Ojciec Goriot (Balzac, 1938)/Ojciec Goriot
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Ojciec Goriot |
Wydawca | Biblioteka Boya |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Le père Goriot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pani Vauquer, z domu Conflans, jest to starsza dama, która od czterdziestu lat prowadzi w Paryżu gospodę przy ulicy Neuve-Sainte-Geneviève, między Dzielnicą Łacińską a przedmieściem St. Marcel. Dom ten znany jest pod mianem pensjonatu Vauquer; mimo iż przyjmuje zarówno mężczyzn jak kobiety, młodych ludzi jak starców, nigdy obmowa nie dotknęła obyczajów tego czcigodnego zakładu. Ale też, od trzydziestu lat, nikt nie widział tu młodej kobiety; aby zaś młody człowiek tam zamieszkał, musi go snadź rodzina trzymać na bardzo chudej pensyjce. W 1819 r. wszakże, epoce w której rozpoczyna się ten dramat, zamieszkała tam jedna młoda panienka. Mimo iż słowo dramat mocno straciło na wyrazistości wskutek naciąganego i niewłaściwego użytku jaki zeń czyni nasza cierpiętliwa literatura, konieczne, jest użyć go tutaj; nie iżby ta historia była dramatyczna w ścisłym znaczeniu słowa; ale, skoro dobiegnie do końca, może czytelnik uroni parę łez intra i extra muros. Czy zrozumie ją kto poza Paryżem? Można wątpić. Szczegóły tej sceny, pełnej obserwacji i kolorytu lokalnego, da się ocenić jedynie między wzgórzami Montmartre a wyżem Montrouge, w tej znamienitej dolinie wciąż osypującego się tynku i ścieków czarnych od błota; dolinie wypełnionej rzeczywistym cierpieniem, fałszywą często radością, i tak straszliwie oranej wzruszeniami, iż trzeba doprawdy czegoś nadzwyczajnego, aby osiągnąć trwalsze nieco wrażenie. Mimo to, zdarzają się tam od czasu do czasu cierpienia, które, przez nagromadzenie występku i cnoty, nabierają jakiejś wielkości i dostojeństwa: na ich widok, egoizmy, interesy przystają wzruszone; ale wrażenie to jest niby soczysty, szybko pochłonięty owoc. Wóz cywilizacji, podobny bóstwu Jaggernata, ledwie wstrzymuje się chwilę w drodze, skoro serce mniej łatwe do zmiażdżenia od innych zatrzyma jego koła: skruszywszy je niebawem, wiedzie dalej swój pochód zwycięski. Tak i wy: ty, która trzymasz tę książkę w białej dłoni, ty który zanurzasz się w miękki fotel, powiadając sobie: „Może mnie to rozerwie“. Odczytawszy dzieje tajemnych niedoli ojca Goriot, zjecie ze smakiem obiad, składając swą nieczułość na karb autora, pomawiając go o przesadę, o poezję. Ach, wiedzcie: dramat ten nie jest ani wymysłem, ani romansem. All is true, jest on tak prawdziwy, że każdy odnajdzie jego składniki w sobie, może we własnym sercu.
Dom, w którym ulokował się pensjonat, należy do pani Vauquer. Leży na skraju ulicy Neuve-Sainte-Geneviève, w miejscu gdzie poziom obniża się ku ulicy Arbalete tak nagłym i bystrym spadkiem, że pojazdy rzadko zapuszczają się w tę okolicę. Przyczynia się to do ciszy ulic stłoczonych między Val-de-Grâce a tumem Panteonu, dwiema budowlami, które nadają swoisty charakter atmosferze, barwiąc ją żółtymi tonami, gasząc wszystko surowym cieniem, padającym od kopuł. Bruk suchy, w ściekach nie ma błota ani wody, trawa porasta pod murem. Najobojętniejszy człowiek ulega smutkowi ogarniającemu tu każdego; turkot pojazdu staje się istnym wydarzeniem, domy są martwe, mury trącą kaźnią. Zbłąkany Paryżanin ujrzy tam jedynie tanie pensjonaty lub zakłady publiczne, nędzę i nudę, starość chylącą się ku śmierci, radosną młodość zniewoloną do pracy. Nie ma w Paryżu okropniejszej i, powiedzmy, mniej znanej dzielnicy. Ulica Neuve-Sainte-Geneviève zwłaszcza jest niby brązowa rama, harmonizująca z tym opowiadaniem, do którego trzeba, o ile możności, nastroić ducha ciemnym kolorem, poważnymi myślami: tak, w miarę jak podróżnik zstępuje do katakumb, z każdym stopniem światło słabnie i śpiew przewodnika głuchnie. Jakież prawdziwe porównanie! Któż rozstrzygnie, który widok jest straszliwszy, wyschłych serc, czy pustych czaszek?
Front wychodzi na ogródek, w ten sposób, że budynek przylega bokiem do ulicy Neuve-Sainte-Geneviève, z której widzimy go w pionowym przekroju. Wzdłuż fasady, między domem a ogródkiem, znajduje się brukowany ściek, szeroki na sążeń, dalej ścieżka wysypana piaskiem, otoczona krzewami geranium, oleandrów i granatów posadzonych w niebieskich fajansowych wazonach. Wchodzi się furtką, nad którą widnieje tabliczka z napisem PANI VAUQUER, pod spodem zaś: PENSJONAT DOMOWY DLA OBOJGA PŁCI I INNYCH. Przez furtkę, uzbrojoną hałaśliwym dzwonkiem, widać na końcu dróżki, na murze wprost ulicy, niszę pomalowaną na zielony marmur przez miejscowego artystę. W tej imitacji niszy wznosi się posąg, przedstawiający Amora. Patrząc na obłupany pokost, który go pokrywa, miłośnicy symbolów odkryliby w nim może godło miłości paryskiej, którą leczy się o kilka kroków dalej. Na podstawie, wpół zatarty napis przywodzi na pamięć czas, którego sięga ten ornament, a to przez entuzjazm dla Woltera, w epoce jego tryumfalnego powrotu do Paryża w r. 1777:
Oto twój władca, oto twój pan.
Z zapadnięciem nocy, furtka ustępuje miejsca litej bramie. Ogródek, tak szeroki jak front domu, zamknięty jest z jednej strony murem, z drugiej ścianą sąsiedniego domu, z której zwisa opona z bluszczu, ściągająca oczy przechodniów niezwykle malowniczym jak na Paryż widokiem. Mur, okalający ogródek, obramiony jest szpalerami i winem, którego nikłe i zakurzone pędy stanowią przedmiot corocznej troski pani Vauquer i rozmów stołowników. Po obu stronach wąska dróżka prowadzi do naturalnej lipowej altany. Między bocznymi alejami, grzędy karczochów, otoczone strzyżonymi drzewami owocowymi i obsadzone szczawiem, sałatą i pietruszką. Pod lipami, okrągły stolik, pomalowany na zielono, otoczony ławkami. Tam, w upalne dni, biesiadnicy dość zamożni aby sobie pozwolić na kawę, przychodzą się napawać tym nektarem w skwarze godnym wylęgami.
Dom, wysoki na trzy piętra z poddaszem, zbudowano z piaskowca i pomalowano na ów żółty kolor, który daje tak nieszlachetny wygląd większości domów w Paryżu. Okna, po pięć na każdym piętrze, o drobnych szybkach, strojne są żaluzjami, z których każda sterczy pod innym kątem, tak że linie ich kłócą się z sobą. Boczna ściana ma po dwa okna, opatrzone na parterze żelazną kratą. Za domem dziedziniec, szeroki na dwadzieścia stóp, gdzie żyją w dobrej komitywie świnie, kury, króliki; w głębi, szopa na drzewo. Między szopą a oknem od kuchni ustawiono rodzaj spiżami, pod którą znajduje się ściek. Z dziedzińca otwierają się na ulicę Neuve-Sainte-Geneviève drzwiczki, którymi kucharka wymiata z domu nieczystości, spłukując następnie to bajoro wielką obfitością wody, pod grozą morowej zarazy.
Parter, z natury rzeczy stanowiący rdzeń pensjonatu, składa się najpierw z pokoju o szklanych drzwiach i dwóch oknach wychodzących na ulicę. Salon ten sąsiaduje z jadalnią; tę oddziela od kuchni sień, w której wznoszą się drewniane woskowane schody. Trudno o smutniejszy widok niż ten salon, którego całe umeblowanie stanowią fotele i krzesła obite włosiem w matowe na przemian i błyszczące pasy. W środku, okrągły stół z płytą imitującą marmur, na nim ów serwis z białej porcelany, o złotych, wpół zatartych już prążkach, jaki spotyka się dziś wszędzie. Pokój ten, o dość lichej podłodze, wyłożony jest, do wysokości klamki, drzewem. Powyżej, błyszczące obicie przedstawia sceny z Telemaka. Przestrzeń między dwoma zakratowanymi oknami bawi oczy pensjonarzy ucztą wydaną przez Kalipso dla syna Odyssowego. Od czterdziestu lat, malowidło to jest przedmiotem żartów młodszych stołowników, którzy starają się wznieść ponad swój los, dworując sobie z obiadu na jaki skazuje ich nędza. Kominek, którego palenisko, zawsze czyste, świadczy że ogień zjawia się tylko w ważnych uroczystościach, zdobny jest dwoma wazonami sztucznych kwiatów, starych i zapylonych, które okalają szkaradny alabastrowy zegar. Pierwszy ten pokój wydziela zapach, na który język nie posiada określenia, o który trzeba by nazwać odorem pensjonatu. Odór ten trąci stęchlizną, butwielą, jełkością; przejmuje, chłodem, wilgocią, przenika ubranie; ma smak sali, w której niedawno sprzątnięto resztki obiadu, cuchnie kredensem, spiżarnią, szpitalem. Może zdołałby go opisać ktoś, kto by wynalazł proceder określenia mdlących oparów, jakie wydają kataralne i swoiste wyziewy każdego pensjonarza bez względu na wiek i płeć. Otóż, mimo tych smutnych okropności, gdybyście porównali salon ten z jadalnią, która z nim graniczy, wydałby się wam wytworny i pachnący niby wykwintny buduarek. Ta sala, cała wykładana drzewem, była niegdyś pomalowana na kolor niepodobny dziś do określenia, tworzący niby tło, na którym brud rozłożył się warstwami, rysując dziwaczne figury. Dokoła ciągną się wiecznie lepkie półki, na których stoją poszczerbione i pożółkłe karafki, metalowe krążki, stosy fajansowych talerzy o niebieskich obwódkach. W rogu, skrzynka z przegródkami na serwety, zawsze poplamione i skropione winem. Pokój ów mieści wiekuiste meble, wygnane zewsząd, ale zachowane tam niby w zakładzie Nieuleczalnych. Barometr z kapucynem, który wychodzi na słotę; ohydne, odbierające apetyt ryciny, oprawne w czarne lakierowane listewki ze złotym prążkiem; szyldkretowy zegar wykładany miedzią, zielony piec, kinkiety na których kurz miesza się z oliwą, długi stół pokryty ceratą, dość tłustą aby facecjonista mógł wypisać na niej palcem swe imię, kulawe krzesła, nędzne poskręcane maty z morskiej trawy, piecyki o połamanych dziurkach i zniszczonej blasze. Aby wyrazić do jakiego stopnia sprzęty te są stare, spróchniałe, przegniłe, zżarte, kulawe, ślepe, chrome, dychawiczne, trzeba by tu dać opis, który by nadto odwlókł bieg historii i którego niecierpliwi ludzie nie darowaliby autorowi. Czerwona podłoga pełna wybojów spowodowanych froterką albo malowaniem. Słowem, panuje tam nędza bez poezji; nędza oszczędna, zaciekła, wytarta. Nie ma jeszcze śladów błota, ale ma plamy; nie ma dziur ani łachmanów, ale rozpada się i butwieje.
Pokój ten znajduje, się w pełnym blasku w chwili gdy, koło siódmej rano, kot pani Vauquer kroczy przed swą panią, skacze po półkach, węszy mleko w przykrytych talerzami garnuszkach i napełnia pokój rannym pomrukiem. Niebawem ukazuje się wdowa, strojna w tiulowy czepek, spod którego zwisa źle włożony fałszywy warkocz; stąpa, wlokąc wykrzywione pantofle. Twarz pomarszczona, pulchna, z nosem w kształcie papuziego dzioba, małe tłuste ręce. Cała osoba nabita niby szczur kościelny, nazbyt pełny i trzęsący biust, harmonizują z tą salą, gdzie mury ociekają nieszczęściem, gdzie z kątów zieje chciwość i gdzie pani Vauquer oddycha cuchnącym i ciepłym powietrzem, nie doświadczając mdłości. Twarz jej, świeża jak przymrozek jesienny, okolone, siecią zmarszczek oczy, których wyraz przechodzi od wymuszonego uśmiechu tancerki do cierpkiego chłodu lichwiarza, słowem, cała jej osoba tłumaczy ten pensjonat, jak pensjonat wyraża jej osobę. Kaźń nie może istnieć bez dozorcy. Wyblakła otyłość tej niedużej osóbki jest wytworem sposobu życia, jak tyfus następstwem szpitalnych wyziewów. Wełniana, robiona na drutach halka wygląda spod spódnicy sporządzonej ze starej sukni, która, przez siatkę poprzecieranej materii, ukazuje strzępy waty; strój ten streszcza salon, jadalnię, ogródek, zwiastuje kuchnię i pozwala się domyślać stołowników. Widząc tę ramę, oraz osobę właścicielki, mamy zupełny obraz. Pani Vauquer, licząca lat około pięćdziesięciu, podobna jest do wszystkich kobiet, które dużo przeszły. Ma szkliste oko, niewinną minę stręczycielki, zbrojącej się w surowość aby wycisnąć wyższą cenę, ale gotowej do wszystkiego aby poprawić swój los; gotowej wydać Georges’a albo Pichegru, gdyby to było jeszcze możliwe. Mimo to wszystko, w gruncie dobra kobieta, powiadają pensjonarze, którzy uważają ją za biedną, słysząc jak stęka i kaszle jak oni. Kim był Vauquer? Nigdy wdowa nie wyraziła się jasno o pozycji nieboszczyka. W jaki sposób stracił majątek? „Nieszczęścia“, odpowiadała. Postąpił sobie z nią niegodziwie, zostawił jej tylko oczy do łez, ten domek aby żyć, i prawo do obojętności na każdą niedolę, ponieważ (powiadała) wycierpiała sama wszystko, co można wycierpieć.
Słysząc dreptanie pani, gruba Sylwia, kucharka, spieszy podać śniadanie dla pensjonarzy. Przychodni jadają zazwyczaj tylko obiad, za który płacą trzydzieści franków miesięcznie. W dobie gdy zaczyna się ta historia, „stałych“ było tylko siedmiu. Pierwsze piętro zawierało dwa najładniejsze mieszkania w całym domu. Pani Vauquer zajmowała skromniejsze; drugie należało do pani Couture, wdowy po komisarzu wojennym Rzeczypospolitej. Pani Couture miała przy sobie bardzo młodą osobę, Wiktorynę Taillefer, której zastępowała matkę. Obie płaciły razem do tysiąca ośmiuset franków rocznej pensji. Na drugim piętrze jedno mieszkanie zajmował staruszek nazwiskiem Poiret, drugie mężczyzna około czterdziestoletni, który nosił czarną perukę, malował bokobrody i mienił się ex-kupcem; nazywał się Vautrin. Trzecie piętro składało się z czterech pokoi, z których dwa były wynajęte: w jednym mieszkała stara panna, nazwiskiem Michonneau; w drugim były fabrykant makaronu i krochmalu, który pozwalał się zwać ojcem Goriot. Dwa pozostałe pokoje przeznaczone były dla przelotnych ptaków, dla nieszczęśliwych studentów, którzy, jak ojciec Goriot i panna Michonneau, mogli obrócić jedynie czterdzieści pięć franków miesięcznie na życie i mieszkanie; ale pani Vauquer nie lubił tego typu pensjonarzy; przyjmowała ich jedynie w braku czego lepszego; jedli za dużo chleba. W tej chwili, jeden pokój zajmował młody student praw przybyły spod Angoulême; liczna jego rodzina dokazywała cudów, aby mu zapewnić tysiąc dwieście franków rocznie. Eugeniusz de Rastignac[2] — takie, było jego miano — był jednym z owych młodych ludzi pracowitych z musu, którzy, już w młodym wieku, pojmują że są nadzieją rodziny; którzy starają się zdobyć podwaliny świetnej przyszłości, układając celowo plan studiów i dostrajając je z góry do przyszłej ewolucji społeczeństwa, iżby pierwsi mogli wycisnąć z niej korzyści. Bez interesujących obserwacji tego młodego człowieka, oraz zręczności z jaką umiał się wcisnąć w paryskie salony, opowieść ta nie posiadałaby owego kolorytu prawdy, jaki jej da z pewnością jego bystrość, oraz chęć zgłębienia tajemnic straszliwego położenia, równie starannie ukrywanego przez tych co je stworzyli, jak przez tego co je cierpiał.
Nad trzecim piętrem był strych do bielizny, oraz dwie klitki, gdzie sypiali posługacz Krzysztof i gruba Sylwia, kucharka. Oprócz siedmiu domowych, pani Vauquer miała zawsze jakich ośmiu studentów prawa lub medycyny i dwóch lub trzech stałych gości abonujących się tylko na obiad. Do obiadu siadało w jadalni osiemnaście osób, mogłoby się zaś pomieścić dwadzieścia; rano natomiast znajdowało się tam tylko siedmioro domowych, których śniadanie miało charakter rodzinny. Każdy schodził w pantoflach, pozwalał sobie na swobodne uwagi tyczące stroju i zachowania się przychodnich, lub też wydarzeń poprzedniego wieczoru. Ci pensjonarze to były pieszczochy pani Vauquer, która ze ścisłością astronoma odmierzała im starania i wygody, wedle opłacanej sumy. Jeden i ten sam wzgląd powodował tymi skupionymi przez traf istotami. Dwaj lokatorzy z drugiego piętra płacili tylko siedemdziesiąt dwa franki na miesiąc. Taniość ta, którą spotyka się jedynie w dzielnicy St. Marcel i w której jedna pani Couture stanowiła wyjątek, świadczy, iż wszyscy ci pensjonarze musieli się znajdować pod znakiem mniej lub bardziej widocznych nieszczęść. Toteż żałosny obraz tego domu powtarzał się w stroju domowników, tak samo zaniedbanym. Surduty, których kolor stał się zagadką; trzewiki, jakie w wytwornych dzielnicach porzuca się przy bramie; wystrzępiona bielizna, odzież która miała już tylko duszę; suknie niemodne, farbowane; zblakłe i stare cerowane koronki, rękawiczki wyświecone od użycia, zrudziałe kołnierzyki i obszarpane chustki. O ile stroje przedstawiały się w ten sposób, wzamian prawie wszyscy pensjonarze posiadali ciała o mocnej budowie, organizmy które oparły się burzom, twarze zimne, twarde, wytarte nakształt wyszłych z obiegu talarów. Zwiędłe usta zbrojne były chciwymi zębami. Wygląd tych pensjonarzy pozwalał się domyślać minionych lub obecnych dramatów; nie owych dramatów rozgrywających się przy blasku rampy, w malowanych kulisach, ale dramatów żywych i niemych, dramatów mroźnych które wszelako palą serce żarem, dramatów nieustających.
Zmęczone oczy starej paniny Michonneau przysłaniał brudny zielony daszek, zdolny wystraszyć anioła litości. Szal jej, o chudych i żałosnych frędzlach, zdawał się odziewać szkielet, tak kształty, które ukrywał, były kanciaste. Jaki kwas odarł tę istotę z kobiecej formy? musiała niegdyś być ładna i zgrabna: był-li to występek, zgryzota czy chciwość? czy nadto kochała? czy była dwuznaczną modystką, czy tylko kurtyzaną? czy, za tryumfy wyuzdanej młodości, przed którą słały się rozkosze, pokutowała starością straszącą przechodniów? Bezbarwny jej wzrok przejmował dreszczem, zwiędła twarz kryła coś groźnego. Miała przenikliwy głos konika polnego krzyczącego w zaroślach z nadejściem zimy. Powiadała, że zajęła się starszym panem cierpiącym na katar pęcherza i opuszczonym przez własne dzieci, które sądziły że jest bez grosza. Starzec ten zostawił jej tysiąc franków dożywocia, periodycznie wydzieranego przez spadkobierców, których potwarzy stała się pastwą. Mimo iż gra namiętności przeżarła jej twarz, można było w niej odnaleźć ślad białej niegdyś cery i delikatnych rysów, które pozwalały przypuszczać, że ciało zachowało resztki piękności.
Pan Poiret był to istny automat. Widząc go snującego się, niby szary cień, alejami Ogrodu botanicznego, w starym miękkim kaszkiecie, z laską o gałce z pożółkłej kości słoniowej, którą ledwo trzymał w dłoni, widząc bujające na wietrze poły surduta, który niedostatecznie okrywał spodnie niemal próżne i nogi w niebieskich pończochach chwiejące się jak u pijanego, brudną białą kamizelkę, pokurczony żabot z grubego muślinu i krawat okręcony dokoła indyczej szyi, wielu ludzi zadawało sobie pytanie, czy ten chiński cień należy do śmiałej rasy synów Jafeta, od których roi się na bulwarach. Jaka praca mogła go tak pokurczyć? jaka namiętność pocentkowała gąbczastą twarz, która narysowana przez karykaturzystę, wydałaby się nieprawdopodobna? Czym był dawniej? Może urzędnikiem w ministerium sprawiedliwości, w biurze, gdzie urząd katowski przesyła rachunki kosztów, rachunki za dostawę czarnych welonów dla ojcobójców, trocin do śmiertelnego koszyka, sznurów do gilotyny? Może kontrolerem przy szlachtuzie, lub podinspektorem urzędu zdrowia? Słowem, człowiek ten zdawał się jednym z mułów wielkiego młyna społecznego; jednym z owych Ratonów paryskich, którzy nie znają nawet swoich Bertrandów; jedną z osi, na których kręcą się publiczne niedole lub publiczne plugastwa, słowem, jednym z tych ludzi, na których widok mówimy: „Hm, ostatecznie, trzeba aby tacy byli“. Świetny Paryż nie zna tych twarzy wyblakłych od moralnych lub fizycznych cierpień. Ale Paryż to prawdziwy ocean. Możecie rzucać weń sondę, nigdy nie poznacie prawdziwej jego głębokości. Przebieżcie go, opisujcie; choćbyście nie wiem jak go przebiegali i opisywali, choćby nie wiem jak liczni i gorliwi byli badacze tego morza, zawsze znajdzie się jakaś dziewicza ustroń, nieznajoma czeluść, kwiaty, perły, potwory, coś niesłychanego, zapomnianego przez literackich nurków. Pensjonat pani Vauquer jest jedną z tych ciekawych potworności.
Dwie postacie tworzyły uderzający kontrast z ogółem pensjonarzy i przychodnich. Mimo iż Wiktoryna Taillefer blada była ową chorobliwą bladością młodych dziewcząt dotkniętych chlorozą, a jej smutek, jej nieśmiałość, uboga i skromna postać, miały coś zbliżonego z powszechnym cierpieniem stanowiącym tło tego obrazu — twarz jej nie była stara, ruchy i głos były świeże. To młode nieszczęście podobne było roślinie o pożółkłych liściach, świeżo zasadzonej w nieżyczliwym gruncie. Rudawa płeć, płowe włosy, zbyt szczupła kibić tchnęły wdziękiem, jaki dzisiejsi poeci znajdują w posążkach średniowiecza. Szare podkrążone oczy wyrażały chrześcijańską słodycz i rezygnację. Niekosztowny strój zdradzał młode kształty. Była ładna przez kontrast. W szczęściu, byłaby urocza: szczęście jest poezją kobiet, jak strój ich barwiczką. Gdyby balowe upojenie rzuciło swe różowe blaski na tę bladą twarzyczkę; gdyby słodycze wykwintnego życia ubarwiły te zapadłe policzki; gdyby miłość ożywiła te smutne oczy, Wiktoryna mogłaby iść o lepsze z najładniejszymi. Brakowało jej tego, co stwarza drugi raz kobietę: stroju i czułych słówek. Historia jej mogłaby wypełnić całą książkę. Ojciec Wiktoryny, podejrzewając że to dziecko nie jest jego, nie chciał jej przy sobie, wyznaczył córce jedynie sześćset franków rocznie i obszedł prawo, aby przekazać cały majątek synowi. Pani Couture, daleka krewna matki, która niegdyś schroniła się u niej aby umrzeć z rozpaczy, zaopiekowała się sierotą jak własnym dzieckiem. Nieszczęściem, wdowa po komisarzu nie posiadała nic poza rentą wdowią i emeryturą; mogła pewnego dnia zostawić biedną dziewczynę, bez doświadczenia i środków, na pastwę losu. Poczciwa kobieta prowadziła Wiktorynę na mszę co niedzielę, do spowiedzi co dwa tygodnie, aby z niej zrobić na wszelki wypadek nabożną dziewczynę. Miała słuszność. Uczucia religijne otwierały przyszłość odtrąconemu dziecku, które kochało ojca, które co roku pukało do ojcowskich drzwi, nieubłaganie zamkniętych. Brat, jedyny naturalny pośrednik, nie odwiedził jej ani razu w ciągu czterech lat i nie posyłał żadnej pomocy. Błagała Boga, aby otworzył oczy ojca, aby zmiękczył serce brata: nie oskarżając ich, modliła się za obu. Pani Couture i pani Vauquer nie znajdowały w słowniku dość obelżywych słów, aby napiętnować to postępowanie. Gdy przeklinały bezecnego milionera, Wiktoryna łagodziła je słodkimi słowy, podobnymi do śpiewu ranionego gołębia, którego bolesny krzyk jeszcze wyraża miłość.
Eugeniusz de Rastignac miał typową twarz południowca, białą cerę, czarne włosy, niebieskie oczy. Postać jego, obejście, formy, zdradzały pańskie dziecko, które z domu wyniosło niezawodne tradycje dobrego smaku. Oszczędny w stroju, donaszał na codzień zeszłoroczne suknie; mimo to, wychodził niekiedy na miasto odziany tak, jak ubierają się panicze. Zwykle nosił stary surdut, lichą kamizelkę, tani czarny krawat, zniszczony, źle zawiązany, spodnie odpowiadające całości i zelowane buty.
Przejście między tymi dwiema osobami a resztą stanowił Vautrin, czterdziestolatek o farbowanych bokobrodach. Był to jeden z tych ludzi, o których się mówi: „Tęgi chwat!“ Miał szerokie ramiona, rozwinięty tors, wybitnie zarysowane mięśnie, grube, kwadratowe ręce porosłe pęczkami rudej szczeci. Twarz, poorana przedwczesnymi zmarszczkami, miała wyraz twardy, któremu przeczyło łatwe i serdeczne wzięcie. Niski, basowy głos, w harmonii z grubą wesołością, nie był niemiły. Vautrin był uczynny i jowialny. Jeśli, dajmy na to, niedomagał jakiś zamek w mieszkaniu, zaraz go rozłożył, sprawił, naoliwił, przypiłował, złożył z powrotem, mówiąc: „Znamy się na tym interesie“. Znał zresztą wszystko, okręty, morze, Francję, zagranicę, interesy, ludzi, wypadki, prawa, hotele i więzienia. Jeśli ktoś nadto się użalał, natychmiast ofiarowywał mu usługi. Pożyczył niejeden raz pieniędzy pani Vauquer i wielu pensjonarzom; ale ci, którym wygodził, raczejby umarli, niżby go mieli zarwać, tyle, mimo dobrodusznej miny, budziło obawy jego głębokie i stanowcze spojrzenie. Miał zwyczaj plucia na parę kroków, zwiastujący niezmąconą zimną krew, która nie cofnęłaby się przed zbrodnią, gdyby tak padło. Oko jego, jak surowy sędzia, wnikało w głąb każdej kwestii, każdego sumienia, uczucia. Zwykł był wychodzić po śniadaniu, zjawiał się na obiad, znikał na cały wieczór i wracał koło północy, przy pomocy klucza, który mu pani Vauquer powierzyła. On jeden cieszył się tym przywilejem. Ale też był on na najlepszej stopie z wdową, którą nazywał mamusią, obejmując ją wpół: pochlebstwo niedość ocenione! Dobra kobieta uważała to za rzecz jeszcze łatwą, podczas gdy jeden Vautrin miał ramię dość długie, aby objąć tę poważną cyrkumferencję. Szeroki jego gest objawiał się w tym, iż płacił szczodrze piętnaście franków na miesiąc za kawę z wódką, którą zwykł był pijać przy deserze. Ludzie mniej powierzchowni niż owa młodzież porwana wirem paryskiego życia, lub starcy obojętni na wszystko co ich bezpośrednio nie tyczy, nie byliby poprzestali na dwuznacznym wrażeniu, jakie w nich budził Vautrin. On znał lub odgadywał sprawy tych co go otaczali, gdy nikt nie mógł przeniknąć jego myśli ani zajęć. Jego pozorna dobroduszność, jego stała uprzejmość i wesołość stanowiły niby zaporę, którą odgrodził się od innych; mimo to, często zdarzyło się mu odsłonić straszliwą głębię swego charakteru. Często, wybuch godny Juwenala, jak gdyby rozkoszujący się tym aby zohydzać prawa, aby smagać społeczeństwo, dowodzić jego niekonsekwencyj, budziły przypuszczenie, że ten człowiek ma urazę do świata i że na dnie jego życia znajduje się starannie zagrzebana tajemnica.
Przyciągana, może bezwiednie, siłą czterdziestolatka lub urodą studenta, panna Taillefer dzieliła ukradkowe spojrzenia, swoje tajemne myśli między nich obu; ale żaden z nich, napozór, nie myślał o niej, mimo iż przypadek mógł z dnia na dzień zmienić jej położenie i uczynić z niej posażną partię. Zresztą, nikomu tam nie przyszło do głowy sprawdzać, czy nieszczęścia przytaczane przez któregoś z współlokatorów są prawdziwe czy udane. Wszyscy żywili względem siebie wzajemną obojętność, z domieszką zrozumiałej nieufności. Każdy wiedział, że nikt nie ma sposobu ulżenia jego nieszczęściom; wzajemne zaś zwierzenia wyczerpały czarę współczucia. Podobni staremu małżeństwu, nie mieli już sobie nic do powiedzenia. Pozostały stosunki jedynie mechaniczne, tarcie nienaoliwionych kółek. Każda z tych osób zdolna była minąć obojętnie na ulicy ślepego, wysłuchać bez wzruszenia opowieści o czyjejś niedoli i patrzyć na śmierć jako na rozwiązanie problemu nędzy, która pozwalała chłodno oglądać najstraszliwsze agonie. Najszczęśliwszą z tych znękanych dusz była pani Vauquer, królująca w tym przytulisku. Dla niej jednej, mały ogródek, który cisza i chłód, susza i zimno czyniły rozległym nakształt stepu, był powabnym gaikiem. Dla niej jednej, ów żółty i ponury dom, cuchnący grynszpanem szynkowej lady, miał swoje uroki. Te celki były jej własnością. Żywiła tych galerników, skazanych na wiekuiste katusze, sprawując nad nimi formalną władzę. Gdzież w całym Paryżu znalazłyby biedne istoty za tę cenę zdrowy i obfity pokarm, oraz mieszkanie, w którym mogli sobie stworzyć jeśli nie wykwint i wygodę to w każdym razie schludność i zdrowie? Gdyby nawet pozwoliła sobie na krzyczącą niesprawiedliwość, ofiara zniosłaby to bez skargi.
Takie zgromadzenie musiało się stać w miniaturze odbiciem społeczeństwa. Wśród osiemnastu stołowników, spotykało się, jak w szkołach, biedną upośledzoną istotę, kozła ofiarnego, na którego spadały wszystkie żarciki. Z początkiem drugiego roku, postać ta stała się dla Eugeniusza de Rastignac najbardziej godną uwagi ze wszystkich tych osób, między którymi trzeba mu było żyć jeszcze dwa lata. Owym popychadłem był ex-handlarz mąki, ojciec Goriot, na którego głowę zarówno malarz jak historyk skupiłby całe światło. Mocą jakiego przypadku ta zaprawna nienawiścią wzgarda, to pomieszane z litością prześladowanie, ta zniewaga nieszczęścia ugodziły najdawniejszego z pensjonarzy? Czy dał do nich powód przez śmiesznostki lub dziwactwa, które ludzie przebaczają trudniej niż występki? Pytania te potrącają o wiele społecznych niesprawiedliwości. Może jest w naturze ludzkiej kazać wszystko znieść komuś, kto wszystko cierpi przez istotną pokorę, słabość lub obojętność. Czyż nie lubimy dowodzić naszej siły kosztem kogoś albo czegoś? Najwątlejsza istota, wyrostek uliczny dzwoni do wszystkich bram w mroźną noc, lub wspina się na palce, aby wypisać swoje nazwisko na nietkniętym pomniku.
Ojciec Goriot, starzec sześćdziesięciodziewięcioletni, osiedlił się u pani Vauquer w 1813, wycofawszy się z interesów. Zrazu wziął mieszkanie zajmowane obecnie przez panią Couture i płacił tysiąc dwieście franków, jak człowiek dla którego różnica paru ludwików była drobnostką. Pani Vaquer odświeżyła trzy pokoje, wzamian za kwotę, która pokryła podobno wartość lichego urządzenia, perkalowych firanek, politurowanych i obitych pluszem foteli, kilku malowideł i papierowego obicia jakiem wzgardziłby lada szynk podmiejski. Może niedbała hojność, z jaką ojciec Goriot (wówczas nazywano go panem Goriot) pozwolił się obdzierać, zjednała mu opinię głupca nie mającego pojęcia o interesach. Goriot przybył z zasobną garderobą, wyekwipowany jak kupiec, który dorobiwszy się, niczego sobie nie odmawia. Pani Vauquer podziwiała osiemnaście koszul z holenderskiego płótna, których cienkość biła w oczy tym bardziej, iż fabrykant makaronu wpinał w żabot duże diamentowe szpilki połączone złotym łańcuszkiem. Ubrany zazwyczaj w błękitny garnitur, wdziewał co dzień świeżą białą pikową kamizelkę, pod którą falował wydatny brzuszek, podnoszący swym obwodem ciężki złoty łańcuch z mnóstwem breloków. Tabakierka, również złota, zawierała medalion pełen włosów, które napozór świadczyły o miłosnych podbojach. Kiedy gospodyni żartobliwie wymyślała mu od lampartów, na ustach starego błądził wesoły uśmiech zadowolonego mieszczucha. Szafy jego pełne były sreber z dawnego gospodarstwa. Oczy wdowy płonęły, kiedy pomagała usłużnie rozpakowywać i układać łyżki, chochle, widelce, serwis na oliwę, sosjerki, półmiski, srebrne nakrycia do śniadania, kawałki nie zawsze gustowne ale mające pełną wagę. Goriot nie chciał się rozstać z tym sprzętem, podarki te przypominały mu domowe uroczystości.
— To, objaśniał panią Vauquer, chowając spodek i czarkę, której pokrywkę zdobiły całujące się turkawki, to pierwszy podarek żony w rocznicę ślubu. Bidusia droga! poświęciła na to swoje panieńskie oszczędności. Pojmuje pani, wolałbym raczej drapać paznokciami ziemię, niż rozstać się z tą pamiątką. Chwała Bogu, będę mógł w tem pijać kawkę co rano aż do końca życia. Niezgorzej wyszedłem z interesów, mam zapewniony do śmierci chleb, i to z omastą.
Wreszcie pani Vauquer spostrzegła, okiem ciekawej sroki, listy zastawne, które, zsumowane zgrubsza, mogły dawać poczciwemu Goriot jakichś osiem do dziesięciu tysięcy franków rocznie.
Od tego dnia pani Vauquer, z domu Conflans, która miała lat czterdzieści osiem, ale przyznawała się do trzydziestu dziewięciu, powzięła myśl. Mimo iż powieki ojca Goriot były obrzękłe i obwisłe, co zmuszało go do częstego wycierania oczu, cała powierzchowność wydała się wdowie przyjemna i dystyngowana. Poza tym, łydki jego, mięsiste i wydatne, zarówno jak długi graniasty nos, zwiastowały przymioty moralne, do których wdowa zdawała się przywiązywać wagę a które potwierdzała szeroka i naiwna twarz poczciwca. Wyglądał na solidnie zbudowaną bestię, zdolną włożyć całą swą inteligencję w uczucie. Włosy, zaczesane w skrzydełka, które balwierz przychodził pudrować co rano, rysowały pięć charakterystycznych punktów na niskim czole i dobrze stroiły jego fizys. Mimo iż z wejrzenia nieco pospolity, zdradzał taki dostatek w stroju, tak obficie zażywał tabakę, siąkał ją jak człowiek tak pewny że zawsze będzie miał pełno makuby w tabakierce!... W dniu, w którym pan Goriot rozgościł się u niej, pani Vauquer położyła się wieczór do łóżka, piekąc się, niby kuropatwa w słoninie, w ogniu pragnienia aby zrzucić żałobny welon wdowy i odrodzić się jako pani Goriot. Wydać się, sprzedać pensjonat, paradować pod rękę z tym tuzem mieszczaństwa, stać się figurą w dzielnicy, kwestować, jeździć w niedzielę na trawkę do Choisy, Soisy, Gentilly; chodzić do teatru do loży, nie czekając na gratisowe bilety, które jej przynosili w lipcu niektórzy stołownicy: wymarzyła sobie całe Eldorado paryskiego drobnomieszczaństwa. Nie przyznała się nikomu, że ma czterdzieści tysięcy franków, uciułanych grosz do grosza. To pewna, iż, pod względem majątkowym, uważała się za bardzo przyzwoitą partię.
— Co się tyczy reszty, warta jestem przecież tyle co on, powiadała sobie, przewracając się po łóżku, jakgdyby chcąc przekonać samą siebie o wdziękach, których głęboki odcisk gruba Sylwia znajdowała co rano w pościeli.
Od tego dnia, blisko przez trzy miesiące, pani Vauquer korzystała z balwierza pana Goriot i poczyniła wkłady tualetowe, usprawiedliwione koniecznością pewnego dekorum, w harmonii z godnymi osobami, które nawiedzały jej dom. Rozwinęła wiele intryg, aby zmienić personel pensjonarzy, podkreślając pretensję przyjmowania odtąd jedynie ludzi dystyngowanych. Skoro zjawił się ktoś obcy, szczyciła się pierwszeństwem jakie jej dał pan Goriot, jeden z najbardziej szanownych przemysłowców paryskich. Rozdawała prospekty, na których widniało: PENSJONAT PANI VAUQUER. Jest to, powiadała, jeden z najstarszych i najbardziej cenionych pensjonatów w Dzielnicy Łacińskiej. Posiada uroczy widok na ulicę Gobelinów (widać ją było z trzeciego piętra) i ładny ogród, na którego krańcu rozciąga się aleja lipowa! Wspomniano tam o dobrym powietrzu i o ustronnym położeniu. Prospekt ten ściągnął hrabinę de l’Ambermesnil, kobietę trzydziestosześcioletnią, czekającą końca likwidacji i uregulowania emerytury, która jej się należała jako wdowie po generale poległym na polach bitwy. Pani Vauquer wprowadziła pewien wykwint w kuchni, kazała palić w salonie blisko przez pół roku i wypełniała tak sumiennie obietnice prospektu, że dokładała ze swego. To też hrabina zapewniała panią Vauquer, nazywając ją drogą przyjaciółką, iż ściągnie jej baronową de Vaumerland i wdowę po pułkowniku hr. Picquoiseau, swoje dobre znajome, które muszą domieszkać terminu w dzielnicy Marais, w pensjonacie droższym niż zakład pani Vauquer. Te damy będą się miały zresztą bardzo dobrze, skoro ministerium wojny załatwi ich sprawę.
— Ale, dodawała, te biura nie kończą nigdy nic!
Obie wdowy przychodziły po obiedzie do pokoju pani Vauquer i ucinały tam pogawędkę, popijając nalewkę i zajadając smakołyki zrobione specjalnie dla pani domu. Pani de l’Ambermesnil pochwaliła widoki gospodyni na pana Goriot: doskonały pomysł, który zresztą odgadła od pierwszego spojrzenia; Goriot wydał się jej mężem idealnym.
— Och! moja droga pani, mężczyzna zdrów jak ryba, mówiła wdowa; człowiek doskonale zakonserwowany, może jeszcze dać kobiecie wiele satysfakcji.
Hrabina dała dobrodusznie pani Vauquer parę wskazówek co do stroju, nie będącego w harmonii z jej pretensjami.
— Trzeba się postawić na stopie wojennej, rzekła.
Po długich naradach, wdowy udały się razem do Palais Royal, gdzie w Galeriach Drewnianych zakupiły kapelusz z piórami i czepek. Hrabina zaciągnęła przyjaciółkę do Joasi, gdzie wybrały suknię i szal. Skoro wystrzelano tę amunicję i wdowa stanęła pod bronią, przypominała wiernie szyld sklepu Pod strojnym wołem. Mimo to, była tak zadowolona ze swej postaci, iż czuła się wdzięczną hrabinie i, jakkolwiek nieskora do podarków, ofiarowała jej kapelusz za dwadzieścia franków. Coprawda, miała zamiar prosić ją, po przyjaźni, o wysondowanie Goriota i poparcie jej interesów. Pani de l’Ambermesnil chętnie ofiarowała się z przyjacielską pomocą i zaczęła oblegać starego makaroniarza, którego zdołała ściągnąć na konferencję; ale, znalazłszy go wstydliwym, żeby nie powiedzieć opornym, wobec usiłowań jakimi natchnęła ją osobista chęć uwiedzenia go na własny rachunek, wyszła oburzona jego grubiaństwem.
— Moja złota pani, rzekła do najdroższej przyjaciółki, nic pani nie wyciśnie z tego człowieka: podejrzliwy do śmieszności, kutwa, głupiec, bałwan, który przyniesie ci same zgryzoty.
Między panem Goriot a panią de l’Ambermesnil zaszły rzeczy tego rodzaju, że hrabina nie chciała widzieć go na oczy. Nazajutrz znikła, zapominając zapłacić pensji za pół roku i zostawiając rupiecie warte pięć franków. Mimo zawziętości, z jaką pani Vauquer prowadziła poszukiwania, nie mogła uzyskać w Paryżu żadnej wiadomości o hrabinie de l’Ambermesnil. Mówiła często o tej żałosnej sprawie, bolejąc nad swą łatwowiernością, mimo iż była bardziej nieufna od kotki; ale była w tym podobna do wielu osób, które strzegą się swoich bliskich, a dadzą się wystrychnąć na dudka pierwszemu z ulicy. Jest to zjawisko dziwne, ale prawdziwe, którego korzenie łatwo odnaleźć w sercu ludzkim. Być może, niektórzy ludzie nie mają już nic do zyskania wobec osób z którymi żyją; odsłoniwszy im pustkę własną, czują że ściągnęli na siebie sąd zasłużony a surowy; ale, doznając niezwalczonej potrzeby pochlebstwa na którym im zbywa, lub żądne błyszczeć pozorami przymiotów których im brak, silą się zyskać szacunek lub serce obcych, z narażeniem się na to, iż prędzej lub później je stracą. Istnieją wreszcie osoby z natury interesowne, które nie uczynią nic dobrego dla przyjaciół lub bliskich, bo to jest ich obowiązek; podczas gdy, oddając usługę obcym, odcinają kupony próżności. Im krąg ich przywiązali jest bliższy, tem mniej mają serca; im bardziej się oddala, tem są usłużniejsi. Pani Vauquer miała z pewnością coś z tych obu natur, małostkowych, fałszywych, wstrętnych.
— Gdybym ja był tutaj, mawiał wówczas Vautrin, nie byłoby się pani zdarzyło to nieszczęście! od pierwszego spojrzenia spenetrowałbym szelmeczkę. Znam się na tych cyferblatach.
Jak wszyscy mali ludzie, pani Vauquer miała zwyczaj nie wychodzić z koła wypadków i nie sądzić ich przyczyn. Lubiła czepiać się drugich o własne błędy. Od czasu tej katastrofy, uważała zacnego makaroniarza za źródło nieszczęścia i, jak mówiła, od tego dnia zaczęła trzeźwieć na jego punkcie. Poznawszy bezskuteczność swoich mizdrzeń i kosztów reprezentacji, rychło odgadła i przyczynę. Spostrzegła, że pensjonarz, wedle jej wyrażenia, gdzieś łazi. Słowem, nabrała przeświadczenia, że jej wypieszczona nadzieja jest chimerą, i że nigdy, wedle, energicznego wyrażenia hrabiny, która wyraźnie znała się na tym, nie wyciśnie nic z tego człowieka. Posunęła się, siłą rzeczy, dalej w nienawiści, niż wprzód zaszła w sympatii. Nienawiść była w proporcji nie do jej miłości, ale do zawiedzionych nadziei. O ile serce ludzkie znajduje chwile spoczynku, wstępując na wyżyny przywiązania, rzadko zatrzymuje się na bystrym spadku nienawiści. Ale Goriot był jej pensjonarzem, wdowa musiała tedy stłumić wybuchy zranionej miłości własnej, pogrzebać westchnienia, które wydzierał jej ten zawód, i dławić pragnienie zemsty, jak mnich gnębiony przez przeora. Małe dusze zaspokajają dobre czy złe uczucia zapomocą nieustannych małostek. Wdowa rozwinęła całą kobiecą złośliwość w prześladowaniu swojej ofiary. Zaczęła od tego, że obcięła wszystkie przyprawy i dodatki, wprowadzone ostatnimi czasy przy stole.
— Żadnych korniszonów, żadnych piklów, to są bzdurstwa! rzekła do Sylwii w dniu w którym wróciła do dawnego programu.
Goriot był to człowiek skromny, u którego oszczędność, niezbędna ludziom pracy, wyrodziła się w przyzwyczajenie. Zupa, sztuka mięsa, jarzyna, zawsze miały zostać jego ulubionym obiadem. Trudno była zatem pani Vauquer dokuczyć stołownikowi, którego gustów nie mogła w niczym zadrasnąć. Zrozpaczona że trafiła na człowieka nie posiadającego słabej strony, zaczęła podkopywać jego stanowisko; w ten sposób zaraziła swą niechęcią stołowników, którzy, dla rozrywki, szli na rękę jej zemście. Pod koniec roku, wdowa doszła do takiej nieufności, że pytała sama siebie, czemu ten były kupiec, liczący siedem do ośmiu tysięcy franków renty, posiadający wspaniałe srebra i kosztowności niczem jaka utrzymanka, mieszka u niej, płacąc pensję tak skromną w stosunku do swego majątku. W pierwszym roku Goriot obiadował zwykle raz lub dwa razy na tydzień poza domem; później, nieznacznie, doszedł do tego, że jadał w mieście tylko dwa razy na miesiąc. Wyprawy imć Goriota nadto były zgodne z interesami pani Vauquer, aby mogła bez niechęci patrzyć na regularność, z jaką stołownik jej spożywa obiad w domu. Zmiany przypisywała zarówno powolnemu upadkowi majątkowemu, jak chęci dokuczenia gospodyni. Najwstrętniejszym nawykiem tych lilipucich dusz jest to, że podsuwają swoje małostki innym. Na nieszczęście, z końcem drugiego roku, pan Goriot usprawiedliwił gadania których był przedmiotem, prosząc panią Vauquer o przeniesienie go na drugie piętro i o zniżenie pensji do dziewięciuset franków. Stary rozwinął tak ścisłą oszczędność, że nigdy nie paliło się u niego w zimie. Pani Vauquer zażądała zapłaty z góry, w czem pan Goriot, którego odtąd nazywała ojcem Goriot, nie stawiał trudności. Zaczęto na wyprzódki zgadywać przyczyny tego, ale dochodzenie było trudne! Jak orzekła fałszywa hrabina, ojciec Goriot był to człowiek skryty, mruk. Wedle logiki ludzi o pustej głowie — z natury niedyskretnych, bo mają do zwierzenia jedynie same błahostki — ktoś, kto nie mówi o swoich sprawach, musi być podejrzany. Ten szanowny kupiec stał się zatem hultajem, ten „bałamut“ został starym ladaco. To (wedle Vautrina, który właśnie zamieszkał w pensjonacie) ojciec Goriot był człowiekiem, który chodzi na giełdę i który, zrujnowawszy się na grubej grze, wegetuje tam pokątnie. To znów był to jeden z tuzinkowych szulerów, którzy ryzykują małe sumki i wygrywają co dzień po dziesięć franków w ruletkę. To znów robiono zeń szpicla, wąchającego się z tajną policją; ale Vautrin twierdził, że stary nie jest dość szczwany na to. Wreszcie, w oczach innych lokatorów był kutwą pożyczającym na lichwę, człowiekiem topiącym całe mienie w loterii liczbowej. Przypisywano mu wszystko, co tylko występek, hańba, niedołęstwo zdolne są wyhodować najbardziej tajemniczego. Tylko, mimo całej nikczemności jego przywar i postępowania, wstręt wdowy nie dochodził do tego aby mu wymówić dom: płacił regularnie. Przy tym był użyteczny, każdy wywierał na nim swój zły czy dobry humor za pomocą żarcików lub opryskliwości. Najprawdopodobniejszym mniemaniem, które też powszechnie przyjęto, było to, które głosiła pani Vauquer. Wedle niej, ów człowiek „tak dobrze zakonserwowany, zdrów jak rydz“, z którym można była zaznać jeszcze wiele przyjemności, był to rozpustnik, hołdujący osobliwym gustom. Oto, na jakich faktach wdowa Vauquer opierała swoje oszczerstwa. W kilka miesięcy po zniknięciu nieszczęsnej hrabiny, która zdołała żyć pół roku jej kosztem, pewnego rana, leżąc jeszcze w łóżku, pani Vauquer usłyszała szelest jedwabnej sukni i leciutki krok młodej i zwinnej kobiety, pomykającej ku drzwiom ojca Goriot, które były znacząco uchylone. Natychmiast Sylwia przyszła opowiedzieć pani, że jakaś panna, zbyt ładna aby mogła być uczciwa, ubrana jak bóstwo, obuta w prunelowe pantofelki ani trochę nie zabłocone, wśliznęła się jak węgorz do kuchni i spytała o mieszkanie pana Goriot. Pani Vauquer i kucharka zasadziły się na czatach i podchwyciły kilka czułych wyrazów podczas wizyty, która trwała jakiś czas. Kiedy pan Goriot przeprowadzał swoją damulę, Sylwia wzięła natychmiast koszyk i udała że idzie na targ, aby śledzić czułą parę.
— Proszę pani, rzekła wracając, ten Goriot musi być jednak diabelnie bogaty, aby je utrzymywać na tej stopie. Niech sobie pani wyobrazi, na rogu czekał wspaniały powóz, do którego ona wsiadła.
Przy obiedzie pani Vauquer wstała, aby zaciągnąć firankę, chroniąc Goriota przed słońcem, którego promyk padał mu na oczy.
— Piękne kobiety pana kochają, panie Goriot, słońce pana szuka, rzekła, robiąc przytyk do rannej wizyty. Słowo daję, ma pan dobry gust, paluszki lizać.
— To moja córka, rzekł z odcieniem dumy, w której stołownicy wyczytali pretensje starca chroniącego pozory.
W miesiąc później spadła na ojca Goriot nowa wizyta. Córka jego, która za pierwszym razem przyszła w stroju porannym, teraz wpadła po obiedzie, ubrana wieczorowo. Stołownicy, zajęci rozmową w salonie, ujrzeli ładną blondynę, szczupłą, zręczną, i o wiele zbyt dystyngowaną na to aby mogła być córką ojca Goriot.
— Masz tobie! druga, rzekła Sylwia, która nie poznała jej.
W kilka dni później, inna kobietka, rosła i kształtna, brunetka z żywymi oczami, spytała o pana Goriot.
— Trzecia! rzekła Sylwia.
Osóbka ta, która za pierwszym razem przyszła również odwiedzić ojca rano, przybyła w kilka dni później wieczorem, w stroju balowym, w karecie.
— Czwarta! wykrzyknęły pani Vauquer i gruba Sylwia, nie dopatrzywszy się w tej wielkiej damie żadnego podobieństwa do młodej kobiety tak skromnie odzianej rano.
Goriot płacił jeszcze tysiąc dwieście franków. Pani Vauquer uważała za zupełnie naturalne, że człowiek bogaty ma kilka kochanek; wydało się jej nawet bardzo zręczne, że stary podaje je za córki. Nie gorszyła się, że je sprowadza do domu. Jedynie, ponieważ te odwiedziny tłumaczyły obojętność pensjonarza na jej punkcie, pozwoliła sobie, z początkiem drugiego roku, nazywać go starym kocurem. Wreszcie, kiedy pensjonarz spadł do dziewięciuset franków, spytała go bardzo ostro — widząc że jedna z tych pań opuszcza jego pokój — czy zamierza zrobić z jej domu dom publiczny. Ojciec Goriot odparł, że ta dama, to jego starsza córka.
— Ileż pan ma tych córek, trzydzieści sześć? rzekła cierpko pani Vauquer.
— Tylko dwie, odparł stary z łagodnością zrujnowanego człowieka, którego nędza ćwiczy stopniowo w pokorze.
Pod koniec trzeciego roku, ojciec Goriot jeszcze ograniczył wydatki, przenosząc się na trzecie piętro i obniżając pensję do czterdziestu pięciu franków na miesiąc. Poniechał tabaki, oddalił fryzjera i przestał używać pudru. Kiedy ojciec Goriot ukazał się pierwszy raz nieupudrowany, gospodyni wydała okrzyk zdumienia na widok włosów, których siwizna miała odcień brudno-zielonkawy. Fizjognomia starca, którą ukryte zmartwienia czyniły z każdym dniem smutniejszą, była najbardziej rozpaczliwa ze wszystkich przy stole. Nie było wątpliwości: ojciec Goriot, to był stary rozpustnik, którego oczy jedynie dzięki zręczności lekarza ocalały od złośliwego działania nieodzownych leków. Ohydny kolor włosów był wynikiem nadużyć, oraz środków aptecznych, którymi silił się je podtrzymywać.
Fizyczny i moralny stan nieboraka usprawiedliwiał te gadania. Skoro wyprawka jego się zużyła, kupił najtańszego perkalu, aby zastąpić nim piękną bieliznę. Diamenty, złota tabakierka, łańcuch, klejnoty, kolejno znikły. Goriot porzucił swój błękitny frak, cały rynsztunek zamożnego mieszczanina: nosił zimą i latem surdut z grubego brązowego sukna, kamizelkę z koziej sierści i szare wełniane spodnie. Stopniowo chudł coraz bardziej; łydki opadły, twarz, dawniej tryskająca zadowoleniem szczęśliwego mieszczucha, pomarszczyła się; czoło pomięło się w fałdy, szczęka zarysowała się ostro. W czwartym roku pobytu przy ulicy Neuve-Sainte-Geneviève, stary był nie do poznania. Zacny handlarz mąki, sześćdziesięciodwulatek wyglądający na czterdzieści wiosen, promieniejący głupotą, tęgi i tłusty mieszczuch, którego zdobywcza postawa rozweselała przechodniów, który miał coś młodego w uśmiechu, zdawał się siedemdziesięcioletnim starcem, ogłupiałym, chwiejącym się na nogach, wypełzłym. Oczy jego, tak żywe, przybrały stalowy odcień; zblakły, nie łzawiły się już, czerwona obwódka zdawała się płakać krwią. W jednych budził grozę, w drugich litość. Młodzi studenci medycyny, widząc jego obwisłą dolną wargę i zmierzywszy kąt twarzowy, orzekli po bezskutecznych próbach wydobycia zeń czegoś, że to po prostu kretyn. Jednego wieczora, po obiedzie, pani Vauquer rzekła drwiąco, podając niejako w wątpliwość rzekome ojcostwo: „I cóż, nie zachodzą już do pana te panny?“ Ojciec Goriot zadrżał, jak gdyby gospodyni żgnęła go żelazem.
— Zachodzą czasami, odparł wzruszonym głosem.
— Ho, ho! przyjmuje je pan jeszcze czasem? wykrzyknęli studenci. — Brawo, ojczulku Goriot.
Ale starzec nie słyszał żartów, które ściągnęła nań ta odpowiedź: popadł w zadumę, którą powierzchowni obserwatorzy brali za starcze odrętwienie lub uwiąd inteligencji. Gdyby go dobrze znali, możeby ich zainteresował problem, który przedstawiało moralne i fizyczne położenie starca; ale rzecz była nader trudna. Mimo że łatwo było dowiedzieć się, czy Goriot był w istocie fabrykantem makaronu i jaka była cyfra jego majątku, starzy ludzie, którzy byli ciekawi tego punktu, nie opuszczali dzielnicy i żyli w pensjonacie niby ostrygi na skale. Co do innych, ci, pochłonięci wirem paryskiego życia, zapominali, opuszczając ulicę Neuve-Sainte-Geneviève, o biednym starcu, z którego sobie stroili żarty. Dla owych ciasnych umysłów, jak dla tych obojętnych młodych ludzi, nędza ojca Goriot i jego tępota nie dały się pogodzić z majątkiem lub zdolnościami. Co do kobiet, które stary podawał za córki, każdy podzielał sąd pani Vauquer, która powiadała, z ową surową logiką, jaką nawyk zgadywania wszystkiego daje starym kobietom wypełniającym gawędą długie wieczory:
— Gdyby córki ojca Goriot były takie bogaczki, jak na to wyglądają wszystkie te damy, nie mieszkałby tu na trzecim piętrze, nie żyłby za czterdzieści pięć franków na miesiąc i nie chodziłby ubrany jak dziad.
Nic nie mogło zaprzeczyć tym domysłom. To też, pod koniec listopada 1819, w epoce w której wybuchnął ten dramat, każdy z pensjonarzy miał zupełnie ustalone poglądy na biednego starca. Nigdy nie miał córki ani żony; rozpusta uczyniła zeń ślimaka, mięczaka, istotę z klasy kaszkietonośnych, powiadał jeden z dochodzących, urzędnik z Muzeum przyrodniczego. Poiret był orzeł, gentleman przy Goriocie. Poiret mówił, rozprawiał, odpowiadał; mówiąc, rozprawiając, odpowiadając, nie wyrażał, coprawda, nic, miał bowiem zwyczaj powtarzać warianty tego co inni mówili; ale przyczyniał się do rozmowy, żył, odczuwał coś, gdy ojciec Goriot (powiadał ten sam urzędnik Muzeum) znajdował się stale na zerze termometru Réaumura.
Eugeniusz Rastignac wrócił z wakacji w stanie, jaki muszą znać młodzi ludzie o wybitnych zdolnościach lub ci, u których trudności zaostrzają chwilowo władze ducha. W pierwszym roku Paryża, niewielka suma pracy, której wymaga zdobycie pierwszych stopni uniwersyteckich, zostawiła mu swobodę kosztowania widomych uciech stolicy. Student nie ma do zbytku czasu, jeżeli chce poznać teatry, zbadać chodniki paryskiego labiryntu, przeniknąć zwyczaje, nauczyć się języka i wniknąć w przyjemności wielkiego miasta; zdeptać dobre i złe miejsca, uczęszczać na kursa które go zajmują, przepatrzyć bogactwa muzeów. Student zapala się wówczas do głupstw, które mu się wydają olbrzymie. Ma swego wielkiego człowieka, jakiegoś profesora w Collège de France, z urzędu trzymającego się na wyżynie audytorium. Poprawia krawat i przybiera zdobywcze pozy dla sąsiadki na balkonie w Operze. W próbach tych wyzbywa się prowincjonalnych narowów, rozszerza horyzont i ogarnia w końcu warstwy pokładów ludzkich, tworzących społeczeństwo. Jeżeli z początku podziwiał jedynie powozy defilujące w piękny dzień na Polach Elizejskich, niebawem zacznie ich zazdrościć. Eugeniusz przeszedł rychło tę szkołę paryską; kiedy pojechał na wakacje, uzyskawszy stopień bakałarza ès lettres i bakałarza praw, złudzenia dzieciństwa, prowincjonalne przesądy pierzchły. Zbudzona inteligencja, podniecona ambicja pozwoliły mu rozejrzeć się jasno w ojcowskim dworku na łonie rodziny. Ojciec, matka, dwie siostry i ciotka, której mienie ograniczało się do szczupłej pensji, żyli wspólnie w małym folwarczku Rastignac. Posiadłość ta, przynosząca około trzech tysięcy franków, zdana była na niepewny los hodowli wina; mimo to trzeba z niej było wydobyć rocznie tysiąc dwieście franków dla syna. Obraz tej ustawicznej nędzy, którą wspaniałomyślnie ukrywano przed nim, nastręczające się porównanie między siostrami, które mu się zdawały tak piękne w dzieciństwie, a paryżankami stanowiącymi dlań wcielenie marzonej piękności, niepewna przyszłość tej licznej rodziny wsparta na jego przyszłości, drobiazgowa oszczędność, jaką w jego oczach rozciągano na najpospolitsze produkty, napój, jaki sporządzało się dla rodziny z wytłoczyn pozostałych w prasie, mnóstwo okoliczności wreszcie, które zbędnym było by przytaczać, zdziesięciokrotniły jego żądzę wybicia się i obudziły pragnienie kariery.
Jak bywa u ludzi wyższych, zrazu chciał zawdzięczać wszystko własnej zasłudze. Ale umysł jego miał wszystkie cechy południowców; w praktyce tedy plany jego musiały ulec owym wahaniom, które ogarnia młodych ludzi, kiedy się znajdą na pełnym morzu, nie wiedząc w którą stronę skierować siły, ani pod jakim kątem rozpiąć żagle. Zanurzył się w pracy; niebawem jednak, pociągnięty potrzebą stworzenia sobie stosunków, spostrzegł, jaki wpływ na życie społeczne posiadają kobiety. Postanowił z miejsca rzucić się w świat, aby zdobyć protektorki: czyż mogło ich zbywać chłopcu pełnemu ognia i werwy, które to młodzieńcze zalety podnosił jeszcze wykwint postaci i typ męskiej urody, czarem swym tak łatwo przemawiającej do kobiet? Te myśli oblegały go w polu podczas przechadzek, niegdyś dzielonych wesoło z siostrami, które uważały że brat bardzo się odmienił. Ciotka, pani de Marcillac, niegdyś bywająca na Dworze, znała wszystkie arystokratyczne świeczniki. Naraz, we wspomnieniach, którymi ciotka tak często go kołysała, ambitny chłopak ujrzał czynniki światowych sukcesów, co najmniej równie ważnych jak te do których gotował się na uniwersytecie: pospieszył wybadać ją o węzły pokrewieństwa, które dałoby się jeszcze nawiązać. Przetrząsnąwszy gałęzie, drzewa genealogicznego, stara dama osądziła, iż, w samolubnym plemieniu bogatych krewnych, ze wszystkich osób, które mogłyby podać rękę siostrzeńcowi, wicehrabina de Beauséant będzie może najprzystępniejsza. Napisała do tej młodej kobiety list w staroświeckim stylu i powierzyła go Eugeniuszowi, powiadając, iż, w razie powodzenia, wicehrabina wprowadzi go do innych domów. W kilka dni po przybyciu do Paryża, Rastignac przesłał pani de Beauséant list ciotki. Wicehrabina odpowiedziała zaproszeniem na bal, który miał się odbyć nazajutrz.
Taka była ogólna sytuacja pensjonatu z końcem listopada 1819. W kilka dni później, Eugeniusz, wybrawszy się na bal do pani de Beauséant, wrócił około drugiej. Aby odzyskać stracony czas, dzielny student postanowił sobie za powrotem pracować do rana. Miał po raz pierwszy spędzić bezsenną noc w tej głuchej dzielnicy, widok bowiem splendorów świata natchnął go złudną energią. Nie jadł obiadu w domu, pensjonarze mogli tedy myśleć że wróci z balu aż o świcie, jak wracał niekiedy z zabaw na Prado lub z redut w Odeonie, chlapiąc błotem jedwabne pończochy i wykręcając balowe trzewiki. Przed zaryglowaniem drzwi, Krzysztof otworzył je, aby wyjrzeć na ulicę. W tej chwili zjawił się Rastignac i mógł dotrzeć bez hałasu do swego pokoju, gdy Krzysztof, czyniąc straszliwy łomot, szedł za nim. Eugeniusz rozebrał się, włożył pantofle, wdział lichą surducinę, zapalił nędzny ogień z torfu i gotował się rzeźko do pracy, tak że Krzysztof pokrył jeszcze tupotem grubych trzewików niezbyt hałaśliwe przygotowania młodego człowieka.
Nim zagłębił się w kodeksie, Eugeniusz siedział kilka chwil w zadumie. Ujrzał w wicehrabinie de Beauséant jedną z władczyń mody, osobę, której dom słynął jako ozdoba Saint-Germain. Należała ona zresztą, przez swoje nazwisko i majątek, do szczytów arystokracji. Dzięki ciotce de Marcillac, biedny student spotkał się z dobrym przyjęciem, nie oceniając całej rozciągłości tego faworu. Być dopuszczonym do tych złoconych salonów, równało się dekretowi karmazynowego szlachectwa. Pokazując się w tym towarzystwie, najwyłączniejszym ze wszystkich, zdobył prawo bywania wszędzie. Olśniony świetnym zebraniem, ledwie zamieniwszy kilka słów z wicehrabiną, Eugeniusz zadowolił się tym, że w ciżbie bogiń Paryża, tłoczących się na tym raucie, wyróżnił jedną, o typie stanowiącym zazwyczaj pierwszy ideał młodego chłopca.
Hrabina Anastazja de Restaud[3], słuszna i zręczna, uchodziła za jedną z najlepiej zbudowanych kobiet w Paryżu. Wyobraźcie sobie wielkie czarne oczy, wspaniałą rękę, szlachetnie zarysowaną nogę, ogień w każdym ruchu, kobietę którą margrabia de Ronquerolles nazywał koniem pełnej krwi. Ta nerwowa organizacja nie odejmowała jej żadnego z uroków: kształty miała pełne i krągłe, nie grzesząc równocześnie zbytnią obfitością. Koń pełnej krwi, rasowa kobieta, te wyrażenia zaczynały zastępować anioły niebios, ossjaniczne przenośnie, całą dawną mitologię miłosną, odtrąconą przez dandyzm współczesny. Dla Rastignaka, pani de Restaud była kresem pragnień. Zapewnił sobie dwie tury na liście tancerzy na wachlarzu i zdołał nawiązać rozmowę w czasie pierwszego kontredansa.
— Gdzie można panią widzieć? spytał nagle z ową siłą namiętności, która się tak podoba kobietom.
— Ależ wszędzie, odparła, w Lasku, w teatrze, u mnie...
Już awanturniczy młodzieniec przylgnął do rozkosznej hrabiny, o tyle o ile młody człowiek może przylgnąć do kobiety w ciągu walca i kontredansa. Mieniąc się kuzynem pani de Beauséant, uzyskał zaproszenie tej kobiety, którą wziął za wielką damę, i zdobył wstęp do jej domu. Z ostatniego uśmiechu, który mu rzuciła, Rastignac powziął najlepsze nadzieje. Miał to szczęście, że spotkał człowieka, który nie wyśmiał jego naiwności: naiwność bowiem była śmiertelną wadą w oczach znamienitych lwów epoki, jak Maulincourt, Ronquerelles, Maksym de Trailles, de Marsay, Ajuda-Pinto, obaj Vandenesse, całej tej gromadki, która królowała w chwale swych próżnostek, kręcąc się w tłumie najwytworniejszych kobiet; a były to lady Brandon, księżna de Langeais, hrabina de Kergarouët, pani de Sérizy, księżna de Carigliano, hrabina Ferraud, pani de Lanty, margrabina d Espard, diuszessy de Maufrigneuse i de Grandlieu. Szczęściem tedy, naiwny student trafił na margrabiego de Montriveau[4], rycerza księżnej de Langeais, generała prostego jak dziecko, który pouczył go, iż hrabina de Restaud mieszka przy ulicy du Helder. Być młodym, czuć żądzę świata, łaknąć kobiety i widzieć otwierające się bramy dwóch domów! oprzeć stopę w Saint-Germain u wicehrabiny de Beauséant, kolano na Chaussée d’Antin u hrabiny de Restaud! zanurzyć wzrok w amfiladzie paryskich salonów i czuć się dość ładnym chłopcem, aby w nich znaleźć pomoc i oparcie w sercu kobiety! dość ambitnym, aby zuchwałą nogą wstąpić na rozpięty sznur, po którym trzeba kroczyć z zimną krwią linoskoczka pewnego że nie spadnie, i znaleźć w uroczej kobiecie najpewniejszy balans równowagi! Z tymi myślami, wobec tej kobiety, której cudne kształty jawiły się w mdłym blasku kominka, któż nie byłby, jak Eugeniusz, zgłębiał namiętną medytacją przyszłości, któż nie stroiłby jej w tryumfy? Rozkołysana jego myśl kosztowała tak żywo przyszłych słodyczy, iż zdawało mu się, że pani de Restaud jest tuż przy nim, kiedy głośne westchnienie zakłóciło ciszę nocną i rozległo się w sercu młodego człowieka niby rzężenie konającego. Otworzył ostrożnie drzwi i znalazłszy się na korytarzu ujrzał smugę światła w progu ojca Goriot. Eugeniusz przeląkł się że sąsiad może zasłabł, przyłożył oko do dziurki od klucza i ujrzał starca zajętego dziwną pracą. Zajęcie owo tak bardzo trąciło zbrodnią, że student osądził, że odda przysługę społeczeństwu, śledząc uważnie nocne sprawki rzekomego handlarza mąki. Ojciec Goriot przymocował do listwy przewróconego stołu srebrny półmisek i wazkę, wziął sznur i okręcił go dokoła tych bogato rzeźbionych przedmiotów, ściskając z taką siłą, jak gdyby chciał je zmienić w bryłę litego metalu.
— Do kroćset! cóż za człowiek! — rzekł Rastignac, widząc żylaste ramię starca, który przy pomocy sznura miesił bez hałasu srebro niby ciasto. Byłże to złodziej albo passer, który, aby tym bezpieczniej wykonywać swoje rzemiosło, udaje głupotę, niedołęstwo i żyje jak nędzarz? mówił sobie Eugeniusz, prostując się na chwilę.
Student przyłożył na nowo oko do drzwi. Ojciec Goriot rozwinął sznur, wziął srebro, położył je na stole rozciągnąwszy na nim kołdrę i zwinął ją, aby zaokrąglić bryłę, której to operacji dokonał nadzwyczaj łatwo.
— Byłżeby taki silny, jak August, król polski? rzekł do siebie Eugeniusz, skoro masa srebra przybrała w przybliżeniu formę wałka.
Ojciec Goriot spoglądał na swoje dzieło ze smutkiem, łzy zalśniły mu w oczach. Zdmuchnął lampkę, przy której blasku dokonał swej pracy; Eugeniusz usłyszał jak się kładzie, wzdychając ciężko.
— Oszalał, pomyślał student.
— Biedne dziecko! rzekł głośno Goriot.
Słysząc te słowa, Rastignac uznał za właściwsze milczeć o tym wypadku i nie potępiać nieodwołalnie sąsiada. Miał wracać do siebie, kiedy usłyszał nagle dość trudny do określenia szelest, który, zdawałoby się, czynili ludzie idący po schodach w filcowych pantoflach. Eugeniusz nadstawił ucha i usłyszał w istocie kolejny oddech dwóch ludzi. Nie słysząc ani skrzypnięcia drzwi ani kroków, ujrzał nagle światełko na drugim piętrze u pana Vautrin.
— Sporo tu tajemnic, jak na zwykły pensjonat, rzekł w duchu.
Zeszedł kilka schodów, wytężył słuch, dźwięk złota doszedł jego ucha. Niebawem światło zgasło, dwa oddechy dały się znowu słyszeć, mimo iż drzwi nie zaskrzypiały. Wreszcie, w miarę jak dwaj ludzie schodzili, szmer stawał się coraz cichszy.
— Kto tam? krzyknęła pani Vauquer, otwierając okno.
— To ja wracam, mamusiu Vauquer, ozwał się gruby głos Vautrina.
— To szczególne! Krzysztof zasunął rygle, rzekł do siebie Eugeniusz, wracając do pokoju. — Trzeba nie spać po nocy, aby wiedzieć, co się dzieje dokoła człowieka w Paryżu.
