Nad Rio de la Plata/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Nad Rio de la Plata
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział Pampero
Pochodzenie Illustrowane powieści podróżnicze Karola Maya
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Am Rio de la Plata
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
Pampero.

Wśród grona naszego tylko ja jeden odczuwałem prawdziwą radość z pokonania niebezpieczeństw, jakie nas dotychczas długim łańcuchem prześladowały. Towarzysze moi, znękani niemi, wciąż jeszcze wyrażali obawę, że wpadniemy ponownie w ręce tej wielkiej bandy, która pościgiem za nami zaalarmowała rozległą okolicę po prawym brzegu Uruguayu. Co do mnie — byłem przekonany, że nic nam więcej nie grozi, gdyż bagniste pobrzeże rzeki i rwące prądy jej nurtów sprawiły to, żeśmy znacznie wyprzedzili ścigających, i po kilku godzinach zaniechali oni pościgu za nami.
Major Cadera, widząc, że pogoń skończyła się na niczem, począł się wściekać nanowo, grożąc nam i łając niemal do upadku sił, aż zmuszeni byliśmy wysadzić go w końcu na jedną z pływających na rzece wysepek, aby na niej dobił do brzegu. Rozumie się, że głowa nas o to nie bolała, w jaki sposób to sobie ułatwi.
Niebawem znalazłszy się poza obrębem wszelkiej możliwości niebezpieczeństwa od strony Jordana, przybiliśmy do lewego brzegu rzeki i wysadziliśmy na ląd estancyera oraz jego syna, którzy, pożegnawszy nas serdecznie i zapraszając, byśmy przy sposobności wstąpili do nich w gościnę, odjechali do domu.
Dalszą podróż do Buenos Ayres odbyliśmy już bez żadnych przeszkód.
Wynagrodziwszy suto flisaków i pożegnawszy się z rotmistrzem, który rozstał się z nami prawie z wyrazem wdzięczności, żeśmy mu dopomogli do wydostania się z bandy Jordana, podjęliśmy nanowo myśl przerwanej podróży do Gran Chaco w zwiększonem w stosunku do poprzedniego gronie, gdyż Turnerstick oraz sternik także postanowili towarzyszyć nam w tej wyprawie, na co się chętnie zgodziłem.
Kilka dni wypoczęliśmy w Buenos Ayres, z czego, rozumie się, skorzystał kapitan, załatwiwszy niektóre ze swych interesów i wydawszy odpowiednie dyspozycye.
Dla ułatwienia sobie i przyśpieszenia, o ile można, podróży, postanowiliśmy część drogi, mianowicie do Corrientes, odbyć na okręcie, wobec czego towarzysze moi musieli posprzedawać konie. Co do mego gniadosza — nie chciałem się z nim rozstawać za żadną cenę, więc postanowiłem wyprosić u kapitana okrętu pozwolenie na wzięcie go z sobą, na co się ostatecznie zgodził. Umieściłem faworyta swego na przednim pokładzie między pakami i worami, jakby w jakiej stajence, i żal mi tylko było, że nie miał biedak dachu nad głową.
La Plata stanowi największy po Amazonce system rzeczny w Południowej Ameryce. Powstała ona ze zlewu Uraguayu i Parany i ma najszersze ze wszystkich rzek na kuli ziemskiej ujście. Bezpośrednio po zlaniu się obu wymienionych rzek szerokość La Platy wynosi 40 kilometrów, koło Montevideo zaś przeszło 105 kilometrów, wreszcie u ujścia 220 km. Ogromne to ujście ma wodę brudno-żółtą do tego stopnia, że odróżnia się ona od wody morskiej jeszcze w oddaleniu 130 km. w głąb morza.
Rzeka Parana przy zbiegu z La Platą jest głęboka na 30 metrów, można więc sobie wyobrazić, jak jest szeroka. Rzeka ta należy do największych w Południowej Ameryce. Nie tworzy ona atoli jednego szerokiego koryta, lecz dzieli się na liczne ramiona, wskutek czego pełno na niej wysp, nieraz bardzo nawet znacznej wielkości. Rzeka ta jest też niezwykle rybna, pomimo mętnej swej wody.
Okręt, na któryśmy wsiedli, zawijał po drodze do różnych mniejszych portów. Nie wysiadałem jednak nigdzie na ląd, nie chcąc narażać się na spotkanie z kimkolwiek. Nawet w Santa Fé i w Paranie nie schodziłem z pokładu statku i dopiero znacznie dalej, poza temi miastami, odetchnąłem całą piersią.
Minąwszy Puerto Antonio i La Paz, okręt zawinął do ujścia Rio Guayguaro, wpadającej od wschodu do Parany.
Pasażerowie naszego statku stanowili mieszaninę ludzi z rozmaitych prowincyi; nie brakowało tu nawet Indyan z kobietami i dziećmi. Biali prawie wszyscy byli uzbrojeni, nie czując się bezpiecznymi nawet na pokładzie okrętu, gdyż w tym właśnie czasie w Entre Rios zanosiło się na rewolucyę.
Z pośród odbywających z nami podróż Indyan zwrócił moją szczególniejszą uwagę pewien młodzieniec, nie dlatego, iżby był piękniejszy lub lepiej odziany od innych, lecz zupełnie z innego powodu. Jechał on w towarzystwie chorej kobiety, zapewne matki, z którą obchodził się niezwykle troskliwie i serdecznie. Zastanowiło mię to, gdyż u Indyan miłość względem rodziców zdarza się bardzo rzadko. Kobieta indyjska, tak samo, jak i na Wschodzie, czy to jako żona, czy też matka, uważana bywa li tylko za robotnicę, nic ponadto.
Oboje ci zaobserwowani przezemnie ludzie odziani byli bardzo ubogo. Młodzieniec miał na sobie zaledwie koszulę, spodnie, buty i pas, od którego zwisał na rzemyku nóż. Wyrazem inteligencyi, przeglądającym mu z oczu, różnił się wybitnie wśród otoczenia osobników tej upośledzonej dziś rasy.
Uwagę moją zwrócił jeszcze jeden człowiek, ale nie Indyanin, lecz biały, który uczynił na mnie zupełnie odmienne niż młody Indyanin wrażenie. Zajmował on miejsce na tylnym pokładzie, w pobliżu sternika, a manewrował w ten sposób, aby, o ile możności, nie zwracać na siebie niczyjej uwagi, a równocześnie widzieć wszystkich i wszystko, co się na pokładzie dzieje. Ubrany był elegancko, na modłę paryską; brodę miał przystrzyżoną, jak wszyscy w tym kraju. Z rysów jego twarzy i z wyrazu oczu można było wnioskować, że odznacza się niezwykłą inteligencyą i siłą woli. Sądząc z ogorzałej od słońca twarzy, nie można go było, pomimo eleganckiego wyglądu, zaliczać do rzędu salonowców. Trudno też było powiedzieć coś na razie o jego postawie, gdyż siedział skulony i nie podnosił się z zajmowanego miejsca. Z niektórych atoli szczegółów jego wyglądu domyśliłem się, że jest wojskowym i — być może nawet — wyższej rangi oficerem.
Niedaleko od niego siedział murzyn, prawdopodobnie jego służący, gdyż spoglądał ku niemu ustawicznie, jakby oczekiwał na jego skinienie.
Obaj wsiedli na okręt w Rosario i odrazu oddzielili się od reszty podróżnych.
Turnerstick już w przeciągu pierwszej godziny naszej podróży zaznajomił się z kierownikiem okrętu i nie odstępował go prawie, opowiadając ciągle o czemś. Kapitan słuchał go w milczeniu i od czasu do czasu uśmiechał się z wyrazem szczerości w swej twarzy.
Sternik Larsen zapchał się między paki i, nie wdając się z nikim w gawędy, przypatrywał się okolicy.
Brat Hilario przysiadł się do mnie, a yerbaterowle swoim zwyczajem uwijali się pomiędzy podróżnymi, nawiązując, licho wie, po co i na co, zupełnie zbyteczne znajomości.
Podróż Paraną jest bardzo urozmaicona, tak, jak naprzykład Dunajem, Renem lub Łabą. Pominąwszy rozmaite osobliwości, będące dziełem rąk ludzkich, jak domy, porty i tym podobne, godne są również uwagi okolice rzeki, bardzo obfitujące w piękne widoki. Szczególniejszą uwagę podróżnika zwraca bogata roślinność, tem bujniejsza, im dalej na północ. Brzegi rzeki przeważnie wznoszą się stromo, tworząc tak zwane przez krajowców „barranca“, a wysokość ich sięga przeciętnie do dwudziestu metrów. Osypiska ich wykazują dwie warstwy ziemne; wapienną i gliniastą, prze dzielone smugą skamieniałych muszli. Owe „barronca“ są po części nagie, po części zaś pokryte krzakami, z pośród których wyróżniają się liczne gatunki palm. Tu i ówdzie brzegi Parany poprzerywane są przez większe dopływy lub potoki, wpadające do głównego łożyska. Nie należy jednak z podanego tu opisu wnioskować, że obadwa brzegi rzeki w każdem miejscu i zawsze są widoczne. Wielka jej szerokość, tudzież licznie rozsiane wysepki uniemożliwiają to. Żegluga przytem po Paranie połączona jest z wielkiemi trudnościami, gdyż trzeba nieraz przeciskać się przez wązkie cieśniny między owemi wysepkami.
Postanowiliśmy jechać okrętem tylko do Goya, a stąd już konno wybrać się do Gran Chaco. Za jazdę okrętem pierwszą klasą — przeszło siedemset kilometrów — zapłaciłem razem z utrzymaniem (licząc na walutę austryacką) niecałe sto koron. Yerbaterowie w klasie drugiej zapłacili oczywiście o połowę mniej. Z tego widać, że ceny jazdy nie były obliczone na wyzysk podróżnych, a względność kapitana statku była tak daleko posunięta, że kilka Indyanek, które prosiły go o przyjęcie bezpłatnie na pokład, nie doznało odmowy.
Posilaliśmy się zazwyczaj na pokładzie, poczem gromadzono Indyan i dawano im to, co pozostało z pierwszego stołu. W nocy pasażerowie tej kategoryi kładli się spać na pokładzie, gdzie kto chciał, — i przechodząc tamtędy, trzeba było bardzo uważać, żeby nie nastąpić naprzykład komu na głowę.
Ponieważ wszyscy bez wyjątku podróżni posiadali broń palną, słychać było często strzały, wymierzone do ptaków wodnych, które w wielkiej ilości unosiły się w nadrzecznej okolicy.
Wśród ptactwa tego na szczególniejszą uwagę zasługuje tu rodzaj dzikich kaczek, zwanych cuerro. Ptaki te siedzą całemi stadami na wysepkach, a gdy się je przypadkowo spłoszy, uciekają na wodę i zanurzają się w niej tak, że tylko głowy im widać na powierzchni.
Oprócz tego gatunku czarno upierzonych kaczek, spotyka się tu rozmaite inne ptactwo wodne, jak jaskółki morskie, mewy, a nawet na lagunach można zauważyć bociana, którego tu zowią „tujuju“.
Ze zwierząt zauważyłem spore świnki morskie i wydry, które określają tu wyrazem „lobo“, co znaczy mniej-więcej tyle, co wilk.
Zdarzyło mi się też widzieć parokrotnie wśród nadbrzeżnych zarośli jaguary, które zwłaszcza o świcie urządzają swe polowania na świnki morskie i inne zwierzęta.
Podróżni, obok ptactwa wodnego, strzelali najczęściej do aligatorów, zwanych w języku krajowym „jacaré“. Bestye te leżą zazwyczaj na piasku jedna obok drugiej, i nic ich stamtąd poruszyć nie jest w stanie. Dopiero, gdy o pancerz aligatora obije się kilka kul, złazi on leniwie do wody, lecz i tu płynie w ten sposób, że cała głowa sterczy ponad powierzchnią. Pancerz aligatora jest tak twardy, że zwykła kula niezdolna jest go przebić, i aby uśmiercić bestyę, trzeba celować w miejsca miękkie, a więc naprzykład w spodnią część ciała, co znowu jest trudne do wykonania o tyle, że zwierzę spoczywa właśnie na brzuchu.
Strzelanie z pokładu do aligatorów dało mi sposobność nawiązania rozmowy z owym eleganckim podróżnym, który, znudzony snadź długiem siedzeniem, wstał nareszcie ze swego miejsca i podszedł do burty statku, by zobaczyć, jak inni strzelali. Popatrzywszy jednak czas jakiś, wzruszył ramionami, a z miny jego wyczytać było można, że go to niezdarne i bezskuteczne strzelanie irytuje. Gdy zaś okręt zbliżył się do piasczystego brzegu, na którym wylegiwały się liczne aligatory, i niefortunni strzelcy przygotowywali się do ponownego psucia kul i prochu, elegancki podróżny zwrócił się do murzyna i kazał mu podać swój karabin. Stałem w tej chwili obok niego i zauważyłem, że się mną jakby zainteresował, — teraz zaś, być może, chciał się popisać przede mną swemi zdolnościami w strzelaniu, gdyż, spojrzawszy na mnie, zbliżył się do burty statku i wycelowawszy strzelił do jednego z potworów. Chybił jednak, i kula zaryła się obok w piasek. Strzelił więc drugi raz. Aligator, trafiony w grzbiet, podniósł wysoko głowę, a następnie opuścił ją z powrotem na piasek z taką obojętnością, jakby nań kto grochem rzucił.
O ile przedtem z oczu strzelca przeglądała duma i pewność siebie, o tyle teraz zabłysły one gniewem i niezadowoleniem z samego siebie. Spojrzał też na mnie z takim wyrazem, jakby się wstydził i chciał przeprosić, że mię zawiódł w dobrem o sobie jako strzelcu mniemaniu. Odwrócił się do murzyna i oddał mu swój karabin.
— Naładować? — zapytał czarny.
— Szkoda prochu i ołowiu — rzekł. — Kule nie są niebezpieczne dla aligatora.
— Oczywiście, jeżeli bestya leży na brzuchu, to trudno ją uśmiercić — zauważył brat Hilario, który stał tuż obok mnie.
— A jednak mnie się zdaje, że mimo to...
— Co? Gdzieżby pan celował, skoro zwierzę pokryte jest pancerzem?
— Celowałbym w oko! — rzekłem.
— Oho! spróbuj pan. Ja jestem niezłym strzelcem, a jednak nie kusiłbym się o to.
— Zresztą dla zabicia aligatora niekoniecznie trzeba trafić w samo oko. Ponad niem znajduje się cienka skóra i kość delikatna, które również kula przebije.
— I pan trafiłby w to miejsce?
— Nie tylko w to miejsce, ale nawet w samo oko.
— Radbym widzieć. Ale... czy to nie przechwałka tylko?...
— Jeżeli chce się pan przekonać, że się nie przechwalam, proszę mi wskazać, którą bestyę na śmierć skazuje.
To mówiąc, wziąłem do rąk swój karabin. Że jednak okręt oddalił się już od miejsca, gdzie leżały aligatory, trzeba było zaczekać na nową sposobność, gdy będziemy przepływali koło innej ławicy z aligatorami.
Nieznajomy podróżny podczas tej naszej rozmowy przypatrywał mi się ciekawie, ja zaś udawałem, że jest mi to zupełnie obojętne.
Po niejakimś czasie zbliżyliśmy się do ławicy piasku, na której leżały dwa wielkie aligatory w oddaleniu dwudziestu mniej-więcej kroków jeden od drugiego i w takiejże odległości od wody.
— Będzie pan strzelał? — zapytał mię brat Hilario.
— Tak, i proszę uważać.
Podszedłem do baryery pokładu, a tuż za mną podążył elegancki pan, zdradzając wielką ciekawość, nieusprawiedliwioną zresztą, gdyż dla prawdziwego i doświadczonego westmana zastrzelić aligatora to żadna sztuka.
Aligatory leżały zwrócone bokiem do strzału, a więc miałem znakomicie udogodniony cel. Byli tacy, którzy również chcieli strzelać, ale yerbatero wstrzymał ich, mówiąc:
— Popatrzcie raczej, jak się strzela, no, i jak się trafia w aligatora, niejednemu z was przydać się to może.
Oczy wszystkich zwróciły się na mnie, co mię trochę denerwowało, bo nie byłem pewny, czy naboje były dobre i czy w razie wadliwego ich sporządzenia nie skompromituję siebie i swego karabinu.
W chwili, gdy okręt znalazł się w najmniejszej odległości od ławicy, zmierzyłem się i dałem dwa strzały jeden po drugim, co wywołało wrażenie, jakobym wcale nie celował. Tak czynią zazwyczaj strzelcy na preryach, chwytając wprawnem okiem cel, zanim jeszcze broń do ramienia przyłożyli. Cała sztuka polega na tem, aby lufę przenieść odrazu na linię, łączącą oko z celem, i aby nią nie wodzić zbyt długo, szukając punktu, gdyż przez to powoduje się zwykle drżenie ręki. Tego systemu strzelania uczyłem się całe miesiące, a znać go powinien każdy, kto w puszczy lub na stepie chce z niebezpieczeństwa życia wyjść obronną ręką.
Z obecnych na pokładzie pasażerów żaden nawet pojęcia o takiem strzelaniu nie miał, co dało się stwierdzić z ogólnego zdziwienia, gdy wystrzeliłem dwa razy prawie w jednej sekundzie i — nie bez skutku. Pierwszy aligator rzucił swem cielskiem w górę, uderzył ogonem o ziemię i, przewróciwszy się brzuchem do góry, znieruchomiał, jak kłoda; drugi skoczył kilka kroków naprzód, zatrzymał się, podniósł głowę i również powalił się na bok bezwładnie. Obaj zostali bez życia.
— Co za celność! — krzyknął elegancki pan, — co za mistrzowstwo! Albo... może tylko przypadek.
— Ech, sennor, cóż znowu! to nie żadna sztuka! — odrzekłem.
Elegancki pan popatrzył na mnie ze zdziwieniem, uchylił kapelusza i wrócił na swoje miejsce. Z zachowania się jego wywnioskowałem, że interesowała go ogromnie moja osoba. Poleciłem więc yerbaterowi, by się dowiedział, co to za jegomość. Niestety, nie znał go nikt, prócz kapitana statku, — ten zaś na moje zapytanie nie wymienił mi nazwiska nieznajomego, a tylko napomknął wymijająco, że jest to „oficialo nombrado“[1], który, siadając na okręt, zastrzegł sobie incognito.
Pogoda sprzyjała nam dotąd doskonale. Ale gdy okręt znalazł się niedaleko Rio Guayquiáro, horyzont w południowej stronie przybrał barwę ciemno żółtą, a leciuchny wiatr poruszył wysokiemi źdźbłami trzciny nadrzecznej. Zanosiło się na burzę.
Kapitan trwożnem okiem począł spoglądać ku południowi, co nie uszło uwagi Turnerstick’a, który ozwał się do mnie:
— Widzisz, sir; kapitan ma taką minę, jakby przeczuwał tajfun. Czyżby wietrzyk stepowy był tak niebezpieczny? Przecie, u licha, nie jesteśmy na pełnem morzu!
— I dlatego właśnie obawy jego są uzasadnione. Burza na morzu, gdzie niema lądu, ani skał, nie jest tak niebezpieczna, jak tutaj. Tu okręt z łatwością rozbić się może o brzeg lub o którąś z wysepek.
— Przecie można zarzucić kotwicę i czekać, zanim burza nie przeminie.
— To się łatwo mówi, sir, ale w praktyce nie można tego stosować, bo przedewszystkiem do zarzucenia kotwicy trzeba znaleźć dogodne miejsce, a powtóre, wicher silniejszy jest od lin okrętowych i z łatwością porwać je może na strzępy, okręt zaś rzucić o brzegi.
— Nie zdaje mi się...
— Bo pan widocznie nie wie jeszcze, co znaczy „pampero“.
— No, niechby sobie przyszedł „master pampero“; radbym mu zajrzeć w ślepia.
— Oj! radzę panu nie obrażać tego olbrzyma...
W czasie tej krótkiej naszej rozmowy niebo całe pokryło się chmurami, powodując groźne mroki, a silny wiatr począł uginać trzciny nadrzeczne do samej ziemi.
Udałem się na przedni pokład zobaczyć, jak się miewa mój gniadosz, i przywiązać go dobrze. Kapitan w tej chwili właśnie wołał głośno:
— Pampero się zbliża! i to mokry! Proszę pod pokład!
Marynarze poczęli uwijać się po pokładzie, przygotowując się na przyjęcie burzy, ja zaś wyciągnąłem gniadosza z pomiędzy pak i skrzyń, bo groziło mu tam niebezpieczeństwo, a nie pytając nikogo o pozwolenie, wyprowadziłem swego ulubieńca na środek okrętu i tu pod rozpiętem płótnem przywiązałem silnie do żelaznego kółka.
Ledwie wydostałem się z pod płótna, wicher, miotając mi piaskiem w oczy, uderzył tak silnie, że omal mię nie zmiótł z pokładu. Powierzchnia wody fałdowała się głęboko, uderzając o ściany okrętu spienionemi falami.
Widziałem, że kapitan przywiązał się do żelaznej balustrady na mostku, czterech zaś majtków stanęło u steru i zabrało się do ciężkiej koło niego pracy.
Nagle wicher zerwał płótno w tem miejscu, gdzie umieściłem był swego konia, i już-już byłby zmiótł zwierzę do wody, gdybym nie zarzucił nań lassa i nie powalił na ziemię. Choć z trudnością wielką, ale udało mi się następnie związać mu nogi i ułożyć na pokładzie, przytwierdzonego na linach z dwu stron.
Tymczasem poczęły już padać olbrzymie krople deszczu, zrazu zrzadka, potem coraz gęściej, aż wreszcie polały się z nieba strumienie wody.
— Dzwonić, dzwonić! bez przerwy! — wołał kapitan z całej siły, by wśród burzy można go było słyszeć.
Orkan zaś srożył się coraz straszniej i ciemność zapanowała taka, jak wśród nocy.
Z trudnością odnalazłem schodki, prowadzące pod pokład, i napotkałem na nich Turnerstick’a, który właśnie chciał wyjść na pokład i nawymyślać „zefirowi stepowemu“ z dumą prawdziwego i nieustraszonego marynarza.
Zawrócił jednak i zeszliśmy na dół.
— All devils! — rzekł. — Nigdy nie przypuszczałem, żeby na marnej rzeczułce mogło się srożyć takie piekło!
Mówiąc to, stał tuż koło mnie, a jednak musiał krzyczeć na całe gardło, abym go mógł słyszeć.
Podróżni zbili się w gromadę, jak strwożone stado baranów, i zniknęły wśród nich różnice, wynikające z pozycyi towarzyskiej. Od gwałtownego kołysania i podskoków okrętu jedni o drugich obijali się ustawicznie, a tylko silniejsi utrzymywali się jako-tako na nogach. Kto zaś chociażby na chwilę stracił oparcie, toczył się natychmiast po podłodze, jak kłoda bezduszna.
Komuś przyszło na myśl zapalić wiszącą lampę. W jej świetle zaobserwowałem zabawną scenę. Na środku izby podpokładowej stał Larsen, rozkraczywszy nogi, jak kolos rodyjski, a trzech Indyan trzymało się go ze wszystkich stron, jak deski ratunku. Nagle pod nogi Larsena zatoczył się murzyn, i cała grupa runęła, zatrzymując się aż pod ścianą.
Chora staruszka Indyanka leżała w kąciku pod schodami, a syn zasłaniał ją swem ciałem, by ktoś, zataczając się, nie uczynił jej przypadkiem jakiej krzywdy. Wykorzystawszy dogodny moment, wbiłem silnem uderzeniem nóż w ścianę izby i, trzymając się go, nie dopuszczałem toczących się do kąta, gdzie leżała staruszka. Indyanin zauważył to i odtąd patrzył na mnie z wyrazem wdzięczności w inteligentnych swych oczach.
Wobec krótkich a niezwykle silnych fal na rzece, w przeciwstawieniu do morskich długich bałwanów, okręt nasz był w ruchu, przypominającym ruch pytla młyńskiego. Wicher zaś przy akompaniamencie gromów i błyskawic wył tak straszliwie, a strumienie deszczu waliły w pokład z taką siłą, że zdawało się, jakoby ziemia miała uledz lada chwila jakiemuś ostatecznemu kataklizmowi. Oślepiające błyskawice prawie bez przerwy oświetlały okrągłe okienka okrętu, jakby się chciały przez nie wedrzeć do środka. A nie były to owe długie gzygzaki, lecz raczej przypominały wybuchy fantastycznych ogni sztucznych.
Rzecz prosta — przy ogłuszającym huku piorunów i okropnej wichurze jęki ludzkie, będące wyrazem trwogi, nikły zupełnie. Jednak groza bynajmniej nie była przez to mniejszą.
Podobnej burzy nie widziałem jeszcze w życiu, a grozę jej przypominała mi jedynie zamieć śnieżna z grzmotami i piorunami, jakiej byłem świadkiem w okolicach Sioux. I kiedy porównywałem w myśli jedno i drugie rozpętanie żywiołów, uczułem nagle uderzenie okrętu, któremu nikt już oprzeć się nie mógł; wszyscy padli na podłogę, jak gruszki, otrząśnięte z gałęzi. Komu członki rozkołatane nie odmawiały jeszcze posłuszeństwa, ten zerwał się natychmiast na nogi i już bez wysiłku stał na nich, bo... bo okręt wcale się już nie kołysał, a tylko przybrał jakąś dziwną, niewytłomaczoną na razie pozycyę.
Rozumie się, nie było to rzeczą pocieszającą, gdyż zauważono natychmiast, że podłoga przyjęła w stosunku do poziomu położenie ukośne, a równocześnie koła poczęły warczeć w powietrzu, zamiast obracać się w wodzie.
