Wspólny przyjaciel/Część czwarta/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Wspólny przyjaciel |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1914 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Our mutual friend |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Było to w lecie...
Czarowne ustronie nad rzeką, obok śluzy Plash-water, zieleniło się szumiącem sklepieniem liści, kołysanem nieznacznie ciepłym powiewem wietrzyka, który prześlizgiwał się po trawach, uginając je lekko i falował łagodnie ponad powierzchnią wód. Wsłuchując się w ten szum podwójny, doznawało się niejako uczucia podwójnej pamięci, wywołującej szereg zamierzchłych wspomnień. Ale Rog Riderhood, drzemiący na lewarze w obrębie śluzy, daleki był od doznawania podobnych uczuć, Chcąc, aby wino szumiało w beczce, musi ktoś je do niej nalać, a nikt nigdy nie próbował wprowadzić najmniejszej dozy uczuciowości do głowy Rogera Riderhooda, to też zamiast marzyć, spał on, a ilekroć zbudziło go nagłe zakołysanie fal, przecierał oczy i klął samego siebie, nie znajdując pod ręką innego celu dla swych złorzeczeń.
— Hola ho, śluza! — zawołał ktoś za ścianą.
Usłyszawszy to, Riderhood otrząsnął się, jak zwierz dziki i ryknął coś, co miało stanowić odpowiedź, a potem spojrzał w dół rzeki, gdzie dostrzegł małe czółenko, a na niem wioślarza, widocznie biegłego, mimo, że wiosłował niedbale, jakby od niechcenia. Wioślarz przybił pod ściankę, która zamykała śluzę i zatrzymał się, oparłszy wiosło o drzwi, zagradzające mu drogę. Wtedy Riderhood rozpoznał w nim drugiego adwokata, czyli innemi słowy, Eugeniusza Wrayburne. Ciężkie wrota odsunęły się ze zgrzytem, a czółenko wpłynęło do śluzy, podczas gdy Riderhood biegł po kładce na przeciwną stronę, gdzie odsunął i zaciężył całem ciałem na drągu, zapierającym wrota. Woda buchnęła wówczas i zalała całą przestrzeń, a czółenko Eugeniusza podniosło się stopniowo na fali, przesuwając się po niej lekko. W tej chwili haczył Riderhood leżącego na brzegu marynarza, który wpatrywał się w Eugeniusza, stojącego w pełnem świetle na swem czółnie. Nie zwrócił na to zbytniej uwagi, bo chodziło mu przedewszystkiem o pobranie należnego myta. Eugeniusz rzucił mu pieniądze i poznał go dopiero w tej chwili.
— A to wy, przyjacielu Riderhood, dostaliście więc tę posadę przy śluzach?
— A dostałem, jak pan widzisz, i to bez protekcyi pana i pana Lightwood’a.
— A! bo my rezerwujemy protekcyę naszą dla kandydata, który zajmie to miejsce, skoro ciebie już powieszą, mości Riderhood.
Słowa te, wymówione przez Eugeniusza z niezmąconym spokojem, zaskoczyły czcigodnego Riderhooda tak niespodzianie, że nie zdążył nic odrzec i patrzył za odjeżdżającym z szeroko otwartemi ustami. Dopiero, gdy tamten zniknął mu za kołowrotem, Riderhood kląć począł na czem świat stoi. Zasunął następnie wrota śluzy, a sam wyszedł na brzeg i położył się na trawie, zwrócony twarzą w kierunku, w którym zniknęła dopiero co łódka Eugeniusza. — Wtedy zobaczył marynarza, którego widział przed chwilą obok śluzy i uderzyła go znajoma mu twarz.
— Hola! panie! — zaczął wołać — to tu! Tu właśnie moja śluza Plash water.
Marynarz podszedł ku niemu, a był to nie kto inny, jak Bradley Headstone, przebrany w całkowity strój majtka.
— Niech zginę — zawołał Riderhood — jeżeli pan nie przebrał się za mnie, kubek w kubek moja osoba, anim się spodziewał, żem taki śwarny.
W samej rzeczy, Bradley Headstone, który w poprawnym swym garniturze wyglądał zawsze sztywnie i jakby w cudzej skórze, robił zupełnie inne wrażenie w przebraniu, które przystawało doskonale do jego rosłej postaci.
— A więc to wasza śluza? — rzekł z udanem zdziwieniem — mówiono mi, że trzecia, a to jest druga z rzędu.
— Mnie się widzi — rzekł na to Riderhood — że panu w głowie co innego, jak śluza.
— Sądzicie może, że mnie w głowie matematyka?
Riderhood urwał garść trawy i żuć ją począł w zębach, co nadawało jego dzikiej twarzy wyraz zwierzęcy.
— Ja tam tego nie pojmuję, coś pan powiedział, ale wiem, że panu na myśli ten panicz, co ma dla każdego w pogotowiu różne wyzwiska i psie pyskowanie.
Bradley zrozumiał odrazu o kim mowa, a z oczu jego trysnęła wściekłość.
Spojrzał też natychmiast w górę rzeki.
— Niech się pan nie boi, doścignie go pan jeszcze.
— Więc myślicie, że ja go ścigam?
— Co mam myśleć, sam przecie widziałem.
— A więc tak! — przyznał się Bradley — ale co będzie, jeśli on wysiądzie na brzeg?
— Nie bój się pan, nie zginie panu, musi bestya uwiązać gdzieś czółno, bo je przecież nie weźmie pod pachę.
— Czy mówił co do was, płynąc tędy?
— Co taki ma mówić? — zaklął Riderhood. — Takiemu by pysk zakneblować i jak szczeniaka utopić.
— Przeklęty! — mruknął Bradley.
— Dobrze pan mówi i jabym go tak sklął.
— Jakiż obrót przybiera jego bezczelność? — przemówił Bradley — bo powiedział wam z pewnością jakąś bezczelną uwagę.
— Jaki obrót? A bodaj mu ozór skołowaciał, mówił, że ja już niby tylko do stryczka się nadaję.
— Niech się strzeże! — odrzekł ponuro Bradley — przyjdzie czas, że ci, których on dziś znieważa, nie zlękną się stryczka, a wtedy zadzwoni tu komuś dzwon pogrzebowy.
W chwili, gdy Bradley wymawiał te słowa głosem, stłumionym od wściekłości, Riderhood wypluł powoli trawę, którą żuł dotychczas i rzekł domyślnie:
— A! to już jestem w domu. On płynie do niej.
— Wyjechał wczoraj z Londynu — odparł Bradley — i tym razem jestem pewien, że jest na tropie.
— Teraz pan już wie napewno.
— Tak pewno, jakbym to czytał wypisane tam, na niebie.
— Nieraz już przecie zdawało się panu to samo.
— Ale teraz wiem. Słuchaj: szedłem za nim ślad wślad i nie opuszczę go, dopóki go nie złapię przy niej.
— A wtedy co pan zrobi? — spytał Riderhood.
— Wtedy... powrócę tutaj — dodał po namyśle.
Szli czas jakiś obok siebie, poczem Bradley wydobył z zanadrza sakiewkę, błyszczącą kosztownie, którą otrzymał od swych uczniów i dobył z niej złotego suwerena.
— Mam tu dla was jeden funt szterling — rzekł do Riderhooda.
— Mnie się widzi, że pan ma ich dwa — odparł Riderhood.
Nauczyciel wydobył powoli drugiego błyszczącego suwerena i rzucił obie złote monety na dłoń wspólnika.
— Powrócę tu do was, a może i zanocuję — rzucił krótko.
Riderhood skinął milcząco głową i zawrócił do swej śluzy.
W miejscu, gdzie się rozstali, odkrywał się rozległy widok na rzekę. Obcy człowiek, któryby się tu znalazł niespodzianie, mniemaćby mógł, że na linii wybrzeża oczekują tu, to tam, jacyś ludzie, potrzebujący przewoźnika. Były to słupy urzędowe, przyozdobione w tarczę herbową miasta Londynu, gdzie wśród innych godeł uwidoczniony jest sztylet, którym zamordowany został niegdyś Wat Tyler. Bradley znał w najdrobniejszych szczegółach dzieje owego historycznego sztyletu, ale nie myślał o nich w tej chwili, przesuwając ukradkiem ręką po morderczej broni, bo jedynym dla niego celem zdała mu się być dziś pierś Eugeniusza, którego czółenko widział w perspektywie prześlizgujące się lekko po rzece. Bradley szedł brzegiem po przeciwnej stronie i nie spuszczał z oczu małej łódki, która zostawiała za sobą małe błyszczące smugi, oznaczające miejsca, gdzie wiosło wioślarza dotknęło fali. Słońce zachodziło na widnokręgu, spowijając cały krajobraz w powłokę purpurową, poczem barwa ta stopniowo zsuwała się niejako z powierzchni ziemi i podnosiła w niebo, niby krew zbrodniczo przelana i wołająca o pomstę.
Powracając do swej śluzy, Riderhood szedł zamyślony i rozmawiał w duchu, o ile człowiek jego pokroju zdolny jest do tego rodzaju funkcyi myślowej.
— Dlaczego on przebrał się jakby za mnie? — zapytał siebie. — Mógł sobie przecież kupić odzież majtka, nie koniecznie akurat taką, jak ja noszę.
Niejasne podejrzenia wyłaniały się z podświadomości jego mózgu, to znów rozpływały się nieuchwytne, nakształt owych mętów rzecznych, wypływających na powierzchnię, to znów roztapiających się w niej.
— Czy to przypadek? — powtarzał sobie — czy też umyślnie mnie tak zmałpował?
Doszedł wreszcie do wniosku, że trzeba uciec się do jakiego wybiegu, który mu sprawę wyjaśni. Powróciwszy więc do siebie, grzebać zaczął w skrzyni, gdzie schował swą odzież i wydobył z pod koszul i bluz czerwoną chustkę, zczerniałą w paru miejscach od wiązania jej na szyi. Obejrzał ją starannie, poczem odwiązał skręconą szmatkę, zastępującą mu w tej chwili miejsce krawata, a natomiast zawiązał sobie pod szyją węzeł z owej czerwonej chustki, puszczając dwa jej końce na koszulę.
— No! obaczymy teraz — pomyślał — czy się on to chcący czy nie chcący tak za mnie przywdziewa.
Zachwycony własnym wybiegiem, uporządkował na nowo swoje rzeczy, zamknął skrzynię i zasiadł do wieczerzy.
Księżyc wpłynął już na horyzont, gdy Bradley powrócił do śluzy.
— Co? już? — zapytał Riderhood.
— On, widzicie, zatrzymał się w oberży „Pod rybakiem” i tam będzie nocował.
— A kiedyż odjeżdża?
— Jutro o szóstej, mam więc czas odpocząć trochę.
— Pewnie, że się to panu należy — zauważył Riderhood.
— O! szedłbym za nim i całą noc, ale skoro on nie chce i ja czekać muszę.
Rzucił wtedy okiem na wnętrze śluzy, na jej ściany oślizgłe i ciężkie wrota.
— Niebezpieczne to miejsce — rzekł — dla człowieka, któregoby tu wrzucono z rękami związanemi. Nie miałby się czego uczepić i poszedłby na dno...
— Nie trzeba na to i rąk wiązać — odparł Riderhood — skoroby ktoś tu wpadł przy zamkniętych wrotach, nie postawiłbym za niego i pół kwaterki kwaśnego piwa.
Bradley spojrzał na otchłań z jakąś posępną rozkoszą i rzekł po chwili milczenia:
— A wy biegacie tu nieraz po oślizgłej kładce; mógłby się i wam zdarzyć wypadek, czy się nie boicie utopić?
— O nie — odparł Riderhood. — Ja się już raz topiłem i wyciągnęli mnie półżywego z wody, taki człowiek drugi raz nie utonie. Niech się pan spyta kogobądź z tych, co robią na rzece, a każdy panu powie, że tak jest i tak zawsze bywało.
Bradley uśmiechnął się kwaśno z tej grubej ciemnoty, której nie omieszkałby rozproszyć i sprostować u każdego ze swych uczniów. Tu jednak nie zadawał sobie tego trudu. Patrzył w otchłań wodnego więzienia i nie mógł od niej oczu oderwać, otchłań przyciągała go. — Twarz jego miała w tej chwili wyraz tak dziki, że nawet Riderhood odczuł w niej coś niezwykłego. Dusza tego człowieka, do głębi zmącona, wisiała nad przepaścią, zdecydowana na krok ostateczny, nie wiedząc wszakże jeszcze, czy będzie to morderstwo, czy samobójstwo. Riderhood mówił do niego kilka razy, nie otrzymując jednak odpowiedzi, musiał go wreszcie trącić łokciem.
— Możeby pan spoczął?
— Co? a tak — potwierdził, jakby ze snu zbudzony.
— To może pan przejdzie do mojej izby i prześpi się trochę?
Bradley zgodził się i poszedł za swym wspólnikiem, który wprowadził go do budki, jaką miał nad rzeką i poczęstował nawet kawałkiem solonej wołowiny.
W chwili, gdy krzątał się tak koło swego gościa, Bradley spojrzał mimowoli na końce czerwonej chustki.
— Aha! patrzysz na nią — pomyślał Riderhood — a to sobie ją oglądaj, ile ci się podoba.
Zasiadł naprzeciw swego gościa i powoli, systematycznie rozwiązał i zawiązał czerwony krawat.
Bradley, nie przerywając posiłku, rzucił jedno i drugie ukradkowe spojrzenie na swego gospodarza, jakby notując w myśli jakieś szczegóły dla narzucenia ich nieposłusznej swej pamięci.
— Skoro się panu na sen zbierze, to się pan połóż na mojem łóżku — zapraszał Riderhood — a ja już pana zbudzę na czas.
— Nie trzeba — odparł Bradley — zbudzę się sam...
Zdjął obuwie i rzucił się na siennik Riderhooda, który sam usnął na krześle.
Nazajutrz Bradley był pierwszy na nogach, obmył się pośpiesznie w Tamizie i odszedł w kierunku gospody, w której nocować miał Eugeniusz.
Riderhood patrzył długo za odchodzącym.
Ilekroć ryba jakaś rzuciła się w wodzie, Bradley drżał na całem ciele i rozglądał się dokoła, jakby szukając czegoś.
— Niech mnie powieszą, bratku — mruknął Riderhood — jeśli cała Tamiza wystarczyłaby na otrzeźwienie cię z tej gorączki.
Czekał na niego dzień i noc, ale wśród wielu ludzi, zgłaszających się do śluzy, nie było wcale Bradleya. Na drugi dzień po południu, po dusznym upale, spadła straszna ulewa z piorunami i wtedy dopiero wtargnął do śluzy Bradley z gwałtownością huraganu. Przemoczony był do nilki.
— Widziałem go — rzucił ochrypłym głosem — widziałem ich oboje.
— Gdzie? — spytał Riderhood.
— Tam, gdzie dopłynął, bawić będzie trzy dni, widziałem ich razem, jak szli obok siebie.
— I cóżeś pan zrobił?
— Nic — odrzekł Bradley, osuwając się ciężko na krzesło.
— A cóż teraz pan zrobi?
Nie odrzekł nic, tylko wybuchnął śmiechem, przyczem krew puściła mu się nosem.
— Co panu jest? — spytał Riderhood.
— To już tak kilka razy, czuję najpierw smak krwi, potem jej zapach, a wreszcie tryska mi przez nozdrza.
Poszedł na brzeg i pochylił się nad rzeką, a zanurzywszy obie ręce w wodzie, obmywał twarz, podczas gdy za nim podnosiła się zwolna czarna chmura, zasnuwająca niebo. Powrócił zmoczony, woda zciekała mu obficie z rękawów, które zanurzył był uprzednio w rzekę.
— Wyglądasz pan, jak upiór — zauważył Riderhood.
— A ty skąd wiesz, jak upiór wygląda, widziałeś go kiedy?
— Chciałem tylko powiedzieć, że pan musi być zmęczony — tłumaczył się Riderhood, cofając się z pewnym lękiem. — Połóż się pan lepiej.
— Muszę wpierw napić się czego.
Wypił dwie szklanki wody, przymieszawszy do niej poprzednio trochę wódki.
— Skorom tu wszedł, pytałeś się mnie o coś — rzucił nagle.
— Nie pamiętam.
— Mówię ci, że powiedziałeś coś do mnie, skorom tu wchodził.
— No tak, niby spytałem, co pan teraz pocznie?
— Czy ja wiem, co można począć w mojem położeniu.
— Możeby się pan trochę przespał.
— Powinienem to zrobić. Nie siadałem prawie, nie spoczywałem ani razu przez całą dobę.
Po krótkiem wahaniu rzucił się na tapczan, wskazywany mu przez Riderhooda, który usiadł przy oknie, za którem szalała wciąż jeszcze burza.
Był to wspaniały widok. Czarna zasłona, powlekająca niebo, rozdzierała się co chwila, wyrzucając z nieba płomienne błyski, których światło wnikało do wnętrza ciemnej budki, wypełniając ją dziwnymi refleksami, szkarłatno-niebieskimi. Riderhood nie troszczył się, oczywiście, o te świetlane efekty, ale rad był, że dzięki im widzieć może co pewien czas twarz swego śpiącego gościa. Uważał na niego pilnie,
— Ładnie śpi — myślał — ale niech się tylko ruszę z mego miejsca, gotów się przebudzić.
Wstał jednak i podszedł do śpiącego, a, pochyliwszy się nad nim, spytał półgłosem:
— Czy panu tak wygodnie? może zakryć panu nogi kocem?
Nie było odpowiedzi, ale śpiący poruszył się, wtedy Riderhood cofnął się na swoje miejsce i udał, że znowu patrzy w okno. Pomimo to, zerknął znów ukradkiem w stronę tapczanu, patrząc zwłaszcza na kołnierz Bradleya, który ten podniósł był w czasie deszczu; nie mógł też Riderhood dostrzedz, co się pod nim znajduje, a o co mu właśnie najbardziej chodziło.
— Musi to mu, biedakowi, zawadzać — szepnął chytrze — gdybym mu tak odwinął ten kołnierz?
Podszedł znów do tapczanu, a widząc Bradleya głęboko uśpionego, odpiął mu delikatnie pierwszy guzik od kurtki, a potem już śmielej resztę.
Wtedy zobaczył na szyi jego chustkę czerwoną, związaną zupełnie tak samo, jak ta, którą on sam nosił. Chustka ta, świeżo widocznie kupiona, splamiona została umyślnie, czy też zamoczona, aby być podobniejszą do jego chustki. Stwierdziwszy ten fakt, Riderhood zapiął z powrotem kurtkę śpiącego i powrócił na miejsce, kiwając znacząco głową.
W jakiś czas po odejściu Belli z domu złoconego śmieciarza, pan Boffen uściskał żonę po obiedzie, a sam wybrał się na przechadzkę. Szedł on w stronę swej dawnej willi, niosąc przed sobą swą grubą łaskę, której gałka, wzniesiona do poziomu jego ucha, zdawała się szeptać mu coś bardzo poutnego.
Gadanina grubej laski musiała być cokolwiek zawiła, bo na twarzy byłego śmieciarza malowało się duże natężenie myśli, jakgdyby usiłował zrozumieć to, co zdawało mu się być ciężkie do pojęcia. Zatrzymał się wreszcie na zbiegu dwóch ulic i wyjął z kieszeni zegarek, rozglądając się jednocześnie, jakby kogoś oczekiwał. W tej chwili prawie dostrzegł o kilka kroków od siebie preparatora szkieletów, który śpieszył widocznie dla spotkania się tu z nim. Skoro się zrównali, pan Boffen uścisnął kordyalnie rękę anatoma, mówiąc:
— Dziękuję ci, Wenus, dziękuję serdecznie.
Trudno byłoby dorozumieć się, za co mu dziękuje, gdyby nie następne jego słowa:
— Tak jest, dziękuję ci, panie Wenus, żeś nie wycofał się z tej spółki; z tobą będzie mi lżej, daleko lżej, niż z tamtym.
Anatom uściskał w milczeniu podaną sobie rękę, poczem obaj z panem Boffenem ruszyli razem już w stronę willi.
— Więc myślisz pan, że Wegg zaatakuje mnie już dzisiaj?
— Tak mi się zdaje — odparł anatom.
— A z czego pan to wnosisz?
— Bo gdym był u niego po raz ostatni, mówił, że skoro pan tylko przyjdzie do willi, spadnie panu na nos ten kamień młyński.
Słysząc to, pan Boffen chwycił się za nos, jakby czuł go już zgruchotanym od owego młyńskiego pocisku.
— Okropny człowiek — rzekł po chwili, mając na myśli Wegga — straszny człowiek. Sam nie wiem, jak mogłem dać się wziąć na kawał, a przecież lubiłem go dawniej.
Wenus odpowiedział na to coś nieokreślonego, poczem zadzwonili obaj do furty.
Otworzone wrota zaskrzypiały, a po za niemi ukazał się Silas Wegg na swej drewnianej nodze.
— Co widzę! — zawołał z udanem zdziwieniem — pan Boffen tutaj, pan tu jesteś obecnie bardzo rzadkim gościem.
— To prawda, że dawno tu już nie byłem, ale miałem dużo zajęcia.
— Doprawdy? — odparł z ironią Silas — a jednak dziś spodziewałem się, że pan przyjdzie.
— Czy może być?
— Tak dalece, że gdybyś pan nie przyszedł dziś wieczorem, widziałbyś mnie u siebie jutro rano.
— Mam nadzieję, że nie przytrafiło ci się nic złego, Wegg?
— A cóżby mi się mogło przytrafić w tej siedzibie Boffenów, ale proszę, wejdź pan wreszcie, panie Boffen.
Błyskawica złego tryumfu zaświeciła w oczach literata, gdy, wprowadziwszy gości, zamknął za nimi drzwi na klucz i wsunął takowy do kieszeni.
— Patrz pan na tego kreta przeklętego, gagatka losu — szepnął Wegg do ucha anatoma — spuścił mi coś nos na kwintę i uszy opuścił.
— To dlatego, że przygotowałem go potrosze na cios, jaki go czeka.
Weszli wszyscy trzej do sali, w której odbywało się zazwyczaj czytanie gazet, gdzie pan Boffen opadł na ławkę, podnosząc strapiony wzrok na swego literata.
— Pan Wenus, który jest przyjacielem mym i wspólnikiem — zaczął Wegg — dał mi do zrozumienia, że pan jesteś uwiadomiony o swem obecnem położeniu i rozumiesz, że jesteś w naszej mocy. Zrzućże pan teraz z głowy ten kapelusz, a potem przystąpimy do interesu.
Złocony śmieciarz potrząsnął głową, skutkiem czego kapelusz spadł z niej i potoczył się po podłodze.
— A teraz zapowiadam, że od tej chwili będę mówił do pana „ty“, a jeśli się to panu nie podoba, możesz się dąsać na mnie.
— To mi wszystko jedno — odparł pan Boffen.
— Tem lepiej dla ciebie, mój Boffenie, a może chcesz, bym ci poczytał?
— Nie zależy mi na tem dzisiaj.
— A choćby i zależało, tobyś się i tak nie doczekał. Mam już dosyć tej niewoli, dość długo deptany byłem przez jakiegoś tam śmieciarza. Ale przejdźmy do interesu. Kazałeś rozbierać pagórki i przysłałeś mi tu podłego psa z twojej sfory służalców, który mi tu parska i prycha po całych dniach.
— Nie był jeszcze zakatarzony, kiedym go tu przysłał.
— Zaniechaj żartów, Boffenie, bobyś mógł ich pożałować.
Tu Wenus czuł się w obowiązku wmieszać się do rozmowy, robiąc uwagę, że i on w pierwszej chwili nie zrozumiał przenośni użytej przez pana Wegg i sądził, że wymieniony służący dotknięty jest chroniczną dolegliwością organu powonienia.
— Mniejsza z tem — przerwał niecierpliwie Wegg. — Chodzi o to, aby ten bezecny pachołek został natychmiast stąd usunięty. Masz go tu zawołać, Boffenie, i powiesz mu, żeby poszedł stąd precz.
Niewinny Salop, nie domyślając się, co mu grozi, obnosił właśnie po dziedzińcu swoje niezliczone guziki. Pan Bofen zawołał go i powtórzył mu życzenie Wegga.
— Mój chłopcze — rzekł — pan Wegg, który tu jest gospodarzem, nie potrzebuje już twoich usług, możesz więc odejść.
— I to na zawsze — zagrzmiał Wegg.
— Na zawsze! — powtórzył Boffen,
Zaciekły literat chwycił tedy chłopca za kark, odprowadził go tak aż do furty, za którą wyrzucił go własnoręcznie, zamykając ją potem z trzaskiem.
— Ta... smotfera (miało to znaczyć atmosfera) oczyściła się teraz dopiero — zawyrokował, powróciwszy do sali.
— Siadaj, panie Wenus, możesz i ty usiąść, Boffenie.
Biedny Noddy usiadł, zanurzywszy obie ręce w kieszenie i rzucając na nieubłaganego Silasa pojednawcze spojrzenia.
— A teraz słuchaj mnie, Boffenie — mówił groźnie Wegg — używałeś milionowej fortuny, która nie jest twoją własnością, ale to się już skończyło.
— Wspomniał mi o tem Wenus — odparł Boffen.
— Wenus jest dla ciebie za dobry, za miękki, ale bo też on nie był tak gnębiony, jak ja, przez twoje rzymskie i zdeprawowane gusta do historyi o skąpcach.
— Ależ, mój drogi Wegg, nie myślałem, że ci to sprawia przykrość.
— Cicho bądź, Boffenie, będziesz miał czas mówić, gdy ci się na to pozwoli. Widzisz mój kapelusz i laskę? Jeśli tylko będziesz robić ceregiele, idę natychmiast tam, gdzie należy, i daję znać o twem oszustwie.
— Tak jest — potwierdził anatom.
— Pan jesteś za miękki wobec niego, panie Wenus — powtórzył surowo Silas, kiwając swoją kanciastą głową — słodki jesteś, jak śmietanka, to też ja sam poprowadzę cały interes, bo tu potrzeba twardej ręki.
— I cóż, Boffenie, czy pragniesz zawrzeć z nami umowę?
— Zgadzam się na to — potwierdził pan Boffen.
— Któż to pyta o twoje pozwolenie. Pytamy cię, czy chciałbyś, abyśmy ci wyświadczyli łaskę układania się z tobą?
— Tak — wyszeptał złocony śmieciarz.
— Nie tak, bratku, ale powtórzyć musisz co do słowa, jakem to przed chwilą powiedział — żądał nieubłagany Wegg.
— Boże wielki, za cóż mnie tak dręczycie — westchnął żałośnie śmieciarz. — Niech będzie zresztą, jak żądacie. Chcę, abyście wyświadczyli mi tę łaskę, o ile wszakże testament jest ważny.
— Niech cię o to głowa nie boli, pokażemy ci go — zaśmiał się Silas, rzucając gwałtownie głową, jakby chciał bodnąć swego chlebodawcę. — Wpierw jednak pomówimy o warunkach.
— Mówcie więc — jęknął spadkobierca.
— Słuchaj więc, masz tu wóz i przewóz. Podzielisz cały majątek na trzy równe części, jedna z nich pozostanie przy tobie, a dwie przypadną w udziale mnie i panu Wenus.
— Zarzynasz mnie — zawołał z rozpaczą biedny śmieciarz.
— Czekaj, to jeszcze nie wszystko; przejadłeś już dosyć tych pieniędzy na własny rachunek, musisz nam je teraz zwrócić.
— To za wiele — szepnął Wenus.
— A prócz tego, ja sam pilnować będę rozkopywania pagórków, bo się tam może znaleźć niejedna cenna rzecz. Czy myślisz, żeśmy nie dostrzegli tej butelki, którą wynosiłeś stąd sekretnie pewnego wieczora.
— To była moja własność, którą sam zakopałem.
— A co w niej było?
— Nic ważnego.
— Wiedziałem z góry, że się będziesz wykręcał, to też bez długiego targu oceniam ją na tysiąc funtów, które nam osobno wypłacisz.
— Chcecie mnie zrobić żebrakiem?
— Jakto, przecież mieć będziesz tyle, co my, a w czemże jesteś lepszy od nas?
— Zmiłujcie się — zaprotestował jeszcze spadkobierca — dajcie mi czas do namysłu. Nie mogę przecież decydować się tak łatwo na własną ruinę.
Wtedy Silas Wegg oświadczył, że nie leży w jego zamiarach udzielać p. Boffenowi najmniejszej zwłoki.
— Cóż robić? — odparł biedak po krótkiem wahaniu — muszę ustąpić, ale wpierw pokażcie mi ten testament.