Oderwany przez te drobne wydarzenia od swych ambitno-miłosnych medytacyj, zabrał się do pracy. Niepokojony podejrzeniami, jakie go nachodziły co do ojca Goriot, bardziej jeszcze niepokojony fizjognomią pani de Restaud, która raz po raz jawiła się przed nim niby posłanniczka świetnego losu, położył się w końcu i usnął twardo. Na dziesięć nocy, które młodzi ludzie obiecują sobie spędzić przy pracy, siedem zagarnia sen. Trzeba mieć więcej niż dwadzieścia lat, aby umieć czuwać.
Nazajutrz rano panowała w Paryżu owa gęsta mgła, która spowija go tak szczelnie, iż najpunktualniejsi ludzie mylą się do czasu, spóźniają się; każdy myśli, że to dopiero ósma, kiedy bije południe. Było wpół do dziesiątej, a pani Vauquer jeszcze nie ruszyła się z łóżka. Krzysztof i gruba Sylwia, również zapóźnieni, pili spokojnie kawę okraszoną śmietanką zebraną z przeznaczonego dla pensjonarzy mleka, które Sylwia długo gotowała, aby pani Vauquer nie poznała się na tej bezprawnej dziesięcinie.
— Wiesz, Sylwio, rzekł Krzysztof maczając bułeczkę, pan Vautrin, który, z tym wszystkim, jest dobry człowiek, znowu wpuścił dziś w nocy dwie osoby. Gdyby pani pytała o co, nie trzeba nic mówić.
— Czy ci co dał?...
— Dał mi miesięczne pięć franków, niby tak jakby mówił: „Siedź cicho“.
— Żeby nie on i nie pani Couture, która też nie trzęsie się nad groszem, inni chcieliby odebrać lewą ręką to, co nam dają prawą na kolędę, rzekła Sylwia.
— A jeszcze ile dają? rzekł Krzysztof: ot, nędznych pięć franków. Taki ojciec Goriot, od dwóch lat sam sobie buty czyści. Kutwa Poiret całkiem się obchodzi bez czernidła, wolałby je wypić niż zużyć na buty. A ten cacuś studencik daje mi czterdzieści su! Czterdzieści su nie starczy nawet na szczotki, a do tego jeszcze sprzedaje stare ubrania. Cóż za buda!
— Ba! rzekła Sylwia, popijając wolnymi łykami kawę, i tak nasze miejsca są najlepsze w dzielnicy: przynajmniej żyje się dobrze! Powiedz mi, Krzysztofie, nie pytał kto o naszego dziadzię Vautrin?
— Owszem. Spotkałem przed kilku dniami jakiegoś pana, który rzekł: „Czy to nie u was mieszka gruby jegomość, który maluje faworyty?“ A ja jemu: „Nie, panie, nie maluje. Taki wesoły człowiek jak on nie miałby na to czasu“. Powiedziałem to panu Vautrin, który rzekł: „Dobrześ zrobił, mój synu. Odpowiadaj zawsze w ten sposób. Nie ma przykrzejszej rzeczy, niż zdradzać swoje ułomności. Człowiekowi to szkodzi do żeniaczki“.
— Bo to i mnie na targu również ciągnęli za język, niby czy widziałam kiedy jak wdziewa koszulę. Także coś!... Ot, wtrąciła, już trzy kwadranse na dziesiątą bije na Val-de-Grâce, a nikt się nie rusza!
— Ba! wszyscy wyszli. Pani Couture i jej młódka poszły, jeszcze o ósmej, komunikować się u św. Szczepana. Ojciec Goriot powędrował z jakąś paczką. Student wróci aż po kursach o dziesiątej. Widziałem jak wychodzili, kiedym sprzątał schody; jeszcze ojciec Goriot dał mi tęgiego kuksa tem co niósł pod pachą: twarde było jak żelazo! Co on robi właściwie, ten stary? Wszyscy poniewierają nim jak tem pomiotłem, ale niech gadają co chcą, to zacny człowiek, więcej wart od nich wszystkich. On sam niewiele tam wyrzuci; ale te damy, do których posyła mnie czasem, sypią tęgie napiwki: zgrabne dziewuszki i wystrojone jak się patrzy.
— Te, co niby powiada że to córki? Jest tego cały tuzin.
— Ja zawsze chodziłem tylko do dwóch, tych samych co tu łaziły.
— Oho! pani się rusza, zacznie swoje piekło: trzeba mi lecieć do niej. Pilnuj mleka, Krzysztofie, skróś kota.
Sylwia pognała do pani.
— Jak to! Sylwio, już trzy na dziesiątą, a ty mi dajesz spać... Nigdy nie zdarzyło mi się coś podobnego.
— To ta bestyjska mgła, możnaby ją nożem krajać.
— Ale śniadanie?...
— Et! wszystkich stołowników jakiś giez ukąsił; pognali na cztery wiatry. Jedna Miszonetka i stary Poiret nie ruszyli się z domu, śpią jak susły.
— Ależ, Sylwio, ty ich łączysz razem, jak gdyby...
— Co, gdyby? odparła Sylwia, parskając głupawym śmiechem. Dwa do kupy, to niby para.
— To szczególne, Sylwio: w jaki sposób pan Vautrin wrócił dziś w nocy, skoro już przedtem Krzysztof zaryglował bramę?
— Przeciwnie, proszę pani. Usłyszał pana Vautrin i zeszedł mu otworzyć. Stąd pani myślała...
— Podaj mi spódnicę i zejdź prędko zajrzeć na śniadanie. Przyrządź resztę baraniny z ziemniakami i daj gruszki pieczone, z tych po dwa grosze sztuka.
Niebawem pani Vauquer zeszła na dół, w chwili gdy kot strącił łapą spodek, stanowiący przykrywę garczka z mlekiem i chlipał co wlezie.
— Mistigris! krzyknęła.
Kot uciekł, potem wrócił, ocierając się o jej nogi.
— Tak, tak, udawaj baranka, stare ladaco! rzekła. — Sylwio! Sylwio!
— A co, proszę pani?
— Popatrz, ile ten kot wychłeptał.
— To przez bałwana Krzysztofa: mówiłam, żeby przykrył mleko. Gdzie on poszedł? Niech się pani nie martwi, damy to ojcu Goriot. Dopełnię wodą, nie spostrzeże się. Nie zwraca uwagi na nic, nawet na to co je.
— Gdzież on poszedł, ten stary chińczyk? rzekła pani Vauquer, rozstawiając talerze.
— A kto go wie! Czart tam przejrzy jego diabelskie konszachty.
— Za długo spałam, rzekła pani Vauquer.
— Ale też pani świeża jak różyczka...
W tej chwili dał się słyszeć dzwonek, i Vautrin wszedł do salonu, śpiewając grubym głosem:
Zdeptałem go i wszerz i wzdłuż...
— Hoho! dzień dobry, mamo Vauquer, rzekł spostrzegając gospodynię, którą objął dwornie wpół.
— Dajże pan spokój...
— Powiedz pani: „Zuchwalcze!“ odparł. No, niechże pani powie. Usłyszę wreszcie? Czekaj paniusia, pomogę pani nakrywać. Hę? grzeczny chłopczyk ze mnie?
Całował pączki...
Widziałem przed chwilą coś osobliwego...
— Co takiego? rzekła wdowa.
— Ojciec Goriot był o wpół do dziewiątej na ulicy Dauphine u złotnika, który kupuje stare srebro i galony. Sprzedał mu za ładną sumę srebrny serwis, wcale grzecznie ugnieciony, jak na kogo kto nie należy do cechu.
— Doprawdy?
— Tak. Szedłem tutaj, odprowadziwszy jednego z przyjaciół, który odjeżdża za morze: zaczekałem na ojca Goriot, ot tak, z ciekawości, dla zabawy. Wrócił w te strony, na ulicę Kamienną, gdzie wszedł do znanego lichwiarza, nazwiskiem Gobseck, skończonej szelmy, gotowej zrobić domino z kości własnego ojca: to istny żyd, arab, grek, cygan, człowiek którego nie sposób byłoby podebrać: odnosi talary do Banku.
— Co on właściwie robi, ten ojciec Goriot?
— Nic nie robi, rzekł Vautrin. Traci, rujnuje się na dziewczęta, które...
— Idzie! rzekła Sylwia.
— Krzysztofie! zawołał ojciec Goriot. Chodź za mną.
Krzysztof udał się za ojcem Goriot i niebawem wrócił.
— Gdzie idziesz? rzekła pani Vauquer do służącego.
— Z posyłką dla pana Goriot.
— Cóż to takiego? rzekł Vautrin, wydzierając Krzysztofowi list, na którym przeczytał: Do hrabiny Anastazji de Restaud. I masz z tym iść dokąd?... dorzucił, oddając list Krzysztofowi.
— Na ulicę du Helder. Mam rozkaz oddać jedynie do rąk pani hrabiny.
— Co tam może być w środku? rzekł Vautrin, biorąc list pod światło. Bilet bankowy? Nie. — Uchylił kopertę. — Wykupiony weksel! wykrzyknął. Psiakość! to mi rycerz z tego starego piernika. Idź, serdeńko, rzekł, kładąc szeroką dłoń na głowie Krzysztofa, którego obrócił w miejscu jak frygę, czeka cię dobry napiwek.
Nakryto do stołu, Sylwia zagotowała mleko. Pani Vauquer zapaliła w piecu przy pomocy Vautrina, który wciąż nucił:
Zdeptałem go i wszerz i wzdłuż...
Skoro wszystko było gotowe, zjawiła się pani Couture i panna Taillefer.
— Skąd tak rano, droga pani? rzekła pani Vauquer.
— Byłyśmy się pomodlić u św. Szczepana, wszak to dziś mamy iść do pana Taillefer. Biedna mała, drży jak listek, odparła pani Couture, siadając przy samym piecu i zbliżając trzewiki, które zaczęły dymić.
— Ogrzej się, Wiktoryno, rzekła pani Vauquer.
— To bardzo ładnie ze strony panienki modlić się do bozi, aby zmiękczyła serce ojca, rzekł Vautrin, podsuwając krzesło sierocie. Ale to nie wystarcza. Trzeba by pani życzliwego przyjaciela, który by się podjął wypalić verba reritatis temu kutwie. Bydlak, za ma, jak powiadają, trzy miliony, a nie chce dać panience posagu. W dzisiejszych czasach ładna panna potrzebuje wiana.
— Biedne dziecko! rzekła pani Vauquer. Tak, tak, moje serce, ten nieludzki ojciec ściągnie jeszcze jakie nieszczęście na siebie.
Na te słowa, oczy Wiktoryny zwilżyły się łzami; wdowa urwała, na znak jaki uczyniła jej pani Couture.
— Gdybyśmy mogły go tylko zobaczyć, gdybym mogła pomówić z nim, oddać mu ostatni list żony, podjęła wdowa po kominiarzu. Nie odważyłam się nigdy przesłać tego listu pocztą; zna moje je pismo...
— O, kobiety, niewinne, nieszczęśliwe, prześladowane kobiety! wykrzyknął Vautrin, tyleście wymyśliły? Od dziś za kilka dni ja się zajmę waszymi sprawami i wówczas wszystko pójdzie dobrze.
— Och, panie, rzekła Wiktoryna rzucając Vautrinowi spojrzenie wilgotne i palące zarazem, które go bynajmniej nie wzruszyło, gdyby pan zdołał dotrzeć w jakiś sposób do ojca, niech mu pan powie, że jego serce i cześć mojej matki są mi o wiele droższe, niż wszystkie bogactwa świata. Gdyby pan zdołał zmiękczyć jego serce, modliłabym się za pana... Niech pan będzie przekonany, że wdzięczność...
— Długom wędrował po tym świecie — zaśpiewał Vautrin ironicznie.
W tej chwili Goriot, panna Michonneau, Poiret, zeszli, znęceni może zapachem zasmażki, którą sporządzała Sylwia aby przyprawić resztki baraniny. W chwili gdy siedmioro stołowników siadło do stołu życząc sobie dobrego dnia, wybiła dziesiąta: rozległy się kroki studenta.
— W samą porę, panie Eugeniuszu, rzekła Sylwia. Będzie pan dziś śniadał razem ze wszystkimi.
Student skłonił się pensjonarzom i usiadł obok ojca Goriot.
— Zdarzyła mi się osobliwa przygoda, rzekł, nabierając obficie baraniny, oraz krając sobie kawał chleba, który pani Vauquer zawsze mierzyła okiem.
— Przygoda? rzekł Poiret.
— I cóż, czego się dziwisz, stara szlafmyco? rzekł Vautrin. Młody człowiek taki jak pan de Rastignac posiada wszelkie prawo potemu, aby mieć przygody.
Panna Taillefer spojrzała nieśmiało na studenta.
— Opowiedzże pan, co to za przygoda? spytała pani Vauquer.
— Otóż wczoraj byłem na balu u wicehrabiny de Beauséant, mojej kuzynki, która posiada pyszny pałac, apartamenty wybite, jedwabiem... Słowem, wyprawiła nam wspaniałe przyjęcie, i bawiłem się jak kró...
— Lik, rzekł Vautrin, przecinając w pół słowa.
— Co pan chce przez to powiedzieć? spytał żywo Eugeniusz.
— Powiadam lik, ponieważ króliki bawią się o wiele lepiej niż króle.
— To prawda: wołałbym raczej być tym małym stworzonkiem bez troski, niż królem, ponieważ... rzekł idemista Poiret.
— Zatem, podjął student przerywając mu, tańczę z jedną z najładniejszych kobiet na balu, uroczą hrabiną, najrozkoszniejszą istotą jaką widziałem. Włosy przybrane kwiatem brzoskwini, u boku prześliczny bukiet, naturalne kwiaty odurzające zapachem; ale trzeba ją było widzieć! któż zdoła odmalować kobietę ożywioną tańcem. Otóż, dziś rano, spotykam tę boską hrabinę koło dziewiątej pieszo, na ulicy Kamiennej. Och, serce zaczęło mi walić, wyobrażałem sobie...
— Że idzie tutaj, rzekł Vautrin, obejmując studenta głębokim spojrzeniem. Szła z pewnością do papy Gobseck, lichwiarza. Jeżeli przetrząśniesz serca kobiet w Paryżu, zawsze znajdziesz lichwiarza przed kochankiem. Pańska hrabina nazywa się Anastazja de Restaud i mieszka przy ulicy du Helder.
Na to nazwisko, student spojrzał bystro na Vautrina. Ojciec Goriot podniósł nagle głowę, objął obu rozmawiających mężczyzn żywym i niespokojnym spojrzeniem, które zdumiało stołowników.
— Krzysztof nie zdążył na czas, więc poszła! wykrzyknął boleśnie Goriot.
— Zgadłem, rzekł Vautrin, pochylając się do pani Vauquer.
Goriot jadł machinalnie, nie wiedząc co je. Nigdy nie wydawał się bardziej stępiały i nieobecny duchem, niż w tej chwili.
— Któż u diaska, panie Vautrin, mógł panu powiedzieć nazwisko? spytał Eugeniusz.
— Ha, ha! odparł Vautrin. Ojciec Goriot je zna, prawda? czemuż ja nie mógłbym znać?
— Pan Goriot? wykrzyknął student.
— Co? rzekł biedny starzec. Więc taka ładna była wczoraj?
— Kto?
— Pani de Restaud.
— Widzicie starego lamparta, rzekła pani Vauquer do Vautrina. Jak mu się oczy zaświeciły!
— Czyżby on ją utrzymywał? rzekła po cichu panna Michonneau do studenta.
— Och, tak, była wściekle piękna, odparł Eugeniusz, w którego ojciec Goriot wpatrywał się chciwie. Gdyby nie było pani de Beauséant, boska hrabina byłaby królową balu; młodzi ludzie na nią tylko wypatrywali oczy, byłem dwunasty na liście, zajęte miała wszystkie kontredanse. Inne kobiety wściekały się. Jeżeli kto był kiedy na świecie szczęśliwy, to ona wczoraj. Słusznie powiedziano, że nie ma nic piękniejszego niż okręt pod żaglem, koń w galopie i kobieta w tańcu.
— Wczoraj na szczycie koła u księżnej, rzekł Vautrin, dziś rano na dole drabiny, u lichwiarza: oto paryżanki. Jeśli mężowie nie mogą nastarczyć ich wściekłemu zbytkowi, sprzedają się. Jeśli nie umieją się sprzedać, wyprułyby wnętrzności własnej matce, aby w nich szukać środków do błyszczenia. Słowem, mają sto tysięcy sztuczek. Znane dzieje, znane!
Twarz ojca Goriot, która zapłonęła jak słońce od słów studenta, sposępniała po tej okrutnej uwadze Vaurina.
— I cóż? rzekła pani Vauquer. Gdzież pańska przygoda? Czy pan z nią mówił? Spytał się pan, czy chce studiować prawo?
— Nie widziała mnie, rzekł Eugeniusz. Ale spotkać o dziewiątej najładniejszą kobietę w Paryżu na ulicy Kamiennej, kobietę która musiała wrócić z balu o drugiej rano, czy to nie osobliwe? Jedynie w Paryżu możliwe są takie przygody.
— Ba! bywają o wiele zabawniejsze, rzekł Vautrin.
Panna Taillefer ledwie słuchała, tak była pochłonięta rzeczą, na którą miała się ważyć. Pani Couture dała jej znak, aby się poszła ubrać. Skoro opuściły pokój, ojciec Goriot poszedł za ich przykładem.
— I cóż, widzieliście go? rzekła pani Vauquer do Vautrina i stołowników. To jasne, że on się zrujnował na te kobiety.
— Nigdy nikt nie wmówi we mnie, wykrzyknął student, że piękna hrabina de Restaud jest metresą ojca Goriot.
— Ależ, przerwał Vautrin, nie zależy nam wcale aby pana przekonywać. Jest pan jeszcze zbyt młody aby znać Paryż; dowiesz się później, że spotyka się w nim to, co nazywamy temperamenty...
Na te słowa, panna Michonneau zwróciła na Vautrina inteligentny wzrok. Rzeklibyście koń kawaleryjski, który usłyszał trąbkę.
— He, he! rzekł Vautrin, obrzucając ją głębokim spojrzeniem. Tyześmy mieli tempelamencik, co?
Stara panna spuściła oczy, niby zakonnica na widok posągu.
— Otóż, podjął, ci ludzie czepiają się jakiejś manii i nie mogą się od niej oderwać. Mogą ugasić pragnienie jedynie pewną wodą, czerpaną w pewnej studni, często zapleśniałej; aby się jej napić, sprzedaliby własne żony, dzieci, sprzedaliby duszę diabłu. Dla jednych, ta woda to gra, giełda, kolekcja obrazów lub owadów, muzyka; dla drugich, kobieta która im umie przyprawić frykasy miłosne. Takim moglibyście ofiarować wszystkie kobiety z całej ziemi, kpią sobie z tego, chcą tylko tej, która zaspokaja ich namiętność. Często ta kobieta wcale ich nie kocha, maltretuje ich, sprzedaje bardzo drogo okruchy rozkoszy; otóż te pieszczochy nie dadzą się odstręczyć, zastawiliby w lombardzie ostatnią kołdrę, aby jej zanieść ostatniego talara. Ojciec Goriot to jeden z takich. Hrabina wyzyskuje go, bo jest dyskretny; oto masz wielki świat. Biedaczysko myśli tylko o niej. Poza swą namiętnością, widzicie, to skończony tuman. Sprowadźcie go na ten temat, twarz mu promienieje jak diament. Nie trudno przejrzeć tę tajemnicę. Zaniósł dziś rano srebro na sprzedaż, widziałem jak wchodził do Gobsecka, przy ulicy Kamiennej. Zważcie dobrze! Wracając, posłał do hrabiny de Restaud tego dudka Krzysztofa, który pokazał nam adres listu z wykupionym wekslem. Jasne jest, że, jeśli hrabina też chodziła do starego lichwiarza, musiał być gwałt. Ojciec Goriot, z całą dwornością, uprzedził ją. Nie trzeba być geniuszem, aby w tym czytać jasno. To ci dowodzi, mój młody panie, że, podczas gdy twoja hrabina śmiała się, tańczyła, mizdrzyła, pachniała kwiatem brzoskwini i podginała sukienkę, przechodziła, jak to mówią, siódme poty, myśląc o protestowanych wekslach swoich lub swego kochanka.
— Budzi pan we mnie szaloną ochotę poznania prawdy. Pójdę jutro do pani de Restaud! krzyknął Eugeniusz.
— Tak, rzekł Poiret, najlepiej iść jutro do pani de Restaud.
— Zastaniesz może u niej nieboraka Goriot, który przyjdzie odebrać pokwitowanie swojej galanterii.
— Ależ, rzekł Eugeniusz z wyrazem niesmaku, zatem Paryż jest śmietnikiem?
— I to uciesznym śmietnikiem, odparł Vautrin. Ci, co paćkają się w nim w powozie, to uczciwi ludzie; ci, co paćkają się pieszo, to łajdaki. Niech ci się zdarzy nieszczęście zwędzić cokolwiek, będą cię pokazywali po sądach jako osobliwość. Ukradnij milion, będziesz figurował w salonach jako cnota. I płacicie trzydzieści milionów żandarmerii i trybunałom, aby utrzymywać tę moralność... Cacy!
— Jak to! wykrzyknęła pani Vauquer. Ojciec Goriot spuścił swój serwis?...
— Czy były dwie turkawki na przykrywce? spytał Eugeniusz.
— To, to właśnie.
— Musiał być do niego przywiązany, płakał ugniatając czarkę i spodek. Widziałem to przypadkiem, rzekł Eugeniusz.
— Był mu drogi jak własne życie, odparła wdowa.
— Patrzcie mi starego, co to za namiętny karaluch! wykrzyknął Vautrin. Ta kobieta umie go połechtać gdzie trzeba.
Student udał się do siebie. Vautrin wyszedł. W chwilę później pani Couture i Wiktoryna wsiadły do dorożki, którą sprowadziła Sylwia. Poiret podał ramię pannie Michonneau, i oboje poszli się przejść po Ogrodzie Botanicznym, korzystając z ciepłego południa.
— No, więc mamy coś niby małżeństwo, rzekła Sylwia. Wychodzą dziś z sobą pierwszy raz. Takie to oboje suche, że, jak potrze się jedno o drugie, gotowi jeszcze ogień skrzesać.
— Baczność na szal panny Michonneau, rzekła śmiejąc się pani Vauquer, zajmie się jak hubka.
O czwartej wieczór, kiedy Goriot wrócił, ujrzał przy świetle dwu kopcących lamp Wiktorynę, która miała czerwone oczy. Pani Vauquer słuchała opowiadania o bezpłodnej wizycie, którą złożyły panu Taillefer. Znudzony periodycznymi odwiedzinami córki i jej opiekunki, Taillefer kazał je wpuścić, aby się rozmówić raz na zawsze.
— Moja droga pani, opowiadała pani Couture zwracając się do pani Vauquer, wyobraź sobie pani, że nawet nie poprosił Wiktoryny siedzieć: cały czas stała! Mnie oświadczył, bez gniewu, na zimno, abyśmy sobie oszczędziły fatygi; że panienka (nie powiedział córka!) zraża go tym nachodzeniem (raz do roku, potwór!); że, ponieważ matka Wiktoryny wyszła za mąż bez posagu, upadają tym samym wszystkie pretensje: słowem, twardy był jak kamień, biedactwo moje zalewało się łzami. Mała rzuciła się wówczas do stóp ojca, i rzekła śmiało, że jeżeli tak nalega, to tylko przez wzgląd na matkę; że usłucha jego woli bez szemrania; ale błaga go, aby przeczytał testament biednej zmarłej. Wzięła list i podała mu go, przemawiając bardzo ładnie i wzruszająco: sama nie wiem, skąd jej się to wzięło, Bóg jej chyba musiał podyktować, biedne dziecko mówiło tak wzniosie, że słuchając, ja stara płakałam jak głupia. Pani wie, co on robił tymczasem, ten potwór? Obcinał sobie paznokcie! Wziął list, który biedna pani Taillefer zrosiła łzami, i rzucił go na kominek, mówiąc: „Dobrze już!“ Chciał podnieść córkę; ona chwyciła go za ręce, aby je ucałować, ale wyrwał się. Czy to nie zbrodnia? A ten dryblas synalo wszedł do pokoju i ani nie przywitał siostry.
— Więc to potwory? rzekł ojciec Goriot.
— A potem, rzekła pani Couture, nie zwracając uwagi na wykrzyknik nieboraka, obaj wyszli, kłaniając mi się i prosząc o wybaczenie, jako że mają pilne sprawy. Oto i cała wizyta. Ale przynajmniej widział córkę. Nie wiem, jak on się może jej zapierać, podobna do niego jak dwie krople wody.
Stołownicy, domowi i przychodni zaczęli napływać kolejno, życząc sobie wzajem dobrego dnia i wymieniając owe nieznaczące zdańka, stanowiące w pewnych sferach Paryża surogat dowcipu, w którym błazeństwo stanowi główny składnik a którego wartość zasadza się zwłaszcza na wymowie lub geście. Ten rodzaj gwary zmienia się ustawicznie. Koncept, który jest jej podstawą, nie trwa ani miesiąca. Wypadki polityczne, proces kryminalny, piosenka uliczna, kawał aktorski, wszystko służy do zasilenia tej igraszki humoru, która polega głównie na tym, aby brać idee i słowa jako wolant i podawać go sobie na rakietach. Świeży wynalazek dioramy, która posuwała złudzenia optyczne do wyższego stopnia niż panorama, spowodował w paru pracowniach malarskich zwyczaj zmieniania wszystkich końcówek na rama: kawał ten przeszczepił do pensjonatu Vauquer młody malarz, jadający tam obiady.
— I cóż, pannie Poiret? rzekł urzędnik z Muzeum. — Jakże pańska zdrowiorama?
Następnie, nie czekając odpowiedzi:
— Widzę, że panie miały zmartwienie, rzekł do pani Couture i Wiktoryny.
— Czy będziemy ob-jadowali? wykrzyknął Horacy Biachon, student medycyny, przyjaciel Rastignaca. Moje żołądeczko opadło mi już usque ad talones.
— Mamy porządne zimorama! rzekł Vautrin. Posuńno się pan trochę, ojcze Goriot. Cóż u diabła! Pańska stopa zajmuje cały wylot kominka.
— Dostojny panie Vautrin, rzekł Bianchon, dlaczego pan mówisz zimorama? To błąd druku: trzeba mówić zimnorama.
— Nie, rzekł urzędnik Muzeum. Mówi się zimorama, to pochodzi przecież od zimorodek.
— A, tak!
— Oto Jego Ekscelencja margrabia de Rastignac, doktór prawa i lewa! wykrzyknął Bianchon, chwytając Eugeniusza za szyję i dusząc go w objęciach. Hop, hop! idzie i reszta dostojnych biesiadników.
Panna Michonneau weszła pocichu, skłoniła się milcząco stołownikom i zajęła miejsce obok trzech kobiet.
— O dreszcz mnie zawsze przyprawia ta stara nietoperzyca, rzekł pocichu Bianchon do Vautrina, wskazując pannę Michonneau. Ja, który studiuję system Galla, widzę u niej guz Judasza.
— Pan szanowny znał go osobiście? spytał Vautrin.
— Któż go nie spotkał! odparł Bianchon. — Daję słowo honoru, ta zblichowana stara panna robi na mnie wrażenie owych długich robaków, które w końcu stoczą belkę.
— Ot, co jest, młodzieńcze, rzekł czterdziestolatek, przyczesując sobie bokobrody.
Przez jedno mgnienie poranku...
— To kapuśniak, proszę pana, rzekła z godnością pani Vauquer.
Młodzi ludzie wybuchnęli śmiechem.
— Pogrążony, Poiret.
— Poirrrret, pogrrrrrążony!
— Zaznaczcie dwa punkty mamie Vauquer, rzekł Vautrin.
— Czy zauważał kto mgłę dzisiejszego rana? rzekł urzędnik.
— To była, odparł Bianchon, mgła frenetyczna, bezprzykładna, mgła posępna, melankoliczna, zielona, dychawiczna, mgła à la Goriot.
— Goriorama, rzekł malarz, ponieważ nie widziało się ani na tycio.
— Heej tam! milordzie Gaorriot, haw do you z chrzanem: o panu mowa.
Siedząc na szarym końcu, blisko drzwi przez które wnoszono dania, ojciec Goriot podniósł głowę, wąchając kawałek chleba, który miał pod serwetą: przyzwyczajenie kupieckie, wracające mu niekiedy.
— No co, krzyknęła ostro pani Vauquer głosem który pokrył hałas łyżek, talerzy i rozmów, chleb wydaje się panu niedobry?
— Przeciwnie, pani, odparł. To chleb z etampskiej mąki pierwszej jakości.
— Po czym pan to poznaje? spytał Eugeniusz.
— Po białości, po smaku.
— Po smaku nosa, skoro go pan wącha, rzekła pani Vauquer. Robi się pan tak oszczędny, że w końcu znajdzie pan sposób aby się żywić wdychając parę z kuchni.
— Weź pan wówczas patent na ten wynalazek! krzyknął urzędnik Muzeum. Zbierzesz ładny mająteczek.
— Dajcie pokój, on to robi, aby nas przekonać, że był handlarzem mąki, rzekł malarz.
— Zatem nos pański jest retortą? spytał jeszcze urzędnik Muzeum.
— Re co? — rzekł Bianchon.
— Re-flektor.
— Re-fektarz.
— Re-stancja.
— Re-wizor.
— Re-zoner.
— Re-zydent.
— Re-konesans.
— Re-torama.
Tych osiem odpowiedzi padło ze wszystkich stron sali z szybkością rotowego ognia i wzbudziły tym żywszą wesołość, ile że ojciec Goriot spoglądał na biesiadników z ogłupiałą miną, jak człowiek, który stara się zrozumieć cudzoziemski język.
— Re?... — zwrócił się do Vautrina, który siedział najbliżej.
— Reduta, mój stary! rzekł Vautrin, wtłaczając ojcu Goriot uderzeniem dłoni kapelusz na głowę, tak że zakrył oczy.
Biedny starzec, osłupiały nagłym atakiem, siedział jakiś czas bez ruchu. Krzysztof zabrał talerz nieboraka, myśląc że skończył; tak iż, kiedy Goriot, podniósłszy kapelusz, wziął łyżkę, uderzył nią o stół. Stołownicy wybuchnęli śmiechem.
— Panie, rzekł starzec, ma pan bardzo niewłaściwe żarty i jeżeli się pan poważy jeszcze raz na coś podobnego...
— I cóż, co wtedy, papciu? rzekł Vautrin, przerywając.
— Wówczas może to pan ciężko odpokutować...
— W piekle, nieprawdaż? rzekł malarz. W tym czarnym kąciku, do którego stawia się niegrzeczne dzieci!
— Cóż, piękna panienko, rzekł Vautrin do Wiktoryny. Coś pani nie je. Zatem papa okazał się nieubłagany?
— Ohyda! rzekła pani Couture.
— Trzeba go przywieść do opamiętania, rzekł Vautrin.
— Ale, wtrącił Rastignac, który siedział niedaleko Bianchona, panna Wiktoryna mogła by wytoczyć proces o alimentacje, ponieważ nic nie je. Och! och przypatrzcieno się, jakimi oczami ojciec Goriot śledzi pannę Wiktorynę.
Starzec zapomniał o jedzeniu, tak był wpatrzony w młodą dziewczynę, na której rysach malował się szczery ból dziecka zranionego w dziecięcej miłości.
— Mój drogi, rzekł Eugeniusz półgłosem, omyliliśmy się co do ojca Goriot. To nie jest głupiec, ani niedołęga. Zastosuj do niego swój system Galla i powiedz mi, do jakich dojdziesz wyników. Widziałem go tej nocy: skręcał srebrny półmisek jak wosk; w tej chwili również wyraz jego twarzy zdradza nadzwyczajne uczucia. Życie jego to tajemnica, którą warto wystudiować. Tak, tak, Horacy, możesz się śmiać, ale ja wcale nie żartuję.
— Ten człowiek, to obiekt medyczny, rzekł Bianchon. Zgoda; jeśli przystanie, podejmuję się poddać go sekcji.
— Nie, obmacaj mu głowę.
— Oj! tumaństwo jest może zaraźliwe.
Nazajutrz Rastignac odział się bardzo wytwornie i wybrał się około trzeciej do pani de Restaud. W drodze oddawał się owym szalonym i nieopatrznym nadziejom, które czynią życie młodych ludzi tak bogatym: nie obliczają wówczas przeszkód ani niebezpieczeństw, widzą wszystko w różowym świetle, poetyzują egzystencję grą własnej wyobraźni, czują się nieszczęśliwi lub smutni z upadkiem projektów, które istniały jedynie w ich rozszalałych pragnieniach... Gdyby nie byli przy tym naiwni i nieśmiali, gmach społeczny nie mógłby się przy nich ostać. Idąc, Eugeniusz zachowywał tysiąc ostrożności aby się nie zabłocić; ale równocześnie myślał, co powie pięknej pani de Restaud, skupiał zapasy dowcipu, obmyślał zwroty urojonej rozmowy, przygotowywał cięte słówka, zdania à la Talleyrand, przypuszczając drobne okoliczności sprzyjające oświadczynom, na których budował swą przyszłość. Wlazł w błoto, zachlapał się i musiał sobie dać oczyścić buty i pantalony w Palais-Royal.
Gdybym był bogaty, rzekł sobie, zmieniając pięciofrankówkę, którą wziął na wypadek nieszczęścia, jechałbym powozem; mógłbym dumać dowoli.
Wreszcie dotarł do ulicy du Helder i spytał o panią de Restaud. Z zimną wściekłością człowieka pewnego iż znajdzie kiedyś odwet, wytrzymał wzgardliwe spojrzenie służby, która widziała że przebył dziedziniec pieszo, a nie słyszała również turkotu pojazdu przed bramą. Spojrzenie to było mu bardzo dotkliwe: rozumiał już swą niższość, wchodząc w dziedziniec, gdzie parskał ładny konik w bogatej uprzęży, przy jednym z owych strojnych kabrioletów, które zwiastują zbytek nie liczący się z groszem i pozwalają się domyślać wszystkich paryskich szczęśliwości. To wystarczyło, aby mu zepsuć humor. Szuflady jego mózgu, które miały być pełne dowcipu, zamknęły się; uczuł się zupełnie tępy. Oczekując decyzji hrabiny, której lokaj poszedł oznajmić gościa, Eugeniusz przystanął w oknie, oparł się łokciem o rygiel i spoglądał machinalnie w dziedziniec. Czas wydał mu się długi, byłby odszedł, gdyby nie posiadał owej wytrwałości południowca, która działa cudy, kiedy idzie linią prostą.
— Proszę pana, rzekł lokaj, pani hrabina jest w buduarze i bardzo zajęta; ale, jeżeli jaśnie pan zechce przejść do salonu, już tam ktoś czeka.
Podziwiając przerażającą władzę tych ludzi, którzy jednym słowem oskarżają lub sądzą swych państwa, Rastignac otworzył śmiało drzwi, przez które wyszedł służący, zapewne aby pokazać bezczelnym sługusom że zna obyczaje domu; ale wkroczył bardzo nieopatrznie do pokoiku, w którym znajdowały się lampy, szafy, przyrząd do grzania bielizny, a który prowadził równocześnie do ciemnego korytarza i na tylne schody. Usłyszał w korytarzu stłumione śmiechy, co dopełniło miary jego pomieszania.
— Proszę pana, salon jest tutaj, rzekł lokaj z owym fałszywym uszanowaniem, które podkreśla jeszcze szyderstwo.
Eugeniusz cofnął się z takim pośpiechem, iż potknął się o wannę, ale, na szczęście, przytrzymał kapelusz dość wcześnie, aby mu nie dać wpaść do kąpieli. W tej samej chwili otwarły się drzwi w głębi długiego, oświeconego lampką korytarza; Rastignac usłyszał równocześnie głosy pani de Restaud i ojca Goriot, oraz szmer pocałunku. Wszedł do jadalni, minął ją idąc w ślady lokaja i znalazł się w saloniku, gdzie zajął miejsce przy oknie, widząc że okno wychodzi na dziedziniec. Chciał się przekonać, czy ten Goriot jest w istocie jego Goriot. Serce biło mu w osobliwy sposób, przypomniał sobie okrutne refleksje Vautrina. Lokaj czekał na Eugeniusza u drzwi, kiedy nagle wyszedł z nich wykwintny młody człowiek, który rzekł niecierpliwie:
— Idę już, Maurycy. Powiesz hrabinie, że czekałem przeszło pół godziny.
Impertynent ten, który zapewne miał prawo tak się zachowywać, zanucił aryjkę włoską, kierując się w stronę okna, przy którym stał Eugeniusz, zarówno aby się przypatrzyć twarzy studenta co aby wyjrzeć na dziedziniec.
— Możeby pan hrabia zechciał zaczekać jeszcze chwileczkę, pani już skończyła, rzekł Maurycy, wracając.
W tej chwili Goriot wyłonił się koło bramy z bocznych schodów. Nieborak wyciągnął parasol i zamierzał go rozwinąć, nie zważając iż otwarto bramę naoścież, aby przepuścić młodego pana ze wstążeczką Legii, który powoził eleganckim tilbury. Goriot ledwie zdążył rzucić się w bok, aby uniknąć stratowania. Rozpięty parasol przestraszył konia, który dał susa. Młody pan obrócił z irytacją głowę, spostrzegł ojca Goriot i zdążył mu się ukłonić z owym wymuszonym szacunkiem, jakim obdarowujemy potrzebnego nam w danej chwili lichwiarza, lub człowieka niebezpiecznego ale wątpliwej reputacji. Goriot odpowiedział przyjacielskim i dobrodusznym ukłonem. Wydarzenia te nastąpiły po sobie z szybkością błyskawicy. Nadto zapatrzony aby zauważyć że nie jest sam, Eugeniusz usłyszał nagle głos hrabiny:
— Och, Maksymie, chciał pan odchodzić? rzekła z wymówką i odcieniem żalu.
Hrabina nie zwróciła uwagi na wjeżdżające tilbury. Rastignac obrócił się żywo i ujrzał hrabinę zalotnie odzianą w biały kaszmirowy peniuar z różowymi wstążeczkami, uczesaną niedbale jak bywa paryżanka w rannych godzinach. Była rozkosznie pachnąca, widać dopiero co wyszła z wody. Piękność jej, spulchniona kąpielą, była tym bardziej kusząca; oczy miała wilgotne. Oko młodych ludzi umie wszystko widzieć; duch ich stapia się z promieniowaniem kobiety jak roślina wdecha z atmosfery składniki których potrzebuje; Eugeniusz uczuł tedy drażniący chłód rąk tej kobiety nie potrzebując ich dotykać. Poprzez kaszmirową tkaninę widział różane kształty biustu, które lekko rozchylony peniuar obnażał niekiedy zupełnie i po których ślizgało się jego spojrzenie. Sznurówka była hrabinie zupełnie zbyteczna, jedynie przepaska zaznaczała giętką kibić, szyja jej zapraszała do miłości, nóżki w pantofelkach wyglądały uroczo. Skoro Maksym ujął dłoń aby ją ucałować, wówczas dopiero Eugeniusz spostrzegł Maksyma, a hrabina Eugeniusza.
— A, to pan, panie de Rastignac! bardzom rada, że pana widzę, rzekła tonem, z którego inteligentny człowiek umie wyciągnąć konsekwencje.
Maksym spoglądał kolejno na Eugeniusza i na hrabinę w sposób zdolny dać uczuć intruzowi, że jest zbyteczny.
— Słuchajno, moja droga, mam nadzieję, że wyprawisz mi tego smarkacza za drzwi!
To był jasny i zrozumiały sens wyzywających spojrzeń młodego człowieka, którego hrabina nazywała Maksymem i na którego spoglądała z uległością, zdradzającą bezwiednie tajemnice kobiety. Rastignac poczuł gwałtowną nienawiść do wytwornego panicza. Przedewszystkiem, ładne i zręcznie ufryzowane blond włosy Maksyma pouczyły go, że jego własna fryzura jest okropna; następnie Maksym miał cienkie i czyste buciki, gdy jego obuwie, mimo starań jakie zachował w drodze, było lekko zabłocone; wreszcie Maksym miał surducik, który wytwornie ujmował jego kibić i czynił go podobnym do ładnej kobiety, gdy Eugeniusz o wpół do trzeciej nosił czarny frak. Zmyślne dziecię prowincji uczuło przewagę, jaką, dzięki swemu strojowi, posiada nad nim ów panicz, wysoki, szczupły, jasnooki, bladolicy, jeden z owych ludzi zdolnych zrujnować sieroty. Nie czekając odpowiedzi Eugeniusza, pani de Restaud pomknęła niby na skrzydłach do salonu, pozwalając bujać połom peniuaru, które składały się i rozkładały czyniąc ją podobną do motyla; Maksym udał się za nią. Eugeniusz, wściekły, poszedł za Maksymem i hrabiną. Wszyscy troje znaleźli się razem, nawprost kominka, na środku salonu. Student wiedział dobrze, że będzie krępował wstrętnego Maksyma; ale, nawet narażając się na niełaskę pani de Restaud, chciał go krępować. W jednej chwili przypomniał sobie, że widział młodego człowieka na balu u pani de Beauséant; odgadł czym jest Maksym dla pani de Restaud; i z tym młodzieńczym zuchwalstwem, które płodzi wielkie głupstwa lub wielkie tryumfy, rzekł sobie:
— Oto mój rywal, muszę go pokonać.
Niebaczny! nie wiedział, że hrabia de Trailles prowokował obrazę, strzelał pierwszy i kładł przeciwnika na miejscu. Eugeniusz był dobry strzelec, ale nie zwalił jeszcze dwudziestu lalek na dwadzieścia dwie w strzelnicy. Młody hrabia rzucił się w berżerkę przy kominku, wziął szczypce i zaczął grzebać w ogniu tak gwałtownym i niecierpliwym ruchem, że piękna twarz Anastazji powlokła się nagle chmurą. Młoda kobieta obróciła się do Eugeniusza i rzuciła mu jedno z owych zimno pytających spojrzeń, które mówią tak wyraźnie: „Czemu się nie wynosisz?“, że ludzie dobrze wychowani umieją natychmiast sklecić jakiś frazes, który można by nazwać pożegnalnym.
Eugeniusz przybrał uprzejmy wyraz i rzekł:
— Pani, spieszno mi było widzieć panią, aby...
Urwał nagle. Drzwi otworzyły się. Ukazał się w nich pan który zajechał w tilbury, bez kapelusza, nie przywitał się z hrabiną, spojrzał spod oka na Eugeniusza i wyciągnął rękę do Maksyma, mówiąc: „Jak się masz?“ z serdecznym akcentem, który szczególnie zdziwił Eugeniusza. Młodzi parafianie nie wiedzą jak słodkiem jest życie we troje.
— Pan de Restaud, rzekła hrabina do studenta, wskazując męża.
Eugeniusz skłonił się głęboko.
— Pan de Rastignac, dodała, przedstawiając Eugeniusza hrabiemu de Restaud. Krewny wicehrabiny de Beauséant przez Mareillaków: miałem przyjemność spotkać go u niej na balu.
Krewny wicehrabiny de Beauséant przez Marcillaków; słowa te wymówiła hrabina prawie z emfazą, z dumą pani domu, szczycącej się, iż przyjmuje u siebie jedynie ludzi dystyngowanych. Wywarły one zresztą magiczny skutek: hrabia stracił chłodno-ceremonialny wyraz i skłonił się.
— Cieszę się serdecznie, rzekł, że mam przyjemność poznać pana.
Nawet hrabia de Trailles objął Eugeniusza niespokojnym spojrzeniem i porzucił nagle impertynencką minę, To dotknięcie różdżki, którym stał się potężny dźwięk jednego nazwiska, otworzyło trzydzieści przegródek w mózgu południowca i wróciło mu zapasy przygotowanego dowcipu. Nagły błysk światła pozwolił mu wejrzeć w mroczną dlań jeszcze atmosferę wielkiego świata. Pensjonat pani Vauquer, ojciec Goriot, byli wówczas bardzo daleko od jego myśli.
— Sądziłem, że rodzina Marcillac wygasła? rzekł hrabia de Restaud do Eugeniusza.
— Tak, panie hrabio, odparł. Mój stryjeczny dziadek, kawaler de Rastignac, zaślubił dziedziczkę rodu Marcillac. Miał tylko jedną córkę, która wyszła za marszałka de Clarimbault, przodka po kądzieli pani de Beauséant. Pochodzimy z młodszej gałęzi, gałęzi tym uboższej, iż mój stryjeczny dziadek, wiceadmirał, wszystko stracił w służbach króla. Rząd rewolucyjny nie chciał uznać naszych wierzytelności w likwidacji Kompanii Indyjskiej.
— Czy pański dziadek nie dowodził Mścicielem przed rokiem 1789?
— Właśnie.
— Zatem znał mego dziadka, który dowodził Warwickiem.
Maksym lekko wzruszył ramionami, patrząc na panią de Restaud, jak gdyby chciał powiedzieć: „Jeśli się zapuszczą w rodowody marynarskie, jesteśmy zgubieni“. Anastazja zrozumiała spojrzenie pana de Trailles. Z owym cudownym panowaniem nad sobą, które posiadają kobiety, uśmiechnęła się i rzekła:
— Panie Maksymie, niech pan pójdzie, mam pana o coś zapytać. Panowie, zostawiamy panom swobodę żeglowania wspólnie na Warwicku i Mścicielu.
Wstała, skinąwszy z żartobliwą chytrością na Maksyma, który skierował się za nią do buduaru. Ledwie ta morganatyczna para (ładne wyrażenie niemieckie, które nie ma odpowiednika w języku francuskim) znalazła się przy drzwiach, hrabia przeciął rozmowę z Eugeniuszem.
— Anastazjo, zostańże, moja droga! wykrzyknął niechętnie; wiesz dobrze, że...
— W tej chwili wracam — przerwała. Muszę tylko wyjaśnić panu Maksymowi pewne zlecenie.
W istocie wróciła szybko. Wszystkie kobiety zmuszone śledzić charakter mężów, aby sterować nimi wedle ochoty, umieją ocenić, do jakiego punktu mogą się posunąć aby nie stracić szacownego zaufania i nigdy nie sprzeciwiają się w drobiazgach. Hrabina poznała z intonacji hrabiego, że pobyt w buduarze nie dawałby gwarancji bezpieczeństwa. Utrapienia te były dziełem Eugeniusza; to też hrabina z niechętną miną i gestem wskazała studenta Maksymowi, który rzekł dość kostycznie do hrabiego, jego żony i Eugeniusza:
— Moi państwo, widzę że jesteście zajęci, nie chcę was krępować; do zobaczenia.
I wyszedł.
— Zostańże, Maksymie! zawołał hrabia.
— Niech pan przyjdzie na obiad, rzekła hrabina, która, opuszczając jeszcze raz Eugeniusza i hrabiego, udała się za Maksymem do saloniku, gdzie zostali razem dość długo, w nadziei że Restaud wyprawi tymczasem Eugeniusza.
Rastignac słyszał jak kolejno wybuchali śmiechem, rozmawiali, milkli; ale uparty student silił się na inteligencję w rozmowie z panem de Restaud, pochlebiał mu lub wyciągał go na dyskusje, chcąc ujrzeć jeszcze hrabinę i wybadać jakie stosunki wiążą ją z ojcem Goriot. Ta kobieta oczywiście zakochana w Maksymie, ta kobieta mająca władzę nad mężem, związana tajemnie ze starym handlarzem, zdawała mu się wielką zagadką. Chciał przeniknąć tajemnicę, spodziewając się w ten sposób zapanować wszechwładnie nad tą wcieloną Paryżanką.
— Anastazjo! rzekł hrabia, wołając znowu żonę.
— Trudno, mój biedny Maksymie, rzekła do młodego człowieka. Trzeba dać za wygraną. Do wieczora...
— Mam nadzieję, Nasieńko, rzekł jej do ucha, że pozbędziesz się raz na zawsze tego smarkacza, któremu oczy żarzyły się jak węgle, ile razy twój peniuar się rozchylił. Umizgałby się do ciebie, naraziłby cię, i byłbym zmuszony go zabić.
— Czyś ty oszalał, Maksymie? rzekła. Te studenciki, czyż to nie są przeciwnie wyborne gromochrony? Właśnie postaram się, aby mąż go znienawidził.
Maksym parsknął śmiechem i wyszedł przeprowadzony przez hrabinę, która stanęła w oknie, aby widzieć jak wsiada do powoziku, ujmuje lejce i potrząsa batem. Wróciła dopiero wówczas, kiedy brama się zawarła.
— Słyszysz, moja droga! zawołał hrabia, kiedy żona weszła. Majątek, gdzie mieszkają rodzice pana de Rastignac, leży niedaleko Verteuil, nad Charente. Stryjeczny dziadek pana kawalera i mój dziadek znali się.
— Cieszę się, że mamy wspólnych znajomych, rzekła hrabina z roztargnieniem.
— Więcej niż pani myśli, rzekł półgłosem Eugeniusz.
— Jakto? spytała żywo.
— Ależ, rzekł student, widziałem jak wychodził z tego domu ktoś, z kim mieszkam drzwi w drzwi w tym samym pensjonacie, ojciec Goriot.
Na to nazwisko, ozdobione wyrazem ojciec, hrabia, który grzebał w piecu, rzucił szczypce w ogień, jak gdyby go sparzyły w palce i wstał.
— Można by powiedzieć pan Goriot! — wykrzyknął.
Hrabina zbladła w pierwszej chwili, widząc podrażnienie męża, następnie poczerwieniała, widocznie zakłopotana; wreszcie odparła z fałszywą swobodą, głosem, który silił się być naturalny:
— Niepodobna wymienić kogoś, do kogo byśmy serdeczniej byli przywiązani...
Przerwała, spojrzała na klawikord, jak gdyby pod wpływem nagłej inspiracji, i rzekła:
— Lubi pan muzykę?
— Bardzo, odparł Eugeniusz, czerwony i zmartwiały od mętnej myśli że popełnił jakieś ciężkie głupstwo.
— Śpiewa pan? zawołała, podchodząc do klawikordu i wprawiając w żywy ruch wszystkie klawisze, począwszy od dolnego c aż do f na górze. Rrrach!
— Nie, pani.
Hrabia de Restaud przechadzał się wzdłuż i wszerz.
— To szkoda, pozbawia się pan znakomitego środka powodzenia. — Ca-aro, ca-a-ro, ca-a-a-a-ro, non du-bi-ta-re, zaśpiewała hrabina.
Wymówione przez Eugeniusza nazwisko było niby dotknięcie różdżki czarodziejskiej, ale o działaniu wręcz przeciwnym temu, jakie wywarły słowa: Krewny pani de Beauséant. Znajdował się w położeniu człowieka, którego, mocą szczególnego faworu, wprowadzono do mieszkania amatora osobliwości, i który, trąciwszy przez nieuwagę szafę pełną rzeźbionych figurynek, odbije jakąś źle przyklejoną główkę. Byłby chciał, aby ziemia się pod nim zapadła. Twarz pani de Restaud była sucha, zimna; oczy jej, przybrawszy z powrotem obojętny wyraz, unikały oczu nieszczęsnego studenta.
— Pani, rzekł, ma pani zapewne do pomówienia z panem de Restaud, zechce pani przyjąć wyrazy mego szacunku i pozwoli...
— Za każdym razem kiedy się pan zjawi, rzekła spiesznie hrabina, wstrzymując Eugeniusza gestem, może pan być pewny, iż sprawi pan, tak memu mężowi jak i mnie, najżywszą przyjemność.
Eugeniusz skłonił się i wyszedł przeprowadzony przez pana de Restaud, który, mimo wzdragań studenta, towarzyszył mu aż do przedpokoju.
— Kiedykolwiek ten pan się zjawi, rzekł hrabia do Maurycego, ani mnie, ani pani niema w domu.
Skoro Eugeniusz znalazł się przed domem, spostrzegł że deszcz pada.
— Ech, rzekł do siebie, palnąłem jakieś głupstwo, którego nie znam ani przyczyn ani doniosłości, na dobitkę zniszczę sobie ubranie i kapelusz. Powinienbym siedzieć w kącie dukając pandekty i myśleć tylko o tym, aby zostać tęgim urzędnikiem. Czyż mogę bywać w świecie, skoro, aby się tam przyzwoicie prezentować, trzeba całej fury kabrioletów, lakierków, nieodzownych drobiazgów, złotych łańcuszków, od rana zamszowych białych rękawiczek po sześć franków para i żółtych rękawiczek wieczór? Ech, ty stary hyclu Goriot, niech cię!...
Wyszedł na ulicę. Siedzący na koźle karety woźnica, który z pewnością odstawił właśnie parę nowożeńców i bardzo był nie od tego aby uszczknąć swemu panu przemycany kurs, dał Eugeniuszowi znak, widząc go bez parasola, w czarnym ubraniu, białej kamizelce, żółtych rękawiczkach i lakierowanych trzewikach. Eugeniuszem trzęsła owa głucha wściekłość, z tych co to każą młodemu człowiekowi brnąć coraz głębiej w otchłań w którą się zapadł, jak gdyby się spodziewał znaleźć szczęśliwe wyjście. Skinieniem zgodził się na propozycję. Wsiadł do powozu, gdzie strzęp pomarańczowego kwiatu i parę srebrnych nitek świadczyło o niedawnej obecności oblubieńców.
— Dokąd pan każe? spytał woźnica, który ściągnął już białe rękawiczki.
— Do kata! rzekł sobie Eugeniusz. Skoro się topię, niechże mi to bodaj zda się na coś! Do pałacu Beauséant, dodał głośno.
— Którego? rzekł woźnica.
Szczytne to słowo wprawiło Eugeniusza w pomieszanie. Świeżo upieczony złoty młodzian nie wiedział, że są dwa pałace Beauséant; nie miał pojęcia jak bardzo był bogaty w krewnych, którzy się o niego nie troszczyli.
— Wicehrabia de Beauséant, ulica...
— De Grenelle, rzekł stangret, potrząsając głową. Bo to, widzi pan, jest jeszcze pałac hrabiego i margrabiego de Beauséant przy ulicy św. Dominika, dodał podnosząc stopień.
— Wiem, odparł Eugeniusz sucho. Cały świat drwi sobie dzisiaj ze mnie! rzekł, rzucając kapelusz na przednie siedzenie. Oto wyprawa, która mnie będzie kosztowała złote góry. Ale przynajmniej złożę wizytę rzekomej kuzynce w sposób niezbicie arystokratyczny. Ojciec Goriot kosztuje mnie już co najmniej dziesięć franków, stary ladaco! Na honor, opowiem swoją przygodę pani de Beauséant, może ją zabawę. Musi z pewnością znać tajemnicę zbrodniczych stosunków tego starego kreta i pięknej hrabiny. Więcej jest warte przypodobać się kuzynce, niż rozbijać sobie nos o tę Messalinę, która, coś mi się widzi, musi być bardzo kosztowna. Jeśli imię pięknej wicehrabiny jest tak potężne, jakąż musi wagę mieć jej osoba? Zacznijmy od szczytów. Kiedy człowiek ma zamiar coś uzyskać w niebie, trzeba się zwracać do samego Boga!
Słowa te dają obraz tysiąca i jednej myśli, które kłębiły mu się w głowie. Odzyskał nieco spokoju i pewności, widząc że deszcz pada. Powiedział sobie, że, jeśli mu przyjdzie strwonić dwie szacowne pięciofrankówki, odbije tę rozrzutność, oszczędzając wzamian ubrania, butów i kapelusza. Nie bez odruchu zadowolenia usłyszał, jak woźnica wrzasnął: „Bra-a-ma!“ Czerwonozłocisty szwajcar rozwarł szeroko bramę. Rastignac ujrzał ze słodkim zadowoleniem, iż powóz jego mija wrota, zatacza w dziedzińcu koło i zatrzymuje się pod markizą wjazdu. Woźnica, w grubym niebieskim szarafanie z czerwoną wypustką zeszedł, aby spuścić stopień. Wysiadając, Eugeniusz usłyszał w przedsionku stłumione śmiechy. Kilku lokajów już dworowało sobie z tego pojazdu, jaki najmuje się na śluby w drobnem mieszczaństwie. Student zrozumiał ten śmiech, porównując swą karocę z jednym z najwykwintniejszych pojazdów w Paryżu, zaprzężonym w dwa ogniste konie, strojne w róże przy uszach. Upudrowany woźnica, w wytwornym krawacie, trzymał na uwięzi koniki, które żuły wędzidło, jak gdyby chciały ponosić. Na Chaussée-d’Antin, w dziedzińcu pani de Restaud, Eugeniusz spotkał zgrabny kabriolecik dwudziestosześcioleniego młodzika. W dzielnicy Saint-Germain olśnił go zbytek wielkiego pana, ekwipaż którego nie opłaciłoby się ani trzydziestoma tysiącami franków.
— Któż tam tkwi znowu? rzekł do siebie Eugeniusz, pojmując nieco później, że niewiele znajdzie się kobiet w Paryżu, które by nie były zajęte, i że, nawet za cenę krwi, niełatwo jest zdobyć jedną z tych monarchiń. — Do diaska! Kuzyneczka także będzie miała z pewnością swego Maksyma.
Wszedł na schody z rozpaczą w duszy. Na jego widok, oszklone drzwi otwarły się; zastał lokajów poważnych jak mumie. Bal, na którym był Eugeniusz, odbywał się w salonach recepcyjnych na parterze. Nie mając czasu między zaproszeniem a balem złożyć wizyty, nie wniknął jeszcze w apartamenty pani de Beauséant; miał tedy po raz pierwszy ujrzeć cudy tego wykwintu, w którym odbija się dusza kobiety z wielkiego świata. Studium tym ciekawsze, iż salon pani de Restaud dostarczał mu skali porównań.
Było wpół do piątej, wicehrabina była widzialna. Pięć minut wcześniej nie przyjęłaby krewniaka. Eugeniusza, który nie miał pojęcia o subtelnościach paryskiej etykiety, poprowadzono przez wielkie schody pełne kwiatów, białe, ze złoconą poręczą i czerwonym dywanem, do pani de Beauséant, której ustna biografia, jedna z owych czarodziejskich historii które szepce się do ucha we wszystkich salonach, nie była mu znana.
Wicehrabina utrzymywała od trzech lat serdeczne stosunki z jednym z najgłośniejszych i najbogatszych magnatów portugalskich, margrabią d’Ajuda-Pinto[5]. Był to jeden z owych niewinnych związków, mających tyle uroku dla osób które łączy, że nie mogą znieść obecności nikogo trzeciego. Toteż wicehrabia de Beauséant sam dał publiczności przykład, szanując, rad nie rad, ten morganatyczny węzeł. Osoby, które w pierwszej epoce tej przyjaźni odwiedzały wicehrabinę o drugiej popołudniu, zastawały zawsze margrabiego. Nie mogąc zamknąć drzwi swego domu, co byłoby wielce rażące, pani de Beauséant przyjmowała gości tak chłodno i wpatrywała się tak pilnie w sufit, iż każdy musiał spostrzec jak bardzo jej jest nie na rękę. Skoro rozeszło się w Paryżu, że jest się nie na rękę pani de Beauséant odwiedzając ją między drugą a czwartą, ujrzała koło siebie zupełną pustkę. Chodziła do Buffons lub do Opery w towarzystwie pana de Beauséant i p. d’Ajuda-Pinto; ale, jak człowiek dobrze wychowany, pan de Beauséant, usadowiwszy żonę i Portugalczyka, stale zostawiał ich samych. Pan d’Ajuda miał się żenić. Żenił się z panną de Rochefide. W całym wielkim świecie jedna tylko osoba nie wiedziała jeszcze o jego małżeństwie, a była nią pani de Beauséant. Ta i owa przyjaciółka natrącała o tym zdaleka; wicehrabina śmiała się tylko, sądząc że przyjaciółki pragną zamącić szczęście, którego zazdrościły. Tymczasem zbliżały się zapowiedzi. Piękny Portugalczyk przybył, aby oznajmić wicehrabinie małżeństwo; mimo to, nie śmiał jeszcze puścić ani pary z ust. Czemu? Nie ma z pewnością nic trudniejszego, jak notyfikować kobiecie podobne ultimatum. Wielu mężczyzn czuje się swobodniej na „udeptanej ziemi“, w obliczu przeciwnika godzącego im szpadą w serce, niż wobec kobiety, która po dwugodzinnych lamentach zaczyna mdleć i woła o pomoc. W tej chwili zatem d’Ajuda-Pinto był na rozżarzonych węglach; chciał wyjść, powiadając sobie, że pani de Beauséant dowie się o tej nowinie, że napisze do niej, że łatwiej będzie załatwić to morderstwo miłosne przez korespondencję niż ustnie. Toteż skoro pokojowiec oznajmił Eugeniusza de Rastignac, margrabia drgnął z ukontentowania. Wiedzcie o tym, kochająca kobieta jest o wiele jeszcze przemyślniejsza w stwarzaniu sobie podejrzeń, niż w urozmaicaniu przyjemności. Kiedy zbliża się moment, że kochanek ma ją porzucić, chyżej odgaduje wymowę każdego ruchu, niż biegun Wergilego wietrzy odległe atomy, zwiastujące mu miłość. To też możecie być pewni, iż pani de Beauséant podchwyciła ten mimowolny dreszcz, lekki, ale straszliwy w swej szczerości. Eugeniusz nie wiedział, że nie powinno się nigdy zjawiać u kogo bądź w Paryżu, nie wypytawszy wprzód przyjaciół domu o historię męża, żony i dzieci; inaczej jest się narażonym na owe niezgrabstwa, o których mówi się malowniczo w Polsce: A zaprząż-że pięć wołów![6] zapewne aby się wydobyć z bagna w które się zapchałeś. We Francji te salonowe katastrofy nie mają jeszcze nazwy; uważa się je zapewne za niemożliwe, zważywszy olbrzymi rozgłos jaki tam ma obmowa. Zabrnąwszy w bagno u pani de Restaud, która nie zostawiła mu nawet czasu na „zaprzężenie pięciu wołów“, jeden Eugeniusz zdolny był zacząć na nowo profesję wolarza, zjawiając się u pani de Beauséant. Ale, o ile był straszliwie nie na rękę pani de Restaud i panu de Trailles, o tyle wydobywał z kłopotu pana d’Ajuda.
— Do widzenia, rzekł Portugalczyk, spiesząc skwapliwie ku drzwiom, skoro Eugeniusz wszedł do rozkosznego szaroróżowego saloniku, gdzie zbytek zdawał się tylko wykwintem.
— Do wieczora tylko? rzekła pani de Beauséant, odwracając głowę i rzucając spojrzenie margrabiemu. Czy nie idziemy do Buffons?
— Nie mogę, rzekł, ujmując klamkę.
Pani de Beauséant wstała, przywołała go do siebie, nie zważając na Eugeniusza, który stał oszołomiony blaskiem tych bogactw. Wierzył w prawdziwość bajek wschodnich, nie wiedział gdzie się podziać w obecności tej kobiety, która nie zwracała nań żadnej uwagi. Wicehrabina podniosła wskazujący palec i ruchem pełnym wdzięku wskazała margrabiemu miejsce naprzeciw siebie. Był w tym geście tak gwałtowny despotyzm namiętności, że margrabia puścił klamkę i wrócił. Eugeniusz przyglądał mu się nie bez zazdrości.
— Oto, mówił sobie w duchu, właściciel pojazdu! Trzebaż zatem mieć rasowe konie, liberię i złota garściami, aby uzyskać spojrzenie paryżanki?
Demon zbytku ukąsił go w serce, gorączka chciwości chwyciła go, pragnienie złota wysuszyło mu gardło. Miał sto trzydzieści franków na kwartał. Ojciec, matka, bracia, siostry, ciotka nie wydawali razem ani dwustu franków miesięcznie. To błyskawiczne porównanie obecnego położenia z celem do którego trzeba było dobić, oszołomiło go do reszty.
— Czemu, rzekła śmiejąc się wicehrabina, nie może pan być w teatrze?
— Różne sprawy! Obiad u ambasadora angielskiego...
— Odłoży pan.
Kiedy mężczyzna oszukuje, nieuchronnie zmuszony jest piętrzyć kłamstwo na kłamstwo. D’Ajuda odparł, śmiejąc się:
— Żąda pani?
— Tak.
— Oto co pragnąłem usłyszeć, odparł z wymownym spojrzeniem, które byłoby uspokoiło każdą inną.
Ujął rękę wicehrabiny, ucałował i wyszedł.
Eugeniusz poprawił ręką włosy i zwinął się w ukłonie, sądząc że pani de Beauséant zajmie się nim wreszcie; naraz ona rzuca się, pędzi do galerii, biegnie do okna i wygląda za panem d’Ajuda gdy wsiadał do powozu; nadstawia ucha i słyszy jak strzelec powtarza woźnicy:
— Do pałacu Rochefide.
Te słowa i ruch, jakim d’Ajuda rozparł się w powozie, podziałały jak piorun na tę kobietę, która wróciła wydana na pastwę śmiertelnych obaw. W wielkim świecie straszliwe katastrofy wyrażają się tylko w takich rzeczach. Wicehrabina przeszła do sypialni, siadła przy stoliku i wzięła wykwintny papier listowy.
„Z chwilą — pisała — kiedy jesteś na obiedzie u państwa de Rochefide a nie w ambasadzie, winien mi jesteś wyjaśnienia; oczekuję...“
Poprawiwszy kilka liter zniekształconych konwulsyjnym drżeniem, nakreśliła K, które miało znaczyć: Klara de Bourgogne, i zadzwoniła.
— Jakubie — rzekła do lokaja, który zjawił się natychmiast — pójdziesz o wpół do ósmej do państwa de Rochefide, spytasz o margrabiego d’Ajuda. Jeśli pan margrabia jest, każesz mu oddać list, nie żądając odpowiedzi; jeżeli nie, wrócisz i odniesiesz mi list.
— Ktoś czeka na panią wicehrabinę w salonie.
— A, prawda, rzekła, otwierając drzwi.
Eugeniusz zaczynał czuć się bardzo nieswój; wicehrabina ukazała się wreszcie i rzekła głosem którego drżenie wstrząsnęło go do dna.
— Przepraszam, musiałam napisać słówko, jestem na pańskie usługi.
Nie wiedziała co mówi, myślała w tej chwili: „Ha! chce się żenić z panną de Rochefide! Ale czyż on jest wolny? Dziś wieczór to małżeństwo będzie zerwane, albo ja... Ba! jutro nie będzie już o tym mowy“.
— Kuzynko... odparł Eugeniusz.
— Jak? rzekła wicehrabina, obrzucając go spojrzeniem, którego duma zmroziła studenta.
Eugeniusz zrozumiał to: jak? Od trzech godzin nauczył się tylu rzeczy, że miał się wciąż na baczności.
— Pani... podjął, rumieniąc się.
Zawahał się, po czym ciągnął dalej:
— Niech mi pani daruje; tak bardzo potrzebuję oparcia, że odrobina pokrewieństwa nie byłaby wcale nadto.
Pani de Beauséant uśmiechnęła się, ale smutno: czuła już nieszczęście huczące nad jej głową.
— Gdyby pani znała położenie, w jakim znajduje się moja rodzina, ciągnął dalej, zechciałaby może pani odegrać rolę owych dobroczynnych wróżek, które, dla rozrywki, usuwają przeszkody piętrzące się dokoła ich chrześniaków.
— A zatem, kuzynie, rzekła śmiejąc się, w czym mogę ci być pomocna?
— Czyż ja wiem? Być z panią związanym węzłem pokrewieństwa, który gubi się w pomroce, to już cała fortuna. Odebrała mi pani odwagę, nie wiem już co chciałem mówić. Jest pani jedyna osobą, jaką znam w Paryżu... Ach, chciałbym móc radzić się pani, prosząc byś mnie przyjęła jak biedne dziecko, które chce się uczepić twej sukni i które umiałoby umrzeć za panią.
— Umiałbyś zabić dla mnie człowieka?
— Dwóch, odparł Eugeniusz.
— Dziecko! tak, dziecko z pana, rzekła powściągając parę łez. Ty umiałbyś kochać szczerze.
— Och! rzekł, wstrząsając głową.
Dzięki jego hardej odpowiedzi, wicehrabina zainteresowała się żywo studentem. Południowiec pierwszy raz działał z wyrachowania. Między błękitnym buduarem pani de Restaud a różowym salonikiem pani de Beauséant przeszedł trzy lata tego prawa paryskiego, o którym się nie mówi, mimo iż stanowi ono wysokie studium społeczne: dobrze poznane i dobrze stosowane prowadzi ono do wszystkiego.
— A! już mam, rzekł Eugeniusz. Na balu u pani zauważyłem panią de Restaud i wybrałem się dziś do niej z wizytą.
— Musiał jej pan być bardzo nie na rękę, rzekła z uśmiechem pani de Beauséant.
— Och, tak, jestem nowicjuszem, który narazi się całemu światu, o ile mi pani odmówi swej pomocy. Zdaje mi się, że bardzo trudno znaleźć w Paryżu kobietę młodą, ładną, bogatą, wykwintną, która by nie była zajęta, a potrzebuję takiej, aby mnie nauczyła tego, co panie, kobiety, umiecie tak dobrze wyłożyć: życia. Wszędzie zastanę jakiegoś pana de Trailles. Przyszedłem zatem do pani, aby spytać o słowo zagadki i prosić o objaśnienie, co za głupstwo popełniłem. Wspomniałem o niejakim ojcu...
— Księżna de Langeais, oznajmił Jakub, przerywając studentowi, który uczynił gest człowieka wybitnie niezadowolonego.
— Jeżeli pan chce mieć powodzenie, szepnęła wicehrabina, przede wszystkim nie objawiaj tak wyraźnie swych uczuć.
— Dzień dobry, dzień dobry, droga, rzekła wstając i idąc naprzeciw księżnej. Ścisnęła jej ręce z pieszczotliwym wylaniem, jakie mogłaby mieć dla siostry, księżna zaś odpowiedziała najtkliwszą serdecznością.
— Oto dwie szczere przyjaciółki, pomyślał Rastignac. Będę miał tedy dwie protektorki; muszą mieć wspólne sympatie; ta druga zainteresuje się mną z pewnością.
— Jakiemuż dobremu natchnieniu zawdzięczam szczęście oglądania cię, droga Antosiu? rzekła pani de Beauséant.
— Mnie? Ujrzałam pana d’Ajuda-Pinto jak wchodzi do państwa Rochefide, pomyślałam tedy, że jesteś sama.
Pani de Beauséant nie zagryzła warg, nie zaczerwieniła się, spojrzenie jej zachowało spokój, czoło zdawało się rozjaśniać, gdy księżna wymawiała te złowróżbne słowa.
— Gdybym wiedziała, że jesteś zajęta... dodała księżna, zwracając się w stronę Eugeniusza.
— Pan de Rastignac, mój krewny, rzekła wicehrabina. — Czy masz wiadomości o generale de Montriveau?[7] rzekła. Sérizy mówił mi wczoraj, że nigdzie go nie widać; był może u ciebie dzisiaj?
Księżna, o której powiadano że pan de Montriveau, przedmiot jej gorącej miłości, opuścił ją, uczuła w sercu ostrze tego pytania i zaczerwieniła się:
— Był wczoraj w pałacu elizejskim.
— Służbowo? rzekła pani de Beauséant.
— Klaro, wiesz zapewne, odparła księżna, strzelając z oczu snopami złośliwości, że jutro wychodzą zapowiedzi pana d’Ajuda-Pinto i panny de Rochefide?
Cios był zbyt gwałtowny, wicehrabina zbladła i odpowiedziała, śmiejąc się:
— Jedna z tych bajek, które obnoszą głupcy. Dlaczego pan d’Ajuda miałby wnosić w dom Rochefidów jedno z najpiękniejszych nazwisk Portugalii? Rochefide, to szlachta ledwie wczorajsza.
— Ale Berta będzie miała, jak mówią, dwieście tysięcy franków renty.
— Pan d’Ajuda jest zbyt bogaty na takie rachuby.
— Ale, moja droga, panna de Rochefide jest urocza.
— A!...
— Wreszcie jest tam dziś na obiedzie, warunki już ułożono. Dziwi mnie niesłychanie, że tak mało wiadomo ci o tym.
— Jakież głupstwo strzelił pan dzisiaj, panie de Rastignac? rzekła pani de Beauséant. To biedne dziecko jest takim nowicjuszem w świecie, że nic nie rozumie, droga Antosiu, z naszej rozmowy. Bądź poczciwa dla niego, odłóżmy ten przedmiot do jutra. Jutro, widzisz, rzecz rozgłosi się niezawodnie urzędowo, i będziesz mogła rozwijać przyjacielską usłużność już na pewne.
