Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Hr. L. N. Tołstoj.

Zmartwychwstanie.
Powieść
W PRZEKŁADZIE
Gustawa Dolińskiego,
z przedmową
J. A. Święcickiego.
Tom II.
WARSZAWA.
DRUKARNIA
„Biblioteka Dzieł Wyborowych“
47. Nowy-Świat 47.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 14 Февраля 1900 года.







XXXVII.

Masłowa długo nie mogła zasnąć tej nocy. Leżała z otwartemi oczyma i patrząc na drzwi, zasłaniane chwilami przez chodzącą tam i napowrót córką dyaka, dumała. Dumała o tem, że za nic nie wyjdzie zamąż za katorznika na Sachalinie, a urządzi się jakoś inaczej z którym z naczelników, z pisarzem, z dozorcą, nawet choćby z zastępcą dozorcy. Wszyscy oni mają chętkę na to. „Aby tylko nie schudnąć, inaczej zgubą.“
I wspomniała sobie, jak spoglądał na nią obrońca, jak prezes sądu patrzył, jak na nią spoglądali wszyscy w sądzie samym. Przypomniała sobie, jak odwiedzająca ją w kryminale Berta opowiadała, że student, którego tak lubiła, będąc jeszcze u Kitajewoj, przyjeżdżał tam, pytał się o nią i żałował bardzo. Wspominała o bójce z rudą i żałowała jej, wspomniała o piekarzu, który podarował jej bułkę. Wspominała o wielu, ale o Niechludowie nie wspomniała. O dzieciństwie swojem, o młodości, a szczególnie o miłości dla Niechludowa nie wspominała nigdy. To było zbyt bolesne.
Pamiątki te świeże, nietknięte, leżały gdzieś głęboko, na dnie duszy. Nawet we śnie nigdy nie widywała Niechludowa.
W sądzie nie poznała go dlatego tylko, że się odmienił. Dawniej w mundurze, z wąsikami, z krótką, kędzierzawą czupryną, był to młody chłopiec, dziś postarzał, zapuścił brodę, nosił ubiór cywilny, a co najwięcej, nigdy jej na myśl nie przychodził.
Pogrzebała swe wspomnienia o przeszłości w tę właśnie straszną, ciemną noc, kiedy powracał z wojny i do ciotek nie wstąpił.
Do tej nocy, dopóki spodziewała się, że wróci, nie troszczyła się o dziecinę, którą nosiła w swem łonie. I często miłe jej były te łagodne, czasem rzutkie drgnięcia, jakie czuła w sobie.
Ale od tej nocy wszystko się zmieniło. I to dziecię, które miało przyjść na świat, stawało się tylko zawadą. Ciocie czekały Niechludowa i prosiły, aby wstąpił. Ale on zatelegrafował, że nie może, bo musi być na oznaczony termin w Petersburgu.
Skoro Kasia dowiedziała się o tem, postanowiła pójść na stacyę kolei, aby się z nim zobaczyć. Ułożyła panny spać i namówiwszy córkę kucharki, Maszkę, młodą dziewczynę, wzięła starsze trzewiki, chustkę na głowę, podkasała się i poszła na stacyę.
Noc była jesienna, ciemna, wietrzna i dżdżysta. Deszcz to padał grubemi kroplami, to ustawał. W polu nie widać było drogi, a w lesie było tak ciemno, jak w piwnicy. Kasia, choć znała dobrze drogę, zbłądziła i doszła do stacyi drugorzędnej, gdzie pociąg zatrzymywał się tylko trzy minuty, i trafiła już na drugi dzwonek.
Wbiegłszy na peron, Kasia dojrzała księcia w oknie wagonu pierwszej klasy. Przedział był jasno oświetlony. Na aksamitnych, ławkach siedzieli naprzeciw siebie dwaj oficerowie i grali w karty. Na stoliku przy oknie paliły się obtopione, grube świece.
Książę, w obcisłych rajtuzach i białej koszuli, siedział na poręczy krzesła, wsparty o tylne oparcie, i śmiał się z czegoś.
Skoro go poznała, zastukała zziębłą ręką w okno. Ale w tej chwili odezwał się trzeci dzwonek i pociąg ruszył wolno, najpierw wstecz, a następnie zaczęły się ruszać naprzód jeden po drugim wagony. Jeden z grających podniósł się z kartami w ręku i zaczął patrzeć w okno. Kasia stuknęła jeszcze raz i przytknęła twarz do szyby. W tej chwili poruszył się i ten wagon, przy którym stała i zaczął posuwać się naprzód. Szła z nim razem, patrząc w okno. Oficer chciał okno spuścić, ale nie mógł.
Niechludow odtrącił oficera i zaczął sam otwierać. Pociąg przyśpieszył biegu, a Kasia także ruszyła szybciej. Pociąg ruszył jeszcze szybciej, okno otwarło się.
W tej chwili konduktor odtrącił ją i skoczył na stopień. Kasia odsunęła się, ale biegła dalej po wilgotnych deskach platformy, nareszcie platforma skończyła się, a Kasia ledwie utrzymała się, aby nie upaść, zbiegając po schodach na ziemię. Biegła, ale wagon klasy pierwszej już był daleko. Mimo niej pędziły wagony drugiej klasy, potem jeszcze bystrzej wagony klasy trzeciej, ale ona biegła naprzód ciągle. Kiedy minął ją wagon ostatni z latarniami, było to już za wodociągiem po za oparkanieniem, i wiatr wionął na nią, zrywając chustkę z głowy i obwijając jej koło nóg ubranie. Chustkę porwał jej wiatr, a ona jeszcze biegła ciągle.
— Ciociu — krzyczała dziewczynka, ledwie mogąc jej nadążyć — ciociu, chustkę zgubiłaś!
Kasia zatrzymała się i pochyliwszy w tył głowę, chwyciła się za nią obiema rękami łkając.
— Pojechał... — krzyknęła — pojechał!
„On w jarzącym światłami wagonie, na aksamitnym fotelu; siedzi, żartuje, pije, a ja tu w błocie, w ciemnicy, w deszcz, wichurę stoję i płaczę“ — pomyślała. I zaszlochała tak głośno, że dziewczyna zlękła się i obejmując ją przez mokre ubranie, rzekła:
— Ciotuniu — chodźmy do domu...
„Przejdzie pociąg ot pod wagon i koniec wszystkiemu“ — myślała Kasia, nie odpowiadając dziewczynie.
Postanowiła, że tak zrobi. Ale w tym momencie, jak to zawsze bywa w pierwszej chwili spokoju po doznanem silnem wrażeniu dziecię, jego dziecię, drgnęło, poruszyło się, rzuciło i znów stuknęło, jakby czemś delikatnem i ostrem. I cała, zawziętość i złość, i chęć pozbawienia się życia, wszystko minęło.
Uspokoiła się, podniosła, przyszła do siebie, włożyła chustkę na głowę i poszła.
Zmęczona, przemokła, zabłocona, wróciła do domu i od tej chwili zaczął się w niej ten przewrót wewnętrzny, skutkiem którego doszła do upadku. Od tej nocy przestała wierzyć w Boga, w to, że ludzie w Niego wierzą, ale tej nocy przekonała się, że nikt w nic nie wierzy i że wszystko, co mówią o Bogu i o wierze w Niego, to wszystko tylko fałsz i niesprawiedliwość. On, którego tak kochała, on, który ją także kochał, boć to wiedziała, porzucił ją, sponiewierawszy jej miłość. A przecież był najlepszym z tych ludzi, jakich znała. Wszyscy inni byli jeszcze gorsi. I wszystko, co się jej wydarzało, na każdym kroku to potwierdzało. Ciotki jego, pobożne staruszki, wygnały ją, gdy nie mogła już tak służyć, jak niegdyś. Wszyscy ludzie, z jakimi miała styczność, równie byli podli, kobiety chciały na niej zarobić grosz, mężczyźni zaczynając do starego stanowego, aż do więziennych dozorców, patrzyli na nią, jak na przedmiot ich pożądania. I dla nikogo nic innego nie było na święcie. W tem jeszcze ją więcej utwierdził stary literat, z którym miała stosunek, w drugim roku życia swego na swobodzie. On przecież dowodził, że w tem, jest i poezya i estetyka, w tem całe szczęście życia. Wszystko żyje dla rozkoszy i zadowolenia swych popędów. A słowa o Bogu, o tem co się zwie dobrem, to fałsz! Jeśli zaś kiedy zapytywał kto, dlaczego wszystko na świecie urządzone tak źle i podle, dlaczego jeden drugiemu źle czyni, dlaczego cierpią wszyscy — o tem i myśleć nie trzeba. Tęsknota ogarnie, zapalić papierosa, wódki wypić, przejdzie wkrótce.




XXXVIII.

Nazajutrz była, niedziela i o godzinie 5-ej rano, skoro w korytarzu żeńskiego oddziału rozległ się dzwonek, Korabiowa zbudziła Masłową.
„Katorżna“ pomyślała Masłowa z przerażeniem, przecierając oczy i mimowolnie wciągając w siebie przeraźliwie cuchnące ranne powietrze celi. Chciała jeszcze zasnąć, pogrążyć się w tę sferę bezwiedzy, ale strach przemógł senność, więc podniosła się, podwinęła nogi i zaczęła się rozglądać.
Kobiety już powstawały, spały jeszcze dzieci. Karczmarka ostrożnie, aby dzieci nie zbudzić, wyciągała z pod nich kaftan więzienny. Buntownica rozwieszała koło pieca gałgany, służące za pieluchy. Dziecko na rękach modrookiej Teodozyi krzyczało, zanosząc się od Poprzedniego dnia spadł pierwszy deszcz wiosenny. Wszędzie, gdzie nie było bruku, wnet zazieleniła się trawa. Brzozy w ogrodach osypały się puchem zielonym, czeremchy i topole rozwijały swe długie, wonne liście. W domach i magazynach myto wystawowe okna. Na rynku, obok którego wypadła droga, stały rzędem budki, a gęsty tłum ludu kupił się obok nich, i przechadzali się jacyś oberwańcy z butami pod pachą i z przerzuconemi przez ramię wyprasowanemi kamizelkami i spodniami.
Gromadzono się i około garkuchni. Stali tam robotnicy fabryczni, i kobiety w jedwabnych jasnych chustkach i kaftanach. Policyanci wartowali na posterunkach z żółtemi sznurkami od rewolwerów. Po drogach i na bulwarach bawiły się psy i dzieci. Wesołe niańki rozmawiały z sobą, siedząc na ławkach.
Po ulicach, wilgotnych bokami, a suchych środkiem, ciągnęły ładowne wozy, turkotały dorożki, dzwoniły obręcze kół. Powietrze drżało odgłosem dzwonów, nawołujących lud na takież same nabożeństwa, jakie się odprawiało w kryminale.
I ludzie rozchodzili się, każdy do swojej parafii.
Dorożkarz podwiózł Niechludowa nie do samego więzienia, lecz tylko do ostatniego zakrętu. Stała tu gromadka kobiet i mężczyzn z węzełkami.
Po prawej stronie były nizkie zabudowania, po lewej wysoki dom z jakimś szyldem.
Ogromny budynek więzienny, murowany, stał na froncie, i do niego nie dopuszczano odwiedzających.
Żołnierz na straży chodził tam i napowrót, groźnie krzycząc na tych, co chcieli przejść obok.
U furtki, przy nizkich zabudowaniach, siedział na ławce intendent w galonach, z notatnikiem w ręce. Do niego podchodzili odwiedzający i wymieniali nazwiska tych, z którymi chcieli się zobaczyć, on coś zapisywał.
Niechludow także podszedł i wymienił Katarzynę Masłową. Intendent zapisał.
— Dlaczego nie puszczają jeszcze? — zapytał Niechludow.
— Msza się odprawia, jak się msza skończy, wtedy puszczą.
Niechludow odszedł do gromadki oczekujących.
Z gromadki odłączył się człowiek w podarłem odzieniu i zmiętym kapeluszu, w obrzynkach na bosych nogach, człowiek z pręgami czerwonemi po całej twarzy, i skierował się ku więzieniu.
— Ty gdzie leziesz? — krzyknął na niego sołdat z karabinem.
— A ty czego drzesz się? — nic się nie tropiąc krzykiem wartownika, odpowiedział obdartus i powrócił napo wrót. — Nie puszczasz, poczekam. A to drze się, jakby był generałem...
Gromadka zaśmiała się, pochwalając postępek obdartusa.
Byli to wszystko po większej części ludzie ubogo odziani i oberwani, ale byli i porządnie napozór wyglądający mężczyźni i kobiety.
Obok Niechludowa stał dobrze ubrany, wygolony, rumiany jegomość, z zawiniątkiem w ręku, widocznie zawierającem bieliznę. Niechludow zapytał go, czy jest tutaj po raz pierwszy.
Człowiek z zawiniątkiem powiedział, że bywa tu każdej niedzieli, i zaczęli rozmawiać.
Był to szwajcar z banku, odwiedzający brata, skazanego za oszustwo. Dobroduszny ten człowiek kończył opowiadać całą swoją historyę, gdy podjechali powozem na gumach, zaprzężonym w pięknego rasowego konia wronego, jakiś student i dama zawoalowana. Student niósł zawiniątko. Podszedł do Niechludowa i zapytał, co należy zrobić, aby więźniom posłać pieczywo, jakie przywiózł z sobą.
— Robię to na żądanie mej narzeczonej. To moja narzeczona. Rodzice jej poradzili, aby chleb zawieźć więźniom.
— Ja nie wiem, jestem tutaj pierwszy raz, ale sądzę, że należy zapytać tego oto człowieka — rzekł Niechludow, wskazując na nadzorcę w galonach, siedzącego z książeczką przed furtką.
Podczas kiedy Niechludow rozmawiał ze studentem, żelazne drzwi więzienia z okienkiem w pośrodku otworzyły się i wyszedł przez nie oficer z drugim nadzorcą. Wtedy ów jegomość z książeczką zawiadomił, że przyjęcie odwiedzających rozpoczyna się. Wszyscy pobiegli śpiesznie, jakby bojąc się spóźnić. Jedni szybkim krokiem, drudzy kłusem. Stojący przy drzwiach dozorca rachował przybywających, głośno wymawiając 16 — 17 i t. d. Drugi dozorca już wewnątrz budynku dotykając ręką każdego, także rachował wchodzących, ażeby przy wypuszczaniu napowrót nie pozostawić ani jednego z odwiedzających w więzieniu i nie wypuścić nikogo z więźniów. Rachmistrz ten, nie patrząc kto przechodzi, trącił ręką po plecach i Niechludowa, i to dotknięcie ręki obraziło go, ale wspomniał, po co tu przyszedł, i zrobiło mu się wstyd tego uczucia obrazy i niezadowolenia.
Pierwszy pokój był obszerny, z żelaznemi drzwiami i z małemi okratowanemi żelazną kratą oknami.
W pokoju tym, który nazywano poczekalnią, wisiał duży wizerunek Chrystusa, rozpiętego na krzyżu. Niechludow szedł powoli, doznając różnych uczuć. Najpierw strachu przed tymi złoczyńcami, co tu siedzą zamknięci, następnie litości dla takich niewinnych, którzy, jak Kasia i wczorajszy chłopiec, zmuszeni są tu przebywać, a nareszcie pewnego niepokoju przed tem spotkaniem, jakie go oczekiwało.
W pierwszym pokoju dozorca coś przemówił, ale Niechludow, zatopiony w myślach, nie uważał tego i szedł dalej tam, gdzie szli inni, to jest do męzkiego oddziału.
Wszedłszy tam, usłyszał zmieszany gwar rozmowy może setki głosów. Dopiero podszedłszy bliżej do gromady ludzi, przylepionych twarzami do kraty jak muchy, co obsiadły kawałek cukru, zrozumiał, co to znaczy. Siatka dzieliła pokój na dwie części, a nawet nie była to jedna, lecz dwie siatki, między któremi był przedział na sążeń szeroki, po którym chodzili dozorcy. Nikt przeto z odwiedzających nie mógł nic nietylko podać więźniowi, ale nawet, jeśli miał wzrok krótki, to i twarzy dobrze nie dojrzał.
Chcąc Bię zrozumieć, trzeba było nie mówić, ale krzyczeć z całej siły, aby być usłyszanym. Tu staruszka z trzęsącą się brodą mówiła coś do młodego aresztanta w kajdanach z goloną głową, a on jej słuchał, zmarszczywszy brwi, uważnie. Tam znów młody człowiek, kiwając głową, słuchał, co mu mówił podobny do niego siwy więzień, z twarzą zmęczoną i siwiejącą brodą.
Dalej stał oberwaniec jakiś i machając rękami, coś krzyczał, śmiejąc się. Zaś obok niego siedziała kobieta z dzieckiem, szlochając głośno, widać ujrzała po raz pierwszy siwego człowieka z ogoloną na pół głową i w kajdanach. Szwajcar, z którym przed więzieniem rozmawiał Niechludow, krzyczał coś na cały głos do łysego aresztanta z błyszczącemi oczyma.
Przebywszy pięć minut w tej izbie, uczuł Niechludow jakieś uczucie smutku i przygnębienia, jakąś bezsilność i niezgodę z całym światem. Coś podobnego do kołysania się na okręcie owładnęło całą jego istotą.
— Jednakże trzeba zrobić, po co się przyszło tu — rzekł, dodając sobie odwagi. — Inaczej być nie może.
Zaczął szukać oczyma nadzorców — i dojrzawszy jakiegoś małego, chudego człowieczka z epoletami oficerskiemi, co chodził po za odwiedzającymi — zwrócił się do niego.
— Czy nie mógłby mnie pan objaśnić, gdzie jest więzienie dla kobiet, i gdzie się z niemi widzieć można?
— Pan chce na żeński oddział.
— Tak, chciałbym się zobaczyć z jedną z uwięzionych.
— Trzeba było tak powiedzieć w poczekalni. Z kim pan chce się zobaczyć?
— Z Masłową Katarzyną.
— Czy już jest osądzona?
— Trzy dni temu zapadł wyrok — odpowiedział pokornie Niechludow, bojąc się zepsuć dobre usposobienie nadzorcy.
— Więc pan chce na oddział żeński, to tutaj — rzekł nadzorca, sądząc po powierzchowności, że Niechludow zasługuje na pewne względy. — Sidorow — rzekł, zwracając się do wąsatego podoficera z medalem — przeprowadź pana na oddział żeński.
— Słuszaju!
W tej chwili koło kraty dało się słyszeć czyjeś rozdzierające duszę łkanie.
Wszystko to było straszne, a tęm jeszcze dziwniejszem się wydało, że należało dziękować i czuć wdzięczność wobec intendenta i starszego nadzorcy.
Nadzorca wyprowadził Niechludowa z męzkiej sali przyjęcia na kurytarz i natychmiast przez drzwi, naprzeciw umieszczone, wprowadził go do pokoju, przeznaczonego do odwiedzania kobiet.




XXXIX

I ten pokój był kratkami rozdzielony na trzy części, ale znacznie mniejszy i mniej było w nim odwiedzających i uwięzionych, ale takiż sam gwar i krzyki. Pomiędzy drucianemi siatkami chodziła władza. Władzę tę reprezentowała dozorczyni w mundurze z galonami na rękawach i niebieskiemi wyłogami. Koło siatek drucianych kupili się ludzie. Jedni podnosili się na palcach, aby rozmawiać przez głowy drugich, inni siedzieli na podłodze i rozmawiali z sobą.
Po za gromadą aresztantek, tuż za Teodozyą, rozmawiającą przez kratę z mężem, Niechludow dojrzał Kasię. Była w białym kaftaniku, ściągniętym paskiem, i w białej chusteczce na głowie, z pod której to chustki wymykały się loki czarnych, wijących się w pierścienie włosów.
— No, teraz rozstrzygnie się wszystko — myślał. — Czy zawołać na nią, czy może sama podejdzie?
Nie podchodziła jednak. Spodziewała się swej towarzyszki, Klary, i nigdy nie sądziła, że to mężczyzna przyszedł się z nią zobaczyć.
— Pan z kim się chce widzieć? — zapytała chodząca między kratkami dozorczyni, zbliżając się do Niechludowa.
— Z Katarzyną Masłową — z trudem przemówił Niechludow.
— Masłowa! chcą się z tobą widzieć — zawołała dozorczyni.
Masłowa obejrzała się i podnosząc głowę z właściwą jej zawsze uprzejmością, podeszła do kratki i patrzyła z zadziwieniem na Niechludowa, nie poznając go.
Poznawszy jednak po ubraniu, że ma do czynienia z człowiekiem bogatym, uśmiechnęła się.
— Czego pan sobie życzy? — rzekła, przybliżając do kraty twarz uśmiechniętą ze skośnemi oczyma.
— Ja chciałem zobaczyć się... — nie wiedział jak powiedzieć, z tobą, czy z panią, i powiedział z „panią“. Mówił głosem zwykłym. — Chciałem zobaczyć się z panią i...
— Ty mnie gęby nie zawracaj, a powiedz, wzięłaś, czy nie wzięłaś — krzyczał obok jakiś obdartus.
— Ledwie żywa, słaba, że strach — krzyczał ktoś z drugiej strony.
Masłowa nie mogła słyszeć, co do niej mówiono. Ale dźwięk znanej mowy coś jej przypominał, o czem pamiętać nie chciała. Uśmiech zniknął z jej twarzy, a na czole zarysowała się posępna bruzda.
— Nie słychać, co pan mówi — rzekła, chmurząc się i coraz więcej marszcząc czoło.
— Przyszedłem...
— „Robię przecież, co trzeba, czynię pokutę“ — myślał.
I łzy stanęły mu w oczach, ścisnęły za gardło, tak, że chwycił się za kratę, zamilkł i z trudnością panował nad sobą, żeby się nie rozpłakać.
— Żeby zdrowa była, jabym nie chodził — krzyczano z jednej strony.
— W Boga wierz, ja tam nic nie wiem — odpowiedziała aresztantka.
Masłowa dojrzała jego wzruszenie. Rumieniec wystąpił na jej obrzmiałe policzki, oczy zaiskrzyły się, ale wyraz groźny nie schodził z twarzy, a skośne oczy patrzyły uważnie.
— Podobny, ale nie poznaję — zawołała.
— Przyszedłem, żeby prosić cię o przebaczenie — zawołał, wymawiając słowa, niby wyuczoną lekcyę.
I zrobiło mu się wstyd, więc obejrzał się dokoła.
— Ale to dobrze, bo przecież powinienem się wstydzić — myślał. — I wołał głośno dalej:
— Źle, brzydko postąpiłem, przebacz mi!
Stała bez ruchu, nie spuszczając z niego oczu. Nie mógł mówić dalej i odszedł, całą siłą powstrzymując wyrywające się z piersi łkanie.
Tenże sam nadzorca, co wyprawił tu Niechludowa, widocznie interesując się nim, przyszedł do oddziału, i widząc, że Niechludow nie stoi przy kratce, zapytał, dlaczego nie rozmawia? Niechludow wytarł nos i otrząsnąwszy się, odrzekł, starając się mówić spokojnie:
— Nie mogę mówić przez kratę. Nic nie słychać.
Nadzorca zamyślił się.
— No cóż, można ją wyprowadzić tutaj na czas jakiś?
— Maryo Karłowno — rzekł, zwracając się do nadzorczyni. — Proszę Masłową tu przyprowadzić.




XL.

Za chwilę Maslowa weszła drzwiami bocznemi. Podszedłszy cicho do Niechludowa, zatrzymała się i z pod oka spojrzała na niego.
Twarz miała chorobliwie nabrzękłą. Pierścienie ciemnych włosów wymykały się z pod białej chustki, tylko błyszczące, czarne, skośno oczy świeciły dziwnym blaskiem.
— Można tu rozmówić się — rzekł nadzorca i oddalił się.
Niechludow postąpił ku ławce, stojącej przy ścianie. Maslowa spojrzała pytająco na pomocnika nadzorcy, a następnie, ruszywszy ramionami z podziwu, poszła za Niechludowem i siadła obok niego na ławce, poprawiając spódnicę.
— Rozumiem, że pani trudno przebaczyć mi — rzekł Niechludow przez łzy — ale jeśli trudno naprawić przeszłość, zrobię teraz wszystko, co mogę. Mów pani.
— Jakim sposobem pan mnie znalazłeś? — rzekła, nie odpowiadając na zapytanie i niby patrząc, niby nie patrząc na niego swemi skośnemi oczyma.
— Boże dopomóż mi, naucz mnie, co mam czynić! — mówił sam do siebie Niechludow, patrząc na jej twarz tak obecnie zmienioną.
— Trzy dni temu byłem przysięgłym, jak sądzono panią. Pani mnie nie poznałaś?
— Nie poznałam. Nie było czasu poznawać. Zresztą nie patrzyłam — odrzekła.
— Dziecko miałaś — zapytał, i uczuł, jak twarz mu się zarumieniła.
— Chwała Bogu wkrótce umarło — krótko i gniewnie odrzekła, odwracając twarz od niego.
— Dlaczego? na co?
— Ja sama chora byłam, tylko co nie umarłam — odpowiedziała, nie podnosząc oczu.
— Jakże ciotki mogły panią odprawić?
— Któż będzie trzymał pokojówkę z dzieckiem? — Jak spostrzegły, to i odpędziły. Co tu mówić? Zapomniałam już o wszystkiem. Skończone wszystko.
— Nie skończone. Ja tego tak pozostawić nie mogę. Ja choć teraz chcę mój grzech naprawić.
— Niema co naprawiać. Co było — przeszło — rzekła i, czego się nie spodziewał, nagle spojrzała na niego, i przykro, i zalotnie, i żałośnie zarazem uśmiechnęła się.
Masłowa nigdy nie sądziła, że go zobaczy. I dlatego pomyślała o tem obecnie, o czem nie myślała nigdy. Odżyły w niej dawne, przyćmione wspomnienia o tym nowym, nieznanym świecie uczuć i myśli, jaki ukazał jej ten cudny chłopiec, co ją kochał i był przez nią kochany. A po tych czarownych chwilach szczęścia, jakież okrucieństwo, jakie długie pasmo poniżenia, cierpień i opłakanych następstw! I przykro jej się zrobiło.
Ale nie mogąc zdać sobie sprawy z doznawanych wrażeń, postąpiła i obecnie tak samo, jak zawsze postępowała. Odrzuciła precz wspomnienia, osłaniając je dziwną mgłą rozpustnego życia. W pierwszej chwili porównała tego siedzącego na ławce człowieka z owym młodym chłopcem, którego tak kochała, ale poznawszy, o ile to jest przykrem, dalszym porównaniom dała spokój. Teraz ten elegancko ubrany pan, z wyperfumowaną pachnącą brodą, był niczem innem, tylko jednym z tych ludzi, którzy, kiedy im tego potrzeba było, posługiwali się takiemi istotami, jak ona, i z których takie znów jestestwa, jak ona, powinny korzystać jak najwięcej. I dlatego uśmiechnęła się doń zalotnie. I zamyśliła się, w jaki sposób możnaby coś na tem zarobić.
— To wszystko już przeszło, skończyło się. Teraz ot skazali na ciężkie roboty — rzekła.
I usta jej zadrgały, gdy wymówiła te dziwne słowa.
— Wiedziałem o tem i byłem przekonany, że pani jesteś niewinną — rzekł Niechludow.
— Ma się rozumieć, żem niewinna. Cóż to ja jestem złodziejką, albo rozbójniczką. Tu u nas mówią, że wszystko zależy od adwokata. Że trzeba podać prośbę. Tylko drogo, powiadają, kosztuje.
— Naturalnie — rzekł Niechludow. — Byłem już u adwokata.
— Na dobrego niema co żałować pieniędzy.
— Zrobię wszystko, co tylko można.
Nastała chwila milczenia.
Znów Kasia uśmiechnęła się zalotnie.
— Chciałabym pana poprosić co pieniędzy, jeśli można. Nie dużo — z dziesięć rubli — rzekła.
— Dobrze... bardzo dobrze — odrzekł zawstydzony Niechludow i sięgnął po pugilares.
Spojrzała bystro na intendenta, który chodził tam i napowrót po pokoju.
— Nie dawaj pan teraz, poczekaj aż odejdzie. — Odbiorą.
Niechludow dostał pugilares w chwili, kiedy intendent odwrócił się, ale nie zdążył oddać papierka dziesięciorublowego, kiedy znów zwrócił się intendent twarzą ku nim.
Zmiął papierek w ręce.
— Przecie to kobieta zgubiona — myślał, patrząc na tę tak niegdyś miłą, obecnie oszpeconą opuchłą twarz, z chorobliwie błyszczącemi czarnemi oczyma, śledzącemi bystro to odchodzącego dozorcę, to ręką Niechludowa, trzymającą zmięty papierek.
I na chwilę zawahał się.
Duch-kusiciel zbudził się w nim i zaczął dawać szereg zapytań, co będzie za pożytek z takiego postępowania.
— Nic nie zrobisz z tej kobiety — mówił głos — tylko sobie kamień uwiążesz u szyi, i utoniesz, zamiast być pożytecznym dla drugich. Zapłacić jej, pożegnać się i skończyć raz na zawsze!
Ale uczuł, że w tej chwili coś dzieje się w jego duszy, że chwieją się szale sumienia, i drobny, bardzo drobny ciężar może przechylić je w jedną lub drugą stronę, więc uczynił wysiłek i wezwał tego Boga, Boga, którego wczoraj czuł w duszy swojej, i Bóg się w nim odezwał. I postanowił natychmiast powiedzieć wszystko.
— Kasiu! Przyszedłem do ciebie prosić o przebaczenie, a tyś mi nie odpowiedziała, czy przebaczyłaś mi, czy przebaczysz kiedy — mówił, nazywając ją Kasią po dawnemu.
Nie słuchała go, tylko patrzyła na rękę i na intendenta.
Skoro intendent odwrócił się, wyciągnęła szybko dłoń, schwyciła papierek i wetknęła za pasek.
— Ślicznie pan mówisz — rzekła, uśmiechając się ironicznie.
Czuł, że jest w niej coś wrogiego, coś, co ją taką, jaką jest, od niego dzieli, i w głąb serca nie dozwala przeniknąć.
Ale ten fakt tem więcej zachęcał go i pociągał. Czuł, że trzeba zbudzić w niej duszę, że to przyjdzie z trudem, ale się tem nie zrażał. Chciał, żeby się w niej ocknęła ta dawna Kasia, ta istota, co była niegdyś przed tem, tak miła i ukochana.
— Kasiu, dlaczego ty tak mówisz? Przecież ja cię znam dobrze, ja ciebie pamiętam taką, jaką byłaś w Panowie.
Ale ona nie chciała ustąpić.
— Co tam dawne rzeczy wspominać! — rzekła sucho, jeszcze więcej twarz chmurząc.
— Dlatego wspominam, że chciałbym zgładzić, chciałbym odkupić grzechy moje...
I chciał powiedzieć o tem, że gotów jest ożenić się, ale spotkał jej wzrok, a w tym wzroku coś tak poziomego, przerażającego i odpychającego, że głos mu zamarł na ustach.
Odwiedzający zaczęli wychodzić. Intendent podszedł do Niechludowa i rzekł, że czas odwiedzin już się skończył. Masłowa podniosła się, czekając z pokorą, rychło ją uwolnią.
— Zegnam panią. Mam jeszcze pani wiele do powiedzenia, ale już teraz nie ma czasu na to. Przyjdę drugim razem.
I wyciągnął rękę na pożegnanie.
— Zdaje się, że pan powiedział wszystko.
— Jeszcze będę się starał widzieć z panią. Mam bardzo ważną rzecz do powiedzenia — rzekł Niechludow.
— Niech pan przyjdzie — rzekła, uśmiechając się w ten sposób, jak to czyniła wobec ludzi, którym się chciała przypodobać.
— Pani jesteś mi bliższą niż siostra.
— Prześlicznie! — rzekła, i pochylając głowę, poszła za kratę.




XLI.

Niechludow myślał, że za pierwszem widzeniem odnajdzie dawną Kasię. Ale dawna Kasia znikła bezpowrotnie, została tylko Masłowa. I to go przerażało. Tem gorzej, że ta Masłowa nietylko nie wstydziła się obecnego położenia swojego, ale przeciwnie, jakby szczyciła się niem. A przecież to jest rzeczą zupełnie naturalną. Dla każdego człowieka, który coś czyni, coś działa, nieodbicie potrzebnem jest to przeświadczenie, że działalność jego ma pewną wartość i pożytek. I jakiekolwiek byłoby stanowisko człowieka, ten człowiek taki wyrobi sobie pogląd na ogólne życie ludzkie, że jego działalność osobista wyda mu się i celową i dobrą.
Sądzą pospolicie, że złodziej lub zabójca, uznając takie zajęcie za niegodziwe, powinien się wstydzić swego postępowania. Dzieje się zupełnie inaczej. Oni właśnie profesyę swoją uważają za dobrą. Złodziej będzie przechwalał się swoją zręcznością, zbrodniarz swojem okrucieństwem.
Nas to dziwi dlatego, że takich ludzi jest niewielu, a my przecież nie należymy do ich grona i fachu.
Taki pogląd wyrobiła sobie i Masłowa.
Jej pogląd na świat gruntował się na tem, że główną szczęśliwością wszystkich bez wyjątku mężczyzn, tak starych jak i młodych, generałów, gimnazistów, wykształconych i głupich, jest stosunek z kobietami, do których mają pociąg zmysłowy.
A choć udają, że są czem innem zajęci, to w rzeczywistości tylko tego jednego pragną.
Ona jest kobietą ponętną, może zadowolnić lub nie zadowolnić męzkie życzenia, a więc jest istotą potrzebną i wiele wartą. Całe jej przeszłe i teraźniejsze życie stwierdzało podobne; zapatrywania.
Przez całe dziesięć lat, począwszy od Niechludowa i starego stanowego, a kończąc na dozorcach więziennych, wszędzie, gdzie się znalazła, czuła i widziała, że mężczyźni jej pożądają. Takich, coby jej nie pragnęli, nie spotkała dotąd. Dlatego cały świat wydawał jej się zbiorowiskiem ludzi, którzy wszelkiemi sposobami: podejściem, gwałtem, pieniędzmi, oszustwem, czyhali tylko na to, aby ją zdobyć dla siebie.
Tak Masłowa rozumiała życie. Nie uważała się przeto za jakąś ostatnią, ale przeciwnie, za znaczną figurę.
Nie chciała przeto za nic w świecie wyjść z tego koła, które właśnie dawało jej odpowiednie znaczenie i stanowisko. Gdyby Niechludow wprowadził ją w świat inny, to w tym świecie straci wiarę w siebie i w swoją wartość.
Dlatego odpędzała daleko wspomnienia pierwszej młodości i owe niewinne stosunki z Niechludowem.
Obecna pogarda świata kazała wykreślać to wszystko z pamięci, co było niegdyś, choć owe wspomnienia leżały gdzieś skryte na dnie duszy, może spoczywały tam nietknięte, ale były tak zatarte, tak zasklepione, jak czerwie w pszczelnym ulu, aby nie zepsuły owocu długich trudów, aby do roboty szeregu lat nie było żadnego dostępu. Więc i dzisiejszy Niechludow nie był tym człowiekiem, którego kochała niegdyś miłością podniosłą i czystą, ale ot takim zwykłym bogatym panem, z którego należy skorzystać, z którym mogłyby być tylko takie stosunki, jak ze wszystkimi, co zadowolenia swych pożądań szukają.
— Nie powiedziałem tego, co najważniejsze. Nie powiedziałem, że się z nią ożenię. Nie powiedziałem, a uczynię to — myślał Niechludow, podążając i innymi do wyjścia.
Dozorcy znów rachując, klepali wszystkich, dłonią po plecach. Ale on już tego nawet nie zauważył.