Silas, który pragnął jaknajprędzej ubić sprawę, porwał pod ramię nieszczęśliwego spadkobiercę, włożył mu na głowę kapelusz i przynaglał do pośpiechu. Udać się mieli wszyscy trzej do mieszkania anatoma, gdzie znajdował się dokument. W gruncie nie Silas Wegg sprowadził pana Boffena, ale przeciwnie spadkobierca służył mu za przewodnika, był jednak mocno zamyślony, skutkiem czego wprowadzał często swego literata w ostre kolizye z przechodniami, tak prawie, jakby to czynił roztargniony pies, prowadzący ślepego. Szli tak pośpiesznie, że rudy anatom, który zamykał pochód, zaledwie mógł im nadążyć; to też, przybywszy na miejsce, Silas był tak spocony, że musiał osuszać sobie głowę chustką od nosa. Wenus zasłonił okna od wewnątrz, nie chcąc pozbawiać publiczności ciekawego widowiska, jakie przedstawiały fechtujące się żaby, poczem zauważył, że czas już zaprodukować testament.
— Chwila jeszcze — odparł Wegg — wysuń pan proszę tę pakę, na której siadywałem tu dawniej w czasie mych poprzednich wizyt, tak! dobrze, a teraz podaj mi pan stołek.
Anatom spełnił to życzenie, nie wiedząc, w jakim celu to robi, okazało się wszakże, że Silas Wegg chciał zbudować rodzaj rusztowania, na które pan Boffen musiał wstąpić i usiąść, jak na cenzurowanem...
— A teraz — rzekł Wegg do anatoma — możesz pan pokazać testament naszemu przyjacielowi, nie wpierw jednak, aż mu przytrzymano ręce, aby go nie mógł zniszczyć.
Napróżno spadkobierca protestował przeciw tym ostrożnościom. Podejrzliwy literat nie dał się przekonać i stanął za nim, trzymając go za obie ręce, mimo, że ta postawa była dla niego bardzo uciążliwa z powodu jego drewnianej nogi. Pan Boffen któremu wreszcie przedłożono fatalny dokument sylabizował go bardzo powoli, ku większemu jeszcze udręczeniu Wegga, który z trudnością utrzymywał równowagę i robił wrażenie człowieka, usiłującego wytrwale acz bez skutku stanąć na głowie.
Wreszcie czytanie się skończyło, a zmordowany Wegg opadł na krzesło,
— I cóż? — spytał tryumfująco — nie masz już teraz wątpliwości, Boffenie?
— Nie, Wegg.
— I przyjmujesz warunki?
— Tak jest, chciałbym tylko, aby moja stara lady nie dowiedziała się o niczem, bo dla niej byłby to wielki cios.
— Cóż znowu, będziesz miał aż nadto.
— A przytem moja lady jest tak skrupulatnie uczciwa, że mogłaby nie uznać naszej umowy za słuszną.
— Czemże jest twoja lady, aby rościła sobie prawo do większej, niż moja, uczciwości? — odparł pogardliwie Wegg, chociaż w gruncie uczuł się zaniepokojony domniemaną skrupulatnością pani Boffen. — A zresztą — dodał — możesz być spokojny, już ja tam nie pójdę do niej z nowiną. Ale za to pamiętaj, że musicie mnie teraz przyjmować u siebie, zapraszać na obiady. Miałem przecie do czynienia z lepszymi od was, jak miss Elżbieta, pan Jerzy, ciotka Joanna i wuj Parker.
— Nie irytuj się, panie Wegg, i nie bądź tak ostry — łagodził anatom.
— A pan, panie Wenus, nie bądź rozlazły, jak masło — odparł Wegg — ten człowiek jest pod moim nadzorem i muszę go trzymać w klubach. Odprowadzę cię teraz do domu, Boffenie.
Spadkobierca poddał się tej konieczności, pożegnawszy się wpierw bardzo przyjacielsko z panem Wenus. Silas odprowadził swą ofiarę do bramy mieszkania Boffenów, którą złocony śmieciarz otworzył sam sobie kluczem. Skoro już był wszedł, Silas zapragnął dać mu uczuć raz jeszcze swoją nad nim przewagę.
— Boffenie! — zawołał przez dziurkę od klucza.
— Czego chcesz, Wegg?
— Pokaż mi się raz jeszcze, chcę cię widzieć.
Boffen otworzył posłusznie bramę i wyszedł za próg.
— Dobrze! — rzekł Wegg — teraz możesz odejść, życzę ci dobrej nocy.
Ale zaledwie pan Boffen znalazł się za bramą, złośliwy literat powtórzył ten sam manewr.
— Boffenie! — zawołał.
— Czego chcesz, Wegg?
Tym razem Wegg nie raczył odpowiedzieć, tylko zrobił taki gest, jakby cisnął kamieniem przez dziurkę od klucza, poczem dopiero udał się z powrotem do swojej willi.
Rumty Wilfer wstał bardzo rano, zapewniwszy sobie wpierw jednodniowy urlop, w sekrecie przed dostojną Ma. Bella obudziła się wcześniej jeszcze i czekała na ganku na swego Pa, z najniewinniejszą w świecie miną, nie mając nawet na głowie kapelusza.
— Jak się czujesz, Pa? — spytała.
— Trochę, jak złodziej-nowicyusz, moje dziecko, który, popełniwszy pierwszą kradzież, radby znaleźć się jaknajdalej od miejsca zbrodni.
Uśmiechnęła się na to, a wziąwszy go pod rękę, sprowadziła po schodach w dół, kładąc po drodze paluszek na swoich, to na jego wargach. Był to jej sposób przesyłania pocałunków swemu Pa. Zaprowadziła go w ten sposób do jadalni w suterenie, gdzie, posadziwszy go na krześle, uklękła przed nim.
— Pamiętasz, Pa, co ci obiecałam dać, jeżeli będziesz grzeczny?
— Zapomniałem, mój skarbie, chociaż nie! chodziło tu, zdaje mi się, o jeden z tych ślicznych pukli — mówił, dotykając jej włosów.
— Zapominać o takich rzeczach — odparła Bella z dąsem — a czy wiesz, mój panie zapominalski, że jest ktoś, co dałby bez wahania co najmniej pięć tysięcy dukatów za te pukle, które ucięłam dla ciebie. Nie masz pojęcia, ile razy ucałował malutkie, ot tyle pasemko, które mu dałam. I nosi je na sercu, tak jest, mój panie, na sercu. Że jednak i ty zawsze byłeś grzeczny, najlepszy i najukochańszy ze wszystkich ziemskich ojczulków, dostaniesz w nagrodę łańcuszek upleciony z tych ślicznych pukli. Masz go oto.
Pa pochylił głowę, a ona włożyła mu na szyję łańcuszek ze swych włosów, a potem oparła czoło o jego piersi i uroniła kilka łezek, które stoczyły się po białej, świeżo upranej kamizelce, jaką miał tego dnia Pa. Następnie Bella wzięła obie jego ręce i, złożywszy je, jak do modlitwy, rzekła z marsem powagi na czole:
— A teraz Pa, powtarzaj za mną słowo w słowo to, co ci powiem, jakgdybyś brał ślub przed księdzem.
— Moja mała Bello!
— Moja mała Bello — powtórzył Rumty.
— Kocham cię z całego serca.
— Z całego serca, pieszczotko.
— Proszę nie zmieniać ani słowa, bo ślub będzie nieważny.
— Cofam więc, pieszczotko, mój aniołku.
— Bardzo dobrze, a teraz mów dalej: Byłaś zawsze kapryśna, jak znarowione zwierzątko.
— O, nie!
— Owszem tak; byłaś egoistka, grymaśna i dokuczliwa, ale może poprawisz się i będziesz inna, w przyszłości. Przebaczam ci więc i błogosławię.
Skoczyła mu na szyję, ściskając go z wylaniem.
— Posłuchaj Pa — mówiła dalej — myślałam dziś dużo o starym Harmonie i powodach, dla których przeznaczył mnie za żonę swemu synowi. Czy pamiętasz to nasze pierwsze spotkanie się z nim? Musiałam być okropnie rozzłoszczona. Tupałam nogami, nieprawdaż i biłam cię po łydkach moim mały kapelusikiem. Otóż wiesz, mam wrażenie, że od chwili urodzenia nie robiłam nic innego, prócz tupania nogami i bicia cię kapeluszem. Czy bardzo cię bolało, mój biedny Pa?
— Ależ moje dziecko, nie bolałoby to nawet muchy.
— Cóż stąd, ale ja biłam cię w myśli zadania ci bólu i szczypałam cię w nogi, nieprawdaż?
— Odrobinę, ale dość już o tem, zdaje mi się, że czas już na nas.
— Masz słuszność Pa! Idź więc już! idź pierwszy, uciekaj jaknajprędzej.
Rumty wyszedł istotnie, a Bella poszła do ogródka i marzyła tam jeszcze małą godzinkę, poczem weszła na palcach do swego pokoju, włożyła na głowę mały kapelusik, który sama sobie wczoraj sporządziła i ucałowała śpiącą Lawinię.
Dziewczyna zbudziła się i spojrzała na nią na wpół otwartemi oczyma.
— Co robisz, Bello?
— Idę na spacer.
— Tak wcześnie!
Odwróciła się na drugi bok, a Bella zeszła również cicho ze schodów, a parę chwil potem świeża, lekka i czarująca kroczyła już po ulicach Londynu, aż do umówionego miejsca przy pompie, gdzie spotkała się ze swoim Pa. Stamtąd udali się oboje nad rzekę i wsiedli na mały parowiec, odpływający do Greenwich. Rokesmith czekał na brzegu, wpatrzony w mały statek, który nabierał w oczach jego niezrównanego blasku w miarę jak się zbliżał, pozwalając rozpoznać swych pasażerów. Wyskoczywszy na brzeg, Bella wsunęła bez słowa rękę pod ramię drogiego Johna i pospieszyli oboje krokiem niemal eterycznym, jakby niesieni wiatrem, pociągając za sobą starego wilka morskiego, weterana o dwóch drewnianych nogach, który miał im służyć za świadka, wraz z Reginaldem Wilferem. Skoro weszli do kościoła, ów mruk weteran spojrzał ze zdziwieniem na cherubina Rumty, nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że ojciec Belli przyszedł tu dla odwiedzenia swych krewnych, tak uderzające było podobieństwo między nim, a wyrzeźbionymi na ołtarzach aniołkami. Rumty zaś, który otwierał pochód, zadrżał nieznacznie, słysząc stuk obu drewnianych nóg, uderzających o kamienną posadzkę, bo przyszło mu nagle straszne przypuszczenie, że to może małżonka jego, dowiedziawszy się o wszystkiem, wchodzi do kościoła w przebraniu weterana.
— To chyba nie twoja matka — szepnął pochylając się do ucha Belli, a obawa ta była tem bardziej uzasadniona, że w tej chwili dały się słyszeć jakieś kroki w okolicach chóru, fakt, który później znalazł usprawiedliwienie.
Nastąpił obrzęd ślubny:
— „Ja John, biorę sobie ciebie, Bellę“.
— „Ja Bella, biorę sobie ciebie, Johna“.
Możesz już odejść, weteranie mruku, na swych dwóch drewnianych nogach. Pod portykiem kościoła dokonał się cud, któremu służyłeś za świadka. Bella Wilfer, za którą tu wszedłeś, znikła bez śladu, a zamiast niej wychodzi z pod ciemnego sklepienia na słoneczne światło dnia — pani Johnowa Rokesmith, stąpając jakby we śnie.
Skoro minęła pierwsza chwila odurzenia, młoda kobieta wydobyła z za gorsu mały liścik, którego treść jest następująca:
Spodziewam się, że nie pogniewasz się na mnie za to, że wyszłam za mąż za pana Rokesmitha, który kocha mnie daleko mocniej, niż na to zasługuję i którego ja kocham z całego serca. Nie chciałam wam robić kłopotu, a przytem nie wiedziałam, czy wszyscy się na to zgodzą i dlatego wzięłam ślub w sekrecie. Zechciej droga Ma uwiadomić o wszystkiem Pa i Lawy, których ściskam serdecznie...“
Przeczytawszy list, John wkłada go do koperty, do której przykłada portret królowej wielkiej Brytanii, a nigdy zaś królewska mość nie miała tak pogodnego i radosnego wyrazu twarzy, jak w tym dniu błogosławionym.
— Widzisz Pa — mówi Bella — teraz możesz być o siebie spokojny.
Ale Pa spokojny nie jest, zdaje mu się wciąż, że za każdem drzewem czyhają dostojne matrony, chcące go spiorunować. W każdem oknie dostrzega posępne twarze w obramowaniu czarnej koronki, przeszywając go oczyma. Twarze te dostrzega nawet w oknach królewskiego obserwatoryum, skąd astronomowie królowej śledzą obieg gwiazd. Zwolna jednak Rumty nabiera otuchy i znajduje się wnet wraz z córką i zięciem w mieszkaniu państwa Rokesmith w ślicznym, małym domku, w którym czeka na nich śniadanie. W jasnym, małym pokoiku siadają przy zastawionym stole, zasłanym śnieżnym obrusem. Usługuje im młoda, świeża dziewczyna, cała różowa i furkająca wstążkami. Dziewczyna rumieni się co chwila, jakby to ona sama wzięła co tylko ślub sekretny, a błyszczące jej oczka stwierdzają tryumf płci nadobnej i zdają się mówić: „Widzicie, moi panowie, na czem musicie wszyscy skończyć, skoro się nam podoba“. Dziewczyna ta jest służącą Belli i wręcza jej pęk kluczyków, zamykających różne zapasy, marynaty, konfitury, wędliny i inne bogactwa.
Bella robi po śniadaniu przegląd tych prowizyj, zmuszając drogiego Pa do kosztowania wszystkiego, co go w niemały wprawia kłopot. Następnie wsiadają wszyscy troje do ładnego powoziku i przejeżdżają się między drzewami, ciesząc się pięknym rankiem. Spotykają po drodze weterana-mruka.
— Ach, to pan, drogi panie, jakże się cieszę, że pana widzimy.
Stary wilk morski podnosi się na swych dwóch drewnianych nogach i kłania się z galanteryą i życzy wszystkiego dobrego młodej pani, on, mruk z dębowem sercem.
I chciałby powiedzieć jej jeszcze, że życzy jej pomyślnego wiatru i jasnej pogody na falach życia. Stary marynarz stoi z głową odkrytą, z włosami siwymi, rozwianymi od wiatru, i powiewa kapeluszem na cześć Belli, jakby to ona wyprawić go miała na daleką żeglugę po błękitach mórz.
— Dziękuję panu, jestem bardzo szczęśliwa, a i panu życzę wiele, wiele szczęścia.
— Daj mi pani twą rączkę, a życzenie twe spełni się.
Rączka wyciąga się ku zobopólnej radości, a w dniu tym stary weteran inwalida czuje się zdolny do wstąpienia choćby na gniazdo bocianie ku zawstydzeniu chłopca okrętowego. Młoda para ma jeszcze przed sobą obiad weselny, który czeka na nich w tym samym gabinecie z werandą, gdzie zajadała go kiedyś Bella w towarzystwie swego Pa. Młoda pani siada pomiędzy mężem a ojcem, dzieląc pomiędzy nich swoje względy; czuje się wszelako w obowiązku przypomnieć niekiedy drogiemu Pa, że już do niego nie należy.
— Wiem o tem, kochanko, ale ustępuje cię chętnie Johnowi.
— Jakto, mój panie, nie jesteś zrozpaczony?
— Bo widzisz, moje dziecko, nie tracę cię, mimo to.
— Biedny Pa, to prawda, nie tracisz mnie, owszem, zyskujesz syna, bo John będzie dla ciebie taki sam, jak ja.
Kładzie paluszek na ustach Johna i Pa i wreszcie na własnych.
— Teraz jesteśmy na dobre złączeni wszyscy troje.
Bella musi wszakże zaniechać tych praktyk, bo oto wchodzi z zupą wspaniały dżentlmen, w czarnym fraku i białej krawatce, wyglądający daleko uroczyściej, niż pastor, który dawał jej zrana ślub. Dżentlmen ów odbywa na stronie cichą naradę z Johnem w sprawie win i potraw, a czyni to z taką powagą, jak gdyby dawał posłuchanie jakiemuś podwładnemu. Ale za to co za obiad! Ryby wszystkich mórz, zmieszane w jednym pasztecie, potrawy przyprawione z bezprzykładnym smakiem, przystawki, jakie nie zawsze spotkać można nawet w Greenwich. Wina zlane z pewnością do beczek gdzieś w złotym wieku, a odkorkowane teraz w tym dniu uroczystym. Najzabawniejsze jest to, że Bella i John umówili się udawać stare małżeństwo, które przyszło tu dla obchodzenia rocznicy ślubu; mimo to, majestatyczny dżentlmen z restauracyi wie doskonale, jak rzeczy stoją, jakgdyby sam ślub dawał młodej parze i przychyla się łaskawie do wzięcia udziału w mistyfikacyi i postępuje jak człowiek wtajemniczony, mimo, że go nikt o to nie prosił. Trzeba też widzieć, jakim gestem odsuwa resztę służby, jako jedynie dopuszczony do sekretu, którego mu przecie nikt nie zwierzył. Mimo to, jeden z chłopaków, chudy wyrostek na cienkich nogach, widocznie romantyczny, a nie wdrożony w zawodowe wybiegi, stawia nagle przy talerzu Belli szklankę z wodą, a w niej gałązkę pomarańczowego kwiatu, niewiedzieć zkąd uszczkniętą.
Dygnitarz restauracyi odpycha łokciem intruza i wyklina, skazując go na wygnanie.
— Państwo wybaczą! — mówi — ale to jeszcze bardzo młody chłopak, któregośmy przyjęli z litości. Wątpię też, żeby się kiedy wyrobił.
Rzekłszy te słowa, dygnitarz wychodzi z ukłonem, a gdy znikł za drzwiami, John i Bella wybuchają śmiechem.
— Odgadują mnie wszyscy — mówi Bella — to dlatego, że mi szczęście z oczu patrzy.
John otwiera ramiona, w które żona jego chroni się posłusznie, wychylając tylko główkę w stronę Pa.
— Pamiętasz, Pa, jakeśmy tu gwarzyli o okrętach, rzecz dziwna, żeśmy nie wiedzieli wtedy, że na jednym z nich przypłynie do nas John.
— To trudno, moje dziecko, skądże możemy wiedzieć, co przynoszą nam okręty, płynące z krajów nieznanych.
Bella umilkła nagle zamyślona, Rumty dogryzał powoli deser, uprzytomniwszy sobie, że trzeba mu będzie wkrótce powracać do domu.
— Byłoby grzechem — rzekł w końcu — gdybym nie wypił raz jeszcze za wasze zdrowie i za powodzenie następnych rocznic tego pięknego dnia.
Tu Cherubin dał się unieść wrodzonej anglosaksońskiej rasie skłonności do oratorskich popisów i wygłosił coś w rodzaju mówki.
— Dżentlmeni — rzekł — i ty, drogi Johnie i droga Bello. (Przez dżentlmenów należało chyba rozumieć uliczników, bawiących się za oknem w wskakiwanie w błotne kałuże o zakład do wysokości sześciu pensów.) Natura toastu, jaki wnoszę, jest wam chyba dobrze znana. Dziękuję wam stokrotnie za ufność, jaką mi okazaliście, dopuszczając mnie do udziału w dzisiejszej uroczystości.
Rozpocząwszy w tych słowach swój dyskurs, Rumty doprowadził go do życzeń, aby rocznica podobna dzisiejszej, powtarzała się przez długie lata, potem uściskał serdecznie córkę i zięcia i pośpieszył do parowca, który odwieźć go miał w stronę Londynu. John i Bella odprowadzili go do przystani.
— Mój drogi Pa — zawołała raz jeszcze Bella, gdy już był na statku.
— Co chcesz, pieszczotko?
— Czy nie gniewasz się na mnie — szepnęła, pochylając się ku niemu.
— Za co, mój skarbie?
— Za ten okropny kapelusik, którym cię biłam wtedy. Czy cię to nic a nic nie bolało?
— Nic a nic.
— A to, że cię szczypałam w nogi?
— Mniej, niż nic, mój skarbie.
Śmiała się przez łzy z takim wdziękiem, że i Rumty, chcąc się dostroić do jej tonu, przemawiać do niej zaczął w ten sam sposób, jakim uciszał niegdyś jej dziecinne kaprysy.
— Cicho, myszko mała, głupiutka myszko!
— Więc nie gniewasz się?
— Nie, aniołku!
— I nie myślisz, że zapomnę o tobie?
— Nie, nie myślę.
— Bywaj zdrów, Pa!
— Bądź zdrowa, Bello! Zabierz ją Johnie, i zaprowadź do siebie.
Powracali przy zachodzącem słońcu, które barwiło im na różowo ścieżkę, po jakiej stąpali. Bywają dni, dla których wartoby żyć i umrzeć. Piękna też i prawdziwa jest zwrotka starej piosenki:
Obiega wkoło świat!“
Posępna twarz, z jaką przyjęła pani Wilfer powracającego małżonka, pozbawiła w jednej chwili biednego Rumty zarówno fizycznej, jak moralnej równowagi.
— Wilferze — rzekła ze swego trybunalskiego kąta — nie pytaj mnie o twą córkę, Bellę.
— Istotnie — odparł Rumty ze źle udaną nieświadomością — nie dostrzegam tu Belli.
— Niema jej tu — wygłosiła pani Wilfer.
— Doprawdy? — bąknął niezręcznie Cherubin.
— Lawinio — rzekła jego żona tonem, jakim się odczytuje akta parlamentarne — pokaż twemu ojcu list twojej siostry, zna on przecież pismo Belli, chociaż gotów utrzymywać, że go nie zna... od dziś mogę się wszystkiego spodziewać... Twoja córka, Wilferze, oddała się żebrakowi.
— Wielki Boże! — zawołał Rumty.
— Datowany jest z Greenwich — zawołała Lawinia, podając ojcu list. — Pisze w nim, że poślubiła Johna Rokesmith, w nadziei, że Ma się o to nie rozgniewa i prosi ją o uwiadomienie Pa. Ciekawa jestem, coby powiedział Pa, gdyby druga jego córka postąpiła podobnie.
Cherubin rzucił okiem na list i zawołał raz jeszcze:
— Boże wielki!
— Tak, tak, Boże wielki, możesz teraz powtarzać to w kółko — rzekła grobowym głosem pani Wilfer.
Ośmielony pozwoleniem, powtórzył po raz trzeci ten wykrzyknik, z mniejszem jednak powodzeniem, bo tym razem pani Wilfer zauważyła pogardliwie, że już to słyszała.
Wtedy Cherubin złożył przeczytany list, westchnął i zapytał nieśmiało, czy nie należałoby pogodzić się ze spełnionym faktem.
— Pan Rokesmith nie jest ostatecznie żebrakiem — dodał w końcu.
— Doprawdy! — zawołała z lodowatem szyderstwem Ma — pan Rokesmith jest zatem bogatym panem, bardzo się cieszę, słysząc to z twoich ust.
— Tego znowu nie twierdziłem — bronił się Rumty.
— Tak! to znaczy, że ja skłamałam, bardzo ci dziękuję za kompliment. Zrób zresztą, jak chcesz. Córka mnie znieważa, mąż mnie znieważa, jedno wypływa z drugiego, to całkiem naturalne.
Tu nastąpił wybuch wesołości, a po nim jęk rezygnacyi.
Ale tu wmieszała się do konfliktu Lawinia, wciągając też doń gwałtownie Jerzego, mimo, że ten wolałby stokroć zachować neutralność.
— Ma! — zawołała zapalczywie — i ja także uważam, że należy przyjąć fakt spełniony, zamiast prawić coś o nieistniejących zniewagach.
— Co? co? — krzyknęła Ma, marszcząc brwi.
— To właśnie, co mówię, a i Jerzy jest mego zdania.
Pani Wilfer skamieniała, zwróciwszy wpierw na nieszczęśliwego młodzieńca oburzone oczy, wobec czego Jerzy nie poparł żadnego zdania, nawet własnego.
— Faktem jest — mówiła Lawinia — że Bella bardzo nieładnie ze mną postąpiła. Mogła przecież śmiało mi się zwierzyć ze swych projektów i spytać mnie, czy nie zechcę być na jej ślubie, nie mówiąc nic o tem oczywiście Ma, ani Pa, cobym naturalnie zrobiła.
— Zrobiłabyś! — wrzasnęła Ma.
— Z pewnością!
— Jaszczurko!
Ale tu Jerzy nabrał nagle odwagi.
— Na honor! — rzekł — wie pani, za takie słowo z całym szacunkiem, jaki pani winienem, uważam, ale za takie słowo, zastosowane, wie pani do osoby, z którą jestem zaręczony. Pani naprawdę nie powinna, bo uczucia dżentlmena... względem osoby, która nazywa jego narzeczoną jaszczurką, chociażby ta osoba była najbliższym członkiem rodziny, to wie pani...
Rycerskie to wystąpienie przyjęte zostało przez Ma tak okropnem spojrzeniem, że Lawinia rzuciła się na szyję narzeczonemu, obejmując go rękami, jakby bronić go chciała przed strasznem niebezpieczeństwem.
— Nie zbliżaj się do niego, Ma — krzyczała — musiałabyś wpierw mnie zabić.
Zaskoczony w ten sposób, mężny młodzieniec nie dał się jednak zbić z tropu i, wysuwając głowę z pomiędzy ramion Lawinki, kiwał się z naganą, powtarzając jeszcze:
— Nie! wie pani, że z całym szacunkiem, jaki pani winienem, używanie takich wyrazów, jak jaszczurka, nie przynosi pani wcale zaszczytu.
— Widzisz, do czegoś go doprowadziła? — zawołała Lawy. — Jesteś wolny, Jerzy! zwracam ci słowo, nie chcę cię wiązać z moim nieszczęsnym losem. Kłaniaj się odemnie twej siostrze i pożegnaj ją od tej, którą tu nazywają jaszczurką, a którą spotkałeś na twej drodze na to, aby ci złamała życie.
Tu młoda miss, która dotąd nie miała sposobności wprawiać się w praktykowaniu histerycznych ataków, urządziła tak mistrzowski debiut, że Jerzy stracił naprawdę głowę i wpadł w rozpacz, która mu nasunęła trochę nielogiczny wykrzyknik:
— Szatanie! Tak jest, mimo całego szacunku, jaki mam dla pani, pani jest szatanem. Patrz pani na swoje dzieło.
Rumty był niemym świadkiem tej sceny, czując się zupełnie bezsilny. Co prawda, w gruncie ten mały epizod odwracał uwagę jego żony od głównej przyczyny zajścia. Po niejakim czasie Lawinia zaczęła odzyskiwać przytomność, choć wzrok miała jeszcze trochę błędny.
— Gdzie jestem? — spytała — czy ci się nie nie stało, Jerzy? Gdzie Ma?
Jerzy przemawiał do niej, uspokajając ją, ale młoda miss nie czuła się jeszcze dobrze.
— Trzymaj mnie, Jerzy! byłam, zdaje się, trochę waryatką, ale bardzo mi słabo jeszcze i w głowie mi się kręci, boję się znowu zemdleć.
Na dowód, że to jej grozi istotnie, Lawy załkała, czy też zaśmiała się głosem, który przypominał syczenie gazu, wydobywającego się z butelki przy odkorkowywaniu wody sodowej. Na ogół jednak był to ostatecznie zwrot pomyślny, po którym Lawinia przybrała pogodny wyraz osoby, która się odznaczyła, Ma złagodniała również i patrzyła na świat ze spokojem, jaki daje przeświadczenie o własnej łaskawości, a i Jerzy rozpromienił się, jak człowiek, który wyszedł cało z niebezpiecznej próby.
— Kochany Jerzy — rzekła ze smętnym uśmiechem Lawinia — zdaje mi się, że po tem, co zaszło, Ma może powiedzieć Belli przez Pa, że będziemy się wszyscy cieszyli, widząc ją z mężem w naszym domu.
Jerzy nie wątpił o tem i dodał, że pani Wilfer może być pewna jego szacunku, który się obecnie jeszcze powiększył, na co pani Wilfer odrzekła ze swego kąta, że jakkolwiek żadne sofistyczne wykręty nie zmienią faktu, że Bella została żoną żebraka, to przecież ona, jako matka, gotowa jest zamknąć uczucia swe w sobie i wcale ich nie wypowiadać.
— Tego się właśnie spodziewałem — rzekł Jerzy — ze strony osoby, która była zawsze wzorem dla swej rodziny, a nigdy jej hańbą.
