był on porucznikiem w służbie Jordana.
— I widywał pana w Buenos Ayres.
— Skąd pan wie o tem?
— Podsłuchałem ich. Jeden z tych ludzi, których tu przedtem zastaliśmy, jest sierżantem. Poznawszy pana, pojechał natychmiast zawiadomić o tem...
— Wojsko? Czyżby...
— Tak jest. Około dwustu żołnierzy obsadziło rancho dokoła, a niebawem przybędzie drugi oddział, tak samo z dwustu ludzi złożony.
— Cóż u dyabła aż tylu ludzi może mieć tutaj do roboty?
— Odkomenderowano ich do obsadzenia granicy. A że przypadkowo sierżant, bawiący tu w roli kwatermistrza, poznał pana i zawiadomił ich o tem, przybyli więc ująć pana.
— Wobec tego musimy uciekać ku granicy, nie tracąc ani chwili.
— Ba! uciekać, ale w jaki sposób?
— Tak. Trudna z tem sprawa wobec osaczenia rancha — rzekł z rezygnacyą pułkownik. — Niema więc ratunku...
— Na razie, to jest, co najmniej do rana, nic nam nie grozi i niczego też przedsiębrać nie możemy. Musimy przedewszystkiem zobaczyć, z kim mamy do czynienia, i trzeba chcąc-niechcąc czekać spokojnie świtu.
— Więc przypuszcza pan, że rano znajdziemy jakie wyjście z tej matni?
— Mam nadzieję. Nie uda się nam jedno, to uda się drugie.
— Ciekaw jestem, co pan może przedsięwziąć wobec siły czterystu żołnierzy. Zadziwia mię pan pewnością siebie.
— Bo też nie odczuwam najmniejszej trwogi. Co do pana, koniecznem jest dla jego ratunku, aby murzyn pański przedostał się do rzeki i wsiadł na okręt.
— Ależ ja nie o sobie tu myślałem. Zaciekawiony jestem, w jaki sposób pan wydostanie się z tej matni?
— To się dopiero okaże. W każdym razie ujdziemy stąd, bądź potajemnie, bądź całkiem otwarcie.
Podczas naszej rozmowy Turnerstick, nie rozumiejący po hiszpańsku, stał na uboczu czas jakiś, poczem przystąpił do nas i zapytał, o czem tak żywo rozmawiamy, a gdy go objaśniłem, rzekł gniewnie:
— Znowu te łotry! Mogliby już dać nam raz spokój! Bo zresztą po kiego dyabła mamy ciągle droczyć się z nimi? Jeżeli tym razem nie ustąpią nam z drogi, to... no! porachują sobie dziury w skórze od moich kul. Drugi raz nie dam się już wziąć do niewoli, a tembardziej być zastrzelonym i z tych brzydkich stepów wstąpić do towarzystwa wszystkich swoich dziadków i pradziadków!
— Och, nareszcie będę miał sposobność — dodał Larsen — schwytać kilku tych karłów w swoje dłonie. Będzie bardzo miła zabawka! oj, będzie!
Miałem mu coś odpowiedzieć, ale się wstrzymałem, gdyż w tej chwili na progu domostwa ukazał się ranchero i skierował się ku nam, aby dać sposobność oczekiwanemu żołnierzowi zobaczenia nas z blizka. Żołnierz ten zmierzał właśnie ku nam wzdłuż ogrodzenia. Ubrany był, jak gaucho.
— Panie Larsen — szepnąłem do stojącego obok sternika, — na mój znak chwyć pan ranchera za kołnierz, ale w ten sposób, żeby nie mógł nawet krzyknąć.
— Dobrze! — odpowiedział sternik, zacierając dłonie.
Ranchero zrobił taką minę, jakby dopiero teraz spostrzegł zbliżającego się żołnierza, i zwróciwszy się do niego krzyknął:
— Czego chcesz? Goście nie potrzebują już niczego.
— Chciałem tylko zabrać konia na paszę.
— Dziękuję! — odrzekłem. — Wolę, aby koń pozostał w pobliżu nas; będziemy się czuli bezpieczniejszymi.
— Niepotrzebnie się sennor obawia, bo cóż mu grozić może na stepie? Zwierząt drapieżnych tu niema.
— Ale bywają ludzie drapieżni i koniokrady.
— Co też pan mówi? Jak świat światem, nikt u nas nikomu konia nie ukradł — odparł domniemany gaucho.
— No, ale gdyby tak naprzykład wam pierwszemu zachciało się spróbować szczęścia w tym zawodzie?...
— Co? mnie? — zapytał, przeciągając ostatnie słowo. — Ja jestem najlepszym służącym u ranchera i za nic w świecie nie śmiałbym uczynić przykrości jego gościom.
— No, no! niema co gadać! Podobał się wam mój koń, więc chcecie go ukraść. Znam doskonale wasze zamiary.
— Zamiary? Ja przecie pana nigdy w życiu nie widziałem.
— Poco te wykręty? Przysłał was tu porucznik w celu przekonania się, czy jesteśmy ciż sami, którzy byli u Lopeza Jordana... Bo wyście tam byli również...
— Ależ myli się pan i bierze mię za kogo innego!
— Nie mylę się i wiem dobrze, co mówię. Towarzyszyliście nam z głównej kwatery do rzeki w orszaku rotmistrza.
— To nieprawda! to nieporozumienie!
— Tak? A więc jesteście w służbie u ranchera?
— Ależ rozumie się! upewniam pana...
— Dobrze! Skoro tedy jesteście jego służącym, nie będziecie się wzbraniali pozostać z nami tu w szopie do rana.
— Najchętniej! Tylko muszę być jeszcze w corralu.
— O, nie! nie puszczę was stąd ani na sekundę.
— Dlaczego jednak zależy panu na tem, abym nocował z wami?
— Przekonacie nas tem właśnie, że jesteście istotnie w służbie u ranchera.
Żołnierz miał przy sobie tylko nóż, wobec czego nietrudno go było obezwładnić. Towarzysze moi, przygotowani zawczasu na ten wypadek, obstąpili go, jak również ranchera, wokoło; sternik stał tuż za tym ostatnim, a ja obok żołnierza.
— Dziwię się — mówił ranchero, — że macie jakieś podejrzenia względem tego gaucha. Jest to bardzo porządny człowiek.
— Mamy podejrzenie nietylko przeciw niemu — odrzekłem, — ale i przeciw panu. Czyś pan nie słyszał o poruczniku, który był tutaj przebrany za gaucha?
— To jakieś nieporozumienie, panowie.
— Czy i to, coś pan mówił przed chwilą w izbie, jest również nieporozumieniem?
— Co takiego?
— Nakazałeś pan swej żonie, aby nie wychodziła z alkowy, bo obawiasz się, aby żona, kobieta uczciwa, nie stanęła na przeszkodzie w wykonaniu waszych brudnych zamiarów...
— Co pan mówi? — syknął przez zęby ranchero. — Zastrzegam się przeciw podobnym zarzutom.
— No, no! tylko nie krzycz tak głośno, sennor! Jakże inaczej określić zamiary gospodarza, który swych gości na rzeź wydać zamierza!...
— Któż to ma takie zamiary?
— Przecie pan!
— Nieprawda!
— Ech, to jest gołosłowne zaprzeczenie, i nie ma ono u mnie żadnej wagi. Po naszem tu przybyciu wysłałeś pan do oddziału sierżanta z zawiadomieniem, że znajdujemy się w rancho. Następnie wiesz pan coś o tem, że rancho zostało obsadzone przez dwustu żołnierzy, że drugie tyle przybędzie tu wkrótce, no i nie zaprzeczysz nam, że ten oto żołnierz ma się przekonać, czy istotnie jesteśmy tymi, których Jordan chce schwytać, ofiarowując nawet za moją głowę trzy tysiące talarów... Prawda, że tak jest?
— Pan nas podsłuchiwał?
— Owszem, podsłuchiwałem.
— Ależ to wszystko, coś pan słyszał, było tylko żartem. Proszę się osobiście przekonać, czy w pobliżu jest chociażby jeden jaki żołnierz.
— Dziękuję za życzliwą radę, ale z niej nie skorzystam, gdyż nie chcę wpaść w pułapkę.
— Ależ, sennor, możesz mi wierzyć.
— Dobrze więc! Skoro nie poczuwasz się pan do niczego, to będzie mu zupełnie obojętne, jeżeli go zmusimy do pozostania w ciągu nadchodzącej nocy w naszem towarzystwie.
— Przepraszam, ale nie mogę zgodzić się na to.
— W takim razie muszę stwierdzić, że już sama ta odmowa świadczy przeciw panu.
— Ech! nie mam ochoty tracić czas na niepotrzebną gadaninę! — ozwał się gniewnie. — Proszę mi zrobić miejsce!
— Zostaniesz pan tutaj! — rzekłem twardo. — Wspomniał panu porucznik, że mamy wpośród siebie prawdziwego dyabła, a pan mimo to twierdziłeś, że schwytać nas będzie nietrudno. Aby więc pana przekonać, że właśnie rzecz ma się przeciwnie, zostaniesz pan tutaj!
— A jeśli mi się nie spodoba?...
— To jednak przekonasz się, że zostaniesz tutaj — rzekłem, dając jednocześnie znak sternikowi.
Larsen w jednej sekundzie chwycił draba w pół silnie, omal go przy tej sposobności nie udusiwszy, i położył na ziemi, towarzysze zaś moi związali go lassami, a yerbatero przyłożył oniemiałemu ze strachu drabowi nóż do piersi, grożąc przebiciem, gdyby zechciał wołać o pomoc.
Podczas tej sceny żołnierz był tak przelękniony, że stał, jak słup, i dopiero po chwili ozwał się:
— Co wy robicie? Przecież ranchero nie jest waszym wrogiem!
— Tak, jak i wy! Przecie jesteście żołnierzem jednej z band Jordana...
— Proszę mię puścić! — odparł wymijająco i szarpnął się w zamiarze ucieczki.
Ale zatrzymałem go silną dłonią za ramię, mówiąc:
— Nie tak energicznie, mój drogi! Widzicie ten rewolwer? Jeden jeszcze ruch bez mego pozwolenia, a strzelę wam w łeb! Bo z nami, miły człecze, niema żartów!
Na tę groźbę moją zmienił taktykę i począł się tłomaczyć:
— Com ja winien, sennor? Muszę przecie robić to, co mi każą...
— Rozumie się, i dlatego nie mam zamiaru wyrządzać wam krzywdy, jeżeli tylko, rozumie się, zechcecie mi odpowiedzieć na kilka pytań. Być może nawet, że, dowiedziawszy się, co mi potrzeba, puszczę was zupełnie na wolność. Ostrzegam jednak, że jeżeli złowię was na kłamstwie, źle będzie z wami!
— Dobrze, proszę pytać.
Łatwe poddanie się draba moim żądaniom dawało mi wystarczające o nim pojęcie. Nie należał snadź do śmiałków, a wysłano go tu zapewne tylko-li dlatego, że widział nas przedtem u Jordana.
— Gdzie znajduje się obecnie Lopez Jordan?
— Jeszcze jest w głównej kwaterze.
— A major Cadera?
— W Paranie. Dowodzi tam oddziałem, który ma obsadzić brzegi rzeki i w poszukiwaniu was zrewidować wszystkie przepływające okręty.
— A ilu żołnierzy jest tu, koło rancha?
— Czterystu.
— Któż nimi dowodzi?
— Pewien major.
— Czy Antonio Gomarra, były właściciel tego rancha, jest także wpośród was?
— Tak. Służy nam, jako przewodnik, bo zna dobrze okolicę. Jest on w randze nadporucznika.
— Dokąd dąży wasz oddział?
— Do Corrientes w celu zakupna koni i zwerbowania żołnierzy.
— To znaczy: w celu kradzieży koni... Wiem coś o tem... A czy w okolicach są jakie bandy Jordana?
— Nie. Ale za parę dni można się spodziewać przybycia tu kilku oddziałów.
— Czy major komenderujący znajduje się tutaj?
— Owszem, u wejścia do obu corralów.
— W jaki sposób rozstawione jest wojsko?
— U każdego wyjścia stoi po pięćdziesięciu ludzi, a gdy nadciągnie tu druga część oddziału, odkomenderują na te punkty do osaczenia was znowu po pięćdziesięciu.
— A więc, gdybyśmy chcieli stąd uciec, natknęlibyśmy się, tu, czy tam, na stu ludzi — rzekłem z miną człowieka, który stracił wszelką nadzieję w ocalenie.
A żołnierz, spostrzegłszy to, potwierdził żywo:
— Tak jest, sennor. Nie ujdziecie naszym wojskom. Niema już dla was ratunku!
— Prawda! — rzekłem, — jesteśmy zgubieni.
— A muszę jeszcze dodać, że mielibyście do czynienia nie z owymi dwustu zaledwie żołnierzami, lecz z całym oddziałem. Bo skoro zauważą, że chcecie się przedrzeć w jednem miejscu, major wnet zaalarmuje wszystkich.
— A... a... skąd wiecie o tem tak dokładnie? Przecie jesteście prostym szeregowcem.
— No, tak. Ale podsłuchałem oficerów, i stąd wszystkie plany są mi wiadome.
— A więc niema się co łudzić... Źle z nami! bardzo źle!
— Tak, tak! I dlatego radziłbym poddać się dobrowolnie.
— Tak pan radzi? — zapytałem z wyrazem zakłopotania, a po chwili, udając, jakobym istotnie był zrezygnowany poddać się, rzekłem:
— Tak, niema innej rady, tylko poddać ssę... Nie pomyślałem o tem dotychczas.
A żołnierz, widocznie człek bardzo tępego umysłu, wziął te moje słowa za dobrą monetę i począł mi znowu doradzać:
— Oczywiście, że najmądrzej pan zrobi, poddając się. Proszę mi wierzyć, że bardzo dobrze panu życzę...
— Tak sądzicie? Hm... Czyżby jednak nie było żadnego dla nas wyjścia? Gdybyśmy tak naprzykład nie ruszyli się z tego miejsca?...
— Wówczas major przedsięwziąłby atak.
— Tak, o ile byłoby to możliwe. Przecie obsadzilibyśmy corrale i mamy broń.
— My ją mamy również. Cztery oddziały natrą na was jednocześnie i ścisną was tu tak, że nie będzie innej rady, jak tylko kapitulować lub zginąć rozumował żołnierz, uśmiechając się chytrze.
— No, dobrze pomyślę nad tem.
— Być może, że major zdecyduje się udzielić wam pewną zwłokę do namysłu. Czy zapytać go o to?
— Jak? Przecie go tutaj niema? — rzekłem.
— Pójdę do niego — odparł z całą pewnością siebie.
Widoczne było, że głuptasowi temu bardzo zależało na tem, by jak najprędzej wyrwać się od nas, pomimo, że czuł dobrze, iż nic mu z naszej ręki nie grozi. Przeciwnie, udawaliśmy właśnie sami mocno przygnębionych.
Rozumie się, że tych uzyskanych od żołnierza wiadomości nie można było uznać za pocieszające. Ale pomimo to nie traciłem ani na chwilę otuchy i już teraz byłem pewny, że wyjdziemy z tej niespodzianej afery zwycięsko.
Udając jednak dalej, ozwałem się do żołnierza:
— Ano, przepadło! Jesteśmy zgubieni!
— A widzi pan! — zaśmiał się poufale; — my umiemy zastawiać pułapki...
— Co was naprowadziło na nasze tropy?
— Przypadek. Kilku z nas wybrało się do rancha, jako kwatermistrze, no, i przypadkowo poznał was sierżant. Byliśmy oczywiście przebrani za gauchów, bo przezorność nigdy nie zaszkodzi.
— A gdzie są wasze konie? w corralu?
— Nie, nie byliśmy tak głupi, aby je tam umieszczać. Zwróciłoby to waszą uwagę, i bylibyście uciekli. Aby się więc nie zdradzić, woleliśmy zostawić konie poza ranchem.
— Czy w corralach są jakie konie ranchera?
— Nie; wypędzono je na step, aby zrobić miejsce dla naszych.
— Ach, tak? No, ale teraz możecie zapędzić konie między ogrodzenie, gdyż obawa, aby się nie zdradzić, już przecie minęła.
— Tego nie uczynimy, sennor. Bo nużby się wam udało przebić przez kordon; wówczas, nim żołnierze dosiedliby koni, z was nie byłoby może i śladu.
— Macie słuszność. Wasz major obmyślił cały plan znakomicie, co świadczy o wielkiej jego roztropności. Proszę mu to oświadczyć w mojem imieniu.
