W kraju Mahdiego (May, 1911)/Tom II/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W kraju Mahdiego |
Wydawca | Wydawnictwo Ilustrowanego Tygodnika »Przez Lądy i Morza« |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Odległość od studni, nad którą zdarzyły się właśnie tak ważne wypadki, aż do dżezireh Hassania wynosiła prawie trzydzieści mil geograficznych. Drogę tę przebyły nasze znakomite wielbłądy w dwu dniach, były jednak wkońcu tak pomęczone, że musieliśmy zwolnić biegu. Zdawało mi się, że jechaliśmy we właściwym kierunku i najprostszą drogą, ale niestety zaszła nieduża pomyłka, bo zboczyliśmy aż pod Dżebel Arasz Quol, który leży znacznie dalej na północ od Hegazi.
Wieczór zapadał, gdyśmy przybyli na miejsce. Hegazi jest nędzną hellą[1], składającą się ledwie z kilku chat, pobudowanych na wysokim brzegu Nilu tak, że są przed wylewem zupełnie zabezpieczone. Z chat tych wiedzie droga w dół ku rzece do miejsca, gdzie ładują statki nilowe i poją zwierzęta. Drogę taką oraz miejsce do ładowania i pojenia nazywają nad górnym Nilem miszrah.
Od wyprawy do Fesarów nie widziałem rzeki, to też ucieszyłem się bardzo, zobaczywszy ją znowu. Mieszkańcy wsi zbiegali się do nas i zapytywali ciekawie, skąd jesteśmy i gdzie jedziemy. Oczywiście nie wyjawiłem im wcale swoich planów i wymijałem zapytania tak, że się niczego nie dowiedzieli.
Napoiliśmy wielbłądy i wypuścili je na pastwisko, zapłaciwszy za to właścicielowi parę groszy. Zmierzając następnie od wielbłądów ku wsi, zauważyłem człowieka, który siedział wysoko na brzegu i był uzbrojony. Poznałem odrazu, że nie należy on do mieszkańców tej wioski, zacząłem więc wypytywać jednego z tych ostatnich, co to za jegomość.
— My go nie znamy wcale. Przybył tu jeszcze wczoraj i siedzi wciąż na tem miejscu, patrząc z biegiem rzeki.
— Oczekuje zapewne okrętu?
— Prawdopodobnie, ale gdyśmy go o to pytali, nie chciał z nami mówić. A tam, na końcu wsi, stoi osiodłany koń, którego on sobie pożyczył u naszego szejka el beled[2].
— Gdzież jeździł na tym koniu?
— Wcale jeszcze nie jeździł, ale koń ma być w pogotowiu tak długo, dopóki on tu będzie siedział.
— Nie wiecie, gdzie on chce jechać?
— Skądże znowu? Może powiedział szejkowi el beled, bo inaczej nie otrzymałby był konia.
Obecność tego obcego i tajemniczego człowieka, zastanowiła mnie bardzo. Nie ulegało wątpliwości, że siedzi on tu w jakimś określonym celu, że oczekuje na coś i w razie spostrzeżenia gotów jest odjechać z jakąś wieścią. Chętnie więc radbym był się dowiedzieć o wszystkiem, ale w jaki sposób? Nie wypadało odrazu pytać szejka, bo wzbudziłoby to w nim podejrzenie. Wolałem więc dowiadywać się dalej od przygodnego gapia.
— Kiedy przepłynął tędy ostatni raz okręt w górę Nilu?
— Wczoraj rano.
— A ten człowiek kiedy przybył?
— On właśnie wysiadł z tego okrętu i przybył do miszrah łódką.
— Czy łódka ta znajduje się jeszcze na rzece?
— Nie, zabrano ją z powrotem na okręt?
— A co to był za okręt?
— Skądże ja mogę wiedzieć...
— Czy wiózł jakie towary?
— Nie widziałem.
— A może zapamiętałeś sobie nazwę?
— Nazywał się „Hardaun“ (jaszczurka) i nie był to dahabijeh, tylko noker.
— A kiedy przejeżdżał tędy przedostatni okręt?
— Przedwczoraj. Był to również noker i nie wiózł nic. Płynął na południe, prawdopodobnie po towary.
— A czy nie widziałeś przypadkiem okrętu, któryby był parowcem i żaglowcem zarazem? Poznałbyś go łatwo po obcym wyglądzie.
— Nie, nie widziałem.
Ben Nil położył się na trawie i przypatrywał się zajęciom tubylców, ja zaś poszedłem zwolna do obcego zagadkowego mężczyzny, obserwatora, który przez cały czas nie spuszczał ze mnie oczu. Usiadłem koło niego i ozwałem się:
— Allah niech ci da szczęśliwy wieczór!
— Szczęśliwy wieczór — odburknął niechętnie.
Pozdrowiłem go, jak należało, a mimoto otrzymałem krótką i niechętną odpowiedź. Cóż więc było począć? Na więcej uprzejmości zdobyć się było trudno. On jednak dał mi dobrze do zrozumienia, że nie zależy mu na mojem towarzystwie. Udając, że tego nie zauważyłem, ozwałem się z pewnem zakłopotaniem:
— Nie wziąłem ze sobą siatki i komary nie dadzą mi spać w nocy. Czy niema w tej wsi chaty, w którejbym mógł zanocować?
— Nie wiem. Ja nie tutejszy.
— Jesteś także obcy? Niechże Allah błogosławi ci w podróży!
— Niech błogosławi i tobie! Skąd przybywasz?
— Z Chartumu — odrzekłem, zmuszony mimowoli do kłamstwa.
— Gdzież jest twój namiot?
— Nie używam nigdy namiotu, lecz mieszkam stale we własnym domu w Suezie.
— Czemże ty jesteś?
— Handluję wszystkiem, co tylko pod rękę podpadnie, najchętniej jednak...
Nie dokończyłem, robiąc wiele mówiącą minę i gest ręką na znak, że nie wypada dokończyć rozpoczętego zdania.
— Zakazanym towarem? — pochwycił w sam czas.
— A gdyby tak było, czy wolno mi się przyznać do tego otwarcie?
— Mnie możesz to powiedzieć i bądź pewny, że cię nie zdradzę.
— Czasem istotnie milczenie więcej warte, niż mowa.
— O, nie zawsze. Jeżeli jakiś kupiec chce dobrze zarobić, to musi ostatecznie mówić z kimś o tem.
— W tym wypadku rzeczywiście wygadałem się z tego powodu, ale na razie nie o interes idzie.
— Jeżeli jednak się nie mylę, jeżeli dobrze cię zrozumiałem... Przybyliście tu na wielbłądach, a gdzie udacie się dalej?
— Kupować.
— Co?
— No, to — burknąłem niejasno, aby się raczej sam domyślał na swój sposób.
To go usposobiło dla mnie nietylko życzliwie, ale że tak powiem, nawet serdecznie. Uważał mnie z wszelką pewnością za handlarza niewolników; z drugiej strony, ja nie wątpiłem ani na chwilę, że mam do czynienia z łowcą niewolników, poddanym Ibn Asla, którego właśnie miałem zamiar odszukać. Rzecz wymagała, ażeby nie przyznać się przed nim otwarcie, gdyż dobry łowiec ludzi nie wygaduje się odrazu przed pierwszym lepszym nieznajomym. Domyślałem się dalej, że człowiek ten wyczekiwał tu na pojawienie się reisa effendiny, by natychmiast ponieść wiadomość dalej. Zapewne też i „Jaszczurka“ należała do Ibn Asla, i znajdowała się niedaleko, a najprawdopodobniej koło Hassanii.
— Jesteś dyskretny i cieszy mnie to bardzo — zauważył nieznajomy. — Tylko z ludźmi zdolnymi do milczenia można prowadzić dobre interesy.
— Ah, więc i ty również zajmujesz się tego rodzaju handlem?
— A gdyby?
— W takim razie możemy się doskonale porozumieć.
— Naprawdę? A czy wiesz, że zmieniać ludzi w niewolników jest interesem bardzo niebezpiecznym?
— E, cóż znowu za niebezpieczeństwo! Wyrusza się na wieś murzyńską, okrąża się, podpala i chwyta się uciekających czarnych w pułapkę, a starców i kaleki zabija się na miejscu i jazda z powrotem. Czy to taka sztuka?
— No, w czasie napadu nic oczywiście nie grozi, ale niebezpieczeństwo rozpoczyna się z chwilą transportu. Trzeba się skradać z wielkiemi ostrożnościami i nie dać się złapać, lecz niewolników dostawić do właściwego miejsca i sprzedać. W tem właśnie cała sztuka, zwłaszcza że kupców niema na zawołanie.
— W takim razie praktycznie byłoby wziąć jednego kupca ze sobą, ażeby na miejscu zaraz kupił cały połów i niechby jego samego głowa bolała o cały transport.
— Ba, ale skąd wyrwać takiego kupca?
— Skąd? Hm... — mruknąłem znacząco.
Ii — Któż to ma być?
— E, ciebie to niewiele zajmować może, jak sądzę.
— Może więcej, niż ci się zdaje. Czy to bogaty człowiek?
— No, ma tyle, ile mu potrzeba.
— I jest oczywiście śmiały i odważny?
— O, tak. Kilkakrotnie zapuszczał się aż do Abisynii na kupno niewolników, a to wcale nie łatwe przedsięwzięcie.
— Oczywiście. Gdzież on znajduje się obecnie?
— Nad Białym Nilem, może nawet stąd wcale niedaleko.
— Jesteś w samej rzeczy nader ostrożny. Masz na myśli samego siebie.
— Tego, rozumie się, nie powiem.
— Mnie możesz, ponieważ...
— Ponieważ? — Czemu nie mówisz dalej?
— Bo i ja muszę być ostrożnym. Jeżeli się jednak nie mylę, to może potrafiłbym ci powiedzieć, u kogo byś rekwik[3] kupić mógł.
— A więc u kogo?
— U Ibn Asla.
— Allah! U tego sławnego łowcy niewolników! Gdzież on się znajduje?
— Tam, gdzie i twój handlarz, to jest nad Białym Nilem.
— W której okolicy?
— Może nawet stąd niedaleko — odrzekł, powtarzając moje poprzednie słowa.
Udałem, że mnie to nader przyjemnie zdziwiło, i ozwałem się:
— Ach, jak to dobrze, jak to dobrze! Słyszałem o nim. Pewien znajomy mój handlarz z Turcyi opowiadał mi, że wiele nabył od niego niewolników.
— Murad Nassyr? Znasz go?
— Bardzo dobrze. Kupowałem często rekwik od niego.
— Ah, nareszcie potwierdziłeś, że jesteś tym samym kupcem, o którym wspominałeś.
— Allah, Allah! Wygadałem się tak niezręcznie.
— Nie troszcz się zbytnio, nic nie szkodzi, bo i ja mogę mówić z tobą otwarcie! Mogę ci więc powiedzieć, że jestem w służbie Ibn Asla.
— Czy to prawda, czy też chcesz mnie tylko wypróbować?
— Prawda. Z jakiego powodu miałbym podawać się za sługę łowcy niewolników?
— Aby mnie schwycić. Możliwe bowiem jest, że pełnisz tu służbę z ramienia kedywa.
— Gdyby nawet tak było, to nie mógłbym ci nic zrobić w tej chwili, bo musiałbym cię złapać na gorącym uczynku. A zatem bądź szczery i powiedz, czy chcesz istotnie kupić rekwik?
— No, dobrze, zaufam ci mimo, że nie widziałem cię jeszcze nigdy w życiu. Tak jest, kupię niewolników, skoro tylko będą do nabycia.
— Dokąd udasz się stąd?
— W górę Nilu i hen dalej, aż poza Faszodę, dopóki nie znajdę seriby.
Pod tą nazwą rozumie się osadę niewolników. Osady takie są wedle tamtejszych pojęć ufortyfikowane i składają się z chat, służących częścią za schronisko dla łowców, częścią za rodzaj zapasowych „składów“ żywego towaru. Naokoło całej osady sterczą powbijane gęsto ostre pale i koły.
— Ja sądzę, że zbyteczne z twojej strony podróżować tak na los szczęścia — zauważył troskliwie. — Masz przy sobie pieniądze?
— Dosyć.
— W takim razie zaprowadzę cię do Ibn Asla.
— Byłbym ci za to bardzo wdzięczny i nawet nie żałowałbym sutego bakszyszu[4]. Czy jednak Ibn Asl ma gotowych do sprzedaży niewolników?
— Jeszcze nie, ale właśnie mamy zamiar urządzić wyprawę. Murad Nassyr chce koniecznie nabyć towar i, jeżeli nam się poszczęści, jak dotąd zawsze, to i dla ciebie zostanie może nawet więcej, niż ci potrzeba.
— To i Murad Nassyr jest u Ibn Asla?
— Nie. Pojechał naprzód do Faszody.
To mnie ogromnie ucieszyło. Miałem bowiem naprawdę zamiar odszukania Ibn Asla, a więc wpaść niejako w paszczę lwa. On mnie nie znał, gdyż nad Wadi el Berd, widział mnie tylko zdaleka. Gdyby jednak znajdował się u jego boku Murad Nassyr, który znał mnie osobiście — miałbym się z pyszna. Naturalnie, można się było spodziewać, że będzie tam mokkadem i muzabir. Obaj ci łajdacy znali mnie równie dobrze, jak Turek. Należało więc wybadać nieznajomego w tym kierunku.
— A wiesz ty, poco teraz Turek przybył — zapytał mnie obcy człowiek, swobodny już zupełnie i otwarty.
— Skądże mam wiedzieć?...
— Znasz jego rodzinę?
— Wiem tylko, że ma dwie siostry.
— To zgadza się z rzeczywistością, z czego wnioskuję, że mówisz prawdę i jesteś istotnie tym, za którego się podajesz. On przywiózł jedną z tych sióstr Ibn Aslowi za żonę. W jednej ze seryb nad górnym Białym Nilem odbędzie się wesele, jeżeli więc wybierzesz się z nami, to oczywiście zabawisz się doskonale. Ibn Asl w takich okolicznościach jest bardzo gościnny i dobry. Jego ojciec będzie również na uroczystości.
— On ma ojca? — zapytałem z udaną ciekawością.
— Tak jest. Jego ojciec żyje jeszcze. Odbywa on przejażdżki po Nilu jako pobożny fakir i pod tą maską dopomaga znakomicie synowi w interesach.
— Czy znajduje się on obecnie u boku syna?
— Najprawdopodobniej już jest, bo tylko na krótki czas oddalił się na step razem z oddziałem łowców niewolników, by tam urządzić sąd.
— Co znowu za sąd?
— Sąd nad pewnym obcym giaurem, który wyrządził nam niemałe szkody.
— Zaciekawiasz mnie.
— Ibn Asl mógłby ci opowiedzieć, jeżeli zechce, bo ja naprawdę nie wiem, czy wolno mi mówić o nim. Ten chrześcijanin jest łotrem i dyabłem w jednej osobie, którego my musimy zgładzić, jak psa.
Gdyby mówiący to wiedział był, że tym łotrem i dyabłem ja właśnie jestem!
— Chrześcijanina tego prześladowaliśmy od Kairu aż tu, niestety, wymknął się nawet samemu mokkademowi, kiedy....
— Mokkademowi? — zapytałem, — którego mokkadema masz na myśli?
— No, tego od świętej Kadiriny.
— I nazywa się Abd el Barak? Ah, tego to ja znam doskonale. Spotkałem się z nim w Kairze.
— Naprawdę? A zatem bardzo się cieszę, że cię tu spotykam. Znajdziesz wielu przyjaciół między nami. Mokkadem pojechał z Nassyrem do Faszody i zabrał także jednego muzabira. Wszyscy mają wziąć udział w wyprawie.
No i dowiedziałem się, czego mi było potrzeba. W otoczeniu Ibn Asla nie było nikogo z moich znajomych, mogłem więc śmiało udać się do niego. W tej chwili krąg słoneczny począł zapadać za horyzont i wobec tego, że podałem się za muzułmanina, wypadało odmówić mogreb czyli modlitwę o zachodzie słońca. Udałem się więc do Ben Nila, ukląkłem koło niego i udawałem, że się modlę. Mogłem był uczynić to w obecności nieznajomego, ale obawiałem się, że on się pozna na mojej udanej modlitwie, a zresztą należało zawiadomić Ben Nila o rezultacie moich wywiadów, bo mógłby był bardzo łatwo popełnić jaki błąd, unicestwiający moje plany odrazu. Oczywiście nie było czasu na długą, wyczerpującą mowę. Obcy mógł lada chwila zbliżyć się do nas, a Ben Nil niepoinformowany o niczem. Dlatego rzekłem do niego krótko:
— Słuchaj! Ja jestem handlarzem niewolników z Suezu i nazywam się Amm Selad. Ty jesteś moim służącym i nazywasz się Omar. Obaj znamy Murada Nassyra, od którego kupowałem niewolników, tudzież znajomy jest nam mokkadem. Wędrujemy z Chartumu w górę Nilu.
— Rozumiem, effendi — skłonił głową Ben Nil.
— Ale na Allaha, nie wyrywaj się ze słowem „effendi“, zwłaszcza jeżeli zachodzi obawa, że nas kto podsłuchuje. Jesteś człowiekiem bardzo wrażliwym i dlatego nie namawiam cię, byś mi dalej towarzyszył, ku czemu niezbędna jest szalona odwaga. Możesz więc zostać tutaj i zaczekać na karawanę.
— Ależ, panie, ja pójdę z tobą wszędzie, chociażby nawet na śmierć. Jeżeli przewidziane jest niebezpieczeństwo, to tem bardziej nie mogę cię opuścić.
— Dobrze, więc jesteś dzielnym chłopcem. Ibn Asl znajduje się niedaleko; postanowiłem odwiedzić go w celu wybadania, jakie są jego plany względem reisa effendiny, no i rozumie się pokrzyżować je zawczasu. Udaję, że radbym się przyłączyć do jego wyprawy na murzynów i zakupić potem część połowu.
Nie mogłem dalej mówić, bo nieznajomy przystąpił do nas i rzekł:
— Zapytałeś mnie o chatę na nocleg, otóż powiem ci, że nie będziesz tu nocował, bo udamy się zaraz po wieczornej modlitwie do Ibn Asla.
— Dlaczego aż po modlitwie?
— Oczekuję tu okrętu, a ty wiesz, że one w nocy nie kursują, lecz zatrzymują się u brzegu, a co najwyżej płyną jeszcze z jaką godzinę po zachodzie słońca. Owóż muszę tu czekać jeszcze, dopóki się zupełnie nie ściemni, i jeżeli nikt się nie pojawi, to dziś wogóle niema się już czego spodziewać i dlatego mogę śmiało opuścić swój posterunek,
— Cóż to ma być za okręt?
— Czy ten młody człowiek może słyszeć wszystko, co mówimy? — odparł, wskazując Ben Nila.
— Nie mam przed nim żadnych tajemnic, ponieważ jest mi bardzo wierny i umie trzymać język za zębami.
— Słyszałeś co o reisie effendinie?
— Widziałem go nawet w Kairze.
— I wiesz także, jakie on ma zadania?
— O tem wiedzą wszyscy. On ma na celu wyłapać wszystkich łowców i handlarzy niewolnikami. Słyszałem, że ma ku temu nadzwyczajne i daleko idące pełnomocnictwa.
— Prawda co do joty. Allah niech potępi tego psa! Zalał on już łowcom dosyć sadła za skórę i niedawno wymordował cały oddział naszych kolegów w Wadi el Berd.
— On to zapewne uważa jako wymiar sprawiedliwości, nie jako karę.
— Może mu to powiesz!
— Cóż znowu? Jestem handlarzem niewolników i jako taki nie mogę przecie być jego przyjacielem i, jeżeli tak dalej pójdzie, jak dotąd, to człek wkońcu nie kupi ani jednego niewolnika.
— Ten giaur, o którym wspomniałem ci przedtem, jest jego przyjacielem i pomocnikiem, no, ale wkrótce dojedziemy końca jak jednemu tak i drugiemu. Reisa spodziewać się można tu lada godzina.
— A! To ty wyglądasz jego okrętu!
— Nie inaczej, a Ibn Asl czatuje w ukryciu.
— Zamierza zapewne napaść na okręt...
— E, to nie byłoby praktyczne. Okręt jest tak zbudowany i uzbrojony, że mimo przewagi liczebnej z naszej strony moglibyśmy łatwo nogami ponaciągać. Poco zresztą wszczynać walkę, skoro i po stronie zwycięzców muszą być ranni i zabici. Nieprzyjaciela można unieszkodliwić w inny, praktyczniejszy sposób.
— W jaki naprzykład?
— Naprzykład, bierze się....
Omal cały w słuch się nie zamieniłem, by dowiedzieć się o tym ciekawym sposobie. Gdyby obcy był dokończył zdania, fatyga moja do Ibn Asla byłaby była zupełnie zbyteczna. Niestety, nieznajomy urwał nagle, zatykając sobie usta ręką, a potem dodał:
— Powiedziałem o wiele więcej, niż mi to było wolno. Z oblicza twego bowiem czytam, że mogę ci wszystko powiedzieć, nie pytając, czy to uchodzi, bo wzbudzasz we mnie zupełne zaufanie. Mimoto muszę milczeć, zresztą dowiesz się dokładnie wszystkiego od Ibn Asla, ja przy tej okazyi proszę cię, byś nie dał mu do zrozumienia, że zanadto wygadałem się przed tobą.
— Możesz być zupełnie spokojny, nie wywnętrzam się tak łatwo i umiem być dyskretnym. Wiesz napewno, że reis effendina tu przybędzie? Człowiek ten jest podobno bardzo ostrożny i przezorny.
— Co się tyczy tego giaura, tego chrześcijańskiego effendiego, to trzeba naprawdę bać się go, jak ognia. Ostrzeżono nas pod tym względem. Ibn Asl urządził pułapkę, w którą musi się złapać reisą effendinę.
— Wiesz jaką?
— Wiem, ale nie mogę o tem mówić, ty zresztą wyprawisz się razem ze mną i dowiesz się dokładnie o wszystkiem na miejscu. Myśmy mianowicie zawiadomili go podstępnie, że w pobliżu dżezireh Hassania ma być przeprawiony przez Nil świeży transport niewolników, i jesteśmy pewni, że przybędzie tu natychmiast celem odbicia nam schwytanych murzynów, no i — oczywiście wpadnie w pułapkę.
Na tem skończyła się nasza rozmowa, z której dowiedziałem się prawie wszystkiego, co było dla mnie potrzebne. Zadaniem mojem było jeszcze dowiedzieć się wszystkich szczegółów urządzonej zasadzki i potem mogłem spokojnie zawrócić w dół z biegiem Nilu na spotkanie przyjaciela i ostrzec go przed niebezpieczeństwem. Niestety wywnioskowałem, że natarczywe pytania w tym kierunku mogłyby wzbudzić podejrzenie w gadatliwym nieznajomym.