Wstałem i począłem nasłuchiwać, zaś Turnerstick, podszedłszy do mnie, rzekł poważnie:
— Uderzyliśmy o brzeg...
— Wcale nie! — krzyknąłem tak, by mógł mię usłyszeć. — To zderzenie z drugim okrętem albo z tratwą.
— Well! może i racya. W takim razie wynośmy się stąd.
I mówiąc to, pobiegł na schody, a za nim podążył Larsen, ja zaś, nie namyślając się wiele, wziąłem starą Indyankę na plecy i wyniosłem ją na pokład. Syn jej podążył za mną.
Tu oczom moim przedstawił się widok pełen nieopisanej grozy. Deszcz ustał nagle, chociaż niebo ciągle zawalone było czarnemi chmurami, i tylko na południu horyzont świecił jasną wstęgą, rozświetlającą ciemności o tyle, że mogliśmy widzieć, co się stało. Okazało się mianowicie, że okręt nasz wpadł gwałtownie na tratwę i utknął między grubymi jej klocami. Dziób statku podniósł się wskutek tego w górę tak, że koła znalazły się w powietrzu. Część tylna natomiast zanurzyła się głęboko w wodę, która sięgała zajętym u steru czterem ludziom po pachy. Mim o to, dzielni ci marynarze nie opuścili swego stanowiska, jakby im nie groziło żadne niebezpieczeństwo.
Na razie nie można było zmiarkować, czy znajdujemy się pomiędzy dwoma wyspami, czy też pomiędzy brzegiem a wyspą, — po obu stronach bowiem roztaczał się równy ląd, i ta tylko była różnica, że po lewej stronie pokrywała go trzcina, po prawej zaś widać było ławice piaskowe, wznoszące się łagodnie aż po grupy drzew w oddali.
Wicher dął silnie od dołu, to jest pod wodę, prąd zaś, na którym właśnie znajdowaliśmy się, nie był bardzo szeroki. W zwykłych warunkach mogłyby się tu snadnie wyminąć dwa okręty, a więc i tratwa byłaby przeszła obok naszego statku zupełnie swobodnie. Burza jednak oraz ciemności spowodowały wypadek. Flisacy wprawdzie usłyszeli dzwonienie na pokładzie okrętu, ale było już zapóźno, aby uniknąć zetknięcia. Na szczęście, zdołali oni spostrzec niebezpieczeństwo o tyle wczas, że cofnęli się w tył i żaden z nich nie doznał szwanku przy zderzeniu. Widząc następnie, co się stało, nie potracili bynajmniej głów, lecz coprędzej wytężyli wszystkie swoje siły, by dalsze pola tratwy przyciągnąć do brzegu, co też udało im się dokonać szczęśliwie, i właśnie w tej chwili ostatnie jej pole umocowywali linami do wbitych naprędce na poblizkim brzegu pali.
Kapitan kazał wstrzymać działanie maszyny parowej, ale, niestety, trochę zapóźno, gdyż okręt wpakował się był już przednią częścią na pierwsze pole tratwy i utknął na niej mocno, tylna zaś część wskutek tego zanurzona była głęboko w wodzie. Łódź ratunkowa z powodu zbyt krótkiego uwiązania napełniła się szybko wodą i poszła pod powierzchnię. Na domiar złego spoidła na pierwszem polu tratwy przerwały się w kilku miejscach, i olbrzymie kloce drzewa poczęły uderzać gwałtownie o ścianę okrętu, — zachodziła więc obawa, że wybiją w nim dziurę, powodując zatonięcie jego w przeciągu kilku minut, przyczem nie obeszłoby się oczywiście bez ofiar w ludziach.
Mając to na uwadze, należało bezzwłocznie opróżnić okręt z pasażerów, wysadzając ich na ląd. Ale w jaki sposób, skoro łódź ratunkowa była pod wodą? Gdyby koła statku nie znajdowały się nad powierzchnią wody, można byłoby puścić w ruch maszynę i dać kontr-parę dla cofnięcia okrętu w tył. Rozbić siekierami pierwsze pole tratwy dla osadzenia statku w wodzie? — to znowu trwałoby zbyt długo, i okręt w razie przedziurawienia mógł lada chwila pójść na dno.
Wszyscy prawie podróżni byli już na pokładzie, i zapanowało wśród nich niesłychane zamieszanie oraz trwoga, — trzeba więc było wszcząć akcyę ratunkową natychmiast.
Podszedłem do mego gniadosza, który leżał wciąż obezwładniony na pokładzie, i ku wielkiej mej radości przekonałem się, że nic mu się nie stało, tylko go deszcz sprał niemiłościwie. W okamgnieniu odwiązałem go i uwolniłem nogi z powrozów. Zerwał się natychmiast z ziemi, wstrząsnął sobą kilka razy i począł parskać. Poprawiłem gurty u siodła i, zwracając się do młodego indyanina, spytałem:
— Umiecie pływać?
Odpowiedział mi niemym twierdzącym ruchem głowy, poczem wskazał ręką matkę, jakby chciał wyrazić zwątpienie, czy zdoła przenieść ją do brzegu.
— Wezmę ją — rzekłem — i przewiozę na koniu.
Słysząc to, przystąpił do mnie ów elegancki pan, co się zachwycał mymi strzałami, i rzekł:
— Mam bardzo ważne papiery i boję się, by mi nie zamokły. Czy nie byłby pan łaskaw wziąć je ze sobą na brzeg? Ja puszczę się wpław.
Na moje przyzwalające skinienie głowy oddał mi napełniony portfel. Schowałem go do kapelusza, który po włożeniu na głowę przewiązałem dla bezpieczeństwa chustką pod brodę, a wskoczywszy na siodło, zabrałem Indyankę, którą mi syn jej pomógł przyjąć na konia.
Był już wielki czas opuścić statek. Zrozpaczeni podróżni poczęli się tłoczyć na pokładzie, lamentując i krzycząc w niebogłosy. Brat Hilario rzucił się był już wpław, a za nim yerbaterowie i elegancki pan z murzynem. Zjechałem na tył statku do miejsca zalanego wodą, a poklepawszy konia po szyi, zachęciłem go do skoku. Rumak rzucił się naprzód, i znalazłem się w wodzie, która sięgnęła mi niemal po piersi.Dzielne zwierzę, pomimo podwójnego ciężaru, opanowało prąd i popłynęło wpoprzek do brzegu. Całe szczęście, że wicher dął z dołu, gdyż inaczej fale uniosłyby mego gniadosza daleko pod stromy brzeg, gdzie wylądowanie było niemożliwe. Niebawem rumak mój trafił na stały grunt, i po chwili znalazłem się na lądzie, najwcześniej oczywiście ze wszystkich, podążających do brzegu. Zeskoczywszy z siodła wraz ze swym żywym ciężarem, ułożyłem Indyankę na ziemi i rzuciłem coprędzej lasso bratu Hilario, który borykał się jeszcze z prądem. Wyciągnąwszy go na brzeg, ułatwiłem w ten sam sposób wydostanie się z wody Montesowi, który natychmiast rzucił swoje lasso towarzyszom, i tak we dwójkę pracując, wydobyliśmy na ląd wszystkich.
Jednocześnie wydostał się z wody ów elegancki pan, a właściwie oficer, więc podszedłszy do niego, oddałem mu portfel z papierami w zupełnie suchym stanie, choć sam, jak i wszyscy, przemoknięty byłem do nitki, z wyjątkiem kapelusza.
Tymczasem niebo wyjaśniło się już znacznie, i tylko wicher gwałtowny dotychczas się nie uspokoił. Pozostali na okręcie podróżni, zbici w gromadę, wyciągali ku nam ręce, błagając o ratunek, gdyż okręt począł coraz głębiej zapadać pod wodę. Flisacy tymczasem dla ocalenia nieszczęśliwych z narażeniem własnego życia, zebrawszy się na końcu drugiego pola tratwy, rąbali siekierami więzy, a fale zabierały tęgie kloce drzewa i unosiły z prądem. Dzięki tej wytężonej pracy udało się ostatecznie osadzić w wodzie przód statku, i koła jego osiągnęły naturalne położenie, poczem kapitan zarządził ostrożne cofnięcie okrętu z pośród tratwy i kazał skierować do brzegu. A był już na to czas wielki, gdyż istotnie w jednym boku okrętu wybita została pokaźna dziura, przez którą woda poczęła się wciskać gwałtownie, grożąc rychłem zatonięciem.
Wysiłki energicznego kapitana nie poszły na marne, bo, zbliżywszy okręt do brzegu, zdołano oprzeć dno jego na stałym gruncie, aby zaś się nie wywrócił, za rzucono w odpowiednich miejscach kotwice. Następnie majtkowie wydobyli z pod wody łódź ratunkową i przeprawili wszystkich podróżnych na brzeg.
Rozumie się, że gdybyśmy byli wiedzieli, iż statek zostanie ocalony, bylibyśmy pozostali na jego pokładzie i nie ociekali teraz wodą, drżąc z zimna i kłapiąc zębami.
O dalszej podróży rzeką nie mogło być i mowy, gdyż przedewszystkiem kapitan musiał zarządzić wyczerpanie wody z dolnych części statku, a następnie naprawienie bardzo poważnych uszkodzeń.
Gdy już wszyscy podróżni znaleźli się na brzegu i okrętowi nic już nie groziło, kapitan wsiadł na łódź i kazał się przeprawić do flisaków, aby ich wyłajać za spowodowanie jakoby wypadku i zażądać odszkodowania. Że jednak ludzie ci nic właściwie nie zawinili, a ponadto sami ponieśli znaczną szkodę, bo przecie całe jedno pole poszło z wodą, więc po długich wyjaśnieniach i wzajemnych wymówkach stanęło na tem, że winnych nie było wcale: flisacy bowiem nie mogli słyszeć dzwonienia z powodu ryku burzy, a kapitan nie mógł dostrzec tratwy z przyczyny ciemności. Ostatecznie kapitan zalecił flisakom, aby zażądali odszkodowania za stracone kloce drzewa od Towarzystwa, którego okręt był własnością.
Dzikie pobrzeże Parany ożywiło się od wysadzonych z okrętu pasażerów, którzy suszyli się po przymusowej kąpieli, że zaś wiatr dął silny, więc odzież w ciągu paru godzin wyschła zupełnie. Sądziłem, że kąpiel w burzliwych nurtach rzeki przyprawi niejednego o zaziębienie, — ale jakoś wszyscy wyszli z niej obronną ręką, a co dziwniejsza, na chorą staruszkę Indyankę wypadek ten podziałał w sposób wprost cudowny, gdyż czuła się lepiej, niż przed nim.
Według oświadczenia kapitana, naprawa okrętu wymagała całego dnia czasu, przyczem wyraził on przekonanie, że nadejścia innego statku w te strony nie można się spodziewać prędzej, niż pojutrze, i radził, byśmy sobie na brzegu rzeki postawili budy z trzciny, przyczem oświadczył się z gotowością wydania nam z okrętu wszystkiego, co tylko mogło zapewnić nam jaką-taką wygodę na czas obozowania. Wyraził też nadzieję, że tylko niewielka część zapasów żywności została zniszczona przez zalew statku i reszta ich powinna starczyć dla wszystkich co najmniej na dwa dni.
Oczywiście nie było innej rady, jak tylko zastosować się do tych rad kapitana, i już obmyślałem dla siebie plan budowy prowizorycznej... willi z trzciny i gałęzi, gdy zbliżył się do mnie syn starej Indyanki, którą się przedtem zaopiekowałem, i rzekł:
— Mnie się zdaje, sennor, że pobyt tutaj będzie dla nas niedogodny ze względu na dokuczliwe owady, jakich nad rzeką zazwyczaj bywa pełno. Czyby więc nie lepiej było wyszukać odpowiedniejsze na obóz miejsce?...
— Jakież to miejsce?
— Znam w pobliżu rancho, gdzie niedawno służyłem. Właścicielem jest pewien Indyanin, mój daleki krewny, nazwiskiem Antonio Gomarra, i mam nadzieję, że przyjmie nas do swego domku bardzo życzliwie.
— Daleko to stąd?
— Pieszo trzeba iść około trzech godzin, konno jednak można się tam dostać za godzinę.
— Bardzo chętnie skorzystałbym z waszej rady, ale, niestety, nie mogę opuścić swoich towarzyszów.
— Mogą przecie również znaleźć tam schronienie.
— Ba, ale jest ich dziewięć głów, oprócz mnie!
— No, nie jest to tak wiele... a tylko nie byłoby pożądane, aby udali się tam wszyscy podróżni, i dlatego proszę nie mówić nikomu, dokąd się wybieramy.
Miałem zupełne zaufanie do młodzieńca i zresztą wygodniej było przenocować w rancho, niż pod gołem niebem. Przedstawiłem więc swoim towarzyszom projekt młodego Indyanina, i wszyscy zgodzili się nań chętnie.
W chwili, gdyśmy już mieli puścić się w drogę, podszedł do mnie ów elegancki, przebrany po cywilnemu, oficer i, przedewszystkiem podziękowawszy mi za wyświadczoną mu aczkolwiek drobną przysługę, poprosił mię o chwilę rozmowy.
— Sennor, jesteś tu obcy — rzekł. — Czy mógłbym wiedzieć, dokąd pan zmierza?
— Na razie jadę niedaleko, kawałek drogi od rzeki — odparłem głośno, aby drudzy nie wlekli się za nami.
— Nie zrozumiałeś mię, sennor; ja pytałem o główny cel pańskiej podróży.
— Chciałbym poznać Gran Chaco i tam zmierzam.
— O, to niebezpieczne strony. Czy pan jest przyrodnikiem?
— Tak jest — odrzekłem, aby dać do zrozumienia, że nie mam żadnych celów politycznych.
— Polityka więc nie interesuje pana?
— Niestety, ani trochę.
— To mię bardzo cieszy, i radbym towarzyszyć panu w tej niedalekiej wycieczce, zanim się doczekamy naprawienia okrętu. Czy pozwoli pan, abym mu towarzyszył?
— Owszem, proszę. Udaję się wraz z towarzyszami swymi, za wskazówką tego młodego Indyanina, do pewnego ranchera, który jest jego krewnym. Ale nie mówmy o tem głośno, aby drudzy nie pobiegli za nami, bo wówczas gospodarz nie przyjąłby tak wielu ludzi.
Chciałem wsadzić Indyankę na konia, ale sprzeciwiła się temu, oświadczając, że może iść pieszo i poprosi o podwiezienie jej wówczas, gdy nie będzie się czuła na siłach iść dalej. Nie chcąc korzystać z konia sam, podczas gdy inni musieli iść pieszo, kazałem włożyć na niego tłomoki moich towarzyszów i puściłem się z nimi pieszo, jeden zaś z yerbaterów prowadził mego gniadosza, który miał prawo być obrażonym, że zdegradowałem go do roli zwierzęcia jucznego.
Okolica była z początku bardzo urozmaicona. Tu i ówdzie zdobiły ją grupy drzew mimozowych oraz rzadko rosnących krzaków, które nam wcale nie utrudniały drogi. Młody Indyanin znał doskonale teren i wymijał prawie na pamięć zdradliwe laguny i trzęsawiska.
Niebawem weszliśmy w las mimozowy, którego drzewa, nie dochodzące dziesięciu metrów wysokości, odosobnione na pewną odległość jedno od drugiego i pokryte od dołu do wierzchołków pnącemi roślinami, budziły w nas podziw przepysznemi swemi sylwetkami. Burza i tu poczyniła pewne szkody, i niektóre z drzew leżały wyrwane z ziemi wraz z korzeniami; zauważyłem też wiele połamanych od szalonej wichury gałęzi. W tej chwili jednak dopisywała nam śliczna pogoda, i słońce wyjrzało z poza resztek chmur, wesołe i uśmiechnięte.
W drodze gawędziłem cały czas z bratem Hilario, a oficer, idący obok mnie, choć słyszał całą naszą rozmowę, nie mieszał się jednak do niej, i dopiero, gdy braciszek wspomniał imię majora, oficer zapytał żywo:
— Cadera? Panowie go znają?
— Znamy, tylko oczywiście niewiadomo, czy to ta sama osoba, o której pan myśli — odrzekł brat Hilario.
— Z pewnością ta sama, bo tylko jeden-jedyny człowiek nosi to nazwisko. Czy panowie są jego przyjaciółmi?
— Nie, sennor. Nie jesteśmy ani jego przyjaciółmi, ani też wrogami; major Cadera jest osobistością najzupełniej dla nas obojętną.
— Ale go panowie znają, i byłbym bardzo obowiązany, gdybyście mi udzielili bliższych o nim wiadomości.
— Daruje pan, że odmówię jego prośbie — rzekł brat Hilario. — Poznaliśmy Caderę w takich warunkach, że byłoby nam obecnie bardzo przyjemnie nie słyszeć jego nazwiska.
— A! domyślam się. Musiał coś względem was zawinić, i nie chcecie przypominać sobie tej przykrości.
— Być może — rzekł brat Hilario.
Oficer, widząc, że nie wydobędzie nic z zakonnika, zwrócił się do mnie w zamiarze zapytania o coś, lecz udałem, że tego nie spostrzegam, z czego powinien był zrozumieć, iż temat rozmowy i dla mnie nie jest wcale przyjemny.
Nie zraziło to jednak oficera i rzekł:
— Przepraszam, bardzo przepraszani, sennor! Zauważyłem, że pan niechętnie wspomina o tym człowieku... a jednak śmiałbym prosić o odpowiedź chociażby na kilka tylko pytań.
— Niestety, nie mogę udzielić żadnych w tym względzie wskazówek osobie, której nie znam, i to wskazówek o kimś, co niewart, bym się nim zajmował.
— Więc uważa mię pan za osobę podejrzaną? — zapytał. — Czy istotnie wyglądam na takiego? — A po chwili dodał: — Zresztą... może pan masz i racyę. Wszak i ja pana nie znam. Pan nie tutejszy?
— Prószę się przekonać — odparłem, podając mu paszport.
Nieznajomy przeczytał moją legitymacyę, a oddając mi ją, rzekł:
— Teraz wiem już. Jak wynika z pieczęci meldunkowych, przebywa pan tutaj zaledwie od dwóch tygodni.
— A widzisz pan. Czy możliwe więc, abym w tak krótkim czasie dał się porwać prądom politycznym w kraju zupełnie mi obojętnym?
— No, tak... A co za jedni są pańscy towarzysze?
— O mnie pan pyta? — wtrącił żywo zakonnik. — Nazywają mię powszechnie bratem Jaguarem...
— Brat Jaguar? — powtórzył obcy ze zdziwieniem. — Ależ, jeżeli tak, to mogę wam najzupełniej zaufać. Czy znane wam jest nazwisko Alsina?
— Alsina? Ma pan zapewne na myśli Rudolfa Alsinę, pułkownika wojsk argentyńskich, który wsławił się niedawno zwycięstwami na Południu?
— Tak, ten sam.
— Zna go pan?
— Owszem. Czy mogę jednak liczyć na waszą dyskrecyę?
— Najzupełniej. A może mam przyjemność mówić z nim samym?
— Tak, jestem istotnie Rudolf Alsina.
— Cielo! więc to pan! Podziwiam pańską odwagę. Ogromnie ryzykujesz, sennor, zapuszczając się w te okolice.
— Musiałem to uczynić, braciszku.
— A wie pan o tem, że cała prowincya Entre Rios objęta jest ruchem powstańczym, no, i że obecnie znajdujemy się już w jej granicach?
— Wiem o tem. Ale trudno! są sprawy, dla których należy zdobyć się na wszystko. Najbardziej się obawiałem na rzece, wśród mnóstwa nieznanych ludzi, gdzie łatwo mógłbym wpaść w ręce siepaczy Lopeza Jordana. Dlatego to uznałem za pewniejsze dla siebie oddalić się nieco w głąb kraju od tego nieznanego mi tłumu podróżnych.
— Potem, gdy pan przejdzie granice prowincyi, zamierzasz pan zapewne wrócić ku rzece?
— Być może, o ile przedtem nie będę zmuszony zmienić planu podróży... Mianowicie...
— Drogą lądową do obozu Jordana...
— Jordana, pan mówi? Zna go pan?
— Byłem niedawno jego jeńcem.
— Ależ to dla mnie, sennor, niezmiernie ciekawa sprawa! Proszę, pana, bardzo proszę opowiedzieć mi wszystko.
— To się nie da opowiedzieć odrazu; trzeba na to czasu.
— Ależ zechce mi pan może poświęcić z pół godziny, a będę panu niezmiernie obowiązany. Proszę wziąć pod uwagę, że wybrałem się umyślnie do prowincyi Corrientes, aby z tamtej strony zaatakować Jordana, podczas gdy inni napadną nań z południa. Naturalnie, zechcecie panowie zachować to przy sobie...
— Proszę być spokojnym. Ale śmiem zauważyć, że zadanie pańskie będzie ogromnie trudne.
— Dlaczego?
— Bo Jordan posiada tak znaczną siłę, że nie dacie mu rady.
— No, w tej chwili jestem sam; ale mam nadzieję, że w przeciągu kilku tygodni zwerbuję znaczną armię i będę mógł z powodzeniem plan mój doprowadzić do skutku.
— Ku temu będzie panu potrzeba bardzo wiele koni, a mieszkańcy Corrientes nie dostarczą tyle.
— Czyżby armia Jordana była tak wielka?
— Ależ, panie! to poważna siła! W samej głównej kwaterze zgromadził on kilka tysięcy konnicy, a drugie tyle zapewne rozmieścił w innych garnizonach. Ma więc do dyspozycyi wcale pokaźną armię. Ponadto prowincya Entre Rios leży, jak panu wiadomo, między dwiema rzekami, które stanowią znakomitą naturalną linię obronną.
— Ba, my zato mamy okręty.
— Które nie na wiele się tu przydadzą.
— Tak, ale sądzę, że jedna prowincya nie będzie mogła opierać się długo przeciw kilku innym. Zresztą Jordan nie ma pieniędzy, a musi przecie opłacać spory żołd swym żołnierzom, aby mu nie dezerterowali.
— Pieniędzy dostarczy mu zagranica.
— Tak pan myśli? Mnie się jednak zdaje, że żadne z państw nie zechce popierać człowieka, na którym cięży zbrodnia.
— Zupełnie słusznie. Ale jemu pieniędzy dostarczą prywatne osoby i instytucye. Proszę wziąć pod uwagę naprzykład stosunki kolei żelaznych w Argentynie. Pewne stowarzyszenie Jankesów wniosło ofertę, której tam nie przyjęto. Gdyby więc tak towarzystwo owo poparło Jordana materyalnie, wzamian żądając od niego koncesyi w razie jego zwycięstwa?
— Czy wielebny brat uważa to za możliwe?
— Myślę nawet, że jest to zupełnie blizkie prawdy.
— Ogromnie cenne mi są uwagi czcigodnego brata. Dlatego zwracam się do niego z całem zaufaniem, prosząc o zaufanie wzajemne i udzielenie mi możliwych wskazówek co do Jordana. Przecie idzie tu zarówno o słuszną sprawę, jak i o spokój w kraju.
— To prawda. Ale ja, po pierwsze, nie mam przyjemności znać pana, a powtóre, jestem zakonnikiem i niewolno mi mieszać się w podobne sprawy. Może więc ten oto sennor zechce udzielić panu informacyi — dodał, wskazując mnie.
— Czy mogę więc pana o to poprosić? — zapytał pułkownik, zwracając się do mnie.
— Opowiem panu zapewne, cośmy przeszli — odrzekłem, — ale nie tu i nie teraz. Może po przybyciu do rancha, wieczorem, gdy wszyscy pokładą się spać, znajdziemy swobodniejszą chwilę.
— Dziękuję za obietnicę i liczę na grzeczność pańską.
Po godzinie drogi las począł rzednąć, i weszliśmy wreszcie na camp, taki sam zupełnie, jak w Uruguayu. Z początku spotykaliśmy po drodze przerozmaite drobne dzikie zwierzątka i ptaki drapieżne. Po niejakimś jednak czasie spostrzegliśmy w stronie zachodnio-północnej stada bydła i tabuny koni, bądź pasące się na otwartym stepie, bądź też pomiędzy wysokiemi ogrodzeniami z kaktusów. Wreszcie przed oczyma naszemi ukazały się nizkie budynki rancha, do którego właśnie zdążaliśmy.
Stanęliśmy na miejscu krótko przed zachodem słońca.
W pobliżu zabudowań stróżowali liczni gauchowie indyjskiego pochodzenia. Zwróciliśmy się do nich z zapytaniem co do gospodarza, ale nie chcieli nam wcale dać wyjaśnień, czmychnąwszy wkońcu i pozostawiając nas samych. Widocznie wzięli nas za włóczęgów, których całe kawalkaty przewijały się w tym czasie po kraju. Bo nawet najnędzniejszy żebrak i wagabunda w stepowych tych okolicach posiada wierzchowca, — my zaś, przybywszy tu w liczbie dwunastu ludzi, mieliśmy tylko jednego konia, co nie mogło nikogo usposobić dla nas przychylnie.
Rancho znajdowało się w pośród czterech wielkich ogrodzeń, stykających się ze sobą i stanowiących znakomitą ochronę w razie napadu. Z przepływającego w pobliżu strumyka za pomocą przekopanych kanałów, jakby jego ramion, doprowadzona była woda do każdego z corralów. Budynki rancha otoczone były niewielkimi ogrodami i sadami. Przed domem mieszkalnym, bardzo prymitywnie zbudowanym i podobnym raczej do szopy, niż do siedziby właściciela licznych stad, znajdowały się deski, ułożone na wbitych w ziemię palach, a przeznaczone do siedzenia.
Drzwi wchodowe domku były zamknięte, a w pobliżu nie zauważyliśmy ani żywego ducha; nie odezwał się też nikt na nasze pukanie. I to nazywało się gościnnem przyjęciem, jakie nam obiecywał młody Indyanin!
