Przed sądem (May, 1928)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przed sądem
Podtytuł Powieść
Pochodzenie cykl W kraju Srebrnego Lwa
Wydawca Warszawska Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1928
Druk Zakł. Graf. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Karol May
PRZED SĄDEM
POWIEŚĆ


1928


WARSZAWSKA SPÓŁKA WYDAWNICZA
ORIENT  R.  D.  Z.  EAST
W WARSZAWIE
17, PROSTA, 17


Zakł. Graf. „Bristol”, Warszawa, Elektoralna 31.


PRZED SĄDEM

Zachowanie się kol agasiego nie było dla mnie w gruncie rzeczy zupełnie jasne. Czy doprawdy chodziło o jego wojskową cześć, dla której dzisiejsza misja była obrazą? W zasadzie, mógł mi ten jego pogląd być zupełnie obojętny. O wiele ciekawszą dla mnie rzeczą był dowód, że ci trzej Beduini nie należą do Solaib, lecz, jak przypuszczałem, do Ghasai-Beduinów. To upewniło mnie o słuszności także innych przypuszczeń.
Fakt obsunięcia się na mnie strąconych cegieł wydawał się nie bez następstw. Pierś mnie bolała i było mi trudno oddychać. W jakim zaś stanie był Halef? Leżał tak cicho i nieruchomo, że mógłbym go wziąć za śpiącego, albo zgoła martwego, gdyby nie jego oczy, otwarte i rozbiegane. Zwróciłem do niego głowę i wyszeptałem:
— Czy jesteś raniony?
— Nie — odrzekł cicho.
— Czy długo leżałem nieprzytomny?
— Dziesięć minut prawie.
— Czy nie mogłeś uciec?
— Uciec bez ciebie, sihdi? Czyż nie jestem twoim przyjacielem, który wszystko z tobą dzieli, cierpi i znosi?
— Gdybyś był wolny, mógłbyś mi być bardziej pożyteczny, niż teraz.
— Opadli mnie równie szybko, jak ciebie. Gdybym się bronił, musiałbym strzelać, a tego nie chciałem, bo nie są żadną hołotą, lecz żołnierzami sułtana.
— To było, istotnie, roztropne. Czy kol agasi wypytywał cię o co?
— Dotychczas nie uraczył mnie ani jednem słówkiem. Tropił nas i, kiedy zauważył ogniska, wysłał dwóch żołnierzy. To do nich strzelali przemytnicy szafranu. Kol agasi sądzi, że my strzelaliśmy. Wywnioskowałem to z jego rozmów.
— Możemy mu wykazać omyłkę.
— Co sądzisz o naszem położeniu? Te draby to, doprawdy, Ghasai, jak słusznie przypuszczałeś. Jeden ma złamaną nogę, a drugi, zdaje się, trup.
— Mimo to nie lękam się niczego, a więc i ty nie powinieneś mieć stracha.
— Stracha? Ani mi się śni, nawet gdyby całe plemię Ghasai złamało ryczałtem nogi i karki! Ale jak się czujesz, effendi? Bryła, która się urwała pode mną i spadła na ciebie, była bardzo ciężka,
— Pierś mnie trochę boli. Poza tem nic. Żebra nie są uszkodzone; przynajmniej nic nie czuję.
— Dzięki Allahowi! Gdyby głaz spadł na mnie, żebra moje z pewnością nie wytrzymałyby, gdyż harmonja moich części ciała odznacza się większą delikatnością, niż całokształt twoich mocnych kości.
Wymówił to głośniej i kol agasi, usłyszawszy, że mówimy ze sobą, zawołał do nas:
— Milczeć! Czy nie wiecie, że uwięzieni nie mają prawa mówić pomiędzy sobą?
Pochwyciłem okazję, ażeby mu odpowiedzieć w tonie jak najgrzeczniejszym:
— Bądź łaskaw, o dzielny jizbaszi[1], i pozwól mi zwrócić się do ciebie z pewną prośbą!
To, że zatytułowałem go kapitanem, wywołało uśmiech zadowolenia na jego twarzy, i głos jego zabrzmiał przyjaźniej, gdy mi odpowiedział:
— Czego chcesz — niechaj usłyszę.
— Widzę, że nietylko jesteś walecznym i zasłużonym oficerem, ale posiadasz jeszcze wysokie poczucie sprawiedliwości i dobroci. Nie wiemy, dlaczego zaaresztowaliście nas i związaliście, i prosimy cię, jako komendanta tego oddziału, objaśnij nas, na jakiej podstawie nakazałeś nas uwięzić.
Zapewne był przez bardzo długi czas zwykłym żołnierzem i niedostawało mu przenikliwości, ażeby należycie oszacować mój uprzejmy sposób mówienia; dlatego rzekł tonem pełnym uznania:
— Allah obdarzył cię uczoną mowę. Twoje słowa brzmią zupełnie inaczej niż te, które słyszałem przed chwilą z ust twoich oskarżycieli. Jakaż to szkoda, że właśnie morderca i przemytnik posiada tak piękny dar wymowy!
— Pozwól, o jizbaszi, nie rozumiem twoich słów! Bierzesz nas za przemytników?
— Oczywiście! Zbadaliśmy dokładnie miejsce, gdzieśmy was zaskoczyli; potem sprowadziliśmy was tutaj, gdzie nie śmierdzi tak trupem, jak tam. Ile trupów spaliliście — tego nie wiemy, ale widzieliśmy na ziemi rozsypany szafran; to nam wskazuje, że jesteście przemytnikami.
— Żałuję niezmiernie, że wszystkie okoliczności złożyły się na to, ażeby złudzić jasny wzrok tak przenikliwego człowieka, jak ty. Przemytnicy, o których mówisz, nie mają nic wspólnego z nami.
— Nic wspólnego? A więc mylę się również, uważając was za morderców?
— Tak. Wybaczysz mi z łaski swojej, jeżeli zapytam, czemu zawdzięczamy tak bardzo poniżające nas zdanie?
— Śpieszę ci na to odpowiedzieć, bo mnie tak grzecznie pytasz. Znajdowaliśmy się wpobliżu, mianowicie na szczycie tego oto małego, ale słynnego meczetu, gdzie leżą szczątki prapraojca Ibrahima[2]. Wtem ujrzeliśmy wiele ognisk; wysłałem więc dwóch ludzi, poleciwszy im zbadać, kto je rozpalił. Ci ludzie, wykonywując rozkaz, słyszeli świst kul, pochodzących z waszych karabinów. To wyście do nich strzelali. Czyż nie jesteście mordercami?
— Nie. Wiemy, że do nich strzelano, gdyż i my słyszeliśmy strzały; ale miałem już raz zaszczyt donieść do twojej łaskawej wiadomości, że przemytnicy, którzy strzelali, nie mają z nami nic wspólnego.
— Ależ pozwól, tym razem ja nie rozumiem nic z tego, co mówisz! Twierdzisz, że do nich nie należysz, a myśmy przecież zastali was między nimi!
— Jeżeli jesteś ulubieńcem Allaha, o jizbaszi, to wkrótce wszystko stanie się dla ciebie jasne. Jeżeli z łaski swojej zechcesz myślą cofnąć się wstecz, to sobie dokładnie przypomnisz, że nie między nimi zastałeś nas. Kiedy przybyłeś na miejsce zapowietrzone, tamci byli już daleko, bowiem natychmiast uciekli.
— Czy możesz to udowodnić?
— Ja? Człowiek tak nawskroś jasnowidzący, jak ty, wie bardzo dobrze, że nie mam nic do udowodnienia. Raczej ten, który mnie oskarża, powinien udowodnić moją winę.
— Sprawiedliwość nakazuje mi przyznać, że ty również wydajesz się być ulubieńcem Allaha, gdyż słowa twoje są rozumne, jak i moje. Godzę się na to, że, gdy stanęliśmy na wspomnianem miejscu, widzieliśmy tylko was dwóch, niestety, wyraźnie uciekających. Czemu? Kto ma czyste sumienie, ten nie powinien ratować się ucieczką!
— Gdy wyruszyliśmy do Birs Nimrud, mieliśmy jedynie zamiar obejrzeć ruiny tej okolicy. Zapadł wieczór i zaczęliśmy szukać schronienia, gdzie możnaby najlepiej spędzić noc. Ujrzeliśmy ogniska i zbliżyliśmy się do nich; odór odpędził nas precz, niemniej zauważyliśmy trzydziestu ludzi, którzy byli zajęci otwieraniem trumien, zawierających trupy i szmugiel. Trumny i trupy palili, a szmugiel wybierali. Nagle usłyszeliśmy dwa strzały, poczem przemytnicy oddalili się szybko. Wówczas udaliśmy się ku obozowisku, chcąc je zbadać i zaspokoić naszą ciekawość. W tym samym czasie usłyszeliśmy tupot zbliżających się jeźdźców. Sądziliśmy, że przemytnicy wracają, i chcieliśmy jak najprędzej się ukryć, gdyż jesteśmy uczciwymi ludźmi, szanującymi prawa Allaha i padyszacha, i nie życzymy sobie mieć do czynienia z osobnikami gwałcącymi te prawa. Podczas naszej ucieczki mój towarzysz stoczył się wraz z bryłą cegieł, która przytłoczyła mnie do ziemi. Co zaszło potem, o tem ty wiesz lepiej ode mnie. Teraz wszystko chyba ukazuje się przed tobą w jasnem świetle, i w swej nieomylnej opinji nie omieszkasz zwolnić nas od zarzutów.
— Twoje słowa są wiarygodne, ale zwracam twoją uwagę na to, że nie mogę sam polegać na nich, lecz muszę je sprawdzić i uzgodnić z zeznaniami moich wysłanników.
— Zanim to uczynisz, pozwól z łaski swojej na jeszcze jedną uwagę! Gdy podchodziliśmy do ognisk, nie mieliśmy ani wierzchowców, ani broni, którą uprzednio ukryliśmy w pewnem miejscu. Jako człowiek doświadczony przyznasz, że strzelać bez broni jest rzeczą niemożliwą, A jak słyszałem, były to strzały nie z pistoletów, lecz z karabinów.
— Jest to bardzo roztropne z twojej strony, że zwracasz się do mego doświadczenia. Jeżeli nie mieliście przy sobie broni, jasnem jest, że strzelali inni ludzie. Jednakże, muszę skorzystać z tych zeznań, o których poprzednio mówiłem.
Wynik zeznań był następujący: wysłannicy oświadczyli, że nie podeszli tak blisko, ażeby móc rozróżnić i zapamiętać rysy twarzy, i że nie zauważyli pomiędzy przemytnikami dwóch tak przyzwoicie ubranych ludzi. Kol agasi zwrócił się znowu do nas:
— Słyszeliście, że zeznanie wypadło na waszą korzyść. Czy macie jeszcze coś do powiedzenia — chętnie was wysłucham.
— Dziękuję ci! — odrzekłem. — Poznałem wielu wysokich oficerów padyszacha i sułtana, ale między nimi nie było żadnego, któryby cię przewyższał rozsądkiem, dobrocią i sprawiedliwością. Jeżeli pozwolisz, wyślę sprawozdanie do Hazreti, seraskiera[3], i poproszę go, aby zwrócił na ciebie swoją łaskawą uwagę.
— Do Hazreti, seraskiera niedosiężnego? — spytał zaskoczony. — Wybacz, ale dziwię się bardzo, że znasz go! Czy masz takie wpływy na Babi humajun, że twoje sprawozdanie może dotrzeć do ministra spraw wojskowych, i że ten nie zawaha się przeczytać go i zwrócić nań swą uwagę?
To pytanie było wodą na młyn małego Halefa, który zawsze był bardzo rozmowny, kiedy chodziło o wygłoszenie mojej, albo jego własnej pochwały. Milczał nazbyt już długo, ażeby teraz móc czekać jeszcze chwilę z puszczeniem w energiczny ruch swego języka.
To też, zaledwie kol agasi skończył swe pytanie, Hadżi, nie czekając na moją odpowiedź, wdarł się w rozmowę z najwyższym zapałem:
— Jak mogłeś wymówić słowa, które właściwie są dla nas najwyższą obrazą! Jesteś dzielnym i mądrym człowiekiem, ale zaniechałeś tego, co zaraz na początku powinieneś był uczynić, mianowicie zapytać nas, kim jesteśmy. Jestem najwyższym, a więc panującym szeikiem Haddedihnów z wielkiego i słynnego plemienia Szammar. Moje imię brzmi Hadżi Halef Omar ben Hadżi Abul Abbas ibn Hadżi Dawuhd al Gossarah. Ten mój towarzysz, którego przyjacielem jestem i obrońcą, nazywa się Emir Kara ben Nemzi effendi. Pochodzi z Frankistanu, a wiedz, że ten kraj, poza władztwem padyszacha, jest największem państwem na ziemi i rozpościera się na więcej niż dziesięć tysięcy gór, dolin, jezior i rzek. Przemierzył razem ze mną kraje Zachodu i Wschodu, aby dokazać cudów męstwa i odwagi. Jego przyjaciele kochają go, a wrogowie lękają się jak lwa, którego zabiliśmy, jak czarnej pantery, którą zgładziliśmy ze świata. Pokonaliśmy liczne szczepy Beduinów, i w żadnym ataku nie obracaliśmy się tyłem do przodu. Mój emir włada wszystkiemi językami ludów, wymienia wszystkie gwiazdy niebios według ich przyrodzonych imion, i może powiedzieć, jak się nazywają wszelkie istniejące zwierzęta, rośliny i kamienie. Jest najsławniejszym wojownikiem, najmędrszym uczonym i najwspanialszym człowiekiem, jakiego tylko znam. Sułtani, cesarze, królowie i książęta uprzedzają jego życzenia, gdyż kochają go i czczą, i skoro tylko sprawozdanie jego o tobie dojdzie do seraskiera w Stambule, ten przyciśnie pismo do czoła i po przeczytaniu każde słowo wykona z takiem posłuszeństwem, jakgdyby było pisane ręką władcy wszystkich wiernych. To, że jesteśmy w tej chwili twoimi jeńcami, nie ujmuje nic naszej chwale, gdyż tylko rozkruszeniu się muru przypisać należy, że leżymy przed tobą w stanie, który tak mało odpowiada naszym stanowiskom i naszym przywilejom. Nie chcę mówić o waszym namiestniku w Hilleh, ale kiedy pasza w Bagdadzie dowie się, że byliśmy jeszcze przez jedną chwilę związani po tem, jak wymieniliśmy nasze nazwiska, runie na ciebie z jego kancelarji burza, której uniknąć radzę ci, bo zjednałeś sobie nasze serca wysoką wartością swych zalet. Teraz wiesz, kim jesteśmy, i według tego powinieneś postępować!
Hadżi mocno przesadził, ale człowiek Wschodu jest do tego przyzwyczajony, zaś kol agasi miał zanadto wschodnią duszę, ażeby nie przywiązać wagi do uniesień Halefa; widziałem, że nie chybiły zamierzonego wrażenia. Wzgląd na sprawozdanie do ministra wojny oraz możliwość zatargu z kancelarją paszy w Bagdadzie odniosły pożądany skutek; sprzeciwiał się on jednak jego obowiązkom. Przez chwilę patrzał przed siebie w zamyśleniu; potem, zdając się ważyć jakąś decyzję, podniósł głowę i zapytał mnie:
— Czy jest tak, jak twierdzi szeik Haddedihów, emirze?
— Tak — odrzekłem bez namysłu.
— A więc uczynię zadość waszym wymaganiom, pod warunkiem jednak, że mi dasz możliwość późniejszego wytłumaczenia się.
— Jak sobie wyobrażasz tę możliwość?
— Możesz mi jej dostarczyć, pokazując mi swe legitymacje.
— Nic łatwiejszego. Wyswobódź mi ręce, a pokażę ci więcej legitymacyj, niż ci potrzeba do swego usprawiedliwienia. Mam w kieszeni bujuralti, tezkeresi, a także ferman opatrzony tughrą[4] panującego.
Allah! Doprawdy z tughrą? — zapytał w bałwochwalczem oszołomieniu.
— Naturalnie! — odrzekłem tonem, jakgdyby chodziło o rzecz drobnej wagi.
— A więc zachowaj te wysokie, cesarskie pisma; nie mógłbym ich odczytać przy tem słabem świetle ognia — ale jest tak, jakgdybym je był przeczytał, emirze! Teraz proszę cię o udzielenie mi rady. Podpis padyszacha nakazuje mi zwolnić was, z drugiej strony mam jednak rozkaz odstawienia was do Hilleh. Czy uważasz za możliwe, abym mógł sprostać jednocześnie tym dwom obowiązkom?
— Tak.
— W jaki sposób?
— Uwalniasz nas, a my jedziemy z tobą do Hilleh.
— Doprawdy?
— Tak, daję ci moje słowo.
— Twoje yrza mebni wad[5]?
— Tak.
— Przyjmuję to i proszę was, pozwólcie mi osobiście was rozwiązać!
