Pogrom (Zola)/Część druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Pogrom
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. P.
Tytuł orygin. La Débâcle
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.
I.

W Bazeilles, w maleńkim, ciemnym pokoiku, nagłe wstrząśnienie zmusiło Weissa do wyskoczenia z łóżka. Nadstawił uszów, to huk armat. Macając ręką, zapalił świecę dla zobaczenia godziny na zegarku; była godzina czwarta, dzień zaledwie świtał. Żywo schwycił lornetkę i ogarnął jednym rzutem oka dużą ulicę, gościniec z Douzy, przecinający wieś; ale nie można było nic rozróżnić, gdyż pewien rodzaj kurzu gęstego napełniał powietrze. Przeszedł więc do innego pokoju, którego okno wychodziło na łąki nad Mozą i zrozumiał, że to mgła poranna podnosi się z rzeki i zaciemnia widnokrąg. Działa grzmiały coraz silniej, tam, po za tą mgłą, z drugiej strony rzeki. Nagle poczęła odpowiadać baterya francuzka tak gdzieś blizko i z takim hukiem, że ściany drżały.
Dom Weissa stał prawie w środku Bazeilles, na prawo idąc na plac przed kościołem. Front jego cofnięty, wychodził na ulicę, i miał tylko parter o trzech oknach. Wyższym odeń był spichrz. Ale z tyłu był ogród dość obszerny, znikający się powoli ku łąkom i zkąd roztaczał się daleki widok na wzgórza, od Remilly aż do Frenois. Weiss w gorączce nowego właściciela, położył się dopiero koło drugiej rano, zakopawszy w piwnicach wszelkie zapasy i dla zasłonięcia mebli od kul, okna pozatykał materacami. Ogarniała go wściekłość na myśl, że prusacy mogą zrabować ten dom tak upragniony, nabyty z takim trudem i z którego dotąd tak niewiele korzystał.
Jakiś głos zawołał nań na drodze:
— A co, Weiss, słyszysz?
Spotkał się z Delaherchem, który także chciał przespać się w farbiarni, ogromnym budynku z cegieł, graniczącym o ścianę z domem Weissa. Wszyscy robotnicy uciekli przez lasy do Belgii; i została tylko stróżka, wdowa po mularzu, nazwiskiem Franciszka Quittard. Byłaby i ona uciekła z innymi przejęta strachem, gdyby nie miała syna, Karolka, chłopca dziesięcioletniego, tak chorego na gorączkę tyfoidalną, że nie można go było w żaden sposób przewieźć.
— A co? — powtórzył Delaherche — czy słyszysz? zaczyna się dobrze... najmądrzej będzie uciec zaraz do Sedanu.
Weiss przyrzekł uroczyście swej żonie, że opuści Bazeilles przy pierwszem niebezpieczeństwie i mówiąc tak, był zdecydowany dotrzymać swej obietnicy. Ale to dopiero była tylko walka artyleryjska, na wielką odległość i na los szczęścia wśród mgły poranku.
— Zaczekajmy jeszcze, cóż u dyabła — odrzekł. — Nic nas nie nagli.
Sam zresztą Delaherche był tak zaciekawiony, że stał się odważnym. W nocy nie zmrużył nawet oka, zajęty bardzo przygotowaniami do obrony. Generał Lebrun, dowodzący 12-tym korpusem, uprzedzony że będzie zaatakowany o świcie, użył nocy na zabarykadowanie się w Bazeilles, którego miał rozkaz bronić do ostatka. Barykady zagradzały drogę i ulice, w każdym domu była załoga z kilku ludzi; każdy zaułek, każdy ogród zmieniony został w fortecę. Już o godzinie trzeciej, wśród czarnej nocy, wojska zbudzone, po cichu zajęły przeznaczone sobie stanowiska, szaspoty świeżo nasmarowano i ładownice napełniono dziewiędziesięciu nabojami regulaminowemi. To też pierwszy strzał dział nieprzyjacielskich nie zdziwił nikogo, i baterye francuzkie ustawione w tyle, między Balan i Bazeilles, zaczęły zaraz odpowiadać, dla dania znać o sobie, gdyż strzelały na oślep wśród mgły.
— Wiesz — mówił Delaherche — że garbarnia będzie energicznie broniona... Mam w niej cały pluton. Chodź, zobacz.
W rzeczy samej, postawiono tu czterdziestu kilku żołnierzy z piechoty marynarki, którymi dowodził porucznik, wysoki chłopiec jasnowłosy, tęgi, młody, z wejrzeniem energicznem i upartem. Żołnierze jego już zajęli cały budynek, jedni wybijali strzelnice w okiennicach parteru od ulicy, inni w murze, otaczającym dziedziniec, górującym z tyłu nad łąkami.
Na tym to dziedzińcu, Delaherche i Weiss spotkali porucznika, usiłującego przebić wzrokiem mgłę poranną.
— Przeklęta mgła! — mruknął — nie można przecie bić się po omacku.
Poczem, po chwili milczenia, spytał nagle:
— Jaki dzień dziś mamy?
— Środa — odrzekł Weiss.
— Prawda, środa... Niech dyabli wezmą, żyje się teraz tak, jakby świat nie istniał!
Ale w tej chwili, wśród huku dział nieustającego, wybuchnęła nagła palba karabinowa, na samym brzegu łąki, w odległości dwustu do trzystu metrów. I jak gdyby na scenie, słońce zajaśniało, mgła Mozy poszarpana na szczątki, niby muślin delikatny rozwiała się, niebo błękitne się ukazało, czyste jak łza. Zrobił się prześliczny poranek dnia letniego.
— Ach! — krzyknął Delaherche — przechodzą most kolejowy. Widzicie, jak się przesuwają wzdłuż nasypu... Ale czemu do dyabła nie wysadzono mostu w powietrze?
Porucznik machnął ręką z milczącym gniewem. Wprawdzie podłożono miny — odrzekł, tylko że wczoraj, po czterogodzinnej bitwie, stoczonej dla odebrania mostu, zapomniano je zapalić.
— Takie już nasze szczęście — rzekł głosem ostrym.
Weiss patrzał w milczeniu, usiłując sobie zdać z tego co widzi, sprawę. Francuzi zajmowali w Bazeilles stanowisko bardzo silne. Wieś, zbudowana po obu stronach gościńca do Douzy, panowała nad równiną; droga rzeczona skręcała na lewo obok dworu; inna droga, na prawo prowadziła do mostu kolejowego, rozdwajając się na placu przed kościołem. Niemcy więc musieli przebyć łąki, pola uprawne, których znaczny obszar zupełnie odkryty dotykał się Mozy i nasyp kolejowy. Znano dobrze ich zwykłą ostrożność; zdawało się nieprawdopodobnem, by istotny atak z tej strony przypuścili. Tymczasem wielkie kolumny przechodziły ciągle przez most, pomimo szczerb, jakie kartaczownice, ustawione przy wylocie z Bazeilles, czyniły w ich szeregach; i ci, którzy przeszli, natychmiast rozsypywali się w tyralierkę pomiędzy kępkami wierzb, formowali się w kolumny i postępowali naprzód. Tutaj to wybuchł ów gwałtowny ogień karabinowy.
— To są bawarczycy — rzekł Weiss. — Widzę doskonale ich kosmate hełmy.
Ale zdawało mu się, że inne kolumny, na pół ukryte za nasypem kolei żelaznej, przesuwały się ku prawemu skrzydłu, starając się dostać do drzew, zieleniejących w oddali, ażeby ztąd spaść na Bazeilles ruchem ukośnym. Jeżeli im się uda ukryć w parku Montiviliers, wieś może być wzięta. Jakieś nieokreślone, bolesne ogarnęło go uczucie, które w miarę zaostrzania się ataku od czoła, znikło.
Nagle spojrzał w kierunku wzgórzy Floing, które dojrzeć można było na północy, pod Sedanem. Baterya dział rozpoczęła tam ogień, dym unosił się pod jasne słońce a huk słychać było wyraźnie. Mogła być godzina piąta.
— No! — mruknął — taniec będzie zupełny.
Porucznik piechoty marynarki, który także tam patrzał, rzekł z ruchem niewzruszonej pewności.
— To nic! Bazeilles jest najważniejszym punktem. Tutaj rozstrzygnie się los bitwy.
— Czy tak pan sądzisz? — zawołał Weiss.
— A tak. Nie ma najmniejszej wątpliwości. Z pewnością jest to pomysł marszałka, który był tu w nocy i powiedział nam, że mamy bronić wsi do ostatniego żołnierza, do ostatniego naboju.
Weiss podniósł głowę i oprowadził wzrokiem do koła horyzontu; poczem na pół z wahaniem, jakby do siebie tylko mówił, rzekł:
— A więc... tak... to nie tak będzie... Obawiam się czego innego... tak... nie śmiem tego powiedzieć...
Umilkł i tylko roztworzył swe długie ręce podobne do ramion kleszczy i zwracając się ku północy złączył te ręce, jak gdyby kleszcze nagle się ścisnęły.
Obawiał się tego od wczoraj rana. Znał on dobrze okolicę i zdawał sobie sprawę z ruchów obu armji. I teraz jeszcze, gdy szeroka równina błyszczała śród blasków słonecznych, wzrok jego zwracał się ku wzgórzom lewego brzegu, gdzie przez cały dzień i całą noc przesuwało się czarne mrowisko wojsk niemieckich. Na lewo od Remilly jakaś baterya ziała ogniem, ale ta, z której kule dolatywały tutaj, zajęła pozycyę w Pont-Maugis, na brzegu rzeki. Skierował tam swą lornetkę dla lepszego zbadania spadzistej pochyłości; ale widział tylko białe pióropusze dymu armatniego, któremi wierzchołki wzgórzy ciągle się pokrywały; gdzież więc podział się potok ludzi, biegnący tamtędy? Poniżej Noyers i Frenois nad Marfą, mógł tylko rozróżnić w kącie lasku sosnowego, grupę błyszczących mundurów i szlif, zapewne grono oficerów jakiego sztabu. Moza zaginała się nieco dalej, zagradzając stronę zachodnią, i z tej strony jedyną drogą odwrotu na Mézières był wązki gościniec, biegnący wzdłuż wąwozów Saint-Albert, między rzeką i lasami ardeńskiemi. Wczoraj nawet ośmielił się zwrócić uwagę na tę jedyną linię odwrotu, jakiemuś generałowi, napotkanemu wypadkiem na ciasnej drodze doliny Givonny, a którym, jak się później dowiedział, był generał Ducrot, komendant pierwszego korpusu; jeżeli armia nie cofnie się natychmiast tą drogą, jeżeli będzie czekała aż prusacy zagrodzą jej przejście, przeszedłszy Mozę w Donchery, to zostanie osaczona, przyparta do granicy. Ale już wtedy wieczorem było na to zapóźno; zapewniano że ułani zajmują most, którego nie zerwano z tego powodu, że nie pomyślano nawet o przywiezieniu prochu. I Weiss zrozpaczony, mówił sobie, że potok ludzi, czarne mrowisko musi być teraz na równinie Donchery, w pochodzie ku wąwozom Saint-Albert, rzucając już swą straż przednią na Saint-Menges i Floing, dokąd wczoraj odprowadził był Jana i Maurycego. W blasku słonecznym dzwonnica we Floing, świeciła jak igła lśniąca.
Od wschodu rozciągało się drugie ramię kleszczy. Jeżeli na północy, na równinie Illy i Floing widział szyk bojowy korpusu siódmego, źle podtrzymywanego przez 5-ty, który ustawiono w odwodzie pod wałami, nie mógł wiedzieć co się dzieje na wschodzie, wzdłuż doliny Givonny, gdzie korpus 1-szy stał uszykowany od lasku Garenne do wsi Daigny. Ale już i z tej strony działa grzmiały, walka musiała się rozpocząć w lesie Chevalier, nieco po za wsią. Niepokój jego ztąd pochodził, że wieśniacy wczoraj mówili o pojawieniu się prusaków w Francheval; tak że ruch odbywany na zachodzie przez Donchery, odbywał się także na wschodzie przez Francheval i że ramiona kleszczy połączą się tam, na północy, na wzgórzu Illy, jeżeli jaki wypadek ich nie powstrzyma. Nie znał się na sztuce wojennej, ale miał zdrowy rozum i drżał na myśl tego olbrzymiego trójkąta, którego jeden bok tworzyła Moza a dwa drugie na północy stanowił korpus siódmy, na wschodzie korpus 1-szy, a 12-sty na południe w Bazeilles, zajmował ostatni kąt. Wszystkie trzy stały do siebie tyłem, oczekując niewiadomo dla czego nieprzyjaciela nadchodzącego ze wszech stron. We środku, jak w głębi nizkiego dołu, miasto Sedan, uzbrojone w działa starego kalibru, bez amunicyi, bez żywności.
— Rozumiesz pan? — mówił Weiss, powtarzając swój ruch, wyciągając ramiona i stykając je szybko — to będzie tak, jeżeli wasi generałowie nie będą się pilnowali... W Bazeilles zabawiają was tylko...
Ale tłomaczył się źle, mętnie, i porucznik nie znając okolicy nie mógł go zrozumieć. Ruszał więc ramionami zniecierpliwiony, pełen pogardy dla tego mieszczucha w paltocie i okularach, który chce więcej wiedzieć od samego marszałka! Zgniewany słowami, że atak na Bazeilles jest tylko prostą dywersyą, ukrywającą istotny plan, zawołał:
— Daj mi pan święty pokój!... Waszych bawarczyków wrzucimy do Mozy i zobaczą, co to znaczy bawić się z nami!
Od niejakiego czasu tyralierzy nieprzyjacielscy nieco się zbliżyli, kule padały z głuchym trzaskiem w cegły farbiarni; żołnierze ukryci za nizkim murem dziedzińca, poczęli odpowiadać. Co chwila rozlegał się huk szaspotów suchy i dźwięczny.
— Wrzucić ich do Mozy, tak, zapewne! — mruknął Weiss — i przejść po nich, by się wydostać na drogę do Carignan, byłoby bardzo pięknie!
Potem zwrócił się do Delahercha, który ukrył się za studnię przed kulami.
— Mimo to, najlepiej było wczoraj wyruszyć na Mézières i na pańskiem miejscu, wołałbym tam być teraz... Wreszcie, trzeba się bić, gdyż niestety! odwrót jest niemożliwy.
— Czy idziesz? — spytał Delaherche, który pomimo swej gorącej ciekawości poczynał blednąć. — Jeżeli tu zostaniemy dłużej, nie będziemy mogli dostać się do Sedanu.
— Tak, za chwilę, pójdę z panem.
Pomimo niebezpieczeństwa wspinał się na palce, chcąc koniecznie zdać sobie sprawę z położenia. Na prawo, łąki zalane z rozkazu gubernatora, szerokie jezioro rozciągające się od Torcy do Balan, broniło miasta; zwierciadło nieruchome, przejrzystego błękitu pod słońcem porannem. Ale woda kończyła się przy wejściu do Bazeilles i bawarczycy w rzeczy samej posunęli się przez zielska, korzystając z najmniejszego dołu, z najdrobniejszej zasłony. Mogli być oddaleni o pięćset metrów, i co go uderzało, to powolność ich ruchów, cierpliwość z jaką się posuwali, wystawiając się na pociski jak najmniej. Podtrzymywała ich potężna artylerya; świeże i czyste powietrze przepełnione było świstem kul. Podniósł oczy i dostrzegł, że nie tylko baterya w Pont-Maugis strzelała do Bazeilles; dwie drugie ustawione obok Liry, odkryły ogień, bijąc w wieś, zmiatając nawet grunta nagie, leżące po za nią w Moncelles, gdzie stały rezerwy korpusu 12-go, aż do stoku spadzistego w Daigny, który zajmowała dywizya korpusu pierwszego. Wszystkie wzgórza zresztą lewego brzegu gorzały. Działa zdawały się wyskakiwać z ziemi, był to rodzaj koła coraz bardziej się rozszerzającego; baterya w Noyers strzelała do Balan, baterya w Wadelincourt strzelała na Sedan, baterya w Frenois, poniżej Marfée, straszliwa baterya, której kule przelatywały miasto i padały śród wojsk korpusu siódmego, na równinie Floing. Weiss na te wzgórza, które tak lubił, które zawsze uważał za ozdobę pejzażu, ograniczające dolinę wesołą zielonością, poglądał teraz ze strasznym niepokojem; stały się one nagle okropną i olbrzymią twierdzą, gotową do zburzenia nieużytecznych fortyfikacyj Sedanu.
Spadający kawałek tynku zwrócił jego uwagę. To kula zaryła się w jego domu, którego szczyt widział, przez mur wspólny. Oburzył się na to i mruknął:
— Ci rozbójnicy chcą mi go zburzyć!
Lecz nagle za nim lekki, głuchy stuk, zadziwił go. Odwrócił się i ujrzał żołnierza, trafionego w samo serce, jak upadł na wznak. Nogi przez chwilę drżały konwulsyjnie, ale twarz młoda była spokojna, spiorunowana nagle. Był to pierwszy trup, i wstrząsnął nim głównie trzask upadającego na bruk dziedzińca szaspotu.
— No, dość tego — uciekam! — jęknął Delaherche — jeżeli nie pójdziesz, uciekam sam jeden!
Porucznik, którego drażnili, wdał się w to.
— Zapewne, moi panowie, lepiej zrobicie, gdy sobie pójdziecie... Możemy być zaatakowani lada chwila.
Weiss, rzuciwszy okiem na łąki, po których bawarzy coraz bliżej się podsuwali, postanowił pójść za Delaherchem. Z drugiej strony, od ulicy zamknął drzwi swego domu na dwa spusty i połączył się nakoniec ze swym towarzyszem, gdy nowe widowisko zmusiło ich do zatrzymania się.
Na końcu drogi, w odległości może trzystu metrów, plac przed kościołem był w tej chwili atakowany przez silną kolumnę bawarską, posuwającą się po drodze z Douzy. Pułk piechoty marynarki, któremu powierzono obronę placu, zdawało się, że zwalnia ogień, jak gdyby na to, by nieprzyjaciel mógł się bliżej przysunąć. Poczem nagle, gdy ten podsunął się gęstą masą, odbył się manewr nadzwyczajny i nieprzewidziany: żołnierze rzucili się na oba brzegi ulicy, wielu padło na ziemię, i w utworzonej w ten sposób pustej przestrzeni, kartaczownice, sformowane w drugim końcu w bateryę, żygnęły gradem kul. Kolumna nieprzyjacielska została niejako zmieciona. W jednym skoku żołnierze podnieśli się na nogi, rzucili się z bagnetami na bawarczyków rozproszonych, odparli ich i wywrócili. Po dwakroć ten manewr się powtarzał, zawsze z jednym skutkiem. Na rogu uliczki, w małym domku, trzy kobiety było widać; stały one spokojnie przy oknie i śmiały się, oklaskiwały, jakby na zabawnem widowisku.
— Ach, do licha! — nagle zawołał Weiss — zapomniałem zamknąć drzwi od piwnicy i zabrać kluczy... Poczekaj pan, wrócę za chwilę.
Ten pierwszy atak zdawał się być odparty, i Delaherche, w którym ciekawość znów brała górę, nie śpieszył się już teraz. Stał przed farbiarnią i rozmawiał z odźwierną, która na chwilę wyszła na próg izby, jaką zajmowała na parterze.
— Moja biedna Franciszko, trzeba żebyś z nami poszła. Sama jedna kobieta wśród tych okropności!
Podniosła drżącą rękę.
— Ach, panie, z pewnością bym się była wyniosła, gdyby nie choroba mego Karolka... Wejdź pan z łaski swej a zobaczysz.
Nie wszedł, ale wyciągnął szyję i potrząsł głową ujrzawszy chłopca w łóżku białem, z twarzą czerwoną od gorączki, który patrzał uparcie w swą matkę wzrokiem płomienistym.
— Ale — rzekł — dla czego nie masz go zabrać ze sobą? Umieszczę was w Sedanie... Owiń go w ciepłą kołdrę i chodź z nami.
— O! nie, panie, to niemożliwe. Doktór powiedział, że tym sposobem zabiłabym go... Żeby jeszcze żył biedny jego ojciec! Ale jest nas tylko dwoje sierot, trzeba żebyśmy żyli dla siebie... A zresztą, ci prusacy nie zrobią przecież nie złego kobiecie samotnej i dziecku choremu...
Weiss w tej chwili zjawił się zadowolony, że wszystko u siebie zabarykadował.
— Teraz, chcąc wejść, trzeba wszystko rozbijać... No, w drogę! zaczyna tu być niewygodnie, uciekajmy pod domami, jeżeli nie chcemy czego oberwać.
Jakoż nieprzyjaciel przygotowywał się widocznie do nowego napadu, gdyż ogień się wzmógł a gwizd kul nie ustawał ani na chwilę. Dwa granaty padły już na drogę, o jakie sto metrów; trzeci ugrzązł w miękiej ziemi ogrodu sąsiedniego i nie pękł.
— Ale, ale, Franciszko — rzekł — chciałbym uściskać twego Karolka... Wszak znów nie jest on tak bardzo chory, za kilka dni będzie zdrów... Nie trać odwagi a nadewszystko wejdź do pokoju prędko i nie pokazuj nosa.
Nakoniec obaj odeszli.
— Do widzenia, Franciszko.
— Do widzenia, panowie.
I w tejże chwili rozległ się trzask straszliwy. Był to granat, który zburzywszy komin na domu Weissa, padł na chodnik, gdzie pękł z takim hukiem, że wszystkie szyby w oknach sąsiednich potrzaskały. Gęsty pył, dym ciężki zaciemnił zrazu wszystko a potem front ukazał się strasznie podziurawiony, tam zaś, na progu, leżała Franciszka na poprzek, martwa, ze strzaskanym krzyżem, głową zmiażdżoną, kawał ciała ludzkiego, cały krwawy, okropny.
Weiss wściekły zbliżył się. Jąkał się, klął tylko.
— Do wszystkich dyabłów! do wszystkich dyabłów!
Tak, już nie żyła. Schylił się i dotknął jej rąk, a prostując się, ujrzał twarz rozognioną Karolka, który podniósł głowę, żeby spojrzeć na matkę. Nie mówił nic, nie płakał, tylko jego wielkie oczy gorączkowe, były szeroko rozwarte i patrzały na to straszne ciało, którego nie mógł poznać.
— Do wszystkich dyabłów! — krzyknął nakoniec Weiss — teraz zaczynają zabijać kobiety!
Wyprostował się, pogroził pięścią bawarczykom, których hełmy poczynały się ukazywać od strony kościoła. Widok dachu jego domu na pół zrujnowanego przez upadek komina, wprawił go w jakieś szaleństwo:
— Przeklęci! mordujecie kobiety i rujnujecie mi dom!.. O nie! to niemożliwe, nie odejdę tak, zostaję!
Skoczył, wrócił szybko niosąc szaspot i ładownicę zabitego żołnierza. W razie potrzeby, chcąc lepiej widzieć, miał zawsze ze sobą parę okularów, których zwykle nie nosił, przez wstyd delikatny, przez wzgląd na swą młodą żonę. Szybko zerwał binokle i zastąpił je okularami; i ten gruby mieszczuch w paltocie, z twarzą dobroduszną i okrągłą, którą gniew wykrzywił, prawie śmieszny i pyszny w swym heroizmie, począł strzelać do tłumu bawarczyków w głębi ulicy. Miał to w krwi, mówił sobie, świerzbiało go, żeby kilku zabić od czasu, gdy w dzieciństwie kołysano go tam, w Alzacyi, opowiadaniami z roku 1814...
— Ach, przeklęci! przeklęci!
I strzelał ciągle, tak szybko, że lufa szaspotu zaczęła mu parzyć palce.
Atak zapowiadał się strasznie. Od strony łąk ogień ustał. Bawarczycy, zawładnąwszy wązkim strumieniem, wysadzonym topolami i wierzbami, gotowali się do szturmu na domy, broniące placu przed kościołem; tyralierzy ich cofnęli się ostrożnie, samo tylko słońce drzemało na powierzchni szerokiej traw, na których widać było kilka plam czarnych — ciała żołnierzy zabitych. Porucznik opuścił dziedziniec farbiarni, zostawiając tam tylko widetę, przekonany, że odtąd niebezpieczeństwo mu grozi od strony ulicy. Szybko uszykował swych ludzi wzdłuż chodnika, z rozkazem że jeżeli nieprzyjaciel owładnie placem, zamkną się na pierwszem piętrze budynku i bronić się będą do ostatniego ładunku. Ludzie, pokładłszy się na ziemi, ukryci po za słupkami przed domem, korzystając z najmniejszej zasłony, strzelali nieustannie; i na tej drodze, oblanej słońcem i pustej, istny huragan ołowiu, wstęgi dymu unosiły się, rwały, wyły, jak zalew gradu pędzonego przez wicher. Widziano jakąś młodą dziewczynę przebiegającą gościniec w szalonym biegu, bez żadnego szwanku. Potem, jakiś starzec, wieśniak, ubrany w bluzę, uparł się wpędzić konia do stajni, dostał kulą w czoło i to z taką siłą, że został rzucony na środek drogi. Dach kościoła zapadł się pod ciosami granatów. Kilka domów zapaliło się i gorzało wśród żywego światła, z głośnym trzaskiem belek. I ta biedna Franciszka zmiażdżona obok swego chorego dziecka, ten chłop z kulą w czaszce, to zniszczenie, ten pożar, doprowadził mieszkańców do szaleństwa; woleli tu umrzeć niż uciec do Belgii. Mieszczanie, robotnicy, ludzie w paltotach i surdutach, strzelali wściekle przez okna.
— Ach, rozbójnicy! — krzyczał Weiss — otoczyli nas... Widziałem ich, jak się przemykali wzdłuż plantu kolejowego... Słyszycie ich tam na lewo?
W rzeczy samej, rozległy się strzały po za parkiem Montivilliers, którego drzewa rosły obok drogi. Jeżeli nieprzyjaciel owładnie tym parkiem, Bazeilles przepadło. Ale sama gwałtowność ognia dowodziła, że komendant 12-go korpusu przewidział ten ruch i bronił parku.
— Strzeż się, gapiu! — wrzasnął porucznik, zmuszając Weissa do schronienia się pod mur, chcesz, żeby cię przecięło na dwoje!
Ten gruby mężczyzna, tak waleczny, w okularach, zaczął go interesować, choć wzbudzał w nim śmiech; a słysząc lecący pocisk, usunął go po bratersku. Pocisk upadł o kilkanaście kroków i pękł, zasypując ich odłamkami. Mieszczuch stał nie draśnięty nawet, ale porucznik miał nogi strzaskane.
— No, skończyło się — mruknął — to moja była kolej.
Wywrócony na chodnik, kazał się wnieść w drzwi, obok kobiety leżącej w poprzek progu. Jego młoda twarz zachowała swój wygląd energiczny i zacięty.
— To nic, moje dzieci, słuchajcie mię pilnie... Strzelajcie wolno, nie śpieszcie się. Powiem wam kiedy trzeba będzie wpaść na nich z bagnetami.
I wydawał dalej rozkazy, z głową podniesioną, czuwając zdala nad wrogiem. Dom, stojący naprzeciwko zapalił się. Grzechot karabinowy, huk pękających granatów rozdzierał powietrze, przepełnione kurzem i dymem. Ludzie padali na rogach uliczek, trupy tu pojedynczo, tam gromadnie leżące, tworzyły posępne plamy, zaczerwienione krwią. A przed wsią unosiła się olbrzymia wrzawa, groźba tysiąca ludzi toczących się na kilkuset walecznych, gotowych na śmierć.
Wtedy Delaherche, który nie przestał wołać Weissa, zapytał się po raz ostatni:
— Czy idziesz, czy nie? A więc zostawiam cię, bądź zdrów!
Była godzina siódma, opóźnił się zanadto. Dopóki mógł iść obok domów, korzystał z bram, załomków muru, wciskając się w najmniejszy otwór za każdym strzałem. Nigdy nie przypuszczał, żeby był jeszcze tak młody i rześki, tak się uwijał jak wąż. Ale na końcu wsi, gdy trzeba było przejść około trzystu metrów drogi pustej i nagiej, zamiatanej przez baterye w Liry, zadrżał, i oblał się gorącym potem. Przez chwilę biegł schylony do połowy rowem. Potem leciał jak szalony prosto przed siebie, z uszami pełnemi huku, podobnego do trzasku piorunów. Oczy mu błyszczały, zdawało mu się, że stąpa przez płomienie. Trwało to przez całą wieczność. Nagle spostrzegł mały domek na lewo, rzucił się tam, ukrył się, oddychając ciężko. Otaczało go mnóstwo ludzi i koni. Zrazu nic nie mógł rozróżnić. Potem to, co ujrzał, zdziwiło go nadzwyczajnie.
Wszakże to cesarz z całym swoim sztabem! Nie był pewny, choć chwalił się, że go znał dobrze od chwili, gdy o mało nie przemówił do niego w Baybel; potem skamieniał. Tak, był to Napoleon III, który mu się wydał wyższym na koniu, z wąsami tak ostro zakręconemi, z twarzą tak rumianą, że miał go za odmłodzonego, jak aktora umalowanego. Z pewnością kazał się uróżować, żeby nie włóczyć śród swych wojsk, grozy swej bladej maski, zmienionej cierpieniem, z nosem skrzywionym, z oczami błędnemi. Uwiadomiony o godzinie 5-tej rano, że się biją w Bazeilles, przyjechał ze swą postawą milczącą i ponurą widma, ożywionego przez cynober.
Stała tam cegielnia i dawała schronienie. Z drugiej strony deszcz kul rył jej mury a granaty co chwila padały na drogę. Cały orszak się zatrzymał.
— Najjaśniejszy panie! — szepnął jakiś głos — naprawdę, jest niebezpiecznie...
Ale cesarz się odwrócił, ruchem ręki rozkazał, by sztab uszykował się wzdłuż wązkiej uliczki pod cegielnią. Ludzie i zwierzęta będą zupełnie zakryci.
— Doprawdy, najjaśniejszy panie, to szaleństwo... Najjaśniejszy panie, błagamy cię...
Powtórzył swój ruch, jak gdyby chciał powiedzieć, że pojawienie się świetnych mundurów na tej nagiej drodze, zwróci z pewnością uwagę bateryj lewego brzegu. I sam posunął się wśród kul i pocisków, wolno, zawsze w postawie ponurej i obojętnej; szedł tam, gdzie przeznaczenie mu kazało. Może słyszał za sobą nieubłagany głos popychający go naprzód, głos krzyczący z Paryża: „idź! idź! umrzyj jak bohater na trupie swego ludu, zadziw świat cały, na to, by twój syn mógł panować!“ Szedł więc, jechał wolnym stępem. Postępował tak na przestrzeni kilkuset metrów. Potem zatrzymał się, czekając na śmierć, której przyszedł tu szukać. Kule wyły przeraźliwie, granat pękł i zasypał go piaskiem. Czekał ciągle. Grzywa na koniu najeżyła się drżał cały, w instynktownem przerażeniu przed śmiercią, która co chwila przebiegała, nie dotykając ani zwierzęcia, ani człowieka. Wreszcie, po tem nieskończonem oczekiwaniu, cesarz ze swym fatalizmem pełnym rezygnacyi, zrozumiał, iż los jego nie spełnił się jeszcze, powrócił spokojnie, jak gdyby pragnął tylko zbadać istotną pozycyę bateryj niemieckich.
— Najjaśniejszy panie, co za odwaga!... na miłość Boską, nie narażaj się więcej...
Milcząc, wezwał ruchem ręki sztab, by postępował za nim, nie oszczędzając go tym razem wcale; ruszył ku Moncelles, przez pola, przez nagie niwy Rapaille. Jeden kapitan został zabity, dwa konie padły. Pułki 12-go korpusu, przed któremi przejechał, patrzały nań zjawiającego się i niknącego jak widmo, bez powitania, bez okrzyku.
Delaherche był świadkiem tego wszystkiego. Drżał na myśl, że jak tylko opuści cegielnię, znajdzie się w obrębie pocisków. Zatrzymał się i słuchał teraz oficerów, którym konie zabito i którzy musieli tu zostać.
— Mówię panu, że został odrazu zabity; granat przeciął go na dwoje.
— Ależ nie, widziałem jak go nieśli... Prosta rana, rozdarcie tylnej części.
— O której godzinie?
— Około wpół do siódmej, będzie temu godzina... tam, przy Moncelles, na drodze w wąwozie...
— Więc wrócił do Sedanu?
— Zapewne, że jest w Sedanie.
O kim mówili? Nagle Delaherche zrozumiał, że mówili o marszałku Mac-Mahonie, ranionym, gdy się udawał do przednich straży. Marszałek raniony! otóż to nasze szczęście, jak mówił porucznik piechoty marynarki. Począł rozmyślać nad skutkami tego wypadku, gdy nagle, pędem przebiegła sztafeta, krzycząc do towarzyszy, których poznała:
— General Ducrot jest wodzem naczelnym!... Cała armia koncentruje się w Illy dla odwrotu na Mézières!
Już sztafeta pędziła dalej i wpadła do Bazeilles, wśród zdwojonego ognia, podczas gdy Delaherche zdumiony nadzwyczajną nowiną, zagrożony że zostanie porwany przez odwrót wojsk, zdecydował się nakoniec i pobiegł do Balan, zkąd nakoniec bez trudu dostał się do Sedanu.
W Bazeilles sztafeta pędziła ciągle, szukając wodzów dla zakomunikowania im rozkazów. I wiadomość pędziła także, marszałek Mac-Mahon ranny, generał Ducrot mianowany wodzem naczelnym, cała armia ściąga się ku Illy.
— Co? co mówią? — krzyczał Weiss, czarny od prochu. — Cofać się teraz do Mézières! ależ to nie ma sensu, niepodobna się tam dostać!
Wpadł w rozpacz, gryzł się, że poradził to wczoraj właśnie temu samemu generałowi Ducrot, który teraz otrzymał naczelne dowództwo. Zapewne, że wczoraj taki ruch był wyborny, odwrót, odwrót natychmiastowy przez wąwóz Saint-Albert. Ale teraz, droga musi być zagrodzona, całe mrowiska pruskie skierowały się tam, na równiny Donchery. I kiedy już robiono głupstwa, to pozostawało jedno rozpaczliwe, wrzucenia bawarczyków do Mozy i przejścia przez nich na drogę do Carignan.
Weiss, poprawiając co chwila okulary, tłomaczył położenie porucznikowi, który leżał ciągle oparty o drzwi, z nogami odciętemi, blady i umierający z upływu krwi.
— Zaręczam ci, poruczniku, że mam racyę. Powiedz twoim ludziom, żeby nie ustępowali. Wszak zwycięztwo po naszej stronie. Jeden jeszcze wysiłek a wrzucimy ich do Mozy!
W rzeczy samej drugi atak bawarczyków został odparty. Kartaczownice znowu wymiotły plac kościelny, na którym stosy trupów sterczały jak barykady, i ze wszystkich uliczek odrzucano wroga bagnetami na łąki w rozsypce, ku rzece, w ucieczce, która z pewnością zmieniłaby się w klęskę, gdyby wojska świeże poparły marynarzy, znużonych już i zdziesiątkowanych. Z drugiej strony, w parku Montivilliers, ogień nie posuwał się wcale, co dowodziło, że i tam także, posiłki byłyby oswobodziły lasek.
— Powiedz ludziom, poruczniku. Na bagnety! na bagnety!
Biały jak wosk, głosem umierającym, porucznik miał jeszcze siłę zawołać:
— Słyszycie, dzieci, na bagnety!
I było to jego ostatnie tchnienie, wyzionął ducha, z głową podniesioną i zaciętą, z oczami otwartemi, patrząc ciągle na bitwę. Muchy już latały i siadały na potrzaskanej głowie Franciszki a Karolek, w łóżku, w gorączce wołał pić, głosem słabym i błagalnym:
— Mamo, obudź się, wstań!... Pić mi się chce, bardzo mi się pić chce!
Ale rozkazy były wyraźne, oficerowie musieli nakazać odwrót, źli, że nie mogli wyciągnąć korzyści z powodzenia, jakie wywalczyli. Widocznie generał Ducrot, podniecony przez obawę ruchu obsaczającego nieprzyjaciela, poświęcał wszystko spóźnionej próbie wymknięcia się z jego objęć. Plac kościelny został opuszczony, wojska cofały się z uliczki na uliczkę, wkrótce droga opustoszała. Rozlegały się krzyki i łkania kobiet, mężczyźni klęli, potrząsając pięściami z gniewu, że ich opuszczano. Wielu zamykało się w domach zdecydowani bronić się do ostatka.
— Ha! kiedy tak, to ja nie opuszczę stanowiska! — zawołał Weiss, oburzony nadzwyczajnie. — Nie! wolę tu umrzeć!... Niech przyjdą łamać moje sprzęty i pić moje wino!
Powodem głównym, który wzniecał w nim wściekłość, była myśl, że cudzoziemiec wejdzie do jego domu, zasiądzie na jego krzesłach, pić będzie z jego szklanek! To wstrząsało nim całym, usuwało na drugi plan jego zwykłą egzystencyę, żonę, interesa, rozsądek mieszczucha spokojnego. Zamknął się więc w domu, zabarykadował się w nim, biegał po nim, jak zwierz w klatce, przechodząc z jednego pokoju do drugiego, badając czy wszystkie okiennice są dobrze zatarasowane. Policzył swe naboje; było ich jeszcze ze czterdzieści. Potem spojrzawszy po raz ostatni na Mozę dla przekonania się, czy atak nie grozi od strony łąk, zatrzymał go widok wzgórzy lewego brzegu. Pióropusze dymu wskazywały wyraźnie stanowiska bateryj pruskich. I po nad straszliwą bateryą Frénois, na brzegu lasku Marfée, dojrzał gromadę mundurów daleko liczniejszą, tak błyszczącą pod słońcem, że kładąc binokle na okulary rozróżniał złote szlify i hełmy.
— Ach, ci ludzie! — powtarzał, grożąc pięściami.
Tam na wzgórzu stał król Wilhelm i jego sztab. O godzinie siódmej przybył on z Vendresse, gdzie nocował i stanął na górze, wolny od wszelkiego niebezpieczeństwa, mając przed sobą dolinę Mozy i bezgraniczną przestrzeń pola bitwy. Ogromny plan w wypukłorzeźbie rysował się przed nim od jednego do drugiego brzegu a on stojąc na pagórku, jak na tronie olbrzymim, patrzał.
We środku, na ciemnem tle lasów ardeńskich, rysując się na horyzoncie, jak firanka starej zieleni, odbijał się Sedan z liniami geometrycznemi swych fortyfikacyj, które zalane łąki i rzeka otaczały od północy i wschodu. W Bazeilles domy stały w płomieniach, pył walki zaciemniał wieś. Na zachodzie, od Moncelles do Givonne widać było, podobne do szeregu owadów, przechodzących przez ściernie, zaledwie kilka pułków korpusu dwunastego i pierwszego, które znikały na chwilę w wązkiej dolinie; wprost inny widok się przedstawiał: blade pola, których dotykał się las Chevalier swą gęstwiną zieloną. Ale nadewszystko na północy, widać było doskonale korpus siódmy, jak zajmował płaskowzgórze Floing, szeroką wstęgę czerwonawej ziemi, która zniżała się od lasku Garenne aż do traw na wybrzeżach wody. W dali czerniało Floing, Saint-Menges, Fleigneux, Illy, wioski ginące w załomach gruntu, cała okolica pełna spadzistości. Na lewo, zakręt Mozy, wody leniwe, błyszczące pod słońce jak srebro, zamykające półwysep Iges swym szerokim i powolnym kręgiem, zamykające wszystkie drogi do Mézières, zostawiając między brzegiem zewnętrznym i nieprzebytemi lasami, jedyne wyjście przez wąwóz Saint-Albert.
Tam stało sto tysięcy ludzi i pięćset dział armii francuzkiej, stłoczone w tym trójkącie; i gdy król pruski zwrócił się na wschód, ujrzał inną płaszczyznę Donchery, pola puste rozszerzające się ku Briancourt, Merancourt i Vrignes-aux-Bois, całą nieskończoność ziem szarych, kurzących się pod niebem błękitnem; i gdy się zwrócił na zachód, widział także wprost linie francuzkie ściśnięte, pył wiosek, Douzy i Carignan, potem Rubécourt, Pourru-aux-Bois, Francheval, Villers-Cernay, aż do Chapelle, tuż przy granicy. W około ziemia do niego należała, popychał według swej woli dwieście pięćdziesiąt tysięcy ludzi i osiemset dział swych armji, obejmował jednem spojrzeniem ich pochód zdobywczy. Z jednej strony, korpus XI-ty już posuwał się ku Saint-Menges; korpus V-ty był w Vrignes-aux-Bois a dywizya wirtemberska oczekiwała przy Donchery; z drugiej strony, jeżeli mu zasłaniały widok drzewa i pagórki, to odgadywał ruch, widział korpus XII-ty wdzierający się do lasu Chevalier, wiedział że gwardya doszła do Villers-Cernay. Były to ramiona kleszczy, armia następcy tronu pruskiego na lewo, armia następcy tronu saskiego na prawo, które zamykały się ruchem nieprzepartym, a dwa korpusy bawarskie tłoczyły się na Bazeilles.

U stóp króla Wilhelma, od Remilly do Frénois, szereg nieprzerwany bateryj grzmiał nieustannie, obsypując pociskami Moncelle i Daigny, przelatując przez Sedan, zamiatając płaskowzgórze północne. Była zaledwie ósma godzina i czekał na nieunikniony rezultat bitwy, z oczyma na olbrzymiej szachownicy, zajęty kierownictwem tego pyłu ludzi, uszykowaniem tych kilku punktów czarnych, ginących wśród wiekuistej i śmiejącej się natury.

II.