XLII.

Jakkolwiek pragnął Niechludow zmienić tryb życia, przeprowadzić się i nająć mieszkanie studenckie. Agrafina odwiodła go od tej myśli. Mieszkania nikt nie wynajmie, a przecież nim się upakują meble i rzeczy, trzeba je gdzieś pomieścić. Więc pozostał na dawnem miejscu. Ale za to zaczęły się porządki.
Wynoszono najpierw różne niepotrzebne rzeczy. Wietrzono futra, mundury, kołdry, portyery. Powołano do pomocy stróża, kucharkę i pomocnika. Sam nawet służący brał czynny udział w pakowaniu, a Niechludow, patrząc na te stosy przeróżnych gratów, myślał: na co to wszystko potrzebne? Chyba dlatego, żeby od czasu do czasu dawać możność ćwiczeń porządkowych Agrafinie, lokajowi, kucharce, stróżowi i pomocnikom. W całem mieszkaniu słychać było hałas trzepaczek i rozchodzący się silny odór naftaliny.
— Wszystko to się odmieni samo przez się, skoro ją uwolnią albo ześlą, a ja za nią pojadę — myślał.
W dzień poprzednio oznaczony, udał się do adwokata.
Wszedłszy do wytwornie urządzonego mieszkania we własnym domu Fanarina, znalazł i olbrzymie wazony kwiatów i szczególnego rodzaju portyery, meble, firanki, słowem to wszystko, co spotkać można u szybko zbogaconych. ludzi, którzy sami nie wiedzą co robić z pieniędzmi Zastał już w poczekalni tłum interesantów, przeglądających, jak w poczekalniach u lekarzy, ze znudzoną miną, ilustrowane wydawnictwa, które niby powinny publikę rozweselić. Dependent adwokata, poznawszy Niechludowa, przywitał go grzecznie i oświadczył, że zamelduje natychmiast.
Jeszcze nie zdążył dojść do drzwi gabinetu, skoro drzwi te otworzyły się i dały się słyszeć ożywione głosy jakiegoś tęgiego, już podżyłego jegomościa, czerwonego na twarzy, z dużemi wąsami, w nowiutkim garniturze, oraz samego Fanarina. Na twarzach obydwóch był wyraz, jaki mają ludzie którzy dopiero co załatwili korzystny, ale nie całkiem dobry interes.
— Sameś sobie winien, dobrodzieju — uśmiechając się, mówił Fanarin.
— Radaby dusza do raju, ale grzechy nie pozwalają.
— Wiemy coś o tem, wiemy!
I obaj z przymusem zaśmieli się.
— A książę! bardzo proszę — rzekł Fanarin, ujrzawszy Niechludowa. I kiwnąwszy jeszcze raz głową odchodzącemu kupcowi, wprowadził Niechludowa do swego gabinetu, urządzonego w poważnym stylu. — Proszę, niech pan zapali — rzekł, siadając naprzeciw i powstrzymując uśmiech zadowolenia, ze sprawy, która ma się załatwić.
— Dziękuję, ja co do sprawy Masłowej.
— Tak, wiem, wiem... w tej chwili. A jakie to szelmy były... Widziałeś pan tego zucha, co wyszedł. Ma ze 12 milionów rubli gotówki. I powiada, że traci. A jeśli może wymanić od pana 25 rb., zębami wyciągnie.
— Tamten prawi, że „puszcza,” a ty mówisz o 25 rublach — myślał Niechludow, czując pewien wstręt do tego rozbijającego się człowieka, który uważa siebie i jego za ludzi tegoż samego, a resztę klientów za osobników innego, obcego im obozu.
— Zmęczył mnie ogromnie, straszny łajdak!... Chciał duszę ze mnie wygnieść — mówił, jakby tłómacząc się, że odbiega od rzeczy. — No, a co do pańskiej sprawy. Przeczytałem ją uważnie i „treści nie pochwalam,” jak to mówi Turgieniew. Adwokacina był lichy i wszelkie powody do kasacyi przeoczył.
— Więc cóż pan postanowił?
— W tej chwili. Powiedz pan mu — rzekł, zwracając się do wchodzącego pomocnika — że tak, jak powiedziałem. Może — dobrze, nie może — drugie dobrze.
— Nie chce się zgodzić.
— No, to dać pokój. — I twarz jego z wesołej i dobrodusznej wnet przemieniła się na zasępioną i gniewną.
— Mówią, że adwokaci za nic biorą pieniądzę — ciągnął dalej, przybierając poprzedni przyjemny uśmiech. — Wyciągnąłem jednego biednego dłużnika z ciężkich opałów, a teraz wszyscy lecą do mnie. A każda sprawa kosztuje gmach roboty. I my przecież, jak to dobrze powiedział jeden pisarz, zostawiamy kawałek siebie we własnym kałamarzu.
— Więc pańska sprawa, a raczej sprawa, którą się pan zajmujesz — ciągnął dalej — prowadzona licho, racyonalnych powodów do kasacyi niema, ale spróbować można, i oto, co napisałem.
Wziął ze stołu zapisany arkusz papieru, i pomijając mniej ważne formalne wyrażenia, a dobitnie podkreślając ważniejsze, zaczął głośno czytać:
„Do Kasacyjnego Karnego Departamentu itd., itd., takiej to, a takiej... Replika. Wyrokiem, zapadłym itd... werdyktu itd... Masłowa uznaną jest, jako winna otrucia kupca Smielkowa i na podstawie 1, 45-1 art. ustawy, skazana itd. na ciężkie roboty itd...”
Tu przerwał, wsłuchując się z lubością w dźwięk własnego głosu.
„Wyrok ów jest wynikiem tak ważnych odstępstw od procedury obowiązującej i tyle pomyłek mieści, iż należy go zmienić.”
Czytał wolno i wyraźnie. I tak:
1) Odczytanie podczas śledztwa sądowego protokółu badania wnętrzności Smielkowa, przewodniczący przerwał w samym jego początku.
— Przecież to podprokurator żądał tego odczytania — rzekł zdziwiony Niechludow.
— Wszystko jedno. Obrona mogła mieć także w tem swój interes, aby protokół był odczytanym.
— Ależ to wszystko do niczego nie prowadziło. Poprostu...
— Zawsze to jest powód.
Dalej:
2) Obrońcy Masłowej mowę przerwał przewodniczący, a właśnie w tej chwili, kiedy miała być charakterystyka osoby oskarżonej, kiedy obrońca dotknął wewnętrznych przyczyn upadku moralnego. Przewodniczący uznał, że to niema związku z badaną sprawą, tymczasem w sprawach karnych, co niejednokrotnie senat wyjaśnił, właśnie ocena charakteru i psychologicznego nastroju i momentu mają pierwszorzędne znaczenie dla prawidłowego roztrząśnienia zagadnień o poczytalności.
— To drugi powód — rzekł, spojrzawszy na Niechludowa.
— Ależ on całkiem źle mówił, plótł bez sensu — jeszcze bardziej dziwił się Niechludow.
— Wiadoma rzecz, skończony osioł, ale to zawsze powód do kasacyi — śmiejąc się, rzekł Fanarin. A dalej:
3) Przewodniczący w ostatecznym wywodzie, wbrew myśli paragrafu I, 801 art. ustawy o karach, nie wytlómaczył sędziom przysięgłym, z jakich elementów prawnych składa się pojęcie odpowiedzialności, nie objaśnił, czy mają podstawę, uznawszy, jako dowiedziony fakt, iż Masłowa podała truciznę Smielkowowi, czy uważa, ten fakt, jako przestępstwo, jeśli zaś nie miała zamiaru pozbawienia życia, to w takim wypadku uznać ją, jako odpowiedzialną nie kryminalnie, ale wprost za nieostrożność, której następstwem była nieoczekiwana przez Masłowę śmierć kupca.
— To właśnie rzecz najważniejsza.
— Tak, myśmy to powinni sami rozumieć, to nasza wina. I nareszcie:
4) Odpowiedź przysięgłych na zapytanie sądu była w takiej formie, że mieściła w sobie pewne przeciwieństwa. Obwiniono Masłową o rozmyślne otrucie Smielkowa w celach grabieży, która figurowała, jako jedyny motyw zabójstwa, przysięgli zaś w swojej odpowiedzi odrzucili zamiar ograbienia i wszelki udział Masłowej w kradzieży pieniędzy i klejnotów, z czego jest widocznem, że chcieli również odrzucić i zamiar zabójstwa i tylko wskutek nieporozumienia, spowodowanego niedostatecznem wyjaśnieniem przewodniczącego, nie wypowiedzieli tego w należyty sposób w swej odpowiedzi. Z tej więc przyczyny taka odpowiedź przysięgłych wymaga zastosowania 816 i 808 artykułów ustawy o karach, czyli inaczej, zwrócenia uwagi przewodni czego sądowi przysięgłych na uczynioną pomyłkę i polecenia nowej narady, oraz dania innej odpowiedzi co do odpowiedzialności oskarżonej.
— Dlaczegóż przewodniczący nie uczynił tego? — spytał Niechludow.
— Ja także obciąłbym wiedzieć dlaczego — rzekł, śmiejąc się, Fanarin.
— To znaczy, że senat omyłkę poprawi.
— To zależy od tego, kto będzie pod tę porę zasiadał w senacie. Proszę posłuchać, co dalej następuje:
Taki werdykt nie dawał sądowi prawa skazywać Masłową na odpowiedzialność kryminalną. a zastosować do niej § 3, art. 777 ustawy karnej. Sąd naruszył w ten sposób zasadnicze podstawy naszego postępowania karnego. Przeto na wyżej wymienionych podstawach mam honor itd., itd., itd... sprawę niniejszą przesłać do nowego rozpatrzenia innemu wydziałowi sądu okręgowego.
— Oto wszystko, co można było zrobić, uczyniłem. Ale muszę być otwartym. Prawdopodobieństwo dobrego skutku niewielkie. Zresztą wszystko zależy od składu departamentu senatu.
— Jeśli pan masz stosunki, postaraj się.
— Znam ja tam różnych ludzi. Tak. Tylko trzeba działać prędko, bo potem rozjadą się, i trzeba czekać trzy miesiące. A nie uda się, to podać prośbę do cesarza. Mogę napisać taką prośbę, jeśli pan będzie sobie życzył.
— Dziękuję panu. Co zaś do honoraryum?
— Pomocnik odda panu prośbę, przepisaną na czysto i powie, co się należy.
— Chciałem pana jeszcze zapytać... Prokurator dał mi przepustkę do więzienia, a tam mi powiedziano, że trzeba jeszcze mieć pozwolenie od gubernatora, skoro się odwiedza w dnie, kiedy niema ogólnego przyjęcia. Czy to potrzebne?
— Tak sądzę, ale teraz niema gubernatora, zastępuje go wice gubernator.
— Maslennikow?
— Tak.
— To mój dobry znajomy — rzekł Niechludow i wstał, zabierając się do wyjścia.
W tej chwili wbiegła do pokoju strasznie szpetna, koścista, żółta kobieta, żona adwokata, najwidoczniej nic a nic nie zważająca na swa brzydotę, ubrana strojnie, ale Bóg wie po jakiemu. Napchała na siebie jedwabiu, aksamitu, żółtości, zieloności, a na dobitek, rzadkie włosy były fryzowane. Wpadła, jak bomba do gabinetu, a za nią wszedł długi, cienki człek, z ziemistą twarzą, w surducie z jedwabnemi wykładami i białym krawacie. Był to jakiś literat; Niechludow znał go z widzenia.
— Anatolu! — mówiła, otwierając drzwi — chodź-no do nas. Szymon Iwanowicz chce przeczytać swój wiersz, a ty musisz przeczytać o Garszynie — koniecznie!
Niechludow chciał wyjść, ale adwokatowa coś poszeptała z mężem i zwróciła się do niego.
— Mam przyjemność znać księcia i przedstawienie uważam za zbyteczne. Może książę raczy zaszczycić swoją obecnością nasz poranek literacki. Będzie interesujący. Anatol doskonale czyta.
— Widzi pan, co ja tu mam różnych zajęć — rzekł adwokat, rozkładając ręce.
Niechludow z powagą i grzecznością podziękował za zaproszenie, ale odmówił udziału, tłómacząc się brakiem czasu i wyszedł.
— Jaki grymaśnik — rzekła żona adwokata, skoro się oddalił.
W poczekalni podał mu pomocnik już gotową prośbę, a na zapytanie o honoraryum, rzekł, że Anatol Petrowicz naznaczył cenę 1,000 rubli, przyczem objaśnił, że Anatol Petrowicz takich spraw nie przyjmuje, lecz zrobił specyalnie to dla księcia.
— Kto powinien podpisać prośbę?
— Sama podsądna, a może i Anatol Petrowicz, tylko trzeba dać upoważnienie.
— Pójdę do sądu i niech sama podsądna podpisze — rzekł Niechludow, kontent, że przy tej sposobności zobaczy Kasię o parę dni wcześniej, niż zamierzył.




XLIII.

W kryminale, jak to zwykle każdego dnia bywało, o czasie oznaczonym odezwały się świstawki dozorców, z łoskotem otwierały się drzwi korytarzy i cel więziennych, zastukały ciżmy i korytarzami poszli aresztanci, niosąc kubły, napełniające powietrze odrażającą wonią.
Aresztanci i aresztantki, umywszy się, podążyli do apelu na sprawdzenie, a następnie po gorącą wodę do herbaty.
Przy herbacie we wszystkich celach toczyły się ożywione rozmowy o dwóch aresztantach, którzy mieli być rózgami chłostani. Jednym ze skazanych na chłostę był człowiek młody, umiejący dobrze czytać i pisać, subjekt Wasilew, który zabił swoją kochankę w przystępie zazdrości. Towarzysze więźnia lubili go za dobry humor, uczynność, szczerość i stanowczość w stosunkach z władzą.
Wasilew znał przepisy i żądał, aby one były wykonywane.
Trzy tygodnie przedtem dozorca uderzył aresztanta za to, że mu oblał barszczem nowy mundur. Wasilew ujął się za aresztantem, dowodząc, że więźniów bić nie wolno.
— Ja cię nauczę prawa — rzekł nadzorca i wyłajał Wasilewa.
Ten mu odpłacił takąż samą monetą. Dozorca chciał go uderzyć, ale Wasilew chwycił go za ręce, potrzymał parę minut, odwrócił i wypchnął za drzwi. Nadzorca poskarżył się i intendent kazał wtrącić Wasilewa do karcereru. Były to ciemne komórki, zamykane zewnątrz na żelazne sztaby. Nie było tam ani łóżka, ani stołu, ani stołka, tylko wilgotna podłoga i masa szczurów tak śmiałych, że wyrywały chleb prawie z ręki, a nawet czepiały się samych więźniów, gdy przestawali się poruszać. Wasilew oświadczył, że nie pójdzie do kozy, gdyż nic nie winien. Zaprowadzono go przemocą. Zaczął bronić się i dwóch aresztantów dopomogło mu wyrwać się dozorcom. Zebrało się dozorców więcej, a między nimi znany z olbrzymiej siły Petrow. Aresztantów zbili i wsadzili do karcerów. Gubernatorowi zaś doniesiono, że wydarzyło się coś w rodzaju buntu. Nadeszła odpowiedź, w której polecono dwóm głównym winowajcom: Wasilewowi i włóczędze Niepomniaszczemu, wyliczyć po 30 rózeg. Egzekucya miała być wykonana w poczekalni dla kobiet.
Wieczorem było już to wiadomem wszystkim więźniom. Korabiowa, Choroszawka, Teodozya i Masłowa siedziały w swoim kącie, czerwono i podniecone, bo już wypiły wódki, którą obecnie stale posiadała Masłowa i szczodrze nią gościła towarzyszki. Piły herbatę i rozmawiały.
— Cóż to on zrobił awanturę, czy co? — mówiła Korabiowa, odgryzając kawałek cukru. — Ujął się za towarzyszem. Zresztą teraz bić niewolno.
— Powiadają, że przystojny i dzielny chłopak — wtrąciła Teodozya.
— Żebyś ty jemu powiedziała, Kasiu — rzekła stróżowa do Masłowej, rozumiejąc przez wyraz on Niechludowa.
— Powiem. On dla mnie zrobi wszystko — uśmiechając się i potrząsając głową rzekła Masłowa.
— Kiedy on tam przyjdzie! a oni teraz po nich poszli — rzekła Teodozya. — Strach co takiego!
— Ja raz widziałam, jak bili chłopa w areszcie gminnym. Do starszyny ojciec mnie posłał... I rozpoczęła stróżowa opowiadać długą historyę.
Opowiadanie przerwał odgłos kroków i zmieszane głosy w górnym korytarzu.
— Powlokły ich czorty — rzekła Choroszawka. — Zamordują ich teraz. Rozbestwieni na niego dozorcy, bo im nie ustępował w niczem.
Ucichło wszystko. Stróżycha skończyła swoją historyę, Choroszawka opowiedziała, jak Szczegłowa nahajami bili, a on pary z ust nie puścił.
Nadzorczym wezwała Masłową do kogoś, co przyszedł ją odwiedzić.
— Powiedz koniecznie o nas — mówiła stara Menszowa. — Myśmy nie podpalili, tylko on sam złodziej. Parobek widział. Powiedz mu, żeby się z Dymitrem zobaczył, to mu wszystko opowie jak było. Zapakowali do kryminału, a myśmy i żywego ducha nie widzieli, tylko on teraz złodziej natrząsa się z nas i z cudzą żoną w karczmie się bałamuci.
— W tem niema ani prawności, ani porządku — dodała Korablewa.
— Powiem, bez zawodu powiem — odrzekła Masłowa. — A możeby wypić jeszcze dla rezonu — rzekła, mrugnąwszy okiem.
Korablewa nalała pól kieliszka. Masłowa wypiła, obtarła usta i w wesołem usposobieniu, powtarzając słowa „będzie śmielej ”, poszła, uśmiechając się, za nadzorczynią.




XLIV.

Niechludow już oddawna czekał w przedsionku.
Przyjechawszy do więzienia, zadzwonił u bramy i oddał dyżurnemu dozorcy pozwolenie prokuratora.
— Czego pan potrzebuje?
— Chcę się widzieć z aresztantką Masłową.
— Teraz nie można. Intendent zajęty.
— W biurze? — spytał Niechludow.
— Nie — w sali przyjęcia.
— Czyż dzisiaj przyjmuje?
— Nie — interesy służbowe.
— Kiedy się można będzie z intendentem zobaczyć?
— Jak wyjdzie, to się pan rozmówi. Teraz proszę poczekać.
Wyszedł ze drzwi bocznych feldfebel, obszyty galonami, z tłustą, świecącą twarzą, i przesiąkłymi dymem wąsami. I zwróciwszy się groźnie do dozorcy, spytał:
— Pocoś tu puścił. Do biura zaprowadź.
— Powiedziano mi, że intendent jest tu — rzekł Niechludow, dziwiąc się zaniepokojeniu feldfebla.
W tej chwili środkowe drzwi otwarły się i wyszedł spocony i rozgorączkowany Petrow.
— Popamięta — rzekł, zwracając się do feldfebla.
Feldfebel wskazał oczyma na Niechludowa Petrow zamilkł i, nachmurzywszy się, poszedł w drzwi ostatnie.
— Kto popamięta, dlaczego oni wszyscy tacy pomieszani. Po co feldfebel dał mu znak? — myślał Niechludow.
— Tu nie można czekać, niech pan pójdzie do kantoru — rzekł feldfebel.
Niechludow chciał już odejść, kiedy z ostatnich drzwi wyszedł intendent jeszcze bardziej zmieszany, niż jego podwładni. Wzdychał ciągle. Zobaczywszy Niechludowa, zwrócił się do dozorcy:
— Fedotow — Masłową z piątej kobiecej — do kantoru.
— Proszę pana — rzekł do Niechludowa.
I poszli po krętych schodach do małego pokoiku, gdzie mieścił się stół do pisania i kilka krzeseł.
Intendent usiadł.
— Ciężkie obowiązki — rzekł, zwracając się do Niechludowa i dobywając grubego papierosa.
— Pan zmęczyłeś się — rzekł Niechludow.
— Zmęczyłem się tą całą służbą. Bardzo trudne obowiązki. Chciałbyś ulżyć ludziom, a robi się jeszcze gorzej. Tylko myślę, jak rzucić wszystko. Ciężko, bardzo ciężko.
Niechludow nie rozumiał, co jest dla intendenta ciężkiem, widział w nim tylko znękanie i dziwny nastrój zwątpienia.
— Ja myślę, że tu ciężko. Ale pocóż pan tu służysz?
— Ubogi jestem, rodzinę mam.
— Jeżeli panu ciężko, to pan rzuć...
— Zawsze robi się co można, aby ulżyć ludziom. Inny na mojem miejscu inaczejby postępował. Przecież tu jest 2,000 ludzi i jakich! Trzeba wiedzieć, jak się brać do tego. A rozpuścić także nie można.
Intendent opowiedział bójkę, która skończyła się zabójstwem.
Opowiadanie przerwało wejście Masłowej, poprzedzanej przez dozorcę.
Niechludow zobaczył ją w drzwiach wtedy, kiedy jeszcze nie widziała intendenta. Twarz miała zaczerwienioną. Szła pewnym krokiem za dozorcą i uśmiechała się ciągle, przechylając głowę. Zobaczywszy intendenta, z wyrazem przestrachu na twarzy spojrzała na niego, ale w tej chwili przyszła do siebie i wesoło zwróciła się do Niechludowa:
— Jak się pan ma — rzekła przeciągle i uśmiechając się, silnie potrząsnęła jego ręką na powitanie.
— Przyniosłem pani do podpisu prośbę — rzekł Niechludow, dziwiąc się temu rezolutnemu usposobieniu, z jakiem dziś go witała.
— Adwokat napisał prośbę, trzeba podpisać i poszlemy do Petersburga.
— A to cóż, podpisać się... Wszystko się zrobi — rzekła, przymrużając jedno oko i uśmiechając się.
Niechludow dostał z kieszeni złożony arkusz papieru i podszedł do stołu.
— Czy tu można podpisać? — zapytał intendenta.
— Chodź tu, siądź — rzekł intendent — masz pióro. Umiesz pisać?
— Umiałam kiedyś — rzekła. — I poprawiwszy spódnicę i zawinąwszy rękaw kaftana, siadła za stołem, niezgrabnie ujęło pióro małą swą ręką i zaśmiawszy się, spojrzała na Niechludowa.
Wskazał jej, gdzie i co napisać.
Uważnie maczając i otrząsając pióro, podpisała swe nazwisko.
— Nic więcej nie potrzeba? — spytała, patrząc to na intendenta, to na Niechludowa i kładąc pióro raz na papierze, drugi raz na kałamarzu.
— Chciałem jeszcze coś pani powiedzieć — rzekł Niechludow, biorąc pióro z jej ręki.
— Niech pan mówi — rzekła i nagle spoważniała, jakby zamyśliła się o czemś, lub spać jej się zachciało.
Intendent wstał i wyszedł, a Niechludow został się sam na sam z Kasią.




XLV.

Dozorca, co przyprowadził Masłową, siadł na futrynie okna opodal stołu. Nadeszła chwila stanowcza. Siedzieli naprzeciw siebie, przedzieleni stołem. W pokoiku było jasno i Niechludow po raz pierwszy patrzył zblizka na jej twarz, na zmarszczki koło ust i oczu i podpuchnięte oczy. I zrobiło mu się jej żal więcej, niż przedtem.
Oparłszy się o stół, tak, żeby dozorca nie słyszał słów rozmowy (a dozorcą był jakiś żydowski typ z siwemi faworytami), zaczął mówić.
— Jeśli prośba do senatu nie odniesie skutku, poda się prośbę do stóp tronu. Zrobi się wszystko, co można.
— Żeby to przedtem był dobry adwokat! — przerwała Kasia. — Mój obrońca, to głupiuteńki człowiek. Mówił mi tylko komplementy. — I zaśmiała się. — Żeby wiedzieli wtenczas, że pan mnie zna, byłoby inaczej. A tak co? Mysleli, że wszystko złodziejki.
— Jaka ona dziwna teraz — pomyślał Niechludow i chciał coś powiedzieć, ale znów mu przerwała.
— Chciałam panu coś powiedzieć. Siedzi tu w więzieniu ze mną jedna staruszka, aż wszystkim dziwno... Taka dobra starowina i siedzi nie wiadomo za co, i jej syn także. Wszyscy wiedzą, że niewinni, a ich skazali za podpalenie i siedzą. Dowiedziała się ta staruszka, że ja pana znam i powiada: Rzeknij mu słowo, niech, powiada, syna mego ten pan wywoła, to on mu wszystko rozpowie. Ich nazwisko „Meńszowie.” Cóż zrobi pan? Taka dobra staruszka, widać zaraz, że nic niewinna. Pan kochany postara się o to — rzekła, spoglądając na niego ze spuszczonemi oczyma i uśmiechając się.
— Dobrze, dowiem się, zrobię — rzekł Niechludow, dziwiąc się coraz więcej jej śmiałości. Ale chciałbym pomówić z panią o moim interesie. Pamięta pani, co jej mówiłem ostatnim razem?
— Pan dużo rzeczy mówiłeś. Co pan mówił ostatnim razem? — rzekła, nie przestając uśmiechać się i głowę to w jedną, to w drugą stronę pochylać.
— Mówiłem, żem przyszedł prosić panią o przebaczenie.
— No więc co? Przebaczyć, przebaczyć. Na co się to przyda... Pap lepiejby...
— Mówiłem, że chcę zmazać winę moją — ciągnął dalej Niechludow — i nie słowami tylko, lecz uczynkiem. Postanowiłem ożenić się z panią.
Na twarzy Kasi odmalowało się przerażenie. Skośne jej oczy zatrzymały się niby patrząc, a nie patrząc na niego.
— A to dlaczego znów tak się zachciało — rzekła, marszcząc czoło groźnie.
— Czuję, że wobec Boga powinienem to uczynić.
— Jakiego pan tam Boga wynalazł? Wszystko pan mówisz nie do rzeczy. Boga? Jakiego Boga? Trzeba było wtenczas o Bogu pamiętać — rzekła i otworzywszy usta, zamilkła.
Niechludow w tej chwili uczuł silny odór wódki, idący z jej ust, i zrozumiał powód takiego pobudzenia.
— Uspokój się, pani... — rzekł.
— Co się mam uspokajać! Ty myślisz, że ja jestem pijana! Jam pijana, ale wiem, co mówię — zawołała szybko i cała zaczerwieniła się. — Ja katorżnica, a tyś pan, książę i nie masz co się ze mną walać. Ruszaj do swoich księżniczek.
— Mów co chcesz, choćby najsrożej. Ty nie możesz wypowiedzieć tego, co ja czuję... — drżąc cały, cicho przemówił Niechludow. — Nie możesz sobie wyobrazić, do jakiego stopnia czuję winę moją wobec ciebie.
— Czuję winę... — rzekła, przedrzeźniając złośliwie. — Wtenczas nie czułeś, tylkoś rzucił 100 rubli. Oto coś wart, i to twoja zapłata była...
— Wiem, wiem o tem, ale cóż teraz na to poradzę? — rzekł Niechludow. — Teraz postanowiłem, że cię nie opuszczę, a co powiedziałem — zrobię.
— A ja ci mówię, że nie zrobisz — rzekła i zaśmiała się głośno i dziko.
— Kasiu — przemówił do niej.
— Idź precz odemnie! Ja katorżna, a tyś książę. To nie dla ciebie miejsce! — krzyknęła, cała zmieniona od gniewu, wyrywając mu rękę. — Ty chcesz wybawić się z grzechu przezemnie — rzekła, śpiesząc się wypowiedzieć wszystko, co zawrzało w jej duszy. — Ty w tem życiu miałeś rozkosz ze mną i chcesz w tamtem życiu się zbawić! Wstrętny mi jesteś, i twoje okulary, i tłusty pogański pysk twój. Idź, idź precz! — krzyknęła, energicznym ruchem zerwawszy się na nogi.
Dozorca podszedł do nich.
— Co ty robisz awantury. Czy tak wypada?
— Daj pan pokój, proszę — rzekł Niechludow.
— Niech się nie zapomina... — rzekł dozorca.
— Pozwól pan... bardzo proszę... — rzekł Niechludow.
Dozorca odszedł do okna.
Masłowa usiadła znów, spuściwszy oczy, i ściskała silnie drobne, skrzyżowane palcami ręce...
Niechludow stał przed nią, sam nie wiedząc, co czynić.
— Nie uwierzysz mi? — rzekł.
— Że pan się chcesz żenić? Na to nie pozwolę. Powieszę się prędzej. Oto masz pan! Tak zrobię!
— Ja jednak będę ci zawsze pomocą.
— To już pańska rzecz. Ale ja nic nie żądam od pana. Ja mówię panu całą prawdę. Czemu ja wtedy nie umarłam — dodała i zatkała głośno i żałośnie.
Niechludow nie mógł mówić i sam zapłakał cicho.
Podniosła oczy i spojrzała na niego ze zdziwieniem. Następnie zaczęła wolno obcierać spływające po twarzy łzy.
Dozorca podszedł i oznajmił, że czas rozejść się.
Masłowa wstała.
— Pani teraz wzburzona. Jeśli będzie można, przyjadę jutro. A pani niech pomyśli... zastanowi się...
Nie odpowiedziała ani słowa i nie patrząc na niego, wyszła za dozorcą.
— No, dziewko! teraz ci będzie dobrze — mówiła Korabiowa. — Widać wdepnął w ciebie zdrowo, nie zasypiać sprawy, głupia, dopóki przyjeżdża. On ci pomoże. Bogaci ludzie wszystko potrafią.
— Tak, to tak... — śpiewnym głosem mówiła stróżowa. — Biedny się żeni, to mu i noc krótka, a bogaty pomyślał, zażądał, wszystko idzie jak z płatka.
— Mówiłaś tam pani o mojej sprawie? — pytała staruszka.
Ale Masłowa nic nie odpowiadała towarzyszkom. Legła na tapczanie i zapatrzona w kąt celi, leżała do wieczora bez ruchu. Odbywała się w niej ciężka walka.
To, co jej powiedział Niechludow, powracało ją w ten świat, w którym tyle wycierpiała, z którego uciekła, nie rozumiejąc go i nienawidząc.
Straciła obecnie to zapomnienie, w jakiem żyła, a żyć z pamięcią świeżą, tego co przeszło, było ciężko. Wieczorem znów kupiła wódki i wypiła razem z koleżankami.




XLVI.

Oto fatalne skutki tego wszystkiego, co się stało! — myślał Niechludow, wychodząc z więzienia i pojmując obecnie całą doniosłość swej winy. Zrozumiał teraz wyraźnie, co zrobił z duszą tej kobiety, ona zaś zrozumiała, co z nią uczyniono. Przedtem Niechludow cieszył się z nowych uczuć swoich, z żalu swego, dziś wydało mu się to wszystko strasznem. Rzucić ją na pastwę losu nie mógł, a trudno było wyobrazić sobie, co się stanie wobec tak niezwykłych stosunków. Przy wyjściu ktoś oddał mu kartkę. Przeczytał ją, opuszczając więzienie. Kartka, napisana wprawnym pismem, zawierała co następuje:
„Dowiedziawszy się, że pan bywasz w więzieniu i zajmujesz się pewną osobą skazaną kryminalnie, zapragnęłam zobaczyć się z panem, poproś pan o pozwolenie rozmowy ze mną. Dadzą ją panu. Powiem o wielu rzeczach protegowanej pańskiej i o politycznych więźniach. Zawsze wdzięczna. Wiera Bogoduchowska.
— Bogoduchowska! kto może być Bogoduchowska? — myślał Niechludow. — A! przypominam sobie. Córka dyakona, na polowaniu na niedźwiedzie!
Bogoduchowska była nauczycielką wiejską w gubernii Nowogrodzkiej, gdzie Niechludow z kolegami pojechał polować na niedźwiedzie. Nauczycielka zwróciła się do niego z prośbą, aby jej dał pieniędzy, celem pojechania na kursa. Niechludow pieniędzy dał i zapomniał dawno o tem. Teraz dowiedział się, że ta pani była polityczną przestępczynią, siedziała w więzieniu, gdzie bezwątpienia usłyszała o jego sprawie i ofiarowała mu swoje usługi.
O ile wtenczas wszystko było łatwem i prostem, o tyle dziś trudnm i skomplikowanem.
Niechludow żywo i radośnie wspomniał przeszłe dobre czasy i poznanie się z Bogoduchowską.
Było to przed ostatkami, w zapadłym prowincyonalnym kącie, wśród rozległych kniei, o 60 wiorst od stacyi kolejowej.
— Polowanie udało się... zabito dwóch niedźwiedzi. Jedli obiad i już zabierali się do odjazdu, gdy gospodarz chaty, w której się zatrzymali, oznajmił, że przyszła córka dyakona i pragnie się zobaczyć z Niechludowem.
— Ładna? — ktoś zapytał.
— Dajcie pokój — rzekł Niechludow i dziwiąc się, co ma doń za interes córka dyakona, zrobił minę seryo i wyszedł.
W izbie zastał panienkę w filcowym kapeluszu, ubraną w futerko, szczupłą, z twarzą ściągłą i nie urodziwą, której całą ozdobą były ładne oczy, z podniesionemi w górę bujnemi brwiami.
— Proszę pomówić z panem, Wiero Efremowno, to sam książę — rzekła gospodyni chaty. — A ja wychodzę.
— Czem mogę służyć pani? — spytał Niechludow.
— Ja... ja... widzi pan... pan bogaty... wyrzuca pieniądze na polowanie. Ja, wiem — rzekła dziewczyna mieszając się, coraz więcej. — Ja chciałabym być pożyteczną ludziom, a nie mogę, bo nic nie umiem.
— Cóż ja mogę poradzić na to?
— Jestem nauczycielką, chciałabym pojechać na kursa, a nie chcą mnie puścić. To jest, źle mówię, puszczają mnie, ale środków nie mam. Pożycz mi pan pieniędzy, a jak kursa ukończę, to panu oddam.
Oczy miała szczere, poczciwe, a cały wyraz i tej decyzyi i obawy tak był wzruszającym, że Niechludow, co zresztą zawsze z nim było, pojął ją odrazu, ocenił położenie i pożałował.
— Ja rozumuję tak. Ludzie bogaci strzelają do niedźwiedzi i rozpajają chłopów. To źle... Czemuż nie mieliby dobrze czynić? Potrzebuję tylko 80 rubli. A jeśli pan nie zechce dać, to mi wszystko jedno — rzekła gniewnie, mylnie tłomacząc sobie zachowanie się Niechludowa, patrzącego na nią seryo i uważnie.
— Przeciwnie, bardzo wdzięczny jestem pani, że mi dajesz sposobność...
Skoro zrozumiała, że Niechludow zgadza się, zarumieniła się i zamilkła.
— Zaraz przyniosę — rzekł Niechludow.
Wyszedł do sieni, gdzie spotkał pod drzwiami kolegę, który go podsłuchiwał. Nie odpowiadając na żarty, wyjął z worka podróżnego pieniądze i zaniósł.
— Przepraszam, niech pani nie dziękuje. Ja powinienem podziękować pani.
Przyjemne to były wspomnienia! O mało nie pokłócił się z oficerem, który chciał z tego zrobić lichy żart.
Przypomniał sobie, jak drugi oficer ujął się za nim, co było przyczyną zawiązania serdeczniejszych stosunków na przyszłość. Polowanie było pomyślne i wesołe. Powracali nocą do stacyi kolejowej. Sanie sunęły cicho drogą leśną, wśród wysokich borów i nizkich gęstych zarośli. Nad drogą zwieszały się gałęzie jodeł, okryte okiścią śnieżną. W ciemności błyskał od czasu do czasu czerwony ogień, gdy zapalano papierosy.
Pobereżnik, Ostep, przebiega od jednych sanek do drugich, brnąc po kolana w śniegu, przysiada się i gawędzi o łosiach, co teraz chodzą po głębokich śniegach i ogryzają korę osiczyny, albo o niedźwiedziach, co śpią w barłogach zimowych i w odtajałe lufty dyszą ciepłym oddechem.
Niechludow wspomniał to wszystko, wspomniał ówczesne siły młode, zdrowie, głowę wolną od troski.
Piersi poruszając myśliwski krótki kożuszek, wciągają w płuca świeże, mroźne powietrze, na twarz sypie się szron ze zgiętych łukowato gałęzi, ciału ciepło, twarzy rzeźwo, dusza wolna od kłopotów, trosk, obaw, zachceń... Jak było dobrze, jak swobodnie! A dziś... Jakie to wszystko męczące, przykre i ciężkie!