Do tego wniosku dodał jeszcze zwierzenie, że uczucia jego dla matki i dla córki są zupełnie jednakie i że każdy mężczyzna w jego położeniu uczułby się zdolny do czegoś, czego jednak bliżej nie mógł określić, tembardziej, że mu Lawinia przerwała.
— Wilferze! — rzekła wtedy ze swego kąta bohaterska matrona — możesz sprowadzić tu swoją córkę, kiedy zechcesz, i powiedzieć jej, że przyjmiemy ją tak, jak jej męża.
— Błagam cię tylko, Pa — dodała Lawy — abyś nie wspominał jej ani słowem o tem, cośmy tu przez nią ucierpieli, Jerzy i ja.
— Powinna jednak wiedzieć — zawołał Jerzy.
— Nie, nie powinna, zagrzebmy to w sercach naszych.
Jerzy Simpson zauważył wtedy, że tak rozumują tylko aniołowie. Ma patrzyła na Cherubina z wyrazem, który zdawał się mówić:
— Czy oceniasz wysokie moralne znaczenie tej rodzinnej sceny? czy czujesz się godny posiadania takiej żony i takiej córki?
Spojrzenie było bardzo nużące dla biednego Pa, tembardziej, że, czując jeszcze w głowie szum weselnego wina, bał się okropnie zdradzić; skorzystał też z pierwszej sposobności, ażeby powiedzieć wszystkim dobranoc i pójść do siebie.
— Jakto? więc będziesz mógł zasnąć, myśląc o losie swej córki?
— Zdaje się, że będę mógł — odparł już za drzwiami.
W parę tygodni później żona żebraka odwiedziła dom rodzinny wraz ze swym mężem za wyraźnem upoważnieniem Ma. Zdobyła szturmem pozycyę, wbiegając z impetem do domu i ściskając wszystkich bez najmniejszej oznaki skruchy, ani żalu. Zanim jeszcze pani Wilfer zdołała powiać rękawiczkami na jej powitanie. Bella objęła ją za szyję.
— Gniewałyście się trochę na mnie, nieprawdaż? ale to już przeszło, a teraz rade jesteście z pewnością. Ale bo widzicie, myślałam, że nie chcecie uwierzyć, że wychodzę za mąż z miłości, tyle zawsze plotłam o bogatem małżeństwie. To też wstydziłam się i przed wami także tego, czem byłam pierwej. Wzięliśmy ślub cichutko w Greenwich, mając za świadka tylko jednego starego weterana. A teraz mieszkamy w ślicznym, małym domku, urządzonym jak cacko.
Ucałowała raz jeszcze wszystkich i kazała Johnowi uczynić to samo.
— Wiecie, co wam powiem o tym panu — mówiła, przytulając różową swą twarzyczkę do jego ramienia. — Oto, prawie, już prawie kocham go naprawdę.
— A wiecie, co wam powiem o tej pani — chciał Rokesmith powiedzieć, ale nie dała mu skończyć, kładąc rączkę na jego usta.
— Nie masz prawa nic o mnie mówić, dopóki ja cię sama nie przekonam, zobaczysz.
Nawet pani Wilfer roztajała w tej atmosferze serdecznego wdzięku i dała do zrozumienia, że gdyby Rumty na to zasługiwał, to i ona potrafiłaby zejść z piedestału. Nowożeńcy pożegnali wcześnie rodziców i odeszli piechotą do przystani, rozmawiając wesoło po drodze. Z czasem jednak John spoważniał, a Bella dostrzegła jakby chmurę na jego czole.
— Co ci jest, mój drogi?
— Nic ważnego.
— Jakto? nie chcesz mi powiedzieć?
— Widzisz, mój skarbie, przychodzi mi czasem na myśl, że może, może byłoby ci lepiej, gdybyśmy byli bogatsi.
— Czy sądzisz, żeśmy ubodzy?
— Tak mi się zdaje!
— Ależ, Johnie!
— Zechciej mnie zrozumieć najdroższa. Dla siebie osobiście nie pragnę niczego, bo skoro ciebie posiadam, uważać się mogę za najbogatszego w świecie człowieka. Ale przechodziliśmy tylko co koło pięknych magazynów, ty sama podziwiałaś piękne i gustowne materye, których ci dać nie mogę.
— Nie chcę wcale jedwabnych sukien.
— Żal mi też patrzeć na twe małe stopki, które brudzi kurz uliczny i gdybym mógł dać ci powóz!
Bella spojrzała na wymienione małe stopki i rzekła od niechcenia:
— Skoro ci się tak podobają moje nóżki, to żałuję bardzo, że mam dziś trzewiki trochę za duże, ale upewniam cię, że nie pragnę wcale jeździć powozem.
— I nie chcesz go mieć?
— Mój drogi! wszystkie życzenia, które ty wypowiadasz, spełniają się dla mnie, jak w bajce. Dość mi zamknąć oczy, aby wyobrazić sobie, że mam wszystko, o czem wspominałeś i to mi zupełnie wystarcza.
Doszli tak gwarząc do swego małego domku w Greenwich, który wydał im się jeszcze weselszy. Bella pędziła w nim ciche, regularne życie; co rano odprowadzała Johna na dworzec, skąd odjeżdżał on do Londynu, gdzie pracował w jakimś domu handlowym produktów chińskich. Bella wyobrażała sobie ten interes jako zbiorowisko ryżu, herbaty i pudełek lakowych, dziwnie pomalowanych i jedwabi dziwnie pachnących, jako też figurek porcelanowych z podkrążonemi oczami, warkoczami, spadającymi na plecy i trzewikami na potrójnych podeszwach.
Powróciwszy do domu, młoda gosposia przebrała się i kładła fartuszek, poczem, ująwszy swe bujne pukle obu rękami, jak to czynią aktorki w scenach obłąkania, odrzucała je z impetem na plecy i zabierała się na dobre do roboty, mierząc, ważąc, tłukąc i t. p., co dawało w rezultacie różne pudyngi i plumpudyngi.
Że jednak panna Wilier nie zajmowała się nigdy podobnemi rzeczami, pani Johnowa Rokesmith napotykała niekiedy niezwalczone trudności, i zmuszona była wtedy uciekać się do pewnego, uczonego dzieła, zatytułowanego: „Wyborna gospodyni angielska“. Nad książką tą medytowała Bella długie chwile z głową, opartą na rękach i z miną osoby, studyującej czarną magię, bo też „wyborna gospodyni” która uważała się także, jak się zdaje, za wyborną Angielkę, wyrażała się tak zawiłą angielszczyzną, że ta mogłaby uchodzić równie dobrze za język Kamczadałów.
— Co pleciesz, głupia — wołała wtedy Bella, jako do żywej osoby. — Upiłaś się chyba. — Mimo to pogrążała się znów w badaniu zawiłych kombinacyj „wybornej gospodyni“, która w dodatku miała styl dziwnie suchy i rozkazujący, jak generał, komenderujący żołnierzami.
„Weź, mówiła, łyżkę mąki, trzy masła, szczyptę pieprzu lub cynamonu“, a, co gorsza, żądała czasem rzeczy niemożliwych lub zgoła nieistniejących.
— Skądże ja to wezmę, idyotko! — zżymała się wtedy Bella, stukając piąstką w książkę.
Drugiem ważnem zajęciem pani Rokesmith było odczytywanie od deski do deski gazety, a to w celu rozmawiania z Johnem o wszystkich kwestyach bieżących; studyowałaby zresztą w tym celu nawet algebrę, gdyby uznała to za konieczne dla porozumienia się z Johnem. Umiała też bajecznie spożytkować nabyte wiadomości, rozprawiając wieczorem nawet o kursach giełdowych, tonem bardzo kompetentnym, poczem ściskała drogiego Johna, wybuchając śmiechem.
— To widzisz, dlatego, że cię kocham.
John za to, jak na handlowca, interesował się bardzo mało fluktuacyą giełdy, tak dalece pochłaniała go ukochana żoneczka, którą nazywał promieniem słonecznym, rozjaśniającym jego dom.
— Czy naprawdę jestem nim? — spytała go raz Bella
— Tak, i czemś lepszem jeszcze,
— Czy wiesz, Johnie — rzekła wtedy, biorąc go za guzik od tużurka — tylko proszę cię, nie śmiej się.
Żadna moc w świecie nie zmusiłaby Johna do śmiechu, skoro ona mu zakazała.
— Otóż wiesz Johnie, zdaje mi się chwilami, że staję się poważna.
— Może się nudzisz?
— O nie! czas upływa tak szybko.
— Więc dlaczego?
Bella zaśmiała się, ale zarazem podniosła na niego oczy załzawione.
— Ot widzisz i teraz, śmieję się, a jednak jest mi jakoś dziwnie.
— Żałujesz może czegoś.
— Niczego w świecie — odparła z bezmiernem zaufaniem — czasem tylko może żal mi, że nie widzę pani Boffen.
— Ja także, mnie także boli to zerwanie, ale może to się jeszcze naprawi.
Bella, która w każdej innej chwili podjęłaby tę kwestyę z zajęciem, nie odrzekła nic, trzymając wciąż Johna za guzik od tużurka. W tej chwili właśnie wszedł Rumty, aby spędzić wieczór w swoim kąciku na swoim fotelu.
Rokesmith patrzył zawsze z lubością na stosunek ojca z córką, w który Bella wkładała tyle wdzięku i fantazyi, ale dziś przewyższała jeszcze samą siebie w kaprysach i pieszczotach.
— Grzeczny z ciebie chłopczyk, żeś przyszedł tu ze szkoły — mówiła do swego Pa — siadajże tu i odpoczniesz sobie.
— Tak, prawdę mówisz, szkoła zmęczyła mnie trochę — odparł Rumty — ale cóż robić, droga wiedzy jest ciernista, a czemże jest życie, jeśli nie długą lekcyą.
— Cóż zrobisz, skoro już nauczysz się jej na pamięć?
— Umrę prawdopodobnie.
— A fe! szkaradny chłopiec; nie wolno tak odpowiadać, nie wolno się smucić.
— Ja się nie smucę, przeciwnie, jestem bardzo wesół.
Pogodny wyraz jego twarzy potwierdził to wyznanie.
— Za to ja jestem czegoś smutna, ale to przejdzie, Musimy dać kolacyę temu uczniakowi, nieprawdaż Johnie? Ale wpierw musimy umyć, uczesać chłopca, żeby wyglądał jak należy.
Tu wzięła ojca za klapę od surduta i zawiodła go do gotowalni; John musiał trzymać świecę, podczas, gdy Bella zabrała się po swojemu do ojca.
Umyła mu twarz pachnącem mydłem, otarła ręcznikiem, uczesała i rozdzieliła grzebieniem włosy, nawijała na palec i układała w pukle, odstępując, to wracając, by ocenić swoje dzieło. John, który widział ją nieraz w takiej roli, zauważył przecież dziś coś niecodziennego w jej zachowaniu, jakiś odcień seryo, jakieś głębsze odczucie, zamaskowane pustotą. Następnie, skoro Bella posadziła swego Pa w fotelu, nałożywszy mu fajkę i postawiwszy przed nim stoliczek z kolacyą, usiadła sama na niskim taborecie i tak siedziała cichutko aż do odejścia ojca.
— Odprowadzisz Pa do statku, Johnie?
— A ty nie pójdziesz z nami?
— Nie, ja będę pisała list do Lizy.
Napisała go i doczekała się powrotu Johna, którego wzięła znów za guzik od tużurka.
— Słuchaj Johnie — rzekła — ja myślę, że ty myślisz, że ja myślę...
— Co ty myślisz, moja droga?
— Ja wiem, ale to się nie da inaczej powiedzieć. Otóż ja myślę, że ty myślisz, że ja myślę, że jesteśmy dość bogaci, bo nam niczego nie brak.
— To prawda.
— Ale czy wierzysz, że gdyby dochody nasze zmniejszyły się z jakiejbądź przyczyny, byłabym mimo to równie szczęśliwa, jak teraz?
— Tak, mój skarbie! A więc to z tego powodu stałaś się sensatką?
— Nie, to nie dlatego — odparła Bella, trzymając go wciąż za guzik od tużurka. Główkę miała wciąż spuszczoną, ale John pochylił się ku niej, chcąc jej zajrzeć w oczy. Wtedy Bella zakryła mu oczy rączką.
— Pamiętasz — rzekła — cośmy mówili z Pa o okrętach w Greenwich, które przywieźć nam mogą gości nieznanych?
— Pamiętam wybornie!
— A więc przygotuj się, że... jedzie do nas... zdaje się... gość... mały... malutki gość... jest już w drodze, Johnie...
Fabryka, w której pracowała Liza, zawiesiła roboty, ponieważ był to wieczór sobotni, a grupy robotników rozproszyły się po ścieżkach. Po za ścieżką przebłyskiwała srebrzysta tafla Tamizy, a dalej pola zbóż zielonych jeszcze, ale tak bujnych, że ludzie, którzy zapuszczali się w biegnące pomiędzy żytem ścieżki, zdawali się płynąć po szmaragdowej fali. Po za zbożem widać jeszcze było klomby drzew i płoty, a wreszcie niebo, stykające się na widnokręgu z ziemią, jak gdyby nie istniał przestwór nieskończony, dzielący człowieka od niebios. Ów sobotni wieczór zaznaczał się niezwykłą ruchliwością psów, które troszczą się zwykle dużo więcej o sprawy ludzkie, niż o interesy własnej swej rasy. To też i dziś biegały niespokojnie pomiędzy różnymi domami a karczmą, gromadząc się zwłaszcza tłumnie przed tą ostatnią. To szczególne upodobanie do przybytku, w którym się właściwie nic nie je, a tylko pije, zdradza jakiś utajony pociąg psiego plemienia do śledzenia namiętności ludzkich, bo przecież nikt nie słyszał o tem, aby pies pił piwo i wódkę, lub też palił fajkę, co się przeważnie praktykuje w karczmie, a mimo to, psy lubią stale przed nią stróżować. Dziś ze środka szynkowni rozlegał się dźwięk skrzypiec tak rozstrojonych, że pewien chudy pies, obdarzony widocznie muzykalniejszem od innych uchem, wybiegał co chwila z gromady i, usiadłszy za węgłem, wył przeraźliwie, protestując przeciw obmierzłej muzyce, powracał jednak wciąż na posterunek przed karczmą, jakby sam był nałogowym pijakiem. Prócz karczmy, oczekiwały jeszcze na świętujących robotników inne rozrywki, jak panorama, służąca niegdyś do spopularyzowania bitwy pod Waterloo, a później każdej najważniejszej bitwy, co się uskuteczniało za pomocą drobnej zmiany, polegającej na przyprawieniu innego nosa księciu Wellingtonowi. Prócz tego, inny afisz, olbrzymi i ohydny, ukazywał światu kobietę potwornej tuszy w towarzystwie tresowanej świnki. Było to szpetne i odrażające, ale to są właśnie rozrywki, jakich się dostarcza na naszej ziemi angielskiej widzom ze sfer robotniczych, wyrobnikom, drwalom i woziwodom. To przecie w porządku. Jeżeli ludzie ci chcą przeplatać swoje reumatyzmy jakąś zabawą, to można im pozwolić na febrę lub inny rodzaj reumatyzmu, byle nie zostawić im samym inicyatywy w doborze rozrywek. W pewnej jednak odległości od tych zabaw ludowych panował przedziwny spokój, którego nie mąciły dalekie odgłosy, płynące od osady fabrycznej, a przeciwnie dodawały mu uroku, jak kontrast odległy. Takiego przynajmniej wrażenia doznawał Eugeniusz, spacerując nad rzeką, tam i napowrót.
— Co za spokój! — powtarzał, zatrzymując się obok łozinki, po za którą bieliło się parę nenufarów. Tuż obok pasło się kilka owiec, i słychać było wyraźny szelest szczypanej przez nie trawy.
— Odmawiają wam rozumu — myślał, patrząc na pasące się zwierzęta, — a przecie macie go dość, aby cieszyć się życiem, a w takim razie stoicie dużo wyżej odemnie.
W tej chwili usłyszał jakiś szelest. Za sobą miał łączkę świeżo skoszoną, na której leżał kamień młyński, świeżo utoczony. Gdyby był przynajmniej doszedł do tego kamienia, gdyby zobaczył! Leżał tam, przyczajony twarzą do ziemi, człowiek w ubraniu majtka, leżał i czekał. Ale Eugeniusz nie zbliżał się do kamienia, mimo, że słyszał szelest. Przypisał go skrzydłom zrywającego się ptaka. Zresztą patrzył wciąż w jednym kierunku, w stronę, z której nadejść miała Liza.
— Przyjdzie niezawodnie — powtarzał sobie — ona nigdy nie chybia, skoro co przyrzekła,
Przyszła istotnie, a on wziął jej rękę i wsunął ją sobie pod ramię, a potem podniósł ją do ust.
— Spóźniłaś się, Lizo!
— Nie chciałam budzić podejrzenia, musiałam więc iść przez wieś i rozmawiać po drodze.
— Ludzie zatem tutaj mają tak złe języki.
Liza wysunęła mu rękę z pod ramienia, a on próbował ją objąć, wtedy dziewczyna spojrzała na niego błagalnie,
— Och Lizo:! nie rób, proszę, tak nieszczęśliwej miny i nie gniewaj się na mnie.
— Ja się nie gniewam, tylko proszę na wszystko, niech pan jutro odjedzie.
— A to już wolę, żebyś się gniewała, skoro stawiać mi chcesz tak nierozsądne żądania. Ja przecie nie mogę stąd odjechać!
— Dlaczego?
— Bo ty mnie zatrzymujesz — odparł wesoło, obejmując ją znów.
— Proszę, niech mię pan nie dotyka, możemy i tak iść obok siebie,
— Dla ciebie Lizo, gotów jestem na wszystko, patrz, oto stoję jak Napoleon na wyspie św. Heleny — rzekł, krzyżując ręce na piersiach.
— Wczoraj mówił mi pan, że pan tu przyjechał dla rybołówstwa. Czy to prawda?
— Wcale nie, przypłynąłem tylko dla ciebie.
— A czy pan wie, dlaczego uciekłam z Londynu?
— Uciekłaś odemnie, niezbyt to dla mnie pochlebne, ale prawdziwe. Czy tak?
— Tak, panie!
— Jak mogłaś być tak okrutna!
— Och! panie — odparła, zalewając się łza mi — czy to ja jestem okrutną?
— Lizo! Na pamięć wszystkiego, co jest dobre na ziemi, a czego we mnie niema, Bóg jeden wie, że niema, nie bądź tak strasznie nieszczęśliwa! ja nie chcę...
— Jak może być inaczej, skoro wiem, jak wielki przedział jest między nami, skoro wiem, że pan tu po to jedynie przyjeżdża, aby mnie do hańby doprowadzić.
Zakryła twarz rękoma, a on patrzył na nią z wielką tkliwością, mimo, że nie czuł się na siłach coś dla niej poświęcić.
— Nie myślałem — rzekł po chwili — by istniała na świecie kobieta, której słowa wzruszałyby mnie do tego stopnia. Bądź dla mnie pobłażliwa, Lizo! ty przecież nie wiesz, co ja czuję i ty nie wiesz, że wciąż myślę o tobie, że widok twój doprowadza mnie prawie do obłędu, że ta obojętność na wszystko, która mnie dotąd ratowała w trudniejszych wypadkach życia, znika gdzieś tam, gdzie chodzi o ciebie. Zabiłaś ją we mnie Lizo, żałuję też czasem, że i mnie wraz z nią nie unicestwiłaś.
Usłyszawszy te słowa namiętne, których nie oczekiwała, podniosła głowę z uczuciem mimowolnej dumy i radości. Więc aż tak bardzo zapadła mu w duszę, że mąci jego spokój.
— Nie mam żalu do pana za nieszczęście moje, pan czuje inaczej, niż ja; przyszedł pan, nie zastanawiając się, co z tego wyniknie, ale teraz pomyśl, o, pomyśl pan.
— O czem? — spytał trochę szorstko Eugeniusz.
— O mnie! panie Wrayburne.
— Ale ja właśnie nic innego nie robię, powinnaś raczej życzyć mi, bym przestał o tobie myśleć.
— Ja to inaczej rozumiałam, panie Wrayburne, Myślałam o położeniu mojem. Jestem zupełnie sama, nikogo nie mam, ktoby mnie obronił. Zostaw mi pan moją dobrą sławę, bo, będąc tylko biedną robotnicą, stoję za daleko od pana i rodziny pańskiej, aby nas coś mogło zbliżyć. Ale może byłoby wspaniałomyślniej z pańskiej strony, gdybyś pan zechciał traktować mnie tak, jak gdyby przedział ten między nami nie pochodził z niskiego mego stanu.
— Czy uchybiłem ci w czem? — zapytał niepewnie Eugeniusz.
— Nie, nie, niech pan zrozumie, że mówię dopiero o przyszłości. Przyszłam tu, ponieważ inaczej pan chodzi za mną, w miejscach, gdzie jest tyle ludzi, a to zwraca uwagę.
— To znów niezbyt dla mnie pochlebne — rzekł smutnie.
— Zaklinam pana, panie Wrayburne, niech pan odjedzie i niech pan nie wraca nigdy, bo inaczej zmusiłby mnie pan...
— Do czego? — spytał Eugeniusz.
— Do odejścia. Musiałabym wyjechać stąd, tak samo, jak uciekłam z Londynu, jak odejdę z każdego miejsca, gdzieby mnie pan chciał szukać.
— Więc to na seryo? Lizo — spytał po krótkim namyśle Eugeniusz. — Więc naprawdę (wybacz mi, że się tak wyrażę) nie chcesz mieć kochanka i uciekać chcesz od niego. Czy to już stanowczo?
— Bardzo stanowczo! — odparła bez wahania, mimo, że głos jej zadrżał — Niedawno tu, w tem miejscu, umierała stara kobieta, o której pan może słyszałeś. Była stara, słaba, sama, a przecież dotrzymała słowa i spełniła to, co sobie przyrzekła. Ja także umrę raczej ze znużenia, niżbym miała zmienić postanowienie.
Umilkła, a Eugeniusz spojrzał jej prosto w oczy; a wówczas biedna Liza, która przecież kochała go bez pamięci, spuściła wzrok pod tem spojrzeniem, w którem przebijał gniew i żal, zmieszany jednak z podziwem. Napróżno siliła się na spokój — odwaga jej stopniała i, nie panując już nad sobą, dziewczyna padła na piersi Eugeniusza, który dopiero wtedy poznał ogrom władzy, jaki miał nad nią.
— Powiedz mi Lizo — rzekł — czy, gdyby nie było między nami tego przedziału, o którym wspomniałaś, postąpiłabyś ze mną tak samo, i chciałabyś odejść?
— Nie wiem, skądże mogę wiedzieć, cobym zrobiła, gdyby pan nie był tym, kim jesteś.
— A więc, gdybym nie był tym, za jakiego mnie masz, czy tak samo czułabyś do mnie nienawiść?
— Panie! — zawołała z wyrzutem Liza — pan przecież wie.
— A więc, czy byłbym ci wówczas tak samo, jak dziś, obojętny?
W głosie jej, twarzy, w całej postawie było nieme błaganie, by nie zmuszał jej do wypowiedzenia tego, co czuła, ale on był nieubłagany i chciał słyszeć wszystko z jej ust.
— Jeśli to prawda, że nie jestem ci obojętny, powiedz, cobyś zrobiła, gdybyś uważała mnie za równego sobie.
— Pan mnie równy? Ależ w takim razie nie byłbyś pan sobą. Cóż stałoby się wtedy z mojemi wspomnieniami? Gdzie byłby ten wieczór, gdy pan spojrzał na mnie po raz pierwszy, i ta dobroć, jaką mi pan okazał po śmierci ojca, i te wieczory w mieszkaniu Jenny, i moja nauka, za którą byłam panu tak wdzięczna, bo myślałam z początku, że pan jest bardzo dobry, skoro się pan tak o mnie troszczy.
— A więc miałaś mnie z początku za dobrego, a potem za złego człowieka?
— Ja tego nie powiedziałam, a tylko z początku czułam się dumna z tego wyróżnienia, jakie mi pan okazywał, pan, tak różny od wszystkich ludzi, którzy mnie otaczali, ale potem zrozumiałam, że lepiejby dla mnie było nie spotkać pana wcale.
Dlaczego?
— Bo — odparła, spuszczając głowę — wiedziałam, że będzie to dla mnie cierpienie bez koń ca i bez nadziei.
— A czy nie przyszło ci kiedy na myśl, żei ja cierpię?
— Nie zdawało mi się to możliwe, ale jeśli to prawda, jeśli pan ma dla mnie w sercu to, o czem pan mówiłeś, to i tak nie zostaje nam na tym Świecie nic, prócz rozłąki, A teraz, niech pana Bóg błogosławi i ma w swej opiece.
Słowa te, w których odbijała się tak wiernie czysta jej miłość, wywarły głębokie wrażenie na Eugeniuszu. Cierpienie i rezygnacya uświęciły ją w jego oczach. Pocałował ją w czoło, tak, jakby całował umarłą.
— Chcesz odejść, ale pozwól się przynajmniej odprowadzić. Późno już, mogłoby ci się co stać.
— Nie, nie, przywykłam chodzić sama, niech pan nie idzie ze mną.
— Na ten raz ulegam ci. Masz moje słowo na dziś; dalej nic nie przyrzekam.
— Jedna panu tylko zostaje droga, niech pan odjedzie jutro.
Rozstali się i Liza odeszła sama. Eugeniusz przesunął ręką po oczach.
— Jakżeby się zdziwił Mortimer, widząc mnie w tym stanie — myślał o łzach, które mu zwilżyły rękę.
— Śmieszny jestem — pomyślał po chwili, i czuł rodzaj urazy do tej, która była przyczyną łez.
— A przecież ona mnie kocha, a u niej miłość musi być czemś poważnem. Nie może być silna na wszystkich innych punktach, a słaba na tym. Musi też być posłuszną naturze swojej, jak ja mojej, i w tem tkwi fatalność dla nas obojga. — Szedł zamyślony, prowadząc swoją analizę.
— A gdybym się z nią ożenił? — Zatrzymał się przy tej myśli. — Zadziwiłbym czcigodnego mego rodzica, aż do ostatnich granic jego czcigodnego światopoglądu. Już wiem, coby mi na to powiedział: Bałeś się żenić z majątkiem i imieniem, z obawy, iż jedno i drugie znudziłoby cię wkrótce haniebnie, a czy masz jaką rękojmię, że nie doświadczysz tej samej piekielnej nudy, żeniąc się z osobą, która nie ma majątku, ani imienia? Rad nie rad przyznaćbym musiał czcigodnemu rodzicowi, że rozumuje konsekwentnie. Ale niech mi kto dowiedzie, że uczucie moje dla Lizy nie jest poważne, że nie narzuciło mi się niejako wbrew mojej woli, że mam już dość tego rozdźwięku, który się zakradł pomiędzy mną a jakimś obcym mi Wrayburnem, który odgrywał brzydką rolę w tej całej historyi. — „Eugeniuszu! Eugeniuszu! To wszystko nie podoba mi się“, — powiedziałby Mortimer i miałby zupełną słuszność. — Próbował myśleć o czem innem, ale powracał wciąż do przerwanego tematu.
— Jakież porównanie może być pomiędzy kobietą, którą mi ojciec wybrał, na zimno, a tą, którą ja sam sobie wybrałem, która pociąga mnie ku sobie z każdym dniem mocniej, a przytem te jej oczy! — ach głupcze, po co to całe rozumowanie. Odejść od niej? — nigdy, raczej powrócić do niej.
Spojrzał na niebo, gdzie zeszedł już był księżyc i gwiazdy przebłyskiwać zaczynały na tle pogodnem, po którem przemykały niekiedy różowe, to złote światełka. Zapatrzył się na tę piękną noc, gdy ktoś przeszedł tuż obok niego, potrącając go.
Odwrócił się i zobaczył człowieka w ubraniu marynarza, który niósł wiosło na ramieniu. Człowiek ów przeszedł, nie patrząc na niego i nie myślał wcale przeprosić go za potrącenie.
— Uważaj na siebie przyjacielu, jeżeliś nie ślepy.
Człowiek nie odrzekł nic i poszedł swoją drogą, Eugeniusz skierował się w przeciwnym kierunku i doszedł do mostu.
Oberża, w której się zatrzymał, znajdowała się na tym brzegu, ale on potrzebował samotności, przeszedł więc most i błąkał się po przeciwnym brzegu, podziwiając miliardy gwiazd, które zapalały się jedna po drugiej i odbijały w wodzie. W głowie jego roiły się tłumne myśli, staczając się zawsze po jednej pochyłości, by dojść do mętnego wniosku.