Na płaskowzgórzu Floing, o świcie, wśród gęstej mgły, trębacz Gaude zatrąbił pobudkę z całej siły, ale powietrze było tak przesiąknięte wilgocią, że wesoły odgłos trąbki tonął w nim i ginął. A żołnierze kompanii, którym nawet nie chciało się rozbijać namiotów, owinięci w płótna, leżąc na błocie, nie budzili się wcale, podobni już teraz do trupów ze swemi twarzami blademi, sinemi od snu i znużenia. Trzeba ich było budzić kolejno; podnosili się jak zmartwychwstali, zsiniali, z oczami pełnemi trwogi życia.
Jan obudził Maurycego.
— Co takiego? Gdzie jesteśmy?
Zmieszany spoglądał do koła i widział tylko to szare morze, wśród którego błądziły cienie jego kolegów. Na dwadzieścia kroków przed sobą nie można było nic rozróżnić. Nie mógł się zoryentować, nie potrafiłby powiedzieć, w której stronie leży Sedan. Lecz w tejże chwili huk dział dochodzący zkądś, z bardzo daleka, uderzył jego słuch.
— Aha, tak... to dziś mamy się bić... tym lepiej, raz się to skończy!
Około niego rozległy się takie same zdania, było to pewne zadowolenie ponure, potrzeba wymknięcia się temu widmu, zobaczenia go nakoniec, tych prusaków, na których niby szli a przed którymi uciekano od tylu długich, śmiertelnych godzin... Miano więc ich poczęstować strzałami, ulżyć sobie nieco ciężaru naboi, które przyniesiono z tak daleka, nie spaliwszy dotąd ani jednego! Teraz widzieli to wszyscy, bitwa była nieunikniona!
Działa w Bazeilles grzmiały coraz głośniej a Jan, stojąc, wsłuchiwał się w nie.
— Gdzie to strzelają?
— Zdaje mi się — odrzekł Maurycy — że to jakoś od strony Mozy... tylko, niech mię dyabli wezmą, jeżeli wiem gdzie.
— Słuchajno, chłopcze — rzekł po chwili kapral — trzymaj się mnie blizko, gdyż trzeba dobrze uważać, żeby czego nie oberwać... Ja to już widziałem, będę więc patrzał za ciebie i za siebie.
Tymczasem sekcya poczynała mruczeć, nie mogąc niczem ciepłem zagrzać żołądka. Niepodobna było rozpalić ognia bez drzewa suchego i przy takiej podłej pogodzie! Kwestya żołądka nawet w chwili, gdy się bitwa zaczynała, zjawiała się rozkazująca i stanowcza. Jedynem pragnieniem było jedzenie, z jakąż miłością płukano garnki dla ugotowania w nich rosołu, i jakże się gniewano, gdy brakowało chleba!
— Kiedy jeść nie dają, to się bić nie będziemy — oświadczył Chouteau. — Do wszystkich dyabłów, przecież ja dziś moją skórę ryzykuję!
W tym dryblasie, malarzu pokojowym, mówcy z Montmartre, teoretyku szynkownianym, zepsutym przez kilka idei prawdziwych, które tu i owdzie pochwytał wśród strasznej mieszaniny głupoty i kłamstw, budził się znowu rewolucyonista.
— A zresztą, — mówił on dalej — drwiono sobie z nas opowiadając, że prusacy zdychali z głodu i chorób, że nie mają koszul i że leżą po drogach brudni i w łachmanach, jak żebracy!
Loubet zaczął się śmiać tonem ulicznika paryskiego, który próbował wszystkich pokątnych rzemiosł.
— Do wszystkich dyabłów! to my dzwonimy zębami z nędzy i namby dawano grosze, gdybyśmy przechodzili z naszemi pustemi żołądkami i tem ubraniem, jakby je psu z gardła wyciągnął... A ich wielkie zwycięztwa! Łgali szelmy, opowiadając nam, że Bismarka wzięto do niewoli i że całą jakąś armię wpakowano do kamieniołomów... Drwili sobie z nas po prostu!
Pache i Lapoulle słuchali, ściskali pięście i poglądali dokoła z wściekłością. Inni także się gniewali, gdyż rezultat tych nieustannych kłamstw dziennikarskich był jak najgorszy. Stracono wszelką ufność i nie wierzono już niczemu. Wyobraźnia tych starych dzieci, tak płodna z początku w nadzwyczajne nadzieje, wpadała teraz w zupełne zwątpienie.
— Do licha! to nie jest tak głupie, jak wam się wydaje — mówił Chouteau — to się tłomaczy tem, że jesteśmy sprzedani... wiecie o tem dobrze wszyscy.
Natura chłopska Lapoulle’a, ilekroć słyszał to słowo, wpadała w uniesienie.
— No! no! sprzedani... cóż znowu?... czyżby takie łajdaki istniały na świecie?
— Sprzedali nas, tak samo jak Judasz sprzedał swego Mistrza — mruknął Pache, przeżuwając swe wspomnienia z Historyi świętej.
Chouteau tryumfował.
— To bardzo proste, do stu dyabłów... nawet cyfra jest znaną... Mac-Mahon otrzymał trzy miliony a inni generałowie, każdy po milionie za to, żeby nas tu przyprowadzili... Wszystko to zrobili w Paryżu a dziś w nocy dali znać, że cała historya gotowa i mogą przyjść nas zabrać.
Maurycy oburzył się na to głupie kłamstwo. Dawniej Chouteau bawił go, nieomal podbił swą werwą podmiejską. Ale teraz nie mógł znosić tego zepsutego chłopaka, tego złego robotnika, który pluł na wszystko i budził zniechęcenie.
— Czego pleciesz takie głupstwa? — zawołał. — Wiesz dobrze, że to nie jest prawdą.
— Jakto, nie jest prawdą, że nas sprzedali?... No! no! zdaje mi się, facecie, że i ty należysz do bandy tych miłych ludzi!...
Postąpił parę kroków z miną grożącą.
— Wiesz ty, panie mieszczuchu, że nim nadejdzie twój przyjaciel Bismark, my się z tobą załatwimy wprzódy.
Inni zaczęli także mruczeć i Jan uznał za potrzebne wmieszać się w to wszystko.
— Cicho tam! o pierwszym, który się ruszy, złożę raport!
Ale Chouteau szydził i krzyczał. Dużo go obchodzi jego raport! Będzie się bił lub nie, jak mu się spodoba, i niech go nie doprowadzają do gniewu, bo chce zachować swe naboje dla prusaków. Teraz, gdy bitwa się zaczęła, reszta karności znikała. Cóż mu można było zrobić? ucieknie, gdy mu się to wszystko znudzi. Wymyślał po grubiańsku podburzając innych przeciw kapralowi, który pozwalał im zdychać z głodu. Tak, to on winien temu, że sekcya od trzech dni nic nie jadła, podczas gdy inne miały i rosół i mięso. Ale jegomość poszedł sobie z paniczem do dziewcząt... Widziano go przecież w Sedanie.
— Przełajdaczyłeś pieniądze sekcyi. Wszyscy o tem wiedzą, ty szelmo jeden!
Rzeczy przybrały zły obrót. Lapoulle ściskał pięści a Pache, pomimo zwykłej swej łagodności, rozdrażniony głodem, domagał się wyjaśnień. Najrozumniejszym był Loubet; śmiał się ze swą miną ulicznika i wołał, że to jest głupstwem kłócić się, kiedy prusacy byli na karku. Nie lubił on swarów, bójek, i wspominając o kilkuset frankach, jakie otrzymał za zastępstwo, dodał:
— Jeżeli myślą, że moja skóra nie jest więcej warta, to się grubo mylą... Pokażę ja im.
Ale Maurycy i Jan, rozgniewani tym nierozsądnym napadem, odpowiadali z gwałtownością, tłomaczyli się, gdy nagle z pośrodka mgły rozległ się głos donośny:
— A to co? kto tam do wszystkich dyabłów się kłóci?
I ukazał się porucznik Rochas, w kepi spłowiałem od deszczu, w płaszczu bez guzików w postawie chudej i zmęczonej, w stanie opuszczenia i nędzy. Mimo to miał minę zwycięzką, wzrok błyszczący, wąsy do góry najeżone.
— Panie poruczniku — odrzekł Jan na pół nieprzytomny od gniewu — to te łajdaki krzyczą, że generałowie nas sprzedali...
W ciasnej głowie Rochasa, myśl zdrady wydawała się naturalną, gdyż tłomaczyła mu klęskę, której on pojąć nie mógł.
— A więc, cóż ich to obchodzi, że są sprzedani? Co im do tego?... To nie przeszkadza, że prusacy są przed nami i że damy im takie cięgi, jakie długo popamiętają.
W dali, przez gęstą zasłonę mgły, działa w Bazeilles nie przestawały ryczeć. Wyciągnął rękę.
— A co! teraz się to skończy. Odprowadzimy ich do domu, tłukąc kolbami.
Od chwili gdy usłyszał huk dział, o wszystkiem zapomniał. O powolności ruchów, o ich niepewności, o demoralizacyi wojsk, o klęsce pod Beaumont, o ostatniem konaniu, jakiem był gwałtowny i przymuszony odwrót na Sedan. Zaczęto się bić, więc zwycięztwo jest pewnem. Nic się nie nauczył i niczego nie zapomniał, zachował zuchwałą pogardę dla wroga, zupełną nieświadomość nowych warunków wojny, pewność upartą, że żołnierz Afryki, Krymu i Włoch nie może być zwyciężony. To byłoby śmieszne po prostu!
Nagle rozśmiał się głośno. Ogarnęła go ta czułość dzielnego człowieka, która była powodem, że żołnierze go ubóstwiali, choć nieraz krzyczał na nich straszliwie.
— Słuchajcie-no chłopcy, zamiast się kłócić, lepiej zrobicie łyknąwszy trochę... Tak, na mój koszt, wypijecie za moje zdrowie.
I z przepaścistej kieszeni swego płaszcza wyciągnął butelkę wódki, dodając z miną zwycięzcy, iż to był podarek pewnej damy. W rzeczy samej, widziano go wczoraj jak siedział w głębi jednego z szynków w Floing, gwałtownie atakując pannę posługującą, którą trzymał na kolanach. Teraz żołnierze śmieli się całem sercem, wyciągali manierki, w które sam nalewał wódkę.
— Moje dzieci, trzeba wypić za zdrowie waszych kochanek, jeżeli je macie i trzeba wypić za zdrowie Francyi... Oto wszystko, czem ja żyję. Wiwat, wesele!
— To prawda, poruczniku. Zdrowie pańskie i zdrowie wszystkich!
Wszyscy pili, pogodzeni, rozgrzani. Ta wódka bardzo się przydała w chłodzie poranku, w chwili ruszenia na wroga. Maurycy czuł, jak mu przenikała do wnętrza, jak go rozgrzewała, na pół upajała i złudzeniami otaczała. Dla czegóżby nie mieli pobić prusaków? Czyż w bitwach nie zdarzały się nadzwyczajne wypadki, niespodziewane zwroty, o których historya mówi z podziwieniem? Wszak porucznik powiedział, że Bazaine maszerował, że oczekiwano go wieczorem. Ma to być pewna wiadomość, którą słyszał od adjutanta jednego z generałów i wskazywał ku Belgii, jako drogę, którą przyjdzie Bazaine. Maurycy wpadł znów w ten zapał nadziei, bez której żyć nie mógł. A może też nadszedł nakoniec czas odwetu.
— I na co czekamy, panie poruczniku — ośmielił się zapytać — Dla czego nie ruszamy?
Rochas zrobił giest, jak gdyby mówił, iż nie ma rozkazów, poczem zapytał:
— Czy nie widział kto kapitana?
Nikt nie odpowiedział. Jan przypomniał sobie, że go widział w nocy przemykającego się w kierunku Sedanu, ale żołnierz rozsądny, po za służbą nie powinien poznawać swych zwierzchników. Zamilkł więc, gdy odwróciwszy się spostrzegł cień posuwający się wzdłuż krzaków.
— A, oto kapitan! — zawołał.
Był to w rzeczy samej kapitan Beaudoin. Zdziwił wszystkich elegancyą swego ubrania, czystym mundurem, butami błyszczącemi, co tworzyło silny kontrast z opłakanym stanem porucznika. A prócz tego była w kapitanie jakaś zalotność, ręce białe, wąsy zakręcone, rozchodził się od niego nieokreślony zapach bzu perskiego, przypominający alkowę pięknej kobiety.
— No! no! — mruknął Loubet — kapitan więc odszukał swe bagaże...
Ale nikt się nieśmiał, gdyż wiedziano, że nie lubi żartów. Niecierpiano go powszechnie, gdyż trzymał ludzi zdaleka od siebie. Wywłoka — jak go nazywał Rochas. Od chwili pierwszych niepowodzeń stracił zupełnie minę; i klęska, przewidywana przez wszystkich, wydała mu się zupełnie nie na czasie. Bonapartysta z przekonania, pewny najwyższych awansów, popierany przez liczne salony, spostrzegł że los jego tonie w tem bagnisku. Mówiono, że ma bardzo piękny głos tenorowy, któremu wiele już zawdzięczał. Dość inteligentny, choć nie znał zupełnie swego rzemiosła, jedynie pragnąc się podobać, był bardzo waleczny, gdy tego trzeba było, bez zapału.
— Co za mgła! — rzekł zadowolony, że znalazł swą kompanię, której szukał od pół godziny w obawie, że jej nie znajdzie.
Właśnie nadszedł rozkaz i batalion ruszył naprzód. Z Mozy widać podniosły się nowe płachty mgły, gdyż maszerowano prawie poomacku wśród rosy białawej, spadającej niby deszcz drobniutki. I nagle Maurycy spostrzegł pułkownika de Vineuil, ukazującego się naraz, nieruchomego na koniu, w punkcie zetknięcia się dwóch dróg; stał on wysoki, bardzo blady, podobny do posągu rozpaczy, z koniem dygocącym od chłodu porannego, z nozdrzami rozwartemi i zwróconemi w stronę zkąd dochodził huk dział. O dziesięć kroków dalej, widać było sztandar pułku, który podchorąży służbowy trzymał wyjęty z pokrowca, i który wśród wilgotnej i szarej mgły, wydawał się niby marzenie, wizya chwały, drżącej i gotowej zniknąć. Złoty orzeł był zroszony wodą a jedwab trójbarwisty wyzłocony nazwiskami zwycięztw, blady, zamglony, poszarpany dawnemi ranami; i tylko jeden krzyż legii honorowej, przypięty do wstęg, błyszczał w tej mgle swemi emaliowanemi ramionami.
Sztandar i pułkownik zniknął, zatopiony w nowej fali mgły i batalion posuwał się naprzód, nie wiedząc dokąd, niby w wacie wilgotnej. Zstępowano z jakiegoś wzgórza i znów wspinano się po drodze wązkiej. Potem rozległ się rozkaz: stać! I zatrzymano się tu, z bronią u nogi, z ciężarem tornistrów na plecach; niewolno się było poruszyć. Zapewne stano na płaskowzgórzu, ale nie można było nic dostrzedz, na dwadzieścia kroków nie rozróżniano nic. Była godzina siódma, armaty się zbliżyły, nowe baterye strzelały od strony Sedanu coraz głośniej.
— Ja — zawołał nagle sierżant do Jana i Maurycego — zostanę zabity...
Od samego rana ust nie otworzył, szedł zamyślony, ze swą postawą wątłą i wielkiemi pięknemi oczami i nosem ostrym.
— Cóż znowu za myśl? — zawołał Jan — czyż to można powiedzieć, co się komu przytrafi?... Wiesz pan przecie, że człek strzela a Pan Bóg kule nosi.
Ale sierżant potrząsnął głową, jak gdyby to, co mówił, było najzupełniejszą pewnością.
— O! co do mnie, to fakt. Zginę dzisiaj...
Wszystkich oczy zwróciły się na niego; pytano go, czy mu się to przyśniło. Nic, nic mu się nie śniło, tylko miał takie przeczucie.
— I jest mi to tym bardziej nie na rękę — mówił — że miałem się żenić, powróciwszy do domu.
Oczy jego poczęły znów błądzić bez wyrazu; myślał o swem życiu. Syn drobnego kupca z Lyonu, zepsuty przez matkę, którą utracił, nie mogąc zgodzić się z ojcem, poszedł do wojska, zniechęcony wszystkiem, nie starając się nawet o to, by go wykupiono; w czasie jednego z urlopów, zakochał się w jednej ze swych kuzynek; ożywiony tem, tworzył razem z nią projekta oddania się handlowi, przy pomocy kilku groszy, jakie mu wnieść miała. Był wykształcony, umiał pisać, znał ortografię, rachunki. Od roku żył tylko nadzieją i radością tej przyszłości.
Przeszedł go dreszcz, wstrząsnął się, jakby się chciał pozbyć swej upartej myśli, powtarzając ze spokojem:
— Tak, to głupie, ale będę dziś zabity.
Nikt się więcej nie odezwał, oczekiwanie trwało dalej. Nie wiedziano nawet, czy miano nieprzyjaciela za, czy przed sobą. Nieokreślone szmery jakieś dochodziły niekiedy z pośrodka mgły; turkot kół, stąpanie tłumów, daleki tętent koni. Wojska zakryte przez mgłę, odbywały swe ruchy, wszystkie siedem korpusów zajmujących stanowiska bojowe. Powoli mgły zdawały się znikać. Łachmany ich podnosiły się niby muślin; ukazywały się kawałki nieba, mętne jeszcze, posępnie błękitne niby woda głęboka. A w jednem z takich nagłych rozbłysków ujrzano przesuwający się niby szereg widm, pułk strzelców, afrykańskich, należących do dywizyi Margueritte. Wyprostowani na kulbakach, okryci mundurami, jechali na swych koniach drobnych, na pół ginących wśród mnóstwa pakunków. Po pierwszym szwadronie, pojawił się inny — i wszystkie wychodząc z mgły ginęły w mgle, jak gdyby roztapiały się w drobnym deszczu. Widocznie przeszkadzali, odsyłano ich więc dalej, nie wiedząc co z nimi zrobić, jak się to ciągle od początku wojny zdarzało. Używszy ich na podjazdy, gdy bitwa się rozpoczęła, przesuwano ich z doliny na dolinę, jak rzecz kosztowną a bezużyteczną...
Maurycy, patrząc na nich, myślał o Prosperze.
— Widzisz? — mruknął — to może on, tam!
— Kto taki? — spytał Jan.
— Ten parobek z Remilly, wiesz, cośmy to w Oches spotkali jego brata.
Ale strzelcy już przejechali; rozległ się teraz gwałtowny galop, to sztab przebiegał przez drogę zniżającą się łagodnie. Tym razem Jan poznał generała brygady, Bourgain-Desfeuilles, jak gwałtownie potrząsał ręką. Raczył więc opuścić hotel pod Złotym krzyżem; i był zły, że musiał wstać tak rano i żyć lada czem.
Grzmiący jego głos słychać było wyraźnie.
— Ej, do stu piorunów! Mozella czy Moza, zawsze to woda i na jedno wychodzi!
Mgła się podniosła. Podobnie jak w Bazeilles nagle, niby kortyna teatralna, znikła zasłona. Jasne blaski słoneczne rozlały się z błękitnego nieba. I Maurycy zaraz poznał miejscowość, na której stali.
— Ach! — rzekł do Jana — jesteśmy na płaskowzgórzu Algérie... Widzisz, z tamtej strony doliny, naprzeciwko nas, tę wieś? to Floing; tam, niżej Saint-Menges, a jeszcze dalej Fleigneux... a tam, w głębi, w lasach Ardeńskich, te suche drzewa na horyzoncie, to granica... Mówił dalej z ręką wyciągniętą.
Płaskowzgórze Algérie, wstęga ziemi czerwonawej, długa na trzy kilometry, zniżała się łagodnie od lasów Garenny aż do Mozy, od której oddzielały ją łąki. Tutaj to, generał Douay uszykował korpus 7-my, zrozpaczony, że miał zbyt mało wojska dla obrony pozycyi, tak rozwiniętej; opierał się o korpus 1-szy, który zajmował równolegle do niego dolinę Givonny od lasów Garenny aż do Daigny.
— Prawda, że to wspaniałe, wspaniałe!
I Maurycy odwrócił się, robiąc ręką krąg dokoła horyzontu. Z wyżyny Algérie całe pole bitwy było widać, pole olbrzymie, ku południowi i zachodowi; najprzód Sedan, którego cytadela szarzała, panując nad dachami; potem Balan i Bazeilles, pogrążone w ruchliwym dymie; potem w głębi wzgórza lewego brzegu, Liry, Marfée, Croix-Piau. Ale najobszerniejszy widok rozciągał się ku wschodowi, ku Donchery. Zakręt Mozy ściskał półwysep Iges bladą wstęgą, doskonale można było widzieć ciasny wąwóz Saint-Albert, ciągnący się między brzegiem i spadzistą górą, po nad którą dalej czerniał lasek Seugnon i Falicette. Na wzgórzu, w kwadracie Maison-Rouge, wysuwała się droga do Vrignes-aux-Bois i Donchery.
— Widzisz, tamtędy, będziemy się mogli cofać do Mézières.
Ale w tejże samej chwili, pierwszy strzał armatni rozległ się od strony Saint-Menges. W głębi włóczyły się jeszcze łachmany mgły i widać było jakąś mętną masę, wysuwającą się z wąwozu Saint-Albert.
— Ach, otóż i oni — mruknął głosem stłumionym Maurycy, nie chcąc wymówić nazwiska prusaków. — Jesteśmy odcięci!
Była zaledwie godzina ósma. Grzmot dział wzrastający ciągle od strony Bazeilles, dawał się także słyszeć od wschodu, w dolinie Givonny, której nie było widać; była to chwila, w której armia następcy tronu saskiego, wychodząc z lasu Chevalier, atakowała korpus pierwszy pod Daigny. I teraz gdy korpus XI pruski, w marszu na Floing, rozpoczął ogień na wojska generała Douay, bitwa zawrzała na całej linii od północy do południa, na tej olbrzymiej przestrzeni kilkumilowej.
Maurycy miał to przeświadczenie, że popełniono błąd nie do naprawienia, nie cofając się na Mézières w nocy. Wniosków jednak z tego przeświadczenia wyprowadzić nie był zdolny. Głuchy tylko instynkt niebezpieczeństwa kazał mu z niepokojem spoglądać na sąsiednie wyżyny, panujące nad płaskowzgórzem Algérie. Jeżeli nie miano czasu na dokonanie odwrotu, to dla czego nie zajęto tych wyżyn, opierając się o granicę, żeby w razie zbyt silnego nacisku przejść do Belgii? Nadewszystko dwa punkta wydawały się być groźnemi, góra Hattoy, po nad Floing na lewo i wzgórze Illy, na którem stał krzyż kamienny między topolami. Wczoraj generał Douay kazał zająć Hattoy jednemu pułkowi, ale ten wieczorem cofnął się ztamtąd, gdyż zanadto był wystawiony. Co do góry Illy, to tę powinno bronić skrzydło lewe pierwszego korpusu. Teren między Sedanem i lasem Ardeńskim szeroki i nagi, pełen głębokich zagłębień rozścielał się daleko; i klucz pozycyi był widocznie tam, u stóp krzyża i tych dwóch topoli, zkąd można było ostrzeliwać całą okolicę.
Zagrzmiały znów dwa strzały armatnie a po nich powszechna salwa. Dym unosił się po nad małym pagórkiem na lewo od Saint-Menges.
— No, teraz na nas kolej — rzekł Jan.
Mimo to nic nie było widać. Ludzie stali nieruchomi z bronią u nogi i patrzyli na piękny szyk 2-giej dywizyi uformowanej przed Floing, a której lewe skrzydło sformowane w szubienicę zwrócone było czołem do Mozy; dla odparcia przypuszczalnego ataku z tej strony, ku wschodowi rozwinęła się trzecia dywizya aż do lasku Garenny, poniżej Illy; trzecia zaś, która tak mocno ucierpiała w Beaumont, stała w drugiej linii. W nocy inżynierya wzniosła szańce obronne. Nawet pod rozpoczynającym się ogniem prusaków, kopano jeszcze i sypano wały.
Poniżej Floing wybuchła żywa palba, ale zaraz ustała i kompania kapitana Beaudoin otrzymała rozkaz cofnięcia się o trzysta metrów wstecz. Zatrzymano się na obszernem polu zasadzonem kapustą, gdy kapitan, swym głosem ostrym zawołał:
— Dzieci, plackiem na ziemię!
Położono się więc. Kapusta pokryta była obfitą rosą; jej grube liście zielonawo-złotawe zatrzymały całe krople wody czystej i błyszczącej jak wielkie brylanty.
— Celowniki, na czterysta metrów! — zawołał znów kapitan.
Maurycy oparł lufę swego szaspotu o główkę kapusty, jaką miał przed sobą. Ale nic nie widziano leżąc tak na ziemi; rozciągały się przed nimi niwy szare, poprzecinane tu i owdzie zielonością. Dotknął się łokciem Jana, rozciągniętego po jego prawej stronie i zapytał, po co ich tu umieszczono. Jan, doświadczony więcej, wskazał mu na sąsiednie wzgórze, gdzie właśnie ustawiano bateryę. Widocznie umieszczono ich tutaj dla osłony tej bateryi. Maurycy, zaciekawiony, podniósł się, pragnąc się przekonać czy nie ma tam czasem Honoryusza ze swą armatą; ale artylerya rezerwy stała w tyle, ukryta w kępce drzew.
— Do wszystkich dyabłów! — krzyknął Rochas — położysz się ty!
I nim Maurycy zdołał znów paść na ziemię, pocisk, gwiżdżąc przebiegł koło niego. Odtąd nie przestały świszczeć one ani na chwilę. Strzały uregulowały się powoli; pierwsze padały po za bateryę, która ze swej strony poczęła także dawać ognia. Prócz tego wiele pocisków nie pękało wcale, zagrzebawszy się w mięką ziemię; poczęto też żartować sobie bez końca z niezręczności tych kapuśniaków.
— No! no! — zawołał Loubet — ich ogień sztuczny pali na panewce.
— Widocznie zmoczyli ją wprzódy! — dodał Chouteau, śmiejąc się.
Porucznik Rochas wmieszał się w to także.
— Mówiłem wam przecież, że te obiboki nie umieją nawet działa wyrychtować!
Nagle granat padł w odległości dzięsięciu metrów, zasypując kompanię ziemią. Loubet z szyderstwem począł wołać na kolegów, żeby dobyli z tornistrów szczotek; Chouteau zbladł i milczał. Nigdy nie był w ogniu, ani on, ani Pache, ani Lapoulle, nikt z sekcyi, oprócz Jana. Powieki drżały im na oczach, głosy stawały się ochrypłe, jakby zduszone w gardle. Maurycy, pan siebie, zastanawiał się nad sobą samym, nie bał się jeszcze niczego, gdyż nie sądził, by było jakie niebezpieczeństwo; doświadczał tylko pewnych dreszczy a głowa nie była zdolną związać dwóch myśli. Mimo to nadzieja w nim rosła, widząc porządek wśród wojska. Pewny był teraz zwycięztwa, byleby można było dotrzeć do nieprzyjaciela z bagnetem.
— Co u licha! — mruknął — zkąd tu tyle much!
Trzykrotnie już słyszał koło uszów, jakby brzęczenie pszczoły.
— Ależ nie — odrzekł Jan — to kule!
Znowu lekki szmer skrzydeł dał się słyszeć. Cała sekcya odwróciła głowę, zajęta tem mocno. Mimowoli ludzie odwracali się, nie mogąc uleżeć spokojnie.
— Słuchajno — rzekł Loubet do Lapoulle’a, drwiąc sobie z jego prostoty — gdy zobaczysz nadlatującą kulę, postaw, ot tak, palec przed nosem — tym sposobem przetniesz powietrze i kule pójdą na prawo albo na lewo.
— Cóż, kiedy ja ich nie widzę — odrzekł Lapoulle.
Głośny śmiech rozległ się do koła.
— Och, szelma, on ich nie widzi! Otwórzże ślepie!... widzisz, oto tu jedna, tam druga... nie widziałeś jej? zielona, zupełnie zielona.
I Lapoulle wytrzeszczał oczy, kładł palec przed nosem, a Pache, macając szkaplerz, jaki miał na sobie, pragnął go rozszerzyć, żeby zeń zrobić osłonę dla piersi.
Rochas, wciąż stojąc, krzyknął swym głosem chrapliwym:
— Chłopcy, należy granatom cześć oddać. Co do kul, nie potrzeba, za dużo ich jest.
W tejże chwili granat strzaskał głowę żołnierzowi w pierwszym szeregu. Nie krzyknął nawet; krew i mózg trysnęły i koniec.
— Biedaczysko! — mruknął sierżant Sapin, bardzo spokojny i bardzo blady. Teraz na innego kolej!
Ale nie można się już było słyszeć. Maurycego drażnił nadewszystko straszliwy huk. Sąsiednia baterya strzelała ciągle, ryczała nieustannie od czego ziemia drżała a kartaczownice rozdzierały powietrze. Czy długo tak będą leżeli wśród kapusty? Ciągle nic nie było widać, nic nie wiedziano. Niepodobna sobie było wytworzyć najmniejszego pojęcia o bitwie; czy to nawet jest istotna, wielka bitwa? Po nad nagą linią pól, Maurycy zdołał zaledwie rozróżnić wierzchołek zaokrąglony i zarośnięty w Hattoy, leżący bardzo daleko i całkiem pusty. Zresztą, na całym widnokręgu ani jeden prusak się nie pokazywał. Tylko dym się unosił i rozwijał przez chwilę w blasku słonecznym. Odwróciwszy głowę, ujrzał ze zdziwieniem, w głębi doliny, leżącej z boku, zasłoniętej pochyłością, jakiegoś wieśniaka orzącego pole wolno, kierującego pługiem zaprzężonym w białego konia. Po co tracić dzień! Cóż z tego, że się biją? zboże rość musi i ludzie jeść...
Maurycy pożerany niecierpliwością podniósł się na nogi. Jednym rzutem oka ogarnął baterye w Saint-Menges, które do nich strzelały, nad któremi unosiły się mgły szare; ujrzał jak z Saint-Albert wysuwały się mętne hordy prusaków. Jan, schwyciwszy go za nogi, zmusił do położenia się na ziemi.
— Czyś oszalał? chcesz zginąć?
A Rochas klął:
— Czy ty się położysz tam, ty! Zkąd u dyabła wzięto błaznów, którzy chcą zginąć, nie mając na to rozkazu!
— A pan stoisz, panie poruczniku! — rzekł Maurycy.
— Ja, to co innego, ja muszę wszystko widzieć.
Kapitan Beaudoin stał także odważnie. Ale nie otworzył ust, nie mając żadnej serdeczniejszej nici, któraby go łączyła z kolegami. Nie mógł ustać na miejscu, i chodził ciągle z jednego końca pola na drugi.
Ciągłe oczekiwanie; nic nowego się nie przydarzało. Maurycy dusił się pod ciężarem tornistra, który mu przygniatał plecy i piersi, w tej pozycyi leżącej, nieprzyjemnej, gdy trwa zbyt długo. Zalecono żołnierzom, żeby tornistry rzucali dopiero w ostateczności.
— Czy my tak cały dzień przepędzimy? — spytał się Jana.
— Być może... pod Solferino, w polu zasadzonem marchwią, leżeliśmy tak przez pięć godzin.
Poczem dodał jako praktyk nielada:
— I czegóż ty chcesz! czy ci tu źle? Przyjdzie czas na wszystko. Gdyby wszyscy na początku polegli, toby w końcu nikt nie został...
— Widzisz ten dym nad Hattoy? — zawołał nagle Maurycy. — Wzięli Hattoy, piękny będzie taniec!
Jego trwożliwa ciekawość, której podstawą był dreszcz pierwszej obawy, miała teraz na chwilę czem się zająć. Nie spuszczał wzroku z zaokrąglonego szczytu wzgórza, jedynej wypukłości ziemi, jaką widział, panującej nad obszernemi polami. Hattoy było zanadto oddalone, by mógł rozróżnić służbę bateryj, jakie tam prusacy ustawili: widział tylko dym po każdym wystrzale, unoszący się po nad porębą, ukrywającą armaty. Miał uczucie, że wzięcie przez nieprzyjaciela tej pozycyi, którą generał Douay musiał opuścić, było rzeczą ważną. Panowała ona nad okolicznem płaskowzgórzem. Zaraz też baterye, rozpocząwszy ogień na drugą dywizyę 7-go korpusu, zdziesiątkowały ją zupełnie. Teraz zbadano odległość bateryi francuzkiej, przy której leżała kompania Beaudoin, zabito dwóch ludzi. Odłamki zraniły żołnierza tej kompanii, furyera, któremu piętę lewą urwało i który jęczał głośno, objęty jakimś szałem.
— Stul gębę, bydlę! — krzyknął Rochas. — Czy to sens jęczyć tak o to, że kawałek pięty dyabli wzięli?
Żołnierz, nagle uspokojony, umilkł, wpadł w stan martwoty, trzymając nogę w rękach.
Tymczasem straszliwy pojedynek artyleryjski trwał dalej, zaostrzał się, po nad głowami leżących pułków, w polu gorącem i smutnem, gdzie pod palącem słońcem nie było widać ani jednej duszy. Rozlegał się tylko ten grzmot, ten huragan zniszczenia, unoszący się po nad pustynią. Godziny upływały i zmiana w niczem nie następowała. Ale wyższość artyleryi niemieckiej dawała się spostrzegać; granaty wybuchały w znacznej odległości, podczas gdy francuzkie zapalały się najczęściej w powietrzu w odległości o wiele mniejszej, nie dobiegłszy do celu. I wobec tego jedyny środek pozostawał w ukrywaniu się w bruzdach. Żadnej ulgi, upojenia się przez strzelanie, gdyż nie było do kogo strzelać. Cały widnokrąg był pusty, nie widziano nikogo!
— Kiedyż my nakoniec będziemy strzelali? — powtarzał Maurycy na pół nieprzytomny. — Dałbym sto susów, żebym mógł zobaczyć choć jednego prusaka. To do rozpaczy doprowadza takie kartaczowanie, bez możności odpowiedzenia.
— Czekaj, przyjdzie i na to czas — odpowiadał Jan spokojnie.
Nagły tentent koni ze strony lewej, zwrócił ich uwagę. Poznali generała Douay w towarzystwie sztabu, który przybiegł dla przekonania się o postawie swego wojska pod straszliwym ogniem z Hattoy. Był zadowolony, dał kilka rozkazów, gdy ukazał się generał Bourgain-Desfeuilles, wychodząc z jakiegoś wąwozu. Żołnierz odważny jechał truchcikiem wśród pocisków, uparty w swej rutynie afrykańskiej, nie skorzystawszy z żadnej nauki. Krzyczał i wymachiwał rękami jak Rochas.
— Czekam na nich, czekam, pierś o pierś.
Poczem, spostrzegłszy generała Douay, zbliżył się do niego:
— Generale, czy to prawda, co mówią? marszałek jest ranny?
— Na nieszczęście tak... Przed chwilą otrzymałem karteczkę od Ducrota, w której mi donosi, że marszałek polecił mu objąć dowództwo nad armią.
— Ach, więc to Ducrot!... i jakież rozkazy?
Generał zrobił ruch rozpaczy. Od wczoraj widział, że armia ginie; napróżno nalegał, by zajęto pozycyę pod Saint-Menges i Illy, w celu zapewnienia sobie odwrotu na Mézières.
— Ducrot chce wykonać nasz plan, wszystkie wojska mają się skoncentrować na płaskowzgórzu Illy.
I powtórzył swój ruch rozpaczliwy, jakby mówił, że na to już jest zapóźno.
Huk armat zagłuszył jego słowa, ale treść ich doszła do uszów Maurycego i wywarła nań silne wrażenie. A więc marszałek Mac-Mahon raniony, generał Ducrot ma dowodzić na jego miejscu, cała armia cofa się do Sedanu! i te fakta tak ważne, nieznane są biedakom żołnierzom, gotowym do oddania ostatniej kropli krwi! i ta gra straszna, oddana na los wypadku, samowoli nowego kierunku! Odczuwał on zamęt, nieład ostateczny, w której armia się pogrąża, bez wodza, bez planu, rozrzucona we wszystkich kierunkach, gdy tymczasem niemcy szli prosto do celu, z poprawnością i dokładnością maszyny.
Generał Bourgain-Desfeuilles już odchodził, gdy generał Douay, otrzymawszy nową wiadomość, przyniesioną przez jakiegoś huzara, pokrytego kurzem, zawołał nań gwałtownie:
— Generale! generale!
Głos jego był tak silny, tak przejęty zdziwieniem i wzruszeniem, że zapanował nad hukiem artyleryi.
— Generale, już nie Ducrot dowodzi, ale Wimpffen!... Tak, przybył on wczoraj, w czasie rozsypki pod Beaumont, dla zastąpienia Failly’ego w dowództwie 5-tym korpusem. Pisze mi, że ma przy sobie rozkaz ministra wojny objęcia komendy naczelnej, odzyskania i bronienia naszych pierwotnych pozycyj.
Generał Bourgain-Desfeuilles z oczami szeroko rozwartemi słuchał tego.
— Do pioruna! — rzekł nakoniec — dobrze wiedzieć... Zresztą, co mię to obchodzi!
I pogalopował, w gruncie rzeczy niezadowolony, gdyż w wojnie widział on tylko środek do awansu, pragnąc, by ta głupia kampania skończyła się jak najprędzej, od chwili, gdy nie przynosiła żadnych korzyści.
Między żołnierzami kompanii Beaudoin rozpoczęły się drwiny. Maurycy nic nie mówił, ale był tego samego zdania co Chouteau i Loubet, którzy rozprawiali, szydząc pogardliwie. Do wszystkich dyabłów! oto wodzowie porozumiewający się głośno, przy wszystkich! Czyż nie lepiej pójść spać, mając takich dowódców? Trzech wodzów naczelnych w ciągu dwóch godzin, trzech chwatów, którzy nawet nie wiedzieli, czego się chwycić i wydawali sprzeczne rozkazy! nie, to można pęknąć z wściekłości i wyzywać Pana Boga! I znów pojawiło się fatalne oskarżenie o zdradę; Ducrot i Wimpffen chcieli zarobić tak jak Mac-Mahon, trzy miliony od Bismarka.
General Douay stał przed swoim sztabem, sam jeden i patrzał na pozycye pruskie, pogrążony w nieskończenie smutne rozmyślania. Przez długi czas badał Hattoy, zkąd pociski u nóg jego padały. Poczem zwróciwszy się ku płaskowzgórzu Illy, zawołał jednego z oficerów i posłał go z rozkazem do brygady 5-go korpusu, której domagał się wczoraj od generała Wimpffena, a który ustawił ją na lewem skrzydle generała Ducrot. I słychać było, jak mówił:
— Jeżeli prusacy opanują wzgórek, to nie będziemy tu mogli pozostać nawet godziny i wrzuceni zostaniemy do Sedanu...
Odjechał, zniknął ze swym orszakiem, na zgięciu spadzistej drogi, i ogień się podwoił. Zauważono go zapewne. Pociski, które dotąd uderzały od czoła, zaczęły teraz padać z boku od strony lewej. Rzucała je baterya we Frénois i jeszcze inna baterya ustawiona na półwyspie Iges, która krzyżowała swój ogień z bateryą w Hattoy. Całe płaskowzgórze Algérie ryły kule. Odtąd położenie kompanii stało się strasznem. Żołnierze, zajęci tem, co się działo wprost nich, zaczęli się niepokoić o swe tyły, nie wiedząc którego niebezpieczeństwa uniknąć. Za jednym razem trzech ludzi poległo, dwóch było ranionych.
W takich to warunkach sierżanta Sapina dosięgła śmierć, której oczekiwał. Odwrócił się był, dostrzegł granat lecący w chwili, gdy już go nie mógł uniknąć.
— Ach, otóż i on! — zawołał.
Twarz jego drobna, o dużych, ładnych oczach nie wyrażała trwogi, ale smutek głęboki. Pocisk rozpruł mu brzuch. Jęczał i prosił:
— O! nie zostawiajcie mię tutaj, zanieście mię do ambulansu, błagam was... Weźcie mię ztąd..
Rochas chciał nań zawołać, by milczał. Chciał mu szorstko powiedzieć, że z taką raną nie należy przeszkadzać bezpotrzebnie kolegom. Ale później zdjęty litością, odezwał się:
— Mój biedny chłopcze, zaczekaj trochę, aż przyjdą po ciebie z ambulansu.
Ale nieszczęśliwy nie przestał jęczyć, i płakał teraz z rozpaczy za wymarzonem szczęściem, które gasło, wraz z upływem jego krwi.
— Weźcie mnie, weźcie mnie...
Kapitan Beaudoin, któremu te skargi zapewne drażniły wzburzone nerwy, wezwał dwóch ludzi na ochotnika, ażeby rannego zanieśli do sąsiedniego lasku, gdzie musiał być ambulans. Jednym skokiem, uprzedzając innych, Chouteau i Loubet podnieśli się, schwycili sierżanta jeden za głowę, drugi za nogi i unieśli go szybko. Ale na drodze uczuli, że tężeje im w rękach, że umarł wśród dreszczu konwulsyjnego.
— Widzisz ty? on umarł — rzekł Loubet. — Rzućmy go.
Chouteau oparł się temu gniewnie.
— Czy ty pójdziesz dalej, ośle? Jak go tu rzucimy, to nas zawołają...
Biegli więc dalej z trupem, aż do lasku, gdzie go rzucili pod pierwsze lepsze drzewo i oddalili się. Ujrzano ich dopiero wieczorem.
Ogień wzrastał, baterya sąsiednia została wzmocniona przez dwie armaty i w tym trzasku straszliwym, ogarnął Maurycego strach szalony.
Z początku oblał go pot zimny, jakieś bolesne omdlenie w krzyżu i żołądku, jakaś nieprzeparta potrzeba powstania i ucieczki z krzykiem. Bezwątpienia był to skutek rozmyślania, jak się to przytrafia naturom uszlachetnionym i nerwowym. Ale Jan, który miał na niego oko, schwycił go silną dłonią, przytrzymał przy sobie, czytając w jego drżących oczach ten tchórzowski kryzys. Klął po cichu, starając się go zawstydzić w słowach gwałtownych, gdyż wiedział, że w człowieku można wzbudzić odwagę tylko potężnem kopnięciem nogi. Inni także dygotali; Pache z oczami pełnemi łez, jęczał skargi mimowolne i słodkie, niby dziecko. Lapoulle’owi przytrafił się wypadek, takie zaburzenie w kiszkach, że się obnażył wprzód nim mógł dobiedz do sąsiednich krzaków. Drwiono z niego, rzucano kamykami w jego nagość, wystawioną na kule i pociski. Wielu innych uległo temu losowi i zadość sobie czynili wśród powszechnych żartów, które dodawały otuchy wszystkim.
— Ach, ty niegodziwy tchórzu — mówił Jan do Maurycego — przecież nie rozchorujesz się tak jak inni. Własną ręką za łeb cię schwycę, jeżeli nie zachowasz się jak należy.
Dodawał mu odwagi tem łajaniem, gdy nagle, na czterysta metrów przed nimi, spostrzegli kilkunastu ludzi, ubranych w ciemne mundury, wychylających się z lasku. Byli to nakoniec prusacy, których hełmy ostro zakończone widać było doskonale. Ujrzeli ich od początku kampanii po raz pierwszy w odległości strzału karabinowego. Za tą pierwszą kupką, ukazały się inne, i przed nimi rozróżniano kłęby kurzu podnoszone przez padające pociski. Wszystko to przedstawiało się bardzo dokładnie. Prusacy podobni byli do małych żołnierzy ołowianych, uszykowanych porządnie. Gdy pociski poczęły coraz obficiej padać, cofnęli się, znikli po za drzewami.
Ale kompania Beaudoina widziała ich i zdawało jej się, że widzi ich ciągle tam. Same przez się szaspoty wypaliły. Maurycy pierwszy dał ognia. Jan, Pache, Lapoulle, wszyscy poszli za jego przykładem. Nie było rozkazu, kapitan chciał ogień wstrzymać; ustąpił jednak na gwałtowny ruch Rochasa, który uważał to za ulgę dla żołnierzy. Strzelano więc nakoniec, zużytkowano więc te naboje, które dźwigano przeszło od miesiąca, bez spalenia dotąd ani jednego! Zwłaszcza Maurycy odzyskał zuchowatość, owładnął swym strachem, oszołomił się hukiem. Brzeg lasku był cichy, żaden listek nie drgnął, ani jeden prusak się nie pokazał a mimo to strzelano ciągle do nieruchomych drzew.
Potem, podniósłszy głowę, Maurycy zdziwił się, spostrzegłszy w oddaleniu kilku kroków pułkownika de Vineuile, na swym wielkim koniu; człowiek i zwierzę nieruchomi, jak gdyby byli wykuci z kamienia. Twarzą zwrócony do nieprzyjaciela, pułkownik stał pod gradem kul. Cały pułk 106-ty zgromadził się tutaj, inne kompanie pokładły się na ziemi w sąsiedztwie, ogień karabinowy wzmagał się ciągle. I widział także Maurycy, nieco w tyle, sztandar dzierżony silną dłonią podchorążego. Ale nie była to już mara sztandaru zmoczona w mgle poranku. Pod palącem słońcem, orzeł błyszczał, jedwab trójkolorowy świecił żywemi barwami, pomimo zaszczytnego zużycia wśród bojów. Pod błękitnem niebem, targany wichrem kanonady, rozwijał się z głośnym łoskotem tryumfu...
Dla czegóżby teraz, gdy się rozpoczęła bitwa, nie miano zwyciężyć? I Maurycego, i innych ogarniał szał jakiś, psuli proch, ostrzeliwając las daleki, z którego drzew spadał deszcz powolny i cichy drobnych gałązek.

III.