— Dziękuję za radę, ale nie mam zamiaru przyznawać się przed nim, że się tu wygadałem ze wszystkiego.
— Racya. Ale ja przecie znajdę jakieś środki obrony; mam zakładnika.
— Ach, rozumiem... Może uważa pan mnie za takiego?
— Bynajmniej; przyrzekłem przecie nie zatrzymywać was wcale.
— Majorowi nicby na mnie nie zależało.
— Wiem o tem; chyba, że bylibyście wyższym oficerem. Mam jednak w swem ręku osoby, które majorowi nie są obojętne.
— Czyżby pan miał na myśli ranchera? I ten nic u majora nie znaczy.
— O, nie! Myślę o pułkowniku Alsinie, którego nazwisko mogę już spokojnie wymienić, bo go poznano. On właśnie rozmówi się z wami.
Byłem pewny, że pułkownik zechce wypytać tego żołnierza o przedsięwzięciach Jordana i dowiedzieć się, jeżeli nie całkowicie, to przynajmniej w ogólnym zarysie, o niektórych ważnych dla niego rzeczach. Dlatego to poszedłem do domostwa — tak sobie, bez celu, aby się usunąć, i wstąpiłem do izby, gdzie ranchero pozostawił kobietę z dziećmi.
Nie spała jeszcze, paląc kaganek. Kazałem jej tedy przygotować natychmiast obfitą wieczerzę, zapowiadając, że wkrótce przybędą tu oficerowie. Rancherowa przyrzekła skwapliwie postarać się o wszystko, przyczem robiła wrażenie nie wtajemniczonej w całą sprawę, lub też nie wiedzącej, z kim mówi.
Wyszedłszy z izby, skinąłem na młodego Indyanina i rzekłem doń:
— No! ładna gościnność! niema co mówić!
— Sennor! ja wyobrażenia nie miałem o niczem. Przecie, gdybym wiedział o zmianach, jakie tu zaszły, nie namawiałbym was do zalokowania się w tem rancho i nie narażałbym świadomie na niebezpieczeństwo siebie i matki?
— Wam przecie nic nie grozi.
— Owszem, i nam grozi niebezpieczeństwo, chociażby tylko dlatego, że jesteśmy w waszem towarzystwie.
— No, tak źle nie będzie, abyśmy tu sobie nie dali rady. Ale powiedz mi, co to za człowiek ten pański krewny, były właściciel rancha?
— Nie jest on wcale złym człowiekiem. Chmurny jest tylko i zamknięty w sobie. Zamordowano mu brata, którego ogromnie kochał, i odtąd stracił zaufanie do ludzi.
— Jest stronnikiem Jordana...
— Otóż nie pojmuję, w jaki to sposób się stało. Nigdy przedtem nie należał do żadnej partyi.
— Jordan obiecuje podobno Indyanom bardzo wiele, nic więc dziwnego, że krewny pański przyłączył się do niego. Sądzę jednak, że niebardzo musi być nim zachwycony...
— Ciekawe jest to, że mianowano go nadporucznikiem... chyba nie zadarmo...
— Czem się zajmował dawniej?
— Polował w Andach na chinchilla.
Wiedziałem, że chinchilla są to zwierzątka z rodziny gryzoniów, żyjące na znacznej wysokości gór, a dające bardzo cenne i poszukiwane futra. Wiedziałem też, że polowanie na te stworzenia połączone jest z wielkiem niebezpieczeństwem ze względu na niedostępność terenu. Jeżeli więc ranchero zajmował się tem, to widocznie posiadał niepospolite zdolności i zalety mieszkańca pustyni.
— Każę go sobie tu przywołać i rozmówię się z nim — rzekłem do indyanina.
— Być może, że go tu przyślą, ale to się na nic nie przyda.
— Wiem o tem, że w obecnem naszem położeniu nic on nam nie poradzi. Ale chodzi mi tu o co innego.
Zbliżyłem się do Ognia, gdzie Alsina rozmawiał jeszcze z żołnierzem, a z miny pułkownika poznałem, że dowiedział się ważnych dla siebie rzeczy.
— Zdaje mi się, że niema innego wyjścia, jak tylko złożyć broń — rzekł do mnie. — Zamałe są nasze siły.
— Tak. Osaczyli nas w ten sposób, że żywa dusza stąd nie ujdzie.
— Cóż więc poczniemy?
— Co? Czy panu bardzo się śpieszy zostać jeńcem Jordana?
— Rozumie się, że nie, i wolałbym się bronić, aczkolwiek bez nadziei wygranej. Wszak jeżeli zginąć, to po bohatersku...
— Ja jestem również tego zdania. Ale wpadła mi niespodziewanie do głowy pewna myśl, i może mi się uda uniknąć ataku ze strony oddziału. Ranchero jest obezwładniony. Teraz każę związać jego żonę oraz dzieci i w razie, gdyby wojsko przedsięwzięło przeciw nam kroki zaczepne, wystrzelam całą tę niewdzięczną rodzinę.
— Och, sennor! — jęknął ranchero żałośnie.
— Pan sam winieneś wszystkiemu — rzekłem, — bo wydałeś nas tym zbójom, pomimo, że byliśmy pańskimi gośćmi!
A zwróciwszy się do Larsena, dodałem: — Zanieś go pan do szopy, a ja tymczasem każę ująć jego żonę i dzieci...
Larsen chwycił ranchera wpół i poniósł do szopy, a żołnierz ozwał się:
— To byłby mord, sennor! Zresztą nic wam to i tak nie pomoże.
— Zobaczymy. Tymczasem muszę jeszcze rozmówić się z majorem.
— Czy mam pójść i zawezwać go tu? — zapytał skwapliwie.
— Poproszę was o to. Ale najpierw niech tu przyjdzie sennor Gomarra.
— A na co on tu potrzebny?
— To już moja rzecz — rzekłem i dodałem: — Proszę zaczekać chwilę.
Poczem wziąłem pułkownika pod ramię i, odprowadziwszy go na bok kilka kroków, pouczyłem go po cichu, jak się ma w tej chwili zachować. Rozumie się — udawaliśmy, że rozmawiamy o czemś bardzo ważnem, i to jakby ukradkiem przed żołnierzem. Wreszcie pułkownik wyrwał się dość głośno:
— Ależ ja się na to nie zgodzę!
— Ciszej, na Boga! — upominałem go, symulując przestrach, — bo ten drab nas podsłucha.
— Wszystko mi jedno! — mówił pułkownik. — Mogę udzielić panu jednej godziny zwłoki do namysłu.
Rozmawialiśmy znowu czas jakiś pocichu, symulując podnieconych, poczem niby to wpadłem w gniew i rzekłem głośno:
— Nic w tem niebezpiecznego. Uciekniemy wszyscy... wszyscy...
— Na tamten świat...
— Założę się, że draby nie zauważą, gdyż są pomęczeni i drzemią, a my przedrzemy się przez ich stanowiska tak niespodziewanie, że pogłupieją; nim zaś się spostrzegą, dopadniemy rzeki, wsiądziemy na okręt i... jazda!
— Hm, może to i dobra myśl — rzekł po pewnym niby namyśle Alsina. — Najlepiej byłoby prosto ku południowi, aby nie nakładać drogi.
— Ciszej, sennor! ten drab może posłyszeć, i wówczas wszystko na nic.
Jeszcze przez chwilę zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy prowadzili żywą rozmowę, poczem wróciliśmy do ogniska. Na ustach żołnierza igrał tajemniczy uśmieszek ironii i tryumfu. Był przekonany, że wdarł się w nasze tajemnice. i nie dziwiło mię to, bo nawet o wiele mądrzejszy od niego byłby się dał w ten sposób otumanić. Odegraliśmy komedyę wybornie.
— Porozumiałem się już z pułkownikiem — rzekłem do żołnierza; — zgodził się na prowadzenie układów. Niech major powie, kogo z nas chce zabrać do niewoli.
— Wszystkich! to nie ulega — żadnej wątpliwości.
— Oho! wszystkich! Są przecie tacy, na których mu wcale nie zależy. Idźcie więc i powiedzcie majorowi, żeby nam przysłał Gomarrę, jako parlamentarza, samego i bez żadnej broni. Kto inny musiałby zostać tu, jako zakładnik. I proszę jeszcze powiedzieć, że obsadzimy wszystkie cztery wyjścia między corralami i każdego, ktoby się zbliżył, przywitamy ogniem. Ma tu przyjść tedy tylko jeden Gomarra, a tymczasem trwa między nami zawieszenie broni. Marsz!
Żołnierz odetchnął głęboko, rad, że się wyrwał nareszcie z naszych kleszczów.
Po jego odejściu pułkownik zwrócił się do mnie:
— Czyżby pan miał jaki plan wyjścia? Bo zdaje mi się...
— Owszem, wydostaniemy się stąd jeszcze przed ukończeniem układów.
— Ku południowi, jak to pan mówił?
— Ech, nie! Umkniemy właśnie na północ. Poprzednio umyślnie mówiłem, że uciekniemy ku rzece, aby żołnierz podsłyszał i zameldował to majorowi, który niezawodnie skieruje w tamtą stronę baczną uwagę, a my tymczasem czmychniemy w stronę przeciwną.
— Tam przecie żołnierze obsadzili wyjście.
— To też nie myślę ja wcale lecieć im wprost w objęcia, tylko zamierzam pocichu przejść tam, gdzie nikogo nie będzie na straży, a mianowicie przez żywopłot.
— Ach, tak? — szepnął zdziwiony.
— Ależ to zupełnie niewykonalne! Dosłyszą szmer i albo nas wyłowią, albo wlot wystrzelają.
— Jestem innego zdania, pułkowniku, i proszę tylko posłuchać. Cała ta posiadłość tworzy wielki prostokąt, składający się z czterech mniejszych prostokątów czyli corralów, ogrodzonych żywopłotami kaktusowymi. U zbiegu ich rogów w samym środku znajduje się rancho, skąd wychodzą cztery główne ulice. Otóż u ich zewnętrznych wylotów usadowił major części swego oddziału, będąc pewnym, że przez ogrodzenie kaktusowe nikt się stąd nie wydostanie; zresztą nie wystarczyłoby mu nawet ludzi do obstawienia całego wielkiego prostokąta. W tem więc miejscu, gdzie najprawdopodobniej żadnej niema warty, musimy wybić w żywopłocie dziurę i... ulotnić się przez nią.
— Nie wierzę w powodzenie tego planu, sennor. Żywopłot jest tak kolczasty, że pokaleczylibyśmy się na śmierć.
— Nieusprawiedliwiona jest twoja obawa, pułkowniku, i zobaczy pan, jak to łatwo pójdzie. Nie pierwszy zresztą raz spróbuję tej sztuki. Ale cicho! ktoś się zbliża...
Nie obsadziłem dotychczas wewnętrznych wylotów ulic, gdyż byłem pewny, że major wstrzyma się jeszcze z atakiem. A jednak przyznać trzeba, że było to z mej strony poniekąd lekkomyślnością. Bo niechby tylko żołnierze skradli się po cichu pod zabudowania i rzucili się na nas niespodzianie, nie byłoby już dla nas żadnego ratunku.
Ale na szczęście, zamiast uzbrojonego oddziału, nadszedł jeden tylko człowiek, i to bezbronny, jak to zresztą jest przyjęte ogólnie, że pośrednicy, jako nietykalni, kursują pomiędzy stronami zgoła nieuzbrojeni.
Był to mężczyzna wysoki, chudy, ubrany, jak zwykły gaucho, a na głowie miał kapelusz z szerokiemi krysami, przewiązany pod brodą chustką. W ostrych rysach Indyanina czaiła się surowość, a oczy patrzyły ponuro, choć widoczna w nich była inteligencya.
Nasz przewodnik, zobaczywszy go, zerwał się, chwycił go za rękę i rzekł:
— Nareszcie, sobrino[13], jesteś tutaj, i mam nadzieję, że nam pomożesz...
— Siedź, siedź! — odparł chłodno przybysz. — Nie masz się czego obawiać; nic ci nie będzie.
— Aha! nic nie będzie! Dobrze to stryjowi mówić! Wszyscy bez wyjątku jesteśmy zagrożeni.
— Tak, istotnie zgubieni są wszyscy, z wyjątkiem jednak ciebie.
— Ależ ci ludzie są moimi przyjaciółmi, i ja ich tu właściwie na nieszczęście sprowadziłem.
— Cóż stąd? Powinni ci byli za to dobrze zapłacić.
— Nie, nie! Ten sennor — wskazał na mnie — ratował moją matkę podczas burzy na okręcie.
— To bardzo ładnie z jego strony, i zapewne matka twoja wyraziła mu już za to podziękowanie.
— A ja miałbym się przyczynić do jego uwięzienia za jego dobroć? Przecie on tu przybył jedynie z mojej namowy.
— Z twojej, nie z twojej... niema o czem mowić! Czeka go śmierć, i basta! A zresztą czyż śmierć jest tak straszna? Tylu ludzi umiera; niektórzy nawet giną z ręki morderców. Nie trwóż się więc, mój kochany, i siedź cicho. Zabiorę cię stąd.
— Ja go za nic nie opuszczę.
— Widzę, że jesteś uparty, a na to bodaj niema lekarstwa. Rób więc zresztą, jak ci się podoba; możesz zostać...
A zwróciwszy się do mnie, rzekł:
— Sądząc z ubioru, przypuszczam, że mam przyjemność z cudzoziemcem...
— Tak, istotnie jestem cudzoziemiec — odrzekłem.
— Chciałeś pan rozmówić się ze mną. Cóż więc chce mi pan powiedzieć?
— Przedewszystkiem radbym wiedzieć, co pan ma nam do powiedzenia.
— Major oznajmił mi, że pan życzy sobie rozmówić się ze mną.
— A tak. Omówmy przedewszystkiem warunki porozumienia się. Czego od nas żąda major?
— Abyście się wszyscy poddali dobrowolnie.
— A jeżeli tego nie uczynimy?
— Powystrzela was co do jednego.
— Coby jednak stało się z nami, gdybyśmy się poddali?
— To już zależy całkiem od postanowienia Jordana.
— My jednak mamy prawo domagać się przynajmniej gwarancyi, że nam nie odbiorą życia.
— Major na to się nie zgodzi.
— Ależ, sennor! proszę się zastanowić, czego żądacie od nas! Mamy się poddać na łaskę i niełaskę i nie otrzymać za to nic, nawet zapewnienia, czy też nadziei, że przynajmniej śmierć nam nie grozi?
— A tak!
— I za co? cośmy zawinili?
— O tem najlepiej sami wiecie, i nic mię to nie obchodzi.
— Przecie nam właśnie wyrządzono krzywdę.
— Ech, niema o czem mówić. Spełniłem swoje zadanie i mogę teraz odejść. Sprawa wasza nie interesuje mię ani trochę.
— Jeśli tak... Proszę więc oznajmić majorowi, że nie poddamy się za nic w świecie i że wcale nieznajdujemy się w jego mocy, pomimo skłonności z naszej strony do rokowań.
— Jakto? Nie jesteście w naszej mocy? Łudzisz się pan zbytnio.
— Takie jest zdanie pańskie, ale nie moje.
— Opór do niczego tu nie doprowadzi.
— Może nawet nie będzie potrzeby oporu.
— A, wiem...
Uśmiechnął się znacząco. Widocznie dowiedział się już od żołnierza, że mamy zamiar przebić się przez kordon ku południowi. Nie okazywałem jednak zadowolenia z tego, że fortel mój zaczyna wydawać owoce, lecz symulowałem jeszcze więcej przygnębionego.
— A jednak mimo wszystko jest dla nas ratunek. Przedewszystkiem obsadzimy wyloty ulic tutaj i wytłuczemy wam chmarę ludzi...
— Głupota! Dziesięciu ludzi przeciw czterystu! — uśmiechnął się ironicznie.
— Ba, ale każdy z nas ma po kilkadziesiąt naboi.
— To jest bez znaczenia. Nawet bowiem z rewolweru nie wystrzeli jeden człowiek dwadzieścia razy na minutę.
— A zresztą... — tu spojrzał na mnie lekceważąco i wzruszył ramionami, — czy mogę powiedzieć panu coś otwarcie?... ale to zupełnie otwarcie?
— Proszę.
— Chciałbym mianowicie powiedzieć panu, że... żeś pan... idyota!