— Ani małżeństwo, ani rozstanie — powtarzał sobie.
Stał nad wodą, wpatrzony w krajobraz nocny, gdy nagle obraz ten skręcił się niejako. Jakieś promienie wytrysły z obłoków, księżyc i gwiazdy odczepiły się z firmamentu i leciały w dół.
— Czy to piorun?
Oszołomiony razami, które spadały mu na głowę, zdołał się jeszcze odwrócić i próbował mocować się z człowiekiem w czerwonym krawacie. Ale mimo, że silny i wyćwiczony we wszystkich sportach, był w tej chwili tak ogłuszony, że mógł tylko uczepić się napastnika z głową, odrzuconą w tył, nad którą widział wirujące niebo. Wreszcie upadł na piasek, pociągając za sobą mordercę. Potem jeszcze krótki plusk wody i koniec ostateczny.
Liza tymczasem, która przeszła przez most, szła, nie spiesząc się, do domu, chcąc wpierw zatrzeć na twarzy ślady łez i uspokoić się nieco. Udało się jej to zwolna, bo choć smutna, nie miała sobie nic do wyrzucenia; poddała się też czarowi tej cudnej nocy, która wywierała na nią wpływ kojący. Nagle doszedł uszu jej hałas jakiś, jakby odgłos wymierzanych razów. Zadrżała i zaczęła nasłuchiwać.
Wszystko ucichło, a ona słuchała jeszcze. Wtem usłyszała jęk, a potem plusk ciała, rzuconego w wodę. Nie tracąc ani chwili na wołanie o ratunek, czegoby zresztą nikt nie usłyszał, Liza biegła w kierunku, skąd doszedł ją ten okrutny jęk. Biegła dość długo, aż wreszcie ujrzała nad brzegiem miejsce, gdzie na zdeptanej trawie leżały rozrzucone drzazgi z połamanego drąga. Przyklękła i uczuła krew pod palcami. A więc to tu! — spojrzała na rzekę i zobaczyła przy świetle księżyca zakrwawione ciało, które prąd unosił.
— Boże miłosierny! ktokolwiek ginie tam na rzece, czyjabądź jest ta twarz tak strasznie zakrwawiona, pozwól mi uratować go Panie, zwrócić tym, którzy go kochają. Dzięki ci Boże za przeszłość, dzięki za to, że posłuży mi ona choć raz do spełnienia dobrego uczynku.
W tych słowach mniej więcej modliła się w duchu Liza, z największem natężeniem biegnąc co tchu ku rzece. Panowała nad sobą i działała pewnie i stanowczo, bo i czegożby dokazała bez zimnej krwi. Dobiegła do miejsca, gdzie dostrzegła już zdaleka czółno, uwiązane pod wierzbą.
Wskoczyła do niego pewnemi stopami i odwiązała je pewną ręką. Chwyciła potem wiosło, wiszące pod murem i zabrała z sobą sznur, poczem zakołysała się giętkiem ciałem i, odepchnąwszy czółno na pełną wodę, popłynęła przy świetle księżyca tak, jak nie żeglowała przed nią żadna kobieta w Anglii.
Płynęła czas jakiś, szukając oczyma krwawej twarzy, która zniknęła z powierzchni wody.
Liza wiedziała, co to znaczy, wiedziała, że za mordowany poszedł na dno, ale ukaże się po niejakim czasie, trzeba się więc mieć na baczności, aby go nie wyminąć! Zatrzymała czółno, opierając się na wiosłach i czekała, Mniej doświadczone oko nie dostrzegłoby nigdy tego, co ona widziała w dość znacznej odległości od łodzi. Utopiony wypływał z dna rzeki i ukazać się miał niebawem na powierzchni. Podnosząc się, zrobił instynktowy ruch, obracając się twarzą do nieba. Ujrzała więc znów to straszliwie skrwawione oblicze i czekała nieruchomo, bo prąd unosił to okaleczone ciało w kierunku jej łodzi. Liza odrzuciła wiosła i przyklękła, pochylona nieco naprzód, ranny przepływał właśnie koło niej, wyciągnęła rękę, ale wymknął się jej pierwszy raz. Za drugim razem dopiero chwyciła go za włosy.
Jeżeli nie umarł, to w każdym razie bezwładny był i nieczuły. Liza wiedziała, że potrafi wydźwignąć go na łódź, postanowiła więc przywiązać go do czółna sznurem. Ale wtedy, pochyliwszy się dla zadzierzgnięcia węzła, poznała dopiero kim jest ten człowiek. Okropny krzyk rozległ się na rzece, ale mimo to Liza nie straciła władania nad sobą, owszem czuła się w tej chwili obdarzona nadludzką siłą. Zawiązała w jednej chwili mocny węzeł i wiosłować zaczęła z rozpaczą, ale bez szaleństwa, wiedząc, że jeśli pozwoli sobie na najmniejszą słabość, wszystko przepadnie.
Przybiła naprędce do brzegu i weszła do wody, a rozplątawszy węzeł, wzięła na ręce omdlałego i złożyła go z wysiłkiem na dnie łodzi. Miał okropne rany. Liza obdzierała pasy ze swej odzieży i bandażowała je na prędce, wiedząc, że ranny umrzeć może z samego upływu krwi, od której woda zaczerwieniła się dokoła łodzi. Raz tylko przywarła ustami do biednego poranionego czoła. Modliła się przytem żarliwie: Boże wielki, daj mi go uratować dla innej, którą on kiedyś pokocha, ale która nie zdoła go pokochać mocniej odemnie.
Dokonawszy opatrunku, Liza wiosłowała znów, chcąc dopłynąć do najbliższej oberży, której okna były oświecone i wzięła znów na ręce rannego, niosąc go do izby, gdzie uklękła przy nim, podtrzymując mu głowę, podczas, gdy ktoś pobiegł po lekarza. Czekała przejęta tylko jedną myślą, co zrobi lekarz. Widziała nieraz ludzi utopionych, których doktór brał za rękę i rękę tę opuszczał ciężko, jeżeli w topielcu nie tliło już życie. Jak zachowa się teraz wobec ręki Eugeniusza? Wezwany lekarz zapytał przedewszystkiem, skąd się wziął tu ranny.
— Ja go tu przyniosłam — odparła Liza.
— Ależ to niemożliwe.
— A jednak to zrobiłam.
Doktór spojrzał na nią ze współczuciem, a potem zaczął badać rany na głowie i pogruchotane kości ramion i rąk, wreszcie wziął rannego za puls.
— Wielki Boże! co teraz będzie?
Doktór wahał się, ale wreszcie złożył rękę na pościeli ostrożnie, a potem wziął świecę, opatrzył raz jeszcze rany na głowie, podnosił powieki i badał stan źrenic. Przybył tymczasem drugi jego kolega i zamienili ze sobą kilka słów szeptem. Nowo przybyły ujął znów rękę Eugeniusza i zatrzymał ją jakiś czas w swych dłoniach.
— Zatrzymajcie tę dziewczynę, — rzekł pierwszy doktór do ludzi z oberży. — Omdlała, ale to lepiej dla niej. Okazała dużo energii, ale zachodzi obawa, że uratowała umarłego, a serce jej należy do trupa.
Widać było świtanie dnia ze śluzy Plashwater. Gwiazdy nie pogasły jeszcze wprawdzie, ale na wschodzie ukazała się blada jasność, nie należąca do nocy. Księżyc już był zaszedł, a po przez mgły, włóczące się po Tamizie, woda i drzewa wyglądały na cień rzeki i cienie drzew. Ziemia i gwiazdy blednące wyglądały widmowo, a biaława jasność na wschodzie porównana być mogła do szklistych oczu umarłego. Porównanie to musiało się narzucić natrętnie marynarzowi, który przybił w tej chwili do śluzy. Zadrżał bowiem i wyszeptał coś, od czego rzeka i drzewa zadrżały, czy też spojrzały na siebie groźnie, bo przy odrobinie wyobraźni, można sobie było wystawić jedno i drugie. Marynarz podszedł do budki, stojącej przy śluzie i chciał do niej wejść, ale drzwi były zaparte.
— Boi się mnie! — mruknął, pukając.
Riderhood obudził się natychmiast i otworzył.
— Ach, to pan! — zawołał. — Dwie noce pana już nie było, myślałem, że się pan na dobre już zgubił i chciałem już biedz z tem do gazet, ażeby pana opisać.
Bradley spojrzał tak posępnie, że Riderhood uznał za stosowne zaniechać żartów.
— Nie bój się pan, nie zrobiłem tego, myślałem tylko sobie o tem tak dla śmiechu. Ale wiedziałem przecie, że pan jest człowiek honorowy, który wróci, jak przyrzekł.
Rzecz godna uwagi, że Riderhood nie zadał mu żadnego pytania. Zaprosił go do siebie i poczęstował śniadaniem, patrząc na niego ukradkiem.
Bradley nie tknął oczywiście jadła.
— Coś mi się widzi bratku, że ci jeszcze nie prędko smak powróci, — zauważył w myśli śluzarz ; zaproponował mu spoczynek na własnem łóżku, na co się Bradley chętnie zgodził.
Skoro się rzucił w ubraniu na pościel, Riderhood przypatrywał mu się pilnie ze swego miejsca przy oknie, a potem wyszedł za drzwi, chcąc zrekapitulować swoje wrażenia.
„Rękaw jeden ma rozdarty powyżej łokcia, a drugi z dziurą na ramieniu. Musiał go też ktoś porządnie wyszarpać za koszulę, bo skręciła się jak powróz około kołnierza. Na spodniach trawa, a wszędzie plamy, wiadomo z czego”.
Różne czółna przypływały do śluzy, ale Riderhood nie rozmawiał z przewoźnikami do południa. O tej porze dopiero osądził, że nowina musiała się rozejść i zagadnął kogoś, pytając, co słychać? Opowiedziano mu oczywiście o mordzie nad rzeką. W tej chwili właśnie zbudził się Bradley i stanął na progu.
— Nie próbuj tylko wmawiać we mnie, żeś niby spał — zauważył w duchu Riderhood.
Łódź odpłynęła, a wtedy Bradley usiadł na lewarze obok śluzarza.
— Kiedy cię przyjdą zmienić? — zapytał.
— Pojutrze o zachodzie słońca.
— Nie wcześniej?
— Ani o minutkę — rzekł z naciskiem Riderhood.
Obaj zdawali się przywiązywać ogromną wagę do tego szczegółu.
— Ani o minutkę — powtórzył raz jeszcze Riderhood.
— A! nie wiem, czy mówiłem już wam, że ja odchodzę dziś o zachodzie słońca — oświadczył Bradley.
— Jeżeli pan mi to miał powiedzieć, to pan pewnikiem zapomniał — odrzekł wesoło Riderhood.
— Ale możeby pan przedtem coś przegryzł — dodał jeszcze.
Bradley zgodził się na to i po chwili ukazał się na stole bez obrusa, poważnych rozmiarów pasztet w cieście. Jedli obaj, ale Bradley był dziwnie roztargniony. Manipulował też tak niezgrabnie widelcem i nożem, że Riderhood krzyknął wreszcie:
— Ostrożnie! bo się pan skaleczył
Ostrzeżenie przyszło zapóźno, bo zanim Riderhood wymówił ostatnie słowo, Bradley zaciął się głęboko w rękę. Poprosił więc Riderhooda o szmatkę dla obwiązania rany, a mówiąc to, strzepnął ręką zapewne pod wpływem bólu, tak, że spływająca krew zrosiła obficie ubranie śluzarza, Riderhood zanotował sobie ten wypadek, a po skończonym obiedzie rzekł, patrząc z podełba na Bradleya:
— A czy pan wie, że się już nowina rozbiegła po rzece?
— Jaka nowina?
— Jak się panu zdaje? — rzekł na to Riderliood — kto wyłowił ciało? niech pan zgadnie!
— Skądże mogę wiedzieć?
— To ona zrobiła, córka Hexhama i siedzi teraz przy nim, pójdź pan tam, to zobaczysz ich razem.
Nagły rumieniec i konwulsyjne drżenie ust zdradziły, jak bardzo obeszła Bradleya ta wiadomość. Nie wyrzekł jednak słowa, a tylko poszedł do okna i oparł się o nie, patrząc niby na wybrzeże.
— Senny jestem! — wyszeptał po chwili — chciałbym jeszcze spocząć.
— I owszem, niech się pan prześpi — zapraszał go Riderhood, który nie przestawał go śledzić i liczył plamy ze krwi rozsiane na jego spodniach.
Bradley położył się, a mimo, że nie zasnął, przeleżał cicho do wieczora. Wstał dopiero, gdy słońce zaczęło zachodzić i wyszedł za próg, gdzie czekał na niego Riderhood, siedząc na kamieniu przydrożnym.
— Powrócę może tu kiedyś, gdy będę miał do was interes — rzekł do niego Bradley — a teraz dobranoc.
— Czekaj no, — mruknął pod nosem Riderhood, gdy tamten już odszedł, — nie ujdziesz pół milki, a będziesz mnie już miał na piętach.
Rzeczywiście, za małe pół godzinki nadszedł jego zastępca, mógł więc puścić się w pogoń za swym gościem. Dopadł go też wkrótce w przyzwoitej oczywiście odległości, a że spędzał właściwie życie na czajeniu się, pełzaniu w mroku, szpiegowaniu i śledzeniu innych, przyszło mu i teraz z łatwością śledzić kroki Bradleya.
Nauczyciel oglądał się niekiedy za siebie, ale nie zauważył nic podejrzanego. Minąwszy drugą śluzę, zawrócił nagle w boczną drożynę, dochodzącą do skraju lasu, gdzie właśnie prowadzono wyrąb. Riderhood szedł za nim, krok w krok, aż doszli znów do brzegu rzeki.
Było to miejsce odosobnione, zarosłe krzewami i zakryte drzewem. Tu Bradley zaczął się rozbierać.
— Cóż to on sobie myśli? do kąpieli się wybrał — myślał ukryty w rowie Riderhood.
Bradłey wszedł istotnie do wody, a po kilku minutach ukazał się znów i zaczął się ubierać. Riderhood stwierdził wtedy, że wkłada na siebie zupełnie inne ubranie.
— Aha! rozumiem, takeś był ubrany, kiedym cię pierwszy raz zobaczył. Chytry jesteś, ale znaleźli się chytrzejsi od ciebie.
Riderhood zrozumiał, że tajemniczy jego przyjaciel rzucił do wody ubranie, w którem dokonał zbrodni. Zaczął się tedy zastanawiać, czy nie należałoby takowego wyłowić.
— Ciebie i tak rozpoznam, a szmaty mogą utonąć — zadecydował ostatecznie i opuścił chwilowo swoją ofiarę.
Bradley nie domyślał się wcale niebezpieczeństwa, jakie mu groziło, i nie wyobrażał sobie Riderhooda w roli szpiegującego go detektywa. Podobny w tem do innych zbrodniarzy, obmyślił wszystko w celu zatarcia za sobą śladów, zapominając o tem jednem, co go mogło naprawdę zdradzić. Jest to zaślepienie, czy raczej fatalizm, ciążący zawsze nad mordercą, który, wiedząc o pięćdziesięciu drzwiach, przez które ujawnić się może jego zbrodnia, zamyka 49, zapominając fatalnie i nieodzownie o 50 tych, które pozostają szeroko otwarte, a w tem właśnie tkwi męka ich i kara. Bradley nie żałował swego postępku, ale znajdował się w nastroju ducha bardziej dojmującym od wyrzutów sumienia, którego echo dostrzegamy w zeznaniach, obronie, nawet w kłamstwach morderców. „Dlaczego zrobiłem to, a nie tamto, czyż popełniłbym taką niezręczność, gdybym był naprawdę zabójcą”.
Ludzie ci widzą wtedy dopiero wszystkie słabe strony swej zbrodni i odrabiają ją nieustannie w myśli, poprawiając to, co było chybione. Bradley więc także powtarzał sobie wciąż, że powinien był użyć innych sposobów do nasycenia swej zemsty.
Nieźle to napaść na wroga z tyłu, i to wieczorem nad rzeką, ale należało wybrać inne miejsce, gdzie rzeka jest głębsza lub brzeg wyższy. Można też było użyć innej broni, np. pistoletu, lub ogłuszyć go odrazu pierwszym ciosem, gdy tymczasem kochanek Lizy miał czas odwrócić się i pasować się z nim przez czas jakiś.
A jednak nazajutrz znalazł się w sali szkolnej w oznaczonej godzinie i z twarzy jego nie można było wyczytać na pozór przynajmniej trawiącej go męki wewnętrznej. A przecież, wykładając szkolne przedmioty swym uczniom, odtwarzał sobie wciąż w duchu wczorajszy zamach i, stojąc z kredą przy tablicy, miał prawie ochotę wyrysować brzeg rzeki, na którym odbyła się katastrofa.
Wieczór tegoż dnia malutka miss Peecher siedziała w swem oknie z ulubioną, nieodstępną uczennicą, śledząc z niepokojem władcę swego serca, przechadzającego się samotnie po ogródku szkolnym.
— Proszę pani! — zaczęła swoim zwyczajem uczennica.
— Cóż takiego Mary?
— Pan Karol Hexham przyszedł w odwiedziny do pana kierownika.
Karol był już teraz młodszym nauczycielem w innej szkole.
— To dobrze, Mary.
— Proszę pani, pan Bradley zaprosił pana Karola do swego mieszkania, ale musi im być bardzo ciemno.
— Dlaczego Mary?
— Bo zapuścili story i wcale ich nie podnoszą.
— To nic nie znaczy, Mary — nie należy się sprzeczać z nikim o gusta i kolory — odparła mała miss, tłumiąc westchnienie pod swym obcisłym staniczkiem.
Bradley przyjmował istotnie byłego swego ucznia przy zapuszczonych storach.
— Słyszał pan nowinę? — spytał go w progu Karol.
— Jaką nowinę?
— O tym Wrayburnie, mówią, że go zabiło.
— A więc umarł? — zapytał Bradley. — Słyszałem coś o tem — dodał potem, ratując sytuacyę — ale nie wiem, jak się ta sprawa skończyła.
— Nie wiem, gdzie pan był wtedy — rzekł Karol stłumionym głosem — i nie radzę panu robić mi żadnych zwierzeń, bo musiałbym powtórzyć słowo słowo to, co bym od pana usłyszał.
Słowa te zadały żywy ból nieszczęśliwemu nauczycielowi, dając mu poznać, czem będzie jego położenie.
— Nie przyszedłem tu po zwierzenia, a tylko chcę panu powiedzieć, że od dziś niema między nami nic wspólnego.
Bradley słuchał go, jakgdyby były uczeń jego recytował lekcyę, którą on sam umie już na pamięć i która go nuży.
— Jeżeli pan brał jakikolwiek udział w tem morderstwie, jeżeli pan wiedział o niem lub znał winnego, to wyrządził mi pan krzywdę, której panu nigdy nie daruję. Bo przecież to ja byłem z panem u Wrayburna, brałeś mnie pan ze sobą na te niedorzeczne gonitwy za tym człowiekiem, słowem, skompromitowałeś mnie pan, a potem zamiast mieć wzgląd na mnie, poddałeś się pan gwałtowności swego charakteru.
Bradley nie przerywał mu, patrząc w przestrzeń wzrokiem wyzutym z myśli.
— Będę szczery — mówił dalej Karol. — Zrywając z panem, mogę jeszcze uchronić się od plamy, którą pan na siebie ściągnął. Nie poczuwam się do żadnej dla pana wdzięczności, bo jeżeli pan był dobrym nauczycielem, ja byłem dobrym uczniem, a postępy moje były dla pana lepszą jeszcze reklamą, niż dla mnie. Słowem, nie mam panu za co dziękować — zatrzymał się na chwilę, a Bradley spojrzał na niego pytająco.
— Nie lękaj się pan, wypowiem się do końca. Pan zna moją przeszłość i wie pan, ile musiałem przejść, nim zdobyłem szanowne stanowisko. Dom mego ojca nie był wcale szanowny, ale po śmierci jego nie miałem już przeszkód, i gdyby nie moja siostra — pan wie, jakie było jej postępowanie.
Mówił tonem suchym i zimnym o tej przeszłości, która go wcale nie wzruszała. Serce tego człowieka było puste, nie obchodziło go nic, prócz własnej osoby.
Karol mówił jeszcze długo, zarzucając egoizm swemu dawnemu nauczycielowi i rozrzewnił się aż do łez nad rzekomą krzywdą, jaką wyrządził mu Bradley, narażając jego opinię.
— Zrywam z panem — mówił — jak zerwałem z moją siostrą; wy wszyscy staracie się mi szkodzić, ale to mię nie zraża. Wyrobię sobie i tak szanowne i czcigodne stanowisko, do którego mam prawo. Właścicielka pensyi, gdzie daję lekcyę, wdowa, trochę starsza odemnie, zostanie prawdopodobnie moją żoną. Jeśli to panu da jaką satysfakcyę, to mogę powiedzieć, że karyera moja zapowiada się bardzo dobrze, taka, na jakąbyś pan mógł liczyć, gdybyś jej pan nie stracił z własnej winy.
Rzecz dziwna, że Bradley wziął jednak do serca takie słowa, pochodzące od tak lichego człowieka. Być może, że przywiązał się do tego chłopca, którego wykształcił, a może pociągało go podobieństwo jego do siostry, dość, że skoro Hexham wyszedł, przycisnął obu rękami rozpalone skronie, a potem padł na podłogę i leżał tak, nie mogąc uronić ani jednej łzy.
Riderhood tymczasem pracował gorliwie na rzece i wyłowił z niej utopione przez Bradleya ubranie, a zdobycz ta sprawiła mu duże zadowolenie.
W pokoju przyćmionym, pod którego oknem szumi rzeka, Śpiesząca do oceanu, leży człowiek, spowity w bandaże z rękoma umocowanemi w deszczułkach.
Po czterdziestu ośmiu godzinach, spędzonych w pokoju chorego, Jenny Wren oswoiła się tak z widokiem, jaki miała przed oczyma, że zatarł on niemal w jej pamięci wszystkie wypadki, wypełniające poprzedni okres jej życia. Przypominała sobie niejasno, w jaki sposób dostała się tutaj. Mortimer, którego dotąd nigdy nie widziała, wpadł do niej niespodzianie. Spojrzawszy na niego miss Wren, dostrzegła w nim coś, co jej przypomniało Eugeniusza.
— Czy pani jest modniarką lalek? — spytał.
— Tak, panie.
— Przyjaciółką Lizy Hexham?
— Tak, panie — powtórzyła trochę nieufnie.
— Mam tu kartę od niej do pani. Zechciej ją pani przeczytać, każda chwila droga.
— Nie ma tu wiele — zauważyła miss Wren, rzuciwszy okiem na kartkę.
— Bo też nie było czasu na dłuższe pisanie. Chodzi tu o mego przyjaciela Eugeniusza Wrayburne, który jest umierający.
— Wielki Boże! — zawołała modniarka lalek.
— Tak jest, pani, zamordowano go ukradkiem w nocy o parę mil od Londynu. Czuwam przy nim wraz z Lizą, bo żyliśmy z sobą jak bracia. Wybacz pani, lecz nie mogę o tem mówić bez łzy. Umrze być może za chwilę, jest bezprzytomny, ale wymówił pani imię — jest to może ostatnie jego życzenie, przyjechałem więc po panią.
W. parę chwil potem Jenny Wren wzięła okrycie i kapelusz i wyruszyła do Londynu wraz z Mortimerem pocztową bryką. Od tego czasu siedziała nieprzerwanie przy konającym. Ten był wciąż nieprzytomny, nie poruszał się wcale. Parę razy zmarszczył tylko nieznacznie brwi, jak ktoś, co dziwi się lub gniewa, otworzył raz oczy, w których nie było żadnego przebłysku myśli. Trzy osoby pracowały nad przywróceniem mu przytomności, doktór, Liza i Mortimer, prócz tego Jenny siedziała obok łóżka, szyjąc. Liza rozpuściła jej wspaniałe włosy w nadziei, że obudzi to w rannym jakieś wspomnienia. W tymże celu Jenny nuciła niekiedy piosenki, które Eugeniusz znał z dawnych u niej wizyt.
Wszystko to nie zdało się na nic, chory nie widział jej, nie poznawał, nie zdawał sobie sprawy z jej obecności.
Czwartego dnia dopiero Eugeniusz wymówił dość wyraźnie imię przyjaciela.
— Jestem tu, mój drogi — wyrzekł Mortimer, chyląc się nad poduszką, na której spoczywała obnażona głowa.
— Czemu jej niema? poślij po nią.
— Ona tu jest, patrz, mój drogi.
Ukazał mu Jenny, która zaczęła nucić i pozdrawiać go główką. Spojrzał prawie przytomnie.
— A Jenny! Nie mogę ci podać ręki. Jestem bardzo rad.
Słowa te wymówił tak cicho, że dosłyszeć je było można prawie tylko z twarzą przy jego ustach. Sprawiły one w każdym razie wielką radość czuwającym przy nim. Szeptał coś jeszcze, a w oczach zadrżał mu przelotny błysk, jak ciche drżenie fali.
— Dzieci — wyszeptał — czy widziała dzieci?
Mortimer nie rozumiał, powtórzył te słowa Jenny.
— Wiem już, wiem, — rzekła modniarka lalek — pozwól mi pan przy nim usiąść.
— Dzieci! — powtórzyła, pochyliwszy się nad nim z najlitościwszem swem spojrzeniem. — Skrzydlate dzieci, które przychodzą, gdy jestem smutna.
— Tak — potwierdził chory ze słabym uśmiechem.
— Widziałam je, także kwiaty śliczne, pachnące, czułam ich woń.
— Ładne widzenie — wyszeptał Eugeniusz.
— I śpiew słyszałam, cudny, ptaszęcy śpiew.
— Siedź przy mnie — rzekł z wysiłkiem chory — chcę to widzieć przed śmiercią i śpiew chcę słyszeć, śpiew...
Od tego czasu Jenny prawie nie odstępowała od niego. Stała się cała współczuciem i strzegła chorego z wytrwałością, która nie słabła ani na chwilę. Nie tylko kładła lód na głowę, spełniając z drobiazgową dokładnością wszystkie polecenia lekarza, ale prócz tego pochylona nad nim, śledziła bez przerwy każdy przebłysk świadomości, każde słowo, które wyszło z ust jego. Doszła też do tego, że rozumiała go lepiej od Lizy i Mortimera, i stała się jedynym prawie łącznikiem pomiędzy konającym a światem zewnętrznym. Trudno było zrozumieć, skąd to wątłe stworzenie znajduje w sobie siły potrzebne, by siedzieć tak schyloną, całe prawie dnie, nie spuszczając prawie wzroku z rannego. Nie potrzebując prawie spoczynku, odgadywała każde jego życzenie, poprawiała poduszki, zmieniała ułożenie głowy, a czyniła to wszystko z przedziwną zręcznością, płynącą może z tajemnej sympatyi, ale także i z biegłości, jakiej nabyły jej palce, przyzwyczajone do wyrabiania miniaturowych przedmiotów, służących do stroju lalek. Raz wszakże Eugeniusz zawołał stosunkowo mocnym głosem:
— Mortimerze!
— Jestem przy tobie, najdroższy!
— Zatrzymaj mnie!
— Zatrzymać cię?
— Błąkam się! nie wiem gdzie, jakieś pustki niezmierne, to tak straszne! Powróciłem, ale odejdę zaraz. Nie daj mi odejść.
Jenny wlała mu do ust krzepiącego napoju. Zdawał się trochę uspokajać.
— Dajcie mi mówić — szeptał, — bo zaraz odejdę. Jakaś przestrzeń bez granic, okropnie daleko... co chciałem powiedzieć?
— Mów najdroższy! do przyjaciela, który cię zawsze kochał, podziwiał, który żyć nie potrafi bez ciebie, i Bóg widzi, wolałby być na twojem miejscu, byleś ty nie cierpiał.
— Nie! tego nie jestem wart — mówił chory, dostrzegłszy łzy, sączące się przez palce, którymi Mortimer zasłonił sobie oczy — ale słuchaj, ten mord...
— Podejrzywasz kogo? — pytał Mortimer.
— Lepiej! bo wiem, widziałem go przecie. Ale to nic, nie chcę, aby stawał przed sądem. Przyrzeknij mi, że nie. Ja tak chcę.
— Ależ, Eugeniuszu!
— Przyrzeknij! toby ją zgubiło, ten nauczyciel. Nie, to nie on.