Naskutek cesarskiego podpisu był pełen tak wysokiego szacunku dla nas, że żaden zwykły żołnierz nie powinien był nas dotknąć. Dlaczego zaniechał przeczytania legitymacyj — nietrudno było odgadnąć. Po pierwsze nie umiał, prawdopodobnie, wcale czytać, po drugie nie wiedział, jak — według przepisów — należy się obchodzić z dokumentem, opatrzonym tughrą. To, że mieliśmy być wolni, wywołało sprzeciw gospodarza i Ghasai-Beduina. Gdy więc kol agasi zdjął z nas sznury, pierwszy zawołał z wściekłością:
— Stój! Nie masz prawa zwalniać przemytników i zbrodniarzy, nie mając na to upoważnienia. Jeżeli to zrobisz, zaskarżę cię do mehkeme[6].
Stary żołnierz chciał odpowiedzieć, powstrzymałem go jednak mrugnięciem i zwróciłem się sam do gospodarza:
— Zamilknij, bo jeśli zechcę, to w mehkeme nie o nas wyrokować będą, lecz ty będziesz oskarżonym. Właściwie, nie powinienem wcale z tobą mówić, chcę jednak z mej dobrej woli zrobić ci parę uwag. Przemytnikami nie jesteśmy — to udowodnię. Nie my strzelaliśmy do żołnierzy — to nie ulega wątpliwości, bo jesteśmy bez broni. A więc może tylko chodzić o tych dwóch nieszczęśliwych Beduinów. W tym wypadku oświadczam, że chcieli ukraść nasze konie i tyś był z nimi w zmowie. Gdybyśmy na czas nie przybyli, byliby odjechali i nie ujrzelibyśmy nigdy naszych koni. Że jednak nasze zjawienie się zapobiegło temu, udali, że tylko próbują dosiąść naszych ogierów. Jedynie przez nienależną im grzeczność i przez niechęć do kłótni — pozwoliliśmy im dosiąść...
— Ale nie powiedzieliście im, jakie to niebezpieczne! — przerwał mi gospodarz.
— Upadek z konia jest zawsze niebezpieczny. Zresztą, ostrzegaliśmy ich. Szeik Haddedihów wyraźnie ich uprzedził, że nie bierze na siebie winy, jeśli złamią karki. Otrzymał odpowiedź, że sami potrafią strzec swych karków, które są ich własnością.
— Ale szeik rzucił koniom słowo „Litaht“! wskutek czego jeźdźcy spadli.
— Czy możesz to udowodnić?
— Tak.
— Nie!
— Tak! — powtórzył pewnym tonem. — Mogę przysiąc.
— Że szeik rozkazał to koniom?
— Tak.
— Oświadczamy, że szeik podał to słowo nie koniom, lecz jeźdźcom. Widział, że są w niebezpieczeństwie, i zażądał tym okrzykiem, aby zsiedli. Nie usłuchali i zostali strąceni. Czy możesz przysiąc, że nie jeźdźców, lecz konie mieliśmy na uwadze?
Spojrzał na mnie, jak raniony zwierz, i nie odpowiedział nic, tak stropiła go moja nieoczekiwana perswazja. Ciągnąłem dalej:
— Widzisz więc, że mamy słuszność i że przewina jest po waszej stronie. Zresztą, nieszczęście miało miejsce w twoim zajeździe, i jestem przekonany, że mehkeme pociągnie cię przeto do odpowiedzialności. Teraz znasz mój pogląd i, jeżeli choć jeszcze jeden argument wytoczysz przeciwko nam, odpowiem ci nie słownie, lecz w zupełnie inny, bardziej dotkliwy sposób!
Jegomość wściekał się z braku argumentów, nie śmiał jednak wskutek mojej pogróżki zaoponować, tylko mruknął półgłosem jakieś przekleństwo. Atoli jego towarzysz, Beduin, nie mógł opanować złości i odezwał się zapalczywie:
— Mówisz tak, jakbyś był samym sułtanem! Niech ci się nie zdaje, że się ciebie boję, albo tego, co chcesz zeznać w mehkeme. Masz zamiar wskazać na nas, jako na koniokradów. Wzywam cię, abyś udowodnił, że chcieliśmy ukraść wasze konie.
— Jeżeli są konieczne dowody, okażę je przed sądem.
— W takim razie nie chcę nic o was wiedzieć, i odchodzę precz. W mehkeme zobaczymy się znowu!
Ta ostatnia pogróżka miała upozorować jego odwrót. Byłem przekonany, że sprawę swoją uważał za straconą i nie miał zamiaru zaczynać odnowa. Gdy wstał z miejsca, skoczył także gospodarz i rzekł:
— Idę i ja! Nie mam nic do czynienia tam, gdzie zwalnia się przemytników i zbrodniarzy, a obraża uczciwych ludzi. Ale pozostaje tak, jak mówiono; powtarzam: zobaczymy się w mehkeme!
Nie zrewidowano nas po schwytaniu, dlatego mogłem wydobyć z zanadrza rewolwer.
Skierowałem go na tych dwóch i zagroziłem:
— Sprawa stoi teraz inaczej, niż poprzednio. Przedtem my byliśmy jeńcami, teraz wy nimi zostaniecie. Chcecie się oddalić i macie po temu powody, a nam zależy na tem, abyście zostali, i postaramy się, żebyście nie mogli odejść wbrew naszej woli.
I, zwracając się do kol agasiego, ciągnąłem dalej:
— W imieniu tughry, którą posiadam i której każdy urzędnik i poddany padyszacha musi być posłuszny, rozkazuję ci związać tych dwóch ludzi tak, jak my poprzednio byliśmy związani, a to w celu uniemożliwienia im ucieczki! Spodziewam się, że mojemu żądaniu natychmiast uczynisz zadość!
Stary oficer nie wahał się ani chwili; dał zmiejsca odnośny rozkaz, i tak ci dwaj, którzy spowodowali nasze aresztowanie, zostali skrępowani w ten sam sposób, jak my poprzednio. Tughra czyni cuda. Jest to nakształt arabeski zapleciony podpis sułtana specjalnym charakterem pisma, noszącym nazwę diwahni. Wielu odnosi pochodzenie tughry wstecz do Murada I, który akt jakiś zaświadczył odciskiem swej ręki. Inni opowiadają to samo o sułtanie Orchanie. Wybitni znawcy utrzymują, że tughra albo thogra wdzięczą swe powstanie sułtanowi Mohammedowi Drugiemu, zdobywcy Konstantynopola. Gdy ten w roku 1453 zdobyciem tego miasta zniweczył Wschodniorzymskie Imperjum i, wkroczywszy do Konstantynopola, wszedł do kościoła Św. Zofji, wówczas, będąc niepisemnym, umoczył rękę w atramencie i przycisnął ją do bramy kościelnej na znak posiadania. To była pierwsza tughra, które to słowo pochodzi od staro-tureckiego „turgai“ i oznacza mniej więcej „postanawia się“. Tughra ujawnia oddalone podobieństwo do rozwartej ręki. Widnieje odbita na tureckich monetach, gdzie zastępuje popiersie władcy, oraz nad wejściem należących do sułtana pałaców i gmachów publicznych, jak meczety, koszary, szkoły i t. p. Na aktach i dekretach jest przez specjalnych urzędników, niszandji zwanych, wystawiana w złocie, w czerwieni lub czerni. Jest rzeczą niezmiernie rzadką, ażeby sułtan raczył sygnować własnoręcznym podpisem przedłożony mu dokument. Proszący o to musi cieszyć się największą łaską albo muszą złożyć się na to okoliczności, które tylko znawca miejscowych stosunków wykorzystać potrafi. Może się bowiem zdarzyć, że bardzo niski urzędnik na drodze osobiście jemu dostępnej osiąga więcej, niż Szeik ul Islam, albo Wielki Wezyr.
Tak więc mogę powiedzieć teraz, gdy sojusznik mój w tej sprawie już nie żyje, że wszystkie me tureckie legitymacje zdobywałem za pośrednictwem pewnego urzędnika, którego stanowisko u nas, na Zachodzie, zaliczałoby się do najniższych. Był to mój przyjaciel Mustapha Moharemm Aga, który w przeciągu 50-ciu lat był kapudżim[7] przy Wysokiej Porcie. Oddźwierny jest to przecież najniższa ranga, zawołają niektórzy, ale wpływ tego równie dzielnego kapudżi sięgał do najskrytszych tajników pałacowych. Cieszył się wielkiem zaufaniem, wprost bezprzykładną przychylnością, i utarła się niemal święta konieczność zaspakajania jego zawsze rozważnych i w szczególny sposób wyrażanych życzeń. Podczas jego długiego i wyłącznego w tym zakresie urzędowania przewinęło się przez Wysoką Portę mnóstwo wielkich, sławnych i wpływowych mężów — i znikało bez śladu. Mustapha Moharemm Aga pozostawał zaś na swem stanowisku, aż nie odwołała go śmierć. Udzielenie komuś audjencji zależało jedynie od niego; wystarczyło krótkie jego skinienie, a petent był przyjmowany, albo musiał też ten ostatni rezygnować ze swych zachodów, nawet gdy był wybitną osobistością. Miałem sposobność zjednania sobie życzliwości tego kapudżi dzięki mojej przedniej deszebeli-tabace i życzliwość tę dochował mi aż do końca życia. Nie nadużywałem jej nigdy, nigdy żadnej prośby nie wyrażałem, i dlatego właśnie uzyskiwałem zawsze legitymacje z własnoręczną tughrą panującego. Oczywiście, nie przychodziło mi na myśl zapytać go, w jaki sposób zdobywał bezpośrednie podpisy, gdy jednakże po raz pierwszy przeczytał to pytanie w moich oczach, rzekł uśmiechnięty:
Kismet etmeghe ogrenmejen effendilik dahi etmez. — Kto nie potrafi zjednać sługi, ten nie potrafi zjednać pana.
Rzecz oczywista, że legitymacja z własnoręczną tughrą wywiera przy okazaniu zgoła inny wpływ, niż zwykła, wystawiona w jazy odassy[8]; spostrzegałem to niejednokrotnie. Przykład — ta głęboka cześć, jaką w kol agasim wywołała sama tylko wzmianka o tughrze. — — —
Gospodarz miał natyle rozsądku, żeby zachować się spokojnie, kiedy go krępowano. Natomiast Beduin lamentował nad niezasłużonem i niegodnem traktowaniem wolnego człowieka. Oficer mógł, oczywiście, nakazać mu milczenie, ale tym razem wyręczył go Halef. Dla niego, przy jego temperamencie, było rzeczą niemożliwą słuchać podobnych bredni — wyciągnął z za pasa swój kurbacz, przystąpił do klnącego Beduina i zaczął:
— Kim się mienisz? Wolnym człowiekiem? Czy nie widzisz, że jesteś związany? Czy związany jest wolny? Gdzie masz rozum? Nie miałeś go raczej nigdy, bo gdyby chociaż jakiś ślad rozumu pokutował w twej głowie, byłbyś się wystrzegał otworzenia drzwi twych niechlujnych ust. Mój effendi już ci powiedział, co o tobie myśli; ja cośniecoś dodam, co twą całą zarozumiałość odrazu obróci wniwecz. Podaliście się wobec nas za Solaibów, a okazuje się, że należycie do Ghasai. Poco to oszukaństwo, to kłamstwo? Wolny, uczciwy Ben Arab nigdy nie zaprze się swego szczepu. Raczej umrę, nim zaprę się mojej przynależności do Haddedihnów. I te usta, które nas okłamały, chcą niby wielka, szeroko otwarta gęba nas połknąć! Zamknij ją i trzymaj na zamku, inaczej wyryję ci moją pogardę tym knutem tak głęboko na twarzy, że byle kto, póki żyć będziesz, odrazu pozna, że jesteś łajdakiem! Nie waż się więc ust otwierać!
Mocno podniecony, podniósł bicz do smagnięcia, ale Beduin milczał. Groźba Hadżiego odniosła skutek.
Potem, gdy tak smutne dla nas widoki wyjaśniły się w sposób pomyślny, nasunęła się kwestja naszego powrotu do miasta. Przedłożyłem ją kol agasiemu, który odpowiedział:
— Jeżeli chcesz, wyruszymy natychmiast, emirze. Możemy nie czekać świtu, bo drogę znamy dobrze.
— Wolałbym, żebyśmy poczekali.
— Dlaczego?
— Z powodu przemytników.
— Nic mnie nie obchodzą. Słyszałeś przecież, że jest obrazą dla starego, godnie zasłużonego żołnierza tropienie przemytników.
— Słyszałem to i nie wymagam od ciebie, abyś ścigał tych ludzi, niepłacących cła. Możesz mi jednak przysługę wyświadczyć.
— W jaki sposób?
— Musimy wytropić ich ślady, co teraz w nocy jest niepodobieństwem.
— W jakim celu?
— Ażeby ustalić naszą niewinność
Allah! Mówisz zagadkami. Co mają wspólnego ślady tych ludzi z waszą niewinnością?
— Chodzi o wyjaśnienie tego, że do nich nie należymy. Odnajdziemy ślady nasze i ich. Skoro porównasz je, posiadasz wszak doświadczenie i bystrość, przekonasz się, że nie szliśmy razem, i będziesz mógł stanąć w mehkeme jako nasz świadek, za co będę ci ogromnie wdzięczny.
Ściślej mówiąc, mniej zależało mi na jego świadectwie, niż na przekonaniu się, czy ślady prowadzą do wspomnianej placówki. Stary pokiwał głową i zapytał:
— Czy w twojem sprawozdaniu do seraskiera zaznaczysz o mojem doświadczeniu?
— Oczywiście!
— Więc zostajemy i czekamy świtu. Ale czy możecie swe konie zostawiać tak długo bez dozoru?
— Tak. Są radżi pack, czystej krwi, i raczej padną, nim swe miejsce opuszczą. Musimy także ze względu na ślady pozostać na miejscu, bo, jeśli w ciemności będziecie po nich jechali, to jutro nie zdołacie ich rozeznać.
— Odczytywanie śladów jest wysoce interesujące, ale też nielada kunszt stanowi. Czy tą nauką zajmują się w twojej ojczyźnie, w Frankistanie?
— Nie. Poznałem ją gdzie indziej.
— Sprawi ci na pewno przyjemność, jeśli się dowiesz, że znam dokładnie Frankistan.
— Ach! Czy znasz go istotnie?
— Bardzo dokładnie, jak rzekłem. Nazywa się także Frankonią. Czy mam rację?
— Tak.
— Leży między górą Tarabulus[9] a Ustrali[10]. W środku znajduje się wielkie morze Filimenk[11], a wzdłuż granic biegną rzeki Iswiczera[12], Londra[13], Budszdan[14] i Tszin[15]. Na północy stoi góra Dżewwa[16], a na południu góra Danimarka[17]. — Nieprawda, emirze, znam bardzo dobrze twą ojczyznę?
— Tak, bardzo dokładnie, — odparłem jak najpoważniej.
Dumny ze swego geograficznego triumfu, rzucił dokoła siebie pełne godności spojrzenie i ciągnął dalej:
— Ta wiedza pochodzi stąd, że w chwilach wolnych od służby zajmowałem się chętnie dżeografją. Mieszkańcy Frankistanu są bardzo ruchliwymi wędrowcami; mieszkają w zielonych lub niebieskich namiotach, które przenoszą wszędzie; posługują się wielbłądami, które, jak nasze, mają jeden, a często dwa garby. Ich daktyle nie są tak smaczne, jak te, które my spożywamy, zato jednak kozy hodują się u nich lepiej, niż u nas. Ich przywódcy płacą sułtanowi Stambułu roczną daninę, składającą się z dywanów i pantofli haremowych, za co otrzymują pozwolenie nabywania wiedzy życiowej w makahtib i maedahris[18]. Są wiernymi i żarliwymi wyznawcami proroka; spotyka się ich w każdej pielgrzymce z koranem w ręku, zaś Mekka i Medyna są dla nich najświętszemi miastami na świecie. Przyznasz mi, emirze, że ten mój opis zgadza się z prawdą.
Co miałem odpowiedzieć? Nie chciałem mu sprawiać przykrości, nie mogłem zaś potwierdzić głupstw, jakie przytoczył. Wtem Halef wybawił mnie z kłopotu. Wszak nie był Turkiem, lecz Beduinem i to urodzonym w Zachodniej Saharze, przyczem nie uważał za swój obowiązek czołobitności wobec władcy z Konstantynopola. Natomiast z miłości dla mnie miał szczególną sympatję dla mojej ojczyzny. Jego wiadomości w tym zakresie były niemniej wątpliwej natury, gdyż to, co opowiadałem mu o swoim kraju, zapominał bardzo szybko; również nie mógł sobie wyobrazić Zachodu w innej postaci, jak orjentalnej, tak, że to, co zdarzyło mu się czasami mówić o jakimś europejskim kraju czy narodzie, budziło najczęściej wesołość. Ale w każdym razie był w tym względzie bieglejszy od kol agasiego. Osobliwie rozdrażniła go wzmianka o daninie. To było poniżeniem mojej nacji, obrazą, której on nie mógł ścierpieć. Dlatego nie czekał na moją odpowiedz, lecz odezwał się bardzo wzburzony:
— Jakto? Sądzisz, że dałeś prawdziwy opis? Muszę ci powiedzieć, że to twoje pojęcie jest ponad wszelkie pojęcie niepojęte, i że nigdy jeszcze nie słyszałem prawdy, która w prawdzie zawiera tyle nieprawdy, co twoja!