XLVII.

Nazajutrz przebudziwszy się wspomniał Niechludow dzień wczorajszy i przeraził się tem wspomnieniem. Postanowił jednak prowadzić dalej rozpoczęte dzieło. Pojechał przeto do wice-gubernatora, aby prosić o pozwolenie odwiedzenia w kryminale, oprócz Masłowej, także i staruszki Meńszowej z synem, oraz o porozumienie się z Bogoduchowską, która mogła być Kasi pożyteczną.
Niechludow znał Maslennikowa z czasów służby wojskowej, gdy ten był jeszcze kasyerem pułkowym. Był to uczciwy i gorliwy oficer, którego nic więcej nie zajmowało, prócz spraw pułku, w którym służył. Obecnie zamienił epolety na służbę cywilną i przyjął urząd gubernialny. Ożenił się z bogatą i rezolutną panną i ona właśnie skłoniła go, aby wstąpił do służby cywilnej. Śmiała się z niego żona i pieściła go, jak oswojone zwierzątko. Niechludow był raz, zeszłej zimy, w ich domu, ale mu to stadło nie podobało się i już drugi raz nie poszedł.
Maślennikow był zachwycony, ujrzawszy Niechludowa. Takąż samą miał wypasioną i czerwoną twarz, taką okrągłą figurę i nową odzież, jak za czasów, kiedy w wojsku służył. Dawniej pięknie skrojony mundur leżał na nim jak ulany, dziś nosił wedle ostatniej mody szyte garnitury. Obecnie ubrany był w mundurze wice-gubernatora. Mimo różnicy lat (Maslennikow liczył lat 40), byli z sobą na „ty.“
— Dziękuję ci, żeś przyjechał! Pójdziemy do żony. Mam akurat dziesięć minut wolnych przed sesyą. Pryncypał wyjechał. Rządzę całą gubernią — rzekł z zadowoleniem, którego ukryć nie umiał.
— A ja właśnie do ciebie z interesem.
— Cóż takiego? — nasrożywszy się nieco, przestraszonym i groźnym tonem rzekł Maslennikow.
— W więzieniu jest pewna osoba, która mnie obchodzi (przy wyrażeniu więzienie wice-gubernator jeszcze się więcej nasrożył). Chciałbym widywać się z nią nie w ogólnej sali przyjęcia, ale w biurze, i nie tylko w dni dozwolone, ale częściej. Powiedziano mi, że to od ciebie zależy.
— Naturalnie, mon cher, ja wszystko dla ciebie zrobię — rzekł Maslennikow, dotykając się poufale obu rękami jego kolan, jakby chcąc tym sposobem zmniejszyć swoją wielkość i dostojeństwo. — To wszystko można, ale ja jestem tylko czasowo kalifem.
— Więc możesz mi dać pozwolenie, żebym się z nią widywał.
— To kobieta?
— Tak.
— Za cóż uwięziona?
— Za otrucie. Ale skazana niesłusznie.
— Otóż to dzisiejsze sprawiedliwe sądy, ils n’en font point d’autres — rzekł nie wiadomo dlaczego po francusku. — Ja wiem, że ty się ze mną nie zgodzisz, ale cóż robić. C’est mon opinion bien arretée — dodał, powtarzając zdanie, wygłaszane w rozmaitej formie przez jedną wsteczna — zachowawczą gazetę. — Ja wiem, ty jesteś liberałem.
— Nie wiem, czy jestem liberałem, czy czem innem — rzekł, uśmiechając się Niechludow.
Dziwiło go, że zawsze zaliczanym bywał do jakiejś partyi, a to tylko dlatego, że wydając sąd o człowieku, utrzymywał, że trzeba go najpierw wysłuchać, że wobec prawa wszyscy ludzie równi, że nie należy znęcać się i bić ludzi w ogólności, a w szczególności takich, którzy są osądzeni.
— Nie wiem, czy jestem liberałem, czy nie, ale uważam, że dzisiejsze sądy, choć są liche, ale zawsze lepsze od poprzednich.
— A jakiego wziąłeś adwokata?
— Fanarina.
— Ach, Fanarin! — rzekł, marszcząc się Maslennikow, bo przypomniał sobie, jak w roku zeszłym tenże Fanarin badał go w sądzie jako świadka i z nadzwyczajną uprzejmością w ciągu pół godziny ośmieszał go wobec licznego audytoryum.
— Jabym ci go nie radził tego Fanarina. C’est un homme taré.
— Jeszcze jedna prośba. Znałem dawniej młodą pannę nauczycielkę, to bardzo biedna istota, i obecnie także uwięziona. Chce się zobaczyć ze mną. Możesz dać mi przepustkę.
Maslennikow przekrzywił na bok głowę i zamyślił się.
— To polityczna?
— Tak...
— Odwiedzanie politycznych dozwala się tylko rodzinie. Ale ja ci dam przepustkę. Je sais que vous n’abuserez pas...
— Jak się nazywa ta twoja protégée?
— Bogoduchowska.
Elle est jolie?
Hideuse.
Maslennikow pokiwał głową, jakby nie pochwalając postępowania Niechludowa, podszedł do stołu i na papierze z drukowanym nagłówkiem zamaszyście napisał: „Okazicielowi niniejszego, Ks. Dymitrowi Iwanowiczowi Niechludowowi, dozwala się widywać w kantorze z pozostającą w więzieniu mieszczanką Masłową, jak również z felczerką Bogoduchowską“.
Podpisał się i zrobił zamaszysty zakrętas.
— Zobaczysz, jaki tam porządek. A utrzymać tam porządek nie łatwo, więzienie przepełnione, osobliwie transportowanymi. Ale ja pilnuję bacznie i lubię te sprawy. Zobaczysz. Tam im dobrze, i bardzo są zadowoleni. Trzeba umieć wychodzić z nimi. W tych dniach miałem nieprzyjemności. Nieposłuszeństwo. Kto inny nazwałby to buntem i zrobił wielu nieszczęśliwych. A ja to załatwiłem gładko. Potrzebne jest z jednej strony staranie, a z drugiej twarda ręka. Tak — rzekł, składając w kułak białą rękę, wysuniętą z mankietu koszuli. — Staranie i stanowczość.
— Tego ja nie wiem. Byłem tam dwa razy, strasznie mi było ciężko i przykro.
— Wiesz co. Powinieneś poznać się z hrabiną Pasek — rzekł, rozgadując się coraz lepiej Maslennikow. — Ona poświęciła się całkowicie tej sprawie. File fait beaucoup de bien. Dzięki jej, a w części i mnie także (rzec mogę bez fałszywej skromności), potrafiliśmy zmienić wiele rzeczy. Niema tych okropności, jakie bywały przedtem, im tam poprostu bardzo dobrze. Zobaczysz zresztą... Naprzykład Fanarin. Ja go osobiście nie znam i wskutek naszego różnego położenia społecznego, drogi nasze są różne, ale on bezwątpienia zły człowiek, a prócz tego pozwala sobie mówić w sądzie takie rzeczy... takie rzeczy!
— Dziękuję ci serdecznie — rzekł nie dosłuchawszy opowiadania Nizchludow, i wziąwszy pozwolenie, zaczął się żegnać z dawnym towarzyszem broni.
— A do żony mojej nie wstąpisz na chwilę?
— Wybacz mi, dziś nie mam czasu.
— Zmiłuj się, ona mi tego nie daruje — rzekł Maslennikow, przeprowadzając dawnego kolegę na pierwszy ganek schodów, co czynił z ludźmi drugorzędnego, a nie pierwszorzędnego dostojeństwa, do jakich i Niechludowa zaliczał. — Bądź łaskaw wstąp choć na minutkę.
Ale Niechludow nie dał się nakłonić i w chwili, kiedy lokaj i szwajcar podbiegli, aby mu podać palto i laskę, we drzwiach, przy których stał wyprostowany policyant, raz jeszcze oświadczył, że dziś nie może służyć.
— Więc bądź łaskaw we Czwartek. To jej dzień przyjęcia. Powiem jej o tem! — wołał Maslennikow ze schodów.




XLVIII.

Prosto od wice-gubernatora Niechludow pojechał do więzienia i skierował się do mieszkania intendenta. Otworzyła mu wiecznie widać podwiązana pokojowa, i usłyszał już nie rapsodyę Liszta, ale jakąś etiudę Clement’ego, graną niezmiernie głośno, wybitnie i szybko.
Przeszedł do małego saloniku, gdzie stała sofa, stół, a na stole lampa z dużym papierowym, różowego koloru abażurem. Intendent wyszedł ze zmęczonym i smutnym wyrazem twarzy.
— Proszę bardzo. Co książę sobie życzy? — rzekł, zapinając średni guzik munduru.
— Byłem u wice-gubernatora i mam pozwolenie — rzekł Niechludow, podając papier. — Chciałbym zobaczyć się z Masłową.
— Masłową — spytał intendent, nie dosłyszawszy z powodu hałaśliwej muzyki.
— Markową...
— Tak, tak, dobrze...
Intendent wstał i podszedł do drzwi, zkąd jak burza szły rulady Clementie’go.
— Marusiu, choć na chwilkę przestań. — rzekł głosem, w którym czuć było, że muzyka stanowi ciężki krzyż życia jego. — Nic nie słychać.
Fortepian zamilkł, dały się słyszeć niezadowolone kroki i ktoś zajrzał przeze drzwi.
Intendent, czując ulgę od tej pauzy dźwięków, zapalił grubego papierosa z lekkiego tytoniu i poczęstował Niechludowa. Ale ten podziękował grzecznie.
— Masłową.
— Z Masłową teraz widzieć się niepodobna.
— Dlaczego?
— Pan sam winieneś — uśmiechając się, rzekł intendent. — Niech książę nie daje jej pieniędzy do ręki. Jeśli książę chcesz, proszę dać mnie. Wszystko będzie doręczone. Musiał książę dać wczoraj pieniędzy, dla tego kupiła wódki (nie wykorzenisz tego w żaden sposób!) i dziś taka pijana, że nawet zrobiła awanturę.
— Czy podobna?
— Nawet musiałem użyć środków represyjnych, przetransportowałem ją do innej celi. To spokojna kobieta, tylko nie dawaj pan pieniędzy. To już taki naród...
Niechludow przypomniał sobie dzień wczorajszy i zrobiło mu się niewesoło.
— A z Bogoduchowską, polityczną, można zobaczyć się — zapytał po krótkiem milczeniu.
— Dlaczegóż... można — rzekł intendent. — A ty czego chcesz? — rzekł do sześcioletniej dziewczynki, która weszła do pokoju i zwróciwszy główkę, aby nie spuszczać oczu z Niechludowa, zbliżała się do ojca.
— Jeszcze upadniesz — rzekł intendent, uśmiechając się, skoro dziewczynka zaczepiła nóżką o dywanik i podbiegła do ojca.
— Jeśli można, tobym poszedł.
— AJeż można, można — rzekł intendent, przytulając do siebie dziewczynkę — proszę.
Wstał i zlekka odsunąwszy córkę, wyszedł do przedpokoju.
Jeszcze nie zdążył włożyć podawanego mu przez podwiązaną pokojówkę paltota, gdy rozległy się dźwięki fortepianu.
— W konserwatoryum była, ale tam zamieszki. A szkoda, wielki talent — rzekł intendent, idąc ze schodów. — Chce wystąpić w koncertach.
Intendent podszedł z Niechludowem do więzienia.
Furtka otworzyła się natychmiast. Dozorcy, salutując, przeprowadzili ich oczyma. Czterech ludzi z golonemi głowami niosło jakiś cebrzyk. Skurczyli się, zobaczywszy intendenta. Jeden osobliwie pochylił się i ponuro spojrzał, błyskając czarnemi oczyma.
— Rozumie się, talent trzeba kształcić, nie można zaniedbywać i marnować.
— Ale w szczupłem mieszkaniu, pojmuje pan, trudno wytrzymać — mówił dalej intendent, nie zwracając najmniejszej uwagi na aresztantów i wlekąc za sobą zmęczone nogi, poszedł z Niechludowym do poczekalni.
— Z kim pan pragnie się widzieć?
— Z Bogoduchowską.
— A, to z wieży. Musi książę poczekać chwilę, to daleko.
— Może mógłbym teraz zobaczyć Meńszowych; matkę i syna — obwinionych o podpalenie.
— Z 21 celi. Cóż, można ich tutaj zawołać.
— Może mógłbym zobaczyć Menszowa w jego celi?
— Będzie panu wygodniej w poczekalni.
— Kiedy to ciekawe zobaczyć.
— Także książę ciekawą rzecz wynalazł!
W tej chwili z drzwi bocznych wyszedł elegancki oficer, pomocnik intendenta.
— Zaprowadź pan księcia do celi Menszowa, a potem do biura. A ja zawezwę. Jak się nazywa?
— Wiara Bogoduchowska — rzekł Niechludow.
— Wiara Bogoduchowska... Wiara...
Pomocnik intendenta, był to młody blondyn, z wyczernionemi wąsami, silnie wyperfumowany wodą kolońską.
— Obchodzi mnie ten nieszczęśliwy człowiek, który, jak mi mówiono, cierpi niezasłużenie.
— To się zdarza — rzekł spokojnie, puszczając grzecznie przed siebie gościa na cuchnący korytarz. — Ale bywa i to, że kłamią. Proszę pana.
Drzwi od celek były otwarte i kilku aresztantów wyszło na korytarz. Pomocnik, dając przelotnie znaki dozorcom i spoglądając z pod oka na więźniów, którzy, albo wchodzili do celi, albo, wyprostowani po żołniersku, patrzyli na zwierzchność — przeprowadził księcia przez jeden korytarz, później poszli do drugiego korytarza, zamkniętego na drzwi okute.
Korytarz ten był ciemniejszy i bardziej cuchnący, niż poprzedni. Drzwi celek były pozamykane. W drzwiach znajdowały się otwory, mające po pół werszka średnicy. W korytarzu nie było nikogo, prócz starego dozorcy z pomarszczoną, zgrzybiałą twarzą.
— Gdzie jest Meńszow? — spytał pomocnik dozorcy.
— Ósma cela, na lewo.
— A te wszystkie zajęte? — zapytał Niechludow.
— Wszystkie zajęte. Jedna tylko pusta.
— Można zajrzeć?
— Bardzo proszę — rzekł pomocnik z uprzejmym uśmiechem i zaczął o coś pytać dozorcę.
Niechludow spojrzał w otwór drzwi i ujrzał młodego człowieka w jednej bieliźnie z czarną bródką, chodzącego tam i napowrót po celi. Usłyszawszy szmer przy drzwiach, zmarszczył się, nachmurzył i chodził dalej.
Niechludow spojrzał w drugi otwór i spotkał się z wystraszonem, dużem okiem, także w dziurkę patrzącem, więc szybko oddalił się. Zajrzawszy przez trzecią dziurkę, dojrzał małego, leżącego na tapczanie człeczynę, z głową obwiniętą kaftanem. W czwartej celi siedział barczysty, blady człowiek, z nizko spuszczoną głową, oparty łokciami na kolanach.
Usłyszawszy kroki, podniósł głowę i spojrzał. W twarzy, a osobliwie w oczach, był wyraz głębokiego smutku. Nie obchodziło go widocznie, kto patrzył. Wszystko jedno, nic go dobrego nie czeka. Niechludow uczuł trwogę i podążył do 21-ej celi Meńszowa.
Dozorca odemknął zamek i otworzył drzwi. Obok tapczanu stał młody człowiek z długą szyją, muskularny. Miał poczciwe, okrągłe oczy i małą bródkę. Przestraszonemi oczyma wodził to na pomocnika, to na dozorcę, ta na Niechludowa.
— Oto pan, co chce zapytać się o twoją sprawę.
— Dziękuję pokornie.
— Mnie opowiadano o sprawie waszej, ale chciałbym dowiedzieć się od was samych — rzekł Niechludow, idąc wgłąb celi i podchodząc do zakratowanego okna.
Mienszow również zbliżył się do okna i zaczął opowiadać najpierw trwożliwie, patrząc na intendenta, a potem coraz śmielej. Kiedy intendent wyszedł na korytarz, dając tam jakieś rozkazy, ośmielił się zupełnie. Było to opowiadanie poczciwego, prostego parobka, i dziwiła ta mowa naiwna, prosta w ustach aresztanta, siedzącego w kryminale, przybranego w hańbiący strój więzienny.
Niechludow słuchał, a zarazem oglądał bacznie nizki tapczan z siennikiem, wypchanym słomą, i okno z grubą, żelazną kratą, i brudne, wilgotne ściany, i szarą kurtę, i aresztanckie sandały, i znękaną postać tego sponiewieranego i oszpeconego chłopa, a czyniło mu się coraz smutniej.
Nie chciało się wierzyć temu, co opowiadał ten prosty, dobroduszny chłop. A jeszcze byłoby przykrzej pomyśleć, że ta szczera i prosta opowieść jest kłamstwem.
Treść opowiadania była taką, że szynkarz wkrótce po ślubie odmówił mu żonę. Szukał sprawiedliwości wszędzie, ale wszędzie szynkarza uniewinniali. Raz siłą żonę uprowadził, ale nazajutrz uciekła. Wtedy przyszedł i żądał oddania żony, szynkarz powiedział, że żony niema, i żeby sobie poszedł. On nie chciał iść. Wtedy szynkarz z parobkiem swoim zbili go i pokrwawili, a na drugi dzień szynkarzowi spaliła się chata.
Oskarżyli o podpalenie jego z matką, a on nie podpalił, bo wtenczas był u kuma w gościnach.
— I rzeczywiście nie podpaliłeś?
— Anim, panie, pomyślał o tem. A on, złodziej, widać sam podpalił. Mówią, że się ubezpieczył. A na mnie z matką zmówili, żeśmy się odgrażali. To prawda, żem go raz spomstował, dusza nie mogła wytrzymać. Ale com nie podpalił, tom nie podpalił. I nie byłem tam, jak się zapaliło. Sam się podpalił, żeby wziąć asekuracyę, a na nas zwalił, łajdak.
— Czy prawdę mówicie?
— Prawdę, jak ten Bóg na niebie. Bądź naszym ojcem, obroń nas.
I chciał do nóg się chylić, ale Niechludow zatrzymał go.
— Wyswobodź nas, panie, niewinnie giniemy.
I nagle zadrgały mu policzki, zapłakał, i odsunąwszy rękaw kaftana, zaczął brudną koszulą obcierać oczy.
— Już się pan załatwił? — spytał intendent.
— Już. Nie martw się, mój kochany, zrobi się wszystko, co można — rzekł Niechludow i wyszedł.
Meńszow stał w drzwiach tak, że intendent trącił go, zamykając drzwi. Kiedy dozorca zamykał drzwi na klucz, Meńszow patrzył przez dziurkę w drzwiach.




XLIX.

Wracając szerokim korytarzem (była to pora obiadowa i cele stały otworem) między ludźmi, odzianymi w jasno-żółte, krótkie kaftany, szerokie spodnie i łapcie, uparcie spoglądającymi na niego, Niechludow doświadczał dziwnych uczuć litości nad nieszczęśliwymi, którzy tu siedzą, i wstyd mu było przed samym sobą, że on tak obojętnie i spokojnie przygląda się ich niedoli.
W jednym z korytarzy ktoś przebiegł, kłapiąc łapciami, w drzwi celi, i wyszli ztamtąd ludzie, i zastąpili Niechludowowi drogę, kłaniając się nizko.
— Rozkażcie, wielmożny panie, nie wiem, jak mam was nazwać, żeby z nami skończyli sprawę.
— Jam nie naczelnik, nic nie wiem.
— To wszystko jedno, powiedzcie komu, naczelnikowi, albo co — mówił głos proszący, nieśmiały. — My niewinni, panie, pokutujemy drugi miesiąc.
— Jakto? Dlaczego? — pytał Niechludow.
— Ha! ot tak, zamknęli nas do kozy. Siedzimy już drugi miesiąc i sami nie wiemy, za co.
— Prawda, to przypadkiem — potwierdził pomocnik dozorcy. — Tych ludzi wzięli za brak dowodów piśmiennych i trzeba było odesłać ich do guberni, ale tam spaliło się podobno więzienie, i zarząd gubernialny zwrócił się do nas z prośbą, żeby ich zatrzymać tu.
— 1 ot, wszystkich z drugich gubernii rozesłaliśmy, a tych trzymamy.
— Jakto, tylko dlatego? — spytał Niechludow, zatrzymując się w drzwiach.
Tłum, złożony z czterdziestu ludzi, odzianych w aresztanckie kaftany, otoczył Niechludowa i pomocnika. Zrazu odezwało się kilka głosów, pomocnik dozorcy przerwał im:
— Niech jeden mówi.
Z tłumu wystąpił wysoki, przystojny chłop, — w wieku lat około 50-ciu. Ten objaśnił Niechludowa, że oni wszyscy są wtrąceni do więzienia i wysłani za to, że nie mieli paszportów. Ale oni paszporty mieli, tylko przetrzymane o dwa tygodnie.
— Każdego roku bywały takie paszporty przetrzymane i nic, a teraz wzięli, zamknęli i trzymają tu już drugi miesiąc, jak przestępców.
— My wszyscy kamieniarze z jednego oddziału, kamienie tłuczemy. Powiadają, że w guberni spaliło się więzienie. My temu nie winni. Panie, zlitujcie się.
Niechludow słuchał i prawie nie zrozumiał tego, co mówił do niego stary chłop, bo całą jego uwagę pochłonęła wielka, ciemno-szara wesz, która pełzała i przewijała się między włosami po policzku starego kamieniarza.
— Czyż to prawda? To tylko za to? — pytał Niechludow, zwróciwszy się do nadzorcy.
Ledwie dozorca skończył mówić, gdy z tłumu wysunął się mały, chudy człowiek w aresztanckim kaftanie i krzywiąc twarz, zaczął opowiadać, że ich trzymają i męczą nie wiedzieć za co.
— Gorzej psów — zaczął.
— No, no, złego nie rozpowiadaj, lepiej milcz, bo wiesz...
— Co ja mam wiedzieć? — odburknął chudy człeczyna.
— Czy myśmy co zawinili?
— Milcz! — krzyknął dozorca, i mały człeczyna skurczył się i zamilkł.
— Co tu się dzieje? — pytał sam siebie Niechludow, wychodząc z korytarza, przeprowadzany setką ciekawych oczu, wyzierających z za drzwi cel i napotykanych po drodze aresztantów.
— Wy więzicie zupełnie niewinnych ludzi — przemówił Niechludow, gdy wyszli z korytarza.
— Co pan rozkaże z nimi zrobić? No, tylko, że oni kłamią. Posłuchać ich, wszyscy niewinni — prawił pomocnik dozorcy. — Ha, czasem, to i naprawdę nie wiedzieć za co siedzą.
— A ci niewinni?
— Ci, przypuszczam, że tak. Ale to, panie, naród zepsuty, rozpuszczony. Bez dyscypliny nic nie wskórasz. Są i tacy, co to bez kija nie przystępuj...
— Ot, wczoraj musieliśmy dwóch ukarać.
— Jak ukarać? — spytał Niechludow.
— Chłosta rózgami, wedle rozkazu...
— A przecież kara cielesna zniesiona.
— Dla pozbawionych wszelkich praw, nie.. Ci podlegają.
Niechludowowi przyszło na myśl to wszystko, co widział wczoraj, czekając w sieniach, i zrozumiał, że kara miała miejsce wtenczas, kiedy on czekał. I ogarnęło go z niezwykłą siłą dziwnie pomieszane uczucie ciekawości, niezrozumienia i moralnego, przechodzącego prawie w fizyczny ból ucisku, który i przedtem, ale nigdy z taką siłą, nie ogarnął całej jego istoty.
Nie słuchając dalej pomocnika nadzorcy i nie oglądając się po za siebie, wyszedł szybko z korytarza i skierował się w stronę biura. Nadzorca był w korytarzu, ale mocno czemś przejęty, zapomniał wezwać Bogoduchowską. Przypomniał sobie o tem dopiero wtedy, gdy Niechludow wszedł do biura.
— Zaraz poślę po nią, a pan niech chwilę zaczeka.




L.

Biuro składało się z dwóch izb. W pierwszej, o dwóch oknach ciemnych, brudnych, i zielonym obdrapanym piecu, daleko na pokój wysuniętym, stała w kącie czarna miara do mierzenia wzrostu aresztantów, w drugim kącie wisiał duży wizerunek Chrystusa. W pierwszej izbie stało kilku dozorców. W drogiej zaś pod ścianami, lub skupieni gromadkami po dwoje lub kilku, siedziało ze dwadzieścioro mężczyzn i kobiet, rozmawiając zcicha. Koło okna stało zniszczone biurko. Nadzorca siadł przy niem i wskazał Niechludowowi stojące obok krzesło. Niechludow usiadł i zaczął przypatrywać się badawczo ludziom, znajdującym się w izbie.
Pierwszym, co zwrócił jego uwagę, był młody chłopiec w krótkim żakieciku, o twarzy sympatycznej, który, stojąc przed aresztantem w kaftanie i dziewczynką, siedzącą obok, opowiadał im coś z zapałem, żywo gestykulując rękami. Dalej rzędem siedział staruszek w niebieskich okularach, trzymając za rękę młodą kobietę w aresztanckiej odzieży, cały wsłuchany w jej opowiadanie. Uczeń-realista z wyrazem przestrachu w twarzy nie spuszczał wzroku ze staruszka. Nieco dalej w kącie siedziała para zakochanych: ona miała włosy jasne, krótko nad czołem ucięte, co nadawało jej ładnej twarzyczce wyraz energii, była to młoda jeszcze dziewczyna, dziecko prawie, ubrana w suknię wytworną, modną. On zaś, o delikatnych rysach twarzy i gęstej czuprynie kędzierzawej, ładny chłopiec w aresztanckim kaftanie. Siedzieli sobie w kącie, gwarząc zcicha, zapewne o miłości i o wielkiem kochaniu. Nieco bliżej stołu siedziała siwa, czarno ubrana staruszka, najwidoczniej matka, wpatrzona i wsłuchana w młodego człowieka suchotnika w gumowej, czarnej kurtce. Kilka razy chciała coś przemówić, ale łzy tamowały jej mowę, i zaczynała, i w środku zdania milkła, bo dusiły ją łzy. Młody człowiek trzymał w ręce kawałek papieru i zakłopotany widocznie, nie wiedział, co ma z nim zrobić, bo nachmurzywszy twarz, miął papier w ręce i skręcał go na wszystkie strony. Obok nich siedziała śliczna, rumiana dziewczyna, z ogromnemi oczami, w popielatej sukience i pelerynce. Siedziała tuż przy płaczącej matce i gładziła ją pieszczotliwie po ramieniu. W dziewczynie wszystko było śliczne: i smukłe, długie białe ręce, i miękkie, jedwabiste ostrzyżone włosy, i śliczny rasowy nos i usta, a nadewszystko czarne, duże, nieco zamglone oczy — takie prawdziwe i cudne...
Gdy wszedł Niechludow, oderwała na chwilę wzrok od twarzy matki i spojrzenia ich skrzyżowały się. Lecz ona zaraz odwróciła się do matki suchotnika i zaczęła jej coś opowiadać z wielkiem ożywieniem. Opodal od pary zakochanych siedział czarny, obdarty człowieczyna, o twarzy ponurej i opowiadał coś z wielką złością do jednego z odwiedzających o głupowatej baraniej fizyognomii.
Tuż przy samych drzwiach stał młodzieniec w gumowej kurtce i widocznie był bardziej zajęty wrażeniem, jakie wywierał na słuchaczach, niżeli tem, co mówił. Niechludow siedział przy nadzorcy i z wzrastającą ciekawością patrzył wokoło siebie. Z zadumy zbudził go dopiero maleńki, krótko ostrzyżony chłopczyk, który, zbliżywszy się do niego, spytał cienkim głosikiem:
— A pan na kogo czeka?
Niechludowa zdziwiło to pytanie, lecz spojrzawszy na poważną twarzyczkę dziecka o dużych, myślących oczach, odpowiedział zupełnie seryo, że czeka na znajomą kobietę.
— Czy to pańska siostra? — pytał chłopczyk.
— Nie, nie siostra — odpowiedział zdziwiony Niechludow. — A ty z kim jesteś tu? — spytał chłopczyka.
— Ja z mamusią. Ona polityczna — mówiło dziecko.
— Maryo Pawłowno, proszę zabrać Olesia! — przerwał nadzorca, któremu nie podobała się rozmowa Niechludowa z chłopczykiem, jako niedozwolona prawem.
Marya Pawłowna była to taż sama śliczna dziewczyna, która zwróciła uwagę Niechludowa, wstała, prostując swą smukłą, wysoką postać, i silnym, prawie męzkim krokiem, podeszła do Niechludowa i chłopczyka.
— Cóż to on się pyta, kto pan jesteś? — spytała, uśmiechając się swemi ślicznie rozchylonemi wargami i patrzyła w oczy Niechludowa wielkiemi dobremi oczyma tak szczerze, iż wątpić nie można było ani na chwilę, że ona ze wszystkimi była, jest i będzie w szczerych, braterskich, tkliwych stosunkach.
— On musi wszystko wiedzieć — powiedziała i, pochyliwszy głowę nad twarzą chłopczyka, roześmiała się takim dobrym, miłym śmiechem, że chłopczyk i Niechludow mimo woli odpowiedzieli na jej uśmiech uśmiechem.
— Tak — pytał się mnie, do kogo przyszedłem.
— Maryo Pawłowno, nie wolno rozmawiać z obcymi. Przecież wiecie — ozwał się dozorca.
— Dobrze, dobrze — odparła dziewczyna, i ująwszy w swą smukłą, białą rękę rączkę wpatrzonego w nią Olesia, uprowadziła go do matki suchotnika.
— Czyje to dziecko? — spytał Niechludow dozorcy.
— Jakiejś tam politycznej, urodził się już w więzieniu.
— Niewinnej?
— Tak, teraz jedzie na Sybir z matką.
— A ta dziewczyna?
— Nie mogę pana objaśnić — odparł dozorca, wzruszając ramionami. — A, ot i Bogoduchowska.