Księżna obrzuciła Eugeniusza jednym z tym lekceważących spojrzeń, które mierzą człowieka od stóp aż do głowy, spłaszczają go i sprowadzają do zera.
— Zdaje się, pani, iż bezwiednie utopiłem sztylet w sercu pani de Restaud. Bezwiednie, oto moja wina — ciągnął student, któremu instynkt posłużył wcale dobrze i który odgadł gryzące docinki ukryte pod wymianą czułości obu pań. Znosimy obecność i lękamy się może nawet ludzi, którzy urażą nas świadomie; ale ten, kto zrani, nie znając głębokości rany, ten uchodzi za głupca, człowieka niezręcznego, który nie umie z niczego korzystać i zasługuje na wzgardę.
Pani de Beauséant obrzuciła studenta jednym z owych głębokich spojrzeń, w które wielkie dusze umieją włożyć równocześnie wdzięczność i godność. Spojrzenie to było niby balsam i ukoiło ranę zadaną sercu studenta wzgardliwym rzutem oka, jakim oszacowała go księżna.
— Niech pani sobie wyobrazi, ciągnął Eugeniusz, iż właśnie zdobyłem życzliwość hrabiego de Restaud; trzeba mi bowiem powiedzieć pani — rzekł, zwracając się w stronę księżnej z miną pokorną i złośliwą zarazem — że jestem dopiero mizernym studenciną, bardzo samotnym, bardzo biednym...
— Niech pan nie mówi w ten sposób, panie de Rastignac. My, kobiety, nie chcemy nigdy tego, czego nikt nie chce.
— Ba! rzekł Eugeniusz. Mam dopiero dwadzieścia dwa lat, trzeba umieć znosić niedole swego wieku. Zresztą, jestem u spowiedzi, a niepodobna byłoby klęknąć przy piękniejszym konfesjonale: człowiek popełnia przy nim grzechy, za które kaja się w innym.
Księżna przybrała oziębłą minę na tę antyreligijną wycieczkę, której zły smak potępiła, mówiąc do wicehrabiny:
— Pan przybywa...
Pani de Beauséant zaczęła się szczerze śmiać i ze swego krewniaka i z księżnej.
— Przybywa, moja droga, i szuka nauczycielki, która by go nauczyła dobrego smaku.
— Ach, księżno, podjął Eugeniusz, czy nie jest naturalne chcieć wniknąć w sekrety tego co nas czaruje? — Ech, rzekł do siebie w duchu, zdaje się, że je częstuję frazesami godnymi fryzjera.
— Ależ pani de Restaud, jest, o ile mi się zdaje, uczennicą pana de Trailles, rzekła księżna.
— Nie wiedziałem o tym, pani, odparł student. To też wpakowałem się niebacznie między tę parę. Wreszcie porozumiałem się dość dobrze z mężem, żona zgodziła się mnie cierpieć na chwilę, kiedy wpadło mi do głowy wspomnieć, że znam człowieka, który w moich oczach wyszedł z domu tylnymi schodami, ucałowawszy w korytarzu hrabinę.
— Któż taki? wykrzyknęły obie kobiety.
— Starzec, który żyje za dwa ludwiki na miesiąc w zapadłym kącie Saint-Marceau, jak ja, biedny student: nieszczęśliwa istota, której kosztem wszyscy się bawią: nazywamy go ojcem Goriot!
— Cóż za dziecko z pana! krzyknęła wicehrabina. — Toż pani de Restaud jest z domu Goriot!
— Córka handlarza mąki, dodała księżna, kobiecinka, którą przedstawiono na Dworze w tym samym dniu co córkę pasztetnika. Nie przypominasz sobie, Klaro? Król zaczął się śmiać, i powiedział po łacinie jakiś dowcip o mące. Ludzie... jakże to? ludzie...
— Eiusdem farinae, rzekł Eugeniusz.
— To właśnie, rzekła księżna.
— Ach! to jej ojciec! rzekł student ze zgrozą.
— Ależ tak; nieborak ma dwie córki, które kocha do obłędu, mimo że obie wyparły się go prawie.
— Czy ta druga, rzekła wicehrabina spoglądając na panią de Langeais, nie jest za bankierem o niemieckim nazwisku, jakimś baronem de Nucingen? Zdaje mi się, że nazywa się Delfina?... Czy to nie ta blondynka, która ma lożę w Operze w bocznej stalli, bywa także w Buffons i śmieje się bardzo głośno, aby zwrócić na siebie uwagę?
Księżna uśmiechnęła się, mówiąc:
— Ależ, moja droga, podziwiam cię. Poco ty się tyle zajmujesz tymi ludźmi? Trzeba było zakochać się jak szaleniec, jak zakochał się Restaud, aby ugrzęznąć w mące panny Anastazji. Och, nie będzie miał dobrego chleba z tej mąki! Jest w rękach pana de Trailles, który ją zgubi.
— Zaparły się własnego ojca! powtarzał Eugeniusz.
— No tak, tak, własnego ojca, ojca, rzekła wicehrabina. Dobrego ojca, który dał każdej, jak mówią, po pięćkroć czy sześćkroć tysięcy franków, aby je dobrze wydać za mąż i zachował dla siebie jedynie osiem czy dziesięć tysięcy renty, mniemając iż córki zostaną jego córkami, że stworzył sobie u nich dwa istnienia, dwa domy, gdzie go będą ubóstwiać, pieścić. W dwa lata zięciowie wygnali go ze swych domów jak ostatniego nędznika...
Parę łez zakręciło się w oczach Eugeniusza, świeżo skrzepionego czystym i świętym wspomnieniem rodziny, jeszcze pod urokiem młodzieńczych wierzeń: był to dopiero pierwszy dzień spędzony na polu bitwy paryskiej cywilizacji. Prawdziwe wzruszenia udzielają się: przez chwilę te trzy osoby zachowały milczenie.
— Ech, Boże, rzekła pani de Langeais, tak, to wydaje się bardzo ohydne, a mimo to widzimy takie rzeczy co dzień. Gdzie źródło? Powiedz mi, droga, czy pomyślałaś, co to zięć? Zięć, to człowiek, dla którego wychowamy, ty czy ja, drogą małą istotkę zrośniętą z nami tysiącem węzłów, istotę, która będzie przez siedemnaście lat radością rodziny, jej białą duszą, powiedziałby Lamartine, a w końcu stanie się jej zakałą. Skoro ten człowiek nam ją weźmie, zacznie od tego, iż chwyci jej miłość niby ostry topór, aby wyciąć w sercu i w żywym ciele tego anioła wszystkie uczucia wiążące ją do rodziny. Wczoraj córka była wszystkim dla nas, my wszystkim dla niej; nazajutrz staje się wrogiem. Czyż nie patrzymy co dzień na tę tragedię? Tu, synowa dokucza jak może teściowi, który wszystko poświęcił dla syna. Tam, zięć wyrzuca za drzwi świekrę. Słyszę nieraz pytania co jest dziś dramatycznego w społeczeństwie; ależ dramat zięcia jest przerażający, nie licząc naszych małżeństw, które stały się czymś bardzo niemądrym. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, co się zdarzyło staremu handlarzowi mąki. Zdaje mi się, przypominam sobie, że ów Foriot...
— Goriot, pani.
— Tak, ów Moriot był podczas Rewolucji przewodniczącym sekcji; posiadał sekrety sławnego nieurodzaju i rzucił podwaliny pod swą fortunę tym, że sprzedawał w owym czasie mąkę dziesięć razy drożej niż go kosztowała. Towaru miał tyle ile sam zapragnął. Intendent mojej babki sprzedał mu zboża za olbrzymie sumy. Ów Noriot dzielił się z pewnością, jak wszyscy ci ludzie, z komitetem dobra publicznego. Przypominam sobie, że intendent powiadał babce, iż może zostać zupełnie bezpiecznie w Grandvilliers, ponieważ jej zboże jest doskonałym paszportem. Otóż ten Loriot, który sprzedawał zboże rezunom, miał w życiu jedną tylko namiętność. Ubóstwia, powiadają, swoje córki. Wściubił starszą w rodzinę Restaud, młodszą zaś uszczęśliwił barona de Nucingen, bogatego bankiera, który udaje rojalistę. Łatwo zrozumieć, że za Cesarstwa zięciowie nie formalizowali się z przyjmowaniem starego jakóbina; pod Buonapartem dało się to jeszcze przełknąć. Ale kiedy Burboni wrócili, nieborak zaczął być nie na rękę panu de Restaud, a bardziej jeszcze bankierowi. Córki, które wciąż może jeszcze kochały ojca, chciały palić świeczkę i Panu Bogu i diabłu, i ojcu i mężowi; przyjmowały Toriota kiedy nie było nikogo; wymyślały czułe pozory. „Papusiu, przyjdź, lepiej nam będzie, będziemy sami!“ etc. Co do mnie, wierzę w to, że prawdziwe uczucia mają oczy i inteligencję: serce biednego jakóbina krwawiło się. Widział, że córki go się wstydzą; że, o ile one kochają mężów, on szkodzi zięciom. Trzeba było tedy się poświęcić. Poświęcił się, bo był ojcem: sam skazał się na wygnanie. Widząc córki zadowolone, zrozumiał że dobrze uczynił. Ojciec i dzieci stali się wspólnikami tej cichej zbrodni. Widzi się takie rzeczy wszędzie. Czy ów ojciec Doriot nie byłby brudną plamą w salonie córek? Czułby się skrępowany, nudziłby się. To, co się zdarzyło temu ojcu, może się zdarzyć najładniejszej kobiecie z człowiekiem którego najbardziej kocha: jeśli go znudzi swą miłością, kochanek wymyka się, popełnia nikczemności aby uciec przed nią. To sekret wszystkich uczuć. Serce nasze to skarb, niech je kto opróżni od razu, jest zrujnowany. Tak samo nie przebaczamy uczuciu że się oddało całe, jak nie darowujemy człowiekowi, że jest bez grosza. Ów ojciec oddał wszystko. Dawał przez dwadzieścia lat serce, miłość; oddał majątek w ciągu jednego dnia. Wycisnąwszy cytrynę, córki porzuciły ją na rogu ulicy.
— Świat jest bezecny, rzekła wicehrabina, skubiąc szal i nie podnosząc oczu, dojęła ją bowiem do żywego aluzja księżnej.
— Bezecny? Nie, odparła księżna. Idzie swoim torem, to wszystko. Jeśli tak mówię, to dlatego, aby pokazać, że mnie świat nie oszuka. Jestem twojego zdania, rzekła, ściskając dłoń wicehrabiny. Świat, to śmietnik, starajmy się utrzymać na wyżynach.
Wstała, ucałowała panią de Beauséant w czoło, mówiąc:
— Śliczna jesteś w tej chwili, moja droga. Nigdy nie widziałam u ciebie tak ładnych kolorów.
Wyszła, skinąwszy lekko głową kuzynkowi.
— Ojciec Goriot jest wspaniały! rzekł Rastignac, przypominając go sobie jak ugniatał tej nocy serwis srebrny.
Pani de Beauséant nie słyszała, utonęła w myślach. Upłynęło kilka chwil; biedny student, odrętwiały, nie miał odwagi ani odejść, ani zostać, ani mówić.
— Świat jest bezecny i zły, rzekła wreszcie. Ledwie się nam zdarzy nieszczęście, zawsze znajdzie się przyjaciel gotowy powiadomić o nim i obracać nam puginał w sercu, każąc podziwiać rękojeść. Już sarkazm, już szyderstwa! Och, będę się broniła!
Podniosła głowę ruchem urodzonej wielkiej damy, błyskawice strzeliły z dumnych oczu.
— A! rzekła, widząc Eugeniusza. Pan tutaj!
— Jeszcze, rzekł miłosiernym tonem.
— Zatem, panie de Rastignac, obchodź się ze światem tak, jak na to zasługuje. Chcesz wypłynąć, pomogę ci. Zbadasz jak głębokie jest kobiece zepsucie, zmierzysz szerokość nędznej ludzkiej próżności. Mimo że dużo czytałam w księdze świata, były stronice, które pozostały mi nieznane. Obecnie, wiem wszystko. Im zimniej będziesz obliczał, tym dalej zajdziesz. Uderzaj bez litości, będą się ciebie bali. Bierz mężczyzn i kobiety jedynie za konie pocztowe, choćby miały paść na stacji; dojdziesz w ten sposób do celu. Pojmujesz, nie będziesz niczym w tym świecie, jeśli nie znajdziesz kobiety, która by się tobą zajęła. Musi być młoda, bogata, wytworna. Ale, jeżeli masz prawdziwe uczucie, ukryj je jak skarb; nie pozwól się go nigdy domyślić, byłbyś zgubiony. Nie byłbyś już katem, stałbyś się ofiarą. Jeśli kiedykolwiek pokochasz, strzeż pilnie swego sekretu. Nie wydawaj go, nim dobrze poznasz tę, której otworzysz serce. Aby zabezpieczyć z góry tę miłość, która jeszcze, nie istnieje, naucz się mieć na baczności przed światem. Słuchaj mnie, Miguel... (Myliła naiwnie imię, sama nie wiedząc o tym). Istnieje rzecz straszliwsza niż opuszczenie ojca przez córki, które chciałyby go widzieć na marach: to rywalizacja dwóch sióstr. Restaud jest urodzony, żonę jego przyjęto za swoją, jest przedstawiona u Dworu; natomiast siostra jej, bogata siostra, piękna Delfina de Nucingen, żona giełdziarza, umiera ze zgryzoty; zazdrość ją pożera, jest o sto mil od siostry; siostra nie jest już jej siostrą; te kobiety zapierają się siebie wzajem, jak zaparły się ojca. Toteż pani de Nucingen wychłeptałaby wszystko błoto między ulicą św. Łazarza a ulicą de Grenelle, aby się dostać do mego salonu. Sądziła że de Marsay doprowadzi ją do tego celu, stała się niewolnicą de Marsaya, zamęcza de Marsaya. De Marsay nie dba o nią. Jeśli mi ją przedstawisz, staniesz się jej benjaminkiem, będzie cię ubóstwiać. Kochaj ją, jeśli zdołasz potem: jeżeli nie, posłuż się nią. Dopuszczę ją raz lub dwa na wielkim przyjęciu, kiedy będzie tłum; ale nigdy nie przyjmę jej w dzień. Odkłonię się jej, to wystarczy. Sprawiłeś że ci zamknięto drzwi u hrabiny za to, żeś wymówił nazwisko Goriot. Tak, mój drogi, możesz dwadzieścia razy chodzić do pani de Restaud, dwadzieścia razy nie zastaniesz jej w domu. Zapisano cię na czarnej liście. Otóż niech ojciec Goriot wprowadzi cię do Delfiny. Piękna pani de Nucingen będzie dla ciebie szyldem. Stań się człowiekiem którego wybrała, kobiety będą szalały za tobą. Jej rywalki, przyjaciółki, najlepsze przyjaciółki zechcą cię jej sprzątnąć. Istnieją kobiety, które kochają mężczyznę już wybranego przez drugą, jak są biedne mieszczki, które, naśladując nasze kapelusze, łudzą się, że są do nas podobne. Będziesz miał powodzenie. W Paryżu powodzenie jest wszystkim, to klucz do władzy. Jeżeli kobiety znajdą w tobie dowcip, talenty, mężczyźni uwierzą w to, o ile ich nie wywiedziesz z błędu. Posiądziesz wówczas wszystko czego zapragniesz, będziesz u siebie wszędzie. Dowiesz się wtedy, co to jest świat: gromada dudków i hultajów. Nie bądź w liczbie ani jednych, ani drugich. Daję ci swoje nazwisko jak nić Ariadny, abyś wszedł w ten labirynt. Nie pobrudź go, — rzekła, podnosząc głowę i obrzucając studenta spojrzeniem królowej — oddaj mi je czyste. No, zostaw mnie teraz. My kobiety, my także mamy swoje bitwy.
— Gdyby pani było trzeba człowieka gotowego iść podłożyć ogień pod minę? rzekł Eugeniusz, przerywając.
— Cóż wtedy? rzekła.
Uderzył się w serce, odpowiedział uśmiechem na uśmiech kuzynki i wyszedł. Była piąta. Eugeniusz był głodny, lękał się że nie zdąży na obiad. Ta obawa dała mu uczuć rozkosz pojazdu, unoszącego go przez Paryż. Przyjemność ta, czysto machinalna, pozwoliła mu dalej tonąć w myślach. Skoro chłopak w jego wieku spotka się ze wzgardą, unosi się, wścieka, wygraża pięścią całemu społeczeństwu, chce się zemścić, a zarazem wątpi o sobie. Rastignac był w tej chwili pod obuchem słów: Zamknąłeś sobie drzwi u hrabiny.
— Pójdę! rzekł sobie. I jeśli pani de Beauséant ma słuszność, jeśli mnie proskrybowano... to... Pani de Restaud znajdzie, mnie w salonach, gdzie bywa. Nauczę się robić bronią, strzelać, zabiję jej Maksyma.
„A pieniądze! krzyknęło mu sumienie. Skąd ich weźmiesz?“
Naraz bogactwo, rozpościerające się u hrabiny de Restaud, błysło mu przed oczami. Ujrzał tam zbytek, w którym panna Goriot musiała być rozkochana; złocenia, kosztowne cacka, nieinteligentny zbytek dorobkiewicza, marnotrawstwo utrzymanki. Kuszący ten obraz zmiażdżyło nagle wspomnienie imponującego pałacu Beauséant. Wyobraźnia Eugeniusza, przeniesiona w wysokie sfery paryskie, tchnęła w jego serce tysiąc złych myśli, rozszerzając mu głowę i sumienie. Ujrzał świat jakim jest: prawo i moralność bezsilne wobec bogaczy; ujrzał w majątku ultima ratio mundi.
— Vautrin ma słuszność, majątek to cnota! pomyślał.
Przybywszy na ulicę Neuve-Sainte-Geneviève, wbiegł szybko do domu, wyniósł dziesięć franków woźnicy i wszedł do cuchnącej jadalni, gdzie ujrzał, niby bydlęta przy żłobie, ośmnastu stołowników. Widok tej nędzy, wygląd sali, były mu straszne. Przejście było zbyt gwałtowne, kontrast zbyt pełny, aby nie miały w nim rozwinąć nad miarę uczucia ambicji. Z jednej strony urocze obrazy najwyższej sfery, młode, żywe twarze, oprawne w cuda sztuki i zbytku, głowy pełne poezji, uczucia; z drugiej ponure obrazy ochlastane kałem, twarze w których namiętności zostawiły jedynie swoje sznurki i swój mechanizm. Nauki, które wściekłość opuszczonej kobiety wydarła pani de Beauséant, jej kuszące nadzieje wróciły mu na pamięć, a nędza dorobiła do nich komentarz. Rastignac postanowił wytyczyć dwa równoległe podkopy aby dojść do fortuny, oprzeć się na wiedzy i miłości, stać się uczonym i światowcem. Był jeszcze wielkim dzieckiem. Te dwie linie, to asymptoty, które nie spotkają się nigdy.
— Ponury coś dziś jesteś, panie margrabio, rzekł Vautrin, obrzucając go jednym z owych spojrzeń, którymi zdawał się przenikać najskrytsze tajemnice.
— Nie jestem usposobiony, aby cierpieć żarciki osób, które nazywają mnie „margrabią“, odparł. Tu, aby być naprawdę margrabią, trzeba mieć sto tysięcy funtów renty; kto zaś gnije w pensjonacie pani Vauquer, nie jest szczególnym ulubieńcem losu.
Vautrin popatrzył na Rastignaka ojcowskim i pogardliwym wzrokiem jak gdyby mówił: „Smarkaczu, połknąłbym cię na jeden kąsek!...“ Po czym odparł:
— Jest pan w złym humorze: może nie powiodło się panu u pięknej hrabiny de Restaud?
— Zamknęła mi drzwi, gdym się wygadał, że jej ojciec jada przy naszym stole! krzyknął Rastignac.
Stołownicy spojrzeli po sobie. Ojciec Goriot spuścił oczy i odwrócił się aby je obetrzeć.
— Zaprószył mi pan oko tabaką, rzekł do sąsiada.
— Kto zechce dręczyć ojca Goriot, będzie miał odtąd ze mną do czynienia, odparł Eugeniusz, spoglądając na starego. Wart jest więcej niż my wszyscy. Nie mówię o paniach, dodał, zwracając się ku pannie Taillefer.
Zdanie to było niby konkluzją; ton Eugeniusza nakazał pensjonarzom milczenie. Jeden Vautrin ozwał się żartobliwie:
— Aby wziąć ojca Goriot na swój rachunek i stać się jego odpowiedzialnym wydawcą, trzeba nauczyć się dobrze władać szablą i strzelać z pistoletu.
— Tak też uczynię, rzekł Eugeniusz.
— Wyruszyłeś pan tedy dziś na wojnę?
— Może, odparł Rastignac. Ale nie jestem winien rachunku ze swoich spraw nikomu, ile że nie staram się dochodzić tych, które inni załatwiają po nocy.
— Mój młody paniczu, kiedy się kto nie chce dać oszukać marionetkom, trzeba mu wejść ze wszystkim do budy, a nie tylko zaglądać przez dziurę w kulisach. Dosyć tej gawędy, dodał, widząc że Eugeniusz gotów jest jeszcze się srożyć. Pomówimy z sobą, kiedy będziesz miał ochotę.
Obiad stał się ponury i zimny. Ojciec Goriot, zatopiony w głębokiej boleści, jaką sprawiły mu słowa studenta, nie zrozumiał, że nastrój dla niego się zmienił i że młody człowiek, zdolny nakazać prześladowaniom milczenie, wziął go w obronę.
— Byłżeby pan Goriot, rzekła pani Vauquer po cichu, istotnie ojcem jakiej hrabiny?
— I baronowej, odparł Rastignac.
— Tylko to mu zostało, rzekł Bianchon do Rastignaka. Zmacałem mu głowę: ma tylko jeden guz, guz ojcostwa, to będzie wiekuisty ojciec.
Eugeniusz był w tej chwili zbyt poważny, aby go mógł rozśmieszyć koncept Bianchona. Chciał skorzystać z rad pani de Beauséant, i pytał sam siebie, gdzie i jak wystara się o pieniądze. Zasępił się, widząc prerie świata równocześnie puste i pełne; skoro obiad się skończył, został w jadalni sam.
— Widział pan tedy mą córkę? zagadnął go Goriot ze wzruszeniem.
Zbudzony z dumań, Eugeniusz ujął nieboraka za rękę i spoglądając nań prawie z rozczuleniem, odparł:
— Jest pan zacny i godny człowiek. Porozmawiamy później o pańskich córkach.
Wstał, nie wdając się w gawędę z ojcem Goriot i przeszedł do swego pokoju, gdzie napisał do matki następujący list:
„Droga matko, rozpatrz się czy nie znajdziesz trzeciej piersi, którą byś mi mogła otworzyć. Znajduję się w położeniu, dającym szybkie widoki fortuny. Trzeba mi tysiąca dwustu franków, ale trzeba mi ich za wszelką cenę. Nie mów nic o mej prośbie ojcu, sprzeciwiłby się może; ja zaś, w razie gdybym nie dostał tych pieniędzy, stałbym się pastwą rozpaczy, może samobójstwa. Wytłumaczę ci pobudki za najbliższym widzeniem; trzeba by pisać tomy, aby określić położenie w którym się znajduję. Nie grałem, złota mamusiu, nie mam grosza długu, ale, jeśli pragniesz zachować życie któreś mi dała, trzeba mi wydobyć tę sumę. Krótko mówiąc, byłem u wicehrabiny de Beauséant, która wzięła mnie w opiekę. Mam bywać w świecie, a nie mam ani grosza na czyste rękawiczki. Umiałbym jeść suchy chleb, pić wodę, przymierać głodem w potrzebie; ale nie mogę się obejść bez narzędzi, którymi ryje się tutaj ziemię. Rozstrzyga się dla mnie to, czy wejdę na drogę przyszłości, czy też zostanę w błocie. Wiem, jakie nadzieje pokładacie we mnie, i chcę je prędko ziścić. Droga mamo, sprzedaj kilka starych klejnotów, odkupię ci je rychło. Dosyć znam położenie rodziny, aby ocenić takie poświęcenia; możesz wierzyć, że nie żądam ich na próżno, byłbym potworem. Uważaj mą prośbę jedynie za krzyk konieczności. Cała nasza przyszłość leży w tym zasiłku, z którym muszę rozpocząć kampanię; życie paryskie jest ustawną walką! Jeżeli, dla zaokrąglenia sumy, niema innego sposobu jak tylko sprzedać ciotczyne koronki, powiedz że kupię jej ładniejsze”, etc.
Napisał do sióstr, prosząc aby mu przesłały swoje oszczędności; aby zaś wycisnąć z nich tę ofiarę, o której wiedział że poniosą ją dlań z radością, a zarazem zapobiec by nie wspominały o niej rodzinie, podsycił ich delikatność, poruszając struny honoru, tak silnie napięte i dające taki oddźwięk w młodych sercach! Napisawszy te listy, czuł mimowolne drżenie: trząsł się, dygotał. Ambitny chłopiec znał nieskalaną szlachetność tych dusz zagrzebanych w samotności; wiedział, ile cierpień sprawi siostrom, i jaka będzie ich radość; z jaką lubością będą spiskowały w ogrodzie dla ukochanego brata. Ujrzał je, niby w jasnowidzeniu, jak liczą potajemnie mały skarbczyk; jak rozwijają geniusz dziewczęcej chytrości, aby mu wysłać incognito te pieniądze, ważąc się na pierwsze kłamstwo dla spełnienia szlachetnego czynu.
— Serce siostry to diament czystości, otchłań uczucia! — rzekł sobie.
Wstydził się swego listu. Jak gorące będą ich modły, jak czysty wzlot ich dusz ku niebu! Z jakąż rozkoszą poświęciłyby się! Jakiż ból odczułaby matka, gdyby nie mogła posłać całej sumy! Te piękne uczucia, te straszliwe poświęcenia miały mu posłużyć za szczeble, aby dotrzeć do Delfiny de Nucingen. Wypłynęło mu z oczu parę łez — ostatnie ziarnka kadzidła rzucone na święty ołtarz rodziny. Przebiegał pokój w podnieceniu, graniczącym z rozpaczą. Goriot, widząc go przez uchylone drzwi wszedł i spytał:
— Co panu?
— Ach, dobry sąsiedzie, jestem jeszcze synem i bratem, jak pan ojcem. Masz słuszność, że drżysz o hrabinę Anastazję: jest w rękach niejakiego Maksyma de Trailles, który ją zgubi.
Ojciec Goriot wyszedł, bełkocąc kilka słów, których znaczenia Eugeniusz nie pojął. Nazajutrz Rastignac poszedł wrzucić listy. Wahał się do ostatniej chwili, ale w końcu rzucił je do skrzynki, mówiąc: „Zwyciężę!” Okrzyk gracza, wielkiego wodza, okrzyk fatalistyczny, który częściej ludzi gubi niż ocala.
W kilka dni później Eugeniusz udał się do pani de Restaud, gdzie go nie przyjęto. Trzy razy wrócił, i trzy razy zastał drzwi zamknięte, mimo że zjawiał się w godzinach, w których hrabiego Maksyma nie było. Wicehrabina miała słuszność. Student przestał myśleć o nauce. Chodził na wykłady, aby odpowiedzieć przy czytaniu katalogu, wykazawszy zaś swą obecność, zmykał. Uspokoił się rozumowaniem, które czyni większość studentów. Chował się z nauką na moment egzaminów; postanowił zebrać testy drugiego i trzeciego roku, aby przestudiować gruntownie całe prawo naraz, w ostatniej chwili. Miał w ten sposób pięć kwartałów swobody, aby żeglować po oceanie Paryża, aby frymarczyć względami kobiet lub łowić w nim fortunę. Tego tygodnia odwiedził dwa razy panią de Beauséant, do której udawał się aż w chwili, w której wyjeżdżał z bramy powóz pana d’Ajuda. Na kilka dni jeszcze ta świetna kobieta, najpoetyczniejsza postać dzielnicy Saint-Germain, odniosła zwycięstwo i zdołała odsunąć ślub panny de Rochefide. Ale te ostatnie dni, które obawa postradania szczęścia uczyniła najgorętszymi ze wszystkich, miały przyśpieszyć katastrofę. Margrabia d’Ajuda, w porozumieniu z państwem Rochefide, uważał tę sprzeczkę i to pojednanie za szczęśliwą okoliczność: mieli nadzieję, że pani de Beauséant oswoi się z myślą o małżeństwie i poświęci wreszcie swoje popołudniowe wywczasy dla przyszłości zwyczajnej w życiu mężczyzny. Mimo najświętszych przyrzeczeń ponawianych co dnia, d’Ajuda grał tedy komedię, wicehrabina zaś chciała być oszukana. „Zamiast dumnie wyskoczyć oknem, daje się wlec po schodach”, powiadała księżna de Langeais, jej najlepsza przyjaciółka. Mimo to, ostatnie błyski lśniły dość długo, aby wicehrabina została w Paryżu i zaopiekowała się młodym krewniakiem, do którego przywiązała się niemal zabobonnie. Eugeniusz okazał jej serce w okoliczności, w której kobiety w żadnym oku nie widzą szczerego współczucia ni pociechy. Jeżeli który mężczyzna mówi im wówczas słodkie słówka, mówi je przez wyrachowanie.
Pragnąc doskonale poznać szachownicę, nim się pokusi o wkroczenie do Nucingenów, Rastignac starał się zapoznać z dawnym życiem ojca Goriot i zebrał niewątpliwe dane, streszczające się mniej więcej w tym:
Jan Joachim Goriot był przed Rewolucją prostym robotnikiem w handlu mąki, zdatnym, oszczędnym, i dość przedsiębiorczym aby kupić interes swego pana, którego los uczynił ofiarą pierwszych rozruchów w 1789. Osiedlił się przy ul. Jusienne, blisko hali zbożowej, i miał ten zdrowy rozsądek, że przyjął prezydenturę sekcji, aby zyskać dla swego przemysłu protekcję najwybitniejszych figur owej niebezpiecznej epoki. Roztropność ta była początkiem jego fortuny, która zaczęła się w dniach nieurodzaju, fałszywego lub prawdziwego, będącego przyczyną olbrzymiego wzrostu cen zboża w Paryżu. Lud dusił się u bram piekarzy, gdy pewne osoby znajdowały bez kłopotu bułeczki i ciasta u pasztetników. W ciągu tego roku obywatel Goriot zebrał sumy, dzięki którym mógł później uprawiać handel z całą przewagą kapitału; zdarzyło mu się to, co się zdarza ludziom posiadającym jedynie specjalne zdolności: mierność ocaliła go. Zresztą, ponieważ majątek jego wyszedł na jaw dopiero w chwili gdy bogactwo nie przedstawiało już niebezpieczeństwa, nie obudził niczyjej zazdrości. Handel zbożem pochłaniał całą jego inteligencję. Kiedy chodziło o zboże, mąkę, poślad, o rozpoznanie ich jakości, pochodzenia, o przechowanie zapasów, przewidywanie kursów, wróżbę obfitości lub ubóstwa zbiorów, wystaranie się o produkty po niskiej cenie, zaprowiantowanie się w Sycylji, na Ukrainie, — Goriot nie miał równego sobie. Patrząc nań jak prowadzi interesy, jak tłumaczy prawa eksportu, importu, jak wnika w ich ducha, chwyta braki, uznałoby się go za ministerialną głowę. Cierpliwy, czynny, energiczny, wytrwały, szybki w interesach, miał rzut oka wręcz orli, uprzedzał, przewidywał, wiedział, ukrywał wszystko; dyplomata w objęciu, żołnierz w wykonaniu. Wyszedłszy ze swej specjalności, ze swego prostego i ciemnego sklepu, na którego progu wystawał w godzinach bezczynności, wsparty o framugę, stawał się z powrotem tępym i grubym robotnikiem, nie zdolnym pojąć żadnego rozumowania, nieczułym na przyjemności duchowe, człowiekiem który zasypia w teatrze, jednym z owych paryskich Dolibanów, silnych jedynie w głupocie. Te natury są prawie wszystkie podobne do siebie. Prawie u wszystkich znajdziecie w sercu jakiś szczytny sentyment.
Dwa wyłączne uczucia wypełniły serce handlarza mąki, pochłonęły cały jego sok, jak handel zbożem zużywał całą jego inteligencję. Żona jego, jedyna córka bogatego rolnika w Brie, stała się dlań przedmiotem ubóstwienia, miłości bez granic. Goriot podziwiał w niej naturę delikatną a silną, tkliwą a wdzięczną, — przeciwieństwo jego własnej. Jeśli istnieje jakie uczucie wrodzone sercu człowieka, czyż nie jest nim duma z opieki roztaczanej bez przerwy nad słabą istotą? Dołączcie do tego miłość, ową żywą wdzięczność szczerych dusz dla źródła ich rozkoszy, a zrozumiecie wiele osobliwych zjawisk. Po siedmiu latach szczęścia bez chmurki, Goriot, nieszczęściem dla siebie, stracił żonę: zaczynała i poza sferą miłości zdobywać na niego wpływ. Może była by uszlachetniła tę ciężką naturę, może była by tchnęła w nią zrozumienie świata i życia. W tych okolicznościach uczucia ojcowskie rozwinęły się u Goriota niemal do obłędu. Przywiązanie swoje, zawiedzione przez śmierć, przeniósł na dwie córki, które zrazu zadowoliły wszystkie jego uczucia.
Mimo świetnych propozycji, jakie mu czynili kupcy lub rolnicy, pragnący gorąco mieć go za zięcia, Goriot uparł się pozostać wdowcem. Teść jego, jedyny człowiek do którego miał zaufanie, utrzymywał, iż wie stanowczo, że Goriot przysiągł nie sprzeniewierzyć się żonie nawet po śmierci. Sąsiedzi z Hal, nie zdolni zrozumieć tego szczytnego szaleństwa, dworowali zeń sobie i nadali Goriotowi jakiś ucieszny przydomek. Pierwszego z nich, który, przepijając doń przy targu, pozwolił sobie z tym wystąpić, poczęstował handlarz mąki tak skutecznie, że poleciał na łeb aż na róg ulicy. Ślepe oddanie, zazdrosna i delikatna miłość ojcowska Goriota były tak znane, iż pewnego dnia konkurent, chcąc się go pozbyć z targu, aby zostać panem rynku, powiedział mu, że Delfina wpadła pod kabriolet. Handlarz mąki, blady i drżący, opuścił natychmiast Halę. Chorował kilka dni od sprzecznych uczuć, w jakie wtrącił go ten fałszywy alarm. Jeżeli nie opuścił groźnej pięści na kark tego człowieka, w zamian wypędził go z Hal, zmuszając go w krytycznej sytuacji do zgłoszenia upadłości.
Wychowanie córek było oczywiście niedorzeczne. Posiadając przeszło sześćdziesiąt tysięcy dochodu, a wydając na siebie ledwie tysiąc dwieście, Goriot znajdował szczęście w tym, aby zadowalać kaprysy córek. Najwyborniejsi nauczyciele kształcili je w talentach znamionujących dobre wychowanie. Miały damy do towarzystwa: szczęściem była to osoba rozumna i taktowna; jeździły konno, miały powóz, żyły niby kochanki starego magnata. Starczyło im wyrazić najkosztowniejsze zachcenie, aby ojciec czym prędzej je zaspokoił; w zamian za swe dary żądał jedynie pieszczot. Goriot stawiał córki w rzędzie aniołów, oczywiście o całe niebo wyżej siebie: kochał w nich — biedny człowiek! — nawet zło, które mu czyniły. Skoro dorosły, pozwolił im wybrać mężów wedle upodobania: każda miała w posagu połowę ojcowskiego majątku. Anastazja, która pięknością swoją zawróciła głowę hrabiemu de Restaud, miała popędy arystokratyczne; opuściła dom rodzinny, aby wejść w wysokie sfery. Delfina lubiła pieniądze: zaślubiła Nucingena, bankiera niemieckiego pochodzenia, świeżo upieczonego barona Stolicy Apostolskiej. Goriot pozostał handlarzem mąki. Niebawem córki i zięciów zaczęło razić, iż stary zajmuje się dalej tym przemysłem, mimo że to było całe jego życie. Zniósłszy przez pięć lat ich nalegania, zgodził się wreszcie wycofać z kapitałem osiągniętym ze sprzedaży sklepu, oraz z zysków ostatnich lat. Kapitał, oszacowany przez panią Vauquer, u której Goriot się osiedlił, mógł przedstawiać osiem do dziesięciu tysięcy renty. Zagrzebał się w tym pensjonacie pod wpływem rozpaczy, w jaką popadł, widząc iż córki, z rozkazu mężów, nie tylko odmówiły goszczenia ojca u siebie, ale nawet przyjmowania go jawnie.
Oto wszystko, co wiedział w danej kwestii niejaki Muret, który nabył sklep od ojca Goriot. Tak więc, przypuszczenia, które Rastignac słyszał z ust księżnej de Langeais, były prawdą. Na tym kończy się ekspozycja tej pokątnej, ale straszliwej tragedii paryskiej.
Z początkiem grudnia Rastignac otrzymał dwa listy, jeden od matki, drugi od starszej siostry. Znany charakter pisma obudził w nim wraz drżenie radości i dreszcz obawy. Te dwie wątłe ćwiartki papieru zawierały wyrok życia lub śmierci dla jego nadziei. Jeżeli doznawał nieco lęku, przypominając sobie opłakane położenie rodziny, zbyt dobrze znał czułość zacnych istot: obawiał się, że z nich wycisnął ostatnie krople krwi! List matki brzmiał jak następuje:
„Drogie dziecko, posyłam ci to o co prosisz. Zrób dobry użytek z tych pieniędzy; nie mogłabym, choćby nawet szło o ocalenie ci życia, wydobyć drugi raz tak znacznej sumy bez powiadomienia ojca, co zmąciłoby domową harmonię. Aby wycisnąć więcej, musielibyśmy zaciągnąć pożyczkę. Nie podobna mi sądzić projektów, których nie znam; jakież są tedy, skoro lękasz się mi je zwierzyć? Nie potrzebowałbyś pisać całych tomów: nam, matkom, starczy jedno słowo, a to słowo oszczędziłoby mi niepewności i lęku. Mój drogi synu, cóż to za uczucie, które kazało ci tak doświadczyć moje serce? Musiałeś bardzo cierpieć pisząc, bo ja bardzo cierpiałam czytając twój list. Na jaką ty drogę wchodzisz? Twoje życie, szczęście, miałyby zależeć od udawania tego czym nie jesteś, opierać się na bywaniu w świecie, w którym nie możesz żyć bez nadmiernych wydatków, bez straty czasu tak szacownego dla studiów! Mój dobry Eugeniuszu, wierzaj sercu matki, kręte drogi nie prowadzą do niczego wielkiego. Cierpliwość i rezygnacja winny być cnotą chłopca w twoim położeniu. Nie łaję cię, nie chciałabym zaprawić naszej ofiary goryczą. To, co mówię, to słowa matki równie ufnej jak przewidującej. Jeżeli ty wiesz jakie są twoje zobowiązania, ja wiem jak twoje serce jest czyste, jak zacne są twe intencje. Dlatego mogę ci rzec bez obawy: idź, mój kochany, krocz naprzód! Drżę dlatego że jestem matką, ale każdemu twemu krokowi będą towarzyszyły nasze życzenia i błogosławieństwa. Bądź ostrożny, drogie dziecko! Musisz być roztropny jak mężczyzna; losy pięciorga osób, które ci są drogie, są na twej głowie. Prosimy wszyscy Boga, aby cię wspierał. Ciotka Marcillac okazała w tej okoliczności dobroć wprost niesłychaną: posunęła się tak daleko, że uznała twój argument o rękawiczkach! Sama żartowała z siebie, że ma słabość do pierworodnego. Mój Eugeniuszu, kochaj swoją ciotkę; co uczyniła dla ciebie, powiem ci dopiero gdy zwyciężysz: inaczej pieniądze jej parzyłyby ci palce. Wy nie wiecie, dzieci, co to znaczy poświęcić wspomnienia! Ale czegóż nie oddałoby się dla was? Każę ci powiedzieć, że całuje cię w czoło i że chciałaby ci udzielić tym pocałunkiem trwałego szczęścia. Zacna, najlepsza kobieta napisała by do ciebie, gdyby nie jej chiragra. Ojciec ma się dobrze. Zbiory r. 1819 przewyższyły nasze nadzieje. Bądź zdrów, drogie dziecko; nie mówię nic o siostrach: Laura pisze do ciebie. Zostawiam jej przyjemność szczebiotania o drobnych sprawach domowych. Dałby Bóg, aby ci się powiodło! Och, tak, zwycięż, Eugeniuszu; dałeś mi poznać boleść zbyt żywą, abym ją mogła przenieść po raz drugi. Uczułam co to jest być biedną, wówczas kiedy by się pragnęło mieć fortunę, aby ją oddać dziecku. No, do widzenia. Nie zostawiaj nas bez wiadomości i przyjm pocałunek, który przesyła ci
Kiedy Eugeniusz skończył, twarz miał zalaną łzami: myślał o ojcu Goriot gniotącym srebra i niosącym je na sprzedaż, aby wykupić weksel córki.
— Matka pozbyła się klejnotów! powiadał sobie. Ciotka płakała z pewnością, sprzedając swoje relikwie! Jakim prawem miałbyś przeklinać Anastazję? Dla egoizmu swej przyszłości zrobiłeś to samo, co ona dla kochanka. Któż więcej wart z dwojga?
Student uczuł, że nieznośny żar pali mu wnętrzności. Chciał wyrzec się świata, nie przyjąć tych pieniędzy. Doświadczył owych szlachetnych i pięknych wyrzutów, których wartość rzadko oceniają ludzie kiedy sądzą bliźnich, a które często każą aniołom w niebie rozgrzeszyć zbrodniarza skazanego przez ziemskie trybunały. Rastignac otworzył list siostry, którego słowa pełne niewinnego wdzięku orzeźwiły mu serce:
„List twój przyszedł bardzo w porę, drogi bracie. Obie z Agatą chciałyśmy zużyć swoje oszczędności na tyle sposobów, że nie wiedziałyśmy już, jaki zbytek wymyślić. Zrobiłeś tak, jak ów służący króla hiszpańskiego, kiedy upuścił zegarki swego pana: pogodziłeś nas. Doprawdy, sprzeczałyśmy się bezustanku, któremu z zachceń, dać prym, a nie odgadłyśmy, drogi Eugeniuszu, celu, który obejmuje wszystkie nasze pragnienia. Agata podskoczyła z radości. Słowem, byłyśmy obie cały dzień jak szalone, w takim sposobie (styl ciotki), że matka powtarzała raz po raz, robiąc surową minę: „Co się dziś z wami dzieje, moje panny?“ Gdyby nas połajano troszeczkę, zdaje mi się, że byłybyśmy jeszcze bardziej rade. To musi być wielka rozkosz dla kobiety, cierpieć dla kogoś kochanego! Ja jedna wśród mej radości byłam zadumana i zmartwiona. Będzie ze mnie z pewnością zła żona, zbyt jestem marnotrawna. Kupiłam sobie dwa paski, szydełko, drobiazgi, głupstwa, tak że miałam mniej pieniędzy niż Agata, która jest oszczędna i dusi talary jak sroka. Miała dwieście franków! Ja, mój złoty braciszku, mam ledwo stopięćdziesiąt. Jestem bardzo biedna, chciałabym rzucić swój pasek do studni, nie będę go mogła włożyć bez zgryzoty. Okradłam cię. Agata była cudowna; powiedziała: „Poślijmy trzysta pięćdziesiąt franków od obu razem!” Ale nie mogłam się wstrzymać i musiałam ci opowiedzieć wszystko jak było. Czy wiesz, jak wzięłyśmy się do rzeczy, aby być posłuszne twym rozkazom? Zgromadziłyśmy swoje bogactwa, wybrałyśmy się niby na przechadzkę, znalazłszy się zaś na gościńcu, pobiegłyśmy do Ruffec, gdzie oddałyśmy po prostu całą sumę panu Gimbert, poczmistrzowi! Wracając, byłyśmy lekkie jak jaskółki. „Czyżby to szczęście tak dodawało skrzydeł?“ mówiła Agata. Nagadałyśmy tysiąc rzeczy, których ci nie powtórzę, mości paryżaninie, za wiele w nich było mowy o tobie. Och, drogi bracie, kochamy cię bardzo, oto wszystko w dwóch słowach. Co się tyczy sekretu, zdaniem ciotki takie szelmeczki jak my potrafią wszystko, nawet trzymać język za zębami. Matka udała się tajemniczo do Augoulême z ciotką; obie zachowały dyplomatyczne milczenie co do tego wyjazdu, owocu długich narad, z których nas wykluczono, równie jak pana barona. Ważne wydarzenia zajmują umysły mieszkańców Państwa Rastignac. Muślinowa suknia w ażurowe kwiaty, którą haftują infantki dla Jej Królewskiej Mości, postępuje w najgłębszym sekrecie. Brak już tylko dwunastu zakładek. Postanowiono nie stawiać muru od strony Verteuil; posadzi się żywopłot. Drobny ludek postrada przez to owoce, szpalery, ale zyska się piękny widok dla cudzoziemców. Gdyby następca tronu potrzebował chustek, królowa wdowa Stanów Marcillac donosi mu, iż, przetrząsając swoje skarby i walizy, ochrzczone nazwą Herkulanum i Pompei, odkryła sztukę pięknego holenderskiego płótna, o którym nie wiedziała; księżniczki Agata i Laura oddają na rozkazy nici, igły i ręce, zawsze nieco zbyt czerwone. Dwaj młodzi książęta, don Henryk i don Gabriel zachowali opłakany zwyczaj opychania się powidłem, droczenia się z siostrami, opierania się wszelkiej nauce, wybierania ptasich gniazd, hałasowania i, mimo Ustaw Państwowych, wycinania leszczyny na szpicrózgi. Nuncjusz papieski, pospolicie zwany księdzem proboszczem, grozi im ekskomuniką, w razie jeśli nadal będą obchodzili święte kanony gramatyki łacińskiej. Bywaj zdrów, drogi bracie; nigdy żaden list nie zawierał tylu życzeń ani tyle miłości. Będziesz miał dużo do opowiadania, skoro wrócisz! Mnie opowiesz wszystko, prawda? ja jestem starsza. Ciotka dała nam do zrozumienia, że masz sukcesy w świecie:
Przed nami, rozumie się! Słuchaj Genku, gdybyś chciał, mogłybyśmy się obejść bez chustek, a zrobiłybyśmy ci koszule? Odpowiedz szybko w tej materii. Gdyby ci trzeba było pięknych, starannie uszytych koszul, musiałybyśmy się zaraz wziąć do roboty; jeżeli zaś w Paryżu są mody, których nie znamy, posłałbyś nam wzór, zwłaszcza do mankietów. Do widzenia, do widzenia, całuję cię w czoło po lewej, w tę skroń, która jest wyłącznie moja... Zostawiam drugą ćwiartkę dla Agaty, która przyrzekła nie czytać tego, co ci wypisuję. Ale, dla większej pewności, będę jej pilnowała w czasie pisania. Twoja bardzo kochająca siostra.
— Och, tak, rzekł do siebie Eugeniusz, tak, zdobyć fortunę za wszelką cenę. Żadne skarby nie opłaciły by tego poświęcenia. Chciałbym im dać wszystko możliwe szczęście. Tysiąc pięćset pięćdziesiąt franków! rzekł po pauzie. Każda sztuka srebra musi być jak celny nabój! Laura ma słuszność. Do kroćset! mam koszule tylko z grubego płótna. Gdy chodzi o szczęście drugiej istoty, młoda dziewczyna staje się chytra jak złodziej. Niewinna dla siebie, a przewidująca dla mnie, jest niby anioł z nieba, który niesie przebaczenie winom świata, nie rozumiejąc ich.
Świat należał do niego! Już Eugeniusz odbył naradę z krawcem, wszystko obmyślił, zważył. Widząc pana de Trailles, Rastignac zrozumiał wpływ, jaki posiadają krawcy na życie młodych ludzi. Niestety! nie istnieje nic pośredniego między tymi ostatecznościami: krawiec jest albo śmiertelnym wrogiem, albo sprzymierzeńcem pozyskanym traktatami rachunku. Eugeniusz znalazł w swoim krawcu człowieka, który zrozumiał ojcowskie posłannictwo swego przemysłu i który czuł się łącznikiem między teraźniejszością a przyszłością młodych ludzi. To też wdzięczny Rastignac dał w rękę fortunę temu człowiekowi, zapomocą jednego z owych powiedzeń, w których później celował:
— Znam, powiadał, dwie pary spodni jego roboty, z których każda przyniosła w posagu dwadzieścia tysięcy franków renty.
Tysiąc pięćset franków i nieograniczony kredyt u krawca! W tej chwili ubogi południowiec nie wątpił już o niczem; zeszedł na śniadanie z tą nie dającą się określić miną, jaką daje młodemu człowiekowi posiadanie większej sumy. W chwili gdy pieniądz wpada do kieszeni studenta, natychmiast wyrasta w nim samym niby fantastyczna kolumna. Stąpa lepiej, pewniej, ma uczucie że dźwignia jego zdobyła punkt oparcia, spojrzenie staje się pełne, śmiałe, ruchy zręczne. Poprzedniego dnia, pokorny i nieśmiały, byłby zniósł cięgi; nazajutrz dałby je, choćby samemu prezydentowi ministrów. Odbywają się w nim niesłychane zjawiska: wszystko chce i wszystko może, śle pragnienia na prawo i lewo, jest wesoły, szczodry, rozlewny. Słowem, ptak, niegdyś bez skrzydeł, rozwinął je szeroko. Student bez pieniędzy łasuje odrobinę przyjemności jak pies, który ściąga kość wśród tysiąca niebezpieczeństw, rozłupuje ją, wysysa szpik i znów ucieka; ale młody człowiek, który potrząsa w sakiewce parą sztuk złota, smakuje swoje uciechy, rozbiera je, lubuje się w nich, pływa w niebie, wie już co znaczy słowo nędza. Cały Paryż należy doń. O, wieku, w którym wszystko jest lśniące, w którym wszystko migota i płonie! Wieku radosnej siły, z której nikt nie korzysta, ani mężczyzna, ani kobieta! Wieku długów i spazmatycznych lęków, które mnożą dziesięćkrotnie rozkosze! Kto nie pędził dni na lewym brzegu Sekwany, między ulicą St. Jaques a ulicą des Saints-Pères, ten nie wie, co to życie!
— Ach, gdyby paryżanki wiedziały! — mówił do siebie Rastignac, pożerając pieczone gruszki po dwa grosze sztuka, podane przez panią Vauquer, przyszłyby tutaj po miłość!...
W tej chwili, woźny Poczt królewskich, zapukawszy do szklanych drzwi, zjawił się w jadalni. Spytał o pana de Rastignac, któremu wręczył dwa worki, żądając podpisu. Wówczas Rastignac uczuł, niby smagnięcie biczem, głębokie spojrzenie, jakim objął go Vautrin.
— Będzie pan miał z czego opłacić lekcje fechtunku i strzelnicę, rzekł ten człowiek.
— Flota przypłynęła, rzekła pani Vauquer, spoglądając na worki.
Panna Michonneau lękała się spojrzeć na pieniądze, z obawy by nie zdradzić swej pożądliwości.
— Ma pan dobrą matkę, rzekła pani Couture.
— Pan de Rastignac ma dobrą matkę, powtórzył Poiret.
— Tak, mama upuściła sobie krwi, rzekł Vautrin. Może pan teraz szastać się dowoli, bywać w świecie, polować na posagi i obwąchiwać w tańcu kwiat brzoskwini we włosach hrabin. Ale, wierzaj mi, młodzieńcze, zachodź do strzelnicy.
Vautrin uczynił gest człowieka, który mierzy do przeciwnika. Rastignac chciał dać na piwo i nie znalazł w kieszeni nic. Vautrin poszukał i rzucił posłańcowi franka.
— Ma pan kredyt, dodał, spoglądając na studenta.
Rastignac musiał podziękować, mimo że, od cierpkiej wymiany słów w dniu w którym wrócił od pani Beauséant, człowiek ten był mu nie do zniesienia. W ciągu tego tygodnia Eugeniusz i Vautrin milczeli i obserwowali się wzajem. Student pytał na próżno sam siebie o przyczynę. Bezwątpienia myśli wydzielają się w prostym stosunku do siły, z jaką je poczęto, i uderzają tam, dokąd mózg je wysyła na mocy matematycznego prawa, podobnego temu, które kieruje bombą wylatującą z moździerza. Skutki tego są rozmaite. Istnieją natury miękkie, w które myśli wdzierają się i czynią w nich spustoszenie; ale istnieją też natury silnie opancerzone, czaszki ze spiżu, o które obca wola spłaszcza się i odpada jak kula od muru; istnieją wreszcie natury miękkie i gąbczaste, w których cudze myśli zamierają, jak kule tracą siłę w miękkiej ziemi okopów. Rastignac miał głowę z tych, które są pełne prochu i wybuchają za lada zderzeniem. Był nadto żywy i młody aby nie być dostępnym owemu promieniowaniu myśli, owej zaraźliwości uczuć, której tyle zjawisk uderza nas bezwiednie. Duchowy wzrok młodzieńca posiadał dalekowidztwo jego rysich oczu. Każdy z jego podwójnych zmysłów miał to tajemnicze rozpięcie, tę gibkość w przebieganiu tam i z powrotem, jaka nas zdumiewa u ludzi wyższych, fechmistrzów zdolnych podchwycić szczelinę każdego pancerza. Zresztą od miesiąca rozwinęło się w Eugeniuszu tyleż wad co zalet. Wady były te, jakich żądał świat i spełnienie jego rosnących pragnień. Między zaletami górowała owa południowa żywość, która sprawia, że człowiek idzie prosto naprzeciw trudności, i która nie pozwala człowiekowi z za Loary pozostawać w jakiej bądź niepewności. Przymiot ten ludzie Północy nazywają wadą; dla nich, o ile to było źródłem fortuny Murata, było też przyczyną jego śmierci. Trzeba by stąd wyciągnąć wniosek, że, kiedy południowiec umie połączyć chytrość Północy z odwagą z za Loary, wówczas jest kompletny i zostaje królem szwedzkim. Rastignac nie mógł tedy długo pozostawać pod ogniem baterii Vautrina, nie wiedząc czy ten człowiek jest jego przyjacielem czy wrogiem. Z każdą chwilą bardziej miał wrażenie, że ta szczególna osobistość przenika jego uczucia i czyta w jego sercu, gdy u niego samego wszystko było tak szczelnie zamknięte, jak gdyby posiadał nieruchomą głębię sfinksa, który wie, widzi wszystko i nie mówi nic. Czując pełną sakiewkę, Eugeniusz zbuntował się.
— Niech pan będzie łaskaw chwileczkę zaczekać, rzekł do Vautrina, który wstał, dopiwszy ze smakiem ostatniego łyku kawy.
— Poco? pytał ten, kładąc na głowę kapelusz o szerokich brzegach i ujmując żelazną laskę, którą często robił młyńce jak człowiek nie obawiający się napaści czterech złodziei.
— Chcę panu oddać, odparł Rastignac, który szybko rozwiązał worek i wyliczył sto czterdzieści franków pani Vauquer. Kochajmy się jak bracia, rachujmy się jak Żydzi, rzekł do wdowy. Jesteśmy w porządku do św. Sylwestra. Niech mi pani zmieni pięć franków.
— Kochajmy się... tak... rachujmy się... powtórzył Poiret, patrząc na Vautrina.
— Oto pański frank, rzekł Rastignac, podając sfinksowi w peruce sztukę srebra.
— Możnaby rzec, że pan się boi być mi dłużny cokolwiek? wykrzyknął Vautrin, zapuszczając jasnowidzące spojrzenie w duszę młodego człowieka i obejmując go owym urągliwym i diogenicznym uśmiechem, o który Eugeniusz miał się już pogniewać sto razy.
— Więc... tak, odparł student, który ujął dwa worki i wstał, aby się udać do siebie.
Vautrin wychodził do salonu, student zaś zwrócił się ku drzwiom prowadzącym wprost do sieni i na schody.
— Czy pan wie, margrabio de Rastignakorama, że to, co mówisz, nie jest zbyt uprzejme, rzekł Vautrin, trzaskając drzwiami i podchodząc do studenta, który patrzył nań chłodno.
Rastignac zamknął drzwi, wyprowadzając z sobą Vautrina do sieni, która dzieliła jadalnię od kuchni. Sień ta posiadała wychodzące na ogród drzwi z zakratowaną podłużną szybą. Tam student rzekł wobec Sylwii, która wynurzyła się z kuchni.
— Panie Vautrin, nie jestem margrabią i nie nazywam się Rastignakorama.
— Pobiją się, rzekła panna Michonneau obojętnie.
— Będą się bić! powtórzył Poiret.
— Ale nie, odparła pani Vauquer, gładząc słupek talarów.
— O, o, są tam, idą pod lipy! krzyknęła Wiktoryna, wstając i patrząc w ogród. A przecież ten biedny pan Eugeniusz nic nie zawinił.
— Chodźmy do siebie, dziecko, rzekła pani Couture. Te sprawy nas nie obchodzą.
Skoro pani Couture i Wiktoryna wstały aby odejść, spotkały w drzwiach grubą Sylwię, która im zagrodziła drogę.
— Co się nie dzieje! rzekła. Pan Vautrin powiedział panu Eugeniuszowi: „Chodźmy pogadać trochę!” Poczem ujął go pod ramię i chodzą ot tam po ogrodzie.
W tej chwili zjawił się Vautrin.
— Mamo Vauquer, rzekł z uśmiechem. Niech się pani nie przeraża, chcę pod lipami wypróbować pistolety.
— Och! panie, rzekła Wiktoryna składając ręce. Czemu pan chce zabić pana Eugeniusza?
— Nowa historia, rzekł drwiącym tonem, który przyprawił o rumieniec biedną dziewczynę. Milusi chłoptaś, nieprawdaż? dodał. Poddałaś mi myśl. Uszczęśliwię was oboje, ślicznotko.
Pani Couture ujęła wychowankę za rękę i pociągnęła ją, mówiąc do ucha:
— Ależ, Wikciu, niepojęta jesteś dziś rano.
— Nie życzę sobie strzelaniny w domu, rzekła pani Vauquer. Co panu w głowie, przerażać całe sąsiedztwo i sprowadzić jeszcze policję?
— No, no, spokojnie, mamo Vauquer, odparł Vautrin. Dobrze już, dobrze, pójdziemy do strzelnicy.
Wrócił do Rastignaka, którego ujął poufale pod ramię.
— Gdybym panu udowodnił, że na trzydzieści pięć kroków pakuję pięć razy z rzędu kulę w pikowego asa, to by panu nie odjęło odwagi. Wydaje mi się pan cokolwiek krewki; dałbyś się zastrzelić jak głupiec.
— Cofa się pan, rzekł Eugeniusz.
— Nie drażnij mnie, młodzieńcze, rzekł Vautrin. Nie jest zimno dziś rano, siądźmy sobie, rzekł, wskazując pomalowaną na zielono ławeczkę. Tam nikt nas nie usłyszy. Mam z panem do pomówienia. Jesteś dobry chłopczyna, któremu nie życzę nic złego. Lubię cię, młodzieńcze, słowo Ołży... (kroćset bomb!), słowo Vautrina. Czemu cię lubię, zaraz powiem. Tymczasem znam cię tak dobrze, jak gdybym był twoim ojcem i zaraz ci tego dowiodę. Złóż pan tu swoje worki, rzekł, wskazując okrągły stół.
Rastignac położył pieniądze na stole i usiadł wiedziony palącą ciekawością, jaką rozbudziła w nim nagła zmiana w obejściu tego człowieka, który po uprzednich pogróżkach występował teraz w roli jego protektora.
— Rad byś wiedzieć kto jestem, com robił, albo co robię, ciągnął Vautrin. Jesteś nadto ciekawy, chłopczyku. No, no, spokojnie. Usłyszysz lepsze rzeczy! Miałem swoje nieszczęścia. Wysłuchaj wprzód, odpowiesz potem. Oto moje poprzednie życie w trzech słowach. Kto jestem? Vautrin. Co robię? Co mi się podoba. Mniejsza. Chcesz poznać mój charakter? Jestem dobry dla tych, którzy są dobrzy dla mnie lub których serce odpowiada memu. Tym wszystko wolno, mogą mi deptać po odciskach, bez obawy abym im rzekł: „Strzeż się!“ Ale, do stu kaduków! jestem zły jak diabeł z ludźmi, którzy mi dokuczają lub którzy mi są niemili. I nie od rzeczy będzie pouczyć cię, że zabić człowieka, to dla mnie, ot, tyle... rzekł, spluwając na kilka kroków. Tylko, kiedy już koniecznie trzeba, dokładam starań, aby go zabić schludnie. Jestem to, co nazywacie artysta. Czytałem, jak mnie tu widzisz, Pamiętniki Benvenuta Cellini, i to w oryginale! Nauczyłem się od tego człowieka — tęgi kawał hultaja! — naśladować Opatrzność, która nas zabija na prawo i lewo, i kochać piękno wszędzie gdzie się znajduje. Czyż to nie jest zresztą ładna partia do rozegrania znaleźć się samemu przeciw wszystkim i być górą? Zastanowiłem się dobrze nad obecnym ustrojem waszego nieładu społecznego. Moje dziecko, pojedynek, to igraszka dla dzieci, błazeństwo. Kiedy z dwóch żywych ludzi jeden musi zniknąć, trzeba być głupcem, aby się spuszczać na los. Pojedynek? cetno czy licho, ot, co. Pakuję pięć kul z rzędu w pikowego asa, jedna na drugą, i to o trzydzieści pięć kroków. Kto posiada ten talencik, może się spodziewać, że sprzątnie człowieka. I ot, strzelałem się z kimś na dwadzieścia kroków i chybiłem. Hultaj w życiu nie miał w ręku pistoletu. Ot, patrz! rzekł ten niezwykły człowiek, rozpinając kamizelkę i pokazując pierś kosmatą jak grzbiet niedźwiedzia, z porośniętą płową szczecią, która budziła uczucie wstrętu i grozy. Ten smarkacz osmalił mi sierść, dodał, kładąc palec Rastignaka na dziurze, którą miał w piersi. — Ale wówczas byłem dzieckiem, w twoim wieku, dwadzieścia jeden lat! Wierzyłem jeszcze w coś, w miłość, kobietę, w całą pakę głupstw w których ty się jeszcze babrzesz. Bilibyśmy się, nieprawdaż? Mógłbyś mnie zabić. Przypuściwszy że ja znalazłbym się pod ziemią, cóż z tobą? Trzebaby zmykać, jechać do Szwajcarii, przejadać talary papusia, który ich nie ma do zbytku. Otóż ja ci objaśnię położenie, w jakiem się znajdujesz; ale uczynię to z wysokości człowieka, który, rozpatrzywszy się na tym ziemskim padole, ujrzał jedynie dwie możliwe drogi: albo głupie posłuszeństwo, albo bunt. Ja nie słucham nikogo i niczego, czy to jasne? Czy wiesz ile ci trzeba, przy tempie które wziąłeś? Milion, i to szybko; inaczej, przy naszej gorącej główce, możemy znaleźć się na dnie Sekwany, pytać o drogę do Pana nad Pany. Ten milion ja ci dam.
Zrobił pauzę, patrząc na Eugeniusza.
— Ha, ha! lepszym już okiem patrzysz na ojczulka Vautrin. Słysząc to, jesteś jak młoda dziewczyna, której powiedziano: „Dziś wieczór“, i która się stroi, oblizując się jak kotek na mleko. Doskonale. A zatem, porozumiejmy się. Oto twój bilans, młodzieńcze. Posiadamy tam na wsi papę, mamę, ciocię czy babcię, dwie siostry (osiemnaście i siedemnaście lat), dwóch małych braci (piętnaście i jedenaście), oto inwentarz. Ciotka wychowuje panny. Proboszcz udziela łaciny braciom. Rodzina jada więcej kasztanów niż chleba, papa oszczędza spodnie, mama sprawia jedną suknię w zimie, jedną w lecie, siostry łatają jak mogą. Wiem, wiem, bywałem na Południu. Tym trybem idą rzeczy u was, skoro ci posyłają tysiąc dwieście franków, folwarczek zaś przynosi ledwo trzy tysiące. Trzymamy kucharkę i służącego: trzebaż zachować decorum, papa jest baronem! Co do nas, jesteśmy ambitni, krewni Beauséantów, a chodzimy pieszo; chce nam się majątku, a nie mamy szeląga, jadamy frykanda mamy Vauquer, a smakowały by nam książęce obiadki, sypiamy na tapczanie, a chcieli byśmy pałacu! Nie potępiam twoich chęci. Mieć ambicję, serdeńko, to nie każdemu jest dane! Spytaj się kobiet, jakich mężczyzn szukają: ambitnych. Ambitni mają wytrwalsze lędźwie, krew bogatszą w żelazo, serce gorętsze od innych. A kobieta czuje się tak szczęśliwa i tak piękna w godzinach gdy jest silna, że nad wszystkich przekłada tego, który ma olbrzymią siłę, choćby jej groziło, że ją ta siła złamie. Sporządzam inwentarz twoich pragnień, nim zadam ci pytanie. A pytanie brzmi tak: Mamy wilczy apetyt, ostre ząbki, jak weźmiemy się do rzeczy, aby napełnić miskę? Mamy najpierw do schrupania kodeks: to nie jest zabawne i nie uczy niczego; ale trzeba. Niech będzie. Zdajemy egzamin adwokacki, aby zostać sędzią karnym, wysyłać nieboraków więcej wartych od nas na galery z T. F.[8] na barku, iżby bogacze mogli spać spokojnie.
To nie wesołe, a przytem diablo długie. Najpierw dwa lata obkuwania w Paryżu, przyglądania się na czczo ananasom, na które idzie nam ślinka. To męczące, wciąż pragnąć, nigdy się nie nasycić. Gdybyś był chłopczykiem bladym, z familii mięczaków, nie potrzebowałbyś się niczego obawiać; ale ty masz gorącą krew lwa i apetyt zdolny przyprawić o dwadzieścia głupstw na dzień. Strawisz się tedy w tej męczarni, najokropniejszej ze wszystkich, jakie nam pokazano w piekle dobrego Boga. Przypuśćmy, że będziesz rozsądny, że będziesz pił mleko i układał elegie; trzeba ci będzie, przy twej bujnej krwi, po wielu przykrościach i prywacjach, które psaby przyprawiły o wściekliznę, od tego, aby zostać podprokuratorzyną w zapadłej dziurze, gdzie rząd ciśnie ci tysiąc franków lafy, tak jak się stawia miskę zupy psu. Naszczekuj za złodziejami, pieniaj się za bogacza, wysyłaj na gilotynę tęgich zuchów. Moje uszanowanie! Jeśli nie będziesz miał protekcji, zgnijesz na prowincji. Około trzydziestki, będziesz sędzią z tysiącdwustoma frankami na rok, jeśli do tego czasu nie śmigniesz togą o sosnę. Skoro dojdziesz czterdziestki, ożenisz się z córką młynarza, posiadającą jakieś sześć tysięcy franków renty. Padam do nóżek. Miej protekcje, będziesz prokuratorem w trzydziestym roku z tysiącem talarów płacy i ożenisz się z córką mera. Jeśli popełnisz parę politycznych podłostek, jak naprzykład odczytać na kartce wyborczej: Villéle, zamiast Manuel (rym jest, to uspokaja sumienie), będziesz w czterdziestym roku prezesem sądu i możesz zostać posłem. Uważ, drogie dziecko, że dopuściliśmy małe kompromisy z sumieniem, wytrzymaliśmy dwadzieścia lat nudy, tajonych udręczeń, i że siostrzyczki zwiędły tymczasem w panieństwie. Mam zaszczyt również zwrócić twą uwagę, że jest we Francji tylko dwudziestu prezesów sądu a jest was dwadzieścia tysięcy kandydatów, między którymi znajdują się chwaty gotowe sprzedać własną rodzinę, aby się wspiąć o jeden szczebel. Jeśli cię to rzemiosło mierzi, przyjrzyjmy się innemu. Baron de Rastignac chce zostać obrońcą? Och! ślicznie. Trzeba szamotać się dziesięć lat, wydawać tysiąc franków miesięcznie, mieć bibliotekę, gabinet, bywać w świecie, całować togi adwokatów aby dostać sprawę, zamiatać trybunał własnym językiem. Gdyby ten fach prowadził do czegoś, nie mówię ani słowa: ale pokaż mi w Paryżu pięciu obrońców, którzy w pięćdziesiątym roku zarabiają ponad pięćdziesiąt tysięcy rocznie? Ba! nimbym wydał duszę na takie plugastwo, wolałbym zostać korsarzem. Zresztą skąd wziąć pieniędzy? Wszystko to nie jest wesołe. Chcesz się żenić? to znaczy uwiązać sobie kamień u szyi; przy tym, jeśli się ożenisz dla pieniędzy, cóż się stanie z honorem, ze szlachectwem? Raczej zacząć zaraz dziś bunt przeciw ludzkim umowom. Toby było nic, płaszczyć się jak pluskwa przed żoną, lizać nogi teściowej, popełniać nikczemności zdolne przyprawić świnię o wymioty, tfy! gdybyś przynajmniej znalazł w tym szczęście. Ale z żoną, którą zaślubisz w ten sposób, będziesz nieszczęśliwy jak kamień w zlewie. Lepiej już wojować z mężczyznami niż walczyć z własną żoną. Oto rozstajne drogi, młodzieńcze, wybieraj. Już wybrałeś: poszedłeś z wizytą do kuzyna de Beauséant i powąchałeś zbytek. Poszedłeś do pani de Restaud, córki ojca Goriot, i zwąchałeś paryżankę. Tego dnia wróciłeś, mając wypisane na czole jedno słowo, które łatwo mi było wyczytać: Wywindować się. Za wszelką cenę. „Brawo! pomyślałem sobie, ten zuch mi się podoba“. Trzeba ci było pieniędzy. Skąd wziąć? Upuściłeś krwi siostrom. Wszyscy bracia doją mniej albo więcej siostry. Twoje tysiąc pięćset franków, wyrwane Bóg wie jak w stronach gdzie rośnie więcej kasztanów niż talarów, rozlezą się jak garść maruderów. A potem, cóż poczniesz? Będziesz pracował? Praca, pojęta jak ty ją pojmujesz w tej chwili, daje na stare lata apartament u mamy Vauquer, dla chwatów w typie Poireta. Szybka fortuna, to problem, który sobie stawia w tej chwili pięćdziesiąt tysięcy młodych ludzi w twoim położeniu. Jesteś jednostką tej liczby. Osądź, jakie wysiłki cię czekają i jak zacięta będzie walka. Musicie się pozjadać wzajem, niby pająki w garnku, zważywszy, że nie ma pięćdziesięciu tysięcy dobrych posad. Czy wiesz, jak się tu dochodzi? Błyskiem geniuszu, albo zręcznością zepsucia. Trzeba wejść w tę masę ludzi jak kula armatnia, albo wślizgnąć się jak zaraza. Uczciwość nie zda się na nic. Ludzie gną się pod władzą geniuszu, nienawidzą go, starają się go spotwarzyć, ponieważ bierze bez podziału; ale uginają się przed nim, jeśli wytrwa; słowem, świat ubóstwia go na kolanach, o ile nie zdołał go zagrzebać w błocie. Zepsucia jest wbród, talent jest rzadki. Dlatego zepsucie jest bronią miernoty, której jest pełno, i wszędzie uczujesz jego ostrze. Ujrzysz kobiety, których mężowie mają całej parady sześć tysięcy płacy, a które wydają więcej niż dziesięć tysięcy na stroje. Ujrzysz urzędników po tysiąc dwieście franków pensji, kupujących majątki. Ujrzysz jak kobiety się prostytuują, aby się pokazać w powozie syna para Francji, który może jechać w Longchamps główną aleją. Widziałeś, jak ten biedny fujara, ojciec Goriot, musiał zapłacić weksel córki, której mąż ma pięćdziesiąt tysięcy renty. Spróbuj, spróbuj zrobić dwa kroki w Paryżu, nie natykając się na piekielne machinacje. Stawiłbym w zakład głowę przeciw tej główce sałaty, że wpakujesz się w pasztet przy pierwszej kobiecie która ci się spodoba, choćby była bogata, młoda i ładna. Wszystkie są omotane przez prawa, w wojnie z mężami dla tej czy owej przyczyny. Nie skończyłbym nigdy, gdyby ci trzeba było tłumaczyć handle, jakie czynią dla kochanka, dla szmatek, dla dzieci, dla domu lub dla próżności, rzadko przez cnotę, możesz być pewny. Toteż uczciwy człowiek jest wspólnym wrogiem. Ale, jak myślisz, kto jest uczciwym człowiekiem? W Paryżu uczciwy człowiek to ten, który milczy i nie chce iść do działu. Nie mówię o tych biednych helotach, którzy dźwigają wszędzie mozoły, nigdy nie wynagrodzeni za swą pracę i których nazywam arcybractwem pantofli bożych. Zapewne, tam jest cnota w całym kwiecie swej głupoty, ale tam jest także nędza. Widzę stąd kwaśną minę tych zacnych ludzi, gdyby Bóg sobie pozwolił na ten lichy koncept i nie zjawił się na sądzie ostatecznym. Jeżeli chcesz tedy rychło dojść do fortuny, trzeba już być bogatym albo bogatego udawać. Aby się tu wzbogacić, trzeba jechać całą parą; inaczej, najniższy sługa! Jeżeli w stu zawodach których możesz się chwycić, zdarzy się dziesięciu ludzi, którym się szybko powiedzie, publiczność nazywa ich złodziejami. Wyciągnij z tego wnioski. Oto życie, takie jak jest. Nie jest to ładniejsze niż kuchnia: tak samo cuchnie i trzeba sobie powalać ręce, jeśli się chce pitrasić; umiej tylko dobrze się umyć: w tym cała moralność naszej epoki. Jeżeli mówię tak o świecie, dał mi do tego prawo, znam go. Myślisz, że go potępiam? Wcale nie. Zawsze był taki. Moraliści nie zmienią go nigdy. Człowiek nie jest doskonały. Bywa bardziej albo mniej obłudny; głupcy powiadają wówczas, że jest moralny albo niemoralny. Nie obwiniam bogatych w imię ludu: człowiek jest ten sam u góry, w dole, w środku. Znajdzie się, na każdy milion tego ulepszonego bydła, dziesięciu chwatów, którzy się stawiają powyżej wszystkiego, nawet praw; ja należę do nich. Ty, jeśli jesteś człowiekiem wyższym, idź prosto i z podniesioną głową. Ale trzeba będzie walczyć z zawiścią, oszczerstwem, miernotą, z całym światem. Napoleon napotkał ministra wojny, nazwiskiem Aubry, który omal nie wysłał go do kolonii. Wejdź w siebie! Zastanów się, czy zdołasz budzić się co rano z większą sumą woli, niż jej miałeś w wilię. Wszystko to wziąwszy pod rozwagę, uczynię ci propozycję, której by nikt nie odrzucił. Posłuchaj uważ nie. Ja, widzisz, mam pewną myśl. Marzeniem moim jest pędzić życie patriarchalne na wielkiej przestrzeni, jakieś sto tysięcy morgów, naprzykład w Stanach Zjednoczonych, na Południu. Chcę zostać plantatorem, mieć niewolników, zarobić parę ładnych milionów sprzedając woły, tytoń, lasy, żyjąc jak udzielny monarcha, robiąc co mi się podoba, prowadząc życie, którego nikt nie pojmuje tutaj, gdzie ludzie gniotą się w norach z tynku. Ja jestem wielki poeta. Nie piszę swoich poezyj: są w czynach i uczuciach. W tej chwili posiadam pięćdziesiąt tysięcy franków, które by mi dały ledwie pięćdziesięciu murzynów. Trzeba mi dwustu tysięcy, bo chcę mieć dwustu czarnych, aby uczynić zadość swoim patriarchalnym upodobaniom. Murzyni, widzisz, to nowonarodzone dzieci, z którymi robi się co się chce, i wścibski prokurator nie przyjdzie żądać z nich rachunku. Z tym czarnym kapitałem w dziesięć lat będę miał trzy albo cztery miliony. Jeśli mi się powiedzie, nikt się nie spyta: „Kto jesteś?“ Będę pan Cztery Miliony, obywatel Stanów Zjednoczonych. Będę miał pięćdziesiąt lat, nie będę jeszcze strupieszały, użyję sobie życia na swój sposób. W dwóch słowach, jeśli ci dostarczę posagu w wysokości miliona, czy dasz mi dwieście tysięcy franków? Dwadzieścia od sta prowizji, hę? Czy to nie za drogo? Rozkochasz w sobie młodą żonkę. Raz będąc po ślubie, zdradzisz niepokój, zgryzoty, będziesz udawał smutnego przez dwa tygodnie. Pewnej nocy, po paru takich scenkach, przyznasz się żonie, między dwoma karesami, do dwustu tysięcy długów, mówiąc do niej: „Mój aniele!“ Wodewil ten odgrywają codziennie najdystyngowańsi młodzi ludzie. Kobieta nie odmawia sakiewki temu, który zdobył jej serce. Myślisz, że stracisz na tym? Nie. Znajdziesz sposób odbicia swoich dwustu tysięcy franków w jakim interesie. Mając kapitał, i przy twoim sprycie, zrobisz pieniędzy ile sam zapragniesz. Ergo, zapewnisz w ciągu pół roku szczęście własne, szczęście miłej kobietki, a wreszcie i papy Vautrin, nie licząc swej rodziny, która w zimie chucha w palce w braku drzewa na opał. Nie dziw się ani temu co ofiaruję, ani temu o co cię proszę! Na sześćdziesiąt świetnych małżeństw w Paryżu, czterdzieści siedem odbywa się na zasadzie podobnych targów. Izba notarialna zmusiła pana...