Omdlał z wysiłku, potem stan jego był bardzo niebezpieczny przez długie godziny, dnie i noce. Przytomności nie odzyskał ani razu, ale bredząc, powtarzał imię Lizy. Powtarzał je nieustannie, nużąco, jak automat, a jednak nie poznawał Lizy, gdy ta była w pokoju. Zdawało się, że domaga się czegoś. Błagał znów Mortimera, aby go zatrzymał.
— Nie daj mi odejść — jęczał — dopóki...
Tu urwał się wątek jego myśli, nie mógł dokończyć zaczętego zdania. Stan taki powracał mu peryodycznie z pewną metodą. Myśl jego pasowała się wtenczas z mrokami, które ją przysłaniały, a była to dziwnie męcząca walka, przypominająca żywo wysiłki rozbitka, który, zaledwie wydobywszy się na powierzchnię fali, tonie znów, i znów idzie na dno, nie mogąc się utrzymać na wodzie.
Pewnego dnia w nieobecności Lizy, Jenny Wren śledziła ze szczególną uwagą przebieg zwykłego kryzysu, podczas gdy Mortimer patrzył z rozpaczą na przyjaciela.
— Panie Lightwood — rzekła mała robotnica, dotykając jego ramienia — on szuka napróżno słowa, które mu uciekło z pamięci, trzeba mu je podpowiedzieć.
— Ale jak? — spytał z żalem Mortimer.
— Zdaje mi się, że je odgadłam; spróbuj pan podsunąć mu je, skoro znów się zacznie niepokoić.
Szepnęła mu coś do ucha, a on spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Spróbuj pan! — powtórzyła raz jeszcze Jenny. — Zabierz pan moje miejsce i powiedz mu te słowa.
Pochyliła się nad chorym i przycisnęła wargi do jego okaleczałej ręki, poczem usunęła się na stronę.
Eugeniusz leżał ze zwartemi powiekami, nie dając znaku życia, ale po niejakim czasie spojrzał na przyjaciela i poruszył ustami.
— Nie mów nic! — rzekł Mortimer, pochylając się nad nim — ja będę mówił za ciebie, a jeśli zgadłem, potwierdzisz tylko. Słuchaj, czy chcesz wziąć ślub z Lizą?
Słowa te wymawiał powoli, jak mógł najwyraźniej. W oczach chorego zabłysła radość.
— Bądź błogosławiony, Mortimerze!
— Chcesz, żebym ją tu zaraz sprowadził, spytał jej, czy się zgadza?
— Tak, tak.
— A wiesz, kto pierwszy odgadł, — rzekł, pokazując na Jenny — to ona, ja sam nie wpadłbym na to.
Eugeniusz spojrzał na małą robotnicę i spróbował się uśmiechnąć, na twarzy jego przemknął wyraz, przypominający dawniejszą jego fizyognomię. Jenny siedziała naprzeciw niego, z twarzą opartą na rękach i łokciami na kolanach. Twarz miała pogodną, ale gdy Mortimer żegnał się z przyjacielem, modniarka lalek odwróciła się i zapłakała serdecznie, chociaż cichutko, pod zasłoną swych złotych włosów.
— Przysuń twarz twoją do mojej, uściskaj mnie, na wypadek, gdybyś mnie już nie zastał, kocham cię, Mortimerze!
— Będziesz żył — uspokajał go Lightwood — Bóg ci wróci zdrowie. Postępujesz, jak człowiek uczciwy i będziesz miał żonę szlachetną i godną ciebie.
— Nie będę żył, wiem, że niema nadziei. Ale ten ślub.
— Tak, w każdym razie ten ślub ci nie zaszkodzi.
Ostatnie promienie wieczornego słońca przedłużały cienie drzew, gdy Liza zajęła przy chorym miejsce Jenny.
Mała robotnica, odchodząc, zatrzymała się w progu.
— Czy poznał cię? — spytała Lizy.
— Tak! — wyszeptał Eugeniusz — poznaję moją żonę.
Pani Rokesmith szyła w swoim pokoju, mając przy sobie kosz pełen przyborów do roboty i pełno małych, uszytych już sztuk ubrań, wykonanych z taką doskonałością, jakgdyby Bella zamierzała robić konkurencyę modniarce lalek. Tym razem nie uciekała się do wyroczni rodzin angielskich, zwanej „Wyborną gospodynią“, a jednak musiała chyba brać u kogoś lekcye, bo inaczej nie wykonywałaby swych miniaturowych arcydzieł z taką biegłością i precyzyą. Profesorem jej musiał być prawdopodobnie Amor we własnej osobie, który na ten raz wyłamał się z pod przepisów mody, domagającej się od niego nagości, ze względów malowniczych i, włożywszy na paluszek naparstek, wtajemniczył ją sam w tę obcą jej dotąd gałąź pracy. Młoda pani szyła z twarzą pogodną i spokojnie z rytmicznym ruchem ręki i główki, który przywodził na myśl wspomnienia stylowej figurynki z saskiej porcelany, zdobiącej również stylowy zegarek, zrobiony ręką najlepszego artysty.
Nadchodziła właśnie godzina powrotu Johna, ale Bella nie wyszła tym razem na jego spotkanie, chcąc wprzód wykończyć malutką, niezwykle strojną koszulkę, która miała być tryumfem jej i chlubą.
Nagle ktoś zadzwonił, nie John, bo na niego było zawcześnie, a różowa służąca wpadła zadyszana, zwiastując przybycie obcego pana, który dał jej do wręczenia swój bilet. Był to Mortimer Lightwood. Balla dostrzegła natychmiast, że jest bardzo blady i poważny.
Opowiedział wzruszonym głosem, że przybywa tu ze strony Lizy Hexham, pragnącej żywo mieć panią Rokesmith na swym ślubie, który odbyć się ma w tak smutnych i niezwykłych okolicznościach.
Wszystko to było takie dziwne i wzruszające, że Bella czuła się do głębi przejęta. Na szczęście, mąż jej zadzwonił w tej chwili, zechce też zapewne pojechać z nią. Wybiegła, by mu sama otworzyć, ale skoro tylko John usłyszał nazwisko Mortimera Lightwood, oświadczył żonie, że go nie chce widzieć, i że wcale jechać nie może.
— Ależ pan Lightwood czeka.
— To nic, pojedziesz sama.
Bella była bardzo zdziwiona. Wiedziała przecież, jak John lubił i cenił Lizę, jak interesował się jej losem.
— Chodź ze mną na górę, mój skarbie.
— Więc nie chcesz jechać ze mną?
— Pojedziesz z panem Lightwood.
— Nie jesteś o niego zazdrosny?
— Dlaczegobym miał być zazdrosny?
— Bo przecież podobałam mu się dawniej, ale to nie z mojej winy.
— Owszem, z twojej; ja także zakochałem się w tobie z twojej winy, ale gdybym miał zazdrosny być o wszystkich, którzy cię podziwiają, musiałbym odrazu rozum stracić.
— Bardzo to wszystko ładnie, — odparła nawpół ze śmiechem, nawpół z dąsem — ale poco te tajemnice, co ci zrobił pan Lightwood?
— Nic, mój aniołku, a jednak nie chcę go widzieć, również jak i pana Wrayburne.
— Podwójna zagadka, Johnie! Czy wiesz, że nie jest to wcale przyjemnie mieć męża, który jest sfinksem?
— Spójrz mi w oczy, Bello, czy chcesz, abym ci powiedział...
— O sekretnym pokoju, jak sinobrody?
— Nie, nie to, ale czy pamiętasz, jak mówiłaś, że pragniesz jakiej próby, aby mi dowieść swej miłości?
— Pamiętam — odparła Bella. — Już dobrze, nie pytam cię o nic.
— Czas próby zbliża się naprawdę, a wyjdę z niej zwycięsko w takim razie tylko, jeśli mi zupełnie zaufasz.
— Z mej strony, Johnie, możesz być zupełnie spokojny. Mogę sobie kaprysić w małych rzeczach, ale nigdy tam, gdzie chodzi o ważne. To zupełnie co innego.
Ze sposobu już, w jaki go objęła za szyję, mógł poznać, że mówi prawdę i gdyby posiadał milionowy majątek, oddałby go do ostatniego szeląga, jako zakład wierności tego szczerego, kochającego serduszka.
— No! jadę więc, — rzekła Bella, wstając — to trzeba się śpieszyć. Wiem, że nie masz pojęcia o pakowaniu, ale na ten raz zapakuj mi to, co potrzebne, podczas, gdy się będę przebierała.
John usłuchał wesoło, ona zaś włożyła płaszczyk, kapelusz i rękawiczki, a uściskawszy męża na pożegnanie, zbiegła na dół, gdzie Mortimer mocno już zniecierpliwiony, uspokoił się, widząc ją golową do drogi.
— Mąż pani jedzie z nami? — spytał, rzucając okiem ku drzwiom.
— Ach, zapomniałam, mąż mój przeprasza stokrotnie, że nie mógł wyjść do pana, ale twarz ma okropnie spuchniętą. Dostał nagle fluksyi, czy też wrzodu i czeka na chirurga, który go ma opatrzyć, a może i lancet będzie w robocie.
— Ciekawa rzecz! — zauważył Lightwood — żem nie spotkał dotąd pana Rokesmitha, mimo, żeśmy pracowali obaj dla pana Boffena.
— Doprawdy, pan go dotąd nie widział? — zawołała Bella, z doskonale udanem zdziwieniem.
— Zaczynam wątpić, czy się wogóle kiedy spotkamy.
— Zdarza się czasem taki dziwny zbieg okoliczności — prawiła dalej, — ale chodźmy już, panie Lightwood.
Pojechali na dworzec, gdzie powinni już byli zastać pastora Milwey z żoną, którego Mortimer uprzedził wcześniej jeszcze. Zacny pastor opóźnił się, zatrzymany przez owieczkę płci żeńskiej, jedną z tych, które stanowią plagę ludzi jego zawodu.
Owieczka ta, już dość podeszła, poczytywała sobie za obowiązek wyróżnić się z grona wiernych zawziętem uwielbieniem, jakie okazywała pastorowi Milwey. Stawała też w kościele naprzeciw ambony i ilekroć pastor Milwey kazał, szlochała ostentacyjnie, chociażby temat poruszony w kazaniu miał charakter pogodny i raczej pocieszający. Stosowała do siebie najtragiczniejsze ustępy z psalmów Dawida, opowiadając o wrogu, który oplątał ją w sidła, aby ją następnie obalić i smagać żelaznemi rózgami. Recytowała na głos modlitwy tonem, jakimby składała skargę przed sądem, a co było najbardziej uciążliwe dla wielebnego pastora, to rodzaj manii, jaka ogarniała ją dość często, zwykle o bardzo rannej godzinie. Oto nieraz zdarzało się pastorowi, wstawszy o świcie, zastać w sieni posła od wdowy Sprodkin, wzywającej go nagląco do siebie. Pastor wiedział z góry, że będzie to jakieś urojenie, podobne do wielu innych, które już słyszał z jej ust; najczęściej jednak poddawał się bez szemrania żądaniom wymagającej owieczki, która zresztą inaczej ukazałaby się natychmiast w jego mieszkaniu i nie dałaby się tak łatwo wyprawić. Tak się też stało i dziś, bo wdowa Sprodkin posiadała najwidoczniej szósty zmysł, który sprowadzał ją zawsze wtedy, gdy pastor miał do załatwienia jakąś naprawdę pilną sprawę.
Pani pastorowa, chcąc ją przejednać, posłała jej przez służącą paczkę herbaty, cukru i bułek. Wdowa przyjęła te dary, ale postanowiła czekać w bramie na pastora, by mu podziękować osobiście. Skoro zaś ten zapytał jej nierozważnie o zdrowie, wywołało to nieskończenie długą oracyę, w której otrzymane dary porównane zostały do mirry, kadzidła, miodu i szarańczy leśnej. Ledwie też udało się pastorstwu wyrwać z jej rąk i pośpieszyć na dworzec, gdzie przybyli oboje zlani potem. Wszystko, co powyżej przytoczyłem, przynosi zaszczyt zacnej parze i wielu innym im podobnym, które, rozsiane po kraju naszym, spędzają życie na usługach innych. Ludzie ci zapominają o drobiazgach uciążliwych swego powołania, zapatrzeni w wielki cel, któremu służą i nie mają sobie za uchybienie oddawać czas swój istotom często niedorzecznym, kapryśnym i wymagającym, których znajdują sporo wśród swych owieczek.
— Spóźniliśmy się trochę — rzekł pastor Milwey do Mortimera — ale zatrzymała nas w ostatniej chwili osoba, mająca prawo udać się do mnie po radę.
— „W ostatniej chwili” to prawda, ale co się tyczy prawa, to pan za dobry i za przystępny, nadużywają też tej jego dobroci.
Bella, z którą witała się pani pastorowa, musiała raz jeszcze powtórzyć bajkę o fluksyi drogiego Johna, co tym razem poszło jej mniej gładko, bo nie nawykła do kłamstwa.
— Co za szkoda! — zawołała pani Milwey — pan Rokesmith był tak dobry dla Lizy Hexham.
Zaledwie wyrzekła te słowa, zbliżył się do nich dżentlmen, ubrany poprawnie w popielaty, czarno nakrapiany garnitur i stał w postawie wyczekującej. Wyraz jego oczu uderzył panią pastorową — tak był niezwykły.
— Mój drogi! — rzekła, zwracając się do męża — ten pan ma, zdaje się, do ciebie interes.
Ten pan robił wrażenie człowieka tak zmieszanego, że pastor ze zwykłą dobrocią starał się go ośmielić i przemówił do niego pierwszy.
— Zdaje mi się, żeśmy się już spotykali, ale naprawdę nie mogę sobie przypomnieć.
— Bradley Headstone! — rzekł ten, cofając się nieco w cień.
— Ach tak, tak, pamiętam już — pan jesteś nauczycielem.
— Państwo wymówiliście przed chwilą nazwisko osoby, którą znam. Jest to siostra jednego z mych uczniów, miss Hexham.
— Tak panie! właśnie jedziemy do niej — objaśnił go pastor.
— Tak, o niej właśnie mówię. Spodziewam się, że nie zdarzyło się jej nic złego. Czy może straciła kogo ze swojej rodziny?
Pastor Milwey zrobił w duchu uwagę, że nauczyciel zachowuje się dziwnie i ma szczególny ton mowy, odpowiedział jednak uprzejmie.
— Miss Hexham nie straciła dotąd nikogo. Czy pan przypuszczał, że jedziemy na pogrzeb?
— Tak sądziłem — odparł Bradley — to jest może mimowolne skojarzenie wyobrażeń nasunęło mi to przypuszczenie. A więc państwo nie na pogrzeb?
— Całkiem przeciwnie, panie, i skoro pan, jak widzę, życzliwy jesteś pannie Hexham, szczęśliwy jestem, mogąc uwiadomić pana, że jedziemy właśnie na jej ślub.
Bradley pobladł i prawie zsiniał, chwytając się konwulsyjnie słupa, który podtrzymywał sklepienie peronu. Przy świetle latarni gazowych, które właśnie zapalano, twarz jego wyglądała upiornie.
— Pan chory — rzekł ze współczuciem pastor.
— Nie, nie, nic mi nie jest — wybełkotał nauczyciel, podtrzymując się ostatkami woli. — Proszę, niech się pan o mnie nie troszczy. Bardzo jestem wdzięczny, bardzo obowiązany za udzieloną mi chwilkę rozmowy.
Pastor nie miał i tak czasu do stracenia, bo pociąg odchodził. Odwrócił się wszakże raz jeszcze, po to, by ujrzeć, jak Bradley, wciąż jeszcze oparty o słup, rozdzierał sobie krawatkę i zrywał kołnierzyk.
— Panie! — rzekł w drodze do urzędnika stacyjnego, wskazując na nauczyciela — ten pan zasłabł nagle, dostał, jak się zdaje, ataku. — Był to w samej rzeczy atak nerwowy i to w najostrzejszej formie. Bradley patrzył nieprzytomnie i toczył z ust pianę. Uspokoił się jednak w końcu, i wypadek ten nie miał żadnych innych następstw.
Pociąg ruszył z łoskotem, a wydobywszy się z pod sklepienia peronu, pędził ponad ulicami ludnego miasta, zapuścił się w tunel, przeleciał przez most na Tamizie, a, minąwszy rzekę, powrócił do niej raz jeszcze i toczył się równolegle z jej falami, dążąc wytrwale do swego celu, obojętny zresztą na wszystko inne, podobnie jak czas, który nie troszczy się o fale życia i obrazy, jakie odzwierciedlają, zanim utoną wszystkie w bezmiarach przedwiecznego oceanu.
Wysiadłszy z pociągu, małe gronko wsiadła do oczekujących dorożek, a w miarę, jak się zbliżało do domu, w którym leżał Eugeniusz, zapytywano się wzajemnie z trwogą, czy zastanie się go jeszcze przy życiu. Bella tylko, pogrążona w myślach, próbowała napróżno dociec, dlaczego mąż jej nie chciał widzieć Lightwooda i co to będzie za próba, którą jej zapowiadał.
Eugeniusz spał w chwili, gdy weszli jego goście weselni, czekano prawie do świtu na jego przebudzenie. Skoro otworzył oczy, Lightwood oznajmił mu, że wszystko gotowe do obrzędu.
— Dziękuję ci, mój drogi, dziękujemy ci oboje, ja i Liza.
— Czujesz się pan lepiej, panie Wrayburne? — zapytał pastor.
— Czuję się szczęśliwy, wielebny ojcze.
Wielebny pochylił się nad nim i począł wymawiać słowa uświęcone, słowa, z któremi wiąże się zazwyczaj tyle nadziei, pogody i szczęścia, tak dziwnie brzmiące w tym pokoju człowieka, konającego prawie. Bella i pastorowa odczuwały ten bolesny kontrast i płakały rzewnie, choć cicho.
Pastor spełnił swoje czynności kapłańskie z należną powagą i prostotą. Wobec okaleczenia chorega, dotknął tylko ręki jego obrączką ślubną, którą włożył na palec narzeczonej. Po skończonym obrzędzie wszyscy wyszli, a nowożeńcy zostali sami.
— Odsuń firanki Lizo! — rzekł Eugeniusz. Obaczmy, jak wygląda nasz ślubny ranek.
Słońce wschodziło i pierwsze jego promienie padały na twarz chorego w chwili, gdy Liza dotknęła ustami jego ust.
— Błogosławiony niech będzie ten dzień — wyszeptał ranny.
— Błogosławię go — powtórzyła Liza.
— Ty moja biedna, marną zrobiłaś partyę. Ten ślub zostawi ci wkrótce okaleczałe ciało, po którem nie zostanie nic nawet dla ciebie, biedna wdowo.
— Życie bym oddała za samą nadzieję tego ślubu.
— Poszłaś za sercem swojem, to jedno usprawiedliwia mię we własnych oczach.
— Serce moje tobie oddałam.
— To jakbyś je na wiatr rzuciła.
— Nie, nie, a zresztą dosyć, już nie mów, nie wolno.
Prosiła go, by starał się zasnąć, ale on nie chciał oczu zamykać.
— Daj mi patrzeć na ciebie, póki mogę — a gdy będę odchodził, zawołaj mię po imieniu, a powrócę.
Nadmierna słabość tego zbiedzonego ciała budziła najwyższy niepokój, dziś wszakże Eugeniusz czuł się odrobinę silniejszym.
— Co będzie? jeśli jednak wyzdrowieję — rzekł nagle. — Czem odwdzięczę ci się za wszystko, co dla ranie zrobiłaś?
— Będziesz żył długo, długo, a jeśli nie będziesz się mnie wstydził, zapłacisz mi hojniej, niż na to zasługuję. Będę się tak uczyła, tak pracowała, że zobaczysz Eugeniuszu, nie będziesz się potrzebował rumienić za moją ciemnotę.
— A jednak, najdroższa, najlepiejby może było, gdybym teraz umarł.
— Aby mi złamać serce?
— Nie, tylko widzisz, moja droga, ty w bezmiernej litości swej dla rannego, kochałaś mnie tak tkliwie, myślałaś o mnie tak dobrze.
— Bóg jeden wie, jak cię kocham!
— Gdy tymczasem skoro wyzdrowieję, zobaczysz mnie takim, jak jestem.
— Zobaczę mego Eugeniusza takim, jak jest, to jest ze wszystkiemi zaletami, które da poznać wszystkim.
— Nie jestem tak próżnym, abym w to uwierzył, sumienie mi mówi, że rozczarowałbym cię wnet, zawiódłbym twoje i moje nadzieje. Widzisz sama, że najlepiej będzie, jeśli umrę.
Jenny Wren powróciła do swej izdebki zaraz po ślubie przyjaciółki i biedziła się po dawnemu ze swym synem-ojcem, wciąż niepoprawnym pijaczyną. Nie wspomniała nic Lizie o swem rozczarowaniu z powodu dobrego izraelity, który okazał się szachrajem, lecz zrażona na dobre do Riaha, nie kupowała już u niego żadnych szmatek i nie widywała go wcale. Zabrała się do roboty zaraz po powrocie, a że dzień był duszny, pracowała przy drzwiach otwartych, nucąc jakąś żałosną piosenkę głosikiem tak cienkim, jaki miałaby zapewne lalka, którejby daną była możność opłakiwania kruchości wosku, z którego powstała. Naraz, podniósłszy oczy, dostrzegła na chodniku znajomą postać. Był to Fledgeby.
— Więc to pani? — rzekł Czar, wstępując po schodkach. — Nie omyliłem się, jak widzę.
— I ja również poznałam pana odrazu, mamy oboje dobrą pamięć.
— Jakże się pani miewa?
— Jak zawsze, to jest jak może się miewać matka wyrodnego dziecka, które zatruwa jej każdą chwilę życia.
Małe oczka Fledgebyego rozszerzyły się i okrążyły pokój, poszukując wzmiankowanego wyrodka.
— Pan nie jesteś ojcem — rzekła miss Wren — nie możesz więc pan rozumieć uczuć nieszczęśliwej matki. Mówmy zatem o czem innem, czemu zawdzięczać mam zaszczyt pańskiej wizyty?
— Chęci widzenia pani — odparł Czar.
Miss Wren, która zamierzała właśnie przegryźć nitkę, zatrzymała się w połowie tej operacyi i spojrzała na niego z przebiegłą minką.
— Nie widuję już pani w firmie Pubsey i Spółka.
— Nie — odparła sucho dziewczyna, przegryzając nitkę.
— Chciałbym też pogadać z panią o tym żydowskim oszuście, który przedstawia firmę.
— Czy to on dał panu mój adres?
— Dostałem go — odparł wymijająco Fledgeby.
— Pan bywasz często u tego izraelity? — zagadnęła Jenny.
— Tak, dosyć często.
— I to zawsze z powodu przyjaciół, za którymi się pan wstawiasz? — mówiła dalej miss Wren, pochylając się nad lalką, którą stroiła.
— Tak właśnie.
— Słowem, czepiasz się go pan, jak smoła.
— Jak smoła? tak prawie.
— Powiedz mi pan — rzekła nagle Jenny — czy pan służysz w wojsku?
— Nie — odparł Fledgeby, któremu jednak pochlebiło to przypuszczenie.
— To może w marynarce?
— Właściwie... nie...
Obie te odpowiedzi wypadły w sposób, z którego można było wnioskować, że, nie należąc bezpośrednio do wojska, ani do marynarki, Fledgeby czuje się wszakże związany z obu temi korporacyami.
— W takim razie czemże pan jesteś?
— Jestem dżentlmenem.
— Taak? — zawołała ze znaczącym uśmieszkiem modniarka lalek — w takim razie rozumiem już teraz, dlaczego pan masz tyle wolnego czasu. Jaki z pana dobry, jaki ujmujący dżentlmen! taki przytem bezinteresowny w zachodach o swych przyjaciół.
Fledgeby zrozumiał, że rozmowa wkracza na runt niebezpieczny i zmienił natychmiast temat.
— Wróćmy lepiej do tego żyda oszusta, Powiedz mi pani, co on ma w tem, aby ukrywać tę piękną dziewczynę, która jest pani przyjaciółką, bo musi mieć przecie w tem swój cel.
— Nie rozumiem — odparła spokojnie Jenny.
— Nie chce mi powiedzieć, gdzie ona jest — mówił Czar — ale pani musi przecie znać jej adres.
— Nie rozumiem — powtórzyła znów Jenny, której ostra bródka zaprotestowała dalszemu badaniu ruchem tak energicznym, że nawet Czar zoryentował się i urwał w pół zdania.
— Miss Jenny — rzekł jednak po chwili — bo takie jest imię pani, chyba że się mylę.
— Co byłoby niemożliwe, skoro imię moje znasz pan lepiej odemnie samej.
— Otóż miss Jenny, gdybyś zechciała zełąpić na ziemię i zrozumieć moją mowę, nie wyszłaby pani na tem źle, słowo daję — dodał, mrugając obiecująco swemi małemi oczkami. — Czy zechce pani?
— Może! — odparła miss Wren przez zęby, gdyż trzymała w tej chwili w ustach nożyczki, wpatrując się uważnie w świeżo ustrojoną lalkę.
— Czy pani mnie słucha, panno Wren? — pytał Fledgebv.
— Trzeba ci coś niebieskiego moja śliczna — przemawiała Jenny do lalki, wyjąwszy uprzednio nożyczki z ust.
— A zatem — próbował przekładać Fledgeby, trochę zrażony niepemyślnemi warunkami, — gdybyś mnie pani chciała wysłuchać.
— Ależ i owszem. Jasno niebieska kokarda przy twych jasnych włosach i białej cerze jest niezbędna i doskonałe ci zrobi — mówiła Jenny, do swej klientki lalki.
— Powiadam pani, że pani na tem zyska — trwał przy swojem Fledgeby — coby pani szkodziło naprzykład, dostawać towary po niższej cenie, a może i zupełnie darmo, u firmy Pubsey i spółka.
— Ho! ho! panie Małooczek, — myślała Jenny (był to przydomek, który nadała Fledgebyemu), masz więc nielada wpływ u tej firmy.
— Darmo nawet mogłabyś je pani mieć, zupełnie darmo, to przecie nie do pogardzenia.
— Ja nie pogardzam nigdy pieniędzmi, które mogę oszczędzić — odparła mała robotnica.
— O! teraz mówi pani, jak osoba rozsądna, która nie buja w obłokach. Pozwolę też sobie zadać pani, panno Jenny małe pytanie. Znałaś pani zbyt dobrze tego żyda, by nie dowiedzieć się w końcu, co on wart.
— Tak, nie jesteśmy już dziś wcale, ale to wcale przyjaciółmi.
— A więc pomoże mi pani, do udaremnienia jego szalbierczych intryg?
— I jakże to dokażemy tego?
— Widzę teraz, że się porozumiemy, powiem też pani w niewinności serca.
— Jaak? — spytała przeciągle modniarka lalek.
— W niewinności serca — powtórzył trochę mniej pewnie Czar.
— Ach taak!
— Otóż chcę powiedzieć pani, że ten żyd knuje z pewnością coś przeciw pani przyjaciółce. On ma już swoje powody — jakieś ciemne powody — tak, powody jego są ciemne. (Czar, nie nawykły do dłuższych przemówień, powtarzał się z konieczności). Powiedz mi pani tylko, gdzie ona jest? więcej nie wymagam, a za to odniesie pani wielkie korzyści.
Jenny siedziała nieruchoma, trzymając w ręku igłę, skierowaną prosto do swego rozmówcy, jakby mu chciała wykłuć oba oczy.
— Gdzie pan mieszka? — spytała po namyśle.
— Ulica, Piccadilly:
— A kiedy pana można zastać?
— Najlepiej przed południem.
— Dobrze, więc przyjdę do pana jutro, mój młody panie. Te dwie damy — dodała, wskazując na dwie wyświeżone lalki, — oczekiwane są na Bondstreet. Zawiozę je tam moim ekwipażem.
Tu wybuchła przenikliwym śmieszkiem, ukazując palcem na swą drewnianą laskę z rękojeścią w kształcie kuli.
— Widzę, że jesteśmy na dobrej drodze — zauważył Fledgeby, wstając.
— Nie zapominaj pan, że nic nie przyrzekłam — odparła Jenny, zadając mu w powietrzu dwa rzuty igły.
— Rozumiem, wpierw musimy ułożyć interes skrawków, które pani dostanie.
Z temi słowy Czar odszedł. Jenny zaś, szyjąc, krając, strzygąc, wiążąc kokardy i kokardki, puściła wodzę domysłom i wnioskom, które kształtowały się w niej coraz dokładniej. Nazajutrz wszakże udała się pod wskazany przez Fledgebyego adres, lecz na dole już spotkała jakąś lady w kostyumie podróżnym, która trzymała w ręku przedmiot jak najmniej u niej oczekiwany, bo kapelusz męski.
