Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Tom Tom I
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Hr. L. N. Tołstoj.

Zmartwychwstanie.
Powieść
W PRZEKŁADZIE
Gustawa Dolińskiego,
z przedmową
J. A. Święcickiego.
Tom I.
WARSZAWA.
DRUKARNIA
„Biblioteka Dzieł Wyborowych“
47. Nowy-Świat 47.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 1 Февраля 1900 года.







Leon hr. Tołstoj.



Pisarz, którego pracę najświeższą w przekładzie polskim czytelnikom „Biblioteki“ podajemy, posiada sławę wszechświatową. Przyczyna tej olbrzymiej jego popularności i po za Rosyą nawet, tkwi nie tylko w pierwszorzędnym talencie belletrystycznym hr. Tołstoja, lecz także i w krańcowości jego poglądów na świat i życie, w dążnościach reformatorskich, którym autor poświęcił całą swą indywidualność potężną, oryginalną. Zasady hr. Tołstoja religijne, moralne i społeczne, jakkolwiek nie wolne od sprzeczności bijących w oczy i przeważnie paradoksalne, tak odskakują rażąco od przeciętnej skali pojęć współczesnych, tak się wgryzają w najistotniejsze zagadnienia ludzkości, tak przeczą najpopularniejszym jej hasłom, ideałom i zabiegom, że i ci nawet, którzy w owych zasadach widzą objaw chorobliwości umysłowej, muszą się niemi interesować, choćby tylko ze względu na samą osobę reformatora, który przedzierzgnąwszy się z hrabiego w chłopa, stanął, pozornie chociaż, na wysokości swych teoryj. W Rosyi, pomimo całego zastępu wrogów nieprzejednanych, hr. Tołstoj jest od lat 20 bożyszczem literatury; wszystko, cokolwiek napisze, jest gorączkowo rozchwytywane; zbiorowa edycya dzieł jego wychodzi już w kilkunastu tomach po raz dziesiąty, a ostatnia np. praca tego pisarza, „Zwartwychwstanie“, wykończona dopiero przed kilku miesiącami, wyszła już w 4-em wydaniu, które łącznie z poprzedniemi obejmuje 40,000 egzemplarzy tej książki. Dodam wreszcie że każde dzieło hr. Tołstoja wychodzi jednocześnie prawie we wszystkich językach europejskich.
Za usługi, oddane Piotrowi W., Piotr Tołstoj otrzymał w r. 1724 tytuł hrabiowski. Potomek jego w prostej linii Mikołaj, pułkownik huzarów w wojnie z Napoleonem, ożenił się z niemłodą i nieładną, ale bardzo bogatą księżniczką Maryą Wołkońską, która wniosła mężowi w posagu majątek ziemski, Jasną Polanę, odległą od Tuły o wiorst 15. Tu przyszły na świat wszystkie dzieci z tego małżeństwa, a mianowicie córka czterech synów, z których najmłodszy, Leon, przyszły autor „Zmartwychwstania“, ur. 28 sierpnia r. 1828.
Matkę stracił w 3-im, a ojca w 9-ym roku swego życia. Sieroty, kształcone przez guwernerów Francuzów i Niemców, pozostawały naprzód w Jasnej Polanie pod opieką krewnej Jerpolskiej, oraz ciotki hr. Osten-Saken, a gdy ta umarła, przeniosły się do Kazania, do domu ciotki Juszkow, kobiety próżnej i płytkiej, która w swych wychowańcach rozwijała tylko upodobanie w blichtrze i dążność do zdobycia świetnej karyery urzędowej. Leon był dzieckiem nerwowem, wrażliwem, rozmiłowanem w sobie, nie skłonnem do hamowania się i uległości. To opryskliwy i nie przystępny, to znów starający się podobać wszystkim i być zawsze na pierwszym planie, chłopiec przerzucał się ciągle z ostateczności w ostateczność, od łez do śmiechu, unikając tego wszystkiego, co mu narzucano, jako potrzebę lub konieczność. Niezadowolony ze swojej powierzchowności, miał bowiem twarz brzydką, włosy wichrowate, nos spłaszczony i oczy maleńkie, szare, stawał się coraz drażliwszy i najchętniej tonął w marzeniach, któremi chorobliwie upajał się i odurzał w przekonaniu, że jest sam jeden na świecie, że go wszyscy odpychają i nienawidzą. Czując wszakże całą przepaść pomiędzy rzeczywistością a marzeniami, już w tej epoce pierwszej młodości, Tołstoj, nie znając jeszcze żądnych cierpień rzeczywistych, bratał się coraz silniej ze smutkiem nad cierpieniami urojonemi, a nawet myślał i o śmierci. Dodać też muszę, że ten stan wewnętrzny swego dzieciństwa i młodości odzwierciedlił w pierwszych utworach swoich i że wogóle wszystkie jego dzieła są autobiografią autora, gdyż w każdem z nich przedstawił siebie pod postacią jednego z bohaterów. W 1843 Leon wstąpił do uniwersytetu kazańskiego na wydział języków wschodnich. — Nie zdawszy egzaminu przejściowego, T. przerzucił się na prawo, lecz i na tym wydziale szło nie lepiej, gdyż młodzieniec, wogóle żądny wiedzy, miał wstręt do nauki szkolnej, do wykładów szablonowych i bezdusznych. Zostawszy członkiem klubu arystokratów, to się nurzał w życiu rozpustnem, które bogaci jego towarzysze prowadzili, to znów, pod wpływem walki wewnętrznej, był surowym sędzią swych czynów i tonął po dawnemu w marzeniach upajających. Dla kolegów, a zwłaszcza biedniejszych, zimny i pogardliwy, nie odczuwał dla nikogo uczuć gorętszych, a z nauki drwił głośno, ośmieszając zwłaszcza wszelką poezyę. Wiedze specyalną lekceważył, nęciło go nie bogactwo materyału naukowego, lecz rozwiązywanie ważnych dlań osobiście kwestyj życiowych, gdyż w umyśle młodzieńca już się zrodziły trapiące go śilnie wątpliwości, których sam sobie wyjaśnić nie mógł. Pod wpływem tych wątpień pochłaniał dzieła filozofów starych i nowych, wczytywał się w literaturę Klasyczną i nowożytną w nadziei, że u wielkich myślicielów i poetów znajdzie wskazówki, jak ma pokierować życiem własnem. Jakoż, gdy pewne mgliste jeszcze ideały życiowe zaczęły się rysować w miotanej zwątpieniem duszy Tołstoja, młodzieniec rzuca uniwersytet, który mu w ciągu lat trzech żadnej nie przyniósł korzyści, osiada w Jasnej Polanie, uczy się gospodarstwa teorytycznie i praktycznie, odwiedza chaty swych włościan, udziela im rady i pomocy, pragnąc stać się dobrodziejem tych biedaków, którzy się uginali pod ciężarem nędzy i ciemnoty. „Największem nieszczęściem — pisał Tołstoj — jest nędzny, opłakany stan chłopów, a to zło poprawić można tylko przez pracę i cierpliwość. Czyż nie jest moim obowiązkiem świętym starać się o szczęście tych 700 ludzi, za których muszę przed Bogiem odpowiadać?“ To nagłe współczucie dla doli chłopów, któremi, jak i jego towarzysze, pogardzał przedtem, zawdzięcza Tołstoj dziełom Rousseau’a, który wpoił również w młodzieńca i wstręt do form obłudnych życia kulturalnego. Przekonawszy się jednak bardzo prędko, że „łatwiej jest stworzyć własne szczęście, niż obdarzyć niem innych“, Tołstoj, rozczarowany pracą nad ludem, rzuca Jasną Polanę i zapisuje się na uniwersytet w Petersburgu. Lecz po złożeniu zaledwie paru egzaminów opuszcza stolicę i zabrawszy z sobą jakiegoś Rudolfa, utalentowanego muzyka, wraca do swego majątku, żeby śród pracy nad harmonią dźwięków stać się wielbicielem najgorętszym... Bethowena.
Jeden wieczór nieszczęśliwy — pisze w swej manografii R. Lewenfeld — może decydować o całym losie człowieka. Tak się też stało i z Tołstojem. Musiał dla ratowania majątku oszczędnością, wyjechać na Kaukaz, gdzie wstąpił do wojska (-. 1851), w którem już służył najstarszy brat jego, Mikołaj. I tu także T. usiłował zbliżyć się z ludem, zgłębić charakter góralów i zbadać naturę żołnierza rosyjskiego na Kaukazie.
Śród cudów przyrody, wypraw myśliwskich i nieustannych walk z Czeczeńcami, wpatrując się w przepiękne oczy jakiejś czerkieski, która dumnie miłość jego hrabiowską odrzuciła, i marząc o... krzyżu za waleczność, Tołstoj, uczuwszy nagle chęć tworzenia, napisał pierwszy swój utwór „Dzieciństwo“ r. 1852. Otrzymawszy list pochlebny od Niekrasowa z obietnicą rychłego wydrukowania utworu, Tołstoj pisze „Poranek obywatela“, „Najazd“ i „Chłopięctwo“, układa plan powieści p. t. „Kozacy“ i kreśli pierwsze rozdziały „Młodości“. W tych wszystkich utworach autor, obok mnóstwa sylwetek zdjętych z natury, opisuje w bohaterze głównym samego siebie, przedstawiając to wszystko, co przeżył od lat pacholęcych: rezultat swej pracy wewnętrznej, swoich spostrzeżeń, troskliwych studyów nad sobą i nad życiem. „Piszą do mnie — słowa Tołstoja — ze współczuciem i obawą, że ja tu zginę w tej głuszy, że zgrubieję, że od wszystkiego odwyknę, że się ożenię z kopaczką. Strach! Miałżebym zmarnieć w ten sposób, gdy może sądzono mi było wielkie szczęście zostania mężem hrabiny B., ochmistrzem lub marszałkiem szlachty?! O jakżeście wy nędzni i godni politowania! Wy nie macie pojęcia o szczęściu i o życiu! Trzeba je raz poznać w jego piękności naturalnej, trzeba raz widzieć i ocenić prawdę i piękność, żeby się na zawsze, w proch rozpadły wasze mowy i myśli, wasze życzenia szczęśliwości dla mnie i dla siebie. Szczęście — to żyć z naturą widzieć ją i mówić do niej!... “
W tym zwrocie Tołstoja do natury nie ma wcale żywiołu romantycznego, gdyż romantyzm, ani życiowy, ani skrystalizowany w pisarzach najpotężniejszych tego kierunku, zapełnię na Tołstoja nie oddziaływał. 23-letni młodzieniec, będący jeszcze pod wpływem Rousseau’a, wielbi naturę nie dla niej, nie dla jej czarów samych w sobie, lecz ze względu na jej przeciwieństwo z życiem, pełnem obłudy, fałszu i przewrotności. „Czyż wobec tej przyrody czarującej — pisze autor — może ostać się w duszy człowieka uczucie nienawiści, zemsty i namiętnych pragnień tępienia istot sobie podobnych?!“ Będąc jednak w ciągłej rozterce z samym sobą, nie unika bynajmniej ponęt owego życia, które pod wpływem wzrastającego sceptycyzmu przedstawiał sobie coraz czarniej. Nie zdobywszy żadnych odznaczeń na Kaukazie, Tołstoj, po wybuchu wojny krymskiej, sięga w r. 1854 po laury wojenne w Sewastopolu, gdzie jako oficer przebył śród walk morderczych długie oblężenie tego miasta. Natchniony grozą wypadków, których był dzielnym uczestnikiem, napisał przy huku dział 4 opowieści: „Sewastopol w grudniu r. 1854“, „Sewastopol w maju r. 1855“, „Cięcie lasu“, ze wspomnień kaukazkich i „Sewastopol w sierpniu r. 1855“. Jeżeli poprzednie prace zjednały mu uznanie w kołach inteligentnych stolicy — to opowiadania Sewastopolskie rozsławiły go już bardzo szeroko. Cesarzowa Aleksandra płakała, czytając je, a cesarz Mikołajki, wzruszony niemi, polecił „oszczędzać tego młodego pisarza i przenieść go z 4-ej bateryi w miejsce więcej bezpieczne.“ Prace sewastopolskie odznaczają się temi samemi zaletami, które przejawił już Tołstoj w swoich utworach kaukazkich. Nadzwyczajna subtelność opisów, grzeszących często nadmiarem drobiazgowości, prawda, jasność i przedmiotowość w przedstawianiu charakterów i wypadków, wyczerpująca analiza duszy ludzkiej, brak wszelkiego patosu, wszelkich uniesień fantazyi w obrazowaniu najstraszniejszych scen wojny — oto cechy znamienne tych utworów. Już na Kaukazie Tołstoj ze szczególnem upodobaniem wtajemniczał się w duszę żołnierza, w Sewastopolu pogłębił jeszcze te studya gwoli wykazania, że prawdziwe męztwo zasadza się nie na brawurze bezmyślnej i zuchwałem rzucaniu się w ogień dla zdobycia orderów i odznaczeń, lecz na niewzruszonem pełnieniu swych obowiązków, bez względu na wszelkie okoliczności. Już w tych pierwszych utworach Tołstoj zalecał człowiekowi kulturalnemu czerpanie sił moralnych od ludu. Już teraz, porównywając swe życie przeszłe z obecnem, brzydzi się swym egoizmem bezgranicznym i zaczyna pojmować jasno, że szczęście zasadza się tylko na altruizmie. Miłość dla bliźnich i zaparcie się siebie — oto ideały, które coraz bardziej ogarniają duszę Tołstoja, wskazując mu drogę doskonalenia samego siebie i walki z trucizną kulturalną. Udział w walkach sewastopolskich spotęgował w Tołstoju jego pogardę dla życia, które teraz wydało mu się nad wyraz nędzne wobec cierpienia mas i wobec odwiecznych idei wszechświatowych. Tu także uświadomił sobie należycie owo przeciwieństwo pomiędzy milczącem bohaterstwem ludu a próżną chełpliwością inteligentów i na niem osnuć miał później największe swe dzieło. A jednakże dzięki sprzecznościom dwoistej natury swojej, Tołstoj odczuł silnie nowy zawód na drodze życiowych niepowodzeń. Gdy pomimo dzielności, jaką okazał w czasie wojny, nie otrzymał, po jej ukończeniu, stanowiska figeladjutanta, o którem marzył, rozgoryczony wziął dymisyę i wyjechał do Petersburga w końcu r. 1855.
W stolicy Tołstoj przyjmowany był wszędzie z otwartemi rękoma, jako wsławiony już bohater i literat. Pierwszą noc spędził u Turgieniewa, który wówczas, będąc u szczytu sławy, wprowadził 27-letniego Tołstoja do grona ówczesnych znakomitości literackich. Korzystając z rozrywek, które się na każdym kroku nastręczały, Tołstoj używa życia całą piersią. Nie skłonny do przyjaźni, a pochopny do wypowiadania śmiało swych myśli, prowadzi wojnę ze wszystkimi literatami, zarzucając im brak trzeźwości, pozowanie i zanik etycznych ideałów. Nie bije pokłonów przed wielkością dzieł Puszkina, zwie Szekspira autorem tuzinkowym, wyszydza utwory Hercenowskie, jednem słowem, nie uznaje tego wszystkiego, co ogół stawia na wyżynach. „Obmierzli mi ludzie — pisał Tołstoj — i obmierzłem także sam sobie, pojąwszy, że w zaślepieniu swojem myśmy nie umieli odpowiedzieć na najprostsze pytanie życia: co dobre, a co złe? Czując to kłamstwo, a nie mogąc odnaleźć prawdy cierpiałem; zbywało mi jednak na sile, żeby zerwać z chełpliwą godnością artysty, poety i nauczyciela. I owszem, pycha i zwaryowane przekonanie, żem powołany do uczenia ludzi, sam nie wiem czego, potęgowało się we mnie z chorobliwością wzrastającą. Pogrążony w takiem szaleństwie, przeżyłem jeszcze lat sześć!“ Gdy do tych udręczeń moralnych przyłączyła się i urojona obawa o życie, — Tołstoj, uważający siebie w tym czasie za suchotnika, rzucił Petersburg i osiadł na zawsze w Jasnej Polanie roku 1856. Pod wpływem życia wielkomiejskiego napisał Tołstoj cztery powiastki o charakterze moralno-pouczającym. W „Notatkach Markiera“, w których, jak wszędzie u niego, spotykamy żywioł autobiograficzny, autor stara się uwolnić od nie bezpiecznych namiętności, w „Dwóch Huzarach“ przedstawia dwa pokolenia ludzi niemoralnych, w „Zamieci“ opisuje podróż nocą od jednej stacyi pocztowej do drugiej podczas zadymki śnieżnej, w „Albercie“ przedstawia nieszczęsne koleje życia owego muzyka Rudolfa, który przez słabość charakteru zaprzepaścił olbrzymie zdolności muzyczne. Słysząc wszędzie słowo „postęp“, jako najwyższe hasło wieku, i wiedząc, że przedstawiciele tej idei byli albo źli, lub nieszczęśliwi, Tołstoj przyszedł do przekonania, że gdy postęp nie jest w stanie ani uszczęśliwić człowieka, ani go dźwignąć moralnie, musi być fałszem wierutnym. Dla ugruntowania się w tem przekonaniu, wyjechał za granicę, żeby sprawdzić, czy i na Zachodzie, jak w Rosyi, cywilizacya nie wytworzyła ani szczęścia, ani moralności. Jakoż r. 1857 jedzie przez Niemcy do Paryża, gdzie znalazł się śród kolonii rosyjskiej z Turgieniewem na czele, a potem do Włoch i do Szwajcaryi, gdzie napisał opowiadanie p. t. „Lucerna“. Z pracy tej widać, że dawne jego wątpliwości wzmogły się jeszcze i że rozczarowanie do rezultatów cywilizacyi owładnęło Tołstojem całkowicie. Po powrocie z za granicy zamieszkał przez czas dłuższy w Moskwie, co nie przeszkadzało mu jednocześnie poświęcać się muzyce, którą namiętnie lubił, pisaniu i modnym wówczas ćwiczeniom gimnastycznym. Tak upłynęły lata 1858 i 9-ty. Gdy ubóstwiany brat jego starszy, Mikołaj, dostawszy suchot, musiał wyjechać za granicę, Tołstoj pospieszył za nim, zwiedzając po drodze szkoły w Berlinie, Lipsku, Dreźnie i innych miastach niemieckich. Śmierć brata była dla Tołstoja ciosem, który nim wstrząsnął do głębi duszy i pchnął na drogę najskrajniejszego pesymizmu. Żeby zagłuszyć swoje cierpienia, Tołstoj podróżuje długo po Europie, zwiedza Rzym, Paryż i Londyn, wchodząc w stosunki z najwybitniejszymi ludźmi tej epoki, oddając się z całą gorliwością studyom nad szkolnictwem europejskiem. W podróży powrotnej poznaje się w Brukselli z Prudonem i z Lelewelem, w Wejmarze z Getem, a tu także, jak również w innych miastach turyngskich, zwiedza ogródki freblowskie; w Dreźnie obcuje po raz drugi ze słynnym wówczas Auerbachem, a w Berlinie, zwiedziwszy seminaryum Disterwega, polemizuje z nim o pojęcie wychowania i wykształcenia.
Podróż ta, w której Tołstoj zgłębiał również filizofię Bakona, Comte’a i Schopenhauera, rozszerzyła bardzo widnokrąg jego wiedzy, dając mu wszakże tylko jej rezultaty negatywne. Z powrotem Tołstoja do kraju r. 1861 schodzi się oswobodzenie włościan, które pisarz ten zrazu wysławia, a później silnie krytykuje, twierdząc, że pod względem materyalnym było ono dla dobrobytu chłopów szkodliwe.
W r. 1862, 34-letni hr. Tołstoj żeni się z 18-letnią panną Bers, córką doktora niemca w Moskwie, osobą dobrą i wykształconą. Odtąd nic opuszcza już nigdy rodzinnego ogniska, oddany całkowicie wychowaniu dzieci, których liczba miała z czasem dojść do 14, studyom naukowym, pisaniu, a nadewszystko urzeczywistnianiu swoich ideałów społecznych i moralnych. Jeszcze w r. 1849 Tołstoj założył u siebie pierwszą szkołę ludową, z czasem zaś otworzył ich w swoim powiecie 14, gdyż pedagogika ludowa pochłaniała go coraz silniej. W szkole Jasno-Polańskiej i sam wykładał, a za jedyną metodę przyjął usunięcie wszelkich metod, krępujących zarówno nauczyciela, jak ucznia. To też w szkole jego panowała swoboda dla obu stron najzupełniejsza. Założywszy pismo pedagogiczne p. t., „Jasna Polana“, Tołstoj okrom sprawozdań z rozwoju szkół swoich, drukował w niem artykuły teoretyczne, która skrajnością swoją i dziwactwami doprowadzały pedagogów urzędowych do rozpaczy. Idąc w radykalizmie swoim coraz dalej, Tołstoj wygłosił: że nie lud u nas, ale my u ludu uczyć się powinniśmy, człowiek bowiem — jak twierdził Rousseau — rodzi się doskonałym, wychowanie zaś nie poprawia ludzi, lecz ich psuje. Im dziecko jest więcej popsute, tem mniej je należy wychowywać, tem więcej potrzebuje ono swobody. Dziecko pożąda tylko materyalu, którego dostarcza mu nauczyciel, dlatego jedynie, żeby rozwijało się harmonijnie i wszechstronnie, kierując się instynktem własnym.
Jeszcze w r. 1859 Tołstoj napisał książkę p. t. „Trzy śmierci“, w której przedstawia obraz śmierci wogóle, przejście od bytu do niebytu i stosunek wszystkiego, co istnieje, do jego końca. Jak się odnosi do śmierci człowiek wykształcony, jak — syn ludu, jak wreszcie przedmiot bezduszny — drzewo... Naturalnie, autor stara się wykazać, że śmierć jest straszna tylko dla człowieka kulturalnego, gdyż wszelka łączność żywa pomiędzy nim a naturą nie istnieje. W tym samym roku wyszło „Szczęście rodzinne“, które autor widzi nie w pierwszej gorączce miłości, przechodzącej z czasem we wdzięczność, lecz w ciągłej wspólności interesów i pragnień, uwarunkowanej troską o dzieci.
W „Polikuszce„ (tak się nazywa bohater opowiadania) wydanym w r. 1860, autor przeciwstawia panią i obywatelkę prostemu ludowi, który straciwszy całkiem poczucie godności ludzkiej, zależy w zupełności od kaprysu swych panów. „Kozaków,“ po 10 latach pracy, wydał Tołstoj dopiero w r. 1863, a zasadniczym ich motywem jest przekonanie, że kultura — to wróg szczęścia ludzkiego. W tymże roku wyszedł „Chołstomier“, wymowna opowieść o starym koniu, z którym właściciele obchodzą się nie jak z istotą żywą, lecz jak z rzeczą. Autor przedstawił w tym koniu lud nieszczęśliwy przed wyzwoleniem z poddaństwa, wskazując na pojęcie o własności, jako na główne źródło cierpień ludzkich. Tołstoj niezmordowanie badał owe sprzeczności, spotykane wszędzie, gdzie tylko świat cywilizowany stykał się ze światem naturalnym. Usiłowania w tym kierunku skłaniały go coraz potężniej ku światu naturalnemu, to też samolubstwu przeciwstawia zaparcie się siebie, walce o byt — humanizm pełen miłości, a niezgodzie narodów — pokój wieczny.
Wzrastająca ciągle popularność Tołstoja doszła do zenitu po wyjściu największej jego pracy p. t.: „Wojna i pokój“ (1864 — 9). Jest to obraz społeczeństwa rosyjskiego w okresie wojen Napoleońskich od r. 1805 do 1815. Są tu osoby historyczne, jak: cesarz Aleksander, Napoleon, Kutuzow, Sperański, są też i postacie wymyślone, lecz właściwym bohaterem tego romansu, lub, jak chcą niektórzy krytycy, epopei, jest Rosya w śmiertelnej walce z cudzoziemcami. Prosty i słaby węzeł romantyczny służy tu jedynie za spoiwo rozdziałów historycznych, politycznych i filozoficznych. „Przy czytaniu tego dzieła — mówi krytyk francuski de Vogue — zadowolenie osiąga się za tę samą cenę, jak przy wstępowaniu na szczyt góry; droga ciężka, którą się gubi niekiedy, trzeha wielu trudów i wysiłków, żeby wejść na szczyt. Lecz kto go dosięgnie i obejrzy się wokoło siebie — jakże wspaniałą otrzyma nagrodę za swą wytrwałość!“ Wszystkie osoby tego romansu żyją w najściślejszem znaczeniu tego słowa, przechodzą, dźwigają się i upadają, niesione przez powolny potok zmian, wypełniających zasadniczą treść ich życia. „Jest to — pisze Hennequin — nowa zupełnie sztuka odzwierciedlania życia takiem, jakiem ono jest w rzeczywistości, t. j. czemś przechodniem, jakiemś powolnem spalaniem się węgli, przyjmujących tysiące kształtów, zanim się w popiół rozsypią. Nie ma nic prawdziwszego nad to dokonywające się ciągle przeobrażanie charakterów, zawsze zgodnych z sobą, lecz odnawiających się przy każdym stanie swego rozwoju nieustannego. Tołstoj nie ma rywala w sztuce przedstawiania całego życia; gromadząc sceny, opowieści i spostrzeżenia, odtwarza on człowieka ze wszystkiemi jego porywami i błędami, z całą jego różnobarwnością, z właściwemi jego istocie cechami na drodze całego życia. „Wszystkie zaś sceny przedstawia z jasnością i ścisłością uderzającą, przykuwając uwagę czytelnika nie oratorstwem, nie stylem, którego nie ma, lecz tylko spostrzegawczością, obrazowością i wyrażeniami jak najbliższemi rzeczywistości.“ Zato trudno się zgodzić z twierdzeniem Brandesa, że Napoleon w dziele Tołstoja przedstawiony jest z wyjątkową prawdą i wielką siłą artystyczną. W tym jednym bodaj wizerunku autor nie stanął na wysokości zadania, choć niewątpliwie był w zgodzie ze swoim skrajnym realizmem. Przeciwnik jego, Kutuzow, jest przedstawiony po mistrzowsku i on to uosabia fatalistyczną ideę Tołstoja, że głupota i bezczynność tego wodza była zupełnie odpowiednią śród wypadków, które musiały przyjąć obrót taki a nie inny, gdyż obrońcą kraju nie może być nigdy żaden bohater, ale naród. Rozum ludzki dla Tołstoja tak jest nieudolny wobec zagadki naszego życia, że w niem i najsłabsza inteligeneya równa się najpotężniejszej. To też drugim największym obok Kutuzowa bohaterem nawskroś narodowym jest prosty chłop żołnierz, Karatajew. Odczuć i uświadomić sobie ducha narodowego, zlać się z masą, roztopić swoją indywidualność w tej masie, jak cukier w wodzie — oto jedyne, podług T. dostępne dla człowieka szczęście. Karatajew zdobył je odrazu, organicznie, jak trawa barwę; inteligent musi je zdobywać walką wewnętrzną i cierpieniem. Tak też cierpiał i Bezuchow, trzeci z głównych bohaterów romansu i dopiero pod wpływem Karatajewa znalazł rozkosz niewysłowioną w pokorze, niedostatku życiu bez własnej woli, gdyż tylko „działalność bezwiedna, przynosi owoce człowiekowi.“ Pesymizm — jak widzimy — wgryzał się coraz silniej w umysł Tołstoja, który sam określając to uczucie, które dodatnio przeobraziło Bezuchowa, nazywa je — „nieokreślonem, wyłącznie rosyjskiem uczuciem pogardy do wszystkiego, co jest warunkowe, sztuczne i ludzkie“, t. j. do tego, co większość ludzi za dobrodziejstwo życia poczytuje. „Jest to właśnie to uczucie — wyjaśnia Tołstoj — wskutek którego rekrut ochotnik przepija ostatnią kopiejkę, człowiek pijany tłucze zwierciadła i rozbija wszystko bez żadnej przyczyny widocznej, wiedząc, że za szkodę odda grosz ostatni; jest to uczucie, wskutek którego człowiek, spełniając czyny w znaczeniu powszedniem bezrozumne, próbuje rzekomo swej władzy osobistej i swojej siły, żeby stwierdzić istnienie nad życiem Sądu wyższego, stojącego po za ludzkiemi warunkami.“ Podług Tołstoja, Niemiec jest pewny siebie na podstawie nauki, Anglik na podstawie swych praw obywatelskich a „Rosyanin dlatego, że niczego nie wie i wiedzieć nie chce, nie wierzy bowiem, żeby można było cośkolwiek poznać w zupełności.” W r. 1877 wyszedł drugi duży romans p. t. „Anna Karenina”, w którym autor z właściwem sobie mistrzowstwem przedstawił obraz współczesnego mu mieszczaństwa. Oderwanym bohaterem tego romansu jest obowiązek w walce z namiętnościami.

Trafnie określił krytyk francuski indywidualność Tołstoja, twierdząc, że „jest to umysł chemika angielskiego w duszy buddysty indyjskiego.“ „Żaden kierunek filozoficzny — mówi o sobie Tołstoj — nie działał na mnie tak silnie, jak sceptycyzm, który też doprowadził mnie do stanu graniczącego z obłąkaniem.*“ Rozdźwięk wewnętrzny, płynący z przeciwieństwa pomiędzy rzeczywistością a ideałem, nie jest bynajmniej objawem patologicznym, gdyż z owych właśnie przeciwieństw człowiek czerpie najlepsze siły do czynu, a na ciągiem pokonywaniu tych przeciwieństw zasadza się postęp ludzkości. Ale owa „dusza buddysty”, nie pozwalająca Tołstojowi skorzystać ze sceptycyzmu, jako z potężnej dźwigni naukowej, rzuciła go w otchłań pesymizmu beznadziejnego, który mało się różnił od Nirwany. Pesymizm ten jest częścią plemienny, gdyż w mniejszym lub większym stopniu dziedziczyli go wszyscy prawie pisarze rosyjscy, w części zaś Tołstoj zawdzięcza go naturze swego umysłu, pogrążonego jedynie w analizach najskrajniejszych, a wreszcie pesymizm Tołstojowski ma niewątpliwie swe źródło i w dziełach Schopenhauera, jak tego, między innemi, dowiedli i Charles Recolin w, L’anarchie littéraire” (str. 279 i nast.) i R. Saitschick, („Die Weltanschaung Dostojewski’s und Tolstoi’s“ str. 63 i nast.), który słusznie nazywa Tołstoja „wiernym uczniem filozofa Frankfurckiego.” Wszelako Tołstoj, nie zatrzymując się na wynikach pesymizmu swojego mistrza, brnął coraz głębiej w analizie tajemnic bytu i stanął szybko nad przepaścią obłędu lub samobójstwa. W słynnej „Spowiedzi” swojej Tołstoj opowiada o podróżnym, który w drodze napotkał zwierzę krwiożercze. Ratując się, wskoczył do studni suchej, lecz spostrzegłszy na dnie jej smoka z paszczą rozwartą, schwycił za gałęzie rosnącego w szczelinie krzewu. Wszelako krzew ten wcześniej czy później urwać się musi, gdyż łodygę jego podgryzają dwie myszy: czarna i biała. Podróżny widzi to i pojmuje, że lada chwila musi zginąć, a widząc i pojmując to wszystko, liże językiem zapiekłym krople miodu na listkach krzewu. Zwierzę krwiożercze pustyni i smok — to śmierć; myszy — to czas, krzew — to życie; kropelki miodu — to radości życia. „Te dwie krople miodu — pisze Tołstoj — które dłużej niż inne zamykały mi oczy na straszną prawdę t.j. miłość dla rodziny i upodobanie w pisaniu — już dla mnie przestały być słodkie. Rodzina? mówiłem sobie — żona i dzieci — to także ludzie; i oni muszą albo żyć w kłamstwie, albo patrzeć oko w oko strasznej prawdzie. Poco mi życie? Dlaczego ja mam ich kochać i chronić? Kochając ich, nie mogę przed niemi ukryć prawdy, a prawda — śmierć! Sztuka... poezya... to tylko okrasa życia i przynęta; skoro zaś życie straciło dla mnie wszelki powab, to czyż mogę sam tumanić innych?... Bez względu na silę przekonania, że przecież pęknie jakieś naczyńko w sercu i wszystko się skończy, nie mogłem oczekiwać cierpliwie tego końca. Groza ciemności była zbyt wielka i pragnąłem jak najprędzej wyzwolić się od niej sznurkiem lub kulą. Myśl o samobójstwie była tak ponętna, że musiałem chytrze bronić się przed nią, pragnąc jeszcze skupić wszystkie siły dla wywikłania się z tego.. I ta myśl o samobójstwie opanowała mnie wówczas, gdym był zupełnie szczęśliwy, bo miałem wszystko: rodzinę piękną, środki obfite, sławę ciągle rosnącą, szacunek bliźnich, zdrowie, siłę ciała i duszy, zdaje się wszystko... Tak! alem nie miał już wiary w znaczenie rozumne czegokolwiekbądź w życiu... Żyj — a nie myśl — radzili mi wszyscy, lecz nie mogłem pójść za tą radą, gdyż za dużo przedtem myślałem; teraz zaś nie mogłem nie widzieć dnia i nocy, które mnie prowadziły do śmierci.“ Straciwszy wiarę w jasno określony cel życia, w dobro, cnotę, w harmonię świata, a następnie w wiedzę, naukę i sztukę, a wreszcie w Boga — Tołstoj napróżno szukał odpowiedniego równoważnika. To, co dla większości ludzi było pociechą i celem życia, dla niego było śmiesznością, złą i wstrętną. Marzył o prawdzie jednej, jedynej, jak jest jedyną natura cała, prawdy zaś względne były dlań obłudą i potwornością. Oto jak oskarża sam siebie w swojej „Spowiedzi“: „Nie mogę bez zgrozy, wstrętu i bólu zwrócić się myślą do lat dawniejszych swojego życia. Zabijałem ludzi na wojnie, wyzywałem na pojedynek, żeby mordować; przegrywałem w karty, trwoniłem to wszystko, co dla mnie chłopi w trudzie zapracowali, krzywdziłem, rozpustowałem, oszukiwałem. Kłamstwo, złodziejstwo, rozpusta wszelkiego rodzaju, pijaństwo i obżarstwo, gwałt — jednem słowem nie było występku, któregobym się nie dopuścił, i za to wszystko chwalono mnie; wszyscy podobni mi ludzie uważali mnie i uważają za człowieka względnie uczciwego.”
Zdawało się, że Tołstoj był w położeniu bez wyjścia. Przewertowawszy całą mądrość książkową starą i nowszą, na jedno ciągle pytanie swoje: „czem jest życie?” jedną tylko odbierał odpowiedź: „śmierć.” Pełen lęku przed tą straszną ostatecznością. Tołstoj zwrócił się nakoniec do tego, który zawsze z uśmiechem podawał rękę tonącemu — t. j. do ludu, do masy. „Dzięki — mówi Tołstoj — jakiejś dziwnej miłości fizycznej do prostego ludu, która pozwoliła mi zrozumieć i przekonać się, że on nie jest tak głupi, jak my twierdzimy, postanowiłem szukać treści życia nie u tych, którzy jej nie znając, zabijają się, lecz u tych miliardów istot żyjących, które pracują, dźwigając na sobie życie nasze i własne.“ Jakoż z tego źródła Tołstoj dowiedział się, że „siłą życia — wiara.” Ponieważ jednak wiary odrazu zdobyć nie można, Tołstoj więc poszedł jej szukać u mnichów i księży, czynił studya nad Ewangelią, pościł i tonął w modlitwach, z zupełnem zaparciem się siebie. Dopiero po takim nowicyacie i po długiej walce wewnętrznej, Tołstoj powiedział sobie: „żyj podług wiary, a uwierzysz.” Jakoż przez lat kilka Tołstoj pracował z wytrwałością niezmordowaną, żeby dojść do gruntownego zrozumienia Ewangelii, którą, przy pomocy wszelkich studyów specyalnych, sam sobie wyjaśniał i komentował. „Przeżyłem lat 55 — pisze Tołstoj w. r. 1883 — i, za wyjątkiem 15-tu lat dziecinnych, byłem przez całe życie nihilistą w ścisłem znaczeniu tego słowa, t. j. nie socyalistą rewolucyjnym, jak się zwykle ten wyraz pojmuje, lecz nihilistą pod względem wiary. Gdym jednak przed 5 laty uwierzył w naukę Chrystusa — życie moje nagle zmieniło się. Już nie pragnąłem tego, co dawniej, gdyż to, co przedtem za dobre poczytywałem — złe było; a to, com za złe uważał — było dobre. I ja także, jak łotr na krzyżu, uwierzywszy nauce Chrystusa — ocalałem; i ja także, jak ów łotr na krzyżu — przygwożdżony zostałem jakąś siłą do życia cierpień i zła.”
Mistycyzm tedy — jeśli tak nazwać się godzi doktrynę niedostępną dla wszelkiej idei metafizycznej — ocalił wprawdzie Tołstoja od samobójstwa, ale, na nieszczęście, utwierdził go w tych wszystkich aberracyach reformatorskich, które odtąd twórca „Pokoju i wojny” ogłasza urbi et orbi, dla zbawienia całej ludzkości. „Rosyanin — pisze Rollin — tak jest przenikniony duchem chrześciańskim, że gdy mu się zdarzy zerwać z wiarą, tworzy natychmiast z nihilizmu swego nową religię, do której przenosi wszelką szlachetność i cały mistycyzm tej religii, którą porzucił. Ci zaś, którzy pozostają wierni Ewangelii, przesadzają zwykle jej surowość, przyjmując tylko naukę o grzechu z zaniedbaniem nauki o łasce.” Tak się bodaj stało i z Tołstojem, który, pokrzepiony na duchu, obwieszcza, że: podstawową ideą życia jest idea religijna, że ona jest ideą praktyczną, gdyż wyzwalając człowieka z więzów egoizmu osobistego, prowadzi go do czynów dobrych; że współczesna nauka świata sprzeciwia się nauce Chrystusa, opartej na miłości i na braterstwie, gdy życie nasze — tylko na sile; że nie należy przeciwdziałać złemu i wreszcie, że trzeba kochać bliźnich więcej niż siebie. „Czy chcesz — mówi Tołstoj — żeby cię wszyscy więcej kochali niż samych siebie? To życzenie twoje spełnione być może tylko wówczas, gdy wszystkie istoty będą żyły dla dobra innych i kochały ich więcej niż siebie. Lecz jeżeli tylko przy takim warunku to dobro będzie dla ciebie możliwe, to i ty musisz kochać swych bliźnich więcej niż siebie.“ Dobrze ale w jakiż sposób mam okazać bliźnim taką swą miłość? Pomagaj im — odpowiada Tołstoj — ale, broń Boże, nie pieniędzmi, nie wiedzą, nie czynnym współudziałem, skierowanym przeciwko złu, lecz jedynie pomocą osobistą, ręczną. To znaczy, gdy się sąsiadowi dach zawali lub piec popsuje — chrześcianin, w duchu Tołstoja, nie może ani dać pieniędzy na naprawę, ani wysłać ludzi do przerobienia czego potrzeba, lecz powinien własną ręką dopomódz do sporządzenia dachu lub komina. Gdy jednakże szaty hrabiowskie z takim altruizmem nie licują, Tołstoj przywdział na zawsze strój chłopski, żeby w nim już ciągle ziemię orać, nawóz rozrzucać, buty naprawiać i t. d. „Hr. Tołstoj — pisze wykwintny krytyk M. K. Michajłowskij — uważa wszystkie znakomite utwore swoje, napisane przed owem przeobrażeniem się w reformatora, za fałsz, za truciznę, a spokojnie patrzy, jak owe fałsze sprzedają się w tysiącach egzemplarzów trzy razy drożej i w sieci swoje chwytają ciągle nowe serca. Dlaczego hr. Tołstoj, pisząc dla nas, dla ludzi cywilizowanych, popisuje się realizmem najskrajniejszym, a ludowi daje jakieś dziwactwa tajemnicze, których nie ma w rzeczywistości? Więc dla nas którym podaje tyle prawd gorzkich i tyle zarzutów nawet niesprawiedliwych — prawda zupełnie naga, a dla ludu, teoretycznie podniesionego do wielkości — nieprawda nawskroś fantastyczna?“ Krytyk ten, poddawszy gruntownej analizie powiastki ludowe hr. Tołstoja, wykazał również i moralną ich niedoskonałość, zwłaszcza, że główną tendencyę tych powiastek stanowi osławiane „niesprzeciwianie się złemu.“ „Ciężko jest — dodaje ten sim autor — patrzeć na wysoce utalentowanego pisarza, który jest sławą 1 dumą ziemi rodzinnej, jak sam dobrowolnie schodząc z piedestału, sądzi właśnie, że na niego wstępuje” („Próby krytyczne, ” 1887, str. 185).
Po ostatniem opowiadaniu p. t. „Śmierć Jana Ilijcza (1883) zamykającem drugi, poważny okres twórczości hr. Tołstoja, pisarz ten, nie chcąc szerzyć dłużej, jak sam nazywał, „kłamstw” podobnych, postanowił strzaskać na zawsze pióro belletrystyczne, poświęcając je tylko propagandzie swoich przekonań. Jakoż, prócz wzmiankowanych powiastek dla ludu, rzucił w świat nie małą liczbę książek, rozpraw i artykułów, jak „Moja spowiedź”, „Moja religia”, „Co robić?” „Idźcie dopóki macie światło”, „Owoce wiedzy”, „Co to jest sztuka” i w. i. Wszystkie te prace, których nić przewodnią staraliśmy się powyżej uwydatnić, okrom bogactwa idei, bardzo głębokich i prawdziwych» zawierają i majaczenia chorobliwe na znany nam temat o szkodliwości wszelkiej kultury i o „potędze ciemnoty.“ Dwa ostatnie wyrazy stanowią tytuł rozgłośnego dramatu Tołstoja z ostatniej doby. Do tego okresu należy równie sławna „Sonata Kreuzerowska”, która podług Rollin’a, powinnaby nosić tytuł „Marche au néant“, marsz do nicości. Jest to historya człowieka, który ożeniwszy się z miłości, przechodzi do nienawiści, a w końcu morduje swoją żonę. Autor z olbrzymim talentem skreślił tę analizę , przedstawiając krok za krokiem rozwój stopniowy potęgującej się nienawiści w sercu bohatera dramatu, Pozdniszewa. Jest to utwór napisany najściślej w duchu Schopenhauera. Jak ten filozof, tak i Tołstoj nie może darować kobiecie, że ona miłość uduchowniła, a już o kształceniu jej nawet słyszeć nie chce. „Kobietą idealną, podług niego, jest ta, która oddaje się wyłącznie swemu żeńskiemu powołaniu, t. j. rodzi, karmi i wychowuje jak największą ilość dzieci zdolnych do pracy. Nie potrzebuje ona chodzić na kursy, niech tylko czyta Ewangelię, nie zamykając oczu, uszu, a przedewszystkiem serca.” Wogóle autor z całą wiedzą naszą poczyna sobie bez ceremonii. „Niektóre nauki — mówi on — jak filozofia, historya, ekonomia polityczna, starają się tylko wykazać, że obecny porządek społeczny wypływa ściśle z praw naturalnych i że wola ludzka nie może ich zmienić, że więc organizacya ta jest racyonalna, a wszelka próba przekształceń bezprawna i bezużyteczna. Druga kategorya nauk, t. j. nauki doświadczalne, jak: matematyka, astronomia, chemia, fizyka, botanika, cała historya naturalna, zajmują się rzeczami, nie mającemi żadnego związku z istnieniem ludzkości; zadawalają one tylko ciekawość i mają zastosowanie praktyczne jedynie dla klas wyższych. Pierwsza kategorya nauk jest szkodliwa nietylko przez wiadomości fałszywe, lecz i przez samo swoje istnienie, gdyż zabiera miejsce wiedzy prawdziwej; druga zaś kategorya nauk, któremi tak się dziś chełpią, jest szkodliwa przez to, że odwraca uwagę ludzi Od przedmiotów rzeczywiście ważnych i że z postępu technicznego tylko uprzywilejowani korzystają... Wiedza prawdziwa powinna zająć się tylko zbadaniem jak należy i jak nie należy uorganizować życie społeczne i osobiste: jak ustalić stosunki płciowe, wychować dzieci, eksploatować ziemię i uprawiać ją samemu bez ucisku innych, jak traktować cudzoziemców i zwierzęta i jak roztrzygnąć wiele innych kwestyj wspólnego stosunku ludzi. Sztuka nakoniec powinna przeprowadzić z pod panowania rozumu pod władzę uczucia tę prawdę, że szczęściem ludzi jest zgoda i że w miejsce gwałtu panować powinno królestwo Boga, t. j. miłości, która stanowi najwyższy cel życia.”
Z powyższego widzimy, że hr. Tołstoj przeklina i unicestwia całą kulturę wszechświatową, gasi bez trwogi potężne światło cywilizacyi, zwalając na nią wszystkie zbrodnie, wszelkie cierpienia i wszystkie nędze ludzkości! Absolutny powrót do natury i niezłomne wykonywanie wskazanych wyżej zasad moralnych — oto jedyne panaceum, które ma zażegnać wszystkie choroby, trapiące ducha i ciało ofiar, zarażonych trądem cywilizacyi!!... Lecz jaki kataklizm zdoła pchnąć ludzkość ku owym padołom odrodzenia? — tego nam już autor nie obwieszcza...
Niestety! łatwiej przekląć cywilizacyę, niż się jej wyrzec!. tę prawdę hr. Tołstoj stwierdza najwymowniej sam na sobie, pomimo, że już zamienił frak na sukmanę!...
Ostatnie dwie prace beletrystyczne Tołstoja: „Pan i Robotnik”, po mistrzowsku przedstawiony obraz dwu ludzi zagrożonych śmiercią podczas zawiei śnieżnej, i „Zmartwychwstanie”, które sądowi czytelników pozostawiamy.