Słowa te były dla mnie istotnie niespodzianką. Moi towarzysze skierowali wzrok ku mnie, sądząc, że rozgniewam się srodze na Indyanina. Ale ja nie pomyślałem nawet o tem. Nie okazując Indyaninowi ani oburzenia, ani też gniewu, odrzekłem:
— Wcale się nie dziwię, że pan przemawiasz do mnie w ten sposób, bo jesteś pewny, że, jako parlamentarzowi, nic mu nie zagraża... Nieprawdaż?
— Względem mnie nie ważyłbyś się pan na nic i wówczas nawet, gdybym nie był parlamentarzem — odparł szorstko. — Pan mię nie znasz. Wprawdzie urodziłem się z rodziców Indyan, ale umiem czytać i pisać tak, jak i pan, a ponadto podróżowałem dosyć po świecie, polowałem w Andach i niejednemu niebezpieczeństwu zajrzałem w oczy. Kto z was mógłby się poszczycić czemś podobnem? Nikt! Oto wszystko, co wam miałem powiedzieć!
Wyznanie to nie oburzyło mię również, ani też zdziwiło. Bo, mojem zdaniem, człowiek zdolny i silny, ale nie mający poczucia własnej siły i zdolności, godzien jest pogardy w tym samym stopniu, jak głupi i pyszałkowaty samochwalca. A przytem niepodobna przecie było spodziewać się od półdzikiego mieszkańca Ameryki Południowej, aby umiał zachować między jednem a drugiem należytą miarę.
Ponieważ wobec odezwania się Indyanina zachowałem zupełną powagę, starali się też o powagę i moi towarzysze.
Tylko Larsen nie mógł wytrzymać i rzekł:
— Niechno pan trochę spuści z tonu! Wprawdzie i mnie uczono czytać i pisać, ale to było już dawno, i radbym zmierzyć się z panem, ale na inny sposób, a mianowicie...
Przy tych słowach przystąpił ku Indyaninowi, chwycił go za pas, podniósł w górę i wywinął ponad głową młynka kilkanaście razy, poczem postawił go znowu jak lalkę na ziemi, a zacisnąwszy pięści, dodał:
— O, tak! A teraz niech pan spróbuje zrobić ze mną to samo! Indyanin popatrzył ze zdumieniem na olbrzyma i ledwie wykrztusił:
— No, co do tego, to ja... ja... niebardzo...
— Niechże się więc pan nie chełpi wobec nas! My tu umiemy niejedną podobną sztukę. Nawet najsłabsi z nas znają chwyty i różne sposoby, zapomocą których dadzą sobie radę z dziesięcioma przeciwnikami z waszego obozu, i szczerze radziłbym panu, abyś nie próbował przekonywać się, co potrafimy.
To mówiąc, usiadł i spojrzał po obecnych, miarkując, jakie wrażenie popis jego wywarł na nich. Indyanin usiadł również, a choć był bardzo zdziwiony zachowaniem się i siłą olbrzyma, rzekł do mnie:
— Zapamiętaj pan sobie, że nawet tego rodzaju siłacze nie pomogą panu. Bo co znaczy olbrzym wobec kuli? Pan podobno masz być najniebezpieczniejszym ze wszystkich, i dziwię się ogromnie, że ktoś mógł powiedzieć coś podobnego.
— A więc opisywał mię tam ktoś, jako strasznego człowieka?
— I to jeszcze jakiemi barwami! Słysząc to, sądziłem, że pan miażdżysz ludzi już samym wzrokiem, że umiesz pan odgadywać w lot myśli przeciwnika... Ale... przekonywam się, że to nieprawda; pan nie jesteś zdolny do walki i rad-nierad poddasz się dobrowolnie.
— Oczywiście, ale wprzód chciałbym wytargować pewne ulgi dla siebie i towarzyszów.
— Niech się pan nie łudzi! Żadnej łaski, żadnych względów dla pana nie będzie, a dla towarzyszów... możliwe... że...
— Ha, cóż robić!... Może jednak nie będzie wam tak bardzo zależało na mojej osobie, i sprawa inszy później weźmie obrót. Tymczasem domagam się wypuszczenia na wolność naszego przewodnika i jego matki, a my wszyscy poddamy się dobrowolnie.
— Dobrze.
— Czy będziemy zmuszeni złożyć broń?
— Oczywiście! Jakżeż mogłoby być inaczej?
— Przypuszczam jednak, że pieniądze i inne rzeczy pozwolicie nam zatrzymać przy sobie.
— No, i jeszcze co? — zapytał z ironicznym półuśmiechem.
— I konie, które nam będą potrzebne do drogi.
— Jakto? Przecie macie tylko jednego.
— Na statku mamy ich więcej. Tylko ja wziąłem swego konia, bo był potrzebny dla chorej matki Indyanina.
— Ach, tak? Dobrze więc, przyprowadzimy tu konie. I cóż więcej?
— Warunek nieodzowny: niewolno nas wiązać, a tylko weźmiecie nas w środek między siebie dla zapobieżenia, byśmy nie zbiegli.
— Czy już wszystko?
— Tak, to jest wszystko. Punktualnie za godzinę oczekuję waszej odpowiedzi, ale nie wcześniej i nie później, gdyż w razie niepunktualności będziemy zmuszeni strzelać. Wejścia do rancha natychmiast każę obsadzić — dodałem, skinąwszy na yerbaterów.
Zrozumieli w lot mój rozkaz i ustawili się z bronią we wskazanych miejscach. Gomarra zaczekał chwilę, poczem, położywszy mi rękę na ramieniu, rzekł:
— A może byłoby lepiej, sennor, abyś pan omówił warunki wprost osobiście z majorem, który mógłby zaraz z miejsca dać decydującą odpowiedź?
— Ba! ale w jaki sposób mógłbym się z nim zobaczyć?
— Proszę iść ze mną; zaprowadzę pana do niego.
— Dziękuję za łaskawą propozycyę...
— Byłbyś pan tam, jako parlamentarz, osobą nietykalną.
— Dobrze, dobrze! Znam ja tych ludzi lepiej od pana. Już nieraz złamali dane mi słowo.
— A zatem chcesz pan, aby major przyszedł tutaj?
— Tak jest. Nikt z nas dotąd danego słowa nie złamał. Proszę zapewnić majora w mojem imieniu, że mu nic a nic nie grozi i może bez żadnej obawy pokazać się tutaj.
— Czy i pan pułkownik zaręczy to słowem swojem?
— Zaręczam słowem oficerskiem — odparł zapytany.
— Dobrze, powiem mu więc to wszystko.
— Kładę jednak za warunek — dodałem, — aby się tu nikt inny nie pokazywał. Albo major, albo żaden z was! Zrozumiano? Chcemy jak najprędzej skończyć z tem wszystkiem. Abyś zaś pan mógł opowiedzieć majorowi szczegółowo, coś tu słyszał i widział, przeznaczam na to całą godzinę czasu.
— Dobrze! — odrzekł, spoglądając na mnie z wyrazem politowania. — Radbym był na odchodnem powiedzieć panu co innego, ale nie mogę... szkoda, że nie mogę. Przedstawiono mi pana w zupełnie mylnem świetle. Myślałem bowiem, że będę miał do czynienia z człowiekiem roztropnym, mądrym, groźnym, przebiegłym, nieubłaganym, a tymczasem poznałem w nim najzwyklejszego pod słońcem pospolitaka. Hołd składam i żegnam! — rzekł ironicznie i, zadowolony ze swego konceptu, odszedł.
Po chwili brat Hilario zwrócił się do mnie z gorzką wymówką:
— Jestem naprawdę zdziwiony niewolniczą uległością pańską. Jak pan mogłeś znosić grubijaństwa tego człowieka!
— Jak mogłem? Ano, stolerowałem je z tej prostej przyczyny, aby tego głupca wprowadzić w błąd, i nadspodziewanie rzecz udała mi się doskonale. Ludzie ci muszą teraz uwierzyć, że jesteśmy bezsilni i bezradni, że nie posiadamy ani rozumu, ani odwagi, by się stąd wydostać. Zresztą szkoda obecnie czasu na bliższe wyjaśnianie mego postępowania. Idę do corralu, a tu niech wszystko pozostanie tak, jak jest. Gdyby się tu kto zbliżył przed upływem godziny, proszę strzelać!
Poszedłem do izby i tamtędy przez otwór, założony grubemi belkami, dostałem się do północnego corralu. Wystarczało odsunąć tylko dwa z tych kloców. Zwierząt w corralu nie było wcale. Dla pewności postanowiłem zbadać dokładnie, czy nie czai się tu gdzie w pobliżu straż wojskowa. Zaniechałem jednak tego zamiaru ze względu na brak czasu. Stanąwszy natomiast tuż niedaleko wejścia, rozpatrzyłem się w sytuacyi. Za sobą miałem rancho, po prawej i lewej ręce ciągnęły się żywopłoty, a naprzeciw widniała z dala, jak czarna smuga, zewnętrzna ściana corralu. W rogach na lewo i na prawo znajdowały się wrota z belek, podobne do tych, przez które się tu dostałem. U tych właśnie wrót po stronie zewnętrznej stały straże; znajdujący się zaś nawprost mnie wysoki żywopłot kaktusowy nie był strzeżony wcale, gdyż nikomu prawdopodobnie nie przychodziło nawet do głowy, aby przez podobnie piekielny szaniec można się było wydostać z ogrodzenia.
Skierowałem się w tę stronę, a że ziemia była trochę wilgotna, więc kroki moje nie wydawały żadnego odgłosu; zresztą na zewnątrz, tak czy owak, nie można ich było dosłyszeć, gdyż corral zajmował spory obszar.
Przybywszy pod samo ogrodzenie kaktusowe, położyłem się na ziemi, nasłuchując czas jakiś bacznie, czy niema kogo nazewnątrz w pobliżu. Nie posłyszawszy jednak żadnego podejrzanego szmeru, zabrałem się do roboty. Przedewszystkiem trzeba było wyciąć w żywopłocie otwór tak wielki, aby przezeń można było przeprowadzić konia. Otwór ten jednak nie mógł być przebity na wylot, bo gdyby przypadkiem przechodził tamtędy który z żołnierzy, mógłby go natychmiast zauważyć i plany nasze zostałyby wykryte. Rzecz prosta, że wykrojenie takiego kawałka w grubej, gęsto zarośniętej a najeżonej cierniami i kolcami ścianie kaktusowego żywopłotu przedstawiało sztukę nielada. Ale że byłem z tem doskonale obeznany, więc rzecz, choć trudna, była dla mnie zupełnie możliwą do wykonania. Dobyłem tedy ostry swój, jak brzytwa, nóż, sporządzony specyalnie do tego rodzaju czynności, i przeciąłem żywopłot na całą jego grubość w kształt litery „U“. W ten sposób wielki płat w formie języka zwisał wolno w wyciętym otworze od górnej, nieprzeciętej listwy żywopłotu, i można go było z łatwością odchylić dla przejścia przez te prowizoryczne drzwi. Robota moja, rozumie się, nie byłaby poszła tak łatwo, nawet przy użyciu wybornego noża, gdyby kaktus był suchy i stwardniały. Na szczęście, roślina żyjąca, soczysta i miękka, poddała się operacyi, bez wielkich z mej strony wysiłków i bez najmniejszego szmeru, a kolce kaktusa, ostre i gęsto rozmieszczone, nie przyczyniły mi żadnej krzywdy, gdyż chroniło mię moje skórzane ubranie. Wiedziałem zresztą, z której strony brać się do tych istotnie odstraszających żywych igieł.
Ponieważ, jak już wspomniałem, nie pierwszyzną było dla mnie podobne przedsięwzięcie, uporałem się z niem w niespełna kwadrans, a położywszy w tem miejscu widomy dla siebie znak, wróciłem do ogniska.
— Obawialiśmy się już o pana — zauważył pułkownik, — tak długo pana nie było...
— Bo też wycięcie otworu w żywopłocie kaktusowym nie lada jest robotą — odrzekłem.
— Co? udało się panu dokonać tego? Sennor! wierzyć mi się nie chce...
— Zobaczysz pan to na własne oczy — odrzekłem.
Wyprowadziłem następnie z szopy mego konia i umieściłem go wewnątrz corralu tuż za wrotami, a towarzysze na mój rozkaz pozbierali swoje manatki, aby każdej chwili mogli być gotowi do drogi.
Po upływie całej godziny sternik oznajmił, że ktoś się zbliża do rancha. Zasiedliśmy natychmiast naokoło ogniska, nie zapominając zostawić po dwu towarzyszów u każdego z wylotów ulic.
Przybyły parlamentarz wyglądał na lat pięćdziesiąt, a ubrany był po wojskowemu, ale, stosownie do umowy, nie miał przy sobie żadnej broni. Podszedłszy do ogniska, rozejrzał się wśród nas, oddał ukłon pułkownikowi, udając, że inni nic go nie obchodzą, i rzekł:
— Pan pułkownik życzył sobie rozmówić się ze mną, i prośbie tej czynię zadość. Proszę, słucham!
Pułkownik jednak udał, że tych słów nie bierze do siebie, i spojrzał na mnie porozumiewawczo, jakby pozostawiając mnie rozmówienie się z parlamentarzem.
— Bardzo to pięknie z pańskiej strony — rzekłem do majora, — żeś pan raczył pofatygować się osobiście. Byłem i jestem pewny, że wprost, bez pośrednictwa, porozumiemy się najprędzej i najłatwiej.
— A któż pan jesteś? — zapytał, rzucając na mnie lekceważące spojrzenie.
— Przypuszczam, że panu już o tem powiedziano.
— Być może, ale ja z panem nic nie mam do czynienia i zwracam się do pańskiego przełożonego, nie zaś do pana.
— W takim razie pomyliłeś się trochę, panie majorze. Nie jestem niczyim podwładnym. Przeciwnie, w tej chwili ja właśnie jestem tutaj głową i dowódcą tej oto garstki oblężonej załogi.
— Pan nie jesteś nawet oficerem, jakże więc możesz przewodzić nad pułkownikiem? — zauważył tym samym tonem lekceważenia.
— Jako oficer, mogę rozmawiać tylko z oficerem, a więc, jak tutaj, z obecnym pułkownikiem.
— Za pozwoleniem! Nie możesz pan żądać tego od niego, bo nie jesteś ani istotnym oficerem, ani człowiekiem uczciwym, lecz buntownikiem i zdrajcą. Ja, jako osoba cywilna, mogę z mniejszem narażeniem honoru wdawać się z panem w rozmowę.
— Do dyabła! pan śmiesz obrażać mię tutaj? Ja pana oćwiczyć każę.
— Na razie jednak musisz pan wyrzec się tej przyjemności, bo nie jesteś u siebie, ani też ja nie znajduję się jeszcze w twej mocy.
— Ale wkrótce stanie się to najniezawodniej.
— O! uważam to za zupełnie możliwe, i dlatego nawet życzyłem sobie rozmowy z panem.
— Ale słyszałeś pan przed chwilą, co powiedziałem: Nie mam z panem właściwie nic do mówienia.
— W takim razie szkoda, żeś się pan tu fatygował — odrzekłem i odwróciłem się do niego plecami, co go trochę zbiło z tropu.
Po krótkim namyśle ozwał się:
— Zresztą... wszystko mi jedno. Proszę tu bliżej do mnie.
Usłuchałem wezwania i podszedłszy usiadłem naprzeciw przybyłego. Musiała to być harda dusza, i można było wyczytać mu z oczu, że, gdybyśmy się w jego moc dostali, nie miałby żadnych dla nas względów.
— Czego ci stoją tam? — zapytał, wskazując yerbaterów u wylotu ulic.
— Aby zastrzelić każdego, kto się poważy zbliżyć tutaj bez mego pozwolenia.
— No, możesz ich pan stamtąd cofnąć, bo na nic się to wam nie przyda i za jakiś kwadrans nie będziesz pan miał tu nic do rozkazywania.
— Wiem o tem.
— Dlaczegóż więc zabawiasz się pan w wojaka?
— Bo mi się tak podoba, i bądź pan pewien, że, aczkolwiek nie jestem żołnierzem z zawodu, rozumiem się lepiej na sprawach wojennych, niż pan, i że bywają tacy majorowie, którzy powinni raczej drwa rąbać lub tłuc kamienie, niż dowodzić wojskiem.
— Aaa! Pokazuje pan nareszcie rogi, których Gomarra wcale nie zauważył. No, dobrze! Wolę rozmowę ożywioną cokolwiek, niż ślamazarną, jak z początku. Radbym tylko wiedzieć, czy w tej chwili grozi mi co z waszej strony.