Henryeta nie mogła spać w nocy. Myśl, że jej małżonek znajduje się w Bazeilles, tak blizko wojsk niemieckich, odejmowała jej spokój. Napróżno powtarzała sobie jego przyrzeczenie, że wróci na pierwsze niebezpieczeństwo, i co chwila nadstawiała uszów, myśląc, że powraca. Koło godziny dziesiątej, przed pójściem do łóżka, otworzyła okno, oparła się na niem i pogrążyła w głębokie dumania.
Noc była bardzo ciemna, tak że zaledwie mogła rozróżnić w dole bruk ulicy Voyards, tego ciasnego i ciemnego zaułka, duszącego się wśród starych domów. W dali, od strony kolegium, błyszczała tylko niby gwiazda zamglona, latarnia. Z ulicy podnosiła się woń saletrzana piwnicy, miauczenie kota rozgniewanego, ciężkie kroki zapóźnionego żołnierza. Po za nią, z miasta dochodziła jakaś wrzawa niezwykła, gwałtowny tentent koni, nieustanne warczenie, przebiegające niby dreszcz śmiertelny. Słuchała tego wszystkiego i serce jej biło silnie, nie mogła bowiem dosłuchać się kroków męża na zakręcie ulicy.
Upływały godziny i poczęła się teraz niepokoić dalekiemi blaskami świecącemi w polu, po za wałami. Było tak ciemno, że musiała odgadywać miejsca. Tam w dole, ta wielka blada przestrzeń, to łąka zalana — ale w takim razie, co to za ogień, który błyszczy i gaśnie tam, w górze, jak się zdaje w Marfée? Ze wszystkich stron buchały ognie, w Pont-Maugis, w Noyers, we Frénois, ognie tajemnicze, chwiejące się, jakby za podmuchem niezliczonych tłumów, kryjących się w cieniu. Potem, w skutek nadzwyczajnej jakiejś wrzawy zadrżała; słychać było stąpanie tłumu, oddech zwierząt, chrzęst broni, hałas jakiś niezdecydowany w głębi tej ciemności piekielnej. Nagle zagrzmiał huk działa, jeden, straszliwy, przerażający wśród zupełnej ciszy, jaka po nim zapanowała. Ten huk zmroził jej krew w żyłach. Cóż to było? Jakiś sygnał zapewne, może uskutecznienie jakiego ruchu, może oznajmienie, że wszystko gotowe, tam, w oddali, i że słońce wzejść może.
Około godziny drugiej, Henryeta w ubrania rzuciła się na łóżko, zapomniawszy nawet zamknąć okno. Zmęczenie i niepokój znużyły ją nadzwyczajnie. Dla czego tak drżała, ona, tak zwykle spokojna, posuwająca się krokiem tak lekkim, że zdawała się być duchem? Sen miała ciężki, przykry, z poczuciem nieustannem nieszczęścia wiszącego w otchłani czarnego nieba. Nagle wśród tych zmor dręczących, armaty znów zagrzmiały swym hukiem głuchym, oddalonym i odtąd nie ustawały już ani chwilę. Drżąc, zerwała się i usiadła na łóżku. Gdzie ona jest? Nie poznawała wcale, nie widziała własnego pokoju, w którym zdawał się unosić dym jakiś gęsty. Później zrozumiała co to jest; była to mgła, która się podniosła z rzeki sąsiedniej i zapełniła pokój. Na dworzu armaty grzmiały dalej. Skoczyła z łóżka i pobiegła do okna, nadsłuchując.
Jeden z zegarów w Sedanie wybił godzinę czwartą. Szary dzień się robił, mętny i brudny wśród mgły czerwonawej. Niepodobna było nic dojrzeć, nie mogła nawet rozróżnić gmachów kolegium, oddalonych o kilka zaledwie metrów. Gdzie to strzelano? Najprzód pomyślała o bracie Maurycym, gdyż strzały były tak stłumione, że zdawało jej się, że idą od północy, z po za miasta. Ale później nabyła pewności, że strzelano przed nią, i poczęła się niepokoić o męża. Nie ulega wątpliwości, że to w Bazeilles strzelają! Potem odzyskała nieco spokojności, bo zdawało jej się, że huk słychać teraz od strony prawej. Może bito się w Donchery, gdzie jak wiedziała nie zdołano wysadzić mostu w powietrze. Ale w końcu straszliwa niepewność ją opanowała: czy to w Donchery? czy w Bazeilles? niepodobna było zdać sobie sprawy wśród szmeru, jaki huczał jej w głowie. Wreszcie niepokój tak silny nią owładnął, że nie mogła pozostać w domu dłużej i czekać. Czuła gwałtowną potrzebę dowiedzenia się czegoś, zarzuciła szal na ramiona i wyszła dla zasięgnięcia wiadomości.
Na dole, na ulicy Voyards, Henryeta przez chwilę zawahała się, gdyż miasto wydawało się jej czarnem wśród nieprzejrzanej mgły otulającej je zupełnie. Świt jeszcze nie dosięgnął mokrego bruku, nie wdarł się jeszcze między zadymione, stare domy. Na ulicy Beurre, w głębi jakiegoś szynku o jednem oknie, w którem drżała świeca, ujrzała dwóch turkosów pijanych w towarzystwie dziewczyny. Musiała zawrócić na ulicę Maqua, gdzie natrafiła na pewne życie; żołnierze przebiegali a cienie ich włóczyły się wzdłuż chodników, może tchórze, szukający schronienia; jakiś wysoki kirasyer szukał swego kapitana i dobijał się gwałtownie do bram; cały tłum mieszczan zlanych potem ze strachu i pakujących się do wózka, dla spróbowania, czy nie można będzie jeszcze dostać się do Bouillon w Belgii, dokąd połowa Sedanu od dwóch dni się wynosiła. Instynktownie skierowała się w stronę Podprefektury, gdzie zapewne zasiągnie jakich wiadomości, i przyszła jej myśl biedz tam przez zaułki, dla uniknięcia spotkań z żołnierzami. Ale nie mogła przejść przez ulicę Four i Laboureurs; stały tam armaty, szereg nieskończony dział, jaszczyków, lawet, które ustawiono tu wczoraj w tym zaułku i o których zapewne zapomniano... Nikt ich nawet nie pilnował. Ścisnęło jej się serce na widok tej artyleryi nieużytecznej i smutnej, drzemiącej snem opuszczenia w głębi tej pustej uliczki. Musiała więc zawrócić przez plac kolegium, ku ulicy Dużej, gdzie przed hotelem Europejskim, ordynansi trzymali konie, oczekując na wyższych oficerów, których głosy słychać było z sali stołowej, oświeconej jarząco. Na placu ratusza i Tureniusza było jeszcze więcej ludzi, grupy mieszkańców zaniepokojonych, kobiet, dzieci, pomieszanych, z wojskiem w nieładzie, przerażonem, rozbiegającem się na wszystkie strony; i tutaj zobaczyła jakiegoś generała wychodzącego z hotelu pod Złotym krzyżem, klnącego głośno, jak siadł na konia i pędził wściekle, nie uważając że może kogo stratować. Przez chwilę zamierzała wejść do ratusza, ale potem skierowała się na ulicę Pont-de-Meuse, ażeby dojść aż do Podprefektury.
I nigdy Sedan nie zrobił na niej takiego wrażenia jak teraz, wrażenia miasta tragicznego, wśród tego świtu brudnego, otulonego w mgłę. Domy wydawały się martwe, wiele z nich od dwóch dni, było opuszczonych i pustych, inne były zamknięte na głucho, dyszące jakąś bezsennością trwożliwą. Był to drżący z zimna poranek, z ulicami na pół pustemi, przepełnionemi tylko cieniami trwożliwemi, gwałtownym przelotem bryczek. Dzień powoli się rozjaśniał i miasto się zapełniało, zalewało odgłosem pogromu. Było w pół do szóstej, zaledwie dawał się słyszeć huk dział, stłumiony wysokiemi murami domów czarnych.
W Podprefekturze, Henryeta znała córkę odźwiernego, Różę, drobną blondynkę, o wejrzeniu skromnem i miłem, która pracowała w fabryce Delaherche’a. Weszła więc do ich mieszkania. Matki nie było, ale Róża przyjęła ją ze zwykłą sobie uprzejmością.
— Och, moja droga pani, nogi nam już ustają. Mama poszła trochę odpocząć. Wyobraź pani sobie, całą noc trzeba było czuwać, gdyż ciągle przychodzono i odchodzono.
I nie czekając na pytania, mówiła, mówiła nieustannie, rozgorączkowana nadzwyczajnie tem, na co patrzała od wczoraj.
— Marszałek wyspał się doskonale, ale ten biedny cesarz! Nie! nie masz pani pojęcia jak on cierpi!... Wyobraź pani sobie, że wczoraj wieczór poszłam na górę dla pomocy przy wydawaniu bielizny stołowej. Otóż, przechodząc przez pokój, będący tuż obok gotowalni, usłyszałam jęki, ale jakie jęki! jak gdyby kto umierał. I stanęłam drżąca, z sercem ściśniętem, domyślając się, że to cesarz!... Musi mieć jakąś straszną chorobę, że tak krzyczy. Gdy ktoś jest, to się wstrzymuje, ale jak tylko zostanie sam, to jest mocniejsze nad jego wolę, krzyczy, jęczy tak, że włosy na głowie powstają.
— Czy wiesz, że się biją od dziś rana? — zapytała Henryeta, chcąc jej przerwać to opowiadanie.
Róża zrobiła ruch obojętny i mówiła dalej:
— Pojmujesz pani... chciałam się przekonać, i w ciągu nocy z pięć razy tam chodziłam i przykładałam ucho do dziurki od klucza... I jęczał ciągle i nie ustawał ani na chwilę, nie zmrużywszy nawet oka przez całą noc. Jestem tego pewną... Prawda, że to straszna rzecz tak cierpieć, wobec tego, co on ma na głowie? bo przecie wiadomo, że wpadli w błoto. Słowo daję, oni wszyscy wydają mi się waryatami! I ciągle ktoś przybywa, drzwi się nie zamykają, jedni się złoszczą, drudzy płaczą i prawdziwy rabunek w domu, oficerowie wypijają wino i kładą się na łóżkach w butach!... I wiesz pani co? jeden tylko cesarz jest grzeczny, najmniej miejsca zajmuje, siedzi ukryty w kąciku i jęczy...
A gdy Henryeta powtórzyła swe pytanie, odrzekła:
— Gdzie się biją? w Bazeilles się biją od samego rana!... Jakiś żołnierz na koniu doniósł o tem marszałkowi, który natychmiast udał się do cesarza z tą nowiną... Przed dziesięciu minutami marszałek odjechał i zdaje mi się, że cesarz pojedzie za nim, bo go ubierają teraz. Przed chwilą widziałam, że go czeszą, malują na twarzy, Bóg nie wie czem...
Ale Henryeta, otrzymawszy nakoniec to, o czem chciała wiedzieć, odeszła, mówiąc:
— Dziękuję ci, Różo. Śpieszy mi się.
A dziewczyna odprowadziła ją aż do ulicy, mówiąc:
— Jestem na pani usługi, pani Weiss. Wiem, że pani można wszystko powiedzieć.
Henryeta żywo powróciła do siebie na ulicę Voyards. Była pewną, że zastanie tam już męża i myślała, że gdy jej nie zastanie w domu, zaniepokoi się mocno, więc śpieszyła co miała sił. Zbliżając się do domu, podniosła głowę, sądząc że go zobaczy tam w górze, wychylającego się przez okno, oczekującego na nią niecierpliwie. Ale okno ciągle na roścież otwarte, było puste. Skoro weszła i obrzuciła wzrokiem trzy pokoje, uczuła ból w sercu, gdyż włóczyła się tu tylko mgła wilgotna i drżał nieustanny huk dział. Zbliżyła się do okna. Teraz pewna, że mgła poranna zakrywa wszystko, zdawała sobie doskonale sprawę z walki toczącej się w Bazeilles; słyszała grzechot kartaczownic, trzask bateryj francuzkich odpowiadających dalekiemu hukowi bateryj niemieckich. Zdawało się, że huk ten się zbliża i że bitwa wzmaga się z każdą chwilą.
Dla czego Weiss nie powraca? Wszak przyrzekł tak uroczyście powrócić przy pierwszem niebezpieczeństwie! I niepokój Henryety wzrastał, wyobraźnia rysowała jej przeszkody, drogę zatamowaną, pociski czyniące odwrót bardzo niebezpiecznym. A może mu się przytrafiło jakie nieszczęście!... Nie chciała o tem myśleć, nadzieja ją podtrzymywała. Potem powzięła projekt, że pójdzie na spotkanie męża. Ale niepewność ją wstrzymywała, może się z nim minie; i co zrobi, gdy go tam nie zastanie? a on jakże się zaniepokoi, gdy jej w domu nie znajdzie? Zresztą, pójście do Bazeilles w tej chwili wydawało jej się rzeczą bardzo prostą, odpowiadało jej charakterowi czynnemu, robiącemu w cichości to, co konieczność każe. Tam, gdzie jej mąż, ona być także powinna; to jest proste. Nagle, odchodząc od okna, rzekła:
— A pan Delaherche... pójdę zobaczyć...
Przypomniała sobie, że fabrykant sukna nocował w Bazeilles i że, jeżeli wrócił, będzie jej mógł udzielić wiadomości. Zeszła pośpiesznie. Nie przechodząc przez ulicę Voyards, przebiegła podwórze domu, przez korytarz prowadzący do zabudowań fabrycznych, których fasada monumentalna wychodziła na ulicę Maqua. W chwili, gdy wchodziła do dawnego ogrodu, teraz wybrukowanego, tak że został tylko mały trawnik, otoczony przepysznemi drzewami, wiązami z przeszłego wieku, zdziwiła się, spostrzegłszy przed zamkniętemi wrotami wozowni, straż wojskową; przypomniała sobie zaraz, że wczoraj mówiono, iż kasa korpusu 7-go była tam złożona; zrobiło na niej dziwne wrażenie wszystko to złoto, te miliony, jak opowiadano, ukryte w tej wozowni, gdy tam w oddali się zabijano. Ale w chwili gdy wchodziła na schody, boczne, by dostać się do pokoju Gilberty, zatrzymała się wobec innego spotkania, tak niespodziewanego, że cofnęła się wstecz o trzy schody, wahając się czy pójść tam na górę. Jakiś żołnierz, kapitan, przebiegł koło niej, z lekkością widma, które naraz znikło, jednakże zdołała go poznać, gdyż widziała go w Charleville u Gilberty, gdy ta jeszcze była tylko panią Maginot. Postąpiła parę kroków na dziedzińcu, podniosła oczy na dwa wielkie okna pokoju sypialnego, w których rolety były spuszczone. Potem zdecydowała się i poszła na górę.
Na pierwszem piętrze chciała zapukać do drzwi buduaru, jako przyjaciółka dzieciństwa, która przychodzi poufnie pogawędzić rano. Ale drzwi te, źle zamknięte w pośpiechu, były na pół otwarte. Popchnęła je i przeszedłszy przez buduar znalazła się w pokoju sypialnym. Był to pokój bardzo wysoki, z którego sufitu spadały obfite firanki z czerwonego aksamitu, otaczając obszerne łóżko w zupełności. Najmniejszego szmeru, cisza senna szczęśliwej nocy, spokojny oddech zaledwie dosłyszany, rozlegał się wśród nieokreślonej woni fiołków.
— Gilberto! — zawołała łagodnie Henryeta.
Młoda kobieta obudziła się natychmiast i przy słabym blasku dnia przenikającego przez ciemne firanki okien, podniosła swą piękną główkę okrągłą, otoczoną poduszkami, wsparta na jednej z rąk obnażonych, wśród włosów czarnych, rozplecionych.
— Gilberto!
Poruszyła się, wyciągnęła, nie otwierając oczów.
— Dobrze! do widzenia... O! proszę cię...
Wreszcie podniosła głowę i poznała Henryetę:
— Patrzcie! to ty... któraż to godzina?
Gdy się dowiedziała, że już świta, zmieszała się i poczęła żartować dla pokrycia zmieszania, że nie jest to godzina odwiedzin. Poczem na pytanie o męża, odrzekła:
— Ależ on nie wrócił i nie wróci, jak koło godziny dziewiątej, zdaje mi się... Dla czego chcesz, żeby tak prędko wrócił?
Henryeta, widząc ją uśmiechniętą, na pół senną wśród marzeń rozkosznych, musiała jej wyraźnie wytłomaczyć o co idzie.
— Mówię ci, że się biją w Bazeilles od świtu i że jestem bardzo niespokojna o męża.
— Och, moja droga — zawołała Gilberta — nie masz się czego niepokoić... Mój jest tak rozsądny, że gdyby tam było najmniejsze niebezpieczeństwo, to byłby tu oddawna... Dopóki go nie zobaczysz, możesz być zupełnie spokojną.
Uwaga ta uderzyła Henryetę. W rzeczy samej, Delaherche nie należał do ludzi, mogących się na cokolwiek narazić bezpożytecznie. Uspokoiła się więc, podniosła roletę, i pokój rozjaśnił się różowym blaskiem nieba, po którem słońce poczęło biedz i złocić mgłę. Jedno z okien było na pół otwarte i słychać było teraz huk dział w tym wielkim ciepłym pokoju, tak zamkniętym i zduszonym przed chwilą.
Gilberta podniosła się na pół, z łokciem na poduszce i spojrzała na niebo swemi pięknemi, pustemi oczami.
— A więc biją się — mruknęła.
Koszula jej się zsunęła, jedno z ramion było nagie, o skórze różowej i delikatnej, pokryte gęstemi czarnemi włosami; jej przebudzenie wydawało zapach przenikliwy, zapach miłości.
— Biją się tak rano, mój Boże! Jakież to śmieszne bić się!...
Ale wzrok Henryety padł na parę rękawiczek wojskowych, rękawiczek męzkich, zapomnianych na stoliczku, i nie mogła powtrzymać się od wyrazu zdziwienia. Gilberta zarumieniła się mocno, przyciągnęła ją do łóżka ruchem niepewnym i pieszczotliwym, i kryjąc twarz w ramionach, szepnęła:
— Tak, czuję to, że wiesz, że go widziałaś... ale moja droga, nie trzeba mię zbyt surowo sądzić. To dawny przyjaciel, wszak wyznałam ci moją słabość, w Charleville, dawniej, pamiętasz...
Zniżyła głos i mówiła z przymileniem, w którem drżał śmiech:
— Wczoraj tak mię błagał, gdym go zobaczyła znowu... Pomyśl sobie, on się bije dziś rano, może go zabiją... Czyż mogłam odmówić?...
I było to heroicznem i zachwycającem w tej jej wesołości czułej, ten ostatni podarunek rozkoszny, ta noc oddania się w wilią bitwy. Z tego to ona się śmiała, mimo swego zmieszania, ze swem roztrzepaniem. Nie miałaby serca zamknąć drzwi, zwłaszcza że wszystkie okoliczności sprzyjały tej schadzce.
— Czy mnie potępiasz?
Henryeta wysłuchała jej z wielką powagą. Rzeczy te dziwiły ją, bo ich zrozumieć nie mogła. Widocznie, ona była inną. Od świtu serce jej było przy mężu i przy bracie, tam, pod gradem kul. Jak można spać tak spokojnie, oddawać się miłostkom, gdy ukochane istoty są w niebezpieczeństwie?
— Ależ moja droga, twój mąż a nawet ten pan... czyż serce cię nie boli, że nie jesteś przy nich? Czyż nie myślisz, że mogą ci ich lada chwila przynieść z głową roztrzaskaną?
Żywo swem przepysznem nagiem ramieniem Gilberta odepchnęła okropny obraz.
— Och, mój Boże! co też mówisz! Niedobra jesteś, psujesz mi tak poranek... Nie! nie! nie chcę o tem myśleć, to bardzo smutne!
I Henryeta pomimowoli uśmiechnęła się na to. Przypomniała sobie dziecinne obu lata, gdy ojciec Gilberty, komendant de Vineuil, mianowany dyrektorem komory celnej w Charleville w skutek ran, oddał swą córkę na wieś, niedaleko Chêne-Populeux, zaniepokojony jej kaszlem, widmem śmierci żony, którą suchoty zabrały w młodości. Dziewczynka miała zaledwie dziewięć lat, a była już nadzwyczajną kokietką, grała komedyę, chciała zawsze udawać królową, strojąc się we wszelkie, jakie znalazła gałgany, chowając papier srebrny z czekolady dla zrobienia z niego naszyjników i koron. Później taką samą była, gdy w dwudziestym roku życia zaślubiła inspektora leśnego, Maginota. Mézières, ściśnięte w wałach, nie podobało jej się i mieszkała stale w Charleville, którego życie bujne, pełne rozrywek i zabaw bardzo lubiła. Ojciec już nie żył, używała więc zupełnej swobody z mężem arcy wygodnym, którego głupota była jej bardzo na rękę. Złośliwość prowincyonalna przypisywała jej wtedy mnóstwo kochanków, ale w rzeczy samej miała tylko jednego, kapitana Beaudoin, wśród powodzi mundurów, między któremi się obracała, dzięki dawnym stosunkom ojca i pokrewieństwa z de Vineuil. Nie była ona złą i upartą, ale po prostu lubiła przyjemności, i zdawało jej się, że biorąc kochanka, czyniła tylko zadość nieprzepartej potrzebie okazywania się piękną i wesołą.
— To bardzo źle, żeś odnowiła ten stosunek — rzekła nakoniec Henryeta z miną poważną.
Ale Gilberta zamknęła jej usta pieszczotliwym ruchem.
— Och, moja droga, przecież inaczej nie mogłam zrobić, zresztą to raz ostatni... wiesz, że wolałabym umrzeć teraz, niż zdradzić mego nowego męża.
Nie mówiły już teraz, leżąc w swych objęciach serdecznych a tak przecież różne od siebie. Słyszały bicie własnych serc, mogły prawie rozróżniać ich tętno odmienne, jedno oddane uciechom, rozkoszy, dzielące się — drugie pogrążone w jedynem poświęceniu, w milczącym heroizmie dusz silnych.
— A to naprawdę się biją! — zawoła wreszcie Gilberta. — Trzeba się prędko ubrać.
Od chwili gdy w pokoju zapanowało milczenie, huk wystrzałów zdawał się zwiększać. Wyskoczyła więc z łóżka, i nie chcąc wołać pokojówki, pozwoliła, że Henryeta dopomogła jej do ubierania się. Wdziała zaraz na siebie suknię, żeby być gotową na przyjęcie lub wyjście w razie potrzeby. Gdy kończyła się czesać, ktoś zapukał do drzwi i pobiegła otworzyć, poznając głos starszej pani Delaherche.
— Proszę, proszę, droga mamo, możesz wejść.
Ze zwykłem sobie rozstrzepaniem wprowadziła ją, nie zważając na to, że rękawiczki wojskowe pozostały na stoliczku. Napróżno Henryeta pośpiesznie je schwyciła i rzuciła za fotel — pani Delaherche musiała je spostrzedz, gdyż przez chwilę stała niema, jak gdyby nie mogła schwycić powietrza. Mimowoli obrzuciła wzrokiem cały pokój i zatrzymała oczy na łóżku z ciemnemi firankami, otwartemi szeroko, łóżku pełnem nieporządku.
— A więc to pani Weiss cię rozbudziła... musiałaś więc spać, moja córko...
Widocznie przyszła nie po to, żeby jej to powiedzieć. Ach! to małżeństwo, które syn uparł się zawrzeć pomimo jej woli, w pięćdziesiątym roku życia, po dwudziestu latach lodowatego pożycia z kobietą zgryźliwą i chudą, on tak rozumny do tej chwili, porwany teraz przez żądzę młodości ku tej pięknej wdowie, tak lekkomyślnej i wesołej! Przyrzekała sobie, że będzie czuwać nad teraźniejszością a tymczasem przeszłość powraca! Ale czyż miała mówić? Żyła w tym domu jak milcząca nagana, zamykała się ciągle w swym pokoju, oddana surowej dewocyi. Tym razem jednak obelga była zbyt wielką, to też postanowiła uwiadomić syna.
Gilberta zarumieniona odrzekła:
— Tak, spałam przez kilka godzin wybornie... wiesz, że Julian nie wrócił...
Pani Delaherche przerwała jej ruchem głowy. Od chwili, gdy działa grzmieć poczęły, była niespokojną i oczekiwała powrotu syna. Ale była to matka-bohaterka. Przypomniała sobie teraz po co tu przyszła.
— Twój wuj, pułkownik, przysłał majora Bouroche z kartką ołówkiem pisaną, pytając, czy nie zgodzimy się na urządzenie tu ambulansu... Wie, że mamy miejsca dosyć w fabryce, i oddałam już dziedziniec i suszarnię do dyspozycyi tych panów... Tylko, wypada żebyś zeszła.
— Och, zaraz! — zawołała Henryeta, zbliżając się. Pomożemy im.
Gilberta okazała bardzo wiele gorliwości a nawet zapału w tej nowej roli infirmerki. Zarzuciła zaledwie chustkę koronkową na włosy i wszystkie trzy kobiety zeszły. Na dole, gdy stanęły w obszernym przedsionku, spostrzegły zbiegowisko na ulicy przez otwarte na oścież drzwi. Jakiś wóz nizki zbliżał się powoli, zaprzężony w jednego konia, którego porucznik od żuawów za cugle prowadził. Sądziły, że to jest pierwszy ranny, którego do nich wiozą.
— Tak, to tu, to tu... wjedź pan!
Ale wyprowadzono je z błędu. Ranny, leżący w głębi wózka, był to sam marszałek Mac-Mahon. Wieziono go do podprefektury, po zrobieniu mu pierwszego opatrunku w jakimś domku ogrodnika. Był z gołą głową, na pół rozebrany, hafty złote munduru zabrudzone kurzem i poplamione krwią. Nie mówiąc nic, podniósł głowę i patrzał wzrokiem bezmyślnym. Ale spostrzegłszy trzy kobiety, przestraszone, z rękami załamanemi wobec tego nowego i wielkiego nieszczęścia, tej armii pozbawionej wodza prawie przy pierwszych strzałach, schylił lekko głowę z uśmiechem słabym i ojcowskim. Inni, rozgorączkowani, opowiadali już, że generał Ducrot został mianowany wodzem naczelnym. Było w pół do ósmej.
— A cesarz? — spytała Henryeta jakiegoś księgarza, stojącego przed swym sklepem.
— O! już będzie z godzinę temu, jak przejechał — odrzekł sąsiad. — Pobiegłem za nim i widziałem, że wyruszył przez bramę Balan... Obiega pogłoska, że kula armatnia urwała mu głowę...
Ale kupiec korzenny z przeciwka rozgniewał się.
— Co pan tam pleciesz! to wszystko łgarstwo! tam tylko dzielni ludzie położą swe głowy!
Wózek wiozący marszałka skierował się ku placowi kolegium i zginął w tłumie, zwiększającym się ciągle, śród którego obiegały już najdziwaczniejsze pogłoski o bitwie. Mgła ustępowała, ulice płonęły blaskiem słonecznym.
Z dziedzińca nagle jakiś głos ostry zawołał:
— Moje panie, to nie tam, to tutaj jesteście potrzebne!
Poszły więc wszystkie trzy i znalazły się w obec majora Bouroche, który rzucił już w jakiś kąt swój mundur i przywdział wielki fartuch biały. Jego głowa ogromna o włosach twardych i najeżonych, jego lwia twarz gorzała gorączką i energią wpośród wszystkiej tej białości, niepokrytej jeszcze ani jedną plamą. I wydał im się tak strasznym, że odrazu stały się jego niewolnicami, posłusznemi każdemu skinieniu, potrącając się w pośpiechu dla wykonania jego rozkazów.
— Nie mamy nic... Proszę o bieliznę, postarajcie się o więcej materaców, wskażcie mym ludziom, gdzie jest studnia...
Biegały, podwajały się, stały się jego sługami.
Wybór fabryki na lazaret, był bardzo trafny. Była tam suszarnia, oświecona przez wielkie szyby, gdzie można było wygodnie pomieścić przeszło sto łóżek; obok znajdowała się szopa, gdzie można było dokonywać operacyj. Przyniesiono tam długi stół, studnia była o kilka kroków, lżej ranni mogli oczekiwać na trawniku sąsiednim. Było tu bardzo przyjemnie pod temi pięknemi wiązami odwiecznemi, które rzucały cień rozkoszny.
Bouroche wolał się odrazu zainstalować w Sedanie, przewidując rzeź i straszliwe popchnięcie, które tu miało rzucić wojska. Zadowolnił się tem, że zostawił przy 7-mym korpusie, w tyle po za Floing dwa ambulanse ruchome dla podania pierwszej pomocy, które miały mu przysyłać rannych, po tymczasowym ich opatrunku. Cała sekcya służby zdrowia znajdowała się tam, obowiązana do zbierania pod ogniem wszystkich ranionych, mając z sobą znaczną ilość wozów i furgonów. Sam zaś Bouroche, oprócz swych pomocników, których zostawił na placu boju, przyprowadził cały personel, dwóch majorów drugiej klasy i trzech podporuczników, którzy, spodziewał się, że wystarczą do operacyj. Prócz tego było tam trzech aptekarzy i tuzin żołnierzy służby zdrowia.
Ale nie przestawał się gniewać, ciągle się unosił.
— Co wy tam u dyabła robicie? Ściśnijcie mi lepiej te materace! Jeżeli trzeba to pakujcie słomę!
Armaty wciąż grzmiały, wiedział, że lada chwila rozpocznie się krwawa praca, że tylko patrzeć jak poczną ciągnąć wozy pełne krwawego mięsa, i z pośpiechem urządzał wielką salę, dotąd pustą. W szopie robiono inne przygotowania: skrzynie z bandażami i lekarstwami uszykowano otwarte na deskach, paczki szarpi, opasek, kompresów, bielizny, obok wielkiego słoja z maściami i butelki z chloroformem; rozkładano pudełka z narzędziami; błyszczące jasną stalą, sondy, nożyczki, noże, piłki, cały arsenał, wszelkie kształty ostre i rżnące tego, co się zagłębia, tnie, ucina, rżnie. Ale brakowało miednic.
— Musicie mieć donice, cebrzyki, kociołki, cokolwiek bądź... Nie będziemy się przecież do dyabła babrali w krwi aż po uszy!... A gąbki! pamiętajcie, żeby mi były gąbki!...
Pani Delaherche pobiegła i powróciła w towarzystwie trzech służących, obciążonych wszystkiemi naczyniami, jakie znaleźć mogła. Stojąc przed pudełkami z narzędziami chirurgicznemi, Gilberta dała znak Henryecie i pokazywała je z lekkim dreszczem. Wzięły się obie za ręce i stały tak milczące, kryjąc w uścisku głuchą grozę, litość pełną trwogi, jaka je obejmowała.
— Patrz, moja droga, jak sobie pomyślę, że mogliby mi tem co odciąć...
— Biedni ludzie!
Na wielkim stole, Bouroche umieścił materac, który pokrył płótnem woskowanem, gdy stąpanie koni dało się słyszeć pod bramą. Był to pierwszy wóz ambulansowy, który wjechał na dziedziniec. Mieścił on jednak zaledwie dziesięciu lekko rannych, siedzących twarzami do siebie, większość z rękami na chustce, niektórzy ranni w głowy, z czołami obwiązanemi. Zeszli podtrzymywani przez służbę i rozpoczęły się oględziny.
W chwili, gdy Henryeta dopomagała ruchem delikatnym jakiemuś młodemu żołnierzowi, z ręką przestrzeloną, do zdjęcia munduru, co wywoływało w nim krzyki boleści, zauważyła numer jego pułku.
— To pan jesteś z pułku 106-go! A może należysz do kompanii Beaudoin?
Nie, należał do kompanii Ravaud. Ale znał kaprala Jana Macquarta, i sądził, że sekcya ta nie należała jeszcze do bitwy. Wiadomość ta, tak niepewna, napełniła radością młodą kobietę; jej brat żył i nicby jej już nie brakowało, gdyby mogła jeszcze uścisnąć męża, którego ciągle oczekiwała.
W tej chwili Henryeta podniosła głowę i zdziwiła się, spostrzegłszy o kilka kroków od siebie, w środku grupy ludzi, Delaherche’a, opowiadającego straszliwe niebezpieczeństwo, jakie mu groziło na drodze z Bazeilles do Sedanu. Zkąd on się tu wziął? Nie widziała, jak wszedł.
— Czy mąż mój nie przyszedł z panem?
Ale Delaherche, zarzucony pytaniami żony i matki, nie spieszył się z odpowiedzią.
— Zaraz powiem pani.
Poczem rozpoczynając znów opowiadanie, mówił:
— Idąc z Bazeilles do Balan o mało, że dwadzieścia razy nie byłem zabity. Grad, uragan kul i granatów!... Spotkałem cesarza, o! on jest bardzo mężny... Nakoniec z Balan aż do Sedanu biegłem pędem.
Henryeta wstrząsnęła go za rękę.
— A mój mąż?
— Weiss! ależ on tam został!
— Jakto tam?
— A tak, podniósł karabin jakiegoś żołnierza poległego i strzela.
— Strzela, ale po co?
— Oszalał po prostu! Nie chciał ze mną iść, więc go opuściłem.
Henryeta patrzała nań wzrokiem nieruchomym, szeroko rozwartym. Zapanowało milczenie, poczem tonem spokojnym rzekła:
— To dobrze, idę tam.
Ona tam idzie, ale jak? Wszak to jest niemożliwe, to jest szaleństwo! Delaherche znów począł mówić o kulach, o kartaczach zamiatających drogę. Gilberta wzięła ją znów za ręce, chcąc ją niejako zatrzymać a pani Delaherche wysilała się na wykazanie jej, jak jej projekt jest ślepo zuchwałym. Ona wszakże pozostawała ze swem spojrzeniem słodkiem i pełnem prostoty:
— To na próżno, idę tam.
Uparła się i wzięła tylko czarną koronkę, którą Gilberta miała na głowie. Delaherche, mając nadzieję że ją przekona, oświadczył, że pójdzie z nią, przynajmniej do bramy Balan. Ale spostrzegł straż, która wpośród zamieszania wywołanego przez urządzenie lazaretu, nie przestała chodzić krokiem miarowym przed wozownią, w której znajdowała się kasa siódmego korpusu; przypomniał sobie, ogarnął go strach i pobiegł, by zapewnić się jednym rzutem oka, że miliony były na swem miejscu.
Henryeta znajdowała się już w bramie.
— Zaczekajże pani na mnie! Słowo daję, jesteś tak samo szaloną, jak twój mąż!
W tej chwili nowy wóz ambulansowy ukazał się i zakrył ją zupełnie. Wóz ten był mniejszy, na dwóch tylko kołach, i mieścił w sobie dwóch, ciężko rannych, leżących na pasach. Pierwszy, którego zdjęto z wszelkiemi ostrożnościami, stanowił tylko masę mięsa krwawego, miał rękę strzaskaną, i brzuch poszarpany przez granat. Drugi miał nogę prawą odciętą. Zaraz też Bouroche, rozkazawszy tego ostatniego położyć na ceracie materaca, zabrał się do pierwszej operacyi, wśród nieustannej bieganiny infirmerów i pomocników. Pani Delaherche i Gilberta usiadły na trawie i rozwijały bandaże.
Tymczasem Delaherche dogonił Henryetę.
— Posłuchaj mnie, kochana pani Weiss, ty nie zrobisz tego szaleństwa... Jakim sposobem chcesz się połączyć z Weissem? Jego tam już zapewne nie ma, pobiegł przez pola do domu. Przysięgam pani, że do Bazeilles niepodobna się dostać.
Ale ona nie słuchała go wcale, przyśpieszała kroku, zapuściła się w ulicę Ménil, chcąc się dostać do bramy Balan. Była może godzina dziewiąta i Sedan nie był już pokryty czarną mgłą poranku, świtem pustym i mętnym w gęstej mgławicy. Mocne słońce wyraźnie rzucało cienie domów, bruk deptał tłum niespokojny, który co chwila przerzynały pędzące galopem sztafety. Tworzyły się gęste grupy koło kilku żołnierzy bezbronnych, którzy tu przybiegli, jeden lekko raniony, drugi w stanie nadzwyczajnego podrażnienia nerwowego giestykulował i krzyczał. Mimo to jednak miasto mniej więcej miałoby swój zwykły wygląd codzienny, gdyby sklepy nie były zamknięte a okna nie były osłonięte szczelnie. A przytem ten huk dział, ten huk nieustanny, od którego wszystkie kamienie, ziemia, mury aż do szczytów swoich drżały.
Delaherche był łupem walki wewnętrznej bardzo nieprzyjemnej, poczucia z jednej strony obowiązku mężczyzny odważnego, który mu nakazywał, ażeby nie opuszczał Henryety, i strachu odbywania jeszcze raz drogi do Bazeilles pod gradem kartaczy. Nagle, w chwili gdy zbliżali się do bramy Balan, cały potok oficerów konnych wjeżdżających tutaj, rozdzielił ich. Ludzie prawie dusili się przy tej bramie, oczekując na wiadomości. Napróżno biegał, szukał młodej kobiety; musiała już przejść szańce, śpiesząc się na gościńcu. I kładąc koniec swej gorliwości, mruknął:
— Ha! tym gorzej! to, strasznie głupie!
I wrócił do Sedanu, włócząc się jak mieszczuch ciekawy, nie chcący nic utracić z widowiska, pełen jednak wzrastającego niepokoju. Co z tego wszystkiego będzie? i jeżeli armia zostanie pokonaną, czy miasto na tem nie ucierpi? Na te pytania odpowiedź musiała być bardzo niejasna, zależna w zupełności od wypadków. Niemniej przeto zaczął drżeć o swą fabrykę, swą nieruchomość przy ulicy Maqua, zkąd wprawdzie wyniósł wszystkie swe cenniejsze przedmioty i ukrył w miejscu bezpiecznem. Udał się do ratusza, gdzie rada municypalna nieustannie zasiadała, łaził tu długo, nie dowiedziawszy się nic nowego, chyba to, że bitwa przybiera nader zły obrót. Armia nie wiedziała czyich słuchała rozkazów, cofnięta w tył przez generała Ducrota w ciągu dwóch godzin, w których naczelne dowództwo do niego należało poprowadzona znów naprzód przez generała Wimpffena, który po nim nastąpił; i te wahania niepojęte, te pozycye, które trzeba było brać siłą opuściwszy je przed chwilą, cały ten brak planu i kierunku rześkiego, przyśpieszały klęskę.
Potem Delaherche posunął się aż do podprefektury, chcąc się dowiedzieć czy cesarz nie powrócił. Udzielono mu tylko wiadomości o marszałku Mac-Mahonie, któremu chirurg opatrzył ranę wcale nie groźną, i który leżał spokojnie w łóżku. Ale około godziny jedenastej, gdy znów począł się włóczyć po mieście, zatrzymał go na chwilę przy ulicy Wielkiej, przed hotelem Europejskim, długi orszak jeźdźców pokrytych kurzem; znużone ich konie ledwie się wlokły. Na czele tych jeźdzców poznał cesarza, który powracał po czterogodzinnym pobycie na polu bitwy. Śmierć stanowczo go omijała. Pod potem niepokoju tego pochodu przez drogę klęski, farba starła się z policzków, wywoskowane wąsy zmiękły i obwisły, twarz cery ziemistej przybrała dawny wyraz agonii. Jeden z oficerów, zszedłszy z konia przed hotelem, począł mówić wśród tłumu o drodze przebieżonej, od Moncelle aż do Givonny, wzdłuż małej doliny, między wojakami korpusu pierwszego, których sasi odrzucali na brzeg prawy strumienia; więc zwrócono przez wąwóz Fond de Givonne, tak już zapchany, że gdyby nawet cesarz chciał powrócić na czoło wojska, nie mógłby tego dokonać. A zresztą, po co by tam wracał?
Gdy Delaherche słuchał tych szczegółów, gwałtowny huk wstrząsnął całą dzielnicą. Był to granat, który zwalił komin na ulicy Świętej Barbary, niedaleko baszty. Rozległy się krzyki, jęki kobiet dały się słyszeć. Delaherche przytulił się do ściany, gdy nowy huk strzaskał wszystkie szyby w sąsiednim domu. Zaczynało być strasznie; bombardowano Sedan! Ruszył więc pędem na ulicę Maqua i tak gorąco pragnął się przekonać o istotnym stanie rzeczy, że się nie zatrzymał nigdzie, wbiegł aż pod strych, gdzie na samym szczycie był rodzaj tarasu, zkąd można było obejrzeć miasto i okolicę.
Za pierwszem spojrzeniem uspokoił się. Bój toczył się po przez miasto i baterye niemieckie w Marfée i Frénois, górą, po nad domami zamiatały płaskowzgórze w Algérie, i zaczął się nawet interesować biegiem granatów, olbrzymią krzywizną lekkiego dymku, jaką zakreślały nad Sedanem, podobne do ptaków niewidzialnych lecących na swych skrzydłach szarych. Z początku zdawało mu się, że kilka granatów, które podziurawiły dachy dokoła niego, było pociskami zabłąkanemi. Miasta jeszcze nie bombardowano, ale potem, przypatrując się lepiej, osądził, że to jest zapewne odpowiedź na rzadkie strzały dawane z dział fortecznych. Odwrócił się i począł przypatrywać się od strony północnej cytadeli, całemu temu skomplikowanemu nagromadzeniu fortyfikacyj, murom poczerniałym, zielonym przestrzeniom stoków, układowi geometrycznemu bastyonów, zwłaszcza trzem olbrzymim fortom: Szkockiemu, Wielkiego ogrodu i la Rochette, o kątach groźnych; od wschodu, niby przedłużenie cyklopskie wznosił się fort Palatynatu, po nad przedmieściem Ménil. Robiło to na nim smutne wrażenie czegoś olbrzymiego i zarazem dziecinnego. Czy one zdolne są stawić czoło armatom, których pociski przelatują tak swobodnie z jednego na drugi koniec nieba? Zresztą, twierdza nie była uzbrojona, nie miała dział koniecznych, ani amunicyi, ani załogi. Przed trzema tygodniami dopiero gubernator uorganizował gwardyę narodową z obywateli dobrej woli, do obsługi kilku dział, będących w dobrym stanie. Dzięki temu z Palatynatu strzelały trzy działa, choć z pół tuzina znajdowało ich się przy bramie paryskiej. Na nieszczęście nie miano więcej nad siedem do ośmiu nabojów na działo; oszczędzano więc prochu i dawano ognia co pół godziny, dla honoru, gdyż granaty padały blizko, na łąkę. To też baterye nieprzyjacielskie przez pogardę odpowiadały tylko kiedy niekiedy, po prostu jakby przez litość.
Co jednak najwięcej zajmowało Delahercha, to właśnie te baterye. Badał wzrokiem pagórki Marfée, gdy przyszło mu na myśl użyć lunety, którą niegdyś bawił się dla szpiegowania okolicy z wyżyn swego tarasu. Zeszedł więc po nią, powrócił i ustawił; oryentując się powoli, przeglądając kolejno niwy, drzewa, domy; zatrzymał się po nad wielką bateryą w Frénois, na grupie mundurów, którą Weiss widział był z Bazeilles na brzegu lasku sosnowego. Ale Delaherche, dzięki powiększeniu lunety, widział ją z taką dokładnością, że mógł policzyć oficerów. Wielu z nich leżało na trawie, inni, stojąc, tworzyli grupy na czele stał sam jeden, suchy i chudy, w mundurze skromnym, pod którym jednak czuć było pana. Tak, był to król pruski, dosięgający zaledwie wielkości palca, podobny do tych maleńkich żołnierzy, któremi dzieci się bawią. Delaherche nie spuścił zeń wzroku, ciągle powracał do tej postaci nieskończenie małej, której twarz niby główka od szpilki, rysowała się jak punkt blady na tle nieba błękitnego.
Jeszcze do południa było daleko i król obserwował pochód matematyczny, nieubłagany swych wojsk; od godziny dziewiątej rano szły one, szły ciągle po drogach nakreślonych z góry, zamykając koło, posuwając się krok za krokiem w okrąg Sedanu, istny mur ludzi i armat. Od strony lewej, wojska, przybywszy przez nagą płaszczyznę Donchery, nie przestawały debuszować z wąwozu Saint-Albert, przechodziły Saint-Menges i zaczynały docierać do Fleigneux; i widział wyraźnie, jak po za korpusem XI-tym, ścierającym się gwałtownie z wojskami generała Douay, przesuwał się korpus V-ty, korzystający z lasów, by dostać się na wzgórze Illy; a tymczasem baterye przybywały do bateryj, szereg dział huczących bezustanku, cały horyzont w ogniu. Armia od strony prawej zajmowała teraz wszystkie wzgórza Giwonny, korpus XII zawładnął Moncelle, gwardya przez Daigny, wkraczała w strumyk, oraz ku wzgórzu, zmusiwszy wprzódy generała Dacrota do cofnięcia się przez lasek Garenny. Jeszcze jeden wysiłek, a książę następca tronu pruskiego poda rękę następcy saskiemu, na tem polu nagiem, na samym skraju lasów Ardeńskich. Od strony południowej, nie można już było dostrzedz Bazeilles, zakrytego przez dym pożaru, w czerwonawym pyle zaciekłej walki.
A król spokojny, patrzał, czekał od rana. Godzina, dwie godziny jeszcze, może trzy; była to tylko kwestya czasu, jedno koło wprawi w ruch inne, machina do miażdżenia poruszyła się i spełni swe zadanie. Pod nieskończonością nieba oblanego blaskiem słonecznym, pole bitwy się kurczyło, cała ta szalona mieszanina punktów czarnych wywracała się, tłoczyła coraz bardziej dokoła Sedanu. Okna w mieście błyszczały, jakiś dom zdawał się gorzeć na lewo, ku przedmieściom Cassine. A tam, dalej, na polu znów opustoszałem od strony Donchery i Carignan, leżała cisza gorąca i świetlista, jasne wody Mozy, drzewa, szczęśliwe z życia, wielkie pola żyzne, szerokie łąki zielone, pod potężnym żarem południa.

Król jednem słowem zażądał wiadomości. Na olbrzymiej szachownicy chciał wiedzieć i dzierżyć w swym ręku ten pył ludzki, któremu rozkazywał. Po jego prawej stronie gromada jaskółek, przerażona hukiem dział, wzbiła się bardzo wysoko i zginęła w błękicie południa.

IV.