— Jakto? — zapytał stary zdziwiony. — Mówisz to mnie, który jestem tak obeznany w dżeografji! I mówisz to w sposób, który jest tak bardzo daleki od uprzejmości, należnej oficerom panującego!
— To, co wygłosiłeś o Frankistanie, mówiłeś nie jako oficer, ale jako dżeograf, a kiedy dżeograf jest w błędzie, mój szacunek dla prawdy nie pozwala mi przyznać mu racji jedynie z uprzejmości. Zresztą, ty sam byłeś o wiele bardziej nieuprzejmy ode mnie.
— Ja? Czem i wobec kogo?
— Wobec mego emira Kara ben Nemzi effendi. Przyjrzyj mu się dobrze! Czy wygląda na takiego, którego naród dywany i pantofle dostarcza do waszych haremów? Powiadam ci, mieszkańcy Frankistanu nie darują pantofli nawet swoim żonom, a tem mniej obcym kobietom! I jeżeli sądzisz, że posyłają wam dywany, to mylisz się znowu, gdyż wcale nie mają dywanów. A największy twój błąd tkwi w daninie, o której wspomniałeś. Lud Frankistanu składa się z bohaterów, z samych niepokonanych bohaterów, którzy nie boją się piekła, ani djabła. Gdyby sułtan odważył się wojować z nimi, byliby go poprostu załadowali do swej największej armaty i wystrzelili zpowrotem do Stambułu. Istnieje u nich nienaruszalne prawo surowo zabraniające płacić daninę cudzoziemskim władcom. Odwrotnie, to cudzoziemscy władcy płacą podatki ich sułtanowi. Wiem naprzykład bardzo dokładnie, że wielkorządcy Ulahu, Middilli, Merakeszu, Siwedżu, Dżibeltaru i Firangistanu[19] są obowiązani płacić mu haracz, gdyż zwyciężył ich wszystkich, a w ostatniej wojnie pokonał nawet narody Brasilii, Sibir memleketi i Prussia[20]. Jest więc obrazą dla mego effendi, gdy się twierdzi, jakoby jego naród płacił daninę, podczas gdy, przeciwnie, otrzymuje daninę od innych. Równie fałszywe jest to, co opowiadasz o pielgrzymkach do Mekki i Medyny. Nie spotkasz tam nigdy mieszkańców Frankistanu, bo nie są żadnymi muzułmanami, lecz chrześcijanami. Wielbłądy mają tam nietylko jeden lub dwa garby, ale trzy i nawet cztery, a daktyle są tak wielkie i ciężkie, jak u was dynie. W ich rzekach żyją ryby, zwane kadyrga balydżylar[21], które nie widzą własnego ogona, bo od niego aż do głowy trzeba jechać galopem pół dnia... Ludy Frankistanu podróżują z miasta do miasta na żelaznych ulicach, w wagonach ciągnionych przez konie, ziejące ogniem, posiadające stalowe członki i karmione płonącym węglem!...
Kol agasi siedział z rozdziawionemi w zdumieniu ustami i patrzał niemo na mówiącego. Był w stanie, który w wulgarnej mowie określa się słowem „paf“. To samo działo się z jego ludźmi.
— No i co powiesz teraz? — ciągnął Halef. — W twojej dżeografji niema nic o tem, że Frankowie posiadają takie ogniste konie i że są muzułmanami?
— Czy... czy... koń, którego... którego emir ma ze sobą, jest też karmiony węglem? — zapytał oficer, ledwo odzyskując mowę.
— Nie, tego konia możesz się nie obawiać.
— I... I czy doprawdy nie jest wyznawcą proroka, lecz chrześcijaninem?
— Jest chrześcijaninem, a więc bardzo zacnym człowiekiem.
— Wybacz, o szeiku Haddedihnów, że wyrażę myśl, która może wydać się zdrożną. Nazywasz go zacnym człowiekiem, ale czy jest to mądre z jego strony, że jako chrześcijanin bada tutejsze okolice?
— Czemuż miałoby to być niemądre.
— Dlatego, że są to osławione okolice, którędy przejeżdżają karawany szyitów. Pobyt tutaj, nawet przez godzinę, jest ogromnie dla niego niebezpieczny, gdyż skoro tylko szyici dostrzegą chrześcijanina wpobliżu swych świętych miejsc, czeka go zguba niechybna. Czy nie wiedzieliście o tem?
— Wiedzieliśmy, atoli my nigdy nie znaliśmy tego, co inni ludzie nazywają strachem. Idziemy tam, gdzie nam się podoba, i zostajemy tak długo, jak chcemy. Przybyliśmy tutaj poto, żeby odwiedzić Birs Nimrud, i ani nam przez myśl nie przeszło, czy to niebezpieczne, czy nie. Nie troszczymy się o nasze bezpieczeństwo i jeśli spotkamy szyitów, którzy odkryją, że emir jest chrześcijaninem, to w tej samej chwili pojmą, że najrozsądniej dla nich jest wystrzegać się naszego gniewu. Powiadam ci, lituj się nad tym, kto ma za wrogów najwyższego szeika Haddedihnów, albo sławnego i niezwyciężonego emira Kara ben Nemzi effendi. Musisz wiedzieć, że posiadamy czarodziejską broń, z której można strzelać bez końca, nie ładując. I wogóle różnimy się od innych ludzi: myślimy, mówimy i postępujemy inaczej, niż inni; będziemy... — krótko mówiąc, dopóki jesteście z nami, dopóty możecie być pewni swego bezpieczeństwa. I gdyby w tej chwili opadło nas stu szyitów, nie zlęklibyśmy się, lecz bylibyśmy się załatwili z nimi, jak należy.
— Jak bylibyście się bronili, skoro nie macie przy sobie swych karabinów?
— Czy tylko przy pomocy karabinów można się bronić? Powiadam ci, istnieje jeszcze inny rodzaj broni, i można się pozbyć napastników nietylko przy pomocy prochu i ołowiu. Kto ma zimną krew, spryt i odwagę, przewyższa każdego wroga, któremu brak tych zdolności; przekonaliśmy się o tem nieraz i, żeby ci to udowodnić, chciałbym poniekąd, aby naraz przybył tutaj zastęp szyitów, i sprowokował nas do walki.
Allah, chroń nas! Jestem dzielnym żołnierzem i oficerem, ale ci ludzie, którzy czczą bardziej Alego i jego synów, niż samego proroka, to nie są uczciwi wojownicy. Ja zwykłem wychodzić na wroga z otwartą przyłbicą, ale ci wolą napaść z za węgła. Jeżeli mam polec na polu walki, to niech się to przynajmniej nie stanie od kuli, wystrzelonej ztyłu podłą ręką. Czy doprawdy przybyliście tu jedynie w zamiarze zwiedzenia Birs Nimrudu?
— Tak.
— Nie wymagam od was, byście mi powiedzieli więcej, niźli chcecie, ale nie mogę uwierzyć w to, że się wyrusza w tak długą i niebezpieczną drogę jedynie w celu obejrzenia kupy zwalisk i głazów. — Pozwólcie, że wydam rozporządzenie na noc, bo jeżeli zamierzamy wyjechać do Hilleh nad ranem, musimy przecież trochę pospać!
Należał do tej licznej kategorji ludzi, którzy nie rozumieją, że można cośkolwiek przedsięwziąć nie w zwykłych, wyłącznie materjalnych celach. Prawdopodobnie, mimo wszystko cośmy powiedzieli i wyjaśnili, jeszcze podejrzewał nas o stosunki z przemytnikami.
Porozstawiał warty, które miały również pilnować uwięzionych, i zawinął się w płaszcz, dając tem przykład podwłądnym.
Halef rozciągnął się również i zapytał szeptem:
— Czy nie sądzisz, sihdi, że jest wskazane, abyśmy na zmianę czuwali?
— Nie — odrzekłem. — Stary kol agasi postępuje uczciwie. Będziemy mogli bardzo dobrze spać bez naszych koców, bo nie jest dzisiaj zimno. Dobrej nocy!
— Dobrej nocy życzę i ja tobie, chociaż wiem, że nie doznam spokoju. Odór trupów tkwi jeszcze tak mocno w moim nosie, że śmierć uciekłaby dzisiaj mnie, nietylko sen; śpij więc tem mocniej!
Życzenie jego spełniło się. Spałem smacznie i dopóty, aż mnie Halef nie zbudził. Zapewniał mnie, że nie zmrużył oka, gdyż dotychczas dolegała mu boleść jego nosa. Żołnierze spożyli krótkie i skromne śniadanie, i dosiedli koni, aby udać się wraz z nami do schronienia naszych wierzchowców. Poczciwe zwierzęta powitały nas radosnem rżeniem; stęskniły się za nami, ale nie usiłowały porzucić swych miejsc. Gdyśmy je sprowadzili z nasypu, kol agasi zawołał z podziwem:
— Ale to są doprawdy radżi pack! Równych im nie posiada sam pasza z Bagdadu i rozumiem teraz bardzo dobrze, że inni mogli mieć na nie chętkę. Takie konie są dla złodziei pokusą, której trudno się oprzeć. Jakże zamożni jesteście! Strzeżcie się, bo nieraz jeszcze zechcą wam je uprowadzić!
Jeżeli był zachwycony ogierami, to w tym samym stopniu intrygowała go nasza broń. Dałem mu do ręki moją niedźwiedziówkę; nie obliczył się z jej ciężarem, chociaż mógł mu podołać, i upuścił broń na ziemię.
Allah! — zawołał. — Toć to nie jest karabin, a raczej armata, podwójna armata! Jak daleko sięgasz z tej straszliwej strzelby?
— Tak daleko, jak żadna kula nieprzyjaciela, — odrzekł Halef. — Kule tej dubeltówki sięgają tak daleko, jak tylko chcemy, a często nawet dalej, o wiele dalej. A przyjrzyj się także tej oto małej czarodziejskiej broni! Strzela bezustanku, ciągle, od dzisiaj aż do końca roku, skoro zechcemy, a nawet parę miesięcy dłużej. Spójrz!
Hadżi wziął ode mnie sztuciec, aby go podać kol agasiemu, ale ten odżegnał się obydwiema rękoma i zawołał:
— Nie, nie, dziękuję ci, o szeiku Haddedihnów! Jestem wierzącym wyznawcą proroka, i nie mam prawa dotykać ręką zaczarowanych broni. Allah niech mnie uchroni i ustrzeże przed djabłem i jego złemi duchami, które zsyłają takie wiecznie strzelające karabiny! Nie dotknę ich; wierzę i tak, że mają te właściwości, o których mówisz. Wiem, że istnieją potęgi i siły nie z tego świata, które można ujarzmić, ale ja nie chcę mieć z niemi nic wspólnego!
Halef uśmiechał się zadowolony. Osiągnął swój cel i zwrócił mi broń.
Teraz wypadło zająć się śladami. Chciałem, jak się rzekło, wybadać, w jakim kierunku przemytnicy wywieźli swój szafran. Prawie całą noc trwali na miejscu i krótko przed świtem zawrócili do kanału, bowiem dostrzegłem na wodzie ich łódki; wiosłowali na północ, czyli tam, skąd wczoraj przybyli. Stwierdziłem to, nic nie mówiąc staremu kol agasiemu. Jednakże zwróciłem na to uwagę Hadżiego ukradkowem mrugnięciem. Następnie skierowałem oficera na ślady, które odcisnęliśmy poprzedniego dnia, potem na biegnące od kanału koleiny przemytników, głęboko wyciśnięte, gdyż ludzie byli ciężko obarczeni. Powróciwszy do naszych śladów i dążąc za niemi aż do ognisk, wyświetliłem mu wszystko, czego sam nie mógł wywnioskować, i podkreśliłem tę okoliczność, że nasze ślady schodziły się ze śladami przemytników w tem miejcu dopiero, gdzie zostaliśmy ujęci, z czego wynikało, że z nimi nie mogliśmy przestawać.
— Rozumiem to wszystko bardzo dobrze, emirze, — rzekł. — Możesz być przekonany, że wierzę każdemu twemu słowu. Wykazałeś mi, że przemytnicy są absolutnie obcy i, że nie przypuszczaliście nawet możności ich nadejścia. Jeżeli sobie życzysz, będę tak zeznawał w mehkeme.
— Proszę cię o to bardzo.
— Powinieneś tego żądać, a nie prosić, bo chcesz zdać z tego sprawę seraskierowi. Jeżeli przedtem wątpiłbym o twoich wpływach, to wątpienie to zniknęłoby zupełnie teraz, gdy widzę cię, siedzącego na koniu. Kto posiada takiego konia i jeździ na nim tak, jak ty, ten ma dane na to, aby być samemu seraskierem!
Na tę pochwałę omal nie wybuchnąłem śmiechem. Mój mały Hadżi nie zbył tego milczeniem, i przemówił gwałtownie:
— Seraskierem? Mój effendi? Ani myśli o tem, nawet we śnie!
— Dlaczego? — zapytał kol agasi, zdziwiony.
— Bo nie chce.
— Ale seraskier jest przecież panem, najwyższym dostojnikiem armji padyszacha!
— Ale jak długo? Przy całej swojej godności jest sługą panującego, który może go w każdej chwili odwołać, wygnać i nawet, dla jakichś powodów, skazać na śmierć. Nie zamienimy się z nim, nie zabiegamy o jego stanowisko. Jesteśmy lepsi od niego, bo stoimy wyżej. Ja jestem Panem i Władcą swoich Haddedihnów. Kto mnie może obalić?... A mój effendi jest też Panem samego siebie, a nie księcia żadnego niewolnikiem; żaden sułtan, żaden szah-in-szah, żaden cesarz, żaden król nie może mu zabrać tego, czem jest i co posiada. Nie, nie mamy żadnej ochoty zostać seraskierami, ani on, ani ja!
Podążaliśmy dalej za śladami przemytników, od ognisk w kierunku południowym, aż do miejsca, gdzie od ruin skręcały na prawo w szczere pole. Laikowi mogło się wydawać, że przemytnicy posuwali się ciągle naprzód w obranym kierunku. Ja jednak widziałem wyraźnie tam, gdzie ich ślady nagle odchylały się od rumowisk, ślady postoju. Skierowali się później wgórę do miejsca, o którem mówił bimbaszi z Bagdadu. Przenieśli tam szmugiel, zeszli znów nadół, i potem dopiero wyjechali na wolną przestrzeń. Ta okólna droga była dla nich konieczna, bo w przeciwnym razie byliby się natknęli na żołnierzy, których ognisko musieli, oczywiście, dostrzec. Oficer nie dowiedział się niczego z tych moich wywodów. Zawróciliśmy wzdłuż naszych własnych śladów i ruszyliśmy w drogę do miasta, drogę 30-to kilometrową.
Gospodarz i Ghasai-Beduin, którzy sprowadzili żołnierzy, ażeby nas zaaresztować, nie przypuszczali wówczas, że powrotną drogę oni sami odbędą jako jeńcy. Nie byli już związani, ale ich konie prowadzono za cugle, prócz tego Helef jechał ściśle za nimi i nie spuszczał ich z oka. Ja zaś jechałem obok kol agasiego, który przewodził całemu oddziałowi.
Teraz dowiedziałem się, czemu oficer nie chciał wierzyć, że przybyliśmy jedynie w celu obejrzenia wieży. Po upływie niezbyt długiego czasu, kiedyśmy milcząc jechali obok siebie, postawił mi pytanie, brzmiące nieco dziwnie:
— Czy to istotnie prawda, emirze, że jesteś chrześcijaninem?
— Tak, to prawda.
— A więc powiedz mi: czy i u chrześcijan istnieją przemytnicy?
— Niestety, tak.
— Mówisz, niestety, zdaje się więc, że uważasz przemytnictwo za występek?
— Wszystko, co prawo zakazuje, jest z punktu widzenia tego prawa — przestępstwem.
— Ależ dlaczego ja, jestem Turkiem, mam za szafran, który w Persji jest o wiele tańszy, niż u nas, płacić wygórowaną cenę z tego jedynie względu, że wielkorządcy podobało się obłożyć ten korzeń cłem?
— Nie jestem wielkorządcą, proszę cię więc, przedłóż to pytanie nie mnie, lecz jemu.
— Emirze, powiedz mi otwarcie, czy mogą być chrześcijanie, którzy także poza granicami swej ojczyzny zajmowaliby się szmuglem?
— Uważam to za możliwe.
— Tak więc myśl, która powstała w mej głowie, nie jest znów tak niedorzeczna.
— Jakaż to myśl.
— Miałem cię za przywódcę przemytników.
— Ach! Doprawdy?
— Tak. Myślałem, że jedynie to, żeśmy cię zaskoczyli i ujęli, przeszkodziło ci uciec z nimi.
— Mam nadzieję, że jesteś teraz innego zdania?
— Zupełnie innego. Ale ja nie należę do psów celnych, których szczuje się na przemytników, i nie byłbym ci zrobił nic złego, gdybyś do nich naprawdę należał. To chciałem ci powiedzieć, abyś się przekonał, że jestem tylko żołnierzem i niczem więcej.