Sądząc, że mieszkańcy znajdują się z innej strony domostwa, obeszliśmy je naokoło. Zauważywszy otwarte jedno z okien, zbliżyłem się do niego, by zajrzeć do wnętrza i zawołać na gospodarza. Zaledwie się jednak zbliżyłem, zmuszony byłem cofnąć się, gdyż z okna wysunęła się ku mnie lufa strzelby i ktoś krzyknął z wnętrza:
— Precz stąd, bo strzelam!
— No, chwała Bogu! dowiedziałem się nareszcie, że tu przecie mieszkają ludzie. Czemuście się tak po zamykali?
— Bo nam się tak podoba! Przecz stąd! — powtórzył głos ze środka.
— Ależ przepraszam! my nie jesteśmy zbóje...
— Tylko włóczęgi, których nawet na szkapy nie stać, i chcielibyście je zapewne nabyć drogą kradzieży.
— Bynajmniej. Przybyliśmy w te okolice okrętem, który został uszkodzony przez pampero i płynąć dalej nie może. Zamierzaliśmy tam czekać do pojutrza na naprawę statku, ale nam jeden z podróżnych zaproponował, abyśmy się udali tu do was, i przyobiecał, że znajdziemy tu na te dwa dni szczerą gościnność...
— Obejdzie się! nie potrzeba nam gości! Wynoście się natychmiast! — odpowiedziano z wnętrza.
Uważałem, że nie było już na to nic do powiedzenia, i cofnąłem się. Wówczas podszedł do okna młody nasz Indyanin i zapytał:
— Gdzie jest sennor Gomarra?
— Niema go w domu — odrzekł ktoś z wnętrza.
— A dokąd poszedł? — Nic wam do tego!...
— Ależ dajcie sobie wytłomaczyć, o co idzie. Służyłem w tem rancho dłuższy czas, i sennor Gomarra jest nawet moim krewnym.
— Jakże się pan nazywa?
— Gomez.
— A! to pańska matka była tutaj gospodynią?
— Tak jest. Jest ona tu nawet z nami.
— Jeżeli tak, to co innego. Proszę zaczekać; zaraz do was wyjdę.
Po krótkiej chwili otworzyły się drzwi chaty, i wyszedł ku nam tęgi, o dumnem spojrzeniu gaucho, a za nim trzech innych, którzy zmierzyli nas wzrokiem od stóp do głów.
— Czemuż pan odrazu nie powiedział swego nazwiska? — zauważył gaucho. — Byłbym was przecie wpuścił do domu natychmiast. Więc mówisz pan, że chcecie tu zostać do pojutrza?
— Tak, do pojutrza rana. Zdaje mi się, że mój stryj Gomarra nie będzie miał nic przeciwko temu.
— Oczywiście, że nie, bo rancho nie jest już jego własnością. Ja je od niego kupiłem.
— Czyżby stryj wyprowadził się stąd?
— Nie; mieszka jeszcze, ale tylko jako mój gość.
— Hm! niebardzo mię ta wiadomość cieszy, sennor. Dlaczego stryj sprzedał to rancho?
— Bo sprzykrzyło mu się siedzieć na jednem miejscu i woli włóczyć się po świecie, szukając przygód. Przypuszczam, że wieczorem powróci. Wyjechał na dłuższą przejażdżkę.
— Czy pan zechce udzielić nam gościnności?
— Owszem.
— Ja z yerbaterami mogę się przespać na dworze, a tylko idzie nam o kwaterę dla innych panów. Czy ma pan jaką wolną izdebkę?
— Niestety, zamówili ją już wcześniej inni goście, którzy tu wnet przybędą. Jeżeli zechcecie rozłożyć ognisko na wolnej przestrzeni, to będzie wam o wiele przyjemniej, niż w zadusznej izbie.
— Słusznie — wtrąciłem. — Pozostaniemy więc na dworze, i proszę nam tylko wskazać miejsce, gdzie moglibyśmy rozłożyć ogień.
— Możecie to uczynić niedaleko od domu, gdzie są już ślady ognisk.
— A pozwolicie mi zaprowadzić swego konia do corralu?
— O, nie radziłbym — rzekł gaucho.
— Mam tam bardzo niesforne zwierzęta i towarzystwo ich byłoby dla pańskiego rumaka niebezpieczne. Możeby się pan zgodził umieścić go w szopie, gdzie przechowują się narzędzia. O obrok i wodę postaram się sam.
— Gdybyś pan postarał się również o kawał mięsa dla nas, oczywiście za wynagrodzeniem, bylibyśmy bardzo zadowoleni.
Na wspomnienie o zapłacie twarz gaucha rozjaśniła się nagle i stał się dla nas natychmiast uprzejmiejszym. Bezzwłocznie też zaprowadził mego konia do szopy, dokąd i ja się za nim udałem.
Szopa była tak obszerna, że zmieściłoby się w niej ze dwadzieścia koni. Były tu ułożone motyki, łopaty, siekiery i wiele innych narzędzi, niezbędnych w gospodarstwie. Wierzeje szopy umieszczone były wprost drzwi, prowadzących do rancha, i stąd można było ogarnąć okiem całe obejście, odległość zaś pomiędzy szopą a domem wynosiła nie więcej nad dwadzieścia kroków. W ścianach szopy po lewej i po prawej stronie od wejścia były otwory okienne, które w razie potrzeby można było od wewnątrz zamknąć i zaryglować. Podłogi w niej nie było, i ziemia była nieubita a wilgotna. Dach tworzyły zwykłe tarcice, zbite jako-tako ze sobą.
Ranchero dał memu koniowi zielonej paszy i wszedł ze swymi towarzyszami do chaty w celu przygotowania posiłku, a gauchowie tymczasem naznosili nam suchych łodyg kaktusowych do palenia, za co wynagrodziłem ich niewielkim datkiem, z którego byli bardzo radzi. Ogień rozłożyliśmy niedaleko wejścia do szopy, a zapas paliwa kazałem umieścić pod ścianą na kupie.
Niebawem ranchero przyniósł nam sporą połać mięsa i podczas, gdyśmy je piekli na ogniu, poglądał z boku ciekawie na pułkownika.
Rozumie się, nie przywiązywałem do tego żadnej wagi, i dopiero później okazało się, co oznaczały te spojrzenia. Również dowiedziałem się dopiero potem o pewnej sprawie, która na razie nie zwróciła mej uwagi. Oto trzej towarzysze ranchera wkrótce po naszem tu przybyciu pojechali chyłkiem dokądciś na koniach, a on sam, ciągle nas obserwując, pomagał piec mięso, przyczem milczał, jak grób.
Po wieczerzy weszliśmy z pułkownikiem i bratem Hilario do szopy i siedliśmy u wejścia.
— Spodziewam się — rzekł pułkownik, — że pan, mając teraz czas, opowie mi o Jordanie wszystko, co tylko wie o nim.
— Skoro wiem już, kto pan jest i czem pan jest, mogę bez narażenia się udzielić panu pewnych wiadomości, aczkolwiek nie będzie mi to przyjemne, gdyż dopuszczę się niejako zdrady.
— Zdrady? Co pan mówi? Jestem przecie wykonawcą planów prawowitej władzy i obrońcą najsłuszniejszej sprawy, podczas gdy Jordan to nieokiełznany warchoł i buntownik. Jeżeli więc pan przyczyni się do odkrycia jego planów, może mu to być poczytywane jedynie za zasługę.
— I ja tak myślę, mogę więc panu to i owo powiedzieć.
— Czy znane są panu jakie ważne szczegóły, dotyczące Jordana?
— O, i bardzo ważne.
— W takim razie przez podanie mi ich może pan oszczędzić wiele krwi ludzkiej i nędzy.
— Jestem tego samego zdania, i to właściwie skłania mię do udzielenia panu pewnych wiadomości. Otóż Jordan ma otrzymać broń i pieniądze od pewnego pośrednika z Montevideo, który nazywa się Tupido.
— Ach, Tupido! Myśmy już zwrócili na niego baczną uwagę. Czy tylko ma pan na to dowody?...
— Ja właśnie miałem zawieźć Jordanowi kontrakty.
— I nie zawiózł ich pan?
— Nie.
— Chciał pan więc zabrać je i dostarczyć nam w Buenos Ayres?
— O, za pozwoleniem! Nie jestem szpiegiem, a cała ta sprawa bardzo mało mię obchodzi. Obecnie zaś mówię panu o tem, bo tak mi nakazuje sumienie. Proszę jednak posłuchać, jaka to była zawikłana afera. Gdybym sam nie był w nią mimo swej woli wmieszany, nigdybym nie uwierzył w jej prawdziwość.
I opowiedziałem mu, o ile możności, dokładnie wszystko, co mię spotkało od czasu wstąpienia na ziemię tego niespokojnego kraju, nie wyłączając oczywiście i tego, że dostawa dla Jordana znajduje się w Buenos Ayres.
Słuchał mię z rosnącem zainteresowaniem, a gdy skończyłem, wykrzyknął:
— Ależ, sennor, istotnie trudno mi w to wszystko uwierzyć, tak fantastycznie wygląda cała ta opowieść pańska.
— Mogę prawdziwość jej ze spokojnem sumieniem stwierdzić nawet przysięgą.
— Odkrywając mi te machinacye Jordana, wyświadczyłeś pan ogromną przysługę naszej słusznej sprawie, i wyślę natychmiast posłańca do Buenos Ayres, aby powiadomił o wszystkiem prezydenta. Może jeszcze nie będzie zapóźno...
— Kogóż pan wyśle?
— Mego murzyna. To bardzo rozgarnięty i zupełnie oddany mi człowiek.
— W jakiż sposób pojedzie on tam?
— Okrętem.
— Niechże go pan wyśle tak, aby nikt tego nie zauważył.
— Dlaczego? Czy niedowierzasz pan tutejszemu rancherowi?
— Nie znamy go, i to wystarczy, aby mu zbytnio nie ufać, tembardziej, że niedobrze mu patrzy z oczu.
— Słusznie, sennor. Napiszę parę słów i dla wszelkiej pewności pouczę murzyna ustnie, bo kto wie, co go w drodze spotkać może.
To mówiąc, wyjął z kieszeni portfel, zapełniony dokumentami i banknotami, wyrwał kartkę z notatnika, a napisawszy słów parę, przywołał murzyna i udzielił mu odpowiednich zleceń.
Ranchero w tym czasie poszedł był po coś do izby, wobec czego czarny mógł spokojnie i nie zauważony przez nikogo oddalić się w drogę, a ja opowiedziałem pułkownikowi wszystko, co mogło mieć dla niego jakąkolwiek wagę.
— I pan chce jechać prosto do Gran Chaco? — pytał pułkownik, gdy skończyłem swe opowiadanie. — Czyż nie lepiej byłoby, aby mi pan towarzyszył do Palmar?
— Poco? Nie mam tam żadnego interesu.
— Ale dla mnie byłoby to bardzo pożądane. Na okręcie nie czuję się bezpiecznym i wolałbym odbyć tę podróż aż na miejsce konno, oczywiście, gdyby i pan ze swymi ludźmi zdecydował się tamte strony odwiedzić, bo sam na tego rodzaju wyprawę nie odważyłbym się. Konie moglibyśmy zakupić tutaj, a co się tyczy fatygi pańskich towarzyszów, to wynagrodziłbym ich sowicie za trudy. Rozumie się, i dla pana nie byłoby to bez korzyści.
To mówiąc, patrzył mi w oczy pytająco, jakby w nich chciał wyczytać moją odpowiedź, a po chwili zapytał:
— No? jakże? Proszę, niech się pan zdecyduje. Będę mu za to niezmiernie obowiązany.
Wyrażona w ten sposób obietnica pułkownika, który później dobił się ogromnej sławy, przeważyła szalę. Domyślając się, że jestem gotów zgodzić się na jego propozycyę, wyciągnął ku mnie rękę i rzekł:
— A więc zgoda?
— Nie mogę sam decydować i muszę wprzód porozumieć się z towarzyszami — odrzekłem i, przywoławszy Montesa, zapytałem go, czy zna drogę stąd do Palmar i jakie są warunki podróży w tamte strony.
— Nic szczególnego — odrzekł. — Przebywać trzeba przez camp, po części przez lasy, ale nie gęste, a gdzieniegdzie spotyka się bagna i jeziora.
— A jak długo trzeba tam jechać?
— Gdybyśmy wyruszyli jutro rankiem, to przybylibyśmy na miejsce pojutrze około południa. Tak mi się przynajmniej zdaje. Gdyby nie trzeba było okrążać jezior i bagnisk, to drogę tę odbylibyśmy w ciągu jednego dnia. A dlaczego pan mię o to pyta?
— Ten sennor, pułkownik Alsina, chce, żebyśmy mu tam towarzyszyli.
— Co? sennor Alsina? pogromca Indyan? Czy mię uszy nie mylą? Niech pan tak głośno nie mówi — ostrzegłem go, — nikt bowiem nie powinien wiedzieć, co za jedni jesteśmy, gdyż znajdujemy się, jak przypuszczam, jeszcze w granicach Entre Rios i musimy się mieć na baczności.
— Mnie się zdaje, że Jordan nie dotarł jeszcze do granic tego kraju.
— Jeżeli jest mądry, to właściwie powinien zwrócić baczniejszą uwagę na pogranicze. Niech pan spyta swych towarzyszów, czy zechcą jechać do Palmar. Ale mówcie cicho, gdyż mieszkańcy rancha nie powinni nic wiedzieć o tem.
— Jeśli chcemy kupić u nich konie, to muszą się przecie dowiedzieć.
— Ale nie prędzej, aż rano; zresztą konie możemy sobie wybrać tylko za dnia. Tymczasem nikt nie powinien wiedzieć o naszych zamiarach.
Yerbatero odszedł, a niebawem zbliżył się do nas Turnerstick i szepnął:
— Pojedziemy wszyscy, sir. Wolę już tłuc się lądem, niż używać przyjemności podróży na statkach argentyńskich, na których nie jest się pewnym życia. Niech ich dyabli na sam o dno rzeki pociągną, albo zefirek weźmie na skrzydła! Wolę jechać konno, well!
To rzekłszy, wrócił do towarzyszów, krzątających się przy ogniu.
Alsina nie taił radości, że mu się udało zwerbować nas do towarzystwa. Co do mnie — nęciło mię poznanie nowych okolic i ta myśl, że przerwę nareszcie nudną i monotonną podróż po rzece.
— Jestem szczęśliwy — mówił pułkownik, — że pan razem ze swoją malutką armią zdecydował się mi towarzyszyć. Spokojny będę przynajmniej, że mi się w rezultacie nic złego nie stanie.
— O, proszę! przecenia pan mię!
— Bynajmniej. Sądząc z tego, co się od pana dowiedziałem, mam prawo przypuszczać, że nie boi się pan nawet samego dyabła.
— Ba! sprawia to czyste sumienie...
— No, tak; mówię to tylko w przenośni, i gdyby w drodze napadli na nas wrogowie...
— Ja właściwie wrogów nie mam żadnych. Wszak nie jestem ani zwolennikiem, ani przeciwnikiem Jordana. Ale, gdyby mi kto stanął na przeszkodzie, wytężyłbym oczywiście wszystkie moje siły dla przełamania jej. Czy masz pan przy sobie jakie ważne papiery?
— Mam nietylko papiery, ale i znaczną sumę pieniędzy, których utrata byłaby dla nas wielkiem nieszczęściem.
— No, postaramy się manewrować tak, aby się bądź-co-bądź dostać do Palmar bez narażenia się na niebezpieczeństwa. A teraz... czas spocząć, bo musimy jutro wstać wcześnie. Możeby zostać na noc w szopie?
— I ja tak myślę. Ale czy nie spotka nas tu jaka niespodzianka? Ranchero wspominał o jakichś gościach, którzy w nocy mają tu przybyć.
— I zapewne będzie ich więcej, skoro rezerwuje dla nich cały dom, a mego konia nie chciał przyjąć do corralu. W tem musi coś być, i dlatego możeby zaczekać, nie kładąc się spać, aż do przybycia tych gości? A nuż są to stronnicy Jordana?
— O, to byłoby wcale niepożądane. Mogliby mię poznać i uwięzić. Wielu z ludzi Jordana zna mię doskonale.
— Więc nie kładźmy się spać jeszcze. Zastanawia mię, że ranchero gdzieś znikł nagle, a i jego towarzyszów oraz gauchów również nie widać. W całem też rancho niema ani jednej kobiety; dom wydaje się prawie pustym. Doprawdy niepokoją mię te okoliczności. Zajrzę do środka domostwa, a pan tymczasem zechce tutaj poczekać!
Przebiegłszy podwórze, wszedłem cichutko przez otwarte drzwi do obszernej, zajmującej całą szerokość domu izby. Stąd prowadziły jedne drzwi na prawo, drugie na lewo. Te ostatnie były lekko przymknięte. Ponieważ ziemię w izbie pokrywały maty z rogoży, więc pozwoliło mi to cichutko podejść do owych półotwartych drzwi. Zajrzałem przez szczelinę do wnętrza i stwierdziłem, że jest to rodzaj sypialni. Na ziemi urządzone były dwa legowiska, z których jedno zajmowała, siedząc na niem, jakaś kobieta, a na drugiem bawiło się dwoje dzieci. Twarzy nie mogłem dobrze rozeznać, ani też ubrania, gdyż kaganek łojowy oświecał izbę bardzo skąpo.
Nie spodziewając się usłyszeć tu nic ciekawego, podszedłem do drugich drzwi naprzeciw. Były one zaopatrzone w klamkę drewnianą, pozwalającą otwierać drzwi dowolnie z wewnątrz i z zewnątrz. Uchyliłem drzwi ostrożnie i spojrzałem do środka. Skąpa struga światła z drzwi przeciwległych oświetliła tę izbę o tyle, że mogłem widzieć jej urządzenie, które kazało mi się domyślić, iż jest to kuchnia. Przeszedłszy ją w poprzek, wyszedłem przeciwległemi drzwiami na zewnątrz domostwa i wróciłem do ogniska, gdzie stali, rozmawiając, pułkownik z braciszkiem.
Nie zdążyłem jeszcze opowiedzieć im o rezultacie moich oględzin domostwa i o tem, że znalazłem w niem kobietę z dwojgiem dzieci (co zaintrygowało mię z tego względu, iż nie pokazywała się dotąd na zewnątrz, jakby się ukrywając), gdy nadszedł z pomiędzy dwu corralów ranchero w towarzystwie jakiegoś obcego człowieka.
Obcy ów mężczyzna, w młodym jeszcze wieku, ubrany był, jak każdy inny gaucho, i tylko obuwie oraz ostrogi świadczyły, że gauchem nie jest. Postawą też swoją i ruchami zdradzał człowieka inteligentnego, który dla jakiejś przyczyny maskuje się starannie. Jaki w tem miałby interes? — pomyślałem sobie.
Obaj zbliżyli się do nas, a ranchero zapytał:
— Czy zadowoleni jesteście panowie z mej gościny? nietrzeba panom czego?
— Dziękujemy — odparłem. — Nic nam nietrzeba, i zaraz idziemy spać.
Podczas tej wymiany słów pomiędzy mną a rancherem towarzyszący mu młody człowiek przyglądał się uważnie pułkownikowi, który jednak odwrócił się szybko od światła, poczem obcy zwrócił się do mnie z zapytaniem:
— Może napoić pańskiego konia?
— Dziękuję. Uczyniłem to już sam. Zresztą nie chcę pana obciążać... Przecie nie jesteś pan parobkiem.
— Jakto? z czego pan to wnosi?
— Z różnych rzeczy. Skąd pan tu się znalazłeś?
— Przychodzę z corralu.
— Tak? rzekłem z wyrazem pewnego powątpiewania; poczem dodałem: — Zresztą mniejsza oto! Niczego już nam nie brakuje.
Nie rzekłszy już na to ani słowa, obaj weszli do wnętrza domu. Pułkownik po ich odejściu chciał mię o coś zapytać, lecz nie zdążył tego uczynić, bo już mię koło niego nie było. Zwinnie, jak kot, w kilku susach skoczyłem poza węgieł domostwa, a przez wiadome drzwi od kuchni dopadłszy przeciwległej ściany i przyczaiwszy się pode drzwiami, prowadzącemi do izby, zajrzałem przez dziurkę od klamki do środka. Na środku stał ów obcy przybysz, ranchera zaś nie było, i dopiero po kilku minutach dał się słyszeć głos jego na progu izby z przeciwnej strony:
— Zgaście światło i nie pokazujcie się z chaty, dopóki po was nie przyjdę, co nastąpi nie prędzej, jak rano!
Wydawszy to polecenie, skierowane, jak się domyśliłem, do owej kobiety z dziećmi, zamknął drzwi i ozwał się do przybysza:
— No, i cóż, poruczniku? Czy sierżant pomylił się? Toż to z wszelką pewnością Alsina!
— Ależ to żadnej wątpliwości nie podlega. Widywałem go przecie często na ulicach Buenos Ayres...
— Do licha! będziemy więc mieli znakomity połów...
— Ba! i jeszcze jaki! Ale że nie przyjdzie to nam z łatwością, jestem tego pewny.
— Cóż znowu? Prawda, że to sprawa z człowiekiem o imieniu bohatera. Ale tylu żołnierzy da przecie sobie z nim radę. Jego towarzyszów zaś wystrzelamy poprostu co do nogi.
— O, nie będzie to tak łatwe, jak się panu zdaje. Kaidy z tych drabów gotów się rzucić na dziesięciu przeciwników. Ale ten połów zato, jeżeli się nam uda, przyniesie więcej, aniżeli się pan spodziewa, gdyż te właśnie draby, którzy są z Alsiną, poszukiwani są przez Jordana, który rozesłał za nimi pościg.
— Cóż to za ludzie?
— Są to jakoby niezwykle bezczelni oszuści, którzy usiłowali okpić Jordana i za pomocą szantażu obalić całą jego politykę. Major Cadera wyłowił ich i odstawił do Jordana. Ale się wyłgali, wyrządzając mu przytem mistrzowskiego figla. Nie dotrzymawszy mu danego słowa, czmychnęli w drodze do Buenos Ayres, wysadziwszy wprzód majora na jedną z wysepek Parany.
— I co? utonął?
— Bynajmniej. Wydostał się szczęśliwie na brzeg, odebrał jakiemuś jeźdźcowi konia i pocwałował co tchu do Jordana. Ten, dowiedziawszy się, co się stało, wysłał natychmiast do Buenos szpiega, który się dowiedział, że draby kupili sobie bilety okrętowe do Corrientes i wnet odjechali parowcem w górę Parany. Powiadomiony o tem Jordan obsadził brzegi rzeki i polecił zatrzymywać wszystkie przepływające nią okręty. Zarządzenie to byłoby, co prawda, spóźnione, gdyż draby nie zwlekali z wyjazdem. Ale na szczęście pampero zatrzymał ich w drodze i zmusił do wylądowania niedaleko stąd.
— Tak, ale czy to są istotnie ci sami, co się wymknęli Jordanowi?
— Z pewnością. Najbezczelniejszy i najniebezpieczniejszy z nich wszystkich jest ten drab w skórzanem ubraniu. Jordan obiecał trzy tysiące talarów temu, kto go schwyta.
— Animo! Talary te znajdą się napewno w mojej kieszeni...
— Sprawdzę zresztą tę rzecz dokładnie, aby się nie pomylić. Mamy wśród swoich ludzi jednego, który był w głównej kwaterze w czasie pobytu tych drabów i widział ich. Przywołam go, a wnet ich pozna.
— Ale z tem ostrożnie, aby nie wzbudzić w nich podejrzenia!
— Oczywiście! Ten skórzany jegomość odrazu zauważył, że nie jestem gauchem. To ogromnie sprytny i przebiegły człowiek. No, ale my mu przytniemy skrzydeł!
— Czy istotnie byłby on dla nas niebezpieczny?
— Och! i nie tylko on sam, ale każdy poszczególnie z tego miłego towarzystwa. To też użyjemy względem nich podstępu, bo to pewniejsze, niż przemoc.
— Mojem jednak zdaniem, podstęp tu zbyteczny. Przecie mamy w pobliżu około czterystu żołnierzy. Połowa z nich obsadziła już przejścia między corralami, a reszta pojawi się tu najdalej za kwadrans. Pocóż więc taka ostrożność?
— Nie znasz pan tych ludzi. Opowiadał major Cadera, że oni bez wątpienia muszą mieć wpośród siebie dyabła... Najlepiej będzie, gdy zaczekamy, aż posną, a następnie osaczymy ich pocichu i obezwładnimy bez przelewu krwi. Gdzie mają nocować?
— Przed szopą, a może w samej szopie.
— Dlaczego nie w izbie?
— Bo tu przecie musi być miejsce dla panów oficerów.
— Szkoda. Gdyby draby nocowali w izbie, mielibyśmy ułatwione zadanie.
— Nie mogłem przecie wiedzieć, co to za ludzie. Zdawało mi się, że to banda zwykłych wagabundów.
To, com się dowiedział, wystarczało mi najzupełniej. Chcąc, ażeby, gdy wyjdą, zastali mię przy ognisku, wycofałem się z niebezpiecznego stanowiska — i dobrze się stało, gdyż po krótkiej chwili wyszedł z izby porucznik, niestety, sam jeden, co mię wprawiło w kłopot.
Jak miałem uczynić?
Gdybym przytrzymał oficera, ranchero uciekłby najniezawodniej i sprowadził na nas bezzwłocznie całą bandę. Ujęcie zaś samego ranchera na nic nam przydać się nie mogło.
— Postanowiłem ostatecznie dać pokój obydwom i porozumieć się przedewszystkiem z Alsiną. Towarzysze moi, pomimo domysłów, że wisi nad nami coś złego, nie odzywali się aż do tej chwili, i ja również na razie zostawiłem ich w nieświadomości, a natomiast zwróciłem się do pułkownika:
— Dlaczego pan odwróciłeś się od tego przybysza?