Siedzieliśmy jeszcze całą godzinę razem, patrząc ciągle wzdłuż Nilu, i kto wie, czy nie byłem więcej podniecony, niż sam strażnik, ponieważ gdyby reis effendina pojawił się był w tym czasie, ostrzeżenie z mojej strony było wprost niemożliwe. Na szczęście nie pokazał się wcale.
Nastąpiła teraz aszya, modlitwa wieczorna, przepisana na godzinę po zachodzie słońca, poczem trzeba było wybrać się w dalszą drogę. Nie pytałem, jak i którędy pojedziemy, i dowiedziałem się dopiero w ostatniej chwili od nieznajomego.
— Pojedziemy konno. Udamy się do szejka el beled, aby nam dał jeszcze dwa konie.
— Czy tylko zechce, wszak nie zna nas wcale.
— Przypuszczam, że niepowinien się wahać, skoro zostawicie tu wielbłądy, a to wcale nie byle jakie zwierzęta, zresztą on idzie zawsze na rękę Ibn Aslowi.
— Zna go osobiście?
— Jest naszym mężem zaufania i pomocnikiem. Wiesz przecie, że łowca niewolników musi mieć wszędzie zaufanych ludzi, którzy udzielają mu wskazówek i na wypadek ostrzegają przed niebezpieczeństwem. Ja zresztą, wróciwszy tu jutro o świcie, oddam mu obydwa konie.
Szejk dał nam konie z wielką gotowością i nawet nie przyjął zapłaty, jaką mu zaofiarowałem za tę usługę. Wsiedliśmy więc na konie i pojechali. Noc była ciemna, bo gwiazdy jeszcze nie nabrały pełnego blasku.
Jechaliśmy zrazu całą godzinę na południe w głąb stepu, poczem zakreśliliśmy łuk ku wschodowi, zbliżając się znowu ku rzece. Natrafiliśmy w dalszym ciągu na drzewa stojące zrzadka, których jednak było coraz więcej, aż wreszcie wjechaliśmy w gęsty las. Tu zatrzymaliśmy się pod rozłożystem drzewem, a przewodnik nasz udał się dalej pieszo w celu odszukania Ibn Asla, którego miał zawiadomić o naszem przybyciu i zapytać, czy zechce nas przyjąć.
— Boisz się, effendi? — szepnął do mnie Ben Nil.
— Nie, ale tylko jestem mocno podniecony.
— Oh, i ja. Jeżeli nas pozna — zginęliśmy.
— Sądzę, że niema tam nikogo, ktoby nas znał osobiście, mimoto musimy zachować jak największą ostrożność. W żadnym jednak wypadku nie powinniśmy do tego dopuścić, by nas rozdzielono, gdyż możliwe, że jeden drugiemu będzie musiał nieść pomoc.
— Czy daleko to stąd?
— Wcale nie, i nie będziemy tu czekali zbyt długo.
Nie pomyliłem się, po upływie ledwie dziesięciu minut powrócił przewodnik i rzekł:
— Pan mój oświadczył gotowość przyjęcia was zaraz. Weźcie konie za uzdy i chodźcie za mną pieszo, bo tuż o parę kroków znajduje się silny spad i trzeba iść z wielką ostrożnością!
Naokoło ognisk spostrzegłem co najmniej stu ludzi rozmaitej rasy. Jedni byli ubrani w cafości, inni do połowy, a byli nawet i całkiem nadzy, mając jedynie przepaskę na biodrach. W pobliżu kopic trawy stało sześć wielkich beczek, a dalej na rzece tuż przy samym brzegu stał na kotwicy statek, który ledwie było widać, bo powierzchnia wody znajdowała się znacznie niżej, od poziomu łąki. Prawie nad samym brzegiem błyszczało nikłe ognisko, przy którem siedzieli trzej mężczyźni. Zaprowadzono nas do nich natychmiast i wszyscy trzej powstali na równe nogi.
Pierwszy z nich był średniego wzrostu, barczysty jednak i krępy; nosił długą czarną brodę i miał na sobie biały haik; poznałem go od pierwszego wejrzenia. Był to ten sam człowiek, którego ścigałem nadaremnie na Wadi el Berd, a który miał wówczas pod sobą białego wielbłąda; — Ibn Asl, we własnej swojej osobie, najsławniejszy z łowców niewolników. Sławny ten jegomość obrzucił nas od stóp do głów ostrem badawczem spojrzeniem, jakby chciał przeniknąć nas do głębi.
— Sallam, — pozdrowiłem go i chciałem dalej coś powiedzieć, ale on dał mi znak, bym milczał.
— Twoje nazwisko?
— Amm Selad z Suezu.
— A ten młodzieniec?
— Omar, mój pomocnik.
Nie chciałem powiedzieć: służący, bo w takim razie Ben Nil nie mógłby pozostać razem z nami.
— llu niewolników chcesz kupić?
— Ile będzie do sprzedania.
— Komu ich dostarczasz?
Chwila jedna wystarczyła do namysłu, że nie wolno mi się wygadać, bo im więcej byłbym skromny, tem większe byłoby dla mnie niebezpieczeństwo. Jemu trzeba było dać do poznania, że ma przed sobą niebyle kogo, a przynajmniej nie niższego od siebie. Odpowiedziałem więc tym razem krótko i stanowczo:
— Temu, kto dobrze płaci. Sądzisz, że ja muszę wtajemniczać pierwszego lepszego człowieka w swoje handlowe interesy?
— Amm Selad, wystąpienie twoje jest bardzo pewne!
— Mógłżebyś oczekiwać czegoś innego od człowieka mego zawodu? czy godzi się pytać w ten sposób gościa, nie prosząc go nawet, by usiadł?
— A któż to powiedział, że masz być moim gościem?
— Nikt, ale ja uważam to za rzecz zupełnie naturalną.
— Rozumie się samo przez się, ale daruj, dla mnie wskazane jest zachować wszelkie środki ostrożności.
— Dla mnie również, i jeżeli ci się nie podobam, w takim razie nie myślę nawet zadawać sobie trudu w tym kierunku i bądź zdrów. Chodź, Omar!
Zwróciłem się z zamiarem odejścia, Ben Nil tak samo, wtem Ibn Asl przystąpił do mnie nagle i, położywszy mi rękę na ramieniu, rzekł:
— Za pozwoleniem... Nie zrozumiałeś swego położenia... Kto przychodzi do mnie w tem miejscu, ten nie może się oddalić.
Popatrzyłem nań z uśmiechem i odparłem:
— A jeżeli ja mimoto odejdę?
— Nie odejdziesz! Zatrzymam cię przemocą.
— Spróbuj!
Powiedziawszy to słowo, chwyciłem Ben Nila za rękę i umknęliśmy w las. Stało się to tak nagle, że Ibn Asl zdębiał ze zdumienia. Umknęliśmy, zanim zdołał wyciągnąć rękę, by którego z nas zatrzymać. Następnej chwili jednak odzyskał świadomość i krzyknął donośnie:
— Łapaj! Trzymaj! — A wszyscy co do jednego marsz za nimi w pogoń!
Wszystko, co żyło, zerwało się na równe nogi i biegło w las, nawet Ibn Asl z obydwoma swoimi towarzyszami. Ja zaś odbiegłem nie więcej niż dwadzieścia kroków i zwróciłem się nagle w tył, w kierunku, gdzie kończył się krąg świetlny ognisk obozowych. Pociągnąłem za sobą Ben Nila w trzcinę i obaj przykucnęliśmy do ziemi. Tuż poza nami rozlegały się bezustannie głosy szukających nas bezskutecznie opryszków.
— Czemu nie uciekasz dalej? — pytał Ben Nil, — Oni nas nie dogonią.
— Ależ ja wcale uciekać nie chcę.
— Miałżebyś tu pozostać?
— Bynajmniej, chcę tylko przekonać przez to Ibn Asla, że nie dam sobie rozkazywać. Teraz wszyscy zniknęli już za drzewami, chodźmy!
Wyleźliśmy z wysokiej trzciny i pobiegli bardzo szybko w kierunku ogniska, przy którem siedział był Ibn Asl. Usiadłem tu najspokojniej w świecie i rozejrzałem się w około. Leżały tu trzy strzelby i trzy fajki, obok zaś garnek gliniany z tytoniem. Nałożyliśmy co żywo fajki i zapaliliśmy je, wtem ozwały się tuż w pobliżu głosy niesłychanego zdziwienia:
— Oto siedzą tam przy ognisku!
Wykrzykniki te podawano sobie z ust do ust, i wszycy wrócili na swoje miejsca z taką samą szybkością, jak przedtem rzucili się do pościgu. Ja i Ben Nil siedzieliśmy spokojnie, paląc fajki, a wszyscy dziwili się niemało i nie wiedzieli, jak sobie to wytłómaczyć. Było przytem dosyć śmiechu i wesołości, a Ibn Asl musiał sobie przemocą torować drogę między nimi, by się do nas dostać.
— Allah akbar — Bóg jest wielki! — krzyknął. — Co się stało? Szukamy was, gonimy, a wy siedzicie tu, jakgdyby nigdy nic.
— Chciałem ci tylko dać dowód, że mogę się stąd oddalić, jeżeli tylko sam zechcę, i nie bylibyście w stanie przeszkodzić temu. Ja jednak przybyłem tu zawrzeć z tobą korzystny interes i oddalę się dopiero wówczas, gdy dojdzie on do skutku.
Powiedziałem te słowa z taką pewnością siebie; że twarz Ibn Asla wypogodziła się nagle, a na ustach zaigrał swobodny uśmiech.
— No, no — ozwał się, potrząsając głową — podobnego śmiałka nigdy jeszcze w życiu nie widziałem. Jesteś odważny, a że mnie właśnie to się podoba, więc mogę ci darować psikusa, którego nam urządziłeś. Wróćcie na swoje miejsca!
Ostatnie zdanie skierował do swoich ludzi, którzy do rozkazu zastosowali się natychmiast. Następnie usiadł obok mnie, a dwaj towarzysze uczynili to samo. Byłem istotnie bardzo śmiały i skutek osiągnąłem nie najgorszy, teraz jednak trzeba było oczekiwać dalszych następstw. Nie pozdrowiono nas jeszcze ani nie przywitano się z nami, wobec czego nie czuliśmy się jeszcze bezpiecznymi. Ibn Asl nałożył trzecią fajkę i zapalił ją, puszczając dym prosto mego nosa.
— To, co się teraz stało, nie zdarzyło mi się istotnie jeszcze nigdy. Jesteś zapewne albo lekkomyślny figlarz albo bardzo doświadczony handlarz.
— To ostatnie właśnie, — odrzekłem — przeszedłem w życiu niejedno i wcale się nie boję, jeżeli przyjmuje mnie ktoś, nie pozdrowiwszy wprzódy.
— Czyż mogę powiedzieć ci marhaba[5], nie znając cię?
— I tak i nie. Każdy postępuje wedle swej woli i upodobania. Ja naprzykład witam się z każdym, kto mnie odwiedza.
— A jeżeliby to człowiek zły i nie zasługujący na to?
— W takim razie znajdę czas, by go napędzić.
— Wtedy, gdy ci już wyrządził szkodę.... Mojem zdaniem lepiej jest naprzód wypróbować, a potem dopiero osądzić.
— A więc możesz mnie egzaminować i będzie mi nawet bardzo miło, tylko przedtem zwracam ci uwagę, że jestem dziś bardzo zmęczony. Jechaliśmy całą noc i dzień i jesteśmy niewyspani, bądź więc łaskaw i nie przeciągaj egzaminu do rana!
Popatrzył znacząco na swoich towarzyszy, a ci na niego tak samo, nie wiedząc, czy śmiać się z mego zachowania, czy też nas łajać, gdy wtem Ben Nil wtrącił w poważnym i uroczystym tonie:
— I głodni jesteśmy, jak szakale.
Ibn Asl wybuchnął głośnym śmiechem.
— Na Allaha, jesteście obaj dobranymi łobuzami! Ja jednak tym razem odstąpię od swoich zasad i obdarzę was zaufaniem.
— Nie sprawi ci to wcale trudności, — przerwałem mu — bo już sam fakt, że poważyłem się na odszukanie ciebie Świadczy najlepiej, że przybyliśmy w poważnych zamiarach.
— No, właściwie nie mam powodu do wątpienia.
— I słusznie. Bardzo się ucieszyłem wiadomością, że znajdujesz się tutaj koło dżezireh, chciałem bowiem udać się do Bahr el Ghazal albo nawet aż do Bahr el Dżebel w celu wyszukania seriby, ale podróż ta w okolicach niepewnych niebardzo mi się uśmiechała.
Teraz zaś, jeżeli oczywiście pozwolisz, mogę przyłączyć się do twej wyprawy i mam nadzieję, że pozostaniemy ze sobą w trwałych stosunkach handlowych.
— Pytanie, jakie ofiarujesz ceny?
— Jaki towar, taka cena. Kupuję rekwik za świeża, zaraz po ukończeniu połowu i transport przyjmuję na własne ryzyko.
— Nie masz jednak potrzebnych do tego ludzi.
— Znajdą się później. Przypuszczam, że dostanę dosyć ludzi u Szyluków.
— O, to za kosztowna rzecz, a zważ, że w tych j i okolicach płaci się nie pieniędzmi, lecz towarami.
— Zaopatrzę się w nie w Faszodzie, pieniędzy mi nie zabraknie.
— Ha, jeśli tak. Ale ty naprawdę ryzykujesz bardzo wiele. A coby było, gdybym tak dajmy na to, zabił cię, aby ci zrabować pieniądze?
— E, ty jesteś na tyle mądry, że nie uczynisz tego.
— Jakto? Nazwałbyś mądrością z mej strony to, że puściłbym z rąk swobodnie człowieka, który posiada pieniądze?
— Naturalnie, że tak. Gdybyś mnie obrabował, miałbyś jednorazowy tylko zysk, jeżeli zaś postąpisz uczciwie, wówczas będziesz miał odemnie zarobek ciągle i możesz więcej zyskać, niż to, co teraz posiadam.
— Rozumujesz doskonale i bądź pewny, że włos z głowy twej nie spadnie!
— Cieszy mnie to, że nie zawiodłem się na tobie, co się zaś mnie tyczy, to już Murad Nassyr poręczy.
— To też właśnie, że go znasz, skłoniło mnie do rozmówienia się z tobą. Kupowałeś u niego i mam nadzieję, że będę z ciebie zadowolony. Nie mam więc nic przeciw temu, byś podążył razem z nami na połów.
— W którym kierunku chcesz się udać?
— O tem później, teraz musimy się wzajemnie przedstawić. Pozdrawiam cię i twego towarzysza; możecie spożyć razem z nami posiłek i przenocować.
Od poblizkich ognisk czuć było silny draźniący powonienie zapach pieczonego mięsa. Jak się dowiedziałem, zabito nad wieczorem wołu i pieczono sztukami. Otrzymaliśmy też niebawem spore porcye i zajadali z apetytem, przyczem rozmawialiśmy w ten sposób, że Ibn Asl zadawał mi jedno pytanie po drugiem, a ja musiałem odpowiadać. Chciał bowiem dowiedzieć się o całej mojej przeszłości, o stosunkach, na co odpowiadałem bez zająknienia i w sposób wyczerpujący. Rozumie się, że wszystko zmyśliłem od początku do końca. Przedstawiłem się więc jako handlarz żywym towarem z Suezu, malując dosadnie okoliczności, w których jako taki mogłem się znajdować, kalkulowałem wszelkie możliwe stosunki handlowe, opisywałem podróże, co zresztą nie było dla mnie bardzo trudne, bo znałem dostatecznie okolice. Ibn Asl zainteresował się tem ogromnie i zmiękł do tego stopnia, że wkońcu począł mi opowiadać różne szczegóły ze swego życia.
To, co słyszałem, napełniło mnie prawdziwą grozą. Człowiek ten nigdy nie miał serca ani sumienia i w duszy swej nie czuł zapewne nigdy iskierki szlachetnego uczucia, a tylko hołdował zbrodni i ohydzie. I im dłużej, im więcej mi opowiadał, tem głębszą odczuwałem ku niemu odrazę. On zaś, jakby na przekór, nabierał do mnie z każdą chwilą zaufania i stawał się szczerym niemal zupełnie. Wkońcu zgadało się o mnie samym, tudzież o szkodzie, jaką mu wyrządziłem, odbijając kobiety i dziewczęta Fessarów. Określał mnie oczywiście z punktu swego własnego widzenia, a z każdego słowa przebijała się taka nienawiść, taka zapalczywość, że kto inny na mojem miejscu byłby drżał, jak liść osiny, ze strachu i grozy. Napomknąwszy, że wysłał naprzeciw mnie swoich ludzi, by mnie schwytali, dodał:
— Na czele wyprawy stoi mój ojciec i jestem pewny, że dostaniemy tego effendiego w swoje ręce.
— Można jednak łatwo rozminąć się z nim, — zauważyłem — chyba, że znacie dokładnie kierunek jego drogi.
— Znamy. On z wszelką pewnością otrzymał od Fessarów przewodnika, a my wiemy, którą drogą Fessarowie podróżują do Chartumu. Tym razem więc nie ujdzie nam z wszelką pewnością i będziesz miał sposobność widzieć, ile bólu i katuszy może znieść człowiek, zanim wyzionie ducha.
— Masz zamiar zamęczyć go na śmierć?
— Każę mu poobcinać powoli ręce, nogi, nos, uszy, język, wykłuć oczy i wtedy dopiero niech zdechnie.
— A co się stanie z żołnierzami, którzy mu towarzyszą?
— Wydałem rozkaz, aby ich wystrzelano co do nogi. Mnie zaś dostawią żywcem tylko tego jednego. Ojciec mój może lada chwila tu się pojawić.
A więc... usłyszałem wyrok dość... pocieszający, niema co mówić. Poobcinają mi ręce, nogi, uszy, nos, brr! Na samą myśl, że mógłby poznać, kim jestem, włosy stanęły mi dębem na głowie. Mimoto odważyłem się na pewne pytanie, które mogło mnie zgubić bardzo łatwo, spomniałem mianowicie o fakirze el Fukara i zapytałem, czy go zna.
— Rozumie się, że go znam — odrzekł. — Był niegdyś również łowcą niewolników.
— A teraz już nie?
— Oddał się pobożności i przygotowuje się do wielkiego dzieła.
— Nie wiesz, jakiego?
— On się z tem przed nikim nie zdradza. Czyta wiele ksiąg świeckich i religijnych, odbywa narady z ludźmi, którzy niewiadomo skąd do niego przychodzą. Możliwe, że zamierza zostać wielkim marabutem albo wędrownym kaznodzieją i apostołem islamu, a zresztą może to tylko pozory, pod którymi ukrywa zupełnie inne plany. Nienawidzi bowiem wicekróla za napędzenie go z urzędu i zapewne knuje przeciw niemu jakąś zemstę.
Wiadomość ta zastanowiła mnie. Jeżeli istotnie fakir bierze sprawę mahdizmu ze strony poważnej, to obowiązkiem moim jest ostrzec rząd, tembardziej, że wedle jego własnych słów Mahdi spodziewa się pozyskać jakiegoś wyższego oficera. Postanowiłem tedy zawiadomić przedewszystkiem reisa effendinę, który w tej sprawie mógł o wiele łatwiej zadecydować, niż ja.
Co zaś do najbardziej w tej chwili piekącej dla mnie sprawy, niestety niczego dowiedzieć się nie mogłem, bo Ibn Asl nie skierował wcale rozmowy na temat pułapki, urządzonej na reisa effendinę. Sam zaś strzegłem się, jak mogłem, by się nie wygadać, i tylko dokładałem wszelkich starań, by rozmowa w jakiś sposób skierowała się na ten przedmiot, ale bez skutku. Na rozmowie czas leciał szybko i było już koło północy, gdy straszny ten człowiek oznajmił mi, że czas już spać i kazał mi iść za sobą.
— Dokąd? — zapytałem.
— Na okręt. Tam niema tyle komarów, dam ci zresztą siatkę. Będziesz spał wraz ze mną, co powinieneś przyjąć za oznakę wielkiej życzliwości z mej strony.
Udałem, że istotnie w to wierzę, pomimo, że zupełnie co innego miał na myśli, to jest, chciał sam osobiście mieć mnie na oku.
— Nie chciałbym sprawiać ci kłopotu, — zauważyłem — jestem przyzwyczajony do spania w podróży z Omarem, pozwól więc, że i on zostanie ze mną.
— Mam miejsce tylko dla siebie i dla ciebie. Omar otrzyma również wygodny nocleg u moich oficerów, którzy tak samo mają osobną kajutę.
Oczywiście, musiałem się na to zgodzić, bo dalsza wymówka mogłaby była wzbudzić w nim podejrzenie, a zresztą nie miałem znowu wielkiego powodu do obstawania przytem, aby Ben Nil pozostał ze mną. Dotąd bowiem poszło wszystko jak najlepiej i nie było najmniejszej przyczyny do obawy przed jakiemkolwiek niebezpieczeństwem aż do rana.
W ciągu naszej rozmowy zauważyłem, że wielu z rabusiów udało się na okręt, szukając tam zapewne ochrony przed komarami.
Dostaliśmy się tam po drabince i, skoro tylko stanęliśmy na pokładzie, obaj mężźczyżni, których Ibn Asl nazwał oficerami, zabrali ze sobą Ben Nila na przód okrętu i nie miałem czasu do wymienienia z nim choćby słów paru. Ibn Asl udał się ze mną na tył okrętu.
Różnica między dahabijehnem a nokwerem polega na tem, że ostatni ma pokład otwarty. Na przodzie znajduje się zazwyczaj kuchnia, w której pracuje kilka niewolnic, za kuchnią kajuta, do której Ibn Asl mnie zaprowadził. Składała się ona z dwu przedziałów: mniejszego i drugiego obszerniejszego. Uprzejmy gospodarz zatrzymał się w pierwszej i zapalił lampę. Przy świetle jej zobaczyłem po prawej ręce na ziemi materace do siedzenia, po lewej zaś znajdowała się drewniana skrzynia, w której pomieszczono rozmaite narzędzia rzemieślnicze, potrzebne zazwyczaj na okręcie. Przedmioty te mogły być później dla mnie bardzo ważne.
— Wejdź prędko do środka, żeby się komary nie dostały! — rzekł do mnie, rozsuwając matę, przedzielającą kajutę. Wszedłem do środka i, kiedy on zawiesił lampę na sznurku, umocowanym do sufitu, mogłem się dokładnie zaznajomić z całem urządzeniem. Było tu kilka materaców i poduszek, tudzież skrzynia, bardzo prymitywnie pomalowana, w której widocznie przechowywał ubrania.
Wyjął z niej dwie siatki i dał mi jedną, w którą owinąłem się starannie, i on też poszedł za moim przykładem.
Pokładliśmy się spać, lecz on bynajmniej nie zdradzał ochoty zasnąć zaraz i począł mówić:
— Powiedziałeś, żeś strudzony bardzo, ale to nic nie szkodzi. Możesz spać tak długo, jak ci się podoba. Porozmawiajmy jeszcze trochę, nim olej się wyświeci!