Zrozumiałem go lepiej, niż przypuszczał. Ciągle jeszcze nie miał pewności, że przemytnicy mnie nic nie obchodzą i, gdybym na tem nawet został przyłapany, stary oficer byłby za dobrą łapówkę chętnie przemilczał o tem w Hilleh. To był ukryty sens jego słów, na którym, szczęśliwie, nie potrzebowałem się zastanawiać. Jego zeznanie co do mnie w mehkeme było dla mnie pewne bez napiwku, bo zjednałem sobie jego przyjaźń obietnicą pochlebnego sprawozdania. Zresztą, muszę dodać, że bynajmniej nie łudziłem go tą obietnicą, gdyż doprawdy miałem zamiar przysłużyć mu się przy pierwszej okazji. Przysługą nie byłoby sprawozdanie do seraskiera. Można było o wiele więcej wskórać u jakiegoś bliższego przełożonego, niż u tego wysokiego dostojnika, dla którego jakiś kol agasi, służący w dalekiem Hilleh, byłby, prawdopodobnie, wysoce obojętny. — —
Nasza dalsza rozmowa toczyła się dokoła drobiazgów. Aliści sposób, w jaki się zachowywał, ton jego pytań i odpowiedzi dowodził, że wywarliśmy na nim pożądane wrażenie. Był pełen szacunku i uprzejmości. Okoliczność, że byłem chrześcijaninem, zdawała się nie szkodzić mi w jego oczach — do tej kwestji nie wracał już więcej. — — —

∗             ∗


W Hilleh zajechaliśmy najpierw przed dom gospodarza.
— Stosownie do mego zobowiązania odstawiłem was zpowrotem — rzekł kol agasi do niego. — Możecie wejść do domu. Ale przed drzwiami postawię posterunek, który będzie bronił wyjścia, aż do chwili wezwania was do mehkeme, gdzie będziecie musieli skargę przedłożyć i swoją rację udowodnić. Zwracam wam uwagę na to, że jesteście nadal więźniami, i powinniście przeto zrezygnować z wszelkiej próby oddalenia się wbrew mojej woli!
Oni uwięzieni, a my wolni! To gniewało ich niezmiernie; jednakże poszli po rozum do głowy i nie odparli nic. Postawiwszy posterunek, pojechaliśmy dalej do tak zwanej makarri ikamet, rezydencji namiestnika.
Na dziedzińcu rezydencji kol agasi zakomenderował, abyśmy zsiedli z koni. Nie trzeba było dużo domyślności, żeby zgadnąć motywy tej komendy, i zdać sobie sprawę z naszego położenia. Jednakże nie chciałem uzależnić naszego zachowania od zewnętrznych okoliczności, lecz jedynie od naszej własnej woli. Dlatego zapytałem, spokojnie pozostając na siodle:
— Poco zsiadać?
— Nie zostaje przecież w siodle, kto dotarł do celu.
— Hm!... Możemy się zatrzymać, nie zsiadając.
— Przecież was eskortuję!
— Możesz to robić, zostawiając nas w siodłach.
— Ależ, emirze, nie możecie przecież konno wleźć do więzienia!
— Ach! A więc do więzienia?
— Naturalnie! Jesteście aresztowani.
— Nic o tem nie wiem!
— Aresztowałem was i jedynie dlatego wyswobodziłem was z powrozów, że obiecaliście jechać ze mną dobrowolnie. Ale teraz muszę was sprowadzić do więzienia.
— Ty? Sądzę, że jesteś oficerem, a nie pospolitym sindandszi[22], który dogląda zbrodniarzy.
— Nie radziłbym nikomu uważać mnie za jednego z tych zbirów! Jestem oficerem władcy wszystkich wiernych, a nie dozorcą więziennym!
— A więc pomstuj na siebie samego! Bo przed chwilą wyraziłeś chęć podjęcia obowiązku „takiego zbira“. Niestety, będę zmuszony wspomnieć o tem w sprawozdaniu do seraskiera!
Allah, Wallah, Tallah! Możesz tego zaniechać, gdyż nie zrobię tego, pod warunkiem, że spełnisz pewną prośbę.
— Spełnię ją w miarę możności.
— Możesz.
— A więc powiedz.
— Pójdę teraz do namiestnika i zamelduję mu, że was przywiozłem i oddaję do jego dyspozycji. Przez ten czas nie usiłujcie opuścić dziedzińca. Co się potem stanie — to mnie już nie obchodzi. Czy zgadzacie się?
— Jeżeli mi odpowiesz na parę pytań.
— Jakie?
— Jak się nazywasz?
— Amuhd Mahuli.
— Muszę o tem wiedzieć, aby przytoczyć twoje nazwisko w sprawozdaniu, a wątpię, czy będę jeszcze miał sposobność mówienia z tobą. Znasz dobrze rozkład tego budynku?
— Tak.
— W jakiej części mieszka namiestnik?
— Wprost przed tobą. Tam znajdują się także lokale jego mamuhrin[23].
— Gdzie jest więzienie?
— Prosto stąd i na prawo, tam gdzie widzisz te małe otwory w murze.
— Dziękuję! To nie są mieszkania dla nas. Z tamtej strony dziedziniec jest ogrodzony murem. Co znajduje się poza nim?
— Wolna ulica.
— Jak szeroka?
— Może się na niej zmieścić wpoprzek pięć, albo sześć osób. Czemu pytasz o to?
— Bo zwykliśmy z ostrożności dowiadywać się uprzednio, czy można i warto narażać karki.
— Karki? Nie rozumiem!
— Tem lepiej. Słuchaj, co mówię! Czekamy na ciebie akurat 10 minut. Tyle czasu wystarczy, żeby złożyć meldunek namiestnikowi. Jeżeli po tym czasie nie stawisz się, odjeżdżamy precz.
— Czy mogę polegać na tej obietnicy?
— Nie łamię nigdy słowa.
— Zatem idę, bo ufam ci. Nie będziecie czekali nawet dziesięciu minut, bo wrócę wcześniej!
Odszedł, gdy ja uśmiechałem się na myśl, że uważał za konieczne wziąć ode mnie słowo. Jego ludzie byli obecni. Dlaczego nie polecił im baczyć na nas i przeszkodzić wszelkiej próbie ucieczki? Wrażenie, jakie na nim wywarliśmy, zdawało się być lepsze, niż przypuszczałem. Nie wierzył, aby pomimo liczebnej przewagi mogli nas powstrzymać, i... miał rację!
Budynek składał się, jak wszystkie domy miasta, z cegieł, sprowadzonych z rumowisk dawnego, wielkiego Babilonu; wyglądał brudno i niepozornie. Dziedziniec nie był wielki, pozwalał jednak na swobodę ruchów, która mogła później okazać się konieczną.
Mur, o którym mowa, był wysokości ludzkiego wzrostu, ale w pewnych miejscach, gdzie górne warstwy cegieł były wyszczerbione, obniżał się tak, że nie byłoby zuchwalstwem przesadzić go w galopie. O to mi chodziło, gdy pytałem się, co leżało po drugiej stronie. Właściwie, powinienem był stracić fantazję. Chrześcijanin ujęty w Hilleh, w ośrodku nietolerancji szyitów, posądzony o zabójstwo człowieka i pogruchotanie innego, a może i o przemytnictwo — to były poważne powody do obaw! Już to samo, że jestem chrześcijaninem, było wysoce dla mnie niebezpieczne.
A jednak spoglądałem w przyszłość z największym spokojem: kiedy rzuciłem okiem na Halefa, ten uśmiechnął się do mnie z zaufaniem i zapytał;
— Czy masz już jakiś plan, sihdi?
— Nie — odrzekłem w dialekcie moghrebinicznym, aby nie zrozumieli mnie żołnierze. — Musiałbym wiedzieć zgóry, jaki obrót sprawa przybierze; a że nie mam pojęcia, nie pozostaje nam nic innego, tylko spokojnie czekać.
— Ale możesz mi powiedzieć, jak naogół mamy się zachować?
— Tak. Nie będę się wypierał tego, że jestem chrześcijaninem, przynajmniej tutaj; winienem to mnie samemu i mojej religji; ty powinieneś wzorować się mnie. Przypuszczam, że będziemy musieli przesadzić mur. Leżąca za nim uliczka nie jest szeroka i, ażeby nie najechać na jej przeciwny mur, należy kierować konia naukos i z prawa na lewo tak, aby po skoku znaleźć się twarzą na północ. Musisz to sobie zapamiętać, żebyśmy się nie minęli, i żebyś nic nie przeoczył.
Allah! Czy jestem ślepy, sihdi? Czy sądzisz, że mógłbyś przesadzić mur i z tamtej strony znaleźć się plecami do mnie?
— Nie; ale warto było tę sprawę omówić.
Przypuszczasz więc, że wcale nie zsiądziemy?
— Będziemy, prawdopodobnie, musieli zleźć z koni, ale do budynku nie wchodzimy w żadnym razie i od koni nie oddalamy się ani na chwilę. Trzymamy cugle zawsze w ręku.
— Przecież jesteśmy zaskarżeni. Zechcą nas przesłuchać, a nie możemy z końmi wejść do wnętrza... Ach, nie chcesz wcale wchodzić do mehkeme!
— Nie. Kto chce nas przesłuchać, musi wyjść do nas.
— Musi wyjść, musi! Czy chce, czy nie chce! O, sihdi, kochany sihdi, jakże się cieszę! Jest to jeszcze jeden przypadek, jeszcze jedna sposobność okazania tego, że zwykliśmy robić tylko to, co nam się podoba. Jestem ciekaw, niezwykle ciekaw, co z tego wszystkiego wyniknie. Być może, dojdzie do tego, że zrobimy użytek z broni!
— I na to musimy być przygotowani, chociaż nie życzę sobie tego. Nie wolno nam dopuścić do ataku na nas, bo jeżeli to się stanie, mamy grę nawpół przegraną. Jeżeli opadnie nas liczebna przemoc, tak że nie starczy nam obszaru na obronę, — ulegniemy. Czy widzisz tam, koło bramy, tę masę ludzi? Wieść o wczorajszym wypadku rozeszła się po mieście; wiedzą już, że nas sprowadzono, i oto zbiegają się gapie ciekawi, co stanie się z nami.
— Możemy im już powiedzieć: odjeżdżamy precz i wyśmiewamy całe Hilleh.
— Nie bądź taki pewny! Nie jest wykluczone, że sprawa przybierze inny, o wiele gorszy obrót. Patrz, zapowiada się rozstrzygnięcie: nadchodzą!
Ujrzeliśmy w drzwiach kol agasiego, a za nim całą czeredę osób. Tuż koło niego szedł oficer w mundurze mir alaia[24], który przypadkowo znajdował się u namiestnika. Za nimi słudzy dźwigali fotel i wiele poduszek, potem ukazali się urzędnicy mehkeme — jeden z nich nich niósł olbrzymi kałamarz, pióro i papier. Był to protokólant, z czego wywnioskowaliśmy, że przesłuchanie odbędzie się natychmiast na dziedzińcu i to w sposób szczególny, ale dla nas wysoce pochlebny. Domyśliliśmy się później z pewnych uwag, że był to wogóle dzień publicznego sądu, a ponieważ nasza sprawa była wyjątkowo jaskrawa, namiestnik postanowił rozpatrzyć ją w pierwszym rzędzie i, nie dokuczając nam długim procederem badania, skazać nas na tem surowszą karę.
W podobnej sprawie miał sposobność ukazania się w całym swym blasku. Widzów było dość.
Poza protokólantem ujrzeliśmy wiele osób, występujących z wielką godnością. Byli to, jak się później okazało, assesorzy sądowi.
I wreszcie ukazał się on sam, pan i władca Hillehu i namiestnictwa całego. Poznać było z pierwszego wejrzenia, że to staroturek, a więc pan, po którym ja, jako chrześcijanin, nie mogłem się spodziewać nawet cienia obiektywności i szacunku. Na małej i słabowitej postaci widniał tem większy turban, który pomimo swej objętości wcale mi nie imponował. Obok niego z lewej strony postępował człowiek, na którego narazie nie zwróciłem uwagi, ale którym tem bardziej interesowałem się później. Był ubrany po persku. Wszystkie te osoby posuwały się, z wyjątkiem kol agasiego, nie w naszą stronę, lecz wzdłuż budynku do pewnego miejsca, gdzie stara, mocno potargana zasłona zwisała z muru, zasłona, którą jakiś skwapliwy sługa rozpiął nakształt dachu, aby osłaniała od słońca forum sądów publicznych.
W tem ocienionem miejscu ustawiono krzesło, w którem namiestnik zasiadł, jak na tronie. Z jego prawej i lewej strony zasłano poduszki, aby wybitnym prawniczym luminarzom udogodnić pozycję z podgarniętemi nogami; mniej wybitni juryści rozsiedli się gdzie i jak kto mógł. Z perska ubrany osobnik spoczął tuż obok krzesła. Gdy cała mehkeme usadowiła się, zbliżył się tłum widzów, aby „mahill el adl[25] otoczyć półkolem.
Tymczasem podszedł do nas kol agasi. Minę miał bardzo poważną, głos jego brzmiał znacząco, gdy nam oświadczał:
— Zameldowałem was i, ponieważ mehkeme zebrała się w pełnym składzie z powodu dzisiejszych publicznych rozpraw, namiestnik postanowił natychmiast odbyć nad wami sąd. Będziecie traktowani z całą surowością, i nie spodziewajcie się żadnej łaski!
— Czy namiestnik wie, że jestem chrześcijaninem? — zapytałem.
— Tak. Doniosłem mu także, kim jesteście.
— Cóż on na to?
— Nie obchodzi go to wcale; wie tylko o tem, że ma do czynienia z przemytnikami i zbrodniarzami, a takich ludzi nie wolno oszczędzać.
— Dziękuję ci za te informacje! Widzisz, że, dotrzymaliśmy słowa, i zostali my tutaj. Od tej chwili jest ci więc obojętne nasze postępowanie?
— Nie.
— Przyrzekłeś mi to przecież!
— Nie wiedziałem, co nastąpi. Mir alai mego pułku był u namiestnika; rozkazał mi obsadzić bramę, aby udaremnić wszelką próbę ucieczki; ze zbrodniarzami nigdy dość ostrożności. Muszę, oczywiście, usłuchać. Ufam, że nie masz mi tego za złe, emirze!
— Darzę cię sympatją w tej samej mierze, co przedtem.
— Ale jeśli zechcecie uciec, a ja wam przeszkodzę, co będzie z twem sprawozdaniem do seraskiera?
— To nic nie szkodzi! Jeżeli uniemożliwisz nam ucieczkę, zasługujesz na podwójną pochwałę.
— Ale jeżeli was zasądzą, nie będziesz mógł napisać sprawozdania!
— Nie bój się o to! Zanim nas namiestnik zasądzi, powiesimy go na stryczku!
— I ty możesz jeszcze żartować w tak poważnych okolicznościach? Ale zsiadajcie i chodźcie za mną! Muszę was przedstawić sędziom.
Zanim odrzekłem na to, Halef wydał okrzyk stłumionego przerażenia.
— Co się stało? — zapytałem.
— Spójrz na człowieka, który stoi obok Persa i mówi z nim! — odparł.
— Odwrócony jest od nas twarzą — nie widzę jej.
— Ale ja go widziałem!
— Czy znasz go?
— Tak. I ty poznasz go odrazu, skoro się odwróci.
— Któż to?
— Safi.
— Co? Kto? Czyżby Safi, sill, który chciał nas oddać w ręce Pedera?
— Którego oszczędziłeś, mimo że chętnie dałbym mu powąchać mego kurbacza. Tak, to on.
— Czy nie mylisz się?
— Nie. Uważaj! Teraz odwraca się.
Ujrzałem twarz i poznałem ją. Był to istotnie człowiek Mansurijeh. Nie poznał nas. Co robił w Hilleh? Czy bawił tutaj z polecenia sillanów? O czem mówił z Persem? Czy znał go? Jeżeli tak, to i ten należał do tajnego związku. Czy doniósł mu, że to my ukaraliśmy Pedera chłostą? Kim był Pers? Czem się tłumaczyła jego obecność? Czy był tylko ubrany po persku, czy też był perskim poddanym? Jeżeli był nim, to nie miał przecież prawa zasiadać w mehkeme, która miała rozstrząsać dotycząca nas sprawę!
Gdy te pytania zaprzątały mi głowę, kol agasi rozkazał nam zsiąść z koni.
— Zostajemy na koniach! — odrzekłem.
— Ależ nie możecie przed mehkeme!
— Dlaczego nie?
— To zakazane.
— Przez kogo?
— Przez prawo.
— Niema takiego prawa, kóreby twierdziło, że tylko pieszo staje się przed sądem!
— Jeżeli nawet niema prawa, to jest zwyczaj.
— Mylisz się! Stosuję oddawna zwyczaj wprost przeciwny; nie łamię go nigdy. Ilekroć wzywają mnie przed mehkeme, przybywam i staję zawsze na koniu.
— Ja też — dodał Halef. — Jestem najwyższym szeikiem Haddedihnów, i w plemieniu mojem zbrodniarz tylko wtedy może być skazany na śmierć, kiedy siedzi w siodle. A więc, jak widzisz, nie chcemy pozbawić sądu mocy karania nas gardłem.
— Nie mogę się z tem zgodzić! Pomyślcie, jak mnie potraktuje mir alai, dowódca mego pułku, jeżeli was sprowadzę na koniach!
— Nie żądamy od ciebie tego; możemy zrezygnować z twego towarzystwa — odrzekłem. — Chodź, Halefie!