LI

Z drzwi w głębi wyszła żywo mała, ostrzyżona, chuda i żółta Wiera Efremowna ze swojemi ogromnie dobremi oczami.
— Witam, witam, cóż przyszedł pan? — mówiła, potrząsając ręką Niechludowa. — Przypomniał sobie pan o mnie? Usiądziemy może?
— Nie myślałem, że panią zastanę w takich warunkach.
— O, mnie tu doskonale; tak dobrze, tak dobrze, że niczego lepszego nie pragnę — mówiła szybko Wiera Efremowna, spoglądając na Niechludowa, jak zwykle lękliwie, swemi ogromnie dobremi, okrągłemi oczyma i kręcąc bezustannie żółtą, cienką, żylastą szyją, wychylającą się z nizkiego, brudnego kołnierzyka od kaftana.
Niechludow zaciął się rozpytywać o to, w jaki sposób dostała się do więzienia. Odpowiadając na zapytania, zaczęła z wielkiem ożywieniem mówić o swojej sprawie. Wtrącała raz po raz swoje postronne uwagi i objaśnienia o propagandzie, o dezorganizacyi, zgromadzeniach, sekcyach i podsekcyach, będąc widocznie pewną, że wszyscy o nich wiedzą, ale Niechludow nigdy o tem nie słyszał.
Ale opowiadała mu wszystko, będąc pewną, że go to żywo zajmuje i że robi mu wielką przyjemność swemi objaśnieniami. A Niechludow patrzył na jej chudą szyję, na rzadkie, splątane włosy i nie mógł się dosyć nadziwić, poco ona to wszystko robiła i opowiadała. Żal mu jej było i czuł dla niej litość, ale nie tak wielką, jak dla Mienszowa, tego chłopa o twarzy i rękach, białych, jak opłatek, który zupełnie niewinnie siedział w dusznem więzieniu.
Bogoduchowska widocznie miała się za bohaterkę i tembardziej było mu jej żal. Ten rys charakterystyczny Niechludow zauważył nietylko w niej, ale i w innych osobach, znajdujących się w izbie. Wejście jego zwróciło ich uwagę, i czuł dobrze, że wszystko co robią, robią inaczej dlatego jedynie, że on tu się znajduje. Rys ten można było zauważyć i w młodym człowieku w gumowej kurtce, i w kobiecie w aresztanckiej odzieży, i w parze zakochanych. A nie posiadali go młody suchotnik i cudna dziewczyna o łagodnych oczach, i czarniawy, obdarty człowiek z głęboko osadzonemi oczami, który rozmawiał z chudym, wygolonym jegomościem.
Sprawa, o której chciała pomówić Wiera Efremowna z Niechludowem, polegała na tem, że towarzyszka jej, Szustowa, nie należąca zupełnie do ich zgromadzenia, była aresztowana jedynie dlatego, że znaleziono u niej książki i papiery, dane do przechowania. Wiera Efremowna, która czuła się po części winną względem Szustowej, błagała Niechludowa, zaklinając go, aby przez swoje stosunki dopomógł jej w oswobodzeniu nieszczęśliwej kobiety.
Swoją historyę Wiera Efremowna opowiadała w ten sposób, że skończywszy kursy akuszeryjne, przystała do jakiegoś stowarzyszenia. Z początku szło wszystko dobrze, ale potem złapali kogoś, przejęli papiery i zaczęli wszystkich brać.
— Wzięli i mnie, a teraz wysyłają... — zakończyła swoją historyę. — Ale to nic. Mnie tu doskonale — i uśmiechnęła się smutnie.
Niechludow zapytał ją o dziewczynę z dużemi, łagodnemi oczyma; Wiera Efremowna objaśniła go, że to córka generała. Dostała się tu w ten sposób, że wzięła cudzą winę na siebie, a teraz pojedzie do katorgi.
— Altruistyczna dobra istota — mówiła Wiera Efremowna.
Druga rzecz, o której chciała pomówić Wiera Efremowna, tyczyła się Masłowej. Wiedziała, jak zresztą wszyscy w więzieniu, o sprawie Masłowej i doradzała koniecznie, aby można było uzyskać przeniesienie jej do partyj politycznych, lub w ostateczności do szpitala, gdzie obecnie chorych jest wiele i potrzebują posługaczek.
Niechludow odpowiadał, że tu prawie nic dla nich zrobić nie może, ale obiecał pośpieszyć się i w Petersburgu zrobić to wszystko co będzie w jego mocy.




LII.

Rozmowę przerwał dozorca, więzienny oznajmiając, że odwiedziny się skończyły, i trzeba się rozejść.
Niechludow wstał, pożegnał się z Wierą Efremowną i podszedł do drzwi, i chwilę zatrzymał się, spoglądając ciekawie na to, co się rozgrywało przed jego oczyma.
— Panowie, już czas, już czas, wychodźcie — mówił dozorca, ale ani odwiedzający, ani więźniowie nie wychodzili.
Żądanie dozorcy obudziło tylko niezwykle ożywienie tak w więźniach, jak wogóle we wszystkich ludziach, zamkniętych w izbie, lecz nikt nie myślał wychodzić. Niektórzy powstawali i rozmawiali stojąc. Drudzy siedzieli, rozmawiając w dalszym ciągu. Inni znów zaczęli się żegnać i płakać. Najbardziej wzruszającem było pożegnanie matki z synem suchotnikiem.
Młody człowiek ciągle obracał w ręce papier, a twarz jego wyrażała prawie złość tak wielką, iż czynił wysiłek, aby zapanować nad sobą i nie poddać się wzruszeniu. Matka zaś, posłyszawszy, że trzeba się rozejść, wsparła się na jego ramieniu i łkała głośno.
Dziewczyna o łagodnych oczach (Niechludow mimowoli śledził za nią) stała przed szlochającą, starą matką i mówiła do niej jakieś słowa pociechy.
Staruszek w niebieskich okularach, stojąc, trzymał za rękę swoją córkę i kiwał głową potakująco na to, co ona mu mówiła. Młodzi zakochani wstali i trzymając się za ręce, patrzyli sobie w oczy z bezgraniczną miłością.
— Ot, tym jednym, to wesoło — przemówił, wskazując na parę zakochanych, młody człowiek w krótkim żakieciku, który, stojąc obok Niechludowa, równie jak on, przyglądał się pożegnaniu.
Czując na sobie wzrok Niechludowa i młodego człowieka, zakochani, aresztant w kaftanie i jasno-włosa, rumiana dziewczyna, wyciągnęli do siebie skute ręce i przechylając się nieco w tył, zaczęli się śmiać i kręcić młynka.
— Dziś wieczór ma być ich ślub tu, w więzieniu, a potem ona jedzie z nim na Sybir — objaśnił młody człowiek.
— Któż on jest?
— Katorżnik. Prawda że oni się weselą, ale to smutno słuchać takiej wesołości — prawił młody człowiek w żakieciku, przysłuchując się łkaniom staruszka w niebieskich okularach.
— Panowie! Proszę, proszę. Nie zmuszajcie mnie do zastosowania surowych środków — mówił dozorca, powtarzając raz po raz jedno i to samo. — Proszę, proszę — mówił cicho i bezskutecznie. — Cóżto? Już dawno minęła pora. Cóż to? Tak przecież nie można? Ja mówię po raz ostatni — powtarzał znużony to wstając, to siadający to zapalając i gasząc swoją marylandzką cygaretkę.
Wreszcie więźniowie i odwiedzający zaczęli się rozchodzić, jedni drzwiami w głębi, drudzy drzwiami, prowadzącemi na korytarz. Poszedł człowiek w gumowej kurtce, i suchotnik, i czarny, oberwany katorżnik; poszła i Wiera Efremowna, i Marya Pawłowna z maleńkim chłopczykiem, urodzonym w więzieniu.
Zaczęli nakoniec wychodzić i odwiedzający. Pierwszy ciężkim krokiem wysunął się staruszek w niebieskich okularach, za nim wyszedł Niechludow.
— Et, nadzwyczajne porządki — jakby podtrzymując przerwaną rozmowę, prawił młody człowiek w żakiecie, zstępując razem z Niechludowym ze schodów. — Do widzenia! Jeszcze kapitan. dobry człowiek, nie trzyma się ściśle przepisów. A to prawdziwa męka. Wszystkich, jak to mówią, zgnębią, duszę z człowieka wygniotą.
Kiedy Niechludow, rozmawiając z Medyncewym, tak mu się przedstawił pochopny do gawędki młody człowiek — zeszedł do sieni, podszedł do nich dozorca z wyrazem znużenia na twarzy.
— Jeśli pan chce widzieć się z Masłową, to proszę jutro — przemówił, chcąc się widocznie przypodobać Niechludowowi.
— Bardzo dobrze — rzekł Niechludow i wyszedł pośpiesznie.
Albowiem uczuł tak, jak i wtedy, przy wejściu do więzienia i do izby przyjęć, prócz smutku, jeszcze i dziwne uczucie niezrozumienia i moralnego ucisku.
— Poco to wszystko? — pytał sam siebie i nie znajdował odpowiedzi.




LIII.

Na drugi dzień pojechał Niechludow do adwokata i przedstawił mu sprawę Mieńszowych, prosząc, aby wziął na siebie ich obronę.
Adwokat wysłuchał go uważnie i powiedział, że jeśli sprawa stoi tak, jak ją opowiada Niechludow, to bardzo możliwe, że zupełnie bezinteresownie podejmie się sprawy Mieńszowych.
Niechludow między innemi wtrącił o 130 nieszczęśliwych, zamkniętych za brak dowodów piśmiennych, i spytał od kogo zależy los tych ludzi i kto temu winien?
Adwokat milczał chwilę, chcąc widocznie dać trafną odpowiedź.
— Kto winien? Nikt — rzekł stanowczo. — Niech pan powie o tem prokuratorowi, to on zwali całą winę na Maslennikowa, a niech pan się uda do Maslennikowa, to ten znowuż powie, że winien temu prokurator. Tu nikt nie jest winnym.
— Ja zaraz jadę do Maslennikowa i opowiem mu.
— Eh! to niepotrzebne — rzekł adwokat z uśmiechem. — To jest taki. To żaden pański przyjaciel, ani krewny? To taka, przepraszam za wyrażenie, twarda i chytra sztuka.
Niechludow przypomniał sobie, jak się Maslennikow wyraził o adwokacie, i nic nie odpowiedział, tylko pożegnał się szybko i pojechał do Maslennikowa.
Niechludow musiał prosić Maslennikowa o dwie rzeczy: o przeniesienie Masłowej do szpitala i o 130 nieszczęśliwych, niepiśmiennych, i jeśli to możliwe, o pomoc dla nich. Jak mu było ciężko mieć interes i wogóle prosić o cośkolwiek takiego człowieka, łatwo sobie wyobrazić, ale to był jedyny środek do osiągnięcia celu i trzeba było przejść przez to.
Dojeżdżając do domu Maslennikowa, Niechludow zauważył u skrzydła pałacu kilka ekwipaży, stały dorożki, powozy i karety, przypomniał sobie, że dziś właśnie jest dzień przyjęć żony Maslennikowa, na który był tak usilnie zapraszany.
W chwili, gdy Niechludow zajeżdżał przed dom, jedna kareta stała u podjazdu, i lokaj w cylindrze, z kokardą i w pelerynie, podsadzał z progu drzwi damę, która, ująwszy swój tren, odsłoniła nóżkę cienką w kostce, obutą w pantofelek.
Pomiędzy stojącemi pojazdami poznał Niechludow zakryte lando Korczaginych. Siwy, rumiany, kuczer z szacunkiem i uprzejmością zdjął czapkę, jako przed dobrze znajomym panem.
Niechludow nie zdążył jeszcze zapytać szwajcara, gdzie się znajduje Michał Iwanowicz Maslennikow, gdy on sam ukazał się na zasłanych dywanem schodach, przeprowadzając bardzo szanownego gościa, takiego, którego się nie odprowadza do drzwi, ale aż na sam dół do podjazdu.
Świetny, wojskowy gość, schodząc, rozmawiał po francusku o fantowej loteryi na korzyść ochronek, stawianych w mieście, mniemając, że to doskonałe zajęcie dla pań: „bo im wesoło i pieniądze się zbierają!”
Qu’elles s’amusent et que le bon Dieu les bénisse. A, Niechludow, witam pana, dawno niewidzianego gościa — rzekł do niego. — Allez présentez vos devoirs à madame. I Korczaginy są także. Et Nadine Bukshevden. Toutes les jolies femmes de la ville — mówił, podsuwając swoje szerokie, wojskowe ramiona pod płaszcz, podawany mu przez jego własnego, wygalonowanego lokaja. — Au revoir men chere.
I uścisnął jeszcze rękę Maslennikowa.
— Pójdziemy na górę, jakżem rad — mówił z ożywieniem Maslennikow, chwytając Niechludowa pod rękę i nie zważając na swoją otyłość, pociągnął go szybko na górę. Maslennikow był w niezwykle wesołem usposobieniu, które Niechludow nie mógł czemu innemu przypisać, jak tylko łaskawym względom, okazywanym mu przez tak ważną figurę.
Wszelkie względy, okazywane przez dostojne osobistości, wprowadzały Maslennikowa w taką radość, w jaką wpadają pieski pokojowe, gdy pan spojrzy na nie, poklepie po grzbiecie i podrapie za uchem. Piesek kręci ogonem, puszy się, przysiada, stula uszy i, jak szalony, kręci się w kółko. To samo gotowym był robić Maslennikow, nie spostrzegł nawet poważnego wyrazu twarzy Niechludowa, i nie słuchał go wcale, tylko gwałtownie ciągnął do salonu, tak, że w żaden sposób nie można się było wymówić, i Niechludow, chcąc nie chcąc, musiał iść z nim razem.
— O sprawie pomówimy potem, zrobię wszystko, co rozkażesz — mówił Maslennikow, przechodząc z Niechludowem przez ogromną salę. — Zaanonsuj generałowej księcia Niechludowa — zwrócił się do lokaja.
Lokaj, wyprzedzając ich, wysunął się naprzód.
Vous n’aves qu’â ordonner. Ale z żoną musi się książę widzieć. I tak dostałem burę za to, żem cię przeszłym razem nie przyprowadził..
Lokaj zdążył już ich zaanonsować, gdy weszli: Anna Ignatiewna, wice gubernatorowa, generałowa, jak tytułowała sama siebie, z jasnym uśmiechem zwróciła się do Niechludowa z po za otaczających kanapą głów i kapeluszy.
Na drugim końcu salonu, przy stoliku z herbatą, siedziały panie i stali panowie wojskowi i cywilni i dochodził ztamtąd nieustanny pomieszany gwar męzkich i żeńskich głosów.
Enfin! Cóż to, książę nas znać nie chce? Czemże zagniewaliśmy pana?
Takiemi słowami, wyrażającemi blizki, serdeczny stosunek między nią i Niechludowem, który nigdy nie istniał, powitała Anna Ignatiewna wchodzącego.
— Państwo się znają? Znamy — Madame Bieliawska, Michał Iwanowicz Czernow. Proszę bliżej.
Missi, venez done à notre table... On vous portera votre thé... Et vous... — zwróciła się do oficera, rozmawiającego z Missi, zapomniawszy najwidoczniej jego nazwisko; — proszę tu. Można księciu herbaty?
— Za nic, za nic się nie zgodzę, ona go nie lubiła — mówił jakiś głos kobiecy.
— A ciastka lubiła?
— Wiecznie tylko niemądre żarty — przerwała ze śmiechem druga dama, w wysokim kapeluszu, błyszcząca jedwabiem, złotem i drogiemi kamieniami.
C’est exellent — te wafelki. Prosimy o jeszcze.
— Prędko pan jedzie?
— Już ostatni dzień. Dla tego właśnie interesu przyjechałem.
— Taka śliczna wiosna, tak teraz na wsi dobrze i przyjemnie.
Missi w kapeluszu i w ciemnej obcisłej sukni, układającej się bez żadnej fałdki na smukłej figurze, tak, jakby ta suknia była stworzona jedynie dla niej, wyglądała ślicznie. Ujrzawszy Niechludowa, zaczerwieniła się.
— A ja myślałem, że książę już wyjechał — przemówiła do niego.
— Prawie już wyjechałem — odparł Niechludow. — Lecz interesa mnie zatrzymują. Ja i tu przyjechałem w poważnej sprawie.
— Niech pan odwiedzi mamę. Ona bardzo pragnie pana widzieć — i czując, że skłamała, i że on jej kłamstwo zrozumiał, poczerwieniała jeszcze bardziej.
— Nie wiem czy zdążę — chmurno odpowiedział Niechludow, starając się zrobić taką minę, jakby nie zrozumiał jej rumieńca i zmieszania.
Missi nachmurzyła twarz i wzruszając lekko ramionami, zwróciła się do eleganckiego oficera, który odebrał z jej rąk próżną już filiżankę, i szczękając zgrabnie szablą o krzesła, przeniósł ją na drugi stół.
— Pan powinien także złożyć coś na ochronki.
— Ja się nie wzbraniani, owszem, całą swoją szczodrość zachowuję na tombolę.
— Tam dopiero ukaże się w całej swej potędze.
— Patrzcie, patrzcie, trzymam pana za słowo — zaśmiał się ktoś przekornie.
Dzień przyjęć udał się świetnie, i Anna Ignatiewna była w siódmem niebie.
— Mówił mi Mika, że pan jest zajęty w więźniami. Ja to doskonale rozumiem — mówiła do Niechludowa. — Mika (był to jej tłusty mąż Maslennikow) może ma swoje wady, ale pan wie, jaki on dobry. Wszyscy ci nieszczęśliwi więźniowie, to jego dzieci. On innym okiem się na nich nie patrzy. U est d’une bonté...
Tu przerwała, nie znajdując odpowiedniego wyrazu dla określenia bonté jej męża, i w tej samej chwili, uśmiechnięta, zwróciła się do wchodzącej, starej damy w fioletach. Porozmawiawszy, o ile nakazywała grzeczność towarzyska i zamieniwszy wiele pustych frazesów, Niechludow powstał i podszedł do Maslennikowa.
— Możesz mi poświęcić chwilkę czasu?
— Ależ naturalnie! O co chodzi?
— Przejdziemy tu.
Weszli do maleńkiego, japońskiego buduaru i siedli przy oknie.




LIV.

Je suis à vous. Chcesz palić. Tylko zaczekaj, żebyśmy tu nie naśmiecili — to mówiąc, przyniósł popielniczkę. — No, słucham.
— Mam do ciebie dwie prośby.
— Jakie?
Twarz Maslennikowa przybrała wyraz zmęczenia i nudy. Wszelkie ślady ożywienia pieska pokojowego, którego pan podrapał za ucho — znikły zupełnie. Z salonu dochodziły pojedyncze głosy.
Jakiś kobiecy głosik mówił: jamais, jamais, je ne croirais; a inny męzki opowiadał coś, powtarzając raz po raz: la comtesse Voronzoff i Victor Apraksine. Z innej strony dochodził tylko pomieszany gwar i śmiechy. Maslennikow, przysłuchując się temu, co się działo w salonie, słuchał Niechlndowa.
— Ja znów w sprawie tej kobiety — przemówił Niechludow.
— A tak, skazana niewinnie. Wiem, wiem.
— Jabym chciał, aby ją można było przenieść na posługaczkę do szpitala. Mówiono mi, że można tak zrobić.
Maslennikow wydął wargi i zamyślił się.
— No, przypuśćmy, że można — rzekł. — Ale ja się postaram o to, i jutro dam ci znać.
— Mówiono mi, że tam dużo chorych i potrzebne są posługaczki.
— No tak, tak. W każdym razie zawiadomię cię.
Z salonu dał się słyszeć ogólny, wesoły śmiech.
— To Wiktor — rzekł Maslennikow, uśmiechając się — chłopiec nadzwyczajnie złośliwy, gdy jest w humorze naturalnie.
— I jeszcze — ciągnął dalej Niechludow — obecnie w więzieniu siedzi 130 ludzi jedynie za to, że mają przetrzymane paszporty. Siedzą już tu miesiąc.
I opowiedział przyczynę, z powodu której ich więziono.
— Jakim sposobem dowiedziałeś się o tem? — spytał Maslennikow, a twarz jego wyrażała niezadowolenie i niepokój.
— Ja odwiedzałem oskarżonego i w korytarzu obstąpili mnie ci ludzie i prosili.
— Jakiego oskarżonego odwiedzałeś?
— Chłopa, którego niewinnie osądzono, i zamówiłem dla niego adwokata. Ale to nie o to chodzi. Ci ludzie niewinni zupełnie, trzymani w więzieniu jedynie dlatego, że mają przetrzymane paszporty i...
— To należy do prokuratora — przerwał niecierpliwie Maslennikow. — Mówisz o sądzie szybkim i sprawiedliwym. Obowiązkiem prokuratora jest zwiedzanie więzienia dla przekonania się, czy siedzą tam ludzie winni, czy niewinni. Ale ci panowie nic nie robią, tylko... grają w winta.
— Więc ty nic nie możesz na to poradzić? — chmurno spytał Niechludow, przypomniawszy sobie zdanie adwokata, że gubernator zwali winę na prokuratora.
— Ależ owszem, zrobię wszystko, co będzie można. Rozpatrzę sprawę natychmiast.
— Dla niej stokroć gorzej. C’est un souffre douleur — doleciał z salonu jakiś głos kobiecy.
— Tem lepiej i tamtą wezmę — dochodził z drugiej strony jakiś wesoły głos męzki, i szczery, młody śmiech kobiecy.
— Nie, nie, za nic — wpadło z innej strony.
— Widzisz tedy, że zrobię wszystko, co w mojej mocy — powtórzył raz jeszcze Maslennikow, gasząc papierosa białą ręką, zdobną w turkusowy pierścień. — A teraz chodźmy do pań.
— Jeszcze jedno — przemówił Niechludow, nie wchodząc do salonu i zatrzymując się we drzwiach. — Mówiono mi wczoraj w więzieniu, że paru aresztantom wymierzono karę cielesną. Czyż to prawda?
Maslennikow poczerwieniał.
— Ach i o tem wiesz? Nie, stanowczo, mon cher, ciebie nie można wszędzie puszczać, bo ciebie zawsze wszystko interesuje. No chodźmy już, chodźmy, Anette nas szuka — rzekł, biorąc Niechludowa pod ramię i zdradzając znów niezwykłe ożywienie, tak jak po wizycie ważnej figury, tylko teraz spojrzenie jego było raczej trwożne, niż radosne.
Niechludow wysunął szorstko swoje ramię z uścisku i nie kłaniając się i nie żegnając z nikim, chmurny przeszedł przez salon, dużą salę i nie zwróciwszy najmniejszej uwagi na lokajów, którzy na jego widok w przedpokoju zerwali się na równe nogi, wyszedł czemprędzej na ulicę.
— Co mu się stało? Coś ty mu powiedział? — pytała Anetta męża.
— To à la française — odezwał się ktoś.
— To chyba nie à la française, to prędzej à la zoulou.
— Tak, on zawsze był dziwakiem.
Ktoś z gości powstał i zaczął się żegnać, ktoś nowy nadjechał i rozmowy potoczyły się w dalszym ciągu; ogólnie podchwycono niewłaściwe znalezienie się Niechludowa, jako temat najmilszy i najłatwiejszy do rozmów na dzisiejszym jour-fixi’e.
Nazajutrz po bytności swojej u Maslennikowa Niechludow otrzymał od niego list, pisany wprawnym i śmiałym charakterem, na grubym, lśniącym papierze, z herbami i pieczęciami, w którym Maslennikow donosił mu, że napisał o to, aby Masłową przeniesiono do szpitala w charakterze posługaczki, i że prawdopodobnie życzeniu jego stanie się zadość. List kończył się słowami „kochający cię zawsze, starszy kolega”, a poniżej podpisu Maslennikow, widniał gruby i zadziwiająco sztuczny zakrętas.
— Dureń! — szepnął mimowoli Niechludow, przeczytawszy list, bo w jednem tem słowie „kolega”, czuł, że Maslennikow raczył zniżyć się aż do jego osoby, nie zważając na to, że poczytywał się za wielkiego człowieka. A chciał mu tem jeśli nie pochlebić, to pokazać przynajmniej, że jednak on nie tak bardzo pyszni się swoją wielkością, nazywając jego, Niechludowa, „kolegą.“




LV

Jednym z najbardziej rozprzestrzenionych po świecie przesądów jest ten, że każdy człowiek ma jedne, sobie tylko właściwe przymioty, że bywa człowiek dobry, zły, rozumny, głupi, energiczny, apatyczny i t. d. Ale w rzeczywistości tak nie jest. My możemy powiedzieć o człowieku, że częściej bywa dobrym, niż złym, częściej rozumnym, niż głupim, częściej energicznym, niż apatycznym i naodwrót; ale to będzie kłamstwem, jeśli my powiemy o jakimś pojedynczym człowieku, że jest zawsze dobrym lub rozumnym, a o drugim, że jest zawsze złym lub głupim. A my w naszych sądach popełniamy ten błąd i dzielimy ludzi tak właśnie, a nie inaczej. A to jest źle. Ludzie są jak rzeki: woda we wszystkich zda się jednaka, i jest jednaka, ale rzeka bywa to wązka, to bystra, to szeroka, to cicha, to czysta, to zimna, to mętna, to ciepła. Tak samo i z ludźmi. Każdy człowiek nosi w sobie zarodki wszystkich cnót i wad ludzkich, raz przejawiają się i królują jedne, kiedyindziej drugie, i często człowiek staje się niepodobnym do siebie, będąc jednak zawsze samym sobą. U niektórych ludzi przemiany takie następują po sobie nadzwyczaj szybko. I do nich właśnie należał Niechludow. Przemiany te spowodowane były tak przez fizyczne, jak i przez moralne przyczyny, I jedna z tych nagłych przemian w usposobieniu jego nastąpiła teraz.
Uczucie jasnej radości i jakby odrodzenia, które odczuwał po sądzie i pierwszem widzeniu się z Kasią, przeszło, znikło i zamieniło się, pod wpływem ostatniego widzenia się, w jakiś lęk i wstręt do niej.
Postanowił sobie, że jej nie porzuci, że nie zmieni swego zamiaru ożenienia się z nią, jeśli tylko ona tego zechce; lecz myśl ta była dlań męką.
Na drugi dzień po wizycie u Maslennikowa pojechał znów do więzienia, aby Kasię zobaczyć. Dozorca pozwolił na widzenie się z nią, ale nie w biurze, ani w sali adwokackiej, lecz w damskiej poczekalni. Dozorca tym razem był bardziej surowym i zimnym dla Niechludowa, niż poprzednio; widocznie po ostatniej jego rozmowie z Maslennikowem, nakazane były większe ostrożności z panem odwiedzającym.
— Widzieć się można — rzekł dozorca — tylko pieniędzy nie można dawać, jak już Pana prosiłem... A co do pozwolenia przeniesienia jej do szpitala, jak pisał jaśnie wielmożny pan, to możnaby to zrobić, i lekarz się na to zgadza. Tylko ona sama nie chce, powiada: A czy mnie to niewola sprzątać po parszywych! To proszę księcia pana taki naród — dodał.
Niechludow nie odrzekł nic, tylko prosił, aby mógł się prędzej zobaczyć. Dozorca wyprawił posługacza i Niechludow wszedł za nim do pustej zupełnie żeńskiej poczekalni.
Masłowa już tam była i wyszła z za kratek cicha i trwożna. Podeszła blizko do Niechludowa i unikając jego wzroku, wyszeptała:
— Proszę mi wybaczyć, Dymitrze Iwanowiczu, ja onegdaj mówiłam źle, bardzo źle.
— Nie moja rzecz przebaczać pani... — przerwał jej Niechludow.
— Ale zawsze... już tak... niech pan ranie zostawi — dodała po chwili i w skośnych jej oczach, gdy przelotnie spojrzała na niego, zabłysnął znów, jak się Niechludowowi zdawało, jakiś zły błysk.
— Dlaczego ja mam dać pani pokój?
— No, bo już tak.
— Dlaczego tak?
Ona spojrzała na niego znów tem, jak mu się zdawało, złem spojrzeniem.
— No, tak, ot, zostaw mnie pan, ja panu mówię szczerze. Ja nie mogę. Niech pan o tem całkiem zapomni — szeptała drżącemi wargami. — Naprawdę. Bo lepiej... powieszę się.
Niechludow czuł, że w tej odmowie była owa nienawiść dla niego, owa nieprzebaczona wina, ale było coś jeszcze więcej, to coś wielkie i ważne. To zupełnie spokojne potwierdzenie jej poprzedniej odmowy, co rozproszyło w duszy Niechludowa wszelkie wątpliwości i podejrzenia, i powrócił mu dawny poważny, uroczysty i radosny nastrój duszy.
— Kasiu, jak mówiłem, tak powtarzam raz jeszcze — przemówił niezwykle poważnie. — Ja proszę cię, abyś za mnie wyszła. A jeśli ty mnie nie chcesz i dopóki nie zechcesz, tak jak przedtem, będę tam, gdzie ty będziesz, i pojadę tam, kędy ciebie powiozą.
— To pańska dobra wola, ja nic więcej nie powiem — odparła i usta jej znów zadrżały lekko.
On także milczał, czując, że nie będzie miał siły mówić dłużej.
— Ja teraz jadę na wieś, a potem pojadę do Petersburga — przemówił nakoniec, opanowawszy wzruszenie. — Będę pamiętał o pani, o naszej sprawie i da Bóg, wyrok zostanie odwołany.
— A jak nie odwołają, to mi wszystko jedno. Jeśli nie za to, to za przeszłe życie należy mi ię kara — powiedziała i Niechludow widział, jak wielkim był jej wysiłek, aby powstrzymać cisnące się do oczu łzy.
— Cóż, widział pan Mieńszowa? — zapytała nagle, chcąc pokryć swe pomieszanie. — Prawda, że oni niewinni?
— Ja też tak sądzę.
— Taka miła starowina, taka dobra — ozwała się po chwili.
Niechludow opowiedział jej wszystko, co słyszał od Mieńszowa, i spytał jeszcze, czy jej czego nie brak, odpowiedziała, że jej nic nie potrzeba.
I znów zamilkli.
— A co do szpitala — rzekła nagle, obrzucając go spojrzeniem swych skośnych oczu — to... jeśli pan chce, to pójdę, a wódki... także pić nie będę.
Niechludow nie mówiąc nic, popatrzył jej w oczy. Oczy jej uśmiechały się.
— To bardzo dobrze — wyszeptał cicho.
Tak, ona jest zupełnie inna, inna istota — myślał Niechludow, doświadczając po dawnych wątpliwościach nieznanego mu dotąd zupełnie uczucia wiary — w potęgę miłości.




LVI.

Wróciwszy do dusznej izby więziennej, Masłowa, milcząc, zdjęła kaftan, siadła na tapczanie i opuściwszy ręce na kolana, zamyśliła się.
W izbie były tylko: suchotnica, Władimirska z małem dzieckiem, staruszka Mieńszowa i stróżka z dwojgiem dzieci. Córkę dyaka uznano wczoraj za chorą umysłowo i przeniesiono do szpitala. Reszta kobiet prała. Staruszka spała, leżąc na tapczanie; dzieci bawiły się na korytarzu, a drzwi stały otworem. Władimirska z dzieckiem na ręku i dozorczyni, robiąc pończochę i przebierając szybko palcami, podeszły do Masłowej.
— No, cóż, widzieliście się, gadaliście? — spytały obydwie.
Masłowa nie odrzekła nic, tylko patrząc bezmyślnie przed siebie, poruszała nogami ruchem jednostajnym.
— Cóż tak milczysz? — pytała stróżowa. — Tylko nie upadaj na duchu. Eh, Kaśka. No! — mówiła, przebierając jednocześnie szybko palcami.
Maslowa milczała.
— A nasze poszły prać bieliznę, powiadają, że naznosili dużo — mówiła Władimirska.
— Finaszka! — zakrzyknęła stróżka, wychyliwszy się za drzwi. — Gdzieś ty poleciał, ty postrzeleńcze.
I wyjąwszy jeden drut, zatknęła go w kłębek razem z pończochą i wyszła na korytarz.
W tej chwili dal się słyszeć w korytarzu szelest kroków, pomieszany gwar głosów kobiecych i weszły aresztantki do izby w łapciach na bosych nogach, każda niosła w ręku kołacza, a niektóre nawet po dwa. Fiedosia podeszła natychmiast do Masłowej.
— Cóż, albo nie dobrze? — spytała Fiedosia, patrząc miłośnie swemi jasnemi, niebieskiemi oczami na Masłową. — A to będziemy miały do herbaty — i zaczęła układać kołacze na półeczce.
— Cóż, rozmyślił się, nie chce się żenić? — spytała Korabiowa.
— Nie, nie rozmyślił się, ale ja go nie chcę — odparła Masłowa — i powiedziałam mu to sama.
— Ot głupia! — wykrzyknęła swym tubalnym głosem Korabiowa.
— Cóż, jak nie można żyć razem, to poco się żenić? — spytała Fiedosia.
— A przecie twój mąż idzie za tobą — wtrąciła stróżka.
— To i cóż, my po ślubie — odparła Fiedosia. — A jemu poco brać ślub, kiedy nie będzie żył z nią razem.
— Ot, głupia! Poco? Ożeni się z nią, to ją ozłoci.
— Mówił: gdzieby cię nie posłali, ja za tobą pojadę — powiedziała Masłowa.
— Pojedzie — to pojedzie, nie pojedzie — to nie pojedzie. Ja go prosić nie będę. Teraz jedzie do Petersburga starać się o sprawę. Niech jedzie, dla niego każdy minister — to krewny — ciągnęła dalej, tylko, że on mnie nic nie obchodzi.
— „Wiadoma rzecz! — ozwała się nagle Korabiowa, rozwiązując swój worek i myśląc najwidoczniej o czemś innem. — Cóż, napijemy się wódki?
— Pijcie zdrowi — odparła Masłowa. — Ja nie będę.




CZĘŚĆ DRUGA.



I.