Henryeta na drodze do Balan z początku mogła się szybko posuwać. Była zaledwie godzina dziewiąta; gościniec szeroki, otoczony domami i ogrodami, był jeszcze wolny, coraz bardziej jednak zapychał się w miarę zbliżania do miasteczka, z którego mieszkańcy uciekali a wojska ciągle się przesuwały. Przy każdej fali tłumu, Henryeta przyciskała się do ścian; prześlizgiwała się, przemykała zawsze. I drobna, okryta ciemną suknią, ze swemi pięknemi włosami jasnemi i twarzyczką bladą na pół ukrytą pod czarną koronką, nie zwracała na siebie niczyjej uwagi, nic nie powstrzymywało jej kroku lekkiego i cichego.
Ale przed Balan pułk piechoty marynarki zagrodził jej drogę. Była to zbita masa ludzi, czekających na rozkazy, stojąca pod cieniem wielkich drzew. Spięła się na palce i nie mogła dojrzeć końca. Jednakże usiłowała zrobić się jeszcze mniejszą, przecisnąć niejako. Odpychano ją, czuła, że ją uderzają kolbami. Po dwudziestu krokach rozległy się krzyki i protestacye. Jakiś kapitan spostrzegł ją i krzyknął:
— Hej, kobieto, czyś oszalała?... Dokąd idziesz?
— Idę do Bazeilles.
— Jakto do Bazeilles?
Rozległ się śmiech ogólny. Pokazywano ją sobie, żartowano. Kapitan, rozweselony także, mówił:
— Moja dzierlatko, mogłabyś też zabrać nas z sobą do Bazeilles!... Byliśmy tam przed chwilą i mam nadzieję, że jeszcze powrócimy, ale muszę cię ostrzedz, że tam jest bardzo gorąco.
— Idę do Bazeilles, do mego męża — odrzekła Henryeta swym głosem słodkim a jej oczy bladoniebieskie zachowywały ciągle wyraz spokojnego postanowienia.
Przestano się śmiać; jakiś stary sierżant wziął ją za rękę i zmusił do powrotu.
— Widzisz, moje biedne dziecię, że niepodobieństwo jest iść dalej... kobieta nie może w tej chwili dostać się do Bazeilles... Twego męża znajdziesz później. No, miejże rozum!
Musiała ustąpić, zatrzymała się, stojąc, spinając się co chwila na palce, patrząc przed siebie w upartem postanowieniu posunięcia się naprzód... Słuchając tego co mówiono dokoła niej, nabywała świadomości o położeniu. Oficerowie uskarżali się gorzko na rozkaz odwrotu, który ich zmusił do opuszczenia Bazeilles o kwadrans na dziewiątą, gdy generał Ducrot, następując w komendzie po marszałku, chciał skoncentrować wszystkie wojska na płaskowzgórzu Illy. Co było najgorszem, to że korpus 1-szy, cofnąwszy się zanadto wcześnie oddał dolinę Givonny niemcom, tak że korpus 12-ty, atakowany już bardzo żywo od czoła, zaczął być okrążany od strony lewej. Potem, teraz gdy generał Wimpffen nastąpił po generale Ducrot, plan pierwotny wziął znowu górę, przyszedł rozkaz odebrania znowu Bazeilles bądź co bądź, dla wrzucenia bawarczyków do Mozy. Czyż to nie było głupiem, że kazano opuścić pozycyę, którą teraz chcą znowu odzyskać, gdy nieprzyjaciel stał się jej panem? Chętnie każdy wyleje swą krew, ale nie dla czyjejś fantazyi!
Zrobił się ruch między ludźmi i końmi; ukazał się generał Wimpffen i stojąc w strzemionach, z twarzą rozpłomienioną, krzyczał w słowach pełnych przesady:
— Moi przyjaciele, nie możemy się cofać, bo wszystkoby się skończyło... Jeżeli zmuszeni będziemy do odwrotu, pójdziemy na Carignan a nie na Mézières... Ale zwyciężymy, pobiliście ich dziś rano, pobijecie ich raz jeszcze!
Popędził galopem po drodze, prowadzącej ku Moncelle. Obiegała pogłoska, że miał z generałem Ducrot żywą bardzo rozprawę, gdyż każdy z nich popierał swój plan, krytykując przeciwnika, jeden oświadczał, że odwrót na Mézières nie był możliwy od rana, drugi prorokował, że jeśli przed wieczorem armia nie skoncentruje się na płaskowzgórzu, to będzie otoczona. I zarzucali sobie wzajemnie, że nie znają ani kraju, ani prawdziwego położenia wojsk. Co było najgorszego, to że obadwa mieli racyę.
Henryeta od niejakiego czasu zapomniała o potrzebie postępowania naprzód. Spostrzegła ona pewną rodzinę z Bazeilles, siedzącą teraz na skraju drogi, męża tkacza z żoną, matkę z trzema córkami, z których najstarsza miała zaledwie dziewięć lat. Byli oni tak znużeni, tak zmęczeni rozpaczą i fatygą, że nie mogli iść dalej i padli pod pierwszym lepszym murem.
— Ach, moja droga pani — mówiła kobieta do Henryety — straciliśmy wszystko... Nasz dom, jak pani wiesz, stał na placu kościelnym. Otóż granat zapalił go. Dziwię się, żeśmy wszyscy, dzieci i ja wyszły ztamtąd cało...
Trzy dziewczynki na to wspomnienie poczęły płakać, i krzyczeć a matka opowiadała szczegóły swej ruiny, z towarzyszeniem gwałtownych ruchów.
— Widziałam jak warsztat palił się, jak stos drew suchych... łóżko, meble zgorzały prędzej niż pęczek słomy a nawet zegar, tak! zegar, którego nie miałam czasu wynieść.
— Niech to siarczyste pioruny! — klął mężczyzna z oczyma pełnemi łez — co się teraz z nami stanie?
Henryeta, chcąc ich uspokoić, rzekła głosem, który drżał lekko:
— Jesteście razem, zdrowi i cali oboje, macie wasze córki, czegóż więc się skarżycie!
Potem poczęła ich pytać, chciała wiedzieć, co się działo w Bazeilles, czy widzieli jej męża, i co się stało z jej domem. Ale wśród trwogi, jaką byli przejęci, odpowiedzi ich nie zgadzały się z sobą. Nie, nie widzieli pana Weissa. Ale jedna z dziewczynek zawołała, że go widziała, że leżał na chodniku z wielką dziurą w głowie; i ojciec dał jej klapsa, nakazując milczenie, gdyż jak mówił, z pewnością kłamie. Co się zaś tyczy domu, to zapewne stoi, gdyż takim go widzieli uciekając; a nawet przypominają sobie, że zauważyli przebiegając koło niego, iż drzwi i okna były starannie pozamykane, jak gdyby wewnątrz nie było żywej duszy. Zresztą, w owej chwili bawarczycy zajmowali zaledwie plac przed kościołem, i musieli zdobywać wieś, ulicę za ulicą, dom za domem. Tylko, że odtąd musieli się znacznie posunąć, całe Bazeilles zapewne w tej chwili się pali. I biedni ci ludzie w ten sposób dalej opowiadali z giestami pełnemi grozy, rysując straszne sceny, dachy płonące, krew lejącą się potokami, trupy pokrywające ziemię.
— A więc, mój mąż? — powtarzała ciągle Henryeta.
Nie odpowiadali już wcale, płakali zakrywszy twarze rękami. A ją owładnął straszliwy niepokój, nie osłabła wszakże, stała, tylko wargi jej lekko drżały. Czemu miała wierzyć? Powtarzała sobie, że dziecko się omyliło mówiąc jakoby widziało, jej męża w poprzek ulicy leżącego, z głową przedziurawioną przez kulę. Potem zaniepokoił ją ten dom zamknięty starannie; dla czego? czyżby go tam nie było? Pewność, że poległ, ścisnęła jej nagle serce. Ale może jest tylko raniony; i konieczność pójścia tam owładnęła nią tak gwałtownie, że byłaby jeszcze raz próbowała się przedrzeć, gdyby w tej chwili trąbka nie dała sygnału do pochodu.
Większość tych młodych żołnierzy pochodziła z Tulonu, Rochefortu lub Brestu, byli jako tako wyćwiczeni, ale nigdy jeszcze nie byli w ogniu; a jednak od świtu bili się z walecznością i uporem weteranów. Ci sami, którzy od Reims do Mouzon odbywali marsze tak źle, nieprzyzwyczajeni do nich, podnieśli się teraz jak najlepiej wyćwiczeni, związani unią braterską obowiązku i poświęcenia wobec wroga. Trąbki zaledwie zagrały a oni powracali w ogień, powtarzali atak, pomimo gniewu, wrzącego w ich sercach. Trzykrotnie im przyrzeczono, że poprze ich cała dywizya a dywizya ta nie zjawiała się. Czuli się opuszczonymi, oddanymi na ofiarę. Żądano od nich wszystkich życia, prowadząc ich w ten sposób na Bazeilles, kazawszy im wprzód je opuścić. Wiedzieli o tem i dawali to życie bez szemrania, szlusując szeregi, opuszczając drzewa, które ich osłaniały, by wejść pod kule i kartacze.
Henryeta uczuła ogromną ulgę. Nakoniec wojsko się ruszyło! Szła za niem, spodziewając się przyjść razem z kolumną, gotowa biedz, gdyby żołnierze biegli. Ale znów się zatrzymano. Pociski padały teraz niby deszcz; dla odebrania Bazeilles trzeba było teraz zdobywać prawie każdy krok na drodze, owładnąć uliczkami, domami, ogrodami z prawej i lewej strony. Pierwsze szeregi rozpoczęły ogień; posuwano się jakby w podskokach, najmniejsza przeszkoda zmuszała do straty czasu. Nigdy nie dojdzie, jeżeli pozostanie tu na końcu wojska, czekając na zwycięztwo. Powzięła postanowienie, rzuciła się na prawo w krzaki, na ścieżkę kierującą się ku łąkom.
Zamiarem Henryety było dostać się do Bazeilles przez łąki, leżące po nad Mozą. Zamiar ten zresztą, nie przedstawiał jej się zbyt wyraźnie. Nagle zatrzymała się na brzegu małego jeziora nieruchomego, które jej z tej strony zagrodziło drogę. Było to nawodnienie, nizina zmieniona w jezioro obronne, o którem nawet nie pomyślała. Przez chwilę chciała się cofnąć, potem, ryzykując zostawienie tam swych bucików, szła dalej wzdłuż brzegu, wśród trawy mokrej, w której więzła aż po kostki. Tak posuwała się przez jakie sto metrów. Nakoniec potknęła się o mur jakiegoś ogrodu, grunt się zniżał, woda uderzała o mur, głęboka na dwa metry. Niepodobna było przejść. Ścisnęła swe drobne pięście, musiała całej siły użyć nad sobą, żeby nie wybuchnąć płaczem. Po pierwszem zniechęceniu, poszła wzdłuż muru i znalazła uliczkę, ciągnącą się wśród domów rozrzuconych. Tym razem zdawało jej się, że dosięgła swego, gdyż znała dobrze ten labirynt, ten koniec ścieżki zygzakowaty, który dochodził do samej wsi.
Tutaj dopiero, pociski zaczynały padać. Henryeta skamieniała, zbladła, ogłuszona straszliwym hukiem, który wiatr tu przynosił. Granat o kilka metrów przed nią pękł. Odwróciła głowę, przypatrzyła się wyżynom lewego brzegu, zkąd wybuchał dym bateryj niemieckich; zrozumiała wszystko, puściła się dalej w drogę, z oczami wlepionemi w dal, pilnując granatów dla usunięcia im się na bok. Szalona śmiałość jej pochodu odbywała się z nadzwyczaj zimną krwią, z całym spokojem dzielnym, do jakiej jej dusza dobrej gospodyni i żony była zdolną. Nie chciała zginąć, chciała odszukać męża, odzyskać go, żyć z nim razem szczęśliwie. Granaty ciągle padały; przemykała się wzdłuż murów, kryła się za rogami domów, korzystała z najmniejszej zasłony. Ale nagle ujrzała przed sobą przestrzeń odkrytą, kawałek drogi cały pokryty blaskiem; czekała za załomem stodoły, gdy spostrzegła nad sobą, pod strzechą pewien rodzaj dziury a w niej głowę dziecka, które poglądało ciekawie. Był to chłopiec dziesięcioletni, bosy, ubrany tylko w koszulę i spodnie podarte, jakiś włóczęga wiejski, zajęty ogromnie bitwą. Jego drobne oczka czarne błyszczały, i w odpowiedzi na każdy huk, wydawał okrzyki radości.
— A to ci dopiero bal!... Nie ruszaj się, bo znowu leci!... Bum! czy pękł, ten tam?... Nie ruszaj się, nie ruszaj się!
I przed każdym granatem zanurzał się w głąb swej dziury, pojawiał się po chwili, podnosił swą głowę ptasią, by znów się schować.
Wtedy Henryeta zauważyła, że granaty padały z Liry, a tymczasem baterye w Pont-Maugis i Noyers strzelały tylko do Balan. Bardzo wyraźnie widziała dym przy każdym strzale; potem prawie zaraz słyszała świst, po którym dopiero rozlegał się huk. Następowała krótka przerwa i lekkie mgły rozpraszały się wolno.
— Teraz z pewnością golą sobie kieliszeczek! — zawołał malec. — Prędko, prędko! daj mi pani rękę, pogrzmiemy dalej.
Wziął ją za rękę i zmusił do pójścia ze sobą; i oboje biegli obok siebie, chyląc się i pędząc przez przestrzeń odkrytą. Na końcu, rzucili się pod jakąś stertę i odwróciwszy się ujrzeli znowu nadlatujący granat, który padł wprost na stodołę, w to miejsce, które przed chwilą zajmowali. Trzask był straszliwy, stodoła runęła.
Chłopiec w szalonej radości począł tańcować, tak mu się to podobało.
— Brawo! a to ci dopiero!... No, w sam czas drapnęliśmy!
Ale po raz drugi Henryeta napotkała przeszkodę trudną do pokonania, mury ogrodów, zupełne bezdroże. Jej mały towarzysz śmiał się ciągle, mówił, że mimo to przejdą jak tylko będą chcieli. Wdrapał się na wierzch muru i pomógł jej do przejścia. Jednym skokiem znaleźli się w ogrodzie warzywnym, pośród zagonów fasoli i grochu. Wszędzie płoty. Chcąc ztąd wyjść, musieli przechodzić przez domek ogrodnika. Chłopiec gwiżdżąc, machając rękami, postępował przodem, nie dziwiąc się niczemu. Popchnął drzwi, znalazł się w pokoju, przeszedł do drugiego, gdzie siedziała jakaś stara kobieta, jedyna dusza żywa tutaj. Zdawała się być nieprzytomną i stała przy stole. Spoglądała na te dwie osoby przechodzące przez jej dom i nie rzekła do nich ani słowa a oni także nie przemówili do niej. Drugą stroną wyszli na jakąś uliczkę, którą szli czas jakiś. Potem nowe przeszkody się trafiły, i tak było na przestrzeni jednego kilometra blizko; przeskakiwali mury, przedzierali się przez gęstwiny, biegli drogą najkrótszą przez bramy wozowni, okna mieszkań stosownie do tego, gdzie ich los zaprowadził. Psy wyły, o mało ich nie przewróciła jakaś krowa uciekająca pędem szalonym. Ale widocznie zbliżali się, czuli zapach pogorzeliska, wielkie płachty czerwonawego dymu, niby zasłona powiewna, co chwila zasłaniały słońce.
Nagle chłopiec zatrzymał się i stanął przed Henryetą.
— Powiedz-no mi, moja pani, gdzie ty idziesz?
— Widzisz przecie, idę do Bazeilles.
Gwizdnął, roześmiał się głosem nicponia zbiegłego ze szkoły i rzekł:
— Do Bazeilles... Oho! to nie interes dla mnie. Ja idę gdzieindziej. Padam do nóżek!
I odwrócił się, odszedł tak jak przyszedł, i nie wiedziała wcale zkąd on się wziął i gdzie się podział. Znalazła go w dziurze, straciła go z oczów za murem i nie miała go już nigdy ujrzeć.
Henryeta, gdy została sama, doznała dziwnego uczucia trwogi. Przecież to dziecko obszarpane, nie było dla niej żadną ochroną, ale ją ogłuszało swem gadulstwem. Teraz drżała, ona, tak odważna zwykle. Granaty już nie padały, niemcy przestali strzelać do Bazeilles, w obawie zapewne, żeby nie zabijali swoich, teraz panów wsi. Natomiast od niejakiego czasu słyszała świst kul, to brzęczenie much, o którem jej kiedyś mówiono i które teraz doskonale poznawała. W dali, gdzieś tam panował taki zamęt, taki wylew wszelkich wściekłości, że nierozróżniała nawet huku ognia karabinowego w tej wrzawie gwałtownej. Ominąwszy róg jakiegoś domu, tuż koło jej ucha rozległ się trzask głuchy, niby upadek naczynia metalowego, tak że zatrzymała się odrazu i kula zaryła się w ścianie; na ten widok zbladła. Potem, nim zdołała rozstrzygnąć pytanie, czy należy iść dalej, uczuła uderzenie w czoło niby młotem i upadła całkiem ogłuszona na kolana. Druga kula rykoszetując, otarła się o nią powyżej powieki lewej, i zadrapała ją mocno. Gdy dotknęła się oburącz czoła, spostrzegła krew czerwoną. Ale obmacała głowę palcami i powtarzała głośno, dla dodania sobie odwagi:
— To nic, to nic... Przecież nie ma się czego bać, nie! ja się wcale nie boję...
Jakoż naprawdę podniosła się i szła odtąd śród kul z obojętnością istoty, która już nie rozumuje, która ofiarowuje swe życie. Nie usiłowała już się ukrywać, szła prosto, z głową podniesioną, przyśpieszając kroków jedynie dla tego, by odszukać męża. Pociski pękały dokoła niej, dwadzieścia razy życie jej wisiało na włosku a ona na to nie zwracała uwagi. Jej pośpiech lekki, jej czynność kobiety cichej — zdawały jej się dopomagać, przemykała się wszędzie, delikatna, zwinna, wśród niebezpieczeństw, którym się wymykała. Nakoniec znalazła się w Bazeilles, szła przez pole zasiane koniczyną, dla dostania się na drogę, na wielką ulicę przecinającą wieś. W chwili, gdy na nią weszła, spostrzegła po stronie prawej, o dwieście kroków przed sobą, swój dom w płomieniach choć ognia przy blasku słonecznym dojrzeć nie można było, ale dach na pół już zapadnięty, okna żygające kłębami dymu, zdradzały co się tam dzieje. Wtedy poczęła biedz pędem bez oddechu.
Weiss od godziny ósmej był tu zamknięty, oddzielony od wojsk, które się cofały. W tej chwili powrót do Sedanu stał się niemożliwy, gdyż bawarczycy, wkraczając przez park Montivilliers, odcięli linię odwrotu. Był sam, z karabinem i nabojami, jakie mu jeszcze pozostały, gdy spostrzegł przed swemi drzwiami kilkunastu żołnierzy, tak jak on zapóźnionych, odciętych od towarzyszów, szukających oczami schronienia, gdzieby przynajmniej mogli drogo sprzedać swe życie. Zbiegł szybko, żeby ich wpuścić, i odtąd dom miał załogę, kapitana, kaprala, ośmiu żołnierzy, wszystkich rozgorączkowanych, na pół oszalałych, gotowych bronić się do ostatka.
— I ty tu jesteś, Wawrzeńcze? — zawołał Weiss, spostrzegłszy ze zdziwieniem między nimi wysokiego chłopaka, chudego jak szczapa, który trzymał karabin, podniesiony zapewne koło jakiego trupa.
Wawrzeniec w spodniach i kurtce z niebieskiego płótna, był chłopcem ogrodniczym z sąsiedztwa, liczył koło trzydziestu lat, i niedawno stracił matkę i żonę, zmarłą na złośliwą gorączkę.
— A dla czegóżbym nie miał być? — odrzekł. — Mam tylko moją mózgownicę, mogę ją oddać... A zresztą, wiesz pan co, to mię bawi, bo nie źle strzelam i śmiesznie patrzeć, jak każda moja kula sprząta tych łajdaków!
Tymczasem kapitan i kapral oglądali dom. Na dole nie było nic do roboty, zatarasowano tylko drzwi i okna sprzętami jak najmocniej. Obronę zaś urządzili w trzech maleńkich pokoikach na pierwszem piętrze i na strychu, aprobując w zupełności przygotowania, wykonane przez Weissa, to jest materace zasłaniające okiennice, z zachowaniem tu i owdzie otworów do strzałów. W chwili gdy kapitan się wychylił dla zbadania okolicy usłyszał krzyki i płacz dziecka...
— Co to takiego? — spytał.
Weiss spostrzegł w farbiarni sąsiedniej małego Karolka chorego, z twarzą rozognioną od gorączki wśród białej pościeli, wołającego pić, przyzywającego matki, która mu już odpowiedzieć nie mogła, bo leżała na bruku z głową strzaskaną. Na ten widok z bolesnym giestem, zawołał:
— To jest biedne dziecko, któremu kartacz zabił matkę, płacze teraz...
— Do wszystkich dyabłów! — mruknął Wawrzeniec — zapłacą mi oni za to wszystko!
W dom padały tylko kule zabłąkane. Weiss i kapitan w towarzystwie ogrodnika i dwóch żołnierzy, weszli pod strych, zkąd mogli lepiej czuwać nad drogą. Widzieli ją nieco ukośnie aż do placu kościelnego. Plac ten był teraz w ręku bawarczyków, ale posuwali się oni ciągle z wielkim trudem i z większą jeszcze ostrożnością. W rogu jednej z uliczek garść piechurów, trzymała ich w szachu przeszło przez kwadrans, przy pomocy ognia tak tęgiego, że stosy trupów się potworzyły. Nakoniec w domu, w innym kącie, umieścili się i bronili zacięcie. W tym czasie, wśród dymu, spostrzeżono kobietę ze strzelbą, strzelającą z okna. Dom ten należał do piekarza, gdzie żołnierze zamknęli się, pomieszani z mieszkańcami; dom został wzięty, dały się słyszeć krzyki, straszny tłum runął aż na drugą stronę ulicy, potok w którym widziano suknię kobiecą, kurtkę męzką, włosy siwe najeżone; potem zagrzmiał ogień plutonowy, i krew trysła aż do szczytu muru. Niemcy byli nieubłagani; każdy wzięty z bronią w ręku, nie należący do wojsk walczących, bywał natychmiast rozstrzeliwany, jako wyjęty z pod prawa. Wobec wściekłego oporu miasteczka, gniew w niemcach wzrastał, a dotkliwe straty, jakie ponosili od pięciu blizko godzin, zmuszał ich do okrutnego odwetu. Rynsztoki płynęły krwią, trupy zawaliły ulice, niektóre dzielnice zmieniły się w kostnice, w których brzmiało nieustannie chrapanie śmiertelne. Widziano, jak do każdego domu zdobytego siłą, rzucali słomę zapaloną; inni biegali z pochodniami, jeszcze inni oblewali mury naftą i wkrótce całe ulice stanęły w ogniu; Bazeilles gorzało.
W pośrodku miasteczka jeden tylko dom Weissa, ze swemi okiennicami zamkniętemi, zachował swój groźny wygląd twierdzy, zdecydowanej na upartą obronę.
— Baczność! już idą! — zawołał kapitan.
Zagrzmiały strzały ze strychu i z pierwszego piętra i trzech bawarczyków, słaniających się koło murów, padło. Inni cofnęli się, zaczaili się po wszystkich węgłach uliczki; rozpoczęło się oblężenie domu i taki deszcz kul począł smagać front, że możnaby sądzić, że to grad pada. Strzelanina ta trwała przeszło dziesięć minut, dziurawiąc tynk, nie czyniąc zresztą żadnych innych szkód. Ale jeden z żołnierzy, których kapitan wziął ze sobą na strych wychylił się nieostrożnie przez dymnik, dostał kulą w czoło i padł na miejscu.
— Niech piorun trzaśnie, jednego straciliśmy! — mruknął kapitan. — Uważajcie, niema nas zbyt wielu, byśmy mogli ginąć niepotrzebnie.
Schwycił karabin i strzelał, ukryty po za okiennicą. Ale Wawrzyniec, ogrodniczek, budził powszechne uwielbienie. Klęcząc, z lufą karabinu opartą o ciasny wylot strzelnicy, strzelał tylko wtedy, gdy był pewny skutku; i nawet z góry zapowiadał do kogo mierzy.
— Do tego małego oficerka niebieskiego, tam... w samo serce... teraz, do tego drugiego, chudego, między oczy... a ten tłuścioch z rudą brodą, który mię irytuje, dostanie w brzuch...
I za każdym razem, padał człowiek wyznaczony, niby piorunem rażony; a on strzelał dalej wolno, mając dość zajęcia, gdyż jak mówił, potrzebuje dość czasu na to, by ich wszystkich w ten sposób wystrzelać.
— Ach, gdybym widział! — wołał Weiss wściekły.
Stłukł sobie okulary i był tem bardzo zmartwiony. Miał tylko jeszcze binokle, ale mu ciągle spadały z nosa mokrego od potu, jaki mu zalewał twarz; niekiedy strzelał na oślep, rozgorączkowany, z rękami drżącemi. Szalona namiętność, gniew, uniesienie odbierało mu zwykły spokój.
— Nie śpiesz się pan, to na nic się nie przyda — mówił Wawrzyniec. — Widzisz pan tego bez hełmu, tam przy sklepie korzennym? mierz pan do niego starannie... Ależ wybornie, strzaskałeś mu pan łapę i nurza się we krwi.
Weiss, blady nieco, patrzał przed siebie i szeptał.
— Dobij go pan!
— Miałbym tracić kulę — o! nie. Wolę innego sprzątnąć.
Oblegający widocznie zauważyli te straszliwe strzały, padające z dymników strychu. Nikt nie mógł się posunąć naprzód, bez narażenia się na śmierć pewną. Kazali więc wystąpić świeżym wojskom, i rozkazano zasypać dach kulami. Odtąd niepodobna było utrzymać się na strychu; dachówka została podziurawiona, jak gdyby to były cienkie kawałki papieru, — pociski padały do środka ze wszystkich stron, brzęcząc jak pszczoły. Co chwila narażano się na śmierć pewną.
— Zejdźmy — rzekł kapitan. — Na pierwszem piętrze można się jeszcze trzymać.
W chwili gdy począł schodzić po drabinie, kula trafiła go w pachwinę i upadł na polepę.
— Zapóźno! — zawołał.
Weiss i Wawrzyniec, przy pomocy pozostałych żołnierzy, usiłowali go wynieść ztąd, choć krzyczał na nich, żeby czasu nie tracili napróżno, zajmując się nim; z nim się już skończyło, może tak dobrze zdechnąć na górze jak na dole. Mimo to jednak, gdy go umieszczono na pierwszem piętrze na łóżku, chciał jeszcze kierować obroną.
— Strzelać w kupę, resztą się nie zajmujcie. Dopóki ogień wasz nie zmniejszy się, mają oni dość rozsądku, by się naprzód nie posunąć.
W rzeczy samej, oblężenie domku trwało dalej, ciągnęło się zbyt długo. Ze dwadzieścia razy zdawało się, że runie pod burzą żelaza prującego jego ściany, a przecież, wśród uraganu, wśród dymu, stał on ciągle, podziurawiony, żygający kulami przez każdy otwór. Oblegający rozwścieczeni tym oporem tak długim, utratą tylu ludzi przed taką chałupą, wyli, rozrzucali się w tyralierkę, nie mając odwagi rzucenia się naprzód, by wywalić drzwi i okna na dole.
— Baczność! — zawołał kapral — jedna okiennica się oderwała.
Deszcz kul zerwał z zawias okiennicę. Ale Weiss skoczył naprzód, pchnął szafę ku oknu i Wawrzyniec ukryty za nią, mógł strzelać dalej. Jeden z żołnierzy leżał u jego nóg, ze szczęką strzaskaną, krew zeń płynęła obficie. Inny dostał kulą w szyję, potoczył się aż pod ścianę, gdzie chrapał ciągle, targany dreszczem konwulsyjnym całego ciała. Zostało ich tylko ośmiu, nie licząc kapitana, który nie mogąc już mówić z osłabienia, oparty na poduszkach, wydawał jeszcze rozkazy znakami. Podobnie jak strych, trzy pokoje pierwszego piętra stawały się niemożliwe do utrzymania, gdyż materace podarte na szmaty, nie powstrzymywały już kul; kawałki tynku odpadały od ścian i sufitów, meble trzaskały, ściany szaf pękały, niby pod ciosami toporu. Najgorszem było to, że poczynało brakować amunicyi.
— Szkoda! — mruczał Wawrzyniec — tak doskonale nam idzie!
Nagle Weissowi przyszła myśl do głowy.
— Zaczekajcie!
Przypomniał sobie o żołnierzu zabitym na górze, pod strychem. Poszedł tam, obszukał go, chcąc zabrać naboje, jakie powinien był mieć przy sobie. Cały kawał dachu się zawalił i widział niebo błękitne, przestrzeń wesołego blasku, który wprawił go w zdziwienie. Unikając kul, wlókł się na kolanach. Znalazłszy nakoniec naboje, ogółem około trzydziestu, począł biedz pędem.
Ale na dole, w chwili gdy dzielił się tym nowym zapasem z ogrodniczkiem, jeden z żołnierzy krzyknął i upadł na kolana. Zostało ich tylko siedmiu, a zaraz potem sześciu, gdyż kapral dostał w lewe oko kulą, która mu rozsadziła czaszkę.
Odtąd Weiss nic nie wiedział, co się koło niego dzieje. Wraz z pięciu pozostałymi strzelał ciągle jak szaleniec, zużytkowując naboje, nie przypuszczając nawet myśli poddania się. W trzech małych pokoikach, podłoga była zarzucona szczątkami sprzętów. Trupy zawalały drzwi; jeden ranny, leżąc w kącie, jęczał głosem straszliwym i nieustannym. Krew wszędzie czerwieniała; strumyk jej przeniknął przez drzwi i płynął po schodach. Prawie niepodobna tu było oddychać, atmosfera była gęsta i przesiąknięta zapachem prochu, pełna dymu, pyłu ostrego, cuchnącego, noc prawie zupełna, którą oświecały błyskawicznie ciemne płomienie strzałów.
— Do wszystkich dyabłów! — krzyknął Weiss — sprowadzają armaty!
Tak było w rzeczy samej. Tracąc nadzieję skończenia z tą garścią szaleńców, którzy im tak długo się opierali, bawarowie zabrali się do zatoczenia działa na rogu placu kościelnego. Skoro dom rozwalą, myśleli, może im się uda przejść. Oblężonych, ten zaszczyt, jaki im czyniono, ta artylerya wymierzona do nich, rozweseliła nadzwyczajnie; szydzili pogardliwie. Ach, nikczemni, gbury podłe wraz ze swem działem! Wawrzyniec, ciągle klęcząc, mierzył starannie do artylerzystów, zabijając ich kolejno; tak że całą obsługę działa wystrzelał i upłynęło pięć do sześciu minut, nim dano z niego ognia. Granat wymierzony zbyt wysoko, przeszedł górą, znosząc kawałek wiązań dachowych.
Ale koniec się zbliżał. Napróżno przetrząsano zabitych, nie było już ani jednego naboju. Wyczerpani, na pół błędni, sześciu pozostali szukali poomacku, czemby mogli rzucać przez okna w nieprzyjaciela. Jeden z nich, wysunął się na zewnątrz, krzyczał, groził pięściami i został poszarpany gradem ołowiu — zostało ich tylko pięciu. Co robić? czy zejść i wymknąć się przez ogród i łąki? W tej chwili rozległ się wrzask na dole; wściekły potok zalał schody; to bawarzy, którzy nakoniec wdarli się do domu, wywaliwszy drzwi z tyłu. Straszliwe zamieszanie zapanowało w pokoikach, między ciałami i szczątkami sprzętów. Jeden z żołnierzy padł z piersią przeszytą bagnetami, dwóch innych wzięto żywcem; a tymczasem kapitan, wydawszy ostatnie tchnienie, leżał z ustami otwartemi, z ręką podniesioną w górę, jak gdyby wydawał rozkazy.
Jakiś oficer z włosem jasnym, uzbrojony w rewolwer, z oczami krwistemi, które zdawały się wychodzić ze swej oprawy, spostrzegł Weissa i Wawrzyńca, pierwszego w paltocie, drugiego w kurtce błękitnej, i zawołał do nich tonem gwałtownym, po francuzku:
— Kto jesteście? co tu robicie?
A widząc, że są czarni od prochu, zrozumiał wszystko i obrzucił ich obelgami już po niemiecku, głosem zduszonym przez straszny gniew. Już podnosił broń, chcąc im głowy roztrzaskać, gdy żołnierze, którymi dowodził, rzucili się, porwali Weissa i Wawrzyńca i wywlekli ich na schody. Obu wyniesiono, bito, i wśród tej fali ludzi, rzucono na drogę; potoczyli się pod ścianę naprzeciwko, wśród takiego wrzasku, że nie słyszano już rozkazu wodzów. W ciągu dwóch lub trzech minut, podczas gdy oficer z jasnemi włosami starał się do nich dostać, by przewodniczyć egzekucyi, podnieśli się na nogi i spojrzeli przed siebie.
Domy gorzały, Bazeilles było jednem zgliszczem. Przez wązkie okna kościoła, płomienie poczynały się ukazywać. Żołnierze, goniąc jakąś staruszkę, zmusili ją, że im dała zapałek i podpalili niemi firanki u jej łóżka. Powoli ogień wzrastał podsycony przez wiązki słomy, oblewane naftą; była to istna wojna dzikich, zaostrzona długością boju, zemstą za poległych, których stosy się piętrzyły i po których stąpano. Całe tłumy przebiegały śród dymu i iskier, wśród straszliwej wrzawy, składającej się ze wszelkich odgłosów, ze skarg konania, strzałów, walenia się domów. Nie można się było nawzajem widzieć; całe chmury pyłu szarego unosiły się, zakrywały słońce, przepełnione nieznośną wonią potu i krwi, jak gdyby obciążone obrzydliwością rzezi. Zabijano ciągle, niszczono wszystko; dziki zwierz wypuszczony, rozwścieczony gniewem, szaleństwo człowieka pożerającego innego człowieka...
Weiss widział swój dom w płomieniach. Żołnierze nadbiegli z pochodniami, inni podsycali ogień, rzucając w niego szczątki sprzętów. Nagle parter się zapalił, dym począł wychodzić przez wszystkie otwory ścian i dachu. Sąsiednia farbiarnia także się zapaliła; i straszna rzecz, słychać było głos małego Karolka leżącego w łóżku, pożeranego przez gorączkę, który wołał matki, podczas gdy suknie tej ostatniej, leżącej na progu z głową roztrzaskaną, już się zapaliły.
— Mamo, pić!... mamo, daj mi wody...
Ogień buchał, głos ustał i słychać było tylko hurra krzykliwe zwycięzców.
Ale po nad wrzawą, po nad jękami, rozległ się straszliwy krzyk. Była to Henryeta, która nakoniec przedostała się tutaj i spostrzegła swego męża, przy murze, twarzą do plutonu gotującego się do strzału.
Rzuciła mu się na szyję.
— Mój Boże, co to się dzieje? przecież nie zabiją cię chyba!
Weiss oszołomiony spojrzał na nią. Jakto? ona, jego żona, tak długo pożądana, ubóstwiana prawie bałwochwalczo! I dreszcz po nim przebiegł. Co on zrobił? Dla czego tu został, po co strzelał, zamiast iść do niej, jak to był przyrzekł? I ujrzał stracone swe szczęście, gwałtowny rozdział na zawsze. Potem spostrzegł krew na jej czole, i głosem zmęczonym szepnął:
— Czy jesteś raniona?... po cóż tu przyszłaś? to szaleństwo!
Szybkim ruchem, przerwała mu:
— To nic, zadrapanie proste... Ale ty, ty! dla czego cię pilnują? Nie chcę, żeby cię zabijali!
Oficer, który z trudnością przedostał się przez drogę zawaloną, ażeby pluton mógł nieco się cofnąć, przyszedł usłyszawszy głosy. Gdy spostrzegł kobietę zawieszoną u szyi jednego z jeńców, zawołał gwałtownie po francuzku:
— Żadnych głupstw? Zkąd pani jesteś i co tu chcesz?
— Oddajcie mi męża.
— Ten człowiek jest pani mężem? On jest skazany, sprawiedliwość musi być wykonana.
— Oddajcie mi męża.
— Posłuchaj mię pani. Miejże rozum... Usuń się, nie mamy zamiaru ani ochoty sprawić ci przykrości.
— Oddajcie mi męża.
Widząc, że jej nie przekona, oficer chciał już wydać rozkaz, żeby ją wyrwano z objęć męża, gdy Wawrzyniec, dotąd milczący, z miną obojętną, wdał się w to.
— Kapitanie, to ja sprzątnąłem wam tylu ludzi, niech mię więc rozstrzelają. Niczego więcej nie pragnę, zwłaszcza, że nie mam ani matki, ani żony, ani dzieci... Tymczasem ten pan jest żonaty... Puśćcie go, a zajmijcie się tylko mną...
Kapitan, uniesiony gniewem, wrzasnął:
— A to historya! Czy drwicie sobie ze mnie?... Dalej, na ochotnika, zabrać mi tę kobietę!
Musiał ten rozkaz powtórzyć po niemiecku. Jakiś żołnierz wysunął się, bawarczyk przysadkowaty, o głowie ogromnej, okolonej włosami i brodą ryżą, pod któremi widać było nos szeroki i dwoje oczów dużych, niebieskich. Był cały zbryzgany krwią, straszny, podobny do niedźwiedzia jaskiniowego, do zwierzęcia czerwonego od pożarcia ofiary, której kości pogruchotało.
Henryeta, wśród rozdzierającego krzyku, powtarzała:
— Oddajcie mi męża, zabijcie mnie z nim razem.
Ale oficer, bijąc się silnie pięściami w piersi, mówił, że on nie jest katem, że jeżeli są tacy, co zabijają niewinnych, to on do nich nie należy. Ona nie jest skazaną; on da sobie raczej rękę uciąć, niż dotknie się włosa z jej głowy.
Podczas, gdy bawarczyk się zbliżał, Henryeta uczepiła się ciała Weissa, cisnąc się do niego wszystkiemi siłami.
— O! mój drogi, błagam cię, nie puszczaj mnie, pozwól mi umrzeć z tobą...
Weiss płakał rzewnie i nic nie mówiąc starał się od niej uwolnić, odczepiał jej ręce i nogi, palce ściskające go konwulsyjnie.
— Nie kochasz mię więc, kiedy chcesz umrzeć bezemnie... Nie puszczaj mnie, zabiją nas razem.
Oderwał jej drobną rączkę i przycisnął do ust, usiłując jednocześnie uwolnić się od drugiej.
— Nie, nie, nie puszczę cię... chcę umrzeć!...
Nakoniec z wielkim trudem trzymał jej obie ręce. Dotąd milczał, nic nie mówił, ale teraz rzekł:
— Bądź zdrowa, moja żono najdroższa.
I sam rzucił ją w ramiona bawarczyka, który ją uniósł.
Rzucała się, krzyczała, a żołnierze, chcąc ją zapewne uspokoić, mówili do niej surowo. Gwałtownym ruchem zdołała oswobodzić głowę i widziała wszystko.
Nie trwało to nawet trzech sekund. Weiss, któremu przy pożegnaniu spadły binokle, żywo je założył na nos, jak gdyby chciał przypatrzeć się śmierci. Cofnął się, oparł się o mur, zakładając ręce na piersi; i w swym surducie poszarpanym ten wysoki młodzieniec cichy, stał z twarzą pełną zapału, z poważną pięknością męztwa. Obok niego Wawrzyniec wsadził obie ręce do kieszeni. Zdawał się gardzić okrutną sceną, wyrażał obrzydzenie dla tych dzikich, którzy zabijali mężczyzn w oczach ich żon. Wyprostował się, spojrzał na nich i głosem pełnym niewysłowionej pogardy krzyknął:
— Wstrętne świnie!
Ale oficer podniósł już szpadę i obaj mężczyźni padli jak ciężkie masy, ogrodniczek twarzą do ziemi, rachmistrz na bok, wzdłuż muru. Ten, przed wyzionięciem ducha rzucił się kilka razy konwulsyjnie, powieki mu drżały, usta się roztworzyły, jakby chciał mówić. Oficer, zbliżywszy się, poruszył ich nogą, chcąc się przekonać, czy w istocie nie żyją.
Henryeta wszystko to widziała, te oczy umierające, które jej szukały, ten dreszcz okropny konania, ten but ciężki, który potrącał ciało. Nie krzyczała, ale w milczeniu gryzła, co mogła, rękę, którą jej zęby napotkały. Bawarczyk wrzasnął z bólu. Rzucił ją, chciał ją zdusić. Twarze ich się dotykały i nigdy nie miała zapomnieć tej brody i włosów ryżych, zbryzganych krwią, tych oczów niebieskich, rozszerzonych i błędnych z wściekłości.
Później Henryeta nie mogła sobie wyraźnie przypomnieć, co się potem stało. Jednego tylko pragnęła, powrócić do zwłok swego męża, wziąść je, czuwać nad niemi. Ale podobnie jak w sennem marzeniu, tysiące przeszkód zatrzymywało ją na każdym kroku. Znowu wybuchnęła żywa strzelanina; między wojskami niemieckiemi zrobił się wielki ruch; było to przybycie piechoty marynarki i walka się znów zaczęła z taką gwałtownością, że młoda kobieta została wyparta na lewo, w jakąś uliczkę przepełnioną przerażonymi mieszkańcami. Zresztą, rezultat walki nie mógł być wątpliwy, było zapóźno odzyskiwać pozycyę opuszczoną. Prawie przez pół godziny piechota walczyła, dawała się zabijać z zapałem przepysznym; ale nieprzyjaciel ciągle otrzymywał posiłki, wysuwał się zewsząd z łąk, z ulic, z parku Montviliers. Nic nie było w stanie zmusić ich do opuszczenia tej wsi, tak drogo kupionej, gdzie kilka tysięcy ich towarzyszów spoczywało wśród krwi i pożogi. Teraz zniszczenie zapanowało; była to kostnica pojedynczych członków ciała ludzkiego i szczątków gorejących, i Bazeilles zduszone, unicestwione, zmieniło się w zgliszcza.
Poraz ostatni Henryeta spostrzegła w oddali swój domek, którego sufity się zapadały wpośród wichrowatych płomieni. Ciągle widziała ciało męża przed nią, pod murem. Ale nowa fala ją unosić poczęła, trąbki grały, była porwaną, sama niewiedząc kiedy, przez cofające się wojska. Stała się rzeczą, tocząc się wśród mętnego marszu tłumu, posuwającego się po drodze. Nic już nie widziała, i znalazła się w Balan, u ludzi których nie znała wcale, i w kuchni z głową opartą na stole, gorzko płakała...

V.