J. A. Święcicki.
E. S. Łukasz. Rozdział VI. Uczeń nie bywa lepszym od mistrza; a wydoskonaliwszy się, każdy, będzie jako nauczyciel jego.

Mat. 21. Wtedy Piotr przystąpił do Niego i rzekł: Panie, ile razy mam przebaczyć bratu memu, co zgrzeszył przeciwko mnie — do siedmiu razy?
Mat. 22. A Jezus odpowiedział mu — i nie mówię tobie 7 razy — ale siedem razy po siedemdziesiąt.
Mat. R. VII. A widzicie słomkę w oku bliźniego, a belki w swojem oku nie widzicie.
E. S. Jana. Rozdział VIII. Kto z was bez grzechu, niech pierwszy na nią rzuci kamieniem.




I.

Daremnie starali się ludzie, zbici w gromadę stotysięczną na jednem miejscu, aby zeszpecić tę ziemię, na której się cisnęli i gnietli. Napróżno brukowali ten szary proch granitem, aby nic na nim nie rosło. Napróżno wyrywali każdą trawę drobną, dymili węglem kamiennym i naftą, obcinali drzewa, wypłaszali zwierza i ptactwo. Wiosna była wiosną nawet w mieście. Grzało słońce, zieleniła się i rosła trawa, choć ją gracowano i tępiono. Rosła ona nietylko na trawnikach i bulwarach, ale w szczelinach płyt kamiennych. Topole, brzozy, czeremchy rozwijały swe lipkie i wonne liście, nabrzmiewały pąki lipowe, gołębie, kawki i wróble wiły radośnie gniazda, brzęczały muchy około ścian, nagrzanych słońcem. Weseliły się rośliny i ptaki, i owady i dzieci. Ale ludzie dojrzali, dorośli, nie przestali oszukiwać się i dręczyć wzajemnie. Ludzie byli przekonani, że świętem i ważnem, to nie ten ranek wiosenny, nie ta piękność Bożego świata, dana dla szczęścia wszechstworzenia, piękność darząca spokojem, miłością, zgodą, lecz świętem i ważnem to tylko to, co oni wymyślili, aby panować jedni nad drugimi. Więc nic dziwnego, że i w urzędzie gubernialnego więzienia, jako rzecz świętą i doniosłą uznawano nie to, że tak dla zwierząt, jak i dla ludzi płynie oto wesele i błogość wiosny, ale, że wczoraj przysłano opatrzone numerem, nagłówkiem i pieczęcią polecenie, aby dziś, t. j. dnia 28 kwietnia, o godzinie dziewiątej rano, dostawić do sądu troje znajdujących się w śledczem więzieniu aresztantów, a mianowicie dwie kobiety i jednego mężczyznę. Jedna z kobiet, jako najgłówniejsza winowajczyni, miała być dostawiona osobno. Przeto na zasadzie takiego polecenia, w dniu 28 kwietnia, w ciemnym i cuchnącym kurytarzu więziennego oddziału dla kobiet pojawił się starszy dozorca. Za nim weszła na korytarz siwa już, o bladej i zmęczonej twarzy kobieta, ubrana w kaftan z rękawami o szerokich wyłogach, podpasana pasem z niebieską wypustką. Była to dozorczyni.
— Potrzebujesz pan Masłowej — zapytała, podchodząc z dyżurnym dozorcą do jednej z cel, której drzwi otwierały się na korytarz.
Nadzorca, brząkając kluczami, odemknął zamek, i otworzywszy drzwi celi, z których buchnął jeszcze większy niż w korytarzu zaduch, zawołał: „Masłowa, do sądu!“ I znów przymknął drzwi i czekał.
Nawet w podwórzu więziennem było czyste, świeże powietrze pól, przywiane wiatrem do miasta. Zato w korytarzu czuć było dziegieć i zgniliznę. Powietrze duszne, działające przygnębiająco na każdego nowego przybysza. Dośwadczyła tego na sobie, nawet przywykła do zaduchu dozorczyni. Wszedłszy na korytarz, uczuła zmęczenie i senność. W celi więziennej słychać było krzątaninę, stąpanie bosych nóg, i kobiece głosy.
— Żywo! ruszaj się tam, Masłowa — krzyknął przezedrzwi starszy dozorca.
W parę minut wyszła rzeźko z celi i, obróciwszy się szybko, stanęła obok dozorcy średniego wzrostu, o wydatnej, pełnej piersi młoda kobieta w szarym więziennym płaszczu, przywdzianym na biały kaftan i białą spódnicę. Na nogach miała płócienne pończochy i więzienne trzewiki. Głowę obwiązała białą chustką, z pod której widocznie umyślnie wymykały się loki kręconych czarnych włosów. Twarz kobiety była nadzwyczajnej białości, tej białości właściwej u ludzi długo pozostających w zamknięciu, a przypominającej kiełki kartofla, w wilgotnej piwnicy wyrosłe. Białe były drobne i szerokie ręce, białą pełna szyja, widniejąca z pod szerokiego kołnierza płaszcza. Przy matowej bladości cery, tem żywszą zwracały uwagę czarne, błyszczące oczy, nieco obrzmiałe — ale żywe. Jedno oko nieco zezowało.
Trzymała się nadzwyczaj prosto, podając pełną pierś naprzód. Wyszedłszy na korytarz z nieco zadartą głową, spojrzała wprost w oczy dozorcy i stanęła jakby gotowa spełnić wszystko, co jej polecą. Dozorca chciał już zamknąć drzwi, gdy wtem wychyliła się z nich blada, surowa i pomarszczona twarz gładko uczesanej starej kobiety. Staruszka zaczęła coś mówić do Masłowej. Ale dozorca nacisnął drzwiami na głowę starej, i głowa znikła. W celi zachychotal śmiech kobiecy, Masłowa także się uśmiechnęła i podeszła do małego, zakratowanego we drzwiach okienka.
Staruszka przycisnęła twarz z drugiej strony okna i zawołała ochrypłym głosem:
— Nie mów, co niepotrzeba, trzymaj się przy swojem i koniec.
— Niech się raz skończy, gorzej nie będzie — odpowiedziała Masłowa.
— Wiadomo, że raz, a nie dwa — rzekł starszy nadzorca — przeświadczony urzędownie o swoim dowcipie. — No, marsz za mną!
Oko staruszki zniknęło z otworu zakratowanego. Masłowa wyszła na środek korytarza i drobnym, szybkim krokiem podążyła za starszym dozorcą. Zeszli nadół po schodach kamiennych, minęli jeszcze więcej niż w żeńskim oddziale cuchnące i hałaśliwe cele męzkie, z których przez okienka w drzwiach umieszczone, patrzały ciekawie oczy, i weszli do kancelaryi, gdzie już czekało dwóch żołnierzy z karabinami. Pisarz wręczył jednemu żołnierzowi przesiąkły dymem tytoniowym papier i wskazawszy na aresztantkę, rzekł: „Zabierz!“ Żołnierz, chłop nowogrodzki, z czerwoną i ospowatą twarzą, włożył papier za wyłóg rękawa od szynela, i uśmiechnąwszy się, dał znak koledze, Czuwaszowi o wydatnych szczękach, wskazując oczyma na aresztantkę. Żołnierze z aresztantką zeszli ze schodów, kierując się do głównego wyjścia.
W drzwiach bramy otworzyła się furtka. Żołnierze, przestąpiwszy z aresztantką próg, wyszli na podwórze więzienne, a następnie podążyli przez miasto środkiem brukowanych ulic.
Dorożkarze, kucharki, sklepikarze, robotnicy, urzędnicy zatrzymywali się, patrząc ciekawie na aresztantkę. Niektórzy kiwali głowami myśląc: „Oto do czego prowadzi złe i nie takie, jak nasze, postępowanie.” Dzieci spoglądały z przestrachem na zbrodniarkę, uspokajając się tem tylko, że za nią idą żołnierze i nic złego zrobić im nie potrafi.
Chłop wiejski, sprzedający węgiel, napiwszy się herbaty w garkuchni, podszedł do aresztantki, przeżegnał się, i dał jej kopiejkę. Konwojowana zarumieniła się, skłoniła głowę i coś rzekła. Widząc zwrócone na siebie spojrzenia, nieznacznie, głowy nie zwracając, spoglądała ukosem na patrzących — i weseliło ją owo zainteresowanie.
Cieszyło ją także czyste, w porównaniu z więziennem, powietrze wiosenne, ale źle było iść po kamieniach nogami, co od chodzenia odwykły, a przeszkadzały także niezgrabne, ciężkie ciżmy więzienne. Patrzała przeto pod nogi i starała się stąpać o ile można lekko. Przechodząc koło sklepu z mąką, przed którym spacerowały, kołysząc się z boku na bok, gołębie, tylko co nie nastąpiła nogą na jednego siwka. Gołąb porwał się i trzepocząc skrzydłami, przeleciał jej koło samego ucha. Pęd wiatru wionął na jej twarz. Uśmiechnęła się, a potem westchnęła cicho, wspomniawszy dolę swoją.




II.

Dzieje aresztantki Masłowej — to zwykłe dzieje. Była córką niezamężnej dziewki dworskiej, mieszkającej przy matce, jako pastuszka wiejska, u panien właścicielek wioski. Dziewczyna ta miewała co rok dziecko, a jakto zwykle po wsiach bywa, dziecko chrzcono, a następnie matka nie karmiła niepożądanego, nieoczekiwanego i przeszkadzającego w robocie niemowlęcia, i niemowlę wkrótce umierało z głodu.
W ten sposób zmarło pięcioro dzieci. Wszystkie chrzcono, potem głodzono i dzieci marły. Szósty dzieciak, owoc miłości z przejezdnym Cyganem, był dziewczynką. I nie uniknąłby zwykłego losu, ale traf zdarzył, że do obory przyszła jedna ze starych panien właścicielek, aby wyłajać dziewki za śmietankę, cuchnącą krowieńciem.
W oborze leżała położnica ze ślicznem i zdrowem dziecięciem. Stara panna wyłajała za śmietankę, wyłajała i za to, iż puszczono rodzącą do obory, i miała już iść precz, gdy ujrzawszy dzieciątko, rozradowała się niem i zapragnęła być chrzestną matką. Ochrzciła tedy dziewczyninę, a potem, litując się nad swoją chrześniaczką, dawała mleko i pieniądze matce, i dziewczynka wychowała się. Stara panna nazwała ją „ocaloną.” Dziewczynka miała trzy lata, gdy matka jej zachorowała i umarła. Babka pastuszyna nie mogła dać sobie rady z wnuczką, wtedy stara panna wzięła dziewczynę do siebie. Czarnooka dziewczyna była nadzwyczaj żywą i miłą, a stare panny nie mogły się nią nacieszyć.
Jak to mówiliśmy, dwie były stare panny. Młodsza Zofia lepsza, i ona to właśnie trzymała do chrztu dziewczynę, starsza, Marya, surowa. Zofia stroiła dziewczynę, uczyła czytać i chciała uczynić z niej swoją wychowanicę. Marya utrzymywała, że z dziewczyny należy zrobić służebną dobrą pokojówkę. Była przeto wymagającą, karała, a nawet czasami biła dziewczynę, zwłaszcza w chwilach złego humoru.
Wynikiem tego podwójnego wpływu było, że dziewczyna wyrosła pół na pokojówkę, a pół na wychowankę. Więc i zwano ją także nieokreślonem imieniem, nie Kasią, nie Kasieńką, lecz Kachną.
Umiała szyć, sprzątała pokoje, czyściła kredą obrazy, paliła, mełła i podawała kawę, a czasami siedziała z pannami i czytała im głośno.
Starano się o nią, ale nie chciała iść za nikogo, czując, że życie z tymi ludźmi pracy, którzy pragnęli ją poślubić, byłoby trudnem dla niej, zepsutej wygodami pańskiego życia.
Tak przeszło lat szesnaście. A kiedy szesnaście lat już minęło, do panien dziedziczek przyjechał krewny, bogaty student, i Kasia, nie śmiejąc tego ani jemu, ani sobie powiedzieć, zakochała się w paniczu.
W dwa lata później znów tenże sam krewny przyjechał do ciotek, idąc na wojnę, zabawił cztery dni, otumanił i uwiódł kochankę, a wsunąwszy jej ostatniego dnia w garść storublówkę, odjechał.
Od tej pory wszystko jej zbrzydło. Myślala tylko o tem, jakby uniknąć wstydu, który ją czekał. Zaczęła leniwie i źle obsługiwać panny, i sama nie wiedząc dlaczego, jak to mówią „poniosło ją.” Pannom nagadała impertynencyj, czego następnie bardzo żałowała, i zażądała uwolnienia ze służby.
I panny, bardzo z niej niezadowolone, odprawiły ją.
Zgodziła się za pokojówkę do „stanowego.“ Ale przebyło na tej służbie tylko trzy miesiące, bo stanowy, 50-cioletni siwosz, zaczął się do niej zalecać, i pewnego razu, gdy te zalecanki stały się natarczywe, uniosła się, nazwała go durniem i starym dyabłem, i odepchnęła tak silnie, że się przewrócił. Wygonili ją przeto za hardość.
Iść do służby nie było po co — czas rozwiązania nadchodził, więc zamieszkała u wiejskiej babki, handlującej wódką.
Poród odbył się pomyślnie. Ale babka, odbierając przedtem dziecko u chorej kobiety na wsi, zaraziła Kasię gorączką połogową, a chłopca odesłała do domu wychowawczego, gdzie dziecko, wedle opowiadania starej baby, co je woziła, zaraz po przyjeździe umarło.
Zamieszkawszy u babki wiejskiej, Kachna miała pieniędzy 127 rubli: dwadzieścia siedem zarobionych, a setkę otrzymaną od uwodziciela. Kiedy zaś opuszczała dom akuszerki, posiadała tylko 6 rubli. Nie umiała szczędzić grosza, wydawała dużo na siebie. Babka za posiedzialne, jadło, herbatę porachowała za dwa miesiące 40 rubli, 25 rubli poszło na wysłanie dziecka. Babka wyprosiła 40 rubli pożyczki na krowę, 20 rubli poszło na ubranie i podarunki, słowem, skoro Kachna wyzdrowiała, nie miała grosza przy duszy, i trzeba było postarać się o służbę. Miejsce trafiło się u leśniczego. Leśniczy był człowiekiem żonatym, ale również, jak i stanowy, od pierwszego dnia zaczął się zalecać. Zona pomiarkowała się i zastawszy raz męża sam na sam z Kachną w pokoju, rzuciła się na nią, chcąc bić. Kachna stawiła opór, przyszło do bitki, wskutek czego wygnano ją z domu, nie zapłaciwszy należnych zasług. Wtedy Kasia pojechała do miasta i zamieszkała u ciotki. Mąż ciotki był introligatorem; przedtem miał się dobrze, następnie stracił całą klientelę i pił, przepijając wszystko, co tylko dostał do ręki.
Ciotka utrzymywała niewielką pralnię i z tej pralni żyła z dziećmi i wspomagała pijaka męża. Zaproponowała Masłowej, aby została u niej praczką. Ale Masłowa, widząc ciężką dolę pracujących u ciotki praczek, zwlekała z postanowieniem, szukając w kantorach miejsca służącej.
I znalazło się miejsce u pani, mającej dwóch synów, uczniów gimnazyalnych. Po tygodniu służby starszy syn, wąsaty szóstoklasista, przestał się uczyć i Masłowej pokoju nie dawał. Matka winę przypisywała Masłowej i oddaliła ją. Nowego miejsca nie było, ale tak się zdarzyło, że Maslowa, przyszedłszy do kantoru stręczeń, zastała tam panią w pierścionkach i bransoletach na opuchłych, nagich rękach. Pani ta, dowiedziawszy się o położeniu Masłowej, szukającej miejsca, dala jej swój adres i zaprosiła do siebie. Masłowa poszła. Pani przyjęła ją uprzejmie, poczęstowała ciastkami i słodkiem winem, i posłała swoją pokojówkę do kogoś z kartką.
Wieczorem do pokoju wszedł wysoki mężczyzna z długiemi, siwemi włosami i siwą brodą i natychmiast przysiadł się do Masłowej i żartować z nią zaczął. Gospodyni wyszła z nim do drugiego pokoju i Masłowa słyszała, jak mówiła: „świeżutka, ze wsi.“ Potem gospodyni zawołała Masłową, powiedziała jej, że to literat, mający dużo pieniędzy, i że on niczego nie pożałuje, jeżeli tylko mu się będzie podobała. Podobała się Masłowa i literat dał jej 25 rubli, obiecując często się z nią widywać. Pieniądze rozeszły się szybko na zapłatę za utrzymanie ciotce, na nową suknię, kapelusz i wstążki. W kilka dni literat przysłał po nią po raz drugi. Poszła. Znów dał jej 25 rubli i zaproponował przeprowadzkę do osobnego mieszkania.
Mieszkając w lokalu najętym przez literata, Masłowie podobał się wesoły subiekt, mieszkający w tem samem podwórzu. Więc sama uprzedziła o tem literata i przeprowadziła się do małej oddzielnej stancyjki. Dysponent, obiecujący żenić się, nie powiedziawszy ani słowa, porzucił ją i wyjechał do Nowogrodu. Masłowa została samą.
Chciała mieszkać osobno, ale jej nie pozwolono. Wtedy powróciła do ciotki. Ciotka, widząc ją w sukni modnej, zarzutce i kapeluszu, przyjęła ją z honorami i nie śmiała proponować miejsca praczki osobie, zajmującej wyższy szczebel w hierarchii społecznej.
Zresztą Masłowa ani myślała teraz o tem. Patrzyła ze współczuciem na to życie katorżne, jakie wiodły blade z wychudłemi rękoma praczki, piorąc i prasując w atmosferze do 30-tu stopni nagrzanej mydlanej pary, przy otwartych zimą i latem oknach. I wzdrygała się na samą myśl, że i ona mogła wprządz się do takiego maneżu. Masłowa paliła już papierosy oddawna, obecnie przyzwyczajała się coraz więcej do picia. Wódka ciągnęła ją nie tylko dlatego, że była smaczna, ale więcej dla tego, że niosła jej zapomnienie tych ciężkich chwil, jakie przeżyła, że dawała pewność i przeświadczenie o jej znaczeniu, czego nie miała bez wódki. Bez wódki obco jej jakoś było, wstyd ją gnębił. Masłowa miała do wyboru: albo służbę, gdzie czeka ją prześladowanie mężczyzn, albo stanowisko pewne, spokojne i uprawnione. Prócz tego, myślała zapłacić tem uwodzicielowi swemu, i subjektowi handlowemu, i tym wszystkim ludziom, którzy jej zło czynili.
Przytem skłaniała ją, a nawet spowodowała ostateczne postanowienie ta okoliczność, że mogła zamawiać sobie suknie, jakie zapragnęła. Aksamitne, jedwabne, balowe, z wycięciem, jak się podoba. A kiedy pomyślała sobie, jak będzie wyglądała w żółtej jedwabnej sukni, ubranej czarnym aksamitem, poprostu wytrzymać nie mogła. I od tej chwili rozpoczęło się dla niej to życie, jakie wiodą setki i tysiące kobiet, życie, co dla dziewięciu dziesiątych z całej liczby kończy się chorobą męczącą, przedwczesną zgrzybiałością i śmiercią.
Po nocnej orgii ciężki sen rankiem i we dnie. Około godziny trzeciej lub czwartej po południu leniwe wstawanie z brudnej pościeli, selcerska woda po przepiciu, kawa, wałęsanie się po pokojach w peniuarach, kaftanach, szlafrokach, patrzenie w okna, sprzeczki. Następnie perfumowanie ciała i włosów, przymierzanie sukien, kłótnie o nie z gospodynią, przeglądanie się w zwierciadle, malowanie twarzy i brwi, słodka i tłusta strawa. Dalej strojenie się w jasną jedwabną suknię, wyjście do malowanego, jasno oświetlonego salonu, przybycie gości, muzyka, tańce, cukry, wino, papierosy...
Tak przeżyła Masłowa siedem lat. W ósmym roku, kiedy liczyła 26 lat wieku, wydarzyło jej się to właśnie, za co zamknięto ją w więzieniu, a teraz prowadzono do sądowej sali, po sześciu miesiącach pobytu w kryminale razem z mordercami i złodziejkami.




III.

W tej samej chwili, kiedy Masłowa, zmęczona długim pochodem pod konwojem, dochodziła do sądowego gmachu, krewny jej wychowawczyń, tenże sam książę Dymitr, syn Iwana Nechludow, co ją uwiódł, spoczywał jeszcze na wysokiej sprężynowej z puchowym materacem pościeli, i rozpiąwszy kołnierz białej holenderskiej nocnej koszuli, z zakładkami na gorsie, palił papierosa. Patrzył przed siebie w dal i dumał. Dumał o tem, co należy mu zrobić obecnie, i o tem, co było wczoraj.
Rozmyślając o wczorajszym wieczorze, przepędzonym u Korczaginów, ludzi zamożnych i ze znaczeniem, z których córką wedle powszechnego głosu opinii, powinien był się ożenić — westchnął i rzuciwszy wypalonego papierosa, chciał wydostać ze srebrnej papierośnicy drugiego. Ale rozmyślił się i spuściwszy z łóżka gładkie, białe nogi, znalazł niemi pantofle, narzucił na szerokie plecy jedwabny szlafrok i stąpając szybko i ciężko, poszedł do sąsiadującej z sypialnią ubieralni, przesiąkłej sztucznym zapachem eliksirów, wody kolońskiej, fiksatuarów i perfum wschodnich. Tam wyczyścił osobliwym proszkiem plombowane w wielu miejscach zęby, wypłukał płukaniem wonnem, a następnie zaczął się myć i wycierać rozmaitego rodzaju ręcznikami. Wymywszy woniejącem mydłem ręce, wyczyściwszy starannie szczoteczkami długie paznogcie, w dużej marmurowej umywalce, umył twarz i tłustą szyję, i poszedł do trzeciego pokoju, gdzie przygotowany był natrysk. Obmywszy tam chłodną wodą muskularne, dobrze obłożone tłuszczem białe ciało, wytarł się kosmatem prześcieradłem, wdział czystą, prasowaną bieliznę, świecące się jak lustro trzewiki, i siadł przed toaletą, czesząc dwiema szczotkami niewielką czarną, kędzierzawą bródkę i rzedniejące na przedniej części głowy, kręcące się włosy. Wszystkie rzeczy, jakich używał, wszystkie przyrządy toaletowe, bielizna, odzież, obuwie, krawaty, szpilki, spinki, były przedniego gatunku, drogie, skromne, proste, mocne i cenne.
Z dziesiątka szpilek i krawatów wziął te, co były pod ręką. Dawniej było to nowem i zabawnem, dziś stało się obojętnem Niechludow ubrał się w oczyszczone i przygotowane na krześle ubranie. Wprawdzie nie zupełnie świeży, ale czysty i pachniący, poszedł do długiego ze świeżo wczoraj przez trzech chłopców wyfroterowaną posadzką jadalnego pokoju, gdzie stał duży, dębowy bufet i takiż sam duży rozsuwany stół, mający coś wspaniałego w szeroko rozstawionych, niby lwie łapy, rzeźbionych nogach. Na stole tym, pokrytym cienką, krochmaloną, z dużemi frendzlami serwetą, stał srebrny imbryk z wonną kawą, srebrna cukiernica, kubek ze śmietanką prażoną i koszyk ze świeżym plackiem, sucharkami i biszkoptami. Obok zastawy leżały nadesłane listy, gazety i nowy zeszyt Revue des deux Mondes. W chwili, kiedy Niechludow zabierał się do przejrzenia dzienników, weszła drzwiami z korytarza dość otyła, stara już kobieta, w żałobie, w czarnej koronkowej chusteczce na głowie. Była to pokojowa zmarłej niedawno w temże mieszkaniu matki Niechludowa, Agrafia Piotrowna, pełniąca obecnie obowiązki zarządzającej domem. Agrafia ostatnie dziesięć lat przebyła z matką Niechludowa za granicą i miała wygląd i maniery pańskie. Przebyła w domu Niechludowych od dzieciństwa i znała Dymitra jeszcze Miteńkiem.
— Dzień dobry panu — rzekła wchodząc.
— Witam panią — cóż tam nowego, dobrego? — spytał żartobliwie Niechludow.
— Jest list, nie wiem, czy od księżnej, czy od księżniczki. Pokojowa przyniosła już dawno i czeka na odpowiedź — rzekła, podając list i uśmiechając się znacząco.
Uśmiech ten oznaczał, że list pochodził od księżniczki, z którą, wedle mniemania Agrafii, Niechludow miał się żenić. I ta właśnie okoliczność, zaznaczona uśmiechem gospodyni, nie była księciu przyjemną.
— Więc powiem jej, niech zaczeka. — I zobaczywszy szczoteczkę do zmiatania okruchów ze stołu, leżącą nie na właściwem miejscu, przełożyłażyła ją w inne miejsce i kołysząc się, wyszła z jadalni.
Niechludow otworzył woniejący list i czytał. Na arkuszu grubego, szarego papieru z nierównemi brzegami, cienkim szerokim charakterem było napisane co następuje:
„Zobowiązawszy się być pamięcią pańską, przypominam, że dziś, t. j. 28 kwietnia, masz pan zasiadać w sądzie przysięgłych, przeto nie możesz pan jechać razem z nami i Kołosowem oglądać obrazów, jak to pan wczoraj ze zwykłą sobie lekkomyślnością przyrzekł.
A moins que vous ne soyez disposé á payez la cour d’assises les 300 roubles d’amenque vous vous refuser pour votre cheval, za to, że nie stanął w porę. Przypomniałam to sobie wczoraj zaraz po wyjściu pańskiem. Więc niech pan pamięta.

Ks. UL Korczagina.

Na drugiej stronie był dopisek: „ Maman vous fait dire que votre couvert vous attendue jusqu’a la nuit. Venez absolment a quelle heure que cela soit.“

M. K.

Niechludow nachmurzył się. Bilecik był dalszym ciągiem tej delikatnej gry, którą już dwa miesiące prowadziła księżniczka, aby subtelnemi, niedojrzanemi nićmi oplątać go i przywiązać do siebie.
Prócz zwykłego braku stanowczości, właściwego nie pierwszej młodości ludziom, zwłaszcza tam, gdzie o żeniaczkę chodzi, Niechludow miał jeszcze jeden ważny powód, dla którego nie mógł się obecnie oświadczyć. Nie chodziło mu o to, że dziesięć lat temu oszukał i zwiódł Kasię. O tem zapomniał zupełnie, to nie przeszkadzałoby do żeniaczki. Ale miał stosunki z inną kobietą, mężatką, których, jakkolwiek już sam zerwał, ale nie zerwała druga strona, również interesowana.
Niechludow nie lękał się kobiet, ale ta właśnie odwaga spowodowała w owej mężatce chęć pokonania śmiałka. Kobieta owa była żoną marszałka tego powiatu, gdzie Niechludow jeździł na wybory. Wciągnęła go w ten stosunek, który z dniem każdym plątał go co raz więcej, a zarazem coraz więcej odpychał. Z początku Niechludow nie mógł oprzeć się pokusie, następnie czując się winnym, nie mógł zerwać bez poprzedniego porozumienia się i zgody. Dlatego to właśnie uważał za niemożliwe oświadczenie się księżniczce.
Na stole leżał list od męża tej kobiety. Poznawszy jego pismo i pieczątkę, Niechludow zarumienił się, i poczuł w sobie tą rosnącą energię, jaką miał zawsze wobec niebezpieczeństwa. Ale wzruszenie było zbytecznem. Mąż, jako marszałek szlachty tego powiatu, gdzie leżały dobra Niechludowa, zawiadamiał go, że w końcu maja odbędzie się nadzwyczajne zebranie ziemstwa, przeto prosi Niechludowa, aby koniecznie przyjechał, donner un conp d’epaule ważnym sprawom mającym być przedmiotem obrad, a mianowicie kwestyi szkółek i dróg podjazdowych, zwłaszcza, że jest oczekiwanem silne przeciwdziałanie partyi reakcyjnej.
Marszałek był człowiekiem liberalnym, pochłaniała go całkowicie owa walka stronnictw i nic nie wiedział o nieszczęśliwem położeniu we własnem domowem pożyciu. Niechludow przypomniał sobie te ciężkie, męczące chwile, przeżyte w stosunku do tego człowieka. Wspomniał, jak raz myślał o tem, że mąż dowiedział się o wszystkiem, i gotów był przyjąć wyzwanie, i następnie strzelić w powietrze. Wspomniał i o tej strasznej scenie z nią samą, kiedy w rozpaczy pobiegła do sadzawki w ogrodzie, aby się utopić. Jak ją gonił, jak szukał jej... „Nie pojadę — nic nie postanowię, póki mi ona nie odpowie” — myślał.
Tydzień przedtem napisał list stanowczy. Przyznawał się do winy, gotów był do wszelkich ze swej strony ofiar, ale pragnął dla jej właśnie dobra, aby to raz skończyło się — i na zawsze. I na list czekał — i odpowiedzi nie odbierał. Że nie było odpowiedzi, to dobry znak. Gdyby nie zgadzała się na zerwanie, dawnoby już odpisała, albo przyjechała sama, jak to dawniej czyniła. Niechludow coś słyszał, że tam kręcił się jakiś oficer. To budziło w nim trochę zazdrości, a zarazem pocieszało nadzieją, że wybrnie z fałszywego położenia, które mu dolegało.
Drugi list był od rządcy dóbr.
Rządca pisał, aby Niechludow sam przyjechał, najpierw dlatego, aby potwierdzić prawo posiadania, a prócz tego zadecydować, jak dalej prowadzić gospodarstwo. Czy tak, jak było prowadzone za nieboszczki księżnej, czy też wedle planu, jaki przedstawiał już księżnej nieboszcze i obecnie młodemu księciu przedstawia, a mianowicie: powiększyć inwentarz i grunta, obecnie dzierżawione chłopom, uprawiać i obsiewać samemu. Rządca pisał, że taka gospodarka będzie daleko korzystniejszą. Tłomaczył się z opóźnieniem przysyłki 3,000 rubli na 1-go bieżącego miesiąca, ale pieniądze wyśle najbliższą pocztą. Przyczyną opóźnienia była nieterminowość chłopów, co aby usunąć, musiał żądać interwencyi władzy. List ten był i przyjemnym i zarazem przykrym dla księcia. Przyjemnie było czuć się posiadaczem wielkiej własności — nieprzyjemnem zaś to wspomnienie, że kiedyś w młodości książę był zapalonym wielbicielem Herberta Spencera, a w szczególności zadziwiło go to, jako posiadacza większej własności, że w dziele swem „Social Statics“ Spencer uważa każdą prywatną własność ziemską, jako niesprawiedliwość.
W prostocie i stanowczości młodej, on wówczas nie tylko utrzymywał, że ziemia nie może być prywatną własnością, nie tylko pisał o tem podczas pobytu w uniwersytecie rozprawę, ale otrzymawszy niewielki majątek ziemski, w spadku po ojcu, rozdał go chłopom, nie chcąc mieć ziemi w posiadaniu. Teraz, zostawszy spadkobiercą obszernych włości, należało mu albo rozdać w ten sposób majątek, jak to niegdyś z dwustu ojcowskiemi dziesiatynami uczynił, albo w skrytości ducha uznać dawne poglądy swoje za błędne i kłamliwe.
Ziemi oddać nie mógł, bo innych środków utrzymania nie posiadał. Służyć nie miał ochoty, a nadto do wygód życia przywyknął. Nie miał już tej siły przekonań, jak za lat młodych, ani tej stanowczości, ani żądzy sławy i chętki wywołania podziwu, jak niegdyś. Zaprzeczyć zaś dowodom Spencera, zawartym w jego Statystyce socyalnej, dowodom, których potwierdzenie znalazł w dziełach Henry Georga, nie potrafił.
Dla tej przyczyny list rządcy podziałał nań niemile.




IV.