— Co trzeba uczynić? rzekł chciwie Eugeniusz, przerywając Vautrinowi.
— Prawie nic — odparł ten człowiek, czyniąc mimowolny gest radości, podobny do niemego okrzyku rybaka, który czuje rybę na wędce. — Słuchaj mnie dobrze! Serce biednej dziewczyny, nieszczęśliwej i ubogiej, jest gąbka najchciwszą wilgoci miłosnej, sucha gąbka, która pęcznieje natychmiast, skoro tylko padnie na nią kropla uczucia. Umizgać się do młodej osoby, którą się spotka w samotności, rozpaczy i ubóstwie, kiedy nie przeczuwa w niczym przyszłej fortuny, ba! to znaczy mieć cztery tuzy w ręku, to znaczy znać numery na loterii, grać na rentę na podstawie murowanych wiadomości. Zbudujesz na tęgich palach niezniszczalne małżeństwo. Niech spadną na młodą dziewczynę miliony, rzuci ci je do stóp, jakby to były kamyki. „Bierz, ukochany! Bierz, Adolfie! Bierz, Alfredzie! Bierz, Geniu!“ powie, jeżeli Adolf, Alfred lub Genio miał ten spryt, aby się dla niej poświęcić. Poświęceniem np. nazywam sprzedać stare ubranie, aby ją zabrać do restauracji; stamtąd wieczorem do teatrzyku; zastawić zegarek, aby jej ofiarować szal. Nie mówię ci o liścikach miłosnych, ani o tych błazeństwach, na które kobiety są tak łase; jak naprzykład, kapnąć kroplę wody na papier w postaci łez, kiedy jesteś zdala od niej: wyglądasz na chłopca, który doskonale się rozumie na serdecznej gwarze. Paryż, widzisz chłopcze, jest niby las Nowego Świata, gdzie porusza się dwadzieścia dzikich plemion, Illinoisi, Huronowie, żyjący z produktu, jaki dają rozmaite klasy społeczne; ty jesteś łowcą milionów. Aby je chwycić, używasz podstępów, zasadzek, przynęt. Są rozmaite rodzaje łowów. Jedni polują na posag; inni na bankructwo, ci łowią sumienia, tamci sprzedają swoich abonentów niby stado baranów. Tego, kto wraca z pełną ładownicą, wielki świat wita, fetuje, przyjmuje. Oddajmy sprawiedliwość tej gościnnej ziemi, masz do czynienia z najwyrozumialszym miastem na świecie. Jeżeli dumne arystokracje innych stolic Europy wzdragają się przyjąć w swoje szeregi bezecnego milionera, Paryż wyciąga doń ramiona, pędzi na jego uczty, zjada jego obiady i trąca się z jego bezeceństwem.
— Ale gdzie znaleźć pannę? rzekł Eugeniusz.
— Masz ją przy sobie, pod ręką.
— Wiktoryna?
— Właśnie!
— I jak?
— Już kocha się w tobie młoda baronowa de Rastignac!
— Toż ona nie ma ani grosza, rzekł Eugeniusz zdumiony.
— Tum cię czekał! Jeszcze dwa słowa, rzekł Vautrin, i wszystko się wyjaśni. Ojciec Taillefer jest stary łajdak, który, jak szepcą, zamordował ponoś swego przyjaciela za Rewolucji. To jeden z moich chwatów, którzy wyznają zasady niepodległości. Jest bankierem, głównym wspólnikiem firmy Fryderyk Taillefer i Spółka. Ma jedynego syna, któremu chce zostawić majątek ze szkodą Wiktoryny. Co do mnie, nie lubię takich niesprawiedliwości. Jestem jak don Kiszot, rad biorę w obronę słabszego przed silnym. Gdyby wolą Boga było zabrać mu tego syna, Taillefer przygarnąłby córkę; chciałby mieć jakiegoś spadkobiercę — ot, głupstwo, które tkwi w naturze — a nie może już mieć dzieci, wiem o tym. Wiktoryna jest słodka i miła, omotałaby niebawem ojca, kręciłaby nim jak bąkiem zapomocą bacika uczucia! Miłość twoja zapadnie jej zbyt głęboko w serce, aby cię mogła zapomnieć: ożenisz się z nią. Ja podejmuję się roli Opatrzności, spełnię wolę dobrego Boga. Mam przyjaciela, dla którego się poświęciłem, pułkownika napoleońskiego, obecnie gwardii królewskiej. Słucha moich rad i zrobił się ultrarojalistą: nie należy do tych głupców, którym zależy na przekonaniach. Jeżeli mogę ci dać jeszcze jedną radę, mój aniołku, to abyś nie przywiązywał wagi zarówno do swoich przekonań, jak do słów. Kiedy znajdziesz na nie popyt, sprzedaj je. Człowiek, który się chwali że nigdy nie zmienił poglądów, to człowiek, który podejmuje się iść zawsze linią prostą, głupiec wierzący w nieomylność. Nie ma zasad, są tylko wypadki; nie ma praw, tylko okoliczności: człowiek wyższy chwyta w ręce wypadki i okoliczności, aby nimi kierować. Gdyby istniały stałe zasady i prawa, ludy nie zmieniałyby ich tak jak się zmienia koszulę. Jednostka nie ma obowiązku być cnotliwsza niż cały naród. Człowiek, który najmniej oddał usług Francji, jest fetyszem wenerowanym za to, że zawsze widział wszystko na czerwono; nadaje się, co najwyżej, aby go pomieścić w Muzeum między starymi machinami, pod etykietą La Fayette; gdy książę, na którego każdy rzuca kamieniem i który gardzi ludzkością na tyle, aby jej pluć w twarz tyle przysiąg ile ich odeń wymaga, zapobiegł podziałowi Francji na Kongresie Wiedeńskim; powinno by mu się wić wieńce, obrzuca się go błotem! Och! ja znam politykę! znam, posiadam tajemnice wielu ludzi. Dość o tym. Będę miał opinie niewzruszone w dniu, w którym spotkam trzy głowy zgodne co do zastosowania danej zasady, a będę długo czekał! Nie znajdzie się w trybunałach trzech sędziów, którzy by byli jednego zdania co do jakiegoś paragrafu. Wracam do swego pułkownika. Przybiłby z powrotem Chrystusa na krzyż, gdybym mu kazał. Na jedno słowo papy Vautrin poszuka zwady z tym nicponiem, który nie daje siostrze ani grosza, i...
Tutaj Vautrin zerwał się, stanął w pozycji, i uczynił ruch fechmistrza, który zadaje cios.
— I w ziemię! dodał.
— Cóż za ohyda! rzekł Eugeniusz. Pan żartuje, nieprawdaż, panie Vautrin?\
— Ta ta ta, spokojnie, odparł. Nie rób dziecka; a zresztą, jeśli cię to bawi, gniewaj się, oburzaj! Powiedz, że jestem bezecnik, zbrodniarz, łajdak, bandyta, ale nie nazywaj mnie oszustem ani szpiegiem! No, gadaj, ulżyj sobie! Przebaczani ci, to takie naturalne w twoim wieku! i ja byłem taki! Ale zastanów się. Zrobisz kiedyś gorzej. Pójdziesz się bałamucić z jaką ładną panią i weźmiesz od niej pieniądze. Myślałeś już o tym! rzekł Vautrin. Jakże zdołałbyś wypłynąć, jeśli nie wybijesz monety ze swojej miłości? Cnoty, panie studencie, nie da się dzielić na kawałki: albo jest, albo jej nie ma. Mówią nam o pokutowaniu za winy. Też ładny system, dzięki któremu można się skwitować ze zbrodni za pomocą skruchy! Uwieść kobietę, aby z jej pomocą wspiąć się o szczebel wyżej, zasiać niesnaski między dziećmi jednej rodziny, słowem, wszystkie bezeceństwa jakie się praktykuje w ogniskach domowych dla przyjemności lub osobistego interesu, czy myślisz, że to są akty wiary, nadziei i miłości? Czemu dwa miesiące aresztu dandysowi, który w ciągu jednej nocy wydziera dziecku połowę majątku, a galery biednemu chłopcu, który skradnie banknot tysiącfrankowy? Oto wasze prawa. Nie ma w nich ani jednego paragrafu, który by nie prowadził do absurdu. Elegant w żółtych rękawiczkach i o słodkich słówkach popełnił morderstwa, w których nie wytacza się krwi, ale się ją daje; morderca otworzył drzwi wytrychem: ot, nocne sprawki! Między tym co ci poddaję, a tym co uczynisz kiedyś, różnica jest tylko w przelewie krwi. Ty wierzysz w coś stałego na świecie! Pogardzajże ludźmi i szukaj oczek, którymi można przejść przez sieć kodeksu. Tajemnicą wielkich fortun bez jawnego źródła jest zawsze jakaś zbrodnia, zapomniana, bo wykonano ją schludnie.
— Milcz pan! Nie chcę więcej słyszeć, kazałby mi pan zwątpić o samym sobie. W tej chwili uczucie jest całą moją wiedzą.
— Jak ci się podoba, piękne dziecię. Uważałem cię za mocniejszego, rzekł Vautrin. Nic już nie powiem. Jeszcze tylko słowo.
Popatrzył bystro na studenta.
— Masz moją tajemnicę, rzekł.
— Młody człowiek, który odmawia panu wspólnictwa, potrafi zapomnieć.
— Dobrze powiedziałeś, cieszy mnie to. Inny, widzisz, mógłby być mniej skrupulatny. Pamiętaj o tym, co chcę dla ciebie uczynić. Daję ci dwa tygodnie czasu. Masz wóz albo przewóz.
— Cóż za żelazny łeb u tego człowieka! rzekł sobie Rastignac, widząc, jak Vautrin oddala się spokojnie z laską pod pachą. — Powiedział bez ogródek to, co pani de Beauséant mówiła w delikatnej formie. Darł mi serce pazurami ze stali. Pocóż chcę dostać się do pani de Nucingen? Odgadł moje pobudki, zaledwie je powziąłem. W dwóch słowach ten opryszek powiedział więcej o cnocie, niż dotąd powiedziały mi książki i ludzie... Jeśli cnota nie znosi kompromisu, zatem okradłem siostry? rzekł, rzucając worki na stół.
Usiadł pogrążony w oszałamiającej zadumie.
— Być wiernym cnocie, wzniosłe męczeństwo! Ba! cały świat wierzy w cnotę, ale kto jest cnotliwy? Bóstwem ludów jest wolność; ale gdzie jest wolny lud na ziemi? Młodość moja jest jeszcze błękitna jak niebo bez chmur; chcieć być wielkim lub bogatym, czyż to nie znaczy skazywać się na to, aby kłamać, giąć się, pełzać, piąć, pochlebiać, udawać Czy nie znaczy zostać lokajem tych, którzy kłamali, gięli się, pełzali? Nim będę ich wspólnikiem, trzeba im służyć. Otóż nie. Chcę pracować szlachetnie, święcie; chcę pracować dzień i noc, zawdzięczać los tylko własnym trudom. Będzie to nader powolna droga, ale co dzień wieczorem głowa moja spocznie na poduszce bez jednej złej myśli. Cóż może być piękniejszego niż spojrzeć na swoje życie i ujrzeć je czystym jak lilia? Ja i życie, jesteśmy niby młodzian i jego oblubienica. Vautrin ukazał mi, co się dzieje po dziesięciu latach małżeństwa. Do diabła! W głowie mi się mąci. Nie chcę myśleć o niczym, serce jest dobrym przewodnikiem.
Zadumę Eugeniusza przerwał gruby głos Sylwii, która oznajmiła krawca. Eugeniusz wyszedł doń, trzymając w rękach dwa worki srebra: rad był tej okoliczności. Przymierzywszy stroje wieczorowe, wdział nowy kostium ranny, który go przeobrażał zupełnie.
— Wart jestem co najmniej tyle, co pan de Trailles, rzekł. Wyglądam wreszcie na panicza!
— Proszę pana, rzekł ojciec Goriot, wchodząc do Eugeniusza. Pytał mnie pan, czy wiem, w jakich domach bywa pani de Nucingen?
— Tak.
— Otóż, w najbliższy poniedziałek wybiera się na bal do marszałkostwa Carigliano. Jeśli pan będzie mógł się tam dostać, opowiemi pan, czy moje córuchny dobrze się bawiły, jak były ubrane, u słowem — wszystko.
— Jak się pan dowiedział o tym, dobry ojcze Goriot? rzekł Eugeniusz, sadzając go przy ogniu.
— Pokojówka mi powiedziała. Wiem o wszystkim, co one robią, przez Teresę i Konstancję, dodał radośnie.
Starzec podobny był do kochanka, dość młodego jeszcze aby się cieszyć z podstępu, który pozwala mu się zbliżyć do ubóstwianej bez jej wiedzy.
— Zobaczy je pan! rzekł, dając naiwny wyraz zazdrosnej ochocie.
— Nie wiem, odparł Eugeniusz. Pójdę do pani de Beauseant zapytać, czy może mnie wprowadzić do marszałkowej.
Eugeniusz myślał z tajemną radością o tym, iż pokaże się wicehrabinie ubrany tak, jak będzie się ubierał odtąd. To, co moraliści nazywają przepaściami ludzkiego serca, to jedynie obłudne myśli, mimowolne drgnienia osobistego interesu. Te perypetie, przedmiot tylu deklamacyj, te nagłe zwroty, to rachuby czynione na rzecz naszych przyjemności. Czując się dobrze ubranym, wykwintnie obutym, w świeżych rękawiczkach, Rastignac zapomniał o swym cnotliwym postanowieniu. Młodość nie śmie się przejrzeć w zwierciedle sumienia wówczas kiedy się chyli na stronę nieprawości; wiek dojrzały już się w nim oglądał: w tym cała różnica tych dwóch okresów. Od kilku dni dwaj sąsiedzi, Eugeniusz i ojciec Goriot, zbliżyli się do siebie. Tajemna ich przyjaźń płynęła z tych samych głębokich przyczyn, które zrodziły sprzeczność uczuć między Vautrinem a studentem. Śmiały filozof, który zechce stwierdzić objawy naszych uczuć w świecie fizycznym, znajdzie z pewnością niejeden dowód ich istotnej materialności w stosunkach, jakie wytwarzają się między nami a zwierzętami. Któryż fizjognomista zdoła szybciej przeniknąć dany charakter niż pies umie odgadnąć czy nieznajomy człowiek lubi go lub nie? Powinowactwo, przysłowiowe wyrażenie którym każdy się posługuje, jest jednym z tych frazesów, któreutrwalają się w języku, aby przeczyć niedorzecznościom filozoficznym, jakimi zajmują się ludzie lubiący mleć puste słowa. Człowiek czuje się kochanym. Uczucie wyciska się we wszystkich rzeczach i przebiega przestrzel.ń List jest duszą, jest tak wiernym obrazem żywego głosu, iż delikatne natury liczą go między najbogatsze skarby miłości. Ojciec Goriot, którego instynkt wznosił do wyżyn natury psiej, zwęszył współczucie, pełną podziwu dobroć, młodzieńcze sympatie, jakie zbudziły się dlań w sercu studenta. Jednakże ta rodząca się spójnia nie sprowadziła jeszcze żadnych zwierzeń. Jeżeli Eugeniusz objawił chęć widzenia pani de Nucingen, to nie dlatego, aby liczył na to iż starzec wprowadzi go do niej, ale spodziewał się, że jakaś mimowolna wskazówka posłuży mu w tej mierze. Ojciec Goriot mówił z nim o córkach jedynie w związku z tym, z czym on sam się wygadał wówczas, wróciwszy z dwóch wizyt.
— Mój drogi panie, rzekł nazajutrz, jak pan mógł uwierzyć, iż pani de Restaud miała ci za złe, żeś wymówił moje nazwisko? Obie córki kochają mnie szczerze. Jestem szczęśliwym ojcem. Jedynie zięciowie zachowali się wobec mnie niegodziwie. Nie chciałem dręczyć drogich istotek, dochodząc swoich nieporozumień z tymi panami, wolę tedy widywać je pokryjomu. Tajemnica ta daje mi tysiące przyjemności, których nie znają inni ojcowie, mogący widywać córki kiedy zechcą. Ja nie mogę, rozumie pan? Idę tedy, kiedy jest ładnie, na Pola Elizejskie, dowiedziawszy się od pokojówek, czy córki wyjeżdżają na spacer. Czekam na nie na ulicy, serce mi bije kiedy zbliżają się pojazdy, podziwiam ich stroje; one rzucają mi w przelocie uśmiech, który złoci mi cały świat, jak gdyby nań padł promień cudnego słońca. I stoję dalej, czekam aż będą wracały. Widzę je znowu! Powietrze dobrze im zrobiło, poróżowiały. Słyszę jak ludzie mówią do mnie: „Cóż za śliczna kobieta!“ To mi rozgrzewa serce. Czyż to nie moja krew! Kocham konie, które je ciągną, chciałbym być pieskiem, którego trzymają na kolanach. Żyję ich przyjemnościami. Każdy kocha na swój sposób, mój nie czyni krzywdy nikomu, czegóż tedy świat się. mną zajmuje? Jestem szczęśliwy jak umiem. Czyż w tym jest co sprzecznego z prawem, że idę oglądać córki wieczór, w chwili gdy wyjeżdżają na bal? Cóż za rozpacz, kiedy przybędę za późno i usłyszę: „Pani już wyjechała “ Jednego razu czekałem do trzeciej rano, aby ujrzeć Nasieńkę, której nie widziałem od dwóch dni. Myślałem, że padnę ze szczęścia! Proszę, jeżeli wspomnisz komuś o mnie, mów wszystkim jakie moje córki są dobre. Chcą mnie obsypywać podarkami; ja nie pozwalam, mówię: „Schowajcież swoje pieniądze! Co wy chcecie abym z tym robił? Nie trzeba mi niczego“. W istocie, drogi panie, co ja jestem? Nędzny trup, którego dusza jest wszędzie tam, gdzie są córki. Kiedy poznasz panią de Nucingen, powiesz mi, którą wolisz — rzekł poczciwiec po chwili milczenia, widząc że Eugeniusz gotuje się do wyjścia, aby się przejść po Tuilleriach, w oczekiwaniu aż będzie się mógł udać do pani de Beauséant.
Przechadzka ta stała się zgubą studenta. Kilka kobiet zwróciło nań uwagę. Był tak piękny, młody, wykwintny! Widząc się przedmiotem uwagi, graniczącej niemal z podziwem, zapomniał o oskubanych siostrach i ciotce, o skrupułach! Ujrzał przelatującego nad głową demona, którego tak łatwo wziąć za anioła, owego szatana o mieniących się skrzydłach, który sieje rubiny, ciska swoje złote strzały na frontony pałaców, barwi purpurą kobiety, odziewa niedorzecznym blaskiem trony, tak proste w swoich początkach; usłyszał boga owej hałaśliwej próżności, którego brzęk zdaje się nam symbolem potęgi. Słowa Vautrina, mimo całego ich cynizmu, utkwiły w jego sercu, tak jak w pamięci dziewicy ryje się nikczemny profil starej stręczycielki, która szepce: „Złota i miłości wbród!“ Po długiej chwili leniwego wałęsania, około piątej, Eugeniusz zjawił się u pani de Beauséant; otrzymał tani straszliwy cios, jeden z tych wobec których młode serca są bez obrony. Dotąd wicehrabina była dlań zawsze pełna tej lubej uprzejmości, tego słodkiego wdzięku, który rodzi się z arystokratycznego wychowania, a który jest zupełny jedynie wtedy, kiedy płynie z serca.
Na jego widok, pani de Beauséant uczyniła niechętny gest i rzekła sucho:
— Panie de Rastignac, niepodobna mi przyjąć pana, w tej chwili przynajmniej. Jestem zajęta...
Dla obserwatora, a Rastignac stał się nim rychło, to zdanie, gest, spojrzenie, głos, były historią charakteru i nawyków kasty. Ujrzał żelazną rękę pod aksamitną rękawiczką; egotyzm, samolubstwo pod światową formą, drzewo pod lakierem. Usłyszał wreszcie owo MY, KRÓL, które zaczyna się pod baldachimem tronu, a kończy się pod strzechą ostatniego szlachetki. Eugeniusz zbyt łatwo uwierzył, na jej słowo, w szlachetność kobiety. Jak wszyscy wydziedziczeni, podpisał w dobrej wierze rozkoszny pakt, który powinien łączyć dobroczyńcę, z obdarowanymi, i którego pierwszy punkt uświęca między wielkimi sercami zupełną równość. Dobrodziejstwo, które zespala dwie istoty w jedną, jest uczuciem równie niebiańskim jak niezrozumianym, równie rzadkim jak rzadką jest prawdziwa miłość. Jedno i drugie jest hojnością pięknych dusz. Rastignac chciał się dostać na bal do księżnej de Carigliano, zniósł tę burzę.
— Pani, rzekł wzruszonym głosem, gdyby nie chodziło o ważną rzecz, nie ośmieliłbym się narzucać pani; niech pani będzie tak łaskawa i pozwoli mi odwiedzić się później, zaczekam.
— Więc dobrze, niech pan przyjdzie zjeść obiad ze mną, rzekła nieco zawstydzona twardością swoich poprzednich słów; była to bowiem kobieta naprawdę równie dobra jak wielka.
Mimo iż ujęty tą nagłą przemianą, Eugeniusz powiadał sobie, odchodząc:
— Pełzaj, znoś wszystko. Jacy muszą być inni, skoro w jednej chwili najlepsza z kobiet przekreśla obietnice przyjaźni i rzuca cię, ot, jak stary trzewik? Każdy dla siebie zatem? To prawda, że jej dom to nie sklep: tym gorzej dla mnie, że jej potrzebuję. Trzeba, jak mówi Vautrin, stać się kulą armatnią.
Gorzkie rozmyślania studenta rozprószyły się rychło pod wpływem przyjemności, jaką sprawiała mu nadzieja obiadu u wicehrabiny. Tak, jakby przez jakąś fatalność, wszystkie wydarzenia spiknęły się, aby go pchać w szranki, w których, wedle przepowiedni straszliwego sfinksa z gospody Vauquer, trzeba mu było, jak na polu bitwy, zabijać aby nie być zabitym, oszukiwać aby nie być oszukanym; gdzie miał u wrót złożyć sumienie, serce, włożyć maskę, deptać bez litości po ludziach i, jak w Sparcie, chwytać fortunę chyłkiem, aby zdobyć wieniec. Skoro Eugeniusz wrócił, znalazł wicehrabinę pełną tej miłej dobroci, jaką mu zawsze okazywała. Przeszli do jadalni, gdzie wicehrabia oczekiwał żony i gdzie lśnił ten zbytek, który za Restauracji doprowadzono, jak wiadomo, do najwyższego stopnia. Pan de. Beauéant, jak wielu ludzi przeżytych, nie miał już innych uciech prócz dobrej kuchni; był to smakosz ze szkoły Ludwika XVIII i księcia d’Escars. Stół jego błyszczał tedy podwójnym zbytkiem, treści i formy. Nigdy podobne widowisko nie oślepiło oczu Eugeniusza: po raz pierwszy jadł obiad w jednym z tych domów, w których wszelkie przepychy są dziedzicznym spadkiem. Moda zniosła od niedawna wieczerze, jakimi kończyły się bale Cesarstwa: wieczerze, których wojskowi potrzebowali, aby nabrać sił do wszystkich walk, jakie czekały ich na froncie i na tyłach. Eugeniusz bywał dotąd jedynie na balach. Tupet, który był później jego tak wybitną cechą i którego zaczynał nabierać, wstrzymał go od objawów niezgrabnego podziwu. Ale, widząc te rzeźbione srebra i tysiączne, wykwinty stołu, podziwiając pierwszy raz dyskretną usługę, nie mógł, jako człowiek gorącej wyobraźni, nie przełożyć tego życia wciąż wytwornego nad życie wyrzeczeń, któremu chciął się poświęcić rano. Przeniósł się na chwilę myślą do swej gospody; uczuł tak gwałtowną odrazę, iż przysiągł sobie opuścić ją w styczniu, zarówno dlatego by znaleźć sobie coś przyzwoitszego, jak aby uciec przed Vautrinem, którego szeroką dłoń czuł na ramieniu. Jeżeli się pomyśli o tysiącu form, jakie przybiera w Paryżu głośne lub nieme zepsucie, myślący człowiek zastanawia się, jakim cudem państwo zakłada szkoły, skupia w nich młodych ludzi, w jaki sposób szanują ładne kobiety, i jakim cudem złoto wystawione za szybą kantorów nie ulatnia się magicznie z miseczek. Ale, jeżeli się pomyśli, iż mało jest przykładów zbrodni, a nawet przestępstw wśród młodych ludzi, jakiż szacunek winno by się tym cierpliwym Tantalom, którzy walczą z samymi sobą i prawie zawsze wychodzą z walki zwycięsko! Gdyby dobrze odmalować ubogiego studenta w walce z Paryżem, byłby to może jeden z najdramatyczniejszych tematów nowoczesnej cywilizacji. Pani de Beauséant napróżno spoglądała na Eugeniusza, aby go zachęcić do rozmowy, nic nie mógł z siebie wycisnąć w obecności wicehrabiego.
— Odwieziesz mnie dziś wieczór do Włoskiego? spytała męża.
— Nie możesz wątpić o przyjemności, z jaką pragnąłbym ci być posłuszny, odparł z drwiącą rycerskością, którą student wziął za dobrą monetę; ale mam się z kimś spotkać w Varietés.
— Ze swoją kochanką, pomyślała.
— Pan d’Ajuda nie towarzyszy ci dziś wieczór? spytał wicehrabia.
— Nie, odparła niechętnie.
— Zatem, jeśli koniecznie trzeba ci męskiego ramienia, poproś pana de Rastignac.
Wicehrabina popatrzyła na Eugeniusza z uśmiechem.
— To będzie dla pana bardzo kompromitujące, rzekła.
— Francuz kocha niebezpieczeństwo, bo widzi w nim chwałę, powiedział pan de Chateaubriand, odparł Rastignac z ukłonem.
W kilka chwil później znalazł się obok pani de Beauséant w szybkim pojeździe, który go unosił do modnego teatru. Miał wrażenie jakiejś feerii, skoro wszedł do loży naprzeciw sceny, i skoro ujrzał się celem wszystkich lornetek, wraz z wicehrabiną, która miała zachwycającą tualetę. Kroczył z czarów w czary.
— Miał pan ze mną do pomówienia, rzekła pani de Beauséant. O, niech pan patrzy, oto pani de Nucingen o trzy loże od nas. Siostra jej i pan de Trailles są po drugiej stronie.
Mówiąc te słowa, wicehrabina patrzała na lożę, w której miała być panna de Rochefide; nie ujrzawszy w niej pana d’Ajuda rozpromieniła się osobliwym blaskiem.
— Urocza jest, rzekł Eugeniusz, przyjrzawszy się pani de Nucingen.
— Ma białe rzęsy.
— Tak, ale jaka ładna, smukła kibić!
— Ma grube ręce.
— Śliczne oczy!
— Twarz ma za długą.
— Ależ podłużny owal jest znamieniem dystynkcji.
— Szczęście dla niej, że ma ją choć w tym. Niech pan patrzy, jak ona ujmuje i opuszcza lornetkę! Goriot przebija w każdym ruchu, rzekła wicehrabina ku wielkiemu zdziwieniu Eugeniusza.
W istocie pani de Beauséant lornetowała salę i zdawała się nie zwracać uwagi na panią de Nucingen, nie tracąc, mimo to, ani jednego jej ruchu. Publiczność była niezwykle świetna. Delfina de Nucingen była bardzo dumna, że zajmuje tak wyłącznie młodego, pięknego, wytwornego kuzyna pani de Beauséant; Eugeniusz patrzył tylko na nią.
— Jeżeli pan będzie nadal pożerał ją spojrzeniem, wywoła pan skandal, panie de Rastignac. Do niczego pan nie dojdzie, narzucając się ludziom w ten sposób.
— Droga kuzynko, rzekł Eugeniusz, dałaś mi już wiele dowodów dobroci; jeżeli chcesz dokończyć dzieła, proszę jeszcze tylko o jedną rzecz, która pani sprawi bardzo mało kłopotu, a mnie wiele dobrego. Jestem zakochany.
— Już?
— Tak.
— W tej kobiecie?
— Czyż moich pragnień wysłuchałaby inna, rzekł, obejmując wicehrabinę przenikliwym spojrzeniem. Pani de Carigliano jest bardzo oddana księżnej de Berri, dodał po pauzie. Z pewnością bywa pani u niej; gdyby pani zechciała być tak dobra i przedstawić mnie jej, oraz wprowadzić na bal, który daje w poniedziałek! Spotkam tam panią de Nucingen i wydam pierwszą bitwę.
— Chętnie, odparła. Jeżeli już czujesz do niej sympatię, sprawa stoi doskonale. Oto de Marsay wszedł do loży księżnej Galathionne. Pani de Nucingen jest na torturach, wścieka się. Nie ma lepszego momentu, aby się zbliżyć do kobiety, zwłaszcza żony bankiera. Te panie z Chaussée d’Antin wszystkie lubią zemstę.
— A pani co uczyniłaby w podobnym wypadku?
— Cierpiałabym w milczeniu.
W tej chwili margrabia d’Ajuda zjawił się w loży pani de Beauséant.
— Zaniedbałem wszystkie sprawy, aby się stawić, rzekł. Mówię pani o tym, iżby to nie było poświęceniem.
Promienie strzelające z twarzy wicehrabiny nauczyły Eugeniusza poznawać wyraz prawdziwego uczucia i nie mieszać go z komedią paryskiej zalotności. Zdjęty podziwem dla kuzynki zamilkł i ustąpił miejsca panu d’Ajuda, wzdychając.
— Co za szlachetną, szczytną istotą jest kobieta, która kocha w ten sposób! pomyślał. I ten człowiek miałby ją zdradzić dla lalki! W jaki sposób można ją zdradzić?
Uczuł w sercu dziecinną wściekłość. Byłby chciał upaść do stóp pani de Beauséant, pragnął mocy demonów, aby ją unieść do swego serca, jak orzeł porywa z łąki do gniazda białe koźlę, jeszcze przy piersi. Czuł się upokorzony, że w tym wielkim Muzeum piękności nie posiada swego obrazu, własnej kochanki.
— Mieć kochankę i pozycję niemal królewską, mówił sobie, to znak potęgi.
I spojrzał na panią de Nucingen, jak człowiek znieważony spogląda na przeciwnika. Wicehrabina obróciła się do Eugeniusza, aby mu przesłać za jego dyskrecję tysiąc podziękowań w jednym spojrzeniu. Pierwszy akt skończył się.
— Czy pan zna na tyle panią de Nucingen, aby przedstawić pana de Rastignac? rzekła do margrabiego.
— Ależ będzie uszczęśliwiona, odparł.
Piękny Portugalczyk wstał, ujął pod ramię studenta, który w mgnieniu oka znalazł się przed panią de Nucingen.
— Baronowo, rzekł margrabia, mam zaszczyt przedstawić kawalera Eugeniusza de Rastignac, kuzyna wicehrabiny de Beauséant. Robi pani na nim tak żywe wrażenie, iż chciałem dopełnić szczęścia kawalera, zbliżając go do jego bóstwa.
Słowa te wypowiedziane były tonem żartu, pokrywającym ich myśl cokolwiek brutalną, która zresztą — dobrze osłonięta — nie jest nigdy przykra kobiecie. Pani de Nucingen uśmiechnęła się i wskazała Eugeniuszowi miejsce męża, który właśnie wyszedł.
— Nie śmiem pana zapraszać, aby pan został w loży, rzekła. Kiedy kto ma szczęście być z panią de Beauséant, nie opuszcza jej.
— Ależ pani, rzekł po cichu Eugeniusz, zdaje mi się, że jeśli zechcę być uprzejmym wobec mej kuzynki, zostanę tutaj. Przed przybyciem pana margrabiego, mówiliśmy o pani i o dystynkcji całej jej osoby, dodał głośno.
Pan d’Ajuda pożegnał się.
— Doprawdy, rzekła baronowa, zostanie pan ze mną? Zaznajomimy się tedy; pani de Restaud obudziła już we mnie żywą ochotę poznania pana.
— Jest zatem bardzo fałszywa: zamknęła mi bowiem drzwi swego domu.
— Jak to?
— Czuję się w obowiązku wyjawić pani przyczynę tego, ale proszę o całą pobłażliwość, zdradzając podobny sekret. Jestem sąsiadem pani szanownego ojca. Nie wiedziałem, że pani de Restaud jest jego córką. Popełniłem tę nieostrożność, że wspomniałem o nim bardzo niewinnie i ściągnąłem na siebie gniew siostry pani i jej męża. Nie uwierzyła by pani, jak bardzo księżnej de Langeais i mojej kuzynce wydała się w złym guście ta apostazja. Wówczas to, czyniąc porównanie między panią a siostrą, pani de Beauséant wspomniała mi o pani w bardzo pochlebnych słowach, i opowiedziała jak bardzo pani jest dobra dla mego sąsiada, pana Goriot. W istocie, jak mogłaby go pani nie kochać? Ubóstwia panią tak namiętnie, że już jestem o niego zazdrosny. Mówiliśmy o pani dziś rano dwie godziny. Następnie, jeszcze pełen tego co pani ojciec mi opowiedział, dziś wieczór, będąc u kuzynki na obiedzie, rzekłem, że uroda pani nie może dorównywać pani sercu. Zapewne chcąc przyjść w pomoc tak gorącemu uwielbieniu, pani de Beauséant przyprowadziła mnie tutaj, mówiąc mi, ze swoim zwykłym wdziękiem, iż ujrzę tu panią.
— Jak to, rzekła żona bankiera, już panu winna jestem wdzięczność? Jeszcze trochę, a staniemy się starymi przyjaciółmi.
— Mimo że przyjaźń musi być, w stosunku do pani, niebanalnym uczuciem, rzekł Rastignac, nie chcę być nigdy pani przyjacielem.
Te stereotypowe głupstwa na użytek początkujących zdają się zawsze urocze kobietom: chłodne są jedynie w czytaniu. Gest, akcent, spojrzenie młodego człowieka dają im nieobliczalną wartość. Rastignac wydał się pani de Nucingen czarujący. Następnie, jak wszystkie kobiety, nie mogąc nic rzec na tak jasno postawioną kwestię, odpowiedziała na co innego.
— Tak, siostra szkodzi sama sobie, obchodząc się w ten sposób z biednym ojcem, który w istocie dobry był dla nas jak anioł. Trzeba było, by pan de Nucingen formalnie mi zakazał przyjmować ojca, abym ustąpiła w tej mierze. Ale długi czas byłam bardzo nieszczęśliwa. Płakałam. Ta przemoc, która przyszła po brutalnościach małżeństwa, była jedną z przyczyn, które najbardziej zamąciły moje pożycie. Jestem z pewnością ze wszystkich kobiet w Paryżu najszczęśliwszą w oczach świata, najnieszczęśliwszą w rzeczywistości.
Będzie mnie pan uważał za szaloną, że mówię do pana w ten sposób. Ale zna pan mego ojca, nie mogę pana uważać za obcego.
— Nie spotka pani człowieka, odparł Eugeniusz, który by był ożywiony gorętszym pragnieniem poświęcenia pani życia. Czegóż szukacie wszystkie? Szczęścia, odparł głosem wnikającym do duszy. Otóż, jeżeli dla kobiety jest szczęściem czuć się kochaną, ubóstwianą, mieć przyjaciela któremu może zwierzyć swoje pragnienia, kaprysy, zgryzoty, radości; ukazać się w nagości swej duszy, ze swymi ładnymi wadami i pięknymi przymiotami, bez obawy zdrady; wierzaj mi, pani, to serce oddane, zawsze gorące, możesz znaleźć tylko u człowieka młodego, pełnego złudzeń, który potrafi umrzeć na najlżejszy znak pani, który nie wie jeszcze nic o świecie i nie chce nic wiedzieć, bo pani staje się światem dla niego. Ja, widzi pani, — będzie się pani śmiała z mojej naiwności, — przybywam zupełnie świeży z zapadłej prowincji, gdzie znałem jedynie piękne dusze: myślałem że przyjdzie mi żyć bez miłości. Zdarzyło mi się ujrzeć mą kuzynkę, która dopuściła mnie zbyt blisko do swego serca, dała mi odgadnąć tysiące skarbów uczucia; jestem jak Cherubin rozkochany we wszystkich kobietach, zanim będę mógł poświęcić się jednej. Na widok pani, kiedy wszedłem, uczułem, że jakiś prąd pociąga mnie ku pani. Tyle już myślałem o pani! Ale nie marzyłem, abyś była tak piękna. Pani de Beauséant zabroniła mi tak wciąż na panią patrzyć. Nie wie, jaki jest w tym urok, aby oglądać te różowe usteczka, tę białą płeć, te oczy tak słodkie... I ja też mówię szaleństwa, ale niech mi pani pozwoli je mówić...
Nic nie sprawia tyle przyjemności kobietom, co kiedy słyszą takie słodkie słówka. Najsurowsza dewotka słucha ich, nawet kiedy nie chce na nie odpowiedzieć. Zacząwszy w ten sposób, Rastignac ciągnął swój różaniec kusząco stłumionym głosem; pani de Nucingen zachęcała go uśmiechem, spoglądając od czasu do czasu na de Marsaya, który nie opuszczał loży księżnej Galathionne. Rastignac został przy pani de Nucingen aż do chwili w której przyszedł mąż aby ją zabrać.
— Pani, rzekł Eugeniusz, będę miał zaszczyt złożyć jej uszanowanie przed balem księżnej de Carigliano.
— Zgoro paronofa sabraża bana, rzekł baron, typowy Alzatczyk, którego krągła twarz zwiastowała niebezpieczną chytrość, jezd ban befien topreko bżyjędzia.
— Sprawy dobrze stoją, nic się nie obraziła kiedym mówił:
„Czy zechce mnie pani kochać?“ Uzda założona, skaczmyż na grzbiet bydlątka i ujeźdźmy je, rzekł do siebie Eugeniusz, idąc pożegnać panią de Beauséant, która opuszczała teatr z panem d’Ajuda.
Biedny student nie wiedział, że baronowa była roztargniona i że czekała od de Marsaya rozstrzygającego listu, jednego z tych co drą duszę w strzępy. Uszczęśliwiony swoim fałszywym sukcesem, Eugeniusz przeprowadził kuzynkę do przedsionka, gdzie każdy czeka na swój powóz.
— Pani kuzyn nie podobny jest do samego siebie, rzekł Portugalczyk śmiejąc się do wicehrabiny, skoro Eugeniusz ich opuścił. Rozbije bank, ani chybi. Zwinny jest jak piskorz, i sądzę że zajdzie daleko. Pani jedna zdolna byłaś wyłowić mu w całym Paryżu kobietę w chwili właśnie gdy potrzebuje pocieszyciela.
— Ba, rzekła pani de Beauséant, trzeba by wiedzieć, czy kocha jeszcze tego który ją porzuca.
Student wrócił pieszo na ulicę Neuve-Sainte-Geneviève, pieszcząc najsłodsze plany. Zauważył baczność, z jaką przyglądała mu się hrabina de Restaud, bądź to w loży wicehrabiny, bądź u pani de Nucingen, i wywnioskował, że drzwi hrabiny nie będą już dlań zamknięte. Tak więc miał pozyskać w sercu wielkiego świata paryskiego cztery potężne domy, liczył bowiem, że zdobędzie sympatie marszałkowej. Nie rozbierając zbytnio środków, zgadywał, że w skomplikowanej grze interesów, trzeba się uczepić jednego kółka, aby się znaleźć na górze machiny, czuł się zaś na siłach aby zahamować jej koło.
— Jeśli pani de Nucingen zainteresuje się mną, nauczę ją panować nad mężem. Ten mąż robi złote interesy, pomoże mi zdobyć od jednego zamachu fortunę[9].
Ale powiadał sobie tego wprost, nie był jeszcze dość wytrawny aby ująć sytuację w cyfry, ocenić ją i obliczyć; myśli te bujały na horyzoncie w postaci lekkich chmurek i, mimo że nie miały ostrości poglądów Vautrina, gdyby je zanurzyć w tyglu sumienia, nie dały by nic bardzo czystego. W następstwie tego rodzaju tranzakcji, ludzie dochodzą do owej wątpliwej moralności jaką wyznaje obecna epoka. Rzadziej niż kiedykolwiek spotyka się dziś ludzi z jednej sztuki, tęgie charaktery, które nie ugną się nigdy wobec złego, którym najmniejsze zboczenie z prostej linii wydaje się zbrodnią; wspaniałe obrazy cnoty, które dały nam dwa arcydzieła: Alcesta Moliera, a później świeżo Jenny Deans i jej ojca w dziele Walter-Scotta. Być może, iż dzieło z przeciwnego krańca, malowidło krętych dróg, po których ambitny światowiec toczy swoje sumienie, starając się okrążyć występek, aby dojść do celu zachowując pozory, było by nie mniej piękne i dramatyczne. Dochodząc do domu, Rastignac był zakochany w pani de Nucingen: wydawała mu się smukła, zwinna jak jaskółka. Upajająca słodycz oczu, delikatna i jedwabna płeć, pod którą widział niejako krążącą krew, czarodziejski dźwięk głosu, blond włosy, wszystko stawało mu w pamięci; może i przechadzka, pobudzając krążenie krwi, przyczyniała się do tego urzeczenia. Student zapukał energicznie do ojca Goriot.
— Sąsiedzie, rzekł, widziałem panią Delfinę.
— Gdzie?
— W teatrze.
— Bawiła się dobrze?... Wejdźże pan.
I poczciwiec, który wstał w koszuli, otworzył drzwi i położył się szybko z powrotem.
— Mówże mi pan o niej, prosił.
Eugeniusz, który był pierwszy raz u ojca Goriot, nie mógł opanować gestu zdumienia na widok nory w jakiej żył ojciec córki, której toaletę podziwiał przed chwilą. Okna były bez firanek; obicia odstawały w wielu miejscach wskutek wilgoci i zwijały się ukazując ścianę pożółkłą od dymu. Nieborak leżał na nędznym łóżku, miał tylko lichy kocyk i watowane okrycie na nogi, sporządzone z kawałków starych sukien pani Vauquer. Podłoga była wilgotna i pełna kurzu. Naprzeciw okna znajdowała się stara komoda z wydętym brzuchem, o mosiężnych okuciach w kształcie liści i kwiatów; na drewnianym blacie stał w miednicy dzbanek na wodę i przyrządy do golenia. W kącie trzewiki; przy łóżku nocny stolik bez drzwiczek i bez płyty; koło kominka, na którym nie było ani śladu ognia, orzechowy stolik. Mizerny sekretarzyk, na którym spoczywał kapelusz nieboraka, ciemny wyplatany fotel i dwa krzesła dopełniały umeblowania. Najlichszy tragarz na poddaszu z pewnością mieszkał mniej nędznie, niż ojciec Goriot u pani Vauquer. Widok tej izby przejmował chłodem i przyprawiał o ściśnienie serca: podobna była do smutnej celi więziennej. Szczęściem, Goriot nie widział fizjognomii Eugeniusza, kiedy ów postawił świecę na stoliczku. Nieborak obrócił się ku niemu, podciągając kołdrę pod brodę.
— I cóż, którą pan woli, panią de Restaud czy de Nucingen.
— Wolę panią Delfinę, odparł student, bo pana więcej kocha.
Na te wypowiedziane gorąco słowa, poczciwiec wydobył rękę spod kołdry i uścisnął dłoń Eugeniusza.
— Dziękuję, dziękuję, rzekł starzec wzruszony. Co panu mówiła o mnie?
Student powtórzył słowa baronowej, upiększając je, starzec zaś słuchał tak, jak by słuchał słów samego Boga.
— Drogie dziecko! Tak, tak, ona mnie bardzo kocha. Ale nie wierz pan w to, co mówiła o Anastazji. Widzi pan, one zazdrosne są o siebie: to jeszcze jeden dowód ich przywiązania. Pani de Restaud też mnie bardzo kocha; wiem o tem. Ojciec jest wobec swoich dzieci, jak Bóg wobec nas: wnika do głębi serc i sądzi intencje. Obie jednako kochają. Och! gdybym miał dobrych zięciów, byłbym aż nadto szczęśliwy. Widocznie nie ma doskonałego szczęścia tu na ziemi. Gdybym mógł żyć w ich pobliżu, nic tylko słyszeć ich głos, wiedzieć że są obok, widzieć jak wracają, wychodzą, tak jak wtedy kiedy je miałem u siebie... serce by mi wyskoczyło z piersi... Czy były ładnie ubrane?
— Tak, rzekł Eugeniusz. Ale powiedz mi pan, panie Goriot, w jaki sposób, mając córki tak bogate, może pan mieszkać w podobnej norze?
— Daję słowo, rzekł pozornie niedbałym tonem, na co by mi się zdało lepiej mieszkać? Nie mogę panu wytłumaczyć tego: nie umiem skleić dwóch słów do kupy jak się należy. W szystko jest tutaj, dodał, uderzając się w serce. Życie moje jest w moich córkach. Jeśli one się bawią, jeżeli są szczęśliwe, ładnie ubrane, jeżeli stąpają po dywanach, cóż mi znaczy jak ja jestem odziany i jak wygląda moje legowisko? Nie jest mi zimno, jeżeli im jest ciepło, nie nudzę się nigdy, jeżeli one się śmieją. Nie mam innych zmartwień, jak tylko ich zmartwienia. Kiedy pan będziesz ojcem, kiedy, słysząc jak twoje dzieci szczebiocą, powiesz sobie: „To moja krew!“, kiedy uczujesz jak te istotki zrośnięte są z każdą kroplą twojej krwi, której są najdelikatniejszym kwiatem, bo tak jest! będziesz miał wrażenie, że siedzisz w ich skórze, będziesz myślał, że poruszasz się gdy one chodzą, ich głos odpowiada mi wszędzie. Kiedy są smutne, spojrzenie ich ścina mi krew. Kiedyś dowie się pan, że można być o wiele szczęśliwszym ich szczęściem niż własnym. Nie umiem panu tego wytłumaczyć: to jakieś wewnętrzne drganie, które wszędzie rozlewa ciepło. Słowem, żyję trzykrotnie. Powiedzieć panu coś pociesznego? Otóż, kiedy zostałem ojcem, zrozumiałem Boga. Jest cały wszędzie, skoro stworzenie wyszło z niego. Panie, tak samo ze mną i z mymi córkami. Tylko ja bardziej kocham córki niż Bóg kocha świat, bo świat nie jest tak piękny jak Bóg, a córki moje są piękniejsze ode mnie. Są tak zrośnięte z moją duszą, że czułem to, iż pan je zobaczy dziś wieczór. Mój Boże! człowiekowi, który by uczynił moją Delfinkę tak szczęśliwą jak może być kobieta, kiedy się czuje dobrze ukochaną, ależ takiemu człowiekowi ja bym buty czyścił, gonił bym dlań z posyłkami! Dowiedziałem się od jej pokojówki, że ten paniczyk, de Marsay, to pies bezecny. Brała mnie ochota kark mu skręcić. Nie kochać takiej kobiety, takiego klejnociku! głos skowroneczka, a zbudowana jak posąg! Gdzie ona miała oczy, żeby wychodzić za tego alzackiego kloca? Obu im było trzeba młodych, ładnych ludzi, ładnych i miłych! Ano cóż! zrobiły jak im się zdało.
Ojciec Goriot był wzniosły. Nigdy Eugeniusz nie miał sposobności oglądać go promieniejącego blaskiem ojcowskiej miłości. Rzeczą godną uwagi jest ta potęga oddziaływania jaką posiada uczucie. Żeby jakaś istota była nie wiem jak pospolita, z chwilą gdy wyraża mocne i prawdziwe uczucie, wydziela osobliwy fluid, który przekształca fizjognomię, ożywia gesty, barwi głos. Często najlepszy osobnik dochodzi pod wpływem uczucia do najwyższej wymowy myśli, jeżeli nie słowa; porusza się jak by w promienistej sferze. W tej chwili, głos, gest nieboraka posiadały sugestywną potęgę wielkiego aktora. Ale czyż nasze uczucia nie są poematami woli?
— Otóż, miło może panu będzie dowiedzieć się, rzekł Eugeniusz, że zapewne niebawem zerwie z de Marsayem. Ten laluś rzucił ją aby się oddać na usługi księżnej Galathionne. Co do mnie, dziś wieczór zakochałem się w pani Delfinie.
— Och! rzekł ojciec Goriot.
— Tak. Przyjęła mnie nie najgorzej. Mówiliśmy godzinę o miłości, i pojutrze, w sobotę, mam ją odwiedzić.
— Och, jakże bym pana kochał, drogi panie, gdybyś się jej spodobał. Jest pan dobry, nie dręczyłbyś jej. Zresztą, gdybyś ją zdradził, poderżnął bym ci gardło. Mój Boże! głupstwa gadam, panie Eugeniuszu. Chłodno tu panu. Mój Boże! zatem słyszał ją pan? Co mi kazała powiedzieć?
— Nic, pomyślał Eugeniusz. Powiedziała, rzekł głośno, że panu przesyła serdecznego całusa.
— Bądź pan zdrów, sąsiedzie! Śpij dobrze, miej przyjemne sny; moje już mieszczą się całe w tym słowie. Niech pana Bóg wspomaga we wszystkich pragnieniach! Byłeś dla mnie dziś wieczór niby dobry anioł, przyniosłeś mi oddech mej córki.
— Biedny człowiek! rzekł do siebie Eugeniusz, kładąc się. Mógł by doprawdy poruszyć serce z kamienia. Córka myślała o nim tyle, co o sułtanie tureckim.
Od tej rozmowy ojciec Goriot widział w swoim sąsiedzie nieoczekiwanego powiernika, przyjaciela. Zadzierzgnęły się między nimi jedyne węzły, jakie mogły złączyć starca z innym człowiekiem. Namiętności nigdy nie chybiają w swoich obliczeniach. Ojciec Goriot odgadywał, iż będzie bliższy swej Delfiny, milej widziany, jeżeli Eugeniusz pozyska jej serce. Zresztą powierzył mu jedną ze swych zgryzot. Pani de Nucingen, której życzył szczęścia po tysiąc razy dziennie, nie zaznała słodyczy miłości. To pewna, ze Eugeniusz był aby się posłużyć wyrażeniem starego — najbardziej cacany chłopiec jakiego w życiu widział; to też ojciec jak gdyby przeczuwał że jej da wszystkie rozkosze, których była pozbawiona. Poczciwiec powziął tedy dla sąsiada przyjaźń, która wciąż rosła i bez której byłoby wręcz niemożliwe poznać rozwiązanie tej historii.
Nazajutrz rano, przy śniadaniu, serdeczność, z jaką ojciec Goriot patrzył na Eugeniusza, usiadłszy koło niego, kilka słów jego i zmiana fizjognomii, zazwyczaj podobnej do gipsowej maski, zdumiały pensjonarzy. Vautrin, który widział studenta pierwszy raz od czasu ich rozmowy, silił się czytać w jego duszy. Przypominając sobie zamysły tego człowieka, Eugeniusz, który, nim usnął, zmierzy! szerokie pole otwierające się jego oczom, pomyślał mimowoli o posagu panny Taillefer i nie mógł się wstrzymać, aby nie popatrzyć na Wiktorynę tak, jak najcnotliwszy młody człowiek patrzy na bogatą dziedziczkę. Przypadkowo, oczy ich spotkały się. W nowym ubraniu Eugeniusz wydał się biednej dziewczynie zachwycający. Spojrzenie, jakie zamienili, było dość znaczące, aby upewnić Rastignaka, że jest dla niej treścią owych mglistych marzeń, których przedmiotem bywa u młodej dziewczyny pierwszy z brzegu ładny chłopiec którego spotka. Głos jakiś wołał mu: „Osiemset tysięcy franków!“ Ale nagle ozwały się w jego sercu wspomnienia wczorajszego wieczoru i pomyślał, że miłość pani de Nucingen będzie odtrutką na mimowolne pokusy.
Dawano wczoraj we Włoskim Cyrulika. Nigdy nie słyszałem równie rozkosznej muzyki, rzekł. Mój Boże, jacyż szczęśliwi są ci, którzy mają własną lożę!
Ojciec Goriot chwycił te słowa w lot, jak pies poruszenie pana.
— Wy, mężczyźni, opływacie jak pączki w maśle, rzekła pani Vauquer. Robicie, co wam się podoba.
— Jak pan wrócił? spytał Vautrin.
— Pieszo, odparł Eugeniusz.
— Ja, rzekł kusiciel, nie lubił bym połowicznych przyjemności, chciał bym jechać do teatru we własnym powozie, do własnej loży, i wracać wygodnie. Wszystko albo nic! to moja dewiza.
— Dobra dewiza, dodała pani Vauquer.
— Będzie pan może u pani de Nucingen, szepnął Eugeniusz do Goriota. Przyjmie pana z pewnością z otwartymi rękami; będzie chciała dowiedzieć się tysiąca szczegółów o mnie. Słyszałem, że uczyniłaby wszystko w świecie, aby bywać u mojej kuzynki, wicehrabiny de Beauséant. Nie zapomnij pan powiedzieć córce, że nadto ją kocham, aby nie pamiętać o ziszczeniu tego marzenia.
Rastignac udał się szybko do kolegium, starał się jak najkrócej zostać w tym wstrętnym budynku. Przewałęsał się prawie cały dzień, wydany na pastwę owej gorączki, jaką znają młodzi ludzie, trawieni zbyt żywą nadzieją. Tonął właśnie w refleksjach nad społeczeństwem, nad życiem, pobudzonych rozumowaniem Vautrina, kiedy w parku luksemburskim spotkał przyjaciela swego Bianchona.
— Skąd ta poważna mina? rzekł medyk, ujmując go pod rękę i wiodąc go wzdłuż pałacu.
— Złe myśli mnie dręczą.
— W jakim rodzaju? Myśli, to rzecz, którą można uleczyć.
— Jak?
— Poddając się im.
— Żartujesz, a nie wiesz o co chodzi. Czytałeś Russa?
— Owszem.
— Przypominasz sobie ustęp, w którym pyta czytelnika, co by uczynił, gdyby mógł się stać bogatym, zabijając w Chinach, jedynie mocą swojej woli, nie ruszając się z Paryża, starego mandaryna?
— Tak.
— No i...?
— Ba! jestem właśnie przy trzydziestym trzecim mandarynie.
— Nie żartuj. No więc, gdyby ci udowodniono, że rzecz jest możliwa i że wystarczy skinienie głową, zrobiłbyś...?
— A stary ten mandaryn? Ale ba! młody czy stary, sparaliżowany czy zdrów jak ryba, na honor... Do paralusza! Otóż — nie.
— Jesteś zacny chłopiec, Bianchon. Ale gdybyś kochał kobietę, tak żebyś wariował dla niej, i gdyby ci trzeba było pieniędzy, dużo pieniędzy, na jej stroje, na powóz, na wszystkie fantazje wreszcie?
— Ależ ty mi odbierasz rozum i chcesz żebym rozumował!
— Otóż, Bianchon, ja jestem szalony, ulecz mnie. Mam dwie siostry, dwa anioły dobroci, czystości, i chcę aby były szczęśliwe. Skąd w ciągu pięciu lat wziąć dwieście tysięcy franków na posag dla nich? Bywają, widzisz, okoliczności, gdzie trzeba puszczać się na grubą grę i nie zużywać szczęścia na groszaki.
— Ależ ty stawiasz kwestię, która nastręcza się w zaraniu życia każdemu, i chcesz przeciąć węzeł gordyjski mieczem. Aby tak sobie poczynać, mój drogi, trzeba być Aleksandrem Wielkim, inaczej idzie się na galery. Co do mnie, jestem szczęśliwy ze skromnej egzystencji, jaką sobie stworzę na prowincji, gdzie po prostu obejmę warsztat po ojcu. Upodobania człowieka dadzą się zaspokoić w najmniejszym kółku równie pełno co w olbrzymim kręgu. Napoleon nie jadł dwóch obiadów i nie mógł mieć więcej kochanek niż ich znajdzie student medycyny, kiedy jest internem u Kapucynów. Szczęście, mój drogi, zawsze będzie się mieściło między naszą stopą a ciemieniem: czy kosztuje rocznie milion czy sto ludwików, wrażenie jest zawsze jedno i to samo. Konkluzja: darujmy chińczykom życie.
— Dziękuję, dobrze mi zrobiło pogadać z tobą, Bianchon! Będziemy zawsze przyjaciółmi.
— Słuchaj no, rzekł student medycyny, wychodząc z wykładu Cuviera w botanicznym ogrodzie, spostrzegłem tę Miszonicę i Poireta rozmawiających na ławce z jegomością, którego widziałem w czasie zeszłorocznych rozruchów w okolicy Izby, i który robi na mnie wrażenie szpicla. Warto by uważać na tę parę: powiem ci czemu. Do widzenia, idę na wykład, już czwarta.
Skoro Eugeniusz wrócił do domu, zastał ojca Goriot, który nań czekał.
— O, rzekł starowina, ma pan list od niej. Ładne pismo, co?
Eugeniusz otworzył list i czytał:
„Ojciec powiedział mi, że pan lubi włoską muzykę. Była bym szczęśliwa, gdyby mi pan uczynił tę przyjemność i zechciał przyjąć miejsce w mojej loży. W sobotę będziemy mieli Fodor i Pelegriniego; pewna tedy jestem, że mi pan nic odmówi. Mąż polecił mi pana zaprosić bez ceremonii na obiad. Jeżeli pan przyjmie, sprawi mu pan tę satysfakcję, że nie będzie musiał dźwigać jarzma małżeńskiego towarzysząc mi. Proszę nie odpowiadać, tylko przyjść, oraz przyjąć uprzejme wyrazy od
— Niech mi pan pokaże, rzekł poczciwiec, skoro Eugeniusz przeczytał list. Pójdzie pan, nieprawdaż? dodał, powąchawszy papier. Jak to ładnie pachnie. Jej paluszki dotykały tego!
— Kobieta nie rzuca się w ten sposób na szyję mężczyźnie, pomyślał. Chce się mną posłużyć, aby ściągnąć z powrotem de Marsaya. Jedynie wściekłość może popchnąć kobietę do takich rzeczy.
— I cóż, rzekł ojciec Goriot, nad czym pan myśli? Eugeniusz nie znał szału próżności, jaki ogarnął pewne kobiety w tej dobie i nie wiedział, że, aby sobie otworzyć drzwi salonów, żona bankiera zdolna była do wszystkich poświęceń. W owej epoce zaczynała się moda, aby powyżej wszystkich kobiet stawiać te, które dopuszczono do sosjety Saint-Germain, tzw. dam z Zameczku, między którymi pani de Beauséant, przyjaciółka jej księżna de Langeais i księżna de Maufrigneuse zajmowały pierwsze miejsce. Jeden Rastignac nie był świadom namiętności pań z Chaussée d’Antin, żądnych wejść w błyszczącą sferę, w której jaśniały konstelacje ich płci. Ale nieufność wyszła mu na dobre; dała mii chłód i smutną możność stawiania warunków miast przyjmowania ich.
— Owszem, pójdę, odparł.
Tak więc, ciekawość prowadziła go do pani Nucingen: gdyby ta kobieta wzgardziła nim, była by go może wiodła tam miłość. Mimo to, oczekiwał jutrzejszego wieczora z niecierpliwością. Dla młodego człowieka, w pierwszej jego przygodzie mieści się może tyleż uroku co w pierwszej miłości. Pewność zwycięstwa daje tysiące rozkoszy, do których mężczyźni się nie przyznają, a które tworzą cały urok niektórych kobiet. Pragnienie rodzi się zarówno z trudności, jak z łatwości tryumfu. Wszystkie namiętności ludzkie podsyca niewątpliwie jedna lub druga z tych przyczyn, dzielących na dwie połacie królestwo miłości. Może podział ten jest kwestią temperamentów, która, cokolwiek by ktoś mówił, dominuje w społeczeństwie. O ile natury melancholiczne potrzebują ostrogi zalotności, nerwowi lub sangwinicy zrażają się może zbyt długim oporem. Innemi słowy, elegia jest zasadniczo limfatyczna, dytyramb żółciowy. Ubierając się, Eugeniusz kosztował wszystkich tych drobnych słodyczy, do których młodzi ludzie nie śmieją się przyznawać z obawy aby z nich nie drwiono, ale które głaszczą miłość własną. Trefiąc włosy, myślał, że spojrzenie ładnej kobiety będzie się ślizgało po ich czarnych puklach. Pozwolił sobie na dziecinne minki, jakie robi młoda dziewczyna, wybierając się na bal. Spoglądał z upodobaniem na swą smukłą kibić, wygładzając fałdy fraka.
— Niczego figurka, rzekł, ani słowa!
Zeszedł w chwili gdy stołownicy znajdowali się w jadalni i wesoło przyjął grad konceptów, jakie ściągnęła jego strojna postać. Jedną z charakterystycznych cech tego rodzaju pensjonatów jest zdumienie, które wywołuje staranny strój. Nie można się pokazać w nowym ubraniu, aby każdy nie rzucił jakiegoś słówka.
— Kt, kt, kt, kt! rzekł Bianchon, uderzając językiem o podniebienie, jakby popędzał konia.
— Mina księcia i para! rzekła pani Vauquer.
— Wybiera się pan na podboje? zauważyła panna Michonneau.
— Kukuryku! zapiał malarz.
— Najniższe ukłony szanownej małżonce pańskiej, rzekł urzędnik Muzeum.
— Pan de Rastignac ma małżonkę? spytał Poiret.
— Małżonkę z przegródkami, która pływa po wodzie, pod gwarancją nie puszczania farby, w cenie od dwudziestu pięciu do czterdziestu, deseń w kratkę najlepszego gustu, pół-wełna pół-bawełna, skuteczna na ból zębów i inne choroby uznane przez królewską Akademię medyczną! wyborna przy tym dla dzieci! jeszcze lepsza na ból głowy, pletorę i inne choroby śledziony, oczu i uszu! — wykrzyknął Vautrin z komiczną swadą i werwą jarmarcznego szarlatana. „Ależ, po czemu ten cud? spytacie panowie; dwa su?“ Nie.
Zupełnie gratis. To resztka zapasów Wielkiego Mogoła, które wszyscy panujący Eurrrropy, łącznie z wielkim księciem badeńskim, spieszyli oglądać! Tędy, panowie, tędy: kasa na lewo. Dalej, muzyka! Bum, bum, ta ra ra! bum, bum! Hej tam, klarnet! fałszujesz — dodał zachrypłym głosem — oberwiesz po palcach!
— Mój Boże! jaki ten człowiek przyjemny! rzekła pani Vauquer do pani Couture. Nie znudziła bym się przy nim nigdy.
Wśród śmiechów i żartów, do których ten komiczny monolog był hasłem, Eugeniusz zdołał podchwycić ukradkowe spojrzenie panny Taillefer, która pochyliła się do pani Couture i szepnęła jej kilka słów.
— Jest już kabriolet, rzekła Sylwia.
— Gdzież on idzie na obiad? spytał Bianchon.
— Do baronowej de Nucingen.
— Córki pana Goriot, odparł student. Na to nazwisko spojrzenia skierowały się na ex-handlarza mąki, który przyglądał się Eugeniuszowi z zazdrością.
Rastignac zajechał na ulicę św. Łazarza przed jeden z owych lekkich domów, o smukłych kolumnach, mizernym portyku, które zapełniają nowy, ładny Paryż: prawdziwy dom bankiera, pełen kosztownych ozdób, stiuków, mozajek. Zastał panią de Nucingen w saloniku, którego styl trącił kawiarnią. Baronowa była smutna. Wysiłki, które czyniła aby ukryć zgryzotę, zainteresowały Rastignaka tym żywiej, iż nie było w nich udania. Spodziewał się zastać kobietę ucieszoną jego przybyciem, a ujrzał ją w rozpaczy. Zawód ten ubódł jego ambicję.
— Mało mam praw do zaufania pani, rzekł po chwili przekomarzania się na temat jej zadumy. Gdyby jednak obecność moja była nie na rękę, liczę na pani szczerość, iż powiedziała by mi to pani.
— Niech pan zostanie, rzekła. Była bym sama, gdyby pan odszedł. Baron jest na obiedzie gdzieś w mieście, a nie chciała bym być sama, trzeba mi towarzystwa.
— Ale co pani?
— Byłby pan ostatnią osobą, której bym to powiedziała, wykrzyknęła.
— Ja chcę wiedzieć. Koniecznie. W takim razie muszę grać jakąś rolę w tej tajemnicy?
— Może! Ale nie, dodała, to jedna z owych domowych sprzeczek, które należy pogrzebać na dnie serca. Czy nie mówiłam panu przedwczoraj? Nie jestem szczęśliwa. Złote kajdany są najcięższe ze wszystkich.
Kiedy kobieta mówi młodemu człowiekowi że jest nieszczęśliwa, jeżeli ten młody człowiek jest zuch, dobrze ubrany i ma za tysiąc pięćset franków wolnego czasu w kieszeni, musi pomyśleć sobie to, co sobie powiedział Eugeniusz, i nabiera pewności siebie.
— Czego pani może pragnąć? odparł. Jest pani młoda, piękna, kochana, bogata.
— Nie mówmy o mnie, rzekła, wstrząsając posępnie głową. Zjemy obiad razem, sam na sam, pójdziemy słuchać najrozkoszniejszej muzyki. Podobam się panu? dodała wstając i ukazując suknię z białego kaszmiru w perski deseń, wykwintną i bogatą.
— Chciałbym, aby pani cała była moją, rzekł Eugeniusz. Jest pani urocza.
— Zrobiłby pan smutny nabytek, rzekła, uśmiechając się z goryczą. Nic tu nie zwiastuje panu nieszczęścia, a jednak, mimo pozorów, jestem w rozpaczy. Zgryzoty odbierają mi sen, zrobię się brzydka.
— Och! to niemożliwe, rzekł student. Ale ciekaw jestem poznać te troski, których oddana miłość nie zdołała by zatrzeć.
— Ach, gdybym je zwierzyła, uciekł by pan ode mnie, rzekła. Kocha mnie pan jedynie, ot tak, dla rozrywki; ale gdyby pan kochał naprawdę, to była by dla pana rozpacz. Widzi pan, że trzeba milczeć. Pokażę panu mieszkanie.
— Nie, zostańmy tu, odparł Eugeniusz, siadając na kozetce obok pani de Nucingen, której rękę ujął śmiało.
Pozwoliła mu ją wziąć, oparła ją nawet na ręce młodego człowieka z siłą, która zdradzała wzruszenie.
— Pani Delfino, rzekł Rastignac, jeżeli pani ma zgryzoty, powinna mi je pani zwierzyć. Chcę pani dowieść, że kocham panią dla niej samej. Albo mi pani opowie swoje troski, abym je mógł rozproszyć, choćby trzeba było zabić sześciu ludzi, albo wyjdę stąd i więcej nie wrócę.
— Więc dobrze, wykrzyknęła, uderzając się ręką w czoło, jakby pod wpływem rozpaczliwej myśli. Poddam pana próbie natychmiast.