Na płaskowzgórzu Algerie o godzinie dziesiątej, kompania Beaudoin leżała ciągle wśród kapusty na polu, z którego się nie ruszyła od rana. Ogień krzyżowy bateryi w Hattoy i na półwyspie Iges, wzmagając się ciągle, ubił znów dwóch ludzi; żaden rozkaz posuwania się naprzód nie nadchodził. Czyżby miano przepędzić tu dzień, wśród kartaczy, nie bijąc się wcale?
I ludzie nie mieli już tej ulgi, by strzelać. Kapitan Beaudoin zdołał powstrzymać ogień, tę szaloną i bezpożyteczną palbę na lasek z przeciwka, gdzie, jak się zdaje, nie było żadnego prusaka. Słońce prażyło i pod jego żarem, pod niebem z płomieni spoczywano na ziemi.
Jan, odwróciwszy się, zaniepokoił się widokiem Maurycego, który opuścił głowę z twarzą do ziemi, z oczami zamkniętemi. Był bardzo blady i nieruchomy.
— No, co ci jest?
Maurycy poprostu zasnął. Oczekiwanie, zmęczenie, znużyły go zupełnie, pomimo śmierci unoszącej się wszędzie. Obudził się nagle, otworzył swe duże oczy spokojne, w których nagle zajaśniał przestrach bitwy. Nigdy nie mógł sobie przypomnieć, jak długo spał. Zdawało mu się, że wychodzi z nicości nieskończonej i rozkosznej.
— To zabawne — mruknął — spałem. Ale to mi dobrze zrobiło.
W rzeczy samej czuł mniejsze ściśnienie serca i pulsów, tego objęcia trwogi, która gruchocze kości. Żartował z Lapoulle’a, który od chwili zniknięcia Chouteau i Loubeta, począł się o nich niepokoić i objawiał chęć ich wyszukania. Pyszna myśl schronienia się za jakie drzewo i wypalenia fajki! Pache utrzymywał, że ich zatrzymano w ambulansie, gdzie ludzi było mało. Co prawda, nie zbyt to wygodne rzemiosło zbierania rannych pod ogniem. Potem przyszedł mu na myśl przesąd rodzinny i dodał, że nie przynosi szczęścia dotykanie się zmarłych; od tego można umrzeć.
— Milczeć tam do wszystkich dyabłów! — krzyknął porucznik Rochas. — Kto tam mówi o śmierci?
Pułkownik de Vineuil, siedząc na swym wielkim koniu, odwrócił głowę. Uśmiechnął się po raz pierwszy od rana. Potem wpadł w swą nieruchomość, ciągle obojętny na pociski, oczekując na rozkazy.
Maurycy począł się teraz zajmować tragarzami, ścigając ich wzrokiem wśród nierówności gruntu. Prawdopodobnie na końcu krzywej drogi, po za gęstwiną, musiał się znajdować ambulans, podający pierwszą pomoc, a którego ludzie przeszukiwali płaszczyznę. Nagle rozbito namiot i z wozu poczęto wyjmować konieczne przedmioty, sprzęty, naczynia, bieliznę, wszystko co jest potrzebne do pośpiesznego opatrunku, wprzód nim ranny zostanie przeniesiony do Sedanu, o tyle, o ile wystarczą wozy, których wkrótce miało zabraknąć. Byli tam tylko sami felczerzy. Tragarze dawali dowody bohaterstwa upartego i pozbawionego chwały. Widziano ich, jak ubrani szaro z krzyżem czerwonym na kaszkietach i fartuchach chodzili wolno i spokojnie wśród kul, zbierając poległych. Włóczyli się na czworakach, korzystali z każdego rowu, krzaka, z wszelkich nierówności gruntu, unikając bezpożytecznej śmierci. Dopiero, gdy znaleźli żołnierza leżącego, rozpoczynali swe ciężkie rzemiosło, gdyż wielu było zemdlonych i należało rozróżnić rannego od zabitego. Jedni leżeli twarzą do ziemi w kałuży krwi, dusząc się prawie; inni mieli usta pełne błota, gdyż z bólu gryźli ziemię; inni jeszcze leżeli w nieładzie, stosami, z rękami i nogami pokręconemi, z piersią na pół zgniecioną. Tragarze starannie ich wydobywali, zbierali tych, którzy jeszcze oddychali, prostując im członki, podnosząc głowy, które obcierali jak mogli najlepiej. Każdy z nich miał manierkę ze świeżą wodą, na którą ranni byli bardzo chciwi. I widziano ich klęczących przez nieskończenie długie chwile, jak usiłowali ożywić rannego, oczekując, aż otworzy oczy.
Maurycy o kilkadziesiąt metrów na lewo widział jednego z nich, jak starał się rozpoznać ranę jakiegoś małego żołnierza, z którego ręki płynęła krew kroplami. Byłto krwotok, który sługa czerwonego krzyża powstrzymał, naciskając na arteryę. Tym sposobem w razach naglących dawali pierwszą pomoc, bandażowali członki dlatego, by dokonać przeniesienia bez niebezpieczeństwa. To przeniesienie było rzeczą najważniejszą; podtrzymywali tych, którzy iść nie mogli, innych nieśli na rękach, jak dzieci, lub na plecach z rękami obejmującemi szyję; niekiedy łączyli się po dwóch, trzech lub czterech, w miarę potrzeby urządzali siedzenie ze swych dłoni i unosili rannego, podtrzymując go tym sposobem. Oprócz noszy regulaminowych urządzali mnóstwo innych, jak np. z karabinów powiązanych szelkami od worków. I wszędzie na płaszczyźnie oranej przez kule, widziano ich pojedynczo lub grupami, posuwających się ze swym ciężarem, pochylonych, próbujących gruntu nogą, pełnych bohaterstwa rozumnego i godnego podziwu.
Na prawo Maurycy ujrzał jednego chłopca, chudego i nędznego, który niósł ciężkiego sierżanta, wiszącego u jego szyi z nogami strzaskanemi, podobny był do pracowitej mrówki, dźwigającej ziarno zboża zbyt duże. Nagle ujrzał, jak się przewrócili i znikli obadwaj wśród wybuchu granatu. Gdy dym się rozwiał, ujrzał sierżanta leżącego na wznak bez nowej rany, podczas gdy tragarz rzucał się z brzuchem rozprutym. I zjawiła się nowa mrówka pracowita, która, przewróciwszy i zbadawszy zabitego towarzysza, zarzuciła na plecy rannego i uniosła go, gdzie należy.
Teraz Maurycy zaczął żartować z Lapoulle’a.
— Słuchaj no, jeżeli ci się to rzemiosło podoba, to idź im z pomocą!
Od niejakiego czasu baterye w Saint-Menges czyniły straszne spustoszenia, grad pocisków wzmagał się; i kapitan Beaudoin, który dotąd ciągle się przechadzał przed swą kompanią z ruchami nerwowemi, teraz zbliżył się do pułkownika. I dokądże będą wyczerpywać siłę moralną żołnierzy przez tak długie godziny.
— Nie mam rozkazów, odpowiadał pułkownik.
Znowu ujrzano generała Douay, jak pędził galopem, otoczony swym sztabem. Spotkał się z generałem Wimpffenem i błagał, by się trzymał do ostatka, co ten przyrzekł uczynić z warunkiem, że wzgórze Illy po stronie prawej będzie bronione. Jeżeli pozycya Illy będzie stracona, on nie odpowiada za nic, odwrót stanie się klęską. Generał Wimpffen oświadczył, że wojska pierwszego korpusu mają zająć wzgórze. Jakoż w rzeczy samej ujrzano, jak się tam sadowił pułk żuawów; tym sposobem generał Douay, uspokojony, zgodził się posłać na pomoc dwunastemu korpusowi zbyt zagrożonemu, dywizyę Dumont. Ale w kwadrans potem, gdy przekonał się o postawie spokojnej swego lewego skrzydła, gdy wracał, ujrzał, że wzgórze było puste. Już niebyło tam żuawów, opuszczono płaszczyznę, której pod piekielnym ogniem bateryi z Fleigneux niepodobna było utrzymać. Zrozpaczony, przewidując klęskę, pognał gwałtownie na prawe skrzydło i znalazł się wśród dywizyi Dumont, cofającej się w nieładzie, przerażonej, zmieszanej ze szczątkami pierwszego korpusu. Ten ostatni po pierwszem cofnięciu się nie mógł odzyskać swych pozycyj pierwotnych, zmuszony do pozostawienia Daigny w rękach dwunastego korpusu saskiego, a Givonny w rękach gwardyi pruskiej, i cofał się ku północy, naprzełaj przez las Garenne, szarpany przez baterye, które nieprzyjaciel ustawiał na wszystkich wzgórzach na całej przestrzeni płaszczyzny. Straszliwa obręcz ognia i żelaza ściskała się, część gwardyi szła na Illy z zachodu na wschód obchodząc wzgórza, podczas gdy ze wschodu na zachód po za korpusem jedenastym, w którego ręku było Saint-Menges, korpus piąty posuwał się ciągle, przechodził Fleigneux, popychał swe działa ciągle naprzód, z bezwstydnem zuchwalstwem, tak dalece przekonany o nieuctwie i niemocy wojsk francuzkich, że nieoczekiwał nawet na piechotę dla asekuracyi. Było południe, cały horyzont gorzał, a ogień krzyżowy niszczył korpus pierwszy i siódmy.
Wtenczas generał Douay, w chwili, gdy artylerya nieprzyjacielska tym sposobem przygotowywała ostateczny atak na wzgórza, zdecydował się na rozpaczliwe usiłowanie odzyskania takowego. Rozesłał rozkazy, rzucił się osobiście między rozbitków dywizyi Dumont, z której zdołał sformować kolumnę i rzucił ją na płaskowzgórze. Trzymała się ona tam jakiś czas bardzo dobrze; ale kule gwizdały tak gęsto, taki huragan pocisków zamiatał nagie pole, pozbawione drzew, że powszechny popłoch ogarnął dywizyę, stoki góry pokryły się uciekającymi, którzy podobni byli do słomy unoszonej przez wicher. Ale generał się uparł i kazał wystąpić innym pułkom.
Wśród straszliwego huku pojawiła się pędząca galopem sztafeta z rozkazem do pułkownika de Vineuil; nagle pułkownik podniósł się w strzemionach i z twarzą gorejącą, wskazując szpadą wzgórze, zawołał:
— Teraz na nas kolej, dzieci!... Naprzód, naprzód!
Pułk 106 porwał się na nogi. Kompania Beaudoin pierwsza stanęła, wesoło żartując; żołnierze mówili, że skostnieli, że czas się już rozruszać. Ale już po pierwszych krokach, musiano się rzucić do rowu, jaki napotkano, tak silny był ogień. I biegli schyleni.
— Chłopcze — mówił Jan do Maurycego — uwaga! Tutaj dyablo niewygodnie... nie pokazuj nosa, gdyż mogą ci go urwać... zbieraj dobrze nogi, gdyż możesz je tu zostawić. Niewielu nas ztąd wróci...
Maurycy zaledwie to słyszał wśród szumu i wrzawy tłumu napełniającej mu uszy. Nie miał już strachu, biegł unoszony pędem innych, pozbawiony własnej woli, pragnąc tylko, by się to jak najprędzej skończyło. I tak dalece stał się prostą falą tego potoku szalonego, że gdy nagle zatrzymano się na końcu rowu, wobec pola nagiego, które należało przejść, uczuł trwogę, gotów był uciec. Byłto instynkt pozbawiony wędzidła, bunt muskułów, posłusznych dotąd pędowi ogólnemu.
Już niektórzy zawracali, gdy pułkownik nadbiegł:
— Cóż to, moje dzieci, co to znaczy? przecie nie postąpicie tak nikczemnie... pamiętajcie, że pułk 106-ty nigdy się nie cofał, czyżbyście wy pierwsi mieli splamić nasz sztandar?...
Spiął konia, zagrodził drogę uciekającym, znalazł słówko dla każdego, mówił o Francyi głosem, w którym łza drżała.
Porucznik Rochas tak był tem wzruszony, że wpadł w straszliwy gniew i począł okładać szpadą żołnierzy jak kijem.
— Paskudne gbury, kolanem was wrzucę tam! Będziecie słuchać? Jeżeli nie, to pierwszemu lepszemu łeb roztrzaskam!
Ale ta gwałtowność, to prowadzenie biciem żołnierzy w ogień, nie podobało się pułkownikowi.
— Nie, poruczniku, oni pójdą... wszak prawda, moje dzieci, nie pozwolicie, by wasz stary pułkownik bił się sam jeden z prusakami?... Naprzód!
I ruszył, i wszyscy poszli za nim, tak dalece trafił im do serca, że byliby go teraz za nic nie opuścili. Przeszedł on spokojnie nagie pole na swym wielkim koniu, podczas, gdy żołnierze rozrzucili się w tyralierkę, korzystając z najmniejszej zasłony. Grunt podnosił się nieznacznie i trzeba było przebiedz przeszło 500 metrów ścierniska i zagonów z burakami, nimby doszli do wzgórza. Zamiast klasycznego ataku, takiego jaki się odbywa na manewrach w linii poprawnej, widziano tylko grzbiety pochylone, przemykające wzdłuż bruzd, żołnierzy pojedynczych lub małemi grupami, pełzających, podskakujących nagle, jak owady, posuwających się dzięki zręczności i podstępowi. Baterye nieprzyjacielskie widziały ich doskonale, pociski ryły ziemię tak nieustannie, że pojedyncze strzały łączyły się w jeden nieprzerwany grzmot.
Maurycy i Jan napotkali na szczęście zarośla, po za któremi biegli niewidziani. Mimo to, jakaś kula przedziurawiła czaszkę jednemu z towarzyszów, który padł u ich nóg. Musieli go odsunąć. Ale przestano już liczyć zabitych, było ich zbyt wielu. Przed nimi rozwijały się wszystkie okropności bitwy; spostrzegli jakiegoś rannego zataczającego się, podtrzymującego rękami wylatujące wnętrzności; jakiegoś konia, który się wlókł jeszcze z krzyżem strzaskanym; wszystkie te okropności nie wzruszały już ich teraz pod nużącym żarem słońca południowego, które paliło im głowy.
— Pić mi się chce! — jęknął Maurycy. — Zdaje mi się, że mię coś w gardle piecze. Czy nie czujesz tego zapachu spalenizny, jakby się płótno tliło?
Jan potrząsł głową.
— Czułem coś podobnego pod Solferino. Może to wojna tak pachnie... Ale mam ja tu jeszcze wódkę, wypijemy po kropelce.
Zatrzymali się spokojnie po za gęstwiną na chwilę. Ale wódka, zamiast ich orzeźwić, paliła im wnętrzności. Ten smak spalenizny w ustach, był nieznośny. Umierali przytem z osłabienia; cóżby dali za to, by mogli ugryźć kąsek chleba, jaki Maurycy miał w tornistrze, ale czyż to było możliwe? Po za nimi, wzdłuż zarośli, biegli nieustannie inni żołnierze, którzy ich zmuszali do postępowania naprzód. Nakoniec, jednym skokiem przebiegli ostatnią pochyłość. Znajdowali się na płaskowzgórzu, tuż pod starym krzyżem zmurszałym od deszczów i wiatrów, między dwoma nędznemi lipami.
— No, chwała Bogu, jesteśmy tutaj! — zawołał Jan. — Ale teraz wszystko od tego zależy, żeby tu zostać...
Miał racyę; miejsce nie było zbyt przyjemne, jak to zauważył Lapoulle głosem płaczącym, który rozweselił kompanię. Znowu wszyscy pokładli się w rżysku; niemniej przeto trzech ludzi zostało zabitych. Tutaj na wyżynie, był to istotnie huragan wściekły; pociski w tak wielkiej liczbie padały od strony Saint-Fleigneux i Givonne, iż ziemia dymiła jak pod silnym deszczem burzy. Oczywiście, pozycya nie mogła być długo utrzymaną, jeżeliby artylerya nie nadeszła dla podtrzymania wojsk wysuniętych tak śmiało. Mówiono, iż generał Douay rozkazał dwom bateryom artyleryi rezerwy posunąć się naprzód; i ludzie co chwila oglądali się niespokojnie w oczekiwaniu na te armaty, które nie przybywały.
— To śmieszne, to bardzo śmieszne! — powtarzał kapitan Beaudoin, który rozpoczął znowu swą przechadzkę nerwową. — Któż słyszał wysyłać pułk, bez poparcia go natychmiast artyleryą!...
Poczem, spostrzegłszy zagłębienie ziemi, na lewo, krzyknął do Rochasa:
— Jak myślisz, poruczniku, czy kompania nie mogłaby się tam ukryć?
Rochas, stojąc nieruchomy, poruszył ramionami.
— Ej, mój kapitanie, czy tu, czy tam, to jedno... Najlepiej nie kryć się wcale.
Wówczas kapitan Beaudoin, który nie klął nigdy, uniósł się:
— Ależ do wszystkich dyabłów! my tu wszyscy wyginiemy. Przecież nie możemy pozwolić, żeby nas wybito do nogi!
Uparł się, chciał się osobiście przekonać o wartości pozycyi, o której mówił. Ale nie zrobił dziesięciu nawet kroków, gdy zniknął wśród dymu i pyłu nagłego wybuchu, z nogą prawą strzaskaną od granatu. Upadł na wznak, wydając krzyk przeraźliwy kobiety przestraszonej.
— Nie mogło być inaczej — mruknął Rochas. — Nie warto się ruszać, jeżeli mam wyciągnąć kopyta, to je i tu wyciągnę.
Dwóch ludzi kompanii, widząc upadającego kapitana, podniosło się; a gdy ten wołał o pomoc, błagając by go ztąd wyniesiono, Jan pobiegł ku niemu, a za nim Maurycy.
— Moi przyjaciele, na miłość Boską, nie opuszczajcie mnie, zanieście mię do ambulansu!
— Do licha, kapitanie, to nie jest łatwe... ano, spróbujemy...
Właśnie naradzali się, w jaki sposób się do tego wziąść, gdy spostrzegli dwóch tragarzy, ukrytych po za gęstwiną, wzdłuż której biegli, którzy zdawali się oczekiwać aż ich zawezwą. Poczęli im dawać energiczne znaki, tak że się zbliżyli. Jeżeli dojdą do ambulansu bez wypadku, kapitan ocalony. Ale droga była długa, grad ołowiu wzmagał się ciągle.
W chwili, gdy tragarze obandażowawszy silnie nogę, unosili kapitana siedzącego na ich dłoniach złączonych, z rękami obejmującemi szyję każdego z nich, pułkownik de Vineuil, uwiadomiony o tem co się stało, nadbiegł na swym koniu. Znał on młodego człowieka od czasu, gdy wyszedł ze szkoły w Saint-Cyr, lubił go, był więc bardzo wzruszony.
— Mój biedaku, odwagi... To nic, wyleczą cię...
Kapitan zrobił ruch niedbały, jakby mu o to wcale nie szło.
— O, nie! to koniec, i lepiej że się to już raz skończy. Najgorszem jest zawsze oczekiwanie.
Uniesiono go; tragarzom udało się dostać bez szwanku do krzaków, wzdłuż których biegli szybko ze swym ciężarem. Gdy pułkownik ujrzał ich znikających po za drzewami, gdzie się znajdował ambulans, odetchnął z wyraźną ulgą.
— Ależ, pułkowniku — krzyknął nagle Maurycy — jesteś także raniony!
Dostrzegł, że z prawego buta zwierzchnika ciecze krew. Widocznie pięta została urwana i nawet kawałek podeszwy dostał się do rany.
Pan de Vineuil pochylił się spokojnie na siodle, przypatrywał się przez chwilę swej nodze, która go piekła i ciążyła mu nadzwyczajnie.
— A tak — mruknął — musiałem teraz dostać... To nic, to nie przeszkadza mi siedzieć na koniu...
I dodał, wracając na swe miejsce, na czoło pułku:
— Jak tylko się można utrzymać na koniu, to wszystko dobrze...
Nakoniec nadbiegły dwie baterye rezerwy artyleryi. Była to nadzwyczajna ulga dla ludzi przerażonych, jak gdyby te działa były szańcem, piorunem, który zmusi do milczenia armaty nieprzyjacielskie. A przytem pysznie wyglądały te baterye w szyku bojowym, każde działo ze swym jaszczykiem w tyle, konduktorzy siedzący na właściwych koniach, trzymając uzdy drugich, obsługa siedząca na lawetach, brygadyerzy i podoficerzy jadący w miejscach nakazanych przez regulamin. Wydawało się, jakby byli na paradzie, starannie zachowując przepisaną odległość, choć pędzili jak szaleni poprzez rżysko, z głuchem warczeniem burzy.
Maurycy, który znów położył się w bruździe, podniósł się pełen zapału i rzekł do Jana:
— Patrz, tam na lewo, to baterya Honoryusza. Poznałem ludzi.
Jednym ruchem ręki, Jan zmusił go do położenia się na ziemi.
— Kładź się, bo zginiesz!
Ale obadwaj, z twarzą do ziemi, nie tracili z oczów bateryi, niezmiernie zainteresowani jej ruchami; serce im biło jak młotem na widok spokojnej odwagi tych ludzi, od których oczekiwali zwycięztwa.
Nagle, po stronie lewej, na nagiem usypisku, baterya się zatrzymała; i w jednej chwili obsługa zeskoczyła z lawety, odprzodkowała, konduktorzy ustawili działa na pozycyi, konie w pół zawrócili, by się cofnąć o piętnaście metrów, czołem do nieprzyjaciela. Już sześć dział było wycelowanych, rozstawionych szeroko, podzielonych na trzy sekcye, któremi porucznicy dowodzili, wszystkie sześć pod komendą kapitana chudego i długiego, który sterczał na płaszczyznie, jak tyczka. I słychać było, jak ten kapitan krzyczał, po krótkim poprzednim obrachunku:
— Cel na sześćset metrów!
Celem miała być baterya pruska, na lewo od Fleigneux, po za krzakami, której straszliwy ogień nie pozwalał się utrzymać na wzgórzu Illy.
— Widzisz tam — począł objaśniać Maurycy w poczuciu potrzeby słyszenia swego głosu — armata Honoryusza jest w sekcyi środkowej. Patrz, nachyla się do celownika... Mały Ludwik jest celownikiem... wypiliśmy razem kieliszeczek w Vouzièrs, pamiętasz?... A tam, konduktor lewy, ten który tak prosto siedzi na koniu, pysznej klaczy, to Adolf...
Armata miała sześciu ludzi obsługi i podoficera, dalej przodek i cztery konie jeżdżone przez dwóch konduktorów, dalej jaszczyk z sześciu końmi, trzema woźnicami, potem lawety, furgon, kuźnię, cały orszak ludzi, zwierząt i przedmiotów rozciągał się w linii prostej, o sto metrów w tyle; nie licząc jaszczyków i koni zapasowych, zwierząt i ludzi przeznaczonych do zatkania dziur, którzy oczekiwali po stronie prawej, na linii strzałów, żeby nie być zbyt wystawionymi na pociski.
Honoryusz zajmował się nabiciem swego działa. Dwaj kanonierzy powrócili już niosąc nabój z jaszczyka, koło którego stał brygadyer i fajerwerker, i zaraz dwaj inni, włożywszy worek z kartaczami i nabój prochu owinięty w ceratę, który popchnęli starannie wyciorem, wrzucili granat, który ze zgrzytem przesuwał się wzdłuż gwintów. Żywo Honoryusz zajął się celowaniem, na pół pochylony nad działem, manewrując śrubą i lekkim ruchem nakazywał kierunek stojącemu za nim celownikowi, który nieznacznie kierował działem na prawo lub lewo.
— Teraz jest dobrze — rzekł, podnosząc się.
Kapitan, zgięty do połowy, nadbiegł dla sprawdzenia czy działo należycie jest wyrychtowane. Przy każdej armacie kanonier stał trzymając w ręku sznurek, gotów zań pociągnąć. I rozkazy się rozległy, kolejno numerami, wolno:
— Pierwsze działo, ognia!... Drugie działo, ognia!...
Sześć strzałów padło, działa cofnęły się, zostały naprowadzone, a podoficerowie przekonali się, że kule ich zbyt blizko padły. Uregulowali więc cel i ten sam manewr się rozpoczął z tą zwykłą powolnością dokładną, tą pracą mechaniczną z zimną krwią, jaka podtrzymywała siłę moralną żołnierzy. Działo, ukochane bydlę, koncentrowało koło siebie pewien rodzaj familii, którą wiązały nici wspólnego zajęcia. Ono było tą nicią, jedyną troską, wszystko istniało dla niego, jaszczyki, wozy, konie, ludzie. Ztąd pochodziła ta wielka spójność bateryi, ta pewność i spokój dobrego gospodarstwa.
Pierwszą salwę pułk 106-ty przyjął jednogłośnym okrzykiem. Przecie zamkną nakoniec gębę armatom pruskim! Zaraz atoli zawiedziono się, gdyż zauważono, że pociski nie dobiegały do celu, wybuchały po większej części w powietrzu, nim dosięgnęły gęstwiny, w której się ukrywała artylerya pruska.
— Honoryusz powiada — mówił dalej Maurycy — że inne armaty obok jego, są prostemi głąbami... On ją tak kocha, że ściskałby ją; takiej drugiej nie ma na świecie! Patrz, jak na nią spogląda, jak ją każe wycierać, żeby się zbyt nie rozgrzała.
Żartowali razem z Janem, obaj pełni otuchy teraz wobec tego pięknego i spokojnego męztwa artylerzystów. Ale baterye pruskie po trzech strzałach uregulowały swój ogień; zrazu przenosząc, teraz stał się tak dokładny, że pociski padały wprost na armaty francuzkie; te zaś, pomimo usiłowań dla przedłużenia swej dalekonośności, częstokroć nie dosięgały celu. Jeden z obsługi Honoryusza, wyciornik, został zabity. Odrzucono na bok ciało; obsługa odbywała się dalej z tą samą staranną regularnością, bez żadnego pośpiechu zbytecznego. Ze wszystkich stron padał grad pocisków, które wybuchały; i koło każdego działa odbywały się zawsze jednakowe ruchy metodycznie; nabój i pocisk wsuwano, celność strzału regulowano, dawano ognia, działa naprowadzano, i ta praca zdawała się tak dalece pochłaniać żołnierzy, że nic nie widzieli i nie słyszeli.
Ale na Maurycego robiła największe wrażenie postawa konduktorów, stojących o piętnaście metrów w tyle, nieruchomych na siodle, z twarzą zwróconą do nieprzyjaciela. Widać było Adolfa z jego szeroką piersią, z wielkiemi wąsami jasnemi na czerwonej twarzy, i w istocie trzeba było mieć nielada męztwo, by tak patrzeć na pociski lecące wprost, niemając przytem żadnego zajęcia, żadnej rozrywki. Obsługa, pracując, miała o czem myśleć, konduktorzy zaś, nieruchomi, patrzeli tylko śmierci w oczy, myśleć o niej musieli i czekać na nią. Kazano im stać twarzą do nieprzyjaciela, gdyby bowiem byli odeń odwróceni, nieprzeparta żądza ucieczki, byłaby wzięła górę tak w nich, jak i w koniach. Łatwiej stawia się czoło niebezpieczeństwu, gdy się je widzi. Jest to największe bohaterstwo i najmniej głośne.
Jeszcze jednemu człowiekowi granat urwał głowę, dwa konie od jaszczyka leżały z brzuchami rozprutemi, a ogień nieprzyjaciela trwał dalej tak morderczy, że całej bateryi groziło zdemontowanie, gdyby zajmowano dłużej tę samą pozycyę. Należało uniknąć tego ognia straszliwego, pomimo niebezpieczeństwa grożącego przy zmianie pozycyi. Kapitan nie wahał się ani chwili i rozkazał:
— Przyprzodkować działa!
I ruch niebezpieczny odbył się z piorunującą szybkością; konduktorzy zajechali półkolem, przywiedli przodki, które obsługa przyczepiła do dział. Ale w tej chwili przedstawiali oni szeroki front, z czego nieprzyjaciel skorzystał, by ogień podwoić. Jeszcze trzech ludzi padło. Wyciągniętym kłusem baterya popędziła, zakreśliła łuk i ustawiła się o pięćdziesiąt metrów dalej na prawo, z drugiej strony pułku 106-go, na małej płaszczyznie. Działa odprzodkowano, konduktorzy stanęli czołem do nieprzyjaciela i ogień znów się rozpoczął nieustanny, z takim hukiem, że ziemia ciągle drżała.
Nagle Maurycy krzyknął. Po trzech strzałach baterye pruskie tak samo jak przedtem uregulowały ogień i trzeci granat padł wprost na armatę Honoryusza. Widziano, jak ten ostatni poskoczył, pomacał drżącą ręką świeżą ranę, całe jedno ucho urwane u paszczy bronzowej. Ale mogła być dalej nabijaną, rozpoczęło się więc dalsze strzelanie, usunąwszy wprzód z kół trupa kanoniera, którego krew obryzgała lawetę.
— Nie, to nie mały Ludwik — rozmyślał głośno Maurycy. — Widzę go jak celuje, ale musi być raniony, gdyż używa tylko lewej ręki... Ach, ten mały Ludwik, który tak zgodnie żyje z Adolfem...
Jan, milczący dotąd, odezwał się z krzykiem przestrachu:
— Nie wytrzymają, to wszystko dyabła warte!
W rzeczy samej, na tej drugiej pozycyi, w ciągu pięciu minut niepodobna było dłużej wytrzymać. Pociski padały z niemniejszą dokładnością. Granat strzaskał jedno działo, zabił porucznika i dwóch ludzi. Żaden strzał nie chybił, tak dalece, że gdyby uparcie tu stano, to wkrótce nie zostałoby ani jedno działo całe i nie byłoby ani jednego kanoniera. Było to zniszczenie zupełne.
Wówczas poraz wtóry rozległ się głos kapitana:
— Przyprzodkować działa!
Rozpoczął się znowu znany manewr, konduktorzy pognali, zakreślili półkole i obsługa działa przyprzodkowała. Ale tym razem, w czasie wykonywania tych ruchów, pękający granat przedziurawił szyję i urwał rękę Ludwikowi, który padł na armatę. Właśnie nadbiegł Adolf w chwili, gdy zaprzęg nieco skręcił, rozległ się straszliwy huk, wywrócił kilka koziołków, i padł z piersią przeszytą, z ręką rozwartą. W ostatnim ruchu konwulsyjnym, schwycił Ludwika i tak pozostali w uścisku, straszliwie pogięci, zaślubieni nawet po śmierci.
Jednakże pomimo zabitych koni, pomimo nieporządku, jaki morderczy granat wywołał śród szeregów, cała baterya wjechała na wzgórze, umieściła się nieco naprzód, o kilka metrów od miejsca gdzie Maurycy i Jan leżeli. Po raz trzeci działa zostały odprzodkowane, konduktorzy stanęli twarzą do nieprzyjaciela, podczas gdy kanonierzy natychmiast rozpoczęli ogień, z uporem niepokonanego bohaterstwa.
— Wszystko przepadło! — szepnął Maurycy głosem z trudnością dobywającym się z gardła.
Zdawało się w rzeczy samej, że niebo i ziemia zlały się w jedną całość. Kamienie pękały, dym gęsty zakrywał chwilami słońce całkowicie. Wśród straszliwego huku, widać było konie przerażone, ogłupiałe, z głowami spuszczonemi. Kapitan wszędzie był obecny. Nakoniec kula przecięła go na dwoje, runął jak strzaskane drzewce sztandaru.
Ale koło armaty Honoryusza obsługa odbywała się ciągle, wolno, metodycznie, uparcie. On sam pomimo galonów, musiał się zabrać do roboty, gdyż zaledwie trzech ludzi pozostało. Mierzył, pociągał za sznurek, podczas gdy trzej inni biegali do jaszczyka, nabijali, wycierali wylot. Zażądano ludzi i koni zapasowych, dla zatkania dziur, spowodowanych przez śmierć; ale nie zjawiali się i trzeba było sobie samym radzić. Co było najgorszem, co wprawiało wszystkich w wściekłość, że nie dosięgano wroga, że pociski pękały w powietrzu, nie zadając wielkiej szkody tej strasznej bateryi nieprzyjacielskiej, której ogień był tak dotkliwy. Nagle Honoryusz zaklął tak głośno, że słychać go było wśród huku piorunowego; wszystkie nieszczęścia się zwalają, prawe koło u lawety zostało strzaskane! Niech dyabeł porwie! jedna łapa złamana, biedna armata przechyliła się na bok, z nosem na ziemi, niezdatna teraz do niczego! Łzy mu ciekły z oczów, objął ją rękami drżącemi, jakby ją chciał wyprostować, natchnąć odwagą przy pomocy swych gorących uścisków. Najlepsza armata, jedyna, która posłała tam kilka granatów! Potem powziął szalone postanowienie zastąpienia pod ogniem, strzaskanego koła, nowem. Przyniosłszy osobiście wraz z jednym z kanonierów koło wzięte z furgonu, zajął się robotą najniebezpieczniejszą na polu bitwy. Na szczęście ludzie i konie zapasowe przybyły, dwóch nowych kanonierów dopomogło.
Mimo to jeszcze raz baterya została zdemontowana. Już dalej nie można było prowadzić tego bohaterstwa. Rozkaz został wydany cofania się ostatecznego.
— Śpieszmy się kamraci! — wołał Honoryusz. — Uprowadźmy ją przynajmniej, żeby się nie dostała w ich łapy!
Stanowczo był zdecydowany na uratowanie armaty, jak inni ratują sztandar. Mówił jeszcze, gdy został powalony, z ręką prawą oderwaną, z bokiem lewym rozdartym. Upadł na armatę i leżał tam rozciągnięty, jak na łożu zaszczytnem, z głową wyprostowaną, z twarzą nienaruszoną i piękną gniewem, zwróconą tam, ku wrogowi. Z rozdartej kieszeni munduru wysunął się list jakiś, który jego palce schwyciły konwulsyjnie i na który krew ściekała kroplami.
Jedyny, pozostały jeszcze przy życiu porucznik, wydał rozkaz:
— Przyprzodkować działa!
Jeden jaszczyk został wysadzony w powietrze z hukiem, jakie wydaje pękające działo. Musiano wziąść konie od innego jaszczyka, by ocalić armatę, której zaprząg został zabity. I tym razem, gdy konduktorzy zakreślili półkole i gdy przyprzodkowano cztery pozostałe działa, popędzono galopem i zatrzymano się dopiero o jakie tysiąc metrów, po za pierwszemi drzewami lasu Garenne.
Maurycy wszystko to widział. Powtarzał machinalnie, z lekkiem drżeniem w głosie:
— Biedny chłopiec! biedny chłopiec!
Żal zdawał się w nim wzmagać bóle żołądka. Buntowało się w nim zwierzę, nie miał już sił, umierał z głodu. Wzrok mu się zaciemniał, nie miał nawet świadomości niebezpieczeństwa, w jakiem się pułk znajdował od chwili, gdy baterya cofnąć się musiała. Każdej chwili znaczne siły mogły płaskowzgórze zaatakować.
— Słuchajno — rzekł do Jana — muszę co zjeść... Niech mię zaraz tu zabiją, a ja jeść muszę...
Otworzył tornister, chwycił chleb obu rękami drżącemi i pożerał go chciwie. Kule gwizdały, dwa granaty pękły w pobliżu.
Ale dla niego nic nie istniało, prócz głodu, który chciał zaspokoić.
— Nie chcesz, Janie?
Ten spojrzał na niego wzrokiem błędnym, oczami szeroko rozwartemi, głodny także wściekle.
— Daj, jeść mi się chce strasznie.
Podzielili się i pożarli chleb, nie myśląc o niczem innem, dopóki ostatniej okruszyny nie pochłonęli. I wtedy dopiero spostrzegli swego pułkownika, zawsze na dużym koniu, z butem krwawym. Na wszystkich punktach pułk 106-ty począł się chwiać. Całe kompanie uciekały. Nakoniec zmuszony uledz prądowi, podniósł szpadę i z oczami pełnemi łez, zawołał:
— Moje dzieci, Bóg nas widocznie opuścił!
Otoczyły go tłumy uciekających i zniknął w fali potoku rwącego gwałtownie.
Jan i Maurycy, sami nie wiedząc jak i kiedy, znaleźli się po za gęstwiną, ze szczątkami swej kompanii. Pozostało z niej około czterdziestu ludzi, którymi dowodził porucznik Rochas; mieli ze sobą sztandar, i podchorąży, który go niósł, owinął go starannie koło drzewca, w zamiarze ocalenia go koniecznie. Posunięto się aż do końca zarośli, rzucono się między drzewa, na stoku, gdzie Rochas kazał rozpocząć ogień. Żołnierze rozrzuceni w tyralierkę, osłonięci, mogli się trzymać, zwłaszcza, że w tej chwili na prawem skrzydle rozpoczęły się wielkie ruchy jazdy, dla podtrzymania której, nadbiegło kilka pułków piechoty liniowej.
Teraz dopiero Maurycy zrozumiał to powolne, niepokonane zduszenie, które się właśnie kończyło. Rano widział prusaków debuszujących z wąwozów Saint-Albert, osadzających Saint-Menges a potem Fleigneux, a teraz, po za lasem Garenny słyszał huk dział gwardyi, widział inne jeszcze mundury niemieckie, które zbliżały się od strony Givonny. Jeszcze kilka minut, a koło się zamknie, gwardya poda rękę korpusowi piątemu, otoczy armię francuzką żywym murem, pasem piorunującym artyleryi. Sama przez się musiała przyjść do głowy myśl rozpaczliwa przełamania tego muru, posuwającego się naprzód. W tym celu cała dywizya jazdy rezerwy, pod wodzą generała Margueritte, skoncentrowała się pod zasłoną wzgórza, gotowa do szarży. Miano iść na śmierć, bez możliwego skutku, dla honoru Francyi. I Maurycy, myśląc o Prosperze, był widzem tego straszliwego widowiska.
Prosper od samego świtu, jeździł na swym koniu w ciągłych marszach i kontrmarszach, z jednego na drugi koniec płaskowzgórza Illy. Obudzono ich przed wschodem słońca, pojedynczo, nie trąbką, i dla ugotowania kaszy wymyślili taki sposób, żeby nie obudzić uwagi prusaków, iż każde ognisko otoczyli płaszczami. Potem nie wiedzieli wcale co się dzieje, słyszeli huk dział, widzieli dym, oddalone ruchy piechoty, nie znając przebiegu bitwy, jej znaczenia i czynników, pozostawieni w zupełnej bezczynności przez swych generałów. Prosper upadał z bezsenności. Był to wynik wielkich cierpień, złych nocy; znużenia nieustannego, senność niepokonana wśród kołyszących się stąpań. Śniło mu się niekiedy, że leży na ziemi, chrapie na materacu z kamyków, to znów, że śpi na miękiem łóżku, wśród białej pościeli. Na chwilę w rzeczy samej zasypiał na siodle, był czemś nieżyjącem i idącem, zmuszony iść tam, gdzie koń iść chciał. Niektórzy z jego kolegów pospadali nawet w ten sposób z koni. Wszyscy byli tak znużeni, że głos trąbki nie mógł ich zbudzić; należało ich stawiać na nogi, wyrywać z tej nicości przy pomocy tęgich kopnięć nogą.
— Co się z nami dzieje? co się dzieje? — powtarzał Prosper, chcąc się otrząsnąć z tego obezwładnienia.
Działa huczały od godziny szóstej. W chwili gdy wstępowali na wzgórze, granat zabił dwóch żołnierzy obok Prospera; dalej, trzech innych runęło na ziemię, ze skórą podziurawioną kulami, choć nie wiedziano wcale zkąd one idą. Było coś rozpaczliwego w tej przechadzce wojennej, niepożytecznej i niebezpiecznej po polu bitwy. Nakoniec, koło godziny pierwszej, spostrzegł że zdecydowano się na to, by ich poświęcić. Cała dywizya Margueritte, trzy pułki strzelców afrykańskich, jeden strzelców francuzkich i jeden huzarów, skoncentrowano w zagięciu gruntu, nieco po nad wzgórzem, na lewo od drogi. Rozległ się sygnał trąbki: „z koni!“ i zaraz zabrzmiały rozkazy oficerów:
— Przypoprężyć kulbaki! opatrzyć konie!
Prosper, zszedłszy z konia, przeciągnął się i poklepał dłonią Zefira. Biedny Zefir był tak samo jak jego pan oszołomiony i znużony. Prócz tego dźwigał za dużo; bieliznę w olstrach i płaszcz zwinięty, bluzę, spodnie, worek z przedmiotami potrzebnemi do czyszczenia po za kulbaką, a w poprzek tej ostatniej leżał jeszcze worek z żywnością, nie licząc czapraka, manierki, wiaderka. Tkliwa litość ogarnęła serce jeźdźca, w chwili gdy ściskał popręgi i przekonywał się, że kulbaka dobrze jest przytwierdzona.
Była to ciężka chwila. Prosper, który wcale nie był tchórzem, zapalił papierosa, tak miał sucho w ustach. W chwili szarży, każdy sobie może powiedzieć: „no, teraz mię dyabli wezmą!“ Trwało to pięć do sześciu minut, mówiono, że generał Margueritte wysunął się naprzód dla rozpoznania terenu. Oczekiwano na niego. Pięć pułków sformowało się w trzy kolumny, każda miała sześć szwadronów głębokości; armaty miały co sprzątać!...
Nagle trąbki dały sygnał: na koń! I zaraz rozległ się drugi sygnał: dobądź broń!
Pułkownik każdego pułku pędził, by zająć swe stanowisko bojowe, na dwadzieścia pięć metrów przed frontem. Kapitanowie byli na czele swych żołnierzy. I znów rozpoczęło się oczekiwanie wśród śmiertelnej ciszy. Nie słychać było żadnego hałasu, żadnego tchnienia pod palącemi promieniami słońca. Same tylko serca biły. Jeszcze jeden rozkaz, ostatni, i ta masa nieruchoma zadrga, i potoczy się pędem burzy.
W tejże chwili na skłonie wzgórza ukazał się jakiś oficer na koniu, raniony i podtrzymywany przez dwóch żołnierzy. Zrazu nie poznano go, ale potem rozległ się szmer, skarga szalona. Był to generał Margueritte, któremu kula przestrzeliła policzek, z czego później umarł. Nie mógł mówić, potrząsał ręką w kierunku nieprzyjaciela.
Wrzawa wzrastała ciągle.
— Nasz generał... Pomścijmy go, pomścijmy!
Wówczas pułkownik pierwszego pułku, podniósłszy w górę szablę, krzyknął głosem grzmiącym:
— Do ataku!
Trąbki zagrały, masa poruszyła się, zrazu truchtem. Prosper znajdował się w pierwszym szeregu, ale prawie na samym końcu prawego skrzydła. Największe niebezpieczeństwo zagraża zawsze środkowi, na który wymierzone są wszystkie strzały nieprzyjaciela. Skoro przebyto szczyt wzgórza i poczęto z niego zstępować na szeroką płaszczyznę, spostrzegł on bardzo wyraźnie, o jakie tysiąc metrów, bataliony pruskie sformowane w czworoboki, na które miano się rzucić. Zresztą, kłusował na pół senny, czuł się lekkim, niby istota uśpiona, wśród nadzwyczajnej próżni mózgu, pozbawionego wszelkiej myśli. Była to maszyna pędząca pod nieprzepartym ruchem. Powtarzano ciągle: „szlusuj, szlusuj!“ dla ściśnięcia szeregów i nadania im oporu granitowego. Potem, w miarę jak się kłus zwiększał, zmieniał się w pęd szalony, strzelcy afrykańscy wydawali, zwyczajem arabskim, dzikie okrzyki, które dodawały otuchy koniom. Wkrótce był to pęd dyabelski, pęd piekielny, szalony, dziki potok, któremu świst kul towarzyszył szmerem padającego gradu, uderzając o wszelki metal, o manierki, kubły, miedź mundurów i hełmów. Po przez ten grad rwał uragan wichru i piorunów, od którego ziemia drżała, rzucając w przestrzeń woń spalonego płótna i potu.
O pięćset metrów, Prosper wywinął koziołka pod strasznem pchnięciem, unoszącem wszystko. Schwycił Zefira za grzywę, by wskoczyć na kulbakę. Środek zmieciony, poszarpany przez palbę, zaczął się chwiać i ustępować, podczas gdy dwa skrzydła miotały się, kupiły, by odzyskać pęd. Było to konieczne i przewidziane zniszczenie pierwszego szwadronu. Konie zabite zagradzały drogę, jedne spiorunowane odrazu, inne rzucające się w gwałtowności zgonu; i widziano jeźdźców spieszonych, biegających na wszystkie strony i szukających konia. Już śmierć zasiała płaszczyznę, wiele koni bez jeźdźców galopowało ciągle, powracały same na swe miejsca w szeregu i wracały w ogień z pędem szalonym, jakby je walka ku sobie ciągnęła. Atak znów rozpoczęto, drugi szwadron biegł z furyą rosnącą, ludzie schyleni na karkach końskich, z szablą w dłoni, gotowi rąbać. Przebyto jeszcze dwieście metrów, wśród ogłuszającej wrzawy burzy. Ale jeszcze raz pod kulami środek się zapadł, ludzie i konie runęły i zatrzymały bieg stosami nieprzebytemi trupów. I tym sposobem drugi szwadron, został z kolei zniszczony, pozostawiając dokończenie dzieła tym, którzy szli za nim.
Wówczas, w heroicznem szaleństwie, gdy trzecia szarża się rozpoczęła, Prosper znalazł się pośród huzarów i strzelców francuzkich. Pułki się pomieszały, była to teraz olbrzymia fala, która się rozpryskiwała i tworzyła ciągle, by unieść to wszystko co spotkała na swej drodze. Stracił wszelkie pojęcie, pozwolił się unosić koniowi, temu dzielnemu Zefirowi, którego tak kochał i który ranny w ucho zdawał się być w paroksyzmie szaleństwa. Teraz znajdował się we środku, inne konie spinały się, wywracały koło niego, ludzie spadali na ziemię, jak gdyby pod naciskiem wichru, inni zabici odrazu, pozostawali w siodle, pędzili dalej, z oczami otwartemi. I tym razem, dwieście metrów przebyto znowu, a rżysko ukazało się pokryte umarłymi i umierającymi. Niektórzy zaryli się głowami w ziemię. Inni, padłszy na wznak, patrzeli na słońce strasznemi, szeroko rozwartemi oczami. Jakiś wielki koń czarny, koń oficerski, z brzuchem rozprutym, usiłował napróżno podnieść się na nogi przednie, zaplątane w jego własnych wnętrznościach. Pod wzmagającym się ogniem, skrzydła zakręciły się jeszcze raz, ścisnęły się i ruszyły naprzód.
Nakoniec czwarty dopiero szwadron za czwartym atakiem wpadł na szeregi pruskie. Prosper z szablą podniesioną, rąbał po hełmach, po ciemnych mundurach, które widział wśród kurzu. Krew płynęła i zauważył, że Zefir miał pysk zakrwawiony; przypuszczał, iż gryzł szeregi nieprzyjacielskie. Wrzawa była taka, że własnego krzyku nie słyszał, choć wrzeszczał z całych sił. Ale po za pierwszą linią pruską, była druga, i jeszcze jedna. Bohaterstwo było bezpożytecznem, te masy głębokie ludzi były podobne do trawy wysokiej, w której ludzie i konie ginęły. Siec ją można było do nieskończoności, a ona zawsze jeszcze była. Ogień trwał z taką gwałtownością, na krótki dystans, że mundury się zapalały. Wszystko się zapadało, ginęło śród bagnetów, pośród piersi przeszytych, głów roztrzaskanych. Pułki zostawiły tu dwie trzecie swych sił, i z całej tej szarży szalonej pozostawała tylko próżna chwała. I nagle Zefir trafiony kulą w piersi, padł gniotąc lewą rękę Prospera. Ten z bólu stracił przytomność.
Maurycy i Jan, którzy przypatrywali się bohaterskiej szarży szwadronów, wrzeszczeli z gniewu:
— Do wszystkich dyabłów, wartoż być walecznym!
I nie przestawali strzelać ze swych szaspotów, ukryci po za gęstwiną na wzgórzu, gdzie się znaleźli jako tyralierzy. Sam Rochas, podniósłszy jakiś karabin, strzelał ciągle. Ale płaszczyzna Illy, była teraz stanowczo straconą, wojska pruskie ze wszech stron ją zalewały. Mogło być koło godziny drugiej, gdy połączenie ostateczne nastąpiło, korpus piąty i gwardya zetknęły się, zamykając pierścień.
Nagle Jan upadł.
— Oberwałem i ja, jęknął.
Dostał w sam wierzchołek głowy, niby silne uderzenie młota, a jego kepi rozdarte i uniesione, leżało po za nim. Zrazu sądził, że czaszkę ma rozbitą i mózg obnażony. Przez kilka chwil nie miał odwagi dotknąć się rękami głowy, pewny że znajdzie tam dziurę, ale zdecydowawszy się na to nakoniec, spostrzegł, że palce zbroczone są krwią. Wywarło to na niego takie wrażenie, że zemdlał.
Właśnie w tej chwili Rochas dawał rozkaz cofania się. Jedna z kompanij pruskich była oddalona zaledwie o jakie dwieście lub trzysta metrów. Mogła wszystkich zabrać do niewoli.
— Nie śpieszcie się, cofajcie się wolno i strzelajcie... zbierzemy się tam, po za tym murem.
Ale Maurycy wpadł w rozpacz.
— Poruczniku, przecież nie zostawimy tu kaprala!
— Jeżeli jest zabity, to pocóż go mamy zabierać?
— Nie! nie! oddycha... Zabierzmy go!
Rochas poruszył ramionami, jak gdyby mówił, iż niepodobna zajmować się tymi wszystkimi, którzy padli. Na polu bitwy, ranny nie ma żadnej wartości. Wtedy Maurycy zwrócił się z giestem błagalnym do Pache’a i Lapoulle’a:
— Pomóżcie mi. Jestem za słaby, bym mógł dać radę.
Nie słuchali go wcale, zajęci tylko sobą, kierowani instynktem zachowawczym. Już pełzali po ziemi, znikli, lecieli ku nizkiemu murowi. Prusacy byli już w odległości może stu metrów.
Maurycy, płacząc z wściekłości został sam z Janem zemdlonym. Chwycił go w ramiona, chciał go unieść. Ale w rzeczy samej był za słaby, wycieńczony, znużony marszami i trwogą. Zachwiał się zaraz i upadł ze swym ciężarem. Gdyby przynajmniej mógł dostrzedz gdzie tragarza! Oglądał się do koła wzrokiem trwożliwym, machał rękami. Nikt nie przychodził. Wytężył wszystkie swe siły, podniósł Jana i zdołał ujść około trzydziestu kroków. Niedaleko od nich pękł granat, sądził więc, że wszystko skończone, że polegnie obok zwłok swego towarzysza.
Powoli jednak podniósł się. Obmacał się, był cały, nigdzie nawet nie zadrapał go pocisk. Dla czegóż więc nie uciekał? Był jeszcze czas, mógł dostać się do nizkiego muru w kilku skokach i byłby ocalony. Trwoga w nim wzrastała, pozbawiała go zmysłów. Już skoczył, gdy nagle ogarnęło go poczucie silniejsze niż śmierć. Nie! on nie może opuścić Jana. Wszystko w nimby się oburzyło; braterstwo, zawiązane między nim i tym chłopem, przeniknęło jego istotę na wskróś, zakorzeniło się głęboko. Przypominało to niejako pierwsze dni świata, owe chwile, gdy było tylko dwóch ludzi, i jeden bez drugiego żyć nie mógł.
Gdyby Maurycy przed godziną nie był zjadł kęska chleba pod kulami, nigdyby nie miał był siły spełnienia tego, co zrobił wtedy. Później nie mógł sobie przypomnieć, jak się to wszystko odbyło. Prawdopodobnie zarzucił sobie Jana na plecy, wlókł się, zatrzymując się dla oddechu co kilka kroków, wśród rżyska i zarośli, potykając się o każdy kamień, powstając niekiedy na nogi. Nieprzezwyciężona wola dodawała mu sił takich, że mógł poruszyć skałę. Po za nizkim murem znalazł Rochasa i kilku żołnierzy plutonu, strzelających ciągle, broniących sztandaru, który podchorąży trzymał pod pachą.
W razie niepowodzenia, korpusy armii nie miały wskazanej żadnej linii odwrotu. Wśród powszechnego braku przezorności i przy ogólnem zamieszaniu, każdy generał działał według swego widzimisię, i wszyscy w tej chwili byli odrzuceni na Sedan, pod straszliwym naciskiem zwycięzkiej armii niemieckiej. Druga dywizya korpusu siódmego cofała się w dość dobrym porządku, podczas, gdy szczątki innych dywizyj, zmieszane z pierwszym korpusem, toczyły się już ku miastu wśród nieopisanego zamętu, istny potok wściekłości i zdumienia pędzący ludzi i zwierzęta.
Ale w tej chwili Maurycy spostrzegł z radością, że Jan otwiera oczy; pobiegłszy do sąsiedniego strumienia po wodę dla obmycia mu twarzy, spostrzegł z nadzwyczajnem zdziwieniem, w głębi samotnej niziny, osłoniętej przez spadziste wzgórza, tego samego chłopa, którego rano zauważył, jak pośpiesznie obrabiał swą rolę, orząc ją przy pomocy dużego konia białego. Poco tracić dzień? Czyż dlatego, że się biją, zboże ma nierosnąć a ludzie nie jeść?

VI.