— Pani do kogo? — spytała krótko małej robotnicy.
— Do pana Fledgeby.
— W takim razie pani musi zaczekać, bo pan Fledgeby jest zajęty; skoro dżentlmen, który jest u niego wyjdzie, będzie pani mogła wejść.
Mówiąc to, dama w stroju podróżnym, stanęła na schodach w pozycyi obronnej, a że była duża i wysoka i mogłaby usunąć Jenny jedną ręką, miss Wren uzbroiła się w cierpliwość i postanowiła czekać.
— Dlaczego pani tak nasłuchuje? — spytała po niejakim czasie podróżna dama.
— Nie potrzeba wcale nasłuchiwać, aby to słyszeć — odparła Jenny.
— A cóż pani słyszy?
— Jakiś dziwny hałas, jakby się ktoś krztusił, czy kichał.
— Może pan Fledgeby bierze tusz — zauważyła dama.
— Nie, to zdaje się, trzepią dywany.
— Niezawodnie dywany pana Fledgeby — stwierdziła dama z uśmiechem.
Jenny, która się znała na uśmiechach, nie widziała jednak nigdy podobnego uśmiechu, jak ten, który wykrzywił w tej chwili usta podróżnej damy. Był to więc uśmiech niby wesoły, ale razem tak przykry, że Jenny wolałaby nie doznawać wcale radości, niż doświadczać jej w tym sposobie.
— A teraz? — spytała jej dama.
— Teraz już jest cicho.
— Gdzie?
— Nie wiem, tam, ale nie, oto znów; nie słyszałam nigdy czegoś podobnego. Trzeba chyba kogoś sprowadzić.
— Nie radzę pani — rzekła podróżna dama, marszcząc brwi w sposób osobliwy.
Obie słuchały jeszcze czas jakiś niezrozumiałych odgłosów, tylko, że Jenny miała wyraz twarzy zdziwiony, dama zaś zachowywała się jak ktoś, uprzedzony o przyczynie zajścia. Wkrótce potem Jenny ujrzała zbiegającego po schodach dżentlmena, z twarzą czerwoną i olbrzymimi faworytami.
— Załatwiłeś interes? — spytała go dama,
— Zupełnie zadowalająco — odparł dżentlmen z faworytami, biorąc z jej rąk kapelusz.
— Może teraz pani wejść do pana Fledgeby — rzekła wyniośle dama.
— A może pani zechce wręczyć mu odemnie tę pamiątkę — rzekł z wielką kurtuazyą dżentlmen, podając małej robotnicy, złamaną na trzy części laskę trzcinową. — Niech mu pani raczy powiedzieć, że przesyła mu to Alfred Lammie, który wyjeżdża dziś do Dover. Niech pani nie zapomni, Alfred Lammie, który przesyła mu życzenie wszelkiej pomyślności.
Jenny wzięła machinalnie szczątki trzcinowej laski, a dziwna para oddaliła się, śmiejąc się dziko.
— Lammie, Lammie, — usiłowała sobie przypomnieć Jenny — aha, już wiem — to był także dłużnik firmy Pubsey. — Rozumiem teraz wszystko.
Rozpromieniona swem odkryciem, pociągnęła za dzwonek mieszkania Fledgebyego, ale nikt jej nie otworzył — natomiast usłyszała znów to dziwne krztuszenie się.
— Na Boga! — pomyślała — czyżby Małooczek się dusił?
Pchnęła drzwi, które były uchylone, a minąwszy przedpokój, znalazła się w gabinecie Fledgebyego, gdzie oczom jej przedstawił się najdziwniejszy w świecie widok. Oto Czar, ubrany w kostium turecki, lecz bez szlafroka, a tylko w spodniach i koszuli, tarzał się po dywanie, kichając, kaszląc, i spluwając w najszczególniejszy sposób. Obaczywszy miss Wren, zaczął bełkotać z wysiłkiem jakieś wyrazy, z których Jenny zdołała uchwycić parę tylko brzmiących niemal rozpaczliwie,
— „Moje oko! łapcie złodzieja, dusi mnie, pali, wody! och wody! drzwi zamknąć!”
Wszystko to przeplatane było kichaniem, spluwaniem i kaszlem. Jenny pośpieszyła do przyległego pokoju i przyniosła nieszczęśliwemu młodzieńcowi szklankę wody, której Fledgeby zdołał trochę przełknąć, a wyciągając ręce do modniarki lalek, jęczał znów:
— Moje oko! tabaka, sól, pieprz, moje oczy! pełno w nosie i w gardle a! a!
Zaczął się znów okropnie krztusić i rzucać jak człowiek, cierpiący na wielką chorobę.
— Och, jak to boli! — wołał, tarzając się znów po podłodze — jak to piecze! Daj mi pani jeszcze wody, połóż mi, proszę, cóś ciężkiego na plecach i ramionach. Nie chce to wyjść ze mnie hu! hu! hu!
Podniósł się, potem upadł znów i zaczął się tarzać, a gdy Jenny, spełniając jego prośbę, próbowała rozcierać mu plecy, zaczął jęczeć, aby go nie dotykała, bo jest całkiem poraniony. — Wreszcie przestał się krztusić i z pomocą Jenny dowlókł się do fotelu, ukazując twarz czerwoną, spuchniętą, pokiereszowaną sinemi pręgami.
— Skądże przyszło panu na myśl, połykać tyle pieprzu i tabaki? — spytała wtedy Jenny.
— To nie ja! to ten rozbójnik, napchał mi pełno do oczu, do nosa, do gardła.
— Ażebyś pan nie mógł krzyczeć?
— Napadł na mnie znienacka, chciał mnie zabić.
— Czy tem? — spytała Jenny, pokazując mu trzy kawałki złamanej laski.
— Tak, to jego broń. A skądże ją pani do stała?
— On mi sam wręczył i kazał panu oddać, wraz z ukłonami od siebie i od żony jego, która czekała na niego na schodach.
— Ona tam była! — jęczał Fledgeby, skręcając się z bólu. — Naturalnie, mogłem się był odrazu domyśleć, że ona umaczała w tem rękę.
— Ten pan polecił mi, abym pozdrowiła pana od Alfreda Lammie, oddając mu tę pamiątkę od Alfreda Lammie, który dziś opuszcza Anglię.
Jenny Wren opowiedziała to wszystko, dzieląc dla większej dokładności zgłoski i wyrazy, a towarzyszył im tryumfalny ruch ostrej bródki, któryby może uraził Fledgebyego, gdyby nie to, że Czar zakrył oczy ręką w poczuciu dolegliwego bólu.
— Czy mam iść po policyę? — spytała niewinnie Jenny,
— Nie! nie! niech pani tego nie robi, nie chcę policyi. Niech pani będzie tak dobra zamknie drzwi, och, jak to piecze.
Na dowód, że piekło go istotnie, Czar stoczył się znów na podłogę i tarzał się po dywanie, skutkiem czego nieład jego stroju powiększył się, uwidoczniając gdzieniegdzie nabiegłe krwią pręgi.
— Teraz, gdy drzwi są już zamknięte — rzekł do Jenny — bądź pani tak dobra i obejrzyj moje plecy. — Tam są nożyczki, może pani rozciąć koszulę. Proszę, kochana pani obaczyć, jak wyglądają moje rany.
Jenny wykonała to zlecenie, a oczom jej przedstawiły się plecy tak gruntownie wychłostane, jak na to zasługiwał ich właściciel.
— Jak pani myśli? plastry z bibuły, umaczanej w occie, mogłyby dobrze zrobić? Czy nie zechciałabyś kochana pani, przyłożyć mi parę.
— Bardzo chętnie, to z pewnością wybornie podziała, jak na konserwy.
— Proszę, pójdź pani do kuchni, znajdzie tam pani w szufladzie szarą bibułę a ocet na półce.
— Raz, dwa, trzy, trzeba będzie przyłożyć przynajmniej 6 plastrów — liczyła Jenny.
— Piecze mnie to, jakby ich było 60 — jęczał Fledgeby.
— W samej rzeczy, musi to pana porządnie piec — potwierdziła Jenny, która w czasie tych oględzin nie mogła się wstrzymać od gestu, naśladującego skrobanie marchewki za plecami swego pacyenta.
Następnie udała się do kuchni z nożyczkami w ręku i wystrzygła sumiennie sześć sporych plastrów z szarej bibuły, które potem zamoczyła w occie. Tu na nieszczęście Fledgebyego wzrok jej napotkał solniczkę, w której znajdował się tylko pieprz.
— Odrobina pieprzu nie zawadziłaby — zadecydowała w duchu miss Wren — troszeczkę, malutką krzynkę.
Powziąwszy ten zamiar, sięgnęła po szczyptę i lekko, leciusieńko posypała parę większych plastrów, a powróciwszy do pokoju Fledgebyego, obłożyła mu plecy tak skombinowanym kompresem i pomogła mu włożyć turecki szlafrok.
— Lepiej panu teraz, mój młody panie? — spytała potem.
— Nie, nie, wcale mi nie lepiej, piecze mnie tak samo a może jeszcze gorzej — odparł Fledgeby.
— W takim razie niema co mówić dziś o interesach — zauważyła Jenny, — a może zawezwać doktora.
— Nie, nie! nie trzeba, sekret przedewszystkiem, och jak to piecze.
Zamykając drzwi, modniarka lalek odwróciła się raz jeszcze i ujrzała swego pacyenta, rzucającego się po łóżku jak delfin w spienionych falach. Bynajmniej nie wzruszona, wyszła na ulicę, a wsiadłszy do omnibusu, lustrowała przez okno stroje eleganckich kobiet, biorąc je w myśli za model dla swych lalek. Prócz tego układała z namysłem dalszy plan kampanii, której początkiem była wizyta u Fledgebyego. Skoro omnibus zatrzymał się na rogu ulicy Mary — Jenny Wren wysiadła i zadzwoniła do drzwi firmy Pubsey i spółka.
— Odwiedziłam lisa, zobaczmy teraz co robi wilk — rzekła, wsuwając główkę przez oszklone drzwi.
— To pani, panno Wren? — zapytał Riah, zdejmując okulary. Siedział on na zwykłem swem miejscu przy biurku, ale zdawał się być zdziwiony nadejściem Jenny. — Myślałem, że się nas pani wyrzekła — odezwał się ze swego kąta.
— Naturalnie, że się wyrzekłam, zarówno chytrego lisa, jak i szkaradnego wilka, ale przyszło mi na myśl coś o wilku i dlatego przyszłam tutaj, Czy odpowiesz mi, panie Riah, na parę pytań?
— Bardzo chętnie — odparł żyd, spoglądając jednak niespokojnie ku drzwiom, jakby obawiał się nadejścia swego pana.
— Nie bój się pan — rzekła Jenny, odgadując jego obawę. — Lis nie wychyli się dziś ze swej nory, bo go tak obito, że się ruszyć nie może.
Tu mała robotnica opowiedziała szczegółowo całe zajście Alfreda Lammie z Fledgebym.
— A teraz powiedz mi prawdę, panie Riah, czy Fledgeby ma jakiego wspólnika, czy też on sam jest Pubseyem i spółką, a pan jego podstawionym agentem. A może pan jesteś tym Pubseyem?
Riah, po krótkiem wahaniu, zaprzeczył ruchem głowy.
— A więc Fledgeby prowadzi sam interes i ciągnie z niego zyski?
Riah tym razem przyznał jej słuszność.
— A dlaczegoż pan nie powiedział tego nikomu, tym biednym ludziom, których tamten ograbiał, ani mnie nawet; przecież to bardzo brzydko wygląda.
— Tak, brzydko — odparł poważnie Riah — tak brzydko, że zacząłem się brzydzić sam sobą. Tego dnia, gdy on kazał mi zaprotestować weksel tego biednego dżentlmena, pana Twemlow, i kiedy pani, miss Jenny, rozgniewałaś się tak na mnie, myślałem o tem długo wieczorem, gdym był sam w moim ogrodzie. Zrozumiałem wtedy dopiero, jak nikczemną rolę wziąłem na siebie. Zrozumiałem także, że, postępując tak, szkodzę nietylko sobie, ale i wszystkim ludziom mego plemienia. Bo w innych narodach mogą być źli i dobrzy, bo mówi się o nich, zły Grek, zły Turek, ale może być także dobry Grek i dobry Turek. O nas zaś się mówi żyd i to wystarcza, jakgdyby wszyscy żydzi byli źli.
Smutno to przyznać, ale to prawda. Chciałbym, aby pamiętał o tem każdy izraelita. Ale czy mam prawo mówić o tem ja, który sam zrozumiałem to dopiero od wczoraj?
Siedząc obok niego, Jenny słuchała go zamyślona.
— Jeszcze jedno pytanie — rzekła. — Kiedy rzucisz pan służbę u Małooczka?
— Napisałem już do niego przed paru dniami, że nie chcę być dłużej jego zastępcą.
— Tak to rozumiem! — zawołała mała robotnica — teraz będziemy znowu w przyjaźni, daj mi pan rękę, panie Riah, teraz będziesz znowu dobrym czarodziejem. Ale cóż na to lis Małooczek? Cha, cha, cha! lis Małooczek, stękajło, bo stęka on teraz, piszczy i wyje, z powodu, iż go coś piecze, szczypie i swędzi. Trochę pieprzu, dałam mu tylko trochę pieprzu, co za szkoda, że nie miałam pod ręką tłuczonej gorczycy.
Tej ostatniej aluzyi nie zrozumiał już mister Riah.
Wkrótce po tych wypadkach zawitał do przystani w Greenwich okręt nieznany, przywożąc państwu Rokesmith malutkiego gościa, dziewczątko, które ochrzczono imieniem Belli, Nie było wówczas szczęśliwszych w Świecie ludzi od młodej tej pary. Pochylona nad kołyską małej, Bella odnajdywała z pewnym podziwem w tej drobnej twarzyczce miniaturowe powtórzenie własnych rysów z dołeczkami włącznie. Małe bobo było przytem niezwykłe inteligentne, oceniło bowiem wybornie charakter babki i stawiało energiczny opór, ilekroć dostojna ta dama próbowała otoczyć je swą opieką.
— To dziecko odmładza w mych oczach Bellę — mówił do zięcia Cherubin — tak samo bawiła się kiedyś swą lalką.
Młoda matka wyprawiała też rzeczywiście wspólnie ze swym malutkim skarbem najrozmaitsze figle i pod tym względem żadne inne bobo nie dorównałoby jej niemowlęciu, żadne też nie było tyle razy na dzień ubierane i rozbierane i nie budziło uczuć tak słusznej dumy w swych rodzicach.
— A teraz czy chciałabyś być bogata? — spytał John Belli.
— Szczególne pytanie, czy uważasz, że nie jestem dość bogata, mając ciebie i ją?
— Ale przecież — nalegał John — czy nie chciałabyś mieć czegoś, co ci się szczególnie podoba?
Bella nie umiała na razie odpowiedzieć, chociaż wreszcie przyznała, że marzy się jej czasem śliczny pokoik dziecinny dla boba. Byłby to wesoły pokoik, wytapetowany wszystkimi kolorami tęczy, bo mała przepada za żywemi barwami. Na schodach stałoby pełno kwiatów, bo dziecko lubi je pasyami, a potem jeszcze gdzieś umieścićby można dużą klatkę, pełną ptaszków, bo maleństwo umie już odróżnić ptaszki i patrzy na nie chętnie.
— A może jeszcze coś? — spytał John.
— Dla mnie nic, skoro bobo będzie miało wszystko, co lubi.
— Żadnego klejnotu?
— Owszem, wiesz mała skrzyneczka wyrzeźbiona z kości słoniowej, pełna błyskotek, wygląda ślicznie na gotowalni.
Gwarzyli tak, idąc pod rękę po ulicach Londynu, gdzie Bella wybrała się dla sprawunków, byli oboje w wybornych humorach, gdy nagle zaszło coś, co rozwiało w jednej chwili piękne marzenia. Na zakręcie ulicy spotkali się oko w oko z Mortimerem Lightwood. Ten stanął osłupiały, a i Rekesmith zmieszał się mocno.
— Zdaje mi się, że jednak znam pana — rzekł pierwszy Mortimer.
— Przecież go pan nigdy nie widział — zawołała Bella.
— Moja droga — przerwał jej John — gdym widział pana Lightwood raz ostatni, nosiłem inne nazwisko.
— Nie byłbym wspomniał o tem w obecności pani — rzekł wtedy Lightwood — ale skoro pan zaczął pierwszy, muszę przyznać, że jest on człowiekiem, którego szukam oddawna.
— Wiem o tem — odparł Rokesmith, który odzyskał już spokój — ale nie leżało w moich rachubach dać się panu poznać.
— Położenie moje jest przykre i sprzeczne z mojemi uczuciami, ale nie mogę pozwolić, abyś mnie pan zbywał takiemi tysko wyjaśnieniami — rzekł Mortimer.
Tu Bella, zaniepokojona, chwyciła męża za rękę i przycisnęła się do jego ramienia.
— Nie lękaj się — rzekł — pan Lightwood zrozumie, że niema powodu nam towarzyszyć, ja przynajmniej mam szczery zamiar pożegnać go natychmiast.
— A jednak panie... — zaczął Mortimer.
— Wracamy do domu — przerwał mu John — i będę miał zaszczyt czekać na pana u siebie jutro do południa.
Bella była zatrwożona, ale nie pytała o nic.
Dopiero gdy wrócili do domu mąż jej rzekł:
— Czy nie chcesz wiedzieć, jakie nazwisko nosiłem, gdy mnie widział ten adwokat?
— Rozumie się, że byłam bardzo ciekawa, ale czekałam, abyś mi sam powiedział,
Gdyby zachwiała się w swem postanowieniu, utwierdziłoby ją w niem tryumfujące spojrzenie Johna.
— Wszystko wyjaśni się wkrótce i nie grozi mi nic poważnego.
— Czy tylko z pewnością, Johnie?
— Najpewniej. Co więcej, mam sumienie spokojne i nie wyrządziłem nikomu krzywdy. Czy mam ci na to przysiądz?
— Co? mnie? — oburzyła się Bella, kładąc mu rączkę na ustach.
— A przecież posądzają mnie (tylko się nie zlęknij) o udział w morderstwie Johna Harmona.
— Jak śmią? Jak oni śmią?
Spojrzała na niego z miłością i opasała mu ramieniem szyję, a on przygarnął ją do siebie, mówiąc:
— Wierzysz więc w moją niewinność?
— Czy wierzę? umarłabym, gdyby było inaczej...
Tu zaczęła po swojemu, prosto i rzewnie, zapewniać go, że choćby go świat cały oskarżał, w jej oczach byłby niewinny, że gdyby go wszyscy odepchnęli, onaby została przy nim i czułaby się najszczęśliwszą z kobiet, że gdyby go inni odsądzili od czci, to dla niej pozostałby zawsze najuczciwszy z ludzi i pełen honoru.
On wtedy pytał się jej, co uczynił, aby zasłużyć na taką miłość i na takie uczucie.
Noc zapadała coraz głębsza, a oni nie zapalali światła i siedzieli przy sobie, poddając się czarowi tej godziny. Nagle obcy jakiś głos, brzmiący zresztą bardzo uprzejmie, obudził ich z upojenia.
— Niech się szanowna pani nie przestrasza, ale muszę zapalić światło.
Dał się słyszeć trzask potartej zapałki, zajaśniał mały płomyk, a przy nim ukazała się ręka, a potem głowa inspektora policyjnego.
— Pozwoli pani, że zapalę te świece na kominku. Tak będzie nam weselej.
Urzędnik skłonił się przed Bellą, z powagą, jaka przystoi przedstawicielowi rządu.
— Szanowny pan raczył mi niegdyś udzielić swego adresu — rzekł, zwracając się do Rokesmitha. — Nazywał się pan wówczas Juliuszem Handford. Imię i nazwisko napisał pan własną ręką. Mam je właśnie przy sobie. Charakter pisma zgadza się zupełnie z tem, co tu czytamy.
Mówiąc to, inspektor ukazywał palcem na książkę, ofiarowaną Belli w dzień jej urodzin z własnoręcznym podpisem jej męża. — Czy nie zechce pan, panie Handford, przejść się ze mną do przyległego pokoju?
— Możesz pan mówić i tutaj.
— No! oczywiście. Nie mamy się czego niepokoić, ale zasadą moją jest nieporuszać kwestyj drażliwych wobec dam, które, jako należące do płci słabej, trwożą się niekiedy byle czem.
— Pani Rokesmith... — zaczął mąż.
Urzędnik wziął te słowa za prezentacyę i skłonił się z galanteryą.
— Ogromnie jestem szczęśliwy, mając ten zaszczyt.
— Pani Rokesmith — powtórzył Rokesmith — wie o wszystkiem, wie także, że niema powodu się trwożyć.
— Doprawdy! — przerwał z niejakiem zdziwieniem inspektor. — Płeć piękna, co prawda, robi nam nieraz niespodzianki i niema takiej rzeczy, którejby kobieta nie dokazała, skoro raz to sobie ułoży. Mimo to jednak, pani się nie zdziwi, jeśli poproszę jej męża, by zechciał udać się ze mną.
— Czy to aresztowanie? — spytał zimno Rokesmith.
— I poco używać przykrych słów, proszę poprostu, aby się pan udał ze mną.
— W jakim celu?
— I poco próżne dyskusye? Nie rozumiem doprawdy, człowiek z pańskim wychowaniem...
— O co mnie pan oskarża?
— Więc pan chce koniecznie — rzekł z wyrzutem inspektor. — Nie przypuszczałem, aby człowiek z pańską kulturą mógł zdradzać taki brak delikatności wobec damy. Ale skoro pan chcesz, posądzony pan jesteś o udział w sprawie Harmona przed, czy po morderstwie,
— W każdym razie — odparł John — spodziewałem się pańskiej wizyty dziś wieczór.
— Uprzedzam pana, że te słowa mogą się zwrócić przeciw panu.
— Nie zdaje mi się.
— Upewniam pana, że tak jest, a teraz...
— Teraz gotów jestem przejść z panem do przyległego pokoju i dać potrzebne wyjaśnienia.
Rokesmith ucałował żonę i uspokoił ją raz jeszcze, poczem wziął z kominka jedną świecę i wyszedł z inspektorem. Rozmowa ich trwała pół godziny.
Skoro powrócili, Bella zauważyła odrazu, że inspektor zmienił ton względem jej męża.
— Moja droga! — rzekł John — zaprosiłem pana inspektora na mały spacer z nami, bo i ty będziesz nam towarzyszyła. Każ mu dać jaką przekąskę, a potem wyjdziemy razem.
Pan inspektor nie chciał jeść i ograniczył się do szklanki grogu, a popijając go, wygłaszał krótkie monologi, jak naprzykład „ktoby się spodziewał“, „w życiu mojem nie zdarzyło się nic podobnego“ i t. p. Odprawił też natychmiast swych satelitów, którzy wpierw czaili się w sieniach i przedpokoju i spoglądał na Bellę, podnosząc ze zdumieniem brwi, jakby oczekując czegoś od niej. Bella, bardzo jeszcze zmieszana, nie śmiała prawie spojrzeć na niego i dała się wsadzić do dorożki, która zawiozła ją w jakieś miejsca nieznane. Było to nad rzeką. Wśród nędznych na pół rozwalonych domostw wyróżniał się schludny budynek z kolorową latarnią, który był, jak się okazało, posterunkiem policyjnym.
— Nie wejdziemy tam chyba Johnie — spytała cicho Bella.
— Owszem droga, ale też wyjdziemy równie łatwo, jakeśmy weszli...
Biuro policyjne wyglądało zupełnie tak samo, jak w chwili znalezienia zwłok Harmona. Ściany wybielone wapnem, biurko urzędowe, a na niem księga urzędowa, za ścianą ryczała nawet tak samo, jak wtedy, pijana kobieta, uwięziona czasowo. Pan inspektor przysunął dwa krzesła do ognia i zaprosił państwa Rokesmith, by usiedli, sam zaś wyszedł, chcąc, jak powiedział, dowiedzieć się, jak rzeczy stoją. Powrócił jednak wkrótce i prosił państwa Rokesmith, by przeszli wraz z nim tuż obok do pewnej gospody. Bella, nie rozumiejąc nic z tego, stąpała jak we śnie i znalazła się wraz z mężem w małym trójkątnym pokoiku, przytykającym do baru.
— Raczcie tu państwo pozostać — rzekł inspektor — ja zaś idę do baru, a skoro wypowiem słowa „stwierdzenia tożsamości“, pan zechce otworzyć drzwi i stanąć w nich.
John zgodził się skinieniem głowy, a inspektor wyszedł, słychać jednak było wybornie rozmowę, którą prowadził z jakimiś ludźmi w sąsiednim barze.
— Zdrowie pani! miss Potterson — mówił inspektor, pijąc — a także zdrowie brata pani, szanownego pana Potterson, który jest tu rzadkim gościem. Słychać było trącenie się kieliszków, poczem miss Abbey rzekła:
— A kogo pan masz tam w „cosy (tak się nazywał mały pokoik), zapewne chodzi znów o jedno z tych nadzwyczajnych odkryć, z których pan słynie.
— Znajduje się tam pewien dżentlmen z żoną, którego będę potrzebował. Nie pierwszy to raz, panie Potterson, spotykamy się w podobnych okolicznościach, przed laty już pomogłeś mi pan, jako też obecny tu pański towarzysz, do stwierdzenia tożsamości.
Na te słowa mąż Belli stanął w progu i otworzył drzwi tak, że goście, znajdujący się w barze, mogli go dokładnie widzieć.
— Tak, lata już całe upłynęły — ciągnął dalej inspektor — od czasu, gdyśmy byli tu wszyscy trzej świadkami pewnego śledztwa. Ale cóż to panu? czybyś pan był chory, panie Kibble,
Noszący to nazwisko, stanął, jak wryty, otwierając oczy i usta, a w końcu wziął za ramię swego kolegę, mówiąc:
— Patrz pan! tylko, patrz! panie Potterson.
Tamten skoczył na równe nogi, wołając:
— Niechże nas Bóg ma w swej opiece, czy to zmarli z grobu wychodzą.
John zamknął spokojnie drzwi, nie zważając na widoczne przerażenie obu marynarzy. W barze wywiązała się ożywiona wymiana słów, w której górował nad innymi głos inspektora.
— Możemy już odejść, mój skarbie — rzekł John do Belli.
— Co się właściwie stało? i dlaczego ci ludzie byli tak zdziwieni i zalęknieni?
— To już przeszło. Obecnie pan inspektor próbuje im udowodnić, że nie zamordowałem samego siebie.
Bella nie rozumiała, ale za to była w tej chwili zupełnie pewna, że John zostanie uniewinniony i że mu już nic nie grozi, to jej wystarczało.
Wyszli więc oboje z gospody i powrócili do domu rozpromienieni.
— Ale, ale — rzekł John — mam dla ciebie jedną jeszcze ważną nowinę. Dom komisowy chiński, w którym pracowałem, zwinął swój interes, ja zaś dostałem inną, dużo lepszą posadę,
— Cieszysz się więc?
— I bardzo.
— Hurra! zatem ja i bobo cieszymy się również — zawołała Bella — wyjmując z kołyski małą swą miniaturkę i podrzucając ją do góry.
— Tylko, moja droga, będziemy się musieli przenieść. Boję się, czy ci to nie będzie przykre, bo przywiązałaś się, zdaje mi się, do naszego domku.
— Z pewnością, Johnie, czy to koniecznie musimy się przenieść?
— — Interes nasz tego wymaga.
— To wszystko bardzo pięknie, ale czy nowe nasze mieszkanie odpowie wymaganiom naszego maleństwa. Czy bobo będzie się w niem dobrze czuło? Mam nadzieję, że pomyślałeś o tem Johnie?
— Tak dalece, że urządziłem wszystko tak, abyś sama mogła zwiedzić nasze nowe mieszkanie.
Popłynęli więc nazajutrz do Londynu i udali się do zachodniej dzielnicy West End, a potem na ulicę tak dobrze znaną Belli z czasów, gdy mieszkała u państwa Boffenów.
— Ależ Johnie, gdzie jesteśmy?
— Jak widzisz, moja droga.
John dzwonił do bramy zbytkownego pałacu, gdzie mu natychmiast otworzono, a podawszy ramię żonie, prowadził ją po schodach, na których poustawiane były wszędzie kwiaty, ułożone z najlepszym smakiem.
— Ach Johnie! — szeptała Bella — co to wszystko znaczy?
— Nic, moja droga, chodźmy dalej.
— Nie wejdziemy tu, przecież ja nie czuję się na siłach.