Niechludow, wypiwszy kawę, poszedł do gabinetu, aby zobaczyć na wezwaniu sądowem, o której godzinie zaczyna się sprawa, a także, żeby odpisać na list księżniczki. Do gabinetu szło się przez pracownię. W pracowni stały stalugi z odwróconym zaczętym obrazem, i rozwieszone były szkice. Widok tego obrazu, nad którym pracował dwa lata, i szkiców, i całej pracowni, przywodził mu na pamięć, to uczucie niemocy, doznawane z niezwykłą siłą w czasach ostatnich, to przeświadczenie, że dalej w sztuce pójść nie potrafi. Tłomaczył sobie to uczucie zbyteczne rozwiniętym nerwem artystycznym, zawsze jednak to przeświadczenie było przykrem.
Od siedmiu lat porzucił służbę, zdecydowawszy, że ma powołanie do malarstwa, i z wysokości artystycznych pojęć traktował z lekceważeniem wszelką inną pracę. Obecnie okazało się, że nie miał prawa po-temu. Więc i wspomnienia były nieprzyjemne. Popatrzył z pewnem uczuciem przygnębienia na wykwintne urządzenie pracowni i w niewesołym nastroju ducha wszedł do gabinetu.
Gabinet był duży, wysoki, urządzony z komfortem i nadzwyczaj wygodnie.
W pudełku, na olbrzymim stole, w przegródce z napisem „terminowe”, znalazł natychmiast zawiadomienie, które opiewało, że w sądzie należy być o jedenastej. Siadł tedy napisać słów parę do księżniczki, dziękując za zaproszenie, i zapewniając, że stawi się na obiad. Ale napisawszy jedną kartkę, podarł ją — zbyt była serdeczną. Napisał drugą — zanadto obojętna, nawet ubliżająca. Więc znów podarł i pocisnął guzik dzwonka elektrycznego na ścianie. We drzwiach ukazał się w szarym perkalowym fartuchu posępny, wygolony, z faworytami służący.
— Proszę posłać po dorożkę...
— Słucham księcia pana.
— Tam czekają od Korczaginów — proszę powiedzieć, że dziękuję i przyjdę.
— Słucham..
Niegrzecznie — ale nie mogę pisać. Wszystko jedno, zobaczę się z nią wkrótce, pomyślał i poszedł się ubrać.
Skoro wyszedł ubrany na ganek, znajomy dorożkarz na gumach już czekał.
— Wczoraj, jak tylko pan wyjechał od księcia Korczagina — mówił dorożkarz, zwracając do połowy gruby opalony kark w białym kołnierzu koszuli, i ja przyjechałem zaraz, a szwajcar powiada: „ot dopierutko co pan poszedł.” „Już dorożkarze wiedzą o moich stosunkach z Korczaginami” — pomyślał Niechludow — i nierozwiązane pytanie, co zajmowało jego umysł w czasach ostatnich, pytanie: żenić się, czy nie żenić z Korczaginą — znów stanęło przed nim, a on, jak na wiele innych pytań zajmujących go w tej dobie, ani tak, ani inaczej odpowiedzieć nie umiał. Za małżeństwem przemawiało najpierw to, że małżeństwo, prócz słodyczy domowego ogniska, dawało możność prowadzenia moralnego żywota, gdyż nie rozumiał inaczej familijnego życia, a następnie, co najważniejsza, to nadzieja, że rodzina i dzieci dadzą jakiś cel w życiu, które obecnie było bez treści.
Przeciw małżeństwu występował najpierw właściwy wszystkim podżyłym kawalerom strach utracenia swobody, i jakiś lęk bezwiedny wobec zagadkowej i tajemniczej natury kobiecej.
Za małżeństwem z Missi w szczególności (Korczaginej było na imię Marya i, jak to zwykle dzieje się w rodzinach pewnej sfery, dano jej przezwisko) przemawiało najpierw to, że była rasową, i że wszystkiem, poczynając od ubrania i sposobu mówienia, chodem, śmiechem i t. p., wyróżniała się od ludzi pospolitych. Nie było to czemś wyjątkowem, ale „poprawnością.” Nie mógł Niechludow określić ściślej jej swoistych zalet, ale ją cenił bardzo wysoko. Prócz tego Missi więcej go ceniła niż inni, przeto, wedle jego własnego rozumienia, lepiej go pojmowała. To w oczach Niechludowa świadczyło o jej rozumie i bystrości sądu. Znów przeciw małżeństwu z Missi występował zarzut, że przecież można było znaleźć pannę, jeszcze więcej wartą, a tem samem godniejszą jego osoby. Dalej, że Missi liczyła już 27 lat, więc pewnie nie obeszło się bez poprzednich miłostek, a myśl ta trapiła Niechludowa. Jego duma nie pozwalała na to, aby nawet kiedyś kochała kogo innego. Naturalnie, czyż mogła wiedzieć o tem, że go kiedyś spotka w życiu, a jednak sama myśl, że kiedyś kogoś kochać mogła, była mu przykrą i wprost ubliżającą.
Było to tyle danych za, co i przeciw. Dane te były równe co do wartości i siły, więc Niechludow, drwiąc sam z siebie, nazywał się Boridonowskim osłem.
I pozostawał nim w dalszym ciągu, nie wiedząc, w którą skierować się stronę.
— Wreszcie, nie mając odpowiedzi od Maryi Wasilewny, żony marszałka szlachty, nie załatwiwszy tamtej sprawy, nic stanowczo zadecydować nie mogę — rzekł sam do siebie.
I to przekonanie, że może odciągać i zwlekać, robiło mu przyjemność.
— Zresztą wszystko to obmyślę później — rzekł sam do siebie w chwili, kiedy dorożka podjeżdżała po asfalcie cicho pod gmach sądowy.
— A teraz sumiennie, jak to zawsze jest moim zwyczajem, należy spełnić obowiązek społeczny. Prócz tego to bywa czasami zajmujące, pomyślał Niechludow, i wszedł, mijając szwajcara, do przedsionka sądowego.




V.

W korytarzach sądu było już rojno i gwarno.
Woźni chodzili szybko, nawet biegali kłusem, suwając nogami po podłodze i roznosząc polecenia i papiery. Komisarze sądowi, adwokaci i urzędnicy snuli się w tę i ową stronę, interesanci i podsądni na wolnej stopie będący przechadzali się wzdłuż ścian, lub wyczekiwali siedząc.
— Gdzie tu sąd okręgowy? — zapytał Nechludow jednego z woźnych.
— Niby jaki? Jest wydział cywilny, jest wydział kryminalny.
— Jestem przysięgłym.
— Wydział kryminalny... Tak trzeba było mówić. Tędy na prawo, potem na lewo w drugie drzwi.
Niechludow poszedł wedle udzielonej informacyi.
Przed wskazanemi drzwiami czekały dwie osoby. Jakiś wysoki, otyły kupiec, poczciwe człowieczysko, który najwidoczniej już zjadł i wypił, przeto usposobiony był wesoło. Drugim był kantorzysta widocznie żydowskiego rodu.
Rozmawiali z sobą o cenie wełny, gdy zbliżył się Niechludow, zapytując, gdzie jest pokój przysięgłych.
— Tutaj panie, tutaj. Nasz brat przysięgły? — wesoło zapytał dobroduszny kupiec.
— Cóż — będziemy pracowali razem, ciągnął, otrzymawszy odpowiedź twierdzącą. Mam honor — drugiej gildyi — Bakłaszew, rzekł, podając szeroką, miękką, sztywną dłoń. — Popracować trzeba. Z kimże mam zaszczyt?
Niechludow wymienił swoje nazwisko i wszedł do pokoju przysięgłych.
W izbie przysięgłych było dziesiątek osób różnego stanu. Wszyscy dopiero co przybyli. Jedni siedzieli, drudzy chodzili, patrzyli jeden na drugiego i zabierali znajomości. Był jakiś dymisyonowany wojskowy w mundurze, reszta w surdutach, kurtkach, a jeden w sukmanie.
Choć wielu odrywało to od zajęć i, jak utrzymywali, było uciążliwem, znać jednak było na twarzach pewne zadowolenie, wywołane uczuciem spełniania doniosłego społecznego obowiązku.
Przysięgli, jedni poznajomiwszy się, drudzy domyślając się tylko z kim rozmawiają, gawędzili o pogodzie, o wczesnej wiośnie, o przyszłych interesach. Ci, co nie znali Niechludowa, spieszyli przedstawić mu się, uważając to oczywiście za szczególny zaszczyt. I Niechludow, jak zwykle śród obcych ludzi, uważał to, jako rzecz jemu przynależną. Gdyby go zapytano, dlaczego uważa się za lepszego od drugich, nie umiałby odpowiedzieć, bo jego życie niczem się osobliwem nie wyróżniało. Boć to, że mówił dobrze po angielsku, francusku i niemiecku, że nosił bieliznę, ubranie, krawat, spinki z pierwszorzędnych składów, nie mogło, co sam rozumiał, być dowodem jego wyższości. A przecież uznawał niewątpliwie tę wyższość swoją, i przyjmował wszelakie oznaki szacunku, jako rzecz słusznie przynależną, i czułby się obrażonym, gdyby było inaczej.
I właśnie spotykała go ta nieprzyjemność w izbie przysięgłych. W liczbie zawezwanych znalazł się znajomy Niechludowa. Był to niejaki Piotr Harasimowicz (Niechludow nie pamiętał jego nazwiska, i nawet chełpił się tem, że nie pamiętał), a pełnił niegdyś obowiązki nauczyciela przy dzieciach siostry księcia. Obecnie był nauczycielem gimnazyalnym. Nie lubił go Niechludow za dziwną poufałość, za głośny śmiech, wieczne zadowolenie z siebie i za „komunizm“, jak to nazywała siostra Niechludowa.
— A... złapali pana! — witał z głośnym śmiechem Niechludowa Piotr Harasimowicz. — Nie udało się wykręcić?
— Nie myślałem wcale wykręcać się — chłodno i surowo odrzekł Niechludow.
— A! to zasługa obywatelska. Ale poczekaj pan, jak się przegłodzisz, nie wyśpisz, będziesz śpiewał inaczej. Tak to, tak — mówił, śmiejąc się jeszcze głośniej Piotr Harasimowicz.
— Ten popowicz niezadługo tykać mnie zacznie — pomyślał Niechludow, i nadawszy swej twarzy wyraz tak głębokiego smutku, jakby dopiero co otrzymał zawiadomienie o śmierci wszystkich najbliższych krewnych, odszedł od Piotra Harasinowicza i zbliżył się do grupy, otaczającej wysokiego, wygolonego jegomościa, który coś żywo opowiadał. Jegomość rozprawiał o procesie, który właśnie toczy się obecnie w wydziale cywilnym, jako o rzeczy wybornie mu znanej. Wymieniał z kolei nazwiska sędziów i znakomitych obrońców. Mówił właśnie o szczególnym obrocie sprawy, jaki potrafił nadać jej znany adwokat, wynikiem czego było, że jakaś niemłoda już pani, pomimo, że miała, jako strona, zupełną racyę, przegrała sprawę i musi zapłacić gruby grosz stronie przeciwnej.
— Genialny adwokat! — prawił jegomość.
Słuchano go z natężoną uwagą, niektórzy chcieli wtrącić swoje słówko, ale opowiadający przerywał im, jakby on jeden tylko wiedział wszystko najdokładniej.
Chociaż Niechludow spóźnił się, trzeba było jeszcze dość długo czekać. Sprawę wstrzymywał jeden z członków sądu, który dotąd nie przybył.




VI.

Przewodniczący przyjechał do sądu wcześnie. Był to wysoki, otyły mężczyzna, o długich, siwych bokobrodach.
Chociaż żonaty, pędził życie rozwiązłe, również jak jego połowica. Nie przeszkadzali sobie wzajemnie. Dziś właśnie otrzymał rankiem liścik od guwernantki, szwajcarki, która w lecie bawiła w ich domu. Właśnie przyjeżdżała z południa do Petersburga, ma być w mieście i pomiędzy godziną trzecią a szóstą czeka go w hotelu „Italia“. Więc pan prezes chciał wcześniej zacząć posiedzenie i wcześniej skończyć, aby zdążyć przed szóstą do rudej Klary, z którą zeszłego roku zawiązał romansik na letniem mieszkaniu.
Wszedłszy do gabinetu, zamknął drzwi na zasuwkę, dobył z szafy z papierami ciążki i wykonał 20 ruchów w górę, naprzód, w bok i na dół, a następnie trzy razy lekko przysiadł, trzymając ciążki ponad głową.
— Nic tak nie podtrzymuje, jak oblewanie zimną wodą i gimnastyka — pomyślał, obmacywując lewą ręką z pierścionkiem, wsadzonym na mały palec, naprężony mięsień dwugłowy prawego ramienia. Należało jeszcze robić młynek (dwa te ruchy zawsze wykonywał przed dłuższem posiedzeniem), ale drzwi nagle drgnęły. Ktoś próbował je otworzyć. Przewodniczący pospiesznie schował ciążki i drzwi otworzył.
— Przepraszam — rzekł.
Do pokoju wszedł jeden z sędziów, nizki, w złotych okularach, z podniesionemi ramionami i twarzą chmurną.
— Znów Macieja Nikitycza niema — przemówił przybysz z niezadowoleniem.
— Niema jeszcze? — rzekł przewodniczący, wdziewając mundur. — Wiecznie się spóźnia.
— To dziwne — taka niesumienność — wtrącił sędzia i usiadł gniewny, wyjmując papierosa.
Sędzia, człowiek bardzo systematyczny, miał rano nieprzyjemne zajście z żoną o to, że żona wydała wcześniej dane jej na cały miesiąc pieniądze. Prosiła, aby dał zaliczkę, on odrzekł, że od swego nie odstąpi. Ztąd chryja. Żona powiedziała, że jeśli tak, to dziś obiadu w domu nie będzie, że niema co na obiad w domu czekać. Z tem odjechał. I bał się, że baba dotrzyma słowa, bo po niej wszystkiego spodziewać się można. No i żyj tu porządnie, moralnie, zgodnie — myślał, patrząc na jaśniejącego zdrowiem i weselem prezesa, co rozstawiwszy szeroko łokcie, pięknemi białemi dłońmi gładził gęste i długie siwiejące już faworyty i układał po obu stronach haftowanego kołnierza. Żyj-że tu... On zawsze zadowolony i wesoły, a ja męki cierpię.
— Wszedł sekretarz i przyniósł akta.
— Bardzo dziękuję — rzekł przewodniczący i zapalił papierosa.
— Jakąż sprawę weźmiemy pierwszą?
— Ja myślę, że otrucie — na pozór obojętnie rzeki sekretarz.
— Dobrze — jak otrucie, to otrucie — rzekł przewodniczący, skombinowawszy, że to taka sprawa, którą można skończyć o godzinie czwartej, a następnie odjechać.
— Macieja Nikitycza niema?
— Niema jeszcze.
— A Brewe jest.
— Jest — odrzekł sekretarz.
— Proszę mu powiedzieć, jeśli go pan zobaczy, że zaczynamy od otrucia.
Brewe był właśnie podprokuratorem, który miał wnosić oskarżenie.
Wyszedłszy na korytarz, sekretarz spotkał Brewego. Z wysoko podniesionemi ramionami, w rozpiętym mundurze, z teką pod pachą, podprokurator biegał, machając rękami i stukając obcasami, w jedną i drugą stronę korytarza.
— Michał Piotrowicz zapytuje, czyś pan gotów? — rzekł sekretarz.
— Rozumie się — ja zawsze jestem gotów. Jaka sprawa pierwsza?
— Otrucie.
— Wybornie — rzekł podprokurator. Ale nie znajdował tego wybornem — całą noc nie spał. Odprowadzano kolegę. Była pijatyka i karty do godziny drugiej, tak, że sprawy o otrucie przeczytać nie zdążył, i teraz ot, chciał ją choć przejrzeć. Sekretarz zaś umyślnie, wiedząc, że podprokurator sprawy tej nie czytał, poradził przewodniczącemu od niej zacząć. Sekretarz był człowiekiem liberalnym, a nawet radykalistą w zapatrywaniach.
Brewe zaś był konserwatystą. Sekretarz nie lubił go i zazdrościł mu posady.
— No, a jakże tam ze „skopcami?” — zapytał sekretarz.
Powiedziałem, że nie mogę — odpowiedział podprokurator. — Nie mogę z powodu braku świadków. Sam to oświadczę sądowi.
— Przecież to wszystko jedno.
— Nie mogę — rzekł podprokurator i machając ręką, podążył do swego gabinetu.
Odkładał sprawę „skopców” z powodu braku małoznaczącego świadka, dlatego tylko, że gdyby sprawę sądził komplet sędziów intelligentnych, łatwo mogłoby wydarzyć się uniewinnienie. A wedle umowy z prezydującym, sprawę należało przenieść na posiedzenie powiatowew, gdzie będzie więcej chłopów, a tem samem więcej szans dla oskarżenia.
Ruch na korytarzu, wzrastał. Najwięcej ciekawych kupiło się około sali wydziału cywilnego, gdzie toczyła się sprawa, o której opowiadał przysięgłym ów okazały jegomość, wielki amator spraw sądowych. W chwili zarządzonej przerwy z sali wyszła ta sama staruszka, której potrafił genialny adwokat zagrabić majątek na rzecz strony nie mającej do tego żadnego prawa. Wiedzieli o tem sędziowie, wiedział tem lepiej sam powód i jego adwokat, ale wymyślony przez nich zabieg był takim, że trzeba było zabrać majątek staruszce i oddać go powodowi. Staruszka była to sobie otyła kobiecina, ubrana odświętnie, z ogromnemi kwiatami u kapelusza. Wyszedłszy ze drzwi, stanęła na korytarzu i wymachując tłustemi, krótkiemi rękoma, wciąż powtarzała, zwrócona do swego adwokata: Cóż teraz będzie? Zmiłuj się pan. Cóż to takiego? Adwokat patrzył na kwiaty, na kapelusz i nie słuchał jej — coś w myśli kombinując.
Za staruszką ze drzwi sali wydziału cywilnego, błyszcząc wyłogami szeroko otwartej kamizelki i z zadowolonem z siebie obliczem, wyszedł szybko tenże sam znakomity adwokat, który to sprawił, że staruszka z kwiatami straciła wszystko, a klient, co mu zapłacił za sprawę dziesięć tysięcy rubli, dostał więcej niż sto tysięcy. Oczy wszystkich zwróciły się na adwokata, on to czuł i całą swoją powierzchownością zdawał się mówić: „No, nie potrzeba żadnych oznak czci” i przeszedł szybko, mijając zebranych.




VII.

Przyjechał nareszcie i Maciej Nikitycz, a komisarz sądowy, chudy człek z długą szyją, chodzący bokiem i na bok wydymający dolną wargę, wszedł do pokoju przysięgłych. Komisarz sądowy był to człowiek zacny, z wykształceniem uniwersyteckiem, ale nigdzie nie zagrzał miejsca, jako pijak nałogowy. Trzy miesiące temu pewna hrabina, protektorka jego żony, wyrobiła mu to miejsce i jakoś szczęśliwie utrzymał się dotąd, z czego był szczerze zadowolonym.
— Cóż, panowie są wszyscy? — rzekł, nakładając pince-nez i przyglądając się obecnym.
— Zdaje się, że nikogo nie brakuje — odpowiedział wesoły kupiec.
— Sprawdzimy — rzekł komisarz sądowy i dobywszy z kieszeni listę, zaczął wywoływać z kolei, patrząc to przez pince-nez, to bokiem...
— Radca stanu I. M. Nikiforów.
— Jest — rzekł okazały pan, znający wszystkie sądowe sprawy.
— Dymisyonowany pułkownik Jan Siemionowicz Iwanow.
— Tutaj — przemówił człowiek w mundurze.
— Kupiec 2-ej gildyii Piotr Bakłaszow.
— Jest — rzekł dobroduszny kupiec, śmiejąc się całą gębą. — Do usług!
— Porucznik gwardyi, książę Dymitr Niechludow.
— Ja — odrzekł Niechludow.
Komisarz sądowy ze szczególną uprzejmością, patrząc powyżej okularów, skłonił się, jakby wyróżniając tem księcia od drugich.
— Kapitan Jerzy Dmitryewicz Danczenko, Kupiec Grzegórz Jefimowicz Kuleszów itd. itd.
Dwóch tylko było nieobecnych, reszta stawiła się.
— Teraz panowie raczą przejść do sali — rzekł komisarz, uprzejmie wskazując drzwi.
Ruszyli wszyscy i przepuszczając jeden drugiego we drzwiach, wyszli na korytarz, a z korytarza do sali posiedzeń. Sala sądowa była długą i obszerną. Jeden jej koniec zajmowało podwyższenie, na które wiodło trzy schodki. Na wzniesieniu pośrodku stół stał, pokryty zielonem suknem, z ciemniejszem równie zielonem oszyciem. Za stołem stały trzy krzesła dębowe z Wysokiem rzeżbionem oparciem. W prawym kącie wisiał wizerunek Chrystusa w cierniowej koronie i stał stolik z Ewangelią, z prawej strony stała katedra dla prokuratora. Z lewej strony, naprzeciw katedry, był w głębi stolik sekretarza, a bliżej od publiczności rzeźbiona dębowa krata, po za nią zaś pusta ława podsądnych. Z prawej strony na wzniesieniu stały dwa rzędy krzeseł z wysokiemi oparciami dla przysięgłych, niżej krzesła dla adwokatów. Wszystko to mieściło się w jednej części sali, przedzielonej kratkami na dwoje. Część tylną wypełniały ławki, wzniesione jedna nad drugą, i ciągnęły się tak, aż do ściany. W pierwszych ławkach siedziało cztery kobiety, robotnice fabryczne, czy też służące, i dwóch mężczyzn, również wyrobników.
Oszołomieni wspaniałą dekoracyą sali, trwożliwie szeptali między sobą.
Wkrótce po wejściu przysięgłych komisarz sądowy, idąc boczkiem, wystąpił na środek sali i doniosłym głosem, jakby chcąc przerazić tem obecnych, krzyknął.
— Sąd idzie!
Powstali wszyscy, a na podniesienie sali weszli sędziowie. Najpierw przewodniczący z rozwiniętemi mięśniami i pysznemi bokobrodami. Dalej posępny sędzia w złotych okularach, który był jeszcze posępniejszy, bo przed samą sesyą spotkał swego szwagra, kandydata sądowego, który oświadczył mu, że widział się z siostrą, a siostra powiedziała, że obiadu nie będzie.
— No więc cóż? pójdziemy do szynczku? — żartował szwagierek.
— Nic w tem śmiesznego — rzekł ponury sędzia i stał się jeszcze więcej ponurym.
I nakoniec trzeci członek sądu, tenże sam Maciej Nikitycz, co się wiecznie spóźniał. Był to dobry, brodaty człowieczysko, z łagodnemi, w dół spuszczonemi oczyma. Chorował na katar żołądka i właśnie tegoż rana rozpoczął nowy rodzaj dyety, i ten to nowy sposób zatrzymał go dłużej w domu, niż zwykle. Teraz właśnie, wchodząc na podwyższenie, miał uwagę niezmiernie skupioną, bo zwykł był odgadywać odpowiedź na pytanie, jakie sobie zadawał. Więc umyślił sobie, że jeżeli liczba kroków odedrzwi gabinetu do krzesła da się podzielić przez trzy całkowicie, to nowy regime wyleczy go z kataru żołądka, jeżeli przeciwnie to nie wyleczy. Kroków naliczył 26, ale zrobił jeden maleńki kroczek i akurat dwudziestym siódmym doszedł do krzesła. Osobistości przewodniczącego i sędziów, skoro weszli na wzniesienie w mundurach z kołnierzami haftowanemi złotem, były nad miarę imponujące.
Oni to sami czuli, więc jakby zmieszani swą wielkością, siedli spiesznie, spuściwszy skromnie oczy na rzeźbione krzesła, w stół zielonem suknem kryty, na którym spoczywał czysty papier i świeżo zatemperowane ołówki różnej wielkości.
Razem z członkami sądu wszedł podprokurator.
I on również spiesznie, z teczką pod pachą, machając ręką, podążył na swoje miejsce przy oknie i natychmiast pogrążył się w czytanie i przeglądanie papierów, korzystając z każdej minuty, aby się przygotować do sprawy. Sekretarz siedział na przeciwnym końcu wzniesienia i przygotowawszy wszystkie papiery, jakieby mogły być potrzebne do czytania, przeglądał artykuł, który dostał i czytał wczoraj. Chciał pomówić o tym artykule z brodatym sędzią, który podzielał jego zapatrywanie, i przed rozmową pragnął jeszcze lepiej rzecz zbadać.




VIII.

Przewodniczący, przejrzawszy papiery, zadał kilka pytań komisarzowi sądowemu i sekretarzowi, a otrzymawszy odpowiedzi twierdzące, rozkazał przyprowadzić podsądnych. Drzwi za kratą otwarły się i weszło dwóch żandarmów w czapkach, z dobytemi pałaszami, a za nimi najpierw jeden podsądny, rudy, piegowaty mężczyzna, i dwie kobiety. Mężczyzna miał na sobie płaszcz aresztancki, nieco za szeroki i za długi na niego. Wchodząc na salę, miał ręce na dół spuszczone, podtrzymując szeroko odstawionemi wielkiemi palcami obu rąk opadające zbyt długie rękawy szyneli. Nie patrząc na sędziów i widzów, uważnie spoglądał na ławkę, którą obchodził. Obszedłszy uważnie, siadł na brzegu robiąc miejsce dla drugich, wlepił wzrok w przewodniczącego i niby coś szepcząc, zaczął poruszać mięśniami żwaczami. Za nim weszła niemłoda już kobieta, także w aresztanckim chałacie. Na głowie miała chustkę więzienną, twarz blado-szarą, bez brwi i rzęs i z poczerwieniałemi oczyma. Kobieta ta wydawała się zupełnie spokojną. Kiedy przechodziła na swoje miejsce, chałat jej o coś się zaczepił. Więc starannie, nie spiesząc się, odczepiła go i usiadła.
Trzecią podsądną była Masłowa.
Jak tylko weszła, oczy wszystkich mężczyzn, w sali będących, zwróciły się na nią i długo nie odrywały się od tej białej twarzy, czarnych błyszczących oczu i rysującej się wyraźnie pod chałatem wyniosłej, wypukłej piersi. Nawet żandarm, obok którego przechodziła, nie spuszczając oczu, spoglądał na nią, jak przechodziła, jak siadła, a następie, gdy się już usadowiła. Jakby czując się winnym, odwrócił się szybko i otrząsnął i długo, patrzył się uparcie w okno wprost przed siebie. Przewodniczący czekał, dopóki podsądni miejsc swych nie zajmą, a skoro tylko Masłowa siadła, zwrócił się do sekretarza.
Zaczęła się zwykła procedura. Obliczenie przysięgłych, rozprawa o nieobecnych, nałożenie na nich kary, decyzya o tych, co się wypraszali, i dopełnienie nieobecnych zapasowymi. Następnie przewodniczący poskładał kartki, włożył je do szklanej urny i zaczął, zakasawszy nieco haftowane rękawy, wyjmować po jednej kartce, roztwierać je i czytać. Następnie poprawił rękawy i poprosił obecnego duchownego o odebranie od sędziów przysięgłych przysięgi. Staruszek duchowny, z obrzmiałą blado-żółtą twarzą, w brunatnej rasie, ze złotym krzyżem na piersiach i jakimś jeszcze niewielkim orderem przypiętym z boku, powoli suwając pod rasą obrzmiałemi nogami, zbliżył się do stojącego przed obrazem stolika z Ewangelią. Przysięgli wstali i tłocząc się, podeszli bliżej.
— Proszę — odezwał się duchowny, dotykając obrzmiałą ręką krzyża na piersiach, i czekając zbliżenia się wszystkich przysięgłych.
Kiedy przysięgli weszli wszyscy na wzniesienie, duchowny przechyliwszy na bok siwą i łysą głowę, wdział na siebie szatę kościelną i poprawiwszy rzadkie włosy, zwrócił się do przysięgłych.
— Prawą rękę podnieść, a palce złożyć ot tak — mówił powolnie starczym głosem, podnosząc opuchłą rękę z dołkami nad każdym palcem, i składając te palce wedle przepisanej formy. — Teraz proszę powtarzać za mną: Ślubuję i przysięgam Bogu Wszechmogącemu, przed świętą jego Ewangelią i krzyżem Pańskim, że w sprawie co do której... mówił, czyniąc przestanek po każdem zdaniu.
— Nie opuszczać rąk — proszę trzymać tak — rzekł do młodego człowieka, co opuścił rękę... że co do sprawy w której...
Jegomość z faworytami, pułkownik, kupiec i inni trzymali ręce ze złożonemi do siebie dwoma palcami, jak tego wymagał duchowny, i jakby ze szczególną rozkoszą, bardzo poprawnie i wysoko, drudzy jakoś niechętnie i niewyraźnie.
Jedni zbyt głośno wymawiali słowa, jakby wyzywająco i z zaznaczeniem, jakby chcieli wyrazić: a ja będę mówił i będę — co mi kto zrobi, drudzy tylko szeptali, opóźniali się i znów, jakby przerażeni, domawiali spiesznie. Jedni trzymali w górze złożone palce, inni rozszerzali je i znów składali. Po wykonaniu przysięgi przewodniczący wezwał przysięgłych do wyboru ze swego grona kierownika obrad. Przysięgli wstali i przeszli do izby obrad, gdzie prawie wszyscy wyjęli papierosy i palić zaczęli. Ktoś zaproponował na przewodniczącego owego pokaźnego jegomościa. Wszyscy zgodzili się na to od razu i rzuciwszy niedopałki, powrócili na salę. Przewodniczący zakomunikował prezesowi sądu, że jest wybranym, i przysięgli zasiedli w dwóch rzędach krzeseł z wysokiemi oparciami. Wszystko szło gładko i uroczyście, i ta właśnie prawidłowość, konsekwencja, nastrój podniosły, widocznie zadowalniały obecnych, dając im to przekonanie, iż spełniają poważne i doniosłe zadanie społeczne. Tego wrażenia doznawał i Niechludow.
Skoro przysięgli usiedli, prezes sądu wygłosił mówkę o ich przywilejach, obowiązkach i odpowiedzialności.
Wygłaszając swą mowę, przewodniczący ciągle zmieniał pozycyę: to opierał się prawą, to lewą ręką, to przechylał się w tył, to ku poręczy krzesła, to równał brzegi papieru, to znów gładził nożyk do przecinania, lub obracał w palcach ołówek.
Przywileje przysięgłych, wedle słów mówcy, zależały na tem, że mogą oni za pośrednictwem przewodniczącego zadawać pytania podsądnym, mogą mieć papier i ołówek i oglądać dowody rzeczowe.
Obowiązek zaś polegał na tem, aby sądzić nie stronniczo, ale sprawiedliwie. Odpowiedzialność zależała na tem, że w razie zdradzenia tajemnicy obrad, lub znoszenia się z podsądnymi, przysięgli pociągnięci będą do odpowiedzialności. Wszyscy słuchali z namaszczeniem. Kupiec, siejąc naokoło siebie odór wódki, i powstrzymując głośną czkawkę, za każdem zdaniem kiwał głową przytakująco.




IX.

Przewodniczący, zakończywszy przemówienie, zwrócił się do podsądnych:
— Szymonie Kartinkin proszę wstać.
Szymon zerwał się nerwowo. — Mięśnie twarzy zaczęły drgać mu jeszcze żywiej.
— Nazwisko pańskie?
— Szymon syn Piotra Kartinkin — wygłosił sucho i szybko, najwidoczniej przygotowawszy się do odpowiedzi.
— Stan?
— Włościanin.
— Gubernia i powiat?
— Z Tulskiej guberni, z Kropiwińskiego powiatu, gminy kupianskiej, wsi Borki.
— Ile lat wieku?
— Trzydzieści cztery, rodziłem się w tysiąc ośmset...
— Jakiego wyznania?
— Rosjanin — prawosławny.
— Żonaty?
— Kawaler.
— Rodzaj zajęcia?
— Numerowy z hotelu „Maurytania”.
— Oskarżony był pod sądem?
— Nigdy — jako się żyło przedtem...
— Nie był oskarżony pod sądem?
— Nigdy, uchowaj Boże.
— Kopię aktu oskarżenia doręczono?
— Otrzymałem.
— Proszę usiąść. Eufemia Iwanowna Boczkowa — rzekł przewodniczący, zwracając się do następnej podsądnej.
Ale Szymon stał jeszcze, zasłaniając sobą Boczkowę.
— Kartinkin — proszę usiąść.
Kartinkin stał ciągle.
— Kartinkin proszę usiąść!
Ale Kartinkin stał dalej i usiadł dopiero wtenczas, kiedy nadbiegł komisarz z krzywą głową, i wytrzeszczywszy oczy z tragicznym szeptem przemówił: — Siąść! siąść!
Kartinkin siadł równie szybko jak i wstał, owinął się w chałat i znów zaczął, milcząc, poruszać szczękami.
— Nazwisko — z ciężkiem westchnieniem odezwał się przewodniczący do podsądnej, nie patrząc na nią i coś szukając w leżących przed nim papierach. Prezes był tak udoskonalony w robocie, że mógł robić dwie rzeczy naraz.
Boczkowa liczyła lat 43, była mieszczanką rodem z Kołomny, służyła za numerowę w tymże hotelu Maurytania.
Pod sądem i śledztwem nie zostawała, kopię aktu oskarżenia otrzymała. Odpowiadała śmiało i z taką intonacyą, jakby chciała wyrazić: Tak. Eufemia i Boczkowa, kopię otrzymałam, i szczycę się tem, i drwić z siebie nikomu nie dam:
Boczkowa, nie czekając, rychło jej każą usiąść siadła, jak tylko ukończono pytania.
— Nazwisko? — rzekł przewodniczący do trzeciej podsądnej.
— Trzeba wstać... przemówił miękko i łagodnie, widząc, że Masłowa siedzi.
Masłowa bystrym ruchem podniosła się i z wyrazem gotowości, wystawiając naprzód wydatną pierś swoją, patrzyła prosto na twarz przewodniczącego uśmiechającemi się czarnemi, nieco skośnemi oczyma.
— Nazwisko?
— Nazywano mnie Lubow — odparła szybko.
Niechludow nałożywszy pincenez, patrzył na podsądnych w miarę tego, jak ich badano. — To nie może być — pomyślał nie spuszczając podsądnej z oczu. — Jakim-że sposobem „Lubow’, ” myślał, usłyszawszy odpowiedź.
Przewodniczący chciał pytać dalej, ale sędzia w okularach, zaszeptawszy coś gniewnie, wstrzymał go. Przewodniczący skłonił głowę potakująco i zwrócił się do oskarżonej.
— Jakże — Lubow? — Oskarżona zapisana jest inaczej.
Podsądna milczała.
— Pytam oskarżoną, jakie jej imię rzeczywiste?
— Jakie imię dano na chrzcie św.? — zapytał gniewny sędzia.
— Przedtem wołano na mnie Katarzyna.
— To niepodobna — mówił dalej do siebie Niechludow. I wiedział już teraz niewątpliwie1 że to była taż sama dziewczyna, wychowanka pokojowa, ta, którą niegdyś miłował, rzeczywiście miłował, którą potem w jakimś obłędzie bezrozumnym uwiódł porzucił i której nigdy później nie wspominał. A nie wspominał dlatego, że to wspomnienie było dlań przykrem i męczącem, bo czyniło go winnym, bo wykazywało jawnie, że on, szczycący się uczciwością, nietylko nieuczciwie, ale nawet podle z tą kobietą postąpił.
Tak — to była ona. — I on widział obecnie tę jasną, wyjątkową tajemną odrębność, co wyróżnia każdego człowieka śród innych, co daje mu ów typ właściwy jeden jedyny, w wszechświecie nie znajdujący sobowtóru.
Nie mówiąc już o niezwykłej białości i krągłości twarzy, ta oryginalność, miła, wyjątkowa, przyrosła do tej twarzy — do tych policzków i ust, a osobliwie do tych nieco skośnych oczu — do tego naiwnego wejrzenia, w przychylnym wyrazie nietylko w twarzy, ale i całej osobie.
— Trzeba było tak powiedzieć — znów szczególnie miękko rzekł przewodniczący. Nazwisko jak?
— Nie miałam ojca... rzekła Masłowa.
— Jak było chrzestnemu ojcu?
— Michał.
— Co ona mogła takiego zrobić? — myślał Niechludow, oddychając ciężko.....
— Nazwisko — jak nazwisko? — pytał dalej przewodniczący.
— Po matce nazywano mnie Masławą.
— Stan?
— Mieszczanka.
— Wyznania prawosławnego?
— Prawosławnego.
— Zajęcie...
— Masłowa milczała.
— Zajęcie? — pytam. Czem zajmowała się oskarżona?
— Pan przecie wie — rzekła Masłowa i uśmiechnęła się, ale w tej chwili bystro spojrzawszy dokoła, znów patrzała prosto w twarz przewodniczącego.
Było tak coś niezwykłego i strasznego w wyrazie twarzy, coś tak żałosnego w znaczeniu wypowiedzianych słów i w tym uśmiechu, i w spojrzeniu bystrem, jakiem obrzuciła salę, że przewodniczący pochylił się, spuściwszy oczy i w sali na chwilę zaległa cisza. Ciszę tę przerwał czyjś śmiech pośród publiki. Ktoś inny syknął.
Przewodniczący podniósł głowę i pytał dalej:
— Oskarżona nie była badaną, ani karaną sądownie?
— Nie — odrzekła cicho Masłowa i westchnęła.
— Kopię aktu oskarżenia doręczono?
— Doręczono.
— Proszę usiąść.
Oskarżona uniosła spódnicę ruchem, jakim strojne damy unoszą tren sukni, i siadła, włożywszy drobne, białe ręce w rękawy płaszcza, nie spuszczając oczu z przewodniczącego.
Rozpoczęło się wyliczanie świadków, wydalanie świadków z sali, kwestya lekarza biegłego, zaproszenie tegoż lekarza do sali posiedzeń. Potem sekretarz powstał, i zaczął czytać akt oskarżenia. Czytał wyraźnie i głośno, ale tak szybko, że głos jego źle wymawiający litery Z i r, zlewał się w monotonne usypiające brzęczenie.
Sędziowie, opierając się to o jedną, to o drugą poręcz krzesła, to na stole, to na oparciu, to przymykali oczy — to znów otwierali, szepcząc między sobą. Żandarm kilkakrotnie powstrzymywał natarczywie napastujące go ziewanie. — Z podsądnych jeden Kartinkin poruszał szczękami bez odpoczynku. Boczkowa siedziała wyprostowana i spokojna, od czasu do czasu drapiąc się w głowę pod chustką.
Masłowa to siedziała nieruchoma, słuchając czytającego, wpatrzona w niego, to wzdrygała się, jakby chcąc coś powiedzieć, czerwieniła, wzdychała ciężko, przekładała ręce, oglądała się i znów patrzyła na czytającego sekretarza.
Niechludow siedział w pierwszym rzędzie, na nizkiem krześle drugiem z brzegu, i nie zdejmując pince-nez, patrzył na Masłowę. Dusza jego pracowała w trudzie i bólu.




X.

Akt oskarżenia brzmiał jak następuje:
W dniu 17 stycznia 18... roku zmarł nagle w hotelu „Maurytania” przejezdny z Kurhania kupiec 2 gildyi Terapont Emilianowicz Smielkow.
Miejscowy lekarz policyjny 48 ucząstku stwierdził, że śmierć nastąpiła od pęknięcia serca, spowodowanego nadużyciem napojów wyskokowych.
Ciało Smielkowa oddano matce ziemi.
W kilka dni później, powracający z Petersburga kupiec Tiwochin ziomek i towarzysz Smiełkowa, dowiedziawszy się o okolicznościach, w jakich nastąpił zgon Smielkowa, zaczął podejrzywać otrucie w celu zagrabienia pieniędzy, jakie zmarły posiadał.
Podejrzenie to zaczęło przybierać cechy prawdy już w początkowem śledztwie, które wykazało: I). Smielkow na parę dni przed śmiercią podniósł w banku 3,800 rb. srebrem. Tymczasem przy spisie ruchomości, pozostałych po zmarłym, znaleziono gotówką tylko 312 rb. 16 k.
2) Cały dzień poprzedzający i całą ostatnią noc Smielkow przepędził z dziewczyną Łubką (Katarzyną Masłową) w jej mieszkaniu i w hotelu „Maurytania“, gdzie także z polecenia Smielkowa, podczas jego niebytności, przyjechała z domu od siebie Katarzyna Masłowa po pieniądze, które to pieniądze wydostała z kuferka Smielkowa, otworzywszy go danym jej przez Smielkowa kluczem, a to w obecności numerowych hotelu „Maurytania”: Eufemii Boczkowej i Szymona Kartinkina. W kufrze Smielkowa, po otwarciu go przez Masłową, obecni przy tem Boczkowa i Kartinkin widzieli paczki storublowych banknotów.
3) Po powrocie Smielkowa od Łubki, razem z tąż Łubką do hotelu „Maurytania“, ta ostatnia, wedle porady numerowego Kartinkina, dała Smielkowowi w kieliszku koniaku białych proszków, który jej dał Kartinkin.
4) Nazajutrz rano Łubka (Katarzyna Masłowa) sprzedała swej gospodyni, powołanej na świadka Rozanowej, brylantowy pierścionek Smielkowa — jakoby jej przez tegoż Smielkowa podarowany.
5) Numerowa hotelu „Manrytania“, Eufemia Boczkowa, złożyła na swój rachunek do miejscowego banku handlowego 1,800 rubli srebrem.
Sekcya sądowo-lekarska i badanie chemiczne wykazało obecność trucizny, co pozwalało przypuścić, że śmierć nastąpiła z otrucia.
Badani w charakterze obwinionych: Masłowa, Boczkowa i Kartinkin, do winy się nie przyznali, zeznając: 1) Masłowa — że rzeczywiście posłał ją Smielkow do hotelu „Maurytania“ po pieniądze swoje, że otworzywszy tam kuferek danym jej przez kupca kluczem, wzięła z kuferka 40 rubli srebrem, jak jej polecono, ale więcej pieniędzy nie brała, co mogą zaświadczyć Boczkowa i Kartinkin, w obecności których otwierała i zamykała kuferek i brała pieniądze. Dalej zeznała, że przy powtórnym przyjeździe swoim do numeru kupca Smielkowa rzeczywiście dała mu, nauczona przez Kartinkina, do wypicia w koniaku jakichś proszków, które uważała za proszki na sen, a dała dlatego, żeby kupiec zasnął i prędzej puścił ją do domu.
Pierścionek podarował jej sam Smielkow, za to, że ją wybił, a ona zaczęła płakać i chciała od niego odjechać.
Eufemia Boczkowa zeznała, że ona nic nie wie o zaginionych pieniądzach, że nie wchodziła do numeru kupca, gospodarowała tam tylko Łubka, a jeżeli co zagrabiono kupcowi, to wzięła Łubka, kiedy przyjechała z kluczem kupca po pieniądze.
W tem miejscu odczytywanego zeznania Masłowa drgnęła i, otworzywszy usta, spojrzała na Boczkową.
Skoro przedstawiono Boczkowej rachunek bankowy na 1,800 rb. srebrem — czytał dalej sekretarz — i zapytano: zkąd wzięła te pieniądze, zeznała że je zarobiła w ciągu 12 lat razem z Szymonem Kartinkinem, za którego myślała wyjść za mąż.
Z kolei Szymon Kartinkin przy badaniu pierwotnem zeznał, że on razom z Beczkową, za namową Masłowej, ukradł pieniądze i podzielił się niemi z Masłową i Boczkową, co posłyszawszy, Masłowa znów drgnęła, nawet zerwała się i poczerwieniała i zaczęła coś mówić, ale komisarz sądowy nie pozwolił na to.
Nareszcie — ciągnął dalej sekretarz — Kartinkin przyznał się, że dał Masłowej proszek na uśpienie kupca. W drugiem jednak badaniu zaprzeczał udziału swego w grabieży pieniędzy i dostarczeniu Masłowej proszków, oskarżając o wszystko ją jedną tylko. Co się zaś tyczy pieniędzy, złożonych przez Boczkową do banku, zgodnie z nią zeznał, że te pieniądze zarobili wspólnie podczas 12-to letniej służby w hotelu od gości, wynagradzających ich za usługę.
Wywody aktu oskarżenia były następujące:
Zważywszy, co powiedziano wyżej: włościanin ze wsi Borki Szymon Kartinkin, wieku lat 33 liczący, mieszczka Eufemia Boczkową, lat 43 licząca, i mieszczanka Katarzyna Michajłowna Masłowa, wieku lat 27, są oskarżeni o to, że w dniu 17 stycznia 18... roku, uprzednio porozumiawszy się z sobą, zagrabili pierścionek i pieniądze kupca Smielkowa, w sumie 2 500 rubli i z zamiarem pozbawienia życia, dali wypić Smielkowowi truciznę, wskutek czego nastąpiła śmierć pomienionego Smielkowa. Przestępstwo takie przewidziane 4 i 5 p. 1453 art. kodeksu karnego, dlatego więc i na podstawie art. 201 kodeksu karnego włościanin Szymon Kartinkin, Eufemia Boczkową i mieszczanka Katarzyna Masłowa, sądzeni być mają przez sąd okręgowy z udziałem sędziów przysięgłych.
Tem zakończył sekretarz odczytanie długiego aktu oskarżenia, usiadł, zebrał papiery i palcami obu rąk zaczął poprawiać długie włosy. Wszyscy lżej odetchnęli w nadziei, że zaczęło się badanie, wkrótce wyjaśni się wszystko i sprawiedliwość zostanie wymierzone.
Jeden tylko Niechludow nie doznawał tego uczucia. Pochłaniała go całkowicie i napełniała dziwnym strachem i niepokojem ta myśl: co mogła uczynić ta Masłowa, którą znał jako niewinną i zachwycającą dziewczynę dziesięć lat temu? Co ona mogła uczynić?