To ucieszyło mnie niemało, gdyż wzbudziła się znowu w mem sercu nadzieja dowiedzenia się czegokołwiek o projektowanym napadzie na reisa effendinę.
— Jeżeli nie jesteś jeszcze bardzo śpiący, to pogadajmy, ale wątpię, czy będę mógł długo spać rano.
— Dlaczegożby nie?
— Oczekujesz przecie reisa effendiny, z którym może nawet do walki przyjdzie.
— Boisz się?
— No, niekoniecznie. W życiu wąchałem już nieraz proch, nie jestem też najgorszym strzelcem i może nawet z pewną przyjemnością wziąłbym udział w walce.
— Co do tego, to przypuszczam, że o użyciu prochu i mowy być nie może. Cała sprawa musi się odbyć jak najciszej, znienacka i, jeżeli masz chęć roztrzaskać czaszki kilku asakerom, pozwalam ci na to w zupełności.
— Nie będzie więc strzelania, a tylko walka na kolby i noże? Mnie wszystko jedno. Tylko w jaki sposób dostaniemy się stąd na pokład okrętu reisa effendiny?
— Wcale nie zamierzamy dostać się na jego pokład. Ogień wyświadczy nam lepszą przysługę niż proch.
— Ah, wiem już, spalicie statek reisa. Ale czy nie za trudne to zadanie? Chyba, że masz kogo ze swoich na pokładzie, który się podejmie tej roboty.
— Nie, nie mam nikogo i w ten sposób nie osiągnąłbym swego celu, bo ogień ugaszonoby zawczasu. Sprawą pokierowałem zupełnie inaczej i to tak, że ani jeden człowiek z okrętu się nie uratuje, ani jedna belka.
— Wcale tego nie rozumiem.
— Nic dziwnego. Przeżyłeś już bardzo dużo, jesteś doświadczony, jak niebyle kto, ale brak ci jednak zdolności do wybiegów i fortelów. Łowca niewolników zaś nie powinien bawić się w jakiekolwiek sentymenty, zwłaszcza, gdy idzie o jego śmierć lub życie. W tym wypadku albo reis effendina zginie albo ja, a że ja wcale a wcale ochoty ku temu nie mam, nieszczęście spotka właśnie jego i to w ten sposób, że wszelki ratunek będzie niemożliwy.
— Masz słuszność. We wszystkiem, czego dowiedziałem się od ciebie, postąpiłbym na twojem miejscu akuratnie tak samo. Nie mam jednak pojęcia, zapomocą jakich środków osiągniesz napewno swój cel?
— Mogłeś się przecie domyślić, ale mimoto opowiem ci wszystko. Zauważyłeś tam na brzegu kopice trawy?
— Rozumie się. Są dosyć wielkie.
— Kazałem umyślnie skosić omm sufah, by mieć wygodne miejsce na obozowisko, a powtóre, by był pod ręką materyał do palenia. Zauważyłeś także beczki, stojące w pobliżu?
— Owszem.
— Są one napełnione płynem, który zniszczy reisa effendinę. A wiesz, co to jest? — gaz![6]
— Gaz, ah, zaczynam pojmować. W jakiż jednak sposób dostawisz ten niebezpieczny materyał na jego okręt?
— No, nie na okręt, tylko koło okrętu. Sprawa jest zupełnie prosta. Wiem napewno, że on zatrzyma się w Hegazi na dłuższy wypoczynek i będę miał dosyć czasu do przygotowań. Mam w Hegazi strażnika, który doniesie mi natychmiast o pojawieniu się reisa effendiny. Nil w tem miejscu jest przedzielony wyspą na dwa strumienie, z których ten tutaj, na którym się znajdujemy, jest spokojny i bezpieczny, reis effendina zatem będzie żeglował tędy, a nie po tamtej stronie dżezireh. Ludzi swoich podzielę na trzy oddziały. Pierwszy pozostanie koło beczek, drugi obsadzi brzeg o ile możności na jak najszerszej przestrzeni, a trzeci tak samo zajmie brzeg wyspy z tamtej strony. W ten sposób otoczą silnie całe ramię rzeki, którem reis effendina będzie musiał przejeżdzać. Skoro okręt wjedzie: tak daleko, że cofnąć się mu będzie niepodobna, pierwszy oddział wyleje na wodę zawartość beczek, zapalając ją, i narzuci suchej trawy. Gaz rozszerzy się szybko po całej rzece, tworząc istne morze płomieni, z których reis żywcem się już nie wydobędzie. Jak ci się podoba ten plan, co?
Czułem obrzydzenie i wstręt do tego człowieka, jednakże zdobyłem się na odpowiedź w tonie uznania i podziwu:
— Wspaniały plan, jedyny w swoim rodzaju! Któż to wpadł na taki pomysł, ty, czy kto inny?
— Ja sam to wymyśliłem — odrzekł z odcieniem dumy.
— Podziwiam cię naprawdę. Ja naprzykład nigdybym się nie zdobył na podobną myśl, co najwyżej mógłbym się zaczaić i powitać go kulą.
— A jego pomocnicy mieliby zostać przy życiu? Przenigdy! Oni muszą wszyscy, jak jeden, runąć w czeluście piekła.
— Coby się jednak stało, gdyby mieli czas do wylądowania?
— No, niech się pokuszą o to! Nie zapominaj, że płomień zaskoczy ich nagle, wobec czego potracą zupełnie głowy, a tymczasem okręt zapali się, jak pochodnia, i spłoną z nim razem doszczętnie. Mimoto jednak przypuszczam, że niektórzy z nich rzucą się do wody, by dotrzeć do brzegu. Jeżeli nawet udałoby im się ominąć płomień i paszcze krokodyli, w co bardzo wątpię, to moi ludzie, rozstawieni wzdłuż brzegu, porozbijają im łby kolbami. Widzisz więc, że niemożliwem jest, aby chociaż jeden zdołał się uratować.
— Czy ogień nie będzie niebezpieczny dla twego własnego nokwera?
— Wcale nie.
— Powiedz mi jednak, czy rozważyłeś następstwa tego planu? Żołnierze wicekróla nie daliby ci chwilki spokoju i byłoby to dla ciebie chyba nie bardzo przyjemną rzeczą.
— Ee, kto się tam dowie, skąd powstał ogień...
— Ale przypuśćmy. Możliwe jest, że ogień rozszerzy się po Hegazi. Naturalnie każdy będzie wiedział, że to gaz, rozpoczną się więc dochodzenia, kto mógł wylać go na wodę i zapalić.
— Mogą sobie czynić dochodzenia. Nikt ani słowa nie piśnie.
— Jesteś swoich ludzi tak pewny?
— Zaden z nich się nie wygada.
— Żebyś jednak wiedział, że pojąłem cię doskonale, śmiem na jedno jeszcze zwrócić ci uwagę, a mianowicie, czy pomyślałeś nad tem, coby się stało, gdyby w pobliżu pojawił się jaki inny okręt?
— Spaliłby się tak samo.
— A jeżeli onby nadpłynął z góry... Jemu przecie nicby nie groziło. Zarzuciłby kotwicę, no i są świadkowie twego czynu. Wyobraź sobie wówczas swoje położenie!
— Mam nadzieję, że to obawa zbyteczna; gdyby jednak istotnie wypadek taki się zdarzył, to trudno. Już jabym się postarał w inny sposób o to, aby ów okręt nie mógł być dla mnie szkodliwy. Zresztą czyż moja byłaby w tem wina, że nafta przypadkowo się zapaliła i to właśnie w chwili, gdy reis effendina raczy zaszczycić swą obecnością ten zakątek? Kto śmiałby mieć do mnie jakiekolwiek pretensye?
— Hm, mimo wszystko, lepiejby było, żeby nikt nie stanął na przeszkodzie.
— Niech sobie będą przeszkody, jakie chcą, nie robię sobie nic z tego. Bo czyż i obecnie mało jestem prześladowany? Czy mogę naprzykład pokazać się w Chartumie? Jestem wyjęty z pod prawa. Nikt nie wie, gdzie właściwie mieszkam. Występuję przeciw prawu, a ono również występuje przeciw mnie. Tu mam jeszcze niejedno do załatwienia i potem dopiero zniknę i dlatego będzie dla mnie zupełnie obojętną rzeczą, gdy się kto dowie, że reis effendina zginął przezemnie.
Szkoda tylko, że okręt spłonie, wobec czego będę musiał wyrzec się łupu. Pocieszam się tylko tem, że najbliższy połów wynagrodzi mi tę stratę. Urządzam wkrótce ghazuah[7] z takiem przygotowaniem, jak jeszcze nigdy, co cię ucieszyć powinno. Zresztą nie mówmy już o tem, bo lampa gaśnie i czas spać!
I istotnie w lampie zabrakło już oleju, a płomyk konał powoli, aż nareszcie zgasł i w kajucie zapanowała zupełna ciemność. Leżałem z otwartemi oczyma, myśląc o tem wszystkiem, czego się dowiedziałem, ze zgrozą i zdziwieniem. Szatański iście plan tego opryszka trzeba było za wszelką cenę unicestwić. Ale jak? Najprostszy sposób był ten, aby wymknąć się z Ben Nilem i wrócić do Hegazi celem ostrzeżenia na czas reisa effendinę. Nie miałem jednak pojęcia, gdzie znajduje się Ben Nil i czy wogóle było możliwe wydobyć go z pod opieki dwu towarzyszy. Oczywiście postanowiłem na wszelki wypadek spróbować szczęścia w tym kierunku, ale nie wcześniej, aż lbn Asl zapadnie w twardy sen. Oczekiwałem tego bardzo niecierpliwie, minuty płynęły wolno, jakby to były miesiące, lata... nareszcie dosłyszałem długi, rytmiczny oddech i chrapanie. Rozwinąłem się z siatki, wstałem pocichu i dla pewności poruszyłem Ibn Asla lekko za nogę. Nie obudziło go to i byłem pewny, że śpi snem „sprawiedliwego“. Wylazłem pocichu, jak kot, do przedniego przedziału i odłożyłem wszystko to, coby mi mogło przeszkadzać w czasie poszukiwania towarzysza.
Wydostawszy się na otwarty pokład, przyczaiłem się na chwilę w cieniu kajuty, nasłuchując wokoło. Nie zauważyłem nikogo. Część ludzi skryła się widocznie po zakamarkach okrętowych, szukając schronienia przeciw owadom, na lądzie zaś błyszczał tylko jeden ogień, przy którym leżało kilku ludzi. Nie zauważyłem wcale warty ani na brzegu ani na pokładzie, mimoto przestrzegałem wszelkich środków ostrożności. Położyłem się na brzuchu i w takiej postawie posuwałem się po pokładzie w tył okrętu, gdzie również znajdowała się kajuta, z której dochodziły niewyraźne dźwięki rozmowy. Przytuliłem się więc do cienkiej ściany i jąłem nasłuchiwać. Już z kilku słów wyrozumiałem, że Ben Nil ma zamiar wybadać oficerów i w tym celu podtrzymuje rozmowę i zadaje im pewne pytania, dotyczące naszej sprawy. Mimo tedy tej gorliwości w mojej sprawie, byłem zły, że udaremnił moje przedsięwzięcie. Byli bowiem wszyscy tak rozgadani, że o spaniu ani mowy! A gdyby zresztą posnęli nad ranem, to ucieczka byłaby wtedy bardzo utrudniona. Ponadto wywnioskowałem po głosie, że Ben Nil leżał w tyle pod przeciwną ścianą, a przed nim obaj jego przygodni towarzysze. Gdyby więc nawet chciał wyjść, to musiałby przełazić przez nich obu i kto wie, czy nie pobudziliby się, i wtedy wszystko na nic.
Cóż tedy było począć? Gdybym uciekł, a jego zostawił, czekałaby go niechybna śmierć. A szkoda dzielnego chłopaka. Wypadało więc i mnie zostać, ale w takim razie grozi reisowi effendinie straszne niebezpieczeństwo, któremu bądź co bądź zaradzić trzeba było koniecznie i to zaraz, bo gdyby naprzykład był się pojawił rano — jużby wszelka pomoc była spóźniona. Gdyby tu szło o napad, to zupełnie co innego, ale ów pomysł z naftą był naprawdę niebezpieczny i należało go w jakikolwiek sposób unicestwić. Wówczas, choćby nawet reis effendina nadpłynął, to przynajmniej nie spaliłby się, a tylko miałby z opryszkami orężną rozprawę.
Co powie na to Ibn Asl, gdy zawczasu dowie się, że beczki próżne — mniejsza o to. Nie ulegało zresztą wątpliwości, że podejrzenie padnie tylko na mnie, ale nie zastanawiałem się nad tem zbytnio i wróciłem czemprędzej do kajuty. Ibn Asl spał, jak zabity, wobec czego mogłem szukać świderka w pośród narzędzi w przedniej kajucie. Nie szło to oczywiście bardzo gładko, bo musiałem się sprawować tak cicho, aby nie spowodować najlżejszego szmeru. Znalazłem kilka świdrów, niestety były za grube i dopiero niemal na samem dnie skrzyni namacałem jeden nie grubszy od ołówka. Ten wydał mi się najodpowiedniejszy. Schowałem go i, przekonawszy się raz jeszcze, że Ibn Asl chrapie w najlepsze, poczołgałem się na brzuchu przez pokład, dostałem się po drabince na brzeg, gdzie na szczęście nie było żadnej warty. Chyłkiem pocichu skradłem się do beczek i rozpocząłem robotę. W każdej beczce trzeba było zrobić po dwa otwory, jeden u góry celem dopuszczenia do środka powietrza, drugi u dołu do wyciekania płynu. Zadanie było ogromnie trudne, bo za wszelką cenę nie chciałem dotknąć się nafty, woń bowiem lub plama na odzieży zdradziłaby mnie później niezawodnie.
Beczki stały tuż niemal nad samą wodą, widocznie w tym celu, aby można w jak najkrótszym czasie wypuścić ich zawartość, która miała do popłynięcia zaledwie kilka stóp ziemi. Nie upłynęło nawet piętnaście minut, gdy byłem z całą robotą zupełnie gotowy, poczem wymyłem świderek w wodzie, wytarłem piaskiem i trawą i wróciłem na okręt. Po upływie kilku minut świderek spoczywał spokojnie na dnie skrzyni, a ja, owinięty w siatkę, leżałem na swojem miejscu.
Odczułem wielką ulgę na sercu. Toż niewątpliwie przez ten iście urwiszowski figiel uratowałem życie wielu ludziom, ale — jakie to pociągnie następstwa dla mnie samego? Eh, wszystko jedno — co będzie, to będzie, i nic już zaradzić się nie da; szkoda czasu na rozmyślanie nad tem. Myśl ta uspokoiła we mnie nerwy i niebawem zasnąłem twardo, jak kamień.
Obudził mnie Ibn Asl, bardzo podniecony:
— Wstawaj Amm Selad! — zawołał — dosyć spania, późno już na dzień, a zresztą przygotować się trzeba, bo reis effendina się zbliża.
— Zerwałem się szybko z posłania, czując się wypoczętym doskonale. Z twarzy opryszka wyczytałem, że nie odkryto mego podstępu. Ibn Asl bowiem zacierał ręce z radości i uśmiechał się.
— Tak, tak, dziwisz się! Nadeszła wreszcie godzina. Wyjdź, kazałem ci sporządzić kawę na śniadanie.
Przed kajutą na pokładzie leżał materac, na którym usiadłem i niebawem przyniosła mi kawę brzydka i stara murzynka. Łowcy niewolników leżeli na swoich miejscach tak, jak ich wczoraj zastałem.
— Powiadasz, że reis effendina się zbliża? — zapytałem Ibn Asla — czemuż więc twoi ludzie nie są jeszcze na stanowiskach?
— Jeszcze czas. Otrzymałem właśnie wiadomość, że przybył do Hegazi i rozłożył się w tamtejszem miszrah na odpoczynek, nie wiem więc, jak długo tam zechce siedzieć, może kilka godzin albo i więcej. Dlatego wysłałem znowu jednego człowieka, który w połowie drogi między Hegazi a tem miejscem stoi na posterunku i doniesie nam natychmiast o wyruszeniu reisa. Wówczas będzie dosyć czasu do obsadzenia terenu.
— I nie spodziewasz się przybycia jakiego innego okrętu?
— Z dołu nie, gdyż moi ludzie na posterunkach byliby go zobaczyli, lecz z góry — niech dyabli wezmą — byłoby to okropne.
— Pozwoliłbyś mu przepłynąć tędy?
— Ani mowy. Załoga zauważyłaby mój nokwer i zawiadomiła o tem reisa effendinę.
— Przypuszczam, że niekoniecznie. Okręt mógłby przecie popłynąć zdala od reisa effendiny i nie znosić się z nim wcale.
— Nie znasz tego psa. On zatrzymuje każdy okręt i zmusza załogę do zeznań, czy nie wie co o mnie, a nawet odbywa rewizye, szukając niewolników. Gdyby więc jaki statek nadjechał z góry, to onby go z pewnością zatrzymał i dowiedziałby się, że mój nokwer tu stoi, co byłoby mu bardzo na rękę, a mój plan w niweczby się obrócił. A ja właśnie tego sobie nie życzę i, gdyby się pojawił jaki statek, zatrzymam go tak długo, dopóki się wszystko nie skończy. Ażeby upewnić się lepiej, wyślę jednego człowieka w górę rzeki, czasu jest jeszcze dosyć. Uczynię wszystko możliwe, żeby mi nic nie przeszkodziło.
Wstał i poszedł na ląd w celu wysłania jednego z ludzi na posterunek, a tymczasem przystąpił do mnie Ben Nil. Ponieważ w pobliżu nie było nikogo, mogliśmy rozmawiać zupełnie swobodnie.
— Spałeś bardzo długo, panie, — rzekł — i począłem się wreszcie obawiać, czy ci się co złego nie stało. Czyż nie pomyślałeś o tem, co nam robić należy?
— Nietylko pomyślałem, ale i zrobiłem więcej, niż się spodziewać możesz.
— A ja oka nie zmrużyłem, tak się ogromnie bałem o reisa effendinę. Oficerowie napomknęli coś niecoś, że mają go spalić żywcem, uważaj!
— Zapomocą nafty, która znajduje się w tych oto beczkach.
— Dowiedziałeś się o tem?
— Od samego Ibn Asla.
— Panie, co my poczniemy? Reis effendina już się zbliża... To straszne, to okropne! I ty mogłeś spać tak spokojnie?
— No, no, nie jest jeszcze tak źle, jak myślisz. W nocy przedziurawiłem beczki i wszystka nafta wyciekła do rzeki.
— Allah! Co ja słyszę!
— Nie była to rzecz łatwa. Z początku miałem ochotę uciec, oczywiście zabrawszy ciebie, ale się przekonałem, że rozmawialiście jeszcze, a ty leżałeś poza nimi, wobec czego niemożliwe było dla ciebie wydobycie się stamtąd. Musiałem więc zaniechać ucieczki i przedsięwziąć co innego.
— A to dlatego poczułem naftę, gdy rano wyszedłem na pokład. Ludzie tłómaczyli sobie, że to wskutek parowania. Widziałem też w trzcinie kilka nieżywych ryb.
— Poniżej, z wszelką pewnością, będzie ich więcej. Czy woda była zabarwiona?
— Nie.
— A zatem nafta była dobrze oczyszczona albo też silny wiatr poranny spędził szybko wszelki osad. Dla nas to znakomite!
— Ja, panie, nie widzę w tem nic znakomitego. Jeżeli odkryją tajemnicę, to podejrzenie padnie wyłącznie na nas.
— Możliwe, ale co nam mogą udowodnić?
— Ci ludzie nie będą się wcale pytać o dowody. Musimy więc wynieść się stąd i to jak najszybciej.
— Bez kwestyi, że najpraktyczniejszem dla nas byłoby, gdybyśmy mogli czmychnąć, ale...
— Jakie „ale“?
— Przedewszystkiem nie możemy tego uczynić, bo naokoło są ludzie, którzy, spostrzegłszy nasze zamiary, zatrzymaliby nas z wszelką: pewnością, i sprawa przegrana na całej linii.
— A możebyśmy spróbowali tak, jak wczoraj w wieczór — to znaczy poprostu uciec.
— W takim razie strzelanoby do nas.
— A czemu nie strzelano wczoraj?
— Bo było ciemno, a dziś jest jasno i w tem cała różnica. Dziś z pewnością zastrzeliliby nas obu, gdyż mamy dzień i jest ich zresztą dosyć.
— Możemy i my strzelać.
— To prawda, ale przytem musielibyśmy się zatrzymać i dać przez to ścigającym możność tem pewniejszego schwytania nas. Nie, z tego nic nie będzie, a nasza ucieczka powinna mieć dwa cele: po pierwsze musimy się wydostać z paszczy lwa, w którą wleźliśmy sami dobrowolnie, a ponadto ostrzec reisa effendinę. Niestety, i jedno i drugie niemożliwe. W razie naszej ucieczki, musielibyśmy błąkać się przez dłuższy czas po drodze, a tymczasem reis effendina byłby już tutaj. Wprawdzie nie grozi mu już spalenie żywcem, ale rabusie mogą nastawić na niego inną jakąś łapkę lub też napaść nań znienacka. Będąc tu — łatwo zaś możemy mieć sposobność ostrzeżenia go, bądź też przez podstęp uniemożliwić opryszkom zbrodniczą robotę.
— Co do ostrzeżenia, to wątpię bardzo... Gdyby naprzykład który z nas krzyknął w decydującej chwili — czyż sądzisz, że uszłoby nam to bezkarnie?
— Sądzę, że niekoniecznie musimy wołać. Można naprzykład spowodować przez nieuwagę wystrzał karabinu.
Mimo wszystko, lepiej byłoby dla nas, gdyby w chwili odkrycia twojej roboty koło beczek nie było nas tu wcale.
— Masz zupełną słuszność, ale — zostaw to już mnie wszystko. Możliwe, że wpadnę na jaką myśl.
— Myśl ta powinna przyjść bezzwłocznie, gdyż tracimy drogocenny czas nadaremnie.
Siadł koło mnie i czekał na „pojawienie się“ zbawiennej myśli, niestety, zazwyczaj na świecie tak się zdarza, że człowiek właśnie w najbardziej piekącej potrzebie nie może się zdobyć na żaden pomysł. Tak było i ze mną. Natężałem mózg przez cały kwadrans — daremnie. A tam na brzegu Ibn Asl rozmawiał bardzo żywo z jednym z opryszków, spoglądając ciągle ku nam. Niebawem przybył na pokład, ale w twarzy jego nie zauważyłem żadnej zmiany, gdy odezwał się do mnie z tą samą, co poprzednio, uprzejmością.
— Miałeś słuszność, Amm Selad, ostrzegając mnie, że ogień mógłby być niebezpieczny dla mego statku. Trzeba go zaciągnąć tam, powyżej i mam nadzieję, że reis effendina nie pojawi się w tym czasie.