Tak, rzekła do siebie, zostaje tylko ten środek.
Zadzwoniła.
— Powóz pana barona zaprzężony? rzekła do lokaja.
— Tak, proszę jaśnie pani.
— Biorę go. Dacie panu mój powóz i konie. Obiad dopiero — Niech pan idzie ze mną, rzekła do Eugeniusza, który mślał że śni, znalazłszy się w powozie pana de Nucingen, obok tej kobiety.
— Do Palais-Roval, rzekła do woźnicy, niedaleko Komedii.
W drodze Delfina zdradzała niepokój, uchylała się od odpowiedzi na tysiączne pytania Eugeniusza, który nie wiedział co myśleć o tym niemym, zaciętym, tępym oporze.
— Wymyka mi się, powiadał sobie.
Skoro powóz się zatrzymał, baronowa objęła studenta wzrokiem, który nakazał milczenie jego szalonym wybuchom; Eugeniusz był jak nieprzytomny.
— Kocha mnie pan naprawdę? rzekła.
— Tak, odparł, pokrywając niepokój, który go ogarniał.
— Nie pomyśli pan nic złego o mnie, czego bądź zażądała bym od pana.
— Nie.
— Będzie mi pan posłuszny?
— Ślepo.
— Był pan kiedy w domu gry? rzekła drżącym głosem.
— Nigdy.
— Ach, oddycham. Będzie pan miał szczęście. Oto moja sakiewka, rzekła. Weźże pan! Jest tam sto franków: to wszystko, co posiada ta kobieta tak szczęśliwa. Idź pan do domu gry, nie wiem gdzie to, ale wiem że w Palais-Royal. Postaw pan sto franków w grze którą nazywają ruletką, i strać wszystko, albo przynieś mi sześć tysięcy. Opowiem panu swoje zgryzoty skoro wrócisz.
— Niech mnie diabeł porwie, jeżeli rozumiem cokolwiek, ale będę pani posłuszny, rzekł, kryjąc tę radosną myśl: „Kompromituje się ze mną, nie będzie mogła niczego mi odmówić“.
Eugeniusz bierze sakiewkę, pędzi pod numer 9, wypytawszy się w jakimś magazynie o najbliższy dom gry. Wchodzi, oddaje kapelusz, następnie pyta gdzie jest ruletka. Ku zdumieniu bywalców, garson prowadzi go do podłużnego stołu. Eugeniusz, któremu przyglądają się wszyscy, pyta bez ceremonii gdzie się stawia.
— Jeżeli pan położy ludwika na jeden z tych numerów i numer wyjdzie, otrzyma pan trzydzieści sześć ludwików, objaśnił go czcigodny starzec.
Eugeniusz rzucił sto franków na cyfrę swego wieku, dwadzieścia jeden. Krzyk zdumienia rozległ się, zanim miał czas ochłonąć. Wygrał, nie wiedząc o tym.
Eugeniusz ujmuje grabki, jakie mu podał starszy pan, ściąga ku sobie trzy tysiące sześćset franków, i, wciąż nie mając pojęcia o grze, stawia na czerwone. Galeria przygląda mu się z zazdrością, widząc że gra dalej. Koło obraca się, wygrywa znowu, i bankier rzuca mu znowu trzy tysiące sześćset franków.
— Masz pan siedem tysięcy dwieście franków, szepnął mu starszy pan. Wierzaj mi, wycofaj się pan, czerwone przeszło już osiem razy. Gdybyś był miłosierny, odwdzięczyłbyś się za dobrą radę, wspomagając nędzę byłego napoleońskiego prefekta, który znajduje się w ostatniej nędzy.
Rastignac oszołomiony, pozwala sobie zabrać dziesięć ludwików człowiekowi o siwych włosach, i schodzi z siedmioma tysiącami, nie rozumiejąc jeszcze nic, ale zdumiony swym szczęściem.
— I cóż! Gdzie mnie pani wiezie teraz? rzekł pokazując siedem tysięcy franków pani de Nucingen, skoro zamknięto drzwiczki.
Delfina objęła go szalonym uściskiem i ucałowała żywo, ale bez namiętności.
— Ocalił mnie pan!
Łzy radości spłynęły jej obficie po licach.
— Powiem ci wszystko, mój przyjacielu. Będziesz moim przyjacielem, nieprawdaż? Widzisz mnie bogatą, otoczoną dostatkiem, niczego mi nie zbywa, tak się wydaje przynajmniej! Otóż wiedz, że pan de Nucingen nie zostawia mi do rozporządzenia ani szeląga: opłaca cały dom, powozy, loże; daje mi za mało na toalety, chce mnie przez wyrachowanie trzymać w tajemnej nędzy. Jestem nadto dumna, aby go błagać. Czyż nie była bym ostatnią z ostatnich, gdybym kupowała jego pieniądze za cenę po jakiej chce mi je sprzedawać! W jaki sposób, ja, mając posagu siedemset tysięcy franków, dałam się ograbić? Przez dumę, przez wzgardę. Jesteśmy tak młode, tak naiwne, kiedy zaczynamy życie! Słowa, które trzeba było wyrzec, aby prosić męża o pieniądze, kaleczyły mi usta; nie śmiałam nigdy, zjadałam swoje oszczędności i to co mi dawał biedny ojciec; potem weszłam w długi. Małżeństwo jest dla mnie najstraszliwszym zawodem, nie mogę panu o tym mówić, niech wystarczy, gdy powiem, że rzuciła bym się z okna, gdyby mi przyszło żyć z Nucingenem naprawdę. Kiedy trzeba mi było przyznać się do długów — ot, zwykłe dłużki kobiece! klejnoty, fantazje (biedne ojczysko przyzwyczaił nas, żebyśmy sobie nie odmawiały niczego) — wycierpiałam męki; wreszcie znalazłam odwagę, żeby wszystko powiedzieć. Czyż nie miałam własnego majątku? Nucingen uniósł się, powiedział że go rujnuję, ohydy! Była bym chciała znaleźć się sto stóp pod ziemią. Ponieważ wziął mój posag, zapłacił; ale wyznaczył mi od tego czasu pensję, na którą się zgodziłam, aby mieć spokój. Później chciałam uczynić zadość miłości własnej kogoś kogo pan zna, rzekła. Ten człowiek mnie oszukał, prawda; ale było by niegodne z mej strony nie uznać szlachetności jego charakteru. Wreszcie rzucił mnie nikczemnie. Nie powinno się nigdy rzucać kobiety, której się cisnęło w rozpaczliwym momencie stos złota! Powinno się ją kochać zawsze! Pan, piękna dwudziestoletnia dusza, pan, młody i czysty, zapytasz w jaki sposób kobieta może przyjąć złoto od mężczyzny? Mój Boże! czyż nie jest naturalne wszystko dzielić z istotą, której zawdzięczamy szczęście? Kiedy się ktoś oddał cały, czyż mógłby się troszczyć o cząstkę tej całości? Pieniądz staje się czymś dopiero w chwili gdy uczucie umiera. Czyż nie jest się związanym na życie? Któż z nas przewiduje rozstanie, czując się mocno kochanym? Przysięgacie nam wiekuistą miłość: jak wówczas zachować rozdział interesów? Nie wie pan, co wycierpiałam dzisiaj, kiedy Nucingen odmówił mi wręcz sześciu tysięcy; on, który daje je co miesiąc swej kochance, dziewczynie z baletu! Chciałam się zabić. Najszaleńsze myśli przychodziły mi do głowy. Były chwile, że zazdrościłam losu służącej, mojej pokojówce. Udać się do ojca: szaleństwo. Zarżnęłyśmy go obie z Anastazją; biedny ojciec sprzedałby samego siebie, gdyby mógł uzyskać sześć tysięcy. Wtrąciła bym go tylko na próżno w rozpacz. Ocalił mnie pan od wstydu i śmierci, byłam pijana z bólu. Ach, panie, winna byłam panu to wyjaśnienie, postąpiłam sobie z panem jak szalona. Kiedy pan odszedł i kiedym pana straciła z oczu, chciałam uciec pieszo... gdzie? nie wiem. Oto życie połowy kobiet w Paryżu: zbytek na zewnątrz, męczarnie w duszy. Znam stworzenia jeszcze nieszczęśliwsze ode mnie. Wszak istnieją kobiety zmuszone prosić kupców o fałszywe rachunki. Inne muszą okradać mężów: jedni myślą, że kaszmir za dwa tysiące franków kosztuje pięćset, drudzy, że kaszmir za pięćset wart jest dwa tysiące. Spotyka się biedne kobiety, które głodzą własne dzieci i ciułają aby mieć suknię. Ja nie skalałam się dotąd takim oszukaństwem. Są kobiety, które sprzedają się mężom, aby panować nad nimi, ale ja przynajmniej jestem wolna! Gdybym chciała, Nucingen okrył by mnie złotem, a ja wolę płakać z głową na sercu człowieka, którego mogę szanować. Och, dziś wieczór de Marsay nie będzie miał prawa patrzyć na mnie jak na kobietę którą zapłacił.
Wcisnęła twarz w dłonie, nie chcąc pokazać łez Eugeniuszowi, który odkrył jej lica, aby się przyjrzyć: wspaniała była w tej chwili.
— Mieszać pieniądze w rzeczy serca, czyż to nie jest okropne? Nie będzie mnie pan mógł kochać, rzekła.
To pomieszanie dobrych uczuć które czynią kobietę tak wzniosłą, oraz błędów do których zmusza ją nasz ustrój społeczny, oszałamiało Eugeniusza. Szeptał słodkie i kojące słowa, podziwiając tę piękną kobietę, tak naiwnie nieostrożną w wybuchu boleści.
— Nie okujesz sobie z tego broni przeciw mnie? rzekła. Przyrzeknij mi.
— Och, pani, nie zdolny jestem... odparł.
Wzięła go za rękę i położyła ją na sercu ruchem pełnym wdzięczności i uroku.
— Dzięki panu, znów jestem wolna i szczęśliwa. Żyłam jak pod uciskiem żelaznej ręki. Chcę teraz żyć skromnie, nic nie wydawać. Będę ci się podobała tak jak jestem, nieprawdaż? Niech pan to zachowa, rzekła, biorąc jedynie sześć banknotów. Sumienie biorąc, winna panu jestem tysiąc talarów: umyśliłam sobie, że będziemy grali do połowy.
Eugeniusz bronił się jak dziewica. Ale kiedy baronowa rzekła: „Będę pana uważała za wroga, jeśli nie chcesz być moim wspólnikiem“, wziął pieniądze.
— To będzie kapitał zakładowy w razie nieszczęścia, rzekł.
— Oto słowo, którego się lękałam, rzekła blednąc. Jeśli pan chce, abym czymś była dla pana, przysiąż mi, że nie wrócisz nigdy do szulerni. Boże! ja miała bym pana pchnąć na złe drogi! Umarła bym z bólu.
Przybyli do domu. Kontrast tej nędzy i bogactwa oszałamiał studenta; w uszach zabrzmiały mu posępne słowa Vautrina.
— Niech pan siada tutaj, rzekła baronowa, wchodząc do swego pokoju i wskazując kozetkę przy kominku. Trzeba mi napisać bardzo trudny list! Może mi pan doradzi.
— Niech pani nic nie pisze, rzekł Eugeniusz. Niech pani włoży banknoty do koperty, zaadresuje i odeśle przez pannę służącą.
— Ależ pan jest kochany, nieoceniony człowiek, rzekła. Ach, co to znaczy wychowanie! To, co mi pan poradził, to czystej krwi Beauséant, dodała z uśmiechem.
— Urocza jest, rzekł do siebie Eugeniusz, coraz bardziej rozkochany.
Rozejrzał się po pokoju, który oddychał rozkosznym wykwintem bogatej kurtyzany.
— Podoba się? rzekła, dzwoniąc na służącą.
— Tereso, zanieś to do pana de Marsay i oddaj jemu samemu. Jeśli go nie zastaniesz, odniesiesz list z powrotem.
Teresa wyszła, obrzuciwszy Eugeniusza sprytnym spojrzeniem. Oznajmiono obiad. Rastignac podał ramię pani de Nucingen i przeszedł z nią do wytwornej jadalni, gdzie zastał ten sam zbytek, który podziwiał u kuzynki.
— W dni opery, rzekła, przyjdzie pan zawsze na obiad i będzie mi pan towarzyszył.
— Przyzwyczaił bym się do tego słodkiego życia, gdyby ono miało trwać; ale jestem biednym studentem, który musi zdobywać fortunę.
— Zdobędzie pan, rzekła śmiejąc się. Widzi pan, wszystko się układa: nie spodziewałam się, że będę tak szczęśliwa.
Jest w naturze kobiet dowodzić niemożebnego możebnym i niweczyć fakty przeczuciami. Kiedy pani de Nucingen i Rastignac weszli do loży, Delfina miała wyraz zadowolenia, który ją czynił tak piękną, że sala zaszemrała od owych ploteczek, wobec których kobiety są bezsilne i które często utrwalają rozmyślnie stworzone pozory. Kto zna Paryż, nie wierzy w to co się tu mówi, a nie mówi o tym co się tu robi. Eugeniusz ujął baronową za rękę, porozumiewali się uściskami dłoni, udzielając sobie wrażeń, jakie w nich budziła muzyka. Dla nich wieczór ten był upajający. Opuścili teatr razem; pani de Nucingen odwiozła Eugeniusza aż do Nowego Mostu, spierając się z nim przez całą drogę o jedną z owych pieszczot, którymi go tak hojnie obsypała w Palais-Royal. Eugeniusz wymówił jej tę niekonsekwencję.
— Wówczas, odparła, to była wdzięczność za niespodziane poświęcenie, teraz była by to obietnica.
— A ty mi nie chcesz dać żadnej, niewdzięczna!
Pogniewał się. Gestem zniecierpliwienia, tak czarującym dla kochanka, dała mu do pocałowania rękę: przyjął z dąsem, który zachwycił Delfinę.
— Do poniedziałku, na balu, rzekła.
Idąc pieszo w piękną noc księżycową, Eugeniusz utonął w zadumie. Był szczęśliwy i niezadowolony: szczęśliwy z przygody, której spodziewany wynik dawał mu w ręce jedną z najpiękniejszych i najwykwintniejszych kobiet w Paryżu, przedmiot jego pragnień; niezadowolony, że jego zamiary zdobycia fortuny padły: uczuł wówczas całą realność mętnych myśli, którym oddawał się przedwczoraj. Zawód ujawnia zawsze siłę naszych pragnień. Im bardziej Eugeniusz napawał się paryskim życiem, tym mniej godził się zostać biednym ciurą. Gniótł w kieszeni banknot tysiącfrankowy, snując pasmo kuszących rozumowań, pozwalających uznać go za swą własność. W końcu zszedł na ulicę Neuve-Sainte-Geneviève; znalazłszy się na górze, ujrzał światło. Ojciec Goriot zostawił otwarte drzwi i zapaloną świecę, aby student nie zapomniał opowiedzieć mu wrażeń. Eugeniusz nic nie ukrywał.
— Ależ, wykrzyknął ojciec Goriot w szale zazdrości, one myślą, że ja jestem zrujnowany: toć ja mam jeszcze tysiąc trzysta franków renty! Mój Boże! biedna mała, czegóż do mnie nie przyszła? Byłbym sprzedał papiery, wzięli byśmy z kapitału, resztę zmienił bym na dożywocie. Czemuś nie przyszedł mi powiedzieć?... Jak miałeś serce narażać jej biednych sto franków? Serce się rozdziera! Oto zięciowie! Och, gdybym ich miał w ręku, karki bym im poskręcał. Mój Boże! płakała, ona płakała?
— Z głową na mojej kamizelce, rzekł Eugeniusz.
— Och, daj mi ją pan, rzekł ojciec Goriot. Jakto! są tu łzy mojej córki, mojej drogiej Delfiny, która nie płakała nigdy będąc dzieckiem! Och! kupię panu inną, niech jej pan już nie nosi, zostaw mi ją. Wszakże Delfina powinna, wedle kontraktu, korzystać ze swego majątku. Zaraz jutro pójdę do pana Derville, do adwokata. Zażądam stanowczo gwarancji. Znam prawo, jestem stary wilk, pokażę im zęby.
— Oto, ojcze, tysiąc franków, które chciała mi dać z wygranej. Zachowaj je dla niej, w tej kamizelce.
Goriot spojrzał na Eugeniusza, wyciągnął rękę aby ująć dłoń studenta, na którą uronił łzę.
— Powiedzie się panu w życiu, rzekł starzec. Bóg, widzi pan, jest sprawiedliwy. Ja się znam na uczciwości; mogę zapewnić, że mało jest podobnych panu. Chcesz tedy być także moim drogim dzieckiem? No, idź, wyśpij się. Możesz spać, nie jesteś jeszcze ojcem. Ona płakała! dowiaduję się o tym ja, który najspokojniej zajadałem sobie jak głupiec, gdy ona cierpiała; ja, który sprzedał bym Ojca, Syna i Ducha świętego, aby oszczędzić jednej łzy im obu!
— Na honor, rzekł Eugeniusz układając się do snu, zdaje mi się, że będę całe życie uczciwym człowiekiem. Jest w tym przyjemność, aby iść za głosem sumienia.
Jedynie może ci, co wierzą w Boga, czynią dobrze pokryjomu, Eugeniusz zaś wierzył w Boga. Nazajutrz wieczór Rastignac udał się do pani de Beauséant, która zawiozła go do pani de Carigliano. Spotkał się z najuprzejmiejszym przyjęciem marszałkowej, u której zastał panią de Nucingen. Delfina wystroiła się z intencją podobania się wszystkim, aby tym lepiej spodobać się Eugeniuszowi, którego spojrzenia czekała, źle ukrywając niecierpliwość.
Rozkoszna chwila dla każdego, kto umie odgadywać wzruszenia kobiety. Któż nie lubował się często w tym, aby się ociągać ze słówkiem zachwytu, ukrywać zalotnie swą przyjemność, szukać wyznania w przedłużanym niepokoju, cieszyć się obawami które rozproszy jednym uśmiechem? Na tym balu student zmierzył nagle wartość swojej pozycji; zrozumiał, że ma stanowisko w świecie, będąc niejako uznanym kuzynem pani Beauséant. Podbój pani de Nucingen, który mu już przypisywano, stawiał go na świeczniku; młodzi ludzie mierzyli go zawistnymi spojrzeniami; pochwyciwszy parę takich spojrzeń, Eugeniusz zakosztował pierwszych upojeń miłości własnej. Przechodząc z salonu do salonu, mijając grupy, słyszał jak sławiono jego szczęście. Kobiety przepowiadały mu wszelkie sukcesy. Delfina, lękając się go stracić, przyrzekła mu wieczorem pocałunek, którego tak broniła przedwczoraj. Rastignac otrzymał wiele zaproszeń. Kuzynka przedstawiła go kilku kobietom, które wszystkie miały pretensje do elegancji i których domy uchodziły za miłe; od razu wpadł w największy i najpiękniejszy świat Paryża. Wieczór ten miał dlań urok świetnego debiutu; miał o nim pamiętać do późnej starości, jak młoda dziewczyna wspomina tryumfy pierwszego balu. Kiedy nazajutrz przy śniadaniu opowiadał swoje powodzenia ojcu Goriot wobec pensjonarzy, Vautrin uśmiechał się szatańsko.
— I pan sądzisz, wykrzyknął ten okrutny mistrz logiki, że złoty młodzieniec może mieszkać przy ulicy Neuve-Sainte-Geneviève, u mamy Vauquer, w gospodzie niezmiernie szacowanej pod każdym względem, ani słowa, ale bardzo odległej od światowych splendorów? Niema co, dom bogaty, dom piękny swoim dostatkiem, i dumny iż służy za przelotne zamczysko potomkowi Rastignaków; ale, ostatecznie, ulica Neuve-Sainte-Geneviève, zbytek tu jest nie znanym patriarchorama, i koniec. Mój młody przyjacielu, rzekł Vautrin ojcowsko-drwiącym tonem, jeśli chcesz błyszczyć w Paryżu, musisz mieć trzy konie i tilbury na rano, karetę wieczór, razem dziewięć tysięcy franków na same wehikuły. Był byś niegodny swego losu, gdybyś zostawił tylko trzy tysiące rocznie u krawca, sześćset w perfumerii, trzysta u szewca, tyleż u kapelusznika. Co się tyczy praczki, będzie cię kosztowała tysiąc franków. Młodzi ludzie mający powodzenie muszą przestrzegać wzorowo artykułu bielizny: czy to nie jest szczegół najczęściej sprawdzany? Miłość i kościół żądają pięknych obrusów na swoich ołtarzach. Doszliśmy do czternastu tysięcy. Nie mówię, ile stracisz na grę, zakłady, podarki; niepodobna tych drobiazgów liczyć niżej dwóch tysięcy. Prowadziłem to życie, znam jego bilans!... Dodaj, do tych pierwszych potrzeb, trzysta ludwików na papu, tysiąc franków na dach nad głową. Razem, piękne dziecię, doliczyli byśmy się dwudziestu pięciu tysięcy na rok, inaczej wleziemy w błoto, ściągniemy na siebie drwiny i możemy pożegnać przyszłość, powodzenie, kochanki! Zapominam służącego i grooma! Może Krzysztof będzie nosił twoje czułe bileciki? Czy napiszesz je na papierze, którym dotąd się posługujesz? To było by samobójstwo. Wierzaj starcowi pełnemu doświadczenia — dodał rinforzando basem. Albo przenieś się na cnotliwe poddasze i zawrzyj śluby z pracą, albo obierz inną drogę.
I Vautrin mrugnął okiem, zerkając na pannę Taillefer, jak by chcąc streścić w tym spojrzeniu pokusy, które zasiał w sercu studenta. Upłynęło kilka dni, w czasie których Rastignac prowadził życie nad wyraz rozprószone. Jadł prawie co dzień obiad u pani de Nucingen, której towarzyszył w świecie. Wracał o trzeciej lub czwartej rano, wstawał w południe aby się ubrać, jechał z Delfiną do lasku kiedy było ładnie, trwoniąc w ten sposób czas, którego nie znał ceny, i wciągając w płuca wszystkie nauki, wszystkie pokusy zbytku z owym żarem, z jakim niecierpliwy kielich żeńskiego daktyla przyjmuje płodny pyłek swego oblubieńca. Grał grubo, wygrywał lub przegrywał, przyzwyczaił się w końcu do hulaszczego trybu młodych paryżan. Z pierwszych wygranych sum odesłał tysiąc pięćset franków matce i siostrom, dołączając upominki. Mimo iż oznajmił że chce opuścić gospodę pani Vauquer, tkwił w niej jeszcze pod koniec stycznia i nie wiedział jak się wydostać. Młodzi ludzie ulegają prawie wszyscy prawu napozór niewytłumaczonemu, ale którego racja płynie z samej ich młodości i z furii z jaką rzucają się w życie. Bogaci czy biedni, nigdy nie mają pieniędzy na to co konieczne, ale znajdują je zawsze na swoje zachcenia. Hojni we wszystkim co na kredyt, skąpią na rzeczy które się płaci gotówką, jak gdyby się mścili za to czego nie mają, trwoniąc wszystko co mogą mieć. Toteż, aby jasno postawić kwestię, student o wiele więcej dba o kapelusz niż o ubranie. Olbrzymi zysk sprawia, że krawiec skłonny jest do kredytu, gdy nikłość sumy czyni kapelusznika nieprzystępnym. Jeżeli młody człowiek rozparty na balkonie olśniewa lornetki ładnych kobiet przepychem kamizelek, wątpliwe jest czy ma skarpetki: pończosznik to również czerw sakiewki! Rastignac był w tym położeniu. Zawsze pusta dla pani Vauquer, zawsze pełna dla wymagań próżności, sakiewka jego przechodziła fazy księżycowe, w niezgodzie, z najnaturalniejszymi wypłatami. Aby opuścić cuchnącą i plugawą gospodę, która co dnia upokarzała jego pretensje, czyż nie musiałby spłacić należność i urządzić wykwintny apartament? Było to wciąż niemożliwe. Aby wydostać pieniądze na grę, Rastignac umiał kupować na kredyt złote zegarki i łańcuszki, drogo opłacane z wygranej, które niósł do lombardu, owego ponurego i dyskretnego przyjaciela młodzieży; był natomiast bez inwencji i energii, gdy chodziło o to aby opłacić jedzenie, mieszkanie lub niezbędne sprzęty. Pospolita konieczność, długi zaciągnięte na zaspokojone już potrzeby, niezdolne go były natchnąć. Jak większość tych co poznali to cygańskie życie, zwlekał do ostatniej chwili z wyrównaniem należytości świętych dla mieszczucha. Tak robił Mirabeau, który płacił rachunek za chleb aż wówczas kiedy się zjawił w piorunującej formie pozwu. W tej epoce Rastignac stracił już gotowiznę i wszedł w długi. Student zaczynał rozumieć, że niepodobna mu będzie prowadzić tej egzystencji bez stałych źródeł dochodu. Ale, wzdychając nad utrapieniami swej kruchej sytuacji, niezdolny był wyrzec się rozkoszy tego życia, chciał je podtrzymać za wszelką cenę. Przypadki, na które liczył rojąc o fortunie, stawały się chimeryczne, rzeczywiste zaś przeszkody rosły. Poznając sekrety domowe państwa de Nucingen, przekonał się, iż, aby znaleźć w miłości narzędzie fortuny, trzeba wypić całą czarę bezwstydu i wyrzec się szlachetnych pojęć, które są rozgrzeszeniem błędów młodości. To życie, świetne na zewnątrz, ale żarte wszystkimi tasiemcami wyrzutu, życie którego ulotne słodycze okupywał drogo ciągłymi zgryzotami, stało mu się nałogiem, tarzał się w nim, czyniąc sobie, jak Wartogłów La Bruyère’a, legowisko w błotnym rowie; ale, jak Wartogłów, dotąd walał jedynie odzież.
— Zabiliśmy tedy mandaryna? rzekł doń pewnego dnia Bianchon, wstając od stołu.
— Jeszcze nie, odparł, ale rzęzi.
Student wziął to za żart, a nie było to żartem! Eugeniusz, który pierwszy raz od dłuższego czasu jadł w domu, trwał przez cały czas posiłku w zadumie. Zamiast wyjść po deserze, został w jadalni z panną Taillefer, rzucając od czasu do czasu wymowne spojrzenia w jej stronę. Kilku pensjonarzy siedziało jeszcze przy stole i jadło orzechy, inni przechadzali się, wiodąc rozpoczęte dyskusje. Jak co wieczora, każdy opuszczał pokój kiedy chciał, zależnie od zainteresowania rozmową, albo ociężałości trawienia. W zimie rzadko zdarzało się aby jadalnia opróżniła się przed ósmą: o tej porze cztery kobiety zostawały same i wynagradzały sobie milczenie, które niewieścia skromność narzucała im w towarzystwie mężczyzn. Uderzony zadumą studenta, Vautrin został w jadalni, mimo iż zrazu miał się do wyjścia; ale uczynił to w ten sposób, aby nie być widziany przez Eugeniusza. Następnie, zamiast przyłączyć się do ostatniej grupy odchodzących, przyczaił się podstępnie w salonie. Czytał w duszy studenta i przeczuwał zwrot. Rastignac znajdował się w owym niezdecydowanym położeniu, jakie poznało z pewnością wielu młodych. Wiedziona uczuciem czy zalotnością, pani de Nucingen wiodła go przez wszystkie męki namiętności, rozwijając niewieścią dyplomację praktykowaną w Paryżu. Naraziwszy się na plotki aby zagarnąć kuzyna pani de Beauséant, wahała się z udzieleniem mu w rzeczywistości praw, którymi napozór się cieszył. Od miesiąca drażniła tak skutecznie zmysły Eugeniusza, iż wreszcie dosięgła jego serca. O ile w pierwszych chwilach student uważał się za zwycięzcę, z czasem pani de Nucingen stała się silniejsza, za pomocą tego manewru, który poruszał w Eugeniuszu złe i dobre uczucia owego podwójnego czy potrójnego człowieka, jaki znajduje się w każdym młodym paryżaninie. Wyrachowanie? Nie; kobiety są zawsze szczere, nawet w fałszu, bo zawsze są posłuszne jakiemuś naturalnemu uczuciu. Może Delfina, dawszy młodemu człowiekowi taką władzę i okazawszy mu zbyt wiele sympatii, szła za głosem godności, która nakazywała jej albo cofnąć swe ustępstwa, albo przynajmniej je odwlec. Tak naturalne jest u paryżanki, w chwili gdy ponosi ją namiętność, wahać się, doświadczać serca tego któremu ma wydać swą przyszłość! Wszystkie nadzieje pani de Nucingen doznały zawodu za pierwszym razem, młody egoista nie ocenił jej wierności. Miała prawo być nieufną. Może w zachowaniu się Eugeniusza, który pod wpływem powodzeń stał się próżny, spostrzegła odcień lekceważenia, spowodowanego okolicznościami ich stosunku. Pragnęła zapewne wydać się imponującą tak młodemu chłopcu, być wielką wobec niego, ona, tak długo mała wobec tego który ją rzucił! Nie chciała aby Eugeniusz uważał ją za łatwą zdobycz, właśnie dlatego że wiedział iż należała do de Marsaya. Tam była łupem rozrywki, miłostką prawdziwego potwora, młodego rozpustnika; obecnie sprawiało jej rozkosz przechadzać się po kwitnących alejach miłości, podziwiać ich perspektywy, słuchać ich delikatnego drżenia i dać się długo pieścić niewinnym powiewom. Prawdziwa miłość płaciła za męki miłości zwodniczej. Ten paradoks będzie, na nieszczęście, częsty, jak długo mężczyźni nie zdadzą sobie sprawy, ile kwiatów koszą w duszy młodej kobiety pierwsze zawody. Jakiekolwiek zresztą były jej pobudki, Delfina igrała z Rastignakiem i znajdowała w tym przyjemność, zapewne dlatego iż wiedziała że jest kochana i miała świadomość że może zakończyć zgryzoty kochanka, wedle swego królewskiego kaprysu kobiety. Przez szacunek dla samego siebie, Eugeniusz nie chciał, aby jego pierwsza bitwa miała się skończyć porażką; upierał się jak młody strzelec, który chce bezwarunkowo zastrzelić pierwszą kuropatwę. Jego lęki, jego podrażniona ambicja, udane lub prawdziwe rozpacze, wszystko przywiązywało go do tej kobiety. Cały Paryż uważał go za kochanka pani de Nucingen, on zaś nie był z nią ani na krok bliżej niż pierwszego dnia. Nie wiedząc jeszcze, że zalotność kobiety daje niekiedy więcej korzyści niż miłość jej daje rozkoszy, wpadał w niedorzeczną wściekłość. Nowalie tej kokieterii stawały się dlań równie kosztowne jak były zielone, kwaskowate i rozkoszne w smaku. Niekiedy, widząc się bez grosza, bez przyszłości, myślał, wbrew głosowi sumienia, o fortunie, której możliwość ukazał mu Vautrin w pannie Taillefer. Otóż Eugeniusz znajdował się wówczas w chwili, której nędza przemawiała tak głośno, iż uległ prawie mimo woli pokusom straszliwego sfinksa, którego spojrzenia działały nań magnetycznie. Skoro Poiret i panna Michonneau udali się do siebie, Rastignac — w mniemaniu że nie ma nikogo w pokoju prócz pani Vauquer i pani Couture, która, drzemiąc przy piecu, robiła włóczkowe mitenki — spojrzał na pannę Taillefer tak, że dziewczyna spuściła oczy.
— Czy pan ma jakie zmartwienie, panie Eugeniuszu? rzekła Wiktoryna po chwili milczenia.
— Któż nie ma swoich zmartwień? odparł Rastignac. Gdybyśmy my, młodzi, mogli mieć pewność, że ktoś nas prawdziwie kocha, z oddaniem zdolnym wynagrodzić poświęcenia, do jakich zawsze jesteśmy gotowi, nic istniałyby dla nas zgryzoty.
Panna Taillefer rzuciła mu za całą odpowiedź spojrzenie zgoła niedwuznaczne.
— Pani, panno Wiktoryno, czuje się pewną swego serca dziś, ale czy mogłabyś zaręczyć, że się ono nie zmieni?
Uśmiech zjawił się na wargach biednej dziewczyny, niby promień który wytrysnął z duszy, i tak rozświetlił jej twarz, że Eugeniusz przeraził się tego wybuchu uczucia.
— Jak to! gdyby jutro była pani bogata i szczęśliwa, gdyby olbrzymia fortuna spadła z chmur na panią, kochałabyś jeszcze ubogiego młodego człowieka, który ci był miły w czasie twoich smutnych dni?
Skinęła z wdziękiem głową.
— Młodego człowieka bardzo nieszczęśliwego?
Nowy znak.
— Cóż za niedorzeczności pan wyplata? krzyknęła pani Vauquer.
— Niech nas pani zostaw i, odparł Eugeniusz. My się rozumiemy.
— Czyż by to byty zrękowiny między kawalerem Eugeniuszem de Rastignac a panną Wiktoryną Taillefer? rzekł Vautrin grubym głosem, ukazując się nagle.
— Och! przestraszył mnie pan, rzekły równocześnie pani Couture i pani Vauquer.
— Uczyniłbym niezgorszy wybór, odparł śmiejąc się Eugeniusz, którego głos Vautrina przejął najżywszym wzruszeniem, jakiego kiedykolwiek doznał w życiu.
— Bez niemądrych żartów, panowie! rzekła pani Couture. Moje dziecko, idziemy do siebie.
Pani Vauquer udała się za stołowniczkami, aby oszczędzić świecy i ognia, spędzając wieczór w ich pokoju. Eugeniusz znalazł się sam na sam z Vautrinem. Wiedziałem, że do tego dojdziesz, rzekł ów człowiek, zachowując niezmąconą zimną krew. Ale słuchaj pan! i ja mam swoją delikatność, jak każdy inny. Nie decyduj się w tej chwili, nie jesteś w normalnym usposobieniu. Masz długi. Nie chcę, abyś mi się oddał w ręce pod wpływem namiętności, z rozpaczy; chcę, byś to uczynił z wyrozumowania. Może panu trzeba jakiego tysiąca talarów? Ot, chce pan?
Demon wydobył z kieszeni pulares i wyjął trzy banknoty, którymi błysnął przed oczami studenta. Eugeniusz znajdował się w straszliwym położeniu. Winien był margrabiemu d’Ajuda i hrabiemu de Trailles sto ludwików przegranych na słowo. Nie miał ich, nie śmiał iść wieczór do pani de Restaud, gdzie go oczekiwano. Był to jeden z owych wieczorów „bez ceremonii“, gdzie się chrupie ciasteczka, pije herbatę, ale gdzie można przegrać sześć tysięcy franków w wista.
— Panie, rzekł Eugeniusz ukrywając z trudem konwulsyjne drżenie, po tym, co mi pan zwierzył, rozumie pan, ze niepodobna mi zaciągać wobec niego zobowiązań.
— Brawo! uczyniłbyś mi przykrość, mówiąc inaczej, odparł kusiciel. Wspaniały z ciebie młodzieniec, delikatny, dumny jak lew, a słodki jak panienka. Piękny łup dla diabła! Lubię ten gatunek. Jeszcze parę refleksyj z zakresu wysokiej polityki, a ujrzysz świat jakim jest. Odgrywając komedię cnoty, człowiek wyższy czyni zadość wszystkim swoim zachceniom, wśród hucznego oklasku głupców cisnących się na parterze. Za niewiele dni będziesz należał do nas. Och! gdybyś chciał zostać moim uczniem, doprowadziłbym cię do wszystkiego. Ledwie byś powziął pragnienie, już byłoby ziszczone, czegokolwiek mógłbyś sobie życzyć: zaszczytów, fortuny, kobiet... Podalibyśmy ci całą cywilizację w formie ambrozji. Byłbyś naszym pieszczonym dzieckiem, benjaminkiem, dalibyśmy się wszyscy z przyjemnością zatracić dla ciebie. Zmiażdżylibyśmy wszystko, coby ci było przeszkodą. Masz skrupuły, bierzesz mnie zatem za zbrodniarza? Otóż, człowiek, który posiadał tyleż uczciwości, ile ty jej masz jeszcze we własnym mniemaniu, wielki Turenne, wchodził, nie sądząc aby mu to ubliżało, w konszachty z opryszkami. Nie chcesz mi być zobowiązany, co? O to najmniejsza, ciągnął Vautrin, uśmiechając się. Weź te świstki i napisz tutaj, rzekł, wyjmując weksel, o tu, wpoprzek: Akcept na sumę trzech tysięcy pięciuset franków, płatny za rok od daty. I połóż datę! Procent jest dość pokaźny, aby ci odjąć wszelki skrupuł; możesz mnie nazwać lichwiarzem i zwolnić się od wszelkiej wdzięczności. Pozwalam ci gardzić mną dzisiaj, z tą pewnością, że później będziesz mnie kochał. Znajdziesz we mnie owe bezbrzeżne przepaści, owe potężne skupienia uczuć, które głupcy nazywają występkiem; ale nie ujrzysz mnie nigdy tchórzem, ani niewdzięcznikiem.
— Cóż za człowiek z pana? wykrzyknął Eugeniusz. Wziął pan sobie za zadanie życia dręczyć mnie.
— Ależ nie, ja jestem dobry człeczyna, który chce się upaćkać, abyś ty mógł zostać czysty od błota na całe życie. Spytasz, czemu to poświęcenie? Dobrze, powiem ci to po cichu, kiedyś, w samo ucho. Zdumiałem cię raz, pokazując ci mechanizm społeczeństwa; ale twój pierwszy lęk przejdzie jak strach rekruta na polu bitwy. Nauczysz się patrzyć na ludzi jak na żołnierzy, gotowych zginąć dla służby tych, którzy się sami namaszczą na królów. Czasy zmieniły się bardzo! Niegdyś, mówiło się do zucha: „Oto sto talarów, sprzątnij mi tego jegomościa“; i wieczerzało się spokojnie, skrywszy pod ziemię człowieka za jedno skrzywienie. Dziś ofiaruję ci fortunę wzamian za skinienie głowy, które nie naraża cię w niczym, i ty się wahasz!
Miękka epoka!
Eugeniusz podpisał weksel i wręczył go w zamian za banknoty.
— Więc dobrze, teraz pomówmy rozsądnie, ciągnął Vautrin. Chcę, od dziś za kilka miesięcy, puścić się do Ameryki, uprawiać tytoń. Przyślę ci trochę cygar jako przyjacielski upominek. Jeżeli zrobię majątek, będę ci pomagał. Jeżeli nie będę miał dzieci (rzecz prawdopodobna, nie palę się do tego aby utrwalać rasę), zapiszę ci majątek. Czy to się nazywa przyjaźń? Tak, ja ciebie kocham. Mam namiętność poświęcania się. Już to robiłem. Widzisz chłopcze, ja żyję w sferze wyższej niż inni. Uważam czyny za środki, a widzę jedynie cel. Co jest dla mnie człowiek? Ot, tyle! rzekł, strzelając paznogciem o ząb. Człowiek, to wszystko lub nic. Mniej niż nic, kiedy się nazywa Poiret: można go zdeptać jak pluskwę, jest płaski i cuchnie. Ale człowiek jest bogiem, kiedy jest podobny do ciebie: to już nie okryty skórą automat, to teatr, na którym poruszają się najpiękniejsze uczucia, a ja żyję jedynie uczuciami. Uczucie, czyż to nie jest świat zawarty w myśli? Patrz na ojca Goriot: córki są dlań całym światem, nitką która go porusza. Otóż, dla mnie, który dobrze zgłębiłem życie, istnieje tylko jedno rzeczywiste uczucie: przyjaźń między dwoma mężczyznami. Piotr i Jaffier, oto moja namiętność. Umiem Wenecję ocaloną na pamięć. Czyś dużo widział ludzi dość tęgich, aby, kiedy kamrat im powie: „Chodźmy pochować człowieka“! poszedł, nie mruknąwszy słowa i nie nudząc go morałami? Ja to zrobiłem. Nie mówiłbym do każdego w ten sposób. Ale ty jesteś człowiek wyższy, można ci wszystko powiedzieć, umiesz zrozumieć. Nie będziesz długo sterczał w tych bajorach, w których żyją płazy jakie nas tu otaczają. A zatem, wszystko ułożone. Ożenisz się. Niech każdy z nas dobędzie swojej klingi! Moja jest z żelaza i nie mięknie nigdy, he, he!
Vautrin wyszedł, nie chcąc słyszeć przeczącej odpowiedzi studenta, aby mu zostawić swobodę. Możnaby rzec, iż zna tajemnicę owych wzdragań, walk, w które ludzie stroją się przed sobą i które pomagają im usprawiedliwić naganne czynności.
— Niech robi co mu się podoba, to pewna, że się nie ożenię z panną Taillefer, rzekł sobie Eugeniusz.
Przeszedłszy wzruszenia gorączki, spowodowanej myślą o sojuszu z tym człowiekiem, który budził w nim wstręt, ale który rósł w jego oczach cynizmem poglądów i odwagą, z jaką ogarniał społeczeństwo, Rastignac ubrał się, posłał po dorożkę i pojechał do pani de Restaud. Od kilku dni kobieta ta zdwoiła uprzejmość dla młodego człowieka, którego każdy krok był postępem w sercu wielkiego świata i którego wpływ zapowiadał się na przyszłość groźnie. Zapłacił dług panom de Trailles i d’Ajuda, grał w wista do późna i odegrał to co stracił. Przesądny jak większość ludzi mających przed sobą dzieło życia i stających się mniej lub więcej fatalistami, chciał widzieć w swoim szczęściu nagrodę nieba za wytrwałość, z jaką upierał się zostać na dobrej drodze. Nazajutrz rano skwapliwie spytał Vautrina, czy ma jeszcze ów weksel. Na twierdzącą odpowiedź, oddał mu trzy tysiące franków, objawiając dość naturalne zadowolenie.
— Wszystko idzie dobrze, rzekł Vautrin.
— Ależ ja nie mam z panem nic wspólnego, rzekł Eugeniusz.
— Wiem, wiem, przerwał Vautrin. Jeszcze tkwisz w swoich dzieciństwach! Robisz ceremonie sam ze sobą.
W dwa dni później, Poiret i panna Michonneau siedzieli na ławce w słońcu w ustronnej alei Botanicznego Ogrodu i rozmawiali z człowiekiem, który słuchaczowi medycyny słusznie wydał się podejrzany.
— Droga pani, mówił pan Gondureau, nie rozumiem, skąd biorą się pani skrupuły. Jego Ekscelencja pan minister policji...
— A! Jego Ekscelencja pan minister!... powtórzył Poiret.
— Tak, Jego Ekscelencja interesuje się tą sprawą, rzekł Gondureau.
Komu nie wyda się dziwne, że Poiret, były urzędnik, wcielenie cnót mieszczańskich mimo iż wyzuty z mózgu, słuchał dalej rzekomego rentiera z ulicy Buffon, z chwilą gdy ten wymówił słowo policja, odsłaniając w ten sposób fizjognomię szpicla pod maską uczciwego człowieka? Nic prostszego wszakże. Aby lepiej zrozumieć specjalny gatunek, do jakiego, wśród wielkiej rodziny głupców, należał Poiret, wystarczy spostrzeżenie, dokonane przez wielu obserwatorów, ale dotąd nie utrwalone drukiem. Istnieje naród pióronośny, wciśnięty w budżecie między pierwszym stopniem szerokości, który obejmuje płace tysiąca dwustu franków — rodzaj Grenlandii biurokratycznej — a trzecim stopniem, gdzie zaczynają się płace nieco cieplejsze, od trzech do sześciu tysięcy, strefa umiarkowana, gdzie kiełkuje, ba, kwitnie nawet, mimo trudności hodowli, gratyfikacja. Znamiennym rysem, który lepiej ujawnia płaskość tego mizernego plemienia, jest rodzaj mimowolnego, machinalnego, instynktownego szacunku dla owego Wielkiego Lamy we wszelkim misterium, znanego urzędnikom z nieczytelnego podpisu pod mianem JEGO EKSCELENCJI PANA MINISTRA, czterech słów równoznacznych z il Bondo Cani w Kalifie Bagdadzkim. Słowo to, w oczach tego płaskiego ludu, przedstawia potęgę świętą, bez odwołania. Jak papież dla chrześcijan, Ekscelencja jest nieomylna w oczach urzędnika; blask, jaki rzuca, udziela się JEJ aktom, słowom, tym które wygłasza się w JEJ imieniu, pokrywa wszystko swoim haftem, i uprawnia czynności, które nakazuje; miano Ekscelencji, które stwierdza czystość intencyj i świętość zamiarów, służy za paszport najwątpliwszym uczynkom. To, czego ci biedni ludzie nie uczyniliby w swoim interesie, pełnią skwapliwie z chwilą gdy słowo „Jego Ekscelencja“ pogłaszcze ich uszy. Biurokracja ma swoje bierne posłuszeństwo, jak armia swoje: system, który dławi sumienie, unicestwia człowieka i w końcu czyni zeń śrubkę lub mutrę w machinie administracyjnej. Toteż pan Gondureau, który widać znał się na ludziach, poznał rychło w Poirecie jednego z owych tumanów biurokratycznych i wydobył swoje Deus ex machina, czarodziejskie miano „Jego Ekscelencji“, w chwili gdy trzeba było, odsłaniając swoje baterie, olśnić Poireta, który zdawał się samczykiem jejmościanki Michonneau, jak jejmościanka Michonneau samiczkę Poireta.
— Z chwilą gdy sam Ekscelencja, Jego Ekscelencja pan minister... A, to całkiem co innego, rzekł Poiret.
— Słyszy pani, co mówi pan Poiret, w którego sądzie pokłada pani zaufanie, podjął rzekomy rentier, zwracając się do panny Michonneau. Otóż, Jego Ekscelencja ma obecnie pewność, że mniemany Vautrin, zamieszkały w gospodzie Vauquer, jest zbrodniarzem zbiegłym z galer tulońskich, gdzie znają go pod przydomkiem Ołży-śmierci.
— A, Ołży-śmierć!, rzekł Poiret. Szczęśliwy człowiek, jeżeli zasłużył na to imię.
— Najzupełniej, odparł agent. Przydomek ten zawdzięcza szczęściu, z jakim zdołał zawsze ocalić życie wśród ryzykownych przedsięwzięć na które się ważył. Niebezpieczna sztuka, hoho! Po, siada on przymioty, które czynią zeń nadzwyczajnego człowieka. Nawet jego skazanie, to coś, co przyniosło mu w jego święcie wiele honoru...
— Więc to człowiek honorowy? spytał Poiret.
— Na swój sposób. Zgodził się wziąć na siebie zbrodnię drugiego, fałszerstwo dokonane przez nader urodziwego młodego człowieka, którego bardzo kochał, młodego Włocha nieco lubiącego grę... Młodzian ten wstąpił do wojska, gdzie zresztą prowadzenie jego było bez zarzutu.
— Ale, jeżeli Jego Ekscelencja pan minister policji ma pewność, że pan Vautrin to jest ów Ołży-Śmierć, pocóż mu jeszcze mojej pomocy? spytała panna Michonneau.
— Pewność! rzekł Poiret. W istocie, jeżeli minister, jak pan był łaskaw nam oświadczyć, posiada niejaką pewność...
— Pewność, tego nie można powiedzieć; ale podejrzenie. Zaraz zrozumiecie. Jakub Collin, zwany Ołży-śmierć, posiada zaufanie trzech galer, które obrały go swoim bankierem. Ciągnie wielkie zyski z tego rodzaju interesów, które z konieczności wymagają człowieka nacechowanego...
— A, a! rozumie pani kalambur? rzekł Poiret. Vautrin człowiek nacechowany.
— Rzekomy Vautrin, ciągnął agent, przyjmuje kapitały panów zbrodniarzy, umieszcza je, przechowuje i trzyma do rozporządzenia tych, którzy zdołają się wymknąć, ich rodzin lub kochanek, o ile wydadzą zarządzenia w tym sensie.
— Kochanek! Chce pan powiedzieć żon? zauważył Poiret.
— Nie, panie. Zbrodniarze posiadają zazwyczaj jedynie nieprawe żony, które zwiemy nałożnicami.
— Żyją tedy wszyscy w stanie nałożnictwa?
— Oczywiście.
— A, wie pan, rzekł Poiret, to skandal, którego pan minister nie powinien cierpieć. Skoro pan masz zaszczyt widywać Jego Ekscelencję, do pana, który zdajesz się przeniknięty duchem filantropii, należy oświecić go co do niemoralnego prowadzenia się tych ludzi, dających w tej mierze bardzo zły przykład reszcie społeczeństwa.
— Ależ panie, rząd nie trzyma ich po to, aby służyli za wzór cnót...
— To prawda. Jednakże, przyzna pan...
— Pozwól panu mówić, kotusieczku, rzekła panna Michonneau.
— Rozumie pani tedy sprawę, podjął Gondureau. Rząd może mieć wielki interes w tym, aby położyć rękę na nielegalnej kasie, która sięga ponoś wcale okazałej kwoty: Ołży-śmierć inkasuje znaczne walory, przechowując nie tylko sumy będące własnością licznych towarzyszy, ale także depozyty Stowarzyszenia dziesięciu tysięcy...
— Dziesięć tysięcy złodziei! wykrzyknął Poiret przerażony.
— Nie, Stowarzyszenie Dziesięciu tysięcy jest kompanią złodziei w wielkim stylu, ludzi, którzy operują na wielką skalę i nie biorą się do sprawy, gdy nie ma najmniej dziesięciu tysięcy franków do zarobienia. Kompania ta to śmietanka naszej klienteli. Ci ludzie znają kodeks i nie narażą się nigdy na paragraf o karze śmierci, w razie gdy ich przychwycą. Collin jest ich mężem zaufania, doradcą. Przy pomocy swoich olbrzymich środków, człowiek ten zdołał sobie stworzyć własną policję, rozległe stosunki, które osłania nieprzeniknioną tajemnicą. Mimo iż od roku otoczyliśmy go szpiegami, nie mogliśmy jeszcze przeniknąć jego gry. Jego kasa i talenty służą tedy ciągle po to aby wspierać występek, dostarczać zasobów zbrodni i utrzymywać armię nicponiów w wojnie ze społeczeństwem.
Chwycić Collina i dostać w ręce jego bank, to by znaczyło uciąć zło u samych korzeni. Toteż ta wyprawa stała się sprawą Stanu, sprawą polityczną, zdolną okryć chwałą tych, którzy się przyczynią do jej powodzenia. Pan sam, proszę pana, będziesz mógł wrócić do urzędu, zostać sekretarzem komisarza policji, które to czynności nie przeszkodzą panu pobierać nadal emerytury.
— Ale dlaczego, rzekła panna Michonneau, ten Collin nie ulotni się z kasą?
— Och! rzekł ajent, gdziekolwiekby się udał, podążyłby za nim człowiek, mający zlecenie zabić go, o ile by okradł galery. Następnie kasy nie da się wykraść tak łatwo jak się wykrada pannę z dobrego domu. Zresztą Collin to zuch niezdolny uczynić czegoś podobnego, uważałby to sobie za hańbę.
— Tak, rzekł Poiret, ma pan słuszność, to by go bezwarunkowo okryło hańbą.
— Wszystko to nie tłumaczy, czemu panowie nie chcecie go poprostu uwięzić, zauważyła panna Michonneau.
— Zatem, proszę pani, wytłumaczę się jaśniej... Ale, rzekł jej do ucha, niech pani nie pozwoli panu Poiret przerywać, inaczej nigdy nie dojdziemy do końca. Starowina musiałby mieć gruby majątek, aby znaleźć sobie słuchaczy. Ołży-śmierć, przybywając tutaj, wdział skórę uczciwego człowieka, przedzierżgnął się w paryskiego mieszczucha, stanął w przyzwoitym pensjonacie; to sprytny ptaszek, hoho! Zatem, pan Vautrin to jest szanowny jegomość, mający znaczniejsze interesy.
— Oczywiście, rzekł Poiret do siebie.
Otóż, gdyby się nam zdarzyło pomylić i uwięzić prawdziwego pana Vautrin, minister nie ma ochoty wzburzyć przeciw sobie paryskiego kupiectwa, ani opinii. Prefekt policji nie siedzi zbyt pewnie na krześle, ma wrogów. Gdyby się okazała pomyłka, ci, którzy dybią na jego miejsce, skorzystaliby z ujadań pismaków, aby go wysadzić. Chodzi o to, aby sobie tu postąpić jak w sprawie Cogniarda, fałszywego hrabiego de Saint-Helène; gdyby to był praw dziwy hrabia de Saint-Helène, ładniebyśmy wpadli. Toteż trzeba sprawdzić!
— Tak, ale na to trzeba panom ładnej kobiety, rzekła żywo panna Michonneau.
— Ołży-Śmierć nie dałby się wziąć kobiecie, rzekł ajent. Zdradzę pani jego tajemnicę: nie lubi kobiet.
— Ależ nie widzę w takim razie, na co mogę być potrzebna do podobnej konfrontacji, w przypuszczeniu że zgodziłabym się to uczynić za dwa tysiące franków.
— Nic łatwiejszego, rzekł nieznajomy. Doręczę pani flakon, zawierający dawkę płynu przyrządzonego tak, aby spowodować uderzenie krwi, które nie grozi żadnym niebezpieczeństwem a udaje apopleksję. Miksturę tę można domieszać zarówno do wina jak do kawy. Natychmiast każe go pani przenieść do łóżka, i rozbierzesz go dla przekonania się czy żyje. W chwili, gdy pani znajdzie się z nim sama, klapnie go pani po ramieniu, paf! i ujrzy pani jak wystąpią litery.
— Ależ to bagatela, rzekł Poiret.
— I cóż, zgadza się pani? rzekł Gondureau do starej panny.
— Ale, proszę pana, rzekła panna Michonneau, w razie gdyby nie było liter, czy także dostanę dwa tysiące?
— Nie.
— Ileż wtedy?
— Pięćset franków.
— Robić taką rzecz za tak małą kwotę! Dla sumienia, to wychodzi na jedno, a ja muszę uspokoić swoje sumienie.
— Upewniam pana, rzekł Poiret, że panna Michonneau ma bardzo czułe sumienie, nie mówiąc że jest to osoba nader miła i inteligentna.
— Zatem, podjęła panna Michonneau, niech pan da trzy tysiące, jeżeli to jest Ołży-śmierć, a nic, jeżeli porządny człowiek.
— Stoi! rzekł Gondureau. Ale pod warunkiem, że załatwimy się z tym jutro.
— Jeszcze nie, drogi panie, muszę poradzić się spowiednika.
— Filutka! rzekł agent, wstając z ławki. Do jutra tedy. A gdyby pani potrzebowała pilno ze mną mówić, przyjdź pani na uliczkę św. Anny, w rogu dziedzińca Sainte-Chapelle. Są tylko jedne drzwi. Pytać o pana Gondureau.
Bianchon, który wracał z wykładu Cuviera, zwrócił uwagę na oryginalny przydomek Ołży-śmierć, który dobiegł jego ucha, oraz usłyszał owo: Stoi! słynnego naczelnika policji.
— Czeanu pani nie dobije sprawy? To by dało trzysta franków dożywocia, rzekł Poiret do panny Michonneau.
— Czemu? rzekła. Ależ trzeba się zastanowić. Gdyby pan Vautrin był tym Ołży-Śmierć, może korzystniej byłoby z nim się ułożyć. Tak, ale prosić go o pieniądze, to by znaczyło ostrzec go, a ten człowiek byłby zdolny dać nogę gratis. To byłby szkaradny psikus.
— Gdybyśmy go nawet uprzedzili, rzekł Poiret, czyż ten jegomość nie mówił, że on jest pod dozorem? Pani zaś straciłaby wszystko.
— Przy tym, pomyślała panna Michonneau, ja nie lubię tego człowieka! Zawsze ma mi tylko coś przykrego do powiedzenia.
— Ze wszystkich względów, dodał Poiret, tak będzie lepiej. Wedle tego co mówił ten pan, który wydaje się bardzo przyzwoity człowiek, obowiązkiem obywatelskim jest uwolnić społeczeństwo od zbrodniarza, choćby nawet był pełen cnót. Czym skorupka nasiąknie, tym trąci. Gdyby mu przyszła ochota wymordować nas wszystkich? Toż, u diabła! bylibyśmy winni wszystkich jego mordów, nie licząc że padlibyśmy pierwsi ich ofiarą.
Panna Michonneau zbyt była pochłonięta myślami, aby słuchać zdań kapiących z ust Poireta niby krople wody przez źle zamknięty kurek. Skoro starzec zaczął serię aforyzmów, a panna Michonneau go nie zatrzymała, mówił ciągle, jak automat. Rozpocząwszy jakiś temat, przechodził w szeregu nawiasów do tematów zupełnie przeciwnych, bez żadnej konkluzji. Dochodząc do bramy, zabrnął w wywody i cytaty, przytaczając szeroko swoje zeznania w sprawie pana Ragoulleau i pani Morin, gdzie go strona wezwała jako świadka. Wchodząc, towarzyszka jego zauważyła Eugeniusza zatopionego z panną Taillefer w pogawędce, która tak pochłaniała oboje, że para ta nie zwróciła najmniejszej uwagi na dwoje starych pensjonarzy mijających jadalnię.
— Musiało się tak skończyć, rzekła panna Michonneau do Poireta. Robili do siebie od tygodnia słodkie oczy, aż mdło było patrzyć.
— Tak, odparł. Toteż skazano ją.
— Kogo?
— Panią Morin.
— Ja mówię o Wiktorynie, rzekła panna Michonneau, która weszła machinalnie do pokoju Poireta, a pan mi opowiada o pani Morin. Cóż to znów za jedna?
— A cóż zawiniła panna Wiktoryna? spytał Poiret.
— Zawiniła to, że kocha się w panu de Rastignac i brnie coraz dalej, nie wiedząc dokąd ją to zaprowadzi, biedną trusię!
Tego dnia pani de Nucingen przywiodła Eugeniusza do rozpaczy. W duszy oddał się już zupełnie Vautrinowi, nie chcąc zgłębiać pobudek ani przyszłości podobnego związku. Trzeba było cudu, aby go wydobyć z otchłani, w którą już postawił nogę od godziny, wymieniając z panną Taillefer najsłodsze obietnice. Wiktorynie zdawało się, że słyszy głos anioła; niebo się jej otwierało, pensjonat pani Vauquer stroił się fantastycznymi barwami, jakie dekoratorzy dają teatralnym pałacom; kochała, była kochana, wierzyła w to przynajmniej! I któraż kobieta nie uwierzyłaby jak ona, widząc Rastignaka, słuchając go przez tę godzinę wykradzioną domowym Argusom? Pasując się ze swym sumieniem, wiedząc że czyni źle i chcąc czynić źle, powiadając sobie że odkupi ten błahy grzech szczęściem kobiety, piękny był swą rozpaczą, błyszczał wszystkimi ogniami piekła, które miał w sercu. Szczęściem dlań, cud spełnił się: Vautrin wszedł radośnie, wyczytał prawdę w duszy dwojga młodych, których skojarzył kombinacją swego piekielnego geniuszu, ale których radość zmącił nagle, nucąc grubym, szyderczym głosem:
Skromnością, co bije jej z lic...
Wiktoryna pierzchła, unosząc tyle szczęścia, ile dotąd zaznała niedoli. Biedna dziewczyna! uścisk ręki, policzek muśnięty włosami Eugeniusza, szept od którego uczuła ciepło warg studenta, drżące ramię dokoła kibici, pocałunek który ześlizgnął się po szyi, oto zrękowiny jej serca, które przez sąsiedztwo Sylwii, grożącej wtargnięciem do tej promiennej jadalni, były tym gorętsze, tym żywsze, bardziej kuszące niż najpiękniejsze dowody tkliwości opowiedziane w sławnych historiach miłosnych. Te zadatki uczucia, wedle ładnego wyrażenia naszych przodków, wydawały się zbrodnią nabożnej dziewczynie, spowiadającej się co dwa tygodnie! W godzinę rozrzuciła więcej skarbów duszy, niż później, bogata i szczęśliwa, mogłaby dać oddając całą siebie.
— Sprawa ubita, rzekł Vautrin do Eugeniusza. Panicze starli się. Wszystko odbyło się nader przyzwoicie. Rzecz opinii. Gołąbek obraził mego sokoła. Spotkanie jutro w reducie Clignancourt. O wpół do dziewiątej panna Taillefer odziedziczy miłość i majątek ojca, w chwili gdy będzie spokojnie maczała grzaneczki w rannej kawie. Czy to nie zabawne? Ten mały Tailleferek jest tęgi gracz na szpady; pewny siebie jak cztery tuzy w garści; ale rozciągniemy go ciosem mego wynalazku; ot, podbija się szpadę, i jazda w samo czoło. Nauczę cię tego pchnięcia, jest diabelnie użyteczne.
Rastignac słuchał tępo i nie mógł nic odpowiedzieć. W tej chwili weszli ojciec Goriot, Bianchon i paru stołowników.
— Oto, jakim cię pragnąłem, rzekł Vautrin. — Wiesz co robisz. Dobrze, moje orlątko! będziesz panował nad ludźmi; jesteś mocny, jurny, z pazurami; masz mój szacunek.
Chciał go ująć za rękę, Rastignac cofnął żywo swoją i upadł na krzesło blednąc; zdawało mu się, że widzi przed sobą kałużę krwi.
— Ach, jeszcze grzebiemy się w pieluszkach zwalanych cnotą, rzekł Vautrin po cichu. Papa Doliban ma trzy miliony, znam cyfrę. Posag uczyni cię białym jak sukienka oblubienicy, i to w twoich własnych oczach.
Rastignac nie wahał się już. Postanowił iść uprzedzić w ciągu wieczora pana Taillefer i jego syna. W tej samej chwili, skoro Vautrin go opuścił, ojciec Goriot szepnął mu:
— Smutny jesteś, dziecko! ja cię rozweselę, czekaj. Chodź.
I stary handlarz mąki zapalił swój stoczek o lampę, Eugeniusz udał się za nim, wzruszony i zaciekawiony.
— Wejdźmy do ciebie, rzekł poczciwiec, który wziął u Sylwii klucz od pokoju studenta. Myślałeś dziś rano, że ona cię nie kocha, co? ciągnął. Odprawiła cię gwałtem, i ty odszedłeś, pogniewany, zrozpaczony. Oj, ty dzieciaku. Ona czekała na mnie. Czy rozumiesz? Mieliśmy iść wykończyć cacy-apartamencik, do którego przeniesiesz się za trzy dni. Nie zdradź mnie. Delfinka chce ci zrobić niespodziankę; ale ja nie mam serca dłużej ci ukrywać. Zamieszkasz przy ulicy d’Artois, dwa kroki od ulicy Sit. Lazare. Będziesz tam jak książę. Wybraliśmy ci mebelki jak dla panny młodej. Dużośmy rzeczy załatwili od miesiąca, nie mówiąc ci o niczym. Mój adwokat wziął się do rzeczy, Delfinka będzie miała swoich trzydzieści sześć tysięcy rocznie, procent od posagu; zażądam ulokowania jej ośmiuset tysięcy franków w ziemi.
Eugeniusz oniemiał; przechadzał się z założonymi rękami po izdebce pełnej nieładu. Ojciec Goriot pochwycił chwilę w której student odwrócił się doń plecami, i położył na kominku czerwone safianowe puzderko, na którym widniał wyciśnięty w złocie herb Rastignaków.
— Moje drogie dziecko, mówił biedny starowina, naharowałem się koło tego, że niech Bóg zachowa. Ale, widzisz, było w tym wiele egoizmu: ja także chcę coś zyskać na twej przeprowadzce. Nie odmówisz mi, co, jeśli cię poproszę o jedną rzecz?
— Czego pan żąda?
— Na piątym piętrze nad twoim mieszkankiem jest pokoik, który do niego należy; zamieszkam tam, nieprawdaż? Robię się stary, za daleko mi do córek. Nie będę cię krępował. Ot, tyle że będę blisko. Będziesz mi mówił o niej co wieczora. To ci nie zrobi przykrości, prawda? Kiedy wrócisz do domu, a ja już będę w łóżku, usłyszę cię, powiem sobie: „Przed chwilą rozstał się z moją Delfinką. Był z nią na balu, szczęśliwa jest z nim“. Gdybym był chory, byłoby mi balsamem słyszeć jak wracasz, ruszasz się, wychodzisz. Tyle będzie w tobie z mojej córki! Będę miał tylko dwa kroki, aby się znaleźć na Polach Elizejskich, gdzie jeżdżą co dzień: będę je widział zawsze, teraz spóźniam się niekiedy. A potem, ona może przyjdzie czasem do ciebie! usłyszę ją, ujrzę w rannej sukience, jak spieszy, jak pomyka, niby młoda kotka. Od miesiąca stała się tym czym była dawniej, młodą dziewczynką, wesołą, rozbawioną. Dusza jej przychodzi do zdrowia, tobie zawdzięcza szczęście. Och! nie ma rzeczy, którejbym nie zrobił dla ciebie. Przed chwilą, kiedyśmy wracali, Delfinka rzekła: „Papuśku, jestem bardzo szczęśliwa!“ Kiedy mi mówią ceremonialnie: Ojcze, mrożą mnie; ale kiedy mnie nazywają papuśkiem, zdaje mi się, że widzę je jeszcze małe, wracają mi wszystkie wspomnienia. Bardziej czuję się ich ojcem, wydaje mi się że jeszcze nie należą do nikogo!
Poczciwiec otarł oczy, płakał.
Od dawna już nie słyszałem tego słowa, od dawna już nie trzymałem jej pod rękę. Och, tak, niedługo będzie dziesięć lat, jak nie szedłem obok żadnej z córek. Jak to miło ocierać się o jej suknię, stosować się do jej kroku, czuć jej ciepło! Towarzyszyłem dziś rano mojej Delfince wszędzie. Chodziłem z nią po sklepach, odprowadziłem ją do domu. Och! weź mnie do siebie. Czasem może się zdarzyć, że będziesz potrzebował jakiejś usługi: będę tuż. Och, gdyby ten kloc alzacki umarł, gdyby podagra miała tyle rozumu aby mu się rzucić na serce, jakaż Delfinka byłaby szczęśliwa! Byłbyś moim zięciem, byłbyś jawnie jej mężem. Och, ona jest taka biedna, nie zaznała nic ze słodyczy życia, rozgrzeszam ją ze wszystkiego.
Dobry Bóg musi być zawsze po stronie ojców, którzy bardzo kochają. Ona zanadto cię kocha! rzekł po pauzie, potrząsając głową. Po drodze rozmawiała ze mną o tobie. „Nieprawdaż, ojczulku, jaki on miły! jakie ma dobre serce! Czy mówi o mnie?“ Ba, tomy całe nagadała mi przez ten kawałek drogi! Przelała całe swoje serce w moje. Cały ten rozkoszny ranek nie czułem się stary, lekki byłem jak piórko. Powiedziałem jej, żeś mi oddał owe tysiąc franków. Złota dziecina, wzruszona była do łez. Co pan tam ma na kominku? rzekł w końcu ojciec Goriot, który umierał z niecierpliwości, widząc że Rastignac stoi nieruchomo.
Eugeniusz oszołomiony, patrzał na sąsiada z otępiałą twarzą. Ten pojedynek oznajmiony na jutro przez Vautrina stanowił tak gwałtowny kontrast ze spełnieniem najdroższych nadziei młodzieńca! Miał uczucie jakiegoś koszmaru. Obrócił się do kominka, ujrzał puzderko i znalazł wewnątrz śliczny zegarek, zawinięty w papier.
Na papierze były te słowa: „Chcę, aby pan myślał o mnie o każdej godzinie, dlatego że...
To ostatnie słowo mieściło zapewne aluzję do jakiejś sceny, która zaszła między nimi. Eugeniusz patrzał rozczulony. Herb jego błyszczał w emalii na złotej tafli puzderka. Klejnot ten od tak dawna upragniony, zegarek, kluczyk, kształt, rysunek, odpowiadały wszystkim jego marzeniom. Ojciec Goriot promieniał. Przyrzekł zapewne córce, że zda jej sprawę z najmniejszych objawów wrażenia, które niespodzianka uczyni na Eugeniuszu, stary bowiem dzielił z nimi te młode wzruszenia i wydawał się niemal najszczęśliwszy z trojga. Kochał już Rastignaka, za córkę i za siebie.
— Pójdziesz tam dziś wieczór, ona czeka na ciebie. Ten kloc alzacki wieczerza u swojej tancerki. Ha, ha! głupią miał minę, kiedy mój adwokat wypalił mu verba veritatis. Łajdak twierdzi, że kocha moją córkę do szaleństwa! Niech jej tknie tylko, a utrupię go. Myśl o tym, że moja Delfinka należy do... (westchnął) popchnęłaby mnie do zbrodni; ale toby nie było zabójstwo człowieka: to głowa wołu na ciele wieprza. Weźmiesz mnie do siebie, nieprawdaż?
— Tak, poczciwy ojcze Goriot, wiesz dobrze, że cię kocham.
— Widzę to, och, ty się mnie nie wstydzisz! Pozwól mi się uściskać!
I objął studenta.
— Dasz jej dużo szczęścia, przyrzeknij mi! Pójdziesz do niej dziś wieczór, prawda?
— Och, tak. Muszę wyjść w interesie, którego niepodobna mi odłożyć.
— Czy mogę zdać ci się na co?
— Tak, tak, owszem. Gdy ja pójdę do pani de Nucingen, idź pan do starego pana Taillefer, poproś aby mi zechciał dziś wieczór jeszcze użyczyć rozmowy: mam z nim pomówić w sprawie niesłychanie ważnej.
— Byłażby to prawda, młodzieńcze, wykrzyknął ojciec Goriot mieniąc się na twarzy, że ty się zalecasz do jego córki, jak twierdzą ci tam głupcy na dole?... Do kroćset! ty nie wiesz, co znaczy pięść starego Goriot. Słuchaj ty: gdybyś nas oszukał, wystarczyłoby mi jedno uderzenie... Och, to niemożliwe.
— Przysięgam panu, kocham tylko jedną kobietę na świecie, rzekł student. Przekonałem się o tym dopiero przed chwilą.
— Och, co za szczęście! — rzekł ojciec Goriot.
— Ale, rzekł student, syn pana Taillefer ma jutro pojedynek, w którym padnie.
— Co ciebie to obchodzi? rzekł Goriot.
— Ależ trzeba go ostrzec, aby nie pozwolił synowi... wykrzyknął Eugeniusz.
W tej chwili przerwał mu głos Vautrina, który wychylił się na próg, śpiewając:
O Ryszardzie, o królu mój!
Świat cały cię opuszcza...
Bum bum, tra ra, bum bum!
Długom wędrował po tym świecie.
Zdeptałem go... tra la la...
— Panowie! zawołał Krzysztof, zupa czeka, wszyscy już przy stole.
— Krzysztofie, rzekł Vautrin, chodźno, weź na dół flaszkę mego Bordeaux.
— Podoba ci się zegareczek, rzekł ojciec Goriot. Mała ma gust, co?
Vautrin, ojciec Goriot i Rastignac zeszli razem, i zajęli wskutek spóźnienia miejsca obok siebie. Podczas obiadu Eugeniusz okazywał najwyższą oziębłość Vautrinowi, mimo iż nigdy ten człowiek, tak miły w oczach pani Vauquer, nie rozwinął tyle humoru. Iskrzył się werwą i zdołał rozruszać wszystkich. Ta pewność, ta zimna krew, oszałamiały Eugeniusza.
— Co panu się dziś zdarzyło najlepszego? spytała pani Vauquer. Wesół pan jak szczygieł.
— Zawszem wesół, kiedy robię dobre interesy.
— Interesy? rzekł Eugeniusz.
— Ano, tak. Dostarczyłem partię towaru, która mi przyniesie ładne komisowe. Panno Michonneau, rzekł, widząc że stara panna mu się przygląda, czy jest w mojej fizjognomii coś, co się pani nie podoba, że pani robi do mnie takie amerykańskie oko? Trzeba tylko powiedzieć! Odmienię facjatę, aby pani sprawić przyjemność... Poiret, nie popsztykamy się o to, hę? rzekł, zerkając na urzędnika.
— Do kaduka! mógłby pan pozować do Igrającego Herkulesa, rzekł młody malarz do Vautrina.
— Daję słowo, zgoda! jeżeli panna Michonneau zgodzi się pozować do Wenus z cmentarza Perè-Lachaise, odparł Vautrin.
— A Poiret?