XI.

Skoro przeczytano akt oskarżenia, przewodniczący, porozumiawszy się z członkami sądu, zwrócił się do Kartinkina z takim wyrazem twarzy, co mówił wyraźnie, że oto teraz wszystkiego dowiemy się do najdrobniejszych szczegółów.
— Włościaninie, Szymonie Kartinkin — zaczął, przechylając głowę na lewo.
Szymon Kartinkin wstał, wyprostował się i zaczął poruszać szczękami.
— Oskarżony jesteś o to, że w dniu 17 stycznia 18.... roku, łącznie z Eufemią Boczkową i Katarzyną Masłową zabrałeś z kuferka kupca Smielkowa pieniądze tegoż kupca, przyniosłeś następnie arszeniku i namówiłeś Masłową, ażeby dała wypić w wódce truciznę kupcowi Smielkowowi, wskutek czego nastąpiła śmierć tegoż Smielkowa. Czy przyznajesz się do winy? — zapytał, przekrzywiając głowę na prawą stronę.
— Nie mogę — w żaden sposób... ja usługiwałem gościom...
— Oskarżony powie później... Oskarżony przyznaje się do winy?
— Nie przyznają... Ja tylko.
— Oskarżony powie później. Czy przyznaje się oskarżony do winy? — spokojnie, ale stanowczo powtórzył przewodniczący.
— Nie mogę tego uczynić... dlatego... że... Komisarz sądowy znów podskoczył do Szymona Kartinkina, powstrzymując go tragicznym szeptem.
Przewodniczący, uważając rzecz na teraz za skończoną, przestawił łokieć ręki, w której trzymał papier, w inne miejsce, i zwrócił się do Eufemii Boczkowej.
— Eufemia Boczkowa — oskarżona jesteś, że w dniu 17 stycznia 18... roku w hotelu Maurytania, łącznie z Szymonem Kartinkinem i Katarzyną Masłową, zabraliście z kuferka kupcowi Smielkowowi pieniądze i pierścionek, a rozdzieliwszy łup między siebie, celem ukrycia przestępstwa, daliście się kupcowi napić trucizny, wskutek czego nastąpiła śmierć Smielkowa. Przyznajecie się do winy?
— Ja nic nie jestem winna — odparła śmiało i stanowczo oskarżona. — Nie chodziłam do numeru. A ta paskudnica, jak tam poszła, to i zmalowała całą sprawę.
— Oskarżona powie to potem. — Oskarżona nie przyznaje się do winy?
— Nie brałam pieniędzy, pić nie dawałam i do numeru noga moja nie stąpiła. Jakbym tam była, tobym tamtą wyrzuciła precz.
— Oskarżona nie przyznaje się do winy?
— Nigdy w świecie.
— Bardzo dobrze.
— Katarzyno Masłowo — zaczął przewodniczący, zwracając się do trzeciej obwinionej — jesteś oskarżoną o to, że przyjechawszy do numeru w hotelu „Maurytania” z kluczem od kuferka, należącego do kupca Smielkowa, wzięłaś z tego kuferka pieniądze i pierścionek — mówił dalej, jakby wyuczoną lekcyę przewodniczący, nachylając w tymże czasie ucho do członka sądu, zwracającego uwagę, że w spisie dowodów rzeczowych brakuje szklanki.
— Wzięła oskarżona z kuferka pieniądze i pierścionek — powtórzył przewodniczący — wzięła, i rozdzieliwszy łup, a potem znów przyjechawszy z kupcem Smielkowym do hotelu „Maurytania“, dała Smielkowowi do wypicia wódkę z trucizną, która spowodowała śmierć.
— Czy oskarżona przyznaje się do winy?
— Nic nie jestem winna — zaczęła mówić szybko. — Jak powiedziałam na początku, tak i teraz mówię: nie brałam, nie brałam i nie brałam, nic nie wzięłam, a pierścionek sam mi podarował.
— Więc oskarżona utrzymuje, że nie zabrała 2.500 rubli.
— Powiadam — nic nie wzięłam — tylko 40 rubli.
— A co do tych proszków — proszków w wódce danych Smielkowowi?
— To przyznaję. Tylko ja sądziłam, że to proszki na sen, jak mi to powiedzieli; że te proszki nieszkodliwe. Nie myślałam i nie chciałam, Bogiem się świadczę, nie chciałam.
— Więc oskarżona utrzymuje, że nie wzięła ani pieniędzy, ani pierścionka. Ale przyznaje, że dała proszki.
— Tak jest — tylko myślałam, że to proszki na sen. Dałam je tylko na to, żeby zasnął, nie chciałam i nie myślałam.
— Bardzo dobrze — rzekł przewodniczący widocznie zadowolony z wyniku badania. — Proszę opowiedzieć jak to było — ciągnął.dalej, opierając się w krześle i kładąc obie ręce na stole. — Proszę opowiedzieć jak było. Przyznanie się szczere znakomicie winę zmniejsza.
Masłowa milcząc, patrzyła w oczy przewodniczącemu.
— Proszę opowiedzieć, jak to się stało.
— Jak się stało? — zaczęła prędko mówić Masłowa. — Przyjechałam do hotelu, zaprowadzili ranie do numeru, tam był on, ale już bardzo pijany. (Z wyrazem dziwnego przerażenia w oczach wymawiała wyraz „on“). Chciałam odjechać, ale nie puścił.
Zamilkła, niby tracąc wątek opowieści, czy też myśląc o czem innem.
— No — a potem co?
— Cóż potem? Potem pobyłam czas jakiś i wróciłam do domu.
W tej chwili podprokurator; podniósł się z miejsca, opierając się na łokciu w dziwaczny sposób.
— Chce pan zadać pytanie? — rzekł przewodniczący, i otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, dał znak, że pytać można.
— Ja chciałbym zapytać, czy podsądna znała przedtem Szymona Kartinkina — rzekł prokurator, nie patrząc na Masłową.
I rzuciwszy pytanie — zacisnął usta i nachmurzył się.
Przewodniczący pytanie powtórzył. Masłowa z przestrachem zaczęła patrzeć na podprokuratora.
— Szymona? Znałam — odrzekła.
— Chciałbym dowiedzieć się, jaki to był rodzaj znajomości. Czy oskarżona często widywała się z nim?
— Jaka znajomość? Wołał mnie do gości, a nie znajomość — odpowiedziała Masłowa, patrząc niespokojnie to na podprokuratora, to na przewodniczącego.
— Chciałbym dowiedzieć się, dlaczego Kartinkin brał dla gości Masłową a nie inne dziewczyny — pytał podprokurator, mrużąc oczy z chytrym uśmiechem Mefista.
— Alboż ja wiem. Ja nie wiem dlaczego — mówiła Masłowa, oglądając się naokół bojaźliwie i na chwilę zatrzymując spojrzenie na Niechludowie. Kogo chciał, tego wołał.
— Czyż poznała mnie? — myślał Niechludow z przestrachem, czując, jak krew uderza mu do twarzy. Ale Masłowa nie odróżniła go od innych, odwróciła się natychmiast, patrząc z wyrazem przestrachu na podprokuratora.
— Oskarżona przeczy — to znaczy, że miała bliższy stosunek z Kartinkinem. Bardzo dobrze. Nie pytam się o nic więcej.
Podprokurator przestał się opierać i zaczął coś pisać. W rzeczywistości zaś nic nie pisał, tylko pociągał piórem po literach swej notatki — ponieważ widział, jak prokuratorzy i adwokaci, po jakiemś trafnem zapytaniu, zapisują uwagę do swego przemówienia, uwagę, co, ma się rozumieć, pogrążyć winna przeciwnika.
Prezes nie badał dalej oskarżonej, ponieważ porozumiewał się z sędzią w okularach, czy tenże zgadza się na porządek pytań, który już uprzednio był ustanowiony i napisany.
— No i cóż dalej? — pytał przewodniczący.
— Przyjechałam do domu — ciągnęła dalej Masłowa — i położyłam się spać, Ale zaledwie zasnęłam, służąca nasza Berta budzi mnie. „Idźże — on znowu przyjechał.” Wyraz on znowu wymówiła z dziwnym strachem. On chciał posłać po wódkę ale pieniędzy mu zabrakło. Wtenczas posłał ją do swojego numeru. I objaśnił, gdzie są pieniądze, i wiele wziąć. No i pojechałam.
Przewodniczący szeptał coś do sędziego, siedzącego z lewej strony, i nie słyszał co Masłowa opowiadała, ale żeby dowieść, iż wszystko słyszał — powtórzył ostatnie wyrazy.
— Oskarżona pojechała — i cóż?
— Przyjechałam i zrobiłam wszystko jak żądał, poszłam do numeru. Nie poszłam sama, tylko zawołałam Szymona Michajłowicza i ją — rzekła, wskazując na Boczkową.
— Kłamie — ja nie chodziłam... — zaczęła Boczkowa, ale ją powstrzymano.
— Przy nich wzięłam cztery dziesięciorublówki — rzekła Masłowa, chmurząc się i nie patrząc na Boczkową.
— Czy oskarżona, biorąc 40 rubli, nie zauważyła, ile było pieniędzy? — zapytał podprokurator.
Masłowa drgnęła, skoro przemówił do niej podprokurator. Nie wiedziała co i dlaczego — ale czuła, że on jej źle życzy.
— Nie rachowałam — widziałam tylko sto — rublówki.
— Oskarżona widziała storublówki — to dosyć dla mnie.
— Oskarżona przywiozła pieniądze? — pytał dalej przewodniczący, patrząc na zegarek.
— Przywiozłam.
— A potem co?
— Potem on znów mnie zabrał z sobą — rzekła Masłowa.
— A jakże oskarżona dała proszek w wódce?
— Jak dałam? Wsypałam do wódki i dałam.
— A na cóż dała oskarżona?
Westchnęła cicho i głęboko — nie odpowiadając zrazu na zapytanie.
— Nie chciał mnie puścić — rzekła po krótkiem milczeniu. Zamęczał mnie. Wyszłam na korytarz i mówię do Szymona: „Żeby choć puścił mnie od siebie. Sił nie mam.“ A Szymon rzeknie: „Już i nam dojadł do żywego, chcemy mu dać proszków na sen, zaśnie, to sobie pójdziesz.“ Ja mówię: „Dobrze.” Myślałam, że to proszek nie szkodliwy. Szymon dał mi papierek. Weszłam — on leżał za parawanem i kazał dać sobie koniaku. Wzięłam ze stołu butelkę fine-champagne, nalałam dwa kieliszki sobie i jemu, do jego kieliszka wsypałam proszek i dałam mu. Czyż jabym dała, żebym wiedziała?
— A zkąd oskarżona wzięła pierścionek?
— Pierścionek sam mi podarował.
— Kiedyż podarował oskarżonej?
— Jak przyjechaliśmy do numeru ja chciałam odejść, a on uderzył mnie w głowę i złamał grzebień. Rozgniewałam się i chciałam odjechać. Zdjął z palca pierścionek i dał mi go — abym tylko nie odjeżdżała.
Pod tę porę podprokurator znów powstał — i z tymże samym rzekomo naiwnym wyrazem twarzy prosił o pozwolenie zadania jeszcze kilku zapytań. Otrzymawszy pozwolenie, przekrzywił głowę na haftowany kołnierz i spytał:
— Chciałbym dowiedzieć się, jak długo bawiła podsądna w numerze u kupca Smielkowa?
Masłową znów strach ogarnął, i niespokojna, wodziła oczyma to na przewodniczącego, to na podprokuratora. Wreszcie przemówiła prędko:
— Nie pamiętam jak długo.
— A czy nie pamięta oskarżona, czy wstępowała gdziekolwiek w hotelu, wyszedłszy od kupca Smielkowa.
Masłowa zamyśliła się.
— Do niezajętego numeru sąsiedniego wstąpiłam.
— A po co oskarżona wstępowała? — rzekł podprokurator z zajęciem, zwracając się prosto ku niej.
— Czekałam na dorożkę.
— A Kartinkin był z oskarżoną w numerze, czy nie był?
— Przyszedł sobie.
— Po cóż przychodził?
— Zostało się trochę koniaku, wypiliśmy razem.
— A, razem wypiliście. Bardzo dobrze.
— Czy oskarżona rozmawiała z Szymonem i o czem?
Masłowa nachmurzyła się, poczerwieniała i rzekła szybko:
— Co mówiłam... Nic więcej nie wiem. Róbcie ze mną co chcecie. Jestem niewinna. Nic nie mówiłam. Co było — powiedziałam już wszystko.
— Nic nie mam więcej do nadmienienia — rzekł podprokurator do przewodniczącego — i podniósłszy ramiona w sposób nadzwyczajny, jął zapisywać skwapliwie zeznanie podsądnej, że ona weszła z Szymonem do niezajętego numeru.
Zapanowało milczenie.
— Oskarżona niema nic więcej do powiedzenia?
— Powiedziałam wszystko — rzekła wzdychając — i usiadła.
Przewodniczący zanotował coś w papierach, i wysłuchawszy uwagi, zrobionej mu przez sędziego z lewej strony, ogłosił zawieszenie sprawy na 10 minut, wstał spiesznie i wyszedł z sali.
Za sędziami podążyli przysięgli, adwokaci, świadkowie, i z przyjemnem uczuciem załatwienia już części ważnej sprawy — chodzili tu i owdzie.
Niechludow wszedł do izby przysięgłych — i usiadł przy oknie.




XII.

Tak — to była Kasia.
Stosunki Niechludowa z Kasią były takie. Poznał ją po raz pierwszy, kiedy jako student 3-go kursu, przygotowując pracę swoją o własności ziemskiej, przyjechał na wakacye letnie do ciotek.
Zwykle z matką i siostrą przepędzał lato w obszernych majętnościach pod Moskwą. Ale w tym roku siostra za mąż wyszła, a matka wyjechała do wód za granicę.
Niechludow miał pisać rozprawę więc zdecydował się spędzić Jato u ciotek. Tam w kącie zapadłym był spokój, nie było żadnych przeszkód — zresztą ciotki kochały swego krewnego i spadkobiercę — i on je kochał za ową staroświecczyznę i prostotę w życiu.
Niechludow w czasie pobytu u ciotek był w tej epoce życia, kiedy młodzieniec zaczyna po raz pierwszy samodzielnie odczuwać całą piękność tego życia, całe jego dla człowieka znaczenie, kiedy sobie stawia pewne ideały i nie wątpi w możność ich urzeczywistnienia.
W tym roku czytał „ Socyologię” Spencera i rozprawy tegoż autora o własności ziemskiej, a zapatrywania, w tych dziełach zawarte, tem więcej na niego oddziałały, że sam był synem właścicielki większej własności.
Ojciec jego nie był bogatym, ale matka otrzymała w spadku około 20 tysięcy morgów ziemi. Zrozumiał on wtedy po raz pierwszy całą niesłuszność prywatnej własności ziemskiej, a ponieważ był jednym z tych ludzi, dla których ofiara materyalna dla wyższych duchowych celów sprawia przyjemność, przeto postanowił zrzec się prawa własności i otrzymaną po ojcu ziemię rozdał chłopom. W tym duchu zamierzył napisać rozprawę.
Życie na wsi u ciotek szło mu takim trybem: Rano wstawał czasami o trzeciej i szedł do rzeki kąpać się jeszcze przed wschodem słońca. Nieraz tuman mgły słał się nad łąkami i rzeką, a skoro powracał, perliła się rosa na trawach, liściach i kwiatach. Czasami, wypiwszy kawę, zasiadał do pisania, lub czytał źródła, ale częściej znów wychodził z domu i błądził po polach i lasach. Przed obiadem przespał się czasami w ogrodzie, w lesie, lub nad potokiem. Przy obiedzie radował ciotki swem weselem. Po obiedzie jeździł konno, pływał łódką — a wieczorem albo czytał, albo siedział z ciotkami, kładąc pasyanse. Często w noce księżycowe sen odbiegał jego powiek. Nie spał — bo kipiał w nim nadmiar życia. — Przeto miast spania, chodził nocami po ogrodzie z myślami swemi i marzeniem.
W ten sposób przepędził spokojnie i szczęśliwie pierwszy miesiąc pobytu na wsi, nie zwracając zupełnie uwagi na zwinną półwychowankę — półpokojową, czarnooką Kasię.
Niechludow, chowając się od lat 19 tu pod okiem matki, był zupełnie niewinnym chłopcem. Marzył o kobiecie, jako o towarzyszce życia. Kobiety, co nie mogły być jego żonami — uważał nie jako kobiety, ale jako ludzi zwykłych. Zdarzyło się jednak tegoż lata, że na Wniebowstąpienie przyjechała do ciotek ich sąsiadka z dziećmi, też z dwiema panienkami, uczniem gimnazyum, i bawiącym u niej młodym artystą, pochodzącym z chłopów.
Po herbacie zaczęli bawić się na skoszonym trawniku w łapanego. Wzięli do zabawy i Kasię. Po niejakim czasie wypadła kolej na Niechludowa ścigać się z Kasią. Zawsze patrzył na nią z przyjemnością, ale ani mu do głowy przyszło, żeby kiedykolwiek mógł istnieć jakiś związek między nimi.
— No, tej nigdy nie złapiesz — mówił „jastrząb”, wesoły malarz, biegający bystro na krótkich, krzywych, ale silnych chłopskich nogach.
— Może potknąć się.
— I tak pan nie złapie.
— Raz, dwa, trzy.
Uderzyli trzy razy w dłonie. Zaledwie wstrzymując się od śmiechu, Kasia szybko zamieniła się na miejsca z Niechludowym i ścisnąwszy małą nieco szorstką dłonią jego dużą rękę, zaczęła uciekać w lewą stronę, szeleszcząc krochmaloną spódnicą.
Niechludow biegał szybko — nie chciał dać się złapać malarzowi, więc umykał z całej siły. Skoro się obejrzał, zobaczył malarza, goniącego Kasię, ale ona żywo, przebierając młodemi sprężystemu nóżkami, nie dała się doścignąć i zmykała na lewo. Przed nimi był gęsty klomb bzu, po za który nikt dotąd nie uciekał, ale Kasia, obejrzawszy się na Niechludowa, dała mu znak głową, żeby się zbiedz z sobą po za klombem.
Zrozumiał i pobiegł za krzaki. Za krzakami był rowek, o którym nic nie wiedział — a zarosły go pokrzywy.
Potknął się — upadł, poparzywszy ręce pokrzywami i zamoczywszy padającą wieczorną rosą. Zerwał się ze śmiechem, otrząsnął i wybiegł na puste miejsce.
Kasia, rozpromieniona, śmiejąca, z czarnemi jak wilgotna porzeczka oczyma, biegła na jego spotkanie. Podeszli do siebie — i ujęli się za ręce.
— Poparzył się pan — ja o mało co również — rzekła, poprawiając swobodną ręką warkocz, i oddychając ciężko, patrzyła w górę na niego.
— Nie wiedziałem, że tam jest rowek — odpowiedział, śmiejąc się także i nie puszczając jej ręki.
Kasia podsunęła się do niego, i on sam nie wiedząc, jak i kiedy się to stało, pochylił ku niej twarz, ona się nie uchyliła, więc ścisnął silniej rękę i pocałował ją w usta.
— Otóż masz! — zawołała, i bystrym ruchem wyrwawszy rękę, uciekła.
Podbiegłszy do krzaku bzu, zerwała dwie białe, już osypujące się kiście i uderzając się niemi po rozgrzanej twarzy a oglądając się na niego, śmiało machała przed sobą rękoma i powracała napowrót do grających.
Od tej pory stosunki Niechludowa z Kasią zmieniły się i stały się właśnie takiemi — jakie bywają zwykle między niewinnym, młodym chłopcem, i równie niewinną dziewczyną — których coś ciągnie do siebie.
Skoro Kasia wchodziła do pokoju, nawet gdy zdaleka dojrzał Niechludow jej biały fartuszek, wszystko dla niego jaśniało słońcem, wszystko było więcej zajmującem, weselszem, w życie wstępowała radość. Tegoż samego doświadczała i Kasia. Ale nietylko obecność i blizkość Kasi wywoływały te wrażenia, dość było dla niego pomyśleć, że jest Kasia, a dla niej, że jest Niechludow. Jeśli otrzymał niemiły list od matki, albo nie kleiła mu się robota, albo ogarniał go ten dziwny niewytłómaczony smutek młody — dość było pomyśleć: — ot przecie jest Kasia — wnet ją zobaczę — i wszystko nikło jak mgła — jak cień.
Kasia miała wiele zajęcia w domowem gospodarstwie. Ale umiała dać wszystkiemu radę i w chwilach swobodnych czytała. Niechludow dawał jej Dostojewskiego i Turgieniewa, których sam czytał niedawno. Najwięcej jej się podobało „Zacisze“ Turgieniewa. Rozmawiali z sobą dorywczo — to spotkawszy się na korytarzu, to na ganku, to na podwórzu, a czasami w izdebce starej pokojowej ciotek, Marty Pawłówny, z którą razem Kasia mieszkała. Do tej to garderóbki przychodził czasem Niechludow pić herbatę z „prykuską.“
Rozmowy w obecności Marty Pawłówny miały dziwny urok. Gorzej było rozmawiać sam na sam. Natychmiast oczy zaczynały mówić co innego, coś co daleko ważniejsze, niż to co mówiły usta, twarze zaczynały się mienić, robiło się jakoś nieswojo, i rozchodzili się. Taki stosunek pomiędzy Niechludowem i Kasią trwał ciągle podczas pierwszego pobytu u ciotek.
Ciocie coś zauważyły i przestraszyły się, a nawet napisały o tem do księżny Heleny Iwanówny, matki Niechludowa. Ciocia Marya obawiała się, żeby Dymitr nie poznajomił się z Kasią bliżej. Ale to były próżne obawy. Niechludow kochał Kasię, sam nie wiedząc o tem, jak kochają ludzie niewinni, a ta miłość była najlepszą obroną od upadku, tak dla niego, jak dla Kasi. Obawy zaś poetycznej cioci Zofii zasadzały się na tem, aby Dymitr ze swoim stanowczym charakterem, pokochawszy Kasię, nie zechciał się z nią żenić, nie bacząc na jej stan i stanowisko. I te obawy miały daleko więcej słuszności.
Gdyby Niechludow wtenczas zdawał sobie jasno sprawę ze swego uczucia dla Kasi, gdyby go zwłaszcza przekonywać chciano, że pod żadnym pozorem nie może łączyć swoich losów z taką dziewczyną, to bardzo łatwo wydarzyć się mogło, że w prostocie swoich przekonań mógł sądzić, że niema żadnych przeszkód do ożenienia się z Kasią, nie patrząc na to, kim ona jest — jeśli ją tylko prawdziwie się kocha. Ale ciotki nic mu nie wspomniały o swych obawach; więc odjechał, nie przeświadczywszy się o miłości swojej dla Kasi.
Był przekonany, że uczucie jego dla Kasi jest tylko jednym z przejawów tych wypełniających całe jego jestestwo poczuć wesela życia, które podzielała ta miła, wesoła dziewczyna.
Kiedy odjeżdżał, a Kasia, stojąc na ganku z ciotkami, patrzyła na niego swemi czarnemi, lekko skośnemi, a pełnemi łez oczyma, poczuł jednak, że traci coś, co jest przepiękne i drogie, co może zniknie na zawsze i nie odnajdzie się nigdy. I zrobiło mu się smutno — jak smutno!
— Bądź zdrowa Kasiu, dzięki ci za wszystko — przemówił przez czepek cioci Zofii, siadając na wózek.
— Bywaj zdrów Dymitrze Iwanowiczu — rzekła ona słodkim pieszczonym głosem, i wstrzymując łzy, cisnące się do oczu, uciekła do sieni, gdzie mogła wypłakać się swobodnie.




XIII.

Od tej pory przez trzy lata Niechludow nie widział Kasi. I zobaczył ją dopiero wtenczas, kiedy, zdobywszy świeżo stopień oficerski, jadąc do armii, wstąpił po drodze do ciotek, już jako inny zupełnie człowiek niż ten, co był przed trzema laty. Wtenczas był to uczciwy, otwarty młodzieniec, gotów poświęcić się dla każdej sprawy; obecnie stał się popsutym, wyrafinowanym sobkiem, ceniącym tylko własne swoje zadowolenie. Wtenczas świat boży był dla niego tajemnicą, którą pragnął odgadnąć, dziś życie było zrozumiałem i prostem i określało się wedle tych warunków, w jakich przywykł się znajdować.
Wtenczas było koniecznem i potrzebnem obcowanie z przyrodą i ludźmi, co umieli żyć, myśleć, sądzić, jak filozofowie lub poeci, dziś miały znaczenie przepisy towarzyskie i obcowanie z kolegami.
Dawniej kobieta była dla niego czemś tajemniczem, i właśnie przez tę tajemniczość zachwycającem zjawiskiem. Dziś kobieta, każda kobieta, prócz najbliższej rodziny i żon kolegów, określała się jasno: kobieta, to jedno z najlepszych narzędzi rozkoszy, już znajomej i poznanej do gruntu. Wtenczas pieniądze były zbyteczne, wystarczała trzecia część tego, co dawała matka. Można było wyrzec się ojcowskiego majątku i oddać go chłopom. Teraz nie wystarczało te 1500 rubli miesięcznie, jakie wypłacała matka, i niejednokrotnie bywały przykre rozprawy o pieniądze. Wtenczas jako swoje właściwe ja, uważał on duchową istotę swoją, dziś pojmował siebie, jako to ja zdrowe, rzeźkie, pragnące żyć i używać, ja zwierzęce. I ta cała zmiana straszliwa dokonała się w nim dlatego tylko, że przestał wierzyć sobie, a zaczął wierzyć drugim.
Przestał wierzyć sobie, a zaczął wierzyć drugim dlatego tylko, że żyć z wiarą w siebie było ciężko, że wierząc w siebie, każde pytanie trzeba było rozstrzygać na niekorzyść własnego zwierzęcego ja, co szukało łatwych uciech, a wierząc drugim, nie było co rozwiązywać, bo wszystko było już rozwiązanem i zdecydowanem zawsze na pogrom duchowego, a na korzyść bydlęcego ja.
Prócz tego, wierząc w siebie, ulegał sądom ludzkim, wierząc drugim, słyszał pochwały i znajdował zachętę w otoczeniu swojem.
Kiedy myślał, czytał i mówił o Bogu prawdzie, bogactwie i nędzy, otaczający uznawali to za niewłaściwe, a po części śmieszne. Matka i ciotka nazywały go dobrodusznie notre cher philosophe. Kiedy czytał powieści, opowiadał tłuste anegdoty, chodził do francuskiego teatru na ucieszne wodewile, i wesoło opowiadał o tem, chwalono go i zachęcano powszechnie. Kiedy uznawał za stosowne ograniczać się w wydatkach, nosił stary płaszcz, wina nie pijał, wszyscy to uważali za chęć popisu, za dziwactwo. Skoro wydawał dużo pieniędzy na polowania, albo urządzał sobie niezwykle piękny gabinet, wszyscy wychwalali dobry gust i nieśli kosztowne podarki.
Kiedy prowadził się przyzwoicie, był skromnym i chciał takim aż do chwili ożenienia się pozostać, matka zaczęła się lękać o jego zdrowie i nietylko nie zasmuciła się, ale raczej ucieszyła wiadomością, że syn stał się mężczyzną, co się zowie, bo odbił jakąś Francuzicę współkoledze.
O wydarzeniu z Kasią, o tem, że Dymitrowi mogła przyjść do głowy myśl o ożenku, księżna nie mogła myśleć bez trwogi.
Fakt, że Niechludow, doszedłszy do pełnoletności, oddał mały mająteczek po ojcu chłopom, fakt ten przeraził matkę i krewnych i do tej pory był przedmiotem drwin i żartów. Opowiadali mu bez przerwy, że chłopi, otrzymawszy ziemię, zamiast zyskać lepszy byt, zbiednieli, wystawili trzy karczmy w wiosce i zupełnie przestali pracować.
Skoro zaś Niechludow, służąc w gwardyi, przehulał i przegrał z kolegami tyle, że matka musiała naruszyć kapitału, to nie zmartwiło jej zupełnie. Owszem uważała, że to rzecz zupełnie naturalna i dobra, że trzeba zawsze przejść taką ospę w młodości, aby tylko w przyzwoitem towarzystwie.
Z początku Niechludow walczył, ale walka była trudną, ponieważ wszystko, co on, wierząc sobie, uznawał za dobre, drudzy uważali za głupie, i naodwrót, wszystko, co wierząc sobie, uznawał za głupie, całe otoczenie zwało mądrem i dobrem.
Więc skończyło się na tem, że złożył broń, zwątpił o sobie i w drugich uwierzył. Z początku wyrzeczenie się siebie było nieprzyjemnem, ale to przykre uczucie trwało krótko i niezadługo Niechludow, który pod tę porę zaczął palić tytoń i pić wódkę, przestał doznawać owych przykrych uczuć i wielką ulgę poczuł.
Z całą namiętnością swej natury młodej oddał się on nowemu, przez wszystkich polecanemu życiu, i zagłuszył w sobie zupełnie ten głos, co czegoś innego pragnął. Rozpoczęło się to z chwilą zamieszkania w Petersburgu, a zakończyło wstąpieniem do wojska.
Niechludow w tej epoce życia swego czuł zachwyt wyzwolenia się ze wszelakich pęt moralnych, ze wszystkich ograniczeń, jakie stawiał sobie dawniej, i bezustannie znajdował się w chronicznym stanie egoistycznego obłędu.
Takim był, kiedy po trzech latach odwiedził ciotki.




XIV.

Niechludow wstąpił do ciotek dlatego, że ich majątek był po drodze do miejscowości, do której pułk jego już naprzód pomaszerował. Zresztą ciotki bardzo prosiły go o to, a co najważniejsza, pragnął zobaczyć Kasię. Może już i wtenczas miał złe względem Kasi zamiary, które mu podszeptywało zwierzę ludzkie, ale jasno ich sobie nie uświadamiał. Ot! poprostu, pragnął zabawić chwilkę w tych stronach, gdzie mu było niegdyś tak dobrze, zobaczyć trochę śmieszne, ale kochane i dobre ciocie, zawsze go otaczające atmosferą miłości i zachwytu, i ujrzeć miłą Kasię, o której zachował tyle przyjemnych wspomnień.
Przyjechał w sam Wielki Piątek, w końcu marca, podczas roztopów, przemoczony do nitki ulewnym deszczem, ale wesół, rzeźki, świeży, ożywiony, jak się czuł zawsze w oną porę.
— Czy ona jest jeszcze tutaj? — myślał, wjeżdżając w zawalony, po zrucanym z dachów śniegiem dziedziniec dworski, który dokoła otaczał mur z cegły zbudowany. Czekał, rychło Kasia wybiegnie na odgłos dzwonka na ganek, ale na ten ganek wyszły dwie stare kulawe baby z konewkami, najwidoczniej myjące podłogę.
Nie było jej i na frontowym ganku, wyszedł tylko służący Tichon w fartuchu, także najwidoczniej porządkowaniem zajęty.
Do przedpokoju wyszła ciotka Zofia w jedwabnej sukni i czepcu.
— Sprawiłeś nam uciechę, żeś przyjechał — mówiła ciotka Zofia, całując go. — Michasia trochę niezdrowa, zmęczyła się w cerkwi. Byłyśmy u spowiedzi.
— Witam kochaną cioteczkę — mówił Niechludow, całując ręce cioci Zosi — przepraszam, jestem cały mokry.
— Idźże do swojego pokoju. Całkiem przemokłeś. I wąsy też twoje. Kasiu! Kasiu! Dajże kawy czemprędzej!
— W tej chwili! — odezwał się znany, sympatyczny głos z korytarza.
A serce Niechludowa radośnie zabiło.
— Jest!
Słońce wprost wyjrzało ku niemu z po za chmur, i wesoło poszedł za Tichonem do swojego dawnego pokoju, aby się przebrać.
Niechludow bardzo był rad zapytać Tichona: jak się ma Kasia, czy zdrowa, czy nie wychodzi za mąż.
Ale Tichon był taki służbista, a przytem tak gorliwy, tak chciał koniecznie sam polewać wodę na ręce z umywalni, że Niechludow nie mógł zdecydować się zapytać go o Kasię, ale pytał o wnuczęta, o starego ogiera, o psa podwórzowego Połkana. Wszyscy byli żywi i zdrowi, prócz Połkana, który się wściekł w przeszłym roku.
Zrzuciwszy wszystko przemoczone, już zaczął ubierać się Niechludow, gdy usłyszał szybkie kroki i stukanie do drzwi. Tak chodziła i tak pukała tylko ona.
Narzucił na siebie mokry szynel i podszedł ku drzwiom:
— Proszę wejść
To była Kasia. Taż sama, jeszcze milsza niż przedtem. Tak samo patrzyły w górę te śmiejące się, naiwne, zaledwie troszeczkę skośne oczęta czarne. Jak i dawniej, miała czysty, biały fartuszek. Przyniosła od ciotek świeżo z papieru wyjęty wonny kawałek mydła i dwa ręczniki, duży ruski i kosmaty drugi. I nietknięte z drukowanemi literami mydło i ręczniki, i ona sama, wszystko to było czyste, świeże, nietknięte, miłe. Miłe, gładkie, rumiane jagody, tak samo ściągały się jak i dawniej, gdy patrzyła na niego z trudno powstrzymywaną radością.
— Witam was, Dymitrze Iwanowiczu — przemówiła z wysiłkiem, a twarz jej oblał rumieniec.
— Jak się masz, jak się pani miewa? — nie wiedział czy mówić ty, czy pani, i zarumienił się również jak ona. — No, dobrze, wesoła, zdrowa...
— Bogu dziękować... Ciocia przysyła panu ulubione mydło różane — rzekła, kładąc na stół mydło, a ręczniki na poręcze krzeseł.
— Pan ma swoje mydło — rzekł Tichon, wskazując z dumą na otwarty duży ze srebrnem okuciem neseser Niechludowa, pełen rozmaitych flaszeczek, szklanek, szczotek, fiksatuarów, pachnideł i wszelakich toaletowych przyborów.
— Proszę podziękować cioci. Ach, jak ja jestem kontent, żem przyjechał — rzekł, czując, że w duszy czyni mu się jasno i miło, jak to bywało niegdyś.
Zamiast odpowiedzi, uśmiechnęła się tylko na te słowa i wyszła.
Ciocie, chociaż zawsze kochały Niechludowa, teraz jeszcze, jeśli można, witały go radośniej niż zwykle. Dymitr jechał na wojnę, gdzie mógł być rannym albo zginąć. To poruszało ciocie do głębi.
Niechludow taką sobie ułożył marszrutę, że miał zabawić u ciotek jedną dobę, ale ujrzawszy Kasię, zgodził się pozostać na nadchodzącą Wielkanoc i zatelegrafował do swojego przyjaciela i kolegi Szenboka, z którym mieli się zjechać w Odessie, aby i on do ciotek wstąpił po drodze.
Od pierwszej chwili, skoro ujrzał Kasię, w Niechludowie odżyło dawne uczucie. Jak dawniej tak i teraz nie mógł bez wrażenia patrzeć na biały fartuszek Kasi, nie mógł bez radości słyszeć jej kroków, jej głosu, śmiechu, nie mógł bez błogości patrzeć w jej czarne, jak mokra porzeczka, oczy, osobliwie kiedy uśmiechała się, nie mógł, co najważniejsza, bez pomieszaniamieszania patrzeć, jak czerwieniała przy spotkaniu każdem.
Czuł, że jest zakochanym, ale nie tak, jak przedtem, kiedy ta miłość była dla niego tajemnicą i on sam do niej przyznać się nie śmiał, kiedy był przekonanym, że kocha się tylko raz w życiu. Teraz był zakochanym, wiedząc, co to znaczy, ciesząc się z tego i przeczuwając mglisto, choć to ukrywał sam przed sobą, na czem zależy ta miłość i co z tego wypaść może.
W Niechludowie, jak i w każdym człowieku, było dwóch ludzi. Jeden duchowy, szukający dobra, takiego dobra, któreby było dobrem drugich, drugi człowiek-zwierzę, szukający zadowolenia i pożytku dla siebie tylko, i gotów dla swego zadowolenia świat cały i jego dobro poświęcić.
Pod tę porę samolubnego obłędu, spowodowanego życiem petersburskiem i wojskowem, człowiek-zwierzę zdławił całkowicie człowieka-ducha. Ale ujrzawszy Kasię i poczuwszy, co żywił dla niej niegdyś, człowiek-duch ocknął się i upomniał o swoje prawa. I w Niechludowie przez dwa dni przed Wielkanocą toczyła się dobrze przezeń odczuwana walka wewnętrzna.
W głębi duszy czuł, że powinien jechać, że nie powinien teraz zostawać u ciotek, czuł, że nic z tego dobrego się nie stanie, ale to było tak miłe, tak radosne, że nie mógł sobie tego odmówić, i pozostał.
W Wielką Sobotę przyjechali ksiądz z dyakonem, nie bacząc, na złą drogę, sankami, łąkami wymijając te trzy wiorsty, dzielące cerkiew od dworu, aby odprawić nabożeństwo.
Niechludow z ciotkami i służbą, nie przestając spoglądać na Kasię, przy drzwiach stojącą, wysłuchał nabożeństwa, złożył życzenia księdzu i ciotkom, i chciał położyć się spać, skoro usłyszał wybieranie się starej Marty pokojowej i Kasi do cerkwi, żeby oświęcić święcone.
— Pojadę i ja — pomyślał.
Nie było ani sannej, ani kołowej drogi, więc Niechludow, dysponujący w domu ciotek, jak w swoim własnym, kazał osiodłać sobie starego wierzchowca ogiera, i zamiast tego, żeby spać się położyć, włożył paradny mundur, obcisłe spodnie, nałożył płaszcz, i pojechał na spasłym i ciężkim, ciągle rżącym starym ogierze, w ciemnicę po ługach i zaspach do cerkwi.