Nie mógłbym sobie przypomnieć, czy zdarzało mi się kiedykolwiek być w takim nastroju. Czy głupota kol agasiego, czy uroczysty ceremonjał pod wypłowiałą szmatą sprawił, dość, że nie brałem tej całej mehkeme na serjo. Również i Halef zdawał się być w takim samym dobrym humorze. Śmiał się pełną gębą, i na moje zlecenie odpowiedział dziarskim tonem:
— Czy nie lepiej gwizdnąć na całe przesłuchanie i wjechać w sam środek, żeby ci mądrzy panowie rozlecieli się na wszystkie strony?
— Mam wielką na to chętkę, ale sądzę, będzie lepiej zrezygnować z tego szaleństwa. Czeka nas w każdym razie przyjemność odniesienia zwycięstwa słownego w dyskusji z tymi uczonymi mężami prawa. Bądźmy rozsądni! Naprzód!
— Tak, naprzód, sihdi! Będziemy mówić z nimi tak, jak nigdy jeszcze nie mówiono w żadnej mehkeme. Idziemy!
Nastąpiła scena, której nie zapomnę nigdy, rozprawa sądowa, którą byłbym uważał za niemożliwą, gdybym jej osobiście nie przeżył. Znawcy ówczesnych stosunków nie będą, czytając te wiersze, dziwili się zbytnio. Cały ten ciekawy przebieg odznacza się jedynie tem, że dwom oskarżonym nie imponował nikt z zasiadających osób, a tem mniej łącznie cały skład wysokiego sądu. Jedynym motywem rozwagi było to, że znajdowaliśmy się w otoczeniu wysoce fanatycznej ludności, i że półkole publiczności wzrastało z chwilą każdą. Ludzie, którzy napływali przez otwarte wrota, byli wszyscy uzbrojeni. Nie miałem podstawy do przypuszczenia, żeby sławetna mehkeme zdobyła się na potrzebny autorytet, czy też, poprostu, ochotę, aby nas wziąć pod swoją obronę przed napaścią. Trzeba dodać, że przynależność Halefa do szyitów i moje wyznanie chrześcijańskie mogły się tylko przyczynić do wprawienia w ruch pistoletów. Z drugiej strony, nie dostrzegliśmy tego sprzeciwu, który zwykło budzić w tych pobudliwych ludziach harde wystąpienie. Tak więc szliśmy, a raczej jechaliśmy na rozprawę w ożywionem napięciu, a bez najmniejszej trwogi. Ruszyliśmy w kierunku półkola, które rozstąpiło się, aby nas przepuścić. Kol agasi nie podążył za nami, lecz skierował się do bramy, gdzie żołnierze jego stali w czujnem pogotowiu. Luka w półkolu po naszem przejściu zawarła się natychmiast.
Pan przewodniczący zupełnie inaczej wyobrażał sobie nasze zjawienie się przed jego obliczem. Spojrzał na nas szeroko otwartemi, zdumionemi oczami, i zawołał gniewnie:
— Jak śmieliście stanąć przed nami na koniach i w uzbrojeniu? Z koni i precz z bronią!
— Lepiej będzie, jeżeli pozostaniemy w siodłach, — odrzekłem spokojnie.
— Nie macie tu żadnego głosu. Bądźcie posłuszni! — odparł tym samym tonem.
— Jesteśmy posłuszni, właśnie pozostając na koniach. Słuchamy, mianowicie, głosu ostrożności.
— Co to za sposób mówienia? Nie rozumiem, mów jaśniej!
— Jeżeli moje przypuszczenie nie jest mylne, opowiadano ci o naszych koniach? — zapytałem.
— Oczywiście! Te bestje sprawiły, że skażemy was prawdopodobnie na śmierć.
— Możemy spokojnie z naszych siodeł wysłuchać tego wyroku. Gdybyśmy zsiedli, mogłoby się znowu coś takiego zdarzyć, co dałoby powód do nowej skargi.
— O co ci chodzi? Co mogłoby się zdarzyć?
— Widzisz, że nasze konie to radżi pack; stają się niebezpieczne, skoro nie czują ciężaru swych panów. Gdyby widziały, że opuszczamy je pod przymusem, byłyby podążyły za nami aż tutaj, i przytem niejeden, któryby chciał im w tem przeszkodzić, ległyby potratowany kopytami. Ażeby więc zapobiec nieszczęściu, zabraliśmy je ze sobą.
— Ale możecie zsiąść i trzymać je za cugle; tego wymaga respekt, który winniście mehkeme. Sąd zasiada, a oskarżony staje przed nim. Żądam, abyście zsiedli!
Chciałem dać wymijającą odpowiedź, ale wnet Halef przyszedł mi z pomocą, zwracając się do namiestnika z zapytaniem:
— Czy bierzesz na siebie odpowiedzialność za następstwa tego, czego żądasz od nas?
Na twarzy jego malował się wyraz przebiegłości, który był mu właściwy wtedy, gdy miał jakąś ukrytą myśl.
— Odpowiadam za to, co rozkazuję — brzmiała odpowiedź.
— A więc stanie się zadość twojej woli! — Zeskoczył z siodła i ja za jego przykładem, gdyż zmiarkowałem, do czego zmierzał.
Otóż, gdy popuszczaliśmy wodze koniom tak, iż głowy miały na swobodzie, stały spokojnie; gdy jednak pozbawialiśmy je tej swobody, ściągając cugle, zaczynały energicznie wierzgać i usiłowały się wyrwać. Halef, zsiadając, nadał ogierowi swojemu taką pozycję, aby Safi, sill z Mansurijeh, znalazł się tuż za jego ogonem, poczem zawołał do niego i sąsiadów:
— Cofnijcie się wtył! Ten koń nie znosi bliskiego sąsiedztwa.
Nikt ani myślał usłuchać tej rady. Halef chwycił cugle ściśle przy mordzie, wskutek czego jego Nedjedi począł gwałtownie poruszać łbem, aby się wyrwać. Gdy to mu się nie udało, kopnął wtył i ugodził silla na szczęście niebardzo mocno, ale jednakże tak, że uderzony zatoczył się, pociągając za sobą innych. Mój Ben Rih zachował się tak samo, bo rzecz zrozumiała, wziąłem go krótko. Trafił dwoje ludzi, którzy zostali odrzuceni daleko wtył i, podczas gdy się wszczął z tego powodu wielki rozgardjasz, pozwoliliśmy naszym znarowionym koniom tańczyć wkoło, dopóki półkole na wszystkie nuty klnących widzów nie cofnęło się daleko wgłąb na taką przestrzeń, że nikogo z nich nie mogło dosięgnąć uderzenie kopyt. Poturbowani zostali usunięci; ile było głów, tyle głosów obrzucało nas przekleństwami i wyzwiskami. Jednakże Halef grzmiał jeszcze głośniej, zwracając się do namiestnika, tak że przekrzyczał wszystkich:
— Oto masz następstwa! Odpowiadaj za nie! Kto się nie zna na koniach, niech nie wydaje lekkomyślnych rozkazów!
Widać było po dostojniku, że chciał odpłacić za tę obrazę, ale pułkownik uspokoił go skinieniem ręki, dorzucając parę słów, których z powodu hałasu nie mogliśmy dosłyszeć. Potem otrzymaliśmy rozkaz, bardzo dla nas pożądany:
— Możecie wsiąść zpowrotem! Pozwalamy wam narazie, a później potrafimy poskromić was i wasze bestje.
— Słuchamy, — skinął Halef z miną ułaskaną — ale zwracam ci uwagę, że koń i jeździec są zazwyczaj do siebie podobni. I my mamy zwyczaj słuchać nie czyjejś, lecz tylko własnej woli. Nie powinieneś o tem zapominać!
Niestety, a może na szczęście, nie zwrócił namiestnik na te słowa uwagi, był bowiem zajęty wydawaniem rozkazów swym sługom, aby uciszyli hałas i uspokoili wzburzone tłumy. Wmieszali się pośród krzyczących i gwałtownie gestykulujących gapiów, i wreszcie udało im się to polecenie spełnić.
Tylko jeden zdawał się niesforny i hardy. Był to po persku ubrany mężczyzna, z którym Safi mówił poprzednio, kiedy trzymaliśmy się jeszcze zdala. Safi, mocno poszwankowany, siadł teraz zdaleka, lamentując i pocierając rękoma ugodzone kopytami części ciała. Pers stał obok niego, zaciekły, zwrócony ku nam, i wymachiwał w powietrzu bronią; był ostatnim z tych co powrócili na swe poprzednie miejsca. Zanim usiadł, rzekł głośno do namiestnika, tak, że słyszeli go wszyscy:
— Widzisz, o paszo, trzy osoby są poszkodowane! To nie może ujść bezkarnie, gdyż nie konie są winne, lecz jeźdźcy! Tam siedzi Safi, wierny poddany padyszacha. Jest to mój znajomy i znajduje się pod moją opieką. Mam nadzieję, że sprawca jego obrażenia będzie najsurowiej ukarany. Tylko wtedy będę mógł z tą pochwałą, jakiej sobie życzysz, donieść o tobie mojemu Panu, królewskiemu Sillullah[26], którego sa’idem[27] jestem.
Teraz dopiero, gdy mówił, uzyskałem możność przyjrzenia się temu człowiekowi uważniej, niż przedtem. Był, jak wspomniałem, ubrany po persku, niewysoki i barczysty. Głos jego brzmiał władczo, tak, jakgdyby zwykł rozkazywać. Broda i policzki były golone, zato nosił długie wąsy, których lewą połowę przecinała ognista blizna od czoła aż do górnej wargi. Lewy oczodół, przez który blizna przechodziła, był próżny. Zauważyłem, że podczas przemówienie i częstokroć później podnosił rękę, aby wąsem bliznę zasłonić.
Można mi wierzyć, jeśli powiem, że byłem przerażony. Tak, w tej postaci, w jakiej ukazał się nam wobec namiestnika, opisał nam Sefira bimbaszi z Bagdadu! Powierzchowność była tak charakterystyczna, że nie mogłem wątpić. On to był, który naszemu staremu gospodarzowi i jego grubemu Kepekowi w Birs Nimrud narzucił przysięgę. Sefir, przywódca przemytników, którego tak bardzo pragnąłem zobaczyć, stał więc przede mną!
Spotkać go tutaj, u namiestnika, — tego się nie spodziewałem. Było nielada zuchwalstwem, a raczej bezczelnością, przybycie do miasta i to do instytucji, do której powinien był zostać wprowadzony właściwie jako podsądny.
Z użytego przezeń słowa „sa’id“ można było wnioskować, że podawał się za wysokiego dygnitarza szacha perskiego; zapewniał, prawdopodobnie, że odbywa podróż z jego polecenia. Zamiary jego były mi obojętne; dotyczyły prawdopodobnie przemytnictwa, które mnie nic nie obchodziło. Ale z obecności Safiego i z okoliczności, że Safir brał go pod swoją opiekę, wynikało, iż należał do sillanów. W każdym razie, nie był zwykłym, lecz wybitnym członkiem tego tajemnego związku. Utwierdzony w tem przekonaniu, postanowiłem przed opuszczeniem Hilleh ponownie odwiedzić Birs Nimrud, ażeby załatwić porachunki bimbaszego z tym wrzekomym czy prawdziwym Persem. Właśnie to, że był osobą tak ważną, iż należało się mieć przed nim na baczności dziesięciokrotniej, podwajało moją ochotę do sprowokowania tego złoczyńcy. W swoim czasie, gdy siedzieliśmy z bimbaszim na jego dachu, i gdy opowiadał nam swe przeżycia, Halef rzekł do niego: „Chciałbym, aby Sefir uwięził nas w wieży“ — i dodał — „Nie byłbym nigdy wstąpił do Birs Nimrud bez kurbacza!“ — Teraz, być może, nadarzała się sposobność sprawdzenia, czy te słowa były próżną przechwałką, czy też poważną zapowiedzią!...
Atoli nie było czasu na kontynuowanie tych myśli, gdyż trzeba było zważać na Persa, który ciągnął dalej skargę:
— Ci dwaj ludzie to wogóle gwałtownicy, którzy dawno już zasłużyli na chłostę aż do śmierci.
— Czy znasz ich? — zapytał namiestnik.
— Tak. Mógłbym ci wiele o nich opowiedzieć. Zdam ci sprawę naprzykład z jednego ich występku. W nocy, jadąc łódką wdół po Tygrze, napadli paru moich przyjaciół, którzy spokojnie spali w biwaku na brzegu, związali ich, obrabowali i potem zatłukli niemal na śmierć.
Allah! Czy jesteś tego pewien?
— Tak. Jest tu nawet obecny świadek, który może to zaprzysiąc.
— Kto?
— Safi, który tam siedzi. Był przy tem.
— Gdzie to się zdarzyło?
— Niedaleko Bagdadu.
— A więc nie w moim okręgu. Niestety, nie mogę o tem wyrokować.
— Wiem dobrze, ale jestem przekonany, że ten czyn wpłynie na wymiar kary.
— Oczywiście! Postaram się o to, aby te psy przestały kąsać.
— A zatem, proszę cię, zwróć szczególną uwagę na to, że jeden z nich jest chrześcijaninem! Drugi podaje się za szeika Haddedihnów. Kłamstwo, przechodzące wszelkie granice! Wystarczy dobrze mu się przyjrzeć. Twierdzę, że jest koniokradem, wyrzuconym ze swego plemienia. Bo skądże tacy łajdacy do takich koni?! Kto wie, jakim to wielkim panom zostały skradzione szlachetne rumaki, gdyż tylko bogaci i wysoko postawieni ludzie mogą posiadać takie okazy czystej krwi. Jeżeli je odbierzesz i zbadasz sprawę ich pochodzenia, będziesz mógł, zwracając je prawym właścicielom, zasłużyć sobie na wysoką nagrodę.
Wysokie odznaczenie uśmiechnęło się namiestnikowi, więc odrzekł szybko:
— Jestem tego samego zdania i póty każę tych łotrów bić po piętach, aż mi powiedzą, gdzie mam szukać prawych właścicieli koni. Zasiądź na swem miejscu, gdyż chcę pokazać im, że nasz sąd położy kres ich zbrodniczym awanturom — sprawiedliwie i surowo. Niech się tu stawi bastonadżi ze swymi ludźmi!
Na ten rozkaz, wydany głośno, jeden ze sługusów oddalił się, by po chwili wrócić z wymienioną osobą. Bastonadżi — słowo, które najtrafniej przełożone, oznacza „mistrz kija“ — spełnia powinność bardzo dla ofiar — jemu powierzonych — bolesną; jeżeli bowiem służy ziemskiej sprawiedliwości, to czynność jego najbardziej umiłowana zwraca się przeciw najczulszym częściom ludzkiego ciała, mianowicie przeciw... piętom. Nie narodził się jeszcze bastonadżi, który miałby kiedykolwiek sposobność podania próbie wytrzymałości moich pięt, ale mimo to mogę wejść w położenie tego nieboraka, któremu przypadło w udziale doświadczyć na własnej osobie dobrodziejstw przepisów wschodniego kodeksu karnego. Nic też, doprawdy, dziwnego, że pan bastonadżi cieszy się równie wysoką, jak bojaźliwą czcią.
Tak więc bastonadżi z tuzinem kijów pod pachą wystąpił w podstawie pełnej godności. Za nim szli podwładni, „pachołcy kija“. Nieśli drewniany przyrząd w kształcie ławki pozbawionej dwóch nóg, zamiast których były przymocowane dwa pasy. Tę ławkę arabscy znawcy nazywają dżamal ’l alahm, wielbłądem boleści. Sposób użycia tego bardzo praktycznego przyrządu jest następujący: ławkę kładzie się na ziemi tak, aby jej dwie nogi sterczały do góry. Skazaniec zajmuje na niej miejsce. Czyni to bądź dobrowolnie, bądź też pod przymusem kładzie się plecami do góry; następnie jednym pasem poprzez kark, a drugim poprzez ciało i ręce zostaje tak przywiązany, że nie może się ruszyć. Kończyny dolne zostają wygięte do góry i przymocowane do dwóch sterczących nóg ławki tak, iż pięty nagich stóp przybierają tę poziomą pozycję, która ułatwia zadanie bastonadżiemu. Z chwilą osiągnięcia tej wymarzonej hal el kabil, „pozycji do przyjęcia batów“, najważniejsze przygotowania są ukończone, i mistrz rozdziela kije między pachołków, ci zaś według przepisów zadawają uderzenia w pięty; mistrz jedynie baczy, żeby nie uchybiono oznaczonej liczbie i mocy.
A więc i dla nas sprowadzono „wielbłąda boleści“! Ustawiono go przed nami, poczem pachołcy cofnęli się o parę kroków wstecz i zastygli w postawie wyczekującej. Widziałem, jak zalśniły oczy gapiów i jak twarze ich przybrały wyraz świątecznego podniecenia. Namiestnik wskazał ręką na ławkę tortur i zwrócił się do nas z ostrzeżeniem:
— Widzicie, co was czeka, jeżeli będziecie kłamać. Każę was bić tak długo, aż wyznacie wszystko. Oszczędźcie sobie razów i odpowiedźcie mi rzeczowo na moje pytania!