— Och, Poiret będzie jako Poiret. Poiret, toć to pochodzi od Priapa, boga ogrodów...
— Et, głupstwa pleciecie, rzekła pani Vauquer. Lepiejbyś pan zrobił, częstując nas swoim Bordeaux, którego, widzę, buteleczka wyscibia tam swój nosek. To nam rozweseli serce, nie mówiąc że dobrze zrobi na żondołek.
— Panowie, rzekł Vautrin, pani przewodnicząca przywołuje nas do porządku. Pani Couture i panna Wiktoryna nie zgorszą się waszymi płochymi rozmówkami, ale szanujcie niewinność ojca Goriot. Proponuję małą butelczynorama winka Bordeaux, które nazwa Laffitte czyni podwójnie cennym, powiedzmy to bez politycznej aluzji. Dalej, chińczyku! rzekł, patrząc na Krzysztofa, który się nie ruszył. Sam tu, Krzysztof. Jak to, nie rozumiesz swego imienia? Chińczyku, przynieś napoje!
— Oto są, proszę pana, rzekł Krzysztof, podając butelkę.
Napełniwszy szklankę Eugeniusza i ojca Goriot, Vautrin nalał sobie wolno kilka kropel, które wysączył gdy dwaj sąsiedzi pili; nagle, skrzywił się.
— Tam do kata, czuć je korkiem. Weź to dla siebie, Krzysztofie, i przynieś nam inną, po prawej, wiesz? Jest nas szesnaście osób, przynieś osiem butelek.
— Skoro pan się tak szarpie, rzekł malarz, ja płacę setkę kasztanów.
— Och! och!
— Pi, pi, pi!
— Prrrr!
Deszcz wykrzykników posypał się niby iskry fajerwerku.
— No, mamo Vauquer, dwie flaszeczki szampana! zakrzyknął Vautrin.
— Tarara! właśnie! Dlaczego nie cały dom! Dwie flaszki szampana! Ależ to kosztuje dwanaście franków! Ja tyle nie zarabiam, nie! Ale, jeżeli pan Eugeniusz zechce je zapłacić, ja ofiaruję likier.
— Znamy jej likier, czyści niegorzej manny, rzekł półgłosem medyk.
— Cicho siedź, Bianchon! wykrzyknął Rastignac. Nie mów mi nic o mannie... Dobrze, niech będzie szampańskie, stawiam! zawołał student.
— Sylwio, rzekła pani Vauquer, podaj biszkopty i ciasteczka.
— I tłuczek do orzechów! Nie mamy zębów na panine ciasteczka, rzekł Vautrin. Znamy je.
W jednej chwili wino zaczęło krążyć, biesiadnicy ożywili się, wesołość wzrosła w dwójnasób. Były to dzikie wybuchy śmiechu, wśród których rozlegało się naśladowanie rozmaitych zwierząt. Urzędnik wpadł na pomysł, aby odtworzyć jakiś krzyk paryskich wywoływaczy, który miał podobieństwo z miauczeniem kota w marcu; natychmiast osiem głosów ryknęło równocześnie:
— No-że, no-o-że ostrzyć!
— Wągle! wągle!
— Garnki drutować!
— Siemię dla ptaszków, siemię!
— Lo-o-dy! Lo-o-dy!.
— Stare ubrania, stare kapelusze!
Palma pierwszeństwa przypadła Bianchonowi za nosowy akcent, z jakim wrzasnął:
— Paraso-o-le! Paraso-o-le!
W kilka chwil powstał oszałamiający hałas, gwar pełen strzelających konceptów, prawdziwa opera, którą Vautrin prowadził nakształt kapelmistrza, mając oko na Eugeniusza i na ojca Goriot,
którzy zdawali się już pijani. Z grzbietem opartym o krzesło, obaj spoglądali na ten zamęt z poważną miną, pijąc niewiele; obaj byli pochłonięci tym, co mieli zrobić w ciągu wieczora, a mimo to nie czuli się zdolni podnieść. Vautrin, który śledził spod oka zmiany ich fizjognomii, pochwycił chwilę, w której oczy ich zaczęły się mrużyć i zdawały się bliskie zamknięcia, aby się nachylić do uszu Rastignaka i rzec:
— Mój chłoptasiu, nie jesteśmy dość ostro kuci, aby walczyć z papą Vautrin, a on zanadto cię kocha, aby ci pozwolić robić głupstwa. Kiedym coś postanowił, jeden Pan Bóg jest dość silny, aby mi stanąć w drodze. A, chcieliśmy uprzedzić papę Taillefer, żakowskie głupstwa! Piec jest gorący, mąka umiesiona, chleb na szufli; jutro okruszyny będą aż pryskać, gdy zatopimy w nim ząbki; i mielibyśmy przeszkodzić w chwili gdy się go wsuwa do pieca?... O, nie! Jeśli mamy leciutkie wyrzuty sumienia, miną z trawieniem. Podczas gdy będziemy słodko drzemać, pułkownik hrabia Franchessini otworzy ci sukcesję po Michale Taillefer ostrzem szpady. Dziedzicząc po bracie, Wiktoryna będzie miała swoich piętnaście tysiączków renty. Wywiedziałem się dobrze o wszystko i wiem że spadek po matce wynosi więcej niż trzysta tysięcy...
Eugeniusz słuchał tych słów, nie mogąc odpowiedzieć; czuł że język przykleja mu się do podniebienia, doświadczał niezwalczonej senności; stół i twarze widział jedynie przez mgłę. Niebawem hałas uśmierzył się, stołownicy rozeszli się po jednemu. Następnie, kiedy zostali już tylko pani Vauquer, pani Couture, panna Wiktoryna, Vautrin i ojciec Goriot, Rastignac ujrzał, jak gdyby we śnie, panią Vauquer zajętą zbieraniem butelek, aby zlać z nich resztki, na czym zyskiwała parę butelek całych.
— Ależ to młode, ależ to ma pstro w głowie! mówiła wdowa.
Było to ostatnie zdanie, jakie mógł zrozumieć Eugeniusz.
— Jeden pan Vautrin potrafi urządzić taki jubel, rzekła Sylwia. Dobryś, Krzysztof tam chrapie jak trąba jerychońska!
— Do widzenia, mamusiu, rzekł Vautrin. Idę na bulwary podziwiać pana Marty w Dzikiej Górze, wielkiej sztuce przerobionej z Samotnika... Jeżeli pani chce, wezmę panią, również i te damy.
— Dziękuję panu, rzekła pani Couture.
— Jak to, paniusiu! wykrzyknęła pani Vauquer. Nie jest pani ciekawa ujrzeć sztukę przerobioną z Samotnika, dzieła napisanego przez Atalę Chateaubrianda, które czytałyśmy tak namiętnie? To takie śliczne, że płakałyśmy jak bobry pod lipami zeszłego roku; dzieło moralne, które może tylko zbudować młodą panienkę...
— Nie wolno nam chodzić do teatru, odparła Wiktoryna.
— Hoho! ci już mają dość, rzekł Vautrin, poruszając w komiczny sposób głową ojca Goriot i Eugeniusza.
Układając głowę studenta na krześle aby mógł spać wygodnie, ucałował go serdecznie w czoło, nucąc:
Śpij, duszo ma ukochana,
Ja czuwać będę nad tym snem!
— Boję się, aby się nie rozchorował, rzekła Wiktoryna.
— Zostań tedy, dziecko, i czuwaj przy nim. To, szepnął jej do ucha, jest obowiązek dobrej żony. Ubóstwia cię ten młodzian i będziesz jego kochaną żonusią, przepowiadam ci. Słowem, rzekł głośno, cieszyli się poważaniem w całym kraju, żyli szczęśliwie i mieli dużo dzieci. Oto, jak kończą się wszystkie historie miłosne. No, mamusiu, rzekł, obracając się do pani Vauquer, którą uściskał, włóż mama kapelusz, piękną suknię w kwiaty i szarfę po hrabinie. Ja pójdę sprowadzić dorożkę... osobiście.
I wyszedł, śpiewając:
Słońca ty boski promieniu,
Co złocisz miłośnie świat...
— Mój Boże, powiedz paniusia, pani Couture, z tym człowiekiem byłabym szczęśliwa bodaj w czterech gołych ścianach. A to dopiero, rzekła, obracając się w stronę handlarza mąki, ojciec Goriot ululany. Staremu kutwie nigdy nie przyszło do głowy aby mnie gdzie zaprosić! Ależ on wywali się na ziemię, Panie święty! Także ładnie, aby człowiek w jego wieku tracił rozum. Powie kto, że nie można stracić tego, czego się nie miało... Sylwio, zaprowadźże go do pokoju.
— Biedny chłopiec, rzekła pani Couture, rozgarniając włosy Eugeniusza, które spadały mu na oczy. Zupełnie jest jak młoda dziewczyna, nie wie co hulanka.
— A, mogę powiedzieć, że od trzydziestu jeden lat, przez które prowadzę pensjonat, rzekła pani Vauquer, wielu młodych ludzi przeszło mi przez ręce, jak to mówią; ale nie widziałam jeszcze takiego milusiego, tak dystyngowanego, jak pan Eugeniusz. Jaki on ładny kiedy śpi! Podnieśże mu pani głowę, pani Couture. Ba! osuwa się na ramię panny Wiktoryny; jest jakaś opatrzność dla młodych. Jeszcze trochę, a byłby sobie rozbił czoło o poręcz. Ładna byłaby z nich para.
— Cicho-że pani bądź, pani Vauquer! wykrzyknęła pani Couture, mówi pani rzeczy...
— Ba! rzekła pani Vauquer, nie słyszy. No, Sylwio, chodź mnie ubrać. Włożysz mi wielki gorset.
— A ba! wielki gorset, zaraz po obiedzie? rzekła Sylwia. Nie, niech pani szuka kogo innego, aby panią zasznurował, ja nie mam ochoty mieć pani na sumieniu. Toć pani by mogła życiem to przypłacić.
— Wszystko jedno, chcę przynieść zaszczyt panu Vautrin.
— Zatem tak pani kocha swoich spadkobierców?
— No, Sylwio, nie rezonuj, rzekła wdowa odchodząc.
— W jej wieku! wykrzyknęła kucharka, pokazując swoją panią Wiktorynie.
Pani Couture i jej pupilka, na której ramieniu spał Eugeniusz, zostały same. Chrapanie Krzysztofa rozlegało się w cichym domu i stanowiło kontrast ze spokojnym snem Eugeniusza, który spał tak wdzięcznie jak dziecko. Szczęśliwa że sobie może pozwolić na jeden z owych aktów miłosierdzia, w których wyrażają się wszystkie uczucia kobiety i który dawał jej bez winy czuć serce młodego człowieka bijące na swoim, Wiktoryna miała w fizjognomii cos macierzyńsko opiekuńczego, co jej dawało odcień dumy. Poprzez tysiąc myśli, które wznosiły się w jej sercu, przebijało mętne uczucie rozkoszy, pobudzone wymianą młodego i czystego ciepła.
— Poczciwe, drogie dziecko! rzekła pani Couture, ściskając jej rękę.
Starsza dama podziwiała tę niewinną i bolesną twarzyczkę, na którą zstąpiła aureola szczęścia. Wiktoryna podobna była do owych naiwnych średniowiecznych malowideł, w których artysta zaniedbuje wszystkie akcesoria i skupia całą magię spokojnego i dumnego pędzla na twarz, żółtą w tonie, w której wszelako niebo odbija się złotymi błyskami.
— A przecież on nie wypił więcej niż dwa kieliszki, mamusiu, rzekła Wiktoryna, wodząc ręką po włosach Eugeniusza.
— Ba, gdyby to był hulaka, moje dziecko, byłby zniósł wino jak inni. To upicie się przynosi mu zaszczyt.
Turkot pojazdu rozległ się na ulicy.
— Mamusiu, rzekła młoda dziewczyna, oto pan Vautrin. Weźmy pana Eugeniusza. Nie chciałabym, aby ten człowiek nas tak zastał: on ma wyrażenia, które brukają duszę, i spojrzenia, które obrażają kobietę tak jakby ktoś zdzierał z niej suknię.
— Nie, rzekła pani Couture, ty się mylisz! Pan Vautrin to dzielny człowiek, trochę w rodzaju nieboszczyka Couture, szorstki, ale zacny.
W tej chwili Vautrin wszedł bez hałasu i popatrzał na młodocianą parę, którą światło lampy zdawało się pieścić.
— Ot, rzekł, zakładając ręce na piersiach, oto scena, która byłaby podyktowała piękne, stronice dobremu Bernardin de Saint-Pierre, autorowi Paula i Wirginii. Młodość, to piękna rzecz, pani Couture! Biedne dziecko, śpij, rzekł, patrząc na Eugeniusza. Szczęście przychodzi niekiedy we śnie. Pani, ciągnął, zwracając się do wdowy, co mnie przywiązuje do tego młodego człowieka, co mnie wzrusza, to ze piękność jego duszy jest w harmonii z postacią. Popatrz pani, czy to nie cherubin, który się skłonił na ramię anioła? Godny jest, aby go kochać! Gdybym był kobietą, chciałbym umrzeć (nie, nie ma głupich!), chciałbym żyć dla niego. Kiedy ich tak podziwiam, droga pani, rzekł po cichu, nachylając się do wdowy nie mogę się wstrzymać od myśli, że Bóg stworzył ich dla siebie. Opatrzność posiada bardzo ukryte drogi, zgłębia serca i nerki ludzi — wykrzyknął głośno. — Widząc was tak, moje dzieci, zjednoczonych wspólną czystością, wszystkimi ludzkimi uczuciami, powiadam sobie, ze niepodobieństwem jest, aby kiedykolwiek przyszłość miała was rozdzielić. Bóg jest sprawiedliwy. Ale, — rzekł do młodej dziewczyny — zdaje mi się, że widziałem u pani linię pomyślności. Niech mi pani da rękę, panno Wiktoryno; znam się na chiromancji, nie raz wróżyłem z ręki. No, niech się pani nie boi. Hoho! co ja widzę? Słowo uczciwego człowieka, maluczko a będziesz jedną z najbogatszych dziedziczek w Paryżu. Obsypiesz szczęściem kogoś, kto cię kocha. Ojciec wzywa cię do siebie. Wychodzisz za mąż za młodego człowieka, pięknego, utytułowanego, który cię ubóstwia.
W tej chwili ciężkie kroki zalotnej wdowy przerwały proroctwa Vautrina.
— Oto mama Vauquerrrre, piękna jak gwiazda na firrrmamencie, wysznurowana jak melon w prążki. Czy nie dławi ociupineczkę? rzekł, kładąc jej rękę na przedniej brykli. — Przedsięwzięcie jest cokolwiek stłoczone, mammussiu! Jeśli będziemy płakać, nastąpi eksplozja, ale ja pozbieram kawałki z troskliwością antykwarza.
— Ten człowiek zna język francuskiej galanterii! rzekła wdowa, pochylając się do pani Couture.
— Bywajcie, dzieci! rzekł Vautrin, zwracając się w stronę Eugeniusza i Wiktoryny. — Błogosławię was, rzekł, wyciągając ręce nad ich głowami. — Wierz mi, panienko, to jest coś: życzenia uczciwego człowieka powinny przynieść szczęście, Bóg ich słucha.
— Bądź zdrowa, droga przyjaciółko, rzekła pani Vauquer do stołowniczki. — Czy sądzi pani, dodała po cichu, że pan Vautrin ma jakie zamiary względem mej osoby?
— Hm, hm!
— Och! droga mamo, rzekła Wiktoryna wzdychając i patrząc na swoje ręce, kiedy dwie kobiety zostały same, gdyby ten dobry pan Vautrin mówił prawdę!
— Ależ wystarczyłoby na to, odparła stara dama, jedynie tyle, aby ten potwór, twój brat, spadł na przykład z konia...
— Och, mamo!...
— Mój Boże, może to i grzech życzyć złego wrogowi, rzekła wdowa. Więc dobrze, godzę się ponieść pokutę. Doprawdy, z szczerego serca zaniosłabym kwiaty na jego grób. Niegodziwe serce. Nie ma odwagi ująć się za matką, której schedę przywłaszczył sobie z twoją szkodą, dzięki krętactwom ojca. Biedna kuzynka miała ładny majątek. Na twoje nieszczęście w kontrakcie nie uwidoczniono wcale jej wiana.
— Zbyt ciężko by mi było udźwignąć szczęście, gdyby ono miało kogoś kosztować życie, rzekła Wiktoryna. I, gdyby trzeba było, dla mej pomyślności, aby brat zniknął ze świata, wolałbym raczej na zawsze zostać tutaj.
— Mój Boże! jak mówi ten zacny pan Vautrin, który, sama widzisz, jest bardzo religijny, rzekła pani Couture. — Przyjemnie mi było dowiedzieć się, że nie jest niedowiarkiem, jak tamci, którzy mówią o Bogu z mniejszym uszanowaniem od samego diabła. Otóż, któż może wiedzieć, jakimi drogami podoba się opatrzności nas prowadzić?
Wspomagane przez Sylwię, kobiety zdołały w końcu przenieść Eugeniusza do jego pokoju, ułożyły go na łóżku, po czym kucharka rozebrała go. Przed odejściem, kiedy opiekunka się odwróciła, Wiktoryna złożyła pocałunek na czole Eugeniusza, z całym szczęściem, jakie jej musiała sprawiać ta niewinna zbrodnia. Rozejrzała się po pokoju studenta, zebrała, można powiedzieć, w jednej myśli tysiączne lubości owego dnia, stworzyła z nich obraz w który wpatrywała się długo, i usnęła jako najszczęśliwsza istota w Paryżu.
Uczta, pod której płaszczykiem Vautrin dał się napić Eugeniuszowi i ojcu Goriot wina zaprawnego narkotykiem, rozstrzygnęła o zgubie tego człowieka. Bianchon, wpół pijany, zapomniał zagadnąć pannę Michonneau na temat Ołży-Śmierci. Gdyby wymówił to słowo, obudziłby z pewnością czujność Vautrina, lub, aby mu wrócić prawdziwe nazwisko, Jakuba Collin, jednej ze znakomitości galer. Wreszcie przydomek Wenus z Perè-Lachaise skłonił pannę Michonneau do wydania galernika, w chwili gdy, ufna we wspaniałomyślność Collina, obliczała, czy nie byłoby korzystniej ostrzec go i pozwolić mu umknąć w nocy. Wyszła właśnie w towarzystwie Poireta, aby odwiedzić słynnego naczelnika policji przy uliczce św. Anny, wciąż mniemając, że ma do czynienia z wyższym urzędnikiem, nazwiskiem Gondureau. Dyrektor policji kryminalnej przyjął ją nader uprzejmie. Następnie, po rozmowie, w której wszystko omówiono, panna Michonneau poprosiła o napój, przy pomocy którego miało się odbyć sprawdzenie piętna. Z gestu zadowolenia, jaki uczynił luminarz policji, szukając fiolki w szufladzie, panna Michonneau odgadła, że w tej zdobyczy tkwi coś ważniejszego, niż ujęcie zwykłego zbrodniarza. Łamiąc sobie głowę nad tą zagadką, zaczęła podejrzywać, że policja spodziewa się, dzięki pewnym zeznaniom, uzyskanym na galerach od zdrajców, położyć rękę na całej ich kasie. Kiedy wyraziła policyjnemu lisowi swoje domysły, uśmiechnął się i starał się odwrócić podejrzenia starej panny.
— Myli się pani, odparł, Collin, to najniebezpieczniejsza główka, jaka kiedykolwiek znajdowała się w plemieniu złodziei. Oto wszystko. Hultaje wiedzą to dobrze; on jest ich podpora, sztandar, słowem, ich Bonaparte; kochają go wszyscy. Ten drab nie zostawi nigdy głowy na placu. Collin igra sobie z nami, dodał. Kiedy trafimy na którego z tych ludzi podobnych sztabie z angielskiej stali, możemy zgładzić ich, jeśli przy aresztowaniu pozwolą sobie na najlżejszy opór. Liczymy na jakiś akt gwałtu, aby utrupić Collina jutro. Unika się w ten sposób procesu, kosztów dozoru, żywienia, i oczyszcza się społeczeństwo. Procedury, słuchania świadków, odszkodowanie ich, egzekucja, wszystko to, co ma nas legalnie uwolnić od tych łotrów, kosztuje o wiele więcej, niż te tysiąc talarów, które pani otrzyma. Oszczędza się na czasie. Dając Ołży-Śmierci tęgi sztyk bagnetem w brzuch, przeszkodzimy setce zbrodni i uchronimy od zepsucia z pięćdziesięciu nicponiów, którzy się zatrzymają przezornie w okolicach domu poprawy. Tak wnioskuje policja rozumiejąca dobrze swe zadanie. Wedle prawdziwych filantropów, postępować w ten sposób znaczy zapobiegać występkom.
— I służyć krajowi, rzekł Poiret.
— Ot co! rzekł naczelnik policji, mówi pan dziś wcale rozsądnie. Tak jest, ani słowa, służymy krajowi. Toteż świat jest niesprawiedliwy wobec nas. Oddajemy społeczeństwu bardzo wielkie ciche usługi. Ostatecznie, rzeczą człowieka wyższego jest umieć się wznieść ponad przesądy, rzeczą zaś chrześcijanina przyjąć z poddaniem nieszczęścia, które pociąga za sobą czynienie dobrego, o ile nie odpowiada ono uznanym pojęciom. Paryż, to Paryż, widzicie państwo! To słowo tłumaczy moje życie. Moje uszanowanie pani. Będę jutro z mymi ludźmi w Ogrodzie Królewskim. Niech pani pośle Krzysztofa na ulicę Buffon do pana Gondureau. Sługa pański, panie Poiret. Gdyby panu kiedy coś ukradziono i chodziłoby o odnalezienie, jestem na pańskie usługi.
— I cóż, rzekł Poiret do panny Michonneau, i są głupcy, których to słowo policja doprowadza do szału. To bardzo miły człowiek, a to, o co prosi, proste jest jak bułka za grosz.
Dzień, który przypadł nazajutrz, miał zająć miejsce pośród najniezwyklejszych w historii pensjonatu pani Vauquer. Dotąd, najwybitniejszym zdarzeniem tego spokojnego życia był meteor rzekomej hrabiny de l’Ambermesnil. Ale wszystko miało zblednąć wobec perypetyj wielkiego dnia, o którym miała być wiecznie mowa w opowiadaniach pani Vauąuer.
Najpierw, Goriot i Rastignac spali do jedenastej. Pani Vauquer, która wróciła o północy z Gaîté, spoczywała w łóżku do wpół do jedenastej. Długi sen Krzysztofa, który dokończył butelki Vautrina, spowodował opóźnienie w gospodarstwie. Poiret i panna Michonneau nie skarżyli się, że śniadanie się odwleka. Co do Wiktoryny i pani Couture, te również spały do późna. Vautrin wyszedł przed osiną i wrócił kiedy podano do stołu. Nikt nie podnosił tedy gwałtu, skoro dobrze po jedenastej, Sylwia i Krzysztof obeszli wszystkie drzwi, oznajmiając że śniadanie na stole. Gdy Sylwia i służący opuścili jadalnię, panna Michonneau, która zeszła pierwsza, wlała płyn do srebrnego kubka Vautrina, w którym to kubku śmietanka do kawy grzała się w gorącej kąpieli. Stara panna liczyła na to, ze ten domowy obyczaj pomoże jej w spełnieniu zamiaru.
Zwołanie siedmiu pensjonarzy nie odbyło się bez trudności. W chwili gdy Eugeniusz, przeciągając się, schodził ostatni, posłaniec oddał mu list pani de Nucingen. List brzmiał następująco:
— Tak, co się stało? wykrzyknął Eugeniusz, który wpadł do jadalni, mnąc list, nie dokończywszy go. Która godzina?
— Wpół do dwunastej, rzekł Vautrin, kładąc cukier do kawy.
Galernik obrzucił Eugeniusza niesamowitym spojrzeniem, jakie umieją rzucać ludzie posiadający magnetyczną siłę: spojrzenie, którym podobno uspokaja się furiatów w domach obłąkanych. Eugeniusz zaczął drżeć na całym ciele. Turkot dał się słyszeć na ulicy: służący w barwach pana Taillefer, którego pani Couture poznała natychmiast, wbiegł z pomieszaną twarzą.
— Proszę panienki, rzekł, ojciec wzywa panienkę... Zdarzyło się nieszczęście. Pan Fryderyk bił się w pojedynku, otrzymał pchnięcie w czoło, lekarze nie mają nadziei. Ledwie będzie pani miała czas go pożegnać, nieprzytomny jest.
— Biedny chłopiec! wykrzyknął Vautrin. Jak można wdawać się w burdy, kiedy się ma rzetelnych trzydzieści tysięcy franków rocznie? Stanowczo, młodzież nie umie cenić życia.
— Panie! krzyknął Eugeniusz.
— No, co tam, ty duży dzieciaku? rzekł Vautrin, kończąc spokojnie pić kawę, którą to czynność panna Michonneau śledziła ze zbyt baczną uwagą, aby ją mógł wzruszyć fakt wywołujący zdumienie całego stołu. Czy nie odbywają się co dnia w Paryżu pojedynki?
— Idę z tobą, Wiktoryno, rzekła pani Couture.
I obie kobiety pobiegły bez szalów i kapeluszy.
Przed odejściem, Wiktoryna, z oczami we łzach, rzuciła Eugeniuszowi spojrzenie, które mówiło: „Nie myślałam, aby nasze szczęście miało mi wycisnąć łzy!“
— Ba! pan jest zatem prorokiem, panie Vautrin? rzekła pani Vauquer.
— Jestem wszystkim, rzekł Jakub Collin.
— To nadzwyczajna awantura! podjęła pani Vauquer, nizając szereg komunałów dokoła tego wydarzenia. Śmierć chwyta nas, nie pytając czy nam to do smaku. Nie wiadomo nigdy kto z brzegu. Szczęśliwe jesteśmy, my kobiety, że nie znamy pojedynków; ale zato mamy inne choroby, których nie znają mężczyźni. Rodzimy dzieci, a choroba macierzyństwa trwa długo. Cóż za los dla Wiktoryny! Ojciec musi przyjąć ją za swoją.
— Ot co! rzekł Vautrin patrząc na Eugeniusza. Wczoraj nie miała szeląga, dziś dziedziczy kilka milionów.
Powiedz pan, panie Eugeniuszu, wykrzyknęła pani Vauquer, wiedział pan gdzie sięgać!
Na te słowa, ojciec Goriot spojrzał na studenta i ujrzał w jego ręku zmięty list.
— Nie dokończyłeś listu! Cóż to znaczy? Byłżebys taki sam jak inni? spytał.
— Niech pani wie zatem, że nigdy nie zaślubię panny Wiktoryny Taillefer, rzekł Eugeniusz, zwracając się do pani Vauquer z uczuciem wstydu i grozy, który zdumiał obecnych.
Ojciec Goriot chwycił rękę studenta i uścisnął ją; byłby ją chciał ucałować.
— Och! och! rzekł Vautrin. Włosi mają dobre wyrażenie: col tempo!
— Czekam na odpowiedź, rzekł do Rastignaka posłaniec.
— Powiedzcie, że przyjdę.
Człowiek odszedł. Eugeniusz znajdował się w stanie podniecenia, które nie pozwoliło mu być ostrożnym.
— Co czynić? powtarzał głośno sam do siebie. Żadnych dowodów!
Vautrin uśmiechnął się. W tej chwili napój, wchłonięty przez żołądek, zaczął działać. Mimo to, galernik był tak silny, że wstał, spojrzał na Rastignaka, rzekł zmienionym głosem:
— Młodzieńcze, niekiedy szczęście przychodzi we śnie...
I padł, jakby rażony gromem.
— Jest więc sprawiedliwość boska! rzekł Eugeniusz.
— Jezu miłosierny! Cóż się stało? Co temu zacnemu panu Vautrin?
— Apopleksja! krzyknęła panna Michonneau.
— Sylwio, dziecko, idź po lekarza, rzekła wdowa.
— Ach, panie Rastignac, biegnij pan prędko po pana Bianchon; Sylwia może nie zastać naszego lekarza, pana Grimprel.
Rastignac, szczęśliwy że ma pozór do opuszczenia tej strasznej jaskini, wybiegł. — Krzysztofie, dalej, pędź do aptekarza o coś na apopleksję.
Krzysztof wyszedł.
— Ojcze Goriot, prosimy, pomóż nam pan przenieść go na górę.
Uniesiono Vautrina, przebyto z trudem schody i ułożono go na łóżku.
— Nie zdam się wam już na nic, pójdę odwiedzić córkę, rzekł Goriot.
— Stary egoista! wykrzyknęła pani Vauquer. Idź, życzę ci, żebyś zdechł jak pies.
— Niech pani pójdzie zobaczyć, czy nie ma gdzie eteru, rzekła panna Michonneau, która, przy pomocy Poireta, rozebrała Vautrina.
Pani Vauquer zeszła do siebie, zostawiając pannie Michonneau wolne pole.
— Dalej, zdejm mu pan koszulę; odwróć go szybko. Bądź że raz dobry na coś i oszczędź mi widoku nagości, rzekła do Poireta. Stoisz jak słup soli.
Skoro Vautrina odwrócono, panna Michonneau zaaplikowała mu na bark silnego klapsa; dwie nieszczęsne litery zajaśniały biało w zaczerwienionym miejscu.
— Ot, i zarobiłaś pani lekko trzy tysiące! wykrzyknął Poiret, podtrzymując Vautrina w siedzącej pozycji, gdy panna Michonneau wkładała mu koszulę. Uf! ciężki jest, dodał, kładąc go z powrotem.
— Cicho bądź. Czyżby tu gdzie była kasa? rzekła żywo stara panna, której oczy zdawały się przebijać mury, tak chciwie przeglądała najdrobniejsze sprzęty. — Gdyby można otworzyć ten sekretarzyk pod jakimś pozorem? dodała.
— To byłoby może niewłaściwe, odparł Poiret.
— Nie, odparła. Pieniądze kradzione, które wprzód należały do wszystkich, są już niczyje. Ale nie ma czasu. Słyszę starą Vauquer.
— Jest eter, rzekła pani Vauquer. A to mi doprawdy! bania rozbiła się z awanturami. Boże! ten człowiek nie może być chory, biały jest jak kurczątko.
— Jak kurczątko?
— Serce bije regularnie, rzekła wdowa, kładąc mu rękę na sercu.
— Regularnie? rzekł Poiret zdumiony.
— Ma się bardzo dobrze.
— Uważa pani? spytał Poiret.
— Ba! wygląda jakby spał. Sylwia poszła po lekarza. Powiedz pani, panno Michonneau; poczuł eter. Et, to tylko spazma, nie żaden apopleks. Puls ma dobry. Silny jest jak Herkules. Patrz pani, jaki ten człowiek ma obrośnięty żołądek; będzie żył sto lat, niebożątko! Peruka też trzyma się dobrze. Aha, przylepiona jest: ma fałszywe włosy, niby względem tego że jest ryży. Powiadają, że tacy rudzi są albo ze wszystkiem dobrzy, albo ze wszystkiem źli. Ten chyba jest dobry?
— Dobry, aby go powiesić, rzekł Poiret.
— Chce pan powiedzieć na szyi ładnej kobiety! krzyknęła żywo panna Michonneau. Idźże pan stąd, panie Poiret. To nasza rzecz pielęgnować was, kiedy jesteście chorzy. Zresztą, tyle co pan pomoże a nic, to jedność. Obie z panią Vauquer będziemy czuwały przy tym zacnym panu Vautrin.
Poiret odszedł cicho i bez szemrania, jak pies którego pan wyrzuci kopnięciem nogi. Rastignac wyszedł aby odetchnąć powietrzem, dławił się. Tej zbrodni, którą spełniono o oznaczonej godzinie, pragnął przecież w wilię zapobiec! Co się stało? Co począć? Drżał, iż stał się jej wspólnikiem. Zimna krew Vautrina przerażała go jeszcze.
— Ale gdyby Vautrin miał umrzeć nie rzekłby słowa?... powiadał sobie Rastignac.
Szedł przez aleje Luxemburgu jak gdyby go ścigała sfora psów: zdawało mu się, że słyszy ich szczekania.
— I cóż, zakrzyknął nań Bianchon, czytałeś Pilota?
Pilot był to radykalny dziennik prowadzony przez pana Tissot, puszczający na prowincję, w kilka godzin po rannych dziennikach, wydanie, gdzie znajdowały się wszystkie nowiny dnia; w ten sposób dziennik zyskiwał w większych prowincjonalnych miastach całą dobę przed innymi.
— Jest tam bajeczna historia, rzekł. Młody Taillefer bił się z hrabią Franchessini, ze starej gwardii, który mu wpakował szpadę na dwa cale w czoło. I oto nasza Wiktoryna jest jedną z najbogatszych partii w Paryżu. Hej! gdyby to był człowiek przewidział. Cóż za ruletka ta śmierć! Czy to prawda, że Wikcia robiła do ciebie słodkie oczy?
— Przestań, Bianchon, nie ożenię się z nią nigdy. Kocham uroczą kobietę, mam jej wzajemność, i...
— Mówisz tak, jakbyś wytężał wszystkie siły, aby jej nie zdradzić. Pokaż że mi kobietę, która by była warta, aby dla niej poświęcić fortunę imćpana Taillefer.
— Czy wszystkie demony z piekła uwzięły się na mnie? wykrzyknął Rastignac.
— O co tobie chodzi? Czyś oszalał? Podaje że mi rękę, rzekł Bianchon, niech ci zmacam puls. Masz gorączkę.
— Lećże do starej Vauquer, rzekł Eugeniusz, ten opryszek Vautrin padł przed chwilą jak martwy.
— A, rzekł Bianchon, opuszczając Rastignaka, potwierdzasz podejrzenia, które muszę sprawdzić.
Długa przechadzka, jaką odbył student, miała coś uroczystego. Uczynił poniekąd rachunek sumienia. Jeśli pasował się z sobą, zgłębiał się, wahał, bądź co bądź uczciwość jego wyszła z tej twardej i straszliwej dyskusji niby sztaba żelaza, która oprze się wszystkim próbom. Przypomniał sobie wczorajsze zwierzenia ojca Goriot, przypomniał sobie mieszkanko blisko Delfiny; wyjął na nowo list, odczytał go, ucałował.
— Taka miłość jest mą kotwicą, rzekł sobie. Ten biedny starzec wiele wycierpiał. Nie mówi nic o swoich zgryzotach, ale któż by ich nie odgadł! Dobrze więc, będę dbał o niego, jak o własnego ojca, dostarczę mu tysiącznych radości. Jeśli Delfina mnie kocha, często będzie zachodziła do mnie aby spędzić dzień przy ojcu. Ta pyszna hrabina de Restaud, to niegodziwa istota, zdobią była by z ojca zrobić parobka. Droga Delfina! ona lepsza jest dla nieboraka, warta by ją kochać.
Wyjął zegarek, oglądając go z zachwytem.
— Wszystko mi się uśmiecha! Kiedy dwoje ludzi kocha się na zawsze, mogą sobie pomagać, mogę to przyjąć. Zresztą, wybiję się, to pewna, będę mógł oddać stokrotnie. Niema w tym związku zbrodni, nic co by mogło przyprawić o zmarszczenie brwi najsurowszą cnotę. Iluż uczciwych ludzi zadzierzguje takie węzły! Nie oszukujemy nikogo; tylko kłamstwo upadla. Kłamać, czyż nie znaczy wyrzekać się własnej godności? Delfina nie żyje od dawna z mężem. Zresztą, ja zażądam od tego Alzatczyka aby mi odstąpił żonę, skoro nie potrafił uczynić jej szczęśliwą.
Walka Rastignaka trwała długo. Mimo iż zwycięstwo miało przypaść młodzieńczej cnocie, niezwalczona ciekawość sprowadziła go około wpół do piątej, o zmierzchu, do pensjonatu, który, jak sobie przysięgał, miał opuścić na zawsze. Chciał się dowiedzieć, czy Vautrin żyje. Wpadłszy na myśl aby mu podać środek na wymioty, Bianchon kazał zanieść do szpitala zwrócone substancje, celem chemicznego ich zbadania. Widząc usilność, z jaką panna Michonneau starała się usunąć te wydzieliny, nabrał tym silniejszych wątpliwości. Vautrin zresztą zbyt rychło wrócił do zdrowia, aby Bianchon nie miał podejrzewać jakiegoś spisku przeciw ulubieńcowi gospody. W chwili gdy Rastignac wrócił, Vautrin stał przy piecu w jadalni. Sprowadzeni wcześniej niż zwykle nowiną o pojedynku młodego Taillefera, pensjonarze, ciekawi szczegółów sprawy i jej wpływu na losy Wiktoryny, zebrali się wszyscy, z wyjątkiem ojca Goriot, i rozprawiali o tej przygodzie. Skoro Eugeniusz wszedł, oczy jego spotkały się z oczami niewzruszonego Vautrina, którego wzrok wniknął mu w serce tak głęboko i poruszył tak silnie jakieś złe struny, iż student zadrżał.
— I cóż, drogie dziecko, rzekł zbiegły galernik, kostusia dużo będzie miała ze mną kłopotu. Wedle tego co mówią te damy, przetrzymałem uderzenie krwi, zdolne powalić wołu.
— Powiedz pan byka! wykrzyknęła wdowa Vauquer.
— Czyż byś był nierad, że mnie widzisz przy życiu? rzekł Vautrin, pochylając się do Rastignaka, którego myśli zdawał się przenikać. To by zakrawało na diabelnie silnego człowieka!
— Na honor, rzekł Bianchon, panna Michonneau mówiła przedwczoraj o jakimś jegomościu zwanym Ołży-śmierć; ten przydomek nadał by się dla pana.
Słowa te podziałały na Vautrina jak piorun: zbladł i zachwiał się, jego magnetyczne spojrzenie padło jak promień słońca na pannę Michonneau, której ten prąd niezłomnej woli podciął kolana... Stara panna osunęła się na krzesło. Poiret rzucił się żywo między nią a Vautrina, rozumiejąc że grozi jej niebezpieczeństwo: tyle dzikiej wymowy nabrała twarz galernika, gdy odrzucił dobroduszną maskę, pod którą ukrywał prawdziwą naturę. Nie ogarniając jeszcze dramatu, pensjonarze stali w osłupieniu. Równocześnie dały się słyszeć liczne kroki i chrzęst karabinów, które zadźwięczały o bruk. W chwili gdy Collin szukał machinalnie wyjścia, spoglądając na okna i ściany, czterech ludzi ukazało się w drzwiach. Pierwszym był naczelnik policji bezpieczeństwa, trzej inni byli to t. zw. oficerowie pokoju.
— W imieniu prawa i króla! rzekł jeden z oficerów, którego głos zgłuszyły szmery zdumienia.
Niebawem zapanowało w jadalni milczenie; pensjonarze rozstąpili się, aby przepuścić trzech ludzi, z których każdy trzymał rękę w bocznej kieszeni, na rękojeści nabitego pistoletu. Dwóch żandarmów, którzy wkroczyli za agentami, zajęło drzwi do salonu; dwaj inni ukazali się w drzwiach prowadzących na schody. Kroki i chrzęst broni rozlegały się pod oknami. Wszelka nadzieja ucieczki zgasła dla Collina, na którego nieodparcie skierowały się spojrzenia. Szef policji podszedł wprost do niego; zaczął od tego, że uderzył go tak silnie, iż strącił perukę i odsłonił głowę Collina w całej okropności. Fizjognomia ta i głowa — pokryta ceglasto-rudemi krótkimi włosami, które dawały jej straszliwe znamię siły skojarzonej, z chytrością — harmonizujące z torsem, zabłysły światłem inteligencji, jak gdyby je rozświetliły wszystkie ognie piekła. Każdy zrozumiał całego Vautrina, jego przeszłość, teraźniejszość, przyszłość, jego nieubłagane teorie, dogmat własnego zachcenia, królewskość jaką mu nadawał cynizm jego myśli, uczynków, oraz siła zdolnej do wszystkiego organizacji. Krew wystąpiła mu na twarz, oczy błysły niby u dzikiego kota. Skurczył się w sobie gestem tak dzikiej energii, ryknął tak potężnie, iż wydarł okrzyk grozy z piersi pensjonarzy. Na ten ruch lwa, agenci, wsparci ogólnym hałasem, chwycili pistolety. Collin zrozumiał niebezpieczeństwo widząc błyszczące kurki i w jednej chwili dał dowód najwyższej ludzkiej potęgi. Straszliwe i majestatyczne widowisko! Fizjognomia jego urzeczywistniła fenomen, który można porównać jedynie z kotłem pełnym dymiącej pary, zdolnej podnieść góry, a rozpraszającej się w mgnieniu oka pod kroplą zimnej wody. Kroplą wody, która ostudziła jego wściekłość, było zastanowienie się szybkie jak błyskawica. Uśmiechnął się i spojrzał na perukę.
— Nie jesteś dziś najgrzeczniej usposobiony, rzekł do szefa policji.
I podał ręce żandarmom, przyzywając ich gestem.
— Panowie żandarmi, załóżcie mi kajdanki. Biorę obecnych za świadków, że się nie opieram.
Rozległ się szmer podziwu, wydarty szybkością, z jaką lawa i ogień buchnęły z tego ludzkiego wulkanu i napowrót się weń cofnęły.
— To ci wchodzi w paradę, mości hyclu, dodał galernik, spoglądając na sławnego naczelnika policji.
— Dalej, rozbierać się! rzekł ów tonem wzgardy.
— Po co? rzekł Collin. Są tu damy. Nie zaprzeczam niczemu i poddaję się.
Zamilkł na chwilę i spojrzał po zgromadzeniu niby mówca, który gotuje się powiedzieć zdumiewające rzeczy.
— Pisz, papo Lachapelle, rzekł, zwracając się do małego siwego staruszka, który usiadł na końcu stołu i wydobył z teki protokół. — Przyznaję, że jestem Jakub Collin, zwany Ołży-Śmierć, skazany na dwadzieścia lat kajdanów; a dowiodłem właśnie, żem nie skradł swego przydomka. Gdybym bodaj podniósł rękę, rzekł do pensjonarzy, ci trzej łapacze byliby rozlali wszystką moją juszkę na patriarchalną podłogę mamy Vauquer. Te hultaje umieją zastawiać pułapki!
Pani Vauquer omal nie zemdlała, słysząc te słowa.
— Mój Boże, rzekła do Sylwii, to można się rozchorować; i ja wczoraj jeszcze byłam z nim w teatrze!
— Trochę filozofii, mamusiu, odparł Collin. Czyż to nieszczęście, żeś była wczoraj ze mną w loży w Gaîté? wykrzyknął. Czyś ty lepsza od nas? Mniej hańby jest na naszym barku, niż wy jej macie w sercu, wy, strupieszałe członki zgniłego społeczeństwa: najlepszy z was nie umiał mi się oprzeć. Oczy Vautrina zatrzymały się na Rastignaku, na którego skierował miły uśmiech, stanowiący osobliwą sprzeczność z twardym wyrazem jego twarzy. — Nasza umowa stoi zawsze, mój aniele, naturalnie o ile się godzisz! Pamiętasz?
Zanucił:
Franusia moja jest urocza,
Prostoty stroi ją wdzięk...
— Nie lękaj się o nic, dodał, umiem się upomnieć o swoje wierzytelności. Nadto się mnie boją, aby ktoś śmiał mnie wykiwać!
Galery ze swymi obyczajami i mową, ze swymi straszliwymi przejściami od żartu do grozy, ze swą przerażającą wielkością, rubasznością i spodleniem, stanęły nagle jak żywe w tym człowieku, który nie był już człowiekiem, ale typem całego tego zwyrodniałego plemienia, ludu dzikiego i logicznego, brutalnego a giętkiego. W jednej chwili Collin stał się piekielnym poetą, w którym wyraziły się wszystkie ludzkie uczucia, z wyjątkiem skruchy. Spojrzenie jego było spojrzeniem upadłego anioła, który wiecznie pragnie wojny. Rastignac spuścił oczy, przyjmując tę zbrodniczą parantelę jako pokutę za swoje złe myśli.
— Kto mnie zdradził? rzekł Collin, wiodąc straszliwym okiem po zebranych i zatrzymując je na pannie Michonneau.
— To ty, rzekł, stara wiedźmo! Ty przyprawiłaś mnie o sztuczne uderzenie krwi, ty... szpiegu!... Wystarczyłoby mi powiedzieć dwa słowa, aby ci skręcono szyję w ciągu tygodnia. Przebaczam ci, jestem chrześcijanin. Zresztą, to nie ty mnie sprzedałaś. Ale kto? Ha, ha! szukacie tam na górze! — wykrzyknął, słysząc jak urzędnicy policji otwierają szafy i zagarniają rzeczy. — Nie ma już ptaszków w gnieździe, odfrunęły wczoraj. Moje księgi handlowe są tu — rzekł, uderzając się w czoło. — Wiem teraz, kto mnie zdradził. Nikt inny, tylko ten łotr Jedwabny. Nieprawdaż, ojcze łapaczu? — rzekł do naczelnika policji. — Zanadto dobrze się to zgadza z pobytem banknotów na górze. Figa z makiem, moje kochane szpieguny. Co do Jedwabnego, ten znajdzie się pod ziemią do dwóch tygodni, choćby go strzegła cała wasza żandarmeria. Ileście jej dali, tej Miszonecie? — rzekł, zwracając się do urzędników. — Jakieś tysiąc talarów! Więcej byłem wart jeszcze, ty przegniła Ninon, ty Pompadour w łachmanach, Wenus z kostnicy! Gdybyś mnie była ostrzegła, dostałabyś sześć tysięcy. Ha! nie wiedziałaś o tym, stara handlarko mięsa; inaczej dałabyś mi pierwszeństwo. Tak, byłbym chętnie dał tyle, aby sobie oszczędzić podróży, która mi jest nie na rękę i naraża na niepotrzebne koszta, mówił, gdy mu wkładano kajdanki. — Te hycle będą się bawiły ze mną jak kot z myszą, będą umyślnie wlekli sprawę bez końca. Gdyby mnie posłali od razu na galery, rychło wróciłbym do swoich zajęć, naprzekór wszystkim lalusiom z policji. Tam wszyscy na głowach się postawią, aby uwolnić swego zacnego generała, dzielnego Ołży-Śmierć! Czy jest między wami ktoś, ktoby posiadał, jak ja, więcej niż dziesięć tysięcy braci gotowych uczynić dlań wszystko? spytał z dumą. — Tak, jest tutaj coś, rzekł, uderzając się w piersi. — Nie zdradziłem nigdy nikogo. Patrz, ty ścierwo, spójrz na nich, rzekł zwracając się do starej panny. Na mnie patrzą ze zgrozą, ale ty przyprawiasz ich o mdłości. Weź swoją zapłatę.
Umilkł na chwilę, spoglądając po stołownikach.
— Jacyście wy głupi wszyscy! Nie widzieliście nigdy galernika? Zbrodniarz tej miary co Collin, tu obecny, to człowiek mniej nikczemny od innych, zakładający protest przeciw straszliwym oszustwom umowy społecznej, jak mówi Jan Jakub, którego mam zaszczyt być uczniem. Ostatecznie, jestem sam naprzeciw rządu wraz z jego chmarą trybunałów, żandarmów, budżetów, i wodzę ich za nos.
— Do kroćset! rzekł malarz. Wartoby go odmalować w tej chwili.
— Powiedz no mi, szambelanie Jego Wysokości Kata, ochmistrzu Wdowy (pełne straszliwej poezji miano, jakie złoczyńcy dają gilotynie) — dodał, zwracając się do szefa policji — bądź poczciwy, powiedz, czy to Jedwabny mnie sprzedał? Nie chciałbym, aby beknął za kogo innego, toby było niesprawiedliwie.
W tej chwili agenci, którzy wszystko przetrząsnęli w mieszkaniu bandyty i ze wszystkiego sporządzili inwentarz, wrócili i zaczęli szeptać coś cicho do naczelnika wyprawy.
Protokół był skończony.
— Panowie, rzekł Collin zwracając się do stołowników, zabiorą mnie. Byliście wszyscy bardzo uprzejmi przez czas mego pobytu, zachowam dla was wdzięczność. Przyjmijcie moje pożegnanie. Pozwolicie, abym wam przysłał prowanckich fig.
Uczynił kilka kroków i odwrócił się, aby spojrzeć na Rastignaka.
— Bądź zdrów, Eugeniuszu, rzekł smutnym i łagodnym głosem, który szczególnie odbijał od szorstkości poprzednich słów. Gdybyś był w potrzebie, zostawiłem ci oddanego przyjaciela.
Mimo kajdanków, zdołał stanąć w pozycji, wydał okrzyk komendy: „Raz, dwa!“ i zadał pchnięcie.
— W razie nieszczęścia, rzekł, zwróć się tam. Człowiek, pieniądze, wszystko na twoje usługi.
Dziwna osobistość zabarwiła ostatnie słowa na tyle żartobliwie, aby mogły być zrozumiałe jedynie dla Rastignaka i Vautrina. Skoro żandarmi, żołnierze i agenci opuścili dom, Sylwia, która rozcierała octem skronie gospodyni, spojrzała po stołownikach trwających w osłupieniu.
— A jednak, rzekła, był to kawałek mężczyzny.
Zdanie to rozwiało urok, w jakim pogrążyły każdego natłok i rozbieżność uczuć wywołanych tą sceną. W tej chwili pensjonarze, spojrzawszy po sobie, zwrócili nagle oczy na pannę Michonneau. Stała jak wryta koło pieca, sucha i zimna jak mumia; ze spuszczonymi oczami, jakby się obawiała że cień zielonego daszka nie jest dość silny aby skryć jej wyraz. Zrozumieli naraz tę postać, która od tak dawna była im antypatyczna. Rozległ się głuchy szmer, który przez swą doskonałą zgodność zdradzał jednomyślną odrazę. Panna Michonneau usłyszała, ale nie ruszyła się z miejsca. Pierwszy Bianchon nachylił się do sąsiada.
— Wynoszę się, jeżeli ta pannica ma nadal z nami siadać do stołu, rzekł półgłosem.
W mgnieniu oka wszyscy, z wyjątkiem Poireta, potwierdzili oświadczenie studenta, który, wsparty ogólną zgodą, zbliżył się do starego pensjonarza.
— Pan jesteś w bliskich stosunkach z panną Michonneau, rzekł. Pomów z nią; wytłumacz, że powinna się stąd wynosić natychmiast.
— Natychmiast? powtórzył Poiret zdziwiony.
Zbliżył się do starej panny i szepnął jej kilka słów.
— Zapłaciłam komorne i mieszkam tu za swoje pieniądze jak wszyscy, rzekła, obrzucając obecnych wzrokiem jaszczurki.
— To nic! Złożymy się, aby pani zwrócić, rzekł Rastignac.
— Pan trzyma stronę Collina, odparła, rzucając na studenta badawcze i jadowite spojrzenie. Nie trudno zgadnąć czemu.
Na te słowa, Eugeniusz skoczył, jak gdyby chciał się rzucić na starą pannę i udusić ją. Spojrzenie to, którego łajdactwo zrozumiał, wniosło straszliwe światło w jego duszę.
— Zostawże ją pan! wykrzyknęli stołownicy.
Rastignac skrzyżował ramiona i stał niemy.
— Skończmyż z tym Judaszem w spódnicy, rzekł malarz, zwracając się do pani Vauquer. — Jeżeli pani nie wyprosi panny Michonneau, opuszczamy wszyscy paniną budę i opowiemy wszędzie, że mieszkają tu same tylko szpiegi i bandyci. W przeciwnym razie zachowamy milczenie co do tego wypadku, który ostatecznie może się zdarzyć w najlepszym towarzystwie, aż do chwili gdy zaczną galerników piętnować na czole, oraz zabronią im przebierać się za rentierów i odgrywać rolę trefnisiów, w której znajdują szczególne upodobanie.
Na te słowa, pani Vauquer cudem odzyskała zdrowie, wyprostowała się, założyła ręce na piersiach, otworzyła oczy jasne i bez śladu łzy.
— Ależ, drogi panie, chce pan tedy ruiny mego domu? Oto pan Vautrin... Och, Boże, rzekła, przerywając sama sobie, nie mogę się wstrzymać od nazywania go dawnym, uczciwym nazwiskiem! Oto, rzekła, jedno mieszkanie próżne, a pan chce, abym została jeszcze z dwoma w porze kiedy każdy już się ulokował...
— Panowie, bierzmy kapelusze i chodźmy na obiad do Flicoteaux, plac Sorbony.
Pani Vauquer obliczyła jednym rzutem oka po której stronie jest większa korzyść i potoczyła się ku pannie Michonneau.
— No cóż, ślicznotko, nie chce pani zguby mego zakładu, co? Widzisz, w jakiej ostateczności stawiają mnie ci panowie; idź pani dziś wieczór jeść w swoim pokoju.
— Nie, nie! zakrzyknęli pensjonarze. Chcemy, aby się stąd zabrała natychmiast.
— Ależ ona obiadu nie jadła, biedactwo, rzekł Poiret miłosiernym tonem.
— Niech sobie idzie jeść gdzie jej się podoba! wykrzyknęło kilka głosów.
— Za drzwi ze szpiegiem!
— Za drzwi ze szpiegami!
— Panowie! wykrzyknął Poiret, wznosząc się nagle do wyżyn odwagi, jakiej miłość użycza baranom. Chciejcie uszanować płeć.
— Szpiegi nie mają płci, rzekł malarz.
— Dobry ze swoją płciorama!
— Za drzwiorama!
— Panowie, to nieprzyzwoicie. Kiedy się komuś wypowiada, trzeba zachować formy. Zapłaciliśmy, więc zostajemy, rzekł Poiret, kładąc na głowę kaszkiet i siadając obok panny Michonneau, której pani Vauquer roztrząsała sumienie.
— Urwisie, rzekł doń malarz komicznym tonem, ej, ty mały urwisie!
— Zatem, jeżeli państwo nie odchodzicie, my wszyscy idziemy, rzekł Bianchon.
I stołownicy skierowali się hurmem ku drzwiom.
— Moja panno, co pani sobie właściwie myśli? wykrzyknęła pani Vauquer. Jestem zrujnowana. Nie może pani tu zostać, oni posuną się do gwałtu!
Panna Michonneau wstała.
— Zabierze się! — Nie zabierze! — Zabierze się! — Nie zabierze!
Słowa te, padające kolejno, oraz wrogi ton wykrzykników, które ją dochodziły, zmusiły pannę Michonneau do odwrotu, po chwili pertraktacyj dokonanych szeptem z gospodynią.
— Idę do pani Buneaud, rzekła tonem groźby.
— Idź pani gdzie się jej podoba, rzekła pani Vauquer, widząc krwawą zniewagę w wyborze pensjonatu, z którym rywalizowała i który tym samym był jej nienawistny. Idź panna do Bunodowej, będziesz tam miała wino kwaśne jak ocet i odpadki z traktierni.
Pensjonarze ustawili się w najgłębszym milczeniu w dwa rzędy.
Poiret spoglądał tak czule na parnię Michonneau, był tak naiwnie niezdecydowany czy ma iść za nią czy zostać, że stołownicy, uszczęśliwieni z porażki starej panny, zaczęli się śmiać na jego widok.
— Ksi, ksi, ksi, Poiret! krzyknął malarz. Dalej, hopla, hop!
Urzędnik Muzeum zaczął komicznie śpiewać początek znanej romanzy:
W dalekie puszczając się strony
Orlando piękny i młody...
— Idźże pan, umierasz z ochoty: trahit sua quemque voluptas! rzekł Bianchon.
— Każda potwora znajdzie swego amatora, wolny przekład z Wergiliusza, rzekł korepetytor.
Panna Michonneau spojrzała na Poireta, czyniąc ruch jak gdyby chciała wesprzeć się na nim; nie umiał oprzeć się wezwaniu i podał ramię starej. Rozległy się oklaski, połączone z wybuchami śmiechu.
— Brawo, Poiret! — Nie, ten stary Poiret!... — Apollo-Poiret! — Hektor-Poiret! — Dzielny Poiret!
W tej chwili wszedł posłaniec i oddał list pani Vauquer, która, przeczytawszy, osunęła się na krzesło.
— Ależ zostaje tylko podpalić dom, piorun weń uderzył! Młody Taillefer umarł o trzeciej. Ciężko jestem ukarana, że życzyłam pomyślności tym paniom ze szkodą biednego chłopca! Pani Couture i Wiktoryna proszą o odesłanie rzeczy, przenoszą się do ojca. Taillefer pozwala córce zatrzymać przy sobie panią Couture jako damę do towarzystwa. Cztery mieszkania wolne, pięcioro pensjonarzy mniej!...
Siadła, zdawała się bliska płaczu.
— Nieszczęście weszło w mój dom! wykrzyknęła.
Turkot pojazdu, który zatrzymał się przed domem, rozległ się nagle na ulicy.
— Jeszcze jakiś pasztet! rzekła Sylwia.
W drzwiach ukazał się nagle Goriot z twarzą błyszczącą i zarumienioną szczęściem: rzeklibyście odrodzony człowiek.
— Goriot dorożką? rzekli stołownicy. — Zbliża się koniec świata!
Stary podszedł prosto do Eugeniusza, który stał w kącie zadumany, i ujął go asa ramię.
— Chodź pan, rzekł wesoło.
— Nie wiesz pan tedy, co się stało? rzekł Eugeniusz. Vautrin był opryszkiem i właśnie go ujęto, a młody Taillefer nie żyje.
— I cóż, co nas to obchodzi? rzekł ojciec Goriot. Jem dziś obiad z córką u ciebie, słyszysz? Czeka na ciebie, chodź!
Pociągnął Rastignaka tak gwałtownie za ramię, że Eugeniusz zmuszony był podążyć za nim. Uprowadził go niby kochankę.
— Do stołu! krzyknął malarz.
Wszyscy przysunęli krzesła i siedli.
— Daję słowo, rzekła Sylwia, wszystko się dziś nieszczęści, potrawka barania na nic się spaliła. Ha, trudno, zjecie państwo jak jest.
Pani Vauquer nie miała siły wyrzec słowa, widząc tylko dziesięć osób zamiast osiemnastu koło stołu: ale wszyscy próbowali ją rozerwać i pocieszyć. O ile zrazu stołownicy rozmawiali o Vautrinie i o wypadkach dnia, rychło podążyli za kapryśnym biegiem rozmowy i zaczęli gwarzyć o pojedynkach, galerach, sądach, prawach które by trzeba zreformować, więzieniach. Niebawem znaleźli się o tysiąc mil od Jakuba Collin, Wiktoryny i jej brata. Mimo iż było ich tylko dziesięciu, robili hałasu za dwudziestu i zdawali się liczniejsi niż zazwyczaj; to była jedyna różnica między tym obiadem a wczorajszym. Zwykła obojętność samolubnego świata, który nazajutrz miał znaleźć w bieżących paryskich wypadkach nową ofiarę do pożarcia, wzięła górę; nawet pani Vauquer dała się ukoić nadziei, która przybrała głos grubej Sylwii.
Dzień ten miał być aż do wieczora jedną fantasmagorią dla Eugeniusza, który, mimo siły swego charakteru i tęgiej głowy, niezdolny był zebrać myśli, znalazłszy się w dorożce z ojcem Goriot. Odezwania się starego zdradzały niezwyczajną radość i po tylu wzruszeniach rozlegały się w uchu młodego człowieka niby słowa we śnie.
— Wszystko skończone dziś rano. Jemy obiad we troje, razem, razem! rozumiesz? Już cztery lata nie jadłem obiadu z Delfiną, z moją Delfinką. Będę ją miał dla siebie cały wieczór. Pracowałem jak wyrobnik z zakasanymi rękawami. Pomagałem znosić meble. Ha, ha! ty nie wiesz jaka ona jest miła przy stole, będzie się mną zajmowała: „Masz, papuśku, zjedz jeszcze tego, to dobre“. A ja wtedy nie mogę jeść. Och, dawno już nie byłem z nią tak spokojnie, jak dziś będziemy!
— Zatem, rzekł Eugeniusz, świat przewrócił się do góry nogami?
— Przewrócił? rzekł ojciec Goriot. Ależ nigdy jeszcze nie trzymał się tak dobrze na nogach. Widzę same wesołe twarze, ludzie ściskają się za ręce, obejmują się; szczęśliwi są tak, jakby wszyscy mieli być na obiedzie u swoich córek i zajadać dobry obiadek, jak ten, który ona zamówiła przy mnie w Cafe Anglais. Ba! przy niej piołun wydałby się słodki.
— Mam uczucie, że wracam do życia, rzekł Eugeniusz.
— Jedź że prędzej, człowieku! krzyknął ojciec Goriot, otwierając okno. Jedźcież prędzej, dam wam pięć franków na piwo, jeśli za dziesięć minut staniemy na miejscu.
Słysząc tę obietnicę, woźnica pognał z szybkością błyskawicy.
— Wlecze się noga za nogą, wyrzekał ojciec Goriot.
— Ale gdzie mnie pan wiezie? spytał Rastignac.
— Do ciebie, odparł ojciec Goriot.
Pojazd zatrzymał się przy ulicy d’Artois. Stary wyskoczył pierwszy i rzucił dziesięć franków woźnicy z hojnością wdowca, który w paroksyzmie uciechy nie liczy się z niczym.
— Dalej, chodźmy, rzekł do Rastignaka, prowadząc go przez dziedziniec i wiodąc do mieszkania na trzecim piętrze, w oficynie nowego i okazałego domu.
Ojciec Goriot nie potrzebował dzwonić. Teresa, pokojówka pani de Nucingen, otworzyła. Eugeniusz znalazł się w ślicznym kawalerskim mieszkanku, — przedpokój, salonik, sypialnia oraz gabinet z oknem wychodzącym na ogród. W saloniku, który błyszczał wykwintem, spostrzegł przy blasku świec Delfinę, która wstała z kozetki, zasunęła kominek ekranem i rzekła tonem przepojonym czułością:
— Trzeba aż posyłać po pana, sam nie umiesz nic zrozumieć! Teresa wyszła. Student wziął Delfinę w ramiona, uścisnął ją żywo i zapłakał z radości. Ten ostatni kontrast między tym co widział w ciągu dnia, a na co patrzał w tej chwili, w dobie w której tyle wrażeń przeorało jego serce i głowę, wywołał u Rastignaka napad nerwowej tkliwości.
— Wiedziałem dobrze, że on cię kocha, szepnął Goriot do córki, gdy Eugeniusz, wyczerpany, osunął się na kozetkę, nie mogąc wymówić słowa, ani zdać sobie jeszcze sprawy z tego ostatniego dotknięcia czarnoksięskiej różdżki.
— Ale, chodźże pan zobaczyć, rzekła pani de Nucingen, ujmując go za rękę i prowadząc do pokoju, którego dywany, meble i najdrobniejsze szczegóły przypominały mu, w mniejszych rozmiarach, pokój Delfiny.
— Brakuje łóżka, rzekł Rastignac.
— Tak, szepnęła, rumieniąc się i ściskając mu rękę.
Eugeniusz spojrzał na nią i zrozumiał, mimo iż tak młody, ile prawdziwej wstydliwości mieści się w sercu kochającej kobiety.
— Należysz do istot, które musi się ubóstwiać zawsze, rzekł jej do ucha. Tak, mogę ci to powiedzieć, skoro rozumiemy się tak dobrze: im żywsza i szczersza jest miłość, tym bardziej powinna być tajemnicza, okryta zasłoną. Nie powierzajmy naszej tajemnicy nikomu.
— Och, ja nie jestem przecież ktoś, rzekł ojciec Goriot z wyrzutem.
— Wiesz przecie, że ty to my...
— Och, o tym marzyłem. Nie będziecie zwracali na mnie uwagi, nieprawdaż? Będę chodził, snuł się po domu jak dobry duch, który jest wszędzie i którego obecność czuje się, nie widząc go. I cóż, Delfinko, Finko, Delciu! nie miałem słuszności, gdym ci mówił: „Jest mieszkanko przy ulicy d’Artois, urządźmy je dla niego!“ Ty nie chciałaś. Och, to ja jestem twórcą tej radości, jak jestem twórcą twego życia. Ojciec powinien ciągle dawać, aby się czuć szczęśliwym. Wciąż dawać, to znaczy być ojcem.
— Jakto? spytał Eugeniusz.
— Tak, ona nie chciała, bała się że będą gadać głupstwa, jak gdyby świat był wart, aby mu poświęcić szczęście! Toć wszystkie kobiety marzą o tym, aby zrobić to co ona.
Ojciec Goriot mówił w próżnię: pani de Nucingen wciągnęła Eugeniusza do gabinetu, gdzie rozległ się szmer pocałunku, mimo iż uszczkniętego możliwie najdelikatniej. Pokój ten był w harmonii z wykwintem mieszkania, w którym zresztą nie brakowało niczego.
— Cóż, dobrze odgadliśmy pańskie chęci? rzekła, wracając aby usiąść do stołu.
— Ach, tak, odparł, za dobrze. Niestety! ten zbytek tak pełny, to urzeczywistnienie pięknych marzeń, wszystkie poezje młodego wykwintnego życia... Tak, oceniam je zbyt dobrze, abym nie miał ich być wart; ale nie mogę ich przyjąć od pani, a sam jestem jeszcze za biedny, aby...
— Och! och! już mi się pan sprzeciwia, rzekła z drwiącą stanowczością, którą przybierają kobiety, kiedy chcą wyszydzić jakiś skrupuł, aby go tym lepiej rozprószyć.
Eugeniusz zbyt uroczyście wszedł w siebie tego dnia, uwięzienie zaś Vautrina, ukazując mu głębię otchłani, w którą omal się nie stoczył, nadto wzmocniło jego szlachetne uczucia i skrupuły, aby miał ustąpić temu pieszczotliwemu zironizowaniu jego szlachetnych pojęć. Owładnął nim głęboki smutek.
— Jak to! rzekła pani de Nucingen, miałżebyś odmówić? Czy wiesz, co znaczy podobna odmowa? Wątpisz o przyszłości, nie śmiesz wiązać się ze mną. Lękasz się zatem, że zdradzisz me uczucie? Jeżeli ty mnie kochasz, jeżeli ja... kocham ciebie, czemu wzdragasz się przed tak błahym zobowiązaniem? Gdybyś wiedział, jaką mi przyjemność sprawiło zajmować się tym mieszkaniem, prosiłbyś mnie o przebaczenie. Miałam twoje pieniądze i dobrze ich użyłam, to wszystko. Sądzisz że jesteś wzniosły, a jesteś mały. Żądasz o wiele więcej... (Och, rzekła, chwytając namiętne spojrzenie Eugeniusza), a drożysz się o głupstwo. Jeżeli mnie nie kochasz, och, w takim razie nie przyjmuj. Los mój spoczywa w jednym słowie. Mów! Ależ, ojcze, przemów ty mu do rozsądku, dodała po pauzie, zwracając się do ojca. Czy on myśli, że ja jestem mniej drażliwa na punkcie naszego honoru?
Twarz ojca Goriot przybrała uśmiech zachwytu, gdy patrzał na nich, gdy słuchał tej ładnej sprzeczki.
— Dzieciaku! jesteś na wstępie do życia, ciągnęła ujmując dłoń Eugeniusza, spotykasz zaporę dla wielu nie do przebycia, ręka kobiety usuwa ci ją i ty się cofasz? Ależ ty się wybijesz, czeka cię wspaniała przyszłość, powodzenie wypisane jest na twym pięknym czole. Czy nie będziesz mógł mi oddać wówczas tego, czego ci pożyczam dzisiaj? Czyż niegdyś damy nie dawały swoim rycerzom zbroi, mieczów, kasków, drucianej koszulki, koni, iżby mogli potykać się w ich imię na turniejach? Otóż, Eugeniuszu, to, co ja ci ofiaruję, to broń naszej epoki, narzędzia niezbędne gdy kto chce być czymś. Ładne jest to poddasze, na którym mieszkasz, jeśli podobne do pokoju papy! No, nie będziemy jedli dziś obiadu? Chcesz mnie zmartwić? odpowiadaj! rzekła, potrząsając jego rękę. Mój Boże, ojczulku, przekonaj go, albo wychodzę stąd i nie wrócę nigdy.
— Ja cię namówię, rzekł ojciec Goriot, budząc się z zachwycenia. Drogi panie Eugeniuszu, będziesz pożyczał pieniądze od lichwiarzy, nieprawdaż?
— Nie ma innej rady, odparł.
— Dobrze, mam cię zatem, podjął stary, wydobywając lichy i zniszczony pugilares. Ja przedzierzgnąłem się w lichwiarza, zapłaciłem wszystkie rachunki, oto są. Nie jesteś winien ani grosza za wszystko co się tu znajduje. To nie jest wielka suma, najwyżej pięć tysięcy franków. Pożyczam ci je, słyszysz! Podpiszesz rewers na jakimś świstku i zwrócisz mi kiedyś.
Łzy zakręciły się w oczach Eugeniusza i Delfiny, którzy spojrzeli po sobie ze zdumieniem. Rastignac podał staremu rękę i uścisnął ją.
— No i cóż! czyż nie jesteście mymi dziećmi? rzekł Goriot.
— Ależ, biedny ojcze, rzekła pani de Nucingen, jakim cudem zdołałeś to uczynić?
— Ba! odparł. Kiedym cię nakłonił, abyś go pomieściła blisko siebie, i kiedym widział jak meblujesz mieszkanko niby dla panny młodej, pomyślałem sobie: „Napyta się jeszcze kłopotów!“ Adwokat twierdzi, że proces, który mamy wytoczyć mężowi, aby go zmusić do oddania ci majątku, potrwa więcej niż pół roku. Dobrze. Otóż sprzedałem swoich tysiąc trzysta pięćdziesiąt franków renty; zapewniłem sobie, oddając piętnaście tysięcy franków, tysiąc dwieście franków dożywocia na pewnej hipotece, a resztą zapłaciłem wasze rachunki, moje dzieci. Mam tu na górze pokoik za pięćdziesiąt talarów rocznie, mogę żyć jak książę za czterdzieści su dziennie i jeszcze mi zostanie. Nie zużywam nic, nie trzeba mi prawie ubrania. Od dwóch tygodni śmieję się w duchu, mówiąc sobie: „Ależ będą szczęśliwi!“ I cóż, nie jesteście szczęśliwi?
— Och, tatku, tatku! rzekła pani de Nucingen, skacząc na szyję ojcu, który ją wziął na kolana.
Okryła go pocałunkami, pieściła mu policzki włosami blond i wylewała łzy na tę starą twarz, rozpromienioną, błyszczącą.
— Ojcze drogi, ty jesteś ojcem! Nie, nie ma pod słońcem dwóch takich jak ty. Eugeniusz już cię bardzo kochał, cóż dopiero teraz!
— Ależ, dzieci, rzekł ojciec Goriot, który od dziesięciu lat nie czuł serca córki bijącego na swoim, ależ Delfinko, chcesz tedy abym tu umarł z radości! Moje biedne serce pęknie. Widzisz, panie Eugeniuszu, jużeśmy się skwitowali.
I starzec tulił córkę uściskiem tak dzikim, tak nieprzytomnym, iż rzekła:
— Och! ojcze, boli.
— Ból ci sprawiłem! rzekł blednąc.
Spojrzał na nią z nadludzką boleścią. Aby dobrze oddać twarz tego Chrystusa ojcostwa, trzebaby szukać porównań w obrazach, które wymyślili mistrze pędzla, aby odmalować mękę ścierpianą przez Zbawiciela dla dobra świata. Goriot ucałował bardzo delikatnie kibić, którą palce jego zanadto uścisnęły.
— Nie, nie, nie sprawiłem ci bólu? podjął, pytając ją uśmiechem. To ty sprawiłaś mi ból swoim wykrzyknikiem. To więcej kosztuje, rzekł do ucha córki, całując ją ostrożnie, ale trzeba go było zażyć z mańki, inaczej pogniewałby się.
Eugeniusz osłupiał na widok niewyczerpanego poświęcenia tego człowieka i patrzał nań z naiwnym podziwem.
— Stanę się godny tego wszystkiego! wykrzyknął.
— O, mój Eugeniuszu, to piękne co powiedziałeś w tej chwili.
I pani de Nucingen ucałowała studenta w czoło.
— Wyrzekł się dla ciebie panny Taillefer i jej milionów, rzekł ojciec Goriot. Tak, kochała cię ta dziewczyna; obecnie zaś, po śmierci brata, bogata jest jak Krezus.
— Och, pocóż mówić?... wykrzyknął Eugeniusz.