XV.

Ta rezurekcya pozostała na całe życie dla Niechludowa jasnem i niezatartem wspomnieniem.
Kiedy w noc ciemną, gdzieniegdzie rozświetloną resztkami bielejącego ściegu, wjechał człapiąc po wodzie na koniu, co strzygł uszami na widok zapalonych lamp i kaganków przy cerkwi, na podwórzec cerkiewny, nabożeństwo już się rozpoczęło.
Chłopi, poznawszy krewnego dziedziczki, zaprowadzili go na miejsce suche. Skoro zsiadł, konia wzięli, aby go przywiązać, i poszli za Niechludowem do cerkwi. Cerkiew pełna była świętującego ludu.
Po prawej stronie starzy chłopi w kaftanach z samodziału, w łapciach i czystych onuckach białych, i młodzież w nowych sukiennych kaftanach, podpasanych kolorowemi pasami, i już nie w łapciach, lecz w butach. Po lewej stronie baby w chustkach czerwonych jedwabnych, w marszczonych sukmankach z jaskrawo czerwonemi rękawami, w niebieskich, zielonych, czerwonych i pstrych spódniczkach, w trzewikach z podkówkami. Po za niemi starsze kobiety w białych chustkach i szarych kaftanach, w staroświeckim przyodziewku, w trzewikach albo nowych łapciach. Pomiędzy niemi stały wystrojone z nasmarowanemi tłustością włosami dzieci.
Chłopi żegnali się i bili pokłony, potrząsając włosami. Kobiety, osobliwie starsze, utkwiwszy wyblakłe oczy w obraz, otoczony świecami, silnie przyciskały złożone palce do chustki na czole, do piersi i do żywota, i coś szepcząc, pochylały się, stojąc, albo padały na kolana. Dzieci naśladowały starszych i modliły się przykładnie skoro na nie patrzono. Złoty ikonostas gorzał od świec, otaczających obwinięte złotem duże świece. Świecznik jarzył się od świateł, za przegrodą słychać było radosny śpiew nieuczonego chóru, huczały basy, cienko zawodziły dyszkanty.
Niechludow poszedł dalej. Pośrodku stała arystokracya, jakiś obywatel z żoną i synkiem w marynarskiej bluzie, stanowy, telegrafista, kupiec w butach z wypustkami, starszyna z medalem, a za żoną obywatela, służąca Matruna, w liliowej mieniącej się sukni, i Kasia w białej sukience z niebieską przepaską, i z czerwoną wstążką, wplecioną w czarne włosy.
Wszystko było świąteczne, uroczyste, wesołe i piękne. I duchowny w srebrnej, błyszczącej ze złotemi krzyżami kapie, i dyakon i dyaki w odświętnych srebrzystych i złocistych komżach, i wystrojeni chórzyści-amatorzy ze świecącemi wysmarowanemi włosami, i wesoła nuta świątecznych pieśni, i żegnanie ludu trójramiennemi świecznikami, strojnemi w kwiaty, i ciągle powtarzane hasło: Chystus zmartwychwstał, Chrystus zmartwychwstał!
Wszystko było przepiękne, ale nad wszystko piękniejszą była Kasia w białej sukience z paskiem niebieskim, z czerwoną wstążką przewiązaną na ciemnej główce, z oczyma świecącemi zachwytem.
Niechludow czuł, że ona widziała go, nie patrząc spostrzegł to, przechodząc obok niej. Nie miał jej co powiedzieć, ale wymyślił sobie, i rzekł.
— Ciocia mówiła, że po rezurekcyi będziemy jedli święcone.
— Wiem — uśmiechając się, odpowiedziała.
I młoda krew, jak zawsze, gdy patrzyła na niego, zalała jej twarz miłą, a czarne oczy, śmiejąc się i radując, patrzyły w górę prosto w oczy Niechludowa.
Dyak, przechodzący z imbrykiem miedzianym, przeciskając się w natłoku, przeszedł koło Kasi i nie patrząc na nią, zaczepił połą komeżki. Dyak najwidoczniej przez szacunek dla Niechludowa, wymijając go, potrącił Kasię. Niechludow zdziwił się, że oto ten dyaczek nie pojmuje tego, że wszystko tutaj i wszędzie na świecie istnieje tylko dla Kasi, i można sobie niewiele robić ze wszystkiego, ale broń Bożoe z niej, bo przecież koło niej wszystko się obrana. Dla niej błyszczało złoto w świętych obrazach, dla niej gorzały świece w żyrandolu i świecznikach, dla niej brzmiały pieśni: „Radujcie się narody, Chrystus zmartwychwstał!” I wszystko, co było dobrego na świecie, dla niej było.
Tak zdawało się Niechludowowi, gdy patrzył na jej postać w białej sukience, na tę twarzyczkę w skupieniu radosnem, w której wyrazie widział, że to, co śpiewa i roi w jego duszy — w jej duszy śpiewa i roi.
Pomiędzy pierwszą a drugą mszą Niechludow wyszedł z cerkwi. Ludzie rozstępowali się przed nim, witając. Jedni poznawali, drudzy pytali, kto to?
W przedsionku zatrzymał się. Żebracy obstąpili go. Rozdał im wszystkie drobne pieniądze, jakie w sakiewce posiadał, i zeszedł po schodach.
Poczęło świtać — wstawał dzień, ale słońce jeszcze nie weszło. Lud rozsypał się na mogiłkach wokoło cerkwi. Kasia była jeszcze wewnątrz, i Niechludow zatrzymał się, czekając na nią.
Ludzie wychodzili, stukając podkówkami butów w kamienne płyty, zstępowali po schodach i rozsypywali się po kościelnym podwórcu i cmentarzu.
Dziad wieczysty, dawny pasztetnik dworski, z trzęsącą się głową, wstrzymał Niechludowa, ucałował go, a żona jego z pomarszczoną twarzą, obwiązana chustką jedwabną, dała mu żółtą pisankę, barwioną szafranem. Podszedł i młody, śmiejący się, muskularny parobczak, w nowej sukmanie, przepasanej zielonym pasem.
Aleluja przemówił — i podsunąwszy się z uśmiechem do Niechludowa, objął go i łaskocząc mu twarz kędzierzawą brodą, pocałował w same usta świeżemi, krzepkiemi wargami.
W chwili, kiedy Niechludow całował się z chłopem i brał od niego ciemno-brunatną pisankę, ukazała się mieniąca suknia Matruny i czarna główka z czerwoną wstążką.
Kasia w tej chwili ponad głowami idących dojrzała go, i on dojrzał, jak twarz jej błysnęła weselem.
W przedsionku zatrzymały się z Matruną, dając jałmużnę. Żebrak z czerwoną, wklęsłą blizną w miejsce nosa, podszedł do Kasi. Wyjęła coś z chusteczki, dała mu, a następnie, przybliżywszy się, bez żadnej odrazy, świecąc radośnie czarnemi oczyma, pocałowała dziada trzykrotnie.
I w tej chwili, jak całowała się z żebrakiem, oczy jej spotkały spojrzenie Niechludowa. Zdało się, jakby chciała zapytać, „czy dobrze, że tak robię?“
— „Tak, tak, kochana, wszystko dobrze, kocham cię.“
Zeszły z przedsionka, i on podszedł ku nim. Nie chciał korzystać z obyczaju, ale, ot tak, chciał być bliżej.
— Aleluja — rzekła Matruna, chyląc głowę i uśmiechając się, z taką intonacyą, co wyraża, że oto dziś wszyscy równi.
I otarłszy usta zwiniętą w trąbkę chusteczką, wyciągnęła je ku niemu.
— Aleluja — rzekł Niechludow, całując ją.
Obejrzał się na Kasię. Zarumieniona w tej chwili, zbliżyła się ku niemu.
— Chrystus zmartwychwstał, Dymitrze Iwanowiczu.
— Zaiste zmartwychwstał — odpowiedział.
I ucałowali się dwa razy, i jakby pomyślawszy, czy jeszcze trzeba, i zdecydowawszy, że trzeba, pocałowali się po raz trzeci i uśmiechnęli oboje.
— Nie pójdziecie na probostwo? — zapytał Niechludow.
— Nie, my tu, Dymitrze Iwanowiczu, poczekamy — rzekła Kasia, wzdychając pełną piersią, jakby po spełnieniu jakiegoś niezwykłego obowiązku i patrząc mu prosto w oczy tem pokonem, dziewiczem, kochającem spojrzeniem.
W miłości pomiędzy mężczyzną i kobietą jest jedna chwila, gdy miłość ta dochodzi do swego zenitu, kiedy w niej niema nic świadomego, obmyślanego i nic zmysłowego. Takim momentem, chwilą taką, była dla Niechludowa owa noc Zmartwychwstania Pańskiego. Kiedy dziś wspominał Kasię, to ta właśnie chwila zasłaniała wszelkie inne momenty i wspomnienia. Czarna, gładka, lśniąca główka, biała suknia w zakładki, obejmująca jej kibić i pierś okrągłą, dziewiczą i te ramiona, i te łagodne, błyszczące czarne oczy, i w całej jej istocie dwie cechy wydatne: czystość miłości dziewiczej, nietylko dla niego — był o tem przekonany — ale miłości dla wszystkich i dla wszystkiego, miłości nietylko dla tego, co miłe i piękne, ale i dla tego żebraka, którego wstrętnej, zeszpeconej twarzy czystemi dotknęła ustami.
On wiedział, że w niej żyła ta miłość, boć i on sam w tę noc i w ten ranek czuł ją w sobie, czuł, że ta miłość jego istotę z jej istotą zespala w jedno i łączy...
Ach, gdyby wszystko zatrzymało się na tem uczuciu, jakie było tej nocy! Gdyby się zatrzymało!
Niestety... cała ta rzecz okropna stała się już po owej nocy Zmartwychwstania.
Tak rozmyślał, siedząc obecnie przy oknie w izbie sędziów przysięgłych.




XVI.

Powróciwszy z cerkwi, Niech ludów zjadł śniadanie z ciotkami i żeby się pokrzepić wedle pułkowego obyczaju, napił się wódki, następnie wina i poszedł do swojego pokoju, gdzie w ubraniu spać się położył.
Zasnął natychmiast. Obudziło go pukanie do drzwi. Po tem pukaniu poznał, że to była ona; podniósł się, przetarł oczy i przeciągnął się.
— Kasiu, to ty?.. Wejdź — rzekł, podnosząc się.
Ona uchyliła nieco drzwi.
— Proszę do obiadu — rzekła.
Miała na sobie tęż samą białą suknię, ale wstążki we włosach nie było. Spojrzawszy mu w oczy, ożywiła się, jakby zwiastując mu coś wesołego.
— Zaraz idę — rzekł, biorąc grzebień, aby włosy.
Ona postała jeszcze chwilkę. Zauważył to i, cisnąwszy grzebień, zbliżył się do niej. Ale ona w tej chwili zwróciła się szybko i poszła lekkim, prędkim krokiem po chodniku korytarza.
— A to głupiec ze mnie, trzeba ją było zatrzymać — pomyślał Niechludow.
I dopędził ją w korytarzu.
Czego chciał od niej, sam nie wiedział. Ale zdawało mu się, że kiedy ona weszła do jego pokoju, trzeba było zrobić to, co wszyscy w takim razie czynią, a on tego nie zrobił.
— Kasiu, poczekaj!
Obejrzała się.
— Co panu?... — rzekła, zatrzymując się.
— Nic, tylko...
Przemógł się, i wiedząc, jak wszyscy w takich razach postępują, wogóle wszyscy tacy, jak on, objął w pół Kasię.
Ona zatrzymała się i spojrzała mu w oczy.
— Nie trzeba, Dymitrze Iwanowiczu, nie trzeba — rzekła, rumieniąc się ze łzami w oczach i swą narobioną silną ręką odjęła obejmującą ją jego rękę.
Niechludow puścił ją i na chwilę stało mu się jakoś opacznie, i wstyd go wziął, i było mu nieswojo. Trzeba było mu w tej chwili uwierzyć sobie samemu, trzeba było zrozumieć, że ten wstyd, to zakłopotanie, toć szlachetne, dobre strony jego duszy, wychodzące na jaw w tej właśnie chwili. Jemu się zdawało, że to, co przemawia w nim, jest poprostu głupie, że trzeba postąpić, jak inni postępują.
Dogonił ją raz jeszcze, objął w pół i pocałował w szyję.
Ale ten pocałunek już nie był takim, jak te dwa pierwsze pocałunki — jeden bezwiedny za krzakiem bzu, drugi dziś rankiem w kościele. Ten pocałunek był jakiś straszny, i ona to odczuła.
— Co pan takiego robi! — krzyknęła takim głosem, jakby tym pocałunkiem on coś zdruzgotał w niej bardzo cennego, i zdruzgotał na zawsze, i uciekła pędem od niego.
On przyszedł do jadalni. Ciotki wystrojone, doktór i sąsiadka stali przy zakąskach. Wszystko było zupełnie naturalne, ale w duszy Niechludowa wrzała burza. Nie rozumiał, o co go pytano, odpowiadał ni to, ni owo i myślał tylko o Kasi, wspominając wrażenia tego ostatniego całusa, kiedy ją dogonił na korytarzu. I nie mógł myśleć o niczem innem. Kiedy wchodziła do pokoju, on, nie patrząc na nią, czuł jej obecność całem jestestwem swojem i musiał użyć całej siły woli, aby na nią nie patrzeć.
Po o biedzie poszedł do siebie i silnie wzburzony, chodził po pokoju, słuchając odgłosów i czekając, rychło usłyszy jej kroki. Ten człowiek-zwierzę, co siedział w nim, nietylko podniósł hardo głowę, ale rzucił pod nogi i zdeptał tego drugiego człowieka-ducha, jakim on był w chwili przyjazdu, a nawet dziś rankiem w cerkwi, i ten straszny zwierz ludzki opanował jedynie całą dusze jego.
Chociaż Niechludow ciągle czatował na Kasię, nie udało mu się spotkać z nią sam na sam. Widocznie unikała go. Ale wieczorem tak wypadło, że musiała wejść do sąsiedniego pokoju. Doktór miał zanocować i Kasia miała przygotować posłanie. Usłyszawszy jej kroki, Niechludow cicho i powstrzymując oddech, jakby miał coś złego zrobić, wszedł za nią.
Wsunąwszy obiedwie ręce w czystą poszewkę i trzymając niemi rogi poduszki, Kasia obejrzała się i uśmiechnęła, ale nie wesoło i swobodnie, lecz z przestrachem i żałośnie.
Uśmiech ten zdawał się mówić do mego, że to, co teraz robi, źle robi.
Chwilę zatrzymał się. Była jeszcze możność walki z sobą. Choć słabo, ale odzywał się jeszcze głos prawdziwej miłości, głos, który mu mówił o „niej,” o jej uczuciach, o jej życiu. Ale inny głos przemawiał: patrz, pominiesz swoją rozkosz, swoje szczęście. I ten drugi głos zagłuszył pierwszy. Śmiało więc postąpił ku niej. I straszna, nieokiełznana chęć zwierzęca zawładnęła nim całkowicie.
Nie puszczając jej ze swych objęć, Niechludow posadził ją na łóżku i czując, że trzeba jeszcze przecież coś zrobić, siadł koło niej.
— Dymitrze Iwanowiczu, kochany, puść mnie — mówiła głosem rzewnym. — Matrona Pawłowna idzie! — krzyknęła, wyrywając się, i rzeczywiście, ktoś zbliżał się do drzwi.
— Przyjdę do ciebie w nocy — rzekł Niechludow. — Przecież sama jesteś?...
— Co panu? Za nic! Nie można — mówiły jej usta, ale cała istota wzburzona, zmieszana, mówiła co innego.
Zbliżającą się do drzwi była rzeczywiście Matruna Pawłowna. Weszła do pokoju z kołdrą w ręce i spojrzawszy podejrzliwie na Niechludowa, ostro zaczęła wymawiać Kasi, że wzięła nie tę kołdrę, co należało.
Niechludow milcząc, wyszedł. Nawet wstydu nie czuł.
Z wyrazu twarzy Matruny poznał, że go potępia i słusznie. Wiedział, że to, co robi, źle robi, ale zwierzęcy popęd, wyrastający z po za pierwszej dobrej miłości, tak nim zawładnął, tak nim opanował, że nie mógł uznać nic innego. Wiedział, co zrobić należy, aby tę żądzę zadowolić, i szukał środków urzeczywistnienia.
Przez cały wieczór był nieswój. To szedł do ciotek, to powracał do siebie na górę i myślał o jednem tylko, jakby ją spotkać na osobności. Ale ona unikała go, a Matruna Pawłowna starała się nie spuszczać jej z oczu.




XVII.

Przeszedł wieczór i nastąpiła noc. Doktór spać poszedł. Ciotki także spać się kładły Niechludow wiedział, że Matruna obecnie jest w sypialni ciotek, a Kasia sama w garderobie. Więc znów wyszedł na ganek. Na dworze było ciemno, ciepło i wilgotno, i biała mgła, co wiosną roztapia resztki śniegu, unosiła się w powietrzu. Od rzeki, płynącej o jakie sto kroków od domu, dolatywały dziwne odgłosy — pękały lody.
Niechludow zeszedł z ganku i stąpając przez kałuże po resztkach lodu, podszedł do okna garderoby.
Serce biło mu w piersi tak silnie, że słyszał jego uderzenia, oddech to zatrzymywał się, to wyrywał ciężkiem westchnieniem.
W garderobie paliła się mała lampka. Kasia siedziała sama przy stole, patrząc w zamyśleniu przed siebie.
Niechludow długo bez ruchu spoglądał na nią, chcąc zobaczyć, co robić będzie, w przekonaniu, że nikt jej nie śledzi.
Parę minut siedziała nieruchomo, potem podniosła oczy, pokiwała, jakby na przekor samej sobie, głową, i poprawiwszy się, nagle położyła obiedwie ręce na stole i utkwiła wzrok w przestrzeni przed siebie.
On stał i patrzył na nią. I mimowolnie słyszał jednocześnie i swego serca bicie i dziwne odgłosy, płynące od rzeki.
Tam na tej rzece, pośród mgły, odbywała się jakaś nieustająca, powolna praca, coś dyszało, pękało, sypało się, to znów dzwoniły, niby szkło, cienkie odłamy kry.
Stał i patrzył na zadumane, trapione jakąś walką wewnętrzną, nadobne lice Kasi i żal mu jej było, a jednak, rzecz dziwna, ta żałość budziła tem żywsze jej pożądanie.
Zapukał do okna. Ona, jakby dotknięta prądem elekrycznym, drgnęła całem ciałem i na twarzy jej odmalowało się przerażenie. Zerwała się, podeszła do okna i przyłożyła twarz do szyby. Przestrach nie schodził z jej twarzy nawet wtenczas, kiedy, przyłożywszy dłonie, niby skórzane okulary, do skroni, poznała go.
Twarz jej była niezwykle surową, nigdy nie widział jej taką. Uśmiechnęła się dopiero wtenczas, kiedy on się uśmiechnął, jakby ulegając mu, ale w duszy jej nie było śmiechu, tylko strach.
On dał jej znak ręką, wzywając ją na podwórze do siebie. Ale ona potrząsnęła głową, iż nie chce, i stała dalej przy oknie. On zbliżył jeszcze twarz do szyby i chciał powiedzieć jej, żeby wyszła, ale w tej chwili ona obejrzała się ku drzwiom, widać ktoś ją zawołał.
Niechludow odszedł od okna. Mgła była tak gęsta, że pięć kroków od domu już nie widać było okna, tylko jakąś ciemną plamę, pośrodku której świecił, niby jakiś olbrzymi, czerwony, okrągły płomyk lampy. Od rzeki szedł ciągle jakiś straszny szum, grzechot, trzask i dźwięk pękającego lodu. Gdzieś w pobliżu, pośród mgły gęstej, zapiał kogut. Odpowiedziały mu inne, a hen daleko, we wsi, dały się słyszeć pomieszane, wyprzedzające się nawzajem, zlane w jeden chór piania kogutów. Wszędzie panowała cisza. Rzeka szumiała. Śpiewały już drugie kury.
Przeszedłszy parę razy tara i napowrót i stąpnąwszy niejednokrotnie w kałużę, Niechludow zbliżył się do okna garderoby. Lampa paliła się ciągle, a Kasia znów siedziała samotna przy stole, jakby niezdecydowana, co czynić. Zaledwie podszedł, spojrzała w okno. Zastukał. Nie patrząc, kto stukał, natychmiast wybiegła z garderoby. Słyszał, jak odemknęły się i skrzypnęły drzwi wchodowe. Czekał na nią przed sienią i natychmiast chwycił ją w objęcia. Przytuliła się do niego, podniosła głowę i ustami szukała ust jego. Stali za węgłem sieni, na odmarzłem miejscu, i przepełniała go męcząca, niezaspokojona żądza.
Nagle stuknęły i zaskrzypiały drzwi wchodowe i rozległ się gniewny, ostry głos Matruny Pawłowny:
— Kasiu!
Wyrwała się i wróciła do garderoby. Słyszał, jak założono haczyk. Zrobiła się cisza. Światło w oknie znikło, zostały tylko mgła i szura rzeki. Niechludow podszedł do okna i nikogo nie ujrzał. Zastukał — nikt mu nie odpowiedział. Wrócił do domu przez główny ganek, ale nie mógł usnąć. Zdjął buty i na bosaka podszedł do drzwi Kasinego pokoju, tuż obok pokoiku Matruny.
Słyszał, jak spokojnie chrapała Matruna i chciał już wejść, gdy nagle zaczęła kaszlać i poruszać się na skrzypiącem łóżku. Stanął niby wkopany w ziemię i stał tak około pięciu minut. Kiedy wszystko ucichło i dało się znów słyszeć spokojne, miarowe chrapanie, stąpając ostrożnie po deskach, które nie skrzypiały, postąpił dalej i podszedł do samych drzwi pokoju Kasi. Było cicho. Najwidoczniej nie spała, Bo nie było słychać jej oddechu. Ale skoro tylko szepnął „Kasiu!“ zerwała się, podeszła do drzwi i gniewnie, jak mu się wydało, zaczęła tłómaczyć mu, aby odszedł:
— Do czego to podobne? Jakże można? Ciocie usłyszą — szeptały jej usta, a cała jej istota mówiła: „jam twoja...“ I to tylko rozumiał Niechludow.
— Otwórz na chwilkę, błagam cię — powtarzał bezmyślnie.
Zamilkła. Potem usłyszał szmer ręki, szukającej haczyka. Haczyk dźwięknął więc wszedł w drzwi otwarte.
Schwycił ją tak, jak stała, podniósł i poniósł.
— Ach! Co pan robi? — szeptała.
Ale on nie zwracał uwagi na jej słowa i niósł ją dalej.
— Ach, po co to, puść pan! — szeptała, przytulając się do niego.
Kiedy cała drżąca, bezmowna, nie odpowiadająca na słowa jego, poszła do siebie, on wyszedł na ganek, i zatrzymał się.
Na dworze było jaśniej. Tam niżej, nad rzeką, trzask, szum i dźwięk wzmagały się ciągle, a do poprzednich odgłosów przybyły jeszcze jakieś szmery.
Mgła opadała na dół, a ponad ścianą mgły wypłynął poszczerbiony księżyc, oświetlając ponuro coś, co było ciemne i straszne.
— Cóż to... stało się ze mną szczęście wielkie, czy nieszczęście? — zapytywał sam siebie. — Zawsze tak, wszystko tak — powtórzył sam do siebie i poszedł spać.




XVIII.

Nazajutrz przyjechał do Niechludowa wesoły i elegancki Schönbock i odrazu podbił serce ciotek swem ułożeniem, uprzejmością, wesołem usposobieniem, a także hojnością i przywiązaniem do Dymitra.
Hojność ta, aczkolwiek podobała się ciociom, ale je nieco zadziwiła przesadą. Wędrownym dziadom, wałęsającym się po podwórzu, dał rubla. Służącym na piwo dał 15 rubli, a gdy w jego obecności mała bonońska suczka cioci Zofii do krwi obtarła sobie nóżkę, nie wahał się podrzeć na szmatki batystową chustkę ze szlaczkiem, aby skaleczenie opatrzyć. Ciocia Zofia wiedziała, że tuzin takich chusteczek kosztuje, co najmniej, 15 rubli. Takich wytwornych kawalerów ciotki dotąd jeszcze nie widziały. Nie mogły również przypuszczać, że Schönbock ma ze 200 tysięcy rubli długów, o których wiedział, że nigdy ich nie zapłaci. Więc 25 rubli mniej, albo więcej, co to może znaczyć!
Schönbock zabawił tylko jeden dzień i nazajutrz razem z Niechludowem odjechał. Nie mogli dłużej pozostać, bo to był już ostateczny termin stawienia się do pułku.
W dzień ostatniego u ciotek pobytu, pod świeżem wrażeniem przepędzonej nocy, toczyły w duszy Niechludowa walkę dwa uczucia. Najpierw świeże, palące wrażenie miłości, która, choć nie dała tego, czego się spodziewał, zawsze niosła zadowolenie osiągniętego celu. Następnie przeświadczenie o tem, że to, co zrobił, źle zrobił, że należało to naprawić, jeśli nie dla niej, to dla samego siebie.
W tym obłędzie egoizmu, w jakim się Niechludow znajdował, myślał tylko o sobie, myślał o tem, czy go osądzą i jak go osądzą ludzie, dowiedziawszy się o tym postępku ale nie o tem, czego ona doświadcza, co odczuwa, co się z nią stanie. Sądził, że Schönbock domyśla się jego stosunku z Kasią i ta myśl głaskała jego próżność.
— Takeś raptem pokochał ciocie — odezwał się Schönbock, ujrzawszy Kasię. — Siedzisz już tydzień cały. No, no! Ja na twojem miejscu takżebym siedział. Cudo!
I o tem także myślał, że chociaż szkoda odjeżdżać teraz, nie nacieszywszy się do woli miłością Kasi, ale, że to i lepiej, bo zrywa się odrazu stosunek, który później trudnoby było podtrzymać. Myślał jeszcze i o tem, że trzeba jej coś dać grosza, nie dlatego, żeby dać, nie dlatego, że te pieniądze mogą jej być potrzebne, ale, ot dlatego, że już tak przyjęte, że wszyscy dają.
Dał jej więc tyle pieniędzy, ile uznał za stosowne ze względu na jej i swoje stanowisko.
W chwili odjazdu doczekał się jej w sieniach. Żachnęła się, ujrzawszy go i chciała przejść mimo, zwracając oczy na otwarte drzwi garderoby. Ale zatrzymał ją.
— Chciałem pożegnać się z tobą — rzekł, mnąc w ręku kopertę ze storublowym banknotem. Więc. oto...
Ona domyśliła, się, zmarszczyła brwi, potrząsnęła głową i odtrąciła jego rękę.
— Ależ głupstwo, weź — mruknął i wsunął jej kopertę za stanik i, jakby oparzony, nachmurzył się i wzdychając ciężko, spiesznie odszedł do siebie.
I długo potem chodził po pokoju, kulił się, drżał, coś podrzucało go i wzdychał głośno, jakby go trapił ból dotkliwy na wspomnienie tej przykrej sceny.
Ale cóż było robić? Zawsze tak, wszędzie tak! Tak zrobił Schönbock z guwernantką, o której opowiadał. Tak zrobił wujaszek Jurek, tak ojciec, kiedy, mieszkając na wsi, miał naturalnego syna, Miszkę, który i teraz gdzieś się chowa. A jeżeli wszyscy tak postępują, to widać tak robić wypada. W ten sposób pocieszał sam siebie, ale nie mógł się jakoś pocieszyć. Wspomnienie o tem paliło mu sumienie.
W głębi, na dnie duszy, czuł doskonale, że postąpił tak źle, tak podle i okrutnie, że wiedząc o swym postępku, nie wolno mu było sądzić drugich, ani patrzeć śmiało ludziom w oczy. Tem mniej mógł uważać się za młodzieńca szlachetnego, uczciwego, wzorowego, za jakiego dotąd uchodził. A należało mu mieć i dalej także same o sobie przekonanie, aby żyć równie ochoczo i wesoło.
A na to był tylko jeden środek: nie myśleć o tem, co się stało. Tak też uczynił.
Życie, jakie rozpoczynał, nowe miejscowości, nowi towarzysze, wojna, wszystko sprzyjało potemu. I czem głębiej rzucał się w wir życia, tem więcej zapominał i nareszcie zapomniał zupełnie.
Raz tylko jeden, kiedy po skończonej wojnie, przyjechawszy do ciotek, z zamiarem zobaczenia jej, skoro dowiedział się, że Kasi już niema, że wkrótce po jego odjeździe porzuciła służbę, będąc w odmiennym stanie, i podobno urodziła dziecko, jak mówiły ciotki, i chorowała ciężko, wtedy ścisnęło się mu serce.
Dziecko mogło być jego dzieckiem, albo i nie jego.
Ciotki mówiły, że Kasia popsuła się całkowicie, że miała taką samą naturę ladaco, jak i jej matka.
Sąd ciotek bardzo mu był na rękę, bo choć w części winę tłómaczył. Z początku chciał jednak odszukać ją i dziecko, a potem dlatego, że w głębi duszy było mu wstyd i przykro myśleć o tem, nie postarał się o odszukanie i zapomniał o winie swojej i przestał już myśleć o tem.
Ale obecnie, dziwny zbieg okoliczności, przypomniał mu wszystko i żądał przyznania tego braku serca, okrucieństwa, podłości, co dozwoliły mu żyć dziesięć lat spokojnie z tak ciężkim grzechem na sumieniu.
Ale jeszcze dalekim był od uznania się całkowicie winnym i myślał tylko, aby wszystko obecnie na jaw nie wyszło, żeby ona, albo jej obrońca nie opowiedzieli wszystkiego i nie znieważyli go wobec wszystkich.




XIX.

W takiem usposobieniu znajdował się Niechludow, idąc z sali sądowej do izby przysięgłych. Siedział przy oknie, przysłuchując się prowadzonym naokoło niego rozmowom, i palił bez przestanku papierosy.
Kupiec podzielał z całej duszy postępowanie kolegi Smielkowa. — No, nasz brat hulał zdrowo po Sybiraku. Gęba nie od proporcyi, dziewczynę miał, jak grosz.
Starosta miarkował, że sprawa zależy głównie od ekspertyzy.
Piotr Harasimowicz żartował z subiektem żydem i śmieli się głośno. Niechludow odpowiadał półgębkiem na zapytania i pragnął, aby mu dano pokój.
Skoro komisarz sądowy, boczkiem chodzący, zawezwał ponownie przysięgłych do sali po siedzeń, Niechludow doznał takiego uczucia, jakby nie on szedł sądzić, ale że jego sądzić miano.
W głębi duszy był przekonany, że jest nicponiem, że nie wart uczciwym ludziom spojrzeć w oczy, ale, wedle zwyczaju, z pewnością siebie w ruchach, wszedł na estradę i siadł na drągiem z kolei miejscu obok starszyny i zaczął się bawić pince-nez.
Oskarżonych także gdzieś usunięto i dopiero teraz przyprowadzono z powrotem.
W sali znajdowali się nowi świadkowie. Niechludow zauważył, jak Masłowa kilkakrotnie spoglądała na bardzo strojną w jedwabiach i aksamicie otyłą panią, w wysokim kapeluszu, z wielką kokardą i eleganckim woreczkiem, zawieszonym na obnażonej do łokcia ręce. Dama ta siedziała w pierwszym rzędzie, tuż za balustradą i, jak się później okazało, była dawną gospodynią Masłowej i była zawezwaną w charakterze świadczącej.
Rozpoczęło się badanie świadków: nazwisko, wyznanie i t. d. Zapytano następnie strony, jak życzą aby badani byli świadkowie: pod przysięgą, czy bez przysięgi.
Znów z trudem, suwając nogami, przyszedł tenże sam stary pop, i znów, poprawiając złoty krzyż na jedwabnej rasie, z takim samym spokojem i przeświadczeniem odebrał przysięgę od świadków i eksperta. Po ukończeniu przysięgi, wyprowadzono z sali świadków, a pozostała tylko Kitajewa, gospodyni Masłowej.
Zapytano ją, co wie o tej sprawie, ona zaś z obłudnym uśmiechem, za każdem zdaniem chowając w kapelusz głowę, opowiadała szczegółowo i składnie.
— Najpierw przyjechał znany jej numerowy, Szymon, po Łubkę. Po niejakim czasie Łubka powróciła z kupcem. Kupiec już był poprostu zachwyconym — mówiła, uśmiechając się Kitajewa — fetował się i pił w dalszym porządku, a ponieważ zabrakło mu pieniędzy, więc posłał do swego numeru tęż samą Łubkę, dla której szczególną powziął skłonność — dodała, patrząc na podsądną.
Niechludowowi zdawało się, że w tej chwili Masłowa uśmiechnęła ale, co znalazł wysoce wstrętnem. Przykre, nieokreślone uczucie brzydoty, zmieszane z pożałowaniem, owładnęło nim całkowicie.
— A co pani sądzi o Masłowej? — czerwieniejąc się, zapytał naznaczony z urzędu młody obrońca podsądnej.
— Bardzo dobrze — odpowiedziała Kitajewa. — Dziewczyna szykowna i wykształcona, wychowała się w porządnym domu, czytała po francusku. Czasem pijała trocha za dużo, ale nigdy nie zapomninała się. Całkiem porządna dziewczynka.
Kasia patrzyła na gospodynię, ale wnet skierowała spojrzenie na przysięgłych i zatrzymała je na Niechludowie. Twarz jej spoważniała, a nawet wydawała się surową. Jedno oko zaczęło zezować. Dosyć długo te dwoje ócz, dziwnie patrzących, zwrócone były na Niechludowa, i choć chwytała go trwoga, nie mógł oderwać swego wzroku od tych dwojga skośnych oczu z jaskrawej białości białkami.
Przypomniał sobie tę noc straszną, z trzaskiem pękającego lodu, z gęstą mgłą i z tym niby obszarpanym, przekręconym księżycem, który zeszedł przed rankiem, oświetlając jakąś bezdeń czarną i straszną.
— Poznała mnie — pomyślał.
I Niechladow skurczył się, jakby oczekując ciosu. Ale ona nie poznała. Odetchnęła spokojnie i znów patrzyła na przewodniczącego. Niechludow także odetchnął.
— Ach, aby tylko prędzej — myślał.
Miał teraz dobijać rannego ptaka. I przykro, i wstrętnie, i żal, a przecież pragnie się prędzej dobić i zapomnieć o tem.
Takich różnorodnych, pomięszanych doznawał wrażeń, słuchając badania świadków.




XX.

Ale, jakby naprzekór, sprawa przedłużała się ciągle. Po badaniu każdego świadka, pojedynczo, i eksperta, po wszystkich zadawanych bezużytecznie i bez celu zapytaniach prokuratora i obrońców, prezydujący przedstawił do rozpatrzenia przysięgłym dowody rzeczowe, a mianowicie: olbrzymi pierścionek z brylantową rozetą, noszony najwidoczniej na grubym palcu wskazującym i naczynie, w którem była zadaną trucizna. Rzeczy te były opieczętowane i obwiązane tasiemkami.
Przysięgli mieli już oglądać te przedmioty, kiedy podprokurator znów powstał i zażądał przed rozpatrzeniem dowodów rzeczowych odczytania protokołu oględzin lekarskich.
Przewodniczący, który przyśpieszał o ile można sprawę, choć wiedział doskonale, że takie odczytanie, prócz nudy i opóźnienia obiadu, nic więcej nie przyniesie, choć wiedział, że prokurator dlatego tylko odczytania żąda, bo ma do tego prawo, nie mógł jednak odmówić i zgodził się na odczytanie.
Sekretarz wydobył papiery i znów szepleniącym głosem czytać zaczął:
— Przy oględzinach zewnętrznych znaleziono:
1) Wzrost kupca Teraponta Smielkowa wynosi 2 arszyny, werszków 12.
— Jednakże zdrowy chłop — wyszeptał z przejęciem kupiec do ucha Niechludowowi.
2) Wiek, jak sądzić można z wyglądu, w przybliżeniu około lat 40.
3) Trup wzdęty gazami.
4) Skóra zielonawa, zasiana miejscami ciemnemi plamami.
5) Naskórek w wielu miejscach pokryty pęcherzami różnej wielkości, miejscami obnażony wisi dużemi płatami.
6) Włosy ciemno-blond, gęste i przy dotykaniu lekko odstają od skóry.
7) Oczy wystąpiły z oczodołów, rogówka zmętniała.
8) Z otworów usznych, nosa, ust wypływa pienista, ciągnąca się ciecz, usta pół otwarte.
9) Szyja prawie zanikła wskutek obrzmienia twarzy i piersi.
10) I t. d., i t. d.
Na całym arkuszu, wedle 27 punktów, opisane były z najdrobiejszemi szczegółami oględziny zewnętrzne strasznego, olbrzymiego, tłustego i obrzękłego, już rozkładającego się trupa owego kupca hulaki.
Obrzydzenie, jakiego doznawał Niechludow, wzmogło się jeszcze przy czytaniu owego opisu. Życie Kasi, i cieknąca z nosa posoka, i wysadzone z orbit oczy, i całe postąpienie jego z nią, wszystko to, jakby rzeczy przynależne do jednej sprawy, otaczało go zewsząd, uciskało, gniotło.
Gdy się skończył nareszcie opis zewnętrznego wyglądu, przewodniczący westchnął, myśląc, że to już koniec, ale sekretarz zaczął czytać badanie wewnętrzne.
Przewodniczący znów pochylił głowę i oparłszy się na dłoni zakrył oczy.
Kupiec, siedzący obok Niechludowa, gwałtem silił się, aby nie zasnąć i od czasu do czasu kiwał się. Podsądni i żandarmi siedzieli nieruchomi.
Oględziny wewnętrzne wykazały:
1) Skóra głowy oddziela się łatwo od kości czaszki, wylewów krwistych nie zauważono.
2) Kości czaszki średniej grubości nienaruszone.
3) Na oponie twardej dwie wielkie zabarwione plamy wielkości 4 cali, sama opona białego koloru itd., itd. jeszcze 13 punktów.
Dalej nazwiska biegłych, podpisy i opinie lekarskie, wedle których, sądząc o znalezionych przy sekcyi i zapisanych do protokołu zmianach w żołądku, kiszkach i nerkach, można z wielkiem prawdopodobieństwem wnioskować, że śmierć Smielkowa nastąpiła wskutek otrucia trucizną, jaka dostała się do żołądka razem z wódką. Nie można powiedzieć, jaka to była trucizna, że zaś dostała się z wódką, świadczy fakt, że w żołądku Smielkowa znajdowała się duża ilość wódki.
— Widać mógł pić zdrowo — szepnął znów przebudzony kupiec.
Przeczytanie powyższego protokołu, choć zajęło z godzinę czasu, nie zadowoliło jednak prokuratora. Skoro bowiem zwrócił się do niego przewodniczący, czy należy odczytać badanie wnętrzności, odparł:
— Prosiłbym o przeczytanie tego badania.
A czynił to z taką surową miną, nie patrząc na prezesa, jakby chciał pokazać, że ma tego prawo żądać, odmowa zaś może być powodem kasacyi.
Członek sądu z dużą brodą i poczciwemi oczyma, ów, co cierpiał na katar żołądka, czując się osłabionym, rzekł do przewodniczącego:
— Po co to czytać? Te nowe miotły więcej kurzą, niż zamiatają.
Członek w złotych okularach nie przemawiał nic, lecz patrzył zasępiony przed siebie, nie spodziewając się nic dobrego ani od życia, ani od żony.
Zaczęło się czytanie aktu.
Ale nie skończył tej nudy sekretarz, bo przewodniczący, porozumiawszy się z kompletem sędziów, przerwał czytanie na punkcie piątym, który opiewał, że kiszki były w glinianym garnku, zawierającym około półtora garnca...
— Sąd uznaje dalsze odczytywanie za zbyteczne — zadecydował.
Sekretarz zamilkł i zebrał papiery, a podprokurator gniewnie zapisał coś w swej notatce.
— Panowie przysięgli mogą zobaczyć dowody rzeczowe — rzekł przewodniczący.
Starszyna i przysięgli ruszyli z miejsc i nie wiedząc co robić przy tym ruchu z rękami, podeszli do stołu i obejrzeli koleją słoik, filtr i pierścionek. Kupiec nawet przymierzył pierścionek na swoim palcu.
— Miał też paluch, miał, jak dobry ogórek — mówił, powracając na miejsce. I widocznie radował się tą bohaterską postacią otrutego kupca, jaką sobie w myśli wyobraził.