To dlatego wszyscy jego ludzie patrzyli ku nam, pomyślałem, a teraz przyszli w znacznej liczbie na pokład, celem usunięcia stąd okrętu... i.... Wtem rzucili się nagle na nas obu. Stało się to tak nieoczekiwanie i szybko, że w okamgnieniu leżeliśmy obaj na pokładzie ubezwładnieni i skrępowani jak barany.
Ibn Asl zmienił się na twarzy nie dopoznania. Gdy jego ludzie cofnęli się parę kroków od nas, przystąpił do mnie i rzekł, przybierając wielce srogą minę:
— Nie spodziewałeś się tego zapewne, co? Spostrzegłem odrazu, że mam do czynienia z niebyle jaką głową i dlatego musiałem z tobą postępować również chytrze i podstępnie, no, ale teraz już dość. Nie mam wiele czasu na dalszą zabawkę i załatwię się z tobą całkiem krótko.
— Jestem zdziwiony — odparłem — i nie mam pojęcia, z jakiej przyczyny pestępujesz ze mną tak po barbarzyńsku.
— No, Oczywiście... ty wogóle nie wiesz o niczem, a najmniej chyba o tem, że ktoś podsłuchał waszą rozmowę.
— Mógł sobie podsłuchać — przerwałem mu śmiało i szybko, oryentując się w całej sprawie. — Nie mówiliśmy przecie nic takiego, coby dało powód do nieludzkiego obchodzenia się z nami.
— Taak? Czy sądzisz, że istotnie uda ci się oszukać Ibn Asla? Jesteś za głupi na takie rzeczy. Ten oto człowiek — tu wskazał jednego z drabów, który pierwszy rzucił się na mnie — leżał na dachu kajuty i słyszał całą waszą rozmowę, a potem spuścił się po linie do łódki i przybył do mnie z oznajmieniem o wszystkiem. Chcesz może zaprzeczyć temu?
— Ani myślę. Ale o czem mówiliśmy, że cię to doprowadziło do takiej pasyi?
Sądziłem, że człowiek ów nie mógł słyszeć dokładnie naszej rozmowy i oczywiście nie rozumiał jej dostatecznie, gdyż rozmawialiśmy dosyć pocichu, chociaż nie szeptem.
— Mówiliście o wielu rzeczach, a głównie o zdradzie.
— Masz na to dowód?
— O, żądasz dowodu, no, proszę, czy też nie mówiliście co o nafcie?
— I owszem, mówiliśmy i nie wypieram się tego, powiedziałeś mi przecie sam o wszystkiem.
— Ale ty twierdziłeś, że nafty w beczkach niema. Jak mogłeś przypuścić taki nonsens, co?
— Żartowałem — odrzekłem, ciesząc się, że tak gładko mogłem kłamać i to bezkarnie, bo ów zaczajony człowiek niezupełnie zrozumiał naszą rozmowę.
— Przekonasz się niebawem, że to nie żart, ale sprawa bardzo poważna, a potem... mówiliście o ucieczce. Z jakiegoż tedy powodu chcielibyście uciekać, gdybyście mieli czyste sumienie?
— A! tak, mówiliśmy o ucieczce przed pożarem, gdyby objął twój okręt. Zresztą, gdybym chciał uciec, to uczyniłbym to był wczoraj i zdaje mi się, że to wystarczy za dowód, iż nie mam wcale zamiaru rozstawać się z tobą, dopóki nie załatwię wiadomego interesu.
— Widzę, że z ciebie nielada mistrz słowa. Ale co ty powiesz, gdy cię zapytam, w jakim celu rozległby się strzał z twego karabinu, gdy reis effendina się zbliży?
— Co takiego? Ależ właśnie mówiłem przeciwnie i bynajmniej nie o swoim, ale o wszystkich wogóle karabinach. Wyrażałem obawę, że ten lub ów z twoich ludzi, podraźniony i zdenerwowany, mógłby wystrzelić przed czasem, co ostrzegłoby reisa effendinę. Masz przecie ludzi daleko stąd na posterunkach i właśnie o nich się najwięcej obawiałem, czy zachowają ostrożność i nie zechcą użyć broni. Człowiekowi temu najwidoczniej się przesłyszało albo też umyślnie przekręca moje słowa. Powiedz mu, żeby na drugi raz lepiej otworzył uszy!
— Ale mimo wszystko wyrażaliście obawę o reisa effendinę.
— I znowu twój wywiadowca pomylił się w zupełności. Mówiłem o reisie, to prawda, ale nie jakobym się obawiał o niego, lecz jego.
— A wczoraj mówiłeś mi, że się go nie boisz, jakże to pogodzić jedno z drugiem?
— Wczoraj nie wiedziałem jeszcze, o co idzie, ale dziś, gdy poznałem cały twój plan i gdy widzę, że to wszystko może się stać zaraz, to jest: sprawa cała może się nadspodziewanie przyspieszyć...
— Przyspieszyć? — przerwał mi żywo — Co chciałeś przez to powiedzieć? Kto mógłby...
— Sam reis, który wylądował przecież w Hegazi. Zwabiłeś go przecie zmyśloną wiadomością, że właśnie w tem miejscu przeprawi się przez Nil transport niewolników, wobec czego przebiegły reis, musiał się domyśleć, że znajdują się tu łowcy niewolników i handlarze. I jak ci się zdaje? Reis, wiedząc o tem, popłynie spokojnie aż tu, jakby to był jakiś spacer dla przyjemności?
— Co ty mówisz?
— Uważam za bardzo możliwe, że reis efiendina zostawił okręt w Hegazi a sam na czele asakerów maszeruje lądem, by z tyłu spaść nam na karki, podczas gdy my wszyscy mamy oczy zwrócone na rzekę. I oto dlaczego obawiam się reisa...
— Allah! To prawda! Nie pomyślałem o tem, musimy natychmiast rozstawić posterunki od strony lądu....
Nie dokończył, bo w tej chwili przybył z dołu zdyszany mocno posłaniec i oznajmił, że okręt z góry się zbliża. Część załogi pod dowództwem jednego z oficerów rzuciła się natychmiast do łodzi i popłynęła naprzeciw.
Wstąpiła we mnie nadzieja uwolnienia z więzów, lecz Ibn Asl nie spieszył się z tem bynajmniej i pytał.
— Skąd wiesz, żeśmy zwabili tu podstępnie reisa effendinę?
Nie mogłem mu na to odpowiedzieć prawdy, bo ów człowiek, stojący wczoraj na warcie w Hegazi, bardzo mnie prosił o zachowanie tajemnicy, a że czułem do niego wdzięczność za udzielenie mi tak pożądanych wiadomości, nie chciałem mu wyrządzić krzywdy, odrzekłem więc:
— Wspomniał ktoś o tem koło drugiego ogniska, gdyśmy siedzieli wieczorem...
— Kłamstwo! Tego nikt z siedzących w pobliżu nie mógł powiedzieć, bo wtajemniczone są tylko cztery osoby, to jest: ja, obaj oficerowie i ów strażnik w Hegazi. Sądzę, że od żadnego z nich nie dowiedziałeś się, lecz od kogoś innego, może nawet od samego reisa, co? Miałem już zamiar zaufać ci nanowo, ale przekonuję się, że z ciebie nielada wykpiś i, zanim wypuszczę cię na wolność, muszę zbadać całą sprawę bardzo dokładnie. jeżeli chociaż cień podejrzenia padnie na ciebie — biada ci, możesz mi wierzyć. Teraz nie mam czasu na to. Zostaniecie tu pod strażą na pewien czas.
Odwrócił się nagle od nas, bo uwagę jego zwróciło pojawienie się statku, ku któremu dobiła łódź dopiero co wysłana. Ktoś z pokładu okrętu porozumiewał się z załogą, znajdującą się na łodzi, potem jakiś człowiek zszedł do tej łodzi, a statek zatrzymał się na kotwicy u brzegu.
Koło nas obu stał na warcie jeden z członków bandy i nie spuszczał z nas oczu ani na chwilę. Nie obawialiśmy się jednak zbytnio. Przypuszczałem mimo wszystko, że usprawiedliwienia moje wywrą choć w części pożądany skutek. Dowieść nam przecie nie mógł Ibn Asl niczego. W każdym razie jedno tylko napełniało mnie straszną obawą, a mianowicie roiłem najrozmaitsze i nawet najgorsze przypuszczenia na wypadek odkrycia tajemnicy co do sprawy z naftą. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że podejrzenie zwróci się jedynie na mnie mimo, iż dowodów ku temu, prócz podsłuchanych moich słów, nie było żadnych. Niestety sprawa przybrała obrót zupełnie inny i nieoczekiwany.
Po chwili łódź przybiła do okrętu i ludzie, znajdujący się na niej, wyszli na pokład razem z obcym mężczyzną, którego ze sobą przywieźli. Można sobie wyobrazić moje przerażenie, gdy poznałem w nim odrazu Abu en Nila, sternika dahabijeh „Es Semek“, na której byłem ongi w Gizeh świadkiem nocnego zdarzenia. Ta dahabijeh była przeznaczona do transportowania niewolników i owej nocy została skonfiskowana przez reisa effendinę. Z litości puściłem sternika, dając mu nawet na drogę trochę pieniędzy, za co oświadczył mi stanowczo, że wróci do swojej ojczyzny na Północ, aż oto nagle zobaczyłem go znowu tutaj, powyżej Chartumu na dalekiem Południu!
Człowiek ten musiał mnie znać z wszelką pewnością. Doświadczyłem tego zresztą dość często, że mam pewne właściwości fizyognomii, które dają się zapamiętać łatwo i trwale. Nieraz zdarzyło się tak, że ktoś, widząc mnie raz jeden tylko w życiu, poznawał mnie po latach. Obecnie sprawa była tem gorzej niewesoła, że ów przybysz, Abu en Nil, był ojcem, czy dziadkiem mego towarzysza Ben Nila. Było więc do przewidzenia, że pozna nas obu natychmiast i zdradzi nas przez to samo.
Ben Nil leżał odwrócony od miejsca, na którem znajdował się ów przybysz, i oczywiście nie spostrzegł go zaraz. W obawie więc, aby, zobaczywszy go, nie wydał ze siebie okrzyku, spróbowałem uprzedzić młodziana, szepcąc:
— Nie przelęknij się i leż tak, jak leżysz! Twój dziadek jest tu.
Ben Nil, usłyszawszy te słowa, poruszył się niecierpliwie, chcąc obejrzeć się po za siebie, lecz opanował się natychmiast i po upływie kilku chwil zapytał:
— Obaj moi dziadkowie żyją jeszcze. Któryż to z nich?
— Abu en Nil, były sternik.
— O Allah, co za szczęście!
— Raczej co za nieszczęście, wszak on nas zdradzi.
— Nieba! To istotnie możliwe. Co on tu robi? W jaki sposób dostał się tutaj?
— Znajdował się na okręcie, który Ibn Asl zmusił do zatrzymania się. Oficer przywiózł go tu zapewne w celu udzielenia mu wskazówek, jak się ma zachować.
— Gdzież on jest?
— Tam na krawędzi okrętu. Nie spostrzegł nas jeszcze, bo zajęty jest rozmową z Ibn Aslem.
— Czy nie moglibyśmy go uprzedzić, by milczał?
— Gdybyśmy nie byli powiązani, to oczywiście możliweby to było, ale w tej sytuacyi — doprawdy wszystko się na nas sprzysięgło. Jakie licho przyniosło go tu nad Biały Nil, skoro miał zamiar udać się w przeciwnym kierunku!
— Tak jest, z początku miał ten zamiar, ale zaskoczyło go coś innego. Wspominałem ci, że widziałem go ostatni raz w Sijut.
— Ah, nie zastanawiałem się wówczas nad tem.
— Nie widziałem się z nim potem, bo, jak wiesz, stary Abd Asl zwabił mnie do podziemnej studni, bym tam marnie zginął, ale ty mnie wyratowałeś. Gdyby Allah natchnął starego i dał mu do zrozumienia, że przyznanie się do nas miałoby straszne następstwa!
— Sądzisz, że on byłby zdolny do takiej subtelności i natchnienia?
— Bynajmniej! Radość ze spotkania a równocześnie przerażenie z powodu, że jestem skrępowany, wyprowadzi go z równowagi i z wszelką pewnością zdradzi nas swojem zachowaniem się, a może nawet wypowie głośno nazwiska! Obróć się, żeby nie zobaczył twojej twarzy!
Zastosowałem się do rady młodego przyjaciela, aczkolwiek nie wydało mi się, żeby to co pomogło. Zetknąłem się ze starym sternikiem na dahabijeh na krótko wprawdzie, ale to wystarczyło do przekonania się, że nie umie wcale panować nad sobą.
Stojący przy nas wartownik nie troszczył się o naszą rozmowę, gdyż uwaga jego była zwrócona w kierunku Abu en Nila, z którym Ibn Asl rozmawiał tak głośno, że mogliśmy słyszeć wszystko całkiem dokładnie.
— Ale ja mimo wszystko nie widzę powodu, dla którego miałbym przerywać jazdę, — upierał się Abu en Nil — przecie to wam nie przeszkadza.
— O, przeciwnie, bardzo nawet przeszkadza. Musisz przeczekać kilka godzin, a potem możesz sobie jechać swoją drogą.
— Dlaczego jednak nie zaraz?
— Nie mam zamiaru tłómaczyć się ztego przed tobą.
— Ja jednak obstaję przy swojem i, jeżeli mi nie wyjaśnisz całej sprawy, każę rozwinąć żagle natychmiast.
— No, niekoniecznie, gdyż skoro tylko się przekonam, że mnie nie chcesz usłuchać, zatrzymam cię tu tak długo, jak mi to dogadza.
— Ku temu nie masz wcale prawa.
— Tak ci się zdaje? A jeżeli ja ci powiem, że jestem reisem effendiną, o którym słyszałeś zapewne.
— Nieprawda, nie jesteś tym, za którego się podajesz. Ja nietylko słyszałem o reisie effendinie, ale znam go również osobiście.
— To nic niema do rzeczy, jestem jego oficerem i tak czy owak winieneś poddać się moim rozkazom.
— Dowiedź mi, że mówisz prawdę! Ludzie reisa effendiny noszą uniformy, a twoi wcale nie. Okręt twój ma napis „Jaszczurka“, podczas gdy reisa effendiny nazywa się „Sokół“. Już z tego samego wynika jasno, że kłamiesz.
— Smiesz mnie obrażać? Ostrzegam cię, że możesz żałować tego. Reis effendina posiada statek pod nazwą „Sokół“, to prawda, ale to jeszcze nie racya, żeby nie mógł posługiwać się innymi dla swoich celów. „Jaszczurka“ jest właśnie przez niego wynajęta, a ja dzierżę nad nią komendę. Zdaje mi się, że wyjaśnienie powinno ci wystarczyć.
— Wcale mi nie wystarcza i, jeżeli to prawda, co mówisz, to niezawodnie jesteś zaopatrzony w pełnomocnictwa reisa effendiny i, dopóki nie wylegitymujesz się niemi, nie mam zamiaru poddawać się twoim rozkazom.
— A jeżeli mnie się nie chce, to co? Powinieneś mi wierzyć na słowo.
— Nie uwierzę i wracam.
— No, no stary, nie tak prędko! Bez mego pozwolenia nie opuścisz tego miejsca! Zrozumiano? Jesteś kierownikiem statku. Jak się nazywasz?
— Himjad el Bahri.
Będąc obrócony w inną stronę, nie mogłem widzieć starego. Ze słów tylko wywnioskowałem, że chciał się oddalić, ale go zatrzymano przemocą. Wymówienie innego nazwiska zastanowiło mnie. Widocznie zmienił je dlatego, że, wymknąwszy się raz z rąk reisa effendiny, musiał się strzec na przyszłość, i dlatego przybrał inne nazwisko. Sprawa zatem była mi na rękę, gdyż stary nie mógł teraz przyznać się do swego wnuka Ben Nila. Zanim jednak pomyślałem o tem, dozorca nasz, usłyszawszy mylne nazwisko, postąpił parę kroków i ozwał się do Ibn Asla:
— To nieprawda! Ja znam starego jeszcze z Kairu. On jest sławnym sternikiem i nazywa się Abu en Nil.
— Abu en Nil? — powtórzył Ibn Asl z wielkiem zainteresowaniem — Czy to możliwe? Znasz go naprawdę?
— Znam i nie mylę się.
— Oh, stary, stary, chciałeś mnie zwieść! Jesteś kłamcą, co wcale nie przystoi twemu wiekowi. No? I cóż ty na to?
— Nazywam się Himjad el Bahri i nigdy nie używałem innego nazwiska.
— Kłamstwo! — wtrącił dozorca. — Znam go doskonale i mogę nawet przystawić dwu świadków, którzy go również widzieli.
Wymienił nazwiska dwu z ludzi, którzy znajdowali się na brzegu, i natychmiast przywołano ich obu. Potwierdzili oni zgodnie twierdzenie dozorcy prosto w oczy staremu.
Co do mnie, to nie mogłem sobie wyobrazić, dlaczego Ibn Asl był tak ogromnie przejęty tem, że stary człowiek podał zmyślone nazwisko. Przecie w tych okolicach i wśród osobliwych miejscowych stosunków zdarza się bardzo często, że ten lub ów zmienia sobie nazwisko sam wedle własnej woli i upodobania. Ktoś naprzykład długo oczekiwał potomstwa i, doczekawszy się nareszcie tego szczęścia, to jest, ma syna, — który przypuśćmy otrzymał imię Amal — uradowany zmienia własne nazwisko i nazywa się Abu Amal — czyli ojciec Amala. Ciekawość Ibn Asla miała jednak inne powody, jak przekonałem się niebawem z jego własnych słów:
— Pokonano cię, stary, teraz nie ulega wątpliwości, że podałeś zmyślone nazwisko.
— Nie skłamałem, chyba, że podobny jestem do owego Abu en Nila, a zresztą dla ciebie powinno to być zupełnie obojętne, jak ja się nazywam, i nawet gdybym istotnie nosił nazwisko Abu en Nila, to nie powinno cię to ani grzać ani ziębić.
— Tak sądzisz? Co? Ależ przeciwnie, bardzobym się cieszył, gdybym poznał tego człowieka, a że go właśnie mam przed sobą, jak to stwierdzili trzej świadkowie, więc się też cieszę ogromnie. Masz syna, który się nazywa Ben Nil?
— Nie.
— W takim razie wnuka.
— Także nie.
— Mów prawdę stary, bo inaczej zmuszę cię do tego! Istnieje pewien młodzieniec, marynarz, który się nazywa Ben Nil, i jeżeli z drugiej strony ktoś nazywa się Abu en Nil, to ów ktoś jest niewątpliwie ojcem albo dziadkiem Ben Nila!
— A że ja nie nazywam się Abu en Nil, tylko Himjad el Bahri i że nie mam ani syna ani wnuka, więc nie zawracaj mi głowy swoim Ben Nilem, bo mnie to nic a nic nie obchodzi!
— Jeżeli będziesz przemawiał do mnie w ten sposób, — groził Ibn Asl — to mogłoby się to skończyć dla ciebie bardzo źle, uważaj stary!
— Ależ bynajmniej. Nie widzę wcale powodu obawiać się ciebie.
— Tak ci się zdaje w tej chwili, lecz gdybyś wiedział...
— Co?... Jeżelibym wiedział?....
— Że ja.... jestem zupełnie kim innym — odparł Ibn Asl.
— Zupełnie kto inny? A więc dobrze się domyślałem! I w takim razie jeszcze nie mam powodów do obawy przed tobą.
— Zależy od tego właśnie, kim jestem.
— Możesz sobie być, kim chcesz, nie obawiam się wcale.
— Jesteś zanadto pewny siebie, mój stary. Dowiedz się więc, że jestem... Ibn Asl we własnej osobie.
— Allah, czy to możliwe? Ibn Asl, sławny łowca niewolników.
— Tak, no i jakie to wywiera na tobie wrażenie?
Jeżeli Ibn Asl spodziewał się, że sam dźwięk jego nazwiska przestraszy starego, to grubo się pomylił. Sternik miał powody do obawy przed reisem effendiną, bo przecie uciekł z jego rąk, ale jako były łowca niewolników, nie miał bynajmniej trwogi przed hersztem bandy. Ujawniło się to natychmiast z jego zachowania i tonu, w jakim wykrzyknął, nie hamując swojej radości:
— Ibn Asl! Ależ właśnie cieszy mnie to ogromnie, że się z tobą spotykam, oczywiście, jeśli nie myślisz zwieść mnie raz jeszcze.
— Powiedziałem ci prawdę i mogę ci przysiąc na Allaha i proroka.
— Wierzę ci bez przysiąg i jestem bardzo rad. Ibn Asl nie ma żadnego powodu do wrogiego postępowania ze mną i dlatego chętnie wyjawię ci moje właściwe nazwisko.
Poczciwy starzec nie miał najmniejszego pojęcia, jak wielki błąd popełni, niestety nie mogłem go przestrzec.
— Oczywiście nosisz to samo nazwisko, którego się przedtem wyparłeś.
— Tak. Jestem Abu en Nil.
— A zatem... Czy ty, człowieku wiesz, co wypowiedziałeś w tej chwili?
— Cóżby, jeżeli nie to, że nie jestem twoim wrogiem, lecz przyjacielem.
— Nie, to przechodzi wszelkie wyobrażenie. Człowieku, zastanów się... Ty — moim przyjacielem?
— Słyszałeś może o pewnej dahabijeh pod nazwą „Es Semek“[8], co?
— Tak, zabrał ją reis effendina.
|
— Ten sam reis effendina, który jest twoim śmiertelnym wrogiem! Ja zaś byłem sternikiem tego statku.
Byłem świadkiem tej chwili, gdy on przeszukiwał go i odkrył, że to dahabijeh, służąca do transportu niewolników. Skonfiskował ją więc z całą załogą.
— Nie wyłączając ciebie?
— Rozumie się, ale udało mi się uciec... Na okręcie był pewien obcy effendi...
— Ah, obcy effendi! — przerwał mu Ibn Asl.
— Człowiek ten ulitował się nade mną, zaopatrzył mnie w pieniądze i ułatwił ucieczkę.
— Dlaczego właśnie tobie, a nie komu innemu?
— Ponieważ.... albo ja zresztą wiem....
Stary jednak wiedział dobrze, ale nie chciał wobec łowcy niewolników mówić o mnie dobrze.
— W każdym razie uczynił to z pobudek przyjaźni dla ciebie i to właśnie wprawia cię w podejrzenie.
— Przyjaźni? Ależ o tem mowy niema, bo widziałem go raz w życiu.
— No, ale potem widywaliście się.
— Stanowczo nie.
— Kłamiesz. Przyznałeś się, że jesteś Abu en Nilem, wobec czego nie wyprzesz się teraz, jakobyś nie miał syna, który nazywa się Ben Nil.
— Nie syn, ale wnuk mój nosi to nazwisko.
— Bardzo dobrze! Gdzież to widziałeś się z nim poraz ostatni?
— W Sijut.
— Zgadza się to doskonale i musisz mi tylko powiedzieć, u kogo wnuk twój służy?
— O tem nie wiem, wiem tylko, że wnuk mój nie był nigdy niczyim sługą.