Wyrok senatu w sprawie Masłowej miał zapaść najprędzej za jakieś parę tygodni. W razie niepomyślnego obrotu sprawy w senacie Niechludow zamierzał jeszcze podać prośbę do Cesarza, jak mu doradzał jego adwokat. W razie jednak, gdyby odwołanie się do najwyższej instancyi zawiodło, co jest, jak utrzymywał adwokat, bardzo możliwe, trzeba było być gotowym na wszystko, nawet na bezzwłoczny wyjazd z Masłową na Syberyę, co było niezłomnem postanowieniem Niechludowa. A że partya więźniów, do której należała Masłowa, wyruszyć mogła w pierwszych dniach czerwca, więc należało przedtem pojechać na wieś dla uregulowania interesów.
Niechludow przedewszystkiem wyruszył do wsi Kuźmińskie, majątku słynnego z czarnoziemu, zkąd główne pobierał dochody. Będąc jeszcze dzieckiem, a potem wyrostkiem, przebywał czas jakiś w tych stronach. Jako dorosły młodzieniec był tu tylko dwa razy i to na krótko. Ostatnim razem na usilne prośby matki przywiózł administratora Niemca i powierzył mu całe gospodarstwo, domyślał się więc aż nadto dobrze stanu majątkowego i stosunku włościan do takzwanej administracyi, t. j. do pełnomocnika i rządcy. Stosunek włościan do właściciela majątku był taki, że włościanie zależeli w zupełności od zarządu, Niechludow wiedział o tem doskonale jeszcze za studenckich swoich czasów, kiedy wyznawał i zasady[1] Henryka Georgea i na podstawie tych zasad, rozdał już był swój majątek ojcowski między włościan. Prawda, że po odsłużeniu wojskowości, gdy przywykł do wydawania co najmniej 20 tysięcy rocznie, wszystkie te piękne zasady i idee przestały dlań, istnieć, poszły w zapomnienie i nie tylko nie zadawał sobie pytania, zkąd matka bierze dla niego pieniądze, lecz wprost myśleć o tem nie chciał. Ale śmierć matki i konieczność zajęcia się swoim majątkiem, to jest ziemią, znów zbudziła w nim pytanie: jaki jest stosunek jego i obowiązki względem własności ziemskiej? Dawniej może byłby sobie powiedział, że nie czuje się na siłach zmienienia całego istniejącego dotychczas porządku, że nie on rządzi majątkiem i po jakimś czasie uspokoiłby się, pobierając w dalszym ciągu dochody. Teraz jednak postanowił działać inaczej. Chociaż czekała go może daleka podróż na Sybir i zawiłe i trudne stosunki z więźniami, gdzie pieniądz stanowi wszystko, on jednak nie może zostawić tak całej tej sprawy i powinien, chociażby z uszczerbkiem dla siebie, zmienić dotychczasowy porządek rzeczy. Dlatego też postanowił nie gospodarować samemu, lecz wypuścić ziemię w dzierżawę chłopom, po przystępnej cenie, a tem samem dać im niezależność zupełną od administratora. Niechludow niejednokrotnie porównywając w myśli właściciela ziemskiego z posiadaczem dusz, przyrównywał tem samem owo rozdanie włościanom ziemi, zamiast obrabiania jej robotnikiem, do tego, co czynili właściciele niewolników, przenosząc chłopów z pańszczyzny na czynsz. To nie było całkowite rozwiązanie zadania, to był tylko jeden krok naprzód w tej sprawie, było to przejściem, z bardziej prostej do mniej prostej formy władania ludźmi.
Tak też zamyślał postąpić.
Niechludow przybył do Kuźmińska około południa; chcąc przyjechać jaknajskromniej, nie telegrafował do dworu o powóz, lecz najął na stacyi tarantasik, zaprzężony parą koni.
Woźnica, młody jeszcze chłopiec w ruskim płaszczu, suto poniżej stanu fałdowanym, siedział bokiem na koźle i tem ochotniej rozmawiał z panem, bo podczas ich całej rozmowy podbita, ślepa, siwa kobyła i podpalana, dychawiczna, pociągowa, mogły iść stępa, a im się zawsze tego zachciewało.
Woźnica rozprawiał długo i szeroko o administratorze kuźmińskim, nie wiedząc o tem, że wiezie właściciele, ale Niechludow umyślnie nie objaśniał go.
— Szcwany niemiec — prawił, obróciwszy się bokiem do siedzenia i przeginając to z wierzchu, to od spodu długie biczysko; — trójkę sprzągł, jak się patrzy, ta i wyjedzie ze swoją gospodynią — i goń wiatr w polu! Zimą, na Boże Narodzenie, była choina we dworze, ja także gości woził; pięknie ubrana była. I w guberni takiej nie ujrzysz! Naściągał pieniędzy, aż strach! Ha, cóż to mu źle? wszystko jego! Powiadają, że piękny majątek kupił.
Niechludow myślał w duchu, że jest mu zupełnie obojętnem to, jak Niemiec zarządza jego majątkiem i jakie ciągnie zeń zyski. Lecz opowiadanie woźnicy w pofałdowanym płaszczu nie było mu miłe.
Rozkoszował się pięknym wiosennym dniem, siwemi obłokami, co od czasu do czasu przesłaniały słońce, i polami, nad któremi unosiły się skowronki, i lasami okrytemi już na wierzchołkach świeżą, jasną zielenią, i łąkami, kędy się pasły stada koni, i świeżo zaoranemi polami i coś mu się przypomniało i coś majaczyło, jakieś wspomnienie przykre i, kiedy pytał sam siebie, co to, natenczas dźwięczała mu w uszach opowieść, jak Niemiec gospodaruje w Kuźmińsku.
Przyjechawszy na miejsce i zająwszy się interesami, Niechludow zapomniał o tem przykrem uczuciu.
Przegląd kancelaryjnych gospodarskich ksiąg i rozmowa z rządcą, który w całej swej naiwności opowiadał o dogodnościach, jakie płyną z powodu, Że chłopi otoczeni są zewsząd, pańską ziemią, jeszcze bardziej utwierdził Niechludowa w zamiarze rozdania im wszystkiej swej ziemi. Z kancelaryjnych ksiąg i z rozmowy z pisarzem dowiedział się, że dwie trzecie lepszej polnej ziemi, tak jak i dawnemi czasy, obrabiano swoim robotnikiem i swojemi narzędziami, pozostałą zaś trzecią część obrabiano chłopami najętymi, płacąc po pięć rubli za dziesięcinę. To jest za pięć rubli włościanin zobowiązywał się trzy razy ziemię orać, trzy razy nawozić i zasiać dziesięcinę, potem skosić, albo zżąć, związać i zwieść do gumna, to jest wypełnić robotę, wartującą, płacąc jak najtaniej najemnemu robotnikowi, po dziesięć rubli za dziesięcinę. Ale chłopi odrobkiem płacili za wszystko to, co potrzebowali z kancelaryi i to po cenie najdroższej. Płacili pracą za pastwisko, za las, za każdy korzec kartofli i prawie wszyscy byli zadłużeni. Więc za ziemię, oddawaną do uprawy włościanom, brano za dziesięcinę cztery razy więcej, niżeli wynosiła wartość tejże ziemi rachując rocznie po 5 procentów od sta.
Wiedział o tem Niechludow i przedtem, teraz jednak uderzyło go to wszystko, jako rzecz zupełnie nowa i tylko dziwił się samemu sobie i wogóle ludziom, znajdującym się w podobnem położeniu, że nie widzą całej nienormalności i niesprawiedliwości takiego stosunku.
Dowody, stawiane przez rządcę na to, jak za bezcen trzeba będzie sprzedać cały inwentarz, jak chłopi wyjałowią i wyniszczą ziemię, i jak wogóle Niechludow dużo straci na sprzedaży ziemi chłopom, utwierdziły bardziej Niechludowa w mniemaniu, że rozdając ziemię chłopom i pozbawiając siebie większej części dochodu, spełnia dobry uczynek.
Postanowił więc zakończyć sprawę natychmiast. Zebrać i sprzedać zasiewy, rozprzedać cały inwentarz i niepotrzebne budynki, ale to wszystko miał uczynić rządca po jego wyjeździe.
Na teraz prosił tylko rządcy, aby kazał zwołać jutro włościan, z trzech wsi graniczących z Kużmińskiem, bo chciał im oznajmić o swoim zamiarze i ułożyć się o cenę dzierżawy.
Z uczuciem zwycięztwa i dumy ze swej stanowczości względem rządcy i gotowości poświęcenia dla włościan Niechludow opuścił kancelaryę; rozmyślając nad interesami, przechadzał się wokoło domu, między zapuszczonemi kwietnikami i klombami, po zarośniętym przez cykoryę i chwasty lawn-lennisie, i po lipowej alei, gdzie zwykle chodził palić cygaro i gdzie trzy lata temu flirtował ze śliczniutką, goszczącą u nich Kizimową. Obmyśliwszy wkrótce, co ma jutro powiedzieć chłopom, Niechludow powrócił do rządcy i obgadawszy raz jeszcze, przy herbacie, w jaki sposób ma zlikwidować całe gospodarstwo, zupełnie spokojny i zadowolony ze swego dzieła wszedł do przygotowanego dlań gościnnego pokoju.
Był to pokój niewielki, czysty, na ścianach wisiały obrazy z widokami Wenecyi, a między dwoma oknami było lustro, nieco dalej widniało czyste, wygodne łóżko i stolik z zapałkami, gutenachtem do gaszenia świecy i szklanka wody. Na wielkim stole pod lustrem stał otwarty kufer Niechludowa, zkąd wyzierał podróżny necessaire i książki, które wziął z sobą; jedna z nich ruska, jakieś poważniejsze dzieło sądowe, niemiecka, oraz angielska, traktująca o tejże samej kwestyi. Niechludow wziął je z zamiarem czytania w wolnych chwilach swej podróży, lecz teraz, spojrzawszy na nie, poczuł, że odbiegł daleko od tych zagadnień i umysł jego zajmowało zupełnie coś innego.
W kącie pokoju stał staroświecki fotel z czerwonego drzewa z inkrustacyami i widok tego fotelu, stojącego niegdyś w sypialni matki, obudził w jego duszy jakieś nowe, najzupełniej niespodziane uczucie. Zrobiło mu się smutno i żal tego domu, który rozwali się i pójdzie w gruzy, i ogrodu, co zapuszczony zdziczeje, i lasu, co padnie pod siekierą, i wszystkich tych starych zabudowań, stajen, szop, składów, narzędzi, koni, krów, które wiedział, z jakim trudem były zgromadzone i utrzymywane przez lat tyle.
Przedtem zdawało mu się, że przyjdzie mu z łatwością wyrzec się tego wszystkiego, lecz teraz żal mu było nie tylko tego, ale i ziemi, i tej połowy dochodu, który byłby mu się tak przydał obecnie.
I w tej chwili zjawiło się na usługi rozumowanie i sądy, z których wypadło, że nie należy rozdawać, ot tak sobie, ziemi chłopom i niweczyć własnego gospodarstwa.
— Osiąść na ziemi nie mogę. A nie gospodarując samemu, w żaden sposób takiego gospodarstwa utrzymać nie potrafię; prócz tego wyjeżdżam na Sybir, ani majątek, ani dom nie są mi potrzebne — mówił jeden głos. — Tak, wszystko to prawda — prawił głos drugi — ale ty całe życie nie będziesz na Syberyi.
A jeśli się ożenisz, to możesz mieć dzieci. I jeśli odziedziczyłeś majątek zagospodarowany porządnie, to takim musisz go oddać. Są obowiązki względem ziemi. Rozdać, zniweczyć wszystko, to łatwo, ale, stworzyć coś nowego, to trudno, bardzo trudno. Najpierw musisz obmyślić swoje przyszłe życie i postanowić, co dalej będziesz z sobą robił i stosownie do tego rozporządzić swoją osobistą własnością. Następnie, czy to, co robisz, robisz z wewnętrznego przekonania, czy tylko robisz to dla ludzi, dlatego, aby się pochwalić przed nimi — pytał sam siebie Niechludow i nie mógł nie przyznać tego, że gadania i sądy ludzkie mają wpływ na jego postanowienie.
Im dłużej myślał, tem więcej powstawało w umyśle jego zapytań i zagadnień, coraz trudniejszych, coraz bardziej zawikłanych. Ażeby przerwać te rozmyślania, położył się na wygodnej pościeli i chciał zasnąć, aby jutro, z wypoczętą głową i świeżym umysłem, rozwiązać zagadnienia, w które się teraz zaplątał. Ale długo nie mógł zasnąć; z otwartych okien razem ze świeżym podmuchem wiatru i światłem księżyca wlewało się całą falą rechotanie żab, przerywane od czasu do czasu dalekim śpiewem słowików, co zawodziły w głębi parku, a jeden śpiewał tuż pod oknem w kępie rozkwitłych bzów. Słuchając słowików i chóru żab, Niechludow przypomniał sobie muzykę córki nadzorcy; i przyszła mu na myśl Masłowa i stanęła jak żywa ze swemi drżącemi ustami, które tak drżały jak drżał chór rechotających żabek, kiedy mówiła: „niech pan o tem zapomni“. Potem Niemiec-rządca zaczął schodzić do żab. Trzeba było go zatrzymać, ale on nie tylko schodził, ale zmienił się nagle w Masłową i zaczął drwić z niego: „Ja katorżna, a pan kniaź“. Nie, nie poddam się, myślał Niechludow, i ocknął się i spytał siebie: Cóż, dobrze, czy źle robię? Nie wiem... jutro zobaczę?“ I on sam zaczął schodzić tam, kędy zeszedł Niemiec-rządca i Masłowa i na tem skończyło się półsenne widzenie.




II.

Nazajutrz Niechludow obudził się około dziewiątej rano. Młody chłopak, który mu usługiwał, posłyszawszy szelest w pokoju pana, wniósł ostrożnie jego buciki, tak błyszczące i wypucowane, jak nigdy, oraz zimną, czystą, źródlaną wodę do mycia. Wychodząc oznajmił, że chłopi już poczynają się schodzić. Niechludow wyskoczył z łóżka i otrząsnął się. Wczorajszych myśli i żalów, po utraconej ziemi i gospodarstwie, ani śladu. Nawet wspomnienie o nich było mu nieswoje i dziwne. Począł się ubierać pośpiesznie, radując się dziełem, jakie miał rozpocząć i jakby mimowoli chełpiąc się niem.
Z okna jego pokoju widać było zarosły przez cykoryę i chwasty plac tennisowy, gdzie według rozkazu rządcy, zbierali się włościanie. Nienapróżno wczoraj z wieczora rechotały żaby. Dzień był pochmurny. Z rana szedł cichy ciepły deszczyk, pozostawiając krople drobne na liściach, krzach i trawie. Przez otwarte okna wpływała fala świeżego powietrza, przynosząc z sobą zapach młodych traw i ziemi przesiąkniętej deszczem. Niechludow ubierając się, wyjrzał parę razy przez okno, i patrzył jak chłopi gromadzą się na placyku. Schodzili się pomału jedni za drugimi, witając się i stawali wokoło gwarząc.
Rządca, tęgi, muskularny mężczyzna, w krótkiej kurtce z wysokim, zielonym kołnierzem i dużemi wyłogami, przyszedł oznajmić Niechludowowi, że już się wszyscy zebrali, ale poczekają, bo może przedtem Niechludow napije się kawy lub herbaty, bo i to i to jest gotowe.
— Nie, ja najpierw do nich wyjdę — odparł Niechludow, doznając w tej chwili zupełnie nieoczekiwanego uczucia nieśmiałości i wstydu, na myśl o czekającej go rozprawie z włościanami.
Szedł spełnić to marzenie chłopów, o którem może nawet myśleć nie śmieli. Szedł oddać im za nizką cenę grunta, czynił im przeto dobrodziejstwo, a było mu czegoś wstyd i nieswojo. Kiedy zbliżył się do zgromadzonych chłopów, i odkryły się i pochyliły przed nim te wszystkie płowe, czarne i siwe głowy, zmieszał się tak, że długo nie mógł słowa przemówić. Deszczyk drobny padał ciągle i zostawiał krople na odsłonionych głowach i na brodach, i na sukmanach chłopskich. Chłopi patrzyli na pana i czekali, co on im powie, ale pan zmięszał się tak, że nic nie mógł powiedzieć. Przykre milczenie przerwał spokojny, pewny siebie Niemiec-rządca, uważając się za znawcę ruskiego chłopa i mówiący poprawnie, czysto po rusku. Tęgi ten i wypasiony mężczyzna, równie jak i sam Niechludow, stanowili wyraźny kontrast ze szczupłemi pomarszczonemi twarzami i wystającemi z pod kaftanów chudemi łopatkami chłopów.
— Książę chce wam zrobić dobrodziejstwo, ziemię oddać, tylko, że wyście tego nie warci — przemówił Niemiec.
— Jakże my nie warci, Wasylu Karłowiczu, a czyśmy to nie pracowali? My kontenci byliśmy z nieboszczki pani, Boże świeć nad jej duszą, a i młody książę o nas nie zapomina — zaczął mówić rudawy chłop.
— My nie skarżymy się na panów, tylko ciasno nam i bieda — mówił drugi chłop z twarzą szeroką i długą, rzadką brodą. — Żyć trudno.
— Ja po to was wezwałem, bo zamierzam, jeśli na to przystaniecie, rozdać wam wszystką ziemię — przemówił Niechludow.
Chłopi milczeli, jakby nie zrozumieli lub nie wierzyli temu, co im mówiono.
— Niby w jakich zamiarach oddać nam ziemię? — spytał jeden, lat średnich, chłop, w odziewadle.
— Wypuścić wam w dzierżawę po nizkiej cenie.
— Doskonała rzecz — przemówił jakiś stary.
— Tylko, żeby nie była wielka zapłata — ozwał się drugi.
— Czemu nie brać ziemi? — My tego zwyczajni, z ziemi żyjemy!
— Panu lepiej, tylko, aby pieniądze wziąć i tyle kłopotu! — ozwały się głosy.
— Wasza rzecz — mówił Niemiec — żebyście pracowali i porządek utrzymywali.
— Eh! co tu gadać, Wasylu Karłowiczu — przemówił chudy, z ostrym, wydatnym nosem, starzec. — Ty powiadasz, dlaczego konie w szkodzie, a kto je puszcza w szkodę, ja dzień z dnia pracuję jak rok długi, namachać się kosą, albo co, ta i w nocy zasnę, a koń w twoim owsie, więc ty ze mnie skórę drzesz za to.
— A wybyście ładne porządki zaprowadzili.
— Dobrze wam mówić porządek, na wszystko sił nie starczy — wtrącił wysoki, czarniawy chłop, cały obrosły włosami.
— A toć ja wam przecież mówiłem, żebyście ogrodzili.
— A ty nam lasu daj — wystąpiwszy z gromady, przemówił mały, niepozorny człowieczek. — Ja latem chciałem zagrodzić, zrąbałem chrustu, toście mnie na trzy miesiące do zamku wpakowali na brud i robactwo. Oto piękniem zagrodził.
Der ersste Dieb im Dorfe — przemówił po niemiecku rządca. — Każdego roku był przyłapywany w lesie na kradzieży. Ja ciebie nauczę szanować cudzą własność — mówił rządca.
— A czyż my ciebie nie szanujemy? — odezwał się stary chłop. — My ciebie musimy szanować, bo my w twoich rękach, ty z nas postronki kręcisz, ot co!
— No, kochanku, was trudno skrzywdzić, albo wybyście nie skrzywdzili?
— Jakże to, skrzywdzili? A przeszłego roku nie rozbiłeś mi gęby, i wszystko uszło. Z bogatym próżno po sądach się włóczyć, nic nie wskórasz.
— A ty rób, co do ciebie należy.
Zaczął się widocznie spór, w którym obie strony uczestniczące nie wiedziały dobrze, co mówią i dlaczego tak mówią, a nie inaczej. Niechludow zdołał wreszcie sprowadzić rzecz całą do obchodzącej go sprawy dzierżawy ziemi, aby ustanowić cenę i terminy wypłat.
— Jakże będzie z podziałem ziemi? Chcecie, czy nie? I jaką dacie zapłatę, jeśli wypuszczę cały obszar ziemi?
— Pański towar, niech pan powie cenę.
Niechludow naznaczył zapłatę. Jak zwykle bywa, chłopi nie zważając na to, że cena, jaką naznaczył Niechludow, była znacznie niższa od tej, którą zwykle płacili, zaczęli się targować, mówiąc, że to za drogo. Niechludow spodziewał się, że jego projekt przyjęty zostanie z radością, ale w całej gromadzie nie było nawet jednego uczucia zadowolenia. Tylko potem Niechludow mógł zauważyć, że zamiar jego był im wygodny, bo kiedy zaczęto mówić o tem, kto weźmie ziemię, czy wszyscy wogólności, czy tylko wybrana gromadka, zaczęły się spory między chłopami, co chcieli wykluczyć z grona dzierżawców ubogich i niewypłacalnych, lecz ci ostatni zawzięcie bronili swych praw. Nakoniec dzięki rządcy, ustanowili cenę i terminy wypłat. Chłopi, rozprawiając żywo i gestykulując, poszli ku wsi drogą pod górę, a Niechludow powrócił do kancelaryi układać razem z rządcą projekt umowy.
Wszystko ułożyło się tak, jak tego chciał i oczekiwał Niechludow: chłopi dostali ziemię o 30 procent taniej, niźli wszelkie dzierżawy w okolicy. Jego dochody zmniejszyły się o połowę, ale i tak były aż nadto dlań wystarczające, zwłaszcza dodając do tego sumę, którą dostał za las i która miała być odebrane ze sprzedaży inwentarza. Niby wszystko ułożyło się pięknie i dobrze, a Niechludowowi było czegoś smutno, i tęskno, i wstyd.
Widział doskonale, że chłopi, chociaż nawet niektórzy błogosławili go, ale byli niezadowoleni i widocznie spodziewali się czegoś więcej. I stanęło na tem, że siebie pozbawił dochodu i chłopom nie dał tego, czego oczekiwali.
Na drugi dzień umowa prywatna była podpisaną i odprowadzony przez starych chłopów, składających, radę, Niechludow, z nieprzyjemnem uczuciem czegoś niedokończonego, siadł w szykowną, jak mówił furman z kolei, potrójną kolaskę rządcy i ruszył na stacyę, żegnając się z chłopami, którzy z powątpiewaniem i niezadowoleniem kiwali głowami.
Niechludow był niekontent z siebie. Ale dlaczego, nie wiedział sam, a było mu ciągle czegoś markotno i czegoś wstyd.




III.

Z Kuźmińskiego Niechludow pojechał do Panowy, majątku, odziedziczonego po śmierci ciotek, tam właśnie, gdzie po raz pierwszy ujrzał Kasię. I w tym majątku chciał przeprowadzić całą sprawę z ziemią tak, jak przeprowadził w Kuźmińskiem; prócz tego chciał jeszcze zasięgnąć bliższych wiadomości o Kasi i o ich dziecku, czy prawda, że umarło i w jaki sposób?
Do Panowy przyjechał rano i pierwsza rzecz, która mu się rzuciła w oczy, było to zniszczenie ogromne i opuszczenie wszystkich budynków, a szczególniej samego dworu. Dach blaszany, dawno nie malowany, zjadła rdza, w niektórych miejscach pozadzierana była blacha, widocznie przez burze i wiatry, deski, któremi był dom otoczony, w niektórych miejscach były obdarte przez ludzi, osobliwie tam, gdzie trzymały się najsłabiej, i przez szpary widniały zardzewiałe gwoździe. Oba ganki, frontowy i szczególniej dla niego pamiętny ten od tyłu, pogniły i rozleciały się, niektóre okna były zabite deskami, a oficyna, w której mieszkał ekonom, i kuchnia, i stajnia, wszystko było pochylone, nadgniłe i chwiejne.
Jedynie ogród nietylko, że nie opustoszał, ale przeciwnie, rozrósł się i teraz cały stał w kwieciu; w dali wyglądał jak biały obłok od kwiatów czereśni, jabłoni i śliw. I bzy kwitły tak samo, jak wtedy, czternaście lat temu, kiedy za temi krzewami bzu Niechludow bawił się w chowanki z ośmnastoletnią Kasią, i upadłszy, poparzył się pokrzywą.
Topola, posadzona około domu przez Zofię Iwanownę, która wtedy sterczała, jak pniak, wyrosła na wielkie drzewo i stała teraz okryta cała puszystemi, jasno-żółtemi kotkami i baśkami. Rzeka wezbrała i woda szumiała w szluzach w młynie. Na łące za rzeką pasło się pstre, pomieszane bydło chłopskie.
Rządca, niedouczony seminarzysta, z uśmiechem wyszedł na ganek powitać Niechludowa, i nie przestając się uśmiechać, poprowadził Niechludowa do kancelaryi i uśmiechając się ciągle wielce obiecującym uśmiechem, znikł za przepierzeniem. Wkrótce za przepierzeniem dały się słyszeć przytłumione szepty, a potem wszystko umilkło. Furman dostał pieniądze na herbatę i odjechał; zrobiło się zupełnie cicho.
Po chwili pod oknem przebiegła bosa dziewczynka w wyszywanej koszuli, a w ślad za nią pobiegł chłop jakiś w ciężkich łapciach.
Niechludow siadł przy oknie, patrzył na ogród i słuchał. Przez małe, kwadratowe okienko wpływało świeże, wiosenne powietrze, przesiąknięte zapachem zoranej ziemi, wietrzyk odgarniał włosy z czoła Niechludowa i szeleścił kartkami, leżącemi na porysowanej futrynie.
Na rzece „trapa-tap, tra-pa-tap,” na wyścigi jedna przez drugie stukały kijanki bab i dźwięki te rozchodziły się po gładkiej, błyszczącej w słońcu powierzchni rzeki, a zdala słychać było miarowy szum w młynie.
I wspomnienia zaczęły się cisnąć tłumnie do głowy Niechludowa i wspomniał sobie, że dawno już, dawno, kiedy był jeszcze młodym i niewinnym, słuchał odgłosu kijanek po mokrej bieliźnie i tego miarowego szumu kół młyńskich, i tak, jak teraz, wietrzyk wiosenny odgarniał mu włosy ze spotniałego czoła i szeleścił kartkami na porysowanem nożem oknie.
I on nietylko wyobrażał sobie, że jest osiemnastoletnim chłopcem, jakim był wtedy, ale uczuł się teraz takim samym, z tą świeżością umysłu, z tą czystością myśli i uczuć, i chęcią do wielkich czynów. Ale że to było tylko snem, czy marzeniem i Niechludow był przekonany w głębi duszy, że rzeczywiście tak nie jest, więc zrobiło mu się czegoś smutno i bardzo smutno.
— Kiedy wielmożny pan zechce co zjeść? — spytał rządca, uśmiechając się.
— Kiedy pan chce, ja nie jestem głodny. Pójdę nawet teraz przejść się po wsi.
— A możeby pan zechciał dom obejrzeć, wszystko jest w porządku. Proszę tylko zobaczyć, jeśli cośkolwiek...
— Nie, później, a teraz proszę mi powiedzieć, czy jest we wsi kobieta — Matrena Charina? To była ciotka Kasi.
— A jakże, mieszka we wsi, ale nigdy nie mogę się z nią spotkać. Szynk trzyma, czasem chcę babę wyrzucić, ale jak przyjdzie co do czego, to żal; stara, już ma wnuków kilkoro — prawił rządca z jednakowym uśmiechem, wyrażającym chęć przypodobania się dziedzicowi, i pewność, że Niechludow tak jak i on zapatruje się na daną kwestyę.
— Gdzie ona mieszka? Chciałbym ją odwiedzić.
— Aż na końcu wsi, z tamtego końca trzecia chata. Po lewej ręce będzie murowana chata, a za murowanką zaraz jej chałupa stoi. Albo najlepiej, to ja księcia poprowadzę — dodał rządca, uśmiechając się radośnie.
— Nie, dziękuję, ja sam znajdę, a pan niech każę powiedzieć chłopom, żeby się zgromadzili; chciałbym z nimi porozumieć się o ziemię — odparł Niechludow, zamierzając ukończyć układy z włościanami tak, jak w Kuźmińskiem, i jeśli można, to dziś wieczorem jeszcze.




IV.

Wyszedłszy za bramę, na ścieżce, idącej przez wygon, porosły bobkowem zielskiem i bylicą, Niechludow spotkał powracającą z wioski dziewczynkę w pstrej spódniczce i w kolczykach, która biegła żwawo, przebierając grubemi, bosemi nogami. Lewą ręką machała zawzięcie, ułatwiając sobie bieg, prawą zaś silnie przyciskała do boku czarnego koguta. Kogut, z wielkim, chwiejącym, czerwonym grzebieniem, zdawał się być zupełnie spokojnym i zadowolonym ze swego losu i od czasu do czasu tylko to wyciągał, to kurczył czarną swą nogę, czepiając się pazurami fartuszka dziewczynki. W miarę, jak dziewczyna zbliżała się do dziedzica, bieg jej wolniał i przeszedł w powolny krok. Zrównawszy się z Niechludowem, stanęła i rozmachnąwszy w tył głowę, pokłoniła mu się nizko, czekając aż ją minie i dopiero wtedy pobiegła cwałem do dworu.
Schodząc do studni, Niechludow spotkał jeszcze starą babę, w brudnej konopnej koszuli, która na zgarbionych plecach niosła dwa pełne wody ciężkie wiadra. Stara postawiła ostrożnie wiadra i tak samo, jak dziewczynka, z rozmachem wstecz, pokłoniła się panu.
Za studnią rozpoczynała się wieś. Dzień był jasny, upalny; już o dziesiątej słońce paliło, po niebie wlokły się leniwo obłoki, przesłaniając od czasu do czasu słońce.
Ponad drogą unosiła się ostra, przenikliwa, nieprzyjemna woń nawozu, zalatująca z wozów jadących pod górę, po wyjeżdżonej, gładkiej drodze, a głównie z rozkopanych nawozów po dziedzińcach chat i z wrót, otwartych na oścież, którędy przechodził Niechludow.
Chłopi, idący pod górę za wozami, boso, w koszulach i spodniach, pochlapanych gnojówką, oglądali się za wysokim, tęgim panem, w popielatym kapeluszu z jedwabną, błyszczącą w słońcu wstążką, który szedł drogą, w górę wioski, podpierając się błyszczącą, sękatą laską, o lśniącej rękojeści.
Powracający z pola chłopi, trzęsąc się na drabinach pustych wozów, zdejmowali czapki i z podziwem przeprowadzali oczami niezwykłego gościa, idącego wiejską drogą.
Baby wychodziły przed wrota i wyzierały z za węgłów chat, pokazując sobie wzajemnie pana i śledząc za nim ciekawie.
Mijając czwarte wrota, Niechludow musiał się zatrzymać, bo wóz wyjeżdżający, skrzypiąc przeraźliwie, zagrodził mu drogę. Wóz był naładowany uklepanym nawozem, na wierzchu zaś leżała rogóżka do siedzenia widocznie. Sześcioletni chłopczyk boso szedł za wozem. Młody chłop w łapciach, stąpając szeroko, wyganiał konia za wrota. Chudy, kosmaty źrebak wyskoczył za wrota, lecz zląkłszy się Niechludowa, wpadł na wóz i obijając sobie nogi o koła, wypadł przed wrota, wymijając matkę, która, zaniepokojona, zarżała ciche. Drugiego konia wyprowadzał chudy, ale krzepki jeszcze dziad w drelichach i długiej, brudnej koszuli, z pod której sterczały chude żebra.
Kiedy konie wydostały się na ubitą drogę, stary zwrócił się ku wrotom i pokłonił się nizko Niechludowowi.
— Panicz musi dziedziczek naszych krewniak, co?
— A tak, tak.
— No, to witamyż ciebie; cóż przyjechał widać popatrzeć? — zagadnął stary, widocznie gaduła.
— Tak, tak. No, cóż tam u was słychać, jak wam się powodzi? — spytał Niechludow, nie wiedząc, jak zacząć rozmowę.
— Jakie tam nasze życie! Wiadomo, kiepskie życie — mówił, przeciągając śpiewnie, stary, ochotny do gawędki.
— Dlaczego powiadacie, że liche życie? — pytał Niechludow, wchodząc we wrota.
— Ot, jakie życie? Psie życie — ciągnął dalej stary, idąc za Niechludowem na uprzątnięte już miejsce pod strzechą.
Niechludow wszedł za nim pod okap.
— Ot, w chacie u mnie siedzi 12 dusz — mówił stary, wskazując na dwie kobiety, które w zawiązanych chustkach na głowie, podkasane wysoko, z łydkami do połowy zabryzganemi gnojówką, stały z widłami przed pełnym nawozu chlewem. — Co miesiąc weź, kup 6 pudów mąki, a zkąd ich brać?
— A waszego zboża wam nie wystarcza?
— Swojego? — przerwał stary, uśmiechając się pogardliwie. — Moja ziemia wystarczy na troje dusz, a od zeszłego roku narżnęlim osiem kop wszystkiego, ta i do Bożego Narodzenia ledwie starczyło.
— No, a jakże wy sobie dajecie radę?
— Ha, radzim sobie, ot, jednego syna na zarobek wysłałem, i u samego wielmożnego pana pieniędzy się pożyczyło trocha. I ot, do zapust wszystko poszło, a tu jeszcze podatki nie zapłacone.
— A ileż płacicie podatków?
— Z mojej chaty 17 rubli wychodzi. Oj, życie, to życie, nie daj Boże, nie wiedzieć, jak już wykręcać się, i rady nie staje, i głowy nie staje.
— A można wstąpić do waszej izby? — spytał Niechludow, postępując naprzód przez podwórko i z oczyszczonego miejsca, brnąc przez nietknięty jeszcze i ledwie rozgarnięty widłami żółty, cuchnący nawóz.
— A dlaczegoby nie, chodźcie.
I grzęznąc bosemi nogami po gnojówce, przeciekającej mu aż między palcami, wyprzedził Niechludowa i otworzył mu drzwi do izby.
Baby poprawiły chustki na głowach, opuściły spódnice i z przestrachem spoglądały na pięknego pana, ze złosemi spinkami w rękawach koszuli, wchodzącego do ich chaty.
Z izby wyskoczyło dwoje dziewcząt w koszulinach.
Schyliwszy się nieco i zdjąwszy kapelusz, Niechludw wszedł do sieni, a następnie do izby, zkąd wionął na niego zapach kwaśnego jadła. W izbie stały dwa tkackie warsztaty. Przy kominie gotowała stara baba, z zakasanemi wysoko rękawami na chudych, żylastych rękach.
— Ot, pan nasz i dziedzic, przyszedł do nas w gościnę — oznajmił stary.
— A prosimy, łaskawie prosimy — odezwała się przyjaźnie stara, ściągając zakasane rękawy.
— Chciałem zobaczyć, czem się żywicie, jak mieszkacie — rzekł Niechludow.
— Ot, tak żyjemy, jak widzisz. Izba tylko tylko czekać, jak się zawali i jeszcze kogo zabije. A stary powiada, że i taka dobra. Ot i żyjem sobie, i królujemy — mówiła energiczna starucha, trzęsąc głową. — Ot i zaraz będziemy obiad jedli. Napracuje się naród, ta i niech podje sobie.
— A cóż wy gotujecie?
— Co? Ha, jadło nasze dobre, niczego. Na pierwsze chleb z kwasem, a na drugie kwas z chlebem — odparła starucha, ukazując w uśmiechu do połowy starte zęby.
— Nie, ale bez żartów, pokażcie, co będziecie jedli.
— Co będziemy jedli? — śmiejąc się, mówił stary, nasze jedzenie nie wymyślne. Pokaż-no jemu stara.
Starucha pokiwała głową.
— Zachciało się panu naszą chłopską strawę oglądać? Ot, dziwny ty pan, dziwny, niechże ja się tobie przypatrzę. Wszystko musi wiedzieć. Powiedziałam już: chleb z kwasem, a jeszcze i „szczi“, przyniosły baby wczoraj śnitki, ot i będzie „szczi“, a potem i kartofle.
— I nic więcej?
— A czegóżby jeszcze, mlekiem się zabieli — prawiła stara, uśmiechając się i spoglądając we drzwi.
Drzwi były otwarte i sień roiła się od ludzi: dzieci, dziewczęta, baby z niemowlętami, cisnęły się do drzwi, aby spojrzeć na tego pięknego pana, co przyszedł patrzyć na chłopskie jadło. Stara dumna była widocznie ze swej uprzejmości względem gościa.
— Tak, biedne, biedne nasze życie, panoczku, co tu gadać — prawił stary. — Gdzie się pchacie! — krzyknął nagle na stojących we drzwiach.
— No, bądźcie zdrowi — rzekł wreszcie Niechludow, uczuwając jakiś niesmak i wstyd, dlaczego? nie mógł sobie zdać sprawy.
— Dziękujemy tobie za odwiedziny — odezwał się stary.
Ludzie stojący w sieni rozstąpili się i przepuścili Niechludowa, on zaś wyszedł na drogę i zaczął iść dalej pod górę. Wślad za nim wyszło z izby dwóch chłopców boso; jeden z nich starszy, w białej kiedyś, lecz dziś już brudnej koszuli, a drugi w cienkiej, spłowiałej, różowej koszulinie. Niechludow obejrzał się za nimi.
— A teraz gdzie idziesz? — spytał malec w białej koszuli.
— Do Matreny Charinoj — odparł Niechludow. — Znacie ją? co?
Mniejszy chłopiec w różowej koszulinie nie wiedzieć dlaczego zaśmiał się, ale starszy spytał poważnie:
— Jaka Matrena? Ta stara?
— Tak, staruszka.
— Ho! ho! — przeciągnął malec. — To musi Szymonowa, a to aż na końcu wsi. My ciebie poprowadzim.
— Oj-da, Fied’ka, pójdziemy, poprowadzimy go.
— A konie, co?
— Ha nic.
Fied’ka zgodził się na to i w trójkę podążyli w górę przez wieś.