XX.

Skoro skończył się przegląd dowodów rzeczonych, przewodniczący oświadczył, że śledztwo sądowe jest skończone i nie przerywając toku sprawy, dał głos podprokuratorowi, sądząc, że i on przecież jest człowiekiem, że pewnie pragnie i zapalić, i obiad zjeść, że zmiłuje się nad sądem. Ale podprokurator ani siebie, ani nikogo nie oszczędził. Skoro mu dano głos, wstał powoli, zaprezentował ludowi swą nadobną postać i położywszy obie ręce na mównicy, skłoniwszy lekko głową, obrzucił oczyma salę, unikając wzroku podsądnych, i zaczął w te słowa:
— Sprawę, którą rozpatrywać macie, panowie przysięgli — brzmiała przygotowana podczas czytania protokołów i aktu oskarżenia mowa — sprawa ta jest charakterystycznem, jeśli tak powiedzieć można, przestępstwem.
Przemówienie podprokuratora powinno było posiadać, wedle jego przekonania, to doniosłe znaczenie społeczne, jakie mają znakomite mowy głośnych adwokatów. Prawda, że audytoryum stanowiło: trzy baby, t. j. szwaczka, kucharka i siostra Szymona, oraz furman. Ale to nic nie przeszkadzało. I tamte znakomitości rozpoczynały od małego. Zasadą zaś podprokuratora było, aby zawsze stać na wysokości zadania, inaczej nie można wejrzeć w głąb psychologicznego znaczenia występku i obnażać wrzody społeczne.
— Widzicie, panowie przysięgli, przed sobą charakterystyczne przestępstwo końca stulecia, przestępstwo, które, jeśli tak można powiedzieć, nosi na sobie cechy tych głównych przejawów rozkładu, jakiemu podlegają obecnie te elementy naszego społeczeństwa, które znajdują się pod szczególnie palącemi promieniami niniejszego procesu.
Podprokurator mówił bardzo długo, starając się wypowiedzieć wszelkie mądre rzeczy, jakie obmyślił, a przedewszystkiem zwracał baczność na to, aby mowa jego płynęła bez przerwy niby strumień, przez godzinę i kwadrans czasu. Jeden tylko raz zaciął się i długo łykał ślinę, ale przestanek ten wynagrodził, dając folgę wylewowi krasomówstwa. Mówił to łagodnym, przenikającym głosem, przestępując z nogi na nogę i patrząc na przysięgłych, to cichym tonem urzędowym, patrząc w swój zeszycik, to podniesionym dobitnym tonem, zwracając się już to do słuchaczów, już do przysięgłych. Ale na oskarżonych, co wlepili w niego oczy, nie spojrzał ani razu. W mowie było wszystko, co z nabytków wiedzy stanowiło przedmiot na czasie w danej chwili, i co dziś jeszcze poczytują za ostatnie słowo mądrości. Była i dziedziczność i zbrodniczość wrodzona, i Lombroso i Tarde, i ewolucye, i walka o byt, i hypnotyzm i suggestye i Charcôt i dekadentyzm.
Kupiec Smiełkow, wedle określenia podprokuratora, była to silna, dziewicza niejako, szeroka natura rosyjska, natura, co wskutek swej łatwowierności i wielkoduszności padła ofiarą osobników przewrotnych, w których moc dostała się sama. Szymon Kartinkin, to twór atawizmu poddaństwa, człowiek tępy, prostak bez zasad, nawet bez wiary. Eufemia to jego kochanka, ofiara dziedziczności. Można odnaleźć w niej wszelkie cechy zwyrodnienia.
Ale główną sprężyną przestępstwa jest Masłowa, ujawniająca najniższe stopnie dekadentyzmu.
— Ta kobieta — mówił, nie patrząc na oskarżoną podprokurator — ta kobieta otrzymała nawet wykształcenie, jak to zeznała dziś w sądzie jej makarela. Ta kobieta nietylko umie czytać i pisać, ale posiada nawet język francuski. Sierota, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nosząca w sobie zarodki występku. Wychowana w inteligentnym domu szlacheckim, mogła utrzymywać się uczciwą pracą, ale ona porzuca swoich dobroczyńców, oddaje się chuciom sprośnym, wyróżnia się wykształceniem swojem, i, jak to słyszeliśmy tu na tem miejscu, panowie przysięgli, słyszeliśmy od makareli, umie władać tym tajemnym, w ostatnich czasach tak dokładnie przez naukę, a osobliwie przez szkołę Charcota zbadanym wpływem, wpływem suggestyi. Mocą tego wpływu potrafiła ona zawładnąć tym bohaterem ruskim, dobrodusznym, ufającym i bogatym kupcem gościem, wyzyskawszy jego zaufanie na to, aby go najpierw okraść, a następnie bezlitośnie pozbawić życia.
— No — tutaj to chyba zagalopował się nieco — rzekł, uśmiechając się, przewodniczący do surowego sędziego.
— Straszny osioł i bałwan — potwierdził surowy sędzia.
— Panowie przysięgli — ciągnął dalej podprokurator, nadobnie wyginając cienką figurę w różne strony — w rękach waszych spoczywają losy obwinionej, ale także i losy społeczne. Wniknijcie w naturę przestępstwa, oceńcie niebezpieczeństwo, jakie zagraża społeczeństwu od takich jednostek, jak Masłowa. Chrońcie je od zarazy, brońcie żywioły krzepkie, niewinne od miazmatów i zguby!
I sam najwidoczniej przybity ważnością sprawy i zachwycony własną mową, podprokurator osunął się na krzesło. Sens mowy po odtrąceniu ozdób retorycznych był ten, że Masłowa, zahypnotyzowawszy kupca, wkradła się w jego zaufanie, i przyjechawszy z kluczem do numeru, chciała najpierw sama zabrać wszystko, ale przyłapana na gorącym uczynku przez Szymona i Eufemię, musiała się z nimi podzielić. Następnie zaś, aby ukryć ślady zbrodni, znów do hotelu przyjechała z kupcem i tam go otruła.
Po mowie prokuratora z ławki adwokackiej podniósł się średnich lat jegomość we fraku i płynnie wygłosił obronę Kartinkina i Boczkowej. Byłto najęty za 300 rubli adwokat. Uniewinnił oboje, zwalając winę na Masłową. Odrzucał jej zeznanie, jakoby Boczkowa i Kartinkin byli razem w numerze, gdy brała pieniądze, albowiem zeznanie jej, jako trucicielki przekonanej o występek, niema znaczenia. Pieniądze w kwocie 2,500 rubli mogli zarobić ludzie pracowici, otrzymujący niejednokrotnie od 3 do 5 rs. dziennie od gości. Pieniądze zaś kupca zagrabiła i pewnie oddała komuś, albo zgubiła wprost Masłowa, bo znajdowała się w stanie anormalnym. Otrucie również Masłowa spełniła. Prosił przeto o uwolnienie Kartinkina i Boczkowej od zarzutu kradzieży, a jeśliby ten zarzut nie został usuniętym, to o wyłączenie udziału w otruciu, i bez wprzód obmyślanego zamiaru.
Co się zaś tyczy dziedziczności (tu adwokat wsadził w bok pikę podprokuratorowi), to jakkolwiek dziedziczność jest ważną sprawą i może niejednokrotnie rzecz wyjaśnić, to w tym razie na nic nie jest przydatną, albowiem Boczkowa jest córką rodziców niewiadomych. Podprokurator, jakby warcząc, coś gniewliwie zapisał w papierach i ściągnął ramiona z politowaniem i splunął.
Następnie powstał obrońca Masłowej i trwożliwie jąkając się, wygłosił swoją obronę. Nie zaprzeczając, że Maslowa brała, udział w kradzieży pieniędzy, nastawał na to, że nie chciała Smieikowa otruć, lecz dała mu tylko na to proszek, aby zasnął.
Chciał popisać się wymową, wykazując, że Masłową wprowadził na złą drogę mężczyzna, który oszukał ją, uwiódł i porzucił, a mimo to nie został za to ukarany, kiedy ona musiała wziąć na siebie wszelkie skutki winy i upadku.
Ale ta wycieczka w dziedzinę psychologii chybiła celu i wszystkim zrobiło się jakoś nieswojo. Kiedy paplał bez sensu o tyranii mężczyzn i bezradności kobiet, przewodniczący, pragnąc mu dopomódz, zwrócił uwagę, aby nie odbiegał od przedmiotu.
Dalej podprokurator odpowiedział na zarzuty adwokata, dotyczące dziedziczności, że jakkolwiek Boczkowa jest córką rodziców nieznanych, to prawdziwość nauki o dziedziczności nic na tem nie traci, ponieważ prawo dziedziczności do tyła uznanem zostało przez naukę, że możemy nietylko wywodzić przestępstwo od dziedziczności, ale i dziedziczność od występku.
Co się zaś tyczy wniosku obrony w tem, że Masłowa została pchniętą w życie występne przez jakiegoś istniejącego w wyobraźni (wyraz ten wymówił szczególnie uszczypliwie) mężczyznę, toć wszelkie dane prędzej za tem przemawiają, że ona to raczej pociągnęła do zepsucia wiele a wiele ofiar, które przeszły przez jej ręce.
Co powiedziawszy, usiadł z miną pogromcy.
Następnie pozwolono tłómaczyć się oskarżonym.
Boczkowa utrzymywała, że o niczem nie wie, że w niczem nie brała udziału i jest niewinną. I uparcie całą winę zwalała na Masłową.
Szymon powtórzył tylko kilkakrotnie:
— Wola prześwietnego sądu — a zawsze niewinnie i bez potrzeby.
Masłowa nic nie powiedziała. Na przedstawienie przewodniczącego, co może przytoczyć na swoją obronę, podniosła na niego oczy, obejrzała się po wszystkich, jak zgonione na śmierć zwierzę, i spuściwszy oczy, zapłakała, łkając głośno.
— Co panu jest? — zapytał siedzący obok kupiec, usłyszawszy dziwny jęk, jaki się wydarł z piersi Niechludowa.
Niechludow nie pojmował jeszcze stanu, w jakim się znajdował. Tłómaczył to sobie rozdrażnieniem nerwów, ledwie wstrzymując łkanie i łzy. Nałożył pince-nez i zaczął nos ucierać chustką. Strach przed hańbą, jakaby go okryła, gdyby oto tutaj w sali sądowej dowiedziano się o jego postępku, zagłuszał odbywającą się w głębi duszy walkę. Strach ten w chwili obecnej był silniejszym nad wszystko.




XXII.

Po daniu głosu obwinionym i debatach stron o redakcyi zapytań, co zajęło dosyć czasu, pytania ułożono i przewodniczący wygłosił zdanie sprawy i jej przebieg przed kratkami sądowemu Chociaż sam pragnął zakończyć jak najprędzej, tak jednak wdrożył się do swego zwykłego zajęcia, że rozpocząwszy mówić, nie był w stanie zatrzymać się.
Szczegółowo przeto zaczął tłómaczyć przysięgłym, że jeśli uznają oskarżonych winnymi, to mają prawo uznawać ich jako winnych, jeśli zaś dojdą do przekonania, że są niewinni, to także mają prawo uznawać jako niewinnych. Jeśli zaś znajdą, że są winni w jednem, a niewinni w drugiem, to mogą przyznać oskarżonych winnymi w jednym, a niewinnymi w drugim przypadku. Następnie objaśniał, że jakkolwiek przysługuje im takie prawo, należy korzystać zeń oględnie i rozsądnie. Chciał także wyjaśnić przysięgłym, że jeżeli na przedstawione zapytania dadzą odpowiedź twierdzącą, to tem samem przyznają to wszystko, co w zapytaniu zawarte. Jeśli zaś nie przyznają wszystkiego, co zawarte w pytaniu, to powinni omówić to, czego nie przyznają. Spojrzawszy jednak na zegarek, i zobaczywszy, że była już bez pięciu minut trzecia, postanowił nareszcie przystąpić do rzeczy.
— Okoliczności, towarzyszące sprawie, są następujące... — zaczął.
I powtórzył znów wszystko, co już kilkakrotnie omawianem było przez obrońców, podprokuratora i świadków.
Przewodniczący mówił, a sędziowie z powagą spoglądali na zegarki, znajdując jego przemówienie dobrem, to jest takiem, jakiem wedle przepisanej formy być powinno, ale nieco przydługiem. Tegoż samego zdania był podprokurator, jak również skład sądu i obecni.
Przewodniczący skończył zdanie sprawy.
Zdawało się, że już w rezultacie wszystko wypowiedziano. Ale przewodniczący uznał za stosowne jeszcze coś rzec o doniosłości przysługującego przysięgłym prawa, jak oni powinni z niego korzystać, i na niekorzyść nie obracać, że złożywszy przysięgę, stanowią niejako sumienie społeczne, że tajemnica sali obrad winna być świętą i t. d. i t. d.
Masłowa patrzyła z uwagą w twarz przewodniczącego, a Niechludow, nie obawiając się napotkać jej wzroku, bez przestanku patrzył na nią. I w umyśle jego odbywało się to zwykłe zjawisko, że napotkawszy dawno znanego człowieka, pomimo zmian, jakie poczynił czas w jego powierzchowności, znów w pamięci dawny się obraz odtwarza.
Tak. Pomimo aresztanckiego chałatu, pomimo więcej pełnych form, rozwiniętych piersi, zmiany owalu twarzy, zmarszczek na czole i skroniach, pomimo nieco obrzękłych powiek, to była taż sama Kasia która w noc Zmartwychwstania Pańskiego, patrzyła nań, na ukochanego przez nią człowieka tak niewinnie, tak słodko, pełnemi życia, rozkochanemi, śmiejącemi się radośnie oczyma.
— I co za dziwne wydarzenie! Trzeba, żeby ta sprawa wypadła akurat podczas mojej kadencyi, żebym nie spotkawszy nigdzie Kasi przez lat dziesięć, spotkał właśnie tutaj na ławie oskarżonych. I jak się to skończy? Ach, żeby tylko prędzej, jak najprędzej!
Nie poddawał się temu uczuciu żalu za grzechy, które poczęło w nim przemawiać. Zdawało mu się, że to wypadek, który przejdzie, i życia jego nie zakłóci. Czuł się w położeniu szczeniaka, którego pan za uczyniony w mieszkaniu nieporządek, porywa za kark, i nosem wtyka w ten właśnie nieporządek, jakiego narobił. Szczeniak piszczy, opiera się, aby uciec jak najdalej od skutków swego postępowania i zapomnieć o tem, ale pan nieprzebłagany, z rąk go nie puszcza, Niechludow czuł wstręt do tej brzydoty, jakiej narobił, czuł silną rękę pańską, ale nie pojmował co złego zrobił, i pana nie uznawał.
Pragnął uwierzyć, że to, co widział, nie było jego dziełem. Ale nieprzebłagana niewidoczna jakaś ręka trzymała go i przeczuwał, że się nie wykręci, przeto dodawał sobie odwagi i siłą nabytego przyzwyczajenia założywszy nogę na nogę, niedbale bawił się pince-nez i pewny siebie, siedział w pierwszym rzędzie krzeseł. Lecz w głębi jego duszy wrzała walka. Czuł całe okrucieństwo podłości i poziom ości nietylko w spełnionym czynie, ale w całem następnem życiu i postępowaniu dalszem, w tem życiu pustem, rozpustnem, egoistycznem, lichem co przez lat dwanaście zakrywało i zły postępek i to życie zaczęło się chwiać i od chwili do chwili już za jego zasłonę spoglądał.




XXIII.

Nareszcie przewodniczący zakończył przemówienie, a wziąwszy ze stołu, spisane na arkuszu zapytania, podał je prezesowi sądu przysięgłych. Przysięgli ruszyli z miejsca zadowoleni, że przecież wyjść mogą i zażenowani, nie wiedząc co robić z sobą, poszli jeden za drugim do izby obrad. Skoro drzwi się zamknęły, w tej chwili podszedł żandarm i z gołym pałaszem stanął na warcie. Oddalili się sędziowie, wyprowadzono podsądnych. Sędziowie przysięgli, dostawszy się do izby obrad, przedewszystkiem zapalili papierosy.
Nienaturalne i fałszywe położenie, w jakiem się czuli podczas posiedzenia w sali sądowej, przeszło z miejsca hańby do izby obrad, a zaciągnąwszy się dymem papierosów, zaczęli, rozsiadłszy się, ożywioną rozmowę.
— Dziewczyna nic nie winna, ot, wciągnęli ją — rzekł dobroduszny kupiec. — Trzeba uwzględnić jej położenie.
— O tem się naradzimy — przemówił starszyna. — Nie powinniśmy ulegać osobistym wrażeniom — Porządne zdanie sprawy dał przewodniczący — zauważył pułkownik.
— A doskonałe, tyłkom co nie zasnął.
— Rzecz najważniejsza, że służba nicby nie wiedziała o pieniądzach, gdyby Masłowa nie była z nią w porozumieniu — rzekł subiekt z typem żydowskim.
— Więc cóż — według pańskiego rozumienia, ona ukradła?
— Nigdy nie uwierzę — wołał dobroduszny kupiec. — Ta szelma z czerwonemi oczyma urządziła cały pasztet.
— Wszyscy również dobrzy — przemówił pułkownik.
— Przecież ona utrzymuje, że nie była w numerze.
— Wierz jej pan, wierz. Jabym nigdy w życiu nie uwierzył tej łajdaczce.
— Więc i cóż? To nie dosyć, że pan nie wierzysz.
— Miała klucz.
— Więc cóż, że miała — dowodził kupiec.
— A pierścionek?
— A przecież mówiła! — zawołał znów kupiec.
— Kupczysko popędliwe, skoro jeszcze podpił, więc ją poturbował. A potem, rzecz naturalna, zrobiło mu się żal dziewczyny. Masz — powiada — i nie płacz.
— Cóż... chłop zdrowy... słyszeliście przecież, dwanaście werszków- — ośm pudów ważyła.
— No... nie w tem grunt sprawy — rzekł Piotr Harasimowicz. — Najważniejsze, czy ona podmówiła i ułożyła wszystko — czy służba?
— Służba sama nicby zrobić nie mogła. Ona miała klucz.
Rozmowa bez związku ciągnęła się dość długo.
— Pozwólcie panowie — rzekł przewodniczący. — Siądźmy i obradujmy.
— Proszę panów — rzekł, siadając na miejscu prezydyalnem.
— Łajdaczki są i te dziewki — rzekł subiekt — a na dowód winy Masłowej przytoczył, że jedna z takiego fachu ukradła na ulicy, z kieszeni, zegarek jego koledze.
Pułkownik z tegoż samego powodu zaczął opowiadać jeszcze bardziej interesujący wypadek kradzieży srebrnego samowara.
— Panowie! proszę podług pytań — przemówił prezydujący, stukając w stół ołówkiem.
Wszyscy zamilkli. Pytania były następujące:
1) Czy jest udowodnionem dostatecznie, że włościanie ze wsi Borki, w powiecie Kropiwinskim położonej, Szymon, syn Piotra Kartinkin, lat 33 wieku liczący, w dniu 17 stycznia 1880 roku, w mieście N., w zmowie z innemi osobami dał do wypicia w koniaku truciznę z zamiarem pozbawienia życia kupca Smielkowa, a to celem ograbienia tegoż, że wskutek tej trucizny nastąpiła śmierć Smielkowa, że nareszcie przywłaszczył sobie należące do osoby wyżej wymienionego kupca 2,500 rubli i pierścień brylantowy?
2) Czy toż samo przestępstwo dowiedzionem zostało mieszczance, Eufemii Boczkowej, lat 43 liczącej?
3) Czy dowiedzionem zostało przestępstwo, w pierwszym pytaniu zawarte, mieszczance Katarzynie Michajłownie Masłowej, lat 27 liczącej?
4) Jeżeli przewinienie, zawarte w pierwszym punkcie, nie daje się stosować do Eufemii Boczkowej, to czy jest dowiedzionem, że ona w dniu 17 stycznia 18... r., pełniąc służbę w hotelu Maurytania, w mieście N., przywłaszczyła sobie potajemnie z zamkniętego kufra, gościa tegoż hotelu, kupca Smielkowa, w pokoju tegoż gościa znajdującego się, 2500 rubli, otworzywszy kufer przyniesionym i dobranym kluczem?
Przewodniczący — odczytał pytanie pierwsze.
— Jakże sądzicie, panowie?
Na to pytanie odpowiedziano bardzo szybko. Wszyscy zgodzili się „tak, winien”, przyznając go uczestnikiem tak kradzieży, jak i otrucia. Nie zgodził się tylko na przyznanie winnym Kartinkina stary artelszczyk, który na wszelkie zapytania odpowiadał w duchu uniewinniającym.
Przewodniczący myślał, że nie pojmuje zarzutów, bo przecież wszyscy mówią, że winien jest, ale artelszczyk odpowiedział, że rozumie doskonale, ale lepiej zawsze przebaczyć, „My także nie święci” — mówił i został przy swojem zdaniu.
Na pytanie drugie o Boczkowej, po długich rozprawach — odpowiedziano, że „niewinna”, ponieważ nie było jawnych dowodów udziału w otruciu, na co osobliwie zwrócił uwagę i obrońca.
Kupiec, chcąc uniewinnić Masłową, dowodził, że Boczkowa jest tu najgłówniejszą przestępczynią.
Wielu z przysięgłych było tegoż samego zdania, ale przewodniczący, trzymając się litery prawa, utrzymywał, że niema podstawy uważać Boczkowej za wspólniczkę w otruciu. Po długich sporach, zdanie przewodniczącego zwyciężyło.
Na punkt 4, Boczkowej dotyczący, odpowiedziano „winna”, ale za wstawieniem artelszczyka przyznano okoliczności łagodzące.
Trzecie, pytanie dotyczące Masłowej, wywołało spór zacięty. Przewodniczący dowodził, że winna i otrucia i kradzieży. Kupiec, pułkownik, subiekt i artelszczyk byli przeciwnego zdania. Pozostali wahali się i zdanie przewodniczącego zaczęło przemagać, najwięcej dlatego, że byli zmęczeni i pragnęli, aby prędzej rzecz zakończyć.
Niechludow był przekonany i z toku śledztwa, i z tego, co wiedział o Masłowej, że jest ona zupełnie niewinną. Nie wątpił, że wszyscy przysięgli będą tegoż samego zdania.
Skoro jednak wskutek niezręcznej obrony kupca, któremu Masłowa widocznie podobała się, wskutek uporu przewodniczącego i zmęczenia wszystkich, sprawa zaczęła się chwiać i przybierać obrót niepomyślny, zamyślał bronić oskarżoną. Ale bał się, żeby nie wykrył się stosunek jego do niej. Więc czerwieniał i blednął, i chciał przemówić, ale wyręczył go Piotr Harasimowicz.
— Sądzisz pan — rzekł do przewodniczącego — że dlatego ukradła, bo miała klucz? A czy nie mogli numerowi otworzyć później dobranym kluczem?
— Ma się rozumieć — racya — potakiwał kupiec.
— Po cóż miała kraść pieniądze, nie mając ich gdzie schować?
— Właśnie obciąłem to powiedzieć — dodał kupiec.
— Daleko słuszniej utrzymywać, że ów przyjazd poddał myśl numerowym. Skorzystali ze sposobności, a potem wszystko zwalili na nią.
Harasimowicz mówił w rozdrażnieniu, a ton ten podrażnił przewodniczącego i zaczął tem więcej upierać się przy swojem. Ale Piotr Harasimowicz dowodził tak przekonywająco, że większość zgodziła się z nim na to, że Masłowa nie ukradła ani pieniędzy, ani pierścionka, i że pierścionek był jej darowany. Skoro zaś zaczepiono sprawę otrucia, gorący obrońca kupiec oświadczył, ze należy ją również uniewinnić, bo przecież nie miała żadnego powodu truć, Smielkowa. Przewodniczący znów utrzymywał, że jest winną, ponieważ przyznała się sama, że dała proszek.
— Dała — ale myślała, że to opium.
— I opium także jest trucizną — rzekł pułkownik, lubiący zawsze odchodzić od rzeczy i przy tej sposobności zaczął opowiadać, jak żona jego szwagra otruła się opium i byłaby umarła, gdyby nie to, że doktór był w pobliżu i doraźnie przedsięwzięto wszelkie środki. Pułkownik opowiadał to z taką powagą i pewnością siebie, że nikt nie śmiał mu przeczyć.
Tylko subiekt ośmielił się przerwać mu, aby opowiedzieć wiadome sobie wydarzenie.
— Niektórzy tak przyzwyczajają się, że mogą po 40 kropli zażywać. Mam krewnego...
Ale pułkownik nie dał się zbić z tropu i w dalszym ciągu opowiadał o skutku działania opium na żonę swego szwagra.
— Ależ panowie! to już piąta godzina — rzekł jeden z sędziów.
— Więc jakżeż panowie — zwracając się do wszystkich pytał przewodniczący. — Uznamy jako winną, ale bez zamiaru grabieży i przywłaszczenia sobie pieniędzy. Tak, czy nie?
Piotr Harasimowicz, zadowolony ze zwycięztwa zgodził się.
— Ale przyznać okoliczności łagodzące — dodał kupiec.
Zgodzili się wszyscy. Tylko jeden artelszczyk obstawał przy tem, aby dodać „niewinna.“
— Przecież to wychodzi na to — tłomaczył przewodniczący. — Nie miała zamiaru grabieży, nie chciała przywłaszczyć sobie pieniędzy, więc niewinna.
— Wal pan tak i dołóż okoliczności łagodzące. Rozumie się przez to, że należy oczyścić i z reszty wesoło zakonkludował kupiec.
Wszyscy tak byli zmęczeni, tak zabrnęli w dyskusyi, że nikomu nie przyszło do głowy, dodać przy odpowiedzi „tak”, ale bez zamiaru pozbawienia życia.
Niechludow był wzburzony, i na ten szczegół nie zwrócił uwagi. Więc tej treści odpowiedź wniesiono do izby sądowej. Rabelais opisuje, że pewien prawnik, odczytawszy stronom kilkanaście łacińskich, stronic i przeczytawszy paragrafy, zaproponował, aby przeciwnicy rzucili kości, cetno, czy licho; jeśli cetno, racyę ma powód, jeśli licho, zapozwany. Tak było i w tym wypadku. Wyrok zapadł nie dlatego, żeby się nań wszyscy zgodzili, ale dlatego, że prezes sądu, rozwodząc się nad miarę, zapomniał zaznaczyć, że przysięgli mogą napisać „tak, ale bez zamiaru pozbawienia życia.” Podpułkownik strasznie długo i nudnie opowiadał o otruciu żony swojego szwagra. Niechludow był wzburzony i błędu nie zauważył, a Piotr Harasimowicz akurat pod tę porę wyszedł z izby przysięgłych.
Sędziowie przysięgli zadzwonili. Żandarm, stojący przy drzwiach, schował szablę do pochwy i odstąpił. Sąd zajął swoje miejsca, a przysięgli jeden za drugim wyszli z sali obrad.
Starszyna niósł uroczyście wyrok. Zbliżył się i podał przewodniczącemu. Przewodniczący przebiegł go oczyma i założywszy ręce, zwrócił się do kolegów celem narady. Prezesa sądu zdziwiła niepomału konkluzya przysięgłych, bo zastrzegłszy się „bez zamiaru ograbienia“ nie zaznaczyli następnie „bez zamiaru pozbawienia życia.“ Sens wyroku był taki: „Masłowa nie ukradła, nie ograbiła, a przecież otruła człowieka bez żadnego widocznego powodu i celu.”
— Patrzaj pan, jakie porodzili głupstwo — rzekł prezes do kolegi, siedzącego po lewej stronie. Przecież za to katorga, a dziewczyna niewinna.
— Jakto niewinna? — przemówił surowy sędzia.
— Rzecz prosta, że niewinna. Podług mnie, należy zastosować tutaj artykuł 818.
(Nb. Artykuł 818 opiewa, że jeżeli sąd uzna wyrok za niesprawiedliwy, to ma prawo znieść orzeczenie przysięgłych).
— A pan jak sądzisz? — zwrócił się prezes do litościwego kolegi.
— Ja myślę, że należy tak zrobić — była odpowiedź.
— A pan? — zapytał prezes kolegi surowego.
— Pod żadnym pozorem — odrzekł tenże stanowczo. — I tak wydziwia prasa, że przysięgli uniewinniają zbrodniarzy. Cóż dopiero powiedzą, gdy sąd pocznie uniewinniać. Stanowczo jestem przeciwny.
Prezydujący spojrzał na zegarek.
— Szkoda, ale cóż robić. I podał starszynie wyrok do odczytania.
Powstali wszyscy, a prezes przysięgłych odkaszlnął, przestąpił z nogi na nogę i przeczytał pytania i odpowiedzi. Na twarzach wszystkich członków sądu, sekretarza, adwokatów, nawet prokuratora, malowało się zdziwienie.
— Oskarżeni siedzieli nieruchomi, oczywiście nie pojmując, o co chodzi. Znów usiedli wszyscy, a prezes sądu zapytał podprokuratora: jakiej karze uledz mają oskarżeni?
Prokurator uradowany, niespodziewanem powodzeniem, osobliwie co do Masłowej, przypisując ten sukces swemu krasomówstwu, zajrzał do jakiejś książki — wstał i rzekł:
— Do Szymona Kartinkina proponowałbym zastosować artykuł 1452 i czwarty punkt paragrafu 1453. Do Eufemii Boczkowej artykuł 1659, zaś do Katarzyny Masłowej, artykuł 1454.
Były to najwyższe kary, jakie zastosować było można.
— Sąd oddali się dla zredagowania wyroku — rzekł, wstając, przewodniczący.
Wszyscy ruszyli z miejsc i zadowoleni z ukończenia dobrej sprawy, zaczęli jużto wychodzić, już spacerować po sali.
— A tośmy, kochany panie, struli babę — rzekł Piotr Harasimowicz, podchodząc do Niechludowa, któremu coś starszyna opowiadał. Myśmy ją do katorgi wpakowali!
— Co pan mówisz — krzyknął Niechludow, nie zważając tym razem na poufałe zachowanie się nauczyciela.
— Naturalnie, nie napisaliśmy w odpowiedzi: „tak, bez zamiaru pozbawienia życia“, w tej chwili mówił mi sekretarz, że prokurator chce ją zapakować na 15 lat ciężkich robót.
— Przecież panowie zgodziliście się, aby tak napisać — wtrącił starszyna.
— Ja wtenczas wyszedłem z izby obrad, a panowie przegapiliście — rzekł Piort Harasimowicz.
— Nigdy nie myślałem — rzekł Niechludow.
— Trzeba było myśleć.
— To przecież można poprawić — rzekł Niechludow.
— Rychło, po niewczasie. Już nie można.
Niechludow spojrzał na podsądnych. Ci, których losy, ważyły się w tej chwili, siedzieli przed kratą nieruchmo, pod strażą żołnieirzy. Maslowa uśmiechała się czegoś.
Zła myśl wkradła się do głowy Niechludowa. Przedtem nie wiedząc, jaki los ją spotka, nie wiedział, jak należy z nią postąpić. Położenie było trudnem. Katorga i Sybir przecinały wszystko. Raniony ptak przestał trzepotać się w siatce myśliwskiej — nie dawał już znaku o sobie.




XXIV.

Przypuszczenia Piotra Harasimowicza były słuszne. Powróciwszy z sali narad, prezes sądu wziął wyrok i przeczytał:
18... roku d. 27 Kwietnia wedle ukazu Jego Cesarskiej Mości. Wydział karny sądu okręgowego w N., na mocy decyzyi sądu przysięgłych i na podstawie 38 paragrafu art. 771, 3-go par. art. 776 w post. 777 Ustaw. Kod. Karnego skazuje: Włościanina Szymona Kartinkina, 33 lata wieku liczącego, i mieszczankę Katarzynę Masłową 27 lat wieku liczącą, na pozbawienie wszelkich praw stanu i zesłanie do ciężkich robót: Kartinkina na 8 lat, a Masłowę na 4 lata, ze skutkami dla obojga wedle 25 parag. Ustawy o karach.
Mieszczankę zaś Eufemię Boczkową, 43 lata wieku liczącą, po pozbawieniu wszelakich szczególnych osobiście i wedle stanu nabytych praw i przywilejów, skazać na więzienie trzyletnie, ze skutkami wedle 49 paragr. Ustawy o karach. Koszta sądowe rozdzielić w równej części na podsądnych, a w razie niezamożności tychże, pokryć z funduszów skarbowych.
Dowody rzeczowe, sprawy tej dotyczące, sprzedać, pierścionek oddać komu należy, naczynia zniszczyć.
Kartinkin stał wyprostowany, trzymając ręce z rozstawionemi palcami po żołniersku i mieląc szczękami. Boczkowa wydawała się zupełnie spokojną. Masłowa, usłyszawszy wyrok, oblała się ciemnym rumieńcem.
— Jam niewinna — niewinnam! — krzyknęła rozpaczliwie. — To niesprawiedliwie! Jam nic niewinna. Nie chciałam, nie pomyślałam nawet. Mówię prawdę. Szczerą prawdę. — I upadłszy na ławkę zapłakała głośno.
Kiedy Kartinkin i Boczkowa już wyszli — Kasia stała wciąż i płakała tak, że żandarm musiał pociągnąć ją za rękaw chałatu.
— Nie — tego tak zostawić nie można — rzekł sam do siebie Niechludow, zapomniawszy zupełnie o złej poprzedniej myśli. I sam nie wiedząc dlaczego, wyszedł szybko na korytarz, aby raz jeszcze na nią popatrzeć.
AV drzwiach cisnął się ożywiony tłum publiczności przysięgłych sędziów i adwokatów, zadowolonych z ukończenia sprawy — przeto musiał zatrzymać się nieco.
Skoro wydostał się na korytarz, Masłowa była już daleko. Szybkim krokiem, nie myśląc o tem, że zwraca uwagę na siebie — dogonił ją, minął i zatrzymał się. Przestała już płakać, tylko wzdychała gwałtownie, ocierając czerwono pocentkowaną twarz rogiem chustki. Przeszła obok niego, nie oglądając się.
Przepuściwszy ją mimo siebie, powrócił spiesznie, aby zobaczyć się z prezesem sądu. Ale prezes już wyszedł, więc dopędził go w przedsionku.
— Panie prezesie — rzekł podchodząc właśnie w tej chwili, gdy prezydujący, nałożywszy jasne palto, brał z rąk szwajcara laskę ze srebrną gałką. — Czy mogę pomówić z panem prezesem o sprawie, która była sądzoną? Jestem przysięgły.
— A książę Niechludow — bardzo mi przyjemnie. — Miałem zaszczyt spotykać już pana — rzekł prezes, ściskając podaną rękę i przypominając sobie z zadowoleniem, z jakiem życiem i ochotą tańczył — lepiej niż młodzi, na tym wieczorze, na którym spotkał się z Niechludowym. — Czemże służyć mogę?
— Zaszło nieporozumienie w odpowiedzi przysięgłych odnośnie do Masłowej. Przecież ona nie otruła, a skazano ją do ciężkich robót.
— Wyrok wydany na podstawie opinii panów — odrzekł prezes, postępując ku wyjściu. — Przyznać muszę, że odpowiedzi wydały nam się niezgodnemi z istotą rzeczy, W tej chwili przypomniał sobie, iż chciał zwrócić uwagę sędziów, jako odpowiedź twierdząca bez wykluczenia zabójstwa z rozmysłem potwierdzać będzie też zabójstwo. Ale spiesząc się, nie zrobił tego.
— Zgoda — ale przecież można pomyłkę poprawić.
— Zapewne. — Do kasacyi zawsze powód się znajdzie.
— Trzeba poradzić się adwokatów — mówił, nałożywszy kapelusz trochę na bakier i dalej posuwając się ku wyjściu. — Pan także wychodzi?
— Tak — odrzekł Niechludow, nakładając palto, i poszedł z prezesem.
Na dworze było jasno i wesoło. Szli, rozmawiając głośniej, bo na ulicach było gwarno.
— Dziwne położenie, rzeczywiście dziwne — mówił prezes podniesionym głosem. — Masłową czekało jedno z dwojga: albo zupełne uniewinnienie, to znaczy więzienie z zaliczeniem tego, co już odsiedziała, a może tylko zwykły areszt, albo ciężkie roboty. Niema drogi pośredniej. Gdyby w odpowiedzi dodano „bez zamiaru pozbawienie życia“, sąd byłby ją uniewinnił.
— Nie mogę sobie darować, żem pozwolił na taki wyrok.
— Otóż w tem cała istota rzeczy... — rzekł prezes, uśmiechając się i patrząc na zegarek.
Brakowało tylko trzy kwadranse do ostatecznego terminu, wyznaczonego przez Klarę.
— Teraz — jeśli pan zechce — należy poradzić się adwokata.
— Trzeba znaleźć powód do kasacyi — to bardzo łatwo. Na Dworzańską — rzekł, zwracając się do dorożkarza — 30 kopiejek — zawsze tyle płacę.
— Proszę jaśnie wielmożnego prezesa.
— Żegnam szanownego pana. Jeśli mogę czem służyć, proszę. Dworzańska, dom Dwornikowa, łatwo spamiętać.
I skłoniwszy się uprzejmie odjechał.




XXV.