Delaherche na wysokim tarasie, gdzie wszedł dla zdania sobie sprawy z sytuacyi, począł się niecierpliwić, pragnąc się dowiedzieć co się dzieje. Widział, że pociski przelatują po nad miastem i że trzy czy cztery, które pękły na dachach domów sąsiednich, były tylko odpowiedzią na rzadki i nieskuteczny ogień fortu Palatynatu. Na pobojowisku nie mógł nic rozróżnić, poczuł więc gwałtowną chęć zasiągnięcia wiadomości, podniecany obawą utracenia w katastrofie majątku i życia. Zeszedł więc, ustawiając na górze lunetę wyrychtowaną na baterye niemieckie.
Na dole widok środkowego ogrodu fabryki zatrzymał go na chwilę. Była może godzina pierwsza, i ambulans był przepełniony rannymi. Szereg wozów przesuwał się pod bramą nieustannie. Brakowało już wozów regulaminowych o dwóch i czterech kołach. Pojawiły się lawety dział, furgony, bryczki, wszystko co można było znaleźć na polu bitwy; nawet ukazały się powoziki i drabiniaste wozy wieśniacze, zabrane po wsiach, zaprzężone w najrozmaitsze konie. Wsadzano na nie ludzi, zebranych przez ambulanse polowe, opatrzonych pośpiesznie. Było to nagromadzenie okropne biedaków, jednych bladych, prawie zielonych, drugich czerwonych od napływu krwi; wielu było zemdlonych, inni skamieniali z bólu, patrzeli na obsługę sanitarną oczami zdziwionemi, podczas gdy wielu, ledwie się ich dotknięto, wydawali ostatnie tchnienie. Napływ rannych był tak wielki, że wszystkie materace w dolnej sali zostały zajęte i major Bouroche wydał rozkaz by przyniesiono słomy, którą szeroko rozesłał w kącie. Dotąd jednak wraz ze swymi pomocnikami wystarczał do operacyj. Zażądał tylko nowego stołu z materacem i ceratą, który ustawił pod szopą, gdzie operowano rannych. Jeden z pomocników żywo nakładał serwetę nasyconą chloroformem na nos pacyenta, wązkie noże stalowe błyszczały, piłowanie wydawało lekki szmer, krew tryskała, którą zatrzymywano natychmiast. Przynoszono i wynoszono operowanych, wśród szybkiego ruchu, tak że zaledwie miano czas zmyć gąbką ceratę. Na końcu trawnika, poza gęstwiną szczodrzenicy, w wozowni którą wypróżniono i w której składano umarłych, rzucano także nogi i ręce odcięte, wszelkie szczątki ciała i kości, które pozostawały na stole operacyjnym.
Pani Delaherche i Gilberta, siedząc pod wielkiem drzewem, nie mogły nastarczyć bandaży. Bouroche, przechodząc, z twarzą rozognioną, z fartuchem zakrwawionym, rzucił paczkę bielizny panu Delaherche, krzycząc:
— Masz pan, rób cokolwiek, nie próżnuj!
Ale fabrykant zaprotestował:
— Daruj pan, ale idę dowiedzieć się co się dzieje.
Poczem dotykając się ustami włosów żony, dodał:
— Moja biedno Gilberto! co za położenie! pierwszy lepszy granat może tu wszystko zapalić! To okropne.
Była ona bardzo blada; podniosła głowę obejrzała się dokoła z dreszczem. Poczem mimowoli ukazał się uśmiech na jej twarzy.
— O tak, to okropne... ci ludzie, których krają... Dziwna rzecz, żem dotąd nie zemdlała.
Pani Delaherche widziała jak syn całował żonę w głowę. Zrobiła ruch, jakby chciała temu przeszkodzić, gdyż przyszedł jej na myśl tamten mężczyzna, który także całował te włosy nocy ostatniej. Ale ręka jej zadrżała i szepnęła:
— Mój Boże, ileż cierpień! O swoich należy zapomnieć.
Delaherche odszedł, mówiąc, że zaraz powróci z wiadomościami pewnemi. Zaraz na ulicy Maqua zdziwił się, widząc mnóstwo żołnierzy powracających z pola bitwy bez broni, w mundurach podartych, obsypanych kurzem. Nic się nie mógł dowiedzieć od tych, których zapytywał. Jedni odpowiadali jąkając się, że nic nie wiedzą; inni rozprawiali tak długo, z taką gwałtownością ruchów i egzaltacyą słów, że podobni byli do szaleńców. Machinalnie skierował się znów ku Podprefekturze, z tą myślą, że tam jest źródło wszelkich wiadomości. Przechodząc przez plac kolegium, dwie armaty, prawdopodobnie resztki jakiejś bateryi, pędząc galopem, zawadziły o chodnik. Na ulicy Dużej musiał przyznać, że miasto przepełnia się uciekinierami: trzech huzarów spieszonych, siedząc pod jakąś bramą, dzieliło się chlebem; dwaj inni, idąc wolno, ciągnęli za uzdy swe konie, nie wiedząc gdzie je umieścić; oficerowie biegali zmięszani, sami nie wiedząc dokąd idą. Na placu Turenniusza, jakiś podporucznik poradził mu, by się śpieszył, gdyż granaty padały tu często, a nawet jeden potrzaskał kratę otaczającą posąg wielkiego wodza, zdobywcy Palatynatu. I w rzeczy samej gdy biegł szybko ku ulicy Podprefektury ujrzał dwa granaty, pękające ze straszliwym trzaskiem na moście Mozy.
Zatrzymał się przed okienkiem odźwiernego, szukając pozoru, by się mógł rozpytać jakiegoś adjutanta, gdy młody głos zawołał na niego:
— Panie Delaherche! wejdź pan prędko, na dworze stać niebezpiecznie.
Była to Róża, jego robotnica, o której zupełnie zapomniał. Dzięki jej, wszystkie drzwi przed nim się rozwarły. Wszedł do mieszkania i raczył usiąść.
— Wyobraź pan sobie, że mama jest chora i położyła się do łóżka. Jak pan widzi, ja tylko sama jestem, gdyż ojciec, jako gwardzista narodowy, poszedł do cytadeli... Przed chwilą, cesarz chciał pokazać że jest mężnym, wyszedł i przeszedł całą ulicę aż do mostu. Pocisk nawet pękł przed nim i zabił konia jednego z masztalerzy. Potem wrócił..... I cóż on może więcej zrobić?
— Czy wiesz co się dzieje?... co mówią tam, ci panowie?
Spojrzała na niego zdziwiona. Była wesoła ze swemi delikatnemi włosami, świeża z oczami dziecka ruchliwego, mocno zajęta, wśród tych okropności, których nie rozumiała.
— Nie, nic nie wiem... W południe zaniosłam list do marszałka Mac-Mahona. Cesarz był przy nim... Siedzieli przez godzinę blisko zamknięci, marszałek w łóżku, cesarz, siedział tuż przy niem na krześle... Wiem to, bom ich widziała, gdy otworzono drzwi.
— I cóż mówili do siebie?
Znowu spojrzała na niego i głośno się rozśmiała.
— Ależ ja nie wiem, zkądże mam wiedzieć? Nikt nie wie o czem do siebie mówili.
Było to prawdą, i zrobił ruch, jakby się chciał usprawiedliwić ze swego głupiego pytania. Mimo to myśl o tej rozmowie nie dawała mu spokoju; jakże ona musiała być interesującą! jakie zamiary powzięli?
— Teraz, mówiła dalej Róża — cesarz udał się do swego gabinetu, gdzie zamknął się z dwoma generałami, którzy przyjechali z pola bitwy... Urwała i spojrzała na podjazd.
— Patrz pan, oto jeden z tych generałów... a nawet i drugi!
Żywo wybiegł i poznał jenerała Douay i generała Ducrota, na których konie czekały. Widział jak skoczyli na siodła i pognali pędem. Po opuszczeniu płaskowzgórza Illy, przybiegli obaj, nie wiedząc o sobie, by ostrzedz cesarza, że bitwa jest przegraną. Przedstawili wszystkie szczegóły położenia, że armia i Sedan jest otoczony dokoła, że klęska jest straszliwą.
Cesarz w swym gabinecie przechadzał się przez jakiś czas w milczeniu, krokiem chwiejnym chorego. Przy nim znajdował się tylko jeden adjutant, wyprostowany i milczący, przy drzwiach. A on chodził ciągle, od kominka do okna, z twarzą zniszczoną, wstrząsaną teraz przez dreszcz nerwowy. Plecy mu się zgarbiły jeszcze więcej, jak gdyby świat się nań walił, a oko martwe, pokryte ciężkiemi powiekami, wyrażało rezygnacyę fatalisty, który grał i przegrał z losem ostatnią stawkę. Co chwila jednak, gdy powracał przed okno na pół otwarte, dreszcz nim wstrząsał i zmuszał go do zatrzymania się na chwilę.
W jednej z takich krótkich chwil, z giestem drżącym szepnął:
— Och te działa, te działa, które słychać od samego rana!
Wistocie huk bateryi w Marfée i Frénois dochodził tu z gwałtownością nadzwyczajną. Był to trzask piorunów, od którego brzęczały szyby, trzęsły się mury, huk uparty, nieustanny, rozpaczliwy. I widzieć on musiał, iż odtąd walka jest pozbawioną wszelkiej nadziei, że wszelki opór jest zbrodnią. Po co krew rozlewać jeszcze, urywać członki, rozbijać głowy, zabijać ludzi i dodawać trupy do trupów usianych po tylu pobojowiskach? Zwyciężono nas, wszystko się skończyło, po cóż więc mordować się dalej? Dość już tych okropności i tych boleści bijących jękiem w niebiosa.
Cesarz, powróciwszy do okna, począł znów drżeć i podnosząc rękę szepnął:
— Och te działa, te działa, które grzmieć nie przestają!
Może straszna myśl odpowiedzialności podnosiła się w nim, wraz z wizyą trupów krwawych które jego błędy kładły tam tysiącami; a może było to tylko uczucie litości marzyciela, dobrego człowieka, przejętego ideałami ludzkiemi... W tym straszliwym ciosie losu niszczącego i miażdżącego, niby źdźbło słomy, jego szczęście, znajdował w sobie dość łez dla innych; zrozpaczony rzezią bezużyteczną, niezdolny do wytrzymania tego dłużej. Teraz ta zbrodnicza kanonada przeszywała mu piersi, zwiększała jego boleści.
— Och! te działa, te działa, kaźcie im umilknąć natychmiast, natychmiast!
I ten cesarz, który nie miał już tronu, poruczywszy swą władzę cesarzowej regentce, ten wódz armii, którą nie dowodził, od chwili gdy marszałkowi Bazainowi oddał naczelną komendę, doznawał teraz marzenia władzy, czuł niepokonaną potrzebę być panem poraz ostatni. Od Châlons usunął się na bok, nie wydał ani jednego rozkazu, stał się bezużytecznością bezimienną i ciężką, paczką przeszkadzającą, niesioną między bagażami wojsk. Stał się dopiero znów cesarzem w chwili klęski i pierwszy, jedyny rozkaz, jaki miał jeszcze dać, w uczuciu sentymentalnej litości swego serca, był ten, by wywieszono chorągiew białą nad cytadelą, dla zażądania zawieszenia broni.
— O! te działa, te działa!... Weź sukna, płótna, cokolwiek bądź! Biegnij prędko, powiedz, by przestano strzelać!
Adjutant wybiegł z pośpiechem, a cesarz chodził dalej swym krokiem chwiejnym od kominka, do okna, podczas gdy działa grzmiały dalej wstrząsając całym domem.
Na dole Delaherche rozmawiał jeszcze z Różą, gdy nadbiegł policyant.
— Proszę panny, nic nie można znaleźć, nikogo spotkać niepodobna... Czy nie masz panna czasem płótna, kawałka płótna białego?
— Czy chcesz pan serwety?
— Nie! nie! to za mało... Prześcieradło, choć połowę prześcieradła.
Róża pobiegła do szafy.
— Nie mam prześcieradła rozciętego, ani płótna białego! nie wiem na co panu potrzeba... ale, otóż, może dać panu obrus?
— Obrus? doskonale, tego trzeba.
I dodał odchodząc:
— Mają z tego zrobić chorągiew, którą wywieszą na cytadeli, żądając pokoju... Dziękuję pannie.
Delaherche mimowoli uczuł radość. Nakoniec będzie spokojny. Potem zdawało mu się, że ta radość jest niepatryotyczną, więc ją zdusił w sobie. Ale serce uczuło ulgę i patrzał jak jakiś pułkownik wraz z kapitanem, w towarzystwie sierżanta, wyszli szybko z Podprefektury. Pułkownik niósł pod pachą obrus zwinięty. Przyszła mu myśl iść za nimi, pożegnał więc Różę, bardzo dumną z tego, że dostarczyła potrzebnej bielizny. Druga godzina właśnie biła.
Przed ratuszem Delaherche został potrącony przez natłok żołnierzy uciekających, którzy szli od strony przedmieścia Cassine. Stracił z oczów pułkownika i zrzekł się widoku zawieszania białej chorągwi. Prawdopodobnie nie puszczonoby go do Donjon, a przytem słysząc, opowiadanie, że granaty padają na Kolegium, zaniepokoił się znowu mocno, iż może już jego fabryka stoi w płomieniach, może zgorzała od chwili gdy ją opuścił. Pobiegł więc tam, ogarnięty gorączką ruchu, zadowolony, że może tak pędzić. Ale tłumy zagradzały drogę, przeszkody zjawiały się na każdym kroku. Dopiero na ulicy Maqua odetchnął z zadowoleniem, gdy spostrzegł monumentalną fasadę swego domu nienaruszoną, bez dymu i iskier. Wszedł, krzycząc zdala do matki i żony:
— Wszystko dobrze, wywieszają chorągiew białą, zaraz ogień ustanie!
Nagle zatrzymał się, gdyż widok lazaretu był naprawdę straszliwy.
W obszernej suszarni, od której brama była otwarta, nie tylko wszystkie materace były zajęte, ale nawet nie było miejsca na słomie rozesłanej w kącie sali. Zaczęto nawet słać słomę między łóżkami, przysuwano chorych jednego do drugiego. Liczono ich już około dwustu i ciągle nowi przybywali. Szerokie okna oświecały białym blaskiem to nagromadzenie cierpień ludzkich. Niekiedy przy jakimś gwałtowniejszym ruchu, dawał się słyszeć krzyk mimowolny. Chrapanie śmiertelne konania drżało w powietrzu, przesiąkniętem wilgocią. Gdzieś w głębi, cicha skarga, prawie śpiew, nie ustawał na chwilę. I znowu zalegała głęboka cisza, pewien rodzaj odrętwienia zrezygnowanego, posępne zgnębienie izby śmierci, które przerywały tylko kroki i szept felczerów. Rany, opatrzone pośpiesznie na polu bitwy, niektóre z nich odkryte, czerwieniły się swą nagością, między szczątkami mundurów i podartych spodni. Nogi się wyciągały, jeszcze obute, zmiażdżone i krwią ciekące, kolana i łokcie, niby młotem potrzaskane, wisiały martwe u ciał. Były tam ręce pomiażdżone, palce, które ledwie się trzymały na kawałku cienkim skóry. Nogi i ramiona pourywane były najliczniejsze, skostniałe z bólu, ciężkie jak ołów. Ale najniebezpieczniejsze rany były to zadane w brzuch, piersi lub głowę. Żywoty ciekące krwią przez straszne dziury; pod skórą potworzone całe węzły wnętrzności, krzyże nadwyrężone, połamane, zginały postawę w jakieś dziwne kształty. Tu i owdzie płuca były podziurawione, niektóre tak delikatnie, że krew wcale nie szła, inne rozdarte tak, że życie uciekało krwawym potokiem; i upływ krwi wewnętrzny, którego nie było widać, piorunował ludzi odrazu. Wreszcie głowy ucierpiały najwięcej; szczęki potrzaskane, miazga krwawa z zębów i języka; oczy wbite w czaszki, lub całkiem wyłupione; czaszki otwarte, dozwalające widzieć mózg. Wszyscy ci, którzy dostali kulą w kość pacierzową lub mózg, podobni byli do trupów, unicestwieni zupełnie; inni znowu, którzy mieli kości potrzaskane, gorączkowali, rzucali się, domagali się pić głosem wielkim i błagalnym.
Pod szopą, gdzie dokonywano operacyj, widowisko niemniej było straszne. W pierwszem zamięszaniu dokonywano tylko operacyj naglących, takich jakich wymagał stan rozpaczliwy rannego. W obawie krwotoku, Bouroche przystępował natychmiast do operacyi. Niemniej nie tracił czasu na poszukiwanie kuli w głębi rany, jeżeli ta kula mieściła się w jakiem miejscu niebezpiecznem, np. w dole szyi, w pachwinie, pod kolanem lub t. p. Inne rany, które wolał zostawić czasowi, były poprostu opatrzone tylko przez pomocników pod jego osobistym nadzorem. Już sam dokonał czterech amputacyj, przerywając je krótkim spoczynkiem, lub wyjmowaniem kul temu i owemu, i zaczął uczuwać zmęczenie. Były tylko dwa stoły, jego i drugi, na którym pracował jeden z jego pomocników. Zawieszono zasłonę między temi stołami, ażeby operowani nie mogli się widzieć nawzajem. Mimo zmywania stołów gąbką, przybrały one wkrótce kolor czerwony; kubły stojące o kilka kroków, w których wodę świeżą jedna szklanka krwi zaczerwieniała, zdawały się zawierać w sobie teraz krew czystą, krew wyciekającą i płynącą wśród kwiatów trawnika. Jakkolwiek dostęp świeżego powietrza był znaczny, mimo to biła woń silna z tych stołów, bielizny, narzędzi, połączona z ckliwym zapachem chloroformu.
Delaherche w gruncie rzeczy litościwy, drżał z uczucia litości, gdy zwrócił jego uwagę powóz wjeżdżający w bramę. Natrafiono widocznie na ten pański wehikuł i napakowano weń rannych. Było ich tam ośmiu, leżących na sobie. Fabrykant wydał krzyk bolesny, ujrzawszy między nimi kapitana Beaudoin.
— Och mój biedny przyjacielu... Zaczekaj! zawołam matkę i żonę!
Przybiegły obie, zostawiwszy służącą przy zwijaniu bandaży. Służba zdrowia przeniosła kapitana do sali, i położyła go na poprzek wiązki słomy, gdy Delaherche spostrzegł leżącego na jednym z materacy jakiegoś żołnierza, nieruchomego, z twarzą ziemistą, i oczami otwartemi.
— Wszak ten człowiek już umarł!
— Prawda, odrzekł infirmer. Niepotrzebnie tylko zawadza.
Schwycił wraz z jednym z towarzyszów ciało i wyniósł je do kostnicy, którą urządzono pod krzakami. Leżało tu już około tuzina trupów, skostniałych, jedni z nogami wyciągniętemi, jakby wydłużonemi przez cierpienie, inni pokrzywieni, pokurczeni, w postawach dziwacznych. Byli tam i tacy, którzy zdawało się, że szydzą, z oczami białemi i zębami obnażonemi w skutek ściągnięcia warg; inni, z twarzą wydłużoną, straszliwie smutną, płakali jeszcze wielkiemi łzami. Jeden z nich, młodziutki, drobny i chudy z głową do połowy urwaną, przyciskał do serca oburącz konwulsyjnie fotografię kobiety, jedną z tych szarych fotografji przedmieścia, zbryzganą krwią. U stóp trupów, leżały w nieładzie nogi i ręce odcięte, wszystko to co odrzynano, wszystko co ucinano na stole operacyjnym, szczątki jatki rzeźniczej, zmiecione w jeden kąt, skóra, mięso i kości.
Gilberta, ujrzawszy kapitana Beaudoin, zadrżała. Mój Boże! jakże on był blady leżąc na materacu, z twarzą białą pod brudem i kurzem! Myśl, że przed kilku godzinami, trzymał ją w swych objęciach pełen życia i zdrowia, przejmowała ją grozą. Uklękła obok niego.
— Co za nieszczęście, mój przyjacielu! Ale to jest nic, wszak prawda?
I machinalnie dobyła chustki, otarła mu twarz, nie mogąc znieść tego potu, kurzu i ziemi, jaka ją pokrywała. Zdawało jej się, że przynosi mu tem ulgę.
— Wszak prawda? to jest nic, to tylko noga.
Kapitan, na pół śpiący, otworzył oczy z trudnością. Poznał swych przyjaciół, i usiłował się uśmiechnąć.
— Tak, tylko noga... Nawet nie czułem uderzenia kuli, zdawało mi się, że źle stąpnąłem i upadam...
Mówił to z wysiłkiem.
— Och, pić, pić!
Wtedy pani Delaherche, pochylona nad materacem, pobiegła po szklankę i karafkę z wodą, do której wlano nieco koniaku. Skoro kapitan wypróżnił chciwie szklankę, musiała resztę wody rozdać między sąsiednich rannych, wszystkie ręce się wyciągały, gorące zaklęcia ją błagały. Jakiś znów, nie dostawszy nic, płakał głośno. Tymczasem Delaherche starał się rozmówić z majorem, żeby zajął się wcześniej opatrunkiem kapitana. Bouroche właśnie wszedł do sali w swym krwawym fartuchu, z twarzą zlaną potem, ze swą dużą grzywą wzburzoną; gdy przechodził, ludzie się podnosili, pragnęli go zatrzymać, gdyż każdy chciał być zaraz opatrzonym. „Do mnie, panie majorze! do mnie“! Ścigał go szept próźb, palce konwulsyjnie chwytały go za suknie. Ale on, oddany swym obowiązkom, oddychając ciężko ze znużenia, zajmował się kolejno pracą, nie słuchając nikogo. Mówił do siebie głośno, liczył ich palcami, nadawał im numera porządkowe, klasyfikował ich; ten najprzód, potem ten, a potem tamten; jeden, dwa, trzy; jedna szczęka, jedno ramię, jedno udo; a pomocnik towarzyszący mu, nadstawiał uszów, by wszystko spamiętać.
— Panie majorze — zawołał Delaherche — jest tam kapitan, kapitan Beaudoin...
Bouroche przerwał mu:
— Jakto, Beaudoin jest tu... ach, biedaczysko!
Pobiegł do rannego i widocznie jednym rzutem oka spostrzegł ważność rany, gdyż zaraz zawołał, nie schyliwszy się nawet, by zbadać chorą nogę.
— Dobrze, niech mi go zaraz przynoszą, jak tylko skończę operacyę, do której teraz się zabieram.
I powrócił pod szopę w towarzystwie Delahercha, który nie chciał go opuścić z obawy, by nie zapomniał o swem przyrzeczeniu.
Tym razem szło o wycięcie ramienia, według metody Lisfranca, co chirurgowie nazywali piękną operacyą, czemś wykwintnem i szybkiem, w przeciągu jakichś czterdziestu sekund. Już pacyenta chloroformowano, podczas gdy jeden z pomocników schwycił go za ramię dwoma rękami, cztery palce pod pachą, a palec duży z zewnątrz. Bouroche, uzbrojony w ogromny i długi nóż, krzyknąwszy: „posadźcie go“!, objął ręką ramię, przerznął skórę i muskuły, poczem cofając się odciął skórę jednym ciosem i ręka upadła, odjęta trzema zaledwie pociągnięciami noża. Pomocnik usunął palce, żeby nacisnąć arteryę krwionośną: „połóżcie go“! I Bouroche mimowoli uśmiechnął się, zajęty bandażowaniem, gdyż zużył na wszystko zaledwie trzydzieści pięć sekund. Należało teraz tylko przyłożyć kawały ciała na ranę, niby szlify. Było to pięknem z powodu niebezpieczeństwa, gdyż człowiek mógł utracić wszystką krew przez arteryę, nielicząc tego, że chory może umrzeć siedząc pod działaniem chloroformu. Delaherche zlodowaciał i chciał uciec. Ale nim zdążył się ruszyć, ręka już była na stole. Żołnierz operowany, rekrut, tęgi wieśniak, przyszedłszy do siebie spostrzegł swą rękę, którą infirmer unosił do kostnicy. Żywo spojrzał na swe ramię i ujrzawszy je obcięte i ciekące krwią, popadł w szalony gniew.
— Ach do licha, zrobiliście straszne głupstwo!
Bouroche zmęczony, nie odrzekł, aż dopiero po chwili z wielką powagą.
— Zrobiłem, jak mogłem najlepiej... nie chciałem, żebyś wyciągnął kopyta, mój chłopcze... Zresztą pytałem się ciebie i zgodziłeś się na to.
— Zgodziłem się! zgodziłem się, bo nie wiedziałem o co idzie!
Gniew w nim zgasł i począł rzewnie płakać.
— Co ja będę teraz robił?
Zaniesiono go na słomę, wymyto szybko ceratę i stół; i kubeł z wodą czerwoną, którą wylano na trawę, zaczerwienił kępkę białych astrów, rosnących tamże.
Ale Delaherche począł się dziwić, że słyszy ciągle działa. Dla czego dotąd nie umilkły? Obrus Róży już w tej chwili musi być wywieszony nad cytadelą. Owszem, zdawało się, że huk bateryj niemieckich wzmaga się z każdą chwilą. Był to trzask ogłuszający, wstrząśnięcie poruszające człowieka najmniej nerwowego, wśród wzrastającego niepokoju. Przeszkadzały tak operatorowi jak i operowanemu, te wstrząśnięcia gwałtowne. Cały lazaret trząsł się jak w febrze.
— Wszystko się skończyło, czegóż oni jeszcze strzelają! zawołał Delaherche, nadstawiając uszów z niepokojem, oczekując co chwila ostatniego strzału.
Poczem wracając się do Bouroche’a, by mu przypomnieć kapitana, na wielkie swoje zdziwienie spostrzegł go leżącego na ziemi, na wiązce słomy, na brzuchu, z rękami obnażonemi aż po ramiona, zanurzonemi w dwóch kubłach wody z lodem. Wycieńczony moralnie i fizycznie, major wypoczywał w ten sposób, znudzony, zmordowany przez smutek, przez niezmierne udręczenie, w jednej z tych chwil obezwładnienia, jakie przychodzą niekiedy na praktyków. A przecież uchodził on za człowieka surowego, za głowę twardą i serce nieczułe. Ale i w nim obudziło się pytanie: „na co to wszystko?“ Przekonanie, że nie jest w stanie podołać zadaniu, że nigdy mu nie podoła, odebrało mu nagle siły. I po co? wszak śmierć, mimo wszystko, zawsze jest silniejszą!
Dwóch infirmerów przyniosło na noszach kapitana Beaudoin.
— Panie majorze, zawołał Delaherche, otóż i kapitan.
Bouroche otworzył oczy, wydobył ręce z dwóch kubłów, otrząsł je i otarł o słomę. Potem uklęknąwszy rzekł:
— Ach, tak, do licha, dalej do roboty!... Dzień się jeszcze nie skończył.
I porwał się na nogi odświeżony, potrząsając swą dużą głową o płowych włosach, przywrócony do przytomności przez praktyczność i karność nieubłaganą.
Gilberta i pani Delaherche przyszły za noszami i zatrzymały się o kilka kroków, gdy kapitana położono na materacu, pokrytym ceratą.
— Dobrze! to ponad kostką prawą — mówił Bouroche, zwykle gadatliwy bardzo dla rozerwania myśli rannego. W tem miejscu niema niebezpieczeństwa. Z tego zawsze się wychodzi.... zaraz to zbadamy.
Ale odrętwienie, w jakiem się znajdował Beaudoin, niepokoiło go widocznie. Obejrzał tymczasowe obandażowanie, prosta przewiązka, ściśnięta i przyczepiona do spodni pustą pochwą od bagnetu. Mruczał pod nosem, pytając się, co to za osioł tak zrobił. Nagle umilkł. Zrozumiał wszystko. Prawdopodobnie podczas niesienia rannego, w powozie napełnionym rannymi, bandaż się rozluźnił, zsunął się, i nie przyciskając już rany spowodował bardzo znaczny upływ krwi.
Bouroche uniósł się gwałtownym gniewem przeciw infirmerowi, który mu dopomagał.
— Ach ty cymbale jakiś, przetnij mi to żywo!
Infirmer rozciął spodnie i majtki, trzewiki i kamasze. Ukazała się najprzód noga, potem stopa, nadzwyczaj blada, zbryzgana krwią. Ponad kostką znajdowała się straszna dziura, w którą wybuch granatu wtłoczył kawałek sukna czerwonego. Łachmany potarganego ciała, szczątki muskułów, wystawały jak miazga z rany.
Gilberta musiała się oprzeć o jeden ze słupów szopy. Ach to ciało tak białe, to ciało krwawe teraz i zmiażdżone! Pomimo przestrachu, nie mogła odeń oczów oderwać.
— Do dyabła! mruknął Bouroche, dobrze cię urządzili!
Pomacał nogę, uczuł że jest zimna i nie mógł w niej uczuć pulsu. Twarz jego spoważniała, wargi się skrzywiły, co zawsze czynił, ilekroć był mocno zaniepokojony.
— Do dyabła! powtarzał — zła noga, bardzo zła.
Kapitan, którego niepokój zbudził z odrętwienia, spojrzał na niego, usłyszał ostatnie słowa i rzekł:
— Co mówisz, majorze?
Bouroche trzymał się taktyki, żeby nigdy nie pytać się wprost ranionego o upoważnienie, w razie jeżeli amputacya była konieczną. Wolał żeby ranny sam się zdecydował.
— Zła noga, mówił myśląc niejako głośno. Nie ocalimy jej.
Beaudoin z nerwowym dreszczem zawołał:
— Skończmy to, majorze. Co myślisz?
— Myślę, że jesteś pan mężnym kapitanem i że pozwolisz mi zrobić to, co trzeba.
Oczy kapitana Beaudoin przygasły, powlekły się różową mgłą. Zrozumiał wszystko. Ale pomimo nieznośnego strachu, który nim owładnął, odrzekł z prostotą i brawurą.
— Rób jak myślisz, majorze.
Przygotowania nie trwały długo. Pomocnik trzymał już serwetę nasyconą chloroformem, którą natychmiast położono na nosie pacyenta. Potem, w czasie ruchów poprzedzających uśpienie, dwóch infirmerów wsunęło kapitana na materac tak, że noga wisiała wolno; jeden z nich stanął po lewej stronie i podtrzymywał ją, a drugi schwyciwszy ją, od strony prawej ścisnął mocno oburącz, tuż przy udzie, dla nacisku na arteryę.
Gilberta gdy spostrzegła Bourocha zbliżającego się z ostrym nożem, nie mogła wytrzymać dłużej.
— Nie! nie! to okropne!
I zemdlała, oparła się o panią Delaherche, która musiała ją podtrzymać.
— Po cóż tu stoisz?
Mimo to obie pozostały. Odwróciły głowy, nie chcąc patrzeć, nieruchome i drżące, przytulone jedna do drugiej, pomimo że nie lubiły się wzajemnie.
W tej właśnie godzinie dnia, armaty grzmiały najsilniej. Była już trzecia i Delaherche, zdziwiony, zrozpaczony, oświadczył, że nic nie rozumie. Teraz nie ulegało żadnej wątpliwości, że baterye pruskie, zamiast umilknąć, zwiększały ogień. Dla czego? co się tam działo? Było to piekielne bombardowanie, ziemia drżała, niebo się zaciemniało. W około Sedanu, obręcz ze śpiżu, ośmset armat armii niemieckiej strzelało odrazu, piorunowało pola okoliczne nieustannie; i ten ogień dośrodkowy, bijący we wszystkie wzgórza okoliczne, mógł spalić i zburzyć miasto w ciągu dwóch godzin. Na dobitkę kule poczęły padać na domy. Coraz częściej rozlegał się trzask straszliwy. Na ulicy Voyarde pękł granat. Inny strącił wierzchołek komina wysokiego fabryki, i gruzy upadły przed szopą.
Bouroche podniósł głowę i mruknął:
— Cóż to? czy chcą podobijać naszych rannych?.. Ten huk jest nie do wytrzymania!
Tymczasem infirmer trzymał nogę wyciągniętą kapitana i major szybkiem okolnem nacięciem przerznął skórę poniżej kolana, pięć centymetrów niżej od miejsca w którem miał zamiar przepiłować kość. Potem, szybko, tym samym nożem delikatnym, którego dla pośpiechu nie zmieniał, odwinął skórę, podniósł ją dokoła, podobnie jak skórę pomarańczy przy obieraniu. W chwili gdy miał przeciąć muskuły, jeden z infirmerów się zbliżył i szepnął mu do ucha:
— Numer drugi umarł.
Wśród straszliwej wrzawy, major nie usłyszał.
— Mów głośniej do wszystkich dyabłów! Mam uszy pełne krwi od ich przeklętych armat.
— Numer drugi umarł.
— Któż to jest numer drugi?
— Ramię.
— Aha! dobrze... przynieś trzeciego, szczękę.
I ze zręcznością nadzwyczajną, bez namysłu, przeciął muskuły jednem cięciem, aż do kości. Obnażył goleń, przyłożył doń kompres, i jednym ruchem odciął. I noga została w ręku infirmera, który ją trzymał.
Krwi bardzo niewiele upłynęło, dzięki naciskowi, jaki pomocnik wywierał wyżej, przy udzie. Związanie trzech arteryj, dokonane zostało szybko. Ale major potrząsał głową, i gdy pomocnik odjął palce, zbadał ranę mrucząc, pewny, że chory nie może go jeszcze usłyszeć:
— Do licha, żyły wcale nie krwawią.
Potem jednym ruchem skończył swą dyagnozę; jeszcze jeden stracony! I na jego twarzy spoconej, ukazało się znów zmęczenie i smutek niezmierzony, to rozpaczliwe „i na co się to przyda?“ Wszak na dziesięciu, ledwie czterech ocalono. Obtarł czoło, począł przykładać skórę i zeszył ją trzykrotnie.
Gilberta odwróciła głowę. Delaherche powiedział jej, że wszystko skończone, że może patrzeć. Dostrzegła jednak nogę kapitana, którą infirmer niósł po za krzaki. Kostnica zwiększała się ciągle, dwóch nowych trupów tam leżało, jeden z ustami nadzwyczajnie rozszerzonemi i czarnemi, jak gdyby krzyczeć chciał, drugi skręcony przez straszny zgon, podobny do dziecka chudego i połamanego. Gromady szczątków ludzkich poczęły już sięgać do alei sąsiedniej. Nie wiedząc gdzie położyć nogę kapitana, infirmer zawahał się i w końcu rzucił ją na kupę.
— No, skończyłem — rzekł major do Beaudoina, którego obudzono. Jesteś pan swobodny.
Ale kapitan nie czuł radości obudzenia, jakie następuje po operacyach szczęśliwych. Podniósł się nieco, upadł, szepcząc głosem miękim.
— Dziękuję ci, majorze. Pragnąłbym, żeby to skończyło.
Czuł pieczenie w ranie. Gdy przyniesiono nosze, by go ztąd zabrać, straszliwy huk wstrząsnął całą fabryką; był to granat, który pękł przed szopą, na małem podwórzu za studnią. Szyby popękały z trzaskiem, a dym gęsty ogarnął lazaret. W sali popłoch opanował rannych, którzy pozrywali się ze swych legowisk na słomie, wszyscy krzyczeli i wszyscy chcieli uciekać.
Delaherche skoczył jak szalony, by się przekonać o schodach. Cóż to? czyż chcą zburzyć, spalić jego dom teraz? Cóż się więc dzieje? Wszak cesarz chce, by przerwano bitwę, dla czegóż więc strzelają?
— Do stu dyabłów, ruszajcie się! wrzasnął Bouroche na infirmerów, osłupiałych z trwogi. Wymyjcie stół i przynieście numer trzeci!
Obmyto stół, jeszcze raz wylano kubeł wody czerwonej na trawnik. Astry były teraz jakąś krwawą mięszaniną zieleni i kwiatów zbryzganych krwią. A major, któremu przyniesiono numer trzeci, dla rozerwania się trochę, zajął się poszukiwaniem kuli, która strzaskawszy dolną szczękę, winna była uwięznąć w języku. Krew płynęła strumieniem i poplamiła mu palce.
W sali, położono znowu kapitana Beaudoin na materacu. Gilberta i pani Delaherche, pomimo niepokoju, poszły porozmawiać z nim trochę.
— Odpocznij sobie, kapitanie, każemy ci przygotować pokój, zabierzemy cię do siebie.
Ale ranny w swem odrętwieniu miał chwilę świadomości.
— Nie trzeba, jestem pewny, że umrę.
I spojrzał na wszystkich troje, oczami szeroko rozwartemi, pełnemi grozy śmiertelnej.
— O! kapitanie, co też ty mówisz? szepnęła Gilberta, usiłując się uśmiechnąć, zmartwiała zupełnie. Będziesz zdrów najdalej za miesiąc.
Potrząsał głową, patrzał tylko na nią, z ogromnym żalem życia w oczach, że umiera tak młody, nie wyczerpawszy wszystkich rozkoszy istnienia.
— Muszę umrzeć, muszę umrzeć... ach, to jest okropne...
Nagle spostrzegł swój mundur zaplamiony i podarty, swe ręce czarne i zdawał się boleć nad swym stanem w obec kobiety. Zawstydził się swego zaniedbania i myśl o tej nieprzyzwoitości, dodała mu męztwa. Zdołał przemówić głosem wesołym:
— Tylko, jeżeli umrę, chcę umrzeć z rękami czystemi.... Może pani będziesz tak dobrą, zmocz ręcznik i racz mi go podać.
Gilberta pobiegła i powróciła z ręcznikiem, chcąc mu nim sama ręce wytrzeć. Odtąd okazywał wielką odwagę, starając się skończyć jak człowiek towarzystwa. Delaherche dodawał mu otuchy, a swej żonie dopomagał w staraniach koło chorego. Sama pani Delaherche matka, w obec tego umierającego, widząc oboje małżonków nim zajętych, uczuła że uraza w niej znika. Jeszcze raz zamilkła, ona, która o wszystkiem wiedziała i przysięgła sobie, że uwiadomi o tem syna. Po co zniechęcać do siebie małżonków, gdy śmierć okupuje wszelkie błędy?
Skończyło się to zresztą bardzo prędko. Kapitan Beaudoin, słabnąc ciągle, wpadł w swe przygnębienie. Pot zimny rosił mu czoło i szyję. Otworzył na chwilę oczy, pomacał palcami, jakby szukał jakiejś zasłony nieistniejącej, którą chciał się przykryć aż po brodę, ręce mu się zgięły, ruchy miał wolne i ciągłe.
— Zimno mi, zimno!
I zgasł cicho, bez czkawki, a jego twarz spokojna, wychudzona, zachowała wyraz niewypowiedzianego smutku.
Delaherche czuwał nad tem, by ciała nie zaniesiono do kostnicy, ale do wozowni sąsiedniej. Usiłował namówić Gilbertę, wzburzoną i płaczącą, by poszła do swego pokoju. Ale oświadczyła mu, że się teraz boi być samą, że woli pozostać przy swej świekrze, wśród ruchu panującego w lazarecie, gdzie zapomina na chwilę o wszystkiem. Zaraz też pobiegła, by napoić jakiegoś strzelca afrykańskiego, który w gorączce bredził, dopomogła infirmerowi obandażować rękę jakiegoś młodego żołnierza, rekruta dwudziestoletniego, który przyszedł pieszo z pola bitwy, z urwanym palcem; a ponieważ był grzeczny i zabawny, żartował ze swej rany ze swobodą dowcipnisia paryzkiego; rozweseliła się przy nim.
W czasie konania kapitana, kanonada wzmagała się ciągle; drugi granat wpadł do ogrodu i roztrzaskał stuletnie drzewo. Przerażeni ludzie krzyczeli, że cały Sedan się pali, zwłaszcza że duży pożar wybuchnął na przedmieściu Cassine. Wszystko zmieni się w ruinę, jeżeli to bombardowanie potrwa dłużej z równą gwałtownością.
— Nie wytrzymam dłużej, pójdę tam — zawołał Delaherche na pół nieprzytomny.
— Dokąd? spytał Bouroche.
— Do Podprefektury dla dowiedzenia się, czy cesarz drwił sobie z nas, mówiąc, że każe wywiesić białą chorągiew.
Major stał przez chwilę, jakby oszołomiony tą wieścią o białej chorągwi, o klęsce, o poddaniu się, która nagle zjawiła się wśród jego niemocy ocalenia wszystkich biedaków, których mu przywożono. Z giestem szalonej rozpaczy, krzyknął:
— Idź pan do dyabła! i tak nas piorun trzaśnie!
Wyszedłszy, Delaherche z wielką trudnością przeciskał się między zwiększającemi się tłumami. Ulice z każdą chwilą napełniały się coraz bardziej gromadami uciekających żołnierzy. Przepytywał się oficerów, których spotykał, żaden z nich nie widział białej chorągwi na cytadeli. Wreszcie jakiś pułkownik oświadczył, że ją widział przez chwilę, jak ją podniesiono i znów spuszczono. To można sobie było wytłomaczyć tem że albo niemcy nie widzieli jej wcale, albo ujrzawszy ją pojawiającą się i znikającą, zwiększyli swój ogień, pewni, że konanie się zbliża. Obiegała nawet pogłoska, że jakiś jenerał, spostrzegłszy białą chorągiew, wpadł w gniew szalony, zerwał ją własną ręką, połamał drzewce, podarł płótno. A baterye pruskie strzelały ciągle, pociski padały na dachy i ulice, domy gorzały, jakiejś kobiecie granat strzaskał głowę na placu Tureniusza.
W Podprefekturze Delaherche nie zastał Róży w mieszkaniu odźwiernego. Wszystkie drzwi były poroztwierane, ucieczka się poczynała. Wszedł więc na górę, potykając się o ludzi zmięszanych, a nikt go o nic nie zapytał. Na pierwszem piętrze, gdy się wahał gdzie ma iść, spotkał się z Różą.
— Och panie Delaherche! źle!.. O! spójrz pan prędko, jeśli chcesz zobaczyć cesarza.
Jakoż z lewej strony, drzwi źle zamknięte, uchyliły się, i widać było cesarza, chodzącego swym krokiem chwiejnym od kominka do okna. Chodził ciągle, nie zatrzymując się ani na chwilę, pomimo nieznośnych cierpień.
Jeden z adjutantów, ten sam, który tak źle drzwi zamknął, wszedł do pokoju i słychać było jak cesarz go się pytał głosem zdenerwowanym przez rozpacz.
— Dla czego mój panie strzelają ciągle, kiedy kazałem wywiesić białą chorągiew?
Męczarnie jego były nie do wytrzymania, słysząc nieustanny huk dział, wzrastający ciągle co chwila. Nie mógł się zbliżyć do okna, bo każdy strzał odbijał się w jego sercu. Tyle krwi, tyle istnień ludzkich przepadłych przez jego błąd! Każda chwila zwiększała ilość trupów bezużytecznie. I w oburzeniu sentymentalnego marzyciela, najmniej z dziesięć razy pytał się o to samo osób wchodzących:
— Dla czego strzelają ciągle, skoro kazałem wywiesić białą chorągiew?
Adjutant mruknął jakąś odpowiedź, której Delaherche nie dosłyszał. Zresztą cesarz nie zatrzymywał się, ciągnęło go coś do okna, gdzie omdlewał prawie wśród grzmotu nieustannego kanonady. Bladość jego zwiększyła się, jego twarz długa, smutna i chuda, źle wymyta z różu rannego, świadczyła o powolnem konaniu tej duszy.
W tej właśnie chwili zjawił się nizki jakiś człowieczek, w mundurze zakurzonym, Delaherche poznał go, był to generał Lebrun. Przeszedł on sień i otworzył drzwi, nie każąc się anonsować. I zaraz też, jeszcze raz dał się słyszeć niespokojny głos cesarza:
— Dla czego, generale, strzelają ciągle, skoro kazałem wywiesić białą chorągiew?
Adjutant wyszedł, drzwi się zamknęły i Delaherche nie mógł usłyszeć odpowiedzi generała. Wszystko znikło.
— Tak, tak! powtarzała Róża, źle idzie, widzę to doskonale po fizyonomiach tych panów. Nie zobaczę już mojego obrusa, mówią, że go podarli. Najwięcej mi żal cesarza, gdyż jest on bardziej chory niż marszałek; lepiej by zrobił, żeby się położył do łóżka, gdyż w tym pokoju chodząc ciągle, powoli się trawi.
Była bardzo wzruszona, a na jej ładnej, jasnej twarzyczce malowała się szczera litość. Delaherchowi, w którym zapał bonapartystowski znacznie ochłódł od dwóch dni, wydawała się teraz nadzwyczaj głupią. Zabawił z nią jednak przez chwilę na dole, czekając na odjazd generała Lebrun, a gdy ten się zjawił, poszedł za nim.
Generał Lebrun wyjaśnił cesarzowi, że jeżeli pragnie żądać zawieszenia broni, trzeba, ażeby posłano list, podpisany przez naczelnego wodza armii francuzkiej, do naczelnego wodza armii niemieckiej. Ofiarował się napisać taki list i wyszukać generała Wimpffena by go podpisał. Niósł ze sobą ten list, pełen obawy, że Wimpffena nie zdoła odszukać, nie wiedząc w którym punkcie pola bitwy ten się może znajdować. W Sedanie tymczasem tłok był tak wielki, że musiał jechać stępo, co pozwoliło Delaherchowi iść za nim aż do bramy Ménil.
Ale wydostawszy się na drogę, generał Lebrun puścił się galopem i udało mu się spotkać w Bolan jenerała Wimpffena. Ten ostatni przed kilku minutami napisał był do cesarza: „Najjaśniejszy panie, przybądź stanąć na czele swoich wojsk, a one będą miały zaszczyt otworzyć ci przejście przez szeregi nieprzyjacielskie“. To też na pierwsze słowo o zawieszeniu broni wpadł w gniew szalony. Nie! nie! on nie podpisze, on się będzie bił! Było w pół do czwartej. I zaraz potem rozpoczęło się to usiłowanie bohaterskie i rozpaczliwe, to ostatnie pchnięcie by sobie otworzyć przejście przez linie bawarskie, atakując jeszcze raz Bazeilles. Na ulicach Sedanu, na polach sąsiednich, dla dodania otuchy wojskom, kłamano, wołano: „Bazaine idzie! Bazaine idzie“! Od rana samego było to wiadome wielu, zdawało się że słychać huk dział armii Metzu, ilekroć nowa baterya niemiecka ryczeć poczęła. Zgromadzono około tysiąca dwustu ludzi, żołnierzy rozproszonych z różnych korpusów, mięszaninę wszelkiej broni; i ta drobna kolumna rzuciła się walecznie na gościniec zmiatany kartaczami, pędem. Z początku było to coś pysznego; padający nie wstrzymywali biegu innych, przebieżono prawie pięćset metrów z prawdziwą furyą męztwa. Ale wkrótce szeregi poczęły rzednąć, najwaleczniejsi cofnąć się musieli. Czyż podobna bić się z przemocą? W tem wszystkiem było tylko zuchwalstwo szalone wodza, który nie chciał uledz. I generał Wimpffen znalazł się sam z generałem Lebrunem na tym gościńcu do Balan i Bazeilles, które musieli ostatecznie opuścić. Trzeba się było cofać pod mury Sedanu.
Delaherche, jak tylko stracił z oczów generała, śpiesznie wrócił do fabryki, zajęty myślą wejścia znowu do swego obserwatoryum, zkąd mógł przypatrywać się wypadkom. Ale przyszedłszy do domu, musiał się zatrzymać pod bramą, natknąwszy się na pułkownika de Vineuil, którego przywiedziono z butem krwawym, na pół zemdlonego, na sianie, w głębi wózka ogrodniczego. Pułkownik uparł się był, że zgromadzi szczątki swego pułku, i dopóty biegał, dopóki nie spadł z konia. Zaraz zaniesiono go do pokoju na pierwsze piętro, i Bouroche przybiegłszy, opatrzył nogę, lekko ranioną po nad kostką. Był wzburzony, zrozpaczony, zeszedł wołając, że wołałby sobie samemu nogę uciąć, niż dalej prowadzić swe rzemiosło bez potrzebnych przyrządów i koniecznych pomocników. W rzeczy samej na dole nie wiedziano już, gdzie kłaść rannych i postanowiono zająć na ten cel trawnik. Leżało już tam, wśród zielska dwóch biedaków pod gołem niebem, którzy jęczeli wśród nieustannie padających kul. Liczba żołnierzy, przywieziona do lazaretu, dosięgała czterystu, i major zażądał chirurgów, w zamian których przysłano mu młodego lekarza z miasta. Nie mógł wystarczyć na wszystko, sondował rany, rznął, piłował, zszywał, na pół nieprzytomny, zrozpaczony, widząc że mu co chwila nowych przynoszą. Gilberta, pijana od grozy, przejęta wstrętem do tej krwi i tych łez, usiadła przy swym wuju pułkowniku, pozostawiając na dole panią Delaherche, by dawała pić gorączkującym i ocierała wilgotne twarze konających.
Delaherche, usiadłszy na tarasie, starał się zdać sobie sprawę z położenia. Miasto mniej ucierpiało niż się zdawało, w jednem tylko miejscu paliło się i dym czarny się unosił nad przedmieściem Cassine. Fort Palatynatu nie strzelał już wcale, zapewne z braku amunicyi. Tylko armaty bramy Paryskiej od czasu do czasu dawały ognia. I właśnie w tej chwili znowu wywieszono białą chorągiew na baszcie; ale z pola bitwy chorągwi tej zapewne nie widziano, gdyż ogień trwał ciągle. Dachy sąsiednie zakrywały mu gościniec do Balan, nie mógł więc śledzić ruchu wojsk. Przytknąwszy oko do lunety, spostrzegł sztab niemiecki, na tem samem miejscu, na którem go widział w południe. Naczelnik, maleńki żołnierz ołowiany, w którym zdawało mu się, że widzi króla pruskiego, stał ciągle w swym mundurze ciemnym, na czele innych oficerów, po większej części leżących na trawie, błyszczących od złota. Byli tam także oficerowie cudzoziemscy, adjutanci, generałowie, marszałkowie dworu, książęta, wszyscy zaopatrzeni w lornetki, śledzący od rana konanie armii francuzkiej, jak na widowisko. Straszliwy dramat miał się ku końcowi.
Z tych wyżyn Marfée porosłych drzewami, król Wilhelm patrzał na połączenie się swych wojsk. Stało się więc, że trzecia armia, dowodzona przez jego syna, następcę tronu pruskiego, która szła przez Saint-Menges i Fleigneux, zajęła płaskowzórze Illy, gdy tymczasem czwarta, dowodzona przez następcę tronu saskiego, stawiała się na oznaczonym punkcie, idąc przez Daigny i Givonnę, okrążywszy lasek Garenny. Korpus jedenasty i piąty podawał tym sposobem rękę korpusowi dwunastemu i gwardyi. I nadzwyczajny wysiłek zrobiony dla przełamania obręczy w chwili, gdy się dokonywała nieużyteczna i pełna chwały szarża dywizyi Margueritte, wywołała z piersi króla okrzyk uwielbienia: „ach, dzielni ludzie!“ I teraz, gdy osaczenie matematyczne, nieuniknione, spełniło się, gdy nożyce kleszczy zamknęły się, mógł objąć jednym rzutem oka olbrzymi mur ludzi i dział, otaczających armię zwyciężoną. Od północy otoczenie to stawało się coraz ściślejszem i wpychało uciekających do Sedanu, pod ogniem zdwojonym bateryj, których nieprzerwana linia błyszczała na skraju widnokręgu. Od południa, Bazeilles zdobyte, puste i ponure, kończyło się palić, wyrzucając wielkie kłęby dymu i iskier; a bawarczycy, panowie Balan, rychtowali działa o trzysta metrów od bram miasta. I inne baterye, na lewym brzegu, ustawione w Pont-Mangis, w Noyers, Frénois, Wadelincourt, strzelając bez przerwy od dwunastu blizko godzin, grzmiały coraz głośniej, uzupełniały nieprzerwany łańcuch ognia, aż prawie u stóp królewskich. Ale król Wilhelm, znużony, opuścił na chwilę swą lornetkę i patrzał gołem okiem. Słońce, zachodząc, zniżało się ku lasowi, tonęło w błękicie czystym i bez plam. Całe obszerne pole było złote od tego słońca, skąpane w blasku tak przejrzystym, że najdrobniejsze przedmioty rysowały się z przedziwną wyrazistością. Rozróżniał domy w Sedanie, z drobnemi ramami czarnemi okien, wały, fortece, ten system skomplikowany obrony, którego kształty odbijały się żywemi rysami. Dokoła, śród niw, leżały rozrzucone wioski, świeże i błyszczące, podobne do domków w zabawie dziecięcej; Donchery na lewo, na brzegu płaszczyzny, Douzy i Carignan na prawo, wśród łąk. Zdawało się, że można policzyć drzewa lasu Ardeńskiego, którego morze zieleni szumiało aż gdzieś ku granicy. Moza ze swemi leniwemi zagięciami, pod tem światłem olśniewającem, podobna była do złota. A walka zacięta, zlana krwią, zmieniała się w delikatne malowidło, widziana z tej wyżyny, przy pożegnalnym blasku słonecznym; jeźdźcy zabici, konie z rozprutemi brzuchami zaścielały płaszczyznę Floing wesołemi plamami; na prawo, od strony Givonny, ostatnie starcie odwrotu bawiło oko mieszaniną czarnych punktów, biegnących, potykających się; na półwyspie Iges, na lewo, baterya bawarska, z działami dużemi jak zapałki, podobną była do maszyny dobrze urządzonej, tak dalece ruchy były systematyczne, jak w zegarku. Było to zwycięztwo, niespodziewane i piorunowe, i król nie miał żadnych wyrzutów wobec tych trupów tak drobnych, tych tysiąców ludzi, zajmujących mniej miejsca niż pył na drodze, tej doliny obszernej, na której pożar Bazeilles, rzeź w Illy, konanie Sedanu nie przeszkadzało, by nieczuła natura zawsze była piękną, by kończący się dzień był cichy i uroczysty.
Nagle Delaherche spostrzegł wdzierającego się na wzgórze Marfée, generała francuzkiego ubranego w mundur niebieski, jadącego na karym koniu, a przed nim postępował huzar z białą chorągwią. Był to generał Reille, któremu cesarz rozkazał zawieźć do króla pruskiego list tej treści: „Najjaśniejszy panie, mój bracie! Nie mogąc umrzeć wpośród mych wojsk, muszę złożyć mą szpadę do rąk waszej królewskiej mości. Zostaję przywiązanym bratem, Napoleon“. Cesarz w chęci ukończenia jak najprędszego mordów, których nie był panem, spodziewał się wzruszyć zwycięzcę. I Delaherche widział, jak generał Reille zatrzymał się o dziesięć kroków od króla, zsiadł z konia, zbliżył się, by oddać list, bez broni, mając w ręku tylko szpicrutę. Słońce zachodziło wśród ogromnego blasku czerwonego, król usiadł na krześle, oparł się o poręcz innego krzesła, które trzymał sekretarz i odrzekł, że przyjmuje szpadę, oczekując na przysłanie oficera, upoważnionego do zawarcia kapitulacyi.