— Jestem zdradzony, sennor — odrzekł.
— Czyżby ten rzekomy gaucho znał pana?
— Tak. Był on porucznikiem w służbie Jordana.
— I widywał pana w Buenos Ayres.
— Skąd pan wie o tem?
— Podsłuchałem ich. Jeden z tych ludzi, których tu przedtem zastaliśmy, jest sierżantem. Poznawszy pana, pojechał natychmiast zawiadomić o tem...
— Wojsko? Czyżby...
— Tak jest. Około dwustu żołnierzy obsadziło rancho dokoła, a niebawem przybędzie drugi oddział, tak samo z dwustu ludzi złożony.
— Cóż u dyabła aż tylu ludzi może mieć tutaj do roboty?
— Odkomenderowano ich do obsadzenia granicy. A że przypadkowo sierżant, bawiący tu w roli kwatermistrza, poznał pana i zawiadomił ich o tem, przybyli więc ująć pana.
— Wobec tego musimy uciekać ku granicy, nie tracąc ani chwili.
— Ba! uciekać, ale w jaki sposób?
— Tak. Trudna z tem sprawa wobec osaczenia rancha — rzekł z rezygnacyą pułkownik. — Niema więc ratunku...
— Na razie, to jest, co najmniej do rana, nic nam nie grozi i niczego też przedsiębrać nie możemy. Musimy przedewszystkiem zobaczyć, z kim mamy do czynienia, i trzeba chcąc-niechcąc czekać spokojnie świtu.
— Więc przypuszcza pan, że rano znajdziemy jakie wyjście z tej matni?
— Mam nadzieję. Nie uda się nam jedno, to uda się drugie.
— Ciekaw jestem, co pan może przedsięwziąć wobec siły czterystu żołnierzy. Zadziwia mię pan pewnością siebie.
— Bo też nie odczuwam najmniejszej trwogi. Co do pana, koniecznem jest dla jego ratunku, aby murzyn pański przedostał się do rzeki i wsiadł na okręt.
— Ależ ja nie o sobie tu myślałem. Zaciekawiony jestem, w jaki sposób pan wydostanie się z tej matni?
— To się dopiero okaże. W każdym razie ujdziemy stąd, bądź potajemnie, bądź całkiem otwarcie.
Podczas naszej rozmowy Turnerstick, nie rozumiejący po hiszpańsku, stał na uboczu czas jakiś, poczem przystąpił do nas i zapytał, o czem tak żywo rozmawiamy, a gdy go objaśniłem, rzekł gniewnie:
— Znowu te łotry! Mogliby już dać nam raz spokój! Bo zresztą po kiego dyabła mamy ciągle droczyć się z nimi? Jeżeli tym razem nie ustąpią nam z drogi, to... no! porachują sobie dziury w skórze od moich kul. Drugi raz nie dam się już wziąć do niewoli, a tembardziej być zastrzelonym i z tych brzydkich stepów wstąpić do towarzystwa wszystkich swoich dziadków i pradziadków!
— Och, nareszcie będę miał sposobność — dodał Larsen — schwytać kilku tych karłów w swoje dłonie. Będzie bardzo miła zabawka! oj, będzie!
Miałem mu coś odpowiedzieć, ale się wstrzymałem, gdyż w tej chwili na progu domostwa ukazał się ranchero i skierował się ku nam, aby dać sposobność oczekiwanemu żołnierzowi zobaczenia nas z blizka. Żołnierz ten zmierzał właśnie ku nam wzdłuż ogrodzenia. Ubrany był, jak gaucho.
— Panie Larsen — szepnąłem do stojącego obok sternika, — na mój znak chwyć pan ranchera za kołnierz, ale w ten sposób, żeby nie mógł nawet krzyknąć.
— Dobrze! — odpowiedział sternik, zacierając dłonie.
Ranchero zrobił taką minę, jakby dopiero teraz spostrzegł zbliżającego się żołnierza, i zwróciwszy się do niego krzyknął:
— Czego chcesz? Goście nie potrzebują już niczego.
— Chciałem tylko zabrać konia na paszę.
— Dziękuję! — odrzekłem. — Wolę, aby koń pozostał w pobliżu nas; będziemy się czuli bezpieczniejszymi.
— Niepotrzebnie się sennor obawia, bo cóż mu grozić może na stepie? Zwierząt drapieżnych tu niema.
— Ale bywają ludzie drapieżni i koniokrady.
— Co też pan mówi? Jak świat światem, nikt u nas nikomu konia nie ukradł — odparł domniemany gaucho.
— No, ale gdyby tak naprzykład wam pierwszemu zachciało się spróbować szczęścia w tym zawodzie?...
— Co? mnie? — zapytał, przeciągając ostatnie słowo. — Ja jestem najlepszym służącym u ranchera i za nic w świecie nie śmiałbym uczynić przykrości jego gościom.
— No, no! niema co gadać! Podobał się wam mój koń, więc chcecie go ukraść. Znam doskonale wasze zamiary.
— Zamiary? Ja przecie pana nigdy w życiu nie widziałem.
— Poco te wykręty? Przysłał was tu porucznik w celu przekonania się, czy jesteśmy ciż sami, którzy byli u Lopeza Jordana... Bo wyście tam byli również...
— Ależ myli się pan i bierze mię za kogo innego!
— Nie mylę się i wiem dobrze, co mówię. Towarzyszyliście nam z głównej kwatery do rzeki w orszaku rotmistrza.
— To nieprawda! to nieporozumienie!
— Tak? A więc jesteście w służbie u ranchera?
— Ależ rozumie się! upewniam pana...
— Dobrze! Skoro tedy jesteście jego służącym, nie będziecie się wzbraniali pozostać z nami tu w szopie do rana.
— Najchętniej! Tylko muszę być jeszcze w corralu.
— O, nie! nie puszczę was stąd ani na sekundę.
— Dlaczego jednak zależy panu na tem, abym nocował z wami?
— Przekonacie nas tem właśnie, że jesteście istotnie w służbie u ranchera.
Żołnierz miał przy sobie tylko nóż, wobec czego nietrudno go było obezwładnić. Towarzysze moi, przygotowani zawczasu na ten wypadek, obstąpili go, jak również ranchera, wokoło; sternik stał tuż za tym ostatnim, a ja obok żołnierza.
— Dziwię się — mówił ranchero, — że macie jakieś podejrzenia względem tego gaucha. Jest to bardzo porządny człowiek.
— Mamy podejrzenie nietylko przeciw niemu — odrzekłem, — ale i przeciw panu. Czyś pan nie słyszał o poruczniku, który był tutaj przebrany za gaucha?
— To jakieś nieporozumienie, panowie.
— Czy i to, coś pan mówił przed chwilą w izbie, jest również nieporozumieniem?
— Co takiego?
— Nakazałeś pan swej żonie, aby nie wychodziła z alkowy, bo obawiasz się, aby żona, kobieta uczciwa, nie stanęła na przeszkodzie w wykonaniu waszych brudnych zamiarów...
— Co pan mówi? — syknął przez zęby ranchero. — Zastrzegam się przeciw podobnym zarzutom.
— No, no! tylko nie krzycz tak głośno, sennor! Jakże inaczej określić zamiary gospodarza, który swych gości na rzeź wydać zamierza!...
— Któż to ma takie zamiary?
— Przecie pan!
— Nieprawda!
— Ech, to jest gołosłowne zaprzeczenie, i nie ma ono u mnie żadnej wagi. Po naszem tu przybyciu wysłałeś pan do oddziału sierżanta z zawiadomieniem, że znajdujemy się w rancho. Następnie wiesz pan coś o tem, że rancho zostało obsadzone przez dwustu żołnierzy, że drugie tyle przybędzie tu wkrótce, no i nie zaprzeczysz nam, że ten oto żołnierz ma się przekonać, czy istotnie jesteśmy tymi, których Jordan chce schwytać, ofiarowując nawet za moją głowę trzy tysiące talarów... Prawda, że tak jest?
— Pan nas podsłuchiwał?
— Owszem, podsłuchiwałem.
— Ależ to wszystko, coś pan słyszał, było tylko żartem. Proszę się osobiście przekonać, czy w pobliżu jest chociażby jeden jaki żołnierz.
— Dziękuję za życzliwą radę, ale z niej nie skorzystam, gdyż nie chcę wpaść w pułapkę.
— Ależ, sennor, możesz mi wierzyć.
— Dobrze więc! Skoro nie poczuwasz się pan do niczego, to będzie mu zupełnie obojętne, jeżeli go zmusimy do pozostania w ciągu nadchodzącej nocy w naszem towarzystwie.
— Przepraszam, ale nie mogę zgodzić się na to.
— W takim razie muszę stwierdzić, że już sama ta odmowa świadczy przeciw panu.
— Ech! nie mam ochoty tracić czas na niepotrzebną gadaninę! — ozwał się gniewnie. — Proszę mi zrobić miejsce!
— Zostaniesz pan tutaj! — rzekłem twardo. — Wspomniał panu porucznik, że mamy wpośród siebie prawdziwego dyabła, a pan mimo to twierdziłeś, że schwytać nas będzie nietrudno. Aby więc pana przekonać, że właśnie rzecz ma się przeciwnie, zostaniesz pan tutaj!
— A jeśli mi się nie spodoba?...
— To jednak przekonasz się, że zostaniesz tutaj — rzekłem, dając jednocześnie znak sternikowi.
Larsen w jednej sekundzie chwycił draba w pół silnie, omal go przy tej sposobności nie udusiwszy, i położył na ziemi, towarzysze zaś moi związali go lassami, a yerbatero przyłożył oniemiałemu ze strachu drabowi nóż do piersi, grożąc przebiciem, gdyby zechciał wołać o pomoc.
Podczas tej sceny żołnierz był tak przelękniony, że stał, jak słup, i dopiero po chwili ozwał się:
— Co wy robicie? Przecież ranchero nie jest waszym wrogiem!
— Tak, jak i wy! Przecie jesteście żołnierzem jednej z band Jordana...
— Proszę mię puścić! — odparł wymijająco i szarpnął się w zamiarze ucieczki.
Ale zatrzymałem go silną dłonią za ramię, mówiąc:
— Nie tak energicznie, mój drogi! Widzicie ten rewolwer? Jeden jeszcze ruch bez mego pozwolenia, a strzelę wam w łeb! Bo z nami, miły człecze, niema żartów!
Na tę groźbę moją zmienił taktykę i począł się tłomaczyć:
— Com ja winien, sennor? Muszę przecie robić to, co mi każą...
— Rozumie się, i dlatego nie mam zamiaru wyrządzać wam krzywdy, jeżeli tylko, rozumie się, zechcecie mi odpowiedzieć na kilka pytań. Być może nawet, że, dowiedziawszy się, co mi potrzeba, puszczę was zupełnie na wolność. Ostrzegam jednak, że jeżeli złowię was na kłamstwie, źle będzie z wami!
— Dobrze, proszę pytać.
Łatwe poddanie się draba moim żądaniom dawało mi wystarczające o nim pojęcie. Nie należał snadź do śmiałków, a wysłano go tu zapewne tylko-li dlatego, że widział nas przedtem u Jordana.
— Gdzie znajduje się obecnie Lopez Jordan?
— Jeszcze jest w głównej kwaterze.
— A major Cadera?
— W Paranie. Dowodzi tam oddziałem, który ma obsadzić brzegi rzeki i w poszukiwaniu was zrewidować wszystkie przepływające okręty.
— A ilu żołnierzy jest tu, koło rancha?
— Czterystu.
— Któż nimi dowodzi?
— Pewien major.
— Czy Antonio Gomarra, były właściciel tego rancha, jest także wpośród was?
— Tak. Służy nam, jako przewodnik, bo zna dobrze okolicę. Jest on w randze nadporucznika.
— Dokąd dąży wasz oddział?
— Do Corrientes w celu zakupna koni i zwerbowania żołnierzy.
— To znaczy: w celu kradzieży koni... Wiem coś o tem... A czy w okolicach są jakie bandy Jordana?
— Nie. Ale za parę dni można się spodziewać przybycia tu kilku oddziałów.
— Czy major komenderujący znajduje się tutaj?
— Owszem, u wejścia do obu corralów.
— W jaki sposób rozstawione jest wojsko?
— U każdego wyjścia stoi po pięćdziesięciu ludzi, a gdy nadciągnie tu druga część oddziału, odkomenderują na te punkty do osaczenia was znowu po pięćdziesięciu.
— A więc, gdybyśmy chcieli stąd uciec, natknęlibyśmy się, tu, czy tam, na stu ludzi — rzekłem z miną człowieka, który stracił wszelką nadzieję w ocalenie.
A żołnierz, spostrzegłszy to, potwierdził żywo:
— Tak jest, sennor. Nie ujdziecie naszym wojskom. Niema już dla was ratunku!
— Prawda! — rzekłem, — jesteśmy zgubieni.
— A muszę jeszcze dodać, że mielibyście do czynienia nie z owymi dwustu zaledwie żołnierzami, lecz z całym oddziałem. Bo skoro zauważą, że chcecie się przedrzeć w jednem miejscu, major wnet zaalarmuje wszystkich.
— A... a... skąd wiecie o tem tak dokładnie? Przecie jesteście prostym szeregowcem.
— No, tak. Ale podsłuchałem oficerów, i stąd wszystkie plany są mi wiadome.
— A więc niema się co łudzić... Źle z nami! bardzo źle!
— Tak, tak! I dlatego radziłbym poddać się dobrowolnie.
— Tak pan radzi? — zapytałem z wyrazem zakłopotania, a po chwili, udając, jakobym istotnie był zrezygnowany poddać się, rzekłem:
— Tak, niema innej rady, tylko poddać ssę... Nie pomyślałem o tem dotychczas.
A żołnierz, widocznie człek bardzo tępego umysłu, wziął te moje słowa za dobrą monetę i począł mi znowu doradzać:
— Oczywiście, że najmądrzej pan zrobi, poddając się. Proszę mi wierzyć, że bardzo dobrze panu życzę...
— Tak sądzicie? Hm... Czyżby jednak nie było żadnego dla nas wyjścia? Gdybyśmy tak naprzykład nie ruszyli się z tego miejsca?...
— Wówczas major przedsięwziąłby atak.
— Tak, o ile byłoby to możliwe. Przecie obsadzilibyśmy corrale i mamy broń.
— My ją mamy również. Cztery oddziały natrą na was jednocześnie i ścisną was tu tak, że nie będzie innej rady, jak tylko kapitulować lub zginąć rozumował żołnierz, uśmiechając się chytrze.
— No, dobrze pomyślę nad tem.
— Być może, że major zdecyduje się udzielić wam pewną zwłokę do namysłu. Czy zapytać go o to?
— Jak? Przecie go tutaj niema? — rzekłem.
— Pójdę do niego — odparł z całą pewnością siebie.
Widoczne było, że głuptasowi temu bardzo zależało na tem, by jak najprędzej wyrwać się od nas, pomimo, że czuł dobrze, iż nic mu z naszej ręki nie grozi. Przeciwnie, udawaliśmy właśnie sami mocno przygnębionych.
Rozumie się, że tych uzyskanych od żołnierza wiadomości nie można było uznać za pocieszające. Ale pomimo to nie traciłem ani na chwilę otuchy i już teraz byłem pewny, że wyjdziemy z tej niespodzianej afery zwycięsko.
Udając jednak dalej, ozwałem się do żołnierza:
— Ano, przepadło! Jesteśmy zgubieni!
— A widzi pan! — zaśmiał się poufale; — my umiemy zastawiać pułapki...
— Co was naprowadziło na nasze tropy?
— Przypadek. Kilku z nas wybrało się do rancha, jako kwatermistrze, no, i przypadkowo poznał was sierżant. Byliśmy oczywiście przebrani za gauchów, bo przezorność nigdy nie zaszkodzi.
— A gdzie są wasze konie? w corralu?
— Nie, nie byliśmy tak głupi, aby je tam umieszczać. Zwróciłoby to waszą uwagę, i bylibyście uciekli. Aby się więc nie zdradzić, woleliśmy zostawić konie poza ranchem.
— Czy w corralach są jakie konie ranchera?
— Nie; wypędzono je na step, aby zrobić miejsce dla naszych.
— Ach, tak? No, ale teraz możecie zapędzić konie między ogrodzenie, gdyż obawa, aby się nie zdradzić, już przecie minęła.
— Tego nie uczynimy, sennor. Bo nużby się wam udało przebić przez kordon; wówczas, nim żołnierze dosiedliby koni, z was nie byłoby może i śladu.
— Macie słuszność. Wasz major obmyślił cały plan znakomicie, co świadczy o wielkiej jego roztropności. Proszę mu to oświadczyć w mojem imieniu.
— Dziękuję za radę, ale nie mam zamiaru przyznawać się przed nim, że się tu wygadałem ze wszystkiego.
— Racya. Ale ja przecie znajdę jakieś środki obrony; mam zakładnika.
— Ach, rozumiem... Może uważa pan mnie za takiego?
— Bynajmniej; przyrzekłem przecie nie zatrzymywać was wcale.
— Majorowi nicby na mnie nie zależało.
— Wiem o tem; chyba, że bylibyście wyższym oficerem. Mam jednak w swem ręku osoby, które majorowi nie są obojętne.
— Czyżby pan miał na myśli ranchera? I ten nic u majora nie znaczy.
— O, nie! Myślę o pułkowniku Alsinie, którego nazwisko mogę już spokojnie wymienić, bo go poznano. On właśnie rozmówi się z wami.
Byłem pewny, że pułkownik zechce wypytać tego żołnierza o przedsięwzięciach Jordana i dowiedzieć się, jeżeli nie całkowicie, to przynajmniej w ogólnym zarysie, o niektórych ważnych dla niego rzeczach. Dlatego to poszedłem do domostwa — tak sobie, bez celu, aby się usunąć, i wstąpiłem do izby, gdzie ranchero pozostawił kobietę z dziećmi.
Nie spała jeszcze, paląc kaganek. Kazałem jej tedy przygotować natychmiast obfitą wieczerzę, zapowiadając, że wkrótce przybędą tu oficerowie. Rancherowa przyrzekła skwapliwie postarać się o wszystko, przyczem robiła wrażenie nie wtajemniczonej w całą sprawę, lub też nie wiedzącej, z kim mówi.
Wyszedłszy z izby, skinąłem na młodego Indyanina i rzekłem doń:
— No! ładna gościnność! niema co mówić!
— Sennor! ja wyobrażenia nie miałem o niczem. Przecie, gdybym wiedział o zmianach, jakie tu zaszły, nie namawiałbym was do zalokowania się w tem rancho i nie narażałbym świadomie na niebezpieczeństwo siebie i matki?
— Wam przecie nic nie grozi.
— Owszem, i nam grozi niebezpieczeństwo, chociażby tylko dlatego, że jesteśmy w waszem towarzystwie.
— No, tak źle nie będzie, abyśmy tu sobie nie dali rady. Ale powiedz mi, co to za człowiek ten pański krewny, były właściciel rancha?
— Nie jest on wcale złym człowiekiem. Chmurny jest tylko i zamknięty w sobie. Zamordowano mu brata, którego ogromnie kochał, i odtąd stracił zaufanie do ludzi.
— Jest stronnikiem Jordana...
— Otóż nie pojmuję, w jaki to sposób się stało. Nigdy przedtem nie należał do żadnej partyi.
— Jordan obiecuje podobno Indyanom bardzo wiele, nic więc dziwnego, że krewny pański przyłączył się do niego. Sądzę jednak, że niebardzo musi być nim zachwycony...
— Ciekawe jest to, że mianowano go nadporucznikiem... chyba nie zadarmo...
— Czem się zajmował dawniej?
— Polował w Andach na chinchilla.
Wiedziałem, że chinchilla są to zwierzątka z rodziny gryzoniów, żyjące na znacznej wysokości gór, a dające bardzo cenne i poszukiwane futra. Wiedziałem też, że polowanie na te stworzenia połączone jest z wielkiem niebezpieczeństwem ze względu na niedostępność terenu. Jeżeli więc ranchero zajmował się tem, to widocznie posiadał niepospolite zdolności i zalety mieszkańca pustyni.
— Każę go sobie tu przywołać i rozmówię się z nim — rzekłem do indyanina.
— Być może, że go tu przyślą, ale to się na nic nie przyda.
— Wiem o tem, że w obecnem naszem położeniu nic on nam nie poradzi. Ale chodzi mi tu o co innego.
Zbliżyłem się do Ognia, gdzie Alsina rozmawiał jeszcze z żołnierzem, a z miny pułkownika poznałem, że dowiedział się ważnych dla siebie rzeczy.
— Zdaje mi się, że niema innego wyjścia, jak tylko złożyć broń — rzekł do mnie. — Zamałe są nasze siły.
— Tak. Osaczyli nas w ten sposób, że żywa dusza stąd nie ujdzie.
— Cóż więc poczniemy?
— Co? Czy panu bardzo się śpieszy zostać jeńcem Jordana?
— Rozumie się, że nie, i wolałbym się bronić, aczkolwiek bez nadziei wygranej. Wszak jeżeli zginąć, to po bohatersku...
— Ja jestem również tego zdania. Ale wpadła mi niespodziewanie do głowy pewna myśl, i może mi się uda uniknąć ataku ze strony oddziału. Ranchero jest obezwładniony. Teraz każę związać jego żonę oraz dzieci i w razie, gdyby wojsko przedsięwzięło przeciw nam kroki zaczepne, wystrzelam całą tę niewdzięczną rodzinę.
— Och, sennor! — jęknął ranchero żałośnie.
— Pan sam winieneś wszystkiemu — rzekłem, — bo wydałeś nas tym zbójom, pomimo, że byliśmy pańskimi gośćmi!
A zwróciwszy się do Larsena, dodałem: — Zanieś go pan do szopy, a ja tymczasem każę ująć jego żonę i dzieci...
Larsen chwycił ranchera wpół i poniósł do szopy, a żołnierz ozwał się:
— To byłby mord, sennor! Zresztą nic wam to i tak nie pomoże.
— Zobaczymy. Tymczasem muszę jeszcze rozmówić się z majorem.
— Czy mam pójść i zawezwać go tu? — zapytał skwapliwie.
— Poproszę was o to. Ale najpierw niech tu przyjdzie sennor Gomarra.
— A na co on tu potrzebny?
— To już moja rzecz — rzekłem i dodałem: — Proszę zaczekać chwilę.
Poczem wziąłem pułkownika pod ramię i, odprowadziwszy go na bok kilka kroków, pouczyłem go po cichu, jak się ma w tej chwili zachować. Rozumie się — udawaliśmy, że rozmawiamy o czemś bardzo ważnem, i to jakby ukradkiem przed żołnierzem. Wreszcie pułkownik wyrwał się dość głośno:
— Ależ ja się na to nie zgodzę!
— Ciszej, na Boga! — upominałem go, symulując przestrach, — bo ten drab nas podsłucha.
— Wszystko mi jedno! — mówił pułkownik. — Mogę udzielić panu jednej godziny zwłoki do namysłu.
Rozmawialiśmy znowu czas jakiś pocichu, symulując podnieconych, poczem niby to wpadłem w gniew i rzekłem głośno:
— Nic w tem niebezpiecznego. Uciekniemy wszyscy... wszyscy...
— Na tamten świat...
— Założę się, że draby nie zauważą, gdyż są pomęczeni i drzemią, a my przedrzemy się przez ich stanowiska tak niespodziewanie, że pogłupieją; nim zaś się spostrzegą, dopadniemy rzeki, wsiądziemy na okręt i... jazda!
— Hm, może to i dobra myśl — rzekł po pewnym niby namyśle Alsina. — Najlepiej byłoby prosto ku południowi, aby nie nakładać drogi.
— Ciszej, sennor! ten drab może posłyszeć, i wówczas wszystko na nic.
Jeszcze przez chwilę zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy prowadzili żywą rozmowę, poczem wróciliśmy do ogniska. Na ustach żołnierza igrał tajemniczy uśmieszek ironii i tryumfu. Był przekonany, że wdarł się w nasze tajemnice. i nie dziwiło mię to, bo nawet o wiele mądrzejszy od niego byłby się dał w ten sposób otumanić. Odegraliśmy komedyę wybornie.
— Porozumiałem się już z pułkownikiem — rzekłem do żołnierza; — zgodził się na prowadzenie układów. Niech major powie, kogo z nas chce zabrać do niewoli.
— Wszystkich! to nie ulega — żadnej wątpliwości.
— Oho! wszystkich! Są przecie tacy, na których mu wcale nie zależy. Idźcie więc i powiedzcie majorowi, żeby nam przysłał Gomarrę, jako parlamentarza, samego i bez żadnej broni. Kto inny musiałby zostać tu, jako zakładnik. I proszę jeszcze powiedzieć, że obsadzimy wszystkie cztery wyjścia między corralami i każdego, ktoby się zbliżył, przywitamy ogniem. Ma tu przyjść tedy tylko jeden Gomarra, a tymczasem trwa między nami zawieszenie broni. Marsz!
Żołnierz odetchnął głęboko, rad, że się wyrwał nareszcie z naszych kleszczów.
Po jego odejściu pułkownik zwrócił się do mnie:
— Czyżby pan miał jaki plan wyjścia? Bo zdaje mi się...
— Owszem, wydostaniemy się stąd jeszcze przed ukończeniem układów.
— Ku południowi, jak to pan mówił?
— Ech, nie! Umkniemy właśnie na północ. Poprzednio umyślnie mówiłem, że uciekniemy ku rzece, aby żołnierz podsłyszał i zameldował to majorowi, który niezawodnie skieruje w tamtą stronę baczną uwagę, a my tymczasem czmychniemy w stronę przeciwną.