Świeże powietrze i rozmowa z prezesem uspokoiły nieco Niechludowa. Myślał o tem, że uczucie, jakiego doświadczał, było nieco wyegzaltowanem wskutek niezwykłych warunków, w jakich przepędził pierwszą dnia połowę.
— Ma się rozumieć — dziwny i niezwyczajny zbieg okoliczności! Koniecznie trzeba zrobić wszystko, co można, aby ją ocalić, dowiedzieć się w sądzie, gdzie mieszka Fanarin albo Mikiszyn. Byli to dwaj najpierwsi adwokaci.
Niechludow powrócił do sądu, zdjął paltot i poszedł na górę. W pierwszym korytarzu spotkał Fanarina. Zatrzymał go, mówiąc, że ma do niego interes. Fanarin znał go osobiście — i odrzekł, że gotów zawsze na usługi.
— Jestem zmęczony — ale jeśli to nie wiele zajmie czasu, proszę opowiedzieć sprawę pańską. — Chodźmy tutaj.
I Fanarin wprowadził Niechludowa do jakiegoś pokoju, zapewne gabinetu któregoś z sędziów. Siedli przy stole.
— Proszę, o co chodzi?
Przedewszystkiem proszę o dyskrecyę. Nie chcę, aby ktokolwiek wiedział, że mnie ta sprawa zajmuje.
— Rozumie się samo przez się... Więc?
— Zasiadałem w sądzie przysięgłych. Skazaliśmy niewinną kobietę na ciężkie roboty. To mnie trapi.
Niechludow zarumienił się i zmieszał. Fanarin spojrzał na niego bystro — i znów spuścił oczy.
— Więc co... dalej?
— Zasądziliśmy niewinną — więc chciałbym wyrok zmienić i pójść do wyższej instancyi.
— Do senatu — sprostował Fanarin.
— Więc proszę pana, abyś był łaskaw zająć się tem.
Niechludow chciał skończyć od razu i mówił dalej:
— Wszelakie koszta biorę na siebie. — Nie chodzi mi zupełnie o wydatek. — I zarumienił się.
— Ułożymy to — uśmiechając się pobłażliwie z jego niedoświadczenia, odpowiedział adwokat.
— O cóż idzie? Niechludow opowiedział.
— Dobrze. — Jutro wezmę akta i rozpatrzę sprawę. A pojutrze — źle mówię, w czwartek, proszę być u mnie o godzinie szóstej wieczorem.
dam odpowiedź. Tak, tak. No, chodźmy — bo jeszcze mam tu coś niecoś załatwić.
Niechludow pożegnał się i wyszedł.
Rozmowa z adwokatem i myśl, że poczynił odpowiednie kroki celem obrony Masłowej, jeszcze go więcej uspokoiły. Wyszedł na ulicę. Dzień był śliczny. Wesoło odetchnął świeżem, wiosennem powietrzem. Dorożkarze podjeżdżali, ale poszedł piechotą — i cały rój myśli o Kasi, o postąpieniu z nią zakrążył w jego głowie.
— Nie, o tem pomyślę później — rzekł sam do siebie. — Teraz trzeba się trochę rozerwać, otrząsnąć z przykrych wrażeń.
Przypomniał sobie obiad u Korczaginów i spojrzał na zegarek. Jeszcze był czas. Przechodził tramwaj. Skoczył do niego. Wysiadł na placu, wziął dobrą dorożkę i za dziesięć minut już stanął przed bramą dużego domu Korczaginów.




XXVI.

— Proszę księcia pana, państwo oczekują — rzekł tłusty szwajcar, otwierając cicho dębowe drzwi, na angielskich osadzone zawiasach. — Siedzą przy stole, i tylko księcia kazano przyjąć. Szwajcar podszedł ku schodom i zadzwonił.
— Czy jest kto? — zapytał Niechludow, zdejmując paltot.
— Pan Kołosow — i sami swoi.
Na schody wyjrzał postawny lokaj we fraku i białych rękawiczkach.
— Proszę jaśnie oświeconego księcia — rzekł — kazano prosić.
Niechludow wszedł na schody i udał się przez znaną dobrze dużą i wspaniałą salę do jadalni. Przy stole zastał całą rodzinę, prócz księżnej Zofii Wasilówny, nigdy nie opuszczającej swego gabinetu. Na pierwszem miejscu siedział stary Korczagin, z lewej strony obok doktór, z prawej gość Iwan Iwanowicz Kołosow, były marszałek szlachty, obecnie członek zarządu banku, wolnomyślny kolega Korczagina. Dalej po lewej stronie miss Peder, nauczycielka małej siostry Missi, obok niej czteroletnia dziewczynka. Naprzeciwko z prawej strony Petia, jedyny syn Korczaginich, gimnazista, zdający egzamin, co zatrzymywało w mieście całą rodzinę, obok niego korepetytor, student. Następnie Katarzyna Aleksiejewna, 40-toletnia panna, słowianofilka, naprzeciw Michał Siergiejewicz, albo Misza Telegin, przyrodni brat Missi, i nareszcie, na szarym końcu, sama Missi, a obok niej przygotowane nietknięte nakrycie.
— Otóż tak, to dobrze. Siadaj książę — dopiero rybę jemy — żując z trudem i ostrożnie wstawionemi zębami — przemówił stary Korczagin, podnosząc na Niechludowa nastrzyknięte krwią, z mało wydatnemi powiekami oczy.
— Stefanie — rzekł, mając pełne usta do wspaniałego, tłustego kamerdynera — i wskazał oczyma na puste talerze. Chociaż Niechludow znał doskonale i niejednokrotnie widział przy stole starego Korczagina, nieprzyjemne zrobiła na nim wrażenie ta czerwona, spasła, mlaszcząca ustami, zasłonięta założoną za kamizelkę serwetę gruboszyjna generalska figura.
— W tej chwili — wasza książęca mość — rzekł kamerdyner, wskazując oczyma lokajowi nakrycie obok księżniczki, które sam zaczął porządkować, zdejmując nałożoną na talerz serwetę z herbowym znakiem.
Niechludow obszedł stół koleją, ściskając ręce. Wszyscy, prócz starego Korczagina, podnosili się — skoro się zbliżał. I ta procesya około stołu, i witanie ludzi, z którymi prawie nigdy nie rozmawiał, wydała mu się dziwnie komiczną. Przepraszał za opóźnienie i chciał już zająć miejsce, ale stary Korczagin prosił, że, jeśli nie pija wódki, to niechaj chociaż co przekąsi przy stoliku, na którym stały kawior, homary, ser i śledzie. Niechludow nie sądził, że jest tak głodny, ale zacząwszy jeść chleb z serem, nie mógł wstrzymać się i jadł chciwie.
— Cóż — burzyliście panowie społeczne podwaliny — rzekł Kołosow, powtarzając z ironią wyrażenie zacofanego dziennika, powstającego przeciwko sądom przysięgłych. Uniewinniliście winnych, skazali niewinnych, co?
— Burzyli podwaliny, burzyli podwaliny — powtórzył, śmiejąc się książę, wierzący nieograniczenie w rozum i uczciwość liberalnego kolegi i przyjaciela.
Niechludow, nie zważając, że to niegrzecznie, nic nie odpowiedział Kołosowowi, siadł i zaczął jeść gorącą zupę.
— Dajcie mu zjeść — śmiejąc się, rzekła Missi owym zaimkiem „mu” zaznaczając stosunek blizki.
Kołosow opowiadał głośno treść artykułu przeciwko przysięgłym, który go oburzył. Potakiwał mu Michał Siergiejewicz i opowiedział treść drugiego artykułu, pomieszczonego w temże piśmie.
Missi była, jak zwykle, wytworna i skromnie, ale bardzo gustownie ubrana.
— Musisz pan być strasznie zmęczony i głodny? — rzekła, doczekawszy się, że jeść przestał..
— Nie, nie bardzo. A pani? Jeździliście państwo oglądać obrazy?
— Także nie. Zagraliśmy w lawn-tennisa u Sołomotowych. Rzeczywiście, mistrz Kruks gra znakomicie.
Niechludow przyjechał tu, aby się rozerwać i bywało mu bardzo przyjemnie w tym domu, wskutek owego szyku i dostatku, który na niego oddziaływał mile, ale także wskutek tej atmosfery uprzedzających względów, jaka go otaczała. Dziś jednak, szczególna rzecz, wszystko mu się niepodobało..
Wszystko, poczynając od szwajcara, szerokich schodów, pokojów, kwiatów, przybrania stołu, aż do samej Missi, która wydawała mu się mało pociągającą i nienaturalną.
Nie podobał mu się zarozumiały, spowszedniały, liberalny ton Kołosowa, nieprzyjemną była bycza, zmysłowa figura starego Korczagina, nieprzyjemne francuskie frazesy słowianowilki, zażenowane twarze guwernantki i korepetytora, a osobliwie ów poufały zaimek „mu, ” stosowany do jego osoby.
Niechludow miał dla Missi dwa rodzaje wrażeń: raz wydawała mu się niby w oświetleniu księżycowem piękną, świeżą, rozumną i naturalną. I znów nagle, niby w pełnym blasku słońca, dostrzegał wszelkie jej braki. Dziś właśnie przyszedł na niego dzień taki. Dostrzegał każdą zmarszczkę na twarzy, trefione włosy, spiczaste łokcie, nawet szeroki paznokieć u wielkiego palca, taki sam, jaki miał generał, ojciec.
— Nudna gra ten tennis — rzekł Kołosow — daleko weselsze były łapki, w które grywaliśmy w dzieciństwie.
— Nie, pan tego nie zna. To nadzwyczaj zajmujące! — zawołała Missi, z przesadą wymawiając wyraz „nadzwyczaj.“ Tak się przynajmniej wydawało Niechludowowi. I zaczęła się sprzeczka, w której wzięli udział i Michał Siergiejewicz, i Katarzyna Aleksiejewna. Tylko korepetytor, nauczycielka i dzieci milczeli, nudząc się najwidoczniej.
— Wiecznie się kłócą — głośno śmiejąc się, przemówił stary Korczagin, dobywając serwetę z pod kamizelki, i odsunąwszy z hałasem krzesło, które pochwycił lokaj, wstał od stołu.
Wstali wszyscy i podszedłszy do stolika, gdzie byli płukanki, wypłukali aromatyczną wodą usta i prowadzili dalej niezajmującą nikogo rozmowę.
— Czyż nie mam racyi, że w niczem tak się nie przedstawia charakter ludzi, jak w zabawie — mówiła Missi, zwracając się do Niechludowa.
Spostrzegła w jego twarzy ten skupiony i badawczy wyraz, którego się obawiała zawsze i chciała dociec, zkąd to pochodzi.
— Naprawdę, nie wiem, nigdy nie myślałem o tem — odpowiedział Niechludow.
— Pójdzie pan do mamy? — zapytała Missi.
— Naturalnie, a jakże — odrzekł, dostając papierosa, ale takim tonem, jakby mu się zupełnie iść nie chciało.
Milcząc, pytająco popatrzyła na niego, że się zawstydził nieco.
— Rzeczywiście, przyjechać do kogoś po to, aby przynieść smutek i nudę — pomyślał i starając się być uprzejmym, oświadczył, że pójdzie z prawdziwą przyjemnością, jeśli tylko księżna przyjąć go raczy.
— Mamie to sprawi przyjemność. Palić i tam pan może. Iwan Iwanowicz jest u mamy.
Gospodyni domu, księżna, Zofia Wasilewna, była to sobie pani leżąca. Ósmy rok z rzędu przyjmowała gości, leżąc w koronkach, wstążkach, pośród aksamitów, złoceń, kości słoniowej, bronzu, laki chińskiej i kwiatów. Nie jeździła z wizytami nigdzie i przyjmowała tylko „swoich, przyjaciół,“ t. j. tych wszystkich, którzy wyróżniali się z tłumu. Niechludow był w liczbie tych przyjaciół, najpierw jako inteligentny młody człowiek, następnie, że matka jego była blizką przyjaciółką domu Korczaginów, a nareszcie, że dobrzeby było, gdyby Missi za niego wyszła.
Pokój księżnej znajdował się za dużym i małym salonem.
W dużym salonie Missi, idąca przed Niechludowem, zatrzymała się nagle, oparła się na poręczy złoconego krzesełka i spojrzała mu w oczy uważnie.
Missi chciała koniecznie wyjść za mąż, a Niechludow był dobrą partyą. Prócz tego podobał jej się, i już przywykła do tej myśli, że on będzie jej, nie ona jego, a on jej. I z pewną, bezwiedną, ale upartą przebiegłością, jaką miewają chorzy umysłowo, dążyła do tego celu. Przemówiła obecnie, aby się coś dowiedzieć.
— Panu się coś stało? — rzekła. — Co panu jest?
Niechludow przypomniał sobie spotkanie w sądzie, nachmurzył się i zarumienił.
— Tak, rzeczywiście, stało się — a chcąc być szczerym, dodał — wydarzenie dziwne, niezwykłe i ważne.
— Cóż takiego, nie może mi pan powiedzieć?
— Teraz nie mogę. Daruje pani, że nie powiem. Zdarzyło się coś, nad czem nie zastanowiłem się jeszcze, nie obmyśliłem dobrze — rzekł, rumieniąc się jeszcze silniej.
— Więc mi pan nie powie?
Twarz jej drgnęła, a ręka posunęła małe krzesełko, które za poręcz trzymała.
— Nie mogę — odpowiedział, czując, że tak odpowiadając, odpowiada samemu sobie, że rzeczywiście spotkało go coś ważnego.
— Więc chodźmy...
Potrząsnęła głową, jakby odpędzając natrętne myśli, i szybszym, niż zwykle krokiem, poszła przodem.
Zdawało mu się, że księżniczka nienaturalnie ściągnęła usta, aby powstrzymać łzy. Zaczął żałować, że sprawił jej przykrość, ale wiedział, że najmniejsze ustępstwo zgubi go, a raczej splącze go jeszcze silniej. A tego się właśnie obawiał, więc milcząc szedł za nią do buduaru księżnej.




XXVII.

Księżna Zofia Wasilewna kończyła właśnie obiad bardzo wytworny i pożywny, a jadała go zawsze sama, aby nikt nie patrzył na nią przy tak prozaicznem zajęciu.
Przy szezlongu stał stoliczek z czarną kawą i właśnie w tej chwili paliła papierosa.
Księżna była brunetką, z czarnemi oczyma i długiemi, pięknemi zębami. Wysoka, chuda, utrzymywała starannie resztki dawnej piękności. Mówiono coś nie coś o jej stosunkach z doktorem. Niechludow przedtem nie myślał o tem. Skoro jednak zobaczył obecnie wyfiksatuarowaną, lśniącą, rozdzieloną na dwoje doktorską brodę obok fotelu księżnej pani, nietylko sobie owe gadania przypomniał, ale doznał pewnego niesmaku.
Tuż obok księżnej przy stoliku siedział Kołosow i łyżeczką mieszał kawę. Na stoliku stał kieliszek likieru.
Missi weszła z Niechludowem do buduaru matki, ale nie pozostała.
— Jak mamusia zmęczy się i wypędzi pana, to proszę do mnie — rzekła wychodząc do Niechludowa takim tonem, jakby nic pomiędzy nimi nie zaszło.
I uśmiechnęła się wesoło, oddalając się cicho po grubym dywanie, wyściełającym podłogę buduaru.
— Witaj, mój przyjacielu, siadaj i opowiadaj — rzekła księżna ze sztucznym, udanym uśmiechem, mogącym uchodzić za naturalny.
I pokazała długie, sztuczne, białe zęby, rzeczywiście tak zrobione po mistrzowsku, że można je było wziąć za naturalne.
— Mówiono mi, że przyjechałeś z sądu dziwnie rozstrojony? Ja myślę, że dla sercowych ludzi to rzecz ciężka — domówiła po francusku.
— Rzeczywiście, nieraz się czuję, że... że nie mam prawa sądzić.
Comme e’st vrai! — zawołała, jakby zadziwiona prawdą przytoczonej myśli.
A uczyniła to sztucznie dla pochlebienia rozmawiającemu.
— A jakże pański obraz? Bardzo mnie to interesuje. Gdyby nie choroba moja, dawno już byłabym u pana, żeby zobaczyć.
— Porzuciłem go zupełnie — sucho odpowiedział Niechludow.
Chęć pochlebienia mu przez księżnę była tak widoczną, jak staranność w ukryciu gasnących wdzięków. Nie mógł zmusić się do tego, aby być przyjemnym.
— To daremna rzecz. Wiesz pan, sam Riepin powiedział, że książę ma wielki talent — rzekła do Kołosowa.
— Jak jej nie wstyd tak kłamać — chmurnie pomyślał Niechludow.
Przekonawszy się, że Niechludowa nie rozgada, księżna zwróciła się do Kołosowa z zapytaniem o nowy dramat, takim tonem, jakby zdanie Kołosowa miało decydować ostatecznie i wydać wyrok godzien uwiecznienia.
Kołosow ocenił dramat i wypowiedział przytem swoje poglądy na sztukę. Księżna Zofia zachwycała się trafnością sądu, próbowała bronić autora, ale ustępowała zaraz lub wynajdowała opinię pośrednią.
Niechludow patrzył i słuchał, ale widział i słyszał zupełnie co innego, niż to, co było w rzeczywistości.
Słuchając księżnej i Kołosowa, czuł, że ani ją ani jego dramat zupełnie nic nie obchodzi, że im to wszystko jedno, że gadają, aby gadać, bo po jedzeniu bardzo dobrze jest poruszać mięśniami języka i gardła. Dalej widział i to, że Kołosow, wypiwszy wódki, wina, likieru i t. d, był trochę pijany, nie tak pijany, jak chłopi, rzadko pijący wódkę, ale jak ludzie, którzy sobie z alkoholu uczynili rzecz codziennego użytku. Kołosow nie zataczał się, nie mówił nonsensów, ale był nienormalnie podnieconym i zupełnie z siebie zadowolonym.
Niechludow zauważył, że księżna z niepokojem patrzyła w okno, przez które padał ukośny promień słoneczny, bojąc się, aby zbytnia jasność nie zdradziła jej starości.
— Jakie to prawdziwe — rzekła na jakieś zdanie, wygłoszone przez Kołosowa i nacisnęła guzik od dzwonka, obok szezlonga umieszczony.
W tej chwili doktór wstał i, jako człowiek domowy, nic nie mówiąc, wyszedł z pokoju.
Księżna przeprowadzając go oczyma, ciągnęła dalej:
— Proszę Filipa zapuścić zasłonę — rzekła wskazując oczyma okno lokajowi, który wszedł na odgłos dzwonka.
— Nie, mów pan co chcesz, ale bez mistycyzmu niema poezyi — mówiła, śledząc gniewnie jednem okiem lokaja, opuszczającego roletę.
— Mistycyzm bez poezyi, to przesąd, a poezya bez mistycyzmu, toć proza — rzekła, uśmiechając się smutnie nie spuszczając oka z lokaja, poprawiającego zasłonę.
— Filipie, to nie ta roleta, to ta w dużem oknie — rzekła bolejącym głosem księżna.
I widać, żałując wysiłku, jaki musiała zrobić, aby wymówić te słowa, podniosła strojną w pierścienie rękę do ust z dymiącym, wonnym papierosem.
Barczysty, muskularny i urodziwy Filip zlekka pochylił głowę, jakby usprawiedliwiając się i stąpając po dywanie silnemi o potężnych łydkach nogami, cicho podszedł do drugiego okna i spoglądając na księżnę, tak starannie zapuszczał roletę, żeby ani jeden promyk nie śmiał padać na jej książęcą mość. Ale znów nie zrobił, jak trzeba, i zmęczona Zofia Wasilewna musiała przerwać rozprawę o mistycyzmie i zwrócić uwagę niepojętnego i napędzającego jej strachu Filipa.
Na chwilkę w oczach Filipowych mignął jakiś błysk — zniecierpliwienia.
— A dyabli cię wiedzą, czego chcesz — zapewne przemówił w duszy — pomyślał Niechludow, patrząc na tę całą sprawę.
Ale przystojny i krzepki Filip pohamował swe zniecierpliwienie i zaczął spokojnie robić tak, jak żądała wyczerpana, bezsilna, sfałszowana od stóp do głowy księżna Zofia Wasilewna.
— Rozumie się, że w teoryi Darwina jest wiele prawdy — mówił, powróciwszy Kołosow, rozpierając się w krześle i patrząc sennemi oczyma na księżnę. — Ale Darwin przechodzi czasem granicę, tak...
— A pan wierzysz w dziedziczność? — rzekła księżna, zwracając się do Niechludowa.
— W dziedziczność? — zapytał Niechludow. — Nie wierzę — odrzekł, całkowicie zajęty obrazami, które powstawały w jego wyobraźni.
Obok krzepkiego, urodziwego Filipa, którego przedstawił sobie, jako typ naturalny, postawił obok nagiego Kołosowa z brzuchem formy kawona, łysą głową i chudemi rękoma bez mięśni. Tak samo przedstawiły mu się pokryte jedwabiem i aksamitem ramiona i biust Zofii Wasilewny. Jakie one powinny być w rzeczywistości? Obraz ten wydał mu się przerażającym i odpędził go wszelkiemi siłami.
Zofia Wasilewna zmierzyła go od stóp do głowy.
— Missi czeka pana. Idź pan, chciała panu zagrać nową rzecz Schumana. Bardzo ciekawe.
— Nie, ona grać nie chciała. Dlaczego ta baba kłamie — myślał Niechludow, wstając i ściskając przezroczystą, chudą, pokrytą pierścionkami rękę księżnej.
W sali spotkała Niechludowa Katarzyna Aleksiejewna.
— Widzę jednak — rzekła po francusku — że na pana obowiązki przysięgłego działają deprymująco.
— Wybacz mi pani, nie jestem usposobiony i nie mam prawa zarażać smutkiem drugich.
— Cóż panu takiego, zkąd ten brak humoru?
— Pozwoli pani, że nie odpowiem na to — rzekł, szukając kapelusza.
— A pamiętasz pan, jak niegdyś dowodziłeś, że trzeba mówić prawdę, i jak pan nam mówiłeś takie okrutne prawdy w oczy. A teraz pan nie chcesz powiedzieć. Pamiętasz, Missi? — rzekła Katarzyna Aleksiejewna do wchodzącej księżniczki.
— Bo to była tylko zabawka — rzekł Niechludow poważnie. — Bawić się można, a w rzeczywistości jesteśmy tak głupi, to jest ja tak jestem głupi, że mnie przynajmniej prawdy mówić nie wolno.
— Nie wykręcaj się pan, a powiedz lepiej, dlaczego jesteśmy tacy głupi — rzekła Katarzyna Aleksiejewna, bawiąc się w grę słów i niby nie uważając na poważny ton Niechludowa.
— Najgorzej jeśli człowiek jest źle usposobionym. Ja tego nigdy nie robię i zawsze jestem dobrze usposobiona — rzekła Missi. — Proszę do mnie na chwilkę. Postaram się rozpędzić pański mauvaise humeur.
Niechludow miał podobne uczucie, jakie ma bezwątpienia koń, kiedy go głaszczą, aby następnie nałożyć mu uzdeczkę i zaprowadzić do zaprzęgu. A dziś więcej niż kiedyindziej nie miał ochoty iść w chomonto.
Wymówił się przeto, że mu pilno do domu i zaczął się żegnać. Missi dłużej niż zwykle zatrzymała jego rękę.
— Proszę pamiętać, że sprawy pańskie obchodzą pańskich przyjaciół. Czy przyjdzie pan jutro?
— Nie przyrzekam — rzekł Niechludow, i zawstydzony, nie wiedząc dlaczego, czy za siebie, czy za nią, zarumienił się i wyszedł.
— Co mu się stało. Comme cela m’intrigue — rzekła Katarzyna Aleksiejewna. — Jakaś affaire d’amour propre; il est très susceptible notre cher Mitia.
Plutôt une affaire d’amour sale — chciała rzec Missi, ale nie rzekła, i popatrzyła przed siebie jakiemś innem przygasłem spojrzeniem, zupełnie innem, niż to, jakiem patrzyła na Niechludowa.
Nie powiedziała nawet Katarzynie Aleksiejewnie ułożonego kalamburu w gorszym guście, lecz zauważyła tylko, że na każdego nadchodzą dnie gorsze i lepsze.
— Czyżby i ten miał oszukać? — pomyślała. — Po tem wszystkiem, co zaszło, byłoby to bardzo nieuczciwie z jego strony.
Gdyby Missi zechciała objaśnić, co rozumie przez słowa „po tem wszystkiem, co zaszło“, nie mogłaby powiedzieć nic ściśle określonego. A jednak wiedziała bezwątpienia, że nietylko dał jej pewną nadzieję, ale nawet jakby obietnicę. Wszystko to były nieujęte słowa, spojrzenia, uśmiechy, napomknięcia, milcząca zgoda. A przecież uważała go już za swego, a stracić go bardzo byłoby trudno!




XXVIII.

— I wstyd i wstrętnie, i wstrętnie i wstyd — myślał Niechludow, powracając piechotą znanemi ulicami do siebie.
Czuł na duszy ciężar wskutek rozmowy z Missi.
Czuł, że pod względem sposobu zachowania się nie ma nic sobie do wyrzucenia, że nic nie powiedział za wiele, nic nie przyrzekał, nie oświadczył się formalnie. A jednak czuł się pod pewnym względem zobowiązanym, a pojmował, że ożenić się nie może.
— Wstyd... szkaradna rzecz, fatalne położenie — powtarzał, wchodząc na ganek swojego domu. — Nie będę jadł kolacyi — rzekł do lokaja, postępującego za nim do jadalni, gdzie przygotowane było do herbaty. — Możesz sobie odejść.
— Słucham — rzekł służący, ale nie wyszedł, lecz zaczął sprzątać ze stołu.
Niechludowa drażniła jego obecność. Chciał być sam, a tu wszyscy jakby naumyślnie leźli mu w drogę.
Skoro służący wyszedł, Niechludow podszedł do samowara, aby zasypać herbatę, ale usłyszał zbliżające się kroki zarządzającej domem, Agrafiny Piotrówny. Aby się z nią nie spotkać, przeszedł spiesznie do salonu i zamknął drzwi za sobą.
W tym salonie umarła przed trzema miesiącami jego matka. Patrząc obecnie na oświetlone lampami portrety rodziców, przypomniał sobie stosunek swój z matką w ciągu lat ostatnich, i ten stosunek wydał mu się przykrym i nienaturalnym. I to także powodowało jakieś uczucie wstydu i wstrętu. Przypomniał sobie, jak w ostatnich chwilach jej choroby poprostu pragnął, aby umarła prędzej. Tłómaczył sobie, że pragnął śmierci matki dlatego, aby skrócić jej cierpienia, a w rzeczywistości pragnął dla siebie, żeby na te cierpienia nie patrzeć dłużej.
Chcąc doznać wspomnień lepszych, światłej szych o tej matce, spojrzał na jej portret, wymalowany przez znakomitego malarza za cenę 5,000 rubli.
I ujrzał piękną kobietę, w czarnej aksamitnej sukni, głęboko wyciętej. Malarz przedstawił ze szczególnem zamiłowaniem i wykończeniem wydatny biust i odstęp między piersiami, i olśniewające pięknością odkryte ramiona, szyję i plecy. To raziło jakimś bezwstydem i nagością.
Coś wstrętnego, coś urągającego było w tej podobiźnie matki w tej pół-obnażonej postaci pięknej kobiety. A przecież ta kobieta trzy miesiące temu leżała tu w tym pokoju, wyschła jak mumia, napełniając przenikliwym wyziewem powietrze, wyziewem, którego niepodobna było niczem usunąć, nietylko z sypialni, ale i z domu całego.
Czuł jakby dziś jeszcze około siebie tę woń odrażającą.
Wspomniał, jak w przeddzień zgonu ujęła swoją chudą kościstą ręką jego dłoń białą i krzepką, jak patrząc mu w oczy, rzekła: — „Nie potępiaj mnie, Mitia, za to, com zrobiła w życiu“ — a w jej znękanych cierpieniem i przygasłych oczach błysnęły łzy.
— Okropność — rzekł raz jeszcze, spojrzawszy na w pół-nagą kobietę, o wspaniałych marmurowych kształtach, uśmiechającą się zwycięzko.
Ta naga pierś portretu przypomniała mu inną jeszcze młodą kobietę, którą widział w podobnym balowym stroju. Była to Missi, która umyślnie wezwała go wieczorem, aby zobaczył jej balową toaletę.
I przyszedł mu na myśl brutalny, okrutny Korczagin ze swoją zwierzęcą przeszłością, i ta podejrzanej opinii, rzekomy bel esprit, jej matka.
Wszystko to, razem wzięte, było wstrętne i oburzające. Wstyd, wstyd, wstyd i obrzydzenie!
— Nie, tak być nie może — myślał. — Trzeba z tem raz skończyć. Trzeba wyzwolić się z tych fałszywych stosunków i z Korczaginami i z Maryą Wasilewną, i ze spadkiem otrzymanym, i ze wszystkiem. Trzeba odetchnąć pełną piersią, wyjechać do Rzymu, obraz ukończyć. — Wspomniał cały brak wiary w swój talent. — No, tak, mniejsza z tem, aby tylko swobodniej odetchnąć. Najpierw Konstantynopol, później Rzym. Przedewszystkiem uwolnić się od obowiązku sędziego przysięgłego. I następnie załatwić rzecz z adwokatem.
Nagle niezmiernie jasno stanęła mu przed oczyma aresztantka o czarnych, skośnych oczach. Jakim ona wybuchnęła płaczem, gdy udzielono jej głosu po raz ostatni jako podsądnej.
Zgniótł pospiesznie dopalony papieros, zapalił drugi i zaczął chodzić tam i napowrót po pokoju.
I zaczęły mu przychodzić na myśl wszystkie chwile z Kasią przeżyte. Wspomniał ostatnie widzenie się z nią, i tę żądzę, która go opanowała, i rozczarowanie, jakie nastąpiło później. Wspomniał białą sukienkę i pasek niebieski, i ową noc Zmartwychwstania.
— Wszakże kochałem ją prawdziwie! kochałem miłością czystą, dobrą i w tę noc Zmartwychwstania, i wtenczas, kiedym bawił na wakacyach u ciotek, pisząc moją rozprawę.
Przypomniał sobie, jakim był wówczas.
I owionęło go to życie świeże, młode, krzepkie, i stało mu się smutno, bardzo smutno.
Różnica pomiędzy nim, jakim był wonczas, a jakim jest dziś, była ogromna. Może daleko większą, niż różnica pomiędzy ową Kasią z cerkwi, z Kasią w sukience białej, a tą dziewczyną, którą sądzono dziś rano.
Wówczas był on dzielnym, swobodnym, nie rozumiejącym, co to przeszkody i niepodobieństwa.
Dziś był niewolnikiem bezcelowego, pustego, lichego życia, a wyrwać się z tego błędnego kręgu nie miał możności, a nawet, prawdę powiedziawszy, i chęci. Dawniej czuł się człowiekiem prawym, kochał prawdę, walczył w jej imieniu.
Dziś cały w kłamstwie tonął, w strasznem, przerażającem kłamstwie, uznawanem przecież za prawdę przez cały świat otaczający.
I nie było sposobu wybrnąć z tego kłamstwa; przynajmniej dziś na to rady nie znajdował.
Zabrnął, ugrzązł, przywyknął, lubował się w tym fałszu.
Jak zerwać stosunek z marszałkiem i jego żoną, aby módz śmiało spojrzeć w oczy tak im samym, jak ich dzieciom? Jak rozplątać bez fałszu stosunek z Missi? Jak rozwiązać kwestyę bezprawnego władania ziemią, a spadkiem odziedziczonym po matce? Jak naprawić złe względem Kasi?
— Wszystko to rozwiązać, załatwić należy. Czyż mam prawo porzucić kobietę, skwitować ją zapłatą za obronę adwokatowi, wybawić od katorgi, na którą nie zasłużyła? Za występek rzucić banknoty, jak to uczyniłem niegdyś, sądząc, że tak wszyscy postępują, więc tak postąpić wypada?
I stanęła mu żywo w pamięci, gdy dogoniwszy ją w korytarzu, wsunął jej za gors sto rubli w kopercie.
— Pieniądze! — Ze wstrętem i wstydem wspomniał o tej chwili. — Przebóg, cóż to za szkaradzieństwo! — przemówił głośno sam do siebie.
— Łotr i niegodziwiec może tylko postąpić w ten sposób. I ja to, ja, nie kto inny, jestem tym łajdakiem, tym łotrem. Czy rzeczywiście, czy istotnie jestem takim niegodziwcem? Więc któż? — pytał sam siebie, zatrzymując się. — Alboż to koniec na tem? — myślał dalej. — A jak nazwać stosunek z marszałkową i jej mężem?
A stosunek do władania ziemią? Pod pozorem, że to pieniądze matczyne, używać bogactw, będąc przekonanym, że się je posiada nieprawnie?
A to życie przeszłe, nizkie, liche, podłe... A na dodatek koroną wszystkiego, zbrodnia z Kasią!...
Niegodziwiec, łotr!
Ludzie mogą sądzić, jak zechcą, mogę ich oszukiwać, ale samego siebie nie oszukam!
I dopiero teraz zrozumiał, że ten wstręt, jaki czuł do ludzi w ostatnich czasach, a osobliwie obecnie wstręt do księcia, Zofii Wasilewny, Missi, lokaja swego, był niczem innem, tylko zbrzydzeniem samego siebie.
I dziwna rzecz! W tem przyznaniu sobie lichoty własnej był ból, ale zarazem zadowolenie i uspokojenie. Miewał Niechludow już niejednokrotnie takie momenty w życiu, które nazywał ^spowiedzią duszy“. Takiem mianem chrzcił on ów nastrój wewnętrzny, kiedy czując w pewnych odstępach czasu, jakby duchową niemoc i zanik życia, zaczynał uprzątać śmiecie duchowe, co spowodowały zanik myśli i uczuć.
Zawsze po takim rachunku sumienia przedsiębrał zamiar poprawy życia, zaczął pisać dziennik, chciał wstąpić na inną drogę, aby już z niej nigdy nie zboczyć.
Ale pokusy światowe i moc nawyknień brały górę.
Nie spostrzegając się, brnął dalej i spadał jeszcze niżej, niż przedtem.
W ten sposób krzepił on i podnosił i obmywał z winy ducha swego niejednokrotnie. A poraz pierwszy wtenczas, gdy przyjechał na ferye do ciotek.
Było to pełne uniesień przebudzenie. I długo przetrwał jego wpływ dobroczynny.
Drugie nastąpiło w chwili, kiedy rzuciwszy cywilną służbę, wstąpił do wojska podczas wojny, aby nieść życie na usługi kraju.
Lecz upadek przyszedł wkrótce.
Trzecią chwilą przebudzenia było, kiedy wystąpił z wojska i wyjechał za granicę, aby poświęcić się malarstwu.
Odtąd upłynął długi przeciąg czasu bez owego „oczyszczenia duszy“ i nigdy też w głębi tej duszy nie nagromadziło się tyle śmiecia, nie zapanował taki rozdźwięk między głosem sumienia a życiem, jakie prowadził. Więc przeraził się, ujrzawszy tę przepaść.
Przepaść ta miała taką szerokość i głębię, tyle zebrało się błota, że na razie zwątpił, czy zdoła usunąć to złe z duszy.
Ileż razy próbował poprawić się — zawsze napróżno.
Ale teraz zbudziła się w nim jakaś dziwna siła i stanowczość.
— Zerwę te więzy kłamstwa! — rzekł głośno. — Powiem prawdę Missi — że jestem rozwiązłym rozpustnikiem, że się z nią ożenić nie mogę. Powiem marszałkowej Maryi Wasilewnie, albo lepiej powiem jej mężowi, żem łajdak, żem go oszukiwał. Ze spadkiem postąpię jak należy. Powiem Kasi, żem nicpoń, żem ciężko wobec niej przewinił, że zrobię wszystko, co mogę, aby los jej polepszyć. Będę ją błagał, i ona mi przebaczy. Będę prosił tego przebaczenia, jak proszą dzieci!
Zatrzymał się...
— Ożenię się z Kasią, jeśli tego będzie potrzeba! — zawołał.
I złożył ręce tak, jak to czynił, będąc jeszcze dziecięciem. Wzniósł oczy ku niebu i zawołał:
— Boże dopomóż mi, oświeć mnie, wciel się we mnie, oczyść mnie z wszelakiego zła i brudu!...
Modlił się długo i gorąco. I stawał się w ciągu tej modlitwy coraz lepszym. Łaska Boża spełniała się nad nim, i gotów był czynić wszelkie dobro, jakie człowiek czynić może, i czuł ochotę i siły nowe, życie nowe, swobodne i radosne.
W oczach stanęły mu łzy, łzy radości, że oto zbudził się w nim człowiek dobry, który tyle lat istniał gdzieś w głębi uśpiony, bez ruchu i czynu. Więc płakał, ciesząc się z samego siebie, z cnoty, przez którą obecnie działać i postępować będzie.
Krew pulsowała mu żywo w skroniach. Uczuł gorąco.
Otworzył okno, wychodzące na ogród.
Noc była cicha, jasna, chłodna, księżycowa.
Na ulicy słychać było turkot przejeżdżającego powozu, i nareszcie uczyniła się cisza.
Pokryta pączkami topola rzucała cień na placyk, wysypany piaskiem. Dach stajni bielił się w księżycowym blasku. Nieco bliżej chwiały się gałązki drzew, po za któremi czerniał parkan wysoki. Niechludow patrzył na wysoką topolę, na biały dach, na ogród, skąpany w księżycowym blasku, i pełną piersią wciągał ożywcze, świeże powietrze.
— Jak dobrze, Boże mój, jak dobrze — mówił do siebie, myśląc o tem, co się działo w jego duszy.




XXIX.

Masłowa powróciła do celi więziennej o godzinie 6-ej wieczorem. Zmęczyła się. Czuła ból w nogach po przejściu 15 wiorst po kamieniach, prócz tego była przybitą nieoczekiwanie surowym wyrokiem i głodną.
Kiedy podczas przerwy w sądzie stróże więzienni posilali się chlebem i jajami na twardo, poczuła, że głodna i ślina napłynęła jej do ust. Ale nie śmiała prosić, uważając prośbę taką za upokarzającą dla siebie.
Później przestało się jej chcieć jeść, ale osłabła. Wtedy usłyszała nieoczekiwany wyrok.
Myślała z początku, że ją słuch myli.
Ale ujrzawszy urzędowe twarze sędziów, spokojne zachowanie się przysięgłych, przyjmujących ową wiadomość, jak rzecz zwyczajną i słuszną, krzyknęła na cały głos, że jest niewinną. Ale kiedy i to nie pomogło, zapłakała gorzko, bo trzeba było wreszcie ukorzyć się przed tą okrutną niesprawiedliwością, przed tym gwałtem, jaki nad nią spełniono.
I osądzili ją tak surowo młodzi mężczyźni, mężczyźni, co przecież dotąd zawsze patrzyli na nią tak przyjaźnie!
Wszak siedząc w izbie, dla aresztantów przeznaczonej, widziała, jak ci panowie pod pozorem, że mają jakiś interes, przechodzili tylko po to, aby na nią patrzeć.
I ciż sami panowie zasądzili ją na ciężkie roboty — wiedząc, że jest niewinną?
Płakała, a następnie siedziała przygnębiona, czekając, rychło ją odprawią.
Chciało jej się obecnie tylko zapalić papierosa, nic więcej.
W takiem usposobieniu zastali ją Boczkowa i Kartinkin, których po odczytaniu wyroku wprowadzono do tej samej izby.
Boczkowa zaczęła natychmiast łajać Kasię, nazywając ją katorżnicą.
— Cóż ukradłaś! Wytłumaczyłaś się! Nie wykręciłaś się podła!
— Na coś zasłużyła to masz. W katordze odejdą cię wykręty!
Masłowa, włożywszy ręce w rękawy kaftana, patrzyła, spuściwszy oczy, na zadeptaną podłogę i mówiła:
— Ja się pani nie czepiam, więc i pani daj mi pokój. Ja nic nie mówię — powtórzyła kilka razy i zamilkła.
Ożywiła się dopiero wtenczas, kiedy wyprowadzono Boczkową i Kartinkina, a stróż przyniósł jej trzy ruble.
— Ty jesteś Masłowa? — spytał.
— Masz! pani ci dała — rzekł, podając pieniądze.
— Jaka pani?
— Bierz, jak dają, jeszcze będę z tobą gadał!
Pieniądze przysłała Kitajewa. Wychodząc z sądu zapytała komisarza, czy może dać Masłowej nieco grosza. Komisarz odpowiedział, że można. Wtedy, zdjąwszy zamszową rękawiczkę z trzema guzikami, dostała tłustą, białą ręką z kieszeni jedwabnej sukni modny pugilares i wybrawszy ze znacznej liczby świeżo obciętych kuponów od papierów publicznych jeden kupon na 2 rb. 50 kop., dołożyła resztę drobnemi i oddała komisarzowi. Komisarz zawołał stróża i polecił oddać pieniądze Masłowej.
— Proszę oddać napewno — rzekła Kitajewa do stróża.
Stróż obraził się za takie podejrzenie i dlatego obszedł się tak gniewnie z Masłową.
Masłowa ucieszyła się, bo mogła właśnie kupić to, czego tak pragnęła obecnie.
Dostać papierosów i zaciągnąć się — myślała upornie.
Tak jej się chciało palić, że chciwie wdychała powietrze, w którem się dym unosił.
Ale musiała czekać długo jeszcze, bo sekretarz, zagadawszy się z adwokatem o jakimś paragrafie prawnym — zupełnie o podsądnych zapomniał.
Nareszcie o godzinie 5-ej zwolniono ją — i żołnierze konwojowi, tenże sam czuwasza i nowogrodziec — powiedli ją do więzienia z powrotem. Jeszcze w przedsionku sądowym dała im czterdzieści groszy, prosząc o kupienie dwóch bułek i papierosów.
Czuwasz uśmiechnął się, biorąc pieniądze — i rzekł.
— Dobrze, kupimy!
I rzeczywiście, kupił bułek i papierosów, a resztę zwrócił.
W drodze nie wolno było palić, więc Masłowa z owem pragnieniem niezaspokojonem doszła do więzienia.
W tej chwili właśnie przyprowadzono nowy transport więźniów z dworca kolejowego. Spotkała się z nimi przy wejściu.
Aresztanci brodaci, wygoleni, starzy — młodzi, ruscy i obcoplemieńcy — niektórzy z pół-ogoloną głową, brzęcząc kajdanami, napełniali poczekalnię miejscową odgłosem kroków, kurzem, gwarem i ostrą wonią potu. Przechodząc koło Masłowej, wszyscy przypatrywali się jej, niektórzy podchodzili i zaczepiali.
— A, ładna dziewka — rzekł jeden z nich.
— Moje uszanowanie ciotuchnie — powiedział drugi, mrużąc oko.
Jakiś czarny, z wygolonym tyłem głowy i dużemi wąsami, plącząc się w kajdanach, podskoczył i objął ją.
— Patrzcie ją, babka. Jeszcze fochy stroi — krzyknął, szczerząc zęby i błyskając oczyma, skoro Masłowa odepchnęła go od siebie.
— A ty co łajdaku robisz? — krzyknął, podchodząc, pomocnik naczelnika.
Aresztant skurczył się i odskoczył spiesznie. Pomocnik napadł na Masłową.
— Po coś tu wlazła?
Masłowa chciała odpowiedzieć, ale była tak zmęczoną, że jej się nawet mówić nie chciało.
— Z sądu, wasze błagorodie — rzekł żołnierz ze straży, salutując ręką.
— Odprowadź do starszego. Co to za nieporządki!
— Słuszaju, wasze błagorodie!
— Sokołow, weź ją! — krzyknął pomocnik.
Starszy dozorca podszedł i gniewnie trącił Masłową po ramieniu, a dawszy jej ruch głową, poprowadził na korytarz oddziału kobiecego. Na korytarzu obszukano ją szczegółowo i zrewidowano, ale nie znalawszy nic (pudełko z papierosami było w bułce), wpuszczono do tej samej celi, z której wyprowadzono rano.