— Nic tu panu nie grozi... Chyba, gdyby podczas pańskiej tu obecności żołnierze pańscy przedsięwzięli przeciw nam kroki zaczepne, wówczas odczułbyś pan to na własnej skórze.
— Coś podobnego nie nastąpi.
— Tem lepiej dla pana. Możesz się pan czuć tutaj bardziej nawet bezpiecznym, niż w pośród swoich kolegów-oficerów.
— A mimo to będziesz pan miał z nimi do czynienia.
— Wszystko mi jedno. Zresztą czy pan sądzisz, naprawdę, że dla nas żadnego niema już wyjścia?
— Żadnego.
— A gdybyśmy się bronili?...
— Na nic się to nie zda. Z nastaniem dnia żołnierze poczynią wyłomy w żywopłotach i przypuszczą atak.
— Ba! ale i my również możemy zrobić wyłom i uciec wam z przed nosa.
— Nie macie koni...
— Tem lepiej, bo snadniej pochowamy się przed wami. Ale proszę mi powiedzieć, dlaczego pan zamierzasz zaatakować nas aż dopiero rano?
— Widać z tego pytania, że nie jesteś pan oficerem. Przecie, gdybyśmy w nocy zaczęli rąbać żywopłot, ludzie pańscy strzelaliby do nas.
— Tak, istotnie. Ale dlaczego, u licha, ja nie wpadłem na myśl przedostania się w ten sposób na zewnątrz corralu przez wyłamanie żywopłotu?
— Nie udałoby się to wam. Wystrzelalibyśmy was albo połapali na bola.
— Tak, nie pomyślałem o tem... Słyszałeś, bracie Hilario? — dodałem, zwracając się do zakonnika.
A major mówił dalej:
— Wy nawet pojęcia nie macie, co to jest kaktus z jego strasznymi kolcami. Przecie gdybyście spróbowali wyrąbać sobie w żywopłocie ujście, nie uszłoby to naszej uwagi, bo niezbędne są ku temu siekiery i żerdzie. Pierwsze uderzenie topora sprowadziłoby na wasze głowy tysiąc moich żołnierzy.
— Tysiąc? Słyszałem tylko o czterystu.
— Mylnie pana poinformowano. Mam pod swą komendą tysiąc ludzi, wobec czego możesz pan być pewny, że żywcem stąd w żaden sposób się nie wydostaniecie. Mówię panu wszystkie te szczegóły jedynie dlatego, abyście nie narażali się na rozlew krwi swojej. I gdy poddacie się dobrowolnie, uczynię wszystko, co leży w mej mocy, aby złagodzić waszą dolę. Przewodnik ze swą matką jest wolny zupełnie.
— Czy moglibyśmy jechać z wami bez kajdan?
— O, nie! Nie mogę wam tego obiecać.
— To trudno! Na tym właśnie punkcie nie mogę wcale ustąpić.
— Ja również nie ustąpię... I daję panu dziesięć minut czasu do namysłu. Jeżeli się zdecydujecie, dobrze; jeżeli nie, nic na to nie poradzę. Skończyłem i nic więcej nie mam tu, jako parlamentarz, do roboty.
— Ha, trudno! Proszę udać się ze mną do izby.
— Poco?
— Chcielibyśmy się naradzić między sobą tak, abyś pan nie słyszał... Zresztą radzibyśmy dać dowód, że umiemy być uprzejmi dla parlamentarzy.
— Tego naprawdę nie spodziewałem się po was. Jestem dyabelnie głodny.
Zaprowadziłem go do izby i kazałem kobiecie podać przybyłemu mięso, chleb i wino, co też natychmiast uczyniła.
— Smacznego apetytu! — rzekłem. — Wychodzę i za dziesięć minut dam odpowiedź ostateczną.
— Czy jednak przypadkiem nie knujesz pan czegoś przeciw mnie?...
— Boże uchowaj! Jeśli się panu podoba, możesz pan odejść w tej chwili. Nic przeciw temu nie mam.
— No, dobrze; zostanę tutaj, a wy nie traćcie czasu, bo tylko dziesięć minut wam pozostaje.
Wyszedłem na dwór i z zadowoleniem stwierdziłem, że towarzysze moi byli najzupełniej gotowi do ucieczki; zrozumieli snadź, że musi ona nastąpić zaraz.
— Już? — zapytał pułkownik.
— Tak — odrzekłem. — Szybko, ale pocichu i ostrożnie.
Larsen już podczas tych kilku minut, gdy byłem w izbie z majorem, zdążył odsunąć wrota, więc, nie tracąc nawet sekundy czasu napróżno, weszliśmy do corralu, a założywszy dyle bramy napowrót dla zatarcia kierunku naszej ucieczki, podążyliśmy do wyciętego przeze mnie otworu. Pchnąwszy lufą wycięty płot gęstwy kaktusowej, wyjrzałem na zewnątrz. Za żywopłotem nie było w pobliżu żywego ducha, więc pocichu wysunęliśmy się wszyscy z corralu i chyłkiem pomknęliśmy w step, przyczem koniowi swemu położyłem dłoń na nozdrzach, aby przypadkiem nie parsknął. Zatrzymaliśmy się dopiero w oddaleniu co najmniej sześciuset kroków.
— Sennor! każdej chwili szkoda! — rzekł pułkownik. — Uciekajmy jak najprędzej, bo nas dogonią.
— Hm! niełatwo to uciekać pieszo! potrzeba nam koni...
— Tak, ale skąd je wziąć? chyba ukraść?
— A chociażby. W podobnych okolicznościach nie jest to żadną zbrodnią, zwłaszcza, że ukradniemy je żołnierzom, a ci z pewnością ich nie kupili, lecz również pokradli.
— No, no! nie wiedziałem, że masz pan żyłkę koniokrada. Ciekaw tylko jestem, jak się pan do tej rzeczy zabierze. Sprawa ogromnie ryzykowna!
— Kto chce kraść konie, musi oczywiście odważyć się na ryzyko. Na to już niema rady. Zresztą uda się ze mną po konie tylko sennor Monteso, a wy wszyscy zaczekacie tutaj.
— No, proszę! — zaśmiał się pocichu Monteso. — Byłem całe życie uczciwy, a teraz muszę zostać koniokradem. Znakomita sposobność!
Chyłkiem podążyliśmy obaj w prawo popod otaczające rancho corrale, gdzie spodziewałem się znaleźć konie. Jakoż niebawem usłyszeliśmy parskanie.
— Połóż się pan teraz w trawie — szepnąłem do yerbatera — i popełznij za mną, ale ostrożnie, bo najlżejszy szmer może nam popsuć całą sprawę.
— Dokąd mamy pełznąć, skoro już tutaj są konie?
— Chciałbym oprócz koni ukraść także człowieka.
— Czyś pan zwaryował? Kogóż to pan chce ukraść?
— Zabiorę nadporucznika Gomarrę. Radbym go ukarać za to, że mię sobie lekceważył... A przytem jest on znakomitym przewodnikiem i przyda się nam bardzo. Trzeba tylko śpieszyć, bo major, spostrzegłszy naszą ucieczkę, zaalarmuje wnet wojsko. Naprzód!
Dostawszy się w pobliże postoju koni i zaleciwszy yerbaterowi, aby tu pozostał, posunąłem się ostrożnie jeszcze nieco dla wyszukania żołnierzy, pilnujących koni.
Jakoż o kilkanaście kroków natknąłem się na jednego draba, który siedział na ziemi i, oparłszy się na łokciu, drzemał w najlepsze.
Dobyłem noża, a przyłożywszy mu go do piersi, szepnąłem:
— Hehej! Gdzie jest nadporucznik Gomarra? Gadaj, bo zakłuję!
Drab przetarł oczy i spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem, ale, spostrzegłszy nóż, zrozumiał groźbę i wnet odpowiedział:
— Tu, o kilka kroków, jest jego koń. Może i on sam tam będzie!
— Tam, naprawo?
— Tak.
Żal mi było biedaka, a jednak musiałem z konieczności zapłacić mu za tę przysługę wypróbowanym sposobem, mianowicie pięścią w skroń, tak, aby stracił na chwilę przytomność, poczem poszedłem dalej.
Nagle rozległ się donośny głos majora, biegnącego od rancha:
— Hola! do mnie wszyscy! Oblężeni uciekli! Przykucnąłem w trawie w pobliżu wskazanego konia, gdy nagle spostrzegłem nadbiegającego Gomarrę. Rzuciłem się na niego, jak zaczajony jaguar, i chwyciwszy Indyanina za gardło, ogłuszyłem go uderzeniem pięści, poczem zarzuciłem go sobie na plecy i pośpieszyłem do najbliższej grupy koni, gdzie oczekiwał na mnie yerbatero.
Niestety, całkiem niespodziewanie natknąłem się po drodze jeszcze na jednego żołnierza, który, zbudzony nagle wołaniem majora, biegł, nie wiedząc sam, dokąd i poco.
— Co się stało? — pytał mię nieprzytomnie.
— Major woła do siebie żołnierzy — odpowiedziałem.
— Poco?
— Dowiesz się na miejscu. Biegnij coprędzej!
Żołnierz dopiero teraz spostrzegł, że niosę na plecach człowieka, więc zapytał:
— A to znowu co? co to za człowiek? kto pan jesteś?
— Cudzoziemiec, którego chcieliście złowić w rancho z jego towarzyszami... a na plecach mam nadporucznika Gomarrę. Zamelduj to majorowi, gdy się wyśpisz, i powiedz mu jeszcze, że pożyczyłem u niego kilka koni. Dobranoc!
To rzekłszy, grzmotnąłem go również kułakiem w skroń, tak, że padł na ziemię, jak długi.
— Monteso! — zawołałem półgłosem na towarzysza.
— Co? — odpowiedział, jak z pod ziemi.
— Weź pan jednego konia i jedź do naszych, aby natychmiast przybyli tu po konie!
Yerbatero dosiadł pierwszego z brzegu rumaka i popędził na wskazane miejsce, a ja, położywszy na drugiego konia Gomarrę i wziąwszy go przed siebie, pojechałem naprzeciw towarzyszom.
Niebawem nadbiegli i dopadli koni, które, uwiązane na lassach i osiodłane, stały tuż niedaleko.
Nie minęło i kilka minut, gdy byliśmy już wszyscy na siodłach, a każdy ponadto wziął po kilka koni luzem. Nawet stara Indyanka spisała się dzielnie, trzymając się w siodle, jak oficer.
— Dokąd? — pytał pułkownik, nie znający okolicy.
— Na północ! — odrzekł yerbatero, — bo musimy, o ile można, trzymać się zdala od trzęsawisk, rozciągających się wzdłuż Parany. Niebawem wzejdzie księżyc, i wtedy będziemy bezpieczniejsi.
I popędziliśmy na oślep ku północy, po upływie zaś pół godziny, gdy noc rozjaśniła się od księżyca, zoryentowawszy się w sytuacyi, skierowaliśmy się na południowy zachód.
Okolica obfitowała w mniejsze i większe rzeczułki i strumienie, które jednak nie utrudniały nam zbytnia jazdy, — bagniste zaś miejsca nietrudno było w noc jasną poznać po roślinności, różniącej się wybitnie od trawy stepowej.
Dwie godziny forsownej jazdy bez wytchnienia minęły, jak jedna chwila, a jeniec nasz nie dawał znaku życia, i napełniła mię obawa, czym go przypadkiem nie udusił... Nie było to wcale moim zamiarem i nie radbym obciążać sumienia nawet mimowolnie spowodowaną śmiercią bliźniego.
Zaniepokojony bezwładnym stanem Indyanina, kazałem towarzyszom zatrzymać się i zsiąść z koni, poczem ułożyliśmy biedaka na ziemi i rozwiązaliśmy mu nogi. Jeniec mój jednak, gdy tylko poczuł, że jest wolny, zerwał się z ziemi i jął nam wymyślać, na czem świat stoi. Gdy zaś wylał już z siebie wszystką żółć i uspokoił się nareszcie, rzekłem do niego:
— Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby ktoś tak nagle zmartwychpowstał. Zachowywałeś się pan przez parę godzin tak spokojnie, że obawiałem się, iż pan nie żyje. Dlaczego nie poruszałeś się dotychczas?
— Alboż mogłem? Skrępowaliście mię, jak barana.
— Mogłeś pan przynajmniej mówić.
— Poco? aby panu powiedzieć, że jesteś istotnie niebezpiecznym łotrem? Na to jest i teraz dosyć czasu! Gdybym tylko nie był obezwładniony!... no!
— To cóż byłoby wówczas? Byłbyś pan tak samo powiedział zapewne, że jestem głupcem, czy idyotą, wreszcie człowiekiem wyzutym z wszelkiej godności. A jednak właśnie dlatego, że jestem mądrzejszy od pana i posiadam więcej od niego godności ludzkiej, puściłem pańskie obelgi mimo uszu, wiedząc napewno, że niebawem będziesz pan wobec mnie upokarzająco zawstydzony. Nie bój się pan jednak niczego. Podobasz mi się, pomimo wszystko.
— Radbym jednak wiedzieć, co zamierzasz ze mną uczynić...
— Będziesz pan naszym przewodnikiem.
— Dziękuję za łaskawe zaufanie, ale do tego nikt mię przecie nie zmusi.
— O! nie będzie to nawet trudno.
— Naprawdę? A gdybym was umyślnie wprowadził w błąd?...
— Wówczas zastrzeliłbym pana z najzimniejszą krwią. A zresztą niech pan nie myśli, że nas tak łatwo wyprowadzić w pole...
— Mimo to jednak oświadczam panu, że spróbuję zbiedz przy najbliższej sposobności.
— Owszem, wolno panu próbować. Ale ręczę, że to się mu na nic nie zda. Przywiążemy pana do konia.
Nie mogąc zbyt dużo czasu tracić na wypoczynek, kazałem przykrępować czerwono-skórego mocno do siodła, przyczem lasso uwiązane do uzdy zatrzymał yerbatero, i puściliśmy się w dalszą drogę.
Następny postój urządziliśmy w napotkanej zacisznej dolince, zarosłej gęstą trawą i krzakami. Konie przywiązaliśmy na lassach, by się pasły, a sami po kładliśmy się w trawie, znużeni gwałtownemi przejściami w ciągu dnia. Jeden z nas na przemian miał czuwać, a zwłaszcza mieć baczne oko na Gomarrę. Nie było tu ani co jeść, ani nawet wody do picia; nikt też o to nie pytał, rad, że przynajmniej odpocząć może chwilę.
Obowiązek czuwania w pierwszych godzinach przyjąłem na siebie i usiadłem obok leżącego Gomarry. Księżyc rzucał mdłe swoje blaski na rozległą płaszczyznę stepu. Gdzieś w poblizkiem bagnie rechotały żaby, a w bujnej trawie ćwierkały koniki polne. Pozatem wokoło panowała głęboka cisza.
Aby śpiącym nie przeszkadzać, nie podnosiłem się z ziemi i, siedząc skulony z opartymi na kolanach łokciami, ukryłem twarz w dłonie i oddałem się myślom.
O czem się myśli w takiej godzinie, tego się nawet nie wie, nie pamięta się później. Możliwe, że działalność mózgu staje, jak zegar, w którym zapomniano naciągnąć sprężynę, dusza wychodzi z człowieka i odbywa wędrówkę po nieznanych i zmysłami niedających się objąć światach...
Siedziałem tak dłuższą chwilę, zasłuchany w majestat ciszy i wpatrzony w bezmierny step, gdy nagle usłyszałem szept:
— Sennor!
Zwróciłem głowę w kierunku głosu. To Gomarra chciał czegoś ode mnie.
— Czego pan sobie życzysz?
— Czy pan... czy... zapytać nie śmiem... czy powiedziałby mi pan prawdę, ale szczerą prawdę na moje pytanie?
— Jeżeli tylko będę mógł pana zadowolnić, owszem... Słucham.
— Wyraziłeś się pan, że mu się podobam. Była to ironia, czy też prawda?
— Owszem, panie, prawda.
— Tak... tak... Może pan nazwie to dzieciństwem, ale są pewne chwile i okoliczności, które dziwnie wpływają na najtwardsze nawet charaktery. I ja czuję się jakiś inny, jakiś skruszony... albo ja zresztą wiem. Prosiłbym tylko o jedno jeszcze wyjaśnienie... Dlaczego ja się panu podobam?
Głos jego przy tych słowach drżał i czuć w nim było szczerość i jakąś rzewność.