— Naprawdę nie? No, ale obecnie tak. Twój wnuk jest sługą, i to człowieka, który...
— Nie rozumiem, o co idzie, — przerwał — nie wiem, z jakiego powodu złościsz się na mnie.
— Ach tak! Raczyłeś nareszcie zauważyć, że nie jestem wcale łaskaw na ciebie. Ale czy naprawdę nie domyślasz się, z jakiego powodu?
— Wcale nie umiem sobie wytłómaczyć, dlaczego samo wspomnienie mego wnuka wyprowadza cię z równowagi.
Ibn Asl był pewny, że stary kłamie. Tak wywnioskowałem z tonu jego mowy. Rad więc, że dostał go w swe ręce, zauważył szyderczo:
— Jesteś niewinny... nie wiesz o niczem, co? Ha, w takim razie zmuszony jestem przekonać cię, że wybiegi z twej strony na nic się nie przydadzą. Allah sprowadza cię tu do mnie i wkrótce obaczysz tu swego wnuka i tego obcego effendiego, któremu zgotuję taką niespodziankę, że oniemiejesz z przerażenia. W kawałki każę go posiekać...
— Allah kerim! Cóż on takiego zawinił wobec ciebie?
— Niech ci się nie zdaje, psie jeden, że zdołasz mnie. podejść i oszukać! Jesteś z nim w zmowie i wiesz wszystko, nie są ci obce wszelkie jego sprawki i pociesz się, że i ciebie ten sam los spotka napewno. Mniemasz istotnie, że muszę ci powiedzieć, co się stało? Na to w tej chwili nie mam ani czasu ani ochoty. Związać go! — dodał do swoich służalców — rzucić tam do tych dwu, koło kajuty!
— Co, mnie związać? — krzyknął stary rozpaczliwie. — Ja nic nie winien i nie wiem o niczem. Byłem w Faszodzie i...
— Milcz, bo cię wychłostać każę! — zawrzał gniewem Ibn Asl. — Nie chcę już słyszeć ani słowa. Później dowiesz się, o co idzie, no i odczujesz to na własnej skórze!
Kilku tęgich mężczyzn rzuciło się na Abu en Nila, który mimo rozpaczliwej obrony musiał wreszcie ulec. Związano go i ciągnięto jak worek zboża przez pokład ku nam. W pierwszej chwili zdawało mi się, że zsiniały z gniewu starzec będzie miał na oku jedynie swoich oprawców, a na nas ani spojrzy, wobec czego nie pozna nas, no, i nie wyda mimowoli. Niestety, zawiodła mnie ta przelotna nadzieja. Stary spojrzał na mnie i twarz jego przybrała natychmiast inny wyraz.
— Effendi! — krzyknął dość głośno. — Czy mnie oczy nie mylą... Tyżeś to? Związany i ubezwładniony!
Słowa te doleciały uszu Ibn Asła, który zwrócił się ku nam natychmiast, a stary tymczasem, poznawszy wnuka, krzyczał jeszcze głośniej:
— Ben Nil, mój syn, moje dziecko, syn mego syna! O Allah, Allah, Allan! Co się stało? Dlaczego związano cię jak zbrodniarza?...
Masz tobie! Takiej niespodzianki nie spodziewałem się bynajmniej. Licho nadało tego starego, i to w takiej chwili i to za moje dobre serce, żem go niedawno ocalił... Przyznam się — w pierwszej chwilli żałowałem mocno, że ten stary bałwan uszedł swego losu w Gizeh. Słowa jego wywarły takie samo wrażenie, jak przypuszczałem. Ibn Asl, usłyszawszy je, skoczył ku nam jak rozwścieczony tygrys i ryczał:
— Effendi? Ben Nil? Allah akbar — Bóg jest wielki.... Co ja słyszę, co słyszę!
— Milcz gaduło! Zgubisz nas! — zdołałem szepnąć do starego i w tej chwili wszyscy, znajdujący się na pokładzie, otoczyli nas w koło.
— Powiedz raz jeszcze, powtórz! — wołał Ibn Asl. — Co oni za jedni?
Moje ostrzeżenie jednak poskutkowało. Zapytany nie odpowiedział i z miny jego wywnioskowałem, że namyśla się, co ma rzec.
— Mów, kim oni są! — powtórzył Ibn Asl.
— Kto? — odparł Abu en Nil niewątpliwie w tym celu, by zyskać na czasie.
— Ci dwaj, których wymówiłeś nazwiska.
— Ci? Ci dwaj? Nie znam ich wcale.
— A przed chwilą nazwałeś jednego z nich effendim, a drugiego Ben Nilem... Słyszałem na własne uszy!
— No tak, wypowiedziałem nazwiska, ale nie miałem na myśli tych dwu obcych.
— Szatan przez usta twoje przemawia!... W jakiż sposób mógłbyś mówić o effendim i Ben Nilu, jeśli ci nimi nie są?
— Sam nie wiem, co powiedziałem w przystępie oburzenia i rozpaczy. Przecie kazałeś mnie związać za to, że wspomniałem o effendim i Ben Nilu. Czyż więc dziwi cię to, iż powtórzyłem do samego siebie nazwiska, które nie wiem z jakiego powodu były przyczyną mego nieszczęścia?
— Krzyczałeś wyraźnie: Co się z tobą stało, za co cię związano... Skądże wzięło ci się to pytanie?
— Mówiłem to do siebie... Tak... Za co cię związano, Abu en Nilu? Czy nie wolno mi było tego powiedzieć?
— Czy ty, psi synu, ty, wnuku psiego syna, myślisz, że ja głupi? Dajcie tu bat! Zaraz usta mu się rozwiążą!...
W tej chwili rozległ się na brzegu głośny, rozpaczliwy okrzyk:
— Na Allaha!... Wszystkie beczki próżne...
Ibn Asl podbiegł na krawędź pokładu od strony brzegu, skąd powtórzył jakiś głos:
— Wszystkie beczki są próżne!
— Czyście poszaleli! — wołał Ibn Asl.
— Ależ bynajmniej, wszystkie próżne, — odpowiedziano i równocześnie słyszałem, jak ktoś bębnił w nie na znak, że to, co mówi, jest prawdą.
— Maszallah — cud boży! — krzyczał Ibn Asl. — Próżne są w istocie. Któż to zrobił? Czekajcie, pójdę tam i zobaczę.
Do dozorcy zaś dodał:
— Nie dozwól tym psom mówić ze sobą! Gdyby który pisnął tylko, to zaraz wal w mordę!
To powiedziawszy, znikł z pokładu. Człowiek, który otrzymał tak surowy rozkaz, chwycił kawałek liny i począł nią wymachiwać nam poprzed oczyma, na znak, że gotów jest zrobić z niej użytek. Wobec takiego stanu rzeczy nie wypadało nic innego, jak tylko milczeć. Ja zresztą nie wiedziałem nawet, czy i w jaki sposób dałby się naprawić jeszcze błąd, który sternik tak niebacznie popełnił.
Zdawało mi się, że wszyscy zgromadzili się w jednem miejscu, to jest koło beczek, bo stamtąd dochodziły niewyraźne głosy. Potem zapanowała na chwilę zupełna cisza, widocznie próbowano dociec przyczyny katastrofy. Niebawem jednak wrócił. Ibn Asl razem z całą swoją bandą, która zapełniła cały pokład. Oczy wszystkich były zwrócone na nas i pełne oburzenia i wściekłości, a nawet, jeśli się nie mylę, podziwu. Ibn Asl przystąpił do mnie, kopnął mnie nogą i rzekł, mierząc mnie iście bazyliszkowym wzrokiem:
— Powiedz prawdę, parszywy szakalu, bo inaczej wyrwę ci język... Gdzie byłeś w nocy?
Byłoby wielką głupotą, gdybym pytanie to zbył milczeniem. Najdosadniejszą odpowiedzią mogła być jedynie pięść, niestety, nie miałem wolnej ręki i dlatego rad nierad, ozwałem się:
— Gdzieżby, jeżeli nie w twojej kajucie?
— Ale wydaliłeś się z niej i poszedłeś do beczek.
— Chyba może we śnie... Nakotłowałeś mi głowę przed spaniem temi beczkami, tak że oczywiście mogły mi się przyśnić...
— Byłeś tam na jawie i nie wyprzesz się tego.
— Nikt nie może wypierać się tego, czego nie popełnił.
— W beczkach są otwory.
— Wiem o tem... Nie widziałem nigdy w życiu takiej beczki, któraby otworu nie miała.
— Co? — kopnął mnie raz jeszcze nogą — tobie żarty w głowie? Nikt inny tylko ty przedziurawiłeś beczki.
— Dajże mi czysty spokój ze swojemi beczkami! Ciekaw jestem, z jakiego powodu mogłyby mnie one zajmować...
— Dla uratowania reisa effendiny! Przyznaj się, no przyznaj się, bo cię zetrę na miazgę, na proch!
Podniósł nogę w zamiarze kopnięcia mnie w samą twarz. Być wystawionym na tego rodzaju obelgę, i to wobec tylu ludzi, nie należało do zbyt wielkiej przyjemności. Leżałem związany, bezsilny, zdany na łaskę i niełaskę zbydlęconego zbrodniarza i najwstrętniejszego pod słońcem łotra i gbura.
I oto ma mnie w ręku jako igraszkę! A przecie miało być zupełnie przeciwnie! Czyż w tem rozpaczliwem położeniu nie było dla mnie żadnej obrony, żadnego ratunku? Niepodobna było odpowiadać na jego obelgi tak samo, jak nikt rozsądny nie dobyłby szabli celem pojedynkowania się z parobkiem, który ma do rozporządzenia widły do gnoju. Instynkt nakazywał mi bronić się jedynie wykrętami i możliwe, że byłaby w tem jakaś deska ratunku, a zresztą wystrychnąć na dutka tego łotra nie byłoby wcale zdrożnością. Ale skoro tylko spróbowałbym wykrętów, mógłby opryszek snadnie posądzić mnie o trwogę i to byłoby najgorsze, co tylko sobie wyobrazić można. Trwoga! Położenie moje było wcale, a wcale nie do pozazdroszczenia, jednakże nie bez wyjścia, ani na myśl bowiem mi nie przyszło uważać się za zgubionego. Spojrzałem tedy śmiało w oczy niebezpieczeństwu, nie dbając bynajmniej, czy nie przepłacę tego życiem i to zaraz.
— Przyznać się? — rzekłem. — Tylko zbrodniarze i grzesznicy są obowiązani do wyznań, a to przecie, co ja uczyniłem nie jest ani grzechem ani zbrodnią.
— Stwierdzasz więc temi słowy, że to twoje dzieło?
— Tak.
Spojrzał na mnie jak osłupiały; nie spodziewał się widocznie tego po mnie.
— Czy słyszycie? Czy wy słyszycie? — ryknął, ochłonąwszy ze zdziwienia. — To on! Przyznał się. Człowieku, czy ty sobie wyobrażasz, że wydałeś przez to na siebie wyrok śmierci? Pocoś ty wypuścił naftę?
— Odpowiedź na to sam wypowiedziałeś przed chwilą.
— Zeby ocalić reisa effendinę?
— A gdyby... Jestem przecie jego przyjacielem.
— I obcym effendim?
— Tak!
— A ten twój niby pomocnik, Omar?
— Ben Nil.
Otwartość moja wywarła na nim tak silne wrażenie, że cofnął się o dwa kroki w tył. Widocznie sądził, że będę dalej brnął w wykrętach i przeczeniu wszystkiemu, gdyż tylko w ten sposób mogła mnie nęcić iskierka nadziei, aż nagle usłyszał wszystko odrazu, bez zbytnich nalegań i dochodzeń.
— Słyszeliście? — zwrócił się do swoich ludzi — On się przyznał, że jest obcym effendim... Mamy go więc w swych rękach. Allahowi najwyższemu niech będzie cześć i dzięki!
Chwila ta dała sposobność Ben Nilowi do wypowiedzenia szeptem:
— Cóżeś zrobił dobrego, effendi, wszystko przepadło, zginiemy z wszelką pewnością.
— Nie trać odwagi i pozostaw resztę mnie, już ja zdołam się wymotać! — odrzekłem uspokająco.
Ludzie poczęli teraz cisnąć się do nas, by nam się bliżej przypatrzyć, a Ibn Asl stanął znowu tuż nade mną i syczał, zgrzytając zębami:
— Jesteś, effendi, zuchwały w bardzo wysokim stopniu, ale nie miałeś zapewne pojęcia, co znaczy dostać się w moje ręce.
— E, nie jest znowu tak źle, Przeżyłem gorsze już rzeczy. Gdyby nie przypadek, nie byłbyś się wcale dowiedział, kim jestem. Masz więc czem się szczycić, i czy naprawdę zawdzięczasz to własnym zdolnościom, że znajduję się w twej mocy?
— Robaku marny! Śmiesz mi urągać jeszcze! — krzyknął zły do ostateczności i kopnął mnie nogą.
— Teraz możesz mnie kopać, bo jestem ubezwładniony, ale zwracam ci uwagę, że każde to kopnięcie odpłacisz mi bardzo, a bardzo drogo.
— Tobie? A to kiedy? Grozisz zemstą? Czyś oszalał, czy co?
— Mówię z pełnem przekonaniem. Jak długo twojem zdaniem, będę zmuszony znosić zelżywości od ciebie?
— Tak długo, dopóki nie wyzioniesz ducha wśród strasznych męczarni.
— Śmiej się z tego! Zważ, że reis effendina jest tutaj!
— O, spuszczasz się na niego? Zdaje ci się, że cię uratuje?
— Owszem.
— No, no, możesz się łudzić, ale nie długo; ja oczywiście nie mogę spalić tego psiego syna, ale...
Urwał, bo na krawędzi pokładu wszczął się ruch. Człowiek, który był wysłany na posterunek w kierunku Hegazi, przecisnął się przez grupę ludzi i, łapiąc z trudnością oddech w piersi, meldował:
— Panie, nic z naszej nafty. Reis effendina nie przybędzie tu drogą wodną.
— Tylko którędy?
— Allah mnie natchnął, bym poszedł nieco dalej, niż mi rozkazałeś, i stanąłem na brzegu tak, że miałem widok nietylko na rzekę, ale i na step. Tam właśnie ich spostrzegłem.
— Skąd wiesz, że to reis effendina?
— Któżby inny? Byli wprawdzie bardzo daleko ode mnie, ale poznałem ich po uniformach.
— Jeżeli tak, to może to i prawda. llu ich było mniej więcej?
— Nie liczyłem ich. Szli dwójkami i pochód był bardzo, bardzo długi.
— Kiedy oni mogą się tu pojawić?
— Będą się skradali ku nam ostrożnie i dla tego potrzebują wiele czasu na to, nim się do nas dostaną.
— Wobec tego musimy uciec. Pies popsuł nam szyki, niszcząc natę, pozostałby nam jeden tylko sposób, to jest walka. Nie wątpię ani na chwilę, że zwycięstwo byłoby po naszej stronie, ale lepiej jest uchylić się od tego, żeby sobie zaoszczędzić szkody w ludziach. Bo chociaż zwyciężylibyśmy, wielu z nas musiałoby polec. Co do reisa effendiny, to już ja obmyślę niezawodny sposób w celu unieszkodliwienia go raz na zawsze. A zatem do roboty, towarzysze! maszty w górę, rozwinąć żagle! Wiatr nam sprzyja i wkrótce będziemy stąd daleko na górnym Nilu.
Wszystko, co tylko znajdowało się na brzegu, spakowano na okręt z wyjątkiem tylko wypróżnionych beczek, które powrzucano do rzeki, poczem podniesiono maszty i rozpięto żagle. Nokwer był skonstruowany w sposób odmienny, niż inne tego rodzaju statki. Oprócz głównego masztu na środku był mniejszy na przodzie. Za kilkoma podmuchami wiatru odbiliśmy od brzegu i popłynęliśmy pod wodę w górę.
Że przytem każdy miał coś do roboty, zważano na nas bardzo mało, nawet nasz dozorca interesował się więcej ruchami okrętu, dlatego mogliśmy, chociaż bardzo pocichu wymienić między sobą słów parę, ku czemu zresztą dał powód okręt, stojący u brzegu. Przejeżdżaliśmy właśnie obok i Abu en Nil ozwał się:
— Czy nie byłoby wskazane, effendi, bym w tej chwili zawołał na moich ludzi?
— Na Allaha — nie! Pogorszyłbyś tylko całą sprawę, nic więcej.
— Ale ja, za wszelką cenę, muszę wrócić na swoje stanowisko i nie pojadę z tym przeklętym Ibn Aslem.
— Który wcale nie ma zamiaru pytać się ciebie, czy ty chcesz jechać z nim czy nie. Ty musisz!
— Cóż on ze mną uczynić zamierza?
— To samo, co z nami obydwoma.
— No, a co z wami?
— Allah wie, nie ja. Ty sam winieneś temu, że znalazłeś się w tak przykrem położeniu.
— Byłem tak zalękniony, że wprost nie zastanawiałem się nad tem, czy wymówienie waszych nazwisk może spowodować jakie nieprzyjemności.
— Byliśmy powiązani i to powinno było ci wystarczyć do zoryentowania się w sytuacyi.
Zbliżaliśmy się do dżezireh. Na prawym brzegu rzeki drzewa stały rzadko od siebie tak, że w jednem miejscu był widok na otwarty step. Mimo, że znajdowałem się w postawie leżącej, spostrzegłem przez ten wyłom człowieka, pędzącego co tchu na wielbłądzie w kierunku rzeki. Zobaczywszy okręt, podpędził zwierzę, okładając je kolbą niemiłosiernie. Ibn Asl stał niedaleko nas i mówił:
Przyłożył ręce do ust i krzyknął na jeźdźca:
— Maijeh es Saratin! Maijeh es Saratin!
Ten zrozumiał w lot te słowa, zawrócił bowiem z miejsca i popędził co tchu w step z powrotem.
Pod nazwą maijeh rozumie się bagnistą odnogę rzeki lub zatokę, w której woda stoi cicho, a więc to samo, co mieszkańcy z nad Missisipi nazywają bayou. Es jest rodzajnikiem, saratin zaś oznacza raka. Posłaniec zatem otrzymał wskazówkę, że ma się udać w zakręt Nilu, czy też jego odnogę, gdzie jest dużo raków, i stąd dano jej tę nazwę. Widocznie w miejscu tem okręt miał się zatrzymać. Intrygowało mnie, przez kogo mógł być wysłany ów człowiek. Nie widziałem wyraźnie jego twarzy, ale mi się przypomniało, że postać ta obcą mi nie jest. Co zresztą mógł mnie obchodzić ów człowiek w tak ciężkiej dla mnie chwili, w której trzeba było myśleć przedewszystkiem o sobie. Rozumie się samo przez się, że już wspomnienie o uratowaniu reisa effendiny sprawiało mi wielkie zadowolenie, niestety, sterczałem sam w paszczy potwora, który mógł mnie połknąć lada chwila. Czy należało się spodziewać pomocy ze strony reisa? Była ona możliwa, ale nie prawdopodobna. Na wszelki wypadek nie miał on pojęcia, w której stronie szukać swego wroga i gdzie za nim się udać. Jeżeli odkryje obozowisko, to niezawodnie rozpocznie poszukiwania. Możliwe, że dowie się od ludzi Abu en Nila o kierunku ucieczki łowców i w takim razie musi wrócić do Hegazi po swój statek i dopiero potem zacznie ścigać zbiegów, a tymczasem może z nami być naprawdę źle. „Sokół“ reisa co prawda posiada o wiele znaczniejszą chyżość niż „Jaszczurka“ Ibn Asla, ale gdy ten skryje się w jakąś tam rakową odnogę, może go reis przeoczyć i popłynąć dalej.
Jak z tego widać, nie mogłem sobie obiecywać wiele ze strony reisa effendiny i ratunek zależał wyłącznie i jedynie ode mnie samego, o czem zawiadomiłem też obu towarzyszy niedoli. Ben Nil ufał mi najzupełniej, jego dziadek zaś wyrażał się z wielkiem niedowierzaniem i rozpaczą. Opowiadał nam w krótkich słowach, jakie przeszedł koleje od czasu rozstania się z Ben Nilem, spotkał mianowicie pewien okręt, który wybierał się w kierunku Faszody, a że kapitan znał go przypadkowo, zabrał go ze sobą i powierzył mu czynności sternika. Dziś właśnie, wracając już z tej podróży, spotkali łódź, a w niej kilku łowców, którzy z rozkazu Ibn Asla ostrzegli kapitana przed niebezpieczną wyspą z trawy omm sufah. Zajęła ona — opowiadali — prawie całą szerokość Nilu i dalej płynąć niepodobna. Kapitan wysłał tedy sternika naprzód razem z tymi ludźmi, aby wybadał teren, a sam tymczasem zarzucił kotwicę u brzegu. I oto stary marynarz zamiast wysp omm sufahowych napotkał legowisko łowców, okręt, no i — wpadł w zdradliwą sieć, z której wymotać się niema już sposobu. Klął więc, na czem świat stoi, i zasypywał nas pytaniami, dlaczego Ibn Asl tak śmiertelnie nas nienawidzi, a gdy mu Ben Nil krótko objaśnił, ozwał się płaczliwie:
— Allah, któżby się był tego spodziewał! Teraz iuż napewno wiem, że godziny mego życia są policzone, bo ten handlarz niewolników pomorduje nas bez litości. Nie zobaczę już swoich ukochanych nigdy i zginę marnie, jak pies.
— Nie rozpaczaj, nie narzekaj, — upominał go Ben Nil — bo to przeszkadza effendiemu w myśleniu! Bądź więc cicho, a on już znajdzie jakiś sposób wyjścia z tej niedoli, inaczej zaszkodzisz nam obu, a sobie nic nie pomożesz. Nie uczyniłeś zresztą lbn Aslowi nic złego, więc nie ma on prawa krzywdzenia cię w czemkolwiek.
— Jakto, czy nie słyszałeś, co on mówił? Posądza mnie o to, że jestem z wami w zmowie, i dlatego zgotuje mi ten sam los, co wam.
Stary przedstawiał mi się jako wielki egoista, bo myślał i mówił tylko o sobie, a o los wnuka, któremu groziło większe niebezpieczeństwo, wcale a wcale się nie troszczył. Co do tego, to przypuszczenia moje okazały się mylne. Jeszcze w Gizeh przekonałem się, że nie należy on do rzędu bohaterów, a że obecnie schwytano go nagle i niespodziewanie w pułapkę, stracił biedak głowę w zupełności. Gdy Ben Nil zwrócił mu uwagę, że skargi te obrażają mnie i niepokoją, zwrócił się do mnie:
— Przebacz, effendi, sam nie wiem, co mówię, straciłem panowanie nad sobą! Wiem zaś, ile mam ci do zawdzięczenia, i pragnę w jakikolwiek sposób okazać ci to czynem. Mów więc, co mam czynić, a zastosuję się w zupełności!
— Nie narzekaj i poddaj się losowi z rezygnacyą, oto wszystko, czego żądać mogę od ciebie w tej chwili.