— Tam przecie żołnierze obsadzili wyjście.
— To też nie myślę ja wcale lecieć im wprost w objęcia, tylko zamierzam pocichu przejść tam, gdzie nikogo nie będzie na straży, a mianowicie przez żywopłot.
— Ach, tak? — szepnął zdziwiony.
— Ależ to zupełnie niewykonalne! Dosłyszą szmer i albo nas wyłowią, albo wlot wystrzelają.
— Jestem innego zdania, pułkowniku, i proszę tylko posłuchać. Cała ta posiadłość tworzy wielki prostokąt, składający się z czterech mniejszych prostokątów czyli corralów, ogrodzonych żywopłotami kaktusowymi. U zbiegu ich rogów w samym środku znajduje się rancho, skąd wychodzą cztery główne ulice. Otóż u ich zewnętrznych wylotów usadowił major części swego oddziału, będąc pewnym, że przez ogrodzenie kaktusowe nikt się stąd nie wydostanie; zresztą nie wystarczyłoby mu nawet ludzi do obstawienia całego wielkiego prostokąta. W tem więc miejscu, gdzie najprawdopodobniej żadnej niema warty, musimy wybić w żywopłocie dziurę i... ulotnić się przez nią.
— Nie wierzę w powodzenie tego planu, sennor. Żywopłot jest tak kolczasty, że pokaleczylibyśmy się na śmierć.
— Nieusprawiedliwiona jest twoja obawa, pułkowniku, i zobaczy pan, jak to łatwo pójdzie. Nie pierwszy zresztą raz spróbuję tej sztuki. Ale cicho! ktoś się zbliża...
Nie obsadziłem dotychczas wewnętrznych wylotów ulic, gdyż byłem pewny, że major wstrzyma się jeszcze z atakiem. A jednak przyznać trzeba, że było to z mej strony poniekąd lekkomyślnością. Bo niechby tylko żołnierze skradli się po cichu pod zabudowania i rzucili się na nas niespodzianie, nie byłoby już dla nas żadnego ratunku.
Ale na szczęście, zamiast uzbrojonego oddziału, nadszedł jeden tylko człowiek, i to bezbronny, jak to zresztą jest przyjęte ogólnie, że pośrednicy, jako nietykalni, kursują pomiędzy stronami zgoła nieuzbrojeni.
Był to mężczyzna wysoki, chudy, ubrany, jak zwykły gaucho, a na głowie miał kapelusz z szerokiemi krysami, przewiązany pod brodą chustką. W ostrych rysach Indyanina czaiła się surowość, a oczy patrzyły ponuro, choć widoczna w nich była inteligencya.
Nasz przewodnik, zobaczywszy go, zerwał się, chwycił go za rękę i rzekł:
— Nareszcie, sobrino[2], jesteś tutaj, i mam nadzieję, że nam pomożesz...
— Siedź, siedź! — odparł chłodno przybysz. — Nie masz się czego obawiać; nic ci nie będzie.
— Aha! nic nie będzie! Dobrze to stryjowi mówić! Wszyscy bez wyjątku jesteśmy zagrożeni.
— Tak, istotnie zgubieni są wszyscy, z wyjątkiem jednak ciebie.
— Ależ ci ludzie są moimi przyjaciółmi, i ja ich tu właściwie na nieszczęście sprowadziłem.
— Cóż stąd? Powinni ci byli za to dobrze zapłacić.
— Nie, nie! Ten sennor — wskazał na mnie — ratował moją matkę podczas burzy na okręcie.
— To bardzo ładnie z jego strony, i zapewne matka twoja wyraziła mu już za to podziękowanie.
— A ja miałbym się przyczynić do jego uwięzienia za jego dobroć? Przecie on tu przybył jedynie z mojej namowy.
— Z twojej, nie z twojej... niema o czem mowić! Czeka go śmierć, i basta! A zresztą czyż śmierć jest tak straszna? Tylu ludzi umiera; niektórzy nawet giną z ręki morderców. Nie trwóż się więc, mój kochany, i siedź cicho. Zabiorę cię stąd.
— Ja go za nic nie opuszczę.
— Widzę, że jesteś uparty, a na to bodaj niema lekarstwa. Rób więc zresztą, jak ci się podoba; możesz zostać...
A zwróciwszy się do mnie, rzekł:
— Sądząc z ubioru, przypuszczam, że mam przyjemność z cudzoziemcem...
— Tak, istotnie jestem cudzoziemiec — odrzekłem.
— Chciałeś pan rozmówić się ze mną. Cóż więc chce mi pan powiedzieć?
— Przedewszystkiem radbym wiedzieć, co pan ma nam do powiedzenia.
— Major oznajmił mi, że pan życzy sobie rozmówić się ze mną.
— A tak. Omówmy przedewszystkiem warunki porozumienia się. Czego od nas żąda major?
— Abyście się wszyscy poddali dobrowolnie.
— A jeżeli tego nie uczynimy?
— Powystrzela was co do jednego.
— Coby jednak stało się z nami, gdybyśmy się poddali?
— To już zależy całkiem od postanowienia Jordana.
— My jednak mamy prawo domagać się przynajmniej gwarancyi, że nam nie odbiorą życia.
— Major na to się nie zgodzi.
— Ależ, sennor! proszę się zastanowić, czego żądacie od nas! Mamy się poddać na łaskę i niełaskę i nie otrzymać za to nic, nawet zapewnienia, czy też nadziei, że przynajmniej śmierć nam nie grozi?
— A tak!
— I za co? cośmy zawinili?
— O tem najlepiej sami wiecie, i nic mię to nie obchodzi.
— Przecie nam właśnie wyrządzono krzywdę.
— Ech, niema o czem mówić. Spełniłem swoje zadanie i mogę teraz odejść. Sprawa wasza nie interesuje mię ani trochę.
— Jeśli tak... Proszę więc oznajmić majorowi, że nie poddamy się za nic w świecie i że wcale nieznajdujemy się w jego mocy, pomimo skłonności z naszej strony do rokowań.
— Jakto? Nie jesteście w naszej mocy? Łudzisz się pan zbytnio.
— Takie jest zdanie pańskie, ale nie moje.
— Opór do niczego tu nie doprowadzi.
— Może nawet nie będzie potrzeby oporu.
— A, wiem...
Uśmiechnął się znacząco. Widocznie dowiedział się już od żołnierza, że mamy zamiar przebić się przez kordon ku południowi. Nie okazywałem jednak zadowolenia z tego, że fortel mój zaczyna wydawać owoce, lecz symulowałem jeszcze więcej przygnębionego.
— A jednak mimo wszystko jest dla nas ratunek. Przedewszystkiem obsadzimy wyloty ulic tutaj i wytłuczemy wam chmarę ludzi...
— Głupota! Dziesięciu ludzi przeciw czterystu! — uśmiechnął się ironicznie.
— Ba, ale każdy z nas ma po kilkadziesiąt naboi.
— To jest bez znaczenia. Nawet bowiem z rewolweru nie wystrzeli jeden człowiek dwadzieścia razy na minutę.
— A zresztą... — tu spojrzał na mnie lekceważąco i wzruszył ramionami, — czy mogę powiedzieć panu coś otwarcie?... ale to zupełnie otwarcie?
— Proszę.
— Chciałbym mianowicie powiedzieć panu, że... żeś pan... idyota!
Słowa te były dla mnie istotnie niespodzianką. Moi towarzysze skierowali wzrok ku mnie, sądząc, że rozgniewam się srodze na Indyanina. Ale ja nie pomyślałem nawet o tem. Nie okazując Indyaninowi ani oburzenia, ani też gniewu, odrzekłem:
— Wcale się nie dziwię, że pan przemawiasz do mnie w ten sposób, bo jesteś pewny, że, jako parlamentarzowi, nic mu nie zagraża... Nieprawdaż?
— Względem mnie nie ważyłbyś się pan na nic i wówczas nawet, gdybym nie był parlamentarzem — odparł szorstko. — Pan mię nie znasz. Wprawdzie urodziłem się z rodziców Indyan, ale umiem czytać i pisać tak, jak i pan, a ponadto podróżowałem dosyć po świecie, polowałem w Andach i niejednemu niebezpieczeństwu zajrzałem w oczy. Kto z was mógłby się poszczycić czemś podobnem? Nikt! Oto wszystko, co wam miałem powiedzieć!
Wyznanie to nie oburzyło mię również, ani też zdziwiło. Bo, mojem zdaniem, człowiek zdolny i silny, ale nie mający poczucia własnej siły i zdolności, godzien jest pogardy w tym samym stopniu, jak głupi i pyszałkowaty samochwalca. A przytem niepodobna przecie było spodziewać się od półdzikiego mieszkańca Ameryki Południowej, aby umiał zachować między jednem a drugiem należytą miarę.
Ponieważ wobec odezwania się Indyanina zachowałem zupełną powagę, starali się też o powagę i moi towarzysze.
Tylko Larsen nie mógł wytrzymać i rzekł:
— Niechno pan trochę spuści z tonu! Wprawdzie i mnie uczono czytać i pisać, ale to było już dawno, i radbym zmierzyć się z panem, ale na inny sposób, a mianowicie...
Przy tych słowach przystąpił ku Indyaninowi, chwycił go za pas, podniósł w górę i wywinął ponad głową młynka kilkanaście razy, poczem postawił go znowu jak lalkę na ziemi, a zacisnąwszy pięści, dodał:
— O, tak! A teraz niech pan spróbuje zrobić ze mną to samo! Indyanin popatrzył ze zdumieniem na olbrzyma i ledwie wykrztusił:
— No, co do tego, to ja... ja... niebardzo...
— Niechże się więc pan nie chełpi wobec nas! My tu umiemy niejedną podobną sztukę. Nawet najsłabsi z nas znają chwyty i różne sposoby, zapomocą których dadzą sobie radę z dziesięcioma przeciwnikami z waszego obozu, i szczerze radziłbym panu, abyś nie próbował przekonywać się, co potrafimy.
To mówiąc, usiadł i spojrzał po obecnych, miarkując, jakie wrażenie popis jego wywarł na nich. Indyanin usiadł również, a choć był bardzo zdziwiony zachowaniem się i siłą olbrzyma, rzekł do mnie:
— Zapamiętaj pan sobie, że nawet tego rodzaju siłacze nie pomogą panu. Bo co znaczy olbrzym wobec kuli? Pan podobno masz być najniebezpieczniejszym ze wszystkich, i dziwię się ogromnie, że ktoś mógł powiedzieć coś podobnego.
— A więc opisywał mię tam ktoś, jako strasznego człowieka?
— I to jeszcze jakiemi barwami! Słysząc to, sądziłem, że pan miażdżysz ludzi już samym wzrokiem, że umiesz pan odgadywać w lot myśli przeciwnika... Ale... przekonywam się, że to nieprawda; pan nie jesteś zdolny do walki i rad-nierad poddasz się dobrowolnie.
— Oczywiście, ale wprzód chciałbym wytargować pewne ulgi dla siebie i towarzyszów.
— Niech się pan nie łudzi! Żadnej łaski, żadnych względów dla pana nie będzie, a dla towarzyszów... możliwe... że...
— Ha, cóż robić!... Może jednak nie będzie wam tak bardzo zależało na mojej osobie, i sprawa inszy później weźmie obrót. Tymczasem domagam się wypuszczenia na wolność naszego przewodnika i jego matki, a my wszyscy poddamy się dobrowolnie.
— Dobrze.
— Czy będziemy zmuszeni złożyć broń?
— Oczywiście! Jakżeż mogłoby być inaczej?
— Przypuszczam jednak, że pieniądze i inne rzeczy pozwolicie nam zatrzymać przy sobie.
— No, i jeszcze co? — zapytał z ironicznym półuśmiechem.
— I konie, które nam będą potrzebne do drogi.
— Jakto? Przecie macie tylko jednego.
— Na statku mamy ich więcej. Tylko ja wziąłem swego konia, bo był potrzebny dla chorej matki Indyanina.
— Ach, tak? Dobrze więc, przyprowadzimy tu konie. I cóż więcej?
— Warunek nieodzowny: niewolno nas wiązać, a tylko weźmiecie nas w środek między siebie dla zapobieżenia, byśmy nie zbiegli.
— Czy już wszystko?
— Tak, to jest wszystko. Punktualnie za godzinę oczekuję waszej odpowiedzi, ale nie wcześniej i nie później, gdyż w razie niepunktualności będziemy zmuszeni strzelać. Wejścia do rancha natychmiast każę obsadzić — dodałem, skinąwszy na yerbaterów.
Zrozumieli w lot mój rozkaz i ustawili się z bronią we wskazanych miejscach. Gomarra zaczekał chwilę, poczem, położywszy mi rękę na ramieniu, rzekł:
— A może byłoby lepiej, sennor, abyś pan omówił warunki wprost osobiście z majorem, który mógłby zaraz z miejsca dać decydującą odpowiedź?
— Ba! ale w jaki sposób mógłbym się z nim zobaczyć?
— Proszę iść ze mną; zaprowadzę pana do niego.
— Dziękuję za łaskawą propozycyę...
— Byłbyś pan tam, jako parlamentarz, osobą nietykalną.
— Dobrze, dobrze! Znam ja tych ludzi lepiej od pana. Już nieraz złamali dane mi słowo.
— A zatem chcesz pan, aby major przyszedł tutaj?
— Tak jest. Nikt z nas dotąd danego słowa nie złamał. Proszę zapewnić majora w mojem imieniu, że mu nic a nic nie grozi i może bez żadnej obawy pokazać się tutaj.
— Czy i pan pułkownik zaręczy to słowem swojem?
— Zaręczam słowem oficerskiem — odparł zapytany.
— Dobrze, powiem mu więc to wszystko.
— Kładę jednak za warunek — dodałem, — aby się tu nikt inny nie pokazywał. Albo major, albo żaden z was! Zrozumiano? Chcemy jak najprędzej skończyć z tem wszystkiem. Abyś zaś pan mógł opowiedzieć majorowi szczegółowo, coś tu słyszał i widział, przeznaczam na to całą godzinę czasu.
— Dobrze! — odrzekł, spoglądając na mnie z wyrazem politowania. — Radbym był na odchodnem powiedzieć panu co innego, ale nie mogę... szkoda, że nie mogę. Przedstawiono mi pana w zupełnie mylnem świetle. Myślałem bowiem, że będę miał do czynienia z człowiekiem roztropnym, mądrym, groźnym, przebiegłym, nieubłaganym, a tymczasem poznałem w nim najzwyklejszego pod słońcem pospolitaka. Hołd składam i żegnam! — rzekł ironicznie i, zadowolony ze swego konceptu, odszedł.
Po chwili brat Hilario zwrócił się do mnie z gorzką wymówką:
— Jestem naprawdę zdziwiony niewolniczą uległością pańską. Jak pan mogłeś znosić grubijaństwa tego człowieka!
— Jak mogłem? Ano, stolerowałem je z tej prostej przyczyny, aby tego głupca wprowadzić w błąd, i nadspodziewanie rzecz udała mi się doskonale. Ludzie ci muszą teraz uwierzyć, że jesteśmy bezsilni i bezradni, że nie posiadamy ani rozumu, ani odwagi, by się stąd wydostać. Zresztą szkoda obecnie czasu na bliższe wyjaśnianie mego postępowania. Idę do corralu, a tu niech wszystko pozostanie tak, jak jest. Gdyby się tu kto zbliżył przed upływem godziny, proszę strzelać!
Poszedłem do izby i tamtędy przez otwór, założony grubemi belkami, dostałem się do północnego corralu. Wystarczało odsunąć tylko dwa z tych kloców. Zwierząt w corralu nie było wcale. Dla pewności postanowiłem zbadać dokładnie, czy nie czai się tu gdzie w pobliżu straż wojskowa. Zaniechałem jednak tego zamiaru ze względu na brak czasu. Stanąwszy natomiast tuż niedaleko wejścia, rozpatrzyłem się w sytuacyi. Za sobą miałem rancho, po prawej i lewej ręce ciągnęły się żywopłoty, a naprzeciw widniała z dala, jak czarna smuga, zewnętrzna ściana corralu. W rogach na lewo i na prawo znajdowały się wrota z belek, podobne do tych, przez które się tu dostałem. U tych właśnie wrót po stronie zewnętrznej stały straże; znajdujący się zaś nawprost mnie wysoki żywopłot kaktusowy nie był strzeżony wcale, gdyż nikomu prawdopodobnie nie przychodziło nawet do głowy, aby przez podobnie piekielny szaniec można się było wydostać z ogrodzenia.
Skierowałem się w tę stronę, a że ziemia była trochę wilgotna, więc kroki moje nie wydawały żadnego odgłosu; zresztą na zewnątrz, tak czy owak, nie można ich było dosłyszeć, gdyż corral zajmował spory obszar.
Przybywszy pod samo ogrodzenie kaktusowe, położyłem się na ziemi, nasłuchując czas jakiś bacznie, czy niema kogo nazewnątrz w pobliżu. Nie posłyszawszy jednak żadnego podejrzanego szmeru, zabrałem się do roboty. Przedewszystkiem trzeba było wyciąć w żywopłocie otwór tak wielki, aby przezeń można było przeprowadzić konia. Otwór ten jednak nie mógł być przebity na wylot, bo gdyby przypadkiem przechodził tamtędy który z żołnierzy, mógłby go natychmiast zauważyć i plany nasze zostałyby wykryte. Rzecz prosta, że wykrojenie takiego kawałka w grubej, gęsto zarośniętej a najeżonej cierniami i kolcami ścianie kaktusowego żywopłotu przedstawiało sztukę nielada. Ale że byłem z tem doskonale obeznany, więc rzecz, choć trudna, była dla mnie zupełnie możliwą do wykonania. Dobyłem tedy ostry swój, jak brzytwa, nóż, sporządzony specyalnie do tego rodzaju czynności, i przeciąłem żywopłot na całą jego grubość w kształt litery „U“. W ten sposób wielki płat w formie języka zwisał wolno w wyciętym otworze od górnej, nieprzeciętej listwy żywopłotu, i można go było z łatwością odchylić dla przejścia przez te prowizoryczne drzwi. Robota moja, rozumie się, nie byłaby poszła tak łatwo, nawet przy użyciu wybornego noża, gdyby kaktus był suchy i stwardniały. Na szczęście, roślina żyjąca, soczysta i miękka, poddała się operacyi, bez wielkich z mej strony wysiłków i bez najmniejszego szmeru, a kolce kaktusa, ostre i gęsto rozmieszczone, nie przyczyniły mi żadnej krzywdy, gdyż chroniło mię moje skórzane ubranie. Wiedziałem zresztą, z której strony brać się do tych istotnie odstraszających żywych igieł.
Ponieważ, jak już wspomniałem, nie pierwszyzną było dla mnie podobne przedsięwzięcie, uporałem się z niem w niespełna kwadrans, a położywszy w tem miejscu widomy dla siebie znak, wróciłem do ogniska.
— Obawialiśmy się już o pana — zauważył pułkownik, — tak długo pana nie było...
— Bo też wycięcie otworu w żywopłocie kaktusowym nie lada jest robotą — odrzekłem.
— Co? udało się panu dokonać tego? Sennor! wierzyć mi się nie chce...
— Zobaczysz pan to na własne oczy — odrzekłem.
Wyprowadziłem następnie z szopy mego konia i umieściłem go wewnątrz corralu tuż za wrotami, a towarzysze na mój rozkaz pozbierali swoje manatki, aby każdej chwili mogli być gotowi do drogi.
Po upływie całej godziny sternik oznajmił, że ktoś się zbliża do rancha. Zasiedliśmy natychmiast naokoło ogniska, nie zapominając zostawić po dwu towarzyszów u każdego z wylotów ulic.
Przybyły parlamentarz wyglądał na lat pięćdziesiąt, a ubrany był po wojskowemu, ale, stosownie do umowy, nie miał przy sobie żadnej broni. Podszedłszy do ogniska, rozejrzał się wśród nas, oddał ukłon pułkownikowi, udając, że inni nic go nie obchodzą, i rzekł:
— Pan pułkownik życzył sobie rozmówić się ze mną, i prośbie tej czynię zadość. Proszę, słucham!
Pułkownik jednak udał, że tych słów nie bierze do siebie, i spojrzał na mnie porozumiewawczo, jakby pozostawiając mnie rozmówienie się z parlamentarzem.
— Bardzo to pięknie z pańskiej strony — rzekłem do majora, — żeś pan raczył pofatygować się osobiście. Byłem i jestem pewny, że wprost, bez pośrednictwa, porozumiemy się najprędzej i najłatwiej.
— A któż pan jesteś? — zapytał, rzucając na mnie lekceważące spojrzenie.
— Przypuszczam, że panu już o tem powiedziano.
— Być może, ale ja z panem nic nie mam do czynienia i zwracam się do pańskiego przełożonego, nie zaś do pana.
— W takim razie pomyliłeś się trochę, panie majorze. Nie jestem niczyim podwładnym. Przeciwnie, w tej chwili ja właśnie jestem tutaj głową i dowódcą tej oto garstki oblężonej załogi.
— Pan nie jesteś nawet oficerem, jakże więc możesz przewodzić nad pułkownikiem? — zauważył tym samym tonem lekceważenia.
— Jako oficer, mogę rozmawiać tylko z oficerem, a więc, jak tutaj, z obecnym pułkownikiem.
— Za pozwoleniem! Nie możesz pan żądać tego od niego, bo nie jesteś ani istotnym oficerem, ani człowiekiem uczciwym, lecz buntownikiem i zdrajcą. Ja, jako osoba cywilna, mogę z mniejszem narażeniem honoru wdawać się z panem w rozmowę.
— Do dyabła! pan śmiesz obrażać mię tutaj? Ja pana oćwiczyć każę.
— Na razie jednak musisz pan wyrzec się tej przyjemności, bo nie jesteś u siebie, ani też ja nie znajduję się jeszcze w twej mocy.
— Ale wkrótce stanie się to najniezawodniej.
— O! uważam to za zupełnie możliwe, i dlatego nawet życzyłem sobie rozmowy z panem.
— Ale słyszałeś pan przed chwilą, co powiedziałem: Nie mam z panem właściwie nic do mówienia.
— W takim razie szkoda, żeś się pan tu fatygował — odrzekłem i odwróciłem się do niego plecami, co go trochę zbiło z tropu.
Po krótkim namyśle ozwał się:
— Zresztą... wszystko mi jedno. Proszę tu bliżej do mnie.
Usłuchałem wezwania i podszedłszy usiadłem naprzeciw przybyłego. Musiała to być harda dusza, i można było wyczytać mu z oczu, że, gdybyśmy się w jego moc dostali, nie miałby żadnych dla nas względów.
— Czego ci stoją tam? — zapytał, wskazując yerbaterów u wylotu ulic.
— Aby zastrzelić każdego, kto się poważy zbliżyć tutaj bez mego pozwolenia.
— No, możesz ich pan stamtąd cofnąć, bo na nic się to wam nie przyda i za jakiś kwadrans nie będziesz pan miał tu nic do rozkazywania.
— Wiem o tem.
— Dlaczegóż więc zabawiasz się pan w wojaka?
— Bo mi się tak podoba, i bądź pan pewien, że, aczkolwiek nie jestem żołnierzem z zawodu, rozumiem się lepiej na sprawach wojennych, niż pan, i że bywają tacy majorowie, którzy powinni raczej drwa rąbać lub tłuc kamienie, niż dowodzić wojskiem.
— Aaa! Pokazuje pan nareszcie rogi, których Gomarra wcale nie zauważył. No, dobrze! Wolę rozmowę ożywioną cokolwiek, niż ślamazarną, jak z początku. Radbym tylko wiedzieć, czy w tej chwili grozi mi co z waszej strony.
— Nic tu panu nie grozi... Chyba, gdyby podczas pańskiej tu obecności żołnierze pańscy przedsięwzięli przeciw nam kroki zaczepne, wówczas odczułbyś pan to na własnej skórze.
— Coś podobnego nie nastąpi.
— Tem lepiej dla pana. Możesz się pan czuć tutaj bardziej nawet bezpiecznym, niż w pośród swoich kolegów-oficerów.
— A mimo to będziesz pan miał z nimi do czynienia.
— Wszystko mi jedno. Zresztą czy pan sądzisz, naprawdę, że dla nas żadnego niema już wyjścia?
— Żadnego.
— A gdybyśmy się bronili?...
— Na nic się to nie zda. Z nastaniem dnia żołnierze poczynią wyłomy w żywopłotach i przypuszczą atak.
— Ba! ale i my również możemy zrobić wyłom i uciec wam z przed nosa.
— Nie macie koni...
— Tem lepiej, bo snadniej pochowamy się przed wami. Ale proszę mi powiedzieć, dlaczego pan zamierzasz zaatakować nas aż dopiero rano?
— Widać z tego pytania, że nie jesteś pan oficerem. Przecie, gdybyśmy w nocy zaczęli rąbać żywopłot, ludzie pańscy strzelaliby do nas.
— Tak, istotnie. Ale dlaczego, u licha, ja nie wpadłem na myśl przedostania się w ten sposób na zewnątrz corralu przez wyłamanie żywopłotu?
— Nie udałoby się to wam. Wystrzelalibyśmy was albo połapali na bola.
— Tak, nie pomyślałem o tem... Słyszałeś, bracie Hilario? — dodałem, zwracając się do zakonnika.
A major mówił dalej:
— Wy nawet pojęcia nie macie, co to jest kaktus z jego strasznymi kolcami. Przecie gdybyście spróbowali wyrąbać sobie w żywopłocie ujście, nie uszłoby to naszej uwagi, bo niezbędne są ku temu siekiery i żerdzie. Pierwsze uderzenie topora sprowadziłoby na wasze głowy tysiąc moich żołnierzy.
— Tysiąc? Słyszałem tylko o czterystu.