Właściwie nie zdawałem sobie sprawy, dlaczego człowiek ten wywarł na mnie wrażenie dodatnie. Może z tego powodu, że wiele przeżył, wiele przecierpiał, — nie wiem. I w tej chwili, choć twarzy jego nie mogłem widzieć, zdawało mi się, że kryje się w niej rys dla mnie wielce sympatyczny, odzwierciadlający prawą jego duszę. Odrzekłem mu przyjaźnie:
— Pan podobno nie byłeś dawniej tak ponury i zgorzkniały, jak obecnie, i tylko jakiś bolesny wypadek wpłynął na zmianę w usposobieniu pańskiem i w poglądach na życie.
— Bardzo to możliwe, ale ja o tem z nikim nie lubię mówić.
— Szkoda! Czasem wynurzenie jakiegoś tajemnego smutku czy boleści wobec osoby życzliwej przynosi znaczną ulgę.
— To prawda. Ale czy dzisiaj łatwo znaleźć szczerego, życzliwego człowieka, przed którym możnaby otworzyć serce?
— O, dlaczegóżby nie. Są przecie na świecie ludzie współczujący i dobrzy. Pan sam wszakże byłeś takim ongiś...
— Nie przeczę. Cóż jednak warta myśl o tem, co już minęło. Gdybym zresztą i znalazł jaką życzliwą sobie duszę, o której pan wspominasz, to i tak niczego od niej, prócz współczucia, oczekiwać nie mogę.
— Jeżeli pan nie masz zaufania, to trudno. Wdzierać się przemocą w pańskie tajemnice nie mam zamiaru. A jednak domyślam się...
— Czego?... Przecie pan jesteś tu obcy...
— Mogę jednak pomimo to wiedzieć, że na zmianę usposobienia pańskiego wpłynęła zbrodnia. Zamordowano panu brata...
— Co? Skąd pan wie o tem? — podchwycił żywo.
— Powiedział mi to pański krewny.
— Plotkarz! I kto mu pozwolił rozpowiadać o moich sprawach?
— Niech się pan nie gniewa na niego, bo gdyby był tego nie powiedział, byłbyś pan w tej chwili już nie żył. Pan przecie obraziłeś mię ciężko, i jedynie przez wzgląd na to, co opowiadał mi bratanek, darowałem panu życie.
— Ba! ale byłem przecie parlamentarzem!
— Parlamentarza również obowiązuje, jak każdego innego, grzeczność, a przedewszystkiem ostrożność. Pan jednego i drugiego zaniedbałeś, i życie pańskie wisiało na włosku. Słyszałem jednak, żeś pan od chwili mordu zmienił się nie do poznania, i to właśnie usposobiło mię dla niego życzliwie. Bo kto wziął sobie tak bardzo do serca śmierć brata, ten niezawodnie godnym jest człowiekiem.
— Tak pan myśli?... Rozumiem... — odszepnął z westchnieniem i zamilkł.
Dopiero po upływie dłuższej chwili zapytał:
— Ale pan nie znasz szczegółów tego okropnego zdarzenia?
— Nie, tylko tyle, co mi powiedział krewniak pański. Od pana zaś nie wymagam szczerości, bo zresztą nie mam żadnej podstawy liczyć na pańskie zaufanie.
— A jednak ja je mam dla pana. Dziwne to, ale prawdziwe. Jesteś, sennor, moim wrogiem; masz mię w swojem ręku, jako jeńca; nie wiem nawet, co pan zamyślasz uczynić ze mną... A jednak zdaje mi się, że pan jesteś człowiekiem dobrym, szlachetnym i że nie byłbyś nawet w stanie uczynić mi jakiejkolwiek krzywdy. Teraz dopiero czuję, że tam, przy ognisku, mówiąc z panem jako parlamentarz, pomyliłem się bardzo w ocenieniu wartości pańskiej. Po drodze słyszałem waszą rozmowę i wiem, coś pan za jeden, jaki z pana dzielny człowiek. Wiem, że wybawiłeś pan sam, wyłącznie sam, garstkę swoich towarzyszów ze strasznego położenia, gorzej jeszcze, niż z paszczy lwa. Widzę, że jeżeli pan coś przedsiębierzesz, to ma zawsze ściśle określony cel. Tak naprzykład nie bez celu uprowadziłeś mię pan z pod rancha i niedaremnie też jedziesz do Gran Chaco. Bo przecie pan tam zmierzasz?
— Owszem, jadę do Gran Chaco.
— I jeszcze dalej w górę rzeki?
— To zależy od okoliczności... Może nawet podążę aż do oceanu.
— Hm! to się dobrze składa. Interesuje mię ten zamiar pański. Udajesz się pan w te strony, gdzie został zamordowany brat mój. A może... podróż pańska przyczyniłaby się... możebyś pan przy tej sposobności mógł wpaść na ślad mordercy brata mojego...
— Cóż znowu?... Sądzisz pan, że jestem jakimś cudotwórcą? Ile lat upłynęło od chwili śmierci brata?
— O, wiele. Ale mimo to można jeszcze wpaść na ślad zbrodniarza, i gdybym posiadał ku temu zdolności, przedsięwziąłbym poszukiwania. Co zacząłem w tym kierunku, zawsze jakaś przeszkoda zniweczyła wszelkie moje wysiłki. Otóż zdaje mi się, że gdybyś pan znalazł się tam... Ale... co ja mówię?... to niemożliwe...
— Co?
— Najmądrzejszy nawet człowiek i najbardziej zdolny nie byłby w stanie wykryć mordercy po tylu latach, tem bardziej, że miejsce zbrodni znajduje się wśród dzikich, pustynnych okolic...
— Czy brat pański został tam pogrzebany?
— Tak.
— I za punkt wyjścia do wyśledzenia złoczyńcy uważa pan jego grób?
— Na szczęście, mam inny przedmiot, który mógłby dopomóc w poszukiwaniach, a mianowicie butelkę, zawierającą jakieś sznurki, którą morderca tam zakopał.
— Sznurki, mówisz pan? Może to są tak zwane kipus peruwiańskie? Jeżeli tak, to proszę mi opowiedzieć wszystko dokładnie, i to we własnym swoim interesie.
Mimowoli przyszedł mi na myśl ów sendador, o którym mówił mi Monteso, a którego podejrzewałem o zbrodnię. Przypomniałem sobie, że, według opowiadania Montesa, miał on jakieś rysunki, ale o kipus nic yerbaterowi nie wspominał, i domyślałem się, że musiał je ukryć starannie, aby się nie dostały w obce ręce i aby ktoś, odcyfrowawszy je, nie odnalazł ukrytych skarbów.
Posłyszawszy teraz od Gomarry o owych sznurkach, zainteresowałem się sprawą, i Indyanin poznał to widocznie, gdyż rzekł:
— Widzę, że sprawa ta interesuje pana.
— Bo wspomniał pan o przedmiotach, o których wiem cośkolwiek...
— Umie pan może odcyfrować węzły na tych sznurkach?
— Czytałem wiele książek naukowych, traktujących o kipus, i znam trochę narzecze, w którem one wyrażają swą treść... Ale pomimo to wątpię, aby mi się udało uczynić coś dla pana. Możliwe byłoby to wówczas jedynie, gdybym wiedział dokładnie, skąd pochodzą te sznurki. Czy, pańskiem zdaniem, sznurki te mają cokolwiek wspólnego z zamordowaniem brata?
— Ależ tak, sennor.
— Więc proszę mi odpowiedzieć na kilka pytań. Przedewszystkiem: gdzie leży miejscowość, w której popełniono morderstwo?
— W górach na pustynnej wyżynie Pampa de Salinas, w Andach boliwiańskich. Czy pan był kiedy w tych górach?
— Nie, ale czytałem o nich wiele. Czy owa pustynia solna jest naprawdę tak ponura i straszna, jak ją opisują?
— O, to niezwykle dzika miejscowość. Jedzie się tam całymi dniami, nie oglądając żadnej roślinności, prócz niektórych tylko, właściwych słonemu podłożu ziemi. Przez tę martwą pustynię muszą przedzierać się myśliwi, polujący na chinchilla, które w odległych górach żyją całemi stadami.
— Czy są tam słone jeziora?
— Jest jedno bardzo wielkie, pokrywające dno całej obszernej a zacisznej kotliny. Opowiadają, że dawniej na tem miejscu znajdowało się kilka pięknych miast i sporych wsi, ale zostały one zniszczone podczas najazdu na ten kraj Europejczyków. Dziś niema ani śladu z tych wspaniałych osad ludzkich.
— Może przynajmniej pozostały jakie ruiny?
— Niema żadnych.
— A wulkany jakie są w pobliżu?
— Owszem, nawet kilka.
— Czy to jezioro, o którem pan wspominał, ma jakie dopływy?
— Nawet bardzo liczne, ale nieduże i krótkie.
— Słyszałem, że owo słone jezioro pokryte jest stężałą warstwą soli.
— Tak jest, i to tak grubą, że można przejść po niej, jak po lodzie, a nawet przejechać na koniu. Sam próbowałem tego nieraz. W porze deszczowej jednak wzbierają potoki, a wówczas wody w jeziorze przybywa, i ławica solna podnosi się, pływając po wierzchu.
— Być może, iż jezioro to było kiedyś niewielkie i dopiero z biegiem lat rozszerzyło się. Bo skoro na wierzchu znajduje się skorupa solna, to woda nie może wyparowywać, a nowej ciągle w niem przybywa, powodując znaczny co roku przyrost. Ta właśnie okoliczność mogła być przyczyną zalania nizko położonych ruin dawnych miast. Więc mówi pan, że w okolicy tego właśnie jeziora zginął brat pański?
— Tak jest. Wybraliśmy się na polowanie w Andy, a było nas wszystkich ośmiu tęgich myśliwych, umiejących doskonale chodzić po górach. Przenocowawszy w owem strasznem miejscu przy słabym ogniu z solnych roślin, puściliśmy się rano w dalszą drogę, a tylko brat mój pozostał dla odszukania muła, który się mu był zbłąkał. Sądząc, że znajdzie go niebawem i nas potem dogoni, nie chciał, abyśmy na niego czekali.
— Czy są tam jakie zwierzęta drapieżne?
Nie! Wszak one wiedzą, że w tej martwej okolicy niema żeru i poginęłyby tam z głodu.
— Ale ludzi spotyka się tam często?
— Niebardzo. Przez Andy prowadzi jedna-jedyna droga, i to ogromnie uciążliwa i niebezpieczna. Tylko śmiałek decyduje się na jej przebycie, i to w dogodnej porze, a przytem wyłącznie dolinami, zawalonemi śniegiem. Czasem zapuszczają się w te ponure ustronia poszukiwacze złota, ale ci nie idą zbyt daleko.
— Zdarzyło mi się niedawno spotkać jednego z takich poszukiwaczy złota, który wałęsał się po tych górach.
— Któż to był? — zapytał mię Gomarra, zaciekawiony. — Może i ja go znam? może to stary gambusino ze Szwajcaryi?
— Znasz pan jego nazwisko?
— Nie. Nazywano go tylko „gambusino“, a wiem o nim tylko tyle, że miał krewnych w Banda Oriental, w pobliżu Mercedes.
— Tak, istotnie. Tego właśnie człowieka poznałem niedawno.
— Szczególny traf! Czy nie mógłby mi pan powiedzieć, gdzie on obecnie przebywa?
— Umarł. Byłem obecny przy jego łożu śmiertelnem...
— Umarł? I to w domu... zamiast, jak prawdziwy gambusino, w pustyni. Niech mu tam światłość wiekuista przyświeca! Był to człowiek zamknięty w sobie, ponury, smutny, jakby miał na sumieniu jakieś przewinienie. Czy pan nie wie co o tem? Nie chciałem oczywiście odpowiedzieć otwarcie na to pytanie Indyanina, bo nie ulegało już wątpliwości, że mordercą brata jego był ten sam człowiek, który zmusił gambusina pod przysięgą do zachowania tajemnicy co do morderstwa. A mordercą tym podwójnym był niewątpliwie sendador. Odrzekłem więc wymijająco:
— Jeżeli, jak pan powiada, człowiek ów był zamknięty w sobie, to skądżeby mu przyszło na myśl zrobić wyjątek dla mnie jednego?
— Niby racya. Ale przecie mógł pan coś więcej usłyszeć w tej sprawie, która, jak się domyślam, nie jest dla pana obojętna.
— Być może. Czy ów gambusino wiedział o zamordowaniu pańskiego brata?
— Nie! Nigdy z nim o tem nie mówiłem, jak wogóle z nikim. Zresztą nie znaliśmy się zbyt blizko, gdyż był on odludkiem i szukał zawsze samotności. Widywaliśmy się zwykle krótko, ledwie kilka słów zamieniając ze sobą, i potem rozchodziliśmy się. Nie dowiadywałem się nigdy o nim bliższych szczegółów, ani on nie był o mnie ciekawy.
— Czy to był jeden-jedyny człowiek, z którym się pan tam spotykał?
— Tak, oprócz oczywiście strzelców, o których wiadomo, że wybrali się w góry w zamiarach nie bardzo uczciwych.
— A zatem zdarzają się tam i tacy?
— Niestety, nie brak łotrów, którzy, podszywając się pod płaszczyk przewodników, zwabiają w góry podróżnych, obrabowują ich i nieraz mordują. Takiemu właśnie drabowi wpadł w ręce i mój brat.
— Pocóż jednak bratu potrzebny był arriero[14], skoro on sam znał dokładnie okolicę?
— Prawda, brat znał drogę doskonale i zbyteczny mu był przewodnik. Ale został on poprostu napadnięty przez tego łotra zupełnie przypadkowo.
— Skąd pan wiesz o tem?
— Powiedział mi to brat przed śmiercią. Ach, panie! Serce mi się kraje na samo wspomnienie o tem wszystkiem. Jak już rzekłem, zostawiliśmy brata, bo musiał szukać swego muła, i pojechaliśmy dalej w góry. Z doliny wznosi się powoli zbocze górskie, a po niem wije się serpentyna, z której widoczną jest na sporą odległość cała okolica wraz z jeziorem. Wspinając się po owej serpentynie w górę, spotkaliśmy jednego arriera, który schodził w dół, prowadząc ze sobą dwa muły. Widocznie, odprowadziwszy jakiegoś podróżnego na drugą stronę, wracał teraz do domu; tak zresztą oświadczył moim towarzyszom, a przy tej rozmowie nie byłem obecny, bo właśnie oddaliłem się był na krawędź zbocza, aby spojrzeć jeszcze w dół, czy nie widać mego brata. Gdy wróciłem do towarzyszów, arriero już był pojechał w dalszą drogę.
— Czy pytał się pan o jego nazwisko?
— Owszem. Podał on swoje nazwisko towarzyszom, ale było ono zmyślone, bo, jak się później o tem przekonałem, arriera, któryby się tak nazywał, nie znano w całej okolicy.
— Czy towarzysze pańscy, gdyby go teraz zobaczyli, mogliby go poznać?
— Zapewne. Ale ich już niema; niektórzy poginęli nieszczęśliwie w górach, jeden udał się do Brazylii i nie wrócił, a reszta zaciągnęła się w szeregi wojenne, by w tych burzliwych czasach walczyć za ojczyznę.
— A więc nikt już panu w jego sprawie dopomóc nie może, tylko pan sam musisz sobie radzić, mając jedynie ową butelkę. Proszę mi o niej powiedzieć coś więcej.
— Było tak, sennor. W południe owego nieszczęsnego dnia zatrzymaliśmy się, by zaczekać na mego brata, aż nas dogoni. Ale czekaliśmy daremnie. Zatrwożyłem się, bo, sądząc z tego, co mi towarzysze opowiadali o spotkanym przewodniku, miałem powód do obaw. Wróciłem więc na dół z jednym z towarzyszów, i gdyśmy przybyli na występ skalny nad jeziorem, zobaczyliśmy brata, leżącego bez ruchu na ziemi. Zostawiwszy tedy nasze muły na górze, pobiegliśmy do brata. Ślady krwi świadczyły wymownie, że popełniono tu morderstwo... Brat leżał, jak martwy... Wręcz opisać nie mogę boleści, jaka mię ogarnęła na ten widok...
— Wyobrażam sobie...
— Nie! pan tego wyobrazić sobie nie może. Mój brat i ja tworzyliśmy niejako jedną istotę; kochaliśmy się niezmiernie. I patrząc na zamordowanego, miałem w pierwszej chwili wrażenie, że kula przeszyła nie jego pierś, lecz moją. Rzuciwszy się ku nieszczęśliwemu, począłem lamentować, i oto nagle umierający otworzył na chwilę oczy, a poznawszy mię, szepnął kilka słów, poczem wyzionął ducha.