— Eugeniuszu, rzekła mu Delfina do ucha, to mi zasępiło dzisiejszy wieczór. Och! ja cię będę bardzo kochała! i na zawsze.
— Oto najpiękniejszy dzień, jaki miałem od czasu waszego zamęźcia! wykrzyknął ojciec Goriot. Dobry Bóg może mi zesłać cierpień ile mu się podoba — byle nie przez was — zawsze sobie powiem: „W lutym tego roku byłem przez jedną chwilę szczęśliwszy, niż ludzie potrafią być przez całe życie“. — Popatrz na mnie, Delfinko, rzekł do córki. Ładna, nieprawdaż? Powiedz mi pan, dużo spotkałeś kobiet, które by miały takie śliczne kolory i ten mały dołeczek? Nie, prawda? I to ja jestem twórcą tej cudnej kobiety. Obecnie, kiedy będzie szczęśliwa przez ciebie, jeszcze się zrobi tysiąc razy ładniejsza. Mogę iść do piekła, mój sąsiedzie, rzekł; jeżeli ci trzeba mego miejsca w raju, odstępuję ci je. Jedzmy, jedzmy, dodał nie wiedząc już co mówi, wszystko to jest nasze.
— Poczciwy ojczulek!
— Gdybyś wiedziała, dziecko, — rzekł, wstając i podchodząc do niej, ujmując ją za głowę i całując we włosy — jak ty mnie możesz uczynić szczęśliwym i jak tanim kosztem! Zachodź czasami do mnie, ja będę tam na górze, będziesz miała tylko dwa kroki. Przyrzeknij mi, dobrze?
— Dobrze, ojczulku.
— Powiedz jeszcze raz.
— Tak, dobry ojczulku.
— Cicho już, kazałbym ci powtarzać sto razy, gdybym słuchał swojej ochoty.
Cały wieczór upłynął na takich dzieciństwach, przy czym ojciec Goriot nie ustępował młodym. Kładł się u nóg córki aby je całować; ocierał się głową o jej suknię; czynił szaleństwa godne najmłodszego, najczulszego kochanka.
— Widzisz, rzekła Delfina do Eugeniusza, kiedy ojciec jest przy nas, trzeba wyłącznie się jemu poświęcać. To będzie niekiedy bardzo krępujące.
Eugeniusz, który już niejeden raz uczuł się zazdrosny, nie mógł wziąć za złe kochance tych słów, w których mieścił się pierwiastek wszelkiej niewdzięczności.
— A kiedy będzie mieszkanie gotowe? rzekł Eugeniusz, rozglądając się. Trzeba tedy rozstać się dziś wieczór?
— Tak, ale jutro będzie pan u mnie na obiedzie, rzekła z przebiegłą minką. Jutro jest dzień Włochów.
— Pójdę na parter, rzekł ojciec Goriot.
Była północ. Powóz pani de Nucingen czekał. Ojciec Goriot i student wrócili do pensjonatu, rozmawiając z rosnącym zapałem o Delfinie. Ciekawy był kontrast wyrazu tych dwóch namiętności. Eugeniusz nie mógł przed sobą zataić, że miłość ojca, niesplamiona żadnym osobistym interesem, miażdży jego uczucie wytrwałością i ogromem. Dla ojca, bóstwo było zawsze czyste i piękne, a uwielbienie jego potęgowało się całą przeszłością i przyszłością. Zastali panią Vauquer pod piecem, samą, w towarzystwie Sylwii i Krzysztofa. Stara gospodyni siedziała niby Mariusz na gruzach Kartaginy. Oczekując dwóch jedynych pensjonarzy którzy jej pozostali, rozpływała się w lamentach z Sylwią. Mimo iż piękne są lamentacje, które lord Byron włożył w usta Tassa, dalekie są one od głębokiej prawdy skarg pani Vauquer.
— Na jutro rano już tylko trzy filiżanki kawy, Sylwio. Cały dom opustoszały: czyż to nie może serce pęknąć? Czym jest życie bez moich pensjonarzy? Niczym. Dom bez mieszkańców, to niby pokój bez sprzętów. Cóżem ja uczyniła niebu, aby ściągnąć na siebie takie klęski? Zapas fasoli i kartofli na dwadzieścia osób. Policja u mnie! Będziemy żyli samymi kartoflami! Trzeba mi odprawić Krzysztofa!
Sabaudczyk, który drzemał, zbudził się nagle i rzekł:
— Pani coś mówiła?
— Poczciwy chłopiec! Wierne to jak pies, rzekła Sylwia.
— Martwy sezon, każdy już ma mieszkanie. Gdzie ja znajdę lokatorów? A ta wiedźma Michonneau zagarnia mi jeszcze Poireta! Co ona z nim robiła, aby tak przywiązać do siebie tego człowieka? Drepce za nią jak piesek.
— Hoho! rzekła Sylwia potrząsając głową. Te stare pannice, to znają się na interesie.
— A ten biedny pan Vautrin, którego zrobili galernikiem, podjęła wdowa. Czy wiesz, Sylwio, niech mi kto mówi co chce, ja nie mogę jeszcze w to uwierzyć. Człowiek wesoły jak szczygieł, który wypijał likieru za piętnaście franków na miesiąc i płacił akuratnie jak zegarek!
— A i na piwo wyrzucił jak się patrzy! rzekł Krzysztof.
— To jakaś pomyłka, rzekła Sylwia.
— Ale nie, sam się przyznał, podjęła pani Vauquer. I powiedzieć, że wszystkie te rzeczy zdarzyły się u mnie, w dzielnicy gdzie nie zabłąka się ani pies z kulawą nogą! Słowo uczciwej kobiety, ja chyba śnię. Bo to, widzisz, patrzyliśmy na Ludwika XVI i jego nieszczęście, widzieliśmy upadek cesarza, wszystko to było w zakresie rzeczy możliwych. Ale pensjonat, taki jak mój, to zupełnie co innego: można się obejść bez króla, ale musi się co dzień jeść obiad; i, kiedy uczciwa kobieta, z domu Conflans, daje smacznie, na świeżym maśle, to, o ile nie ma przyjść koniec świata... Ale to wszystko, to istotnie koniec świata.
— I pomyśleć, że panna Michonneau, która naraziła panią na te straty, ma dostać, wedle tego co mówią, tysiąc talarów renty! wykrzyknęła Sylwia.
— Nie mów mi o tej zbrodniarce! rzekła pani Vauquer. I jeszcze, na dobitkę, przenosi się do Bunodowej! Ale ona jest zdolna do wszystkiego, musi mieć ładne rzeczy na sumieniu: ręczę, że w swoim czasie kradła i zabijała. Ona powinnaby iść na galery zamiast tego biednego, zacnego człowieka...
W tej chwili zadzwonili Eugeniusz i ojciec Goriot.
— Oto moi dwaj wierni, rzekła wdowa z westchnieniem.
Dwaj wierni, którzy zachowali bardzo lekkie wspomnienie katastrof zacnego pensjonatu, oznajmili bez ceremonii, że się przenoszą na Chaussee d’Antin.
— Ach! Sylwio, rzekła wdowa, to mój ostatni atut. Zadaliście mi śmiertelny cios, panowie! Aż mnie ścisło w żondołku. Czuję tu niby kłodę. Dzisiejszy dzień zwalił mi dziesięć lat na głowę. Oszaleję, słowo honoru! Co zrobić z fasolą? Dobrze, skoro zostaję sama, możesz od jutra szukać miejsca, Krzysztofie. Żegnam panów, dobrej nocy.
— Co jej się stało? spytał Eugeniusz Sylwii.
— Ano cóż, wszyscy się wynieśli skroś tych brewerii. To jej zmąciło w głowie. O, o, słyszy pan jak płacze. Dobrze jej zrobi wybeczeć się trochę. Od czasu jak jestem w służbie, jeszcze ni razu nie popuściła sobie śluzów.
Nazajutrz pani Vauquer wzięła się, wedle swego wyrażenia, w kupę. Była wprawdzie strapiona, jak godzi się osobie która postradała wszystkich pensjonarzy i której życie uległo wstrząśnieniu, ale opamiętała się zupełnie i okazała co jest prawdziwa boleść, boleść głęboka, boleść spowodowana klęską w interesach i zburzeniem przyzwyczajeń. To pewna, że spojrzenie, jakim kochanek obejmuje mieszkanie ukochanej kiedy mu je przychodzi opuścić, nie bardziej jest brzemienne smutkiem, niż wzrok, którym pani Vauquer ogarniała próżny stół. Eugeniusz pocieszył ją, mówiąc że Bianchon, którego internat kończy się za kilka dni, zajmie z pewnością jego miejsce; że urzędnik Muzeum nieraz zdradzał chętkę na mieszkanie pani Couture i że w niedługim czasie pensjonat uzupełni swój personel.
— Oby Bóg pana wysłuchał, drogi panie! ale nieszczęście spadło na mój dom. Nim upłynie dziesięć dni, śmierć wejdzie tutaj, zobaczy pan, rzekła, obejmując posępnym spojrzeniem jadalnię. Kogo zagarnie?
— Miło będzie wynieść się stąd, rzekł po cichu Eugeniusz do ojca Goriot.
— Proszę pani, rzekła Sylwia, wbiegając przerażona, już od trzech dni nie widziałam Mistigrisa.
— Och, och, jeżeli kot zginął, jeżeli nas opuścił, w takim razie...
Biedna wdowa nie dokończyła, złożyła ręce i padła na fotel powalona straszliwą wróżbą.
— Hm, rzekł sobie Eugeniusz, odczytując powtórnie bilecik, pani de Beauséant mówi dość jasno, że nie życzy sobie pana de Nucingen!
Pospieszył do Delfiny, szczęśliwy że może jej dostarczyć uciechy, za którą spodziewał się niezawodnej nagrody. Pani de Nucingen była w kąpieli. Rastignac czekał w buduarze, wydany na pastwę niecierpliwości, naturalnej u młodego człowieka, mającego gorącą krew w żyłach i czekającego wreszcie chwili, w której posiądzie ukochaną, przedmiot całorocznych pragnień. Są to wzruszenia, które nie powtarzają się dwa razy w życiu młodych ludzi. Pierwsza kobieta, naprawdę kobieta, do której przywiąże się mężczyzna, to znaczy ta, która mu się ukaże w całym blasku akcesoriów wymaganych przez atmosferę Paryża, nie będzie miała nigdy rywalki. Miłość w Paryżu nie jest podobna do żadnej innej. Ani mężczyźni, ani kobiety nie dadzą się tu złapać na owe rupiecie komunałów, w jakie każdy stroi, dla przyzwoitości, swoje niby bezinteresowne uczucia. W tej krainie kobieta winna zaspokoić nie tylko serce i zmysły; wie ona doskonale, że ma większe zobowiązania, wynikłe z tysiącznych próżności, z jakich się składa życie. Miłość jest tu arogancka, bezwstydna, marnotrawna, szarlatańska i próżna. Skoro wszystkie panie na dworze Ludwika XIV zazdrościły pannie de la Vallière porywu, który kazał zapomnieć temu wielkiemu monarsze, że mankiety jego kosztują każdy po tysiąc talarów, wówczas kiedy je podarł aby ułatwić księciu de Vermandois wejście na scenę świata, czegóż żądać od reszty ludzkości? Miejcie młodość, bogactwo i tytuł, miejcie więcej jeśli możecie; im więcej możecie kadzidła spalić przed swoim bóstwem, tym będzie wam ono łaskawsze, o ile w ogóle macie bóstwo. Miłość jest religią, a jej kult musi kosztować drożej niż w jakiejkolwiek innej religii; przechodzi ona szybko i przechodzi jak ulicznik, który rad jest znaczyć swe przejście zniszczeniem. Zbytek uczucia jest poezję poddasza: bez niego w cóżby się tam obróciła miłość? Jeśli istnieję wyjątki z tego okrutnego paryskiego kodeksu, spotyka się je gdzieś na uboczu, wśród dusz, które żyją blisko jakiegoś źródła o jasnych, chybkich, ale sączących się bezustanku wodach; którzy, wierni swej cienistej ustroni, szczęśliwi iż mogą słuchać wymowy nieskończoności, wypisanej dla nich w każdej rzeczy i czerpanej w sobie, czekają cierpliwie aż im wyrosną skrzydła, ubolewając nad tymi, co są przykuci do ziemi. Ale Rastignac, podobny większości młodych, którzy wyobraźnią zakosztowali przepychów świata, chciał wstąpić w szranki w pełnym rynsztunku. Zaraził się gorączką świata; może czuł w sobie siłę panowania nad nim, ale bez świadomości środków i celu. W braku czystej i świętej miłości, która wypełnia życie, ten głód potęgi może się stać piękną rzeczą, byle się wyzuć z osobistego interesu i wziąć sobie za cel wielkość kraju. Ale student nie doszedł jeszcze do punktu, w którym człowiek mocen jest ogarnąć bieg życia i osądzić go. Nie strząsnął dotąd całkowicie uroku świeżych i powabnych pojęć, które otulają niby liśćmi młodość dzieci wzrosłych na prowincji. Zawsze jeszcze wahał się przed paryskim Rubikonem. Mimo palącej ciekawości, zachował pamięć szczęśliwego życia, jakie wiedzie prawdziwy szlachcic w swoim dworze. Jednakże ostatnie jego skrupuły znikły poprzedniego dnia, w chwili kiedy się ujrzał w swym mieszkanku. Zaczynając korzystać z materialnych i moralnych przewag które daje urodzenie, zrzucił skórę prowincjonalnego ciury i oswoił się z pozycją odsłaniającą piękne horyzonty. To też, czekając na Delfinę, miękko rozparty w tym ładnym buduarze, który stawał się potrosze jego własnym, czuł się tak daleki od zeszłorocznego Rastignaka, iż, przyglądając się sobie okiem duszy, pytał czy jest jeszcze w czemkolwiek podobny do swego sobowtóra.
— Pani baronowa jest w swoim pokoju, oznajmiła Teresa, której głos przejął go dreszczem.
Zastał Delfinę wyciągniętą na kozetce, przy ogniu, świeżą, wypoczętą. Widząc tę postać tonącą w falach muślinu, nie podobna było nie porównać jej do owych pięknych indyjskich roślin, których owoc rodzi się w kwiecie.
— A, jest pan nareszcie, rzekła wzruszona.
— Niech pani zgadnie co przynoszę, rzekł Eugeniusz, siadając obok i ujmując rękę Delfiny, aby ją ucałować.
Czytając zaproszenie, pani de Nucingen drgnęła z radości. Zwróciła na Eugeniusza wilgotne oczy i zarzuciła mu ramiona na szyję, aby go przyciągnąć do siebie w upojeniu zadowolonej próżności.
— I to panu (tobie, — rzekła do ucha; — ale Teresa jest obok, bądźmy ostrożni!), panu winna jestem to szczęście? Tak, nie waham się nazwać tego szczęściem. Uzyskane przez ciebie, czyż nie staje się czymś więcej niż tryumfem ambicji? Nikt nie chciał mnie wprowadzić do tego świata. Wydam ci się może w tej chwili małą, próżną, lekką paryżanką; ale pomyśl, drogi mój, że ja jestem gotowa wszystko poświęcić tobie, i że, jeśli goręcej niż kiedy pragnę bywać w tym świecie, to dlatego, że ty w nim żyjesz.
— Czy pan nie uważa, rzekł Eugeniusz, że pani de Beauséant powiada nam dość wyraźnie, że nie spodziewa się ujrzeć na balu barona?
— Ależ tak, rzekła baronowa, oddając list. Te kobiety mają geniusz impertynencji. Ale mniejsza, pójdę. Siostra ma być również, wiem że gotuje cudną toaletę. Eugeniuszu, rzekła szeptem, Anastazja idzie na ten bal aby rozproszyć okropne posądzenia. Nie wiesz, jakie pogłoski o niej krążą! Nucingen wspomniał mi rano, że wczoraj mówiono o tym w klubie bez ceremonii. Od czegóż zależy, mój Boże, honor kobiety, rodziny! Odczułam sprawę siostry niby osobistą ranę i zniewagę. Mówią, że pan de Trailles podpisał na sto tysięcy franków weksli; termin ich przeważnie już zapadł, ścigano go. W tej ostateczności siostra sprzedała podobno żydowi rodowe diamenty[10], te piękne diamenty, które musiałeś u niej widzieć: dar matki męża. Słowem, od dwóch dni tylko o tym mówią. Rozumiem, że Anastazja każe sobie robić suknię ze złotej lamy i że chce ściągnąć na siebie wszystkie spojrzenia, ukazując się w całym blasku swych diamentów. Ale ja nie chcę być gorsza od niej. Zawsze starała się mnie zmiażdżyć, nigdy nie była dobra dla mnie... Oddawałam jej tyle usług, zawsze znajdowałam pieniądze dla niej, gdy była w potrzebie... Ale zostawmy świat, dzisiaj chcę być szczęśliwa...
O pierwszej w południe Rastignac był jeszcze u pani de Nucingen, która, przedłużając pożegnanie, owo pożegnanie kochanków tak pełne przyszłych rozkoszy, rzekła z wyrazem melancholii:
— Jestem tak lękliwa, tak przesądna, nazwij wreszcie moje przeczucia jak ci się podoba, że lękam się opłacić szczęście jakąś katastrofą.
— Dzieciaku! rzekł Eugeniusz.
— A! to ja jestem dzieciak dzisiaj, rzekła śmiejąc się.
Eugeniusz wrócił do pensjonatu z tą pewnością, iż opuści go jutro; w drodze oddał się cały owym słodkim marzeniom, jakie snują wszyscy młodzi, kiedy mają jeszcze na ustach smak szczęścia.
— I cóż? rzekł Goriot, kiedy Rastignac przechodził koło jego drzwi.
— Wszystko dobrze, odparł Eugeniusz. Powiem panu jutro.
— Wszystko, nieprawdaż? krzyknął stary. Połóż się spać. Jutro zacznie się dla nas szczęśliwe życie.
Nazajutrz Goriot i Rastignac oczekiwali już tylko dobrej woli jakiegoś tragarza aby opuścić pensjonat, kiedy około południa turkot ekwipażu, który zatrzymał się wreszcie przed bramą pani Vauquer, rozległ się na ulicy. Z powozu wysiadła pani de Nucingen; spytała czy ojciec jeszcze w domu. Otrzymawszy twierdzącą odpowiedź Sylwii, wbiegła lekko. Bez wiedzy sąsiada Eugeniusz był u siebie. Przy śniadaniu prosił ojca Goriot, aby zabrał jego rzeczy, oświadczając że spotkają się koło czwartej przy ulicy d’Artois. Ale, kiedy stary poszedł szukać tragarzy, Eugeniusz, odpowiedziawszy szybko na apel na wykładzie, wrócił, nie spostrzeżony przez nikogo, aby się policzyć z panią Vauquer, nie chcąc zostawić tego zadania Goriotowi, który, w swoim zacietrzewieniu, zapłacił by z pewnością za niego. Gospodyni wyszła. Eugeniusz wstąpił do siebie, aby się przekonać czy niczego nie zapomniał: jakoż nie pożałował swej przezorności, znajdując w szufladzie akcept in blanco wystawiony Vautrinowi i porzucony niedbale w biurku po wykupie. Ponieważ na kominku nie było ognia, chciał podrzeć weksel, kiedy usłyszał głos Delfiny. Eugeniusz, nie dając znaku życia, został w pokoju aby usłyszeć rozmowę; sądził że kochanka nie powinna mieć dlań tajemnic. Następnie, od pierwszych słów rozmowa między ojcem a córką obudziła w nim zbyt żywe zajęcie, aby się mógł wstrzymać od słuchania.
— Ach, ojcze, rzekła Delfina, dałoż by niebo, abyś wpadł na myśl upomnienia się o mój majątek dość wcześnie by mnie uchronić od ruiny! Czy mogę mówić?
— Tak, niema nikogo w całym domu, rzekł Goriot zmienionym głosem.
— Co tobie, ojcze? spytała pani de Nucingen.
— Uderzyłaś mnie jak obuchem w głowę, odparł starzec. Niech ci Bóg przebaczyć dziecko; nie wiesz, jak bardzo cię kocham; gdybyś wiedziała, nie mówiła byś mi tak bez przygotowania podobnych rzeczy, zwłaszcza jeżeli jeszcze nic nie jest stracone. Cóż takiego zaszło, żeś przyjechała do mnie aż tutaj, kiedy za parę chwil mieliśmy być przy ulicy d’Artois?
— Ach, ojcze, czyż w chwili katastrofy panuje się nad pierwszym odruchem? Jestem jak oszalała! Adwokat odsłonił nam nieco wcześniej nieszczęście, które bez wątpienia wybuchnie lada chwila. Będzie nam potrzebne twoje długoletnie doświadczenie, przybiegłam do ciebie, jak tonący czepia się gałęzi. Skoro Derville spostrzegł, że Nucingen zastawia się tysiącem szykan, zagroził mu procesem, oznajmiając, że rychło zdoła uzyskać wyrok. Nucingen przyszedł do mnie dziś rano, zapytując, czy chcę jego i siebie przywieść do ruiny. Odpowiedziałam, że się na tym nie rozumiem, że miałam majątek, że powinnam być w posiadaniu swego majątku, że się zdałam ze wszystkim na adwokata, nic więcej nie wiem i nic nie mogę rozstrzygać. Czy nie tak mi zaleciłeś?
— Tak, dobrze, odparł Goriot.
— Otóż, ciągnęła Delfina, Nucingen przedstawił mi stan interesów. Rzucił wszystkie swoje i moje kapitały w ledwo rozpoczęte przedsiębiorstwa, w które trzeba było włożyć wielkie sumy. Gdybym go zmusiła do wyliczenia się z posagu, trzeba by mu zgłosić upadłość; natomiast jeśli zechcę zaczekać rok, zobowiązuje się honorem zwrócić mi mój majątek pomnożony w dwój- albo w trójnasób, umieszczając moje kapitały w operacjach terytorialnych, z których ukończeniem zostanę panią znacznych dóbr. Ojcze, on był szczery w tej chwili, przeraził mnie. Prosił, abym mu przebaczyła jego postępek; wrócił mi zupełną swobodę, pozwolił sobie urządzić życie jak zechcę, pod warunkiem żeby mu zostawić plenipotencję. Aby dowieść swojej dobrej wiary, przyrzekł mi wzywać Derville’a ilekroć tego zażądam, dla ocenienia czy akty każdorazowego kupna są prawidłowe. Prosił, abym mu jeszcze dwa lata zostawiła rząd domu; błagał, abym nic nie wydawała na siebie ponadto co mi przeznaczył. Wykazał, że zaledwie jest wstanie zachować pozory: odprawił swoją tancerkę; będzie zmuszony do najściślejszej, ale tajemnej oszczędności, aby dobić terminu swoich spekulacji, nie narażając kredytu.
Obeszłam się z nim jak najgorzej, wszystkiemu przeczyłam, aby go doprowadzić do ostateczności i dowiedzieć się jeszcze więcej: pokazał mi swoje księgi, płakał... Nie widziałam człowieka w podobnym stanie. Zupełnie głowę stracił, mówił o samobójstwie, bredził. Żal mi go było.
— I ty wierzysz w te ambaje?... wykrzyknął Goriot. To komediant! Miałem do czynienia z Niemcami: prawie wszystko ludzie uczciwi i prostoduszni; ale kiedy pod maską szczerości i dobroduszności puszczą się na szacherki i cygaństwa, wówczas zakasują wszystkich. Twój mąż cię zwodzi. Czuje, że go przyciskamy do muru: przyczaja się, chce, pod twoim imieniem, zachować tym większą swobodę działania. Chce skorzystać z tej okoliczności, aby się ubezpieczyć od ryzyka swoich szacherstw. Jest równie chytry jak przewrotny: to licha figura. Nie, nie, nie dam się wynieść na cmentarz, zostawiając córki wyzute ze wszystkiego. Znam się jeszcze trochę na interesach. Powiada, że rzucił kapitały w przedsiębiorstwa; więc dobrze, zatem te interesy muszą mieć oparcie w jakichś walorach, kwitach, umowach! niech je pokaże, niech się z tobą rozliczy. Wybierzemy najlepsze spekulacje, weźmiemy je na swoje ryzyko, będziemy mieli dokumenty uwierzytelnione na imię Delfiny Goriot, małżonki barona de Nucingen, w separacji majątkowej. Czy ten łajdak bierze nas za głupców? Czy sądzi, że ja ścierpię przez dwa lata myśl, że cię mogę zostawić bez majątku, bez chleba? Nie zniósł bym tego ani dzień, ani jedną noc, ani dwie godziny! Gdyby ta myśl była prawdą, nie przeżyłbym jej. Jak to! miał bym pracować czterdzieści lat, nosić worki na grzbiecie, pocić się, wszystkiego sobie odmawiać całe życie dla was, moje anioły, dla których wszelka praca, wszelki ciężar były mi lekkie, i dziś majątek mój, życie, miały by iść z dymem! Oszalał bym przed śmiercią. Nie, na wszystko co jest świętego na niebie i ziemi, wyjaśnimy tę sprawę, sprawdzimy księgi, kasę, przedsiębiorstwa! Nie zasnę, nie położę się. nie wezmę nic do ust, póki nie zyskam pewności, że majątek twój jest nietknięty. Bogu dzięki, jesteś separowana majątkowo; Derville, twój adwokat, jest na szczęście uczciwy człowiek. Do kroćset! będziesz miała swój milionik, swoich pięćdziesiąt tysięcy renty do końca życia, albo narobię hałasu w Paryżu, haha! Do Izb się udam, jeśli trybunały będą kręcić. Ta myśl, że jesteś spokojna i zabezpieczona, toż ta myśl łagodziła wszystkie moje bóle, koiła zgryzoty. Pieniądz to życie, pieniądz może wszystko. Co on baje za brednie, ten bałwan alzacki? Delfino, nie ustępuj ani na szeląg temu bydlakowi, który cię przykuł do łańcucha i unieszczęśliwił. Jeśli potrzebuje twojej zgody, weźmiemy się do niego ostro, nauczymy go mores! Mój Boże, głowę mam w ogniu, czuję że mnie coś pali, tu, pod czaszką. Delfinka w nędzy! Och, moja Fifinko, ty! Do kroćset, gdzie moje rękawiczki? Dalej, chodźmy, chcę wszystko przepatrzyć, księgi, interesy, kasę, korespondencję, natychmiast. Nie uspokoję się, póki się nie upewnię że twój fundusz jest bezpieczny i póki nie ujrzę go na własne oczy.
— Ojcze mój, tylko ostrożnie!... Jeżeli dasz się unieść chęci zemsty i przeciągniesz strunę, jestem zgubiona. On zna ciebie, uważa za zupełnie naturalne że pod twoim wpływem zaniepokoiłam się o majątek; ale przysięgam ci, on ma mnie w rękach: postarał się o to! To człowiek zdolny uciec ze wszystkimi kapitałami i zostawić nas na bruku: to łotr! Wie, że nie będę go ścigać, że nie bezcześciłabym nazwiska które noszę. Jest zarazem i słaby i silny. Rozważyłam wszystko. Jeśli go przywiedziemy do ostateczności, jestem zrujnowana.
— Zatem to oszust?
— A więc tak, ojcze, rzekła, rzucając się na krzesło z płaczem. Nie chciałam mówić tego, aby ci oszczędzić zgryzoty, że mnie wydałeś za takiego człowieka. Nałogi i sumienie, dusza i ciało, wszystko u niego jest w zgodzie! To straszne: nienawidzę go i gardzę nim. Tak, po wszystkim co mi powiedział, niepodobna mi już szanować tego podłego Nucingena. Człowiek, zdolny puścić się na takie kombinacje, nie ma najmniejszego poczucia uczciwości. Obawy moje płyną stąd, że jasno czytałam w jego duszy. Ofiarował mi zupełnie po prostu, on, mój mąż, swobodę, rozumiesz, ojcze, co to znaczy? jeśli zgodzę się być, na wypadek katastrofy, narzędziem w jego rękach, słowem, jeśli zechcę służyć mu za parawan.
— Ale przecież są prawa! Przecież istnieje szafot na takich zięciów! wykrzyknął Goriot. Zgilotynowałbym go sam, gdyby nie było kata.
— Nie, ojcze, nie ma praw na niego. Posłuchaj, w dwóch słowach, jego oświadczenia, odartego z bibułek w które je zawijał: „Albo wszystko jest stracone, wówczas nie masz ani szeląga, jesteś zrujnowana, bo niepodobna mi wybrać na wspólnika kogo innego niż ciebie; albo pozwolisz mi doprowadzić do końca moje operacje“. Czy to jasne? Zależy mu jeszcze na mnie. Moja kobieca uczciwość jest dlań rękojmią; wie, że zostawię mu jego majątek i zadowolę się swoim. Oszukańcza i złodziejska spółka, na którą trzeba mi się zgodzić pod grozą ruiny. Kupuje moje sumienie i opłaca je, pozwalając mi wzamian należeć do Eugeniusza. „Pozwalam ci na wszystko, ale ty pozwól mi abym zbrodniczo rujnował biednych ludzi“. Czy to jeszcze niedość jasne? Wiesz, ojcze, co on nazywa operacją? Kupuje grunta pod moim nazwiskiem, następnie daje na nich budować domy podstawionym figurom. Ci ludzie zawierają umowy z przedsiębiorcami, których spłacają w długoterminowych wekslach, następnie, wzamian za skromną sumę, godzą się pokwitować kupno memu mężowi; wówczas on staje się właścicielem domów, tamci zaś załatwiają się z przedsiębiorcami zgłaszając upadłość. Firma Nucingen posłużyła na przynętę dla biednych budowniczych. Zrozumiałam to. Zrozumiałam także, iż, aby w razie potrzeby dowieść wypłaty olbrzymich sum, Nucingen wysłał znaczne walory do Amsterdamu, Londynu, Neapolu, Wiednia... Jakżebyśmy je zdołali pochwycić?
Eugeniusz usłyszał głuchy łoskot: to Goriot padł na kolana na podłogę.
— Boże, co ja ci uczyniłem! Córka wydana na łup tego nędznika! Toć on wymoże na niej co zechce! Przebacz mi, dziecko moje.
— Tak, jeśli dziś jestem w otchłani, jest w tym może twoja wina. Tak mało mamy rozumu kiedy wychodzimy za mąż! Alboż znamy świat, interesa, ludzi, obyczaje? Rodzice powinniby myśleć za nas. Drogi ojcze, ja ci nic nie wyrzucam, daruj mi te słowa. W tym wypadku całą winę ja ponoszę. No, nie płacz, ojczulku, rzekła, całując ojca w czoło.
— Nie płacz i ty, moja Delfinko. Daj oczy, niech je osuszę pocałunkiem. Nie bój się! Odnajdę ja swoją dawną łepetę i rozwikłam ten motek, który twój mąż zaplątał.
— Nie, ojcze, pozwól mnie działać: ja umiem z nim postępować. Kocha mnie: więc dobrze, posłużę się władzą jaką mam nad nim, aby wymusić lokatę części kapitałów w ziemi. Może skłonię go, aby odkupił, na moje imię, dobra Nucingen w Alzacji; zależy mu na tym. Przyjdź tylko jutro zbadać księgi, interesy. Derville nie rozumie się na stronie handlowej... Nie, nie przychodź jutro. Nie chcę sobie psuć krwi. Pojutrze bal u pani de Beauséant; chcę się szanować, być piękna, świeża, przynieść chlubę drogiemu Geniowi!...
Chodźmy zobaczyć jego pokój.
W tej chwili powóz zatrzymał się na ulicy Neuve-Sainte-Geneviève, po czym dał się słyszeć na schodach głos pani de Restaud, zwrócony do Sylwii:
— Czy ojciec w domu?
Ta okoliczność ocaliła Eugeniusza, który już zamierzał rzucić się na łóżko i udać że śpi.
— Ach, ojcze! słyszałeś już o Anastazji, rzekła Delfina, poznając głos siostry. Zdaje się, że i w jej domu dzieją się osobliwe rzeczy.
— Co takiego? spytał ojciec Goriot. Toby już był mój koniec. Biedna moja głowa nie przeniosłaby dwóch nieszczęść.
— Dzień dobry, ojcze, rzekła hrabina wchodząc. A, i ty tutaj, Delfino.
Pani de Restaud zdawała się zakłopotana spotkaniem.
— Dzień dobry, Naściu, rzekła baronowa. Obecność moja wydaje ci się czymś niezwykłym? Ja widuję ojca co dzień.
— Odkądże?
— Gdybyś zachodziła do niego, wiedziałabyś.
— Nie drażnij się ze mną, Delfino, rzekła hrabina boleściwym głosem. Jestem bardzo nieszczęśliwa, zgubiona jestem, dobry ojcze! Och, tym razem zgubiona bez ratunku!
— Co tobie, Naściu? wykrzyknął Goriot. Powiedz nam wszystko, moja dziecino. Jak ona zbladła! Delfino, dziecko, ratuj ją, bądź dla niej dobra, będę cię kochał jeszcze więcej, jeśli to możliwe.
— Moja biedna Naściu, rzekła Delfina, sadzając siostrę, mów. Oto jedyne dwie osoby, które zawsze będą cię dosyć kochały, aby ci przebaczyć wszystko. Widzisz, Naściu, rodzina, to najpewniejsze.
Dała jej powąchać sole, hrabina przyszła do siebie.
— Ja to życiem przypłacę! rzekł ojciec Goriot. Słuchajcie, rzekł poprawiając w piecu, zbliżcie się tu obie. Zimno mi. Co tobie, Naściu? Powiedz prędko, zabijasz mnie...
— Zatem, rzekła biedna kobieta, mąż wie o wszystkim. Wyobraź sobie, ojcze, przypominasz sobie niedawno ów weksel Maksyma? To nie był pierwszy. Zapłaciłam już takich wiele. W początkach stycznia pan de Trailles wydawał się bardzo stroskany. Nie mówił nic: ale tak łatwo czytać w sercu kogoś kogo się kocha: wystarczy lada błahostka, przeczucie... słowem, był bardziej rozkochany, czulszy niż kiedykolwiek, byłam coraz szczęśliwsza. Biedny Maksym! w myśli żegnał się już ze mną: przyznał się później, że chciał się zastrzelić! Wreszcie, póty go dręczyłam, błagałam, dwie godziny włóczyłam się u jego kolan... aż mi wyznał że winien jest sto tysięcy! Och, ojczulku, sto tysięcy franków! Byłam jak oszalała. Ty ich nie masz, wszystkom pochłonęła...
— Nie, rzekł ojciec Goriot, nie zdołałbym wycisnąć tej sumy, chyba żebym poszedł ukraść. Ale poszedłbym, Naściu! Pójdę.
Na to słowo, rzucone posępnie niby charkot umierającego, słowo które wyrażało bezsilną agonię ojcowskiego uczucia, obie siostry zamilkły. Jakiż egoizm pozostałby zimny wobec tego krzyku rozpaczy, który, podobny kamieniowi rzuconemu w przepaść, odsłaniał jej głębię?
— Zdobyłam je, rozrządzając tym co nie należało do mnie, rzekła hrabina, zalewając się łzami.
Delfina wzruszona zapłakała także, tuląc głowę na łonie siostry.
— Więc wszystko prawda! rzekła.
Anastazja spuściła głowę, pani de Nucingen objęła siostrę wpół, ucałowała tkliwie i przyciskając ją do serca, rzekła:
— Tutaj zawsze znajdziesz miłość która nie sądzi.
— Moje anioły, rzekł Goriot słabym głosem, czemu serdeczność wasza ma źródło w nieszczęściu?
— Aby ocalić życie Maksyma, aby wreszcie ocalić całe swoje szczęście, podjęła hrabina ośmielona tymi dowodami tkliwości — poszłam do lichwiarza, którego znasz, ojcze, człowieka zrodzonego przez piekło, którego nic nie zdoła zmiękczyć, do Gobsecka. Zaniosłam mu rodzinne diamenty, do których pan de Restaud tak jest przywiązany, jego klejnoty, moje klejnoty, wszystko, i sprzedałam. Sprzedałam! czy rozumiecie? Ocaliłam jego, ale siebie zabiłam.
Mąż dowiedział się o wszystkim.
— Przez kogo? Jak? Niech go zabiję! krzyknął ojciec Goriot.
— Wczoraj wezwał mnie do swego pokoju. Poszłam... „Anastazjo, rzekł głosem... (och, ten głos wystarczył, wszystko odgadłam), gdzie twoje diamenty? — W kantorku. — Nie, odparł, patrząc na mnie, są tu, na komodzie“. I pokazał mi puzdro, wprzód zakryte chustką. „Czy wiesz, skąd się tu wzięły?“ rzekł. Padłam mu do nóg... płakałam, spytałam go jaką śmiercią chce mnie zgładzić...
— Tyś to powiedziała! wykrzyknął Goriot. Na rany Zbawiciela, ten, kto ośmieli się skrzywdzić jedną z was póki ja żyję, może być pewien, że spalę go na wolnym ogniu. Tak, poćwiertuję, jak...
Ojciec Goriot zamilkł, słowa zamierały mu w gardle.
— Wreszcie, moja droga, zażądał czegoś trudniejszego do spełnienia niż śmierć. Niech niebo chroni każdą kobietę od tego, co ja usłyszałam!
— Zamorduję tego człowieka, rzekł ojciec Goriot spokojnie. Ale on ma tylko jedno życie, a jest mi winien dwa. Zatem, co? dodał, patrząc na Anastazję.
— Otóż, ciągnęła dalej hrabina, po chwili milczenia popatrzał na mnie: „Anastazjo, rzekł, zagrzebię wszystko w milczeniu, zostaniemy nadal razem, mamy dzieci. Nie zabiję pana de Trailles, mógłbym go chybić; chcąc zaś pozbyć się go w inny sposób, wszedłbym może w konflikt ze sprawiedliwością. Zabić go w twoich objęciach, znaczyłoby zhańbić dzieci. Ale, jeżeli chcesz oszczędzić zguby swoim dzieciom, ich ojcu, mnie, nakładam ci dwa warunki. Odpowiedz: „Czy które z dzieci jest moje?“ Odparłam, że tak. „Które?“, spytał. — Ernest, najstarszy. — „Dobrze“, rzekł. „A teraz, przysięgnij, że będziesz mi posłuszna co do pewnego punktu”. Przysięgłam. „Podpiszesz akt sprzedaży swoich dóbr, skoro tego zażądam“.
— Nie podpisuj! krzyknął ojciec Goriot. Nie podpisuj za nic! Haha! panie de Restaud, nie umiesz uczynnić kobiety szczęśliwą, idzie szukać szczęścia tam gdzie je znajduje, i ty ją karzesz za swoje niedołęstwo?... Ja tu jestem, hola! mnie znajdziesz na drodze. Naściu, bądź spokojna. Aha! zależy mu na swoim dziedzicu! Dobrze, dobrze. Ja mu go sprzątnę, tego synalka, który, do stu kaduków, jest moim wnukiem. Mam prawo przecież widzieć tego smarkacza! Umieszczę go na wsi w mojej rodzinnej wiosce, będę miał o nim staranie. Doprowadzę ja go do kapitulacji, tego potwora, skoro mu powiem: „Między nami sprawa! Jeśli chcesz ujrzeć syna, oddasz córce jej majątek i pozwolisz jej żyć wedle upodobania“.
— Ojcze!
— Tak: ojcze! Ha! jestem prawdziwym ojcem. Niech ten jasny pan nie waży się znęcać nad mymi córkami. Do kroćset! sam nie wiem, co za war mam w żyłach. Czuję w sobie krew tygrysa, chciałbym pożreć tych dwóch ludzi. Ależ to moja śmierć... Co z wami się stanie, kiedy mnie już nie będzie? Ojcowie powinni żyć póty co i dzieci. Mój Boże, jak Twój świat jest źle urządzony! A wszakże Ty masz syna, jak powiadają! Nie powinienbyś nam pozwolić tak cierpieć w naszych dzieciach. Moje drogie anioły, jak to! jedynie waszym nieszczęściom zawdzięczam to żeście przyszły? Dzielicie się ze mną tylko łzami! Więc dobrze, tak, kochacie mnie, widzę to. Chodźcie, chodźcie wyskarżyć się tutaj! Serce moje jest wielkie, wszystko pomieści... Tak, darmobyście je szarpały, każdy strzęp jego będzie jeszcze sercem ojca... Ach, kiedyście były małe, byłyście bardzo szczęśliwe...
— To był jedyny nasz dobry czas, rzekła Delfina. Gdzie te lata, kiedyśmy zjeżdżały z worków w spichrzu?
— Ojcze, to nie wszystko, rzekła Anastazja do ucha Goriota, który się wzdrygnął. Sprzedaż diamentów nie dała stu tysięcy. Maksyma ścigają. Trzeba nam spłacić jeszcze tylko dwanaście tysięcy franków. Przyrzekł mi że będzie rozsądny, przestanie grać. Została mi na świecie już tylko jego miłość: za drogo ją opłaciłam, umarłabym gdybym ją miała stracić. Poświęciłam mu majątek, cześć, spokój, dzieci. Och, spraw bodaj aby Maksym zachował wolność, szacunek; aby mógł ostać się w świecie, gdzie potrafi sobie zdobyć stanowisko. Obecnie winien mi jest więcej niż szczęście: mamy dzieci, które zostałyby bez majątku. Wszystko przepadnie, jeśli się dostanie do więzienia za długi.
— Nie mam, Naściu. Nie mam już nic, nic! To koniec świata. Och, świat się zawali, to pewna. Uciekajcie, ratujcie się! A, mam jeszcze te srebrne sprzączki, sześć nakryć, pierwszych jakie miałem w życiu. Wreszcie mam już tylko tysiąc dwieście franków dożywocia.
— Cóżeś uczynił, ojcze, ze swoją rentą?
— Sprzedałem, zachowując sobie tę okruszynkę dochodu na swoje potrzeby. Trzeba mi było dwunastu tysięcy franków, aby urządzić apartamencik Fifince.
— U ciebie, Delfino? rzekła pani de Restaud do siostry.
— Och, mniejsza, odparł ojciec Goriot. Dość, że dwunastu tysięcy nie ma.
— Zgaduję, rzekła hrabina. Dla pana de Rastignac. Och, moja biedna Delfino, zatrzymaj się. Widzisz, do czego ja doszłam.
— Moja droga, pan de Rastignac nie jest człowiekiem zdolnym zrujnować swoją kochankę.
— Dziękuję ci, Delfino... W położeniu, w jakim się znajduję, spodziewałam się czegoś innego po tobie; ale ty mnie nigdy nie kochałaś.
— Owszem, kocha cię, Naściu! wykrzyknął ojciec Goriot. Mówiła mi przed chwilą. Mówiliśmy o tobie: Delfinka twierdziła, że ty jesteś piękna, a ona tylko ładna.
— Ona! rzekła hrabina. Ona jest zimna jak glista.
— Gdyby i tak było, rzekła Delfina czerwieniąc się, a ty jak postępowałaś ze mną? Zaparłaś się mnie, zamknęłaś przede mną drzwi wszystkich domów w których pragnęłam bywać, nie ominęłaś najmniejszej sposobności aby mnie upokorzyć. A ja, czy przychodziłam, jak ty, wyciągać biednemu ojcu, tysiąc po tysiącu, jego mienie i doprowadzić go do tego stanu? To twoje dzieło, siostro. Ja widywałam ojca póki mogłam, nie wyrzuciłam go za drzwi, nie przychodziłam lizać mu rąk, kiedy mi był potrzebny. Nie wiedziałam nawet, że tych dwunastu tysięcy użył dla mnie. Ja się umiem rządzić! Wiesz o tym. Zresztą, jeżeli ojciec zrobił kiedy co dla mnie, nigdym o nic nie żebrała.
— Byłaś w szczęśliwszym położeniu: de Marsay był bogaty, wiadomo ci coś o tym. Byłaś zawsze podła jak złoto. Żegnam was, nie mam ani siostry, ani...
— Milcz, Naściu! krzyknął ojciec Goriot.
— Tylko taka siostra jak ty może powtarzać rzeczy, w które już nikt nie wierzy, wstrętna jesteś! rzekła Delfina.
— Dzieci, dzieci, przestańcie, albo się zabiję w waszych oczach.
— Więc dobrze, przebaczam ci, Naściu, ciągnęła pani de Nucingen. Jesteś nieszczęśliwa. Ale ja jestem lepsza od ciebie. Mówić mi takie rzeczy w chwili gdy czułam się zdolna do wszystkiego aby ci pomóc! Nawet do tego, aby przestąpić próg sypialni męża, czego nie uczyniłabym ani dla siebie, ani dla... To korona postępowania twego ze mną od dziewięciu lat.
— Moje dzieci, moje dzieci, uściskajcie się! rzekł ojciec. Jesteście obie dobre jak anioły.
— Nie, zostaw mnie, ojcze! krzyknęła hrabina, wydzierając się Goriotowi, który ją ujął za ramię. Ona ma mniej litości dla mnie niż mój mąż. Powiedziałby kto, że ona jest wzorem cnót!
— Wolę wreszcie, aby mówiono, żem brała pieniądze od de Marsaya, niż bym się miała przyznać, że pan de Trailles kosztuje mnie przeszło dwieście tysięcy, odparła pani de Nucingen.
— Delfino! krzyknęła hrabina, postępując ku niej.
— Ja mówię prawdę, a ty mnie spotwarzasz, odparła zimno baronowa.
— Delfino! jesteś...
Ojciec Goriot rzucił się, wstrzymał hrabinę i nie pozwolił dokończyć, zasłaniając jej usta ręką.
— Boże drogi, ojcze, czegoś ty się dotykał dzisiaj? rzekła Anastazja.
— Tak, prawda, moja wina, rzekł biedny ojciec, wycierając ręce o spodnie. Ale nie wiedziałem że przyjdziecie, przeprowadzam się.
Był szczęśliwy, że ściągnął na siebie wymówkę, która zwróciła na niego gniew córki.
— Och, rzekł siadając, serceście mi rozdarły. Zdaje mi się że umieram, dzieci moje! Pali mnie pod czaszką tak jak gdybym miał tam ogień. Bądźcie już poczciwe, kochajcie się. Do grobu mnie wpędzicie. Delfinko, Naściu, no, obie miałyście słuszność; nie, żadna. Słuchaj, Delciu, ciągnął zwracając na baronową oczy pełne łez, potrzeba jej dwunastu tysięcy franków, 6zukajmyż ich. Nie patrzcie tak na siebie. (Ukląkł przed Delfiną). Przeproś ją, zrób to dla mnie, rzekł jej do ucha; ona nieszczęśliwsza od ciebie.
— Moja biedna Naściu, rzekła Delfina przerażona dzikim i nieprzytomnym wyrazem ojca, zawiniłam, uściskaj mnie...
— Och, balsam mi wlewasz! wykrzyknął Goriot. — Ale gdzie znaleźć dwanaście tysięcy? Gdybym się ofiarował na zastępcę do wojska?
— Och, ojcze! wykrzyknęły obie, podchodząc doń.
— Nie, nie! Bóg nagrodzi ci tę myśl, życie nasze nie wystarczyło by na to, nieprawdaż, Naściu? rzekła Delfina.
— A zresztą, biedny ojczulku, toby była kropla w morzu, zauważyła hrabina.
— Nie można tedy nic wycisnąć ze swojej krwi? wykrzyknął starzec zrozpaczony. Zaprzedam się temu kto cię wybawi, Naściu, zabiję za niego człowieka. Zrobię jak Vautrin, pójdę na galery; tak...
Zatrzymał się, jak gdyby rażony piorunem.
— Już nic! rzekł, wydzierając sobie włosy. Gdybym wiedział gdzie iść aby ukraść, ale i ukraść nie jest łatwo. Aby rozbić jaki bank, trzeba by ludzi i czasu. Och, umrzeć, nie zostało mi nic, tylko umrzeć. Tak, nie jestem już zdatny na nic, nie jestem już ojcem! nie. Ona mnie prosi, ona potrzebuje! a ja, nędzny, nie mam nic. Ha! wykroiłeś sobie dożywocie, stary zbrodniarzu, a miałeś córki! Nie kochasz ich zatem? Zdychaj, zdychaj, psie nikczemny! Tak, jestem gorszy niż pies, pies nie postąpiłby w ten sposób! Och, moja głowa... gotuje się w niej!
— Ależ, tatku! wykrzyknęły obie młode kobiety otaczając go, aby mu nie dać rozbić sobie głowy o mur. Bądźże rozsądny.
Stary szlochał. Eugeniusz, przestraszony, chwycił podpisany dla Vautrina oblig, którego stempel, przypadkowo, opierał na wyższą sumę; poprawił cyfrę i sporządził zeń prawidłowy akcept na dwanaście tysięcy, na zlecenie Goriota.
— Oto jest cała suma, pani, rzekł, podając papier. Spałem, rozmowa państwa obudziła mnie, i dowiedziałem się w ten sposób, co jestem winien panu Goriot. Oto rewers, który może pani puścić w obieg, wykupię go sumiennie.
Hrabina nieruchoma trzymała papier.
— Delfino! rzekła blada i drżąca z gniewu, wściekłości, szału. Byłam gotowa przebaczyć wszystko, Bóg mi świadkiem; ale to! Jak to! pan był tutaj, ty wiedziałaś o tym! miałaś tę nikczemność, aby się pomścić, pozwalając mi zdradzić moje tajemnice, moje życie, życie moich dzieci, moją hańbę, cześć! Ty!... odtąd nie jesteś już niczym dla mnie, nienawidzę cię, będę ci szkodzić ile tylko zdołam, będę...
Gniew zatamował jej słowa, w gardle jej zaschło.
— Ależ to mój syn, nasze dziecko, twój brat, twój zbawca! krzyczał Goriot. Uściskaj że go Naściu! Patrz, ja go ściskam, ciągnął, dusząc Eugeniusza we wściekłym uścisku. — O, moje dziecko! będę dla ciebie więcej niż ojcem, chcę być twoją rodziną. Chciał bym być Bogiem, rzucił bym ci świat pod stopy. Ależ, pocałuj go, Naściu! to nie człowiek, to anioł, prawdziwy anioł!
— Daj jej pokój, ojcze, szalona jest w tej chwili, rzekła Delfina.
— Szalona! szalona! A ty co? spytała pani de Restaud.
— Moje dzieci, ja umrę, jeśli nie przestaniecie! krzyknął starzec, padając na łóżko niby ugodzony kulą. — Zabijają mnie! rzekł.
Hrabina patrzyła na Eugeniusza, który stał nieruchomo, ogłuszony tą sceną.
— Czy pan... rzekła, zapytując go gestem, głosem i spojrzeniem, nie zwracając uwagi na ojca, któremu Delfina rozpinała spiesznie kamizelkę.
— Zapłacę i będę milczał, odparł, nie czekając na pytanie.
— Zabiłaś ojca, Naściu, rzekła Delfina, ukazując zemdlonego starca.
Hrabina wybiegła.
— Przebaczam jej, rzekł stary, otwierając oczy. Położenie jej jest straszne, zmąciło by i tęższą głowę. Pociesz Nasieńkę, bądź dla niej dobra, przyrzeknij to biednemu ojcu który umiera, błagał Delfinę, ściskając jej rękę.
— Ale co tobie, ojcze? rzekła przestraszona.
— Nic, nic, odparł ojciec, to minie. Coś mi uciska czoło, jakaś migrena... Biedna Naścia, co za przyszłość!...
W tej chwili hrabina wróciła i rzuciła się do kolan ojca.
— Przebacz! krzyknęła.
— Naściu, rzekł ojciec Goriot, zadajesz mi jeszcze większy ból.
— Panie, rzekła hrabina do Rastignaka z oczyma mokrymi od łez. Boleść uczyniła mnie niesprawiedliwą. Będzie pan bratem dla mnie? dodała, wyciągając doń rękę.
— Naściu, rzekła Delfina, ściskając ją, Nasieńko, zapomnijmy wszystko.
— Nie, odparła, ja będę pamiętała.
— Anioły moje, rzekł ojciec Goriot, zdejmujecie mi zasłonę którą miałem na oczach, wasz głos wraca mi życie. Uściskajcie się jeszcze. I cóż, Naściu, czy cię ten weksel ocali?
— Mam nadzieję. Słuchaj, tatku, czy zechcesz podpisać?...
— Patrzcież, co za głupiec ze mnie aby o tym zapomnieć! Ale było mi tak niedobrze. Naściu, nie gniewaj się... Prześlij mi wiadomość, że ci już nic nie grozi. Albo nie, przyjdę. Nie, nie, nie przyjdę, nie chcę już widzieć twego męża, zabił bym go na miejscu. Co do zamiaru wyzucia cię z majątku, ja będę czuwał. Idź prędko, dziecko, i spraw aby się Maksym ustatkował.
Eugeniusz stał osłupiały.
— Biedna Naścia była zawsze gwałtowna, rzekła pani de Nucingen, ale ma dobre serce.
— Wróciła po podpis, rzekł Eugeniusz do ucha Delfiny.
— Myślisz?...
— Pragnął bym móc w to nie wierzyć. Strzeż się jej, odparł, wznosząc oczy, jak gdyby chcąc zwierzyć Bogu myśli, których me śmiał wyrazić.
— Tak, zawsze była trochę komediantka, a biedny ojciec daje się brać na te miny.
— Jakże się pan miewa, dobry ojcze Goriot? spytał Rastignac starca.
— Spać mi się chce.
Eugeniusz pomógł Goriotowi się położyć; następnie, skoro stary usnął trzymając córkę za rękę, Delfina zaczęła się wybierać.
— Dziś wieczór we Włoskim, rzekła do Eugeniusza, powiesz mi, jak się ojciec ma. Jutro pan się przeprowadza, łaskawy panie. Zobaczmyż twój pokój... Och, co za okropność! rzekła wchodząc. Ależ to jeszcze gorzej niż u ojca. Eugeniuszu, ładnieś sobie postąpił; kochała bym cię jeszcze więcej, gdyby to było możliwe; ale, moje dziecko, jeżeli chcesz zrobić majątek, nie trzeba wyrzucać w ten sposób po dwanaście tysięcy franków za okno. Hrabia de Trailles to gracz; siostra nie chce tego widzieć. Poszukał by swoich dwunastu tysięcy franków tam, gdzie umie wygrywać albo przegrywać góry złota.
Głuchy jęk sprowadził ich do izby Goriota, który na pozór spał, ale, kiedy para kochanków zbliżyła się, usłyszeli te słowa:
— Nie są szczęśliwe!
Czy starzec spał czy czuwał, nie wiadomo; ale akcent tych słów zapadł tak w serce córki, że zbliżyła się do barłogu, na którym leżał ojciec, i pocałowała go w czoło. Otworzył oczy, mówiąc:
— To Delfina.
— I cóż, jakże ci, ojcze?
— Dobrze, rzekł. Nie niepokój się, niebawem wstanę. Idźcie, idźcie, dzieci, bądźcie szczęśliwe.
Eugeniusz odwiózł Delfinę do domu; ale, zaniepokojony stanem w jakim opuścił Goriota, nie chciał zostać u niej na obiedzie i wrócił. Zastał ojca Goriot na nogach, w chwili gdy się gotował siąść do stołu. Bianchon umieścił się tak, aby móc dobrze śledzić twarz handlarza mąki. Kiedy ujrzał jak bierze chleb i wącha go aby ocenić gatunek, student, stwierdziwszy w tym ruchu zupełny brak tego, co można by nazwać świadomością aktu, uczynił złowróżbny gest.
— Siadaj no koło mnie, wielki internie szpitala Cochin, rzekł Rastignac.
Bianchon przesiadł się tym chętniej, iż w ten sposób znalazł się obok starego pensjonarza.
— Co jemu? spytał Rastignac.
— Jeżeli się nie mylę, gotów jest! Musiało w nim zajść coś niezwykłego; zdaje mi się, że grozi mu lada chwila udar mózgowy. Mimo że dół twarzy jest dość spokojny, w górze rysy kurczą się mimowoli, o, patrz! Oczy mają szczególne wejrzenie, które zdradza ucisk surowicy na mózg. Czy nie wyglądają tak, jak gdyby były pełne delikatnego pyłu? Jutro rano będziemy mogli powiedzieć więcej.
— Czy było by lekarstwo?
— Żadnego. Co najwyżej można opóźnić śmierć, jeśli znajdziemy sposób odciągnięcia krwi ku kończynom, ku nogom; ale, jeżeli do jutra objawy nie ustaną, biedaczysko przepadł. Nie wiesz, co spowodowało chorobę? Musiał otrzymać jakiś cios, pod którym załamała się jego moralna istota.
— Tak, rzekł Rastignac, przypominając sobie jak obie córki waliły bez wytchnienia w serce ojcowskie.
— Przynajmniej, powiadał sobie Eugeniusz, Delfina kocha ojca!
Wieczorem w teatrze Rastignac zaczął mówić o stanie Goriota z pewnymi ostrożnościami, aby nie przerazić zanadto pani de Nucingen.
— Nie lękaj się, odparła po pierwszych jego słowach, ojciec jest silny. Tylko dziś rano zanadtośmy go wstrząsnęły. Majątek nasz jest zagrożony, czy pojmujesz doniosłość takiego nieszczęścia? Nie przeżyła bym tego, gdyby twoje przywiązanie nie czyniło mnie nieczułą na to, co uważała bym niegdyś za śmiertelne przejścia. Istnieje już dla mnie tylko jedna obawa, jedno nieszczęście: stracić miłość, która dała mi rozkosz życia. Po za tym uczuciem, wszystko mi jest obojętne, nie kocham nic w świecie. Ty jesteś dla mnie wszystkim. Jeżeli czuję szczęście jakie daje bogactwo, to aby ci się lepiej podobać. Jestem, wyznaję ze wstydem, bardziej kochanką niż córką.
Czemu? Nie wiem. Całe moje życie w tobie. Ojciec dał mi serce, ale ty nauczyłeś je bić. Cały świat może mnie potępić: cóż mi znaczy, jeżeli ty, który nie masz prawa czuć o to żalu do mnie, rozgrzeszysz mnie ze zbrodni na którą mnie skazuje nie przeparte uczucie? Czy uważasz mnie za wyrodną córkę? Och, nie, nie podobna jest nie kochać ojca tak dobrego jak nasz. Czyż mogłam zapobiec, aby nie ujrzał w końcu nieuchronnego skutku naszych opłakanych małżeństw? Czemu zgodził się na nie? Czy nie jego rzeczą było mieć rozsądek za nas? Dzisiaj wiem, cierpi tyle co my, ale cóż my możemy poradzić? Pocieszyć go? Nie ma sposobu! Nasza rezygnacja sprawiła by mu więcej bólu, niż wyrzuty i skargi. Bywają położenia, w których wszystko jest goryczą.
Eugeniusz milczał, wzruszony do głębi tym naiwnym wyrazem szczerego uczucia. Jeżeli paryżanki są nieraz fałszywe, pijane próżnością, samolubne, zalotne, zimne, to pewna że, kiedy kochają prawdziwie, wkładają w swą namiętność więcej niż inne kobiety; wyrstają po nad swoje małostki, stają się wzniosłe. Następnie uderzył Eugeniusza głęboki i trafny zmysł, jaki kobieta rozwija, aby osądzić najnaturalniejsze uczucia, kiedy wyłączna namiętność odsuwa ją od nich. Panią de Nucingen uraziło milczenie Eugeniusza.
— O czym myślisz? spytała.
— Słucham jeszcze tego, co mi rzekłaś. Sądziłem do tej chwili, że ja kocham bardziej.
Uśmiechnęła się i opanowała przyjemność, jaką sprawiły jej te słowa, siląc się utrzymać rozmowę w granicach konwenansu. Nigdy jeszcze nie słyszała przejmujących wyrazów młodej i szczerej miłości. Jeszcze kilka słów, a nie była by się powściągnęła.
— Eugeniuszu, rzekła odmieniając rozmowę, ty nie wiesz co się dzieje? Cały Paryż będzie jutro u pani de Beauséant. Państwo de Rochefide i pan d’Ajuda porozumieli się aby utrzymać rzecz w tajemnicy; ale jutro król podpisuje kontrakt ślubny, a twoja biedna kuzynka nic o tym nie wie jeszcze. Niepodobna jej odwołać przyjęcia, a margrabiego nie będzie na balu. Wszyscy mówią tylko o tym.
— I świat śmieje się z nikczemności i bierze w niej udział! Nie wiesz, że pani de Beauséant przypłaci to życiem?
— Nie, rzekła Delfina z uśmiechem, nie znasz tego rodzaju kobiet. Ale cały Paryż będzie u niej, i ja będę! Tobie zawdzięczam to szczęście.
— Ale, rzekł Rastignac, czy to nie jest jedna z owych niedorzecznych pogłosek, jakich tyle krąży?
— Dowiemy się jutro.
Eugeniusz nie wrócił do pensjonatu. Nie mógł przemóc na sobie, aby się nie ucieszyć nowym mieszkaniem. W wilię tego dnia on musiał się rozstać z Delfiną o pierwszej po północy: tym razem Delfina pożegnała go koło drugiej, aby się udać do siebie. Nazajutrz spał dość długo; oczekiwał pani de Nucingen, która przyszła koło południa zjeść z nim śniadanie. Młodzi ludzie tak są łakomi tych słodkich chwil szczęścia, że Eugeniusz prawie zapomniał o ojcu Goriot. Oswajać się z każdą z wytwornych rzeczy, które doń należały, było dlań niby długim świętem. Delfina opromieniała wszystko swą obecnością, dodając wszystkiemu nowej ceny. Mimo to, koło czwartej, kochankowie przypomnieli sobie o ojcu Goriot, oraz o radości, jaką stary obiecywał sobie po mieszkaniu w tym domu. Eugeniusz zauważył, iż, na wypadek choroby, należy co rychlej przenieść tam nieboraka; pożegnał tedy Delfinę, aby pobiec do pani Vauquer. Ani ojca Goriot, ani Bianchona nie było przy stole.
— Ano tak, rzekł malarz, ojciec Goriot gotuje się odwalić kitę. Bianchon jest na górze, przy nim. Starowinę odwiedziła jedna z córek, hrabina de Restorama, potem uparł się wyjść na miasto i pogorszyło mu się. Społeczeństwo utraci jedną ze swoich najpiękniejszych ozdób.
Rastignac rzucił się ku schodom.
— Hej, panie Eugeniuszu!
— Panie Eugeniuszu! pani woła pana! krzyknęła Sylwia.
— Proszę pana, rzekła wdowa, pan Goriot i pan mieliście się wyprowadzić 15 lutego. Oto już trzy dni jak 15 minął, mamy dziś 18; będzie mi się należało za cały miesiąc od panów obu; ale, jeśli pan zechce zaręczyć za ojca Goriot, pańskie słowo wystarczy.
— Poco? Czy pani nie ma zaufania?
— Zaufania! Gdyby nieborak stracił przytomność i umarł, córki nie dałyby mi grosza, a wszystkie jego graty nie są warte ani dziesięciu franków. Wyniósł dziś rano ostatni kawałek srebra, nie wiem poco. Wystroił się na młokosa; niech mi Bóg odpuści, ale zdaje mi się, że się uróżował: był jak odmłodzony.
— Ręczę za wszystko, rzekł Eugeniusz, który zadrżał od grozy, lękając się nowej katastrofy.
Udał się do ojca Goriot. Starzec leżał na łóżku, Bianchon siedział obok.
— Dzień dobry, ojcze, rzekł Eugeniusz.
Starzec uśmiechnął się łagodnie i odpowiedział zwracając nań szklane oczy.
— Jak się ma Delfina?
— Dobrze. A ty, ojcze?
— Nieźle.
— Nie męcz go, rzekł Bianchon, odciągając Eugeniusza.
— I cóż? spytał Rastignac.
— Chyba cud mógłby go ocalić. Uderzenie na mózg już nastąpiło, przyłożyłem mu synapizmy; na szczęście czuje je, działają.
— Czy można go przenieść?
— Niepodobna. Trzeba go zostawić gdzie jest, strzec go od wszelkiego ruchu, wzruszenia.
— Mój poczciwy Horacy, rzekł Eugeniusz, będziemy go pielęgnowali we dwóch.
— Wezwałem już naczelnego lekarza ze szpitala.
— I cóż?
— Zawyrokuje jutro wieczór. Przyrzekł mi, że przyjdzie dziś jeszcze, po wizycie. Na nieszczęście, ten opętany stary popełnił dziś nieostrożność, z której nie chce się wytłumaczyć. Zaparł się jak muł. Kiedy doń mówię, udaje że nie słyszy; śpi, aby nie odpowiadać; lub, jeśli ma oczy otwarte, zaczyna jęczeć. Wychodził dziś rano, gonił pieszo po Paryżu, nie wiadomo gdzie. Wyniósł wszystko co tylko miał w domu, poszedł gdzieś robić jakieś szacherki, na które wyczerpał resztę sił! Jedna z córek była tutaj.
— Hrabina? spytał Eugeniusz. Słuszna brunetka, oko żywe, ładne, zgrabna nóżka, smukła kibić?
— Tak.
— Zostaw mnie chwilę z nim samym, rzekł Rastignac. Wyspowiadam go, mnie wszystko opowie.
— Pójdę przez ten czas zjeść obiad. Uważaj tylko, żeby go nadto nie wzruszać; mamy jeszcze jakąś nadzieję.
— Bądź spokojny.
— Jutro będą się dobrze bawiły, rzekł Goriot do Eugeniusza, kiedy zostali sami. Idą na wielki bal.
— Co ty robiłeś rano, ojczulku, że ci się pogorszyło i że musisz leżeć?
— Nic.
— Anastazja była tutaj? spytał Rastignac.
— Tak, odparł ojciec Goriot.
— No i cóż? Nie ukrywaj nic przede mną. Czego jeszcze żądała!
— Och! odparł zbierając resztkę sił, była bardzo nieszczęśliwa, wierzaj! Od czasu sprawy z diamentami, Naścia nie ma ani grosza. Zamówiła, na dzisiejszy bal, suknię ze złotogłowiu, w której będzie wyglądała jak klejnocik. Krawcowa, podła istota, nie chciała robić na kredyt, tak że pokojówka musiała zaliczyć tysiąc franków na tę tualetę. Biedna Naścia, do tego doszła! Myślałem, że mi serce pęknie. Ale pokojówka, widząc że ten Restaud stracił do Naści całe zaufanie, zlękła się o swoje pieniądze i porozumiała się z krawcową, aby nie wydała sukni, póki ona nie dostanie z powrotem tysiąca franków. Bal jutro, suknia gotowa, Naścia w rozpaczy. Chciała wziąć moje resztki srebra aby je zastawić. Mąż chce, aby była na balu, dla pokazania całemu Paryżowi diamentów, o których mówią że je sprzedała. Czyż może powiedzieć temu potworowi: „Winna jestem tysiąc franków, zapłać?“ Nie. Ja to rozumiem. Delfina będzie miała wspaniałą tualetę; Anastazja nie może być gorsza od siostry. A przy tym tak płakała, tak płakała, biedna córuchna! Byłem tak upokorzony iż nie miałem wczoraj dwunastu tysięcy, że byłbym oddał resztę nędznego życia, aby okupić tę winę. Widzisz, dziecko, miałem siłę wszystko znieść, ale ta ostatnia klęska rozdarła mi serce. Och, nie namyślałem się długo: zebrałem się, wyświeżyłem, sprzedałem za sześćset franków nakrycie i klamry, potem zastawiłem u starego Gobsecka cały rok dożywocia za jednorazowe czterysta franków. Ba! będę żył suchym chlebem! wystarczyło mi to kiedym był młody, starczy i teraz. Przynajmniej moja Naścia będzie miała ładny wieczór, wystroi się jak laleczka. Aż mi cieplej w sercu od tego, że mam pod poduszką coś, co zrobi przyjemność biednej Naści. Będzie mogła oddalić tę niegodziwą Wiktorię. Widziane to rzeczy, aby służba nie miała zaufania do państwa! Jutro będę już zdrów. Naścia przychodzi o dziesiątej. Nie chcę aby myślała żem chory, nie poszłyby na bal, czuwałyby przy mnie. Naścia uściska mnie jutro jak swoje dziecko, pieszczoty jej uzdrowią mnie. Ostatecznie, czyżbym nie wydał tysiąca franków na aptekę? Wolę je dać swemu nadwornemu lekarzowi, swojej Naści. Przynajmniej pocieszę ją w jej nieszczęściach. Okupię tę winę żem sobie zapewnił dożywocie. Ona jest na dnie przepaści, a ja już nie mam dość siły aby ją wydobyć. Och! wezmę się z powrotem do handlu. Pojadę do Odessy po zboże: trzy razy tańsze niż u nas. Przywóz w naturze jest wprawdzie wzbroniony; ale zacni prawodawcy nie pomyśleli o tym aby zabronić importu przetworów. Hehe! Dziś rano przyszło mi to do głowy! Ładne rzeczy można by zrobić naprzykład z krochmalem.
— Oszalał, pomyślał Eugeniusz, patrząc na starca. No, ojczulku, uspokój się, nie mów już...
Skoro Bianchon wrócił, Eugeniusz zeszedł na obiad. Następnie, spędzili noc czuwając kolejno przy chorym, przy czym Bianchon czytał medyczne książki, Rastignac zaś pisał do matki i sióstr. Nazajutrz, objawy, które wystąpiły u chorego, były, zdaniem Bianchona, raczej pomyślne; ale żądały ustawnych starań, do których jedynie dwaj studenci byli zdolni, a których opis musiałby obrazić wstydliwą frazeologię naszej epoki. Przystawiono do wychudłego ciała nieboraka pijawki; po nich kataplazmy, kąpiele nożne, szereg zabiegów, które wymagały zresztą siły i poświęcenia dwóch młodzieńców. Pani de Restaud nie przyszła; przysłała po pieniądze posłańca.
— Myślałem, że przyjdzie sama. Ale to lepiej, byłaby się zaniepokoiła, rzekł ojciec na pozór rad z tej okoliczności.
O siódmej wieczór, Teresa przyniosła list od Delfiny.
„Co się z tobą dzieje, drogi mój? Czyżby miłość twoja, tak młoda, już ustąpiła zapomnieniu? Objawiłeś mi, w chwili serdecznych zwierzeń, zbyt piękną duszę, abyś nie miał być z rzędu tych, co zostają zawsze wierni, widząc ile uczucie może mieć odcieni. Jak ty to powiedziałeś, słuchając modlitwy Mojżesza: „Dla jednych, to powtarzająca się nuta; dla drugich, nieskończona harmonia! Pamiętaj, że oczekuję cię dziś wieczór, aby iść z tobą do pani de Beauséant. Już jest pewne: kontrakt podpisano dziś rano, a biedna wicehrabina dowiedziała się o tym dopiero o drugiej. Cały Paryż stawi się u niej, tak jak ludzie tłoczą się na placu de Grève w godzinie egzekucji. Czyż to nie straszne iść się przyglądać, czy ta kobieta potrafi ukryć swą boleść, czy potrafi pięknie umrzeć? Nie poszłabym, to pewna, gdybym wprzód bywała u niej; ale nie będzie już z pewnością przyjmować i wszystkie moje wysiłki byłyby stracone. Moje położenie jest bardzo odmienne niż innych osób. Zresztą, idę i dla ciebie. Czekam cię. Gdybyś nie miał się stawić u mnie do dwóch godzin, nie wiem, czybym ci przebaczyła takie wiarołomstwo“.
Rastignac wziął pióro i odpisał:
„Oczekuję lekarza, który ma orzec, czy ojciec twój będzie żył. Jest umierający. Przyniosę ci wyrok, ale lękam się, że to będzie wyrok śmierci. Okaże się, czy będziesz mogła być na balu. Tysiąc czułości“.
Lekarz przyszedł o wpół do dziewiątej; mimo iż sąd wypadł niekorzystnie, nie przypuszczał, aby śmierć groziła bezpośrednio. Zapowiedział wahania choroby, od których będą zależały życie i rozum biedaka.
— Lepiej byłoby dlań, aby umarł prędko, rzekł w końcu.
Eugeniusz zostawił starca pod opieką Bianchona i pomknął zanieść pani de Nucingen smutne nowiny, które, w pojęciach jego, jeszcze przeniknionych obowiązkami rodzinnymi, powinny były zgasić wszelkie uciechy.
— Powiedz jej i tak, żeby się dobrze bawiła, krzyknął za nim Goriot, który, na pozór uśpiony, podniósł się na łóżku gdy Rastignac wychodził.
Młody człowiek stanął pełen rozpaczy przed Delifną, którą zastał uczesaną, w balowych trzewikach: pozostawało tylko włożyć suknię. Ale te ostatnie przygotowania, podobne dotknięciom pędzla którymi malarz kończy obraz, wymagały więcej czasu niż samo podmalowanie płótna.