Ominęliśmy wyspę, płynąc nierozdzielonem już korytem. Przed i poza nami ani jednego okrętu, ani żadnej nawet łodzi. Wtem Ibn Asl kazał obie tablice z napisami, znajdujące się zewnątrz kadłuba, obrócić na drugą stronę, wskutek czego znikł napis „Jaszczurka“, a na jego miejsce pojawił się nowy: „Karnuk“, co oznacza nad górnym Nilem żórawia, od głosu, który ptak ten wydaje: „Kar-nuk-nuk-nuk“, zwiastując zbliżający się świt.
A zatem Ibn Asl zmieniał dowolnie nazwę swego statku i nietrudno domyślić się, w jakim celu. Było bowiem do przewidzenia, że reis efiendina puści się w pogoń za „Jaszczurką“, nie może natomiast zaczepiać tak sobie bez powodu „Karnuka“. Przekonałem się teraz na moje utrapienie, że „Karnuk“ należał do niezłych żaglowców i mknął szybko po gładkiej powierzchni wody. Mimoto Ibn Asl rozkazał swoim ludziom poruszać odpowiedniemi belkami w rodzaju wioseł. Na przodzie zaś okrętu umieszczono łódź, w której dwunastu ludzi pracowało co sił wiosłami, zmieniając się co pół godziny. Łódź ta posuwała się szybko naprzód i ciągnęła liną okręt, holując go niejako i przyspieszając jego szybkość. Że statek płynął już spokojnie i nie było do przewidzenia żadne niebezpieczeństwo, Ibn Asl miał czas zająć się teraz nami. Przybliżył się więc do nas w towarzystwie obydwu swoich oficerów, z których jednego nazywał podporucznikiem, a drugiego porucznikiem. Wszyscy trzej stali dłuższy czas w milczeniu, przypatrując się nam z minami tryumfu i zarazem pogardy dla nas. Po niejakim czasie ozwał się Ibn Asl:
— Kto ścigał mnie na Wadi el Berd?
— Ja — odpowiedziałem.
— Ty? Ah, ty sam! No, i złapałeś mnie, co?
— Nie nadymaj się! Że nie zdołałem cię schwycić, nie zawdzięczasz to własnym zdolnościom, lecz wielbłądowi, który prześcignął mego.
— Zdaje ci się, że, gdyby nie to, nie byłbym cię zwyciężył? Ej ty robaku marny, ty robaku...
— Miej wolne ręce, chwyć nóż, mnie zaś zwiąż ręce na przodzie, ubezwładnij i — wtedy spróbujmy walczyć. Zobaczysz, kto jest nędznym robakiem, ja, czy ty...
— Milcz! Szczęście ci sprzyjało dotąd, ale uważaj, żeby się ono nie odwróciło nagle! Aż do dziś pragnąłem z całej duszy dostać cię żywego w swe ręce, no, i nareszcie ziściło się to, i przekonasz się, jak wierny muzułmanin potrafi postępować z parszywym psem chrześcijańskim. Dla ciebie stokroć lepiejby było, gdybyś się był nie narodził. Ja cię...
— Oszczędź sobie tych gróżb, wiem sam, co zrobisz ze mną!
— No, co?
— Przedewszystkiem każesz mi wyrwać język, potem wykłuć oczy, odciąć uszy, nos i wszystkie członki.
— Istotnie wiesz. Któż cię o tem uwiadomił?
— Ktoś, kto dwa razy doświadczył, że ja się niczego nie boję i umiem wyjść obronną ręką z najgorszego niebezpieczeństwa.
— Któż to taki?
— Abd Asl, twój ojciec.
— Prawda, wymknąłeś mu się już kilkakrotnie, ale co on, to nie ja. Mnie się już nie wymkniesz. Prędzej obłok zawali się nam na głowę, niż cię z rąk swoich wypuszczę.
— Nie wierzę w to wcale. Możliwe, że mógłby mnie jakiś człowiek przyprawić o śmiertelną trwogę, ale ty z wszelką pewnością nie.
— Psie! W przeciągu kilku minut będziesz szczekał o łaskę i zmiłowanie.
— Spróbuj!
— Sądzisz, że żartuję?
— Nie, ale tylko grozisz. Do wykonania tej groźby brak ci odwagi.
— A niech cię dyabli zjedzą! Pokażę ci właśnie, że posiadam odwagę. Tu do mnie, chłopcy! Zobaczycie jak pies chrześcijański będzie się wił w śmiertelnych podrygach.
Na te słowa zgromadzili się około nas wszyscy ludzie, obecni na pokładzie. Ibn Asl poszedł do kajuty.
— Co ty dobrego robisz, effendi? — zauważył Ben Nil — Drażnisz go niepotrzebnie i wręcz nie poznaję cię teraz. Byłeś zawsze tak roztropny. Teraz pogorszyłeś sprawę nie do naprawienia.
— Nie obawiaj się! Ja mu tylko pokażę, że nie on mnie, ale ja jemu napędzę strachu.
Ibn Asl wyniósł z kajuty obcęgi i podniósł je w górę, wołając:
— Temu synowi przeklętej suki trzeba naprzód wyrwać paznokcie u palców. Kto się tego podejmie? Odezwało się kilka głosów naraz: ja, ja, ja. Z pomiędzy zbitych w grupę łowców wystąpił jeden silny i barczysty drab, wyciągnął rękę po obcęgi i prosił:
— Daj mnie, panie! Wiesz o tem dobrze, co ja potrafię, bo mnie to nie pierwszyzna.
— Dobrze, zgadzam się i mam nadzieję, że nie zawiedziesz moich oczekiwań.
Drab chwycił obcęgi, stanął przedemną i kłapał niemi przez dłuższą chwilę, dając mi do poznania, jak błoga czeka mnie przyjemność. Potem pochylił się nademną, by mnie obrócić, bo ręce miałem związane w tyle. Na to tylko czekałem. Drab chełpił się ze swoich zdolności do okrucieństw i znęcania się nad bezbronnemi ofiarami i dlatego nauczka była dla niego bardzo pożądana, i gdyby nawet zagrażała jego życiu, tem lepiej. Zebrałem wszystkie siły i w okamgnieniu skurczyłem kolana i, wyprężywszy nogi nagłym rzutem, kopnąłem go w brzuch tak silnie, że wywrócił koziołka, potrącił kilku obok stojących gapiów i padł na pokład bez przytomności. Z ust buchnęła mu krew, widocznie przeciął sobie język. Wywołało to nieopisany popłoch wśród całej załogi, jedni klęli, drudzy odgrażali się zapalczywie i dopiero Ibn Asl uspokoił ich, zajmując się następnie poturbowanym, który nie dawał ciągle znaku życia. Zabrano go na bok, a Ibn Asl, zacisnąwszy pięść, syknął do mnie:
— Odpokutujesz to dziesięciokrotnie, postąpię z tobą zupełnie inaczej, niż przedtem postanowiłem. Chwyćcie go — dodał do swoich ludzi — tak silnie, żeby się ani ruszył, i ręce wyciągnąć mu na wierzch, zaczniemy operacyę!
Opadło mnie sześciu potężnych drabów, czemu nie stawiałem najmniejszego oporu. jeden przyniósł obcęgi, które podczas zajścia daleko na pokład odleciały, i zamierzył niemi wyrwać mi paznogcie.
— Jedno słowo, Ibn Asl! — krzyknąłem teraz — Czyń ze mną, co ci się podoba i zapewniam cię, że ani jednego jęku nie usłyszysz z moich ust. Zwracam ci jednak uwagę, że wszystko to, co od ciebie ucierpię, spotka w równej mierze Abd Asla, twego ojca!
— Me...e...go ojca? — zapytał zdziwiony.
— Tak i nietylko jego, ale wszystkich, którzy się razem z nim znajdują.
— Co wiesz o moim ojcu? Gdzie on jest?
— Wyprawił się przeciw mnie, by mnie schwycić.
— No... to prawda... ale znowu wymknąłeś mu się, widocznie nie mógł cię odnaleźć.
— Owszem, nie odnalazł mnie, ale natomiast ja jego odnalazłem i to w taki sposób, że odechce mu się na całe życie podobnego spotkania.
— Kullu szejatin — wszyscy dyabli! Czy tylko nie łżesz?
— Możesz wierzyć lub nie — wszystko mi jedno.
— Gdzieżeście się spotkali?
— Nad studnią.
— Którą?
— Nie chce mi się powiedzieć.
— Musisz.
— Nie muszę, bo to moja tajemnica. Każ mi rozwiązać ręce i nogi, a zaprowadzę cię do niego, jeżeli zaś nie chcesz, to będziesz miał na sumieniu i jego i cały oddział.
— To mi się podoba, — zaśmiał się — chcesz się ratować zapomocą kłamstwa.
— Kłamstwa! A skądbym wiedział, że on się wyprawił przeciw mnie?
To go zastanowiło, dlatego zapytał:
— Byli pieszo?
— Nie, na wielbłądach.
— Ilu ludzi?
— Eh, czy myślisz, że mam chęć dać się brać na spytki, jak żak szkolny? Wystarczy, gdy ci powiem, że wszyscy zostali schwytani i że czeka ich to wszystko, co ty ze mną wyprawiasz.
— Są więc niedaleko?
— No, niebardzo, bo myśmy ich znacznie wyprzedzili na doborowych wielbłądach.
— A czemużeś ich pozostawił?
— Znajdują się w pewnych rękach. Znasz może człowieka, który mianuje się fakirem el Fukara?!
— Oczywiście, rozmawiałem z nim jeszcze przedwczoraj wieczorem. Dlaczego się o to pytasz?
— Bo on spotkał nas przypadkowo i chciał ratować jeńców.
— I udało mu się?
— A czyż znajdowałbym się obecnie tutaj, gdyby tak było? Ma on też porządną nauczkę za to, że śmiał wmieszać się do moich spraw, bo sam dostał się do niewoli. Nie pojmuję, jak mogłeś ważyć się na coś podobnego... Wysyłasz ludzi, by mnie schwytali, chociaż dobrze wiesz, że nie uda się to nikomu i nigdy.
— Człowieku, czyś ty zwaryował? Toż właśnie w tej chwili jesteś schwytany i znajdujesz się w mojej mocy, jesteś moim więźniem.
— Bynajmniej. Wrócisz mi wolność zaraz, jestem o tem najmocniej przekonany.
— Prędzej mnie djabeł porwie...
— Nie klnij i nie przysięgaj się daremnie, bo sam nie wiesz, co czynisz!
— A ty jesteś chytrzejszy niż lis i nikt nie śmie ci zaufać. Wyobrażasz sobie tylko, żeśmy cię chwycić chcieli, i podajesz to za rzeczywistość, jakbyś naprawdę o wszystkiem wiedział.
— Czy wyobrażam sobie tylko, że twój ojciec jest dowódcą?
— No, co do tego. Ale dlaczego udałeś się w kierunku dżezireh Hassania?
— Ażeby potargować się z tobą.
— Któż ci powiedział, że ja się tam znajdowałem?
— Twój ojciec i zdaje mi się, że to najpewniejszy dowód, iż z nim rozmawiałem.
— O cóż to chciałeś targować się ze mną?
— O jeńców, których mam w ręku.
— E? Spodziewałeś się okupu?
— Pomówimy o tem później.
— Nie pojmuję, dlaczego nie mówiłeś ze mną o tem zaraz po przybyciu do mnie wczoraj wieczór.
— Ba, ale w takim razie musiałbym był przyznać się, kim jestem, i nie mógłbym był uratować reisa effendiny.
— Wiedziałeś, że go oczekuję?
— Ojciec twój mi powiedział.
— Niemożliwe. Mój ojciec za nic w świecie nie mówiłby z tobą o tem.
— Wygadał się mimowolnie.
— Nie rozumiem.
— No niejedno jeszcze będzie dla ciebie niezrozumiałe, gdy się później o mnie dowiesz.
— Przez usta twoje przemawia pycha i zarozumiałość, a mimoto leżysz bezsilny u moich nóg.
— Mylisz się. Jeżeli do pewnego ściśle określonego czasu nie powrócę do swoich ludzi, stanie się ze wszystkimi jeńcami i z twoim ojcem to, czego byłeś świadkiem na Wadi el Berd, gdy reis effendina powystrzelał wszystkich schwytanych co do nogi. Nawet fakir el Fukara musi zginąć.
Nastąpiła dłuższa pauza, podczas której Ibn Asl rozważał wypowiedziane przeze mnie słowa, poczem zapytał:
— Ilu z moich ludzi uciekło?
— Ani jeden!
— Kłamiesz mimo, że starasz się mówić poważnie i nawet z oczu ci to patrzy.
— Mówię prawdę,
— A ja ci udowodnię, że nie. Widziałeś może jeźdźca, który dopiero co ukazał się był na brzegu?
— Widziałem.
— Był to Oram, jeden z moich ludzi; towarzyszył memu ojcu podczas wyprawy.
— Możliwe, ale nie w tym czasie, kiedy spotkałem twój oddział. Może był gdzie wysłany, a po powrocie, spotkawszy swoich towarzyszy schwytanych, umknął niepostrzeżenie, aby ciebie zawiadomić o nieszczęściu.
— Mógłbym się dowiedzieć, w jaki sposób udało ci się uwięzić ludzi, których przeciw tobie wysłałem?
— Nie mam wcale ochoty bawić się w opowiadania i opisy.
— W takim razie niech opowiada stary Abu en Nil.
— On nie wie o niczem, bo nie był wcale z nami. Od chwili, kiedy dopomogłem mu w Gizeh do ucieczki, nie widzieliśmy się i dopiero spotkałem go poraz pierwszy dziś na pokładzie tego okrętu.
— Prawda to?
— Proszę cię, nie pytaj mnie więcej, czy to prawda, co mówię, bo mnie to obraża, przyznasz to zresztą sam!
— A przecie przedstawiłeś mi się w nocy jako Amm Selad ze Suezu, a dziś przyznałeś się, że jesteś poszukiwanym przeze mnie effendim. Czyż to nie było kłamstwem?
— Nie, to tylko podstęp wojenny.
— Wy, chrześcijanie, nie zdajecie sobie sprawy, co znaczy kłamstwo.
— A muzułmanin nie zadaje sobie wcale trudu co do podstępu wojennego, tylko morduje i zabija wprost. Allahowi powinieneś dziękować, że nie przyznałem się wczoraj, kim jestem, gdyby bowiem nie to, miałbyś dziś na sumieniu straszną zbrodnię morderstwa setek ludzi. Zapytaj zresztą Ben Nila!
Podczas tej rozmowy ludzie cisnęli się hurmą do nas, chcąc słyszeć wszystko, co zaczął opowiadać Ben Nil. Był na tyle rozsądny, że przemilczał miejscowość, co nadawało całej sprawie pewnej tajemniczości i oczywiście wyjść mogło na moją korzyść. Wszyscy słuchali z zapartym oddechem opowiadania i dopiero, gdy Ben Nil skończył, Ibn Asl zauważył mocno zdziwiony:
— Naprawdę wierzyć mi się nie chce, jakobyś zabił lwa z El Teitel, effendi.
— Możesz nie wierzyć.
— Odważyłeś się na to chyba, nie wiedząc wcale, co ci grozi.
— Zaryzykowałem własne życie, nic więcej.
— Czy to nie dosyć? Czy może człowiek ponieść większą stratę nad życie?
— O, o wiele więcej.
— Co naprzykład!
— To, co dawno już utraciłeś, a mianowicie honor, dobre imię i łaskę u Boga i u ludzi.
— Effendi, nie myśl, że ja nagle popadnę w skruchę i rozrzewnienie! O, nie! Jestem w tej chwili twoim panem i władcą i życie twoje zawisło od mej woli.
— Nie przeczę, ale równocześnie zawisło od twej woli życie Abd Asla, fakira el Fukara i całego oddziału ludzi.
— Ach tak. Przybyłeś ułożyć się ze mną o wolność tych ludzi. Ciekaw jestem, jakie jest twoje żądanie.
— Nie bardzo wygórowane. Przysięgnij, że nie będziesz już zajmował się handlem niewolników, wróć mi wolność i oczywiście tym dwom moim towarzyszom!
— Zadowoliłbyś się moją przysięgą?
— Może, a może i nie. Możliwem jest, że zażądam pewnego zabezpieczenia.
— Na jakiej podstawie przypuszczasz, że mógłbym przysiąc fałszywie?
— Bo znam już wielu muzułmanów, którzy składali fałszywe przysięgi.
— Widocznie nie byli to prawi wyznawcy proroka.
— Mogę ci udowodnić, że fakir el Fukara i twój ojciec, który uchodzi za bardzo pobożnego fakira, przysięgli na Allaha i brodę proroka, a skłamali wszystko od początku do końca.
— Czy ty byłeś tym, który żądał od nich przysięgi?
— Ja.
— W takim razie nie popełnili żadnego grzechu, bo jesteś niewiernym.
— Ach, to tak! Rozumiem. Muzułmanin może wobec chrześcijanina przysiąc fałszywie i to wcale nie jest uważane za krzywoprzysięstwo.
— Rzecz się ma tak, jakby wcale nic nie powiedziano.
— I wobec tego żądasz, abym wierzył twoim zapewnieniom? Złapałeś się sam, wobec czego zmuszony jestem postawić inne warunki.
— No? Słucham.
— Uwolnisz nas wszystkich trzech, a ja w zamian daruję wolność twemu ojcu i fakirowi el Fukara. Resztę jeńców oddam reisowi effendinie.
— Co za bezczelność! — przerwał mi szyderczo. — Ten giaur znajduje się na naszej łasce lub niełasce, a mówi tak, jakby miał tu coś do rozkazu! Czemu ja nie podniosę ręki, by cię zdruzgotać na miazgę!? — dodał zwracając się do mnie.
— Czemu nie podniesiesz ręki? A no, bo masz ją związaną. Zginę ja — spotka ten sam, a może nawet jeszcze gorszy los twego ojca.
— Jesteś tego tak pewny?
— Powiedziałem ci już, że skoro nie wrócę na oznaczony czas do swoich, zacznie się natychmiast straszna godzina dla Abd Asla i jego towarzyszy niedoli.
— Kiedy to ma nastąpić?
— Moja to tajemnica, mogę ci tylko powiedzieć, że im prędzej się zdecydujesz, tem mniejsze niebezpieczeństwo grozi twemu ojcu.
— Hm, żądasz wydania trzech osób za dwie, to miarka bynajmniej nierówna.
— Owszem, gdyż wcale w rachubę nie biorę Abu en Nila, który jedynie Bogu ducha winien.
— Na ile oceniasz siebie?
— W tym wypadku idzie tylko o liczbę osób. Dwie głowy za dwie głowy. Sternik jako dodatek.
— Czy to warunek ostatni?
— I nieodwołalny.
— A teraz pozwól, że ja ze swej strony przedstawię propozycye! Zwrócicie wolność wszystkim jeńcom, a ja w zamian oddam Abu en Nila i Ben Nila!
— A ja?
— Zostaniesz.
— Dziękuję, jesteś mężem bardzo roztropnym i mądrym i, gdyby nie to, że leżę skrępowany, padłbym przed tobą na klęczki i wielbił twoją wielkość.
— A twoja mądrość czyż nie jest bez granic... wszak ona... nie miała nigdy początku... Jakżebym śmiał uwolnić cię tak sobie z lekkiem sercem, skoro masz tyle na sumieniu. O, patrz, tam leży człowiek, którego dopiero co zamordowałeś.
— Naprawdę?
— Jeszcze dotąd nie dał znaku życia.
— Eh, to tylko chwilowe oszołomienie, zajmij się nim, może potrzebna będzie pomoc.
— Nie mamy hekima na pokładzie, jednakże — ty jesteś obcym effendim, a każdy z takich jest lekarzem, sądzę więc, że i ty znasz tę sztukę.
— Owszem.
— Zechciej więc opatrzyć nieszczęśliwego!
— Nie mam przecie swobody ruchów.i
— A gdybym ci rozwiązał ręce, czy próbowałbyś ucieczki?
— Nie.
— Kto tobie może ufać... Jesteś silny, zuchwały i przebiegły.
— Nie sądź, że skoczę do rzeki, aby mnie tam pożarły krokodyle! Pominąwszy to jednak, zapewniam cię słowem, że na wszelki wypadek nie opuszczę twego okrętu bez obu współjeńców. Uwolnij mi więc ręce, a potem możesz je związać napowrót!
— Dobrze, ale pamiętaj, że będę trzymał w ręku przez cały czas pistolet i, jeżelibym tylko zauważył choćby jak najmniej podejrzany ruch z twej strony — dostaniesz kulą w łeb.
Przyniesiono człowieka do mnie i rozwiązano mi tylko ręce, więzy na nogach pozostały. Gdybym był chciał złamać słowo, byłby mi się niezawodnie nadał nader śmiały, ale niezły plan. Człowiek, leżący koło mnie bez ruchu, miał za pasem nóż, który mogłem wydobyć rzutkim ruchem, aby przeciąć więzy na nogach, a następnie zaatakować Ibn Asla, który trzymał wpraw„dzie pistolet w ręce, ale z kurkiem nieodwiedzionym. Gdyby mi więc było się udało zapakować go do kajuty, obok której znajdowaliśmy się właśnie, mogłem był wymusić na nim wszystko wedle własnej woli, niestety dałem słowo i musiałem go dotrzymać, będąc najświęciej przekonanym, że zarówno Ibn Asl, jak wszyscy obecni na to nie zasługiwali i, gdyby okoliczności złożyły się ku temu, to wszyscy gotowiby z lekkiem sercem złamać nietylko słowo, ale i przysięgę na Allaha.
— No? — zapytał Ibn Asl, gdy ukończyłem badanie — Czy istotnie tylko omdlenie?
— O, tak omdlenie, ale takie, z którego nigdy się już nie obudzi. Tak zawsze bywa, gdy ktoś bez należytego zastanowienia się chce wyrywać bliźniemu paznokcie.
— Co? Nie żyje?
— Zgadłeś. Człowiek ten nigdy już nie będzie zmuszał niewinnych ofiar do „śpiewania“ wśród barbarzyńskich katuszy. Wskutek kopnięcia nastąpiło zerwanie organów brzusznych i krwotok wewnętrzny, a ponadto nieszczęśliwy, upadając, złamał sobie kręgosłup w karku.
— Allah kerim! Jesteś mordercą!
— Stanowczo nie, lecz dwaj inni, a mianowicie ty i on sam.
— Nieprawda, ty zadałeś mu śmiertelny cios i przestępstwa twoje powiększają się z każdą godziną. Sądzisz więc, że wobec tego puszczę cię na wolność?
— Przenigdy! — wtrącił porucznik — śmierć mu!
— Zabić go, jak psa, zabić! — ozwały się głosy w liczbie może do pięćdziesięciu.
— Pomyśl, że zginie również twój ojciec...
— Pomyśl, — odparł z drwiącym uśmiechem — że do tej chwili tylko od ciebie słyszałem o wszystkiem i że muszę dowiedzieć się prawdy od Orama. Jestem prawie pewny, że sprawa weźmie zupełnie inny obrót i to taki, że będziesz zębami zgrzytał ze zgrozy.