— I powiedział panu, kto go zamordował?
— Tak. Mordercą jego był ów arriero, którego spotkaliśmy, a popełnił tę zbrodnię na mym bracie, aby ten nie zdradził jego tajemnicy. W chwili bowiem, gdy brat mój, znalazłszy swego muła, wsiadł nań i chciał się oddalić, zobaczył w pobliżu człowieka, który zakopywał w ziemi butelkę. Arriero, zobaczywszy niespodziewanie brata, świadka swej czynności, wymierzył doń i strzelił. Trafiony w pierś nieszczęśliwy brat mój spadł z muła, ale po chwili, odzyskawszy przytomność i widząc, że morderca już się oddalił, zebrał ostatek sił i zawlókł się na krawędź skały, aby zobaczyć, gdzie się podział arriero, no, i widział, jak drab zakopywał, butelkę w innem miejscu pod skałą nad jeziorem. Wkrótce jednak padł bez zmysłów i ocknął się dopiero, gdy się koło niego znalazłem.
— Cóż pan zrobiłeś potem? Ścigałeś zapewne mordercę?
— Niestety, noc już była zapadła, i wszelkie wysiłki moje w tym kierunku na nicby się były nie przydały. Wykopaliśmy obaj z towarzyszem grób i pochowaliśmy zwłoki, a na tem miejscu ustawiliśmy krzyż, kładąc na mogile kamień. Potem przyjaciel mój oddalił się, a ja jeszcze zostałem.
— Trudno było panu rozstać się ze szczątkami ukochanego brata?
— Tak, sennor. A przytem nie chciałem, aby ktoś drugi był wtajemniczony w sprawę owej butelki, która musiała niezawodnie być bardzo ważna, skoro ów arriero dla ukrycia jej poważył się nawet na morderstwo. Po oddaleniu się towarzysza rozpocząłem natychmiast poszukiwania owej butelki, i aczkolwiek w miejscu, gdzie została zakopaną, wiatr zatarł już był ślady, jednak udało mi się ją odnaleźć. Wydobywszy butelkę, znalazłem wewnątrz owe sznurki.
— I nie wie o tem nikt, prócz pana? Przecie to, co opowiadał panu przed śmiercią brat pański, mógł słyszeć ów towarzysz, co pozostał z panem.
— Nie słyszał naszej rozmowy, bo pobiegł w poszukiwaniu mordercy.
— Czy wiedziałeś pan, że owe sznurki są to cenne dokumenty?
— Wówczas jeszcze nie miałem o tem pojęcia, ale później dowiedziałem się i byłem bardzo rad, żem ich nie zniszczył.
— Zabrałeś je pan ze sobą?
— O, nie. Byłem o tyle przezorny, że zakopałem nanowo butelkę z jej zawartością, aby morderca nie domyślił się o odkryciu jego tajemnicy.
— Przypuszczałeś pan więc, że powróci on tam jeszcze?
— Oczywiście, i nie myliłem się; bywał tam często potem.
— Skąd pan wiesz? widziałeś go pan?
— Nie, ale poznałem ze znaków, które tam poczyniłem. Niestety, jego samego nie spotkałem nigdy, ani też nie mogłem się o nim niczego dowiedzieć w okolicy.
— Nie starałeś się pan wyszukać kogoś, ktoby umiał odcyfrować owe dokumenty?
— Owszem, ale nie natrafiłem na takiego. Dopiero teraz... Ale co ja mówię?... to niemożliwe...
Przerwał wątek rozmowy i opuścił głowę na piersi.
— Proszę, mów pan dalej! — zachęcałem go, widząc, że jest w obawie, aby nie powiedzieć zawiele.
— Jestem pańskim jeńcem... czeka mię śmierć... poco więc łudzić się czemkolwiek?...
— A gdybym pana puścił wolno?...
— Co pan mówi? — szepnął półgłosem. — Byłbyś pan skłonny? Jeżeli łaskawość pańska dla mnie sięga tak daleko, to... to... jabym śmiał prosić o pozwolenie...
— Podróżowania ze mną?
— Tak, sennor. Proszę się nie gniewać, że śmiem...
— Wprawdzie nie miałem przedtem zamiaru wlec się aż do Pampa de Salinas — przerwałem mu, — ale w tej chwili jestem na to zdecydowany i mam nawet nadzieję, że uda mi się schwytać mordercę.
— Cielo! gdyby to było możliwe!
— Owszem, przypuszczam, że podołam temu zadaniu. Ale... co pan robiłeś potem, po śmierci brata? Miałeś pan rancho... Czy porzuciłeś po tym wypadku polowanie w górach?
— Tak, musiałem zaprzestać tych wędrówek, gdyż wyczerpały się już były wszystkie siły moje i nie mogłem wpaść na trop mordercy. Siedziałem czas jakiś nad jeziorem tygodniami całymi, myśląc, że go schwytam... niestety nadaremnie, i szkoda było tylko trudów moich i znoszenia głodu i zimna. Skoro jednak oddaliłem się stamtąd, pojawiał się on nagle, jakby z pod ziemi wyrósł lub spadł z chmur. Poznałem był to z pozostawionych przeze mnie znaków.
— Widocznie sprytny to człowiek i posiada nie byle jakie zdolności, jeżeli umie czaić się, jak jaguar. Przytem zna zapewne każdą ścieżkę, każdą szczelinę w owej górskiej pustyni.
— O, tak! nie dorównałby mu chyba nawet Geronimo Sabuco...
— Cóż to za osobistość?
— Nie słyszał pan tego nazwiska? Toż to najsłynniejszy przewodnik i znawca Andów; nazywają go z tego powodu sendadorem.
— Widziałeś go pan kiedy?
— Nie, nie miałem tego szczęścia.
— Czy bywa on często w tamtych stronach?
— On bywa wszędzie, ale główna jego kwatera znajduje się w Gran Chaco. Opowiadają o nim, że zna każdą piędź ziemi w Andach. I jeżeli pan chce przedostać się ku oceanowi, radziłbym panu wziąć go za przewodnika.
— Myślałem już o tem.
— Czyżbyś pan wiedział o nim przedtem?
— Tak, słyszałem już o nim.
— Jeżeli więc istotnie uda się pan w tamte strony i nie odmówi mej prośbie, to pojadę z nim razem aż do Pampa de Salinas. Cieszę się tem ogromnie, sennor...
— Ba, ale przecie należysz pan do armii Jordana.
— Co mię może w tej chwili obchodzić Jordan? Przyłączyłem się do niego wcale nie z przekonania... Nie mogłem wytrzymać dłużej w spokojnem, odludnem rancho, więc sprzedałem je, a uzyskane stąd pieniądze zawiozłem do głównego miasta Entre Rios, aby je tam umieścić w kasie, poczem puściłem się w Andy. Po drodze jednak zatrzymali mię ludzie Jordana i najęli na przewodnika do Corrientes, a że mi Jordan dobrze zapłacił i dał mi rangę oficera, więc pozostałem w jego armii. Oto wszystko!
— Z pierwszego spotkania z panem wyniosłem wrażenie, że jesteś pan zagorzałym jego stronnikiem.
— Gdy się wlezie między wrony, trzeba krakać, jak i one... Ale w tej chwili mam do pana o całe niebo więcej zaufania, niż do Jordana z całą jego armią.
— Mam wierzyć temu? czem pan udowodnisz to, co mówisz w tej chwili?
— Bardzo łatwo dowiodę panu swej życzliwości: wydam mu mianowicie w ręce wszystkich tych, którzy nas już teraz niezawodnie ścigają.
— W jaki sposób?
— A w ten sposób, że ścigającą bandę wciągnę w bagna rzeki Espinuilli, która odgranicza Entre Rios od Corrientes...
— Przypuszczasz pan więc, że pogoń jest już w drodze? Wszak teraz noc, i niemożliwe jest rozpoznanie śladów... Zresztą oddaliliśmy się już na znaczną przestrzeń od rancha, i powodzenie pościgu jest bardzo wątpliwe, więc może go zaniechano zupełnie.
— Mylisz się, sennor! Nie darują wam oni i najniezawodniej są już niedaleko. O ślady nasze nie potrzebują się troszczyć, gdyż wiedzą dobrze, że mogliśmy się skierować jedynie do granicy, i w tym też kierunku ścigają nas bez wytchnienia.
— Może pan masz i słuszność. Nie pozostaje nam więc nic innego, jak tylko natychmiast wyruszyć w dalszą drogę.
— Dobrze! Pojedziemy prosto w kierunku bagien, a oni za nami. Ponieważ znam tajemne przejście przez te niebezpieczne obszary, zwabimy ścigających w sam środek trzęsawisk i pochwytamy wszystkich bez jednego wystrzału.
— Sądzisz pan, że ja wierzę w to, co pan mi obiecujesz... pan, zagorzały jordanista? Któż mi zaręczy, że nie będzie to pułapka właśnie dla nas samych?
— Sennor! pański brak zaufania jest dla mnie ogromnie bolesny...
— Jednak nie mogę panu zaufać. Wszak zamierzasz pan zdradę wobec swoich dotychczasowych przyjaciół, a czyż zdrajca zasługuje na wiarę?
Gomarra zamilkł i dopiero po dobrej chwili rzekł:
— Przyznaję słuszność pańskiemu rozumowaniu, pomimo, że słowa jego wcale nie są dla mnie pochlebne. Ale proszę tylko wziąć pod uwagę, że Jordan sam jest właściwie zdrajcą, i sprawiedliwie się stanie, gdy będzie zbierał to, co sam sieje. Służyłem mu wiernie, jak długo byłem do tego obowiązany. Obecnie jednak nie znajduję się w jego służbie i uważam się za zwolnionego od wszelkich względem niego obowiązków. Zresztą pamięć na mego zmarłego brata cenię o wiele wyżej, niż względy dla buntownika, u którego byłem wprawdzie oficerem, ale tylko za dziennym żołdem. Dodam jeszcze, że masz pan mię w swej mocy i w razie najmniejszego podejrzenia możesz mi pan odebrać życie, na co z góry jestem przygotowany.
— Tak, ale cóżby nam to pomogło, gdybyśmy już wleźli w zasadzkę...
— Zapewniam więc pana na wszystkie świętości, że jestem szczery i że nic złego przeciw wam nie zamierzam. Zresztą czyż pan nie spostrzegł, jaką radość sprawiło mi zezwolenie pańskie na podróż z wami w Kordyliery?
— Owszem, widziałem to i wierzę już w pańską szczerość. Jednak dla wypróbowania pana nie chciałem się na razie zgodzić na pańską propozycyę. Od tej więc chwili bądź pan nam życzliwym towarzyszem.
Pochyliłem się nad nim i przeciąłem więzy na rękach i nogach. Indyanin zerwał się z ziemi, wyciągnął kilkakrotnie członki i rzekł:
— Uwolnił mię pan z więzów, i mógłbym teraz uciec...
— Nie byłaby to wcale ucieczka, gdyż nie jesteś już pan jeńcem moim i możesz udać się, gdzie się mu spodoba. Mam jednak nadzieję, że zostaniesz przy nas.
— Dziękuję panu serdecznie — odrzekł wzruszony, ściskając mi obie ręce. — Ale co na to powiedzą pańscy towarzysze, gdy się obudzą?
Niedługo czekał na odpowiedź, bo właśnie pułkownik, który spał tuż obok niego z drugiej strony, zerwał się i ofuknął:
— Co u dyabła! jeniec wolny? Co to ma znaczyć, sennor?
— Jak pan widzi. Nie mogę przecie dręczyć przyjaciela, a człowiek ten jest nim teraz istotnie i obowiązał się nawet pomódz nam w ujęciu drabów, którzy nas ścigają.
— I pan mu wierzysz?
— Najzupełniej.
— Ha! skoro tak, to nie mam nic przeciw udzieleniu mu wolności. Ale w jaki sposób dopełni on swego przyrzeczenia?
— W bardzo prosty — odparł Gomarra. — Wiadomo panu, że rzeka graniczna tworzy w niektórych miejscach zdradliwe bagna.
— Owszem, oznaczone są one na naszych mapach. Nie ważyłbym się tam zapuszczać za nic w świecie.
— Ja jednak nie obawiam się ich, bo znam każdą niemal piędź ziemi w tych okolicach. Jordaniści niezawodnie będą nas ścigali, i wnet już prawdopodobnie zobaczymy ich tuż za sobą. Dlatego to poprowadzę was znanemi ścieżkami w bezpieczne miejsce, tam rozdzielimy się na dwie grupy i wciągniemy całą zgraję w nieprzebyte topieliska. Szkoda tylko, że jest nas zamało. Nie chcę wam ubliżać, ale przyznacie, że czterystu uzbrojonych ludzi przeciw kilkunastu to nieco zadużo...
— Hm! — mruknął pułkownik. — Możeby znalazła się jaka pomoc, i mam co do tego pewne widoki, ale nie wiem, czy wolno mi mówić otwarcie... Wszak sennor Gomarra aż do tej chwiii był przecie naszym wrogiem...
— Ja ręczę za niego — odrzekłem. — Czy ma pan jaki plan?
— Otóż, jak panu wiadomo, podążałem do Corrientes, ażeby stamtąd urządzić atak na Jordana; oczekują tam na mnie wysłani już przedtem oficerowie, którzy mają polecone zwerbować żołnierzy i postarać się o konie, tudzież obsadzić natychmiast granicę. Przypuszczam, że do akcyi tej użyto piechoty, gdyż zdobyć dostateczną liczbę koni nie jest tak łatwo, bo Jordan wyprzedził nas w tem, zarządziwszy jeszcze przed wybuchem powstania masowe kradzieże koni w tamtych okolicach. Dlatego cieszę się, żeśmy mu zabrali kilkanaście wierzchowców, bo lepsze to, niż nic.
— No! wkrótce będziemy ich mieli kilkaset — wtrącił Gomarra, — tylko idzie o to, czy znajdzie się tylu jeźdźców.
— Otóż postaram się o nich ze stanowisk nadgranicznych — odrzekł pułkownik. — Przydałby mi się jednak człowiek, któryby znał dobrze okolicę i wskazał drogę aż do granicy, gdyż mapy moje nie są wystarczające.
— Decyduję się pojechać z panem — ofiarował się Gomarra.
— Ba! a kto w takim razie poprowadzi innych?
— Również ja. Pojedziemy razem aż do rzeki. Znam wązką ścieżkę przez obszary trzęsawisk. Ścieżka ta szeroka jest nie więcej nad jeden metr i prowadzi na brzeg rzeki, zupełnie suchy i bezpieczny. Tam towarzysze nasi mogą zaczekać, a my obaj udamy się natychmiast za granicę, ażeby ściągnąć z posterunków trochę wojska i skierować je z drugiej strony, na tyły nieprzyjaciela, który niewątpliwie da się zwabić naszymi śladami na wspomnianą ścieżkę i wówczas będzie miał drogę z obu stron zamkniętą.
— Niezły plan — zauważył pułkownik, — byle się udał.
— Musi się udać, jeżeli tylko na czas zdołamy ściągnąć wojsko z granicy. Dlatego też musimy wyruszyć stąd natychmiast.
— Czy jednak potrafi pan znaleźć drogę w nocy?
— Owszem, gdyby nawet księżyc nie świecił, to i tak nie zbłądziłbym.
— Dobrze. Ale raz jeszcze zauważę, że gdybyś pan chciał nas zwieść, to śmierć nie minęłaby pana...
— Zgadzam się najzupełniej na to, sennores. Wrazie najmniejszego nawet podejrzenia możecie zrobić ze mną, co się wam spodoba.
Zbudziliśmy towarzyszów, którzy na razie niebardzo byli radzi z naszego planu, ale, dowiedziawszy się szczegółów, nabrali ochoty, i w chwilę później ruszyliśmy galopem przez step.
Jechałem z Gomarrą przodem. Jakkolwiek bowiem nie podejrzewałem go już o złe zamiary, to jednak uważałem za konieczne zachować wszelkie środki ostrożności i być przygotowanym zastrzelić przewodnika, gdybym spostrzegł, że chce nas wprowadzić w błąd. Na szczęście ostrożność moja była zbyteczną.
Nad ranem wjechaliśmy w las, niezbyt gęsty, a więc widny, i mogliśmy tu również pędzić galopem. Nie staraliśmy się ukrywać swych śladów; przeciwnie, czyniliśmy wszystko, aby ułatwić nieprzyjacielowi trzymanie się naszych tropów.