Zrobił znaczącą pauzę, podczas której kazał sobie podać świeżo nabity cybuch. Muszę zauważyć, że wszyscy członkowie sądu palili, czego, zresztą, nie biorę im za złe, bo sam jestem zagorzałym palaczem. Po pauzie namiestnik, nie wdając się w długie formalne wstępy, przeszedł wprost do sedna sprawy, i postawił pytanie:
— Jesteście mordercami?
A że spojrzał przytem na mnie — odrzekłem:
— Nie.
— Jesteście przemytnikami?
— Nie.
— Ukradliście te konie?
— Nie.
— Człowieku, powiedz „tak“, bo inaczej dostaniesz chłostę! Czy niedaleko Bagdadu, na brzegu rzeki, napadliście ludzi, o których była mowa?
— Nie.
— Okradliście ich?
— Nie.
— Obiliście ich?
— Tak.
— No, nareszcie, jakieś potwierdzenie! Wasze szczęście, bo jeszcze pięć minut zapierania się, a bylibyście widzieli swe gnaty, jak wystają z mięsa waszych nóg. Odpowiadaj dalej! Jesteś chrześcijaninem?
— Tak.
— I to cię nie powstrzymało od przybycia tutaj? Jakże głęboko utkwiłeś trybach występku, skoro z własnej woli dotarłeś aż tutaj, gdzie jako chrześcijanin nie możesz być ani chwili pewien swego życia! Czeka cię straszliwy koniec i w zaświatach wieczysta męka, gdyż zemsta Allaha jest groźna — nie przebacza nigdy!
— Skąd wiesz o tem?
— Tak powiada koran.
— Koran mówi coś wręcz przeciwnego!
— Co ty możesz wiedzieć, ty giaurze, o świętej księdze wiernych!
— Ta księga powiada w surze 110-ej: „Trwaj w pochwale Pana i proś go o przebaczenie, gdyż przebacza chętnie“! Ty zdajesz się tej sury nie znać.
Odrzucił głowę w tył, popatrzył mnie przez chwilę przerażony i zawołał gniewnie:
— Milcz! Wierzący syn proroka musi swą księgę znać lepiej, niż ty, chrześcijanin, znać możesz. To, co mówisz, jest kłamstwem, musi być kłamstwem, bo wy czcicie Izę[28], który jest synem nieprawdy!
— Synem nieprawdy? Cofnij te słowa, bo hańbią one waszą własną wiarę, waszą własną religję!
— Psie! Nie obrażaj mnie! Udowodnij to, co wyrzekłeś!
— Weź koran i otwórz go na dziewiętnastej surze! Przeczytasz: „Oto jest Jezus, syn Marji, słowo prawdy“. I ty mienisz tego, którego wasz zakon nazywa słowem prawdy, — ty go mienisz synem nieprawdy?
— Milcz! — nakazał.
— Nie będę milczał! Moja wiara chrześcijańska nie potrzebuje obrony — jest tak piękna i wzniosła, że obejdzie się bez moich słabych słów. Ale tutaj są obecni liczni muzułmanie, którzy spokojnie znoszą twe zohydzanie islamu. Idź do dżawahmi[29], do medahris[30], a usłyszysz, że w dniu ostatecznym Jezus zejdzie, aby sądzić wszystkich żywych i umarłych! I tego, którego islam mianuje sędzią dnia ostatniego, ty śmiesz nazywać synem nieprawdy? Czy może mam sobie wytłumaczyć tę zniewagę islamu tem, że jesteś wyznawcą sunny, podczas gdy jedynie sziia uczy prawdy?
To pytanie było, że się tak wyrażę, taktycznym wybiegiem, którego użyłem w świadomości tego, że większość obecnych należała do szyitów. Skutek uwidocznił się natychmiast w postaci głuchych pomruków. Podochocony tem, ciągnąłem dalej:
— Nazwałeś mnie psem i przez Allaha przeklętym chrześcijaninem. Psa wybaczam ci, ale gdzie jest napisane w koranie lub w jakimkolwiek komentarzu, że Allah przeklął chrześcijan? Gdzie jest napisane, że jesteśmy niewierzącymi i poganami? Muhammed przyznaje nam, wierzącym w tego samego Boga, jeżeli nie wszystkie siedem, to bezwzględnie choć jedno niebo. Kto to właściwi wrogowie islamu? Czy my, chrześcijanie, czy też raczej wy sami? Kto was prześladuje? Czyżby my? Kto zwalczał kalifa Ali i z czyjej ręki padł Hussein? Czy byli to chrześcijanie czy mahometanie?
Okrzyki szemrania zaczęły rozlegać się tak głośno, że namiestnik skoczył z miejsca, machnął groźnie rękoma i zawołał:
— Kto pozwolił tobie, chrześcijanowi, mówić o świętym islamie? Zebraliśmy się tutaj, aby sądzić wasze przestępstwa; to wy jesteście oskarżeni! Nie masz prawa mówić bez mego pozwolenia, lecz tylko odpowiadać na moje pytania krótko i węzłowato!
— A ty — odrzekłem — nie pozwalasz mi mówić dalej, bo się boisz obecnych tutaj wyznawców szii. Powiadam ci, jeżeli chrześcijanin odwiedza okolice Meszhed Ali lub Kerbeli, niema w tem nic szczególnego, gdyż dla szyitów jest człowiekiem obojętnym, — nie wzrusza go Abu Bekr, Omar i Osman, ani dynastja Omajjaów, gdyż nie ponosi żadnej winy za klęskę Kerbeli. Jeżeli jednak noga sunnity, którym ty jesteś, postanie na tej świętej ziemi, jest to zniewagą i pohańbieniem świętych miejsc, sunnita należy bowiem do tych, co ongi przelali krew Husseina, i ojca jego odsądzili od praw bezpośredniego następcy Proroka. Dlatego przypuszczałem, że nie popełniam żadnego wykroczenia, przybywając tutaj, i z tego samego względu jestem przekonany, że dla prawych i rozumnych wyznawców islamu wiara moja nie jest żadną podstawą do tego, aby traktować mnie wrogo i niesprawiedliwie!
Wtem powstał z miejsca jeden z asesorów, siwowłosy i ubrany w jedwabie starzec, podniósł rękę na znak, że chce zabrać głos, i rzekł:
— Ten chrześcijanin wygłosił słowa, które brzmią jak słowa prawdziwie wierzącego oświadczam, że udzielam mu mego poparcia. Przekonałem się, że zgłębił tajniki koranu. Kto tego dokonał, nie może być nazwany giaurem, albowiem dusza jego spokrewniła się z naszą na łonie świętych sur. Jeśli jako oskarżony będzie mówił z taką samą rzetelnością, z jaką mówił jako chrześcijanin, uniewinnimy go i zwrócimy mu wolność.
Usiadł zpowrotem. Ten człowiek był, jak się później dowiedziałem, jednym z bogatych Hindusów, którzy na starość przybywają do Hilleh, aby wpobliżu Kerbeli i Meszhed Ali dokończyć żywota. Poza nami i z obu stron rozległy się okrzyki „afak, afarim“ i „jisslaho“ — wyrazy uznania, które były dla nas pocieszającem świadectwem, że nietylko starzec nie podzielał zdania namiestnika.
Ten miał minę zakłopotaną i widać było po nim, że szuka argumentów. Narazie ani jednego nie mógł znaleźć. Przyszedł mu z pomocą Pers, głośno oświadczając:
— Zebraliśmy się tutaj nie poto, aby prawić o koranie i jego komentarzach, lecz poto, aby odbyć sąd nad zbrodniarzami, przemytnikami i złodziejami. Jakie ten chrześcijanin ma poglądy na sunnę i sziię — nie należy to do sprawy; mamy rozpatrzyć przestępstwo, jakiego się dopuścił wraz ze swym towarzyszem, i nie powinniśmy dać się oślepiać jego znajomości sur. Proszę cię, o paszo, każ sprowadzić gospodarza i ocalałego Ghasai, którzy nam udowodnią winę tych dwóch osobników.
Człowiek ten zachowywał się tak, jakgdyby był członkiem mehkeme. Nie podniosłem tej kwestji, zastrzegając sobie odpowiednią uwagę na później.
Posłano po świadków; dalszą rozprawę odroczono aż do ich przybycia. Halef wypełnił ten czas uwagami na temat poszczególnych osobistości; uwagi były tak dowcipne, że wybuchałem głośnym śmiechem, co wprawiało w gniew namiestnika i Persa, w gniew, wszakże nie wyrażony ani jednem słowem.
Nareszcie obydwaj świadkowie, sprowadzeni przez kol agasiego, stawili się i zaczęli składać zeznania. Oczywiście, przedstawili całą sprawę w sposób wysoce dla nas niekorzystny. Gdyby rzecz cała miała się oprzeć jedynie na ich kłamstwach i krętactwach, nie bylibyśmy mogli liczyć na żadną wyrozumiałość.
Wyłożywszy przebieg wypadków w zajeździe gospodarza, przeszli do sprawy naszego uwięzienia przez kol agasiego i do wynikłych z tego następstw. Przedstawili to wszystko w takiem świetle, że, doprawdy, nie trzeba było dużo fanzazji, aby nas uważać za sojuszników lub zgoła przywódców bandy przemytniczej. Z przyjemnością słuchaliśmy później wywodów Persa, który zadawał sobie trud wyciągnięcia z tych zeznań wniosków, jakobyśmy byli tem, czem właściwie był przecież on sam.
— Wiadomo, — mówił — że przemytnictwo odbywa się na wielką skalę; wiadomo, że zarówno szah-in-szah jak i padyszach są dzięki temu poszkodowani na wielkie sumy. Dzień i noc śledzimy, by wykryć jaką drogą i jakim sposobem ucieka na tamtą stronę taka masa towaru — i mimo to cały ten trud i uwaga spełzły na niczem, a to dlatego, że nikomu nie przyszło na myśl, że nici tej sprawy zbiegają się w ręku obcego chrześcijanina. A gdy oto dzięki przypadkowi, albo raczej wskutek nieszczęścia tych dwóch ludzi, udało się przyłapać jego i najniebezpieczniejszego z jego wspólników, nie wolno nam pod żadnym pozorem dać się zwieść przebiegłej mowie niewiernego; przeciwnie, powinniśmy natychmiast chłostą zmusić ich do wyznań. Takie jest moje zdanie, a kto jest innego mniemania, ten uchodzi w moich oczach za przeniewiercę sprawiedliwości!
To przekraczało granice zuchwalstwa, bezczelności i wstydu! Ten człowiek był sam przywódcą przemytników, i jako taki musiał być przekonany o naszej niewinności — niemniej śmiał nam patrzyć prosto w oczy. Gdyby wiedział, że znamy go lepiej, niż jemu się zdawało! Jakże chętnie byłbym ogłosił dowody jego nikczemności, gdyby to mi nie przeszkadzało w przeprowadzeniu planu, jaki mi właśnie w tej chwili zaświtał. Toć najdrobniejsza aluzja mogłaby go ostrzec i byłby mi się wywinął, tak że nie mógłbym go złapać. Zadowoliłem się tylko tem, że spoglądałem nań ze spokojnym uśmiechem i, gdy skończył przemówienie, rzekłem namiestnikowi, że kol agasi może zaświadczyć, iż nie mamy nic wspólnego z przemytnikami.
Kol agasi wystąpił z całą skwapliwością; opisał ślady, wyjaśnił, że tylko przypadek zaprowadził nas do ognisk przemytników i zakończył stanowczą uwagą:
— Dali mi słowo, że nie uciekną, i dotrzymali go, choć mogli umknąć. Przemytnik nie dotrzymuje takich zobowiązań, a to, że bez żadnego przymusu przybyli z nami aż tutaj — świadczy o ich zupełnie niewinności.
Zadanie swe wykonał bardzo dobrze, to też spojrzał na mnie z wyrazem, który zdawał się dobitnie mówić: „Powinieneś być ze mnie zadowolony; czy jednak umieścisz moje zeznanie w swem sprawozdaniu do seraskiera?“
Skinąłem mu twierdząco głową i zaraz potem musiałem zwrócić uwagę na namiestnika, który, rozwścieczony tak korzystnem dla nas świadectwem kol agasiego, zagadywał jego przełożonego, pułkownika:
— Co powiesz, o mir alai, że twój podwładny śmiał stanąć w obronie tych jawnych zbrodniarzy i zaręczył o ich niewinności? Mam nadzieję, że wymierzysz mu za to odpowiednią karę?
Pułkownik, który raz już wstawił się za nami, odparł:
— Jako świadek powiedział to, co uważa za prawdziwe i słuszne; jak możesz wymagać, abym go za to karał?
— Nakazuję ci to, mir alai!
— Nie znasz granic swej władzy. Jesteś namiestnikiem swego powiatu, ja zaś jestem dowódcą mego pułku. Jestem obowiązany w pewnych ściśle oznaczonych wypadkach udzielać ci wojskowego poparcia, ale osobiście nie możemy sobie wzajemnie rozkazywać. Kol agasi zeznał, co podyktowało mu jego sumienie; ja na jego miejscu byłbym postąpił tak samo.
— Ale zwróć uwagę na to, że obronił winnych! Nie ulega wątpliwości, że ci dwaj oskarżeni spowodowali śmierć człowieka i złamali nogi drugiemu, że są przemytnikami, i wczoraj w czasie swego zbrodniczego procederu dopuścili się okropnego pohańbienia trupów. Są to dwie zbrodnie podpadające wyrokowi śmierci! Po trzecie, jest dowiedzione, że na Tygrze napadli wiele osób, obrabowali ich i zmaltretowali. Nie rozumiem, jak można jeszcze stawać w ich obronie!
— Czy istotnie to wszystko jest dowiedzione?
— Naturalnie — sam słyszałeś!
— Pozwól, że będę innego zdania! Aby oskarżonego zasądzić, trzeba go przedewszystkiem przesłuchać i zbadać.
— Uczyniłem to!
— Nie. Zadawałeś pytania, przesłuchaniem tego nazwać jednak nie można. Nawet mazbata[31] nie została sporządzona. Wiesz równie dobrze, jak i ja, że przesłuchanie bez mazbaty jest tylko zwykłą rozmową i nie ma żadnej wagi. Tu siedzi pisarz, ale pióro jego jest jeszcze suche; ani razu nie umoczył go w atramencie. A przecież my wszyscy musimy mazbatę podpisać; to jedynie nadaje przesłuchaniu ważność. Muszę ci także zwrócić uwagę na to, że mehkeme w całym swym składzie orzeka o winie czy niewinności, a nie ty sam. Zebraliśmy się tutaj nie w charakterze niemych słuchaczów, lecz poto, aby pod twojem przewodnictwem sprawować sąd!
To brzmiało ostro. Ten oficer posiadał poczucie godności. Czy wstawił się za nami dlatego, że to poczucie zostało dotknięte? Czy też wchodziły w grę jakieś względy osobiste, które dyktowały mu sprzeciw? Zauważyłem podczas jego przemowy szczególny wyraz twarzy i osobliwe spojrzenia, któremi obrzucał nas niepostrzeżenie.
Namiestnik nie mógł odeprzeć przytoczonych przezeń argumentów i napróżno zmagał się ze swą złością; rzucił też wściekle:
— W tak nadzwyczajnych wypadkach, jak obecny, mam prawo uciekać się do nadzwyczajnych środków. Ci ludzie poniosą karę!
— Jeżeli udowodnisz ich winę!
— Już to uczyniłem!
Mir alai uśmiechnął się i rzekł:
— Nie poniosą kary bez względu na to, czy udowodnisz ich winę, czy też nie.
— To brzmi niejasno. Mów wyraźniej!
— A więc powiem: ci dwaj ludzie nie pozwolą się ukarać.
— Jak? Co?
— W żadnym razie!
— Nie rozumiem cię!
— Przyjrzyj się im! Czy wyglądają na takich, co pozwolą się skrzywdzić?
Maszallah! Wkrótce im zrzedną miny! Zarządzę regularne przesłuchanie i każę spisać protokół. Każde pytanie i każda odpowiedź będą zapisane, i jeżeli mi te łotry choć jednemu pytaniu zaprzeczą, wymierzę im bezlitosną chłostę.
— Czy zsiądą z koni?
— Muszą!
— Kto jednak odważy się wleźć między ich konie?
— Konie wypędzi się poza miejsce obrad. A więc zaczynamy!
Zaczynamy! Doprawdy był najwyższy czas! Bowiem wszystko, co zaszło dotychczas, należało uważać za przygrywkę. Katib[32] umoczył pióro w atramencie, robiąc przytem poważną minę i marszcząc czoło. Przewodniczący zadał nam po raz drugi straszliwe pytanie:
— Jesteście zbrodniarzami? Radzę wam przyznać się natychmiast, w przeciwnym bowiem razie będziecie bez zwłoki przywiązani!
— Mówiąc to, wskazał ręką na „wielbłąda boleści“. Odrzekłem:
Hamdulillah! Kpiny się nareszcie skończyły i zaczynamy być poważni! Dlatego zapytuję cię: czy byłeś kiedykolwiek świadkiem przesłuchania?
— Oszalałeś? Mnie zadajesz pytanie?!
— Nie powinieneś się dziwić. O wiele więcej powodów do zdziwienia mamy my wszyscy, widząc, że chcesz dokonać przesłuchania, nie mając pojęcia o pytaniach, jakie należy zadawać.