A zresztą niech będzie, co chce i jak chce, nie pusżczę cię za żadną cenę.
— Wolisz poświęcić rodzonego ojca?
— Bez wahania. Przeżył już dość lat i niewielka będzie szkoda, gdy umrze, a ciebie trudnoby mi było poraz wtóry dostać w ręce tak snadnie. Zatrzymam cię więc i przestanę się tobą zajmować dopiero wówczas, gdy ostatnia kropla krwi z ciebie wypłynie, ostatni oddech uleci. Hej! — krzyknął do obecnych — zabrać wszystkich trzech i wpakować do ciemnicy! Drzwi dobrze zaryglować i postawić wartę!
Rzuciło się na nas kilku, nie troszcząc się o całość naszych kości; wlokło po schodach w dół i niosło następnie przez ciemny korytarz w głąb. Nie zdołałem nawet rozpoznać, w której stronie okrętu znajdowała się cela, do której wpakowano nas; zaryglowano drzwi, a jeden z drabów zauważył:
— Za wiele gadania z tym psem i za wiele zaszczytu! Jabym o wiele krócej postąpił. Nóż w pierś i po krzyku! Allah niech ich spali... Kto zostaje na posterunku?
— Ja — ozwał się znajomy mi skądś głos.
— Dobrze, niebawem cię zwolnię, służba nieciężka, bo oni są powiązani i zamknięci. No i zresztą gdzieby uciekli? Potopić się w nurtach rzeki?
Niebawem kroki ucichły i nawet z pokładu nie dolatywały już głosy. Począłem się tedy oryentować w tej nowej pozycyi. Przedewszystkiem zapomocą czucia zbadałem, że podłoga była zrobiona z drewnianych dylów, nadaremnie jednak starałem się wywnioskować po szumie wody, w której stronie okrętu jesteśmy. Przypuszczałem tylko, że komórka należała do tak zwanego zogu[9], a więc byliśmy w przedniej części okrętu.
Abu en Nil chciał coś mówić, lecz powstrzymałem go, gdyż człowiek, stojący na straży mógł nas łatwo podsłuchać i podwoić swą czujność. Po niejakim czasie słychać było ciche macanie i czołganie, które to się oddalało, to znów zbliżało. Wreszcie ktoś począł do drzwi leciuchno i ostrożnie pukać tak, że ledwie dosłyszeć było można. Nie odezwaliśmy się, a mimoto pukanie się powtórzyło i to śmielej niż przedtem, a że i teraz nie dawaliśmy wcale jakiegokolwiek znaku, dał się słyszeć leciuchny szept:
— Effendi, czy słyszysz mnie?
— Słyszę.
— Zostałem z własnej ochoty na straży, jedynie dlatego, by cię zapytać, czy mnie zgubisz.
— Zgubisz? — Któżeś ty? a
— Ten, z którym rozmawiałeś wczoraj w Hegazi.
Ucieszyło mnie to niezmiernie, gdyż z pojawieniem się tego człowieka błysnęła dla mnie gwiazdka nadziei, słaba wprawdzie, ale przy sprzyjających okolicznościach mogła się stać dla nas wielką gwiazdą zbawienia. Człowiek ów drżał z obawy, abym w przystępie gniewu nie zapomniał o danem mu słowie i nie wygadał się przed Ibn Aslem, któryby go ukarał bardzo surowo za długi język. To była woda na mój młyn.
Kiedy zawiodły mnie już wszystkie oczekiwania, nie pozostało mi nic innego, jak tylko własna siła fizyczna i zręczność. Możliwem było naprzykład, że uda mi się przerwać palmowy łyczak na rękach przez dłuższe tarcie o kant belki, reszta dałaby się już jakoś zrobić. Wygodniej jednak było wykorzystać inną sposobność, a mianowicie otrzymać od tego człowieka jakie ostre narzędzie i dowiedzieć się od niego wielu ważnych rzeczy, bez których ucieczka mogła być bądź utrudnioną, bądź nawet spełznąć na niczem.
Przyczołgałem się pod same drzwi i pytałem szeptem:
— Słyszałeś, że chciano mi powyrywać żywcem paznokcie?
— Tak, effendi.
— Wobec tego wiesz zapewne, co nam zarzucają i co nas czeka.
— Skazani jesteście na śmierć wszyscy.
— A co na to Ibn Asl?
— Wielu jest zatem, ale nie brak i takich, którzy się domagają wypuszczenia cię na wolność, byle tylko uratować towarzyszy, będących u ciebie w niewoli.
— Która partya liczniejsza?
— Narazie nie wiem, ale na wszystkie nieba Allaha błagam cię, nie powiedz Ibn Aslowi, że wtajemniczyłem cię w różne rzeczy, bo każe mnie rozstrzelać albo wyrzuci mnie do wody na pastwę krokodyli!
— W takim razie bardzo mi przykro, że ci nic pomóc nie mogę.
— Nic? Allah kerim — Allah jest łaskawy. Czy odmówisz mi swej łaski? Wszak jesteś chrześcijaninem!
— Chrześcijanin ceni własne życie tak dobrze jak i każdy z wyznawców proroka.
— Ty jednak wcale się przez to nie uratujesz, gdy opowiesz Ibn Aslowi, co słyszałeś odemnie.
— Mylisz się pod tym względem. Słyszałem od ciebie wiele szczegółów, które mogę wyzyskać na swą korzyść.
— Przyrzekłeś mi jednak dotrzymać tajemnicy.
— O ile sobie przypominam, przyrzekłem ci to istotnie, ale tylko co do jednego punktu i pod warunkiem, że będę uważany za tego, za kogo się podałem, a że sprawa wzięła zupełnie inny obrót, wiadomości, udzielone mi przez ciebie, są obecnie dla mnie jedyną i ostateczną bronią.
— O Allah, o proroku święty! Jestem zgubiony!
Zamilkł na chwilę, widocznie rozważał coś w myśli. Ale co? Ten moment oczekiwania był dla mnie bardzo ciężki, na szczęście stało się o wiele, wiele korzystniej, niż przypuszczałem. Po ponownem zapukaniu szepnął znowu:
— A gdybyś mógł uciec, effendi!...
— Byłoby najlepszem wyjściem i dla mnie i dla ciebie, bo wówczas nie potrzebowałbym mówić z Ibn Aslem o tobie.
— Niestety, ucieczka jest zupełnie niemożliwą. Jesteś związany, powtóre, czuwać tu będzie bezustannie warta, a po trzecie, choćby i nie, to w jaki sposób wydostałbyś się na ląd z okrętu?
— Czy to już wszystkie przeszkody?
— Mnie się zdaje, że te trzy są dosyć poważne.
— A ja natomiast lekceważę je sobie i wystarczyłaby mi tylko pewna pomoc ze strony zaufanej osoby.
— Byłoby to bardzo niebezpieczne, effendi...
— Bagatela! O naszej ucieczce nie dowie się żadna żywa dusza.
— Cóż powinien zrobić ów zaufany człowiek?
— Dwie rzeczy tylko, z których pierwsza jest prostsza i błahsza od drugiej. Przedewszystkiem niechby mi dostarczył ostrego noża!
Po krótkiej chwili namysłu, ozwał się:
— Dobrze, dam ci nóż.
— Kiedy? Zaraz. Tam w tyle znajduje się paka z narzędziami, przyniosę. A...a... druga rzecz?
— Pewne informacye — nic więcej. Za to przyrzekam, że ani jednem słowem cię nie zdradzę.
— Dobrze, pytaj mnie więc, a odpowiem... Pst... cicho, ktoś się zbliża!...
Zatrzeszczały schody. Ktoś zszedł po nich i zapalił światło, które wpadało wązkiemi pasmami przez szpary ściany do środka kaźni. Naprowadziło mnie to na domysł, że wskutek upałów deski wyschły, skurczyły się. I istotnie powstały stąd szpary tak szerokie, że można było przez nie wsadzić nóż bez przeszkody. W tej chwili pomyślałem też i o ryglu, którym założone były drzwi w połowie wysokości. Spostrzegłem ku mojej uciesze, że był to drewniany patyk o długości około pół metra, a szeroki na kilka centymetrów, który mógł się dać łatwo usunąć od wewnątrz. Do poczynienia tych spostrzeżeń wystarczyły ledwie sekundy, poczem ów ktoś zbliżył się do drzwi, otworzył je i wszedł ze światłem w ręku. Przymknąłem powieki, ale tak tylko, bym mógł dalej rozejrzeć się po komórce. Była to ubikacya ciasna, jak gołębnik, i nie zauważyłem tu żadnego wogóle przedmiotu, nawet gwoździa, wbitego w ścianę.
— No, i jakże się wam tu powodzi? — ozwał się sarkastycznie handlarz niewolników. — Pokaż więzy!.. Chciałbym się przekonać, czy się nie rozluźniły...
Postawił lampę na podłodze i obejrzał następnie moje ręce i nogi. Byłem tak silnie skrępowany, że powrozy z łyka wgryzały się w ciało i omal krew nie wystąpiła.
— Myślałeś w dalszym ciągu o cenie, którą mi postawiłeś? — zapytał, na co mu wcale nie dałem odpowiedzi.
— A może będziesz łaskaw oznajmić mi, czy upłynął już termin, w którym cię oczekiwano?
— Nie obawiaj się, zdążę na czas tam, gdzie mnie oczekują!
— Wybornie! Spotkasz się zatem z psami, które do ciebie należą — w wieczności.
A do strażnika dodał:
— Uważaj bacznie, aby te wrzodliwe szakale nie rozmawiały ze sobą! Weź bat i chłoszcz, głowaczy nie głowa!
Dawszy ten rozkaz, podniósł lampę, splunął na mnie i zamknął drzwi, poczem wstąpił na schody, postawił światło w jakimś zakamarku i zgasił je, wreszcie wyszedł na pokład.
Po upływie dobrej chwili zapukał nasz znajomy i począł szeptać:
— Już poszedł i jesteśmy bezpieczni, effendi. O co chciałeś mnie pytać?
— Przedewszystkiem, powiedz mi, co to za ubikacya, w której się znajdujemy?
— To zidźn el bahriji[10], w którem zamykani bywają za karę nasi ludzie.
— Gdzie śpi załoga w nocy?
— Tu pod pokładem i jeszcze niżej pod wiązaniami, jeżeli niema niewolników.
— Musielibyśmy zatem przechodzić obok śpiących i natknąć się nawet na nich?
— Rozumie się.
— O, to źle.
— Ale wieczorem załoga znajduje się zazwyczaj na brzegu i dopiero późno w noc schodzi pod pokład o tej godzinie mniej więcej, co wczoraj.
— Znasz maijeh es Saratin?
— Dokładnie, bo zatrzymujemy się tam dość często w celach ukrycia się przed pościgiem.
— Daleko jeszcze do tej zatoki?
— Znajduje się ona na lewym brzegu Nilu po drugiej stronie wsi Kwana. Wejście do niej jest tak zarośnięte, że tylko dobrze obznajomiony może trafić do środka, a okręt cały niknie wśród gałęzi i pnących roślin.
— Tam ma się zatrzymać dziś Oram, nieprawdaż?
— Tak jest. Dopłyniemy na miejsce około północy, gdyż Ibn Asl zarządził, aby o ile możności przyspieszyć jazdę. Po południu spotkamy wyspę Mohabileh, a wieczorem wieś Kwanę.
— Nie mógłbyś się tak urządzić, ażeby w chwili wjazdu do maijeh, znowu warta na ciebie przypadła?
— Owszem, ale — czy... chcielibyście może w tym czasie czmychnąć?
— No, nie, gdyż narazilibyśmy cię na niechybne nieprzyjemności. Uciekniemy dopiero później, gdy cię zluzują z warty. Ale musi się to stać w tym czasie, kiedy ludzie będą na brzegu, nie później, bo gdy się tu zwalą na nocleg, ucieczka byłaby niemożliwą. Może jest z pośród twoich towarzyszy jaki łajdak i nicpoń, którego warto ukarać za rozmaite łotrowskie sprawki?
— O, są tacy, do których mam wstręt.
— Urządź więc tak, aby właśnie na ową krytyczną chwilę przypadła warta takiego draba! Im większy drab tem lepiej, bo gdy uda się nam ucieczka, Ibn Asl wymierzy mu dotkliwą karę. Ale, ale, idzie o główniejszą rzecz. Czy nie wiesz, gdzie znajduje się moja broń? Bez niej nie dałbym sobie rady.
— Ibn Asl schował ją w swej kajucie jako osobistą zdobycz.
— Przekonaj się więc, czy nie przeniesiono jej gdzieindziej, bo to kwestya dla mnie bardzo ważna. Jeżeli się sprawisz dobrze, to nietylko, że cię nie zdradzę, ale wynagrodzę cię jeszcze osobno, bo pieniędzy nam nie odebrano, co zresztą wcale nie jest dla nas dobrą wróżbą, gdyż widocznie są bardzo pewni co do nas. W ostatniej chwili, gdy się przekonam, że ucieczka się uda, zostawię ci pewną kwotę w miejscu, które sam oznaczysz.
— O, jeżeli chcesz, effendi, sprawić mi tę przyjemność, to niema na całym okręcie lepszego miejsca jak tam pod schodami, gdzie leżą maty palmowe. Możesz tam włożyć węzełek z pieniędzmi. Tylko... w jaki sposób dowiem się, żeście uciekli, i czy kto inny nie natknie się przypadkowo na skrytkę? Wspomniałeś przecie, że nikt nie zauważy waszej ucieczki.
— Dam ci znak. W tych okolicach żyją tak zwane koty morskie i zapewne nie jest ci obcy głos tych małp, gdy je kto w nocy nastraszy.
— Znam ten głos.
— Dobrze więc. Ażebyś wiedział, kiedyśmy umknęli, ozwę się trzykrotnie, naśladując głos małpy, i skoro to zauważysz, biegnij w umówione miejsce — a znajdziesz tam nagrodę z pewnością!
— Pragnę z całego serca, effendi, abym znalazł ten upominek, po pierwsze, że ja pieniądze bardzo, a bardzo lubię, a powtóre, będzie to dla mnie oznaką radosną z szczęśliwego obrotu sprawy dla was. Co jeszcze rozkażesz, effendi?
— Radbym się dowiedzieć, jakie nowiny przywiózł Oram, niestety, nie będzie to możliwe, bo nim skończy opowiadanie, my powinniśmy być już w drodze.
— Możliwe, że mi się uda choć cokolwiek usłyszeć, i wówczas zawiadomię cię natychmiast.
— W jaki sposób? Przecie tu będzie warta.
— To nic nie szkodzi. Posłuchaj! Nie możesz uciec zaraz w pierwszej chwili, gdy się zatrzymamy, a Oram będzie opowiadał natychmiast, ja podsłucham i następnie przybiegnę tu podzielić się wiadomością ze strażnikiem, no i oczywiście wy wszystko będziecie słyszeli.
— Istotnie znakomita myśl i upominek dla ciebie będzie tem większy, im więcej pójdziesz mi na rękę. Teraz już dość; wiem wszystko, co mi było potrzebne, a nie chciałbym obciążać twego sumienia innemi jeszcze sprawami.
Na tem skończyło się nasze porozumienie. Spiskowiec postarał się dla mnie o nóż bardzo ostry i spiczasty tak, że na wypadek mógł wystarczyć do uśmiercenia kogokolwiek, ktoby mi stanął na przeszkodzie. Położenie moje bowiem było tego rodzaju, że mogłem ze spokojnem sumieniem odważyć się na wszystko w obronie własnego życia i towarzyszy.
Co za szczęście, że ten człowiek drżał o swą skórę! Byłem prawie przekonany, że około północy zaświta nam zupełna wolność! W ciągu popołudnia przyszło mi na myśl, czy przypadkiem ściana zewnętrzna nie posiada szpar również, i okazało się, że była to myśl wcale dobra. W okręcie nie było żadnego towaru i dlatego zanurzał się w wodę bardzo mało, wskutek czego zewnętrzna ściana w miejscu, w którem się znajdowaliśmy, wystawała ponad poziom i deski były dosyć rozeschnięte, a miejscami smoła poodpadała. Chwyciłem następnie rękojeść noża w zęby i co prawda z pewną trudnością udało mi się wydłubać maleńki otworek na świat. Przez tę dziurkę mogłem jednem okiem zobaczyć dość szeroki zakres. W łodzi poprzód okrętu pracowano ciągle, a nawet wywieszono w niej mały żagiel. Na wszelki wypadek zatkałem potem dziurkę tak, aby ktoś, wszedłszy do celki przed czasem nie mógł jej zauważyć.
Pod wieczór pofatygował się Ibn Asl do nas powtórnie i wywnioskowałem, że jest nas zupełnie pewny, bo zrewidował tylko mnie jednego, poczem wyszedł, nie odezwawszy się ani słowa. Całe szczęście dla nas, że nie zauważył noża, który z przezorności ukryłem w kącie poza Abu en Nilem. Kilkakrotnie kusiło mnie rozpocząć robotę, ale wstrzymywałem się do ostatniej chwili, bo możliwe było, że on jeszcze raz powróci. Wolałem przysunąć się do samej ściany i patrzyć przez dziurkę na Nil. Cienie drzew z lewego brzegu padały ukośnie, a więc słońce miało się już ku zachodowi i widocznie zbliżaliśmy się już do wioski Kwana. Niebawem zapadł zmrok i, nie mogąc już dojrzeć niczego, odsunąłem się od ściany i położyłem się celem wypoczęcia.
Wedle rachuby zachodniej mogła być godzina ósina, gdy nasz spiskowiec objął ponownie wartę. Zamienił potem kilka zaledwie słów ze mną, upewniając, że się nie rozmyślił i że po nim przybędzie następca, któremu nie zaszkodzi choćby bardzo dotkliwa nauczka.
— Kiedy będziemy w maijeh? — spytałem.
— Zaraz po zmianie warty. Ja wyjdę natychmiast na brzeg i, gdyby tylko zaszło co nieoczekiwanego, postaram się ostrzec cię zawczasu. Dotychczas jednak wszystko w porządku. Broń leży w przedniej kajucie Ibn Asla.
Doczekaliśmy się nareszcie zmiany straży. Rozmawialiśmy w kaźni pocichu, co nie uszło uwagi draba, bo wnet otwarł drzwi i począł wymachiwać w powietrzu rzemiennym batem, wymyślając nam przytem od giaurów i psów chrześcijańskich. Musieliśmy milczeć.
Niebawem dały się słyszeć na górze wyraźne głosy komendy. Biegano po pokładzie, puszczano liny, zwijano żagle. Widocznie zbliżaliśmy się już do maijeh. Po niejakim czasie zauważyłem, że okręt skręcił z głównego koryta w bok, a gdy wyjrzałem przez otworek w ścianie, było całkiem ciemno i nie dostrzegłem nawet gwiazd na horyzoncie, co znowu naprowadziło mnie na myśl, że wjechaliśmy zapewne pod baldachim rozłożystych drzew, wznoszących się nad zatoką. Za chwilę rozjaśniło się. Na brzegu zobaczyłem ognisko, a tuż obok stał jakiś człowiek, który wołał głośno:
— Tutaj! Zrzućcie linę, a zaczepię ją o pień drzewa!
Przystań była tak dogodna, że nie zarzucano nawet kotwicy, a tylko zapomocą lin przysunięto okręt nad sam brzeg, poczem spuszczono w dół drabinę, po której schodzili ludzie z pokładu.
Ściana, o którą się oparłem, przypierała do brzegu i mogłem przez dziurkę widzieć stosunkowo bardzo wiele, reszty zaś trzeba się było domyślać. Gdy okręt był już dostatecznie umocowany, zeszli prawie wszyscy na dół i należało się spodziewać, że Ibn Asl raz jeszcze zaszczyci nas swą wizytą, i zaledwie to pomyślałem, zaskrzypiały schody od wewnątrz, ktoś zszedł, zapalił lampę i zapytał:
— Czy wszystko w porządku?
— Wedle rozkazu, — odpowiedział strażnik — psy zaczęły między sobą szczekać, ale uspokoiłem ich natychmiast zapomocą bata.
— Dobrze zrobiłeś. Walić tylko, co się wlezie.
Otwarł drzwi, oświetlił komórkę i obejrzał nas staranie, poczem ozwał się przez zaciśnięte zęby:
— Rozmówię się teraz z Omarem i losy wasze rozstrzygną się ostatecznie. Radzę ci, byś się przygotował na męczeństwo, które czeka cię jeszcze dziś.
— Mówisz jak dziecko, — odpowiedziałem tonem pewności i powagi — co do mego losu, to nie zmienisz go ani na jotę i rozstrzygnęło się, co się miało rozstrzygnąć, bez twego współudziału.
Ibn Asl parsknął głośnym śmiechem i zauważył:
— Trwoga odebrała ci rozum i pamięć, a odzyskasz to napowrót nie dalej jak za godzinkę i zaczniesz śpiewać na inną nutę.
— Miałeś dziś wymowny dowód, co się stać może, jeżeli ktoś ma odwagę zmuszać mnie do — śpiewania...
— Raz ci się udało, ale drugi raz, no zobaczymy!
Zaryglował drzwi, zgasił lampę i odszedł. Popatrzyłem teraz przez dziurkę na brzeg i spostrzegłem, że ludzie zżynali skrzętnie trzcinę i sitowie, ażeby mieć dogodne miejsce na rozłożenie się. Zapalono też więcej ognisk, co wywnioskowałem z cieni drzew.
Nadeszła teraz długo oczekiwana chwila. Wydobyłem z ukrycia nóż i przyczołgałem się do Ben Nila tak, że, trzymając nóż w zębach, rozciąłem powróz na jego rękach. Była to najcięższa i najbardziej żmudna praca, bo łatwo można go było skaleczyć. Reszta poszła gładko i tak zręcznie, że stojący na straży ani się spostrzegł, czy co wewnątrz zajść mogło. Wolni już wszyscy trzej od więzów, wyprostowywaliśmy członki za pomocą ostrożnych ruchów i czekaliśmy na przybycie znajomego, niestety dopiero po upływie pół godziny zatrzeszczały schody i usłyszeliśmy jego głos:
— Słuchaj no! Nowiny, powiadam ci, niesłychane nowiny przyniósł Oram. Szkoda, że nie możesz posłuchać.
— Dyabli nadali wartę w tak ważnej chwili — odrzekł pełniący służbę. — Cóż tam takiego?
— Ów niewierny effendi mówił prawdę. Nasi towarzysze zostali istotnie schwytani, a ośmiu z nich zabito kolbami w walce.
— Allah niech zgubi reisa effendinę, a ten chrześcijański effendi otrzyma należytą nagrodę od nas i nawet zbyteczną byłoby rzeczą przeklinać go. W jaki sposób zdołał się wymknąć Oram? Czy może wogóle nie dał się schwytać?