V.

Niechludow czuł się swobodniejszym z dziećmi, niż ze starszymi, i podczas drogi rozgadał się z niemi. Malec w różowej koszulinie przestał się śmiać i mówił tak rozumnie, jak i starszy.
— No, a kto we wsi najbiedniejszy? — spytał Niechludow.
— Kto biedny? A Michał biedny, Szymon Makarów biedny i Marta także biedna.
— A Anisya to jeszcze biedniejsza. Anisya krowy niema, zbierają się kupić.
— Krowy, co prawda niema, ale ich wszystkiego troje, a u Marty pięcioro... — mówił starszy.
— Ale zawsze ona wdowa — obstawał za Anisyą malec w różowej koszulinie.
— Ty powiadasz, Anisya wdowa, a Marta wszystko jedno jak wdowa — prawił starszy. — Wszystko jedno, męża nie masz.
— A gdzie mąż? — spytał Niechludow.
— W więzieniu, wszy go jedzą — objaśnił starszy malec, używając utartego przez chłopców określenia. — Latem w pańskim lesie zrąbał dwie brzózki, ta i zapakowali go do kozy. Teraz już szósty miesiąc siedzi, a baba bieduje, troje dzieci i uboga starucha — mówił smutno chłopiec.
— Gdzież ona mieszka? — spytał Niechludow.
— A ot jej chata — odparł chłopiec, pokazując ręką chatę, przed którą stał ładny, jasnowłosy chłopczyna i ledwie trzymał się na krzywych, wygiętych w kabłąk nożynach, chwiejąc się. Stał na samej ścieżce, którą szedł Niechludow.
— Wawrzuś! a gdzieś ty poleciał, ty postrzeleńcze! — krzyknęła, wybiegłszy z izby baba w brudnej, szarej, jakby przysypanej popiołem koszuli, i z przestrachem widocznym rzuciła się przed Niechludowa, a chwyciwszy dziecko na ręce, wniosła je do izby, bojąc się widocznie, że Niechludow zrobi jej dziecku coś złego. Była to taż sama kobieta, której mąż za brzozy zrąbane w pańskim lesie odsiadywał więzienie.
— No, a Matrena biedna? — spytał Niechludow, gdy się zbliżali już do chaty.
— Gdzie ona tam biedna, wódkę sprzedają — odpowiedział chudy malec w różowej koszulinie.
Doszedłszy do chaty Matreny, Niechludow wyminął chłopców i wszedł do sieni, a potem do izby. Chata staruchy Matreny zajmowała może sześć arszynów, tak, że na łóżku, wsuniętem za piec, człowiek dorosły nie mógłby się swobodnie pomieścić.
— Na tem samem łóżku — pomyślał Niechludow — chorowała moja Kasia.
Prawie całą chatę zajmował warsztat tkacki. W chwili, kiedy Niechludow wchodził do izby, stuknąwszy się głową o nizkie drzwi, stara zajęta była razem ze starszą wnuczką ustawianiem warsztatu. Jeszcze dwoje wnucząt wpadło za Niechludowem do izby i zatrzymało się we drzwiach, chwytając się rękami za futrynę.
— Czego to? — gniewnie spytała stara, rozgniewana tem, że jej robota przy warsztacie w ład nie szła, a przy tem, jako karczmarka, bała się nieznajomych ludzi.
— Ja jestem dziedzic tutejszy, chciałem z wami pogadać.
Starucha, milcząc, wpatrywała się w gościa, a potem nagle twarz jej się rozjaśniła.
— Ach, to ty, kochanku, a ja głupia nie poznałam cię, myślę sobie, co to za podróżny — przyjaznym głosem odezwała się stara. — No pójdźże, pójdź, niech cię przywitam.
— Jakby tu można porozmawiać bez świadków — spytał Niechludow, spoglądając na otwarte drzwi, gdzie stały dzieci, a za niemi mizerna kobieta z chorem, bladem, głupkowato uśmiechniętej» dzieckiem, w czepeczku, z różnobarwnych skrawków uszytym.
— Ot! nie widzieli ich! Ja wam tu dam, gdzie kociuba! — krzyknęła stara na stojących w drzwiach. — Zamknij chałupę, bo zobaczysz!
Dzieci umknęły, a mizerna kobieta z dzieckiem zamknęła drzwi.
— A ja myślę, sobie, kto to przyszedł? A to sam pan, mój złoty, kochany pan — mówiła stara. — Którędy zaszedłeś? Ach ty brylantowy! Spocznij sobie tu, ot sam jaśnie pan, tu na ławie — mówiła stara, wycierając ławę zapaską. — A ja myślę sobie, kij dyabeł idzie, a to jaśnie oświecony nasz pan najlepszy, dobrodziej nasz, łaskawca. Ot i wybacz mi, ja widać na starość ślepnę, czy co?
Niechludow usiadł, a stara stała przed nim i podparłszy prawą ręką brodę, lewą podłożyła pod łokieć i zaczęła mówić, przeciągając śpiewnie:
— Oj zestarzałeś — się, mój panoczku; a to jak rzepa byłeś zdrów, a teraz co! A to widać i zmartwienia masz?
— O co ja się chciałem zapytać? Aha! pamiętacie wy Kasię Masłową?
— Katarzynę? A jakże nie mam pamiętać, to moja krewniaczka. Jakże nie pamiętać; oj napłakałam się o nią, napłakałam. Ja przecie wiem wszystko. Kto, paniczu, nie grzeszny przed Bogiem? Stało się, a toć razem robiło się to i owo, no i przyszło do grzechu. Co tu gadać. Jakbyś ją był tak porzucił, to jeszcze, ale tyś jej wynagrodził krzywdę: sto rubli zostawiłeś jej. A ona co zrobiła? Głupia była. Bo żeby mnie słuchała, to żyć jej było, nie umierać. Choć to niby moja krewniaczka, ale niema co, dziewka była chwacka. A to bywało wystarm się o jakie dobre miejsce w mieście; nie chciała się upokorzyć, obruszyła się na pana. A czy to nam wolno panom wymyślać; ot i wygnali ją. A potem znowuż, u leśniczego byłoby jej dobrze, ale nie chciała i tam.
— Co się stało z dzieckiem? Przecież ona u was chorowała? Gdzie dziecko?
— O dzieciątku, to ja pomyślałam. Ona karmić nie mogła, ba, podźwignąć się nie mogła. Ochrzciłam dziewczynkę, jak należy, no i na wychowanie myślałam oddać. Jakże tu niewinną duszyczkę gubić, kiedy matka umiera. Drugie tak robią, że dziecka nie karmią, to i dzieciątko zgaśnie; ale ja myślę sobie, jakże to, trza się zakręcić, no i oddałam na wychowanie. Pieniądze były, ta i zabrali.
— A numer mieliście?
— A jakże i numer miałam, tylko że dziecko umarło. Ona powiadała, że jak tylko dowiozła, to skonało.
— A cóż to za jedna?
— A to taka już kobieta w Skorodnie mieszkała i tem się zajmowała. Nazywali ją Melania, ot niedawno teraz umarła. Ho, ho, mądra to była baba! Jak ona sobie z nimi radziła! Bywało przyniosą jej dzieciątko, a ona go weźmie i trzyma w domu i podkarmia. I podkarmia, panoczku ty mój, póki się komplet nie zbierze. A jak zbierze troje, albo czworo, to i wiezie. A mądrze miała wszystko zrobione: taka duża kołyska roztwierana na dwoje i tu i tam można kłaść. I rączka do tego dorobiona. Ot i położy ich ze czworo, główkami do siebie i nóżkami do siebie, żeby się nie pobiły i wiezie odrazu czworo. Smoczki im powkłada i dzieciny cicho leżą, robaczki.
— No i cóż?
— No i tak Kasinę dziecko powiozła. Ale przedtem dwa tygodnie u siebie trzymała. Zmarniał dzieciak jeszcze u niej.
— A ładne było dziecko?
— Taki był piękny dzieciak, że lepszego nie potrzeba. W ciebie się wdał — prawiła stara, przymrużając oko.
— Dlaczego tak osłabł? widocznie był źle karmiony?
— Jakie to tam karmienie? Ot zwyczajnie, cudze dziecko. Aby żywem dowieźć do przytułku. Powiada, że dowiozła tylko do Moskwy, i tam skończyło. Przywiozła świadectwo, wszystko jak potrzeba. Ho, ho, mądra baba była.
I tyle tylko dowiedział się Niechludow o swojem dziecku.




VI.

Uderzywszy się raz jeszcze głową o nizkie odrzwia w izbie i w sieni, Niechludow wyszedł na drogę. Obaj malcy w perkalikowych koszulinach czekali na niego. Jeszcze kilkoro dzieci przyłączyło się do nich i parę kobiet z dziećmi przy piersi, a między innemi i ta sama wynędzniała kobieta, która trzymała na ręku blade, bezkrwiste dziecko w czepeczku z różnobarwnych skrawków. Malec bezustannie wykrzywiał do uśmiechu swoją chudą, prawie starą twarzyczkę. Niechludow widział, że to był uśmiech umierającego. Spytał chłopców, co to za kobieta?
— A toż Anisya, taż sama, com ci opowiadał — odparł starszy chłopiec.
Niechludow zwrócił się do Anisyi.
— Jakże ci się powodzi? — spytał.
— Jakie moje życie, ot męczę się i tułam — odparła Anisya i rozpłakała się.
Starszy chłopczyna uśmiechnął się smutnie, zginając chore, w kabłąk wygięte nóżki, cienkie jak patyczki.
Niechludow wydostał pugilares i wyjąwszy dziesięć rubli, wetknął je w rękę kobiecie. Ale nie zdążył ujść jeszcze dwóch kroków, gdy dopędziła go druga kobieta z dzieckiem, potem stara baba, a potem jeszcze jedna kobieta. Wszyscy mówili o swojej biedzie i prosili o wsparcie. Niechludow rozdał biednym sześćdziesiąt rubli, to jest wszystkie pieniądze, jakie miał w pugilaresie, i z bezbrzeżnym smutkiem w duszy zwrócił się ku domowi, kierując swe kroki do oficyny, zamieszkiwanej przez rządcę. Rządca z uśmiechem wyszedł na jego spotkanie i oznajmił, że włościanie zgromadzą się wieczorem. Niechludow podziękował mu za wiadomość i nie wstępując do domu, poszedł do ogrodu i chodził długo po ścieżkach, usypanych białemi płatkami kwiatu jabłoni, rozmyślając nad tem wszystkiem, co widział...
— Naród powolnie wymiera i przyzwyczaił się do tego powolnego wymierania.
W umyśle Niechludowa zaczęły się wytwarzać straszne, acz prawdziwe obrazy tej nędzy: śmiertelność dzieci, nadmierna praca kobiet, brak żywności dla wszystkich, a szczególnie dla starych. Ludzkość tak nieznacznie zeszła do obecnego stanu, że nie widzi całej jego grozy i nie żali się na nic. I dlatego nam się zdaje, że stan taki jest zupełnie naturalnym stanem rzeczy i że inaczej być nie może i nie powinno.
Wszystko to teraz było mu tak zrozumiałe, że nie mógł się dosyć nadziwić, jak ludzie nie widzą i nie rozumieją, i on sam, jak długo nie mógł dojrzeć tego, co jest tak bajecznie jasne.
Bo przecież to jasne, że dzieci i starcy umierają dlatego, że nie mają pożywienia — nie mają mleka, co ztąd wynika, że nie mają ziemi, aby paść na niej bydło, siać zboże i zbierać siano.
I pod wpływem tych myśli Niechludow ułożył sobie w głowie projekt, polegający na tem, aby ziemię wydzierżawić chłopom za opłatę, a ów czynsz również przyznać, jako własność chłopską z tym warunkiem, aby, złożywszy pieniądze, czerpali później z tego kapitału na podatki i sprawy społeczne. Nie była to tak zwana angielska Singletax, ale coś najwięcej zbliżonego do niej, co wobec warunków obecnych istnieć może.
Główną 0zaś rzeczą było zrzeczenie się korzystania z prawa własności ziemskiej.
Kiedy powrócił do domu, rządca, uśmiechając się wesoło, zaproponował mu, aby zjadł obiad, wyrażając obawę, że się przesmażą i przepieką potrawy, przygotowane przez jego żonę, z pomocą młodej dziewczyny w kolczykach.
Stół był nakryty szarem płótnem, zamiast serwetek leżało płótno, wzorzyście wyszywane. Na środku stołu stała waza z porcelany vieuxsaxe, z odtrąconem uchem, a w niej dymiła się kartoflanka, przyrządzona z tego koguta, który wyciągał w drodze to jedną, to drugą czarną nogę. Teraz leżał pokrajany i porąbany na ćwiartki, a na skórze gdzieniegdzie widniało pierze. Po zupie podano tegoż samego koguta, pod postacią pieczystego, a potem leniwe pierożki, pływające na roztopionem maśle i grubo ocukrzone. Wszystko było przyrządzone niesmacznie, ale Niechludow jadł, nie zdając sobie sprawy, co je, tak był zajęty swemi myślami.
Żona rządcy od czasu do czasu wychylała się z za drzwi w chwilach, gdy wystraszona dziewczyna obnosiła półmisek, a rządca, chełpiąc się sztuką kulinarną swej żony, uśmiechał się coraz to bardziej zadowolony.
Po obiedzie ledwie udało się Niechludowowi namówić rządcę do pogawędki, bo czuł potrzebę podzielenia się z kimś myślą, która go zajmowała tak żywo. Opowiedział więc rządcy o swoim zamiarze rozdania ziemi włościanom i zapytał się, jakie ma zdanie o tej sprawie.
Rządca uśmiechał się, przybierając taki wyraz twarzy, jak gdyby i on już dawno o tem projekcie myślał, i jakby mu było bardzo przyjemnie słuchać tego wszystkiego.
W rzeczywistości jednak nie rozumiał nic a nic, nie dlatego, żeby Niechludow wyrażał się niejasno, ale dlatego, że według tego projektu Niechludow wyrzekał się swego dobra na korzyść drugich, a ogólnie przyjęta zasada, że każdy człowiek stara się tylko o swoje dobro, z krzywdą bliźniego, była tak głęboko zakorzeniona w umyśle rządcy, że dopiero zdawał się rozumieć cośkolwiek z tej sprawy, gdy Niechludow zaczął mówić o tem, iż cały dochód z ziemi powinien dołączyć się do ogólnego kapitału włościańskiego.
— Aha, rozumiem, To pan będzie pobierał procent od tego kapitału? — przerwał rządca z rozjaśnioną twarzą.
— Ależ, nie. Zechciej pan zrozumieć, ja zupełnie oddaje im ziemię.
— Tak, ale dochodu pan wcale mieć nie będzie? — spytał rządca tym razem już bez uśmiechu.
— Tak, wyrzekam się wszystkiego.
Rządca westchnął ciężko, a potem znów zaczął się uśmiechać. Teraz dopiero zrozumiał. Zrozumiał, że Niechludow jest to człowiek nie przy zdrowych zmysłach i chciał wyzyskać projekt Niechludowa na swoją korzyść, to jest tak, żeby módz się tam wkręcić i zarządzać wydzierżawioną ziemią.
Gdy jednak pojął, że to mu się nie uda, posmutniał mocno i cała sprawa przestała go zajmować, i jedynie, chcąc się przypodobać panu dziedzicowi, uśmiechał się w dalszym ciągu.
Niechludow, widząc, że rządca nie rozumie go zupełnie, pożegnał go i zasiadłszy przy stole, poplamionym atramentem, zaczął układać projekt dzierżawy.
Słońce staczało się powoli za ledwie co rozwinięte lipy, i roje komarów unosiły się w powietrzu, brzęcząc.
Kiedy Niechludow kończył pisać, od wioski dały się słyszeć porykiwania wracającego bydła, skrzypienie wrót otwieranych i rozmowy zbierających się chłopów Niechludow polecił rządcy, aby nie wołał chłopów do kancelaryi, tylko, że on sam pójdzie do nich, na wieś, do chaty, gdzie się zbiorą. Wypił więc pośpiesznie szklankę herbaty, przyrządzonej przez rządcę, i ruszył ku wsi.




VII.

Z gromady, zebranej przed chatą, szedł gwar, który za zbliżeniem się Niechludowa ustał zupełnie i chłopi tak, jak w Kużmińskiem, jedni za drugimi pozdejmowali czapki i stali z odkrytemi głowami.
Chłopi tutejsi byli bardziej zasiedziali, niżeli chłopi w Kużmińskiem; jeśli dziewki wszystkie i baby nosiły kolczyki w uszach, to chłopi prawie wszyscy byli w łapciach i samodziałowych koszulach i kaftanach.
Niektórzy nawet byli boso, w jednych koszulach, ot tak, jakby przyszli prosto od roboty.
Niechludow zapanował nad sobą i zaczął mówić długo i szeroko o tem, że chciałby im oddać całą swoją ziemię.
Chłopi milczeli, a w wyrazie twarzy nie zaszła żadna najmniejsza nawet zmiana.
— Ja uważam — mówił, czerwieniejąc się Niechludow — że każdy powinien korzystać z ziemi.
— Piękna rzecz. Tak jest, to prawda — odezwały się głosy.
Niechludow mówił dalej o tem, jak dochody z ziemi winny być rozdzielone między wszystkich i dlatego radzi im rozebrać między siebie ziemię i spłacić cenę, jaką sami naznaczą, do ogólnego kapitału, z którego także oni będą korzystali. Odzywały się jeszcze w gromadzie potakiwania i pochwały, ale lica chłopów stawały się coraz to poważniejsze i poważniejsze, a oczy, patrzące w twarz pana, pospuszczały się ku ziemi, jakby nie chcąc go wstydzić, że jego chytrość i podstęp zrozumiano i że on nikogo nie oszuka.
Niechludow mówił jasno i zrozumiale i chłopi byli pojętni; ale go nie rozumieli i nie mogli rozumieć dla tej samej przyczyny, z powodu której i rządca długo nie mógł pojąć. Bo wierzyli głęboko w ogólną zasadę, że każdy człowiek myśli najpierw o swoich dochodach i o swojej wygodzie. A co się tycze dziedziców, to wiedzieli doskonale, nietylko oni, ale ich ojcowie i dziadowie, że to są ludzie, którzy najbardziej cenią swój własny pożytek i zyski.
— No, cóż, jakże wy myślicie, jaką cenę naznaczycie na ziemię? — spytał Niechludow.
— Co my mamy naznaczać cenę? My nie możemy. Ziemia pańska i majątek pański — odpowiedział ktoś z gromady.
— Ależ nie, przecież wy sami będziecie używać tych pieniędzy na wasze ogólne potrzeby.
— My tak nie chcemy. To jest inna rzecz, a tamta inna.
— Zrozumiejcie to — chcąc rozjaśnić sprawą, wtrącił, uśmiechając się przybyły za nim rządca. — Książę wam oddaje ziemię za pieniądze, ale te same pieniądze składają się na wasz kapitał i służą na potrzeby ogólne całej gromady.
— My to rozumiemy bardzo dobrze — przemówił stary, bezzębny chłop, nie odrywając oczu od ziemi. — Tak niby, jak w banku, tylko, że my musimy płacić w terminie. My tego nie chcemy, bo nam i tak ciężko, a to dla nas zguba i zniszczenie.
— To na nic. Lepiej niech tam będzie tak, jak bywało — odezwały się niezadowolone głosy.
Ale jeszcze bardziej zaczęto się wymawiać, kiedy Niechludow wspomniał o tem, że ułoży umowę, na której podpiszą się wszyscy.
— Co tu się podpisywać? Jak pracowaliśmy, tak będziemy pracować? A to na co? Myśmy ludzie ciemni.
— My się na to nie zgodzimy, bo my do tego nie przyzwyczajeni. Jak było, tak niech będzie. Tylko z zasiewem, żeby odmienić — odezwały się głosy.
Odmienić z zasiewem, to znaczyło, że przy teraźniejszem urządzeniu ziarno na zasiewy musieli dawać chłopi, a teraz prosili, aby ziarno było pańskie.
— Więc wy wzbraniacie się, nie chcecie brać ziemi? — spytał Niechludow, zwracając się do niestarego jeszcze chłopa, z twarzą czerwoną, świecącą, stojącego boso, w oberwanym kaftanie.
Chłop trzymał sztywno w lewej ręce podartą czapkę tak, jak trzymają żołnierze swoje czapki, gdy je zdejmują na komendę.
— „Tak toczno“ — przemówił chłop, prostując się.
— Czy może wy macie już dosyć ziemi? — spytał Niechludow.
— „Nikak niet’s“ — odpowiedział z nadzwyczaj rozradowanem obliczem dymisyonowany żołnierz, trzymając ciągle przed sobą podartą czapkę.
— No, jednak pomyślcie jeszcze o tem, com wam powiedział — przemówił wreszcie niepomiernie zdziwiony Niechludow i powtórzył raz jeszcze rzecz całą.
— Co tu myśleć, jak powiedzieli, tak i będzie — odparł ze złością stary, bezzębny chłop.
— Ja jeszcze zabawię tu dzień jeden, jeśli się rozmyślicie, to dajcie mi znać.
Chłopi milczeli.
Niczego więcej nie mógł się dowiedzieć Niechludow i wrócił do kancelaryi.
— A ja księciu powiadam — objaśniał rządca — że książę nigdy z nimi do ładu nie dojdzie, to naród prosty, uparty. A jak tylko się zbiorze, to się tak zmówi, że nikt ich nie przekona. Boją się wszystkiego. Ciż sami chłopi, choćby nawet ten siwy, albo nawet ten czarniawy, którzy się nie zgadzali na umowę — to mądre chłopy. Jak przyjdzie do kantoru, a posadzić go, dać mu herbaty — uśmiechając się, mówił rządca — to o wszystkiem gadać można i dobrze. Ale niech przyjdzie gromada, to wszystko przepadło.
— A czy to nie możnaby wybrać samych pojętnych chłopów, tak kilku, kilkunastu? — spytał Niechludow — może zdołałbym im wytłómaczyć?
— A tak, to można.
— No, to proszę pana, żeby jutro ich zebrać.
— To można, i owszem, jutro ich zgromadzę — odparł rządca i uśmiechnął się jeszcze radośniej, spostrzegłszy dwie baby, stojące przy ganku.
Dał jakiś znak kobietom i przodując im, udał się na ganek w głębi.
Niechludow, nie wstępując do kancelaryi, siadł na stopniach ganku, obmyślając swoją sprawę i oganiając obiema rękoma całe stada komarów.
Żałosne głosy kobiece, przerywane spokojnym głosem rządcy, zbudziły go z zadumy. Zaczął nasłuchiwać.
— A, to już nam sił nie starczy, koszulę nam ze grzbietu niedługo ściągniesz — mówił żałosny głos kobiecy.
— A to tylko co wpadła — mówił głos drugi. — Oddaj, mówię ci. A to i bydlę milczysz, i dzieci bez mleka płaczą.
— Zapłać, albo idź na odrobek — odpowiedział stanowczy głos rządcy.
Niechludow wstał i podszedł do ganku, gdzie stały dwie kobiety, z których jedna była brzemienna.
Na schodkach, z rękami w kieszeniach paltota, stał rządca. Ujrzawszy pana, baby zamilkły i machinalnie poprawiły przekrzywione chustki na głowach, a rządca wyjął ręce z kieszeni i zaczął cię uśmiechać.
Rozchodziło się o to, że chłopi umyślnie, jak twierdził rządca, puszczali swoje krowy i cielęta na pańską łąkę. I dwie krowy tych oto bab zajęto na pańskiej łące. Rządca kazał im zapłacić po 30 kop. za krowę, albo po dwa dni odrobku. Baby jednak twierdziły, po pierwsze: że ich krowy wpadły przypadkiem w szkódą; po drugie: że pieniędzy nie mają, a po trzecie, że już się zgodzą na odrobek, tylko, żeby im krowy wypuścić, bo bydlęta przez dwa dni bez paszy zmarnują się na nic.
— Tyle razy wam mówiłem — rzekł uśmiechnięty rządca, spoglądając na Niechludowa i jakby przyzywając go na świadka — że jeśli przyganiacie bydło na południe, to pilnujcież je.
— Tylkom co poleciałam do małego, a ono uciekło.
— To nie odchodź, jak masz pilnować.
— A dzieciaka, kto nakarmi?
— Całą łąkę stratowali, jak nie karać, to niezadługo siana wcale nie będzie.
— Ej, nie grzesz, nie gadaj byle co — krzyknęła brzemienna kobieta. — Moje krowy jeszcze nigdy w szkodzie nie były.
— No, a teraz były, zapłać, albo odrobisz.
— Ja odrobię, kiedy już tak. Wypuść krowy, co masz je głodem morzyć — mruczała gniewnie baba. — Oj nie masz dla nas nijakiego spoczynku, ni dnia, ni nocy. Świekra chora mąż zaniemógł ciężko. Ja sama, samiutka wystarczyć muszę na wszystko. Aż sił nie staje, a niech ci Bóg nie pamięta tego odrobku! — zawołała i rozpłakała się głośno.
Niechludow poprosił rządcy, aby wypuszczono krowy kobietom, a sam udał się do domu, dziwiąc się, że ludzie nie widzą tego, co jest tak jasne, tak bardzo jasne.
— Widzisz go, jaki mądry — mówił, kiwając się na tłustej szkapie, czarniawy chłop, z kołtuniastą, nigdy nieczesaną brodą, do jadącego z nim starego, chudego chłopa w podartym kaftanie, co dzwonił Żelaznem pętem na koniu.
Chłopi jechali nocą paść konie na gościńcu i ukradkiem w pańskim lesie.
— Widzisz, patrzaj, już całkiem łąki zarosły, trza będzie w święto baby posłać zżąć — mówił chudy chłop w obszarpanym kaftanie, a toby kosy połamał.
— Podpisz, powiada — ciągnął dalej obrośnięty czarniawy chłop, rozpamiętując pańskie słowa. — Podpisz się, to on skórę z ciebie zedrze.
— Tak, tak — przytakiwał stary.
I zamilkli, tylko słychać było tupot kopyt końskich, po ubitej drodze.
— Darmo wam ziemię oddam, tylko się podpiszcie. Mało nas naokłamywali. Nie, kochanku, myśmy teraz zmądrzeli — dodał po chwili i zaczął nawoływać źrebaka, co się został gdzieś po drodze. „Cieś, cieś, cieeś!“ — wołał zatrzymując kobyłę i oglądając się po za siebie, ale źrebak już poleciał w bok na pańskie łąki.
— Widzisz go, zapędził się na dworską łąkę- — ozwał się czarniawy chłop, usłyszawszy szelest deptanych traw, a źrebak rżał i brykał po okrytych rosą, pachnących i wilgotnych łąkach.




VIII.

Niechludow zastał w kancelaryi przygotowane dla siebie łóżko, wysoko zasłane pierzyną, dwiema poduszkami i olbrzymią misternie pikowaną jedwabną kołdrą, ciemno-czerwoną, widocznie jeszcze z wyprawy pani rządczyni. Rządca częstował Niechludowa resztkami z obiadu, lecz otrzymawszy odpowiedź odmowną, zaczął się tłomaczyć ze swego nieudolnego i złego przyjęcia, i oddalił się pospiesznie, zostawiając Niechludowa samego.
Odmowa chłopów nie zasmuciła Niechludowa wcale. Chociaż w Kuźmińskiem projekt jego wreszcie przyjęli i błogosławili go, a tutaj okazali mu nieufność i wrogie usposobienie, i złość, jednak Niechludow czuł w duszy olbrzymią radość i spokój.
W kancelaryi było brudno i duszno. Niechludow wyszedł przed dom, chciał pójść do ogrodu, ale przypomniał sobie ową noc i okno od garderoby, i ganeczek, i przykro mu było chodzić po miejscach, co budziły w nim wspomnienia. Więc siadł znów na stopniach ganeczku i wdychał w siebie ciepłe, świeże powietrze, przesiąknięte zapachem listków młodej brzeziny, i długo patrzył w ogród, i słuchał szumu kół młyńskich na rzece, i słowików i jeszcze jakiegoś ptaszka, co ukryty w krzaku tuż przy ganku, gwizdał przeciągle.
W oknie rządcy zgasło światło. Na wschodzie, za szopą, zajaśniał rąbek wschodzącego księżyca i robiło się coraz jaśniej, promienie wymykały się jedne za drugiemi, oświetlając rosą operlony, kwiecisty ogród, i stary, opuszczony dwór. Nagle gdzieś w oddali zagrzmiało i niebo na krańcach zaczęło się zaciągać ciężką, czarną chmurą. Słowiki i ptaki ucichły. Od strony szumiącego młyna dał się słyszeć krzyk przestraszonych gęsi, a potem na wsi i we dworze zaczęły piać ranne koguty i piały dużo wcześniej, jak zwykle bywa podczas letnich, gorących, burzliwych nocy.
Istnieje podanie u ludu, że koguty wcześniej pieją, gdy ma być noc pogodna.
Dla Niechludowa, ta noc była radosna, cicha i jasna noc.
Mocą wyobraźni przeniósł się w odległe, dawne czasy, w to lato szczęśliwe, jakie przybył tutaj, będąc jeszcze młodym, młodziutkim chłopcem i czuł w sobie teraz i tę młodość, i tę ochotę do dobrego życia, jak wówczas, gdy jako czternastoletni chłopiec modlił się do Boga, aby oświecił go, ukazał prawdę, gdy płakał, dzieckiem będąc, na kolanach matki, rozstając się z nią i obiecując być zawsze dobrym i nie martwić jej nigdy. Uczuł się takim, jakim był w chwili, gdy z Nykoleńką Irteniewym przyrzekli sobie, że będą się starali uszczęśliwiać wszystkich ludzi na świecie.
I przypomniał sobie, jak w Kuzmińskiem przyszły na niego straszne chwile pokusy i jak było mu żal, i domu, i lasu, i gospodarstwa, i ziemi, i spytał się teraz siebie: czy mu żal? Ale teraz, aż dziwno mu było, że mógł kiedyś tego wszystkiego żałować. Przypomniał sobie oną straszną ludzką nędzę, jaką widział we wsi, i nieszczęsną kobietę obarczoną dziećmi, opuszczoną przez męża, co siedział w więzieniu za zrąbane brzozy w jego, Niechludowa, lesie; i starą Matrenę, która wygłaszała zdanie, że kobiety w ich stanie powinny oddawać się panom; przypomniał sobie stosunek jej do dzieci, przyjmowanie i odwożenie ich na wychowanie do przytułku. I tego nieszczęśliwego malca, umierającego z głodu, co się uśmiechał starą, pomarszczoną twarzyczką, ginącą w fałdach czepeczka, przypomniał sobie słabą, brzemienną kobietę, co będzie musiała chodzić na odrobek dlatego, że zmęczona trudem, nie dopilnowała zgłodniałej krowy.
Jasny krąg księżyca wypłynął z po za stajni; na podwórzu pokładły się długie cienie i zaigrała blaskiem żelazna blacha dachu starego dworu. I jakby ciesząc się z tej jasności, rozśpiewały się przycichło słowiki i rozszedł się śpiew po kwitnącym sadzie.
Niechludow przypomniał sobie, jak w Kuźmińskiem obmyślał swoje przyszłe życie, jak zastanawiał się nad tem, co mu czynić wypadnie i jak w zagadnieniach tych zaplątał się i nie wiedział, jak z nich wybrnąć, tyle było nowych zagadnień w każdem pytaniu. A teraz powtórzył sobie, te pytania i zdziwił się, że są tak proste i jasne. A jasne były dlatego, że nie myślał obecnie, co się z nim stanie, lecz myślał tylko o tem, co zrobi i co zrobić powinien. I rzecz dziwna; tego, co było potrzebne i konieczne dla niego, nie wiedział, a to co miał robić, dla innych, było mu wiadome i proste. Wiedział teraz doskonale, że nie może opuścić Kasi, lecz musi ją ratować, wspierać, być gotowym na wszystko, aby swoją winę zmazać. Wiedział, że należy zgłębić, roztrząsnąć, wyjaśnić i zrozumieć całą tę procedurę sądową, w której on dopatruje się rzeczy niewidzialnych dla innych ludzi. Co z tego wszystkiego wyniknie, nie wiedział, lecz wiedział tylko, że uczynić powinien i to, i tamto, i drugie, i ta świadomość, i ta wiara, zapalały w jego duszy jakieś ciepłe blaski.
Ciężka, czarna chmura posuwała się zwolna, coraz liczniejsze błyskawice rozdzierały niebiosy, rozświetlając podwórze i stary dwór z walącym się gankiem. Głuchy pomruk burzy słychać było tuż nad głową. Ptaki ucichły, tylko liście szumiały jakoś groźnie. Wiatr dopadł do ganku, gdzie siedział Niechludow, i powichrzył mu włosy. Padła jedna kropla deszczu, potem druga, zadudniło po liściach łopuchu i po blaszanym dachu, i powietrze zrobiło się świeże; wszystko przycichło na chwilę, gdy nagle trzasło coś przeraźliwie nad samą głowa i rozsypało się w pojedyńczych dźwiękach po niebie.
Niechludow wstał i wszedł do pokoju.
— Tak to, tak — mówił. — Wszystko, co się dzieje w życiu jest niezrozumiałem i niepojętem. Ot miałem ciotki i zmarły, umarł i przyjaciel serdeczny Nykolenka Irteniew, a ja żyję.
Poco istniała Kasia? I mój obłęd, i następne życie hulacze? Jak to wszystko zrozumieć, wszystko to dzieło wielkiego Władcy... odemnie niezależne. Ale spełniać wolę Jego, zapisaną w mojem sumieniu, to w mocy mojej i wiem o tem bez najmniejszej wątpliwości. A skoro to czynię, jestem spokojnym.
Deszcz padał strumieniem i szumiąc, ściekał na ziemię. Błyskawice oświetlały od czasu dom i dziedziniec. Niechludow poszedł do pokoju, rozebrał się i położył do łóżka... Ale obawiał się nieproszonych gości, obecność których zdradzały poplamione, obdarte i brudne obicia. Obawy sprawdziły się. Zaledwie zgasił świecę, rój wszelakiego robactwa rzucił się na niego i kąsać zaczął.
— Oddać ziemię, jechać do Syberyi, pchły pluskwy, nieporządek... Ha! cóż, trzeba to wytrzymać, wytrzymać! Ale pomimo takiego postanowienia, nie mógł wytrzymać, wstał i usiadł przy oknie, patrząc na oddalające się chmury i księżyc jasny, co się znów na szerokie wytoczył niebo.