— Mylnie pana poinformowano. Mam pod swą komendą tysiąc ludzi, wobec czego możesz pan być pewny, że żywcem stąd w żaden sposób się nie wydostaniecie. Mówię panu wszystkie te szczegóły jedynie dlatego, abyście nie narażali się na rozlew krwi swojej. I gdy poddacie się dobrowolnie, uczynię wszystko, co leży w mej mocy, aby złagodzić waszą dolę. Przewodnik ze swą matką jest wolny zupełnie.
— Czy moglibyśmy jechać z wami bez kajdan?
— O, nie! Nie mogę wam tego obiecać.
— To trudno! Na tym właśnie punkcie nie mogę wcale ustąpić.
— Ja również nie ustąpię... I daję panu dziesięć minut czasu do namysłu. Jeżeli się zdecydujecie, dobrze; jeżeli nie, nic na to nie poradzę. Skończyłem i nic więcej nie mam tu, jako parlamentarz, do roboty.
— Ha, trudno! Proszę udać się ze mną do izby.
— Poco?
— Chcielibyśmy się naradzić między sobą tak, abyś pan nie słyszał... Zresztą radzibyśmy dać dowód, że umiemy być uprzejmi dla parlamentarzy.
— Tego naprawdę nie spodziewałem się po was. Jestem dyabelnie głodny.
Zaprowadziłem go do izby i kazałem kobiecie podać przybyłemu mięso, chleb i wino, co też natychmiast uczyniła.
— Smacznego apetytu! — rzekłem. — Wychodzę i za dziesięć minut dam odpowiedź ostateczną.
— Czy jednak przypadkiem nie knujesz pan czegoś przeciw mnie?...
— Boże uchowaj! Jeśli się panu podoba, możesz pan odejść w tej chwili. Nic przeciw temu nie mam.
— No, dobrze; zostanę tutaj, a wy nie traćcie czasu, bo tylko dziesięć minut wam pozostaje.
Wyszedłem na dwór i z zadowoleniem stwierdziłem, że towarzysze moi byli najzupełniej gotowi do ucieczki; zrozumieli snadź, że musi ona nastąpić zaraz.
— Już? — zapytał pułkownik.
— Tak — odrzekłem. — Szybko, ale pocichu i ostrożnie.
Larsen już podczas tych kilku minut, gdy byłem w izbie z majorem, zdążył odsunąć wrota, więc, nie tracąc nawet sekundy czasu napróżno, weszliśmy do corralu, a założywszy dyle bramy napowrót dla zatarcia kierunku naszej ucieczki, podążyliśmy do wyciętego przeze mnie otworu. Pchnąwszy lufą wycięty płot gęstwy kaktusowej, wyjrzałem na zewnątrz. Za żywopłotem nie było w pobliżu żywego ducha, więc pocichu wysunęliśmy się wszyscy z corralu i chyłkiem pomknęliśmy w step, przyczem koniowi swemu położyłem dłoń na nozdrzach, aby przypadkiem nie parsknął. Zatrzymaliśmy się dopiero w oddaleniu co najmniej sześciuset kroków.
— Sennor! każdej chwili szkoda! — rzekł pułkownik. — Uciekajmy jak najprędzej, bo nas dogonią.
— Hm! niełatwo to uciekać pieszo! potrzeba nam koni...
— Tak, ale skąd je wziąć? chyba ukraść?
— A chociażby. W podobnych okolicznościach nie jest to żadną zbrodnią, zwłaszcza, że ukradniemy je żołnierzom, a ci z pewnością ich nie kupili, lecz również pokradli.
— No, no! nie wiedziałem, że masz pan żyłkę koniokrada. Ciekaw tylko jestem, jak się pan do tej rzeczy zabierze. Sprawa ogromnie ryzykowna!
— Kto chce kraść konie, musi oczywiście odważyć się na ryzyko. Na to już niema rady. Zresztą uda się ze mną po konie tylko sennor Monteso, a wy wszyscy zaczekacie tutaj.
— No, proszę! — zaśmiał się pocichu Monteso. — Byłem całe życie uczciwy, a teraz muszę zostać koniokradem. Znakomita sposobność!
Chyłkiem podążyliśmy obaj w prawo popod otaczające rancho corrale, gdzie spodziewałem się znaleźć konie. Jakoż niebawem usłyszeliśmy parskanie.
— Połóż się pan teraz w trawie — szepnąłem do yerbatera — i popełznij za mną, ale ostrożnie, bo najlżejszy szmer może nam popsuć całą sprawę.
— Dokąd mamy pełznąć, skoro już tutaj są konie?
— Chciałbym oprócz koni ukraść także człowieka.
— Czyś pan zwaryował? Kogóż to pan chce ukraść?
— Zabiorę nadporucznika Gomarrę. Radbym go ukarać za to, że mię sobie lekceważył... A przytem jest on znakomitym przewodnikiem i przyda się nam bardzo. Trzeba tylko śpieszyć, bo major, spostrzegłszy naszą ucieczkę, zaalarmuje wnet wojsko. Naprzód!
Dostawszy się w pobliże postoju koni i zaleciwszy yerbaterowi, aby tu pozostał, posunąłem się ostrożnie jeszcze nieco dla wyszukania żołnierzy, pilnujących koni.
Jakoż o kilkanaście kroków natknąłem się na jednego draba, który siedział na ziemi i, oparłszy się na łokciu, drzemał w najlepsze.
Dobyłem noża, a przyłożywszy mu go do piersi, szepnąłem:
— Hehej! Gdzie jest nadporucznik Gomarra? Gadaj, bo zakłuję!
Drab przetarł oczy i spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem, ale, spostrzegłszy nóż, zrozumiał groźbę i wnet odpowiedział:
— Tu, o kilka kroków, jest jego koń. Może i on sam tam będzie!
— Tam, naprawo?
— Tak.
Żal mi było biedaka, a jednak musiałem z konieczności zapłacić mu za tę przysługę wypróbowanym sposobem, mianowicie pięścią w skroń, tak, aby stracił na chwilę przytomność, poczem poszedłem dalej.
Nagle rozległ się donośny głos majora, biegnącego od rancha:
— Hola! do mnie wszyscy! Oblężeni uciekli! Przykucnąłem w trawie w pobliżu wskazanego konia, gdy nagle spostrzegłem nadbiegającego Gomarrę. Rzuciłem się na niego, jak zaczajony jaguar, i chwyciwszy Indyanina za gardło, ogłuszyłem go uderzeniem pięści, poczem zarzuciłem go sobie na plecy i pośpieszyłem do najbliższej grupy koni, gdzie oczekiwał na mnie yerbatero.
Niestety, całkiem niespodziewanie natknąłem się po drodze jeszcze na jednego żołnierza, który, zbudzony nagle wołaniem majora, biegł, nie wiedząc sam, dokąd i poco.
— Co się stało? — pytał mię nieprzytomnie.
— Major woła do siebie żołnierzy — odpowiedziałem.
— Poco?
— Dowiesz się na miejscu. Biegnij coprędzej!
Żołnierz dopiero teraz spostrzegł, że niosę na plecach człowieka, więc zapytał:
— A to znowu co? co to za człowiek? kto pan jesteś?
— Cudzoziemiec, którego chcieliście złowić w rancho z jego towarzyszami... a na plecach mam nadporucznika Gomarrę. Zamelduj to majorowi, gdy się wyśpisz, i powiedz mu jeszcze, że pożyczyłem u niego kilka koni. Dobranoc!
To rzekłszy, grzmotnąłem go również kułakiem w skroń, tak, że padł na ziemię, jak długi.
— Monteso! — zawołałem półgłosem na towarzysza.
— Co? — odpowiedział, jak z pod ziemi.
— Weź pan jednego konia i jedź do naszych, aby natychmiast przybyli tu po konie!
Yerbatero dosiadł pierwszego z brzegu rumaka i popędził na wskazane miejsce, a ja, położywszy na drugiego konia Gomarrę i wziąwszy go przed siebie, pojechałem naprzeciw towarzyszom.
Niebawem nadbiegli i dopadli koni, które, uwiązane na lassach i osiodłane, stały tuż niedaleko.
Nie minęło i kilka minut, gdy byliśmy już wszyscy na siodłach, a każdy ponadto wziął po kilka koni luzem. Nawet stara Indyanka spisała się dzielnie, trzymając się w siodle, jak oficer.
— Dokąd? — pytał pułkownik, nie znający okolicy.
— Na północ! — odrzekł yerbatero, — bo musimy, o ile można, trzymać się zdala od trzęsawisk, rozciągających się wzdłuż Parany. Niebawem wzejdzie księżyc, i wtedy będziemy bezpieczniejsi.
I popędziliśmy na oślep ku północy, po upływie zaś pół godziny, gdy noc rozjaśniła się od księżyca, zoryentowawszy się w sytuacyi, skierowaliśmy się na południowy zachód.
Okolica obfitowała w mniejsze i większe rzeczułki i strumienie, które jednak nie utrudniały nam zbytnia jazdy, — bagniste zaś miejsca nietrudno było w noc jasną poznać po roślinności, różniącej się wybitnie od trawy stepowej.
Dwie godziny forsownej jazdy bez wytchnienia minęły, jak jedna chwila, a jeniec nasz nie dawał znaku życia, i napełniła mię obawa, czym go przypadkiem nie udusił... Nie było to wcale moim zamiarem i nie radbym obciążać sumienia nawet mimowolnie spowodowaną śmiercią bliźniego.
Zaniepokojony bezwładnym stanem Indyanina, kazałem towarzyszom zatrzymać się i zsiąść z koni, poczem ułożyliśmy biedaka na ziemi i rozwiązaliśmy mu nogi. Jeniec mój jednak, gdy tylko poczuł, że jest wolny, zerwał się z ziemi i jął nam wymyślać, na czem świat stoi. Gdy zaś wylał już z siebie wszystką żółć i uspokoił się nareszcie, rzekłem do niego:
— Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby ktoś tak nagle zmartwychpowstał. Zachowywałeś się pan przez parę godzin tak spokojnie, że obawiałem się, iż pan nie żyje. Dlaczego nie poruszałeś się dotychczas?
— Alboż mogłem? Skrępowaliście mię, jak barana.
— Mogłeś pan przynajmniej mówić.
— Poco? aby panu powiedzieć, że jesteś istotnie niebezpiecznym łotrem? Na to jest i teraz dosyć czasu! Gdybym tylko nie był obezwładniony!... no!
— To cóż byłoby wówczas? Byłbyś pan tak samo powiedział zapewne, że jestem głupcem, czy idyotą, wreszcie człowiekiem wyzutym z wszelkiej godności. A jednak właśnie dlatego, że jestem mądrzejszy od pana i posiadam więcej od niego godności ludzkiej, puściłem pańskie obelgi mimo uszu, wiedząc napewno, że niebawem będziesz pan wobec mnie upokarzająco zawstydzony. Nie bój się pan jednak niczego. Podobasz mi się, pomimo wszystko.
— Radbym jednak wiedzieć, co zamierzasz ze mną uczynić...
— Będziesz pan naszym przewodnikiem.
— Dziękuję za łaskawe zaufanie, ale do tego nikt mię przecie nie zmusi.
— O! nie będzie to nawet trudno.
— Naprawdę? A gdybym was umyślnie wprowadził w błąd?...
— Wówczas zastrzeliłbym pana z najzimniejszą krwią. A zresztą niech pan nie myśli, że nas tak łatwo wyprowadzić w pole...
— Mimo to jednak oświadczam panu, że spróbuję zbiedz przy najbliższej sposobności.
— Owszem, wolno panu próbować. Ale ręczę, że to się mu na nic nie zda. Przywiążemy pana do konia.
Nie mogąc zbyt dużo czasu tracić na wypoczynek, kazałem przykrępować czerwono-skórego mocno do siodła, przyczem lasso uwiązane do uzdy zatrzymał yerbatero, i puściliśmy się w dalszą drogę.
Następny postój urządziliśmy w napotkanej zacisznej dolince, zarosłej gęstą trawą i krzakami. Konie przywiązaliśmy na lassach, by się pasły, a sami po kładliśmy się w trawie, znużeni gwałtownemi przejściami w ciągu dnia. Jeden z nas na przemian miał czuwać, a zwłaszcza mieć baczne oko na Gomarrę. Nie było tu ani co jeść, ani nawet wody do picia; nikt też o to nie pytał, rad, że przynajmniej odpocząć może chwilę.
Obowiązek czuwania w pierwszych godzinach przyjąłem na siebie i usiadłem obok leżącego Gomarry. Księżyc rzucał mdłe swoje blaski na rozległą płaszczyznę stepu. Gdzieś w poblizkiem bagnie rechotały żaby, a w bujnej trawie ćwierkały koniki polne. Pozatem wokoło panowała głęboka cisza.
Aby śpiącym nie przeszkadzać, nie podnosiłem się z ziemi i, siedząc skulony z opartymi na kolanach łokciami, ukryłem twarz w dłonie i oddałem się myślom.
O czem się myśli w takiej godzinie, tego się nawet nie wie, nie pamięta się później. Możliwe, że działalność mózgu staje, jak zegar, w którym zapomniano naciągnąć sprężynę, dusza wychodzi z człowieka i odbywa wędrówkę po nieznanych i zmysłami niedających się objąć światach...
Siedziałem tak dłuższą chwilę, zasłuchany w majestat ciszy i wpatrzony w bezmierny step, gdy nagle usłyszałem szept:
— Sennor!
Zwróciłem głowę w kierunku głosu. To Gomarra chciał czegoś ode mnie.
— Czego pan sobie życzysz?
— Czy pan... czy... zapytać nie śmiem... czy powiedziałby mi pan prawdę, ale szczerą prawdę na moje pytanie?
— Jeżeli tylko będę mógł pana zadowolnić, owszem... Słucham.
— Wyraziłeś się pan, że mu się podobam. Była to ironia, czy też prawda?
— Owszem, panie, prawda.
— Tak... tak... Może pan nazwie to dzieciństwem, ale są pewne chwile i okoliczności, które dziwnie wpływają na najtwardsze nawet charaktery. I ja czuję się jakiś inny, jakiś skruszony... albo ja zresztą wiem. Prosiłbym tylko o jedno jeszcze wyjaśnienie... Dlaczego ja się panu podobam?
Głos jego przy tych słowach drżał i czuć w nim było szczerość i jakąś rzewność.
Właściwie nie zdawałem sobie sprawy, dlaczego człowiek ten wywarł na mnie wrażenie dodatnie. Może z tego powodu, że wiele przeżył, wiele przecierpiał, — nie wiem. I w tej chwili, choć twarzy jego nie mogłem widzieć, zdawało mi się, że kryje się w niej rys dla mnie wielce sympatyczny, odzwierciadlający prawą jego duszę. Odrzekłem mu przyjaźnie:
— Pan podobno nie byłeś dawniej tak ponury i zgorzkniały, jak obecnie, i tylko jakiś bolesny wypadek wpłynął na zmianę w usposobieniu pańskiem i w poglądach na życie.
— Bardzo to możliwe, ale ja o tem z nikim nie lubię mówić.
— Szkoda! Czasem wynurzenie jakiegoś tajemnego smutku czy boleści wobec osoby życzliwej przynosi znaczną ulgę.
— To prawda. Ale czy dzisiaj łatwo znaleźć szczerego, życzliwego człowieka, przed którym możnaby otworzyć serce?
— O, dlaczegóżby nie. Są przecie na świecie ludzie współczujący i dobrzy. Pan sam wszakże byłeś takim ongiś...
— Nie przeczę. Cóż jednak warta myśl o tem, co już minęło. Gdybym zresztą i znalazł jaką życzliwą sobie duszę, o której pan wspominasz, to i tak niczego od niej, prócz współczucia, oczekiwać nie mogę.
— Jeżeli pan nie masz zaufania, to trudno. Wdzierać się przemocą w pańskie tajemnice nie mam zamiaru. A jednak domyślam się...
— Czego?... Przecie pan jesteś tu obcy...
— Mogę jednak pomimo to wiedzieć, że na zmianę usposobienia pańskiego wpłynęła zbrodnia. Zamordowano panu brata...
— Co? Skąd pan wie o tem? — podchwycił żywo.
— Powiedział mi to pański krewny.
— Plotkarz! I kto mu pozwolił rozpowiadać o moich sprawach?
— Niech się pan nie gniewa na niego, bo gdyby był tego nie powiedział, byłbyś pan w tej chwili już nie żył. Pan przecie obraziłeś mię ciężko, i jedynie przez wzgląd na to, co opowiadał mi bratanek, darowałem panu życie.
— Ba! ale byłem przecie parlamentarzem!
— Parlamentarza również obowiązuje, jak każdego innego, grzeczność, a przedewszystkiem ostrożność. Pan jednego i drugiego zaniedbałeś, i życie pańskie wisiało na włosku. Słyszałem jednak, żeś pan od chwili mordu zmienił się nie do poznania, i to właśnie usposobiło mię dla niego życzliwie. Bo kto wziął sobie tak bardzo do serca śmierć brata, ten niezawodnie godnym jest człowiekiem.
— Tak pan myśli?... Rozumiem... — odszepnął z westchnieniem i zamilkł.
Dopiero po upływie dłuższej chwili zapytał:
— Ale pan nie znasz szczegółów tego okropnego zdarzenia?
— Nie, tylko tyle, co mi powiedział krewniak pański. Od pana zaś nie wymagam szczerości, bo zresztą nie mam żadnej podstawy liczyć na pańskie zaufanie.
— A jednak ja je mam dla pana. Dziwne to, ale prawdziwe. Jesteś, sennor, moim wrogiem; masz mię w swojem ręku, jako jeńca; nie wiem nawet, co pan zamyślasz uczynić ze mną... A jednak zdaje mi się, że pan jesteś człowiekiem dobrym, szlachetnym i że nie byłbyś nawet w stanie uczynić mi jakiejkolwiek krzywdy. Teraz dopiero czuję, że tam, przy ognisku, mówiąc z panem jako parlamentarz, pomyliłem się bardzo w ocenieniu wartości pańskiej. Po drodze słyszałem waszą rozmowę i wiem, coś pan za jeden, jaki z pana dzielny człowiek. Wiem, że wybawiłeś pan sam, wyłącznie sam, garstkę swoich towarzyszów ze strasznego położenia, gorzej jeszcze, niż z paszczy lwa. Widzę, że jeżeli pan coś przedsiębierzesz, to ma zawsze ściśle określony cel. Tak naprzykład nie bez celu uprowadziłeś mię pan z pod rancha i niedaremnie też jedziesz do Gran Chaco. Bo przecie pan tam zmierzasz?
— Owszem, jadę do Gran Chaco.
— I jeszcze dalej w górę rzeki?
— To zależy od okoliczności... Może nawet podążę aż do oceanu.
— Hm! to się dobrze składa. Interesuje mię ten zamiar pański. Udajesz się pan w te strony, gdzie został zamordowany brat mój. A może... podróż pańska przyczyniłaby się... możebyś pan przy tej sposobności mógł wpaść na ślad mordercy brata mojego...
— Cóż znowu?... Sądzisz pan, że jestem jakimś cudotwórcą? Ile lat upłynęło od chwili śmierci brata?
— O, wiele. Ale mimo to można jeszcze wpaść na ślad zbrodniarza, i gdybym posiadał ku temu zdolności, przedsięwziąłbym poszukiwania. Co zacząłem w tym kierunku, zawsze jakaś przeszkoda zniweczyła wszelkie moje wysiłki. Otóż zdaje mi się, że gdybyś pan znalazł się tam... Ale... co ja mówię?... to niemożliwe...
— Co?
— Najmądrzejszy nawet człowiek i najbardziej zdolny nie byłby w stanie wykryć mordercy po tylu latach, tem bardziej, że miejsce zbrodni znajduje się wśród dzikich, pustynnych okolic...
— Czy brat pański został tam pogrzebany?
— Tak.
— I za punkt wyjścia do wyśledzenia złoczyńcy uważa pan jego grób?
— Na szczęście, mam inny przedmiot, który mógłby dopomóc w poszukiwaniach, a mianowicie butelkę, zawierającą jakieś sznurki, którą morderca tam zakopał.
— Sznurki, mówisz pan? Może to są tak zwane kipus peruwiańskie? Jeżeli tak, to proszę mi opowiedzieć wszystko dokładnie, i to we własnym swoim interesie.
Mimowoli przyszedł mi na myśl ów sendador, o którym mówił mi Monteso, a którego podejrzewałem o zbrodnię. Przypomniałem sobie, że, według opowiadania Montesa, miał on jakieś rysunki, ale o kipus nic yerbaterowi nie wspominał, i domyślałem się, że musiał je ukryć starannie, aby się nie dostały w obce ręce i aby ktoś, odcyfrowawszy je, nie odnalazł ukrytych skarbów.
Posłyszawszy teraz od Gomarry o owych sznurkach, zainteresowałem się sprawą, i Indyanin poznał to widocznie, gdyż rzekł:
— Widzę, że sprawa ta interesuje pana.
— Bo wspomniał pan o przedmiotach, o których wiem cośkolwiek...
— Umie pan może odcyfrować węzły na tych sznurkach?
— Czytałem wiele książek naukowych, traktujących o kipus, i znam trochę narzecze, w którem one wyrażają swą treść... Ale pomimo to wątpię, aby mi się udało uczynić coś dla pana. Możliwe byłoby to wówczas jedynie, gdybym wiedział dokładnie, skąd pochodzą te sznurki. Czy, pańskiem zdaniem, sznurki te mają cokolwiek wspólnego z zamordowaniem brata?
— Ależ tak, sennor.
— Więc proszę mi odpowiedzieć na kilka pytań. Przedewszystkiem: gdzie leży miejscowość, w której popełniono morderstwo?
— W górach na pustynnej wyżynie Pampa de Salinas, w Andach boliwiańskich. Czy pan był kiedy w tych górach?
— Nie, ale czytałem o nich wiele. Czy owa pustynia solna jest naprawdę tak ponura i straszna, jak ją opisują?
— O, to niezwykle dzika miejscowość. Jedzie się tam całymi dniami, nie oglądając żadnej roślinności, prócz niektórych tylko, właściwych słonemu podłożu ziemi. Przez tę martwą pustynię muszą przedzierać się myśliwi, polujący na chinchilla, które w odległych górach żyją całemi stadami.
— Czy są tam słone jeziora?
— Jest jedno bardzo wielkie, pokrywające dno całej obszernej a zacisznej kotliny. Opowiadają, że dawniej na tem miejscu znajdowało się kilka pięknych miast i sporych wsi, ale zostały one zniszczone podczas najazdu na ten kraj Europejczyków. Dziś niema ani śladu z tych wspaniałych osad ludzkich.
— Może przynajmniej pozostały jakie ruiny?
— Niema żadnych.
— A wulkany jakie są w pobliżu?
— Owszem, nawet kilka.
— Czy to jezioro, o którem pan wspominał, ma jakie dopływy?
— Nawet bardzo liczne, ale nieduże i krótkie.
— Słyszałem, że owo słone jezioro pokryte jest stężałą warstwą soli.
— Tak jest, i to tak grubą, że można przejść po niej, jak po lodzie, a nawet przejechać na koniu. Sam próbowałem tego nieraz. W porze deszczowej jednak wzbierają potoki, a wówczas wody w jeziorze przybywa, i ławica solna podnosi się, pływając po wierzchu.
— Być może, iż jezioro to było kiedyś niewielkie i dopiero z biegiem lat rozszerzyło się. Bo skoro na wierzchu znajduje się skorupa solna, to woda nie może wyparowywać, a nowej ciągle w niem przybywa, powodując znaczny co roku przyrost. Ta właśnie okoliczność mogła być przyczyną zalania nizko położonych ruin dawnych miast. Więc mówi pan, że w okolicy tego właśnie jeziora zginął brat pański?
— Tak jest. Wybraliśmy się na polowanie w Andy, a było nas wszystkich ośmiu tęgich myśliwych, umiejących doskonale chodzić po górach. Przenocowawszy w owem strasznem miejscu przy słabym ogniu z solnych roślin, puściliśmy się rano w dalszą drogę, a tylko brat mój pozostał dla odszukania muła, który się mu był zbłąkał. Sądząc, że znajdzie go niebawem i nas potem dogoni, nie chciał, abyśmy na niego czekali.
— Czy są tam jakie zwierzęta drapieżne?
Nie! Wszak one wiedzą, że w tej martwej okolicy niema żeru i poginęłyby tam z głodu.
— Ale ludzi spotyka się tam często?
— Niebardzo. Przez Andy prowadzi jedna-jedyna droga, i to ogromnie uciążliwa i niebezpieczna. Tylko śmiałek decyduje się na jej przebycie, i to w dogodnej porze, a przytem wyłącznie dolinami, zawalonemi śniegiem. Czasem zapuszczają się w te ponure ustronia poszukiwacze złota, ale ci nie idą zbyt daleko.
— Zdarzyło mi się niedawno spotkać jednego z takich poszukiwaczy złota, który wałęsał się po tych górach.
— Któż to był? — zapytał mię Gomarra, zaciekawiony. — Może i ja go znam? może to stary gambusino ze Szwajcaryi?
— Znasz pan jego nazwisko?
— Nie. Nazywano go tylko „gambusino“, a wiem o nim tylko tyle, że miał krewnych w Banda Oriental, w pobliżu Mercedes.
— Tak, istotnie. Tego właśnie człowieka poznałem niedawno.
— Szczególny traf! Czy nie mógłby mi pan powiedzieć, gdzie on obecnie przebywa?
— Umarł. Byłem obecny przy jego łożu śmiertelnem...