— Jakie pytania? — grzmotnął.
— Wszak przedewszystkiem musisz wiedzieć, kim jesteśmy!
— To wiem: jesteście mordercami!
— Zabraniam ci nazywać nas w ten sposób! Nie wolno ci używać tego wyrazu w stosunku do nas, dopóki nie zostanie dowiedzione, że nań zasługujemy. Jeżeli nie wiesz...
— Milcz! — rozkazał. — Za to, że mnie obrażasz, dostaniesz tyle razów, że...
— Ciszej! — przerwałem mu najmocniejszym tonem. — Teraz mówię ja — masz więc spokojnie słuchać, aż skończę! Daję ci moje słowo: jeżeli jeszcze raz mi przerwiesz, wjadę na twój fotel i strącę cię pod nogi mego konia. Chcesz nas skazać, nie pytając, kim jesteśmy. Ja jednak zapytuję cię: kim jesteś? Chyba nie tutejszym namiestnikiem? Bo gdybyś był nim, miałbyś choć słabe pojęcie o tem, jak przeprowadzić śledztwo. A że nie masz o tem wyobrażenia, nie mogę cię uważać za wysokiego urzędnika administracji. Coby to było z państwem padyszacha, gdyby pozwolił tak nieoświeconym ludziom rządzić w jego prowincjach. Pokaż więc, kim i czem jesteś, nim zażądasz, abyśmy odpowiadali na twe pytania! Narazie skończyłem. Możesz teraz mówić — do chwili, kiedy zażądam głosu!
Panowała głęboka cisza. Ci ludzie nie widzieli nigdy nic podobnego. Chrześcijanin, winien wielu zbrodni, ośmielił się w mehkeme, pośród ludności szyitów, w ten sposób przemówić do najwyższego dostojnika powiatu! Ten był jak piorunem rażony. Wybełkotał parę słów, których nie zrozumiałem, to też ciągnąłem dalej:
— Jeżeli, mimo wszystko, jesteś namiestnikiem, wzywam cię przedewszystkiem do oznajmienia mi, przed jakim sądem stoimy. Czy jest to szerije[33], czy też nisamije[34]. A jeżeli nisamije, musimy wiedzieć, czy mamy przed sobą hukuk-mehkemeleri[35], czy dżesa-mehkemeleri[36], czy też tidżawet-mehkemeleri[37]. Proszę o odpowiedź! Mów!
— Jest to dżesa-mehkemeleri — rzekł krótko, nie mogąc jeszcze przezwyciężyć swego oszołomienia.
— A zatem członkowie sądu nie są wyznaczeni przez ministra sprawiedliwości, lecz wybrani przez was samych. Kto z was jest chrześcijaninem?
— Nikt.
— Nikt? A przecież wiedzieliście, że jestem chrześcijaninem! Sąd, któremu podlegałbym, musiałby się składać z muzułmanów i chrześcijan. O tem musisz wiedzieć! A ty mi spokojnie oświadczasz, że zebrali się tutaj sami muzułmanie! Wiedziałeś, że nie masz żadnego nade mną prawa, a jednak sobie je rościsz. Rzuciłeś mi wyrazy takie, jak: pies, przeklęty chrześcijanin, przemytnik, morderca, wiedząc dobrze, że nie masz prawa bezcześcić mnie ani jednem słowem! Odniosę się w tej sprawie do umuru adlieh we meshebieh nasreti[38], i opiszę mu, jakiego namiestnika ma w Hilleh! Ale, co więcej, nie jestem poddanym wszechwładcy, lecz obcym, cudzoziemcem. Jako taki podlegam tylko prawodastwu mej ojczyzny, i w tym wypadku powinniście byli zwrócić się do sefaret[39] lub do kanszelarije[40] mego państwa. Ty chciałeś jednak skazać mnie bez wszelkiego po temu prawa; wolałeś nie pytać, kim jestem i skąd pochodzę. Teraz rozumiem ciebie i twoje zamysły. Będziesz musiał ciężko to odpokutować, gdyż mój minister spraw zagranicznych zażąda od waszego hardżijeh nasreti[41] wyjaśnień co do gwałtów i zniewag, jakich tutaj doznałem, i wtedy dowiesz się, co to znaczy, gdy obywatela mojej ojczyzny nietylko psem się nazywa, lecz jak psa bezpańskiego lży się i maltretuje jedynie dlatego, że jest chrześcijaninem! Skończyłem, i pozwalam ci odpowiedzieć.
— Jak się nazywasz i jakie państwo jest twoją ojczyzną?
— Moje imię brzmi...
— Stój! Pozwól mi mówić za ciebie! — przerwał mi mir alai, który z najwyższą uwagą śledził moją przemowę. I, powstając z miejsca, zawołał gromkim głosem:
— Ten obcy człowiek nazywa emir Kara ben Nemzi effendi. Nie zna strachu i nie boi się niebezpieczeństwa; nigdy nie ucieka przed wrogiem, a mądrość jego jest równie wielka, jak siła i odwaga. A ten jego wierny towarzysz, którego widzicie przy nim, nie odstępuje go nigdy i dzieli z nim dolę i niedolę. Jego imię brzmi Hadżi Halef Omar ben Hadżi Abul Abbas ibn Hadżi Dawud al Gossarah.
— Jakto? Znasz nas? Znasz mnie? Znasz nawet całe moje imię, chociaż niemniej mógłbym jeszcze je przedłużyć?! — zapytał Halef dumnym i radosnym tonem.
— Tak, znam was! Dlatego też oświadczyłem poprzednio, że w żadnym razie nie pozwolicie się ukarać, bowiem wola wasza ma skrzydła, a wasz gniew przebija mury.
— Ale ja sobie nie przypominam, gdziebyśmy mogli cię spotkać?
— Widziałem was na górze, na wyżynach czcicieli djabła, — dość dawno temu. Byłem wówczas milasim[42] i znajdowałem się w oddziałach pod komendą mir alai Omar Ameda. Był to surowy i nieubłagany człowiek, za co ukarany został śmiercią w płomieniach. Przebywaliście wówczas wpobliżu i widzieliście, jak Pir Kamek, wódz czcicieli djabła, skoczył wraz z nim w ogień płonącego stosu, poczem spalili się obydwaj. Wtedy twój emir Kara ben Nemzi effendi wystąpił jako pośrednik pokoju między nami a Dżezidami. Dopiero wtedy dowiedzieliśmy się, co wam zawdzięczamy. Byliśmy otoczeni ze wszystkich stron i żaden z nas nie byłby uszedł z życiem, gdyby się emir za nami nie wstawił. To się rozeszło z ust do ust i wszyscy polubili was. Doniesiono nam również wszystko, coście dotąd uczynili i przeżyli. Potem, gdy obozowałem w Kerkuk, i później w Suleimanieh, słyszałem jeszcze wiele o Kara ben Nemzi i jego Hadżi Halefie Omarze, o waszych koniach, o waszej broni, o waszych czynach pośród Beduinów Dżezireh, kurdyjskich plemion z gór i dolin. Byłem dumny z tego, że was znam, i pragnąłem zobaczyć was ponownie. Dzisiaj to pragnienie ziściło się, i możecie sobie wyobrazić, jak mnie to cieszy. Chciałbym także odwdzięczyć się wam za uratowanie mi w owym czasie życia, ale, niestety, nie jestem namiestnikiem w Hilleh, lecz tylko dowódcą mego pułku. Jednakże, jeżeli mogę wyświadczyć wam jakąś przysługę, — powiedzcie mi, proszę, bez namysłu jaką — a z całego serca uczynię, co zechcecie! Że nie poznaliście mnie — nic w tem dziwnego. Porucznik bez znaczenia nie mógł zwrócić na siebie waszej uwagi, a jeśli rzucaliście nań spojrzenia, były tak krótkie i przelotne, że nie mogliście zapamiętać mojej twarzy. Teraz pozwólcie mi zaznaczyć tylko to: należę do mehkeme i jako żołnierz muszę czuwać, aby nie pozwolić wam uciec. Tego obowiązku muszę przestrzegać, ale we wszystkiem innem, co tego nie dotyczy, mogę wam zapewnić moją pomoc i obronę, chociaż jestem przekonany, że Kara ben Nemzi effendi i jego Halef tej obrony nie potrzebują, mimo że pozornie są uwięzieni.
To spotkanie z mir alai było jeszcze jednym, z tak często przeżywanych, dowodem, że żaden dobry uczynek, żaden akt miłości bliźniego nie ginie, lecz z woli Boga znajduje nagrodę w niespodzianej formie. Zresztą, pułkownik musiał być dzielnym oficerem, skoro w bardzo niedługim czasie awansował z milasima na mir alaia.
Jak wspomniałem, mówił tak głośno, że go wszyscy słyszeli. Wrażenie jego słów było dla nas bardzo korzystne i wyraźne. Kiedy pochwyciłem przyjazne spojrzenia zebranych, skierowane na nas, nie czułem wcale, jakobym ja, „od Allaha przeklęty chrześcijanin“, znajdował się pośród fanatycznych i wrogich szyitów. Prawdopodobnie niebezpieczeństwo tego fanatyzmu było już usunięte przez to, że poprzednio tak pochlebnie wyraziłem się o Szyi, potrącając przedtem o religijną nienawiść do sunnitów. Poza tem wystąpienie moje przeciw namiestnikowi było tutaj widowiskiem budzącem żywą sympatję; zapomniano, że główną rolę grał inowierca, a widziano tylko śmiałego człowieka. Na dobitek, namiestnik był sunitą i naskutek tego każdy w cichości ducha życzył mu tej nauczki, jaką dostał. Gdy zaś mir alai wstawił się za mną z takim zapałem, nastrój stał się jeszcze bardziej przyjazny dla nas. To też widziałem, że stary Hindus uśmiechnał się do mnie z zadowoleniem.
Zupełnie inaczej zachowali się namiestnik i Pers. Byli rozwścieczeni przychylnem zeznaniem pułkownika i rozmawiali ze sobą ożywionym szeptem. Zmiarkowałem, że przemytnik gorąco doradzał urzędnikowi, jak ma się zachować, aby odzyskać posłuch i poważanie. Namiestnik przystał na propozycję. Widocznie zapadła między nimi jakaś umowa, gdyż podał Persowi rękę, jak to się czyni po zawarciu ugody i, zwracając się do nas, rzekł:
— W toku rozpraw nastąpił zwrot, który pociąga za sobą zmianę dochodzenia. Gdyby mnie mir alai uprzedził, że zna oskarżonych, zachowanie moje byłoby od samego początku inne. Czy wówczas ci dwaj ludzie udowodnili mir alaiowi okazaniem swych legitymacyj, że są tymi za kogo się podają?
— Nie — odrzekł pułkownik. — Nazywano ich Kara ben Nemzi effendi i Hadżi Halef Omar, i pod temi nazwiskami słynęli.
— Może później widziałeś ich legitymacje?
— Nie, ale oświadczam, że są temi osobami, za które je uważam.
— To mi nie wystarcza. Ponieważ jeden z nich jest chrześcijaninem oraz podanym obcego mocarstwa i jako taki usiłuje, być może, ujść naszej sprawiedliwości, przeto wskazana jest najwyższa ostrożność i sumienność. Muszę widzieć ich legitymacje.
— Legitymacje? — zapytał Halef, śmiejąc się. — Czy sądzisz, że ja, wolny Beduin i szeik mego plemienia, noszę przy sobie paszport, kiedy udaję się w podróż?
— Widzisz jednak, że teraz jest ci potrzebny.
— Któż mi go miał wystawić? Gdzie jest ta władza, do której niezależny Ibn Arab mógłby się w takiej potrzebie zwrócić? Powiadasz, że mi teraz paszport potrzebny? Poco i naco?
— Bo znajdujesz się przed sądem, który musi wiedzieć, kim jesteś.
— Spójrz na tego Ghasai! On też stoi przed sądem — nawet jako świadek. Czy okazał jaki paszport?
— To nie jest konieczne, bo go zna gospodarz!
— Czy ten widział jego paszport?
— To jest obojętne!
Maszallah! Mir alai zna nas, a ty mu nie wierzysz, natomiast pospolitego człowieka darzysz zaufaniem! Ten jest szynkarzem, a tamten wysokim oficerem!
Wtem skoczył ze swego miejsca Sefir, mimo że te słowa nie odnosiły się do niego, i zawołał wściekle:
— Czy można do tego dopuścić, aby oskarżony, tutaj, na tem miejscu, wobec tych, którzy go mają sądzić, pozwalał sobie na takie zniewagi? Zasłużył na chłostę, którą powinien natychmiast otrzymać!
Halef sięgnął gwałtownie do pasa, gdzie wisiał jego kurbacz. Gotów był popełnić nieostrożność. Dlatego nie dałem mu dojść do słowa i uprzedziłem go, powiadając Persowi:
— Kim jesteś, że pozwalasz sobie tutaj zabierać głos? Czy należysz do tutejszej mehkeme, czy jesteś przynajmniej obywatelem tego miasta? W tym wypadku twe samorzutne wtrącanie się byłoby jeszcze mniej więcej wybaczalne.
— Kim jestem, to ciebie nie obchodzi! — odrzekł pogardliwie.
— Udowodnię ci, że obchodzi mnie więcej, niż ci się wydaje. Nie mamy mniejszej chęci pozwolić na wtrącanie się do rozpraw człowiekowi, którego miejsce jest gdzie indziej, tylko nie przy boku najwyższego dostojnika obwodu Divanijeh!
— Jak ty to rozumiesz?
— Dowiesz się tego, kiedy mi się będzie podobało; teraz nie mam ochoty do tłumaczenia się przed tobą.
— Nie masz odwagi, a nie ochoty!
Pah! Myśl, jak chcesz! Jeszcze się okaże, kto ma więcej odwagi, ja czy ty! Tymczasem chciałbym zapytać, czy namiestnik Divanijeh wie sam, co ma robić, czy też potrzebny mu jest pośrednik i wyręczyciel?
— Milcz! — sarknął namiestnik. — Ten człowiek jest moim przyjacielem i pozwalam mu mówić, kiedy i co chce!
— To, co mu pozwalasz, nie może być brane pod uwagę. Ważne jest to, że ja mu zabraniam wszelkiego mieszania się do naszej sprawy. Jestem europejskim chrześcijaninem, a mój towarzysz wolnym Haddedihem; a zatem wasza mehkeme nie ma dla nas żadnej mocy. Jeżeli odmawiam wam prawa sądzenia mnie, to już na pewno i przedewszystkiem wypraszam sobie, aby człowiek, który nawet nie pochodzi stąd, lecz z Persji, pozwalał sobie na grubjaństwa wobec nas. Jeżeli nie uważasz, za swój obowiązek zabronić mu tego, będziemy zmuszeni zamknąć mu usta!
Allah! Jak zamierzasz to zrobić?
— To się okaże w chwili, kiedy odważy się ponownie nas dotknąć. Jeśli tylko zechcę, stanę tutaj przed waszemi oczyma nie jako oskarżony, lecz jako oskarżyciel. Przedewszystkiem nie uznajemy ważności sądowej waszej mehkeme.
— A więc udowodnij, że jesteś Europejczykiem i chrześcijaninem!
— Nic łatwiejszego! — Podjechałem na mym koniu wprost do niego, wydobyłem moje trzy legitymacje, podałem mu je i cofnąłem się na swe miejsce. Przejrzał dokumenty jeden po drugim, przeczytał je uważnie, wypróbował pieczątki i sprawdził podpisy, nie okazując dla nich przepisanego szacunku, i rzekł głosem, który zdradzał wyraźnie rozczarowanie:
— Zgadza się! Jest tym, za kogo się podawał. Podlega chrześcijańskiemu sędziemu i nie mogę zrobić nic innego, jak wyprawić go do Bagdadu.
— Słusznie! — wtrąciłem. — Tam zaś pierwszym moim obowiązkiem będzie zaświadczyć, że nie okazałeś należnej czci wobec pieczęci i podpisu padyszacha. Zdaje się, że ja, jako chrześcijanin i cudzoziemiec, znam przepisy tego kraju lepiej, niż ty sam! Teraz, kiedy się przekonałeś, kim jestem, legitymuję mego towarzysza jako słynnego Hadżi Halefa Omara, najwyższego szeika wszystkich Haddedihnów z wielkiego plemienia Szammar. Mam nadzieję, że nikt nie śmie słów moich podać w wątpliwość!
Tu odezwał się Sefir:
— Wątpię o tem! Te legitymacje są sfałszowane. Chce dzięki nim ujść sprawiedliwej karze. Trzeba je podrzeć, natychmiast podrzeć, i wtedy należy do nas i nie będzie mógł nic zrobić przeciw wyrokowi mehkeme! Podaj mi je!
Dopadł namiestnika i wyrwał mu je z ręki. Dokumenty znalazły się w największem niebezpieczeństwie. Nie wolno mi było czekać ani chwili, wyrwałem więc rewolwer z za pasa, skierowałem go na Sefira i rozkazałem:
— Puść je natychmiast! Jeżeli ruszysz drugą ręką — będzie zmiażdżona!
Trzymał papiery w lewej ręce; jedną ręką nie mógł ich podrzeć.