IX.

Zasnął dopiero nad ranem i późno się obudził. Około południa przyszło siedmiu zawezwanych przez rządcę chłopów i zebrało się w sadzie owocowym, w cieniu jabłoni, gdzie był stolik i ławki. Długo potrzeba było namawiać ich, aby nałożyli czapki i siedli na ławach. Osobliwie opierał się temu chłop, dymisyonowany sołdat, trzymając uparcie przed sobą podarty kaszkiet. Ale kiedy stary, siwy chłop z długą wijącą się w pukle brodą, nałożył wysoką czapkę, podwinął sukmanę z domowego samodziału i siadł na ławkę, wszyscy poszli za jego przykładem.
Kiedy wszyscy zajęli miejsca, Niechludow siadł naprzeciw i położywszy na stole arkusz papieru z naszkicowanym projektem, zaczął chłopom całą rzecz tłomaczyć.
Wykład prowadził spokojnie, zwracając się szczególniej do siwego, barczystego chłopa, o którym powziął przekonanie, że najlepiej pojąć go potrafi. Ale omyliły go nadzieje. Starzec, choć poruszał głową potakująco i niecierpliwił się, gdy drudzy czynili uwagi, mało rzecz rozumiał, i to tylko wtenczas, gdy inni chłopi wyrażali ją właściwą sobie gwarą.
Daleko lepiej kombinował siedzący obok zdun, równie stary, drobny, z krzywem jednem okiem, ubrany w nankinową łataną kurtkę i wykrzywione buty. Patrzył bystro i natychmiast tłómaczył innym, co po swojemu wyrozumiał. Trzeci krępy, stary, z białą brodą i rozumnemi oczyma, równie był sprytny i żartobliwy. Więc wtrącał od czasu do czasu humorystyczne uwagi nad słowami Niechludowa i bawił się tem najwidoczniej.
Najlepiej pojmował wysoki chłop, ubrany czysto w domowej roboty kurtę i nowe łapcie. Dwóch pozostałych staruszków, jeden, co wczoraj wszystkiemu przeczył, i drugi kulawy z dobroduszną twarzą, milcząc, słuchali uważnie.
Niechludow mówił co następuje:
— Ziemi nie należy wedle mojego rozumienia ani sprzedawać, ani kupować, bo jeśliby można sprzedawać, to ci wszyscy, co mają pieniądze, zakupią ziemię, i wtedy od tych, co ziemi posiadać nie będą, będą brać za używalność zapłatę tak wysoką, jak tylko zapragną. Będą nawet brać pieniądze za to, że się stoi na ziemi — dodał, przytaczając wyrażenie Spencera.
— Tak samo jakby chciał latać ze związanemi skrzydłami — wtrącił jowialny staruszek z białą brodą.
— To racya — rzekł wysoki chłop z długim nosem.
— Ma się wiedzieć — dodał sołdat dymisyonowany.
— Baba dla krowy trawy narwała i wsadzili ją do ciupy — wtrącił kulawy.
— Grunta o pięć wiorst od chałupy, a do dzierżawy ani przystąp. Cenę podnieśli, że nie obstarczysz — rzekł gniewliwy stary.
— Toż samo i ja myślę — rzekł Niechludow — i dlatego chcę wam oddać grunta.
— Ha cóż, to niezły interes — przemówił chłop barczysty, myśląc, że mówią o oddaniu w dzierżawę.
— Po to przyjechałem tutaj, nie chcę dłużej gospodarować, tylko trzeba się namyśleć, jak to urządzić.
— Oddać chłopom i koniec — rzekł gniewliwy staruszek bez zębów.
— Ja chcę oddać — rzekł Niechludow — ale komu i na jakich prawach. Którym chłopom dać? Dlaczego wam, a nie z Demińskiej wsi?
Milczeli wszyscy, tylko dymisyonowany sołdat rzekł:
— Tak istotnie, ma się rozumieć.
— Więc powiedzcie my sami — rzekł Niechludow — jeślibyście dzielili ziemię między chłopów, jakbyście to zrobili.
— Jak? — rzekł zdun — rozdzielilibyśmy na każdą duszę po równości i koniec.
— A ma się rozumieć, każdemu chłopu po równości — przemówił kulawy w białych, onuczkach.
Wszyscy potwierdzili tę uwagę, uważając ją za dobrą.
— Powiedzieliście każdemu, więc ma się rozumieć i dworskim ludziom.
— Co to, to nie — rzekł sołdat.
Ale rozumny wysoki chłop nie zgadzał się na to.
— Jak dzielić, to między wszystkich — rzekł po krótkim namyśle.
— Po równości dzielić nie można — rzekł Niechludow. — Będą sprzedawać jedni drugim. Bogatsi wykupią działy. Później na innych działkach ludzi przybędzie, dorosną dzieci, a tu ziemi nie ma.
— Istotnie, rzeczywiście — rzekł sołdat.
— Zabronić sprzedawać, tylko temu dać, co sam uprawia — przerwał zdun gniewnie.
Ale Niechludow zauważył, że trudno dowieść, czy kto sam dla siebie uprawia, czy dla kogo innego.
Wtedy wysoki mądry chłop zaproponował robotę artelową.
— Kto sam gospodarzy, temu dać, kto sam nie sieje, ani orze, temu nic nie dawać — zakonkludował stanowczo grubym basem.
Niechludow zauważył, że do tego potrzeba, aby wszyscy mieli inwentarz i narzędzia rolnicze, aby ten inwentarz był równej dobroci, albo też, żeby i konie i woły i pługi i młocarnie, wszystko, żeby było wspólne. Ale na to potrzeba ogólnej zgody.
— Naród na to nie zgodzi się nigdy w życiu — zauważył starowina.
— Zaraz przyjdzie do bitki — dodał siwy i wesoły drugi staruszek. — Baby babom ślepie wydrapią.
— Trzeba także uważać na gatunek ziemi — rzekł Niechludow. — Przecie jednym nie można dać czarnoziemu, a drugim piasku.
— Podzielić na równe działki — rzekł zdun.
— Ale to nie chodzi o jedną wioskę — rzekł Niechludow. — A gdyby tak podzielić różne gubernie. Dlaczego jedni będą mieli ziemię gorszą, a drudzy lepszą.
— To jest prawda — rzekł sołdat.
Reszta milczała...
— Nie jedna już głowa myślała nad tem. Jeden amerykański człowiek, George, tak to sobie umyślił. I ja się z nim zgadzam — ciągnął rzecz swą Niechludow.
— Przecież ty jesteś gospodarz, to twoje. Zrób jak chcesz — rzekł gniewliwy stary.
Ta uwaga stropiła Niechludowa, ale zauważył, że i obecni chłopi również byli niezadowoleni.
— Poczekajcie, Semenie, niechże on powie — rzekł mądry chłop grubym basem.
To dodało Niechludowowi otuchy i zaczął tłómaczyć system ogólnej pracy wedle Henry George’a.
— Ziemia niczyja, tylko Boska — zaczął.
— To tak i jest, święta prawda — ozwało się kilka głosów.
— Wszystko, ziemia jest wspólną własnością ludzką, wszyscy mają do niej jedno prawo. Ale ziemia jest lepszego i gorszego gatunku. A każdy chce brać dobrą. Jakże zrobić, aby było sprawiedliwie? Więc ten, co będzie miał dobrą ziemię, niech płaci tym, co ziemi nie mają tyle pieniędzy, co ta ziemia warta — rzekł, jakby sam sobie odpowiadając Niechludow. — Ponieważ nie wiadomo, kto komu ma płacić, a pieniądze na potrzeby ogólne mieć trzeba, należy zrobić tak, ażeby ten, co posiada ziemię, płacił na rzecz ogółu to, cO ta ziemia za jej używanie warta, więc ten, co będzie miał ziemię lepszą, zapłaci do ogólnej kasy więcej, kto gorszą, zapłaci mniej. A jeśli kto posiadać ziemi nie zechce, nic nie będzie płacił, a podatki na ogólne potrzeby zapłacą za niego ci, co będą ziemię posiadali.
— To sprawiedliwie — rzekł zdun, poruszając brwiami. — Czyja ziemia lepsza, niech płaci więcej.
— Miał dobry łeb ten Żorża — rzekł stary z siwą kręcącą się brodą.
— Tylko, żeby opłata była nie wysoka — mówił rozumny chłop, rozumiejąc już dokładnie, o co chodzi.
— A jakbym ja chciał wziąć ziemię, to co? — spytał rządca.
— Jak jest dział zbywający, bierz pan i pracuj — rzekł Niechludow.
— A tobie na co, i tak masz brzuch pełny — rzekł jowialny stary.
Na tem zakończyły się obrady.
Chłopi przyobiecali porozumieć się z gromadą i następnie dać odpowiedź decydującą.
Rozeszli się ożywieni niezwykle. Słychać było głośne ich rozprawy, podczas gdy wracali drogą.
We wsi toczyły się do późnej nocy gorące dysputy, a gwar ich dolatywał po rzece aż do dworu.
Nazajutrz chłopi nie poszli do roboty, ale naradzali się nad propozycyą dziedzica. Wieś rozdzieliła się na dwa obozy. Jedni uważali projekt za dobry i pożyteczny, drudzy nie pojmowali dobrze, o co chodzi, i przez to bali się przystać i zgodzić.
Jednak na trzeci dzień zgodzili się wszyscy i przyszli oświadczyć w imieniu gromady, że gotowi są do układu.
Na decyzyę taką wpłynęło stanowczo zdanie pewnej staruszki, że pan zaczął o grzesznej duszy myśleć, i daje chłopom ziemię, aby duszę zbawić.
Zdanie to potwierdzały hojne jałmużny, jakie dziedzic porozdawał w Panowie.
Skoro wieść rozeszła się, że pan daje pieniądze każdemu, kto poprosi, zebrał się tłum narodu, osobliwie bab, co dążyły z różnych stron z prośbami. Nie wiadomo było, co komu dać, oraz ile dać, natarczywość rosła. Jedynym środkiem, jaki pozostawał, było wyjechać czemprędzej. Niechludow więc postanowił to uczynić.
Ostatniego dnia pobytu w Panowie zaczął Niechludow przepatrywać pozostałe rzeczy. W kuferku ciotki starym z różanego drzewa, okutym bronzami, znalazł fotografię przedstawiającą grupę, w której były obie ciotki, Kasia, i on sam, jako student jeszcze. Ze wszystkich rzeczy zabrał tylko listy i fotografię. Kasia była tutaj jako młoda dziewczynka, skromna, świeża, urodziwa, pełna wesela i uroku.
Resztę rzeczy sprzedał za pośrednictwem wiecznie uśmiechniętego rządcy miejscowemu młynarzowi, który zakupił dom na rozbiórkę, i wszystkie meble.
Dziwił się obecnie temu uczuciu żalu, po rozdaniu ziemi, jakiego doświadczył w Kuźmieńsku. Dziś przeciwnie, duszę jego napełniała radość, a także wrażenie czegoś nowego, niewidzianego, jakiego doznaje podróżnik, odkrywający nowe światy.




X.

Powróciwszy do miasta, dziwnych doznawał wrażeń. Przyjechał do mieszkania wieczorem. We wszystkich pokojach czuć było naftalinę. Służba, zmęczona pakowaniem, nawet pokłóciła się między sobą przy tej robocie. Pokój Niechludowa, wprawdzie był umeblowany jeszcze, ale pełen pak i kuferków, tak, że przejść było niepodobna. Postanowił przeto przenieść się nazajutrz do hotelu, poleciwszy gospodyni pakowanie dalsze, aby wszystko było gotowe na przyjazd siostry jego, która ostatecznie rozporządzi, co uczynić z pozostałemi ruchomościami.
Nazajutrz znalazł, niedaleko od więzienia, w pierwszym hotelu, parę nieco brudnych i skromnie urządzonych pokojów, a poleciwszy, żeby tam przeniesiono z domu potrzebne rzeczy, udał się do adwokata.
Powietrze było chłodne, jak zwykle po deszczach i burzach wiosennych. Niechludow zmarzł w letnim paltocie, więc przyśpieszał kroku, aby się ruchem rozgrzać. Idąc, porównywał to, co widział na wsi, z tem, co się oczom jego przedstawiało w mieście. Przechodząc koło sklepów z rybami, mięsem i gotową odzieżą, podziwiał rumianych i wypasionych sklepikarzy, dziwny stanowiących kontrast z mizerną i nędzną wiejską ludnością. Tak samo wypasieni byli dorożkarze, grubi w karku, potężni w barach i lędźwiach, z ogromnemi guzami w stanie. Tęgie chłopy i rozrosłe znajdowały się pomiędzy szwajcarami w czapkach z galonem, niby dragony wyglądały pokojówki w fartuszkach, a już nadewszystko tędzy dorożkarze I-ej klasy, z podgolonym karkiem, rozparci na kozłach, patrzący z lekceważeniem i pogardą na przechodniów.
— Więc to ciż sami chłopi bezrolni, wędrujący ze wsi do miasta? — pytał sam siebie.
Jedni z nich trafili na przyjazne okoliczności i obecnie udają panów, drudzy, zamiast poprawy losu, trafili z deszczu pod rynnę. Do tych ostatnich należeli szewcy, pracujący w oknie sutereny jednego z domów, praczki zmęczone i mizerne, stojące przy baliach niedaleko okien, przez które buchała para z gorących mydlin — i ci dwaj malarze pokojowi, w fartuchach, zawalani farbą, których mijał na chodniku, chudzi, zmęczeni, nieśli wiadro z farbą i postawiwszy je na ziemi, łajali się wzajemnie.
Dalej spotykał po drodze poczerniałych i brudnych furmanów, oberwanych i opuchłych żebraków i żebraczki z dziećmi, proszące o jałmużnę na rogach ulic. Podobne twarze widać było przez okna garkuchni, a pomiędzy tymi przygodnymi gośćmi z poczerwieniałem licem, przesuwała się służba w białych fartuchach, a na ulicę dochodził gwar zmieszanych głosów i pijane hulaszcze pieśni.
— Poco oni tu przyszli? — pytał Niechludow, wdychając razem z pyłem ulicznym przyskwar i swąd starego masła i przykrą woń świeżej farby.
Na nierównym bruku wozy ładowne łomem żelaznym, huczały tak niemiłosiernie, że aż dzwoniło w uszach i przewracało się w głowie. Chcąc wyminąć prędzej przykry hałas, przyspieszył kroku, wtem usłyszał wymówione swoje nazwisko. Zatrzymał się i ujrzał przed sobą w perelotce, zaprzężonej dzielnym rysakiem, wojskowego, z podkręconemi do góry wąsami, z twarzą pełną i świecącą, który w uśmiechu okazywał niezwykle białe zęby.
— Niechludow — czy mnie wzrok nie myli?
Niechludow patrzył zadowolony.
— Szenböck! — zawołał radośnie. — Ale zaraz pomiarkował, że nie było z czego się cieszyć. Był to ten sam Szenböck, co wstąpił po niego do ciotek, jadąc na wojnę. Niechludow nie widział go od tej pory, ale słyszał, że pomimo ogromnych długów, dziwnym sposobem żył ciągle w kółku bogatych ludzi. Miał i obecnie tęgą i wesołą minę.
— No, jakież to szczęście, żem cię złapał. Nikogo niema w mieście. Postarzałeś, kochanku — rzekł, wysiadając z dorożki. — Poznałem cię tylko po chodzie. Pójdziemy razem na obiad. Gdzież tu u was można zjeść jako tako?
— Nie wiem, czy czas znajdę — rzekł Niechludow, myśląc tylko o tem, jakby się uwolnić od kolegi, nie obraziwszy go. — Cóż cię tu sprowadza?
— Interesy, mój drogi, interesy opieki do tyczące. Jestem opiekunem. Prowadzę interesy Siemianowa, wiesz, magnat. Rozrzedzenie mózgu, a ziemi 54 tysiące dziesięcin — rzekł z miną tryumfującą, jakby sam był dziedzicem tych olbrzymich włości. — Interesy zagmatwane. Ziemię dzierżawili chłopi. Nic nie płacili. Zaległości zebrało się 80 tysięcy. Zmieniłem wszystko w ciągu roku, dałem opiece 70% więcej dochodu. No cóż? Chwacko! — przemówił z przechwałką.
Niechludow zrozumiał obecnie, jakiem jest źródło dochodu Schenböcka.
— Jakby się od niego uwolnić? — myślał, patrząc na wypasłą, świecącą twarz, sterczące, wypomadowane wąsy i słuchając gadaniny o dochodach, procentach i dobrej restauracyi.
— Więc gdzie pójdziemy na obiad?
— Nie mam dziś chwili czasu — rzekł Niechludow, patrząc na zegarek.
— Więc słuchaj. Wieczorem wyścigi. Będziesz?
— Nie, nie będę.
— Przyjedź. Swoich koni nie mam, ale trzymam za Grzesiem. Pamiętasz. Konie dobre. Przyjeżdżaj, pójdziemy razem na kolacyę.
— Nie jadam kolacyi — rzucił Niechludow, uśmiechając się.
— Cóż znowu? Gdzie idziesz teraz? Podwiozę cię.
— Do adwokata. Zaraz na rogu mieszka.
— A wiem. Coś tam masz jakiegoś w więzieniu. Mówili mi Korczaginowie — rzekł, śmiejąc się Szenböck. — Wyjechali już. Co takiego? Opowiedz.
— Tak jest rzeczywiście. Ale gdzież opowiadać na ulicy.
— Wiem, wiem. Zawsze byłeś dziwakiem. Więc słowo — przyjedziesz na wyścigi?
— Nie mogę... i nie mogę i nie mam ochoty... Nie gniewaj się na mnie, mój kochany.
— Gniewać się! Gdzie stoisz? — I twarz jego spoważniała, namyślał się, jakby chciał coś przypomnieć. W tym wyrazie twarzy była jakaś bezmyślność i tępość umysłu.
— Zimno — paskudnie, co?!
— Tak, tak.
— Sprawunki masz? — spytał, zwracając się do dorożkarza.
— Bywaj zdrów, bardzo mi przyjemnie, żem cię spotkał — rzekł Szenböck. I ścisnąwszy krzepko rękę Niechludowa, siadł w dorożkę, machając przed opasłą twarzą ręką w białej, zamszowej rękawiczce i uśmiechając się z przyzwyczajenia.
— Czyż ja rzeczywiście byłem takim? — myślał Niechludow, idąc do adwokata.
— Jeśli nie byłem zupełnie takim, to chciałem być czemś podobnem i w ten sposób zamierzałem przepędzić cale życie.
Adwokat przyjął natychmiast Niochludowa i rozgadał się o sprawie Mienszowych, którą przejrzał i zadziwił się bezpodstawnością oskarżenia.
— Szczególna sprawa! Być może, iż sam właściciel podpalił się, aby wziąć ubezpieczenie, ale co ważniejsza, że wina Mienszowych niedowiedziona. Niema żadnych dowodów, ani poszlak...
To zbyteczna gorliwość sędziego śledczego i niedbalstwo prokuratora. Jeśli tylko sprawa będzie sądzona tu, wygram i żadnego honoraryum nie chcę. Prośbę Teodozyi Biriukowej na imię Najwyższe — napisałem, jeśli pan jedzie do Petersburga, weź pan, podaj, poproś. A inaczej, zapytają tylko i nic nie zrobią. Więc postaraj się pan u osób mających stosunki w komitecie próśb. Więc już wszystko?
— Jeszcze nie — piszą mi...
— Eh, to pan jesteś niby lejek, przez który płyną wszystkie prośby z zamku. To już za wiele.
— Ależ to szczególna sprawa. Opowiem w krótkości.
— Cóż takiego dziwnego?
— Wszystko. Rozumiem uriadnik... Ale prokurator przecież, to człowiek nie głupi.
— Tu piesek zakopany! Właśnie... Pan myślisz, że prokuratorzy i sędziowie to ludzie rozumni i liberalni! Może kiedyś byli nimi, ale nie teraz. To czynowniki, myślący tylko o dniu 20-tym każdego miesiąca, kiedy im pensyę wypłacają.
Bierze pensyę, pensya mu nie wystarcza i to całe zajęcie i kłopot cały. Na tem gruntują się wszelkie przekonania i zasady. Będą oskarżać, sądzić, wysyłać do katorgi, kogo pan chcesz. Ja zawsze mówię do członków sądu, że czuję dla nich wdzięczność, bo gdyby nie ich. przyrodzona dobroć, wszyscybyśmy gnili w więzieniu. A każdego z nas pozbawić praw i wysłać do miejsc mniej oddalonych, to rzecz niezmiernie łatwa i prosta.
— Jeśli więc wszystko zależy od samowoli prokuratora, od osobników, mogących zastosować lub nie zastosować literę prawa — po jakiegoż licha sądy?
Adwokat śmiał się do rozpuku.
— Panie, cudowne pan stawia zapytanie! To, proszę pana, filozofia! Można i o tem gadać. Przyjedź pan w sobotę. Spotka pan u mnie uczonych, literatów, artystów. Wtedy pogadamy o „zadaniach ogólnych” i „kwestyach społecznych” — rzekł adwokat, ze szczególnie ironicznym patosem wymawiając „ogólne zadania.“ — Pan moją żonę zna. Więc proszę bardzo. W sobotę.
— Będę się starał — rzekł Niechludow, myśląc w duchu, że jeżeli o co będzie się starał, to o to, ażeby nie być u adwokata na zebraniu uczonych, literatów i artystów, i nie słuchać rozpraw na temat ogólnych zadań i celów społecznych. Śmiech, z jakim przyjął adwokat słowa Niechludowa o powołaniu i znaczeniu sądów, ton, z jakim mówił „o filozofii“ i „kwestyach społecznych“, dał mu już wyobrażenie, jak pojmują ludzie tej sfery, stanowisko i zadania obywatelskie. Dosyć miał takiego świata i takich ludzi i takich pojęć, jakie Szenböck głosił i jemu podobni. Ale nie ciągnęło go nic i obcym mu był ten krąg społeczny, w którym obracał się adwokat i jego przyjaciele.




XI.

Niechludow wziął dorożkę i pojechał do więzienia. Dorożkarz, jakieś dobre i rozmowne człeczysko, na rogu ulicy pokazał mu dom nowo budujący się.
— Jaki domek wybudowali — rzekł, jakby sam brał udział w tem i pysznił się tą budową.
Rzeczywiście dom był olbrzymi i dziwacznego stylu. Rusztowania drewniane, spajane żelazem, i mocny parkan oddzielały dom od ulicy. Tłumy robotników pracowały przy budowie, ciosając kamień, nosząc cebrzyki pełne, znosząc puste.
Jakiś otyły i strojny jegomość, stojąc na dole, wydawał rozkazy słuchającemu z uwagą głównemu majstrowi murarskiemu. Obok przez bramę wjeżdżały wozy z materyałami i wyjeżdżały puste.
Tam na wsi baby nie mogą sobie dać rady z gospodarstwem, ziemia bez rąk, dzieci chorują i mrą, a te bydlęta stawiają dom na licha, nieprzydatny, dla jakiegoś bezpożytecznego społeczeństwu głupca — myślał Niechludow.
— Lichy domina — rzekł sam do siebie.
— Jakto lichy? Tylu ludzi przy nim zarabia. Dobry dom!
— Ale co znaczy i co warta jest taka robota?
— Widać potrzeba, kiedy budują — rzekł dorożkarz. — Naród zarabia!
Na ulicy był taki hałas, że rozmawiać było trudno. Skoro jednak dorożkarz z bruku zjechał na drogę bitą, zwrócił się do Niechludowa:
— A co tego ludu teraz do miasta wali, to strach. Proszę patrzyć — rzekł, wskazując na artel robotniczy, niosący piły, topory, kożuchy i worki na plecach.
— Czyż więcej idą, niż poprzednich lat?
— Ani porównania! Tak pchają się wszędzie, że rozpacz czysta. Gospodarze przebierają w ludziach, jak w ulęgałkach. Wszędzie pełno.
— Dlaczegóż tak?
— Rozmnożyli się. Nie mają gdzie się mieścić.
— Więc cóż, że się rozmnożyli? Czemu nie pracują na wsi?
— Niema co we wsi robić. Ziemi niema.
— Czyżby wszędzie działo się toż samo — pomyślał i zaczął wypytywać dorożkarza o to, ile w ich wiosce ziemi, ile on sam ziemi posiada i dlaczego mieszka w mieście?
— Ziemi jest dziesięcina na głowę. W domu są brat i ojciec. Drugi brat w wojsku służy. Rządzą się niczego. Ale i brat chciał iść do Moskwy.
— A ziemi zadzierżawić nie można?
— Gdzie tam dostać dzierżawę! Dziedzice dawno puścili swoje. Wszystko nabyli kupcy. A oni nie sprzedadzą, sami obrabiają. Naszą wioskę Francuz jakiś kupił. Sam gospodaruje i koniec.
— Jaki Francuz?
— Dufare, może pan słyszał. Robił peruki aktorkom. Dobry interes, pieniędzy nabrał. Od panienki naszej kupił cały majątek. Teraz on naszym dziedzicem. Jeździ po nas, jak po burej suce. Ale żona jego ruska, taki pies, że nie daj Boże! Obdziera naród ze skóry. Taka bestya. Ale otóż i zamek. Gdzie podwieźć, czy pod bramę? Nie puszczają tędy.




XII.

Z obawą w sercu dzwonił Niechludow u bramy, myśląc o tem, jaką teraz Kasię zobaczy.
Wyszedł intendent i oświadczył, że Masłowa znajduje się obecnie w szpitalu, tam więc udał się Niechludow. Dobroduszny stróż starowina puścił go zaraz i dowiedziawszy się, kogo żąda, wskazał oddział dziecinny.
Młody doktór, silnie karbolem przesiąknięty, zapytał księcia ostro, kogo żąda. Czynił on ulgi aresztantom i ztąd miał ciągłe zatargi z władzą. Więc obawiał się, czy Niechludow nie będzie żądał czegoś prawem wzbronionego; udawał gniewliwego.
— Tu niema kobiet, to oddział dziecinny — mówił.
— Wiem. Ale tu jest posługaczka, przysłana z więzienia.
— Jest dwie. Z którą pan widzieć się pragnie?
— Z Masłową — rzekł Niechludow — jadę do Petersburga, żeby podać prośbę o kasacyę. I chciałem oddać tę fotografię — rzekł, wyjmując kopertę z kieszeni.
— To można — rzekł doktór łagodnie.
I zwracając się do staruszki w białym fartuchu, kazał zawołać aresztantkę Masłową.
— Może pan zechce usiąść, albo przynajmniej wejść do poczekalni?
— Dziękuję panu.
I korzystając z dobrego usposobienia dok tora, zapytał, jak się sprawuje Masłowa w szpitalu.
— Owszem, sprawuje się nieźle, zwłaszcza, zważywszy okoliczności, w jakich się znajdowała. Ale otóż i ona.
Ze drzwi bocznych wyszła staruszka w fartuchu, a za nią dążyła Masłowa. Miała na sobie biały fartuch, a na głowie chusteczkę, pokrywającą włosy. Dojrzawszy Niechludowa, drgnęła, zatrzymała się, nachmurzyła, a następnie szybkim krokiem podeszła ze spuszczonemi oczyma.
Nareszcie z niejakiem wahaniem podała mu rękę i zarumieniła się. Niechludow nie widział jej od ostatniej rozmowy, kiedy się tak uniosła. Ale obecnie była całkiem inną. I wyraz twarzy miała jakiś zażenowany i, jak się zdawało Niechludowowi, nieprzychylny dla niego. Powiedział jej, że jedzie do Petersburga i podał jej kopertę z fotografią, którą przywiózł z Panowa.
— Znalazłem w Panowie dawną fotografię. Może to pani sprawi przyjemność. Proszę przyjąć.
Spojrzała na niego pytającym wzrokiem, jakby chciała powiedzieć: „a to na co?”
Milcząc, wzięła kopertę i schowała za fartuszek.
— Widziałem ciotkę pani — rzekł.
— Widział pan? — odpowiedziała obojętnie.
— Dobrze pani tu?
— Owszem, dobrze.
— Nie ciężko?
— Nie. Jeszcze się nie przyzwyczaiłam.
— Bardzo jestem kontent. Zawsze tu lepiej, niż tam.
— Gdzie „tam?” — i twarz jej pokryła się rumieńcem.
— Niż w więzieniu.
— A dlaczegóż ma być lepiej?
— Ludzie lepsi tu. Niema tu takich.
— Tam dużo dobrych ludzi.
— Meńszowych, zdaje się, uwolnię. Starałem się o to.
— Daj Boże, taka poczciwa starowina — i uśmiechnęła się.
— Jadę do Petersburga. Sprawa pani będzie sądzona wkrótce, i spodziewam się...
— Zmienią? gdzie tam zmienią? Zresztą teraz wszystko jedno.
— Dlaczegóż teraz?
— Tak... już... — rzekła, patrząc mu pytająco w oczy.
— Nie rozumiem, dlaczego pani wszystko jedno. Dla mnie przeciwnie. Zawsze jestem gotów zrobić to, co powiedziałem.
Spojrzała mu w oczy, a twarz jej zajaśniała radością. Ale usta mówiły inaczej, niż oczy
— Napróżno pan to wszystko mówi.
— Mówię dlatego, żebyś pani wiedziała.
— O tem wszystkiem już mówiliśmy i niema co mówić więcej — rzekła, wstrzymując uśmiech.
W oddziale zrobił się ruch, słychać było płacz dziecka.
— Wołają mnie — rzekła, oglądając się niespokojnie.
— Bądź pani zdrowa — rzekł.
Udała, że nie widzi podanej ręki i zwróciwszy się szybko, pobiegła po chodniku korytarzowym.
— Co się z nią dzieje, jaka w niej odbywa się zmiana, co ona myśli, co czuje? — pytał Niechludow. — Czy mnie pragnie doświadczyć, czy rzeczywiście darować nie może? Co chce powiedzieć i czego nie może. Czy lepsza teraz dla mnie, czy gorsza?
Tak zapytywał sam siebie Niechludow, ale nie znajdował odpowiedzi. To tylko wiedział, że Kasia zmieniła się, że w głębi jej duszy odbywała się jakaś praca, a to zjawisko łączyło go więcej nietylko z nią, ale z imieniem Tego, za przyczyną Którego ta przemiana spełniała się.
Masłowa, powróciwszy na salę dziecinną, gdzie stało ośm łóżek, zaczęła, wedle rozporządzenia siostry, prześciełać pościel. Przechyliwszy się zbytnio nad łóżkiem, na ślizkiej posadzce obsunęła się i tylko co nie upadła. Patrzący na to podwiązany rekonwalescent mały chłopczyna, zaśmiał się. Masłowa wybuchnęła śmiechem głośnym, Śmiech udzielił i dzieciom.
Siostra burknęła gniewnie.
— Co się tak ryzasz? Myślisz, że tam jesteś, gdzieś była? Ruszaj po jadło!
Kasia zamilkła i wziąwszy naczynie, poszła, gdzie jej kazano. Ale spojrzawszy na podwiązanego chłopczynę, któremu nie kazano śmiać się, znów pocichu zachichotała.
Kilka razy podczas dnia wysuwała z koperty fotografię, aby na nią popatrzeć. Ale dopiero wieczorem, gdy pozostała sama z posługaczką w ich pokoiku, wyjęła całkiem z koperty fotografię. I długo, długo patrzyła, każden rozglądając szczegół i twarzy, i ubrania, i schodków ganku, i tych krzaków, na tle których rysowały się postacie fotografowanych.
Nie mogła nacieszyć się, patrząc na tę zblakłą, pożółkłą kartkę, widząc się na niej taką młodą, taką ładną, z kręcącemi się naokoło czoła włosami.
Nawet nie spostrzegła, gdy towarzyszka jej weszła do izdebki.
— Co to takiego, to on ci dał? — zapytała dobroduszna, tłusta posługaczka, pochylając się nad fotografią.
— Czy to ty jesteś?
— A któżby miał być — śmiejąc się, rzekła Kasia, patrząc, w twarz posługaczki. — A ten kto? To pewnie on sam? A to jego matka?
— Ciotka. A mnie tyś nie poznała?
— Gdzieby zaś. Nigdy w życiubym nie poznała. Całkiem inna twarz. Przecie to już z dziesięć lat temu.
— To nie lata, ale życie — rzekła Kasia, i wnet znikło jej ożywienie i wesołość. Twarz zachmurzyła się i głęboka bruzda zarysowała się między brwiami.
— Cóż, przecież miałaś życie lekkie.
— Lekkie — rzekła Kasia, zamykając oczy i kiwając głową. — Oj lekkie, od katorgi gorsze.
— Co znowu, dlaczego?
— Dlaczego? Od 8-ej wieczorem do 4-ej rano, i to dzień w dzień.
— Więc czemuż nie rzucają takiego życia?
— Chcą porzucić, ale trudno. Ale co tam mówić! — zawołała, zerwała się, rzuciła fotografię do szuflady w stoliku i przemocą wstrzymując łzy, wybiegła na korytarz, trzaskając drzwiami. Patrząc na fotografię, czuła się taką, jaką widziała się na obrazku, marzyła o tem, jak była szczęśliwą i jakby z nim szczęśliwą być mogła.
Słowa posługaczki przypomniały jej teraźniejszość. Przypomniały jej całą grozę tego życia, które wtenczas pojmowała choć mętnie, a nie pozwalała sobie pojąć i zrozumieć jasno. Teraz przypomniała sobie wszystkie te noce straszne, a osobliwie jedną zapustną noc. Przypomniała sobie, jak w dekoltowanej, czerwonej, jedwabnej sukni, pobryzganej winem, ze wstążką czerwoną w zwichrzonych włosach, zmęczona, oszołomiona, pijana, pożegnawszy gości około drugiej w nocy, przysiadła się do chudej, z twarzą pełną pryszczy akompaniatorki na fortepianie i skarżyła się na ciężki los i przykre życie. Chuda akompaniatorka również mówiła, że jej się takie życie i zarobek taki sprzykrzyły, zbrzydły, że chce to rzucić. Podeszła do nich przyjaciółka, Klara, i postanowiły wszystkie trzy razem wyrwać się z tego piekła. Miały się rozejść, wtem powstał hałas i gwar, przybyli pijani goście. Skrzypek zagrał ritournellę, akompaniatorka przegrała na fortepianie jakąś wesołą pieśń rosyjską w takt pierwszej figury kadryla. Mały pijany człeczek, we fraku i białym krawacie, pochwycił Kasię. Drugi jakiś brodaty tłuścioch, także wyfrakowany, złapał Klarę.
I kręcili się długo, skakali, tańczyli, krzyczeli i pili na zabój. I w ten sposób: rok, dwa, trzy.
A kto tego przyczyną? On! zawsze on! I nienawiść dawna odżyła, chciało jej się wymyślać, urągać, szydzić, czynić wyrzuty. Żałowała, że opuściła sposobność, aby raz jeszcze wypowiedzieć, że go zna, że mu nie ulegnie, że nie pozwoli, aby ją teraz na swoją rzecz wyzyskiwał moralnie, jak kiedyś z jej cnoty, z jej ciała skorzystał. Nie pozwoli, żeby teraz była ofiarą jego wspaniałomyślności. Zachciało jej się wódki... I wypiłaby wódki, choć dała słowo, że pić nie będzie. Ale tu wódki nigdzie dostać nie można było, chyba od felczera, a felczera bała się, bo zaczął ją napastować. A wszelki stosunek z mężczyznami był jej obecnie wstrętnym.
Posiedziawszy chwilę na ławce w kurytarzu, wróciła do izdebki i nie odpowiadając na pytania posługaczki, płakała długo, długo nad swojem życiem zmarnowanem, nad zagubioną, zatraconą dolą swoją.