Tuż za panią Boffen ukazał się jej małżonek, a Bella nie mogła wyjść ze zdumienia, widząc rozjaśnioną jego fizyonomię. Co za różnica z pyszałkiem, skąpcem | spekulantem, jakim zdawał się być w chwili, gdy się z nim rozstała. Pani Boffen zresztą nie dała jej czasu na głębsze refleksye, posadziwszy ją przy sobie, oddawała się rozlewnej radości, klaszcząc w dłonie, uderzając się po kolanach, śmiejąc się, to ściskając swą ukochaną córuchnę.
— Stara lady! — miarkował ją pan Boffen — moja stara lady, czas już zaprzestać tych historyi, bo się Bella nigdy nie dowie.
— Powiem jej, bądź spokojny, zaraz jej powiem. Słuchaj mnie, moja śliczna, kto tu siedzi przy tobie?
— Mój mąż.
— A jak się nazywa?
— John Rokesmith.
— John, tak, ale wcale nie Rokesmith. Czy chcesz wiedzieć, pieszczotko, jakie jest prawdziwe jego nazwisko?
— Może więc Handford? — próbowała odgadnąć Bella.
— Ito nie, Nie możesz odgadnąć, jak widzę, a ja zgadłam sama, tak mi się nagle w głowie rozjaśniło, że odgadłam, kim jest John. Wiesz, kiedy to było? Pewnego dnia, gdy otworzył pierwszy raz serce pewnej ślicznej grymaśnicy, a ta nie chciała go przyjąć. Weszłam niespodzianie do jego pokoju i zastałam go smutnym, siedział z głową, opartą na ręku, zupełnie taki, jakim bywał dawniej za życia ojca, gdy był małym chłopakiem. Poznałam go wtedy.
— Pan jesteś Johnem Harmon — zawołałam — i upadłabym, gdyby mnie nie podtrzymał, a że nie — jestem lekka, jak sami wiecie, złożyć mnie musiał na podłodze.
— Jakto! przecież John Harmon został zabity — szepnęła Bella.
— Tak wszyscy myśleli, ale to nie było prawdą; chciał go zabić pewien zły człowiek, aby się potem podać za niego i zabrać jego dziedzictwo, ale Bóg inaczej zrządził, tamten zginął, a John został przy życiu.
— Ale potem, dlaczego się potem ukrywał?
— To przez ciebie pieszczotko, chciał cię poznać, nie mówiąc, kim jest, aby dowiedzieć się, czy zechcesz go pokochać, a gdyś mu odmówiła, zapadł w taką desperacyę, że rzucić chciał wszystko i jechać za morze, ale myśmy go nie puścili. Zawołał mojego Noddy, a i on wtedy poznał Johna.
Płakaliśmy wszyscy troje z radości.
— Tak — potwierdził John — oni, których mój przyjazd ogałacał ze wszystkiego, płakali z radości.
Bella przenosiła wzrok z jednego na drugiego, a pani Boffen opowiadała dalej:
— Naradziliśmy się wreszcie i wtedy to, moja droga, postanowiliśmy cię wywieść w pole. John tropił się naturalnie, ale Noddy mu powiedział:
— Nie bój się, mój drogi, ta dziewczyna ma złote serce, które będzie twoje.
— Gdybym mógł w to uwierzyć — zawołał — byłbym szczęśliwy jak w niebie.
— To się gotuj do wniebowzięcia, bo ja ci to urządzę — powiedział wtedy Noddy, no i zaczęła się cała komedya. — Gdybyś go widziała, moja śliczna — mówiła dalej pani Boffen, wskazując na męża — gdybyś go widziała co wieczór w gabinecie, jak trząsł się ze śmiechu, wspominając, co wyprawiał przez cały dzień z Johnem, a zawsze zapowiadał nam: „czekajcie“! jutro będę jeszcze gorszy, jeszcze głupsze pokazywać wam będę fumy i fochy.
Mister Boffen słuchał tego z widocznem zadowoleniem, a szeroka twarz jego rozjaśniła się nawpół filuternym, nawpół dobrodusznym uśmiechem.
— A gdy brałaś ślub — opowiadała dalej pani Boffen — byliśmy na nim pokryjomu, ja i Naddy, schowani na chórze za organem. Chcieliśmy już wtedy wszystko ci powiedzieć, ale John nam nie dał ani wtedy, ani później. Taka z niej gosposia, — powiadał — tak się krząta, a przytem taka jest wesoła i czarująca, że nie mam serca zmienić coś w naszem położeniu. Poco nam bogactwo? Dobrze nam i tak razem i tak bez końca. Aż wreszcie powiedziałam mu wprost: jeśli będziesz wciąż zwlekał i zwlekał, to sama pójdę do Belli i wydam przed nią twój sekret. On jednak chciał jeszcze załatwić się z policyą, która szukała wciąż owego Handforda, którym był nie kto inny, tylko on sam. No i wreszcie nadszedł dzisiejszy dzień.
Po tych wyznaniach nastąpiły nowe uściski z niemałem niebezpieczeństwem dla cudownego boba, które leżało właśnie na kolanach matki.
— Potrzymaj małą, Johnie, ty umiesz to doskonale — rozkazała Bella, podając mężowi mały cud — a teraz z nami sprawa — rzekła, przyklękając przed panem Boffen, który odwracał głowę — najpierw przepraszam pana za brzydkie przezwiska, jakiemi zwymyślałam pana przy pożegnaniu. Jesteś pan daleko lepszy, niż Duncer, Blachery, Jones, a zwłaszcza ten okropny Hopkins, nie jesteś pan ani odrobinę skąpcem.
Pani Boffen wydała okrzyk radości, słysząc tak świetną rehabilitacyę swego małżonka.
— A teraz opowiem wam sama koniec całej tej historyi — mówiła Bella, biorąc pana Boffen za obie klapy od surduta i zmuszając, aby na nią patrzył. — Pan postanowiłeś pokazać pewnej złej, chciwej i głupiej dziewczynie, jak wygląda człowiek, którego zepsuło bogactwo i zrobiłeś pan z siebie potwora, aby ta nikczemna dziewczyna przekonała się naocznie, jak to wygląda.
— No znowu nie całkiem tak — próbował przeczyć pan Boffen.
— Owszem, całkiem tak, nie wykręcaj się pan i patrz mi prosto w oczy. Widziałeś pan, jak bogactwo zawraca mi głowę i wysusza serce, jaka się robię chciwa, pyszałkowata, niegrzeczna i samolubna i zabrałeś się do kuracyi.
— No z pewnością, że nie chciałem ci szkodzić.
— Jedno mnie tylko zastanawia — rzekła po namyśle Bella, osuwając się na dywan — jakim sposobem John mógł mnie pokochać taką, jaką byłam, jak mógł pragnąć wziąć za żonę kobietę tak niegodną, ale i tak jestem mu za to wdzięczna.
Tu przyszła kolej na Johna obsypać ją pieszczotami i zapewnić wielokrotnie, że jeśli utrzymał ją tak długo w niewiadomości i nie dał jej dotąd używać swych bogactw, to jedynie przez egoizm, z powodu, iż dała mu tyle szczęścia swoim wdziękiem i pogodą, z jaką przystosować się umiała do ich skromnego bytu. — Potem nastąpiła wymiana czułości, wobec czego drogi John złożyć musiał bajeczne dzidzi na kolanach pani Boffen. Wszyscy zresztą zgodzili się, że mała jest niesłychanie inteligentna i rozumie wybornie sytuacyę.
Wreszcie John zaproponował żonie zwiedzenie mieszkania, w którem zaszły pewne zmiany, od czasu, gdy je opuściła. Poszli więc, trzymając się pod ręce, a za nimi pan i pani Boffen, ta ostatnia trzymając na ręku małą. Bella, prócz kwiatów i ptaków, znalazła na swej gotowalni skrzyneczkę, wyrzeźbioną z kości słoniowej, pełną ślicznych klejnotów, o jakich nie marzyła. Dalej zaprowadzono ją do dziecinnego pokoju, wytapetowanego bardzo kolorowo, wszystkiemi barwami tęczy. Bobo, złożone w kołysce, wypełniło wkrótce tęczowy pokój echem rozgłośnych krzyków, zupełnie usprawiedliwionych, ponieważ Bobo było głodne. Młoda matka usiadła na niskim fotelu przed kominkiem i wzięła je na kolana, co przywróciło ciszę w tęczowym pokoju. Państwo Boffen stali długo w pokoju, wpatrzeni w ten obraz.
— Jak myślisz, Noddy! — szepnęła mistress Boffen — dusza starego Harmona odzyska teraz spokój.
— I ja tak myślę, moja stara.
— To jak gdyby jego złoto, zczerniałe od wilgoci, odzyskało teraz dopiero swój blask.
— Z pewnością.
— Ładny widok, prawda?
— Bardzo ładny.
Bella siedziała słodko rozmarzona, ze spuszczonemi oczami, a długie jej rzęsy rzucały cień na policzki — dziecko usnęło w jej ramionach.
W dniu, w którym John Harmon odzyskał prawdziwe swe nazwisko, a Rokesmith przestał istnieć, wywożono ostatnią taczkę ziemi z dawnej willi jego ojca. Pagórki znikły, a Silas Wegg, który doglądał tej pracy z własnej zresztą gorliwości, odetchnął z ulgą. Śledził on chciwem okiem wywożenie śmieci, zawsze w nadziei, że znajduje się tam jakiś zapomniany skarb i ta myśl spędzała mu sen z powiek. A tu jak na złość podmajstrzy, który prowadził roboty w imieniu towarzystwa, które nabyło pagórki, był jakimś człowiekiem z żelaza, nie potrzebującym wcale spoczynku. Robotnicy zmieniali się, ale on nie sypiał chyba nigdy, a dzięki niemu i Silas oka nie zmrużył. Czasem zawieszano na chwilę robotę, a wtedy literat próbował wsunąć się pod kołdrę, ale zaledwie usnął, budził go znów turkot nadjeżdżających wozów i Wegg wyskakiwał jak oparzony i leciał na miejsce, gdzie kopano, trawiony śmiertelną trwogą, czy nie odkryto tam czego w czasie jego snu. Jeszcze parę takich dni, a byłby je przypłacił życiem, że jednak wszystko ma swój koniec, skończyła się i ta natężona praca — a Wegg uznał, że nadszedł odpowiedni moment dla zrealizowania zysków, na jakie liczył.
Udał się więc do swego wspólnika, dla odbycia stanowczej z nim narady, której wynikiem miało być zgolenie do nitki pana Boffen.
— Co tu pachnie? — spytał, wchodząc do sklepu, który wydał mu się jakimś innym, niż zwykle, — jakiś bardziej miły zapach.
— Tak panie, to wyborny zapach — odparł anatom.
— Czy pan pijesz herbatę z cytryną?
— Nie panie, to jest szewski poncz.
— Co pan nazywasz szewskim ponczem?
— Trudnoby mi było dać panu przepis, a zresztą toby się na nic nie zdało. Do tego, panie, trzeba mieć talent wrodzony, a nawet natchnienie. Ale może pan chcesz skosztować szklaneczkę?
— Czy ja chcę? ależ naturalnie. Ciekawy jestem, dlaczego człowiek, który, jak ja, mordował się dzień i noc przez całe trzy tygodnie, miałby sobie odmówić szklanki ponczu, czy czego bądź innego.
— Nie unoś się pan, panie Wegg, jak widzę, nie jesteś pan w swoim sosie.
— A pan, jak widzę, nabrałeś nagle humoru i ostrzygłeś sobie włosy, zauważył kwaśno Wegg.
— Tak, panie.
— I w dodatku tyjesz pan, słowo daję, że przybyło panu ciała.
— Ach panie Wegg — odrzekł z ciepłym uśmiechem anatom — pan się nie domyśla?
— Nie mam zamiaru trudzić się żadnymi domysłami. Łatwo się panu cieszyć, skoro pan obrał sobie łatwą cząstkę i wysypiałeś się po całych nocach, podczas gdy ja oka nie zmrużyłem.
— W samej rzeczy sypiam teraz doskonale. Za to pan, jak widzę, spadłeś bardzo z tuszy — zauważył anatom, oglądając go okiem znawcy — szkielet pański obciągnięty jest tak suchą i żółtą skórą, jakby należał do francuskiego dżentlmena.
Wegg zwrócił machinalnie wzrok na wymieniony szkielet i zauważył wtedy dopiero zmiany, które go tak zdziwiły, że włożył na nos okulary i rozglądać się zaczął po sklepie.
— Ależ tu ktoś porządkował!
— Tak, panie, ręka gracyi zaprowadziła tu nowy ład.
— Rozumiem już teraz, pan się chce żenić.
— Zgadłeś pan.
Wegg, rozdrażniony wesołością wspólnika, zdjął z nosa okulary, pytając:
— Więc to z tą starą?
— Panie Wegg — odparł Wenus, czerwieniejąc z gniewu — ta dama jest młoda.
— Chciałem tylko spytać, — poprawił się Wegg, — czy młoda osoba, z którą się pan teraz żenisz, jest tą samą, która panu wprzód odmówiła?
— Pojmuje pan — odparł anatom, — że w tak delikatnej materyi, chcę wiedzieć dokładnie, jakie znaczenie przywiązujesz pan do swoich słów. Nie należy, panie, dotykać ręką niewprawną niektórych strun, które brzmieć muszą harmonijnie. A z takich właśnie melodyjnych strun składa się mój stosunek do Placencyi Riderhood.
— Tak się więc nazywa ta młoda dama?
— Tak jest — odparł z godnością Wenus — tak właśnie brzmi imię i nazwisko tej młodej lady.
— I kiedyż to się ułożyło?
— Zabraniam panu stanowczo, panie Wegg, wyrażać się o moich uczuciach takim tonem, jakby tu chodziło o jakiś interes handlowy.
Wegg wściekał się w duszy, ale nie śmiał wybuchnąć ze względu na spólnika, który miał w ręku wiadomy dokument.
— I kiedyż więc — spytał, tłumiąc gniew — ta młoda lady oddała rękę temu, który posiada już jej serce?
— Na pytanie, postawione w tej formie, odpowiem z największą przyjemnością, że stanie się to w przyszły wtorek.
— A więc ta dama nie ma już żadnego uprzedzenia do pańskiego fachu?
— Uprzedzenia te zostały usunięte przez jednego z moich przyjaciół, który oświadczył się w mojem imieniu pannie Riderhood i przyrzekł jej także w mojem imieniu, że od dziś nie będę preparował szkieletów kobiecych, tylko męskie. A to ze względu na miss Placencyę, która jest kobietą. W ten sposób przyjaciel ten rozstrzygnął wątpliwości, które dzieliły mnie dotąd od mej ukochanej.
— Pan masz, jak widzę, możnych przyjaciół? — spytał podejrzliwie Wegg.
— O! bardzo możnych — odparł tajemniczo anatom.
— W każdym razie życzę panu szczęścia, każdy układa sobie życie, jak chce. Zdobyliśmy bogactwo, które pan chce zużyć w małżeństwie, a ja wolę podróżować.
— Doprawdy?
— Naturalnie! należy mi się przecie wytchnienie po tych przeklętych tygodniach, które spędziłem przy wywożonych śmieciach. Towarzystwo, które je zakupiło, przysłało jakiegoś waryata podmajstrzego, który miotał się dzień i noc — choć miał widocznie fluksyę, bo był wiecznie obwiązany, tak, że nie mogłem nawet dojrzeć jego twarzy. Bogu dzięki, koniec już tej pańszczyźnie, to też jutro o 10-tej zrana idę wykurzyć Boffena z jego legowiska, liczę też, że i pan tam będzie.
— Widuję go codziennie — zauważył Wenus, — a nawet i dziś będę u niego.
— W takim razie rozkaz mu pan odemnie całkiem stanowczo, aby gotów był jutro na 10-tą z papierami i rachunkami, a zwłaszcza z pieniędzmi, bo ze mną niema żartów, a teraz nie zdziwisz się pan, gdy poproszę cię o pokazanie mi naszego dokumentu.
Wenus przystał na wszystko i stawił się na zajutrz o umówionej godzinie przed domem państwa Boffen. Dzień był słotny, to też Silas pozwolił sobie przyjechać dorożką, eskontując już z góry przyszłe swe bogactwo. Zadzwonił do drzwi z wielką pewnością siebie i zażądał widzenia się z Boffenem. W prowadzony do przedpokoju, Silas nie zdjął z głowy kapelusza i zaczął coś majstrować z zegarem ściennym, posuwając wskazówki i nakręcając go, aby dzwonił. Lokaj przerwał mu tę zabawkę, prosząc go, by wszedł do gabinetu pana Boffen wraz z panem Wenus. Literat, wierny obranemu systemowi, wszedł z głową nakrytą i usiadł, nieproszony, obok gospodarza. Nagle uczuł, że coś mu zrywa kapelusz, który wyleciał przez okno otwarte, jak się zdaje w tym celu.
— Zachowaj się pan przyzwoicie, inaczej znajdziesz się wnet tam, gdzie twój kapelusz, — zabrzmiał mu nad uchem znany, nienawistny głos. Wegg odwrócił się i osłupiał na widok sekretarza.
Silas poklepał się odruchowato po łysinie i siedział czas jakiś z otwartemi usty, ale wnet odzyskał spokój.
— Bardzo dobrze! — rzekł. — Poleciłem ci przecie wydalić tego gagatka, ale ty nie zrobiłeś tego, obaczymy, co z tego wyniknie.
— Ja także nie odszedłem — odezwał się ktoś z kąta — a Wegg, obróciwszy się w tamtą stronę, dostrzegł tego samego podmajstrzego, który mordował go przez tyle dni. Miał jeszcze twarz podwiązaną, ale gdy odjął od niej chustkę, ukazało się z po za niej oblicze Salopa, który ryknął ogromnym śmiechem. — Nie poznał mnie ten dżentlmen, nie wiedział, że ja umiem spać, stojąc — wołał — to też wytrzymałem go na nogach przez całe trzy tygodnie, a on myślał, że jestem podmajstrzym.
— Bardzo dobrze! — powtórzył Wegg, patrząc surowo na pana Boffen, — a teraz zapytuję, na czyich usługach był ten truteń i kto mu dostarczył przebrania.
— Ja! — odparł z całym spokojem pan Boffen.
— Czy tak? A no dobrze. A teraz, panie Wenus, przypomnij temu człowiekowi jego zobowiązania i pokaż mu testament.
— Bardzo chętnie — odparł z wyszukaną grzecznością anatom, — a tylko wpierw pozwól mi pan wypowiedzieć pewną uwagę, która nie zawiera nic nowego. Będzie to moja opinia o pańskim charakterze. Jesteś pan wstrętnym łotrem, Wegg.
Silas, który spodziewał się komplimentu ze strony swego wspólnika, nie był prawie w stanie zrozumieć.
— Tak jest, mój panie; od początku już pozwoliłem sobie oświecić pana Boffen i stanąłem po jego stronie.
— Nic mu to nie pomoże — mruknął literat.
— Ale mnie pomogło — odrzekł anatom — bo pan Boffen i tu obecny pan John Harmon, byli łaskawi pośredniczyć w mej sprawie sercowej u panny Placencyi Riderhood.
Rzekłszy to, anatom zwrócił się w stronę Johna i złożył mu głęboki ukłon.
Usłyszawszy nazwisko Harmona, Silas nastawił uszu, a twarz jego przybrała na chwilę wyraz uniżony, potem wszakże uśmiechnął się domyślnie i rzucił pogardliwe spojrzenie na swego byłego wspólnika.
— Powtarzam jeszcze raz, że uważam pana za wstrętnego łotra — rzekł z powagą anatom.
— A ja pana za głupca — syknął Wegg. — Wyrzekasz się swej części, tem lepiej dla mnie; jest to postępowanie, godne preparatora szkieletów, lecz nie prawdziwego mężczyzny. Co się tyczy pana Harmona, to inna historya. Czytałem w gazetach wzmiankę o jego powrocie, ale nie wierzyłem temu. Jeśli zaś jest on naprawdę Harmonem, to...
— Na ile oszacowałeś ten papier? — rzekł — przymykając figlarnie jedno oko.
— Nie dam za niego ani szeląga — odparł z najwyższą obojętnością John.
— Chyba pan nie wiesz...
— Że to testament mego ojca, zapisujący cały majątek koronie.
— Aha, zaczynasz pan rozumieć?
Ale tu stało się coś dziwnego.
Godny Silas uczuł się pochwyconym za krawatkę i rzuconym o ścianę, a głowa jego stuknęła parę razy o coś twardego.
— Pan rozbijasz mury moją głową — jęknął Wegg.
— Wiem o tem, — zgodził się John — i żałuję tylko, że nie mogę tego robić, aż do skutku. A teraz słuchaj, podły intrygancie. Myślałeś, żeś zrobił ważne odkrycie, znajdując testament, o którym nie wiedzieliśmy w samej rzeczy... Mój ojciec miał niestety manię pisania testamentów i zostawił ich kilka... Nie znaliśmy istotnie treści znalezionego przez ciebie papieru, ale za to pan Boffen, twój dobroczyńca, miał w posiadaniu inny jeszcze testament, późniejszej daty, jedynie ważny. Testament ten był schowany w butelce.
— W butelce? — zawołał Silas.
— Tak jest, a był to dokument, który wydziedziczał mnie i moją siostrę i oddawał cały majątek panu Boffen. Ale ten zacny człowiek, nie chciał go nigdy ujawnić, nawet po mej śmierci, dlatego tylko, że zawierał on obelżywe wyrazy, pod adresem moim i mej siostry. Zakopał go więc w swoim pagórku.
— Zakopał!
— Tak jest, zakopał.
— Nieraz też przechodziłeś obok niego w czasie twych szpiegowskich ekskursyi, aleś go nie znalazł, Skoro pan Boffen poznał mnie, mimo, że ukrywałem swoje prawdziwe nazwisko, chciał zniszczyć ów testament, jako mnie krzywdzący, ale ja mu to odradziłem. Dziś więc ten, który ty znalazłeś, ma tyle ważności, co czerep szklany, lub korek od butelki — rozumiesz, łotrze!
Silas rozumiał wybornie. Zrozumiał, że miał możność zniszczenia prawdziwego testamentu, którego przecież nie odszukał. Pobity został na własnym gruncie.
— Poznałem się na tobie odrazu — dodał jeszcze John — i miałem cię na oku, a skoro się przekonałem, jak haniebny spisek uknułeś przeciw swemu dobroczyńcy, kazałem Salopowi pilnować cię zbliska. Sam też nie rozumiem, skąd wziąłem cierpliwość, aby cię na miejscu nie udusić.
Mówiąc to, John chwycił za krawat literata i szarpnął nim w sposób niepokojący, równocześnie Salop czołgał się pod ścianą, w postawie tragarza, który zamierza zarzucić sobie worek na plecy.
— Słuchaj Wegg! — rzekł wtedy pan Boffen — żałujemy oboje, ja i moja lady, żeśmy się na tobie zawiedli, ale mimo to, nie chcę cię zostawić w gorszem położeniu, niż to, w jakiem znajdowałeś się przed poznaniem się ze mną. Dlatego też zapytuję cię, ile potrzebujesz, aby założyć sobie nowy stragan.
— Byle nie pod tym domem — rzekł John Harmon.
— Przepraszam pana — rzekł z pokorą Wegg, rzucając jadowite spojrzenie sekretarzowi — miałem wpierw zbiór piosnek, mogę powiedzieć, bezcenny.
— W takim razie nie można ich opłacić.
— Miałem właśnie świeżo zakupiony zapas pierników, nie wspominam o reszcie przez dyskrecyę.
— Trudno to oszacować — odrzekł mister Boffen, wkładając ręce do kieszeni. — Nie chciałbym ci dać więcej, niż należy, bo naprawdę okazałeś się niedobrym i niewdzięcznym człowiekiem.
— Miałem także — ciągnął dalej literat — bardzo porządny stołek drewniany i kobylicę, za którą pewien Irlandczyk, wielki znawca, dawał mi trzy i pół szylinga, których ja nie przyjąłem, bo byłoby to nawpół darmo. Miałem duży płócienny parasol, deskę i dwa kosze.
Pan Boffen słuchał tego wyliczania z wielkim namysłem, jakby chciał dokładnie oszacować wartość wymienionych przedmiotów.
— To nie dosyć — mówił dalej Wegg. — Miałem jeszcze protekcyę miss Elżbiety i wuja Parkera, a przytem co warta krzywda moralna, jaką mi pan wyrządziłeś, każąc mi czytać te historye o skąpcach. Od tego czasu inteligencya moja upadała. Co warta jest inteligencya takiego, jak ja, człowieka?
— Parę funtów, jak myślę, które mogę ci ofiarować — odrzekł pan Boffen.
— Nie! na to nie mogę przystać przez szacunek dla samego siebie.
Zaledwie wyrzekł te słowa, John Harmon dał znak Salopowi, który przyczołgał się był już do Wegga. Pochwycił też obu rękoma literata za kołnierz z tyłu i zarzucił go sobie bardzo sprawnie na plecy, mimo pewnych trudności, jakie sprawiała w tym wypadku drewniana noga literata.
Wegg przyjął ten wypadek z twarzą zdziwioną i bardzo niezadowoloną, której jednak nie oglądano już długo w gabinecie pana Boffena, ponieważ Salop wyniósł swój ciężar, poprzedzany przez pana Wenus, otwierającego mu drzwi i nie zatrzymał się aż na ulicy. Miał on tylko polecenie zostawienia Wegga na chodniku, ale, ujrzawszy stojący nieopodal wóz ze śmieciem, poczciwy Salop nie mógł oprzeć się nastręczającej się pokusie i tam ulokował powierzony sobie depozyt.
Piekielne tortury, jakie Bradley przechodził od czasu, gdy popełnił zbrodnię i poznał jej skutki nie dadzą się opisać. A i on sam nie potrafiłby ich opowiedzieć, bo takie rzeczy mogą być tylko odczute. Uginał się pod ciężarem stokroć gorszym, niż gdyby był niewolnikiem przeciążonym pracą, lub bezlitośnie objuczonem zwierzęciem, a żył w atmosferze tych męczarń bez najmniejszej nadziei pozornej nawet ulgi. Dręczyła go między innemi bezpłodność jego występku, bo niedość, że usłyszał na dworcu wiadomość o ślubie Lizy, musiał jeszcze odczytać szczegółowy jego opis w gazetach, które rozpisywały się szeroko o tem zdarzeniu. Zrozumiał też, że on to sam złączył nieodwołalnie tych dwoje ludzi, których chciał rozdzielić i że Eugeniusz przez wzgląd tylko na Lizę nie ściga go sądownie. Po to więc rzucił się w otchłań, po to zniszczył na zawsze swój spokój, aby dojść do takiego wyniku? Prócz tego Bradley mimo wszystko bał się, aby go nie pociągnięto do odpowiedzialności, bał się spotkania z Riderhoodem, który sam jeden domyślał się prawdy i był prawie jego powiernikiem. To też prócz godzin szkolnych nie wychodził z domu inaczej, jak późną nocą, błąkał się, jak potępieniec... Z czasem jednak obawa, aby Riderhod go nie zdradził, zmniejszyła się. Wiedział, że śluzarz nie zna jego nazwiska, że nie umie czytać i pisać i nie potrafi go wydać w ręce policyi, nie wiedząc, z kim miał do czynienia. Nie spotkał go zresztą ani razu i miał nadzieję, że to nie nastąpi jeszcze prędko, a może nawet nigdy. Nie przyniosło mu to wprawdzie żadnej ulgi — a tylko przestał myśleć o jedynym człowieku, który znał jego tajemnicę. Nadeszła tymczasem zima. Bradley spełniał automatycznie swe obowiązki. Był więc dnia pewnego w szkole i stał właśnie przy tablicy, mając rozpocząć wykład, gdy na progu ukazał się Riderhood.
— Bardzo przepraszam, żem tu wszedł — rzekł, rozglądając się po sali i śmiejąc się głupkowato — ale co to za miejsce?
Dzieci, zawsze rade niespodzianej przerwie w lekcyach, spojrzały na nauczyciela, a widząc, że ten osunął się na krzesło, jakby odkładał na później chwilę zaczęcia wykładu, odpowiedziały chórem, że miejsce to jest szkołą.
— A to bardzo ładnie — rzekł, kiwając głową człowiek, pracujący w pocie czoła — tu więc uczy się młodzież, co trzeba robić, a czego unikać i innych mądrych rzeczy. A co to za czarna deska? — badał dalej uczniów.
— Tablica do pisania — odpowiedzieli chłopcy.
— Doprawdy? więc się na tem pisze? nie byłbym się tego domyślił.