Niebawem znaleźliśmy się w okolicy nadrzecznej, poprzecinanej gęsto małymi, leniwo sączącymi się strumykami.
— A więc zbliża się chwila, w której pan dowiedzie swej dla nas życzliwości — rzekłem do Gomarry.
— I mam nadzieję, że panowie będziecie ze mnie zadowoleni — odparł, uśmiechając się wesoło.
— Jeżeli pan istotnie wywiążesz się z zadania dobrze, to odpłacę się mu tak, jak o tem nawet marzyć nie mogłeś.
— Bardzo mię to cieszy. Czy może mi pan powiedzieć już teraz coś o tem?
— Owszem. Obiecuję panu, że obaczysz mordercę swego brata...
— Co pan mówi? Czyżbyś miał już teraz jakie o nim wiadomości?
— Mam i udzielę ich panu.
— Sennor! nie wytrzymam z ciekawości. Proszę przynajmniej wymienić mi jego nazwisko.
— Pan mi je sam niedawno wymienił.
— Ja wymieniłem? Nie przypominam sobie tego.
— Niech pan po myśli nieco...
— A więc... hm!... Wspominałem o tym starym strzelcu, który podobno umarł. Ale nazwiska jego sam nie znam. Kazał się tytułować „gambusino“.
— Ależ nie ten. Wspominał pan też o innym, który podobno zna całe Andy, jak nikt inny w tym kraju.
— Czyżby Geronimo Sabuco?... Nie, sennor! tegobym nigdy nie przypuścił...
— Dlaczego?
— Myli się pan zapewne! Sendador i morderca? Toż człowiek ten narażał tysiące razy swoje życie w celu ratowania bliźnich!
— A jednak to nie zmienia mego przekonania o nim. Są ludzie, na oko zacni i szlachetni, a w gruncie rzeczy skończone łotry. Pan go ani widziałeś, ani go znasz, i stajesz w jego obronie!
— Bo wiem, jaką opinią cieszy się ten człowiek w całym kraju. Czy ma pan pewne podstawy do podobnych podejrzeń?
— Nie mówmy teraz o tem...
— Przepraszam! musimy o tem mówić, bo mię ciekawość zadręczy.
— Później, sennor Gomarra! Teraz chciałem tylko dać panu do zrozumienia, że mogę się mu wywdzięczyć za uczynioną nam przysługę.
— Ależ ja ze skóry chyba wyskoczę, skonam z niecierpliwości!
— Wobec tego pośpiesz się pan i jak najprędzej oddaj nam w ręce Jordanistów, a znajdzie się dosyć czasu na uratowanie panu życia!
— Czy towarzysze pańscy wiedzą co o tem?
— Prócz mnie, tylko brat jaguar wie, że sendador jest mordercą. Z nim możesz pan mówić o tem, ale tak, aby nie słyszał nikt inny, zwłaszcza yerbaterowie, którzy do czasu powinni uważać sendadora za człowieka uczciwego. Jest to dla naszej sprawy konieczne.
— I nie będzie to trudne, bo ja sam wierzę dotychczas w prawość i uczciwość sendadora.
— Zapewniam jednak pana, że się nie mylę, i o jedno tylko zapytam: wszak nie posądzasz pan starego gambusina o kłamstwo?
— Nie, panie. Mówił on wogóle mało, ale to, co mówił, było zawsze szczerą prawdą.
— Otóż proszę uważać. Człowiek ten opowiedział mi przed śmiercią, że był świadkiem zbrodni sendadora.
— Czy to możliwe? Ja... ja...
— Sendador zamordował starego mnicha, a spostrzegłszy, że w chwili zbrodni został podpatrzony przypadkowo przez gambusina, chciał go również uśmiercić, aby się pozbyć świadka. Że jednak obaj byli dobrymi przyjaciółmi, sendador darował gambusinowi życie, a tylko wymógł na nim przysięgę, że przed nikim tego nie zdradzi.
— To wstrętne! to okropne!... Ale gambusino nie dotrzymał przysięgi, skoro opowiedział to panu.
— Nie wyznał mi on tego wprost, tylko dał pewne wskazówki, z których domyśliłem się sam reszty, bo sprawa już przedtem nie była mi obcą.
— Ach, tak?... Ktoby to był pomyślał? Sendador mordercą! Ale, czy się pan tylko nie myli co do owego gambusina? może był w gorączce?...
— Nie; był zupełnie przytomny. Zresztą wszystko się mniej-więcej zgadza z tem, coś mi pan opowiedział. Obadwa morderstwa zostały popełnione w krótkim po sobie czasie. Butelka, którą pan odnalazł, zawiera właśnie sznurki, zrabowane owemu mnichowi.
— Jesteś pan tego pewny?
— Najzupełniej! Sendador zrabował je mnichowi z innych jeszcze pobudek, ale o tem dowiesz się pan później. Wtajemniczam pana w to wszystko, pomimo, że nawet bardzo dla mnie mili yerbaterowie nic o tem nie wiedzą. Spodziewam się, że nie nadużyjesz pan mego zaufania.
— Ani słowem do nikogo nie odezwę się o tem.
— Z bratem Hilario możesz pan mówić otwarcie, ale tak, by nikt inny nie słyszał. Niewolno też panu zdradzić się z czemkowiek wobec samego sendadora.
— Ba! ale w jaki sposób ja się na nim zemszczę?
— Już to się jakoś zrobi. Gdybyś go pan jednak posądził wprost, wykręciłby się przed panem kłamstwem, i szkoda byłoby zachodu. My go weźmiemy z innej strony. Sprowadzimy go mianowicie na miejsce spełnienia zbrodni, tak, że ani się spostrzeże, a następnie wytoczy my mu zarzuty tak nagle i niespodziewanie i poparte tak przekonywującymi dowodami, że musi się przyznać już choćby pod wpływem samej grozy wyjątkowego położenia. No, ale powiedziałem panu już stanowczo zawiele, co niech będzie dla pana dowodem, jak mu jestem życzliwy.
— Dziękuję, sennor! Oceniam to doskonale i mam nadzieję, że się stokrotnie będę mógł odwdzięczyć. Radbym jeszcze mówić w tej sprawie, ale nie chcę nadużywać pańskiej grzeczności; przytem niema już na to czasu, bo dotarliśmy właśnie do miejsca, o którem mówiłem, i muszę odłączyć się od pana razem z pułkownikiem.
— Ależ ja go nie opuszczę.
— Dlaczego? Przecie ja z nim pojadę.
— I ja również. Co trzech, to nie dwóch, a trzeba przecie mieć na względzie, że okolice pograniczne bardziej są niebezpieczne, niż w głębi kraju.
Pułkownik rad był, że będę mu towarzyszył, gdyż nie ze wszystkiem dowierzał przewodnikowi.
Znajdowaliśmy się na płaskiej równinie, porosłej bujną trawą, a o kilka kroków przed nami trawa ta miała inną barwę, i można było odrazu wywnioskować, że mamy przed sobą trzęsawiska.
Zsiadłem z konia, ażeby się o tem dowodnie przekonać, ale Gomarra krzyknął:
— Uważać, sennor! ani kroku dalej, gdyż zapadnie pan w niezgłębione trzęsawisko!
Zaraz też naocznie się przekonaliśmy, jakie groziło nam niebezpieczeństwo. Poprzedni nasz bowiem przewodnik, zrzuciwszy z siebie ubranie i przewiązawszy się popod pachy lassem, którego drugi koniec pozostał w ręku Montesa, puścił się na trzęsawisko, — lecz zaledwie postąpił dwa kroki, ugrzązł po pas, a w następnej chwili znikł zupełnie pod powierzchnią, i dopiero z wielkim wysiłkiem udało się nam wydobyć go z tej osobliwej kąpieli. Próbę taką przedsięwziął po obu stronach wązkiej ścieżki, na której się znajdowaliśmy, jakby na grobli, co było dla nas dostateczną wskazówką, ze nie można z niej zboczyć ani w lewo, ani w prawo, tylko postępować naprzód albo się cofnąć.
Oczywiście musieliśmy jechać jeden za drugim gęsiego. Gomarra był na samym przodzie, ja za nim, potem szedł luźny koń, a dalej jeden jeździec, znowu koń — i tak dalej. Szerokość tej osobliwej grobli między dwoma bagniskami nie przechodziła metra i ciągnęła się w zakrętach o wiele dalej, niż sobie wyobrażałem. Mogłaby ona na całej swej długości zmieścić ścigających nas czterystu żołnierzy, gdyby puścili się gęsiego naszymi śladami, i w takim wypadku moglibyśmy ich wszystkich zamknąć na owym przesmyku z obu końców: my od rzeki, a żołnierze pułkownika od stepu.
Osobliwa ta dróżka nie była zresztą twarda; miejscami konie grzęzły na niej po kolana. Ale przebyliśmy ją szczęśliwie, wydostając się na obszerną polanę tuż nad samą rzeką. Dokoła rosły drzewa i krzaki. Chciałem na tej polanie zatrzymać towarzyszów, aby czekali tu naszego powrotu, ale Gomarra rzekł:
— Pojedziemy jeszcze kawałek, a potem oni wrócą tu pieszo i rozłożą się na wypoczynek.
— Dlaczego pieszo?
— Bo żołnierze pułkownika, stojący na pograniczu, nie mają koni, i musimy ich dostarczyć im jak najprędzej. Mamy przecie dla nich przeszło trzydzieści koni. Gdy na każdego wsiądzie po dwu żołnierzy, to w krótkim czasie przetransportujemy na miejsce około siedemdziesięciu ludzi.
— Wcale niezła myśl — rzekł na to pułkownik, — ale czy znasz pan dobrą drogę do granicy?
— Owszem, po tamtej stronie rzeki wiadome mi jest takie samo przejście, jak to, którem dostaliśmy się tutaj. Musimy jednak podjechać jeszcze nieco dalej a sennores niech nam towarzyszą, bo sami nie dalibyśmy rady przeprowadzić tyle koni do wspomnianego miejsca.
Stosownie do tej rady, skierowaliśmy się naprawo w górę rzeki i niebawem znaleźliśmy się znów na bardzo niebezpiecznej ścieżce wśród bagien. Przebyliśmy ją jednak szczęśliwie, bo konie instynktownie były bardzo ostrożne i posłuszne. Wydostawszy się z tych miejsc zdradliwych, znaleźliśmy się nareszcie na stałym gruncie nad samą rzeką. Po drugiej stronie wody widniała piasczysta ława.
— Przeprawimy się tędy — rzekł Gomarra, wskazując ławicę. — Sennores pomogą nam napędzić konie wpław, a potem wrócą pieszo na poprzednie miejsce.
Pułkownik, Gomarra i ja wjechaliśmy do wody, a towarzysze wpędzili konie za nami, przykróciwszy im przedtem cugle i strzemiona.
Rzeka nie była tu szeroką, a i prąd wody niezbyt rwący, wobec czego przeprawiliśmy się bez trudności i, ująwszy konie na lassa, pojechaliśmy zrazu powoli, ze względu na moczary, a następnie przez step galopem do miejsc, gdzie, zdaniem pułkownika, powinno było znajdować się jego wojsko.
Po upływie kwadransa ukazało się przed nami w oddali dwóch jeźdźców. Dążyli oni prosto ku nam, i pułkownik niebawem poznał, że byli to wysłani przez niego dwaj oficerowie: rotmistrz Maurico z adjutantem. Obaj zdziwili się bardzo na widok swego wodza, którego się bynajmniej nie spodziewali spotkać w tej okolicy.
— Co wy tu robicie? — zapytał jeźdźców pułkownik.
— Wybraliśmy się na kontrolę straży granicznych — odrzekł rotmistrz. — Tam — wskazał ku wschodowi — znajduje się nasze wojsko.
— W jakiej liczbie?
— Dwustu ludzi i około siedemdziesiąt koni. Więcej zgromadzić nie mogliśmy, bo Jordan nas w tem wyprzedził.
— Wiem o tem. Macie siedemdziesiąt koni, a my trzydzieści, więc razem sto. Jeżeli na jednego konia wsiądzie dwu żołnierzy, to będzie razem dwustu ludzi. Pytanie jednak, czy oddział ten da radę o połowę liczniejszemu nieprzyjacielowi.
— O tem nie może być wątpliwości, skoro teren dla naszych celów jest znakomity.
— Jaką broń mają nasi żołnierze?
— Karabiny Remingtona.
— Doskonale! Nie traćmy jednak czasu i jedźmy! Ruszyliśmy natychmiast, a po drodze pułkownik opowiedział swoim towarzyszom o przygodach, jakie nas dotychczas spotkały.
Niebawem natknęliśmy się na małe oddziały żołnierzy, których rozmieszczono wzdłuż rzeki w celu ćwiczeń próbnych. Była to wprawdzie zbieranina rozmaitych ludzi, ale, oceniając ją wedle miejscowych stosunków, nie miało się zbyt ujemnego o niej pojęcia. Wszyscy byli dobrze umundurowani i uzbrojeni, a tylko brakowało im koni.
Urządziliśmy więc rzecz tak, jak przedtem o mówiono, to jest na każdego konia wsiadło po dwu żołnierzy, a obecni oficerowie po krótkiej naradzie wojennej stanęli na czele, i pojechaliśmy z powrotem tą samą drogą, jakąśmy tu przybyli, kierując się jednak nieco wyżej miejsca poprzedniej naszej przeprawy.
Przepłynąwszy rzekę, podążyliśmy za Gomarrą, który drugiem znanem sobie przejściem wśród bagien poprowadził pułkownika z wojskiem na ląd, gdzie znajdowały się krzaki i zarośla, poczem znów wrócił do mnie. Część żołnierzy, którą tu pozostawiono, ukryła się w zaroślach, a ja z Gomarrą poszedłem pieszo do towarzyszów, oczekujących nas u wylotu ścieżki, którą przybyliśmy ze stepu.
Szczęśliwe dotychczas uniknięcie niebezpieczeństw napełniało nas wszystkich otuchą i nadzieją w dalsze powodzenie sprawy na wypadek zetknięcia się z nieprzyjacielem. Jednak pościgu jakoś długo nie było widać, znużenie zaś kleiło niektórym z nas powieki. Widząc to, zaproponowałem, aby, kto pragnie spocząć, położył się natychmiast, inni zaś aby czuwali, uważając na step, i wrazie pojawienia się pościgu zbudzili towarzyszów. Z propozycyi mojej skorzystali wszyscy z wyjątkiem brata Hilaria, który pierwszy podjął się czuwania. Sposobność tę wyzyskałem, opowiadając mu o całej rozmowie swojej z Gomarrą.
— I niech kto powie — rzekł, wysłuchawszy mię, — że Opatrzność nie kieruje sprawami ludzkiemi! Wszak w tem widoczną jest jak najwyraźniej wola niebios... Bo jakżeby bez niej mogły się tak wybornie złożyć okoliczności? Spotkałeś pan naprzód yerbatera, potem gambusina, wreszcie Gomarrę, gromadząc doskonały materyał do wielkich odkryć, i przypuszczam, że wobec tego wszystkiego postanowiłeś pan udać się do Słonego jeziora.
— Tak jest.
— W takim razie pojadę i ja, a sendador musi nas tam zaprowadzić.
— Czy tylko zechce?
— Gdy mu dobrze zapłacimy, zgodzi się. Czy ma pan nadzieję odcyfrowania sznurków?
— Narazie nie, bo brak mi w tym kierunku odpowiednich wiadomości. Ale skoro będę miał w ręku kipus, nie spocznę prędzej, aż rozwiążę jego zagadkę.
— Czy powiedziałeś pan to wszystko temu Indyaninowi?
— Niewszystko. Naprzykład o ukrytych skarbach nie wspominałem przed nim, ażeby mu to niepotrzebnie nie zawróciło głowy.
— Domyślam się, że niebardzo pan wierzysz w owe ukryte skarby — zauważył z uśmiechem.
— Hm! Peruwiańczycy posiadali istotnie olbrzymie skarby, i nie ulega wątpliwości, że je gdzieś ukryli. Gdyby więc były pod ręką prawdziwe kipus i odpowiednie plany, to oczywiście nie wątpiłbym w powodzenie całego przedsięwzięcia.
— A jednak widzę, że jesteś pan dość obojętny dla całej tej sprawy. Jak to tłómaczyć?
— Są różne skarby na ziemi... Bryła złota lub okazały dyament należą bezsprzecznie do rzeczy, któremi gardzić nie należy. Ale kubek wody, gdy się ma pragnienie, lub chwilka snu po zmitrężonej nocy więcej nieraz są od nich warte. I w tej chwili, kochany bracie, radbym ogromnie bodaj troszeczkę się zdrzemnąć. Czy zgoda?