XXX.

Cela, w której siedziała Masłowa, miała dziesięć arszynów długości, a siedem szerokości. Dwa okienka dawały światło. Duży odrapany piec wystawał na izbę, a dwie trzecie całej przestrzeni zajmował tapczan, zbity z porozsychanych desek. Naprzeciw drzwi wisiał poczerniały obrazek święty z przylepioną doń woskową świeczką i zwieszającą się na dół, na sznurku, wiązanką nieśmiertelników. Obok drzwi stało cuchnące wiadro, a pod niem duża, czarna, wilgotna plama na podłodze.
Patrol przeszedł. Kobiety były zamknięte na klucz. W celi — siedziało osób piętnaście.
Dwanaście kobiet i troje dzieci.
Jeszcze nie pociemniało zupełnie. Dwie kobiety leżały na tapczanach, jedna głupkowata, z głową okrytą kaftanem, druga suchotnica, uwięziona za kradzież. Ta druga nie spała i podłożywszy pod głowę kaftan, patrzyła w górę rozwartemi szeroko oczyma, z trudnością powstrzymując kaszel, pobudzany zbierającą się obficie w gardzieli plwociną.
Kilka kobiet szyło, siedząc na tapczanach, reszta przypatrywała się przez okna chodzącym po podwórzu więźniom.
Jedną z szyjących bab była właśnie Korablewa, co odprowadzała do drzwi Masłową, gdy ta wychodziła rano do sądu.
Wygląd miała posępny, twarz starą, pomarszczoną, podbródek obwisły, wzrost wysoki, budowę silną, krótkie kosmyki rudych włosów na skroniach i brodawkę, porosłą włosami, na policzku.
Skazano ją do katorgi za zabicie siekierą męża. Zabiła go za to, że umizgał się do jej córki.
Korabiowa dozorowała izbą i sprzedawała wódkę. Nałożywszy okulary, szyła, trzymając igłę po chłopsku, trzema palcami, z końcem zwróconym ku sobie. Obok niej siedziała, szyjąc również worek płócienny, niska, czarniawa, o zadartym nosie kobieta, z małemi czarnemi oczyma, dobroduszna i gadatliwa. Była to dróżniczka, skazana na trzy miesiące więzienia za to, że nie wyszła w czas z chorągiewką przed budkę w chwili przejścia pociągu.
Pociąg zaś uległ wypadkowi. Trzecią była Teodozya Fiwiczka (tak ją zwały koleżanki). Biała, rumiana, młoda, z długiemi włosami, splecionemi w warkocze, z niebieskiemi oczyma dziecka, bardzo przyjemnej powierzchowności.
Osadzono ją w więzieniu za usiłowanie otrucia męża. Chciała go otruć zaraz po wyjściu za mąż, a miała wtenczas lat szesnaście.
W czasie, kiedy pozostając na wolnej stopie za poręczeniem, oczekiwała wezwania do sądu, pogodziła się z mężem i żyli, kochając się, jak para gołąbków. Pomimo, że mąż i ojciec męża i kochająca ją bardzo świekra, wszelkich sił użyli, aby ją uniewinnić, skazaną została na Sybir i ciężkie roboty.
Teodozya była sąsiadką Masłowej, polubiła ją i starała się wszelkiemi sposobami być jej usłużną i pomocną.
Dwie kobiety, jeszcze nie stare i przystojne, z których jedna karmiła dziecko przy piersi, skazane zostały za opór władzy podczas wywożenia rekrutów. Przewinienie zależało na tem, że ciotka jednego z rekrutów chwyciła za uzdę konia zaprzężonego do wozu, na którym siedzieli popisowi. Na tapczanie siedziała jeszcze przy piecu siwa, nizka, pomarszczona stara baba.
Udawała, że chce złapać małego, czteroletniego chłopaka. Dzieciak rad z zabawy, kręcił się i biegał.
W koszulinie, boso, dreptał to tu, to owdzie i zanosił się od śmiechu. „I nie złapała!“ — wołał dzieciak — „nie złapała!“
Ta starowina, obwiniona łącznie z synem o podpalenie, znosiła karę w cichości, trapiąc się tylko synem, w temże więzieniu siedzącym, a bardziej jeszcze swoim „starym“, który sam sobie w chacie rady nie da i całkiem wszy go zjedzą, bo i synowa z domu poszła, i starego niema kto obsłużyć!
Cztery inne kobiety patrzyły w okno, trzymając się za żelazną kratę i w głos i na migi wiodły rozmowę ze świeżo przybyłymi z kolei żelaznej więźniami.
Jedna z nich, tęga, otyła, ruda, piegowata, nalana, z tłustą szyją i żółtawą twarzą i rękami, ochrypłym głosem wykrzykiwała nieprzystojne słowa.
Obok niej stała małego wzrostu niby dziesięcioletnia dziewczyna, czarniawa, niezgrabna, aresztantka, z długim stanem i nad miarę krótkiemi nogami.
Twarz miała czerwoną, pokrytą plamami, oczy czarne, podsiniałe, szeroko rozstawione, grube a krótkie wargi, ukazujące zdrowe, białe, wystające zęby.
Śmiała się urywanym, syczącym śmiechem. Z powodu zalotności zwano ją „Choroszawką“, uwięziona była za kradzież i podpalenie. Za niemi, w brudnej jak ścierka koszuli, chuda, ciężarna kobieta, skazana za przechowywanie kradzionych rzeczy. Milcząc, uśmiechała się z tego, co widziała na podwórzu.
Czwarta z kolei, odsiadująca karę za przemytnictwo kobieta wiejska, była matką małego chłopca i siedmioletniej dziewczyny. Ponieważ nie miała przy kim zostawić w domu dzieci, pozwolono wziąć je do więzienia. Kobieta, marszcząc czoło i zakrywając oczy, słuchała krzyku aresztantów, wymyślających na podwórzu. Siedmioletnia dziewczynka, jej córka, drobna z płowemi włosami, w jednej tylko koszulinie, trzymała się za spódnicę rudej, piegowatej baby i słuchała wymiany grubych wyrazów i obelg. I jakby chcąc zapamiętać dosadne wyrażenia, po cichu powtarzała je szeptem.
Ostatnią aresztantką była córka dyaka, skazana za utopienie w studni własnego dziecka. Wysoka, dobrze zbudowana, pokaźna dziewczyna, z obfitemi, kędzierzawemi, jasno-blond włosami, nie zwracając uwagi na to, co się kolo niej działo, chodziła tam i napowrót po izbie, zawracając bystro, jak tylko znalazła się przy ścianie.




XXXI.

Gdy zgrzytnął klucz w zamku i Masłową wpuścili do celi, wszystkie współlokatorki zwróciły się do niej. Korabiowa wetknęła igłę w grube płótno i rzekła:
— Masz tobie — ot wróciła — a myślałam, że puszczą. Widać zagłobili. Ja mówiłam do ciotki, że uwolnią. — Tak bywa jak na szczęśliwą chwilę trafisz — prawiła łagodnym głosem stróżowa. Aleśmy nie ugadły.
— Czyż zasądzili? — pytała Teodozya — patrząc na Masłową łagodnemi, niebieskiemi oczyma.
Masłowa, milcząc, poszła do swego tapczanu i siadła na deskach.
— Nic nie jadłaś? — rzekła — podchodząc Teodozya.
— Tsy... — szeptała staruszka, żalośliwie kiwając głową.
Malec patrzył się uparcie, zadarłszy do góry główkę, na kołacze, które Masłowa przyniosła. Masłowa, widząc takie współczucie, z trudnością wstrzymywała płacz.
Ale skoro podeszła staruszka i dzieciak, nie wytrzymała i głośne łkania wydarły się z jej piersi.
— Trzeba było wziąć dobrego obrońcę! Radziłam — wtrąciła Korablewa.
Masłowa, milcząc, dobyła papierosy z bułki, i podała Korabiowej. Ta wyjęła jednego, pokiwała głową, patrząc na ozdobne pudełko, jakby chciała rzec: „po co to tracić pieniądze na takie zbytki“, zapaliła i zaciągnąwszy się, podała Masłowej. Masłowa, płacząc, zaczęła wciągać w siebie chciwie błękitny dym.
— Katorga — rzekła wzdychając.
— Boga się nie boją — zatraceńcy — krwiożercy przeklęte. Za nic skazali dziewkę.
W tej chwili rozległ się śmiech przy oknie.
— Ach, podlec, co wyrabia — wrzasnęła ryża. — I przycisnąwszy twarz do szyby, zaczęła besztać w sposób wszelką miarę przechodzący.
— Skóra na bęben, co tak rechoczesz — rzekła Korablewa. — I zwracając się się do Masłowej, zapytała:
— Na ile lat?
— Cztery — i łzy puściły się z jej oczu, tak obfite, że jedna padła na papieros zapalony. Zmięła go ze złością i zapaliła drugiego.
Stróżowa, choć niepaląca, podjęła niedopałek, zaczęła go prostować, rozmawiając ciągle.
— Widać i prawdę kochaneczko, widać prawdę, zjadł miś borowy. Robią, co chcą. Matwiejewna mówiła: zwolnią Ja mówię: nie uwolnią — zagryzą — serce moje czuje. I na moje wyszło. Och, dola, dola — rzekła, wsłuchując się pilnie w dźwięk własnego głosu.
Aresztanci przeszli, więc i inne aresztantki odstąpiły od okna i zbliżyły się do Masłowej.
— Osądzili srogo, bo niema groszy — rzekła szynkarka.
— Jest grosz, można wynająć dobrego szczekacza, uwolniłby, nie bój się — mówiła Korablewa. — Ten — jak on się nazywa — nosaty, kędzierzawy — to z głębokiej wody suchego ¿obędzie. Żeby jego wziąć.
— Wziąć? on bez tysiąca, rubli i nie plunie ci w gębę — szczerząc zęby, rzekła Choroszawka.
— Ony wszystkie takie! Nie handluj wódką! A czem dzieci wyżywię? I zobaczywszy coś w głowie dziewczyny, położyła rękę i przyciągnąwszy dziecko do siebie, zaczęła je wiskać.
Słowa karczmarki przypomniały Masłowej wódkę.
— Wódkiby się napić — rzekła, obcierając łzy i wzdychając.
Hamyrki? A dlaczegóżby nie można?— rzekła Korablewa.




XXXII.

Masłowa wyjęła z bułki pieniądze i podała Korabiowej. Korabiowa była niepiśmienną; ale zawierzyła „Choroszawce“, że ten papierek wart 2 ruble 50 kop. Poszła więc dostać butelkę z wódką. — Masłowa siadła na tapczanie i zaczęła jeść bułkę.
— Herbaty ci zostawiłam — rzekła Teodozya, biorąc z półki blaszany czajnik, obwinięty onuczką.
Herbata była zimna i przeszła blachą. Ale Masłowa nalała w kubek i zaczęła popijać bułkę suchą.
— Masz Franek — rzekła, odłamując kawałek bułki i dając ją patrzącemu na poruszające się jej usta chłopcu.
Wypiły we trzy po kieliszku wódki:
Masłowa ożywiła się — zaczęła opowiadać o sądzie i o mężczyznach, jak byli ciekawi ją widzieć. Każdy zachodził niby za interesem, a tylko po to, żeby popatrzeć. Niby to po papier, albo po co!... Mechaniki!
— Jak muchy na cukier — mówiła stróżowa. — Do czego innego ich niema, a do tego zawsze. Chlebem naszemu bratu gęby nie zatkasz.
— A i tu na mnie jakiś czarny aresztant napadł.
— To zbój okrutny. Dwa razy już uciekał. A czy wiesz, że trzeba teraz podać apelacyę — czas wielki — rzekła Korablea.
— Napisać, żeś niezadowolona z sądu, i podać prokuratorowi — radziła, podchodząc ruda, piegowata.
— A tobie co do tego? Wódkę poczułaś; po co się zamawiasz? — grubym basem warknęła Korablewa.
— Nie do ciebie mówię — co pysk drzesz?
— Dajcie jej kieliszek — rzekła Masłowa.
— Ja jej dam kułaka w zęby.
Ryża podsunęła się bliżej — a Korablewa trąciła ją pięścią w piersi. To wystarczyło. Zawiązała się zacięta bójka. Kobiety rzuciły się, aby bijące się rozbroić. Na hałas wszedł dozorca i dozorczyni. — Rozbrojono walczące, a Korablewa, wyjmując z głowy powydzierane siwe włosy, i ruda, poprawiając podartą koszulę na piersiach, krzyczały i tłumaczyły się.
— To wszystko przez wódkę. Tu wódkę czuć, pochowajcie wszystko, bo powiem jutro intendentowi — to będzie źle — groziła dozorczyni. A teraz na swoje miejsca i milczeć.
Długo jeszcze odzywały się urywane pogróżki i przekleństwa, wreszcie wszystko ucichło.
W ciszy ozwały się urywane łkania rudej kobiety. I teraz ją wybito i nie dostała wódki, której tak pragnęła.
I w życiu nic ją nigdy nie spotkało innego, tylko przekleństwa, sińce i rany. Nawet jedyna jej miłość z robotnikiem fabrycznym, Mołodencowym, skończyła się na tem, że ją po pijanemu bryznął kwasem siarczanym. I śmiał się, gdy wiła się z bólu.
— Żal mi jej — szepnęła Masłowa.
— Pewnie, że żal, ale po co lezie — odparła Korablewa.




XXXIII.

Pierwsze uczucie, jakiego doznał nazajutrz Niechludow po przebudzeniu, było przeświadczenie, że coś mu się stało, a zanim sobie przypomniał dobrze dzień wczorajszy, wiedział, że stało się coś dobrego.
— Kasia i sąd! Trzeba przestać kłamać i żyć prawdą...
Prócz tego, otrzymał dawno oczekiwany list od marszałkowej. Życzyła mu szczęścia w przyszłem małżeństwie.
— Małżeństwo! Jakim ja dziś od tego daleki — przemówił z ironią. I zarazem uznał całą niestosowność zawiadomienia marszałka o tem, co było niegdyś. — Na co? Po co? Czyż można robić człowieka nieszczęśliwym, jeśli nic nie wiedział i nic nie wie?
Również nie tak łatwą rzeczą okazała się rozmowa z Missi. Najlepiej zostawić czasowi, przestać bywać, a gdy się zapytają, powiedzieć całą prawdę.
Ale co do stosunku z Kasią, stosunek ten był jasny. Pojadę do więzienia, powiem jej. Będę prosił o przebaczenie, i ona mi przebaczy. A jeśli będzie tego potrzeba, ożenię się z nią.
Ta myśl, żeby uczynić z siebie ofiarę, była mu szczególnie przyjemną.
Dawno już nie zaczynał dnia z taką energią. Gospodyni, Agrafinie Piotrownie, oświadczył stanowczo, że nie będzie dalej trzymać mieszkania, a tem samem i jej usługa jest mu zbyteczną. Dotąd trzymał obszerny i drogi lokal z tą myślą, że się będzie żenił. Przeto i odnajęcie mieszkania miało swoje specyalne znaczenie.
Agrafia Piotrowna spojrzała na niego zdziwiona.
— Dziękuję pani serdecznie za jej trudy dla mnie, ale obecnie tak obszernego mieszkania nie potrzebuję. Chciałbym tylko załatwić się z meblami, niech mi pani w tem dopomoże. Trzeba wszystkie rzeczy spakować, tak, jak się to robiło za życia matki. A jak Natalcia przyjedzie, niech robi, co chce.
Gospodyni kręciła głową.
— Jakto zrobi, co chce? Przecież rzeczy będą potrzebne.
— Nie, na nic się nie przydadzą, proszę również powiedzieć służącemu, że zapłacę mu pensyę za dwa miesiące naprzód, bo także mi już teraz niepotrzebny.
— Po co książę tak robi? Za granicę książę pojedzie, mieszkanie zawsze jest konieczne.
— Niech pani tak nie myśli. Za granicę nie pojadę, a jeśli pojadę, to zupełnie w inną stronę.
I zarumienił się mocno.
— Trzeba jej powiedzieć, nie ma co ukrywać. Trzeba wszystko wszystkim powiedzieć.
— Wczoraj miałem dziwne i ważne wydarzenie. Pani pamięta tę Kasię u cioci Maryi Iwanownej?
— Jakże, przecież ją szyć uczyłam!
— Wczoraj była w sądzie sprawa tej Kasi i ja byłem sędzią przysięgłym.
— Boże, jaka przykra rzecz. I o cóż to chodziło w tej sprawie?
— O zabójstwo, i ja temu wszystkiemu jestem winien.
— Jakto, pan winien? Pan mówi dziwne rzeczy — rzekła Agrafía Pietrowna, a w starych jej oczach błysnęły drobne iskierki.
Wiedziała o całem wydarzeniu z Kasią.
— Tak, ja jestem przyczyną wszystkiego. I to właśnie zmieniło wszystkie moje plany.
— Jakaż to może być zmiana? — rzekła Agrafía, wstrzymując uśmiech.
— Taka, że jeśli ja jestem przyczyną, że Kasia poszła po złej drodze, to powinienem zrobić wszystko, aby jej dopomódz.
— To dobra wola pańska, ale winy pańskiej w tem nie widzę. Ze wszystkiemi tak bywa, a jeśli postępują rozsądnie, to się wszystko zaciera, wygładza i żyją — rzekła Agrafía poważnie. — A panu to brać po co na siebie? Ja słyszałam już pierwej, że Kasia zeszła na złą drogę, więc któż temu winien?
— Ja winienem i dlatego chcę złe naprawić.
— No... przecież naprawić tego niepodobna...
— To moja rzecz. A jeśli pani myślisz o sobie... to... co mama życzyła sobie...
— Ja o sobie nic nie myślę. Ja tak jestem wynagrodzona przez nieboszczkę, że nic nie pragnę. Krewniaczka moja, Lizka, ciągle mnie do siebie wzywa. I pojadę do niej, kiedy już nie będę potrzebną. Ale pan poco tak bierze do serca? Zawsze tak bywa.
— Ja sądzę inaczej... Pomoże mi pani odnająć lokal i spakować rzeczy. Proszę nie gniewać się na mnie. Ja pani za wszystko bardzo jestem wdzięczny i bardzo dziękuję.
Rzecz dziwna, skoro Niechludow sam siebie za swe wady znienawidził, wszyscy dla niego stali się sympatycznymi.
Zaczął mieć szacunek dla gospodyni, nawet dla lokaja. Chciał nawet uniewinniać się przed służącym, ale lokaj był tak służbistym i tyle w zachowaniu swojem zdradzał szacunku i gotowości do usług, że Niechludow rozmyślił się i dał pokój.
W drodze do sądu przychodziły Niechludowowi różne myśli.
Ileż to się odmieniło w jego zapatrywaniach. Małżeństwo Missi, które wczoraj wydawało się tak blizkiem. Czy mógł się z nią żenić? czy mógłby być szczęśliwym? Kobieta, którą uwiódł, idzie etapem na katorgę, a on przyjmuje życzenia i składa wizyty z młodą żoną. Albo może będzie liczyć głosy z marszałkiem, rozprawiać o szkołach niemieckich, a następnie naznaczać schadzki jego żonie. Albo może będzie dalej malować obraz, którego nigdy nie skończy.
— Zresztą nic obecnie robić nie mogę — myślał i cieszył się ze swej duchowej zmiany, że lepsze ma zamiary i cele lepsze.
— Najpierw zobaczyć się z adwokatem, dowiedzieć się, co postanowił, a następnie zobaczyć się w więzieniu z wczorajszą aresztantką i powiedzieć jej wszystko.
I myśląc o tem, jak ją ujrzy, jak powie jej wszystko, jak winę swoją wyzna, jak zapewni, że uczyni, co tylko zdoła, aby tę winę zgładzić, myśląc o tem, doznawał dziwnego uczucia i łzy cisnęły mu się do oczu.




XXXIV.

W sądzie spotkał się z komisarzem sądowym i zapytał go, gdzie się znajdują osądzeni już więźniowie i od kogo to zależy, aby można uzyskać pozwolenie widzenia się z nimi.
Komisarz objaśnił go, że więźniowie są trzymani w różnych miejscach aż do czasu ogłoszenia wyroku w ostatecznej formie, zaś pozwolenia zobaczenia się udziela prokurator.
— Dam panu znać i sam zaprowadzę. Obecnie prokuratora jeszcze niema. Po sesyi! A teraz proszę do sądu, zaraz się rozpocznie.
Niechludow podziękował komisarzowi za grzeczność. Wydał mu się ten człowiek marniejszy, niż zwykle. I poszedł do izby przysięgłych.
W chwili, kiedy podchodził, przysięgli wychodzili, aby się udać na salę posiedzeń. Kupiec był wesół, najwidoczniej już zjadł i przekąsił, jak wczoraj, a Niechludowa powitał, jako starego znajomego. I Piotr Harasimowicz nie był tak rażącym ze swoją poufałością i śmiechem głośnym.
Niechludow miał ochotę opowiedzieć wszystkim przysięgłym o stosunku swoim do wczorajszej podsądnej.
— Należało to zrobić wczoraj — myślał.
Ale kiedy wszedł razem z przysięgłymi na salę posiedzeń i zaczęła się procedura wczorajsza: „Sąd idzie,” znów trzech na wzniesieniu, w kołnierzach wysokich, znów milczenie, usadowienie się przysięgłych, żandarmi, pop i t. d., poczuł, że choć należałoby zrobić, ale tak wczoraj, jak i dziś, nie śmiałby przerwać tej uroczystości.
Przygotowania sądowe były takie same, jak i wczoraj, z wyjątkiem złożenia przysięgi przez przysięgłych i przemówienia do nich prezesa sądu.
Dziś sądzono sprawę o kradzież z wyłamaniem zamków. Podsądny, strzeżony przez żandarmów z dobytemi pałaszami, był to chudy, szpetny, dwudziestoletni chłopiec, w szarym kaftanie, z szarą, bezkrwistą twarzą.
Siedział sam jeden na ławie oskarżonych i z podełba patrzył na wchodzących. Obwiniony był o to, że razem z kolegą swoim, ślusarczykiem, wyłamał zamek w składzie i wziął ztamtąd stary chodnik, wartości 3 rubli 67 kop. Akt oskarżenia wykazał, że policyant zatrzymał chłopca razem z towarzyszem w chwili, gdy szli, a ślusarczyk miał ów chodnik na plecach. Chłopcy obaj przyznali się odrazu do winy i wsadzono ich do więzienia. Ślusarczyk umarł w więzieniu, a chłopca sądzono obecnie. Stary chodnik leżał na stole, jako corpus delicti. Sprawa szła tak samo, jak wczorajsza, z całym arsenałem dowodów, świadków, poszlak, przysięgi i krzyżujących się pytań. Strażnik, świadek, na pytanie prezesa, oskarżyciela, obrońcy, machinalnie odpowiadał, „tak toczno, tak, ne mogu znat’,“ i znów „toczno tak’s,“ ale najwidoczniej żal mu było chłopca, i niechętnie odpowiadał o ujęciu oskarżonego.
Drugi świadek, poszkodowany, staruszek, gospodarz kamieniczny i właściciel chodnika, najwidoczniej człek żółciowy, zapytany, czy chodnik jest jego własnością, niechętnie przyznał się do tego, a skoro podprokurator zapytywał, co zamierzał zrobić z tym chodnikiem, czy bardzo mu był potrzebny, rozgniewał się i odrzekł:
— Niechby go dyabli wzięli raz ten chodnik, on mi całkiem niepotrzebny. Żebym ja wiedział, ile z tego będę miał kłopotu, byłbym się nigdy o niego nie upominał, dwabym oddał, żeby tylko nie ciągali na śledztwo. Pięć rubli straciłem na dorożki. Chory jestem. Mam rupturę i reumatyzm.
Tak mówili świadkowie, a oskarżony przyznawał się całkowicie do winy i, jak schwytane zwierzątko, oglądając się naokoło, przerywanym głosem opowiadał wszystko, jak było.
Sprawa była jasną, ale podprokurator, równie jak i wczoraj, podnosząc w górę ramiona, czynił subtelne zapytania, które winne były ułowić chytrego przestępcę. W mowie dowodził, że kradzież spełniona była w domu mieszkalnym i z włamaniem, więc trzeba chłopca ukarać jak najsurowiej.
Naznaczony z urzędu obrońca wykazywał, że kradzież spełnioną była nie w mieszkaniu, lecz w składzie, a choć przekroczenie istnieje, ale przestępca nie jest przecież tak szkodliwym dla społeczeństwa, jak utrzymuje podprokurator.
Znów prezes szczegółowo wyjaśniał i tłómaczył przysięgłym o tem, co wiedzą i nie mogą wiedzieć. Tak samo, jak wczoraj, były zawieszenia sesyi, chodzili, palili papierosy, komisarz wołał: „sąd idzie,“ a żandarmi krzywili gęby, siląc się, aby nie zasnąć.
Oskarżony, jako pięcioletni chłopczyna, oddany był przez ojca do fabryki wyrobów tabacznych. W roku bieżącym, wskutek zajść fabrykanta z robotnikami, uwolniono go i nie mając miejsca, łaził po mieście, przepijając ostatki. W szynku spotkał się z również, jak i on, bez zajęcia będącym ślusarzem i po pijanemu, w nocy, wyłamali zamek i wzięli pierwszą lepszą rzecz, jaka im w ręce wpadła. Złapano ich. Przyznali się do wszystkiego. Wsadzono ich do więzienia. Ślusarczyk umarł, nie doczekawszy się sprawy. Chłopaka zaś sądzono, jako niebezpieczne dla społeczeństwa stworzenie.
— Tak samo niebezpieczny, jak i wczorajsza winowajczyni — rzekł Niechludow, słuchając toku sprawy. — Oni są niebezpieczni. A my nie niebezpieczni? Ja jestem rozpustnikiem, oszukańcem, a przecież wszyscy, co mnie znali, nietylko nie gardzili mną, ale przeciwnie, otaczali szacunkiem. Gdyby się kto był zaopiekował tym chłopczyną, kiedy go z biedy posyłano ze wsi do fabryki w mieście, gdyby jaka dobra dusza wiedząc, jak po 12 godzinach roboty, taki malec idzie do garkuchni lub szynku ze starszymi towarzyszami, gdyby taka dobra dusza rzekła mu: nie chodź, Wańka, to źle, chłopiec nie poszedłby, nie zaplątałby się, nie zrobił źle. Ale nie znalazł się człowiek taki wtenczas, kiedy ten chłopczyną żył w mieście, jak zwierzak, kiedy odbywał terminatorstwo, i ostrzyżony przy samej skórze, żeby go wszy nie jadły, latał za posyłkami majstrów i słyszał od tych majstrów, że jeśli kto oszuka, wypije, wybeszta, wytłucze, hula z dziewczętami — ten chwat! Kiedy zaś bez miejsca, wyniszczony szkodliwem zdrowiu zajęciem, pijatyką, hulaszczem życiem, ogłupiały i rozbestwiony włóczył się niby senny i odurzony po mieście, i ot, z głupoty dobrał się do jakiegoś składu i zabrał na nic nikomu nieprzydatny chodnik, my, co nie troszczyliśmy się o usunięcie szkodliwych warunków, które doprowadziły chłopca do takiego, jak obecnie, stanu, chcemy poprawić tę całą niesprawiedliwość, karząc srogo tego chłopczynę?
To straszne.
Tak myślał Niechludow, nie zwracając już uwagi na to, co się obok działo. Przerażał się tem, co widział. Dziwił się, że nie widział tego przedtem, że drudzy mogli tego nie widzieć.




XXXV.

Po pierwszej przerwie Niechludow wstał i wyszedł na korytarz z zamiarem, aby już więcej do sądu nie wrócić.
— Niech z nim robią, co chcą, już w tej farsie dalej udziału brać nie chcę.
Dowiedziawszy się, gdzie gabinet prokuratora, Niechludow poszedł do niego. Woźny nie chciał puszczać, mówiąc, że prokurator obecnie zajęty, ale Niechludow wszedł i spotkawszy urzędnika, prosił, aby zameldował prokuratorowi, że przysięgły chce z nim pomówić w bardzo ważnej sprawie. Tytuł książęcy i ubranie wytworne zrobiły swoje. Urzędnik zawiadomił prokuratora i Niechludowa przyjęto.
Prokurator był jednak niezadowolony stanowczością, z jaką Niechludow domagał się widzenia z nim.
— Co pan sobie życzy? — zapytał groźnie.
— Jestem przysięgły. Nazywam się Niechludow i chciałbym koniecznie widzieć się z podsądną Masłową.
Prokurator był małego wzrostu, śniady, z krótko ostrzyżonemi siwemi włosami. Oczy bystre i broda krótko strzyżona na wydatnej, dolnej szczęce.
— Masłowa? A wiem. Oskarżona o otrucie — rzekł spokojnie prokurator. — Pocóż pan pragnie się z nią zobaczyć? Ja nie mogę dać panu pozwolenia, nie wiedząc, na co to panu potrzebne.
— To mi potrzebne w moim osobistym, ważnym interesie — ostro przemówił książę.
— Tak — rzekł prokurator i popatrzył uważnie na Niechludowa. — Sprawa była już sądzona, czy nie?
— Wczoraj była sprawa i skazano ją na cztery lata ciężkich robót. Ale to niesłusznie. Ona niewinna.
— Tak... Jeśli ona osądzona wczoraj — ciągnął prokurator, nie zwracając uwagi na to, co mówił Niechludow — to do czasu ogłoszenia wyroku w ostatecznej formie winna pozostawać w więzieniu tymczasowem. Tam odwiedzanie więźniów dozwala się tylko w pewne oznaczone dnie. Niech się pan tam zwróci.
— Ale ja muszę się z nią widzieć jak najprędzej — rzekł Niechludow, któremu zaczęła drżeć ze wzruszenia broda, jakby w przeczuciu, że zbliża się chwila stanowcza.
— Cóż to za konieczna potrzeba? — podnosząc niespokojnie brwi, rzekł prokurator.
— Bo ona jest niewinną, a skazana na katorgę. Zaś winowajcą jestem ja — mówił Niechludow głosem drżącym, czując jednak, że mówi to, co powiedzieć trzeba.
— Jakimże to sposobem? — zapytał prokurator.
— Ponieważ uwiodłem ją i doprowadziłem do położenia, w jakiem się obecnie znajduje. Jeśliby ona nie stała się tem, do czego ją doprowadziłem, nie byłaby w ten sposób oskarżoną.
— Ale ja nie widzę w tem żadnego związku z odwiedzinami.
— Chcę towarzyszyć jej na Sybir i ożenić się z nią — rzekł Niechludow.
I łzy stanęły mu w oczach.
— Tak... To rzeczywiście wypadek wyjątkowy. Pan, zdaje się, jest członkiem ziemstwa w Krosnopiersku? — spytał prokurator, jakby przypominając sobie, że słyszał kiedyś o tyra Niechludowie, przedstawiającym mu obecnie tak dziwne postanowienie.
— Przepraszam pana, ale to chyba niema żadnego związku z prośbą moją — rzekł ostro Niechludow.
— Rozumie się, że nie — odparł spokojnie prokurator z ledwie dostrzegalnym uśmiechem. Ale pańskie żądanie jest tak niezwykłe i tak różne od normalnego porządku rzeczy.
— Więc da mi pan pozwolenie?
— I owszem. Natychmiast napiszę. Racz pan usiąść.
Podszedł do stołu, usiadł i zaczął pisać.
— Proszę, niech pan siada.
Niechludow stał ciągle.
Napisawszy przepustkę, prokurator podał ją Niechludowowi, spoglądając na niego ciekawie.
— Mam również honor oświadczyć panu, że nie będę brał dłużej udziału w sesyach sądowych.
— Trzeba złożyć sądowi dostateczne do tego powody.
— Powody są takie, że uważam każdy sąd za bezpożyteczny, a nawet za niemoralny.
— Taak — rzekł prokurator z uśmiechem, który wyrażał, że już niejednokrotnie słyszał takie humorystyczne poglądy. — Taak... Pan zgodzi się, że ja, jako prokurator, muszę być innego zdania. Radzę przeto zwrócić się do sądu, a sąd, rozważywszy pańskie powody, przyjmie je lub odrzuci. W tym ostatnim wypadku zapłacisz pan karę pieniężną. Zwróć się pan do sądu.
— Zawiadomiłam pana o tem i nigdzie’więcej nie pójdę — odparł gniewnie Niechludow.
— Żegnam pana — rzekł prokurator, pragnąc pozbyć się jak najprędzej oryginalnego interesanta.
— Kto to był? — zagadnął członek sądu, który, wchodząc do prokuratora, minął się w drzwiach z Niechludowem.
— Niechludow. Ten, co w zarządzie ziemskim w Krasnopiersku ongi takie dziwne wygadywał rzeczy. Zasiada obecnie jako sędzia przysięgły. I wyobraź pan sobie, że w liczbie podsądnych znalazła się jakaś kobieta, czy dziewczyna, skazana na ciężkie roboty, dziewczyna, którą jak powiada, niegdyś uwiódł, a obecnie chce się z nią żenić.
— Nie może być!
— Tak mi powiedział. Jakiś dziwnie wzburzony.
— Mówię zawsze, że jest coś anormalnego w umysłach młodzieży dzisiejszej.
— Nie jest on tak bardzo młodym.
— A wasz słynny Iwaszenko! Jedzie na całego. Gada i gada bez końca.
— Trzeba takim odbierać głos, to przecież typowi obstrukcyoniści.




XXXVI.

Niechludow wprost od prokuratora pojechał do tymczasowego więzienia. Okazało się, że Masłowej tam wcale niema, a nadzorca więzienia objaśnił, że musi znajdować się w starym kryminale.
Rzeczywiście, Kasia tam się znajdowała.
Przestrzeń, dzieląca kryminał od aresztu tymczasowego, była znaczną, i Niechludow już pod wieczór tam przyjechał. Chciał podejść do bramy więziennej, ale strażnik nie dopuścił go i sam zadzwonił. Wyszedł nadzorca. Niechludow oddał mu przepustkę, lecz nadzorca oświadczył, że nie może puścić bez rozkazu intendenta. Udał się tam więc, a idąc po schodach, usłyszał dźwięki jakiejś brawurowej sztuki, granej na fortepianie. Kiedy jakaś gniewliwa pokojówka z zawiązanem okiem otworzyła drzwi, dźwięki, wychodzące z pokoju, niemile uderzyły ucho. Była to znana rapsodya „Liszta, ” grana dobrze, ale tylko w jednej części. Dochodząc do końca tej części, znów rozpoczynano od początku. Niechludow zapytał, czy jest intendent w domu.
— Niema — odpowiedziała pokojówka.
— A prędko powróci?
Rapsodya znów zamilkła i nanowo rozpoczęła się od tegoż zaczarowanego punktu.
— Pójdę się spytać.
I wyszła.
Rapsodya zaczynała rozpędzać się, lecz nagle ścichła i dał się słyszeć głos:
— Powiedz mu, że niema i teraz nie będzie. Poszedł na wizytę, czego chce... — mówił głos kobiecy.
I rapsodya zaczęła brzmieć dalej, ale znów ucichła i słychać było odsunięcie krzesła. Widocznie grająca sama chciała się rozprawić z natrętnym interesantem.
— Ojca niema — rzekła gniewnie, ukazując się z trefionemi włosami, mizerna, blada panna, z podkrojonemi sino, zmęczonemi oczyma.
Zobaczywszy młodego człowieka w eleganckim paltocie, zmiękła odrazu.
— Proszę wejść — rzekła. — Czego pan sobie życzy?
— Chcę się widzieć z uwięzioną. Mam pozwolenie od prokuratora.
— Ja nie wiem, proszę pana. Ojca niema. Ale proszę, wejdź pan — mówiła, wyprowadzając go z małego przedpokoju. — Niech się pan zwróci do zastępcy, jest właśnie w biurze. Godność pańska?
— Dziękuję pani — rzekł Niechludow, nie odpowiadając na zapytanie i wyszedł.
Na podwórzu spotkał oficera z nastroszonemi wąsami. Był to właśnie ów pomocnik.
Przejrzawszy kartkę, oświadczył, że z przepustką do tymczasowego więzienia nie może go do kryminału puścić. Że dziś już późno. Więc niech się pofatyguje jutro.
— Jutro o godzinie 10 rano wolno odwiedzać wszystkim. Proszę przyjechać. Intendent będzie w domu. Tylko zobaczyć się będzie pan mógł na ogólnej sali, a jeśli intendent pozwoli, to w biurze.
Nie zyskawszy przeto możności zobaczenia się tego dnia, Niechludow powrócił do domu. Idąc, przypominał sobie rozmowę z prokuratorem i nadzorcą. Był silnie wzburzony.
Przyszedłszy do domu, odszukał swój dziennik, do którego oddawna nie zaglądał. Przeczytał niektóre ustępy, i napisał, co następuje:
„Dwa lata nie pisałem dziennika i sądziłem, że już więcej do tego dzieciństwa nie powrócę. A to nie było dzieciństwo, tylko rozmowa z samym sobą. Z tem Bożem, prawdziwem „ja, ” które w każdym człowieku istnieje i żyje. Cały ten czas to „ja” spało i nie było z nim czasu pogwarzyć.
Przebudziło się dnia 28-go, kiedy byłem w sądzie, jako przysięgły. Tam zobaczyłem na ławie oskarżonych uwiedzioną przezemnie Kasię w aresztanckim kaftanie. Wskutek dziwnego nieporozumienia i przez mój błąd skarano ją na ciężkie roboty. Byłem w tej chwili u prokuratora i w więzieniu. Nie dopuszczono mnie do niej, ale postanowiłem wszystko uczynić, aby się z nią zobaczyć, wytłómaczyć się i zgładzić winę, choćby małżeństwem. Panie dopomóż mi. Dusza moja czuje wesele i dobro.”

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.