Bradley siedział zdrętwiały, czekając, jak się to skończy, czuł, że powinien się rozmówić na osobności z Riderhoodem, ale nie miał na to siły. Jakaś słaba szalona nadzieja kołatała się w nim, że może pozbędzie się go i tym razem, nie zdradzając swego incognito. Ale godny śluzarz miał już swój mały planik, który postanowił wykonać. Zapytał więc z miodową słodyczą, czy taki biedny człowiek, jak on, może zadawać dzieciom jakie pytanie, lub być świadkiem lekcyi. Bradley przyzwolił skinieniem głowy, a on wówczas poprosił jednego z uczniów, aby napisał na tablicy imię i nazwisko nauczyciela.
— Nie umie przecie czytać — myślał jak przez mgłę Bradley, podczas, gdy jeden z malców przystąpił do tablicy i kreślił na niej kredą duże litery.
— A teraz — rzekł jeszcze Riderhood, — powiedzcie mi, moje baranki, co tam napisano. Ja nie jestem uczony, ale lubię patrzeć, jak inni się uczą.
Chłopcy bawili się tem wybornie, zaczęli też jeden po drugim podnosić ręce, wołając po kolei: Bradley Headstone — Bradley Headstone. Nauczyciel siedział bez ruchu, wiedząc już teraz, że Riderhood może go w każdej chwili oskarżyć, i że wydali go temu człowiekowi jego właśni uczniowie.
— Przepraszam bardzo — mówił tymczasem śluzarz — przepraszam, że przeszkodziłem. Ale ja znam jednego pana, co się akurat tak samo nazywa, to zapewne krewny pański?
— Czy się panu zdawało, że go tu znajdziesz? — rzekł głucho Bradley, obiegając oczyma salę szkolną.
— Za pozwoleniem — przerwał Riderhood — jakżebym go mógł tu szukać, skoro widzę, tylko pana i te jagniątka, z którymi pan czytasz lekcyę? — ale tamten pan musi przyjść do mnie, de mojej śluzy nad rzeką, inaczej ja sam do niego przyjdę.
— Powtórzę mu to — rzekł Bradley.
— A on przyjdzie chyba do mnie, skoro się dowie.
— O czem?
— Bo widzi pan, ten krewny pański, kąpał się u nas w lecie i zatopił swoje ubranie, a ja wyłowiłem je, chciałbym też dostać coś w nagrodę, a będzie to uczciwy zarobek — nieprawdaż? A teraz kłaniam się pięknie i dziękuję za przyjęcie panu i tym barankom.
Z temi słowy Riderhood wyszedł, zostawiając nauczyciela z chłopcami. Bradley próbował dokończyć lekcyi, ale przechodziło to jego siły. Dostał ataku takiego samego, jaki przebył już kiedyś na dworcu, dowiedziawszy się o ślubie Lizy. Nie pierwszy to zresztą raz powracała mu ta dziwna choroba, której nabył niespodzianie, on, silny dawniej i zdrów, z nerwami, jak stal, dziś rozstrojony, jak chorowita kobieta. Uczniowie jego znali już te ataki i bali się ich potrosze, dziś stały się one hasłem do przerwania lekcyi. Nazajutrz była sobota, dzień wolny od lekcyi i Bradley skorzystać postanowił z niego, by udać się do śluzy. Noc te spędził bezsennie, a gdy zaczęło świtać, zrobił imały pakiecik, do którego włożył zegarek swój z dewizką i zaadresował go do miss Peecher.
Śluza odległa była od jego szkoły o trzy mile, postanowił jednak iść do niej piechotą. Działał zresztą wogóle automatycznie, pod wpływem jakiejś ukrytej myśli, może jeszcze nie całkiem jasnej dla niego samego. Pod wieczór zabłysło mu zdaleka światełko z domostwa Riderhooda, jedynego tu nad rzeką, bo przedmieścia zostały już dawno za nim. Bradley zatrzymał się. Zmęczony był, nogi miał poranione, ale nie czuł tego wcale. Raz jeszcze przesunęła mu się przed oczyma dzika historya jego miłości i poronionej zemsty, Tam za śluzą było miejsce, gdzie napadł na swego rywala, nie zdoławszy mu zadać śmiertelnego ciosu, a dalej oberża, w której przebywał wciąż jeszcze Eugeniusz, otoczony najtkliwszemi staraniami żony i przyjaciół. Tu przed nim widniało światełko, przy którem czuwał jedyny świadek jego zbrodni. W tych granicach zamykało się dziś wszystko, co składało się na jego udręczoną egzystencyę. Przyśpieszył kroku i wszedł do mieszkania Riderhooda, który siedział przy ogniu i palił fajkę. Bradley usiadł, również nie przemówiwszy słowa. Siedzieli tak czas jakiś, wreszcie Bradley rzekł:
— Kto pierwszy zacznie?
— Ja, — odrzekł kwaśno Riderhood — skoro wypalę fajkę,
— Czego chcesz odemnie?
— Bądź pan spokojny, powiem wszystko, ale najpierw gdzie to pański zegarek?
— Zastawiłem go.
— To nic, będzie czas pójść po niego, chcę go mieć.
Bradley zaśmiał się.
— Mówię panu, że chcę go mieć — krzyknął Riderhood.
— I co jeszcze? — spytał zimno Bradley.
— Chcę mieć wszystko, — ryknął ślusarz — pieniądze i resztę.
Bradley nic na to nie odrzekł, tylko spojrzał mu wprost w oczy, co zmieszało jego przeciwnika, ale i rozwściekliło go jeszcze bardziej.
— Nie patrz pan tak na mnie, bo rozwalę panu łeb — wrzasnął grubiańsko Riderhood.
— Mów dalej, — odparł szeptem prawie Bradley, zwilżając sobie wargi.
— Nie bój się pan, powiem! pewnie że powiem. Niema strachu, żebym co przemilczał. Żeś pan chciał rozetrzeć na miazgę tego tam adwokata, to mi wszystko jedno, ale dlaczego to sprawiłeś sobie pan przyodziewkę, całkiem jak moja, i halsztuk czerwony, taki jak ja nosiłem, dlaczego dźgnąłeś się pan umyślnie nożem, aby mnie krwią pokropić? Myślisz, bratku, żem nie pojął, coś sobie umyślił, chciałeś wszystko na mnie zwalić, skoroby ci policya nadeptała na pięty — i tego nie daruję panu nigdy, panie Headstone. Patrzcie tylko, co za filut, jaka dyabelska chytrość. Myślałeś pan sobie, że twoje ubranie będzie czyste, a moje krwią poplamione. Ho! ho! nie znałeś mnie, panie Headstone. Byłeś pan jeszcze pędrakiem i liter nie znałeś, kiedy ja już robiłem w takich interesach. Mnie chciałeś wziąć na kawał? No! ale ja ci za to zapłacę, wycisnę pana do ostatniej kropelki krwi.
— Nie dobywa się krwi z kamienia — mruknął Bradley.
— Być może! ale za to można wycisnąć trochę grosza z nauczyciela, zwłaszcza tak czcigodnego, jak pan — szydził Riderhood — i nie puszczę pana, dopóki nie oddasz mi wszystkiego, co masz, do ostatniej nitki.
— Nie puścisz mnie?
— Tak, od dzisiejszego wieczora rzucam moją śluzę i chodzić będę za panem, jak cień, dopóki pana nie oskubię do żywego mięsa.
Bradley oparł łokcie na kolanach i siedział czas jakiś milcząc, potem wydobył z kieszeni portfel z pieniędzmi i położył go na stole.
— Weź to — rzekł — to wszystko, co zdołałem dotąd odłożyć, i niech się to skończy.
— O nie! — zaprzeczył Riderhood — musisz mi pan dać więcej, a jeśli pan nie masz, to możesz pan pożyczyć od przyjaciół.
— Nie mam przyjaciół.
— Co to, to nie. — Masz pan przyjaciółeczkę, tę małą miss, co uczy dzieci w sąsiedniej szkole. Ta panna musi coś mieć w kasie oszczędności, a z oczu jej patrzy, że gotowa panu oddać wszystko, co ma do ostatniej koszuli. Idź pan do niej i to najlepiej zaraz jutro, zabezpieczysz pan jej pieniądze i przyniesiesz mi je tutaj.
Bradley siedział sztywno, zacisnąwszy pięści w ten sposób, że prawa obejmowała lewą.
— Masz pan pod ręką tę jaskółeczkę, możesz się pan z nią w mig załatwić. Wpadłem do niej przypadkiem, gdym pana szukał. Wzięła mnie na stronę, skorom o pana zapytał, i zaraz do mnie, a co? a jak? czy nie zdarzyło się panu jakie nieszczęście — widać odrazu, że ginie za panem.
Zresztą możecie się pobrać, skoro mi wszystko oddacie.
Bradley nie wyrzekł już ani słowa, nie odpowiadał na żadne uwagi swego prześladowcy, siedział ze wzrokiem, wlepionym w ogień, na pozór nieczuły, a tylko twarz jego żłobiła się w coraz to głębsze zmarszczki i przybrała szarą barwę, jakby ją kto przysypał popiołem, oczy straciły blask, jakgdyby dokonywał się w nim nagle proces rozkładowy, który w ciągu kilku godzin miał zrobić z niego starca. Tak zeszła im noc, bo i Riderhood nie kładł się, chcąc mieć oko na swego gościa. Dopiero, gdy świt zaczął szarzeć, Headstone powstał ciężko i skierował się ku drzwiom, nie zwracając żadnej uwagi na swego gospodarza.
— Czekaj pan, przedtem coś przekąsimy — zatrzymał go Riderhood, ale widząc, że Bradley nie zważa na niego, uchwycił kawał chleba i wsunął go za pazuchę, poczem ruszył za swoją ofiarą. Uszli razem kilkaset kroków, ale Bradley zawrócił nagle i ruszył w stronę śluzy. Zatrzymali się chwilę nad rzeką, która właśnie zaczynała krzepnąć. Tu i owdzie widać już było kry, skutkiem czego żegluga ustała, a rzeka robiła wrażenie biało-żóltej pustyni. Bradley wstąpił na kładkę, prowadzącą do śluzy. Drzwi do niej były otwarte, a woda nie zamarznieta tu jeszcze, bulgotała, pieniąc się i opadając nieustannie.
— Gdzie pan idziesz — wołał Riderhood — będziesz pan musiał i tak zawrócić, i po co?
— Cóż to znowu, puść mnie pan!
Bradley zarzucił mu nagle obie ręce, ujmując go w pół ciała i trzymając w żelaznym uścisku.
— Puść mnie pan, bo wezmę się do noża, cóż to za żarty.
Bradley ciągnął go na kładkę, Riderhood opierał się, chcąc się utrzymać na brzegu.
— Nie utopisz mnie i tak — wołał z przekonaniem — raz mnie już z wody wyłowiono, a taki człowiek nie może utonąć.
— Ale ja mogę utonąć — rzekł głucho Bradley.
— Nie chciałeś mnie puścić, teraz ja cię trzymam. No! dalej, skoczymy obaj.
Szarpnął go tak, że Riderhood stał teraz zwrócony plecami do rzeki. Znajdowali się obaj w połowie długości kładki. Jeszcze jeden ruch... Skoro ich później znaleziono zarytych w muł rzeczny pod spienioną falą, Riderhood leżał z rękami opuszczonemi i rozwartymi oczyma, opasany wciąż jeszcze żelaznym uściskiem ramion, które go nie puściły i po zgonie.
Biedny Eugeniusz, tak niegdyś przystojny, wykwintny i zręczny w ruchach, chodził teraz zgięty, o kiju, blady, wyniszczony i wyglądał na własny cień. Podniósł się jednak z łóżka i siły wracały mu stopniowo, a lekarze utrzymywali, że nie będzie bardzo oszpecony.
Pewnego dnia, gdy Liza wyszła z Bellą na miasto, gdyż obie młode pary żyły w wielkiej przyjaźni, odwiedził przyjaciela Mortimer i ucieszył się, widząc go zdrowszym i weselszym.
— Przyszedłeś w samą porę — rzekł do niego Eugeniusz — głowę mam pełną projektów, które muszę wyładować. A przedewszystkiem pomówimy o chwili obecnej. Mój czcigodny rodzic, który jest czarującym światowcem, daleko młodszym odemnie i zdeklarowanym wielbicielem płci pięknej, odwiedził nas w oberży, gdzie leżałem i spędził z nami dwa dni. Mówiąc nawiasem, skarżył się wciąż na niewygody, dla Lizy był bardzo uprzejmy i zauważył nawet, że trzeba zamówić jej portret, co w jego ustach równało się ojcowskiemu błogosławieństwu.
— Widzę, mój drogi, że powracasz naprawdę do zdrowia — rzekł z uśmiechem Mortimer.
— Jest to mój najszczerszy zamiar. Co się tyczy M. C. R., gdy, popłukując sobie usta winem Bordeaux, które kazał sobie podać na mój koszt, zapytał mnie: „jak możesz, drogi synu, pić taką lurę”, to czyn ten równał się łzom ojcowskim, towarzyszącym wymienionemu błogosławieństwu, bo, widzisz, uczucia M. C. R. nie mogą być mierzone zwyczajną miarą.
— Z pewnością — odparł Lightwood.
— To już wszystko, na co się mógł zdobyć mój czcigodny rodzic w kwestyi mego małżeństwa, uświęcając je tem samem przy ołtarzu rodzinnym.
Z tej strony więc nie ma już żadnych obaw. Fundusik, który mam na własność w rękach takiej administratorki, jak Liza (wybacz; jestem jeszcze taki osłabiony, że głos mój drży nieco, gdy wymawiam jej imię), wystarcza nam zupełnie. Dzięki jej, bogatszy jestem teraz, niż byłem kiedykolwiek. Skoro zaś nabiorę sił, pojedziemy może do której z kolonii, gdzie spróbuję praktykować jako adwokat...
— Cóż ja tu będę robił bez ciebie, chociaż może postąpiłbyś dobrze, jadąc do Indyi.
— Nie, mój drogi, postąpiłbym bardzo źle — przerwał z niezwykłą żywością Eugeniusz.
— Dlaczego? — spytał ze zdziwieniem Mortimer.
— Myślisz może, że mam jeszcze gorączkę i mówię z podnieceniem. To prawda, że jak mówi Hamlet, „krew szybciej krąży w żyłach moich, gdy o tem myślę”, ale jest to zdrowy zapał. Gdybym odjechał, popełniłbym podłość ze względu na Lizę, bo wyglądałoby to, jakbym się jej wstydził, jakbym uciekał przed ludźmi.
— Są to motywy bardzo szlachetne, ale...
— Co chcesz powiedzieć?
— Czy nie zdaje ci się, że właśnie przez wzgląd na nią nie należy narażać jej na przyjęcie, jakiego może doznać w naszym świecie?
— Och! — zaśmiał się Eugeniusz — we dwóch damy chyba radę naszemu światu. Czy lękasz się lady Tippins?
— Trochę — odparł również śmiejąc się Mortimer — ale w każdym razie możemy stawić jej czoło.
— Z pewnością — potwierdził z zapałem Eugeniusz. — Moja żona jest mi trochę droższa od lady Tippins i jej podobnych. Zostanę też i walczyć będę o nią z odkrytą przyłbicą do ostatka. A gdybym się kiedy zachwiał i chciał jej naprawdę bronić, usuwając ją i ukrywając przed tymi ludźmi, to ty, mój przyjaciel, którego po niej kocham najwięcej na świecie, powiedzieć mi masz, żem zasłużył na to, aby mi ona w twarz plunęła i kopnęła, zamiast ratować mój skrwawiony zewłok zatopiony w rzece.
Mówił te słowa z takiem uniesieniem, że twarz mu zapłonęła i przez chwilę stał się podobny do tego, czem był, nim go oszpeciły okaleczenia.
Rozmawiali tak o przyszłości, aż do nadejścia Lizy. Wszedłszy, młoda pani Wrayburne zauważyła odrazu podniecenie męża i dotykała z niepokojem twarzy jego i rąk.
— Wyprawiłeś mnie na spacer, ale nie powinnam była odchodzić. Widzę, że jesteś cały rozpalony. Co ci się stało?
— Mój Boże! — zaśmiał się po dawnemu Eugeniusz — zdaje mi się, że to myśl o naszem społeczeństwie wprawiła mnie w ten stan.
Powracając do siebie, Mortimer obracał mimowoli w głowie ostatnie słowa przyjaciela. Głos społeczeństwa, „ciekawy jestem, jaki będzie głos społeczeństwa”. Postanowił też pójść niejako na rekonesans, by dowiedzieć się, co powie społeczeństwo o ślubie Eugeniusza. Z tego powodu nie odrzucił najbliższego zaproszenia państwa Weneeringów i udał się do nich na obiad.
Weneeringowie byli i nadal niestrudzeni w wydawaniu obiadów proszonych, mimo, że zapisane już było w księdze przeznaczeń, iż czeka ich w najbliższej przyszłości bankructwo ze skandalem, od którego nie uchroni Weneeringa nawet jego stanowisko członka parlamentu i prawodawcy, dostarczonego państwu przez nieskazitelny okręg Wide-Pocket. Konfident Wielkiej Brytanii, zasilony funduszem nowego kandydata, zaordynować miał nowe nieskazitelne wybory, podczas, gdy pan Weneering schronić się miał do Calais wraz z żoną, na której imię zdążył złożyć tam dość pokaźne oszczędności.
Wszystko to jednak było dopiero kwestyą przyszłości i nikt z gości nie przeczuwał, że państwo Weneering dowiedzą się wkrótce bardzo dokładnie, jaki obrót przybiera życie tych, którzy wydają więcej, niż posiadają. Na razie nikt o tem nie wie, a goście są w komplecie. A więc: lady Tippins, wielki Podsnap z małżonką, ten drogi Twemlow, Brewer i Boots z Bufferem, wreszcie ów przedsiębiorca, zatrudniający pół miliona robotników, prezes, robiący w ciągu tygodnia co najmniej trzy tysiące mil koleją i genialne indywiduum, które zdołało dokonać konwersyi swych dywidend na okrągłą kwotę 375,000 funtów dochodu, bez żadnych szylingów ni pensów. W takiem to gronie znalazł się Lightwood po dłuższej nieobecności. Dostrzegła go natychmiast lady Tippins i przyzywała do siebie dezertera, gestykulując wachlarzem, ale Mortimer udał, że tego nie dostrzega i wolał rozmawiać z Podsnapem o Wielkiej Brytanii. Podsnap mówi zawsze o Wielkiej Brytanii i to takim tonem, jakby był wydelegowanym przez nią żandarmem, trzymającym straż nad resztą globu.
— Tak, panie! — mówił — wiemy dobrze, jakie są pretensye Rosyi, wiemy, do czego zmierza Francya i co knuje Ameryka, ale wiemy także czem jest Anglia i to nam wystarcza.
Przy obiedzie wszakże nie mógł już Mortimer uciec od lady Tippins, naprzeciw której go posadzono.
— Kochany Robinsonie! — wołała do niego przez stół — i cóż tam słychać na twojej wyspie?
— Dziękuję pani — odparł — wyspa moja znajduje się w stanie kwitnącym.
— A dzicy?
— Zaczynają się cywilizować, przynajmniej w chwili, gdym opuszczał Juan-Fernandez pożerali się już nawzajem, co jest przecież najistotniejszym warunkiem cywilizacyi.
— Kacie! — zawołała rozkoszna trzpiotka — nie wystawiaj na próby mej cierpliwości. Mówże mi o tym ślubie, na którym podobno byłeś.
— Czy byłem? — rzekł niedbale Mortimer — być może, żem się tam znajdował.
— Jak była ubrana panna młoda, czy w kostyumie rybaczki?
Na to Mortimer nachmurzył się i nic nie odpowiedział.
— I spodziewam się — trzepała dalej lady Tippins, — że oblubienica przewiozła się sama łódką, wiosłując i sterując, zanim przybiła do lądu, dla wzięcia udziału w ceremonii ślubnej.
— W jakibądź sposób tam przybyła, mogę panią upewnić, że zrobiła to z wdziękiem.
— Z wdziękiem! Czy słyszycie? On chce w nas wmówić, że ten przewoźnik w spódnicy odznacza się wdziękiem. Podtrzymaj mnie, Weneering, bo zemdleję. A więc mówisz pan...
— Nie nie mówię — odmruknął Mortimer, który też umilkł od tej chwili.
— Próżno się wykręcasz — atakowała go dalej sędziwa syrena. — Bardzo to ładnie z twojej strony, że chcesz zasłonić przyjaciela, który się tak zaafiszował; ale to nic nie pomoże, bo powiem ci jasno i bez ogródki, że społeczeństwo nasze ma jedno tylko zdanie i jeden głos w tej śmiesznej aferze. Zaraz się pan przekonasz. Kochana pani Weneering, zechciej postawić wniosek, jak w parlamencie i przedyskutujemy go.
— Ach tak, — potwierdziła z zachwytem pani Weneering, której zresztą nikt nie słuchał — jak w parlamencie.
— Ja będę przewodniczącym — oświadczyła z werwą urocza Tippins. — Słuchajcie panowie i panie. Wniosek jest następujący: Jak ocenić postępek pewnego młodego człowieka, który, będąc doskonale urodzonym, przystojnym i nie pozbawionym zdolności, bierze za żonę przewoźnika w spódnicy, przedzierzgniętego następnie w robotnicę fabryczną?
— Bardzo przepraszam — zaprotestował Mortimer — rzecz się przedstawia trochę inaczej. Czy dobrze postąpił młodzieniec, taki właśnie, jak go opisała lady Tippins, żeniąc się z mężną kobietą, która uratowała mu życie z niezwykłą energią, która, nie mówiąc już o jej piękności, jest cnotliwa i obdarzona wyjątkowemi zaletami i którą przytem kochał on i podziwiał już oddawna, wzajemnie przez nią kochany.
— Nie o to idzie — przerwał Podsnap, którego umysł i kołnierzyk czuły się w równym stopniu urażone roztrząsaniem tak niewłaściwego tematu. — Powiedz pan, czy ta dziewczyna była, czy nie była przewoźniczką?
— Nigdy — zaprzeczył Mortimer — jej ojciec miał czółno, na którem przejeżdżał się niekiedy po rzece, nie przewożąc nikogo.
Oświadczenie to wywarło pewne wrażenie, trzy tampony pokiwały znacząco głowami.
— Panie Lightwood — spytał wtedy pan Podsnap, któremu włosy najeżyły się jak szczotka, skutkiem oburzenia — czy ta osoba była dziewczyną fabryczną?
Nigdy! — odparł Mortimer — zatrudniona była tylko w pewnej instytucyi przemysłowej, zdaje mi się, w papierni, gdzie ją wysoko ceniono.
— W takim razie — orzekł Podsnap, robiąc ręką swój zmiatający gest — oświadczam, że to małżeństwo razi mnie w najwyższym stopniu, proszę nie mówić o niem w mojej obecności.
— Ciekawy jestem, czy to ty przedstawiasz głos społeczeństwa — zapytywał siebie w duchu Mortimer, szczerze ubawiony tem wystąpieniem.
— Słuchajcie — wołała lady Tippins — teraz wygłoszą swe opinie inni członkowie parlamentu. Kolej na panią, pani Podsnap.
Pani Podsnap oświadczyła, że młody człowiek, należący do towarzystwa, nie może żenić się inaczej, jak z osobą z towarzystwa, któraby umiała obracać się w świecie z tą elegancyą i swobodą, jaką nadaje towarzystwo. Tu dama ta dała do zrozumienia, że ideałem wszystkich dżentlmenów powinno być połączenie się z kobietą o ile możności do niej podobną.
Dalej zabrał głos przedsiębiorca, zatrudniający pół miliona robotników. Potentat ten twierdził, że młody człowiek, o którym mowa, powinien był wyznaczyć dziewczynie rentę i kupić jej nowe czółno. Bo, widzicie państwo, sprawa ta, jak wiele innych, da się zredukować do kwestyi befsztyka i piwa. Dajesz pan dziewczynie czółno i rentę, to znaczy dajesz jej możność kupienia sobie porcyi befsztyka i szklanki porteru. Jedno i drugie działa jak opał w naturze, to jest wytwarza siłę, która zużyta być może na wiosłowanie. Z jednej strony dziewczyna i czółno, z drugiej befsztyk i piwo. Każda kwestya da się do tego sprowadzić.
Czarodziejka Tippins, która usnęła w czasie tego wywodu, zbudziła się nagle i dała głos prezesowi kolejowemu, ujeżdżającemu nieskończoną ilość kilometrów, na co ów dostojny włóczęga oświadczył, że gdyby jemu ocaliła życie dziewczyna, zaliczająca się do wiadomej sfery towarzyskiej, to byłby jej bardzo wdzięczny i wyrobiłby jej posadę przy telegrafie, gdzie kobiety bardzo się nadają, ale nie ożeniłby się z nią nigdy, stanowczo nie.
Zapytany o zdanie właściciel okrągłej renty, bez żadnych pensów i szylingów, odpowiedział sam lapidarnem pytaniem:
— Czy bogata?
— Nie.
— W takim razie, wszystko to głupota i szaleństwo.
Potem dodał jeszcze w charakterze wyjaśnienia, że każda legalna rzecz da się ostatecznie zrobić za pieniądze, ale bez pieniędzy? brr...
— Cóż powie Boots?
— Że nie zrobiłby tego za dwa tysiące funtów.
— A Brewer?
— To samo, co Boots.
Buffer zaś dodał, że znał człowieka, który się ożenił z dziewczyną, służącą w łazienkach, ale uciekł od niej zaraz po ślubie.
Lady Tippins, wyczerpawszy w ten sposób dyskusyę, chciała jeszcze spytać pana i panią Weneering co o tem myślą, gdy nagle oczy jej, okrąży= wszy stół, spotkały się z panem Twemlowem, który siedział z czołem, opartem na rękach.
— Boże jedyny! o mały włos nie zapomniałam o tym drogim Twemlowie. Powiedz pan, proszę, za czem pan głosujesz?
Twemlow podniósł głowę i zaczął:
— Zdaje mi się, że jest to kwestya uczuć danego dżentlmena i niech mi będzie wolno...
— Dżentlmen, który zawarł takie małżeństwo, nie może mieć żadnych uczuć — przerwał mu Podsnap.
— Nie podzielam tego zdania — odrzekł Twemlow, z mniejszą, niż zwykle słodyczą — i jeżeli wdzięczność, szacunek, podziw i miłość najgłębsza, skłoniły owego dżentlmena do poślubienia tej lady...
— Tej lady? — zawołał sarkastycznie Podsnap.
— Panie — rzekł Twemlow, którego mankiety zadrżały — powiedziałeś pan lady, jak ja, bo i jakże nazwałbyś tę damę, gdyby jej mąż był tu obecny.
Kwestya w ten sposób postawiona nie przypadła do smaku panu Podsnap, który też zmiótł ją ruchem ręki i zmilkł.
— Powtarzam! — mówił dalej pan Twemlow podniesionym głosem — że jeśli uczucia, które przed chwilą wymieniłem, skłoniły pana Wrayburne do poślubienia tej młodej osoby, stał się on przez to lepszym jeszcze dżentlmenem, a jego żona szlachetniejszą od wielu lady. Mówiąc to, mam na myśli pojęcie prawdziwego dżentlmena w najlepszem i najwyższem znaczeniu, do jakiego człowiek może dążyć. A że uczucia takiego dżentlmena są mi święte, przykro mi jest, niewymownie przykro, że mogły się one stać przedmiotem dyskusyi, jakby igraszką koła ludzi, zebranych przy stole,
— Chciałbym wiedzieć, czy i dostojny kuzyn pański, lord Snidgeworth, podzielałby pańskie zapatrywania.
— Na to panu nie umiem odpowiedzieć — odparł Twemlow — ale to pewna, że nie pozwoliłbym tak jemu, jak nikomu innemu, narzucać mi swych pojęć o sprawie tak delikatnej i na punkcie której jestem bardzo draźliwy.
Coś lodowato chłodnego, jakby mokry baldachim, zawisło nad towarzystwem.
Nie widziano jeszcze nigdy lady Tippins w tak złym humorze, ani jedzącej z takiem żarłoctwem. Mortimer tylko promieniał i patrzył z wdzięcznością na pana Twemlowa, nie zapytując już siebie, jak wypadnie głos społeczeństwa. Skoro zaś goście zaczęli się rozchodzić, mając już dość towarzystwa swego i państwa Weneeringów, Mortimer odprowadził pana Twemlowa, a, uścisnąwszy mu serdecznie rękę, powracał wesoło do swego mieszkania w gmachu sądowym.