— Nie ośmielisz się strzelać przed mehkeme! — roześmiał się. — Patrz, jak, strzępy pofruną!
Dotknął ich drugą ręką... Dałem w tej chwili dwa strzały. Uronił legitymacje, wydał okrzyk, machnął przed siebie zranioną ręką i skoczył do mnie. Pod ostrym naciskiem kolana mój ogier nagłym susem powalił go na ziemię. W chwilę potem zeskoczyłem z siodła, podniosłem lewą ręką dokumenty, prawą uderzyłem w głowę kolbą rewolweru tak, że, nawpół już wyprostowany, runął znowu, poczem wskoczyłem na siodło. Szanowni członkowie mehkeme porwali z miejsc, jak szarpnięci sprężyną. Miotali się i krzyczeli o zbrodni; pułkownik zawołał dwukrotnie „afarim[43]. Słuchacze czynili hałas — był to moment wzburzenia, którego nie wolno mi było przegapić.
— Jazda, Halefie, naprzód!
Rzucając Hadżi te słowa, pognałem konia poprzez gwałtownie gestykulujących i obłędnie krzyczących ludzi. Podążył za mną natychmiast i pocwałowaliśmy przez dziedziniec do miejsca, które sobie uprzednio upatrzyłem. Udało nam się z łatwością przesadzić mur i wydostać na uliczkę, która, chociaż bardzo wąska, miała jednak wylot na szeroką drogę. Potem przemknęliśmy lekko przez miasto, dopóki nie zostawiliśmy go za sobą. Na dobrze znanej nam drodze do Bagdadu Halef odezwał się:
— Poco ten pośpiech, sihdi? Kto ma takie konie, jak my, nie powinien obawiać się pościgu.
— To prawda, ale chcę, by nabrali przekonania, żeśmy szczęśliwi, iż uszliśmy cało, i że Hilleh mamy już poza sobą. Również powinni sądzić, że ani myślimy tu wrócić.
— Czy chcesz powrócić?
— Naturalnie!
— Kiedy?
— Jeszcze dzisiaj.
Hamdulillah! Domyślam się powodu! Wiem, co zamierzasz.
— Co?
— Zdruzgotałeś rękę Sefirowi; ale tego ci za mało — chcesz zakończyć porachunki z nim. Czy me przypuszczenie jest słuszne?
— Tak.
— A więc powiem ci, żem powziął to samo postanowienie. Podał w wątpliwość naszą odwagę, pokażemy mu zatem, że ten dar Allaha posiadamy w daleko większym stopniu, niż on.
— Jeżeli o to chodzi, to jest mi obojętne, czy uważa mnie za tchórza, czy za śmiałka. Ale mehkeme, a zwłaszcza namiestnikowi chcę wykazać, kto jest właściwym podsądnym, — Pers czy my.
— Jakto sihdi? Chcesz znowu zwołać mehkeme?
— Tak;
Szarpnął swego konia do wesołego skoku i zawołał z twarzą radośnie rozjaśnioną:
— Co za duma, co za godność! Oto, co lubię, i co dogadza mojemu sercu. Szacunek niechaj mają dla nas, szacunek dla ciebie i dla mnie! Niech się przekonają, że nigdy nie dosięgną właściwości naszych zalet, jak również zalet naszych właściwości. Niechaj uznają, że nieporównana jest nasza bezprzykładność, przed którą wrogowie nasi padają twarzą w proch! Zażądam od nich, aby mi wymienili człowieka, któremu Allah użyczył tyleż darów ciała i ducha, co nam! Niechaj w najgłębszej pokorze i uległości...
— Cicho, Halefie! — przerwałem mu ze śmiechem. — Gdybym ci tak pozwolił perorować, okazałbyś się jeszcze lepszy niż sam Allah. Przypomnij sobie, z jak dostojnym majestatem stoczyliśmy się wczoraj z rumowiska wprost do rąk żołnierzy, a okażesz się sobie samemu w mniej olśniewającem świetle.
— O, sihdi, nie przypominaj mi tego upadku! Czy jestem budowniczym Babilonu? Czy odpowiadam za to, że cegły się rozluźniły. Powiadasz, że mnie lubisz, a jesteś tak względem mnie niesprawiedliwy! Zdarzył ci się wszak ten sam wypadek — czy robię ci z tego wyrzuty? Czy nie jest to dowodem, że mam bardziej pobłażliwe serce, niż ty? Jednakże, nie robię ci przykrości, bo jestem twoim przyjacielem i, jako taki, radzę ci nie gramolić się nigdy tak, jak wczoraj!
— Wątpię jednak, czy uda mi się pójść za twoją radą.
— Dlaczego?
— Bo wracamy do Birs Nimrud, gdzie, prawdopodobnie, wypadnie nam gramolić się jeszcze więcej, niż wczoraj.
— Jaką drogą masz zamiar wracać? Czy napowrót przez miasto?
— Nie. Ruszymy przez Eufrat.
— Wpław?
— Może, postaramy się jednak, o ile możności, zbudować tratwę.
— A kiedy zawrócimy?
— Jeszcze nieprędko. Jest rzeczą pewną, że będą nas ścigać, musimy więc udać, że chcemy jak najprędzej dosięgnąć Bagdadu. Dlatego pokażemy się w najbliższym khanie. Nasi prześladowcy, prawdopodobnie, dojadą do tego khanu, potem jednak zawrócą, dowiedziawszy się, że dzięki naszym koniom wyprzedziliśmy ich o tak znaczną odległość. Musimy się więc pośpieszyć, chociaż nie mamy się czego obawiać.
Podczas tej rozmowy zajechaliśmy tak daleko, że El Kulea pozostało za nami po lewej stronie nad Eufratem. Dotarliśmy do kanału Wardijeh. Po jego przebyciu stanęliśmy w Dżimczima, skąd wysokie wały ziemne ciągnęły się w prostej linji na północny wschód, pod kątem zaś prostym, w kierunku północno-zachodnim, zwracały się ku rzece. Były to prawdopodobnie brzegi dawnego łożyska Eufratu. Dosięgnęliśmy potem rozstrzelonego na wszystkie strony Tell Amran Ibn Ali, który swoją arabską nazwę zawdzięcza grobowi muzułmańskiego świętego, i ujrzeliśmy olbrzymie spiętrzenie zwalisk kasru. Kasr oznacza zamek; ta nazwa jest w ścisłym związku z genezą ruiny, gdyż kasr był rezydencją Nabuchodonozora, który wybudował sobie tutaj pałac — naprzekór swym... przodkom, co rezydować zwykli w zamku na prawym brzegu Eufratu. Teraz jeszcze ruiny mają 400 metrów długości i 350 metrów szerokości, mimo że budowa całego zamku, jak donosi żydowski historyk za przykładem Chaldejczyka Berozusa, trwała ponoć tylko 15 dni. Jeżeli się nawet zważy, że budulec był uprzednio przygotowany i nagromadzony, i że cała praca polegała tylko na składaniu gotowych części, to jednak przedsięwzięcie wydaje się niewiarogodnem. Odkopana w swoim czasie i znajdująca się obecnie w Londynie cegła zawiera, obok innych ważnych tekstów, następujący napis: „Ina XV yumi sibirsa usakli!“, co znaczy: „W ciągu 15 dni wykończyłem to wspaniałe dzieło“. Ileż tysięcy ludzkich rąk przyczyniło się do tego dzieła, aby je dźwignąć w tak krótkim czasie! To olbrzymie przedsięwzięcie było tylko jednem z wielu świadczących o twórczym rozmachu i aktywnej mocy Nabuchodonozora. Wspomniany napis zawiera także te dumne słowa: „Wzniosłem ten pałac, siedzibę mego królestwa, serce Babelu, w kraju Babilon; ugruntowałem jego fundamenty głęboko pod łożyskiem rzeki i, osnuwszy budowlę na walcach, otoczyłem ją asfaltowem obmurowaniem. Z Twoją pomocą, o Wielki Boże Merodach, wzniosłem ten niezniszczalny pałac. Niechaj Bóg panuje w Babelu, niechaj obierze w nim swe siedlisko, niechaj pomnoży jego ludność siedmiokrotnie, niechaj przeze mnie rządzi ludem Babilonu po wszystkie dni!“ Ale Pismo Święte powiada: „Po upływie dwunastu miesięcy, gdy przybył na zamek Babilonu, król począł mówić: — Czyż nie jest to wielki Babilon, który wybudowałem dla wygody królów na znak mej władzy i na cześć mojej wspaniałości! — I zaledwie król wyrzekł ostatnie słowa, padł z nieba głos: — „Tobie, o królu Nabuchodonozorze, obwieszcza się: Królestwo Twoje będzie ci zabrane, ciebie odłączą od ludzi, dom twój będzie oddany na pastwę dzikich zwierząt; będziesz żarł trawę, jak wół, siedem okresów nad tobą ubiegnie, dopóki nie uznasz, że Najwyższy włada państwem ludzi i daje każdemu to, co mu się należy.“ — Ten wyrok ziścił się, gdy manja wielkości zamroczyła jego duch. W niespełna sto lat później ujrzał światło dzienne Cyrus, zdobywca Babilonu, potem zaś Aleksander Wielki położył kres perskiej satrapji poto, by w pełni sił twórczych umrzeć w tym pałacu. „Niezniszczalny“, jak go nazywa napis klinowy, leży od niezliczonych lat w gruzach! — —
Bardziej na północ dosięgnęliśmy Mudżelibeh, zwaną inaczej Maklubeh edar Babil. Są to ruiny wiszących ogrodów, których nieskończenie kosztowny przepych wskazuje na niezupełnie uleczony obłęd Nabuchodonozora.
Potem przebyliśmy kanał Nilowy i zatrzymaliśmy się na krótko w Tell Ukraineh, aby dać odetchnąć koniom. Nie spotkaliśmy dotąd żywej duszy; atoli teraz zobaczyliśmy trzech jeźdźców, którym, zdawało się, było bardzo śpieszno. Nie przybywali wprost z khanu Mohawid, lecz, najwidoczniej, po zatoczeniu dokoła niego łuku, kierowali się dopiero teraz na prowadzącą odeń drogę. Należało stąd wnosić, że mieli swe przyczyny, aby ich tam nie widziano. Kto jednak obawia się cudzych oczu, budzi podejrzenia, to też spoglądaliśmy ku nim z nieufnością.
Kiedy się zbliżyli, stwierdziliśmy, że byli ubrani po persku i, po kilku chwilach, poznaliśmy ich.
Maszallah! — zawołał Halef. — To przecież Peder-i-Baharat ze swymi dwoma zbirami! Co za spotkanie! Któżby to przypuszczał!
— To było nietylko możliwe, ale i bardzo prawdopodobne, — odrzekłem. — Wiemy przecież, że Sefir oczekuje Peder-i-Baharata.
— Czy nie przychodziło ci na myśl, że należy go wyminąć?
— Ba, nie trzeba obawiać się otwartego spotkania. W Bagdadzie musielibyśmy się wystrzegać jakiegoś przewrotnego wybiegu, natomiast tutaj nie mamy najmniejszych powodów do ukrywania się. Sądzę raczej, że to oni mają powody do unikania nas.
— Słusznie, effendi. Teraz jestem ciekaw, jak się zachowają. Jestem przezorny i dobywam kurbacza z za pasa!
Siedzieliśmy na ziemi. Konie nasze stały między nami a zbliżającymi się jeźdźcami, którzy z tego właśnie względu nie poznali nas, póki nie podjechali bliżej. Gdy wzrok Peder-i-Baharata padł na nas, szarpnął mimowoli konia wtył i, w oszołomieniu, zaklął wściekle:
— Patrzcie, kto tu siedzi! — zawołał do swych towarzyszów. — Allah daje nam ich do rąk; poślemy ich natychmiast do szejtana!
Chwycił za broń, aby do nas wymierzyć, lecz Halef stawił mu czoło, kierując weń karabin i rzucając ostrzegawczo:
— Precz z flintą, wpakuję ci bowiem kulę w łeb. Byłżebyś tak wielkim łotrem, aby posłać nas tam, skąd sam pochodzisz? Drałuj precz — bo przypalimy wam pięty!
Ponieważ i ja przyłożyłem swój sztuciec do strzału, żaden z nich nie odważył się dać ognia. Ale wściekłość Pedera była tak wielka, że, mimo wycelowanych doń karabinów, krzyknął:
— Nie myślcie, psy, że będzie wam darowane to, coście zrobili! Złapiemy was kiedy indziej. Wytniemy z waszej skóry pasy i zaćwiczymy was na śmierć. Niech Allah zmiażdży wasze kości!
I pognali dalej. Halef nie mógł, oczywiście, puścić tej pogróżki mimo uszu.
— Oby djabeł ugotował twoje gnaty i dał swej praprababce do zjedzenia jako bulamadż es suwehd![44]! — zawołał.
Potem zwrócił się do mnie z uśmiechem:
— Sihdi, czy nie udało mi się z tym bulamadż es suwehd?
— Tak, jesteś wyjątkowo utalentowany, podziwiam cię, kochany Halefie!
— Nie kpij sobie ze mnie! Musiałem mu przecież odpowiedzieć, bo byłoby tchórzostwem pozostawić mu ostatnie słowo. Jak ten dureń śmie nam grozić, że nas złapie i porachuje się z nami? Toć widzi, że jesteśmy na drodze do Bagdadu!
— Mylisz się. Nie widział nas jadących, lecz siedzących, a zatem nie wie, że byliśmy już w Hilleh, natomiast jest pewien, że przybywamy z Bagdadu i że nas pierwszy doścignął. Dlatego jest przekonany, że zobaczy nas wkrótce.
— To bardzo możliwe, bo zamierzamy wrócić do Birs Nimrud. Dowie się na pewno od Sefira, że byliśmy już tam i że, oczywiście, uciekliśmy do Bagdadu.
— O wiele ważniejszy jest dla mnie fakt, że Peder-i-Baharat ominął khan Mohawid. Musiał mieć po temu powody.
— Ale jakie, effendi?
— Przypuszczam, że są tam ludzie, którym nie chciał się pokazać. Czy nie domyślasz się, jacy to ludzie?
— Domyślać się? Ja? Sihdi, wiesz przecież, że przenikam odrazu wszystko, co tylko zjawi się przed memi oczyma. Ale nie mogę widzieć rzeczy, które są ukryte przed moim wzrokiem! Dlatego wszelkie domysły pozostawiam tobie; od tego zwyczaju nie odstąpię i w tym wypadku. Zatem powiedz — co to za ludzie?
— Nie mogę twierdzić z pewnością, ale sądzę, że moje przypuszczenia są trafne. Jestem mianowicie zdania, że karwan-i-Piszkhidmet baszi obozuje w khanie. Ludzie tej karawany znają Pedera, dlatego też wysłał Sefir dwóch gońców, aby go ostrzec. I bez tego ostrzeżenia ma się na baczności, to też pojechał okólną drogą. Teraz szuka Sefira, aby mu zameldować, że Piszkhidmet baszi jest już blisko i że napad można już przypuścić.
— Sihdi, czy nie sądzisz, że musimy ostrzec tych ludzi?
— Tak, to nasz obowiązek. Mam nadzieję, że nam uwierzą.
— Dlaczego mieliby wątpić o prawdziwości naszych słów?
— Zdarzało mi się często, że właśnie takie życzliwe ostrzeżenia przyjmowano z nieufnością. Czy możemy dostarczyć dowodów, jeżeli takich zażądają?
— Właściwie, dowodów nie mamy. Ale jeśli ktoś się odważy powiedzieć mi w oczy, że mi nie wierzy, wtedy oświetlę jego ciemny rozum promieniami mojego kurbacza. Chodź, ruszamy w drogę! Chcę jak najprędzej przekonać się, czy rzeczywiście karwan-i-Piszkhidmet baszi obozuje w khanie. — — —








  1. Kapitan.
  2. Abraham.
  3. Jego Ekscelencja, minister spraw wojskowych.
  4. Podpis sułtana.
  5. Słowo honoru.
  6. Sąd.
  7. Oddźwierny.
  8. Biuro.
  9. Tripolis
  10. Australja
  11. Holandja
  12. Szwajcarja
  13. Londyn
  14. Mołdawa
  15. Chiny
  16. Genua
  17. Danja.
  18. Niższe i wyższe szkoły.
  19. Walachja, Mytilena, Marokko, Suez, Gibraltar i Europa.
  20. Brazylja, Syberja i Prusy.
  21. Rekiny.
  22. Dozorca więzienny.
  23. Urzędnicy.
  24. Pułkownik.
  25. Miejsce sprawiedliwości.
  26. „Cień Boga“ — szach perski.
  27. Pachołek.
  28. Jezus.
  29. Meczety.
  30. Uniwersytety.
  31. Protokół.
  32. Pisarz.
  33. Sąd duchowny, złożony wyłącznie z muzułumanów.
  34. Sąd świecki, złożony z muzułmanów i chrześcijan.
  35. Sąd cywilny.
  36. Sąd karny.
  37. Sąd handlowy.
  38. Minister sprawiedliwości i wyznań religijnych.
  39. Ambasada.
  40. Konsulat.
  41. Minister spraw zagranicznych.
  42. Porucznik.
  43. Brawo!
  44. Kompot śliwkowy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.