— Jak to! jeszcze nie ubrany? rzekła.
— Ależ, pani ojciec...
— Jeszcze ojciec! przerwała. Nie będzie mnie pan uczył obowiązków. Znam ojca od dawna. Ani słowa, Eugeniuszu. Będę słuchała dopiero wtedy, kiedy będziesz ubrany. Teresa wszystko przygotowała u ciebie, mój powóz czeka, weź go i wracaj. Pomówimy o ojcu jadąc na bal. Trzeba wyjechać wcześnie; jeśli się dostaniemy w sznur powozów, dobrze będzie skoro o jedenastej zdołamy wić wejść na salę.
— Pani...
— Spiesz! ani słowa, rzekła, biegnąc do buduaru po naszyjnik.
— Ależ niech pan idzie, panie Eugeniuszu, bo pani się pogniewa, rzekła Teresa, wypychając młodego człowieka, przerażonego tym wykwintnym ojcobójstwem.
Poszedł się ubrać, oddając się bolesnym dumaniom. Świat przedstawiał mu się jak ocean błota, w którym człowiek grzęźnie po szyję, skoro raz utkwi w nim nogą.
— Same mizerne zbrodnie! rzekł sobie. Vautrin jest większy.
Ujrzał trzy wielkie wyrazy społeczeństwa: Posłuszeństwo, Walkę i Bunt; Rodzinę, Świat i Vautrina. I nie miał odwagi wybrać. Posłuszeństwo było nudne, Bunt niemożliwy, Walka niepewna.
Myśl przeniosła go na łono rodziny. Przypomniał sobie czyste wzruszenia spokojnego życia, dni spędzone wśród tych których był ukochaniem. Trzymając się naturalnych praw domowego ogniska, te drogie istoty znajdowały w nim szczęście pełne, ciągłe, niezmącone. Mimo tych dobrych myśli, nie miał odwagi złożyć przed Delfiną wyznania wiary czystych dusz, nakazując jej cnotę w imię miłości. Niedawno rozpoczęte jego wychowanie wydało owoce. Już kochał samolubnie. Instynkt pozwolił mu przejrzeć serce Delfiny, przeczuwał że jest zdolna przejść po trupie ojca aby iść na bal, i nie miał ani siły odgrywania moralisty, ani odwagi narażenia się jej, ani dość męstwa aby ją opuścić.
— Nie przebaczyłaby mi nigdy, gdybym jej przeszkodził.
Następnie, zaczął roztrząsać słowa lekarza: tłumaczył sobie, że Goriot nie jest może tak chory jak on przypuszcza; słowem, gromadził obłudne rozumowania, aby usprawiedliwić Delfinę. Nie zna stanu ojca. Nieborak sam wyprawiłby ją na bal, gdyby doń poszła. Często, prawo społeczne, nieubłagane w swej formie, potępia pozór zbrodni, którą usprawiedliwiają niezliczone odcienie charakterów, interesów, sytuacyj. Eugeniusz chciał oszukać samego siebie; gotów był uczynić kochance ofiarę z własnego sumienia. Od dwóch dni, wszystko zmieniło się w jego życiu. Wtargnęła w nie kobieta, zaćmiła pamięć rodziny, zagarnęła wszystko. Rastignac i Delfina spotkali się w okolicznościach, dzięki którym dali sobie zakosztować najwyższych upojeń. Namiętność ich, dobrze przygotowana, wzmogła się przez to co ją dławi zazwyczaj: posiadanie. Posiadłszy tę kobietę, Eugeniusz spostrzegł, że dotąd pragnął jej tylko, pokochał ją dopiero nazajutrz: miłość jest może tylko wdzięcznością za szczęście. Nie pytając czy jest nikczemna czy wzniosła, ubóstwiał tę kobietę za rozkosz, którą jej przyniósł w wianie i którą od niej otrzymał; Delfina zaś kochała Rastignaka tak, jak Tantal kochałby anioła, który by spłynął, aby zaspokoić jego głód lub ugasić pragnienie wyschłej gardzieli.
— I cóż, jak się ma ojciec? rzekła pani de Nucingen, skoro wrócił już w stroju balowym.
— Bardzo źle, odparł; jeżeli chcesz mi dać dowód przywiązania, wstąpmy do niego.
— Owszem, rzekła, ale po balu. Mój złoty Geniu, bądź dobry, nie mów mi morałów, chodź.
Pojechali. W drodze Eugeniusz milczał.
— Co tobie? rzekła.
— Słyszę rzężenie twego ojca, odparł z urazą.
I, z gorącą młodzieńczą wymową, zaczął jej opowiadać okrutny czyn do jakiego pchnęła panią de Restaud próżność, śmiertelny atak jaki wywołało ostatnie poświęcenie ojca, cena jaką opłacił suknię Anastazji. Delfina płakała.
— Będę brzydka, pomyślała.
Łzy jej obeschły.
— Pospieszę pielęgnować ojca, nie opuszczę jego wezgłowia, rzekła.
— Och, teraz jesteś taka, jaką cię pragnąłem, wykrzyknął Rastignac.
Latarnie pięciuset powozów oświecały wjazd pałacu Beauséant. Z każdej strony rzęsiście oświetlonej bramy znajdował się konny żandarm. Wielki świat napływał tak rojnie, każdy tak skwapliwie chciał widzieć tę wzniosłą kobietę w chwili upadku, że, gdy pani de Nucingen i Rastignac weszli, sale na parterze były już pełne. Od chwili w której cały dwór cisnął się do grandę Mademoiselle, wówczas gdy Ludwik XIV wydzierał jej kochanka, żadna sercowa katastrofa nie może się równać co do rozgłosu z przygodą pani de Beauséant. W tej okoliczności, ostatnia córa królewskiego niemal domu burgundzkiego okazała się wyższa nad swoje nieszczęście; panowała do ostatniej chwili nad światem, którego próżnostki przejęła jedynie po to, aby je wprząc w tryumf swej miłości. Najpiękniejsze kobiety Paryża ożywiały salon strojami i uśmiechami. Najwykwintniejsi panowie ze Dworu, ambasadorowie, ministrowie, ludzie najwybitniejsi we wszelkim zakresie, krzyże, gwiazdy, wstęgi wszelkich kolorów, wszystko cisnęło się koło wicehrabiny. Orkiestra napełniała tonami złocone stropy tego pałacu, który dla swej królowej zmienił się w pustynię.
Pani de Beauséant stała na środku salonu, przyjmując swych rzekomych przyjaciół. Ubrana biało, bez żadnych ozdób w gładko zaplecionych włosach, zdawała się spokojna: ani bólu, ani dumy, ani fałszywego wesela. Nikt nie mógł wyczytać co się dzieje w jej duszy. Rzekłbyś, Niobe wyciosana z marmuru. Uśmiech, którym witała najbliższych, miał niekiedy odcień szyderstwa; ale poza tym nikt nie dopatrzył się w niej zmiany; była zupełnie tą samą, jaką była kiedy szczęście stroiło ją swymi promieniami. Najobojętniejsi podziwiali ją. Tak młode Rzymianki oklaskiwały gladiatora, który umiał się uśmiechnąć konając. Zdawałoby się, że świat się przystroił, aby pożegnać jedną ze swych władczyń.
— Drżałam, że pan nie przyjdzie, rzekła do Rastignaka.
— Pani, odparł wzruszonym głosem biorąc to za wymówkę, przyszedłem, aby wyjść ostatni.
— Dobrze, rzekła, ujmując go za rękę. Jest pan tu może jedyną istotą, której mogę zaufać. Mój drogi, kochaj tylko tę kobietę, którą będziesz mógł kochać wiecznie. Nie rzucaj jej nigdy.
Wsparła się na ramieniu Rastignaka i zaprowadziła go na kanapę, do salonu, gdzie grano w karty.
— Jedź, rzekła, do margrabiego. Jakub, mój pokojowiec, zawiezie cię i odda ci list do niego. Proszę go o zwrot korespondencji. Chcę wierzyć, że odda ci ją w całości. Skoro wrócisz z listami, idź na górę, do mego pokoju. Polecę, aby mi dano znać.
Wstała, aby wyjść naprzeciw księżnej de Langeais, swej najlepszej przyjaciółki, która wchodziła w tej chwili. Rastignac udał się do pałacu Rochefide, gdzie d’Ajuda miał spędzie wieczór. Margrabia zawiózł go do siebie, oddał studentowi skrzynkę i rzekł:
— Są wszystkie.
Zdawało się przez chwilę, że chce coś mówić, czy to aby zadać Eugeniuszowi jakieś pytanie tyczące balu i wicehrabiny, czy aby się zwierzyć że zaczyna już rozpaczać z powodu swego małżeństwa, jak w istocie było później; ale błysk dumy zamigotał w jego oczach; zdobył się na tę smutną odwagę, aby pokryć milczeniem najszlachetniejsze uczucia.
— Nic jej nie mów o mnie, drogi Eugeniuszu.
Uścisnął dłoń Rastignaka ruchem serdecznym i smutnym zarazem, i dał mu znak aby jechał. Eugeniusz wrócił do pałacu; wprowadzono go do pokoju wicehrabiny, gdzie ujrzał przygotowania do wyjazdu. Usiadł przy ogniu i utkwiwszy wzrok w cedrową szkatułkę, pogrążył się w melancholijnej zadumie. Pani de Beauséant nabierała w jego oczach rozmiarów bogiń z Iliady.
— Ach, drogi... rzekła wicehrabina, wchodząc i opierając rękę na ramieniu Eugeniusza.
Stała przed nim cała we łzach, ze wzniesionymi oczami. Naraz, drżącą ręką chwyciła skrzynkę, rzuciła ją w ogień i przyglądała się jak płonie.
— Tańczą! przyszli wszyscy punktualnie, podczas gdy śmierć przyjdzie późno. Cyt! mój przyjacielu, rzekła kładąc palec na ustach Rastignaka, który miał się odezwać. Nie ujrzę już nigdy Paryża ani świata. O piątej rano wyjeżdżam, aby się zagrzebać w zapadłym kącie Normandii. Od trzeciej po południu trzeba mi było czynić przygotowania, podpisywać akty, wglądać w interesy, nie mogłam nikogo posłać do...
Urwała.
— Miałam pewność, że będzie u...
Znowu urwała, zmiażdżona bólem. W takich chwilach, wszystko jest bólem; pewne wyrazy nie chcą przejść przez gardło.
— Słowem, mówiła dalej, liczyłam na ciebie dziś wieczór... wiedziałam, że mi oddasz tę ostatnią usługę. Chciałam ci dać zakład mej przyjaźni. Będę często myślała o tobie, wydałeś mi się dobry i szlachetny, młody i czysty wśród tego świata, w którym podobne przymioty są tak rzadkie... Chciałabym, byś niekiedy pomyślał o mnie. Oto, rzekła spoglądając dokoła siebie, szkatułka, w której chowałam rękawiczki. Ilekroć sięgałam do niej ubierając się na bal lub do teatru, czułam się piękna, bo byłam szczęśliwa; zawsze zostawiłam w niej jakąś wdzięczną myśl: jest w tej szkatułce wiele mnie samej, jest w niej cała Klara de Beauséant, która już nie istnieje. Przyjm ten drobiazg: polecę aby ci go odniesiono. Pani de Nucingen bardzo dziś ładnie wygląda, kochaj ją. Jeżeli nie zobaczymy się już, mój przyjacielu, bądź pewien, że będę się modliła za ciebie, za to żeś był dla mnie dobry. Zejdźmy na dół, nie chcę aby myśleli żem płakała. Mam przed sobą wieczność, będę sama i nikt nie będzie żądał rachunku z moich łez. Jeszcze jedno spojrzenie na ten pokój.
Zatrzymała się. Następnie, zasłoniwszy na chwilę oczy ręką, otarła je, zwilżyła zimną wodą i ujęła ramię studenta.
— Chodźmy, rzekła.
Rastignac nigdy nie doznał równie gwałtownego wzruszenia, jak od zetknięcia się z tą tak szlachetnie powściąganą boleścią. Skoro wrócili na salę balową, Eugeniusz obszedł ją z panią de Beauséant: był to ostatni i delikatny wzgląd tej uroczej kobiety. Niebawem, spostrzegł obie siostry, panią de Restaud i panią de Nucingen. Hrabina wyglądała wspaniale w przepychu diamentów, które musiały palić jej ciało; ostatni raz miała je na sobie. Mimo całej potęgi swej dumy i miłości, nie mogła wytrzymać wzroku męża. Widok ten nie mógł obudzić weselszych myśli w Rastignaku: poprzez diamenty obu sióstr widział barłóg, na którym leżał Goriot. Wicehrabina wytłumaczyła sobie mylnie smutek Eugeniusza, puściła jego ramię.
— Niech pan idzie, nie chcę pana okradać z przyjemności, rzekła.
Niebawem przywołała Eugeniusza Delfina, szczęśliwa z wrażenia jakie zrobiła, żądna złożyć pod stopy kochanka hołdy zebrane w tym świecie, w który miała nadzieję się wkupić.
— Jak się wydaje panu Naścia? spytała.
— Wybiła pieniądz ze wszystkiego, nawet ze śmierci własnego ojca, odparł.
Około czwartej, ciżba zaczęła się przerzedzać. Niebawem, muzyka umilkła. Księżna de Langeais i Rastignac znaleźli się sami w wielkim salonie. Wicehrabina, która spodziewała się zastać tylko studenta, weszła do sali, pożegnawszy się wprzód z panem de Beauséant, który udał się na spoczynek, powtarzając:
— Źle czynisz, moja droga, zagrzebując się na odludziu tak młodo. Zostań z nami.
Na widok księżnej, pani de Beauséant nie mogła wstrzymać okrzyku.
— Odgadłam cię, Klaro, rzekła księżna de Langeais. Odjeżdżasz, aby już nie wrócić; ale nie odjedziesz, nim mnie nie wysłuchasz i zanim się nie zrozumiemy.
Ujęła przyjaciółkę pod ramię, pociągnęła ją do sąsiedniego salonu, i tam, patrząc na nią ze łzami w oczach, objęła ją i ucałowała.
— Nie chcę się z tobą rozstać obojętnie, moja droga, to byłby zbyt ciężki wyrzut. Możesz liczyć na mnie jak na samą siebie. Wspaniała byłaś dziś wieczór: uczułam się godna ciebie i chcę ci tego dowieść. Zawiniłam względem ciebie, nie zawsze byłam taka jak trzeba, przebacz mi, droga; odwołuję wszystko co mogło cię zranić, chciałabym cofnąć swoje słowa. Jednaka boleść skojarzyła nasze dusze; nie wiem która z nas będzie nieszczęśliwsza. Pana de Montriveau nie było dziś wieczór, rozumiesz? Kto ciebie widział podczas tego balu, Klaro, nie zapomni cię nigdy. Co do mnie, podejmę ostatnią próbę. Jeśli się nie uda, zamknę się w klasztorze! A ty, dokąd się udajesz?
— Do Courcelles, w Normandii, chcę tam kochać, modlić się, póki Bóg nie odwoła mnie z tego świata.
— Chodź Eugeniuszu, rzekła wicehrabina wzruszonym głosem, przypominając sobie że młody człowiek czeka.
Student zgiął kolano, ujął rękę kuzynki i ucałował jej dłoń.
— Antosiu, bądź zdrowa! rzekła pani de Beauséant, życzę ci szczęścia. Ty, Eugeniuszu, masz je; jesteś młody, możesz w coś jeszcze wierzyć, rzekła do studenta. Opuszczając ten świat, mam przynajmniej koło siebie dwa szczerze wzruszone serca!
Rastignac odszedł koło piątej, pomógłszy pani de Beauséant wsiąść do berlinki i przyjąwszy jej ostatnie pożegnanie zwilżone łzami. Łzy te świadczyły, że najwyżej położone osoby nie są poza prawami serca i nie żyją bez trosk, jak to chcieliby wmówić w lud jego dworacy. Eugeniusz wrócił pieszo do pensjonatu pani Vauquer, w wilgotny i zimny poranek. Dopełniał swojej edukacji!
— Nie uratujemy biednego ojca Goriot, rzekł Bianchon, kiedy Rastignac wszedł do sąsiada.
— Mój przyjacielu, rzekł Eugeniusz spojrzawszy na uśpionego starca, idź, krocz skromną drogą do jakiej ograniczają się twoje pragnienia. Ja jestem w piekle i trzeba mi w nim zostać. Cokolwiek najgorszego mówionoby ci o świecie, wierz we wszystko! Nie ma Juwenala, który by zdołał odmalować jego ohydę pokrytą klejnotami i złotem.
Nazajutrz, około drugiej, Bianchon obudził Rastignaka: zmuszony wyjść, prosił go aby czuwał przy ojcu Goriot, którego stan znacznie się pogorszył.
Nieborak nie ma przed sobą ani dwóch dni, może ani sześciu godzin, rzekł medyk. Mimo to, trzeba nam walczyć do ostatka. Mam na myśli parę zabiegów, które będą dość kosztowne. Będziemy go pielęgnowali, ale ja nie mam ani szeląga. Przetrząsnąłem jego kieszenie, przepatrzyłem szafy: dubeltowe zero. Wypytywałem go póki był przytomny, powiedział, że nie ma ani grosza. Ile ty masz?
— Ledwie dwadzieścia franków, rzekł Rastignac, ale spróbuję pójść z tym grać i wygram.
— A jeśli przegrasz?
— Zwrócę się do zięciów, córek.
— A jeśli nie dadzą? odparł Bianchon. Najpilniejsze w tej chwili to nie pieniądze: trzeba obłożyć starego wrzącymi synapizmami od stóp aż do pół uda. Jeżeli zacznie krzyczeć, jest jeszcze nadzieją. Wiesz jak się to robi, zresztą Krzysztof pomoże ci. Ja wstąpię do aptekarza poręczyć za lekarstwa, które będziemy brali. Istne nieszczęście, że nie można biedaka przenieść do szpitala, byłoby mu tam lepiej. No, chodź, powiem ci co trzeba robić i nie opuszczaj go póki nie wrócę.
Dwaj młodzi ludzie weszli do izby, w której leżał starzec. Eugeniusz przestraszył się zmianą tej twarzy, skurczonej, bladej, wyniszczonej.
— I cóż, tatku? rzekł, pochylając się nad tapczanem.
Goriot podniósł na Eugeniusza martwy wzrok i popatrzał nań uważnie nie poznając. Student nie wytrzymał tego widoku, łzy zwilżyły mu oczy.
— Bianchon, czy nie trzeba by tu założyć firanek?
— Nie, wrażenia atmosferyczne nie dochodzą go już. Bardzo byłoby szczęśliwie, gdyby odczuwał zimno lub gorąco! Trzeba nam tylko ognia, aby grzać ziółka i przygotować różne rzeczy. Przyślę ci parę polan, które wystarczą póki nie zdobędziemy drzewa. Wczoraj i dziś w nocy spaliłem twoje drzewo i wszystek torf nieboraka. Było mokro, woda ściekała po ścianach. Ledwie zdołałem osuszyć pokój. Krzysztof zamiótł tutaj: istna stajnia. Wykadziłem jałowcem, bo zaduch był niemożliwy.
— Mój Boże! rzekł Rastignac, ależ córki!...
— O, jeżeli zażąda pić, podasz mu to, rzekł medyk, pokazując Rastignakowi biały garnek. Jeżeli usłyszysz że jęczy, a brzuch będzie gorący i twardy, zawołasz do pomocy Krzysztofa, dacie mu... wiesz już. Gdyby przypadkiem był bardzo podniecony, gdyby dużo gadał, bredził trochę, pozwól mu. To będzie niezły znak. Ale poślij wówczas Krzysztofa do szpitala. Naczelny lekarz, kolega mój lub ja, przyjdziemy, aby mu przyłożyć moxę. Dziś rano, gdyś ty spał, zrobiliśmy wielkie konsylium z jednym uczniem doktora Galla, naczelnym lekarzem Bożego Ciała i z naszym starym. Tym panom zdawało się, że widzą ciekawe symptomy; to też będziemy śledzić bieg choroby, aby rozjaśnić parę punktów naukowych dość wielkiej wagi. Jeden z nich twierdzi, że ucisk krwi, skierowany szczególnie na jeden organ, może wywołać osobliwe zjawiska. Słuchaj tedy dobrze, w razie gdyby cos mówił, aby stwierdzić w jakim zakresie myśli się obraca: czy to są przejawy pamięci, spostrzeżeń, rozumowania, czy zajmuje się zjawiskami materialnymi czy uczuciowymi, czy rozumuje, czy wraca myślą w przeszłość; słowem, staraj się zdać ścisłą sprawę. Możebne jest, że nastąpi ogólny udar i że umrze nieprzytomny, jak w tej chwili. Wszystko jest tak dziwne w tego rodzaju chorobach! Gdyby udar nastąpił tutaj, rzekł Bianchon pokazując potylicę, bywają przykłady osobliwych zjawisk: mózg odzyskuje niekiedy pewne zdolności i śmierć przychodzi wolniej. Wysięk może ustąpić, odpłynąć drogami, które stwierdzić zdołała by jedynie autopsja. Jest u Nieuleczalnych zidiociały starzec, u którego wysięk wystąpił wzdłuż kości pacierzowej: cierpi straszliwie, ale żyje.
— Dobrze się bawiły? rzekł Goriot, poznając Eugeniusza.
— Och! myśli tylko o córkach, rzekł Bianchon. Mało sto razy powtarzał tej nocy: „Tańczą! Naścia ma suknię!“ Nazywał je po imieniu. Niech mnie licho porwie, ale łzy miałem w oczach. „Delfino! Delfinko moja! Naściu!“ Słowo honoru, rzekł medyk, można się było rozbeczeć.
— Delfino... rzekł starzec; jest tutaj, prawda? Byłem pewny!
I oczy jego z szaloną ruchliwością zaczęły biegać po ścianach i drzwiach.
— Zejdę powiedzieć Sylwii, aby przygotowała synapizmy, zawołał Bianchon, teraz najlepsza pora.
Rastignac został sam ze starcem, siedząc w nogach łóżka, z oczami wlepionymi w tę straszliwą i bolesną głowę.
— Pani de Beauséant ucieka, ten umiera. Piękne dusze nie mogą długo zostać na tym świecie. W istocie, w jakiż sposób wielkie uczucia mogły by współżyć z lichym, małym, powierzchownym społeczeństwem?
Obrazy zabawy, w jakiej dopiero co brał udział, nasunęły się jego wspomnieniu, tworząc kontrast z widokiem tego łoża śmierci. Naraz, zjawił się Bianchon.
— Słuchaj, Genku, widziałem się z naczelnym lekarzem i wróciłem pędem.
Jeżeli zdarzą się objawy świadomości, jeżeli coś będzie mówił, zawiń go w synapizm od karku do lędźwi i poślij po nas.
— Drogi Bianchon, rzekł Eugeniusz.
— Och! chodzi o doświadczenie naukowe, odparł medyk z zapałem neofity.
— Widzę, rzekł Eugeniusz, że ja jeden będę pielęgnował biednego starca z przywiązania.
— Gdybyś mnie widział dziś rano, nie mówił byś tego, odparł Bianchon, nie obrażając się o wymówkę. Lekarze, którzy praktykują od dawna, widzą tylko chorobę, ja jeszcze widzę chorego.
Odszedł, zostawiając Eugeniusza ze starcem, w oczekiwaniu przesilenia, które też nastąpiło niebawem.
— Ach, to ty, drogie dziecko, rzekł ojciec Goriot, poznając Eugeniusza.
— Lepiej panu? spytał student, biorąc go za rękę.
— Tak, miałem na głowie niby obręcz, teraz mi lżej. Widziałeś córki? Przyjdą, przybiegną natychmiast, skoro się dowiedzą żem chory; tak mnie pielęgnowały niegdyś w domu. Mój Boże! chciał bym, aby pokój był czysty na ich przyjęcie. Był tu jakiś młody człowiek, który mi wypalił wszystek torf.
— Słyszę Krzysztofa, rzekł Eugeniusz, przynosi drzewo, które ten właśnie młody człowiek panu przysyła.
— Ba! ale czym zapłacić? Nie mam grosza. Oddałem wszystko, wszystko. Zostałem o torbie żebraczej. Czy suknia ze złotej lamy była choć ładna? (Och! boli!) Dziękuję, Krzysztofie! Bóg cię nagrodzi, chłopcze, ja już nie mam nic.
— Ja was zapłacę dobrze, ciebie i Sylwię, rzekł Eugeniusz do ucha chłopca.
— Córki powiedziały, że przyjdą, nieprawdaż, Krzysztofie?
Idź jeszcze raz, dam ci pięć franków. Powiedz, że nie czuję się dobrze, że chciał bym je uściskać, ujrzeć je jeszcze raz przed śmiercią. Powiedz im to, ale tak aby ich zbytnio nie przestraszyć.
Krzysztof, na znak Rastignaka, wyszedł.
— Zaraz przyjdą, ciągnął starzec. Ja je znam. Poczciwa Delfinka! jakież zmartwienie jej sprawię, jeśli umrę! Naści także. Nie chciał bym umrzeć, żeby nie płakały przeze mnie. Umrzeć, drogi Geniu, to znaczy nie widzieć ich więcej! Nudno mi będzie tam, dokąd się idzie po śmierci. Dla ojca, piekło, to być bez dzieci, a ja już zaprawiłem się do tego od czasu jak wyszły za mąż. Mój raj był w domu. Powiedz mi, gdybym poszedł do raju, czy będę mógł wrócić na ziemię, aby być jako duch koło nich?... Słyszałem takie rzeczy. Czy to prawda? Zdaje mi się, że widzę je w tej chwili, takie jak były w domu. Przychodziły co rano mówiąc: „Dzień dobry, ojczulku!“ Brałem je na kolana, droczyłem się z nimi, ściskałem je. Pieściły mnie milutko, śniadaliśmy co dzień razem, jedliśmy razem obiad, słowem byłem ojcem, cieszyłem się swymi dziećmi. Kiedy były w domu, nie rozumowały, nie wiedziały nic o świecie, kochały mnie. Mój Boże! czemu one zawsze nie zostały małe? (Och! boli, głowa mi pęka!) Och! och! darujcie mi, dzieci, cierpię straszliwie, a musi to być prawdziwy ból, bo wyście mnie dobrze zahartowały na cierpienie. Mój Boże! gdybym tylko ich ręce mógł trzymać w swoich, nie czuł bym bólu. Myślisz, że przyjdą? Krzysztof jest taki głupi. Powinienem był iść sam. On je zobaczy!... Prawda, ty byłeś wczoraj na balu? Powiedz mi jak wyglądały? Nie wiedziały nic o mej chorobie, nieprawdaż? Nie były by tańczyły, biedne małe! Och! nie chcę już chorować. Zbyt jestem im potrzebny. Majątek zagrożony. I jakim mężom wydane są na pastwę! Wyleczcie mnie, wyleczcie mnie! (Och, jak ja cierpię!... Och, och, och!) Widzisz, musicie mnie wyleczyć, bo im trzeba pieniędzy, a ja wiem skąd je wziąć. Pojadę do Odesy, założę fabrykę krochmalu. Ja jestem filut, zrobię na tym miliony. (Och, boli, nie wytrzymam!)
Goriot umilkł na chwilę: zdawało się że skupia wszystkie siły aby wytrzymać ból.
— Gdyby one były tutaj, nie skarżył bym się, rzekł. Po cóż się skarżyć? Zapadł w drzemkę, która trwała długo. Krzysztof wrócił. Rastignac, który myślał że Goriot śpi, pozwolił aby chłopiec zdał sprawę ze swego poselstwa.
— Proszę pana, poszedłem najpierw do pani hrabiny, ale nie sposób było z nią mówić, miała jakieś ważne sprawy z mężem. Kiedym nastawał, wyszedł sam pan de Restaud i powiedział: „Pan Goriot umiera? Więc cóż, to najlepsze co mógł by uczynić. Potrzebuję w tej chwili pani de Restaud dla dokończenia ważnych spraw; pójdzie, kiedy wszystko załatwimy“. Wydawał się pogniewany. Miałem odejść, kiedy pani wyszła jakimiś drzwiczkami których nie uważałem i rzekła: „Krzysztofie, powiedz ojcu, że mam ważne sprawy z mężem i że nie mogę odejść; chodzi o życie i śmierć moich dzieci, ale, skoro tylko skończę, przyjdę“. Co się tyczy pani baronowej, inna historia! nie widziałem jej i nie mogłem z nią mówić.
„Ba, rzekła pokojówka, pani wróciła z balu o kwadrans na szóstą; śpi: jeśli ją zbudzę przed południem, połaje mnie. Skoro zadzwoni na mnie, powiem jej, że ojciec ma się gorzej. Na złą nowinę zawsze jest dość wcześnie“. Darmo było prosić! Aha! właśnie!... Chciałem się widzieć z panem baronem, nie było go w domu.
— Żadna nie miała by przyjść! wykrzyknął Rastignac. Napiszę do obu.
— Żadna! powtórzył starzec podnosząc się na posłaniu. Mają ważne sprawy, śpią, nie przyjdą. Wiedziałem o tym. Trzeba umierać, aby się dowiedzieć co to dzieci... Och, mój przyjacielu, nie żeń się, nie miej dzieci! Dajesz im życie, one ci dają śmierć. Wprowadzasz je w świat, one cię zeń wyganiają. Nie, nie przyjdą! Wiedziałem to od dziesięciu lat. Mówiłem to sobie niekiedy, ale nie śmiałem w to wierzyć.
Łzy zakręciły się w jego oczach, otoczonych krwawą obwódką.
— Ach, gdybym był bogaty, gdybym zachował majątek zamiast go im oddawać, były by tutaj, lizały by mi twarz pocałunkami! mieszkał bym w pałacyku, miał bym piękne pokoje, służbę, ogień na kominku; tonęły by we łzach z mężami i dziećmi. Miał bym to wszystko. Ale nic!... Pieniądz daje wszystko, nawet dzieci. Och! moje pieniądze, gdzież one? Gdybym zostawiał skarby, pielęgnowały by mnie, opatrywały; słyszał bym je, widział bym je. O, moje drogie, jedyne dziecko, wolę swoje opuszczenie i nędzę! Przynajmniej, kiedy nędzarz spotka się z miłością, pewien jest że ktoś naprawdę go kocha. Nie, chciał bym być bogaty, widział bym je. Ba, kto wie? Obie mają serca z kamienia. Nadto sam je kochałem, aby one mogły mnie kochać. Ojciec powinien być zawsze bogaty, powinien trzymać dzieci jak narowiste konie. A ja włóczyłem się przed nimi na kolanach. Nędznice! godnie chcą uwieńczyć dziesięcioletnie postępowanie ze mną. Gdybyś wiedział, jak one chodziły koło mnie w pierwszych czasach mego zamęźcia. (Och! cierpię jak potępieniec!) Dałem każdej blisko po osiemset tysięcy, nie mogły ani one, ani ich mężowie źle się ze mną obchodzić. Przyjmowali mnie: „Ojczulku, tatusiu, to, owo“. Zawsze było dla mnie nakrycie przy stole. Zięciowie odnosili się do mnie z szacunkiem. Wyglądałem na człowieka, który ma jeszcze coś. Czemu nie? Nie opowiadałem nic o swoich interesach. Człowiek, który daje córkom po osiemset tysięcy, wart jest aby się z nim liczyć. Tańczono też koło mnie, ale to dla moich pieniędzy. Świat nie jest ładny, przekonałem się o tym. Wożono mnie do teatru, siedziałem u nich ile mi się podobało. Słowem, przyznawały się do ojca, nie zapierały się mnie. Ja mam oko, wierz mi, nic nie uchodziło mej baczności. Wszystko trafiało do celu i raniło mnie w serce. Wiedziałem, że to komedie, ale zło było bez ratunku. Czułem się u nich mniej swobodnie, niż tu przy naszym stole. Nie wiedziałem co mówić. Nieraz goście pytali na ucho zięciów: „Kto to jest, ten jegomość? — To ojciec z workiem, bogacz. — Tam do licha!“ odpowiadali. I patrzyli na mnie z szacunkiem jaki należy się dukatom. Jeśli im byłem czasem nie na rękę, sowicie okupywałem swoje wady. Zresztą, któż jest doskonały? (Głowa moja, to jedna rana!) Cierpię w tej chwili wszystkie śmiertelne męki, drogi Eugeniuszu; otóż, wiedz, że to nic w porównaniu z bólem, który mi zadało pierwsze spojrzenie Anastazji, gdy mi dała uczuć że powiedziałem głupstwo i że ją upokarzam swym nieokrzesaniem: spojrzenie jej otwarło mi żyły. Byłbym chciał wszystko wiedzieć, ale wiedziałem tylko to, że jestem zbyteczny na ziemi. Nazajutrz, poszedłem do Delfinki, aby się pocieszyć, i znowuż robię głupstwo, które ją zgniewało! Byłem jak oszalały. Przez tydzień nie wiedziałem co z sobą począć. Nie śmiałem iść do nich z obawy wymówek. I oto zamknąłem sobie dom córek. O, mój Boże! ty znasz nędzę, cierpienia, które zniosłem; policzyłeś pchnięcia sztyletu, otrzymane w owym czasie który mnie postarzył, zmienił, zabił, okrył siwizną: po cóż mi każesz cierpieć dziś jeszcze? Sumienniem odpokutował ten grzech, żem je nadto kochał. Dobrze się zemściły za me przywiązanie, szarpały mnie kleszczami jak kaci! I cóż! ojcowie są tak głupi, kochałem je tak bardzo, że wracałem jak szuler wraca do gry. Córki, to był mój nałóg, moje kochanki, wszystko! Często, obie potrzebowały czegoś, jakichś fatałaszek, pokojówki uprzedzały mnie o tym, i przynosiłem im, aby kupić sobie dobre przyjęcie! Ale i tak dawały mi czasem lekcje znalezienia się w świecie. O, nie robiły ze mną ceremonii. Rumieniły się za mnie. Oto co znaczy dać dzieciom dobre wychowanie. W moim wieku, nie mogłem przecie iść do szkoły. (Cierpię straszliwie! mój Boże! Lekarza! lekarza! Gdyby mi otwierano czaszkę, nie tyle bym cierpiał). Moje córki! Anastazjo! Delfino! chcę je widzieć. Poślijcie po nie, sprowadźcie przez żandarmów, siłą! Prawo jest za mną, natura, kodeks... Protestuję! Kraj zginie, jeżeli ojca będzie się deptać nogami. To jasne. Społeczeństwo, świat wspierają się na ojcostwie, wszystko zawali się, jeśli dzieci nie będą kochały rodziców. Och! widzieć je, słyszeć, mniejsza co powiedzą, byłem słyszał ich głos, to uśmierzy moje cierpienia, Delfina zwłaszcza. Ale powiedz im, kiedy będą tutaj, aby nie patrzyły na mnie zimno, jak zazwyczaj. Ach! drogi przyjacielu, dobry panie Geniu, ty nie wiesz co to znaczy, kiedy złoto spojrzenia zmieni się nagle w szary ołów. Od dnia w którym ich oczy przestały mieć dla mnie promienie, żyłem tu w ciągłej zimie; łykałem już tylko same zgryzoty, a ilem się ich nałykał! Żyłem po to, aby mnie znieważano, upokarzano. Kocham je tak, że znosiłem wszystkie poniżenia, za które sprzedawały mi jakąś drobną, kradzioną przyjemność. Ja, ojciec, musiałem się kryć, aby widzieć swoje córki! Ja dałem im życie, one nie dadzą mi ani godziny! Pić mi się chce, jeść mi się chce, serce mnie pali, a one nie przyjdą orzeźwić mego konania, bo ja umieram, czuję to. Nie rozumieją, co to znaczy deptać po trupie ojca! Jest Bóg w niebiesiech, który mści się za nas, ojców, bez naszej woli. Och, one przyjdą! Pójdźcie, moje ukochane, przyjdźcie mnie jeszcze ucałować. Ostatni pocałunek, wiatyk waszego ojca, który będzie się modlił do Boga za was, powie mu, że byłyście dobrymi córkami, będzie za wami przemawiał! Ostatecznie, one są niewinne. Tak, one są niewinne, mój drogi panie! Powiedz to wyraźnie całemu światu, aby ich nie szarpano z mego powodu. Wszystko to z mojej winy, przyuczyłem je deptać po sobie. Robiło mi to przyjemność. To nie obchodzi nikogo, ani sprawiedliwości ludzkiej ani boskiej. Bóg był by niesprawiedliwy, gdyby je potępił z mej przyczyny. Nie umiałem postępować, popełniłem to szaleństwo żem się zrzekł swoich praw. Był bym się spodlił dla nich! Cóż chcesz! najpiękniejsza natura, najszlachetniejsze dusze skaziły by się od takiej pobłażliwości. Jestem nędznik, sprawiedliwie jestem ukarany. Ja sam spowodowałem przywary córek, ja je zepsułem. Chcą dziś przyjemności, jak niegdyś chciały cukierków. Pozwalałem im, jako młodym dziewczętom, zaspakajać każde zachcenie. W piętnastu latach miały powóz! W niczym nie znały oporu. Ja sam zawiniłem swoją miłością. Od ich głosu tajało mi serce. Słyszę je, nadchodzą. Och! tak, przyjdą. Prawo żąda, aby dzieci nawiedzały umierającego ojca, prawo jest za mną. A przy tym, to kosztuje tylko kurs dorożki. Zapłacę. Napisz im, że mam dla nich miliony w testamencie! Słowo honoru. Pojadę do Odessy robić włoski makaron. Znam sposób. Zrobię miliony. Nikomu to nie przyszło na myśl. To się nie zepsuje w drodze, jak zboże lub mąka. Ha, ha! a krochmal, toć to gotowe miliony! Nie skłamiesz, powiedz im o milionach, gdyby nawet miały przyjść, Przez chciwość, wolę aby mnie oszukały, zobaczę je. Chcę córek! ja dałem im życie, moje są, — wołał, podnosząc się na posłaniu i ukazując Eugeniuszowi głowę pokrytą rzadkim siwym włosem i wyrażającą bezmiar groźby.
— No, rzekł Eugeniusz, połóż się, dobry ojcze Goriot, napiszę do nich. Skoro tylko Bianchon wróci, sam pójdę, gdyby nie przyszły.
— Gdyby nie przyszły? powtórzył starzec, szlochając. Ależ ja tymczasem umrę, umrę z wściekłości; tak, z wściekłości. Szał mnie ogarnia! W tej chwili, widzę całe swoje życie. Byłem dudek! nie kochają mnie, nigdy nie kochały! to jasne. Jeśli nie przyszły, już nie przyjdą. Im dłużej będą zwlekały, tym bardziej nie zechcą mi sprawić tej radości. Znam je. Nie umiały nigdy przeczuć moich zgryzot, bólów, potrzeb, nie przeczują mojej śmierci: one nie pojmują nawet mej tkliwości. Och, widzę to, tak je przyzwyczaiłem do tego, że sobie dla nich wypruwam wnętrzności... to odbiera cenę wszystkiemu co mógłbym uczynić. Gdyby rzekły, że mi chcą wyłupić oczy, powiedziałbym: „Wyłupcie!“ Jestem za głupi. One myślą, że wszyscy ojcowie są tacy. Trzeba się zawsze cenić. Ich dzieci pomszczą się za mnie. Ależ własny interes każe im aby tu przyszły. Ostrzeż je, gotują sobie okrutne konanie. Dopuszczają się wszystkich zbrodni w tej jednej... Idź, powiedz im, że to co czynią, to ojcobójstwo. Dosyć razy je już popełniły, już wystarczy... Krzycz-że na nie jak ja: „Hej, Naściu! hej Delfinko! pójdźcie do ojca, który był taki dobry dla was i który cierpi!“ Nic, nikogo! Mam umrzeć jak pies? Oto moja nagroda; opuszczenie! To nikczemnice, zbrodniarki; brzydzę się nimi, przeklinam je; wstanę w nocy z trumny, aby je przekląć jeszcze raz: powiedzcież, przyjaciele, czy nie mam racji? toć one bardzo źle sobie postępują, nieprawdaż?... Co ja gadam? Czy nie mówiłeś, że Delfinka jest tutaj? Ona lepsza od tamtej... Ty jesteś moim synem, Eugeniuszu! kochaj ją, bądź dla niej ojcem. Tamta jest bardzo nieszczęśliwa. A ich majątek! Och! Boże! umieram, zanadto cierpię! Utnijcie mi głowę, zostawcie tylko serce.
— Krzysztofie, biegnij po Bianchona, krzyknął Eugeniusz, przerażony gwałtownością skarg i krzyków starca, i sprowadź kabriolet. Pojadę po córki, ojcze Goriot, sprowadzę ci je.
— Siłą! siłą! wezwij straż, wojsko, wszystko! rzekł, rzucając Eugeniuszowi ostatnie spojrzenie w którym błyszczała iskra rozumu. Udaj się do władz, do prokuratora, niech mi je sprowadzą, żądam!
— Ależ przeklął je pan.
— Kto to powiedział? odparł starzec zdumiony. Wiesz dobrze, że je kocham, że je ubóstwiam! Ozdrowieję, skoro je zobaczę... Idź, dobry sąsiedzie, moje drogie dziecko, idź! ty jesteś dobry; chciałbym ci podziękować, ale nic nie mogę ci dać prócz błogosławieństwa umierającego. Ach! chciałbym bodaj widzieć Delfinę, powiedzieć jej, aby ci odpłaciła za mnie. Jeżeli druga nie może, przyprowadź mi choć tę. Powiedz jej, że stracisz do niej serce, o ile nie zechce przyjść. Ona cię tak kocha, że przyjdzie. Pić! wnętrzności mnie palą! Połóżcie mi coś na głowę. Ręka moich córek... toby mnie ocaliło, czuję... Mój Boże, któż im wróci dobrobyt, gdy ja odejdę? Chcę jechać dla nich do Odessy, do Odessy, wyrabiać makaron.
— Wypij to, ojcze, rzekł Eugeniusz, podnosząc konającego i obejmując go lewym ramieniem, gdy w prawej ręce trzymał filiżankę z kojącym napojem.
— O, ty musisz kochać rodziców! rzekł starzec, ściskając w mdlejących rękach dłoń Eugeniusza. — Czy ty rozumiesz, że ja umrę, nie ujrzawszy córek? Czuć zawsze pragnienie a nigdy się nie napić, oto jak żyłem od dziesięciu lat... Zięciowie zabili mi córki. Tak; nie miałem już córek, od chwili gdy poszły za mąż. Ojcowie, powiedzcie Sejmowi, aby ogłosił prawa tyczące małżeństwa. Nie wydawajcie córek za mąż, jeśli je kochacie. Zięć, to zbrodniarz, który wszystko zepsuje w waszym dziecku, wszystko skazi. Precz z małżeństwem! Ono wydziera nam córki, nie mamy ich, kiedy przychodzi nam umierać. Wydajcie prawo o śmierci ojców. To straszne, straszne! Pomsty! To zięciowie nie pozwalają im... Zabij ich!... Na śmierć hrabiego, na śmierć Alzatczyka, to moi mordercy!... Śmierć albo córki!... Ach, to straszne, umieram bez nich!... One!... Naściu! Fifinko! no, chodźcież! Tatuś odchodzi...
— Dobry ojcze Goriot, no, uspokój się, bądź cierpliwy, nie wzruszaj się, nie myśl.
— Nie widzieć ich. oto agonia! — Zobaczysz je.
— Naprawdę? wykrzyknął starzec w obłędzie. — Och! ujrzeć je! ujrzę je, usłyszę ich głos. Umrę szczęśliwy. Umrzeć, dobrze, nie chcę już życia, nie zależy mi na nim, stało mi się jedną męczarnią. Ale widzieć je, dotykać ich sukien, och, tylko sukien, to tak mało; niech czuję coś, co należy do nich! Pozwól mi... włosy... sy...
Zwalił się na poduszkę, niby uderzony maczugą. Ręce poruszyły się na kołdrze, jak gdyby chwytając włosy córek.
— Błogosławię je — rzekł, czyniąc ostatni wysiłek — błogosławię.
Omdlał nagle. W tej chwili wszedł Bianchon.
— Spotkałem Krzysztofa, rzekł; zaraz sprowadzi wehikuł.
Następnie, przyjrzał się choremu, podniósł mu siłą powieki: obaj studenci ujrzeli oko bez ciepła i blasku.
— Nie wygrzebie się, rzekł Bianchon, nie, nie przypuszczam. Wziął puls, pomacał, położył rękę na sercu nieboraka.
— Machina funkcjonuje jeszcze; ale, w jego położeniu, to istne nieszczęście, lepiej byłoby aby umarł.
— Tak, w istocie lepiej, rzekł Rastignac.
— Co tobie? blady jesteś jak śmierć.
— Ach, mój drogi, com ja słyszał za skargi i krzyki... Jest Bóg! Och! tak, jest Bóg i stworzył dla nas lepszy świat, lub ziemia byłaby niedorzecznością. Gdyby to nie było tak tragiczne, płakałbym, ale serce i żołądek mam zupełnie ściśnięte.
— Słuchaj, trzeba będzie rozmaitych rzeczy; skąd wziąć pieniędzy?
Rastignac wydobył zegarek.
— Masz, zastaw to prędko. Nie chcę zatrzymywać się w drodze, boję się stracić bodaj minutę, a czekam na Krzysztofa. Nie mam ani szeląga, trzeba będzie zapłacić woźnicę za powrotem.
Rastignac rzucił się ku schodom, i pomknął na ulicę du Helder, do pani de Restaud. W drodze wyobraźnia studenta, uderzona straszliwym widowiskiem którego był świadkiem, podsyciła jego oburzenie. Skoro dostał się do przedpokoju i spytał o panią de Restaud, odpowiedziano, że nie przyjmuje nikogo.
— Ale, rzekł do służącego, przybywam ze zleceniem ojca, który umiera.
— Proszę pana, pan hrabia wydał nam w tej mierze najsurowsze rozkazy.
— Jeśli pan de Restaud jest w domu, proszę mu powiedzieć w jakim stanie znajduje się jego teść, i uprzedzić, że muszę natychmiast pomówić z panem hrabią.
Eugeniusz czekał długo.
— Może tymczasem kona, pomyślał.
Lokaj wprowadził go do salonu, gdzie pan Restaud przyjął studenta stojąco, nie prosząc go siedzieć, przy wygasłym kominku.
— Panie hrabio, rzekł Rastignac, teść pański kona w tej chwili w haniebnej norze, nie mając szeląga na drzewo na opał; zostaje mu dosłownie kilka chwil do życia i żąda widzieć się z córką.
— Panie, odparł chłodno hrabia, mógł pan już zauważyć, że ja nie żywię zbytniej czułości dla pana Goriot. Postąpił sobie niegodnie wobec mojej żony, stał się nieszczęściem mego życia, widzę w nim wroga mego spokoju. Żyje, czy umiera, to mi zupełnie obojętne. Oto jakie są moje uczucia w tym względzie. Świat może mnie potępić, gardzę opinią. Mam obecnie ważniejsze rzeczy, niż zajmować się tym co o mnie pomyślą głupcy. Co do pani de Restaud, nie może w tej chwili wyjść. Zresztą, nie życzę sobie, aby opuszczała dom. Powiedz pan ojcu, że natychmiast, skoro dopełni obowiązków wobec mnie, wobec mego dziecka, pójdzie go odwiedzić. Jeżeli kocha ojca, może być wolna za kilka chwil...
— Panie hrabio, nie do mnie należy sądzić pańskie postępowanie, jesteś panem swojej żony; ale czy mogę liczyć na pańska lojalność? zatem, przyrzeknij pan tylko, iż powiesz żonie, że ojciec nie ma przed sobą ani dnia i że ją już przeklął, nie widząc jej u swego łoża.
— Powiedz jej to pan osobiście, odparł pan de Restaud, tknięty akcentem oburzenia, które drgało w głosie Eugeniusza.
Rastignac, prowadzony przez hrabiego, wszedł do salonu, w którym zazwyczaj przyjmowała hrabina; zastał ją zalaną łzami. Siedziała w berżerce, jak kobieta która pragnęłaby umrzeć. Żal mu się jej zrobiło. Nim spojrzała na Rastignaka, rzuciła na męża lękliwe spojrzenie, które zwiastowało zupełny upadek sił, złamanych moralną i fizyczną tyranią. Hrabia potrząsnął głową, znak ten ośmielił ją.
— Panie, rzekła, słyszałam wszystko. Powiedz pan ojcu, że, gdyby znał położenie w którym się znajduję, przebaczyłby mi... Nie obliczyłam się z tą męką, jest ponad moje siły!...
— Ale wytrwam do końca, rzekła patrząc na męża. Jestem matką. Powiedz pan ojcu, że jestem niewinna wobec niego, mimo pozorów! wykrzyknęła z rozpaczą.
Eugeniusz skłonił się obojgu, odgadując straszliwe przejścia tej kobiety, i wyszedł osłupiały. Ton pana de Restaud przekonał go o bezużyteczności podjętego kroku; zrozumiał, że Anastazja nie jest już wolna. Pobiegł do pani de Nucingen i zastał ją w łóżku.
— Jestem cierpiąca, mój drogi, rzekła. Zaziębiłam się wracając z balu, obawiam się kataru płuc, oczekuję lekarza.
— Choćbyś miała nawet umrzeć, przerwał Eugeniusz, i tak powinnaś zawlec się do ojca! Woła cię! gdybyś mogła słyszeć bodaj najsłabszy jego krzyk, zapomniałabyś o chorobie.
— Eugeniuszu, ojciec może nie jest tak chory jak powiadasz; ale byłabym w rozpaczy, gdybym była choć najlżej winna w twoich oczach, uczynię co każesz. On, wiem o tym, umarłby ze zgryzoty, gdyby moja choroba miała się stać śmiertelna przez to wyjście. Więc dobrze, pójdę, skoro doczekam się doktora... Och, czemu nie nosisz już zegarka? rzekła nie widząc łańcuszka.
Eugeniusz zaczerwienił się.
— Eugeniuszu, Eugeniuszu, jeżeli już sprzedałeś, zgubiłeś, och! toby było nie dobrze...
Student pochylił się nad łóżkiem i rzekł jej do ucha:
— Chcesz wiedzieć, więc dobrze, dowiedz się! Ojciec twój nie ma za co kupić sobie całunu, w który go zawiną dziś wieczór. Zegarek jest w zastawie, nie miałem już nic.
Delfina wyskoczyła nagle z łóżka, pobiegła do sekretarzyka, wyjęła sakiewkę i podała ją Rastignakowi. Zadzwoniła i krzyknęła:
— Idę, idę, Eugeniuszu. Daj mi się ubrać; ależ byłabym potworem! Idź, ja będę tam przed tobą. — Tereso, zawołała na pokojówkę, powiedz panu baronowi, że chcę z nim pomówić w tej chwili.
Eugeniusz, szczęśliwy że może oznajmić konającemu odwiedziny córki, przybył prawie wesół na ulicę Neuve-Sainte-Geneviève. Wytrząsnął sakiewkę, aby zapłacić woźnicę. Sakiewka młodej kobiety, tak bogatej, wykwintnej, zawierała siedemdziesiąt franków. Przybywszy na górę, ujrzał ojca Goriot w rękach Bianchona, który go podtrzymywał, gdy felczer szpitalny, pod okiem lekarza, przypalał mu grzbiet: ostatni środek nauki, bezużyteczny zresztą.
— Czuje pan? — spytał student.
Ojciec Goriot, poznawszy studenta, spytał:
— Przyjdą, nieprawdaż?
— Może się jeszcze wyłabuda, rzekł felczer, skoro mówi.
— Tak, rzekł Eugeniusz, Delfina będzie tu za chwilę.
— Ba! rzekł Bianchon, mówi wciąż o córkach, krzyczy za nimi tak, jak podobno człowiek wbity na pal krzyczy za wodą...
— Daj pan pokój, rzekł lekarz do felczera, nie ma już nic do roboty, nie ocalimy go.
Bianchon i felczer ułożyli znów umierającego na wznak na wstrętnym barłogu.
— Należałoby mu zmienić bieliznę, rzekł lekarz. Mimo że nie ma żadnej nadziei, trzebaż uszanować człowieka. Wrócę jeszcze, rzekł do Bianchona. Gdyby się skarżył, przyłóżcie mu opium na przeponę.
Felczer i lekarz wyszli.
— No, Genku, odwagi, chłopcze! rzekł Bianchon do Rastignaka kiedy zostali sami, trzeba mu teraz włożyć czystą koszulę i przesłać łóżko. Idź powiedz Sylwii, aby dała prześcieradła i przyszła nam pomóc.
Eugeniusz zeszedł i zastał panią Vauquer zajętą, wraz z Sylwią, nakrywaniem. Za pierwszymi słowy Rastignaka, wdowa podeszła, przybierając słodko kwaśną minę podejrzliwej kupczyni, która nie chce ani stracić pieniędzy, ani obrazić klienta.
— Drogi panie Eugeniuszu, rzekła, wiadomo panu, jak i mnie, że Goriot nie ma grosza. Dawać prześcieradło człowiekowi, który ma, jak to mówią, wyciągnąć kopytka, znaczy dawać na przepadłe, ile że trzeba będzie jedno poświęcić na całun. Zważ pan, że winniście mi już razem sto czterdzieści cztery franki, dodajmy do tego czterdzieści za prześcieradło, kilka drobiazgów, świecę, którą Sylwia da panom, wszystko to czyni co najmniej dwieście franków, których biedna wdowa nie może przecież stracić. Chciej pan być sprawiedliwy, panie Eugeniuszu, dosyć już straciłam od owej doby, kiedy to nieszczęście zagnieździło się w mym domu. Dałabym dziesięć talarów, aby ten stary wyprowadził się przed paru dniami, jak mi pan zapowiedział. To działa na pensjonarzy. Kazałabym go przenieść do szpitala, prawie bez kosztów. Wreszcie, postaw się pan na moim miejscu. Mój zakład przede wszystkim, to całe moje życie.
Rastignac pobiegł szybko do pokoju ojca Goriot.
— Bianchon, pieniądze za zegarek?
— Są tam, na stole, zostało trzysta sześćdziesiąt i coś franków. Zapłaciłem wszystko cośmy byli winni. Kwit leży pod pieniędzmi.
— Proszę pani, rzekł Rastignac, zbiegłszy po schodach z uczuciem wstrętu, niech pani ureguluje nasze rachunki. Pan Goriot niedługo już zabawi u pani, a ja...
— Tak, tak, wyniosą biedaka, wyniosą, rzekła, odliczając dwieście franków z miną wpół wesołą, wpół melancholijną.
— Kończmy!
— Sylwio, daj prześcieradła i idź pomóc panom.
— Nie zapomni pan o Sylwii, rzekła pani Vauquer do ucha Eugeniuszowi, dwie noce już nie spała.
Z chwilą gdy Eugeniusz się obrócił, stara podreptała do kucharki.
— Weź z tych cerowanych, numer siódmy. Cóż chcesz, dla nieboszczyka i tak aż nadto dobre, rzekła jej do ucha.
Eugeniusz, który już przebiegł kilka schodów, nie słyszał słów starej gospodyni.
— Dalej, rzekł Bianchon, przewdziejmy koszulę. Trzymaj go prosto.
Eugeniusz stanął w głowach i podtrzymał konającego, z którego Bianchon ściągnął koszulę. Stary zrobił ruch, jak gdyby chcąc coś zachować na piersi, i zaczął wydawać żałosne i niezrozumiałe krzyki, niby zwierzęta, gdy chcą wyrazić wielką boleść.
— Oho! rzekł Bianchon, żąda łańcuszka z włosów i medalionu, któreśmy mu zdjęli przed chwilą dla postawienia moxy. Biedaczysko! trzeba mu je włożyć. Leżą na kominku.
Eugeniusz wziął łańcuszek spleciony z włosów popielato-blond, zapewne pani Goriot. Przeczytał z jednej strony medalionu: Anastazja, z drugiej: Delfina. Obraz jego serca, który spoczywał zawsze na sercu. Pukle zawarte w medalionie były tak delikatne, że musiały pochodzić z doby pierwszego dziecięctwa córek. Skoro medalion dotknął jego piersi, starzec wydał przeciągłe westchnienie, świadczące o głębokiej uldze. Wrażenie było dla obecnych straszne. Był to jeden z ostatnich przebłysków wrażliwości, która zdawała się cofać w owo nieznane centrum, skąd wychodzą i dokąd zwracają się nasze sympatie. Konwulsyjnie skurczona twarz przybrała wyraz chorobliwego szczęścia. Dwaj studenci, uderzeni tym straszliwym odblaskiem uczucia, które przetrwało dłużej niż myśl, uronili kilka gorących łez na konającego. Starzec wydał krzyk przejmującej radości.
— Naściu! Fifinko! rzekł.
— Żyje jeszcze, rzekł Bianchon.
— Na co mu się to zdało? rzekła Sylwia.
— Aby cierpieć, odparł Rastignac.
Dawszy Eugeniuszowi znak aby uczynił to samo, Bianchon ukląkł i ujął chorego pod kolana, gdy Rastignac, z drugiej strony łóżka, podjął go pod plecy. Sylwia stała tuż, gotowa ściągnąć prześcieradło kiedy uniosą chorego, aby je zastąpić czystym. Zwiedziony zapewne łzami, Goriot zebrał ostatek sił aby wyciągnąć ręce, natrafił po obu stronach łóżka na głowy studentów, chwycił ich gwałtownie za włosy, i szepnął słabo:
— Ach, moje anioły!
Te dwa słowa, był to niby szmer, z którym dusza uleciała.
— Biedne, zacne człeczysko! rzekła Sylwia, wzruszona tym wykrzyknikiem, w którym malowało się uczucie podsycone po raz ostatni najstraszliwszym mimo iż niewinnym oszukaństwem.
Ostatnie westchnienie tego ojca miało być westchnieniem radości. Było ono wyrazem całego jego życia: jeszcze się łudził. Ułożono ojca Goriot ze czcią na posłaniu. Od tej chwili, fizjognomia jego zachowała bolesne znamię walki, która toczyła się jeszcze między życiem a śmiercią, w organizmie pozbawionym już owej świadomości mózgu, z której wynika dla ludzkiej istoty uczucie rozkoszy i bólu. Zupełne zniszczenie było tylko kwestią czasu.
— Przetrwa tak jeszcze kilka godzin i umrze niespostrzeżenie, nie będzie nawet rzęził. Mózg musi być zupełnie zajęty.
W tej chwili, dały się słyszeć na schodach szybkie kroki młodej kobiety.
— Za późno, rzekł Rastignac.
Zamiast Delfiny, ukazała się we drzwiach pokojówka, Teresa.
— Panie Eugeniuszu, rzekła, wybuchła w domu gwałtowna scena między panem a panią, z powodu pieniędzy, których biedna pani żądała dla ojca. Pani zemdlała, przyszedł lekarz, trzeba było krew puścić, krzyczała: „Ojciec umiera, chcę widzieć tatusia!“ Krzyczała tak, że aż serce pękało.
— Dosyć, Tereso. Choćby pani przyszła teraz, byłoby daremnie, pan Goriot już nieprzytomny.
— Biedne, drogie panisko! więc tak już z nim źle! rzekła Teresa.
— Jużem tu niepotrzebna, pójdę pilnować obiadu, jest wpół do piątej, rzekła Sylwia. Idąc, omal nie zderzyła się na schodach z panią de Restaud.
Hrabina ukazała się jak zjawisko pełne powagi i grozy. Patrzała na łoże śmierci, ledwie oświecone blaskiem jednej świecy, i wybuchnęła płaczem, widząc zmienioną twarz ojca, na której drgały jeszcze ostatnie skurcze życia. Bianchon usunął się dyskretnie.
— Nie wyrwałam się na czas, rzekła do Rastignaka.
Student skinął głową, pełen smutku. Pani Restaud ujęła rękę ojca, ucałowała ją.
— Daruj mi, ojcze! Powiadałeś, że mój głos przywołałby cię z grobu; wróć więc, wróć na chwilę, pobłogosław skruszonej córce. To straszne! Twoje błogosławieństwo jest jedyne, jakie mogę otrzymać na ziemi. Cały świat mnie nienawidzi, ty jeden mnie kochasz. Dzieci nawet będą mnie nienawidziły. Weź mnie z sobą, będę cię kochała, będę myślała o tobie. Nie słyszy już... ja oszaleję...
Upadła na kolana i patrzała na te szczątki z wyrazem obłędu.
— Nieszczęście moje ziściło się w całej pełni, rzekła do Eugeniusza. Pan de Trailles wyjechał, zostawiając olbrzymie długi... Przekonałam się, że mnie zwodził. Mąż nie przebaczy mi nigdy, a uczyniłam go panem swego majątku. Straciłam wszystkie złudzenia. Niestety! dla kogo zdradziłam jedyne serce (wskazała na ojca), które mnie ubóstwiało! Zapomniałam go, odepchnęłam, zadałam mu tysiąc cierpień, ja nikczemna!
— Wiedział o tym, rzekł Rastignac.
W tej chwili, ojciec Goriot otworzył oczy, ale był to skutek konwulsyj. Gest, którym hrabina ujawniła swą nadzieję, sprawiał niemniej straszne wrażenie niż oko umierającego.
— Czyżby usłyszał? wykrzyknęła. Nie, rzekła, siadając na łóżku.
Ponieważ pani de Restaud oświadczyła że chce czuwać przy ojcu, Eugeniusz zeszedł na dół, aby się nieco posilić. Stołownicy byli już w jadalni.
— I cóż, spytał malarz, zdaje się, że będziemy mieli maleńkie śmierciorama na górze?
— Karolu, odparł Eugeniusz, zdaje mi się, że mógłbyś sobie obrać mniej smutny przedmiot do żartów.
— Nie można się już śmiać tutaj? odparł malarz. O cóż chodzi, skoro Bianchon powiada, że stary już nieprzytomny.
— W takim razie, dorzucił urzędnik Muzeum, umrze tak, jak żył.
— Ojciec umarł! krzyknęła hrabina.
Na ten straszliwy krzyk, Sylwia, Rastignac i Bianchon wbiegli na górę i zastali panią de Restaud zemdloną. Doprowadziwszy ją do przytomności, przenieśli ją do dorożki, która czekała na dole. Eugeniusz powierzył ją Teresie, zalecając, aby odwieziono hrabinę do pani de Nucingen.
— Och, umarł już rzetelnie, rzekł Bianchon, schodząc na dół.
— Dalej, panowie, do stołu, rzekła pani Vauquer, zupa ostygnie.
Dwaj studenci usiedli obok siebie.
— Co teraz czynić? rzekł Eugeniusz do Bianchona.
— Ano cóż? zamknąłem mu oczy i ułożyłem jak należy. Skoro lekarz miejski stwierdzi zgon, pójdziemy zrobić doniesienie, zaszyje się go w całun i pogrzebie. Cóż więcej robić?
— Nie będzie już obwąchiwał chleba, rzekł jeden ze stołowników, naśladując grymas starego.
— Do stu kaduków, panowie, dajcież pokój ojcu Goriot i nie traktujcie nas już nim wreszcie! Od godziny podajecie go we wszystkich sosach. Jednym z przywilejów zacnego miasta Paryża jest to, że można w nim urodzić się, żyć i umrzeć, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Korzystajmyż z wygód cywilizacji. Sześćdziesiąt osób umarło dziś w mieście; chcecie się rozczulać nad hekatombami paryskimi? Ojciec Goriot odwalił kitę, tym lepiej dla niego! Jeśli go tak ubóstwiacie, idźcież siedzieć przy nim, a nam dajcie jeść spokojnie.
— Och, tak, rzekła wdowa, lepiej dla niego, że umarł! Zdaje się, że nieborak miał w życiu wiele nieprzyjemności.
Była to jedyna mowa pogrzebowa nad zwłokami człowieka, który dla Eugeniusza był uosobieniem Ojcostwa. Piętnastu stołowników zaczęło rozmawiać jak zwyczajnie. Skoro Eugeniusz i Bianchon ukończyli jedzenie, szczęk widelców i łyżek, śmiechy obecnych, rozmaite wyrazy łakomych i obojętnych twarzy, wszystko to ścięło ich grozą. Wyszli, aby poszukać księdza, któryby czuwał i modlił się w nocy przy zwłokach. Trzeba im było dostroić ostatnie posługi koło nieboszczyka do skromnego stanu kasy którą rozporządzali. Około dziewiątej wieczór, ułożono ciało w tej nagiej izdebce na ramie od łóżka, między dwiema świecami i ksiądz przyszedł czuwać przy nim. Przed spoczynkiem, Rastignac, poprosiwszy duchownego o informacje co do ceny nabożeństwa i pogrzebu, napisał słówko do barona de Nucingen i do hrabiego de Restaud, prosząc, aby przysłali swoich pełnomocników dla pokrycia kosztów ceremonii. Wysłał z listami Krzysztofa, następnie położył się i zasnął powalony znużeniem. Nazajutrz rano, Bianchon i Rastignac musieli sami zgłosić zgon; stwierdzono go około południa. Dwie godziny minęły: żaden z zięciów nie przysłał pieniędzy, nikt nie zjawił się w ich imieniu, Rastignac musiał sam opłacić księdza. Ponieważ Sylwia zażądała dziesięciu franków, aby owinąć i zaszyć nieboszczyka w całun, Eugeniusz i Bianchon obliczyli, że, jeśli krewni zmarłego nie zechcą się do niczego mieszać, ledwie będą mogli nastarczyć. Student medycyny podjął się tedy sam włożyć trupa do trumny dla ubogich, którą kazał przynieść ze szpitala, uzyskawszy opust.
— Wypłataj figla tym hultajom, rzekł do Eugeniusza. Idź kupić kawał gruntu na pięć lat na Pére-Lachaise i zamów pogrzeb trzeciej klasy. Jeśli zięciowie i córki nie zechcą ci zwrócić, każesz wyryć na grobie: „Tu leży Goriot, ojciec hrabiny de Restaud i baronowej de Nucingen, pogrzebany kosztem dwóch studentów“.
Eugeniusz poszedł za radą przyjaciela dopiero po bezskutecznych próbach wdarcia się do państwa de Nucingen i de Restaud. Nie zdołał się dostać poza próg; obaj odźwierni mieli surowe rozkazy w tej mierze.
— Jaśnie Państwo, oświadczyli, nie przyjmują nikogo; stracili ojca i są pogrążeni w najgłębszej boleści.
Eugeniusz znał już na tyle Paryż, aby wiedzieć że na nic nic zda się nalegać. Serce ścisnęło mu się dziwnie, kiedy uczuł że niepodobna mu dotrzeć do Delfiny.
„Niech pani sprzeda jaki klejnot, napisał do niej u odźwiernego, aby ojca można było przyzwoicie odprowadzić na miejsce wiecznego spoczynku“.
Zapieczętował kartkę, prosząc odźwiernego, aby ją oddał Teresie dla pani; ale odźwierny oddał list baronowi, który rzucił go w ogień. Zarządziwszy wszystko, Eugeniusz wrócił koło trzeciej do pensjonatu. Nie mógł wstrzymać łez, kiedy ujrzał u bramy trumnę, ledwie okrytą czarnym suknem, ustawioną na dwóch krzesłach w pustej ulicy. Nędzne kropidło, którego jeszcze nikt nie tknął, mokło w cynowej misce ze święconą wodą. Drzwi nie były nawet obite czarno. Była to śmierć biedaków, bez wystawy, orszaku, bez przyjaciół i krewnych. Bianchon, zmuszony udać się do szpitala, przesłał słówko Eugeniuszowi, aby mu zdać sprawę z poczynionych kroków. Medyk donosił, że msza przechodzi o wiele ich środki, że trzeba się zadowolić tańszym nabożeństwem nieszpornem i że posłał Krzysztofa z zawiadomieniem do zakładu pogrzebowego. W chwili gdy Eugeniusz kończył czytać kartkę Bianchona, ujrzał w rękach pani Vauquer złoty medalion, zawierający włosy córek.
— Jak pani śmiała wziąć? spytał.
— A cóż? miało się go z tym pochować? odparła Sylwia. Toć to złoto.
— Oczywiście! rzekł Eugeniusz z oburzeniem, niech zabierze z sobą bodaj tę jedną rzecz, która może uzmysłowiać jego córki.
Skoro karawan zajechał, Eugeniusz kazał wnieść z powrotem trumnę, odbił wieko i z religijną czcią ułożył na piersi starego pamiątkę z czasu, gdy Delfina i Anastazja były młodymi i niewinnymi dziewczynami i nie rozumowały, jak to nazwał ojciec w majaczeniach agonii. Rastignac i Krzysztof odprowadzili sami, w towarzystwie dwóch karawaniarzy, wóz, który zaniósł biedaka do pobliskiego kościoła Saint-Etienne du Mont. Tam, wniesiono ciało do niskiej i ciemnej kapliczki, w której oczy studenta próżno szukały córek ojca Goriot lub ich mężów. Był sam z Krzysztofem, który czuł się w obowiązku oddać ostatnią posługę człowiekowi dającemu mu niekiedy sposobność do sutych napiwków. Czekając przybycia księży, chłopca i kościelnego, Rastignac uścisnął dłoń Krzysztofa, nie mogąc wyrzec słowa.
— Tak, panie Eugeniuszu, rzekł Krzysztof, to był zacny i uczciwy człowiek; nigdy głosu na człowieka nie podniósł, nikomu nie wszedł w drogę i nie uczynił krzywdy.
Dwaj księża, chłopiec i kościelny przybyli i spełnili wszystko co można mieć za siedemdziesiąt franków w epoce, gdy religia nie jest dość bogata, aby się modlić darmo. Księża odśpiewali psalm, Libera i De profundis. Nabożeństwo trwało dwadzieścia minut. Był tylko jeden powóz dla księdza i dla chłopca, którzy zgodzili się wziąć z sobą Eugeniusza i Krzysztofa.
— Nie ma żadnego orszaku, rzekł ksiądz; będziemy mogli jechać szybko, aby się nie spóźnić, jest już wpół do piątej.
Jednakże, w chwili gdy umieszczono trumnę na karawanie, dwie karety, zdobne herbami ale próżne, jedna hrabiego de Restaud, druga barona de Nucingen, przyłączyły się i odprowadziły kondukt aż na cmentarz. O szóstej, ciało ojca Goriot spuszczono do dołu, dokoła którego stała służba jego córek. Wszystko rozpierzchło się wraz z księżmi, natychmiast po krótkiej modlitwie, która się należała staremu za pieniądze studenta. Grabarze rzucili kilka grudek ziemi na trumnę, po czym podeszli do Rastignaka, prosząc o napiwek. Eugeniusz przetrząsnął kieszenie i nie znalazł nic: musiał pożyczyć franka od Krzysztofa. Ten fakt, błahy sam w sobie, wprawił studenta w stan okropnego smutku. Zmrok zapadał, wilgotny zmierzch drażnił nerwy. Eugeniusz spojrzał na grób i pogrzebał w nim ostatnią swoją łzę młodzieńczą, ową łzę wydartą świętymi wzruszeniami czystego serca, jedną z tych łez, które, padłszy na ziemię, tryskają promieniami aż w niebiosa. Skrzyżował ręce, wodził okiem po chmurach; widząc go tak zadumanym, Krzysztof zostawił go.
Rastignac, zostawszy sam, postąpił kilka kroków w górę, i ujrzał Paryż wijący się krętą linią wzdłuż obu brzegów Sekwany, gdzie zaczynały błyszczeć światła. Oczy jego uczepiły się niemal chciwie miejsca między placem Vendôme a kopułą Inwalidów, miejsca gdzie żył ten wykwintny świat, do którego chciał się dostać. Objął ten brzęczący ul spojrzeniem, które wysysało zeń zawczasu wszystkie miody, i wyrzekł te dumne słowa:
— Teraz się spróbujemy!
I, jako pierwszy akt wyzwania które rzucił społeczeństwu, Rastignac poszedł na obiad do pani de Nucingen.
- ↑ Dodane przez Wikiźródła
- ↑ Dwaj poeci, Stracone złudzenia, Córka Ewy, Sekrety księżnej de Cadignan, etc.
- ↑ Gobseck.
- ↑ Księżna de Langeais.
- ↑ Kobieta porzucona.
- ↑ W oryginale: Attelez cinq boeufs à votre char! — Trudno odgadnąć, jakie przysłowie Balzac miał na myśli.
- ↑ Księżna de Langeais.
- ↑ Przymusowe Roboty (Travaux Forces); znak, jakim piętnowano zbrodniarzy.
- ↑ Bank Nucingena.
- ↑ Gobseck.