VII.

O tej porze, do koła Sedanu, ze wszystkich straconych pozycyj, z Floing, z płaszczyzny Illy, z lasu Garenny, z doliny Givonny, z gościńca do Bazeilles, potok wzburzony ludzi, koni i dział płynął, tłoczył się ku miastu. Forteca ta, na której miano zgubną myśl oparcia się, stała się fatalną pokusą, schronieniem dla uciekających, ocaleniem do którego biegli najwaleczniejsi, w powszechnej demoralizacji i popłochu. Tam, po za szańcami, sądzono, że znajdą ochronę przeciw tej straszliwej artyleryi, grzmiącej od dwunastu blizko godzin; i nikt już nie miał świadomości, nikt nie rozumował, zwierzę brało górę nad człowiekiem; był to szał instynktu, który gnał, szukał dziury, w którejby się można zagrzebać i spać.
Gdy Maurycy pod nizkim murem, skropiwszy zimną wodą twarz Jana, spostrzegł że ten otwiera oczy, wydał okrzyk radości:
— Ach, mój biedaku, myślałem, żeś wyciągnął kopyta!... Nie wyrzucam ci tego wcale, ale jesteś dyabelnie ciężki!
Jan na pół jeszcze oszołomiony, budził się jakby z głębokiego snu. Potem zrozumiał wszystko i przypomniał sobie, gdyż dwie wielkie łzy potoczyły mu się po policzkach. Ten Maurycy, taki delikatny, którego kochał, którego pielęgnował jak dziecko, w egzaltacyi przyjaźni znalazł dość sił w sobie, by go aż tu przynieść.
— Poczekajno, niech przypatrzę się trochę twojej głowiźnie.
Rany prawie nie było, było to proste zadraśnięcie skóry, która mocno krwawiła. Włosy, które krew zlepiła, utworzyły pewien rodzaj obsłony. Nie moczył ich więc wodą, żeby znów nie otworzyć rany.
— No, wymyłeś się, odzyskałeś gębę ludzką. Poczekaj, zaraz cię ustroję.
I podniósłszy z ziemi kepi jakiegoś żołnierza zabitego, wsadził mu je ostrożnie na głowę.
— W sam raz na ciebie... teraz, jeśli możesz iść, to chodźmy.
Jan podniósł się, potrząsł głową, jakby się chciał przekonać, czy dobrze siedzi na karku. Trochę mu ciążyła, zresztą wszystko jest w porządku. Uczuł żywe rozczulenie prostego człowieka, objął Maurycego, przycisnął go do serca, znajdując zaledwie te słowa na wyrażenie swej wdzięczności:
— Ach, mój drogi chłopcze, mój drogi chłopcze.
Ale prusacy zbliżali się, nie można było dłużej siedzieć pod murem. Porucznik Rochas cofał się już z kilku ludźmi, zasłaniając sztandar, który podchorąży niósł ciągle pod pachą, zwinięty koło drzewca. Lapoulle, chłop bardzo wysoki, mógł się jeszcze więcej wyciągać i strzelał ciągle przez parkan; Pache zarzucił szaspot na ramię, sądząc zapewne, że tego wszystkiego już dosyć, że teraz należy jeść i spać. Jan i Maurycy, schyleni do połowy, biegli, by się z innymi połączyć. Nie brakowało wprawdzie ani broni, ani nabojów, dość było po nie się schylić. Uzbroili się więc na nowo, porzuciwszy tam w polu swe karabiny, worki i wszystko, gdy jeden brał na plecy drugiego. Mur rozciągał się aż do lasku Garenny i mały oddziałek widząc blizkie ocalenie, rzucił się żwawo za jakiś dom, a ztąd do lasu.
— No! — zawołał Rochas, który zachował niewzruszoną ufność — odpoczniemy sobie tu trochę, nim znowu zaczniemy działać zaczepnie.
Zaraz z pierwszego kroku wszyscy spostrzegli, że weszli do prawdziwego piekła, ale cofnąć się już nie mogli, trzeba było bądź co bądź przejść lasek, jedyną linię ich odwrotu. W tej chwili był to las okropny, las rozpaczy i śmierci. Prusacy odgadłszy, że wojska cofają się tamtędy, poczęli go pruć kulami, zarzucać granatami. Był on niejako biczowany przez burzę, cały trzęsący się i szumiący, pełen trzasku łamanych gałęzi. Granaty przecinały drzewa, kule strącały deszcz liści, skargi jakieś wychodziły z pni potrzaskanych, łkania spadały wraz z gałęziami pełnemi jeszcze życia. Rzekłbyś, zniszczenie gromady skrępowanej, groza i krzyk tysiąca istot przybitych do ziemi, nie mogących uciec z pod tych kartaczy. Nigdy niepokój większym nie bywa, jak w lesie bombardowanym.
Zrazu Maurycy i Jan, połączywszy się ze swymi towarzyszami, uczuli zdziwienie. Szli właśnie pod gęstwiną starodrzewia, mogli więc biedz. Ale kule gwizdały, krzyżowały się, niepodobna było pojąć zkąd padają, by się ich ustrzedz, przemykając się od drzewa do drzewa. Dwóch ludzi poległo, jeden trafiony z tyłu, drugi z przodu. Przed Maurycym stuletni dąb, z pniem poszarpanym przez granat, runął z majestatem tragicznym bohatera, gniotąc wszystko do koła siebie. I w chwili, gdy młody człowiek odskoczył w tył, po jego lewej stronie olbrzymi buk, którego inny granat trafił, roztrzaskał się i zapadł jak sklepienie katedry. Gdzie uciec? Ze wszystkich stron padały gałęzie, niby w ogromnym gmachu zagrożonym ruiną, w którym jedna sala po drugiej wali się w gruzy. Potem, gdy dostali się do gęstwiny, by uniknąć zgniecenia przez padające wielkie drzewa, Jan o mało nie został rozerwany na dwoje przez granat, który na szczęście nie wybuchnął. Teraz nie mogli prawie iść naprzód z powodu niezmiernej gęstwiny krzaków. Delikatne łodygi obwijały się koło ich ramion, wysokie zioła przyczepiały im się do nóg; nieprzebyte ściany cierni zmuszały ich do zatrzymywania się, a tymczasem liście do koła nich latały, pod olbrzymią kosą, która las siekła. Obok nich, jeden z żołnierzy uderzony kulą w czoło, nie upadł, ale stał podtrzymywany przez dwie młode brzeziny. Najmniej dwadzieścia razy uwięzieni w tej gęstwinie, czuli dreszcz unoszącej się nad nimi śmierci.
— Do licha! — zawołał Maurycy — nie wyjdziemy ztąd chyba!
Spocił się i drżał cały, a Jan tak zawsze mężny, który rano dodawał mu otuchy, zbladł także, objęty zimnem śmiertelnem. Był to strach okropny, strach zaraźliwy, niepokonany. Znowu czuł nieznośne pragnienie i suchość w ustach, jakieś ściśnięcie gardła, podobne do bolesnego uduszenia. Temu wszystkiemu towarzyszyło osłabienie, nudności, kurcze żołądka i kłucie w nogach, niby szpilkami. I w tem cierpieniu, czysto fizycznem strachu, w głowie mieli zamęt, widzieli przed oczami tysiące punktów czarnych, jak gdyby rozróżniali przelatującą chmurę kul.
— Przeklęty los! — mruknął Jan — i po kiego dyabła mamy tu dać głowę za innych, kiedy ci inni siedzą sobie w domu i palą fajki!
Maurycy, przerażony, oszalały, dodał:
— A tak, dla czego ja mam zginąć a nie kto inny?
Był to bunt egoizmu, wściekłość człowieczego ja, które się nie chce poświęcić za swój gatunek.
— A przynajmniej — ciągnął dalej Jan — gdyby choć wiedziano przyczynę, gdyby to się przydało na co!
Rzekłszy to, podniósł oczy w niebo i zawołał:
— I jeszcze to świńskie słońce, żeby przynajmniej ono zwinęło obóz! Skoro zajdzie i noc zapadnie, może przestaną się bić!
Już oddawna nie wiedząc godziny, nie mając nawet pojęcia o czasie, oczekiwał na powolny zachód słońca, które zdawało mu się, że w miejscu stoi, że się zatrzymało tam, po nad lasem, nad lewym brzegiem rzeki. Nie było to wcale tchórzostwo, była to rozkazująca potrzeba, rosnąca ciągle, niechęć do słyszenia nieustannego gwizdu kul i granatów, żądza oddalenia się ztąd, zapadnięcia się w ziemię, unicestwienia się zupełnego.
Gdyby nie szacunek dla samego siebie, niechęć spełnienia swej powinności wobec towarzyszów, byłby uciekł ztąd pędem.
Ale powoli Jan i Maurycy przyzwyczaili się; doszedłszy do ostatniego stopnia szaleństwa, powoli stali się obojętnymi, potem upoili się i byli znów mężnymi. Teraz wcale się nie śpieszyli w tym lesie przeklętym. Groza jeszcze bardziej wzrosła, pomiędzy tą masą drzew bombardowanych, zabijanych na stanowiskach, padających ze wszech stron, jak żołnierze nieruchomi i olbrzymi. Pod gradem pocisków, w uroczym zmroku zielonawym, w głębi cieniów tajemniczych, zasłanych mchem, dyszała śmierć okrutna. Samotne źródła były pogwałcone, umarli zataczali się w najtajniejsze skrytki, gdzie dotąd tylko zakochani zachodzili. Jakiś żołnierz, z piersią przeszytą kulą, miał czas krzyknąć „trafiony“ i padł na twarz, nieżywy. Drugi, któremu nogi strzaskał granat, śmiał się ciągle, obojętny na swą ranę, przekonany, że się potknął o jakiś korzeń. Inni, z członkami poszarpanemi, ranni śmiertelnie, mówili i biegli przez kilka kroków, wprzód nim padli wśród gwałtownych konwulsyj. W pierwszej chwili nikt nie czuł najdotkliwszych nawet ran, dopiero później straszliwe cierpienia się zaczynały, wybuchały krzykami i płaczem.
Ach! zbrodniczy las, który wśród łkań drzew konających, napełniał się powoli rzężeniem umierających i ranionych! U stóp jednego z dębów, Maurycy i Jan spostrzegli żuawa, który ryczał nieustannie, jak bydlę zarzynane, z wnętrznościami wyprutemi. Dalej, inny cały był w ogniu; kołnierz niebieski tlił się i powoli opalał brodę, podczas gdy ręce zapewne strzaskane, nie mogły się podnieść. Płakał gorącemi łzami. Jeszcze dalej jakiś kapitan, z ręką lewą urwaną, z brzuchem rozprutym aż do ud, twarzą do ziemi czołgał się na łokciach, błagając by go dobito, głosem przenikliwym, przerażającym i błagalnym. I wielu innych, bardzo wielu cierpiało okropnie, zaścielało trawą zarosłe ścieżki w tak wielkiej liczbie, że trzeba się było pilnować, by nie deptać po nich. Ale nikt już nie zwracał uwagi na zabitych i rannych. Kto padł, musiał tu zostać, nikt nawet nie spojrzał na niego. Każdego taki sam los mógł spotkać!
Nagle, w chwili gdy zbliżono się do skraju lasu, rozległ się krzyk:
— Do mnie!
To podchorąży, niosący sztandar, dostał kulą w lewe płuco. Upadł i krew mu z ust buchała. A widząc, że nikt się nie zatrzymuje, miał jeszcze tyle siły, że się podniósł i zawołał:
— Sztandar!
Jednym skokiem Rochas zawrócił, schwycił sztandar, którego drzewce było strzaskane; a podchorąży szeptał, słowami przerywanemi przez napływ krwawej piany:
— Skończyło się ze mną, dyabli mię biorą!... Ocalcie sztandar!
I został sam, drgał konwulsyjnie na mchu w rozkosznej zaciszy lasu, wyrywając zioła swemi rękami pokurczonemi, z piersią podniesioną przez rzężenie, trwające całe godziny.
Nakoniec wydostano się z lasu. Oprócz Maurycego i Jana, z całego oddziału pozostał tylko porucznik Rochas, Pache i Lapoulle. Gaude, którego stracono z oczów, zjawił się, wylazłszy z gęstwiny, i pędził dla połączenia się z towarzyszami, z trąbką zawieszoną przez ramię. Wszyscy z prawdziwą ulgą znaleźli się na czystem polu, oddychając głęboko. Świst kul ustał, granaty nie padały wcale w tę stronę doliny.
Nagle przed bramą jakiegoś folwarku, usłyszeli przekleństwa i spostrzegli generała gniewającego się mocno, siedzącego na koniu zlanym potem. Bourgain-Desfeuilles, dowódzca ich brygady, cały pokryty kurzem i z twarzą wyrażającą nadzwyczajne znużenie. Jego duże oblicze czerwone wyrażało rozpacz, w jaką wpadł w skutek klęski, którą uważał za osobiste nieszczęście. Od samego rana, żołnierze jego nie widzieli go wcale. Zapewne zabłądził na polu bitwy, biegając za szczątkami swej brygady, gotów dać się zabić w gniewie przeciw tym bateryom pruskim, które wymiatały cesarstwo i jego fortunę, jako oficera lubianego w Tuileryach.
— Do stu siarczystych dyabłów, czy nie ma nikogo, coby mi wskazał drogę w tym przeklętym kraju!
Mieszkańcy folwarku zapewne schronili się w głąb lasów. Nakoniec jakaś bardzo stara kobieta ukazała się na progu, zapewne służąca, o której zapomniano, a której chore nogi nie pozwoliły na ucieczkę.
— Hej, matko, chodźno tu!.. Gdzie to jest, Belgia?
Patrzała na niego zdziwiona, widocznie nie rozumiejąc. Wówczas stracił resztę umiarkowania, zapomniał że mówi do wieśniaczki i wrzeszczał, że nie ma ochoty dać się złapać w pułapkę, jak kanarek, idąc do Sedanu, że chce uciec za granicę. Żołnierze zbiegli się i słyszeli wszystko.
— Ale generale — rzekł jakiś sierżant — nie można tam już dostać się, prusacy są wszędzie... Rano to można było drapnąć, ale nie teraz.
Obiegały już wieści, że całe kompanie, odłączywszy się od swych pułków, mimowoli przeszły granicę, że innym udało się nawet walecznie przeniknąć przez linie nieprzyjacielskie, wprzód nim te się ze sobą połączyły.
Generał uniesiony gniewem, poruszył ramionami.
— Zobaczymy! z tak dzielnymi, jak wy, chłopami, można przejść tam gdzie kto chce!... Znajdę piędziesięciu walecznych zuchów, by łeb sobie roztrzaskać!
Poczem zwracając się do staruszki, wrzasnął:
— Cóż u stu dyabłów, matko, odpowiadaj!... Gdzie jest Belgia?...
Tym razem zrozumiała. Wyciągnęła ku wielkim lasom swą rękę kościstą.
— To tam, tam!
— Co! co mówisz?... Ten dom, który widać na skraju pola?
— O! dalej, jeszcze dalej!... Tam, tam!...
Nagle generał ochłódł.
— Niech dyabli wezmą taki przeklęty kraj! Nie wiadomo, czego się trzymać... Belgia była tam, lękano się, by mimowoli do niej nie wejść, a teraz, gdy mam ochotę to zrobić, gdzieś się zapodziała... Nie! nie! to za wiele. Niech mię biorą, niech robią sobie ze mną co im się żywnie podoba; ja idę spać!
I spiąwszy konia ostrogami, podskakując na siodle, jak bęben napełniony wiatrem gniewu, popędził w stronę Sedanu.
Droga skręcała i wchodziła do Fond de Givonne, przedmieścia ścieśnionego między wzgórzami, gdzie droga idąca ku lasom, okolona była ogrodami i małemi domkami. Zapełniał ją teraz taki potok uciekających, że porucznik Rochas wraz z Pachem, Lapoullem i Gaudem, został przyciśnięty do jakiejś oberży, wznoszącej się na rogu placu. Jan i Maurycy z trudnością się z nim złączyli. Wszystkich zdziwił chrapliwy głos pijaka, który do nich wołał:
— Ho! ho! a to spotkanie!... Hej, sekcya!... A to dopiero spotkanie!
Poznali, że to Chouteau, który siedział w oberży, oparty o okno parterowe. Pijany zupełnie, mówił dalej wśród czkawki:
— A co, przyznajcie się, nie wstydźcie się, macie pragnienie?... Znajdzie się tu coś jeszcze dla kolegów.
Ruchem niepewnym przez ramię wezwał kogoś z głębi sali.
— Hej, próżniaku, chodźno tu i daj pić tym panom...
Ukazał się Loubet, trzymając w każdej ręce pełną butelkę, któremi potrząsał śmiejąc się. Był mniej pijany od swego towarzysza, krzyczał głosem blagiera paryzkiego, przez nos, jak pajac jarmarczny:
— Dalej, kto chce pić, do mnie!
Od chwili, gdy zabrali sierżanta Sapina, by go zanieść do ambulansu, nie widziano ich wcale. Zapewne potem włóczyli się, unikając miejsc, gdzie padały kule. I uwięźli tutaj, w tej oberży z kretesem zrabowanej.
Porucznik Rochas oburzył się.
— Czekajcie rozbójnicy, zapłacę wam za tę pijatykę, kiedy my zdychamy z trudów!
Ale Chouteau’wi nie podobały się te wyrzuty.
— A wiesz ty, stara peruko, że teraz nie ma już poruczników, są tylko ludzie wolni... Czy prusacy mało ci skóry wytatarowali, że jeszcze chcesz coś oberwać?
Trzeba było siłą prawie powstrzymać Rochasa, żeby zuchwalcowi łba nie roztrzaskał. A przytem Loubet z butelkami w ręku, starał się przywrócić pokój.
— Daj pokój — mówił — po co się gryźć, wszyscy jesteśmy braćmi!
I wskazując na Lapoulle’a i Pacha, dwóch kolegów z sekcyi, dodał:
— Nie udajcie niewiniątek, wy tam, wejdźcie i popłuczcie gardła.
Przez chwilę Lapoulle wahał się w poczuciu prostego sumienia, że to byłoby źle ucztować wtedy, gdy tylu biednych chłopów umiera z pragnienia. Nagle zdecydował się, wszedł jednym skokiem do oberży, nic nie mówiąc, popychając przed sobą Pacha, także milczącego, który mu się poddawał. I więcej się już nie ukazali.
— Zgraja rozbójników! — powtarzał Rochas. — Należałoby wszystkich rozstrzelać!
Teraz miał obok siebie tylko Jana, Maurycego i Gauda, i wszyscy czterej byli do pewnego stopnia porwani, pomimo oporu, przez potok uciekających, pędzący co sił naprzód. Już byli daleko do oberży. Ucieczka kierowała się ku szańcom Sedanu, podobna do rzeki błotnistej, pełnej ziemi i kamieni, którą burza, bijąca z wyżyn spędzała w dolinę. Ze wszystkich płaskowzgórzy okolicznych, wszystkiemi stokami i wygięciami gruntu, gościńcem z Floing, Pierremont, cmentarzem, przez pole wojenne, jak również przez Fond de Givonne, tłum rwał pędem w popłochu wzmagającym się ciągle. I czyż można czynić z tego zarzut tym biedakom, którzy od dwunastu godzin stali nieruchomi pod morderczą artyleryą nieprzyjaciela niewidzialnego, któremu nic zrobić nie mogli? Teraz baterye smagały ich z przodu, z boków i z tyłu, ogień ześrodkowywał się, coraz bardziej w miarę, jak wojska cofały się ku miastu; było to zniszczenie masowe, rzeź ludzi w głębi zbójeckiej jaskini, w którą ich wepchnięto. Kilka pułków korpusu siódmego, zwłaszcza od strony Floing, cofało się w dobrym porządku. Ale w Fond de Givonne, nie było już ani stopni, ani wodzów, wojska się tłoczyły oszalałe, zbieranina wszelkich szczątków, żuawi, turkosi, strzelcy, piechota, większość bez broni, w mundurach poplamionych i podartych, z rękami czarnemi, z twarzami czarnemi, z oczami krwawemi, szeroko rozwartemi, z ustami dyszącemi, spalonemi i ryczącemi przekleństwa. Niekiedy, jakiś koń bez jeźdźca pędził, galopował, wywracał żołnierzy, przebijał tłum i napełniał go trwogą. To znowu armaty gnały jak szalone, pojedyncze baterye, których kanonierzy, jak gdyby porwani pijanym szałem, nie ostrzegając nikogo, gnietli wszystko, co napotkali na drodze. I pochód wojsk nie ustawał, zbity tłum, sparty w sobie, ucieczka gromadna, w której każda chwilowa przerwa, zaraz się napełniała, w instynktownym pośpiechu dostania się jak najprędzej tam, pod zasłonę murów.
Jan znowu podniósł głowę i zwrócił już ku zachodowi. Po przez gęste chmury kurzu, podnoszonego przez tysiące nóg, gwiazda dzienna piekła jeszcze głowy spocone. Dzień był bardzo piękny, niebo cudnie błękitne.
— To można pęknąć ze złości — powtarzał — to słońce ani myśli się schować!
Nagle Maurycy poznał ze zdumieniem w młodej kobiecie, przyciśniętej do ściany, prawie zgniecionej przez uciekające rzesze, swą siostrę Henryetę. Patrzał na nią z ustami otwartemi przez kilka minut. Przemówiła do niego pierwsza, bez żadnego zdziwienia.
— Rozstrzelali go w Bazeilles... Tak, byłam tam... A że chcę, by mi ciało oddano, więc powzięłam zamiar...
Nie wymieniała ani prusaków, ani Weissa. Wszak każdy winien ją zrozumieć. Jakoż Maurycy zrozumiał. Kochał ją bardzo i jęknął:
— Moja najdroższa biedaczko!
Henryeta koło godziny drugiej, przyszedłszy do siebie, znalazła się w Balan, w kuchni, śród ludzi, których nie znała, z głową opartą o stół, płaczącą. Ale przestała wylewać łzy. W tej cichej, tak słabej kobiecie, budziła się już bohaterka. Nie lękała się niczego, miała duszę mocną, niepokonaną. W bólu, jaki ją szarpał, pragnęła tylko ujrzeć ciało swego męża, by je pochować. Pierwszą jej myślą było po prostu powrócić do Bazeilles. Wszyscy ją od tego odwodzili, przedstawiali jej zupełne niepodobieństwo. Skończyła na tem, że poczęła kogoś szukać, jakiego mężczyzny, któryby jej chciał towarzyszyć i ułatwiać koniecznie kroki. Wybór padł na jej krewniaka, dawniejszego wicedyrektora rafineryi generalnej w Chêne, w czasie gdy Weiss był tam urzędnikiem. Lubił on bardzo męża, i nie odmówi jej teraz pomocy. Przed dwoma laty, żona jego otrzymała spadek, i osiadł w pięknej willi Ermitaż, której wzgórza rozciągały się aż pod Sedan, z drugiej strony Fond de Givonne. Udała się więc do Ermitażu, wśród tysiąca przeszkód, zatrzymywana co krok, wśród nieustannego niebezpieczeństwa zdeptania lub zabicia.
Maurycy, któremu treściwie przedstawiła swój projekt, zgodził się na niego.
— Kuzynek Dubreuil był zawsze dla nas dobry... on ci może dopomódz...
Potem przyszła mu nowa myśl do głowy. Porucznik Rochas chciał ocalić sztandar. Zamierzano go już pociąć, tak żeby każdy uniósł jeden kawałek pod koszulą, lub zakopać pod jakiem drzewem, oznaczywszy je wprzódy tak, by następnie można je było odszukać. Ale ten sztandar pocięty, zakopany niby trup, budził w nich żal. Możeby inny sposób wynaleźć.
To też gdy Maurycy zaproponował im oddanie sztandaru komu pewnemu, któryby go ukrył, któryby go bronił w razie potrzeby, aż do chwili, w której mógłby go oddać nienaruszonym, wszyscy się na to zgodzili.
— A zatem — zawołał młody człowiek, zwracając się do siostry — pójdziemy z tobą do Dubreuila do Ermitażu... Zresztą, nie chcę cię opuszczać.
Wydobycie się z tłumu nie było rzeczą łatwą. Udało im się to przecie, rzucili się na drogę boczną na lewo. Znaleźli się wśród prawdziwego labiryntu ścieżek i drożyn, całe pola jarzyn ogrodniczych, ogrody, domki wiejskie, drobne własności zaplątane jedna w drugą; i te ścieżki, te uliczki biegły między murami, skręcały nagle na rogach i kończyły się w miejscach niemożliwych do przejścia; był to wyborny obóz oszańcowany dla wojennych zasadzek, były tam zaułki, w których dziesięciu ludzi mogło się całemi godzinami bronić przeciw tysiącom. Od czasu do czasu rozlegały się tu strzały, gdyż przedmieście panowało nad Sedanem i gwardya pruska zbliżała się z drugiej strony doliny.
Gdy Maurycy i Henryeta, idąc za innymi, skręcili na lewo, potem na prawo, między dwoma murami bez końca, nagle znaleźli się przed wielką bramą Ermitażu. Dom wraz ze swym małym parkiem, zajmował trzy szerokie tarasy; na jednym z tych tarasów wznosił się pałac, duży dom kwadratowy, do którego prowadziła aleja wiązów odwiecznych. Wprost, przedzielony wązką ale głęboką doliną, wznosił się inny dom na skraju lasu.
Henryeta zaniepokoiła się widokiem otwartej bramy.
— Niema ich w domu, musieli wyjechać.
W rzeczy samej, Dubreuil zdecydował się wczoraj wywieźć swą żonę i dzieci do Bouillon, pewny, że tu nastąpi straszna klęska. Mimo to dom nie był pusty, można tam było zauważyć już zdala żywy ruch między drzewami. Młoda kobieta, zapuściwszy się w aleję, cofnęła się zaraz, spostrzegłszy trupa żołnierza pruskiego.
— Do licha — zawołał Rochas — więc się tu już bito?
Wszyscy więc zaciekawieni mocno posunęli się aż przed sam dom i to, co zobaczyli, od razu ich objaśniło; drzwi i okna parteru widocznie wyłamano uderzeniami kolb, czarne otwory ziewały po nad potłuczonemi szybami, a meble, powyrzucane na dziedziniec, leżały na zwirze tarasu, poniżej wejścia. Zwracały na siebie przede wszystkiem meble z salonu, blado-niebieskiego koloru, kanapa i dwanaście krzeseł, ustawione w nieładzie około wielkiego stołu, którego biały marmur popękał. Żuawi, strzelcy, żołnierze liniowi i inni piechoty marynarki, biegali do koła budynku i po alei, strzelając nieustannie do lasku naprzeciwko, po nad doliną.
— Panie poruczniku — tłomaczył jakiś żuaw Rochasowi — to tych szelmów prusaków schwyciliśmy tutaj na gorącym uczynku. Jak pan widzisz, sprawiliśmy im łaźnię. Tylko, że te szelmy powróciły w większej sile, dziesięciu na jednego, i zaczyna tu być niewygodnie.
Trzy trupy żołnierzy pruskich leżały na tarasie. Gdy Henryeta patrzała teraz na nich uważniej, zapewne myśląc o swym mężu, który także spał tam snem wiekuistym, poszarpany kulami w krwi i pyle, kula, tuż przy jej głowie, uderzyła w drzewo, stojące po za nią. Jan rzucił się naprzód.
— Uciekaj pani ztąd!... Prędko! prędko, schowaj się do domu!
Od chwili, gdy ją znów ujrzał tak zmienioną, patrzał na nią z sercem pękającem z żalu, przypominając ją sobie taką, jaką pierwszy raz zobaczył, wczoraj, z uśmiechem dobrej gospodyni. Zrazu nie wiedział co do niej mówić, nie będąc pewnym, czy go nawet poznała. Chętnieby się dla niej poświęcił, przywrócił jej spokój i wesele.
— Czekaj pani nas w domu... Gdyby było jakie niebezpieczeństwo znajdziemy sposób ocalenia cię.
Ale ona z ruchem obojętnym spytała:
— A to na co?
Brat ją tymczasem lekko popychał i musiała wejść na schody i przez chwilę stać w przedsionku ze zwrokiem zwróconym na aleję. Tutaj to, była świadkiem utarczki.
Po za pierwszemi wiązami ukrył się Maurycy i Jan. Stuletnie konary, olbrzymio rozrosłe, mogły wybornie osłonić dwóch ludzi. Nieco dalej, trębacz Gaude stanął obok porucznika Rochasa, który uparł się zatrzymać przy sobie sztandar, bo nie miał go komu powierzyć; i postawił go koło siebie, oparty o drzewo, a tymczasem sam strzelał. Każde drzewo zresztą osłaniało kogoś. Żuawi, strzelcy, żołnierze liniowi i marynarki od jednego do drugiego końca alei, ukrywali się, wyciągając głowy dla tego tylko, by dać ognia.
Naprzeciwko, w lasku, liczba prusaków widocznie wzrastała nieustannie, gdyż palba stawała się coraz żwawszą. Nie było widać nikogo, zaledwie na chwilę zarysowała się postać człowieka przebiegającego od jednego drzewa do drugiego. Jakiś dom miejski, z zielonemi okiennicami, został również zajęty przez tyralierów, którzy strzelali z napół otwartych okien parteru. Była może godzina czwarta, huk dział ustawał i milknął powoli; a tutaj zabijano się jeszcze, jakby w walce osobistej, w głębi tego zaułka zapadłego, z którego nie można było dostrzedz białej chorągwi, wywieszonej na forcie Donjon. Aż do późnej nocy, pomimo zawieszenia broni, po kątach trwały uparte utarczki, słychać było ogień karabinowy nieustanny na przedmieściu Fond de Givonne i w ogrodach Małego Mostu.
Przez długi czas częstowano się wzajemnie kulami z jednej strony doliny na drugą. Od czasu do czasu, ktoś padał, wychyliwszy się nieostrożnie, z piersią przeszytą. W alei trzech nowych trupów było. Jeden z rannych, leżąc twarzą do ziemi, chrapał straszliwie, a nikt nie pomyślał, by go odwrócić dla ulżenia mu konania.
Nagle, Jan, podniósłszy oczy, spostrzegł Henryetę, jak cicho się zbliżyła i podsunęła worek pod głowę biedaka, ułożywszy go wprzódy na wznak. Pobiegł, uprowadził ją siłą po za drzewo, za którem wraz z Maurycym się ukrywał.
Nie zdawała sobie sprawy ze swej szalonej śmiałości.
— Nie... ale boję się sama w tym przedsionku... Wolę stać na dworze.
I została z nimi. Kazali jej usiąść plecami do pnia, a sami tymczasem wystrzeliwali swe ostatnie naboje w prawo, w lewo, tak rozwścieczeni, że nie czuli ani znużenia, ani strachu. Stracili wszelką świadomość; działali jak maszyny z głową pustą, pozbywszy się nawet instynktu zachowawczego.
— Spójrz-no, Maurycy — rzekła nagle Henryeta — czy ten trup przed nami, nie jest żołnierzem z gwardyi pruskiej?
Od niejakiego czasu przypatrywała się jednemu z poległych, jakich nieprzyjaciele zostawili, mężczyźnie przysadkowatemu, leżącemu na boku, na zwirze tarasu. Hełm potoczył się o kilka kroków, w skutek przerwania się zapinek. W rzeczy samej, zwłoki ubrane były w mundur gwardyi; spodnie ciemno-szaraczkowe, surdut niebieski ze srebrnemi obszywkami, płaszcz zwinięty, przerzucony przez ramię.
— Zaręczam ci, że to z gwardyi... U nas jest obrazek... i fotografia, jaką nam przysłał kuzynek Gunther...
Urwała i swym cichym krokiem ruszyła do trupa, wprzód nim mogli jej w tem przeszkodzić. Nachyliła się.
— Kołnierz jest czerwony — zawołała — mogłam się założyć!
I powróciła, wśród gradu kul, świszczących jej koło uszów.
— Tak, to fatalne jestto pułk kuzynka Gunthera.
Odtąd ani Maurycy, ani Jan nie mogli jej zmusić, by siedziała nieruchoma i ukryta. Kręciła się, wychylała głowę, chciała koniecznie patrzeć na lasek, ciągle czemś zajęta. Oni znów nieustannie strzelali, odpychali ją kolanami, gdy się zbytecznie wychylała. Prusacy widocznie uznali, że są w dostatecznej liczbie, gdyż pokazywali się tłumnie, niby potok spieniony i wezbrany między drzewami i ponosili teraz sztraszne straty; każda kula francuzka robiła szczerby.
— Patrz-no — zawołał Jan — może to twój kuzyn... ten oficer, który wyszedł z domu na przeciwko z zielonemi okiennicami.
Jakoż w rzeczy samej stał tam jakiś kapitan, łatwy do poznania po złocistym kołnierzu swego munduru, po orle złotym, na którym zachodzące słońce zapalało ogniste blaski, na hełmie. Bez szlif, z szablą w ręku, wydawał rozkazy głosem suchym; odległość była tak blizką, zaledwie jakich dwieście kroków, tak że widać go było doskonale, z postawą zręczną, twarzą ciemną i surową, z małemi jasnemi wąsikami.
Henryeta przypatrywała mu się swym wzrokiem przenikliwym.
— To on — rzekła spokojnie — poznaję go doskonale.
Maurycy z ruchem szalonym, zmierzył do niego.
— Kuzynek... do wszystkich dyabłów, zapłaci mi za Weissa.
Ale ona, drżąc, zerwała się, odwróciła szaspot, z którego strzał padł górą.
— Nie, nie, nie strzelaj do krewnego, do człowieka, którego znasz... To byłoby okropne!
I stawszy się znów kobietą, upadła pod drzewem, płacząc głośno. Groza nią owładnęła, ból i oszołomienie.
Tymczasem Rochas tryumfował. Około niego, ogień kilku żołnierzy, których podniecał swym głosem grzmiącym, stał się tak żywym na widok prusaków, że ci cofnęli się do małego lasku.
— Trzymajcie się dzieci ostro! nie ustępujcie... Ach, tchórze, uciekają, sprawimy im teraz łaźnię!
Stał się wesoły, odzyskał swą pewność i zaufanie. Nie ma klęski. Ta garść ludzi przed nim była to armia niemiecka, którą wywróci jednym zamachem, kiedy mu się tylko spodoba. Jego postawa długa, chuda, twarz koścista, o nosie zakrzywionym, chylącym się do ust szerokich i dobrych, śmiała się śmiechem pychy, radością żołnierza, który podbił świat cały, mając z jednej strony kochankę z drugiej butelkę dobrego wina.
— Do licha, chłopcy, jesteśmy tu po to, żeby im dać kolanem w tył... i inaczej nie może się to skończyć. Hę? co? mybyśmy mieli być pobici, czy to możliwe? Jeszcze jedno natężenie, chłopcy, a drapną jak zające!
Krzyczał, machał rękami, dzielny człowiek w złudzeniach swej niewiadomości, i żołnierze wraz z nim rozweselili się. Nagle zawołał:
— Kolanem w tył, kolanem w tył, aż do granicy! zwycięztwo! zwycięztwo!
Ale w tejże chwili, gdy nieprzyjaciel z tamtej strony doliny zdawał się cofać, straszliwy ogień karabinowy wybuchnął na lewo. Był to ten sam, odwieczny ruch oskrzydlenia, cały oddział gwardyi obszedł do koła przez Fond de Givonne. Odtąd obrona Ermitażu stawała się niemożliwą, garść żołnierzy broniąca dotąd tarasów, została wzięta w dwa ognie, zagrożona odcięciem od Sedanu. Padło kilku ludzi, na chwilę zapanował nadzwyczajny zamęt. Już prusacy przechodzili przez mur parku, zbliżali się aleją w tak znacznej liczbie, że rozpoczęła się walka na bagnety. Z gołą głową, w podartym mundurze, jakiś żuaw, piękny mężczyzna z czarną brodą, bił się jak lew, dziurawił z trzaskiem piersi, brzuchy, ocierając swój bagnet z krwi jednego o krew drugiego; a gdy mu się złamał, bił się dalej, gruchocząc czaszki kolbą; wreszcie, potknął się i gdy broń mu wypadła z ręki, skoczył do gardła jakiemuś tęgiemu prusakowi z taką siłą, że obaj padli na żwir i potoczyli się aż do drzwi kuchni w śmiertelnym uścisku. Śród drzew parku, w kącie trawnika, istna rzeź gromadziła stosy trupów. Ale najzacieklejsza walka rozpoczęła się przed gankiem, około kanapy i krzeseł błękitnych, starcie wściekłe ludzi, którzy strzelali do siebie przykładając lufę do twarzy, drapali się paznogciami, gryźli zębami w braku noża, któryby można w piersi wepchnąć.
Nawet Gaude, ze swą twarzą cierpiącą człowieka, który przeszedł wielkie zmartwienia i nie mówił o nich nigdy, wpadł w bohaterskie szaleństwo. W tej ostatniej klęsce, widząc że kompania została zniszczona, że nikt nie stawał się na jego apel, schwycił swą trąbkę, przytknął do ust, zagrał na zbór z taką siłą burzy, jakby chciał zbudzić wszystkich poległych towarzyszów. A prusacy nadchodzili, on się nie ruszył, trąbił dalej z całej siły. Grad kul go wywrócił, ostatnie jego tchnienie uleciało w tonie trąbki, tonie, który z dreszczem rozpłynął się w przestrzeni.
Rochas stał i nie rozumiał, co się koło niego dzieje, nie zrobił żadnego ruchu, by uciec. Czekał i szeptał:
— Co to? co to się stało?
Nie mógł tego pojąć, że to była klęska zupełna. Zmieniono wszystko, nawet sposób walczenia. Czyż ci ludzie nie powinni byli czekać z tamtej strony doliny, na to, by ich pobito? Cóż to za przeklęta wojna, w której zbiera się dziesięciu dla zabicia jednego, w której nieprzyjaciel ukazuje się dopiero wieczorem, rozproszywszy się wprzódy przez całodzienną mądrą kanonadę? Oszołomiony, nieprzytomny, nie pojmujący dotąd wcale tej wojny, czuł się otoczonym, porwanym przez coś silniejszego od siebie, czemu się wcale nie opierał i powtarzał machinalnie i z uporem:
— Odwagi, chłopcy, zwycięztwo jest tam!
Jednakże szybkim ruchem schwycił sztandar. Ostatnią jego myślą było ukrycie tego znaku, żeby go prusacy nie dostali. Ale jakkolwiek drzewce było złamane, zaplątało mu się jednak między nogami i o mało nie upadł. Kule gwizdały, czuł śmierć, zerwał samą chorągiew, podarł, starając się zniszczyć. I w tej chwili, trafiony w szyję, w piersi, w nogi, legł między temi szczątkami trójbarwistemi, pokryty niemi zupełnie. Żył jeszcze przez chwilę, i oczami szeroko rozwartemi widział może prawdziwe widmo wojny, płynące ku nieboskłonowi, strasznej walki życiowej, którą należy przyjąć z rezygnacyą i powagą, jak prawo. Potem chwyciła go czkawka i skonał w swej naiwności dziecięcej, jak biedna istota ograniczona, owad wesoły, zgnieciony przez konieczność olbrzymiej i nieczułej natury. Z nim poszła do grobu legenda wojenna.
Jan i Maurycy, jak tylko prusacy się ukazali, poczęli się cofać od drzewa do drzewa, osłaniając jak można było sobą Henryetę. Nie przestali strzelać, dawali ognia, potem się ukrywali. W głębi parku Maurycy wiedział o małych drzwiczkach, które na szczęście znaleźli otwarte. Żywo wszyscy troje przez nie się przemknęli. Dostali się na wązkie przejście otoczone z obu stron wysokim murem. Ale gdy dobiegali jego końca, strzały zmusiły ich do rzucenia się na lewo, w inną uliczkę. Na nieszczęście była ona bez wyjścia. Musieli więc pędem powracać, skręcić na prawo pod gradem kul. Później nie mogli sobie w żaden sposób przypomnieć drogi, którą szli. Strzelano ciągle na każdym zakręcie, w tej sieci nierozplątanej. Toczono walki pod bramami, każda przeszkoda była broniona i brana szturmem z zaciekłością straszliwą. Potem, nagle wydostali się na gościniec z Fond de Givonne, przed samym Sedanem.
Poraz ostatni Jan podniósł głowę, spojrzał na zachód, gdzie gorzał wielki blask różowy, i westchnął z widoczną ulgą:
— Przecie to słońce zachodzi!
Zresztą, wszyscy troje pędzili, pędzili, nie zatrzymując się ani na chwilę. Około nich ostatnie resztki uciekających płynęły ciągle gościńcem niby potok wezbrany. Gdy zbliżyli się do bramy Balan, musieli czekać, wśród strasznego ścisku. Łańcuchy mostu zwodzonego poprzerywały się, pozostało tylko przejście dla pieszych przeznaczone, tak że konie i armaty przedostać się nie mogły. Przed wrotami zamku, przed bramą Cassine, ścisk, jak mówiono, był jeszcze większy. Było to szalone zapadnięcie się, wszelkie szczątki armii toczące się po stokach, wpadające do miasta z trzaskiem podniesionej tamy, niby w głębi ścieku. Fatalny pociąg tych murów, zepsuł nawet najwaleczniejszych.
Maurycy wziął Henryetę pod rękę i drżąc z niecierpliwości, wołał:
— Przecież nie zamkną bramy, wprzód nim wszyscy wejdą!
Wszyscy się tego obawiali. Jednakże na prawo i lewo, żołnierze rozkładali się obozem na stokach; a w fosach baterye, mieszanina armat, jaszczyków i koni ustawiała się powoli.
Rozległy się apele trąbek, za któremi nastąpił sygnał wyraźny do odwrotu. Zwoływano żołnierzy opóźnionych. Wielu przybywało biegiem, strzały rozlegały się pojedynczo, coraz rzadziej na przedmieściu. Na wewnętrznej stronie parapetu ustawiono oddziały dla obrony szańca i bramę nakoniec zamknięto. Prusacy byli oddaleni może o sto metrów. Widziano ich przechodzących tam i z powrotem na drodze do Balan, zajmujących spokojnie domy i ogrody.
Maurycy i Jan, popychając przed sobą Henryetę dla ochrony przed ściskiem, weszli prawie ostatni do Sedanu. Biła godzina szósta. Kanonada ustała już prawie od godziny. Powoli i strzały odosobione ustały. I z wrzawy ogłuszającej, z okropnego trzasku, który grzmiał od wschodu słońca, nic nie pozostało, jak tylko nicość śmierci. Noc nadeszła, zapadła wśród ponurego, straszliwego milczenia.

VIII.