Położyłem się na trawie i usnąłem odrazu. Niedługo jednak było tej rozkoszy, bo wkrótce posłyszałem głos zakonnika:
— Sennores! wstawajcie!
Pozrywaliśmy się wszyscy na równe nogi, spoglądając na step, skąd oddział żołnierzy pędził w pełnym galopie wprost ku nam.
— Cielo! — krzyknął zakonnik. — Pędzą w szeregu i potopią się w bagnach! Trzebaby ich ostrzec...
I przyłożył dłonie do ust, chcąc krzyknąć. Przeszkodziłem mu jednak:
— Cicho, bracie! W razie, gdyby który zapadł w bagno, inni go wyratują.
Spostrzegli się jednak natychmiast i, poznawszy, co im grozi, osadzili wnet konie, poczem kilku żołnierzy zsiadło w celu wyszukania przejścia, próbując gruntu lancami, a major, przekonawszy się, że przeszkoda dosyć jest ważna, zebrał oficerów na naradę.
— Oby tylko nie zechcieli zawrócić! — zauważył Monteso.
— I ja się o to obawiam — wtrącił któryś z towarzyszów. — Nie wiedzą przecie, że znajdujemy się tutaj.
— Możeby się im ukazać na wabika? Ale... patrzcie-no! Major wysyła dwu jeźdźców brzegiem bagna, prawdopodobnie dla wyszukania dogodnej drogi. Widać, że to nie w ciemię bity oficer.
Istotnie dwaj jeźdźcy oddalili się od oddziału i podążyli powoli w nasze tropy.
— Kiepsko! — ozwał się Turnerstick. — Gdy ci dwaj przybędą aż tutaj i zobaczą nas, to wszystko przepadło, bo w takim razie major nie przeprawi się przez bagno.
— Zróbmy więc tak, aby nas nie zobaczyli — odrzekłem. — Jest przecie gdzie się ukryć. Krzaki, trzcina...
— Ale ci dwaj zostaną pewnie tutaj, dopóki tamci się nie przeprawią, wobec czego akcya nasza będzie poważnie utrudniona.
— już ja ich usunę z drogi — zerwał się Larsen, zaciskając odruchowo pięści. — Przecie i ja mogę raz pokazać, co umiem, sir!
— Tylko nie zbyt porywczo! — ostrzegłem go. — Przedewszystkiem trzeba się tak wziąć do nich, aby nie mogli krzyczeć.
— Postaram się, aby im muzyka kością w gardle stanęła.
Skryliśmy się, a tymczasem dwaj jeźdźcy, znalazłszy się na twardym gruncie tuż niedaleko nas, rozejrzeli się, a spostrzegłszy nasze ślady dalej w górę rzeki, przyszli zapewne do wniosku, żeśmy w tem miejscu odpoczywali tylko i że następnie pojechaliśmy dalej.
Nie mogliśmy oczywiście rzucić się na nich zaraz i trzeba było czekać, aż na ich znak oddział wjedzie na ścieżkę między bagna.
Okazało się jednak, że mieli oni widocznie inne polecenie od majora, gdyż po chwili ruszyli do oddziału z powrotem.
— Szkoda! — biadał Larsen. — Taką miałem ochotę!...
— Nic się złego nie stało, i lepiej dla nas, że się wrócili — rzekłem, — bo prawdopodobnie będziemy tu mieli za chwilę samego majora.
I rzeczywiście, zaledwie wysłańcy wrócili, major dał znak ręką żołnierzom, by jechali za nim. Zaciekawiony widocznie, dokąd stamtąd prowadzą nasze ślady, popędzał swego konia i znacznie wyprzedził innych.
— Jak zrobimy? — spytał Hilario. — Przepuścimy go aż tutaj?
— Oczywiście.
— Ba! ale jego ludzie wnet mogą uzyskać trwały grunt pod nogami, i wówczas przyjdzie do walki orężnej, czego przecie wcale sobie nie planowaliśmy.
— Proszę się nie obawiać. Skoro go tylko chwycę, będzie tak krzyczał, że tamci muszą stanąć.
— Jakto? pan go zamierzasz pochwycić? — pytał sternik. — Czy nie lepiej, abym ja go wziął w swoje objęcia?
— Ależ owszem, tylko proszę, nie połam mu pan żeber. Wystarczy, gdy go pan wysadzi z siodła i położy na ziemi.
Major, trafiwszy na stały grunt, pocisnął konia ostrogami tak, że ten przesadził wysoki krzak i najniespodziewaniej znalazł się tuż przed nami.
Na razie major jakby zdrętwiał ze strachu, lecz po krótkiej chwili począł wołać ku swoim:
— Stój! wracaj! oni tu!
Szczególniejszy śmiałek! Wybrał się dla schwytania wroga, a zobaczywszy go nagle, struchlał ze strachu. Widziałem, że uczynił ruch, jakby się chciał cofnąć, ale nie było już kiedy, bo sternik pochwycił go z tyłu za pas i niezbyt delikatnie zsadził na ziemię, aż jęknęła pod jego ciężarem.
Na ten widok cały łańcuch żołnierzy zatrzymał się na ścieżce, znalazłszy się nagle w samym środku naszej pułapki.
— Dzień dobry panu — ozwałem się do majora, który siedział na ziemi u nóg Larsena, jak przygwożdżony, i patrzył wokół z przerażeniem. — Zobaczyliśmy się znowu, ale już w innem miejscu. Co prawda, czekaliśmy na pana zbyt długo, bo zbyt długo siedziałeś pan przy wieczerzy w rancho. Smakowała panu zapewne? Daruje nam pan, żeśmy dłużej czekać nie mogli. Było to trochę z naszej strony niegościnnie, ale trudno! tak się okoliczności złożyły, żeśmy stracili cierpliwość.
Major na te słowa przygryzł wargi niemal do krwi, a yerbatero, widząc to, zauważył:
— Biedaczysko tak się ucieszył naszym widokiem, że języka w gębie z tej radości zapomniał.
— Proszę mi docinków nie robić! — ozwał się na to jeniec z oburzeniem. — Odpłacę wam w dziesięcioro każdą obrazę!
— W jaki sposób? — zapytałem. — Przecie pan znajdujesz się u nas w niewoli, i zresztą nie mamy powodu starać się o względy pańskie.
— W niewoli? Co to ma znaczyć? jakiem prawem...
— A takiem, jakiem wy nas prześladujecie.
Na te słowa zacietrzewiony major zerwał się nagle i dobył szabli. Ale w tej chwili skierowałem ku niemu lufę rewolweru, wołając:
— Precz z szablą, bo strzelam!
— Spróbuj pan! Ludzie moi zgniotą was na miazgę!
— Taak? Niech-no spróbują ruszyć się naprzód, a zaraz pierwszy trafiony kulą zawali drogę innym.
— Każę im nawrócić i objechać bagno, a wówczas...
— Nie, panie! Każesz im pan złożyć broń i poddać się dobrowolnie...
— Co? — krzyknął rozwścieczony, — czterystu żołnierzy ma złożyć broń przed dziesięcioma cywilistami? To śmieszne!
— Więc miej się pan zdrów — rzekłem, — ale ludzie pańscy muszą się poddać nie nam dziesięciu, lecz nawet mnie jednemu, bo skoro zastrzelę trzy pierwsze konie i kilka ostatnich, to dla całego oddziału nie będzie żadnego wyjścia, chyba... na dno bagna.
Niech-no pan spojrzy: konie, zwłaszcza te, które po dwu dźwigają na grzbiecie, już grzęzną po kolana, bo błoto nie wytrzyma takiego ciężaru... Za jakie dziesięć minut wszyscy pójdą na dno.
Spojrzał major w kierunku trzęsawiska i zbladł. Żołnierze jego istotnie zapadać poczęli coraz głębiej w bagno. Wobec jednak rozkazu majora, aby się cofali, powstał wśród nich niesłychany zamęt.
— Widzisz, majorze, iż z pułapki tej niema wyjścia. I patrz pan!
Tu dałem znak yerbaterowi, by wystrzelił. Był to umówiony znak dla pułkownika, który wnet po wystrzale na czele swego oddziału jeźdźców wpadł od stepu jak wicher na tyły nieprzyjaciela, którego łańcuch przełamał się natychmiast w wielu miejscach.
— No! i cóż pan na to? — zapytałem przerażonego majora.
— Nic! niech raczej wszyscy zginą, niżby się mieli poddać.
— Skoro pan jesteś tego zdania — rzekłem, — zwracam panu wolność, i niech się pan uda do nich, aby razem z nimi zginąć. Będzie to jedyne wyjście dla pana i zasłużysz pan sobie na miano bohatera.
— Żartujesz pan... w takiej chwili? — zapytał blednąc.
— Nie żartuję, majorze. Chcę tylko dać panu dobrą sposobność do odznaczenia się. A jeżeli nie zechcesz pan uczynić tego dobrowolnie, to go zmuszę w ten sposób, że ludzie moi odpędzą pana stąd lassami!
Gdy to mówiłem, na ścieżce wśród trzęsawiska położenie stawało się coraz groźniejszem, bo twarda jej skorupa pod ciężarem kilkuset jeźdźców coraz bardziej poczęła się rozpadać, a zamieszanie wśród zamkniętych na niej żołnierzy pogarszało jeszcze sytuacyę. Widząc to, pułkownik, któremu przedewszystkiem chodziło, aby się oddział poddał mu dobrowolnie, począł nawoływać stojących bliżej żołnierzy, aby zawrócili ku niemu, z czego oczywiście skorzystali bezwłocznie. Żołnierze zaś z tej strony poczęli kląć majora na cały głos, nie wiedząc, co z sobą uczynić.
— A więc pytam pana poraz ostatni: poddajesz się pan? — zwróciłem się do majora.
— Wygrałeś pan tym razem — rzekł. — Ale mam nadzieję, że przy najbliższej sposobności odbiję to sobie na was. Obecnie... poddaję się!
— Proszę więc dać znak żołnierzom, aby nawrócili i złożyli broń przed pułkownikiem.
Major uczynił zadość temu żądaniu. Ale ci, którzy byli bliżej nas, w obawie, by na środku ścieżki nie ugrzęznąć w bagnie, nie chcieli zawrócić, a puścić ich na tę stronę nie miałem ochoty, gdyż nasza szczupła garstka nie mogła się im przeciwstawić, a choćby nawet broń złożyli, nie było tu miejsca na większą liczbę ludzi. Dopilnowałem więc, aby się wszyscy cofnęli na przeciwną stronę, poczem pułkownik ze swoimi ludźmi otoczył ich łańcuchem i kazał złożyć broń. Ani jeden z napastniczego oddziału nie uszedł.
Ponieważ ścieżka na bagnie była prawie zupełnie zniszczona i nie nadawała się już do przebycia, zabrałem majora i wraz z towarzyszami okrążyłem bagno ponad rzeką, aby inną ścieżką, którą przedtem prowadził był Gomarra pułkownika, przedostać się na drugą stronę trzęsawiska.
Gdyśmy się tam złączyli z oddziałem pułkownika, major przedstawił się mu i rzekł:
— Służyło panu szczęście tym razem, i mam nadzieję, że pan obejdzie się z nami łagodnie, jeżeli chce, abym ja znowu na drugi raz tak samo się z panem obszedł.
Na te słowa pułkownik obrzucił go lekceważącem spojrzeniem i odparł:
— Nie uznaję tu żadnego szczęścia i kieruję się zawsze prawami obowiązku. Kto zaś nie czyni zadość temu obowiązkowi, ten nie może liczyć na żadne moje względy. Podeptałeś pan przysięgę i stałeś się buntownikiem, tem gorszym, że jesteś na usługach ludzi podłych. Godność, którą pan piastujesz, nie może być powodem, abym obchodził się z panem łagodniej, niż z jego podwładnymi. Przeciwnie, tamci nie są może nawet świadomi, jak ciężka jest ich zbrodnia względem kraju, bo to ludzie niewykształceni. Pan zaś poszedłeś w służbę rewolucyi z całą świadom ością jej znaczenia, i dlatego zasłużyłeś na karę surowszą. Więcej nie mam panu nic do oświadczenia.
To powiedziawszy, odwrócił się, a major rzekł, trzęsąc się od gniewu:
— Zwyciężyłeś pan jedynie dzięki zdradzie. Człowiek zaś honorowy, który zawdzięcza swoje powodzenie zdrajcy, powinien okazywać cokolwiek mniej pychy.
A do Gomarry dodał:
— Ty, zdrajco, winieneś wszystkiemu, i nie ominie cię za to stryczek!
— Szczeknięcie pańskie wcale mię nie rozczula — odciął się Indyanin, — bo gdybym nawet popełnił zdradę, to nie mógłbyś jej potępiać pan, który, sam będąc zdrajcą, złamałeś przysięgę wierności, złożoną władzy swego kraju. Ja nikomu wierności nie przyrzekałem. Któż więc jest tu właściwie łotrem: ja, czy pan?
— Łajdaku! ja cię zaduszę! — krzyknął major, rzucając się wściekle na Gomarrę.
Ale w tej chwili skoczył między nich pułkownik i rozkazał swoim ludziom:
— Związać go! i obezwładnić wszystkich jeńców! Powiązać ich własnemi lassami i każdego przymocować dobrze do siodła, bo pojedziemy natychmiast do Palmar.
Na ten rozkaz podkomendni pułkownika obezwładnili natychmiast majora, poczem związali każdemu jeńcowi własnem jego lassem ręce w tyle i powsadzali wszystkich na siodła, łącząc znowu konie lassami i bolami tak, by nikt nie mógł się wymknąć. Otoczywszy wreszcie jeńców ze wszystkich stron, puściliśmy się w dalszą drogę do Palmar na spotkanie następnych wypadków.

KONIEC.

Spis rycin.

Ryc. kolor. p.t.: 
„Był tam korzeń, którego mogłem się trzymać“, ma być umieszczona frontem do drugiego tytułu, podpisem do grzbietu
Ma być umieszczona między stronami
Ryc. czar. p.t.: 
Przy organach 
 32—033
„ 
Stój! Leci pan na swą zgubę 
 192—193
„ 
Siedzieliśmy pochyleni pod krzakami 
 240—241
„ 
W tem naczyniu kryje się śmierć 
 264—265
„ 
Wyciągnąłem strzałę z kurtki 
 280—281
„ 
Pozwoliliśmy drabom zbliżyć się do połowy odległości 
 320—321
„ 
Zawleczono mię przed majora 
 336—337
„ 
Kto z was piśnie, tego zastrzelę! 
 352—353
„ 
Nie rusz tego, bo cię zmiażdżę! 
 384—385
„ 
Tratwa składała się z dwóch dłu­gich pól 
 408—409
„ 
Pierwszy kajman podskoczył 
 416—417
„ 
Okręt najechał na tratwę 
 424—425
„ 
Wytniemy otwór w kaktusie 
 464—465
„ 
Morderca klęczał na dole przy wodzie 
 488—489
„ 
Zbliżali się w galopie ku nam... 
 504—505
„ 
Ta droga nie jest zbyt pewna 
 512—513


REDAKCYA I ADMlNISTRACYA WYDAWNICTWA:

We Lwowie: plac Maryacki L. 4 (Hotel Europejski).
W Warszawie: Skład główny w księgarni Gebethnera i Wolffa.

Pieniądze należy wysyłać wprost do Administracyi Wydawnictwa.

Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie.




  1. Półdzicy pasterze konni na stepach. (Wyraz hiszpański: ch = cz, a więc wymawia się „Gauczo“).
  2. Wielki folwark.
  3. Moneta srebrna Ameryki południowej, wartości około 5 koron.
  4. Około 32 koron.
  5. Kapelusz.
  6. Willa.
  7. Wuj.
  8. Właściciel rancha czyli zagrody.
  9. Toro jest to dojrzały byk, odznaczający się wielką złośliwością i nieokiełznanym temperamentem; novillo zaś — młody byczak, również dziki, a nie dający się oswoić. Tak jedne, jak i drugie, przy spotkaniu z człowiekiem rzucają się na niego z wściekłością, a rozdrażnione, ścigają go uparcie dopóty, aż ofiara nie usunie się im z oczu, lub dopadnięta nie skończy straszną śmiercią pod ich kopytami i rogami.
  10. Półwysep aligatorów.
  11. Zamek oswobodziciela.
  12. Sławny oficer.
  13. Stryj.
  14. Przewodnik.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.