— Umarł? I to w domu... zamiast, jak prawdziwy gambusino, w pustyni. Niech mu tam światłość wiekuista przyświeca! Był to człowiek zamknięty w sobie, ponury, smutny, jakby miał na sumieniu jakieś przewinienie. Czy pan nie wie co o tem? Nie chciałem oczywiście odpowiedzieć otwarcie na to pytanie Indyanina, bo nie ulegało już wątpliwości, że mordercą brata jego był ten sam człowiek, który zmusił gambusina pod przysięgą do zachowania tajemnicy co do morderstwa. A mordercą tym podwójnym był niewątpliwie sendador. Odrzekłem więc wymijająco:
— Jeżeli, jak pan powiada, człowiek ów był zamknięty w sobie, to skądżeby mu przyszło na myśl zrobić wyjątek dla mnie jednego?
— Niby racya. Ale przecie mógł pan coś więcej usłyszeć w tej sprawie, która, jak się domyślam, nie jest dla pana obojętna.
— Być może. Czy ów gambusino wiedział o zamordowaniu pańskiego brata?
— Nie! Nigdy z nim o tem nie mówiłem, jak wogóle z nikim. Zresztą nie znaliśmy się zbyt blizko, gdyż był on odludkiem i szukał zawsze samotności. Widywaliśmy się zwykle krótko, ledwie kilka słów zamieniając ze sobą, i potem rozchodziliśmy się. Nie dowiadywałem się nigdy o nim bliższych szczegółów, ani on nie był o mnie ciekawy.
— Czy to był jeden-jedyny człowiek, z którym się pan tam spotykał?
— Tak, oprócz oczywiście strzelców, o których wiadomo, że wybrali się w góry w zamiarach nie bardzo uczciwych.
— A zatem zdarzają się tam i tacy?
— Niestety, nie brak łotrów, którzy, podszywając się pod płaszczyk przewodników, zwabiają w góry podróżnych, obrabowują ich i nieraz mordują. Takiemu właśnie drabowi wpadł w ręce i mój brat.
— Pocóż jednak bratu potrzebny był arriero[3], skoro on sam znał dokładnie okolicę?
— Prawda, brat znał drogę doskonale i zbyteczny mu był przewodnik. Ale został on poprostu napadnięty przez tego łotra zupełnie przypadkowo.
— Skąd pan wiesz o tem?
— Powiedział mi to brat przed śmiercią. Ach, panie! Serce mi się kraje na samo wspomnienie o tem wszystkiem. Jak już rzekłem, zostawiliśmy brata, bo musiał szukać swego muła, i pojechaliśmy dalej w góry. Z doliny wznosi się powoli zbocze górskie, a po niem wije się serpentyna, z której widoczną jest na sporą odległość cała okolica wraz z jeziorem. Wspinając się po owej serpentynie w górę, spotkaliśmy jednego arriera, który schodził w dół, prowadząc ze sobą dwa muły. Widocznie, odprowadziwszy jakiegoś podróżnego na drugą stronę, wracał teraz do domu; tak zresztą oświadczył moim towarzyszom, a przy tej rozmowie nie byłem obecny, bo właśnie oddaliłem się był na krawędź zbocza, aby spojrzeć jeszcze w dół, czy nie widać mego brata. Gdy wróciłem do towarzyszów, arriero już był pojechał w dalszą drogę.
— Czy pytał się pan o jego nazwisko?
— Owszem. Podał on swoje nazwisko towarzyszom, ale było ono zmyślone, bo, jak się później o tem przekonałem, arriera, któryby się tak nazywał, nie znano w całej okolicy.
— Czy towarzysze pańscy, gdyby go teraz zobaczyli, mogliby go poznać?
— Zapewne. Ale ich już niema; niektórzy poginęli nieszczęśliwie w górach, jeden udał się do Brazylii i nie wrócił, a reszta zaciągnęła się w szeregi wojenne, by w tych burzliwych czasach walczyć za ojczyznę.
— A więc nikt już panu w jego sprawie dopomóc nie może, tylko pan sam musisz sobie radzić, mając jedynie ową butelkę. Proszę mi o niej powiedzieć coś więcej.
— Było tak, sennor. W południe owego nieszczęsnego dnia zatrzymaliśmy się, by zaczekać na mego brata, aż nas dogoni. Ale czekaliśmy daremnie. Zatrwożyłem się, bo, sądząc z tego, co mi towarzysze opowiadali o spotkanym przewodniku, miałem powód do obaw. Wróciłem więc na dół z jednym z towarzyszów, i gdyśmy przybyli na występ skalny nad jeziorem, zobaczyliśmy brata, leżącego bez ruchu na ziemi. Zostawiwszy tedy nasze muły na górze, pobiegliśmy do brata. Ślady krwi świadczyły wymownie, że popełniono tu morderstwo... Brat leżał, jak martwy... Wręcz opisać nie mogę boleści, jaka mię ogarnęła na ten widok...
— Wyobrażam sobie...
— Nie! pan tego wyobrazić sobie nie może. Mój brat i ja tworzyliśmy niejako jedną istotę; kochaliśmy się niezmiernie. I patrząc na zamordowanego, miałem w pierwszej chwili wrażenie, że kula przeszyła nie jego pierś, lecz moją. Rzuciwszy się ku nieszczęśliwemu, począłem lamentować, i oto nagle umierający otworzył na chwilę oczy, a poznawszy mię, szepnął kilka słów, poczem wyzionął ducha.
— I powiedział panu, kto go zamordował?
— Tak. Mordercą jego był ów arriero, którego spotkaliśmy, a popełnił tę zbrodnię na mym bracie, aby ten nie zdradził jego tajemnicy. W chwili bowiem, gdy brat mój, znalazłszy swego muła, wsiadł nań i chciał się oddalić, zobaczył w pobliżu człowieka, który zakopywał w ziemi butelkę. Arriero, zobaczywszy niespodziewanie brata, świadka swej czynności, wymierzył doń i strzelił. Trafiony w pierś nieszczęśliwy brat mój spadł z muła, ale po chwili, odzyskawszy przytomność i widząc, że morderca już się oddalił, zebrał ostatek sił i zawlókł się na krawędź skały, aby zobaczyć, gdzie się podział arriero, no, i widział, jak drab zakopywał, butelkę w innem miejscu pod skałą nad jeziorem. Wkrótce jednak padł bez zmysłów i ocknął się dopiero, gdy się koło niego znalazłem.
— Cóż pan zrobiłeś potem? Ścigałeś zapewne mordercę?
— Niestety, noc już była zapadła, i wszelkie wysiłki moje w tym kierunku na nicby się były nie przydały. Wykopaliśmy obaj z towarzyszem grób i pochowaliśmy zwłoki, a na tem miejscu ustawiliśmy krzyż, kładąc na mogile kamień. Potem przyjaciel mój oddalił się, a ja jeszcze zostałem.
— Trudno było panu rozstać się ze szczątkami ukochanego brata?
— Tak, sennor. A przytem nie chciałem, aby ktoś drugi był wtajemniczony w sprawę owej butelki, która musiała niezawodnie być bardzo ważna, skoro ów arriero dla ukrycia jej poważył się nawet na morderstwo. Po oddaleniu się towarzysza rozpocząłem natychmiast poszukiwania owej butelki, i aczkolwiek w miejscu, gdzie została zakopaną, wiatr zatarł już był ślady, jednak udało mi się ją odnaleźć. Wydobywszy butelkę, znalazłem wewnątrz owe sznurki.
— I nie wie o tem nikt, prócz pana? Przecie to, co opowiadał panu przed śmiercią brat pański, mógł słyszeć ów towarzysz, co pozostał z panem.
— Nie słyszał naszej rozmowy, bo pobiegł w poszukiwaniu mordercy.
— Czy wiedziałeś pan, że owe sznurki są to cenne dokumenty?
— Wówczas jeszcze nie miałem o tem pojęcia, ale później dowiedziałem się i byłem bardzo rad, żem ich nie zniszczył.
— Zabrałeś je pan ze sobą?
— O, nie. Byłem o tyle przezorny, że zakopałem nanowo butelkę z jej zawartością, aby morderca nie domyślił się o odkryciu jego tajemnicy.
— Przypuszczałeś pan więc, że powróci on tam jeszcze?
— Oczywiście, i nie myliłem się; bywał tam często potem.
— Skąd pan wiesz? widziałeś go pan?
— Nie, ale poznałem ze znaków, które tam poczyniłem. Niestety, jego samego nie spotkałem nigdy, ani też nie mogłem się o nim niczego dowiedzieć w okolicy.
— Nie starałeś się pan wyszukać kogoś, ktoby umiał odcyfrować owe dokumenty?
— Owszem, ale nie natrafiłem na takiego. Dopiero teraz... Ale co ja mówię?... to niemożliwe...
Przerwał wątek rozmowy i opuścił głowę na piersi.
— Proszę, mów pan dalej! — zachęcałem go, widząc, że jest w obawie, aby nie powiedzieć zawiele.
— Jestem pańskim jeńcem... czeka mię śmierć... poco więc łudzić się czemkolwiek?...
— A gdybym pana puścił wolno?...
— Co pan mówi? — szepnął półgłosem. — Byłbyś pan skłonny? Jeżeli łaskawość pańska dla mnie sięga tak daleko, to... to... jabym śmiał prosić o pozwolenie...
— Podróżowania ze mną?
— Tak, sennor. Proszę się nie gniewać, że śmiem...
— Wprawdzie nie miałem przedtem zamiaru wlec się aż do Pampa de Salinas — przerwałem mu, — ale w tej chwili jestem na to zdecydowany i mam nawet nadzieję, że uda mi się schwytać mordercę.
— Cielo! gdyby to było możliwe!
— Owszem, przypuszczam, że podołam temu zadaniu. Ale... co pan robiłeś potem, po śmierci brata? Miałeś pan rancho... Czy porzuciłeś po tym wypadku polowanie w górach?
— Tak, musiałem zaprzestać tych wędrówek, gdyż wyczerpały się już były wszystkie siły moje i nie mogłem wpaść na trop mordercy. Siedziałem czas jakiś nad jeziorem tygodniami całymi, myśląc, że go schwytam... niestety nadaremnie, i szkoda było tylko trudów moich i znoszenia głodu i zimna. Skoro jednak oddaliłem się stamtąd, pojawiał się on nagle, jakby z pod ziemi wyrósł lub spadł z chmur. Poznałem był to z pozostawionych przeze mnie znaków.
— Widocznie sprytny to człowiek i posiada nie byle jakie zdolności, jeżeli umie czaić się, jak jaguar. Przytem zna zapewne każdą ścieżkę, każdą szczelinę w owej górskiej pustyni.
— O, tak! nie dorównałby mu chyba nawet Geronimo Sabuco...
— Cóż to za osobistość?
— Nie słyszał pan tego nazwiska? Toż to najsłynniejszy przewodnik i znawca Andów; nazywają go z tego powodu sendadorem.
— Widziałeś go pan kiedy?
— Nie, nie miałem tego szczęścia.
— Czy bywa on często w tamtych stronach?
— On bywa wszędzie, ale główna jego kwatera znajduje się w Gran Chaco. Opowiadają o nim, że zna każdą piędź ziemi w Andach. I jeżeli pan chce przedostać się ku oceanowi, radziłbym panu wziąć go za przewodnika.
— Myślałem już o tem.
— Czyżbyś pan wiedział o nim przedtem?
— Tak, słyszałem już o nim.
— Jeżeli więc istotnie uda się pan w tamte strony i nie odmówi mej prośbie, to pojadę z nim razem aż do Pampa de Salinas. Cieszę się tem ogromnie, sennor...
— Ba, ale przecie należysz pan do armii Jordana.
— Co mię może w tej chwili obchodzić Jordan? Przyłączyłem się do niego wcale nie z przekonania... Nie mogłem wytrzymać dłużej w spokojnem, odludnem rancho, więc sprzedałem je, a uzyskane stąd pieniądze zawiozłem do głównego miasta Entre Rios, aby je tam umieścić w kasie, poczem puściłem się w Andy. Po drodze jednak zatrzymali mię ludzie Jordana i najęli na przewodnika do Corrientes, a że mi Jordan dobrze zapłacił i dał mi rangę oficera, więc pozostałem w jego armii. Oto wszystko!
— Z pierwszego spotkania z panem wyniosłem wrażenie, że jesteś pan zagorzałym jego stronnikiem.
— Gdy się wlezie między wrony, trzeba krakać, jak i one... Ale w tej chwili mam do pana o całe niebo więcej zaufania, niż do Jordana z całą jego armią.
— Mam wierzyć temu? czem pan udowodnisz to, co mówisz w tej chwili?
— Bardzo łatwo dowiodę panu swej życzliwości: wydam mu mianowicie w ręce wszystkich tych, którzy nas już teraz niezawodnie ścigają.
— W jaki sposób?
— A w ten sposób, że ścigającą bandę wciągnę w bagna rzeki Espinuilli, która odgranicza Entre Rios od Corrientes...
— Przypuszczasz pan więc, że pogoń jest już w drodze? Wszak teraz noc, i niemożliwe jest rozpoznanie śladów... Zresztą oddaliliśmy się już na znaczną przestrzeń od rancha, i powodzenie pościgu jest bardzo wątpliwe, więc może go zaniechano zupełnie.
— Mylisz się, sennor! Nie darują wam oni i najniezawodniej są już niedaleko. O ślady nasze nie potrzebują się troszczyć, gdyż wiedzą dobrze, że mogliśmy się skierować jedynie do granicy, i w tym też kierunku ścigają nas bez wytchnienia.
— Może pan masz i słuszność. Nie pozostaje nam więc nic innego, jak tylko natychmiast wyruszyć w dalszą drogę.
— Dobrze! Pojedziemy prosto w kierunku bagien, a oni za nami. Ponieważ znam tajemne przejście przez te niebezpieczne obszary, zwabimy ścigających w sam środek trzęsawisk i pochwytamy wszystkich bez jednego wystrzału.
— Sądzisz pan, że ja wierzę w to, co pan mi obiecujesz... pan, zagorzały jordanista? Któż mi zaręczy, że nie będzie to pułapka właśnie dla nas samych?
— Sennor! pański brak zaufania jest dla mnie ogromnie bolesny...
— Jednak nie mogę panu zaufać. Wszak zamierzasz pan zdradę wobec swoich dotychczasowych przyjaciół, a czyż zdrajca zasługuje na wiarę?
Gomarra zamilkł i dopiero po dobrej chwili rzekł:
— Przyznaję słuszność pańskiemu rozumowaniu, pomimo, że słowa jego wcale nie są dla mnie pochlebne. Ale proszę tylko wziąć pod uwagę, że Jordan sam jest właściwie zdrajcą, i sprawiedliwie się stanie, gdy będzie zbierał to, co sam sieje. Służyłem mu wiernie, jak długo byłem do tego obowiązany. Obecnie jednak nie znajduję się w jego służbie i uważam się za zwolnionego od wszelkich względem niego obowiązków. Zresztą pamięć na mego zmarłego brata cenię o wiele wyżej, niż względy dla buntownika, u którego byłem wprawdzie oficerem, ale tylko za dziennym żołdem. Dodam jeszcze, że masz pan mię w swej mocy i w razie najmniejszego podejrzenia możesz mi pan odebrać życie, na co z góry jestem przygotowany.
— Tak, ale cóżby nam to pomogło, gdybyśmy już wleźli w zasadzkę...
— Zapewniam więc pana na wszystkie świętości, że jestem szczery i że nic złego przeciw wam nie zamierzam. Zresztą czyż pan nie spostrzegł, jaką radość sprawiło mi zezwolenie pańskie na podróż z wami w Kordyliery?
— Owszem, widziałem to i wierzę już w pańską szczerość. Jednak dla wypróbowania pana nie chciałem się na razie zgodzić na pańską propozycyę. Od tej więc chwili bądź pan nam życzliwym towarzyszem.
Pochyliłem się nad nim i przeciąłem więzy na rękach i nogach. Indyanin zerwał się z ziemi, wyciągnął kilkakrotnie członki i rzekł:
— Uwolnił mię pan z więzów, i mógłbym teraz uciec...
— Nie byłaby to wcale ucieczka, gdyż nie jesteś już pan jeńcem moim i możesz udać się, gdzie się mu spodoba. Mam jednak nadzieję, że zostaniesz przy nas.
— Dziękuję panu serdecznie — odrzekł wzruszony, ściskając mi obie ręce. — Ale co na to powiedzą pańscy towarzysze, gdy się obudzą?
Niedługo czekał na odpowiedź, bo właśnie pułkownik, który spał tuż obok niego z drugiej strony, zerwał się i ofuknął:
— Co u dyabła! jeniec wolny? Co to ma znaczyć, sennor?
— Jak pan widzi. Nie mogę przecie dręczyć przyjaciela, a człowiek ten jest nim teraz istotnie i obowiązał się nawet pomódz nam w ujęciu drabów, którzy nas ścigają.
— I pan mu wierzysz?
— Najzupełniej.
— Ha! skoro tak, to nie mam nic przeciw udzieleniu mu wolności. Ale w jaki sposób dopełni on swego przyrzeczenia?
— W bardzo prosty — odparł Gomarra. — Wiadomo panu, że rzeka graniczna tworzy w niektórych miejscach zdradliwe bagna.
— Owszem, oznaczone są one na naszych mapach. Nie ważyłbym się tam zapuszczać za nic w świecie.
— Ja jednak nie obawiam się ich, bo znam każdą niemal piędź ziemi w tych okolicach. Jordaniści niezawodnie będą nas ścigali, i wnet już prawdopodobnie zobaczymy ich tuż za sobą. Dlatego to poprowadzę was znanemi ścieżkami w bezpieczne miejsce, tam rozdzielimy się na dwie grupy i wciągniemy całą zgraję w nieprzebyte topieliska. Szkoda tylko, że jest nas zamało. Nie chcę wam ubliżać, ale przyznacie, że czterystu uzbrojonych ludzi przeciw kilkunastu to nieco zadużo...
— Hm! — mruknął pułkownik. — Możeby znalazła się jaka pomoc, i mam co do tego pewne widoki, ale nie wiem, czy wolno mi mówić otwarcie... Wszak sennor Gomarra aż do tej chwiii był przecie naszym wrogiem...
— Ja ręczę za niego — odrzekłem. — Czy ma pan jaki plan?
— Otóż, jak panu wiadomo, podążałem do Corrientes, ażeby stamtąd urządzić atak na Jordana; oczekują tam na mnie wysłani już przedtem oficerowie, którzy mają polecone zwerbować żołnierzy i postarać się o konie, tudzież obsadzić natychmiast granicę. Przypuszczam, że do akcyi tej użyto piechoty, gdyż zdobyć dostateczną liczbę koni nie jest tak łatwo, bo Jordan wyprzedził nas w tem, zarządziwszy jeszcze przed wybuchem powstania masowe kradzieże koni w tamtych okolicach. Dlatego cieszę się, żeśmy mu zabrali kilkanaście wierzchowców, bo lepsze to, niż nic.
— No! wkrótce będziemy ich mieli kilkaset — wtrącił Gomarra, — tylko idzie o to, czy znajdzie się tylu jeźdźców.
— Otóż postaram się o nich ze stanowisk nadgranicznych — odrzekł pułkownik. — Przydałby mi się jednak człowiek, któryby znał dobrze okolicę i wskazał drogę aż do granicy, gdyż mapy moje nie są wystarczające.
— Decyduję się pojechać z panem — ofiarował się Gomarra.
— Ba! a kto w takim razie poprowadzi innych?
— Również ja. Pojedziemy razem aż do rzeki. Znam wązką ścieżkę przez obszary trzęsawisk. Ścieżka ta szeroka jest nie więcej nad jeden metr i prowadzi na brzeg rzeki, zupełnie suchy i bezpieczny. Tam towarzysze nasi mogą zaczekać, a my obaj udamy się natychmiast za granicę, ażeby ściągnąć z posterunków trochę wojska i skierować je z drugiej strony, na tyły nieprzyjaciela, który niewątpliwie da się zwabić naszymi śladami na wspomnianą ścieżkę i wówczas będzie miał drogę z obu stron zamkniętą.
— Niezły plan — zauważył pułkownik, — byle się udał.
— Musi się udać, jeżeli tylko na czas zdołamy ściągnąć wojsko z granicy. Dlatego też musimy wyruszyć stąd natychmiast.
— Czy jednak potrafi pan znaleźć drogę w nocy?
— Owszem, gdyby nawet księżyc nie świecił, to i tak nie zbłądziłbym.
— Dobrze. Ale raz jeszcze zauważę, że gdybyś pan chciał nas zwieść, to śmierć nie minęłaby pana...
— Zgadzam się najzupełniej na to, sennores. Wrazie najmniejszego nawet podejrzenia możecie zrobić ze mną, co się wam spodoba.
Zbudziliśmy towarzyszów, którzy na razie niebardzo byli radzi z naszego planu, ale, dowiedziawszy się szczegółów, nabrali ochoty, i w chwilę później ruszyliśmy galopem przez step.
Jechałem z Gomarrą przodem. Jakkolwiek bowiem nie podejrzewałem go już o złe zamiary, to jednak uważałem za konieczne zachować wszelkie środki ostrożności i być przygotowanym zastrzelić przewodnika, gdybym spostrzegł, że chce nas wprowadzić w błąd. Na szczęście ostrożność moja była zbyteczną.
Nad ranem wjechaliśmy w las, niezbyt gęsty, a więc widny, i mogliśmy tu również pędzić galopem. Nie staraliśmy się ukrywać swych śladów; przeciwnie, czyniliśmy wszystko, aby ułatwić nieprzyjacielowi trzymanie się naszych tropów.
Niebawem znaleźliśmy się w okolicy nadrzecznej, poprzecinanej gęsto małymi, leniwo sączącymi się strumykami.
— A więc zbliża się chwila, w której pan dowiedzie swej dla nas życzliwości — rzekłem do Gomarry.
— I mam nadzieję, że panowie będziecie ze mnie zadowoleni — odparł, uśmiechając się wesoło.
— Jeżeli pan istotnie wywiążesz się z zadania dobrze, to odpłacę się mu tak, jak o tem nawet marzyć nie mogłeś.
— Bardzo mię to cieszy. Czy może mi pan powiedzieć już teraz coś o tem?
— Owszem. Obiecuję panu, że obaczysz mordercę swego brata...
— Co pan mówi? Czyżbyś miał już teraz jakie o nim wiadomości?
— Mam i udzielę ich panu.
— Sennor! nie wytrzymam z ciekawości. Proszę przynajmniej wymienić mi jego nazwisko.
— Pan mi je sam niedawno wymienił.
— Ja wymieniłem? Nie przypominam sobie tego.
— Niech pan po myśli nieco...
— A więc... hm!... Wspominałem o tym starym strzelcu, który podobno umarł. Ale nazwiska jego sam nie znam. Kazał się tytułować „gambusino“.
— Ależ nie ten. Wspominał pan też o innym, który podobno zna całe Andy, jak nikt inny w tym kraju.
— Czyżby Geronimo Sabuco?... Nie, sennor! tegobym nigdy nie przypuścił...
— Dlaczego?
— Myli się pan zapewne! Sendador i morderca? Toż człowiek ten narażał tysiące razy swoje życie w celu ratowania bliźnich!
— A jednak to nie zmienia mego przekonania o nim. Są ludzie, na oko zacni i szlachetni, a w gruncie rzeczy skończone łotry. Pan go ani widziałeś, ani go znasz, i stajesz w jego obronie!
— Bo wiem, jaką opinią cieszy się ten człowiek w całym kraju. Czy ma pan pewne podstawy do podobnych podejrzeń?
— Nie mówmy teraz o tem...
— Przepraszam! musimy o tem mówić, bo mię ciekawość zadręczy.
— Później, sennor Gomarra! Teraz chciałem tylko dać panu do zrozumienia, że mogę się mu wywdzięczyć za uczynioną nam przysługę.
— Ależ ja ze skóry chyba wyskoczę, skonam z niecierpliwości!
— Wobec tego pośpiesz się pan i jak najprędzej oddaj nam w ręce Jordanistów, a znajdzie się dosyć czasu na uratowanie panu życia!
— Czy towarzysze pańscy wiedzą co o tem?
— Prócz mnie, tylko brat jaguar wie, że sendador jest mordercą. Z nim możesz pan mówić o tem, ale tak, aby nie słyszał nikt inny, zwłaszcza yerbaterowie, którzy do czasu powinni uważać sendadora za człowieka uczciwego. Jest to dla naszej sprawy konieczne.
— I nie będzie to trudne, bo ja sam wierzę dotychczas w prawość i uczciwość sendadora.
— Zapewniam jednak pana, że się nie mylę, i o jedno tylko zapytam: wszak nie posądzasz pan starego gambusina o kłamstwo?
— Nie, panie. Mówił on wogóle mało, ale to, co mówił, było zawsze szczerą prawdą.
— Otóż proszę uważać. Człowiek ten opowiedział mi przed śmiercią, że był świadkiem zbrodni sendadora.
— Czy to możliwe? Ja... ja...
— Sendador zamordował starego mnicha, a spostrzegłszy, że w chwili zbrodni został podpatrzony przypadkowo przez gambusina, chciał go również uśmiercić, aby się pozbyć świadka. Że jednak obaj byli dobrymi przyjaciółmi, sendador darował gambusinowi życie, a tylko wymógł na nim przysięgę, że przed nikim tego nie zdradzi.
— To wstrętne! to okropne!... Ale gambusino nie dotrzymał przysięgi, skoro opowiedział to panu.
— Nie wyznał mi on tego wprost, tylko dał pewne wskazówki, z których domyśliłem się sam reszty, bo sprawa już przedtem nie była mi obcą.
— Ach, tak?... Ktoby to był pomyślał? Sendador mordercą! Ale, czy się pan tylko nie myli co do owego gambusina? może był w gorączce?...
— Nie; był zupełnie przytomny. Zresztą wszystko się mniej-więcej zgadza z tem, coś mi pan opowiedział. Obadwa morderstwa zostały popełnione w krótkim po sobie czasie. Butelka, którą pan odnalazł, zawiera właśnie sznurki, zrabowane owemu mnichowi.