Delaherche, koło godziny piątej, przed zamknięciem bram, powrócił znowu do Podprefektury, zaniepokojony następstwami, jakie bitwa przegrana sprowadzić musi. Bawił tam trzy godziny, drepcząc po bruku dziedzińca, nadsłuchując, dając pytania wszystkim przechodzącym oficerom; i w ten sposób dowiedział się o wypadku niespodziewanym, że generał Wimpffen podał się do dymisyi, że potem podanie to cofnął i że od cesarza otrzymał wszelkie pełnomocnictwo do traktowania z główną kwaterą pruską o warunkach najlżejszych dla armii zwyciężonej; że nakoniec zebrała się rada wojenna, która miała postanowić, czy walka ma być dalej prowadzona przez obronę fortecy. W czasie tej narady, na którą zebrało się około dwudziestu wyższych oficerów, a która zdawało mu się, że trwa wieki, fabrykant sukna więcej niż dwadzieścia razy przebiegł schody przedsionka. Nagle o kwadrans na dziesiątą, spostrzegł wychodzącego generała Wimpffena, z twarzą zaognioną, oczami nabrzękłemi, a za nim jednego pułkownika i dwóch innych generałów. Skoczyli oni na siodła i popędzili przez most na Mozie. Poddanie się więc zostało zadecydowane.
Delaherche, upewniony teraz, przypomniał sobie, że mu się jeść chce bardzo i postanowił powrócić do domu. Ale jak tylko się znalazł na ulicy, zatrzymał się przed nadzwyczajnym natłokiem. Ulice, place były zapchane, przepełnione do takiego stopnia ludźmi, końmi, armatami, że ta zbita masa wyglądała jakby ją kto siłą wepchnął, przy pomocy olbrzymiego młota. Gdy na wałach biwakowały pułki, które się cofnęły w porządku, tutaj szczątki rozproszone wszelkich korpusów, uciekinierzy wszelkiej broni, zgraja wrząca zalała miasto, tłok, potok zgęstniały, skamieniały, tak że nie można było ruszyć ani ręką ani nogą. Koła armatnie, jaszczyki, niezliczone wozy, istna gmatwanina. Konie biczowane, popędzane na wszystkie strony, nie mogły ani się zawrócić ani naprzód postąpić. A ludzie głusi na groźby, zalewali domy, pożerali to, co znaleźli, kładli się gdzie mogli, w pokojach i piwnicach. Wielu kładło się pod drzwiami, zagradzając przedsionki. Inni, nie mając już sił iść dalej, leżeli na chodnikach, spali snem śmierci, nie budzili się nawet wtedy, gdy ich deptano bez litości, woleli by ich zmiażdżono, niż żeby wstać i pójść gdzieindziej.
Teraz dopiero Delaherche zrozumiał nieuniknioną konieczność kapitulacyi. W niektórych dzielnicach jaszczyki z prochem tak były nagromadzone, że gdyby tam padł jeden tylko granat pruski, wszystkieby wysadził w powietrze, a cały Sedan zapaliłby jak garść słomy. A zresztą, co robić z taką gromadą biedaków, wycieńczonych głodem, znużonych, bez nabojów i bez żywności. Na to, by oczyścić z nich ulice, trzebaby stracić najmniej dzień czasu. Sama twierdza nie była uzbrojona, miasto nie było zaopatrzone w żywność. Na radzie mówiono o tem, umysły rozumne, patrzące na położenie jasno, wśród uczucia bólu patryotycznego, przedstawiały to wszystko; oficerowie najwaleczniejsi, ci, którzy drżeli na myśl, że armia poddać się winna, musieli przyznać, że nie ma możności rozpoczęcia nazajutrz boju.
Delaherche zdołał przedostać się przez zbiegowisko na placu Tureniusza i Nadbrzeżnym. Przechodząc koło hotelu pod Złotym krzyżem, ujrzał salę stołową, a w niej generałów siedzących i milczących przy stole pustym. Nie było nawet wet chleba. Jednakże generał Bourgain-Desfeuilles, krzycząc w kuchni, musiał tam coś znaleźć, gdyż umilkł i żywo biegł po schodach, niosąc w ręku coś zawiniętego w gruby papier. Taki tłum tam był na placu i patrzał przez szyby na ten stół ponury, wymieciony przez głód, że fabrykant sukna musiał użyć łokci niekiedy, popychany wstecz przez nagły nacisk, by się dalej posuwać. Ale na ulicy Wielkiej niepodobna było przejść, i na chwilę stracił nadzieję wydostania się ztąd. Cała baterya armat stała tu w zupełnym nieładzie. Musiał skakać na lawety, przekraczać przez działa, przemykać się z koła na koło, narażając się na połamanie nóg. Potem konie zagrodziły mu drogę; schylił się, przemykał między ich nogami, pod brzuchami tych biednych stworzeń, na pół nieżywych ze zmęczenia. Po kwadransie takich wysiłków, gdy stanął na ulicy Św. Michała, wzrastające przeszkody przestraszyły go i postanowił puścić się w tę ulicę, lub obejść przez ulicę Robotniczą, spodziewając się, że te drogi boczne nie będą tak zatłoczone. Nieszczęście chciało, że mieścił się tam dom publiczny, który oblegała banda pijanych żołnierzy, lękając się więc oberwać czego w zamęcie, wrócił napowrót. Teraz uparł się; dostał się aż do końca ulicy Wielkiej, raz idąc ze zręcznością akrobaty po dyszlach powózek, to znów drapiąc się po furgonach. Na placu Kolegium stąpał po głowach ludzkich blisko przez trzydzieści kroków. Upadł, o mało nie został zgnieciony i ocalał dzięki temu, że się uczepił kraty. Gdy nakoniec dostał się na ulicę Maqua spocony, obszarpany, upłynęła przeszło godzina wśród nadzwyczajnych wysileń od wyjścia jego z Podprefektury, drogą, na którą zwykle zużywał pięć minut.
Major Bouroche, chcąc uniknąć zalania przez tłum ogrodu i lazaretu, był na tyle przezorny, że postawił przy drzwiach dwóch żołnierzy z bronią. Delaherche, myśląc że dom jego może uledz rabunkowi, z radością to spostrzegł. W ogrodzie widok lazaretu, słabo oświeconego przez kilka latarni, w którym unosiła się nieprzyjemna woń gorączki, wywarł nań przykre wrażenie. Potknął się o jakiegoś żołnierza śpiącego na bruku, przypomniał sobie kasę korpusu siódmego, której pilnował ten człowiek od rana, zapomniany zapewne przez zwierzchników, znużony tak, że musiał się położyć. Zresztą, dom wydawał się być pustym, na parterze było ciemno, drzwi otwarte. Służący musieli się znajdować w lazarecie, gdyż w kuchni nie było nikogo; i paliła się tam smutnie mała lampka. Zapalił świecę, wszedł po cichu na schody główne, by nie obudzić matki i żony, które prosił, by się do łóżka położyły po dniu tak pracowitym i tak pełnym strasznych wzruszeń.
Wszedłszy do swego gabinetu, przestraszył się. Jakiś żołnierz leżał na kanapie, na której kapitan Beaudoin spał wczoraj przez kilka godzin; zbliżywszy się, poznał Maurycego, brata Henryety. Prócz tego, odwróciwszy się, ujrzał na dywanie, owiniętego w kołdrę, innego żołnierza, Jana, którego widział był przed bitwą. Obadwaj, wycieńczeni, leżeli jak umarli. Nie zatrzymał się tutaj, poszedł do pokoju sąsiedniego, w którym sypiała jego żona. Paliła się tam na stole lampa, wśród głębokiej ciszy. Gilberta zupełnie ubrana spała w poprzek łóżka, w obawie zapewne jakiej katastrofy. Spokojna, spała, gdy obok niej, siedząc na krześle, z głową opartą o brzeg materaca, Henryeta drzemała snem pełnym marzeń, z wielkiemi łzami pod powieką. Przez chwilę patrzał na nie, mając ochotę zbudzić młodą kobietę, dla wywiedzenia się, co się z nią działo. Czy była w Bazeilles? A może, da mu jaką wiadomość o jego farbiarni? Ale powodowany litością dał pokój, począł się już cofać, gdy na progu zjawiła się, milcząc, jego matka i dała mu znak, by poszedł za nią.
Przechodząc przez pokój jadalny, wyraził swe zdziwienie:
— Jakto, matko, nie położyłaś się wcale?
Zaprzeczyła temu najprzód potrząśnieniem głowy, a potem dodała półgłosem:
— Nie mogę spać, usiadłam w fotelu przy pułkowniku... Ma silną bardzo gorączkę, budzi się co chwila i zadaje mi pytania... Nie wiem, jak mu odpowiadać. Zobacz się z nim.
Pan de Vineuil znów zasnął. Zaledwie można było rozróżnić na poduszce jego twarz długą, zdobną w śnieżne wąsy. Pani Delaherche zakryła lampę dziennikiem i cały ten kąt pokoju był na pół ciemny, podczas gdy żywa jasność padała na nią, poważnie siedzącą w głębi fotelu, z rękami opuszczonemi, ze wzrokiem błądzącym gdzieś w dali, pogrążoną w ponurych myślach.
— Zaczekaj — szepnęła — zdaje mi się, że cię usłyszał, znowu się budzi.
W rzeczy samej, pułkownik otworzył oczy i wlepił je w Delahercha, nie poruszywszy głową. Poznał go i zaraz zapytał głosem drżącym od gorączki:
— Cóż, wszystko skończone? kapitulują?...
Fabrykant, spotkawszy wzrok matki, chciał skłamać. Ale na co? Z giestem rozpaczliwym odrzekł:
— I cóż mają robić? Gdybyś pan zobaczył co się dzieje na ulicach?... Generał Wimpffen udał się właśnie do głównej kwatery pruskiej, dla ułożenia warunków.
Pan de Vineuil przymknął oczy, dreszcz po nim przebiegł i z ust wymknęła mu się głucha skarga:
— Ach mój Boże, mój Boże!...
I nie otwierając oczów, mówił dalej głosem urywanym:
— To, co ja chciałem, należało wczoraj zrobić... Znam przecież kraj, przedstawiłem me obawy generałowi, ale nie chciano mię słuchać... Tam, od Saint-Menges, aż do Fleigneux, zająwszy wszystkie wzgórza, panując nad Sedanem, mając w ręku wąwozy Saint-Albert... mogliśmy czekać na pozycyi niezdobytej, mając drogę do Mézières otwartą...
Słowa mu się urywały, wyjąkał jeszcze kilka wyrazów niezrozumiałych, a marzenie o bitwie, spłodzone w gorączce, pokrywało się coraz bardziej mgłą i rozpływało się w śnie. Spał, a może marzył o zwycięztwie.
— Czy major obiecuje mu wyzdrowienie? — spytał Delaherche szeptem.
Pani Delaherche dała głową znak potwierdzający.
— Jednakże ta rana w nogę, jest niebezpieczną — mówił dalej. — Musi długo leżeć w łóżku, prawda?
Nic nie odpowiedziała, jak gdyby zanurzona w wielkim bólu klęski. Należała ona do innego wieku, do tego starego i tęgiego mieszczaństwa pogranicznego, które niegdyś tak dzielnie swego miasta broniło. Przy żywym blasku lampy, jej twarz surowa, o nosie ostrym, o ustach wązkich, zdradzała gniew i cierpienie, całą katuszę wewnętrzną, która jej spać nie pozwalała.
Delaherche uczuł się opuszczonym, owładnął nim smutek nieograniczony. Był głodny i sądził, że to odbiera mu odwagę. Na palcach wyszedł z pokoju, pobiegł do kuchni z lichtarzem w ręku. Ale tu panował jeszcze większy smutek; ognisko było zgaszone i szafy puste, ścierki rozrzucone w nieładzie, jakby i tu powiał wicher zniszczenia, unosząc ze sobą wszelką wesołość tego, co się je i pije. Zrazu sądził, że nie znajdzie ani kęska, zwłaszcza że resztę chleba zaniesiono z zupą do lazaretu. Ale w głębi jednej z szaf, natrafił na fasolę wczorajszą, zapomnianą. Zjadł ją bez masła, bez chleba, stojąc, nie śmiejąc wejść na górę z taką potrawą, śpiesząc się wśród tej kuchni smutnej, którą lampa chwiejąca się zatruwała wonią nafty.
Była zaledwie godzina dziewiąta i Delaherche nie kładł się spać, chcąc się dowiedzieć, czy kapitulacya została podpisaną. Niepokój go dręczył, obawa, by walka znów się nie rozpoczęła, myśl o tem, co się będzie wówczas działo. Wszystko to ciążyło mu na piersiach. Powróciwszy do swego pokoju, gdzie Maurycy i Jan leżeli ciągle w tej samej pozycyi, napróżno chciał odpocząć w fotelu; sen nie przychodził, budziło go nagle, w chwili gdy zasypiał, wspomnienie pękających granatów. Straszliwa kanonada dnia brzmiała mu ciągle w uszach; nadsłuchiwał z przerażeniem jakiś czas, i drżał wobec wielkiego milczenia, jakie go otaczało. Nie mogąc zasnąć, wolał wstać, błądził po ciemnych komnatach, unikając pokoju, w którym jego matka czuwała przy pułkowniku, gdyż uparty wzrok, z jakim nań patrzała, niepokoił go mocno. Dwukrotnie poszedł zobaczyć, czy Henryeta się nie obudziła i zatrzymał się przed pogodną twarzą swej żony. Aż do drugiej godziny rano, nie wiedząc co robić, chodził po schodach tam i z powrotem, zmieniając ciągle miejsce.
Sprzykrzyło mu się to w końcu i postanowił pójść jeszcze raz do Podprefektury, czując, że póty nie będzie spokojnym, dopóki się nie dowie o wszystkiem. Ale na dole, na widok zapchanej ulicy, wzięła go rozpacz; nie zdoła przedostać się tam i powrócić wśród przeszkód, na myśl których tracił wszelką odwagę. Gdy się tak wahał, spostrzegł majora Bouroche biegnącego, zadyszanego, klnącego.
— Do wszystkich dyabłów, to można zmysły stracić!
Udał on się był do ratusza z prośbą do mera, by rekwizycyą ściągnął wszystek chloroform i żeby mu go przysłał o świcie, gdyż jego zapas się wyczerpał a liczne operacye były konieczne, i lękał się, by nie był zmuszony szatkować, jak mówił, biedaków, bez poprzedniego ich uśpienia.
— I cóż? — spytał Delaherche.
— A cóż, nie wiedzą nawet czy aptekarze go jeszcze mają.
Ale fabrykanta chloroform nic nie obchodził. Rzekł więc:
— Tak, tak... a cóż! czy już skończone? czy podpisano umowę z prusakami?
Major, wśród gwałtownych ruchów, krzyknął:
— Nic nie zrobili. Wimpffen dopiero co powrócił... Zdaje się, że te szelmy stawiają warunki niemożliwe... Ach lepiej, żebyśmy z nimi rozpoczęli i zdechli tu wszyscy!
Delaherche zbladł:
— Czy to pewne, co mi pan mówisz?
— Mówili mi o tem ci tam... mieszczanie... z rady municypalnej, którzy zasiadają w ratuszu nieustannie... Jakiś oficer przybiegł z Podprefektury z tą wiadomością.
I począł opowiadać szczegóły. Konferencya odbyła się w zamku Bellevue, niedaleko Donchéry, między generałem Wimpffenem, generałem Moltkem i Bismarkiem. Straszny to człowiek ten generał Moltke, suchy i twardy, ze swą twarzą wygoloną matematyka, wygrywający bitwy z głębi swego gabinetu, strzałami algebry. Zaraz, z początku zaznaczył, że zna dobrze położenie rozpaczliwe armii francuzkiej, nie ma ona żywności, nie ma amunicyi, jest zdemoralizowana i bezładna, niezdolna w żadnym razie do przerwania żelaznego koła, w którem jest zamknięta, gdy tymczasem armia niemiecka, zajmując pozycye nadzwyczaj silne, może spalić miasto w ciągu dwóch godzin. Chłodno dyktował swą wolę: cała armia francuzka idzie do niewoli z bronią i bagażami. Bismark po prostu popierał go, ze swą miną hulaki-buldoga. Napróżno generał Wimpffen usiłował opierać się tym warunkom, najtwardszym, jakie kiedykolwiek nałożono armii zwyciężonej. Mówił o swem niepowodzeniu, o bohaterstwie żołnierzy, niebezpieczeństwie doprowadzenia do ostateczności narodu tak dumnego; przez trzy godziny prosił, błagał, mówił z wymową pyszną, domagając się, by internowano zwyciężonych w głębi Francyi, nawet w Algierze; jedynem ustępstwem, jakie wyjednał, było to, że ci z oficerów, którzy słowem honoru i na piśmie zobowiążą się nie służyć więcej, będą mogli udać się do domu. Wreszcie zawieszenie broni przedłużono do jutra, do godziny dziesiątej rano. Jeżeli o tej godzinie warunki powyższe nie będą przyjęte, baterye pruskie rozpoczną znów ogień i miasto będzie spalone.
— Ależ to szaleństwo! — zawołał Delaherche — za cóż palić miasto zupełnie niewinne?
Wpadł w jeszcze większy gniew, gdy Bouroche dodał, że oficerowie, z którymi się widział w hotelu Europejskim, mówili o tłumnej wycieczce przededniem. Odkąd domagania się niemieckie były znane, powszechne zapanowało wzburzenie, snuto najdziwaczniejsze projekta. Myśl, że nie jest to uczciwem korzystać z ciemności, by zerwać pokój, bez żadnego ostrzeżenia, nikomu nawet do głowy nie przyszła; był to zresztą plan szalony, ten pochód na Carignan, poprzez bawarczyków, dzięki ciemnej nocy, odzyskanie drogi do Mézières, oraz plan wściekłego ataku, by jednym skokiem dostać się do Belgii. Inni, co prawda, nic nie mówili, odczuwali nieuchronność klęski, gotowi byli wszystko przyjąć, wszystko podpisać, żeby raz skończyć to wszystko.
— Dobranoc — zawołał Bouroche. — Idę się przespać ze dwie godziny, jestem bardzo znużony.
Delaherche, przestraszony, sam ledwie oddychał.
Jakto? więc to prawda, znowu chcą się bić, spalić i zniszczyć Sedan! To było nieuniknionem, straszny dramat się rozegra, jeśli tylko słońce wzbije się nad wzgórza, by oświecić grozę rzezi. I machinalnie raz jeszcze pobiegł na schody spadziste strychu, znalazł się między kominami, na brzegu wązkiego tarasu dominującego nad miastem. Ale o tej porze znalazł się tam wysoko wśród zupełnych ciemności, wśród morza nieskończonego i ruchliwego, wielkich fal ponurych, tak że z początku nic nie mógł rozróżnić. Potem widział budynek fabryki pod sobą, mury się pierwsze zarysowały, sale robotników, suszarnie, magazyny; i ten widok, ta plama ogromna zabudowań, będąca jego dumą i jego majątkiem, wzbudziła w nim uczucie litości nad sobą samym, gdy pomyślał, że za kilka godzin z tego wszystkiego zostaną tylko zgliszcza. Oczy jego pobiegły ku widnokręgowi, obejrzały do koła tę niezmierzoność czarną, w której drzemało groźne jutro. Na południu, od strony Bazeilles, drgały płomyki po nad domami dogasającemi; ku północy folwark lasku Garenny, spalony wieczorem, gorzał ciągle, krwawiąc drzewa żywą jasnością purpury. Innych ogni nie było widać, prócz tych dwóch; niezgłębiona przepaść, brzmiąca tu i owdzie odosobnionemi szmerami. Tam, gdzieś, może bardzo daleko, może na szańcach, ktoś płakał. Naprzeciw starał się przeniknąć zasłonę, ujrzeć Liry, Marfée, baterye w Frénois i Wadelincourt, ten pas bronzowych paszczy, które czuł, że tam są, z szyją wyciągniętą, z dyszącą mową. A gdy zwrócił wzrok na miasto, do koła siebie, zdawało mu się, że słyszy tchnienie niepokoju. Nie był to zły sen żołnierzy leżących na ulicach, głuche szemranie tego zbiorowiska ludzi, zwierząt i dział. Odróżniał bezsenność niespokojną mieszczan, swych sąsiadów, którzy także spać nie mogli, trzęsieni febrą, w oczekiwaniu dnia. Wszyscy zapewne wiedzieli, że kapitulacya nie została podpisaną, i wszyscy liczyli godziny, drżeli na myśl, że jeżeli nie będzie podpisaną, to będą musieli schronić się do piwnic, umrzeć tam zmiażdżeni, zagrzebani pod gruzami. Zdawało mu się, że jakiś głos rozpaczliwy dochodzi z ulicy Voyard, wołający o ratunek wśród gwałtownego brzęku broni. Nachylił się i pogrążył w gęstej nocy, zagubiony we mgle szarej nieba bezgwiazdzistego, objętego takim dreszczem, że cała jego przestrzeń dygotała.
Tymczasem na dole, na kanapie Maurycy obudził się o świcie. Znużony, nie ruszył się, patrząc w okno bielejące od świtu szarego. Przypominał sobie okropności wczorajsze, bitwę przegraną, ucieczkę, klęskę, z jasną wyrazistością zbudzenia się ze snu. Ujrzał znów wszystko, najdrobniejsze szczegóły; klęska go straszliwie bolała, przenikała go na wskróś, jak gdyby on był jej winien. Zastanawiał się nad sobą, gotów był samego siebie pożreć. Czyż nie był pierwszym lepszym, jednym z przechodniów epoki, zaopatrzony w świetną naukę, ale zupełnie nie znający tego, co wiedzieć należy, później aż do ślepoty, zepsuty przez niecierpliwość używania i przez pomyślność kłamliwą rządu? Potem miał inne wspomnienia: jego dziadek, urodzony w 1780 r., jeden z bohaterów Wielkiej armii i zwycięzców z pod Austerlitz, Wagram i Friedlandu, jego ojciec, urodzony w 1811 r. zmuszony wejść do biurokracyi drobny urzędniczek, rachmistrz w Chêne-Populeux, gdzie się strawił i zużył; on, urodzony w 1841 r., wychowany jak panicz, adwokat, zdolny do najgorszych głupstw i do największego entuzyazmu, zwyciężony pod Sedanem, w katastrofie której ogromu się domyślał, która była końcem całego jednego świata; i to zwyrodnienie rasy, tłomaczące jakim sposobem Francya, zwycięzka za dziadów, została pokonaną za wnuków, rozdzierało mu serce, niby choroba dziedziczna, powoli wzrastająca, kończąca się śmiercią nieuniknioną o naznaczonym czasie. Wśród zwycięztwa czułby się walecznym i tryumfującym! W klęsce słaby nerwowo, jak kobieta, ulegał jednej z tych ogromnych rozpaczy, w której świat znajduje się strasznie ponurym. Nic już nie pozostawało, Francya była trupem. Płakał, łkania go dusiły, złożył ręce, przypomniawszy sobie modlitwę dzieciństwa:
— Mój Boże, zabierz mnie do siebie... Mój Boże, zabierz tych wszystkich, którzy cierpią...
Jan, na ziemi, owinięty w kołdrę, poruszył się. Zdziwiony, usiadł na swem legowisku.
— Co to, chłopcze? czy jesteś chory?
Ale zrozumiawszy, że to są myśli przewrotne, jak je nazywał, przybrał ton ojcowski.
— No, cóż ci to, nie trzeba się o lada co martwić!
— A! — zawołał Maurycy — wszystko dyabli wzięli, przygotujmy się na zostanie prusakami.
A gdy towarzysz ze swą głową tępą i nieoświeconą zadziwił się, starał się wytłomaczyć mu wyczerpanie rasy, zanik jej pod napływem świeżej krwi. Ale chłop, z głową upartą, nie chciał słuchać tych wyjaśnień.
— Jakto? — zawołał — moje grunta nie należałyby do mnie? mam pozwolić, by mi je prusacy zabrali, kiedy jeszcze żyję i mam dwie ręce? No, no... pleciesz nic do rzeczy!
Potem z kolei począł rozwijać swe myśli, ciężko, słowami niezawsze odpowiedniemi. Dostaną potężne cięgi, to pewna! ale przecież nie wszyscy są zabici, są tacy co ocaleli, a ci wystarczą aż nadto na odbudowanie domu, jeżeli są zuchy, pracują dobrze i nie przepiją tego co zarobią. W rodzinie, jeżeli się pracuje i trochę oszczędza, to zawsze można się wydobyć z interesów, nawet wśród zupełnego niepowodzenia. A nawet, niekiedy dobrze jest otrzymać porządne lanie, to zmusza do namysłu, A przytem jeżeli tu i owdzie jest jaka zgnilizna, zepsute członki, to lepiej, że je dyabli wzięli za jednym zamachem, niż aby miały sprowadzić śmierć.
— Umarli! o! nie, nie — powtórzył kilkakrotnie. — Ja wcale nie jestem umarły, nie czuję tego zupełnie.
I cały, jakby zabity, z włosami zlepionemi przez krew rany, pozostał przy koniecznej potrzebie życia, chwycenia narzędzi lub topora dla odbudowania, jak mówił, domu. Był on ulepiony ze starej gliny twardej i mądrej, w kraju rozsądku, pracy i oszczędności.
— Z tem wszystkiem — mówił dalej — żal mi cesarza... Interesa szły dobrze, zboże się sprzedawało... Ale widocznie był on bardzo nierozsądny. Któż włazi w takie historye!
Maurycy, ciągle zrozpaczony, zawołał:
— Cesarz! w gruncie rzeczy, kochałem go, pomimo mych zasad republikańskich i liberalnych. Tak, to we krwi u mnie było, zapewne po dziadku... I właśnie, trzebaż żeby kraj z tej strony gnić począł... W cóż się obrócimy?
Oczy miał błędne, jęczał tak żałośnie, że Jan, zaniepokojony, postanowił wstać, gdy spostrzegł wchodzącą Henryetę. Obudziła się, słysząc głosy w pokoju sąsiednim. Szary świt oblewał swym bladym blaskiem wszystko.
— Przychodzisz pani w samą porę, by mu dać napomnienie — rzekł, udając uśmiech. Zgłupiał z kretesem.
Ale widok siostry bladej, zgryzionej, wzbudził w Maurycym zbawcze uczucie przywiązania. Roztworzył ramiona, przyciągnął ją ku sobie, a gdy mu się rzuciła na szyję, ogarnęła go jakaś słodycz. I ona płakała i łzy ich się zmieszały.
— O moja biedaczko najdroższa, jakżem zły na siebie, że nie mogę cię pocieszyć!... Ten dobry Weiss, twój mąż, który cię tak kochał! co się z tobą stanie? Zawsze byłaś ofiarą i nigdy się na to nie skarżyłaś... Ja sam, ileż ci sprawiłem zmartwień i ileż ci ich jeszcze sprawię?
Zmusiła go do milczenia, kładąc mu dłoń na ustach, gdy nadszedł Delaherche, wzburzony, gniewny. Zeszedł z tarasu, dręczony pragnieniem, głodem nerwowym, jaki wywołuje zmęczenie; wszedłszy do kuchni, by napić się czego ciepłego, znalazł tam wraz z kucharką jej krewniaka, stolarza z Bazeilles, którego właśnie częstowała winem gorącem. Człowiek ten, jeden z tych, który do końca tam siedzieli wśród pożaru, opowiedział mu, że jego farbiarnia została do szczętu zburzona i zmieniła się w kupę gruzów.
— A co? nie rozbójnicy? — krzyczał, zwracając się do Jana i Maurycego. — Wszystko jest stracone, chcą dziś rano spalić tak samo Sedan, jak wczoraj spalili Bazeilles... Jestem zrujnowany! zniszczony zupełnie!
Zwrócił uwagę na skaleczone czoło Henryety i przypomniał sobie, że dotąd nie mógł się z nią rozmówić.
— Prawda, byłaś pani tam i tam otrzymałaś tę ranę... Ach, ten biedny Weiss!
I nagle, widząc po oczach nerwowych młodej kobiety, że wiedziała o śmierci męża, począł opowiadać straszne szczegóły, jakie przed chwilą usłyszał od stolarza.
— Ten biedny Weiss! zdaje się, że go spalili... Tak, zebrali ciała mieszkańców rozstrzelanych i wrzucili je do jednego z palących się domów oblane naftą.
Henryeta słuchała go, zdjęta grozą. Mój Boże! nie miała nawet tej pociechy, by zabrać i pochować swego drogiego nieboszczyka, którego popioły wiatr rozwieje! Maurycy znowu przycisnął ją do piersi i szeptał do swego biednego kopciuszka głosem pieściwym; błagał ją, by się nie martwiła, by okazywała swe zwykłe męztwo.
Po chwili milczenia, Delaherche, który przypatrywał się przez okno, jak dzień coraz większy się robił, zwrócił się żywo i rzekł do obu żołnierzy:
— Ale, ale, zapomniałem... Przyszedłem tu uprzedzić was, że tam, na dole, w wozowni, gdzie złożono kasę, jakiś oficer rozdaje żołnierzom pieniądze, by ich prusacy nie zabrali... Powinniście zejść, pieniądze mogą się wam przydać, jeśli nas wszystkich dziś wieczorem nie pozabijają.
Uwaga była słuszna, Maurycy i Jan zeszli, Henryeta zaś zgodziła się zająć miejsce brata na kanapie. Delaherche przeszedł pokój sąsiedni, gdzie Gilberta, ze swą twarzą pogodną, spała ciągle snem dziecka, tak że rozmowa i łkania nie zdołały jej przebudzić. Ztąd wysunął głowę do pokoju, gdzie matka czuwała obok pana de Vineuil; znalazł ją uśpioną w głębi fotela, pułkownik zaś z zamkniętemi oczami, nie poruszył się, trawiony gorączką.
Nagle otworzył oczy szeroko i zapytał:
— Wszak wszystko skończone, prawda?
Delaherche, zmieszany pytaniem, które go zatrzymało w chwili gdy chciał się cofnąć, rzekł gniewnie, głosem stłumionym:
— Tak, skończone dopóty, dopóki się znów nie rozpocznie. Nic nie podpisano.
Pułkownik głosem nizkim mówił dalej w widocznej gorączce:
— Mój Boże, daj, żebym umarł przed końcem!... Nie słyszę huku armat. Dla czego nie strzelają?... Tam, w Saint-Menges, w Fleigneux, mamy w ręku wszystkie drogi: wrzucimy prusaków do Mozy, jeżeli okrążą Sedan, by nas atakować. Miasto jest pod naszemi stopami, przeszkoda, wzmacniająca naszą pozycyę... Marsz! marsz! Korpus 7-my stanie na czele, 12-ty osłaniać będzie odwrót!...
I ręce jego poruszyły się na kołdrze, podniosły i spadały w takt kłusa końskiego. Powoli jednak uspakajały się, w miarę jak słowa mu się urywały w śnie, który go ogarniał. Wreszcie usnął.
— Śpij pan — szepnął Delaherche — zaraz przyjdę, gdy będzie co nowego.
Przekonawszy się następnie, że nie obudził matki, wymknął się i zniknął.
W wozowni Jan i Maurycy w rzeczy samej zastali siedzącego na stołku kuchennym, za stołem z białego drzewa, oficera płatnika, który bez pióra, bez pokwitowania, bez papieru, rozdawał pieniądze. Zanurzał poprostu ręce w głębi worków płóciennych, napełnionych złotem, i, nie licząc wcale, garściami, napełniał kepi sierżantów 7-go korpusu, którzy stawali przed nim kolejno. Umówiono się, że sierżanci rozdzielą pieniądze między żołnierzy swych sekcyj. Każdy z nich brał z miną obojętną, niby racyę kawy lub mięsa i odchodził, nieco zaniepokojony, wypróżniając kepi do kieszeni, żeby z tem złotem nie pokazywać się na ulicy. Nikt nie wyrzekł ani słowa, słychać było tylko dźwięk metaliczny pieniędzy, wśród zdziwienia tych biedaków, obciążonych teraz bogactwami, gdy w mieście nie można było dostać ani chleba, ani jednej kwarty wina.
Gdy Jan i Maurycy się zbliżyli, oficer cofnął rękę z luidorami.
— Nie jesteście sierżantami, tylko sierżanci mają prawo brać.
Poczem, znużony, chcąc jak najprędzej skończyć, zawołał:
— Prawda, jesteś kapralem, to wszystko jedno. Bierz i uciekaj. Dalej, kto tam więcej?...
I rzucił garść złota do czapki Jana. Ten, zdziwiony ilością pieniędzy, około sześciuset frankami, chciał się zaraz podzielić niemi z Maurycym. Niewiadomo, mogą się nagle rozłączyć.
W ogrodzie, przed ambulansem, dokonali podziału i wrócili do domu, spotkawszy leżącego na słomie, prawie przed drzwiami dobosza ze swej kompanii, Bastiana, tęgiego, wysokiego chłopaka, który dostał kulą w pachwinę, koło godziny piątej, gdy bitwa się już skończyła. Konał od wczoraj.
I przy bladym blasku, widok lazaretu zmroził krew w ich żyłach. Jeszcze trzech rannych umarło podczas nocy, tak cicho, że tego nikt nawet nie spostrzegł; i infirmerowie z pośpiechem opróżniali miejsca dla innych, wynosząc trupy. Operowani wczoraj, na pół drzemiąc, otwierali oczy, spoglądali z osłupieniem na tę obszerną spalnię cierpienia, gdzie na posłaniach leżała cała gromada, na pół zarznięta. Napróżno wczoraj wieczorem starano się miejsce nieco uporządkować po krwawej rzezi operacyi; podłoga źle wymyta, poplamiona była krwią; jakaś ręka zapomniana, z palcami pogniecionemi leżała przy drzwiach pod szopą. Były to okruchy rzezi, straszne szczątki nazajutrz po rzezi, wśród smutnego świtu. Ruch, ta potrzeba życia burzliwego, zmienił się w pewien rodzaj przygnębienia w ciężkiej gorączce, zaledwie od czasu do czasu przerywał duszne milczenie i rozlegał się jęk urywany, stłumiony przez sen. Oczy szkliste przymykały się na widok światła dziennego, usta zbielałe wydawały nieprzyjemny oddech, cała sala rozpoczynała te dni bez końca, wilgotne, cuchnące, przerywane konaniem, które teraz miały być życiem biedaków, którzy z niej wyjdą, po dwóch lub trzech miesiącach, pozbawieni jednego lub wielu członków.
Bouroche, dla którego znów praca się rozpoczynała po kilku godzinach spoczynku, zatrzymał się przed doboszem Bastianem i przeszedł ze wzruszeniem ramion. Niema tu nic do roboty!... Dobosz jednak otworzył oczy i jak gdyby zmartwych powstał, patrzał bystrym wzrokiem na sierżanta, który wpadł na myśl wstąpienia tutaj, z czapką w ręku pełną złota, dla zobaczenia, czy między tymi biedakami niema kogo z jego kompanii. Znalazł ich dwóch i każdemu z nich dał po dwadzieścia franków. Za nim zjawili się inni sierżanci i złoto obficie padało na słomę. Bastian, który zdołał się podnieść, wyciągnął obie ręce pokrzywione przez konanie.
— Mnie! mnie!...
Sierżant chciał przejść dalej, tak samo, jak przeszedł Bouroche. Na co mu dawać? Ale w końcu, ulegając popędowi uczciwego człowieka, rzucił bez rachowania garść złota w kostniejące już ręce.
— Mnie! mnie!...
— Bastian upadł na wznak. Starał się schwycić złoto, przebierał długo skostniałemi palcami i skonał.
— Dobranoc, pan dobrodziej wyciągnął kopytka! — zawołał sąsiad, żuaw, suchy i czarny.
On sam miał lewą nogę w łupkach. Mimo to udało mu się podnieść, popełz na łokciach i kolanach i zbliżywszy się do zmarłego, zabrał złoto, przejrzał ręce i fałdy munduru. Powróciwszy na swe miejsce i widząc, że wszyscy na niego patrzą, rzekł:
— Nie trzeba, żeby to się zmarnowało, prawda?
Maurycy z sercem ściśniętem w tej atmosferze nędzy ludzkiej, wyciągnął ztąd Jana. Gdy przechodzili przez szopę operacyjną, spostrzegli Bourocha, zrozpaczonego, że nie mógł dostać chloroformu, mimo to zdecydowanego na ucięcie nogi, jakiemuś dwudziestoletniemu biedakowi. Uciekli, żeby nie patrzeć i nie słyszeć.
W tej chwili właśnie Delaherche powrócił z ulicy. Kiwnął na nich i zawołał:
— Chodźcie, chodźcie prędko!... Mamy śniadanie, kucharka kupiła mleka. Koniecznie trzeba napić się czegoś ciepłego!
I pomimo usiłowań, nie mógł stłumić wielkiej radości, której doznawał. Zniżywszy głos, dodał rozpromieniony:
— Wszystko teraz przecie się skończy! Generał Wimpffen pojechał, żeby podpisać kapitulacyę!
Cóż za ulga ogromna, fabryka ocalona, przykry sen rozwiany, życie, jakie się rozpocznie, będzie bolesne, ale życie, życie nakoniec! Biła godzina dziewiąta i mała Róża przybiegła w te strony, do ciotki, piekarki, po chleb, przez ulice nieco opróżnione, i opowiedziała mu wypadki poranku w Podprefekturze. O godzinie ósmej generał Wimpffen zebrał nową radę wojenną, przeszło trzydziestu generałów, którym przedstawił rezultaty swych kroków, swe usiłowania bezużyteczne, twarde wymagania zwycięzkiego wroga. Ręce mu drżały, wzruszenie napełniało oczy łzami. Jeszcze mówił, gdy pułkownik sztabu głównego pruskiego zjawił się jako parlamentarz generała Moltkego, dla przypomnienia, że jeżeli o godzinie dziesiątej nie nastąpi ostateczna rezolucya, rozpocznie się bombardowanie Sedanu. Wtedy rada, wobec strasznej konieczności, upoważniła generała do udania się znowu do zamku Bellevue, dla zaakceptowania wszystkiego. Teraz generał musi tam już być, cała armia francuzka szła w niewolę z bronią i bagażami.
Potem Róża poczęła szeroko opowiadać o nadzwyczajnem wzburzeniu, jakie wieść ta wywołała w mieście. Widziała w Podprefekturze oficerów, którzy zrywali z siebie szlify, płacząc jak dzieci. Na moście kirasyerzy rzucali swe szable do Mozy; cały pułk przeszedł, każdy szeregowiec topił swą broń, patrzał na wodę kotłującą się i znów spokojną. Na ulicach żołnierze chwytali karabiny za lufy i rozbijali kolby o ściany; artylerzyści wyrywali z kartaczownic cały mechanizm i wrzucali go do kanałów. Niektórzy zakopywali je w ziemi, inni palili sztandary. Na placu Tureniusza, jakiś stary sierżant, wszedłszy na słupek kamienny, znieważał zwierzchników, nazywał ich tchórzami, czyniąc wrażenie szaleńca! Inni osłupieli wśród wielkich łez, które im płynęły po twarzy. Ale trzeba wyznać, że inni, w ogromnej większości, spoglądali wzrokiem rozpromienionym, z radością, widoczną w całej ich postaci. Przecież ich nędza się skończyła, są jeńcami wojennymi, nie będą się bili! Od tylu dni znosili wszelkie utrapienia, maszerowali i nic nie jedli! A zresztą po co się bić, kiedy niema sił po temu? Tym lepiej, że naczelnicy ich sprzedali, wszystko się odrazu skończy! Jakaż to rozkosz mieć znów chleb biały i spać na łóżku!...
Gdy Delaherche wszedł z Maurycym i Janem na górę, do pokoju jadalnego, zawołała go matka.
— Chodźno, niepokoję się o pułkownika.
Pan de Vineuil z oczami otwartemi, znowu począł bredzić w gorączce:
— Cóż to znaczy, jeżeli prusacy odetną nas od Mézières... O! widać ich, jak obchodzą las Falisette, a inni idą w górę Givonny... Granica jest za nami i przejdziemy ją jednym skokiem, położywszy ich trupem jak najwięcej... Wczoraj chciałem...
Ale wzrok jego palący spotkał Delaherche’a. Poznał go, zdawał się przychodzić do przytomności, pozbywać się halucynacyj sennych; wrócił do strasznej rzeczywistości i zapytał po raz trzeci:
— Wszystko skończone, wszak prawda?
Fabrykant sukna nie mógł powstrzymać wybuchu swej radości.
— Tak, dzięki Bogu! wszystko skończone zupełnie... kapitulacya już teraz musi być podpisana.
Pułkownik gwałtownie zerwał się, pomimo obandażowanej nogi; chwycił za szpadę leżącą na krześle i chciał ją złamać. Ale ręce mu zanadto drżały, żelazo się wysunęło.
Chce się przebić! — krzyknął Delaherche. — To niebezpieczne, wyrwijcie mu to z rąk!
Pani Delaherche schwyciła szpadę. I wobec rozpaczy pana de Vineuil, zamiast ją ukryć, jak jej radził syn, złamała ją za jednym zamachem na kolanie, z siłą nadzwyczajną, której sama zapewne nie spodziewała się w sobie. Pułkownik się położył i płakał, patrząc na swą dawną przyjaciołkę wzrokiem niewyczerpanej słodyczy.
Tymczasem w pokoju jadalnym kucharka przygotowała dla wszystkich po filiżance białej kawy. Henryeta i Gilberta obudziły się; ta ostatnia wypoczęła przez smaczny sen i z twarzą pogodną, z oczami wesołemi, ucałowała czule swą przyjaciołkę, której żałowała, jak mówiła, z głębi duszy. Maurycy usiadł przy siostrze, Jan, nieco zażenowany, zmuszony usiąść, znalazł się wprost Delaherche’a. Pani Delaherche nie chciała przyjść do stołu, zaniesiono więc jej filiżankę, którą wypiła. Ale tu, pięć osób śniadających i milczących zrazu, wkrótce ożywiło się. Wszyscy byli wycieńczeni, głodni, czemuż więc nie mieli się cieszyć, że są tu nienaruszeni, zdrowi, gdy tysiące biedaków pokrywa jeszcze pola okoliczne? W wielkiej sali stołowej pełnej świeżości, bieluteńki obrus był uciechą dla oczów, a kawa biała, bardzo gorąca, wydawała się wyborną.
Rozmawiano. Delaherche odzyskał swą pewność bogatego przemysłowca i dobroduszność pryncypała lubiącego popularność; nieubłagany dla niepowodzenia, mówił z oburzeniem o Napoleonie III-im. Zwrócił się do Jana, którego prostactwo najlepiej mu przypadało do smaku:
— Tak, panie, tak! mogę powiedzieć, że cesarz mię strasznie oszukał!... Choć bowiem jego czciciele mogą dużo mówić o okolicznościach nieprzyjaznych, to jednak on jest pierwszą i jedyną przyczyną naszej klęski.
Zapomniał już, że jako zapalony bonapartysta, przed kilku miesiącami pracował nad tem, by głosowanie powszechne się powiodło! Teraz nawet nie żałował tego, który miał się stać człowiekiem Sedanu; obciążał go wszelkiego rodzaju oskarżeniami.
— To jest nieudolność, trzeba to teraz przyznać, ale to nicby jeszcze nie znaczyło... Jest to umysł marzycielski, mózg źle zbudowany, któremu się wszystko dopóty udawało, dopóki miał szczęście za sobą... Nie, nie trzeba, by w nas budzono litość dla jego losu, mówiąc, że go oszukano, że opozycya odmówiła mu ludzi i koniecznych funduszów. To on nas oszukał, jego występki i błędy wepchnęły nas w to błoto, w jakiem po pas teraz brodzimy!...
Maurycy nie chciał mówić, ale nie mógł powstrzymać uśmiechu; Jan zaś, zażenowany tą rozmową o polityce, lękając się powiedzieć głupstwa, odrzekł tylko:
— Mówią jednak, że to dzielny człowiek.
Ale te kilka słów, wypowiedzianych skromnie, wzburzyło Delaherche’a. Wszystek strach, jakiego doznał, wszystkie jego niepokoje wybuchnęły z krzykiem przesady, zmienionym w nienawiść:
— Dzielny człowiek! a to dopiero!... Czy wiesz pan, że na moją fabrykę padły trzy granaty, i z pewnością nie jest to zasługą cesarza, że nie została spalona!... Czy wiesz pan, że ja mogłem stracić przeszło sto tysięcy franków na całej tej głupiej historyi!.. Nie! nie! Francya najechana, spalona, wyczerpana, przemysł zmuszony do świętowania, handel zniszczony, to zawiele!... Takich dzielnych ludzi, jak on, mamy już dosyć, niech nas Bóg od nich strzeże!... Wpadł w błoto i w krew, niechże sobie tam zostanie!
Pięścią zrobił ruch energiczny, jakby kogoś zagłębiał, lub trzymał pod wodą jakiegoś opierającego się nędznika. Potem dokończył kawy łakomie. Gilberta mimowolnie lekko się uśmiechała wobec bolesnego roztargnienia Henryety, której posługiwała jak dziecku. Gdy wypróżniono filiżanki; siedziano jeszcze, w wielkiej sali stołowej w poczuciu szczęśliwego spokoju.
A o tejże samej godzinie Napoleon III znajdował się w biednym domku tkacza przy drodze do Donchéry. Już o godzinie piątej rano chciał opuścić Podprefekturę, nie czując się dobrze w Sedanie, będącym dlań pewnego rodzaju wyrzutem i groźbą, dręczony zresztą potrzebą uspokojenia swego tkliwego serca przez otrzymanie dla swej nieszczęśliwej armii lepszych warunków. Chciał się widzieć z królem pruskim. Wsiadł do najętego powozu i jechał gościńcem szerokim, wysadzonym wysokiemi topolami; była to pierwsza stacya wygnania, przebyta o chłodzie poranku, z poczuciem zupełnego upadku dawnej wielkości. Na tej drodze spotkał Bismarka, który przybiegł z pośpiechem, w starej czapce, w dużych butach, wysmarowanych sadłem, pragnąc jedynie zabawić cesarza, przeszkodzić jego widzeniu się z królem do chwili, w której kapitulacya nie będzie podpisaną. Król znajdował się w Vendresse. Dokąd się udać? pod jakim dachem czekać? Pałac Tujleryjski zniknął, przysłoniony chmurą burzy. Sedan zdawał się być oddalonym już o całe mile, jak gdyby ogrodzony rzeką krwi! Nie było już pałaców cesarskich we Francyi, nie było mieszkań urzędowych, nawet kąta u najdrobniejszego urzędnika, w którymby śmiał usiąść. Musiał się zatrzymać w domu tkacza, nędznym domku widzianym na skraju drogi, ze swym wązkim ogródkiem warzywnym, otoczonym zaroślami, z gankiem, z małemi i smutnemi okienkami. Na pięterku, izba prostaczo wybielona wapnem, z posadzką ceglaną, miała za całe umeblowanie jeden stół niemalowany i dwa krzesła słomiane. Czekał tu dwie godziny, z początku w towarzystwie Bismarka, który uśmiechał się na słowa o wspaniałomyślności, wreszcie sam pozostał, włócząc swą nędzę, przytykając siną twarz do szyb, spoglądając jeszcze na tę ziemię francuzką, na tę Mozę płynącą tak pięknie poprzez obszerne pola uprawne...
Nazajutrz i dni następnych, były to znów inne stacye wstrętne: zamek Bellevue, ten uśmiechnięty zamek, wzniesiony nad rzeką, gdzie noc przepędził, gdzie płakał po swem widzeniu się z królem Wilhelmem; straszny wreszcie odjazd, okrążanie Sedanu z obawy gniewu zwyciężonych, most na pontonach rzucony przez prusaków w Iges, długie objeżdżanie miasta od północy, drogi boczne w Floing, Fleigneux, Illy, cała ta opłakana ucieczka w otwartym powozie; i tam, na tragicznem płaskowzgórzu Illy, zapełnionem trupami, nastąpiło legendowe spotkanie nędznego cesarza, który nawet nie mógł jechać stępa na koniu, będąc zgiętym przez ból choroby i palił może machinalnie swego wiekuistego papierosa; gromady jeńców, wynędzniałych, pokrytych krwią i pyłem, prowadzonych z Fleigneux do Sedanu, uszykowały się na skraju drogi, by przepuścić powóz; gromady te zrazu milczały, potem poczęły szemrać, wreszcie, oszalałe, wybuchły wrzaskami, grożąc pięściami, rzucając obelgi i przekleństwa. A potem nieskończona jazda po przez pole bitwy, po drodze zrujnowanej, między szczątkami, między umarłymi o oczach szeroko rozwartych i groźnych, przez pola nagie, obszerne lasy ciche, granicę na wzgórzu, przez drogę wysadzoną jodłami, w głębi ciasnej doliny.
I kilka pierwszych nocy wygnania w Bouillon, w oberży noszącej miano „Hotelu pocztowego“, otoczonej takim tłumem zbiegłych tu francuzów i prostych gapiów, że cesarz musiał się ukazać wśród szemrań i gwizdań! Pokój, którego trzy okna wychodziły na plac i na rzekę Semoy, był pospolitym, z krzesłami krytemi adamaszkiem ciemnym, o szafie lustrzanej, mahoniowej, z kominkiem, na którym stał cynowy zegar, otoczony muszlami, wazonami i kwiatami sztucznemi. Na lewo i prawo od drzwi, stały dwa jednakowe łóżka. Na jednem spał adjutant, który ze znużenia zasnął już o godzinie dziewiątej, jak zabity. Na drugiem cesarz musiał się długo przewracać, nie mogąc zasnąć, i wstał, by włóczyć swą chorobę, za całą rozrywkę patrząc na mury, po obu stronach kominka, na ryciny przedstawiające Rougeta de l’Isle śpiewającego „Marsyliankę“, na „Sąd ostateczny“, na którym trąby archaniołów budziły pod ziemią umarłych; zmartwychwstanie poległych na polu bitwy i idących świadczyć przed Bogiem.
W Sedanie orszak domu cesarskiego, bagaże zawalające drogę i przeklinane, w ogólnym zamęcie pozostały za bzami podprefekta. Nie wiedziano gdzie je ukryć, jak je usunąć z przed oczów tłumu umierającego z głodu, tak dalece zuchwalstwo, szyderstwo straszliwe z klęski wzięło w nim górę. Musiano czekać na noc ciemną. Konie, powozy, furgony ze skrzynkami pieniędzy, z rożnami, koszykami drogiego wina, wyjechały w największej tajemnicy z Sedanu, udały się także do Belgii, drogami bocznemi, jak najciszej, niby drżąca z obawy kradzież.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.