— Gdzież tam, schwytano go, ale asakerzy nie związali go zbyt silnie i nad ranem zdołał wymknąć się im z rąk, a nawet zabrał im wielbłąda i oczywiście popędził co tchu w kierunku Hassanii, aby nas zawiadomić, ale spóźnił się biedak ledwie o kilkadziesiąt minut.
— A dlaczego nie pędził wprost do naszego obozu, tylko kołował w górę Nilu?
— Bo nie mógł inaczej. Tam właśnie ciągnęli asakerzy reisa effendiny, a schwytanych nowych towarzyszy nie odstawiono do Chartumu, jak chciał początkowo effendi, lecz do Hegazi. Tam asakerzy oczekują effendiego.
— Mogą sobie czekać do sądnego dnia, a zresztą doczekają się natomiast Ibn Asla, który niezawodnie pospieszy na pomoc schwytanym.
— Oczywiście.
— Mój kochany, możebyś mnie zastąpił tutaj przez chwilę, ofiaruję ci za to chętnie....
— Dajże mi pokój, stałem dopiero całe dwie godziny.
Po tych słowach wybiegł w górę. Dotrzymał więc przyrzeczenia, a ponadto udzielił mi w ten naturalny wprawdzie, ale nader dowcipny sposób bardzo ważnych wiadomości i dlatego przygotowałem dla niego umówioną nagrodę, mimo, że należał do moich wrogów i jako zły wogóle człowiek nie zasługiwał na to. Mogłem zresztą nie dotrzymać przyrzeczenia, ale niech tam wie, że chrześcijanin jest uczciwy i, co raz obieca, od tego się nie uchyli.
Rozmowa ostatnia zresztą była dla nas jeszcze pod innym względem korzystną. Zaintrygowany strażnik wystąpił wysoko na schody, aby chociaż coś niecoś podsłuchać, a ja tymczasem mogłem śmiało wyjść z komórki. Zupełnie inaczej mogłoby było się stać, gdyby człowiek ten czuwał tuż koło drzwi. Rygiel odsunąłem za pomocą noża jeszcze w czasie ich głośnej rozmowy, co uszło zupełnie ich uwagi, teraz łatwo już było o swobodę ruchów. Postępowałem tak zręcznie naprzód, a obaj towarzysze tuż za mną, że ani się spostrzegł, kiedy stanąłem tuż za jego plecyma, i w chwili, gdy chciał zawołać na towarzyszy, aby go zastąpiono, chwyciłem go obydwoma rękami za gardło, a towarzysze związali go w okamgnieniu, poczem zakneblowaliśmy mu usta jego własnym fezem i, zaniósłszy go do komórki, zaryglowaliśmy za nim drzwi. Na pokład wyszedłem następnie sam i począłem nasłuchiwać i rozglądać się w około. Na nasze szczęście nie było na pokładzie żywej duszy. Wróciłem w dół, złożyłem w umówionem miejscu sakiewkę, poczem w towarzystwie obu współwięźniów wyszedłem na pokład i, czołgając się na brzuchu, aby na wszelki wypadek nie dostrzeżono mnie, dotarłem do kajuty i nie bez pewnych trudności namacałem broń i zabrałem ją ze sobą.
— No, a co teraz? pytał strwożony Ben Nil. — Czy możemy zejść po drabinie na brzeg?
— Ba, chwyciliby nas z pewnością — zauważył Abu en Nil.
— Którędyż więc mamy się wydostać na świat, powietrzem?
— O, to właśnie. Najlepiej zrobimy, gdy damy susa w dół między nich. Postraszą się i, nim się połapią, co zaszło, — nas już nie będzie.
— Zlituj się, — zauważył Ben Nil — taki skok nie na moje nogi. Połamałyby się w kawałki.
— No, no, — pocieszałem go — obejdzie się bez karkołomnego skoku, spuścimy się po linie i to nie między nich, lecz z przeciwnej strony, do łodzi, którą umkniemy tak dobrze, jak lądem i na własnych nogach.
— Allah, Wallah, Tallah! Co za przepyszna myśl! Ale — effendi, nic z tego nie będzie...
— No, a to czemu?
— Bo łódź znajduje się z tamtej stroriy, gdzie oni siedzą.
— Mnie sie zdaje, że powinna być z przodu, bo tam ją przyczepiono, celem przyspieszenia szybkości statku, O ile sobie przypominam, nie ruszano jej w czasie wjazdu do maijeh, a tylko odpięto żagle. Zobaczmy!
Poraczkowaliśmy w przeciwną stronę okrętu od rzeki i istotnie domysły moje nie były omylne. Łódź wisiała na grubej linie tuż nad wodą. W ciemnicy nie mogliśmy dostrzec, czy znajdują się w niej wiosła, a tylko widniało coś białego.
— Co to? — zapytał Ben Nil nie bez trwogi.
— Prawdopodobnie żagiel, który dodano łodzi w czasie jazdy. Jeżeli to prawda, to niezawodnie będzie tam i maszt, a może nawet i wiosła.
Widziałem rano na przodzie okrętu wiązki pochodni, zrobione z palmowego łyka i żywicy. Zabrałem więc jedną z nich i wrzuciłem do łodzi.
— Na co ci tego? — pytał Ben Nil.
— Zobaczysz później, teraz czas do działania a nie na rozmowy. Chwyć się liny i jazda w dół, a za tobą dziadek, ja ostatni!
Ben Nil zarzucił swą strzelbę na plecy, wyprostował się i pochylił następnie w dół, a w tej chwili dosłyszałem słowa Ibn Asla:
— Przynieście mi tu kubek raki, a żywo!
Jest to rodzaj wódki, którą muzułmanom wolno używać. Domyśliłem się z tych słów, że conajmniej dwu ludzi pobiegnie na pokład po raki i dlatego nalegałem na Abu en Nila:
— Prędzej! Nie spostrzeżono nas jeszcze, ale w tej chwili dwu drabów wspina się po drabinie na pokład!
Musiałem przykucnąć, aby mnie natychmiast nie spostrzegli. Niestety, stary Abu en Nil guzdrał się tak niezdarnie, że pierwszy, który wyszedł na pokład, zobaczył go i poznał odrazu, co się święci.
— Gwałtu! Jeńcy uciekają! Tu wszyscy, a prędko! — wołał pierwszy, biegnąc równocześnie do nas, a za nim dwaj inni. Stary już się chwycił liny i spuścił się w dół, a ja na krawędzi przykucnąłem i w chwili, gdy trzej bandyci dobiegli do tego miejsca, zamachnąłem się kolbą tak silnie, że pierwszy padł odrazu na pokład, drugiego źgnąłem lufą w brzuch i w ten sposób również ubezwładniłem, a trzeci już położył palec na języczku pistoletu, gdy nagle otrzymał potężny cios między oczy i runął jak długi. Trwało to wszystko ledwie parę sekund. Na brzegu wzmógł się niesłychany popłoch i zamieszanie, a część załogi wdzierała się po drabinie na pokład, spychając się i przeszkadzając jeden drugiemu. Tylko niezwykłej przytomności umysłu zawdzięczam ocalenie, bo każda sekunda miała ogromną wartość. Spuściłem się lotem ptaka do łodzi, odciąłem nożem linę, podczas gdy Ibn Asl wrzeszczał w górze jak buldog:
— Gdzie się podzieli? Zabili tych trzech!... Pewnie skryli się w kajucie! Psy! Łotry! Trzymać ich, nie puścić!...
Ja tymczasem najspokojniej w świecie odbiłem od okrętu. Wioseł było kilka. Chwycili je tamci dwaj, ja zaś stanąłem u steru.
— Pst! — szepnąłem do nich. — Sprawujcie się jak najciszej! Ibn Asl nie wie, gdzie jesteśmy. Zeby tylko umknąć na kilkanaście kroków, niech potem strzela! Ciemno jest i z pewnością nie trafi. Wiosłujcie więc do taktu, ale pocichu!...
Zrazu posuwaliśmy się wzdłuż okrętu, aby pozostać w cieniu, następnie skierowaliśmy się na pełną wodę i, znalazłszy się w bezpiecznem mniej więcej oddaleniu, zatrzymaliśmy się. Na brzegu nie pozostał ani jeden człowiek, wszyscy rzucili się na pokład i poczęli przeszukiwać zakamarki okrętu. Towarzyszył temu taki hałas i zamęt, że nie zrozumiałem ani słowa. Możliwe, że znaleziono ubezwładnionego strażnika, ale nas — nie! Po pewnym czasie nastała zupełna cisza. Nie mogąc pojąć, gdziebyśmy się podzieli, naradzali się widocznie między sobą, bo zbili się w kupę.
Mogłem widzieć to wszystko, bo odległość między nami a okrętem nie wynosiła więcej nad trzydziestokrotną długość łodzi.
— Możebyś teraz udał głos małpy, — ozwał się Abn en Nil — jesteśmy wolni.
— Zaniecham tego, a natomiast spróbuję nawiązać rozmowę z Ibn Aslem i to bezpośrednio.
— Niech cię Allah uchowa, wszak wywnioskuje stąd, gdzie jesteśmy, i każe strzelać z karabinów. Jest wprawdzie dosyć ciemno, ale gdyby dali kilka salw, to mogłaby się zabłąkać do nas kula i uśmiercić którego z nas, a to wcale nie należy do przyjemności.
— Nie obawiam się i zobaczysz, że uśmiejemy się przy tej okazyi.
Zwróciłem się twarzą w górę rzeki, pod wodę, przytknąłem obie dłonie do ust i jak przez tubę krzyknąłem głośno, wymawiając zwolna sylaby:
— Ibn Asl! Ibn Asl! Łapaj nas, trzymaj!
Słowa te odbiły się echem o wysoki, gęsty las, który wznosił się wzdłuż brzegu, a mimoto nie straciły wyrazistości.
— To on, ten pies, ten psi syn! — zerwał się Ibn Asi — tam, w górze na wodzie! Widocznie zabrali nam łódź!
Zebrani na pokładzie zaczęli natychmiast przeginać się w dół celem przekonania się, czy istotnie łodzi brakuje, ja zaś ozwałem się znowu w sposób jak poprzednio:
— Tak jest, mamy twoją łódź. Teraz możesz nareszcie żądać ode mnie, bym śpiewał.
— Słyszycie? — ryczał wściekle Ibn Asl.
— Zabrali nam łódź i są tam, sto kroków w górze. Strzelać, hej, strzelać, a wszyscy!...
Rozległ się odgłos kilkunastu strzałów w kierunku zachodnim, podczas gdy my znajdowaliśmy się w stronie południowej. Teraz zwróciłem się twarzą ku wschodowi i, siląc się na głośny śmiech, krzyknąłem:
— Źle strzelacie! Całkiem źle!
Słowa te odbiły się znowu z innej strony i wszyscy skierowali się w tym kierunku, a Ibn Asl komenderował:
— Nie tu, lecz tam są, celujcie do nich tam w dół rzeki!
Znowu padło kilka strzałów i oczywiście bez skutku, poczem raz jeszcze buchnąłem śmiechem w stronę poprzednią, co wprawiło wszystkich w osłupienie, a Ibn Asl darł się na całe gardło:
— Dyabła ma w sobie, wiedziałem o tem już dawno. Patrzcie, on znowu tam w górze!
Nie spodziewałem się sam, że uda mi się tak wyborny kawał, który wprawił nas wszystkich trzech w znakomity humor, niestety nie nadługo. Byliśmy wprawdzie zabezpieczeni już od kul, ale wskutek nieznajomości okolicy, nasuwały się niebardzo wesołe myśli. Szło mianowicie o wyszukanie miejsca, którędyby można wydostać się z maijeh, lecz żaden z nas ani pojęcia o tem nie miał. Wejście do tego zacisza było, jak słyszeliśmy przedtem, zarośnięte tak bardzo, że nawet w biały dzień trudno je było odnaleźć, a cóż dopiero teraz w nocy ciemnej, że oko wykol! A oprócz tego należało się obawiać krokodyli i hipopotamów, których pełno w górnym Nilu, zwłaszcza w miejscach zacisznych.
Na szczęście stary Abu en Nil znał dosyć okolice tej osobliwej rzeki i dowiedziałem się od niego, że powyżej wsi Kwany przybiera ona kierunek północnozachodni, postanowiłem więc kierować się w tę stronę. Po niejakim czasie spostrzegliśmy nad głową gwiezdny pas nieba między wysoko wznoszącemi się ścianami lasu. Pas ten zwężał się coraz bardziej, aż wreszcie znikł i mieliśmy nad głową znów baldachim gałęzi i liści.
— Ściągnąć wiosła! Prawdopodobnie jesteśmy już u wyjścia z zatoki. Przypuszczam, że musi tu być chociaż słaby prąd i ten uniesie łódź na właściwą drogę najpewniej.
— O, to niebezpieczna rzecz, — ostrzegał sternik — jeżeli zawadzimy o co i łódź się wywróci, to zjedzą nas krokodyle.
— Ale my nie zderzymy się z niczem, zobaczysz.
Dobyłem w tej chwili wiązkę, zabraną z okrętu, zapaliłem jedną z pochodni i dałem ją Ben Nilowi, by ją umocował na dziobie łodzi, nie troszcząc się już o to, czy Ibn Asl zauważy światło, czy nie.
Przy świetle spostrzegłem, że znajdowaliśmy się pod olbrzymiemi drzewami senesowemi, których pnie, jak zmierzyliśmy wiosłami, były w wodzie jakie półtora metra. A zatem nie było to wejście do maijeh. Zatrzymaliśmy się koło jednego pnia na chwilę. Zerwałem w tym czasie garść liści i wrzuciłem na wodę — popłynęły. Puściliśmy się więc ostrożnie w tym kierunku, to jest: skręciliśmy całkiem na lewo i natrafiliśmy na szerszy prąd. Woda była tak głęboka, że wiosło nie dostawało wcale dna, a ponadto kręciła się tu i ówdzie nieznacznie.
— Mylisz się, wnuku — zaprzeczył Abu en Nil — woda się kręci w tem miejscu dlatego, ponieważ tuż niedaleko przepływa główny prąd rzeki, ale nie widzimy nic, bo rośliny zasłaniają. Trzeba więc przedostać się stąd przez ten wir koniecznie.
Ba, ale gdzie? W każdym razie naprost, bo z jednej i drugiej strony wznosiły się drzewa, których wierzchołki były tak omotane pnącemi roślinami, że łączyły się z sobą, w wielu miejscach tworząc niejako mosty ponad powierzchnią wody. Rozglądając się bacznie, zauważyłem, że tu i ówdzie rośliny były powyrywane i połamane gałęzie, co naprowadziło mnie na domysł, że tędy właśnie przejeżdżał nokwer Ibn Asla.
— Tędy! — ozwałem się; — chwyćcie wiosła, znam już drogę!
Przeprawiliśmy się całkiem swobodnie i lekko przez tę szyję i ujrzeliśmy nagle otwartą rzekę, a ponad głowami jasno gwiaździste niebo.
— Allahowi niech będą dzięki! — odetchnął sternik — już ogarniała mnie trwoga, bo gdybyśmy byli nie znaleźli wyjścia, to mógł nas Ibn Asl dogonić i schwytać nanowo.
— Nie tak łatwo — odrzekłem. — Nie natrafiwszy na rzekę, bylibyśmy w ostatecznym razie wylądowali i skryli się w gąszczy leśnej i niechby nas Ibn Asl szukał do sądnego dnia. No, ale lepiej w każdym razie, że wypłynęliśmy na pełną rzekę i mamy teraz wolną drogę do reisa effendiny.
— Gdzie chcesz go szukać? Myślisz, że on jeszcze siedzi koło dżezireh Hassania?
— Tego, to ja już wiedzieć nie mogę dokładnie. Przedewszystkiem musimy się bardzo spieszyć. Skąd mamy dziś wiatr?
— Prawie prosto z południa.
Wiatr ten jednak był tak lekki, że ledwie mogliśmy zauważyć dokładnie jego kierunek, ale mimoto dogadzał nam doskonale. Wznieśliśmy zaraz maszt i rozpięli żagiel. Ponieważ stary Abu en Nil był już dosyć zmęczony, posadziłem go u steru, a sam z Ben Nilem zabrałem się do wioseł.
— Czy nie lepiej trzymać się środkiem rzeki? — zapytał stary.
— Nie zupełnie.
— Dlaczego? Przecie tam mielibyśmy pełny wiatr.
— Prawda, ale moglibyśmy łatwo rozminąć się z reisem effendiną.
— Sądzisz naprawdę, że on płynie w górę rzeki?
— To nie, ale możliwe, że ukrył się gdzieś na brzegu, a zresztą niechby sobie był, gdzie mu się podoba, przypuszczam, że na wszelki wypadek rozstawił czujną straż na dalekiej przestrzeni. Dlatego zabrałem zapas pochodni, aby nas łatwiej spostrzeżono.
— Dobrze więc, proszę cię tylko, pozwól mi sterować tak, abyśmy gdzieniegdzie zbliżali się do brzegu. Znam wybornie wszystkie przystanie okrętów, jak również miejsca, skąd roztacza się szeroki widok na rzekę i okolicę.
Oczywiście zgodziłem się na to. Ale niestety, czyż możliwe było wywnioskować, gdzie reis effendina znajduje się w tym czasie? Że odkrył ciepłe jeszcze gniazdo handlarzy niewolników, którzy frunęli, to prawda, mógł również dowiedzieć się od załogi zatrzymanego tamże okrętu o kierunku ucieczki całej bandy. Przypuszczałem więc, że powrócił natychmiast do Hegazi, wsiadł na „Sokoła“ i pożeglował na południe. Jeżeli przypuszczenie to było trafne, to mogliśmy spotkać się z nim w drodze, bądź też rozłożył się gdzieś w wieczór na takiem miejscu, skąd można mieć na oku całą rzekę i oczywiście nie przepuścić żadnego statku bez należytej kontroli czyli, że zatrzyma nas z pewnością.
Płynęliśmy o wiele prędzej, niż rankiem w górę Ibn Asl, bo sprzyjał nam wiatr, a oprócz tego niósł nas prąd i w dodatku mieliśmy wiosła; niestety łódź była za wielka. W mniejszej bylibyśmy jeszcze znaczniej przyspieszyli podróż, mimoto od chwili odbicia od okrętu nie upłynęła nawet godzina, gdy dotarliśmy do Kwany. We wsi tej znajdowały się podówczas składy rządowe rozmaitych zapasów żywności. Każdy okręt, zdążający w górę Białego Nilu, zaopatrywał się tu w niezbędne artykuły, bo im dalej w górę, tem droższa żywność i tem trudniej ją nabyć.
Zatrzymaliśmy się tu na krótki czas, by zasięgnąć wiadomości od harisa el miszrah[11], czy nie przepłynął tędy okręt reisa effendiny. Otrzymaliśmy odpowiedź przeczącą, wobec czego powiosłowaliśmy natychmiast w dalszą drogę.
Noc na Nilu! W duszy poety wywołałaby ona prawdziwe natchnienie, lecz nie dla mnie były w tej chwili poetyckie nastroje.
W ciągu ostatnich nocy spałem bardzo mało, byłem ogromnie znurzony, a tu na dobitek trzeba było wiosłować! Tak samo i Ben Nil poruszał wiosłami jak automat i prawdopodobnie spał podczas tej pracy. Nie odzywał się też stary Abu en Nil. Wprawdzie nie miał on poza sobą tyle przejść, co my, ale milczenie jego miało zgoła inne powody. I gdy go o to spytałem, rzekł:
— Nie jestem wcale zmęczony, effendi, a tylko odbiera mi humor pewna dosyć poważna troska. Jestem przecie dezerterem.
— Ah, obawiasz się więc reisa effendiny?
— Oczywiście. Schwytał mnie przecie wówczas na okręcie niewolników i, gdybyś mi był nie dopomógł do ucieczki, czekała mnie z pewnością dotkliwa kara. Obecnie nawijam się znowu przed oczy temu surowemu panu i kto wie, co będzie ze mną. Ciężko mi wypowiedzieć, effendi, ale... puść mnie jeszcze raz na wolność, pozwól mi wysiąść z łodzi na najbliższym przystanku!
— Chcesz się dostać z powrotem na swój okręt?
— Ba, ale nim do niego zdążę, będę z pewnością uwięziony.
— No dobrze, ale zważ, że byłbyś sam jeden bez żadnych środków, nie masz przy sobie niczego. W jakiż sposób dałbyś sobie radę w dzikiej okolicy?
— Zabiorę Ben Nila.
— O, nie! — przerwał wnuk — jesteś ojcem mego ojca, a Allah przykazał czcić i szanować cię należycie. W tym wypadku jednak muszę ci odmówić posłuszeństwa, bo jestem sługą effendiego i nie odważyłbym się nigdy pozostawić go samego.
— Synu mego syna, ktoby to był przypuścił o tobie! Czy wyprzesz się krwi, która w żyłach twoich płynie? Smiałbyś sprzeciwić się prawu, które nosi każdy człowiek w głębi swej duszy?
— Mnie się zdaje, że miłość dla ciebie i wierność dla effendiego dadzą się ze sobą pogodzić najzupełniej. Nie musisz wcale odłączać się od nas. Znam effendiego i wiem, że otoczy cię swą opieką.
— Ba, ale to przechodzi jego siły.
— Nie należy w to wątpić! On może wszystko, co tylko chce.
— No, ja ci znowu nie przyrzekam więcej, niż mogę, — wtrąciłem — zapewniam cię jednak, mój Abu en Nilu, że nie powinieneś się obawiać. Reis effendina przebaczy ci to, co już minęło.
— O, effendi, gdyby to było prawdą, na klęczkach złożyłbym mu podziękę, bo musisz wiedzieć, że ja nie jestem tak złym, jak ci się wydaje.
— Wiedziałem o tem i dlatego udzieliłem ci pomocy wówczas.
— Nikt już nie ujrzy mnie na pokładzie okrętu handlarza niewolników.
— Wierzę ci i wstawię się za tobą do reisa effendiny.
— Effendi, ty wlewasz balsam na rany mojej duszy i, jeżeli mi daruje reis effendina, to łatwiej uspokoi się moje sumienie i nie będę się już obawiał nikogo i śmiało będę mógł spojrzeć w oczy każdemu, a nawet wrócić do ojczyzny, pewny, że nie grozi mi żadna kara. Ty uratowałeś mi już raz życie i przeczuwam, że gdyby mnie coś istotnie groziło, to nie brałbyś mnie z sobą do reisa effendiny. Cóż ja mu jednak odpowiem, gdy mnie zapyta, w jaki sposób wówczas uciekłem?
— Wyznaj mu całą prawdę!
— Ba, ale on w takim razie pogniewa się na ciebie.
— Nie sądzę, zresztą twój wnuk wyświadczył mu tyle przysług w ostatnich dniach, że może tylko mieć wdzięczność nietylko dla niego, ale i dla ciebie i oczywiście przebaczy ci bez wahania.
To uspokoiło go zupełnie i od tej chwili, że tak powiem, rozwiązał mu się język. Opowiadał mi stary tyle przygód i rozmaitych przejść, że doprawdy miło mi było słuchać, chociaż nieraz ze zgrozą, tego wszystkiego. A droga nasza była długa i monotonna.