— Jesteś pan tego pewny?
— Najzupełniej! Sendador zrabował je mnichowi z innych jeszcze pobudek, ale o tem dowiesz się pan później. Wtajemniczam pana w to wszystko, pomimo, że nawet bardzo dla mnie mili yerbaterowie nic o tem nie wiedzą. Spodziewam się, że nie nadużyjesz pan mego zaufania.
— Ani słowem do nikogo nie odezwę się o tem.
— Z bratem Hilario możesz pan mówić otwarcie, ale tak, by nikt inny nie słyszał. Niewolno też panu zdradzić się z czemkowiek wobec samego sendadora.
— Ba! ale w jaki sposób ja się na nim zemszczę?
— Już to się jakoś zrobi. Gdybyś go pan jednak posądził wprost, wykręciłby się przed panem kłamstwem, i szkoda byłoby zachodu. My go weźmiemy z innej strony. Sprowadzimy go mianowicie na miejsce spełnienia zbrodni, tak, że ani się spostrzeże, a następnie wytoczy my mu zarzuty tak nagle i niespodziewanie i poparte tak przekonywującymi dowodami, że musi się przyznać już choćby pod wpływem samej grozy wyjątkowego położenia. No, ale powiedziałem panu już stanowczo zawiele, co niech będzie dla pana dowodem, jak mu jestem życzliwy.
— Dziękuję, sennor! Oceniam to doskonale i mam nadzieję, że się stokrotnie będę mógł odwdzięczyć. Radbym jeszcze mówić w tej sprawie, ale nie chcę nadużywać pańskiej grzeczności; przytem niema już na to czasu, bo dotarliśmy właśnie do miejsca, o którem mówiłem, i muszę odłączyć się od pana razem z pułkownikiem.
— Ależ ja go nie opuszczę.
— Dlaczego? Przecie ja z nim pojadę.
— I ja również. Co trzech, to nie dwóch, a trzeba przecie mieć na względzie, że okolice pograniczne bardziej są niebezpieczne, niż w głębi kraju.
Pułkownik rad był, że będę mu towarzyszył, gdyż nie ze wszystkiem dowierzał przewodnikowi.
Znajdowaliśmy się na płaskiej równinie, porosłej bujną trawą, a o kilka kroków przed nami trawa ta miała inną barwę, i można było odrazu wywnioskować, że mamy przed sobą trzęsawiska.
Zsiadłem z konia, ażeby się o tem dowodnie przekonać, ale Gomarra krzyknął:
— Uważać, sennor! ani kroku dalej, gdyż zapadnie pan w niezgłębione trzęsawisko!
Zaraz też naocznie się przekonaliśmy, jakie groziło nam niebezpieczeństwo. Poprzedni nasz bowiem przewodnik, zrzuciwszy z siebie ubranie i przewiązawszy się popod pachy lassem, którego drugi koniec pozostał w ręku Montesa, puścił się na trzęsawisko, — lecz zaledwie postąpił dwa kroki, ugrzązł po pas, a w następnej chwili znikł zupełnie pod powierzchnią, i dopiero z wielkim wysiłkiem udało się nam wydobyć go z tej osobliwej kąpieli. Próbę taką przedsięwziął po obu stronach wązkiej ścieżki, na której się znajdowaliśmy, jakby na grobli, co było dla nas dostateczną wskazówką, ze nie można z niej zboczyć ani w lewo, ani w prawo, tylko postępować naprzód albo się cofnąć.
Oczywiście musieliśmy jechać jeden za drugim gęsiego. Gomarra był na samym przodzie, ja za nim, potem szedł luźny koń, a dalej jeden jeździec, znowu koń — i tak dalej. Szerokość tej osobliwej grobli między dwoma bagniskami nie przechodziła metra i ciągnęła się w zakrętach o wiele dalej, niż sobie wyobrażałem. Mogłaby ona na całej swej długości zmieścić ścigających nas czterystu żołnierzy, gdyby puścili się gęsiego naszymi śladami, i w takim wypadku moglibyśmy ich wszystkich zamknąć na owym przesmyku z obu końców: my od rzeki, a żołnierze pułkownika od stepu.
Osobliwa ta dróżka nie była zresztą twarda; miejscami konie grzęzły na niej po kolana. Ale przebyliśmy ją szczęśliwie, wydostając się na obszerną polanę tuż nad samą rzeką. Dokoła rosły drzewa i krzaki. Chciałem na tej polanie zatrzymać towarzyszów, aby czekali tu naszego powrotu, ale Gomarra rzekł:
— Pojedziemy jeszcze kawałek, a potem oni wrócą tu pieszo i rozłożą się na wypoczynek.
— Dlaczego pieszo?
— Bo żołnierze pułkownika, stojący na pograniczu, nie mają koni, i musimy ich dostarczyć im jak najprędzej. Mamy przecie dla nich przeszło trzydzieści koni. Gdy na każdego wsiądzie po dwu żołnierzy, to w krótkim czasie przetransportujemy na miejsce około siedemdziesięciu ludzi.
— Wcale niezła myśl — rzekł na to pułkownik, — ale czy znasz pan dobrą drogę do granicy?
— Owszem, po tamtej stronie rzeki wiadome mi jest takie samo przejście, jak to, którem dostaliśmy się tutaj. Musimy jednak podjechać jeszcze nieco dalej a sennores niech nam towarzyszą, bo sami nie dalibyśmy rady przeprowadzić tyle koni do wspomnianego miejsca.
Stosownie do tej rady, skierowaliśmy się naprawo w górę rzeki i niebawem znaleźliśmy się znów na bardzo niebezpiecznej ścieżce wśród bagien. Przebyliśmy ją jednak szczęśliwie, bo konie instynktownie były bardzo ostrożne i posłuszne. Wydostawszy się z tych miejsc zdradliwych, znaleźliśmy się nareszcie na stałym gruncie nad samą rzeką. Po drugiej stronie wody widniała piasczysta ława.
— Przeprawimy się tędy — rzekł Gomarra, wskazując ławicę. — Sennores pomogą nam napędzić konie wpław, a potem wrócą pieszo na poprzednie miejsce.
Pułkownik, Gomarra i ja wjechaliśmy do wody, a towarzysze wpędzili konie za nami, przykróciwszy im przedtem cugle i strzemiona.
Rzeka nie była tu szeroką, a i prąd wody niezbyt rwący, wobec czego przeprawiliśmy się bez trudności i, ująwszy konie na lassa, pojechaliśmy zrazu powoli, ze względu na moczary, a następnie przez step galopem do miejsc, gdzie, zdaniem pułkownika, powinno było znajdować się jego wojsko.
Po upływie kwadransa ukazało się przed nami w oddali dwóch jeźdźców. Dążyli oni prosto ku nam, i pułkownik niebawem poznał, że byli to wysłani przez niego dwaj oficerowie: rotmistrz Maurico z adjutantem. Obaj zdziwili się bardzo na widok swego wodza, którego się bynajmniej nie spodziewali spotkać w tej okolicy.
— Co wy tu robicie? — zapytał jeźdźców pułkownik.
— Wybraliśmy się na kontrolę straży granicznych — odrzekł rotmistrz. — Tam — wskazał ku wschodowi — znajduje się nasze wojsko.
— W jakiej liczbie?
— Dwustu ludzi i około siedemdziesiąt koni. Więcej zgromadzić nie mogliśmy, bo Jordan nas w tem wyprzedził.
— Wiem o tem. Macie siedemdziesiąt koni, a my trzydzieści, więc razem sto. Jeżeli na jednego konia wsiądzie dwu żołnierzy, to będzie razem dwustu ludzi. Pytanie jednak, czy oddział ten da radę o połowę liczniejszemu nieprzyjacielowi.
— O tem nie może być wątpliwości, skoro teren dla naszych celów jest znakomity.
— Jaką broń mają nasi żołnierze?
— Karabiny Remingtona.
— Doskonale! Nie traćmy jednak czasu i jedźmy! Ruszyliśmy natychmiast, a po drodze pułkownik opowiedział swoim towarzyszom o przygodach, jakie nas dotychczas spotkały.
Niebawem natknęliśmy się na małe oddziały żołnierzy, których rozmieszczono wzdłuż rzeki w celu ćwiczeń próbnych. Była to wprawdzie zbieranina rozmaitych ludzi, ale, oceniając ją wedle miejscowych stosunków, nie miało się zbyt ujemnego o niej pojęcia. Wszyscy byli dobrze umundurowani i uzbrojeni, a tylko brakowało im koni.
Urządziliśmy więc rzecz tak, jak przedtem o mówiono, to jest na każdego konia wsiadło po dwu żołnierzy, a obecni oficerowie po krótkiej naradzie wojennej stanęli na czele, i pojechaliśmy z powrotem tą samą drogą, jakąśmy tu przybyli, kierując się jednak nieco wyżej miejsca poprzedniej naszej przeprawy.
Przepłynąwszy rzekę, podążyliśmy za Gomarrą, który drugiem znanem sobie przejściem wśród bagien poprowadził pułkownika z wojskiem na ląd, gdzie znajdowały się krzaki i zarośla, poczem znów wrócił do mnie. Część żołnierzy, którą tu pozostawiono, ukryła się w zaroślach, a ja z Gomarrą poszedłem pieszo do towarzyszów, oczekujących nas u wylotu ścieżki, którą przybyliśmy ze stepu.
Szczęśliwe dotychczas uniknięcie niebezpieczeństw napełniało nas wszystkich otuchą i nadzieją w dalsze powodzenie sprawy na wypadek zetknięcia się z nieprzyjacielem. Jednak pościgu jakoś długo nie było widać, znużenie zaś kleiło niektórym z nas powieki. Widząc to, zaproponowałem, aby, kto pragnie spocząć, położył się natychmiast, inni zaś aby czuwali, uważając na step, i wrazie pojawienia się pościgu zbudzili towarzyszów. Z propozycyi mojej skorzystali wszyscy z wyjątkiem brata Hilaria, który pierwszy podjął się czuwania. Sposobność tę wyzyskałem, opowiadając mu o całej rozmowie swojej z Gomarrą.
— I niech kto powie — rzekł, wysłuchawszy mię, — że Opatrzność nie kieruje sprawami ludzkiemi! Wszak w tem widoczną jest jak najwyraźniej wola niebios... Bo jakżeby bez niej mogły się tak wybornie złożyć okoliczności? Spotkałeś pan naprzód yerbatera, potem gambusina, wreszcie Gomarrę, gromadząc doskonały materyał do wielkich odkryć, i przypuszczam, że wobec tego wszystkiego postanowiłeś pan udać się do Słonego jeziora.
— Tak jest.
— W takim razie pojadę i ja, a sendador musi nas tam zaprowadzić.
— Czy tylko zechce?
— Gdy mu dobrze zapłacimy, zgodzi się. Czy ma pan nadzieję odcyfrowania sznurków?
— Narazie nie, bo brak mi w tym kierunku odpowiednich wiadomości. Ale skoro będę miał w ręku kipus, nie spocznę prędzej, aż rozwiążę jego zagadkę.
— Czy powiedziałeś pan to wszystko temu Indyaninowi?
— Niewszystko. Naprzykład o ukrytych skarbach nie wspominałem przed nim, ażeby mu to niepotrzebnie nie zawróciło głowy.
— Domyślam się, że niebardzo pan wierzysz w owe ukryte skarby — zauważył z uśmiechem.
— Hm! Peruwiańczycy posiadali istotnie olbrzymie skarby, i nie ulega wątpliwości, że je gdzieś ukryli. Gdyby więc były pod ręką prawdziwe kipus i odpowiednie plany, to oczywiście nie wątpiłbym w powodzenie całego przedsięwzięcia.
— A jednak widzę, że jesteś pan dość obojętny dla całej tej sprawy. Jak to tłómaczyć?
— Są różne skarby na ziemi... Bryła złota lub okazały dyament należą bezsprzecznie do rzeczy, któremi gardzić nie należy. Ale kubek wody, gdy się ma pragnienie, lub chwilka snu po zmitrężonej nocy więcej nieraz są od nich warte. I w tej chwili, kochany bracie, radbym ogromnie bodaj troszeczkę się zdrzemnąć. Czy zgoda?
Położyłem się na trawie i usnąłem odrazu. Niedługo jednak było tej rozkoszy, bo wkrótce posłyszałem głos zakonnika:
— Sennores! wstawajcie!
Pozrywaliśmy się wszyscy na równe nogi, spoglądając na step, skąd oddział żołnierzy pędził w pełnym galopie wprost ku nam.
— Cielo! — krzyknął zakonnik. — Pędzą w szeregu i potopią się w bagnach! Trzebaby ich ostrzec...
I przyłożył dłonie do ust, chcąc krzyknąć. Przeszkodziłem mu jednak:
— Cicho, bracie! W razie, gdyby który zapadł w bagno, inni go wyratują.
Spostrzegli się jednak natychmiast i, poznawszy, co im grozi, osadzili wnet konie, poczem kilku żołnierzy zsiadło w celu wyszukania przejścia, próbując gruntu lancami, a major, przekonawszy się, że przeszkoda dosyć jest ważna, zebrał oficerów na naradę.
— Oby tylko nie zechcieli zawrócić! — zauważył Monteso.
— I ja się o to obawiam — wtrącił któryś z towarzyszów. — Nie wiedzą przecie, że znajdujemy się tutaj.
— Możeby się im ukazać na wabika? Ale... patrzcie-no! Major wysyła dwu jeźdźców brzegiem bagna, prawdopodobnie dla wyszukania dogodnej drogi. Widać, że to nie w ciemię bity oficer.
Istotnie dwaj jeźdźcy oddalili się od oddziału i podążyli powoli w nasze tropy.
— Kiepsko! — ozwał się Turnerstick. — Gdy ci dwaj przybędą aż tutaj i zobaczą nas, to wszystko przepadło, bo w takim razie major nie przeprawi się przez bagno.
— Zróbmy więc tak, aby nas nie zobaczyli — odrzekłem. — Jest przecie gdzie się ukryć. Krzaki, trzcina...
— Ale ci dwaj zostaną pewnie tutaj, dopóki tamci się nie przeprawią, wobec czego akcya nasza będzie poważnie utrudniona.
— już ja ich usunę z drogi — zerwał się Larsen, zaciskając odruchowo pięści. — Przecie i ja mogę raz pokazać, co umiem, sir!
— Tylko nie zbyt porywczo! — ostrzegłem go. — Przedewszystkiem trzeba się tak wziąć do nich, aby nie mogli krzyczeć.
— Postaram się, aby im muzyka kością w gardle stanęła.
Skryliśmy się, a tymczasem dwaj jeźdźcy, znalazłszy się na twardym gruncie tuż niedaleko nas, rozejrzeli się, a spostrzegłszy nasze ślady dalej w górę rzeki, przyszli zapewne do wniosku, żeśmy w tem miejscu odpoczywali tylko i że następnie pojechaliśmy dalej.
Nie mogliśmy oczywiście rzucić się na nich zaraz i trzeba było czekać, aż na ich znak oddział wjedzie na ścieżkę między bagna.
Okazało się jednak, że mieli oni widocznie inne polecenie od majora, gdyż po chwili ruszyli do oddziału z powrotem.
— Szkoda! — biadał Larsen. — Taką miałem ochotę!...
— Nic się złego nie stało, i lepiej dla nas, że się wrócili — rzekłem, — bo prawdopodobnie będziemy tu mieli za chwilę samego majora.
I rzeczywiście, zaledwie wysłańcy wrócili, major dał znak ręką żołnierzom, by jechali za nim. Zaciekawiony widocznie, dokąd stamtąd prowadzą nasze ślady, popędzał swego konia i znacznie wyprzedził innych.
— Jak zrobimy? — spytał Hilario. — Przepuścimy go aż tutaj?
— Oczywiście.
— Ba! ale jego ludzie wnet mogą uzyskać trwały grunt pod nogami, i wówczas przyjdzie do walki orężnej, czego przecie wcale sobie nie planowaliśmy.
— Proszę się nie obawiać. Skoro go tylko chwycę, będzie tak krzyczał, że tamci muszą stanąć.
— Jakto? pan go zamierzasz pochwycić? — pytał sternik. — Czy nie lepiej, abym ja go wziął w swoje objęcia?
— Ależ owszem, tylko proszę, nie połam mu pan żeber. Wystarczy, gdy go pan wysadzi z siodła i położy na ziemi.
Major, trafiwszy na stały grunt, pocisnął konia ostrogami tak, że ten przesadził wysoki krzak i najniespodziewaniej znalazł się tuż przed nami.
Na razie major jakby zdrętwiał ze strachu, lecz po krótkiej chwili począł wołać ku swoim:
— Stój! wracaj! oni tu!
Szczególniejszy śmiałek! Wybrał się dla schwytania wroga, a zobaczywszy go nagle, struchlał ze strachu. Widziałem, że uczynił ruch, jakby się chciał cofnąć, ale nie było już kiedy, bo sternik pochwycił go z tyłu za pas i niezbyt delikatnie zsadził na ziemię, aż jęknęła pod jego ciężarem.
Na ten widok cały łańcuch żołnierzy zatrzymał się na ścieżce, znalazłszy się nagle w samym środku naszej pułapki.
— Dzień dobry panu — ozwałem się do majora, który siedział na ziemi u nóg Larsena, jak przygwożdżony, i patrzył wokół z przerażeniem. — Zobaczyliśmy się znowu, ale już w innem miejscu. Co prawda, czekaliśmy na pana zbyt długo, bo zbyt długo siedziałeś pan przy wieczerzy w rancho. Smakowała panu zapewne? Daruje nam pan, żeśmy dłużej czekać nie mogli. Było to trochę z naszej strony niegościnnie, ale trudno! tak się okoliczności złożyły, żeśmy stracili cierpliwość.
Major na te słowa przygryzł wargi niemal do krwi, a yerbatero, widząc to, zauważył:
— Biedaczysko tak się ucieszył naszym widokiem, że języka w gębie z tej radości zapomniał.
— Proszę mi docinków nie robić! — ozwał się na to jeniec z oburzeniem. — Odpłacę wam w dziesięcioro każdą obrazę!
— W jaki sposób? — zapytałem. — Przecie pan znajdujesz się u nas w niewoli, i zresztą nie mamy powodu starać się o względy pańskie.
— W niewoli? Co to ma znaczyć? jakiem prawem...
— A takiem, jakiem wy nas prześladujecie.
Na te słowa zacietrzewiony major zerwał się nagle i dobył szabli. Ale w tej chwili skierowałem ku niemu lufę rewolweru, wołając:
— Precz z szablą, bo strzelam!
— Spróbuj pan! Ludzie moi zgniotą was na miazgę!
— Taak? Niech-no spróbują ruszyć się naprzód, a zaraz pierwszy trafiony kulą zawali drogę innym.
— Każę im nawrócić i objechać bagno, a wówczas...
— Nie, panie! Każesz im pan złożyć broń i poddać się dobrowolnie...
— Co? — krzyknął rozwścieczony, — czterystu żołnierzy ma złożyć broń przed dziesięcioma cywilistami? To śmieszne!
— Więc miej się pan zdrów — rzekłem, — ale ludzie pańscy muszą się poddać nie nam dziesięciu, lecz nawet mnie jednemu, bo skoro zastrzelę trzy pierwsze konie i kilka ostatnich, to dla całego oddziału nie będzie żadnego wyjścia, chyba... na dno bagna.
Niech-no pan spojrzy: konie, zwłaszcza te, które po dwu dźwigają na grzbiecie, już grzęzną po kolana, bo błoto nie wytrzyma takiego ciężaru... Za jakie dziesięć minut wszyscy pójdą na dno.
Spojrzał major w kierunku trzęsawiska i zbladł. Żołnierze jego istotnie zapadać poczęli coraz głębiej w bagno. Wobec jednak rozkazu majora, aby się cofali, powstał wśród nich niesłychany zamęt.
— Widzisz, majorze, iż z pułapki tej niema wyjścia. I patrz pan!
Tu dałem znak yerbaterowi, by wystrzelił. Był to umówiony znak dla pułkownika, który wnet po wystrzale na czele swego oddziału jeźdźców wpadł od stepu jak wicher na tyły nieprzyjaciela, którego łańcuch przełamał się natychmiast w wielu miejscach.
— No! i cóż pan na to? — zapytałem przerażonego majora.
— Nic! niech raczej wszyscy zginą, niżby się mieli poddać.
— Skoro pan jesteś tego zdania — rzekłem, — zwracam panu wolność, i niech się pan uda do nich, aby razem z nimi zginąć. Będzie to jedyne wyjście dla pana i zasłużysz pan sobie na miano bohatera.
— Żartujesz pan... w takiej chwili? — zapytał blednąc.
— Nie żartuję, majorze. Chcę tylko dać panu dobrą sposobność do odznaczenia się. A jeżeli nie zechcesz pan uczynić tego dobrowolnie, to go zmuszę w ten sposób, że ludzie moi odpędzą pana stąd lassami!
Gdy to mówiłem, na ścieżce wśród trzęsawiska położenie stawało się coraz groźniejszem, bo twarda jej skorupa pod ciężarem kilkuset jeźdźców coraz bardziej poczęła się rozpadać, a zamieszanie wśród zamkniętych na niej żołnierzy pogarszało jeszcze sytuacyę. Widząc to, pułkownik, któremu przedewszystkiem chodziło, aby się oddział poddał mu dobrowolnie, począł nawoływać stojących bliżej żołnierzy, aby zawrócili ku niemu, z czego oczywiście skorzystali bezwłocznie. Żołnierze zaś z tej strony poczęli kląć majora na cały głos, nie wiedząc, co z sobą uczynić.
— A więc pytam pana poraz ostatni: poddajesz się pan? — zwróciłem się do majora.
— Wygrałeś pan tym razem — rzekł. — Ale mam nadzieję, że przy najbliższej sposobności odbiję to sobie na was. Obecnie... poddaję się!
— Proszę więc dać znak żołnierzom, aby nawrócili i złożyli broń przed pułkownikiem.
Major uczynił zadość temu żądaniu. Ale ci, którzy byli bliżej nas, w obawie, by na środku ścieżki nie ugrzęznąć w bagnie, nie chcieli zawrócić, a puścić ich na tę stronę nie miałem ochoty, gdyż nasza szczupła garstka nie mogła się im przeciwstawić, a choćby nawet broń złożyli, nie było tu miejsca na większą liczbę ludzi. Dopilnowałem więc, aby się wszyscy cofnęli na przeciwną stronę, poczem pułkownik ze swoimi ludźmi otoczył ich łańcuchem i kazał złożyć broń. Ani jeden z napastniczego oddziału nie uszedł.
Ponieważ ścieżka na bagnie była prawie zupełnie zniszczona i nie nadawała się już do przebycia, zabrałem majora i wraz z towarzyszami okrążyłem bagno ponad rzeką, aby inną ścieżką, którą przedtem prowadził był Gomarra pułkownika, przedostać się na drugą stronę trzęsawiska.
Gdyśmy się tam złączyli z oddziałem pułkownika, major przedstawił się mu i rzekł:
— Służyło panu szczęście tym razem, i mam nadzieję, że pan obejdzie się z nami łagodnie, jeżeli chce, abym ja znowu na drugi raz tak samo się z panem obszedł.
Na te słowa pułkownik obrzucił go lekceważącem spojrzeniem i odparł:
— Nie uznaję tu żadnego szczęścia i kieruję się zawsze prawami obowiązku. Kto zaś nie czyni zadość temu obowiązkowi, ten nie może liczyć na żadne moje względy. Podeptałeś pan przysięgę i stałeś się buntownikiem, tem gorszym, że jesteś na usługach ludzi podłych. Godność, którą pan piastujesz, nie może być powodem, abym obchodził się z panem łagodniej, niż z jego podwładnymi. Przeciwnie, tamci nie są może nawet świadomi, jak ciężka jest ich zbrodnia względem kraju, bo to ludzie niewykształceni. Pan zaś poszedłeś w służbę rewolucyi z całą świadom ością jej znaczenia, i dlatego zasłużyłeś na karę surowszą. Więcej nie mam panu nic do oświadczenia.
To powiedziawszy, odwrócił się, a major rzekł, trzęsąc się od gniewu:
— Zwyciężyłeś pan jedynie dzięki zdradzie. Człowiek zaś honorowy, który zawdzięcza swoje powodzenie zdrajcy, powinien okazywać cokolwiek mniej pychy.
A do Gomarry dodał:
— Ty, zdrajco, winieneś wszystkiemu, i nie ominie cię za to stryczek!
— Szczeknięcie pańskie wcale mię nie rozczula — odciął się Indyanin, — bo gdybym nawet popełnił zdradę, to nie mógłbyś jej potępiać pan, który, sam będąc zdrajcą, złamałeś przysięgę wierności, złożoną władzy swego kraju. Ja nikomu wierności nie przyrzekałem. Któż więc jest tu właściwie łotrem: ja, czy pan?
— Łajdaku! ja cię zaduszę! — krzyknął major, rzucając się wściekle na Gomarrę.
Ale w tej chwili skoczył między nich pułkownik i rozkazał swoim ludziom:
— Związać go! i obezwładnić wszystkich jeńców! Powiązać ich własnemi lassami i każdego przymocować dobrze do siodła, bo pojedziemy natychmiast do Palmar.
Na ten rozkaz podkomendni pułkownika obezwładnili natychmiast majora, poczem związali każdemu jeńcowi własnem jego lassem ręce w tyle i powsadzali wszystkich na siodła, łącząc znowu konie lassami i bolami tak, by nikt nie mógł się wymknąć. Otoczywszy wreszcie jeńców ze wszystkich stron, puściliśmy się w dalszą drogę do Palmar na spotkanie następnych wypadków.

KONIEC.



  1. Sławny oficer.
  2. Stryj.
  3. Przewodnik.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.