XIII.

W Petersburgu Niechludow miał do załatwienia kilka interesów. Najpierw podać prośbę Hasłowej do senatu, dalej sprawę Teodozyi Biriukowej w komitecie próśb, następnie uwolnienie Szustowej, a nareszcie wyrobienie pozwolenia na zobaczenie się matki z synem uwięzionym w fortecy, o co prosiła go również Wiara Bogoduchowska.
Niechludow, poznawszy obecnie lepiej stosunki wiejskie, przyjrzawszy się tylu niedolom ludzkim, czuł wstręt do tego świata wyzyskującego na korzyść garści leniwców i rozpustników pracę i łzy milionów żyjących w trudzie ciężkim, a jeszcze cięższej niewoli i niedoli. Pogardzał życiem tych jednostek, życiem występnem i okrutnem.
A przecież do tego zaklętego koła ciągnęły go nazwy czajenia z przeszłości, ciągnęły związki rodzinne i towarzyskie, a co najważniejsze, że aby pomódz i Kasi i wszystkim, co cierpieli niewinnie, trzeba było prosić łaski i poparcia u ludzi tej sfery, których nietylko szanować nie mógł, ale na których oburzał się i pogardzał nimi.
W Petersburgu zajechał do ciotki swej hrabiny Czarskiej, żony byłego ministra, a tem samem trafił w samo serce arystokratycznego świata.
Nie było to przyjemnem, ale inaczej zrobić było niepodobna. Stojąc w hotelu, byłby obraził ciotkę.
Zresztą ciotka miała rozległe stosunki i mogła mu być wielce pożyteczną.
— Cuda o tobie słyszę — mówiła hrabina, częstując go kawą zaraz skoro przyjechał. — Vous pasez pour un Hovard. Opiekujesz się więźniami. Jeździsz po kryminałach. Starasz się o poprawę upadłych.
— Ależ ani myślę o tem!
— Cóż?... to bardzo dobrze. Tylko jest jakaś w tem romantyczna historya. Opowiadaj zaraz.
Niechludow opowiedział całe zajście z Kasią, wszystko jak było.
— Pamiętam. Helenka, Panie, świeć nad jej duszą, coś mi mówiła o tem. Podobno ciotki chciały cię żenić ze swoją wychowanką (hrabina nienawidziła ciotek z Panowa). To ona... Elle est encore jolie?
Ciocia Katarzyna Iwanowna była to 60-cio — letnia tęga, energiczna i gadatliwa kobieta. Wysoka, zaokrąglona, miała maleńkie czarne wąsiki. Niechludow bardzo ją lubił i od dzieciństwa wielbił jej wesołość i rzutkość.
— Ciociu kochana, to wszystko skończone. Chciałem jej dopomódz, bo skazana niewinnie, jam winien, że ją los taki spotkał. Dlatego czuję się w obowiązku zrobić wszystko, co potrafię.
— Ależ mnie mówiono, że się chcesz z nią ożenić.
— Jabym chciał, ale ona nie chce.
Katarzyna Iwanowna popatrzyła z podziwem na kuzyna. Wnet twarz jej zmieniła się i osiadł na niej wyraz zadowolenia.
— Ona mądrzejsza od ciebie. Ach, jakiś ty głupiec! I tybyś się z nią ożenił?
— Stanowczo!
— Po tem wszystkiem, czem ona była?
— Tembardziej. Wszak ja jestem tego powodem.
— Nie. Ty jesteś poprostu narwaniec. Ja cię dlatego tak kocham, żeś taki narwaniec. Ty przecież wiesz, jak to pasuje. Alinka ma znakomity przytułek Magdalenek. Byłam tam. Jakież one wstrętne! Myłam się, a nawet wzięłam kąpiel. Ale Alinka corps et âme tem zajęta. Więc tam oddamy i tę twoją. Jeżeli ją kto ma poprawić, to tylko Alina.
— Ależ ona skazana na katorgę. Ja po to przyjechałem, żeby wyrok zmienić. To moja pierwsza prośba do cioci.
— Otóż masz, gdzież ta sprawa będzie?
— W senacie.
— W senacie. To mój kuzynek Lewuszka w senacie. Ale on chyba w departamencie heroldyi. A z tych dzisiejszych nie znam nikogo. Wszystko to same śmiecie, albo Niemcy: Ge, Fe, De — tout l’alphabet — albo jakieś Iwanowy, Siemionowy, Nikityny, albo Iwaneńko, Simoneńko, Duraczeńko dla odmiany. Ale ja powiem mężowi. On ich zna wszystkich. Zaś ty mu wytłómaczysz, bo on mnie nigdy pojąć nie może. Cokolwiek mu powiadam, mówi, że mnie zupełnie nie rozumie. C’est un parti pris. Wszyscy rozumieją, tylko on nie rozumie!
W tej chwili lokaj w pończochach przyniósł list na tacy.
— Akurat od Alinki. Zobaczysz i Kiesewettera.
— Któż to jest Kiesewetter?
— Kiesewetter. Zobaczysz, kto to taki. On tak mówi, że najbardziej zatwardziali grzesznicy padają na kolana, płaczą i czynią żal za grzechy.
Hrabina Katarzyna Iwanowna, jakkolwiek wprost było to przeciwnem jej naturze i charakterowi, była zagorzałą stronniczką tej nauki, wedle której uznawano, że cała istota Chrystyanizmu zawarta jest w wierze w odkupienie.
Jeździła na zebrania, gdzie wygłaszano ową modną naonczas naukę, i zbierała u siebie wierzących. Nie zważając, że wedle tej nauki odrzucano wszelkie obrządki, obrazy i tajemnice wiary, hrabina we wszystkich pokojach, a nawet nad łóżkiem w sypialni, miała obrazy święte (ikony) i spełniała wszelkie obrzędy Kościoła, nie znajdując w tem żadnego przeciwieństwa.
— Żeby twoja Magdalena posłuchała Kiesewettera, zarazby się nawróciła. Bądźże wieczorem w domu koniecznie. Posłyszysz Kiesewettera. To zadziwiający człowiek, natchniony!
— Mało mnie to interesuje ma tante.
— Powiadam ci, bardzo zajmujące. Przyjedź koniecznie. Ale mów, co chcesz jeszcze odemnie. Videz votre soc.
— Mam jeszcze interes w fortecy.
— W fortecy? Mogę ci dać bilet do barona Kriegsmutha. C’est un trés-brove komme. Przecież ty go znasz. Kolega twojego ojca. Il donne dans le spiritisme. To bagatela. Dobry człowiek. Cóż ci tam potrzeba?
— Chciałbym prosić, żeby pozwolił zobaczyć się matce z synem, co tam jest uwięziony. Ale mnie mówiono, że to nie zależy od Kriegsmutha tylko od Czerwiańskiego.
— Czerwiańskiego nie lubię, ale to mąż Maryetty. Można ją poprosić, ona to dla mnie zrobi. Elle est tres gentille.
— Jeszcze muszę prosić za jedną kobietą. Siedzi, kilka miesięcy i nikt nie wie, za co.
— Sama musi najlepiej wiedzieć, za co. One bardzo dobrze wiedzą. Te krótko ostrzyżone wiedzą.
— Ja tam wiem tylko, że cierpią. Ciocia chrześcianka, wierzy w Ewangielię, a tak nie ma litości.
— To nic nie przeszkadza. Ewangelia Ewangelię, a czego nie lubię, to nie lubię. Gorzejby było, żebym udawała, że kocham nihilistów, a przedewszystkiem strzyżone nihilistki, kiedy ja ich nie znoszę.
— Dlaczegóż ich ciocia nie znosi?
— Po co lezą nie w swoje rzeczy. To nie kobiece sprawy.
— A Maryetta może się mieszać...
— Maryetta? Maryetta, Maryetta. A to Bóg wie kto. Pędziwiaterkiewicz i wszystkich nauczać rozumu pragną.
— Nie koniecznie uczyć, chcą poprostu pomagać ludowi.
— Wiedzą bez nich, komu pomagać trzeba a komu niepotrzeba.
— Ależ lud cierpi niedostatek. Dopiero co powróciłem ze wsi, czyż to się godzi, aby chłop pracował tak ciężko i przymierał głodem, a my żebyśmy mieli na wszelakie zbytki.
— A cóż ty chcesz, żebym ja robiła i nic nie jadła?
— Ja nie chcę, żeby ciocia nic nie jadła — rzekł, śmiejąc się, Niechludow — ale chcę, żeby wszyscy pracowali i wszyscy jedli.
Ciotka znów pochyliwszy czoło, patrzyła na niego z ciekawością.
Mon cher, vous finirez mal — rzekła.
— A to dla czego?
W tej chwili wszedł mąż hrabiny Czarskiej, były minister.
— Dymitr! jak się masz, kiedy przyjechałeś — rzekł, nadstawiając mu wygolony policzek.
Milcząc, pocałował żonę w czoło.
Non, il est impayable — rzekła hrabina, zwracając się do męża. — Każę mi iść prać do rzeki i jeść kartofle. Głupiec niesłychany, ale ty, kochanku, zrób dla niego wszystko, o co cię poprosi. Straszny narwaniec — rzekła. — Ale czyś słyszał? Mówią, że Kameńska tak zrozpaczona, że obawiają się o jej życie. Warto, żebyś pojechał do niej — rzekła do męża.
— Tak to okropne — rzekł mąż
— Idźcież, pogadajcie z sobą, bo muszę odpisać na listy.
Zaledwie Niechludow wyszedł do drugiego pokoju, kiedy zawołała na niego:
— Więc napisać do Maryetty?
— Bardzo proszę, kochana ciociu.
— Więc ja pozostawię en blanc, co ci potrzeba o tej ostrzyżonej, a ona każę swojemu mężowi zrobić. I on zrobi. Nie myśl, że ja jestem zła. Ja nie lubię tych twoich protégées, ale je ne leur veux pas de mal. Niech ich Pan Bóg ma w swej opiece. Idź już, idź. A wieczorem bądź w domu. Usłyszysz Kiesewettera. Pomodlimy się. I jeśli tylko nie będziesz się sprzeciwiał ça vous fera beaucoup de bien. Ja wiem. I ty i Helenka bardzoście to zaniedbali. Więc do zobaczenia.




XIV.

Hrabia Iwan Michajłowicz był dymisyonowanym ministrem i człowiekiem ustalonych zasad. Zasady zaś grafa Iwana zależały na tem, że jako ptak robakami się karmi, porosły jest pierzem i puchem i po powietrzu latać może, tak samo i on jako hrabia powinien jadać drogie potrawy, przyrządzone przez doskonale płatnych kucharzy, powinien nosić wytworną odzież, jeździć spokojnemi i chodnemi końmi, i wszystko to powinno być na jego rozkazy. Prócz tego, hrabia Iwan miał to niezachwiane przeświadczenie, że jeśli otrzymywać będzie ze skarbu państwa jak najwięcej i z najrozmaitszych dał pieniędzy, im więcej orderów jego pierś i wszelkie możliwe do zawieszania tych oznak honorowych miejsca przyozdobi, im częściej widywać się będzie z wysoko postawionemi osobami płci obojej, tem będzie lepiej dla niego i świata.
Wszystko zaś, po za obrębem tych dogmatów będące, nie miało dla grafa Iwana ani żadnego znaczenia, ani żadnego interesu. Mogło być tak, albo inaczej, to mu zupełnie wszystko jedno. Wedle zasad tej wiary, graf Iwan Michajłowicz żył i działał w Petersburgu lat czterdzieści, a po czterdziestu latach zasiadł w fotelu ministra. Przymioty dzięki, którym otrzymał hrabia tak wysokie dostojeństwo, były następujące.
1) Mógł jako tako pojmować sens przedstawionych mu papierów, i istotę praw i przepisów obowiązujących, potrafił również ladajako napisać przystępne dla jego średniego rozumienia referaty, i w tych wypracowaniach, zresztą nic niewartych, błędów ortograficznych nie popełniał.
Po drugie: Nadzwyczaj był postawny. Gdzie było tego potrzeba, mógł wyobrażać typ dumy, niedostępności i wielkości, a gdzie znów tego było potrzeba, potrafił być miłym i popularnym.
Po trzecie: Żadnych stałych zasad, przekonań nie posiadał, tak moralnych, jak i państwowych. Dlatego ze wszystkimi był w zgodzie, jeśli tego było potrzeba, a mógł być i w niezgodzie, jeśli tego wymagała sytuacya. Postępując w ten sposób, pilnie baczył, aby ton został zawsze utrzymanym, żeby nie było jawnych sprzeczności z samym sobą. Czy zaś te postępki były moralne, czy niemoralne, czy z tego wyniknie pomyślność i dobro, czy przeciwnie, olbrzymia szkoda dla Cesarstwa Wszechrosyi i całego świata, to mu było zupełnie wszystko jedno. Takie sprawy nic a nic go nie obchodziły.
Skoro został ministrem nietylko wszyscy, co od niego zależeli — a było takich ludzi mnóstwo — ale nawet osoby postronne i on sam, rzecz naturalna, żywili to przekonanie, że graf Iwan to dzielna głowa i wybitny mąż stanu.
Ale gdy nadeszły inne czasy, skoro nic nie zrobił, nic nie pokazał, nic nie zbudował, i siłą walki o byt, inni tyleż co i on warci, choć umiejący pisać papiery czynownicy, wysadzili go i musiał ze służby ustąpić, wtedy stało się jasnem, że graf Iwan nietylko nie jest mądrym, ale nawet bardzo ograniczonym i bez należytego wykształcenia człowiekiem, że jest przytem strasznie zarozumiałym, a głowa tępa, zdolna zaledwie wznieść się do poziomu artykułów, pomieszczanych we wstecznych dziennikach zachowawczych.
Okazało się, że niczem się nie różnił od równie ograniczonych, głupich, zacofanych i zarozumiałych czynowników, tych właśnie, co go podminowali i wysadzili. Nawet sam to zrozumiał doskonale, ale to nie zachwiało w niczem przekonania, że powinien każdego roku dostawać masę skarbowego grosza i coraz to nowe ordery.
Hrabia Iwan Michajłowicz wysłuchał Niechludowa tak samo, jak zwykł był słuchać raportów naczelnika kancelaryi, a wysłuchawszy powiedział, że mu da dwa listy. Jeden do senatora Wolfa w departamencie kasacyjnym.
— Różnie mówią o tym Wolfie, ale dans tous tes cas c’est un homme tres comme il faut — rzekł hrabia. On ma dla mnie pewne obowiązki i zrobi, co tylko możną.
Drugi list dal hrabia do osoby wpływowej w komitecie próśb. Sprawa Teodozyi Biriukowej bardzo zajęła hrabiego. Skoro Niechludow oświadczył, że chciał napisać o tem do osoby zajmującej wysokie stanowisko, hrabia rzekł, że jest to sprawa rzeczywiście wzruszająca i możnaby o tem przy sposobności opowiedzieć. Ale napewno obiecywać nie mógł. Niech prośba idzie drogą właściwą.
— A jeśli wydarzy się sposobność — rzekł, pomyślawszy chwilkę — jeśli zaproszą na petit comité, to może być, że powie.
Dostawszy oba bileciki od hrabiego i bilet do Marietty od ciotki, Niechludow udał się natychmiast do wskazanych osób.
Najpierw pojechał do Marietty.
Znał ją jeszcze podlotkiem, jako córkę niezamożnej arystokratycznej rodziny. Wiedział, że wyszła za karyerowicza, o którym słyszał wiele różnych rzeczy. Przykro mu było udawać się po protekcyę do człowieka, którego szanować nie mógł. Ale cóż było robić? Interes — interesem. Wpadał przytem mimowoli w nastrój tego świata, w jakim żył lat tyle. Czuł, że się do niego zastosowuje, i dziś rozmawiając rankiem z ciotką, już pozwalał sobie żartować z wielu poważnych rzeczy. Wogóle Petersburg wywierał na niego zwykły wpływ podniecający fizycznie, a przygnębiający moralnie.
— Wszystko tu tak porządnie i tak wygodnie urządzone, a następnie ludzie tak mało wymagający pod względem moralnym i obyczajowym, że życie wydaje się łatwem i przyjemnem.
Elegancki, czysty, doskonały dorożkarz, powiózł go pośród licznych ugrzecznionych, wytwornych policyantów, po gładkim, starannie polanym wodą bruku, śród wysokich, wspaniałych kamienic, aż do tego domu, gdzie mieszkała Mariette.
Przed podjazdem stał ekwipaż, zaprzężony parą angielskich koni w szorach, a na koźle siedział po angielsku przybrany woźnica bez wąsów, z podgolonemi faworytami, trzymając bicz wedle zasad sztuki, z miną dumną i pewną siebie, w liberyi sutej nad miarę.
Szwajcar, również prosto z igły wystrojony, otworzył drzwi do sieni, w której czekał jeszcze więcej strojny lokaj od spacerów ze wspaniałemi bokobrodami i dyżurny woźny w nowym mundurze.
— Generał nie przyjmuje, generałowa także. Właśnie w tej chwili wyjeżdżać raczy.
Niechludow oddał list od hrabiny i wydobywszy bilet, podszedł do stolika, na którym leżała książka do zapisywania wizytujących i zaczął pisać, jak żałuje, że nie zastał w domu, gdy wtem lokaj podszedł do schodów, szwajcar wybiegł na podjazd i krzyknął „podjeżdżać“, a woźny, wyprostowawszy się jak struna, skamieniał, przeprowadzając oczyma schodzącą szybko ze schodów, nie licującym z wysokiem dostojeństwem krokiem, niewielką i szczupłą dosyć panią.
Marietta miała na głowie duży kapelusz z piórem, czarną suknię, czarną zarzutkę, czarne nowe rękawiczki. Twarz zasłaniała woalką.
Zobaczywszy Niechludowa, podniosła woalkę, ukazując twarz bardzo sympatyczną, o dużych, błyszczących oczach, i pytająco spojrzała na niego.
— A, książę Dymitr Iwanowicz? — przemówiła wesołym, przyjemnym głosem. — Jabym jednak poznała księcia.
— Jakto, pani pamięta, jak się nazywam?
— Jakże, myśmy z siostrą kochały się w panu — rzekła już po francusku — ale jak się pan zmieniłeś! Jaka szkoda, że wyjeżdżam. Zresztą, wróćmy się — rzekła, zatrzymując się z pewnem wahaniem.
Spojrzała na zegar ścienny.
— Nie można. Jadę na pogrzeb Kameńskiego. Strasznie przygnębiona.
— Któż to jest Kameńska?
— Jakto, pan nie słyszałeś? Jej syn zginął w pojedynku. Strzelali się z Pozenem. Jedynak. Straszna rzecz. Matka w rozpaczy.
— Słyszałem o tem.
— Nie, lepiej pojadę. A pana proszę wieczorem, albo jutro. — I szybkim krokiem poszła ku drzwiom wchodowym.
— Dziś wieczorem nie mogę — rzekł, wychodząc z nią razem na ganek. — A mam interes do pani — mówił, patrząc na parę kasztanów, podjeżdżających pod ganek.
— Cóż takiego?
— Jest notatka o tem od cioci — rzekł Niechludow, podając wązką kopertę z dużym monogramem. — Z niej dowie się pani wszystkiego...
— Ja wiem. Hrabina myśli, że ja mam jakiś wpływ na męża w interesach. Myli się. Ja nic nie mogę i nie chcę się mieszać. Ale ma się rozumieć, dla hrabiny i dla pana zrobię ustępstwo od moich zasad. O cóż chodzi? — rzekła, drobną rączką starannie szukając kieszeni w sukni.
— Siedzi w twierdzy młoda dziewczyna, chora i nie wmieszana w sprawę.
— Jak jej nazwisko? — Szustowa. Lidya Szustowa. Jest w notatce.
— Dobrze. Spróbuję. — I siadła lekko do powozu, błyszczącego lakierami skrzydeł, i otworzyła parasolkę. Lokaj siadł na kozioł i kazał woźnicy ruszać. Powóz ruszył, ale ona dotknęła parasolką pleców woźnicy, i śliczne, na muskularnych nogach, anglezowane klacze, zginając piękne, ściągnięte munsztukami głowy, stanęły, przebierając niespokojnie nogami.
— A pan niech przychodzi, tylko proszę nie interesownie — rzekła z tym uśmiechem, którego moc dobrze znała, i jakby zakończywszy przedstawienie, spuściła zasłonę, t. j. zasunęła woalkę.
— No, jedźmy... — I znów trąciła parasolką woźnicę.
Niechludow uchylił kapelusza.
Kasztanowate pełnej krwi klacze, w lansadach zatętniły podkowami, a powóz potoczył się bystro, od czasu do czasu lekko podskakując na nowych gumach po nierównych miejscach kostkowego bruku.




XV.

Niechludow, przypominając sobie uśmiech Marietty, pokiwał głową.
— Ani się opatrzysz, jak znów wejdziesz w to życie — myślał.
Ułożywszy sobie plan jazdy, aby darmo drogi i czasu nie tracić, ruszył najpierw do senatu.
Wszedłszy do biura, zastał tam w pysznie urządzonym apartamencie olbrzymią ilość grzecznych i wyświeżonych czynowników.
Prośba Masłowej oddana była do przejrzenia i sprawdzenia temu samemu senatorowi Wolfowi, do którego miał list od wujaszka.
Tak poinformowali Niechludowa urzędnicy.
— Zaś posiedzenie senatu będzie miało miejsce jeszcze w bieżącym tygodniu. Więc nie wiadomo, czy przyjdzie kolej na sprawę Masłowej, ale jeśli poprosić, to będzie rozpoznawana w przyszłą środę.
Czekając na załatwienie formalności, Niechludow znów słyszał rozmowy o sprawie młodego Kameńskiego.
Rzecz się miała tak. Oficerowie jedli w handlu ostrygi i, jak zwykle przy tem, dużo pili. Jeden z nich wyraził się niekorzystnie o pułku, w którym służył Kameński. Kameński nazwał go kłamcą. Oficer uderzył Kameńskiego. Na drugi dzień strzelali się. Kameński dostał kulą w brzuch i w dwie godziny później umarł. Posen i sekundanci jego aresztowani, i siedzą na odwachu, ale ich za dwa tygodnie uwolnią.
Z kancelaryi senatu pojechał Niechludow do komitetu próśb, do wpływowego urzędnika, Worobjewa, zajmującego pyszny lokal w skarbowym domu. Szwajcar i lokaj oświadczyli, że widzieć się z baronem nie można, pomimo tego, że to są dni przyjęcia. Niechludow oddal list i pojechał do senatora Wolfa.
Wolf był po śniadaniu, i dla strawności, palił cygaro i przechadzał się po pokoju. Był to rzeczywiście człowiek tres comme il faut i dzięki temu przymiotowi zyskał stanowisko, dające mu 18 tysięcy rubli dochodu i urząd senatora. Uważał się nietylko za człowieka tres comme il faut, ale nadto za rycerza niepokalanej uczciwości i cnoty. Uczciwością nazywał to, że od osób prywatnych nie brał w cichości ducha łapówek. Zaś starać się o wszelkiego rodzaju dodatki na koszta podróży, przyjęcia, dzierżawy i t. p., uważał za rzecz zupełnie uczciwą. Również nie sądził, aby to było niemoralnem, że ograbił zakochaną w nim żonę z całego majątku. Przeciwnie, było to logicznem i rozsądnem urządzeniem domowych stosunków. Ognisko rodzinne składała żona, osóbka nic nie znacząca, jej krewna, której fortunę również zagrabił Wolf, sprzedawszy majątek i złożywszy pieniądze w banku na swoje imię, i cicha, zahukana, szpetna córka, prowadząca życie przykre i monotonne. Jedyną jej rozrywką był sport ewangelizmu, a tem samem zebrania u Alinę i hrabiny Katarzyny Czarskiej.
Syn zaś Wolfa, młodzian, któremu urosła bujna broda już w 15 roku, równocześnie z wyrośnięciem tej brody zaczął pić i łajdaczyć się na umór. Sport ten uprawiał do lat 20-tu, a ponieważ szkół nie skończył, zadawał się z szubrawcami i robił długi, więc ojciec go z domu wypędził. Zapłacił za niego najpierw 230 rubli długów, potem 600 rubli, ale powiedział, że to już po raz ostatni, że jeśli dalej tak postępować będzie, za drzwi z domu natychmiast wyrzuci. Synalek nietylko nie poprawił się, ale jeszcze zrobił 1,000 rubli długu i powiedział ojcu, że żyć w domu rodzicielskim, to prawdziwa męka i katorga. Wtedy Wolf kazał mu iść precz i oświadczył, że go za syna nie uważa. Od tej chwili Włodzimierz Wasilewicz udawał, że niema syna, i nikt w domu o tym synu wspomnieć nawet nie śmiał. Zaś Włodzimierz Wasilewicz sądził, że znakomicie domowe ognisko urządził.
Wolf z przyjaznym i nieco drwiącym uśmiechem (taki był jego obyczaj), zatrzymał się na środku pokoju, powitał Niechludowa i list przeczytał.
— Niech książę będzie łaskaw usiąść, a ja sobie chodzić będę — rzekł, włożywszy ręce w kieszenie kurtki, i stąpając w dalszym ciągu po podłodze dużego, w poważnym stylu urządzonego gabinetu. — Bardzo mi przyjemnie poznać księcia, a zarazem zrobić przysługę hrabiemu Iwanowi Michajłowiczowi — ciągnął dalej, wypuszczając wonny błękitny dym i ostrożnie odejmując od ust cygaro, aby nie strząsnąć popiołu.
— Pragnąłbym, aby sprawa sądzona była jak najprędzej, bo jeśli wypadnie jechać na Syberyę, to czem wcześniej, tem pora lepsza.
— Tak, tak. Pierwsze parostatki z Nowogrodu, wiem — rzekł Wolf z pobłażliwym uśmiechem i zawsze naprzód wiedząc, co do niego mówić chciano — Jak się nazywa podsądna?
— Masłowa.
Wolf podszedł do stołu i spojrzał na papier, leżący na kartonie ze sprawami.
— Masłowa? dobrze. Poproszę kolegów. Sprawa będzie wprowadzona w środę.
— Czy mogę zatelegrafować do mego adwokata?
— Masz pan adwokata? To zbyteczne. Ale jeśli pan sobie życzy, dlaczegóż...
— Powody do kasacyi mogą być niedostateczne. Ale z samej sprawy widać, że zaszło nieporozumienie.
— Bardzo być może, ale senat nie rozpatruje sprawy materyalnie — rzekł Wolf, patrząc poważnie na popiół cygara. — Senat patrzy na ogólne zastosowanie prawa i należyte zrozumienie jego treści.
— Zdaje mi się, że to wypadek wyjątkowy.
— Wiem, wiem. Wszystkie wypadki są wyjątkowe. Zrobimy, co potrzeba. To wszystko.
Popiół trzymał się jeszcze, lecz pękł z boku i groziło niebezpieczeństwo.
— A pan często bywasz w Petersburgu? — zapytał Wolf, trzymając tak cygaro, aby popiół nie zleciał.
Ale popiół zachwiał się, więc Wolf poniósł cygaro ostrożnie do popielniczki i popiół tamże obleciał.
— A jaki fatalny wypadek z Kameńskim... — rzekł. — Taki przyzwoity i dzielny człowiek. Jedynak. Niezwyczajne położenie matki — mówił, powtarzając słowo w słowo to, o czem gadał Petersburg cały.
— Dalej mówił nieco o hrabinie i o jej nowej skłonności do ewangielizmu.
Wolf nie potępiał, ani usprawiedliwiał tego nowego kierunku, bo mu to, jako człowiekowi comme il fant, wszystko było jedno. Więc zadzwonił.
Niechludow pożegnał go.
— Jeśli panu to nie przeszkodzi, proszę na obiad w środę. Dam panu odpowiedź stanowczą.
Było już późno, więc książę powrócił do ciotki.




XVI.

Hrabina obiadowała o 8-ej wieczorem i to w sposób dotąd jeszcze niepraktykowany. Potrawy stawiano na stole, i lokaje odchodzili natychmiast, a goście sami sobie posługiwali. Mężczyźni, rzecz naturalna, nie pozwalali na to, aby damy trudziły się, więc nakładali damom i sobie, jako płeć silna, nalewali w kieliszki i szklanki napoje. Skoro już jedną potrawę zjedzone, hrabina naciskała dzwonek elektryczny, lokaje wchodzili, zabierali półmiski, zmieniali nakrycie i przynosili potrawę następną. Obiad był wykwintny, wino także. W dużej, widnej kuchni gotował szef, Francuz, i dwóch pomocników w bieli.
Sześć osób siedziało za stołem. Hrabia, hrabina, syn ich, posępny oficer gwardyi, opierający łokieć na stole, Niechludow, lektorka francuzka i plenipotent hrabiego, świeżo ze wsi przybyły.
Rozmowa znów toczyła się o pojedynku Wszyscy uniewinniali Posena, broniącego honoru munduru. Tylko hrabina surowo osądziła zabójcę.
— Będzie pił i zabijał porządnych ludzi. Tego mu nigdy nie przebaczę.
— Tego ja nie rozumiem — rzekł hrabia.
— Ja wiem, że ty nigdy nie zrozumiesz tego, co ja mówię — rzekła hrabina, zwracając się do Niechludowa. — Wszyscy rozumieją, prócz męża. Mówię, że mi żal matki, i ja nie mogę zgodzić się na to, aby ktoś zabił i był z tego zadowolony.
Wtedy syn ujął się za Posenem i napadł na matkę, dowodząc jej w dość ordynarny sposób, że oficer nie mógł inaczej postąpić, boby go wypędzili z pułku.
Niechludow, jako były oficer, rozumiał, że w tem dowodzeniu była racya, ale mimowoli porównywał Posena z tym aresztantem, skazanym na katorgę za zabicie przeciwnika w bójce, którego widział w kryminale.
Opowiedział ten wypadek. Z początku hrabina zgodziła się na jego zdanie, ale później zamilkła. Niechludow zauważył, że uczynił coś niestosownego.
Wieczorem ustawiono w salonie krzesła, stół z karafką wody i fotel dla kaznodziei, i zaczęli przybywać goście na zebranie, na którem miał prorokować Kiesewetter.
Przed domem stały eleganckie karety. W sali zasiadły damy w jedwabiach, aksamitach i koronkach. Byli i mężczyźni wojskowi, cywilni, i kilkoro ludzi z gminu, dwóch stróżów, sklepikarz, lokaj i woźnica.
Kiessewetter, krępy, silny mężczyzna, mówił po angielsku, a młoda, szczupła dziewczynka w pince-nez szybko i dobrze tłómaczyła, co głosił.
Mówił o tem, że grzechy ludzkie są tak wielkie, a kara, jaka za nie czeka, tak straszna, że w oczekiwaniu takiej kaźni, żyć nie sposób.
— Pomyślcie o tem, kochani bracia i siostry, pomyślcie o sobie, o życiu waszem, o tem, co czynicie, jak postępujecie, jak rozgniewaliście miłosiernego Boga, na jakie męki wystawiacie Chrystusa, a pojmiecie, że nie ma dla was ratunku, nie ma przebaczenia, wszyscy skazani jesteście na zagładę. Straszny los, wieczne męki czekają was — mówił drżącym ze wzruszenia głosem. — Jak się ocalić? Bracia, jak unieść całą głowę z tej strasznej pożogi? Ten pożar ogarnął dom cały i niema żadnego ratunku, żadnego ocalenia, żadnej drogi wyjścia!...
Zamilkł, a łzy płynęły mu strumieniem po twarzy. Osiem lat z rzędu płakał w tem samem miejscu swego przemówienia. W pokoju dały się słyszeć łkania. Hrabina, oparta łokciami na mozaikowanym stoliku, skryła głowę w dłonie, a ramiona jej drgały.
Woźnica patrzył z podziwem, jakby kto najeżdżał na niego dyszlem, a on na bok nie umykał. Wielu siedziało w tej samej pozie, co hrabina Katarzyna Iwanowna. Córka Wolfa, bardzo podobna do ojca, w modnej sukni, klęczała, zasłoniwszy twarz dłońmi.
Orator odsłonił twarz, i uśmiech, jasny, jak słońce, rozjaśnił mu szanowne oblicze. Więc cichym, słodkim głosem mówić zaczął:
— A jednak jest ratunek, bracia najmilsi! Ratunek łatwy i radosny. Oto tym ratunkiem jest wylana za nas krew Syna Boga, jedynego Pana naszego, który oddał za nas na mękę siebie. Jego męka, jego krew zbawi nas.
— Bracia i siostry — ciągnął dalej, już płacząc — dziękujmy Bogu Najwyższemu, który poświęcił Syna Swego na odkupienie ludzkiego rodu. Święta krew Jego!
Niechludow nie mógł wytrzymać dłużej. Wstał pocichu i krzywiąc się, wyszedł na palcach do drugiego pokoju.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.




  1. Głośny ekonomista.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.