Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Tom III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Hr. L. N. Tołstoj.

Zmartwychwstanie.
Powieść
W PRZEKŁADZIE
Gustawa Dolińskiego,
z przedmową
J. A. Święcickiego.
Tom III.
WARSZAWA.
DRUKARNIA
„Biblioteka Dzieł Wyborowych“
47. Nowy-Świat 47.
.

Дозволено Цензурою.
Варшава, 19 Февраля 1900 года.







XVII.

Rano odwiedził Niechludow adwokata z Moskwy. Przyjechał on za swojemi interesami. Depesza minęła go w drodze. Dowiedziawszy się, kiedy będzie sądzoną sprawa Masłowej i kto sądzić będzie, uśmiechnął się.
— Wszystkie senatorskie typy — rzekł. — Wolf czynownik petersburski, Skoworodnikow biegły jurysta, Be prawnik praktyczny i najwięcej wart ze wszystkich. Na nim cała nadzieja. A jakże w komisyi próśb?
— Pojadę do Worobjewa — rzekł Niechludow.
— Doskonale, jedziemy razem.
W przedpokoju lokaj oddał karteczkę od Mariette:
„Pour vous faire plaisir (pisała) j’ai agitout a fait contre mes principes, et j’ai intercédé auprès de mon mari pour votre protégée. Il se trouve que cette personne peut être relà chée immédiatement. Mon mari a écrit au commandent. Vener donc bezinteresownie. Je vous attend. M.
Adwokat podwiózł Niechludowa do mieszkania barona.
Adjutant, zapytawszy o nazwisko, zameldował natychmiast. W drzwiach minął się Niechludow z zapłakaną kobietą w żałobie, z zapuszczonym czarnym woalem. W gabinecie siedział barczysty mężczyzna, rumiany, z białemi wąsami i brodą. Uśmiechał się dobrodusznie, witając Niechludowa.
— Bardzo rad jestem. Szczyciłem się przyjaźnią nieboszczki matki pańskiej. Znałem pana małym chłopczykiem, później oficerem.
Kiwał głową i dziwił się, gdy mu Niechludow opowiadał historyę Teodozyi.
— Tak, to wzruszające — rzekł. — Podałeś pan prośbę?
— Mam gotową, ale chciałem właśnie prosić szanownego pana o zwrócenie na to szczególnej uwagi.
— Doskonale pan zrobiłeś. Ja to przedstawię — rzekł z wyrazem niezwykłego współczucia. — Widać była dzieciakiem, mąż obszedł się z nią po grubiańsku. Tak, przedstawię, przedstawię.
— Hrabia Iwan Michajłowicz mówił, że chciał prosić.
Jeszcze Niechludow nie zdążył wymówić te słowa, kiedy twarz barona zmieniła się nagle.
— Zresztą, złóż pan prośbę w kancelaryi, ja zrobię wszystko, co mogę.
W tej chwili wszedł adjutant.
— Ta dama chce jeszcze parę słów powiedzieć.
— Ach, mon cher, co tu łez trzeba ocierać, aby tylko można. Robi się wszystko.
Weszła dama.
— Zapomniałam jeszcze, żeby nie pozwolono oddać mu córki... a on przecież na wszystko...
— Mówiłem pani, że zrobię.
— Baronie, na miłość Boską!... ratuj matkę!
Chwyciła go za rękę i całować zaczęła.
— Wszystko będzie zrobione.
Niechludow po wyjściu damy żegnać się zaczął.
— Zrobi się, trzeba porozumieć się z ministeryum sprawiedliwości.
Niechludow wyszedł do kancelaryi.
Osobą, od której w Petersburgu zależały losy więźniów, był stary generał, pochodzący z niemieckich baronów. Posiadał masę orderów, ale nosił tylko biały krzyż w pętlicy. Był sam wysłużonym, ale zarazem i mózg wypowiedział mu służbę. Był najpierw na Kaukazie, następnie w Królestwie Polskiem i jeszcze gdzieś, i za zasługi otrzymał miejsce, dające porządną kwaterę, dobrą pensyę i wysokie stanowisko. Wypełniał ściśle polecenia władzy wyższej i olbrzymią przywiązywał wagę do tych poleceń. Uważał przeto, że nic na świecie niema ważniejszego nad owe przepisy i rozporządzenia.
W chwili, kiedy Niechludow podjeżdżał do kwatery starego generała, zegar wieżowy wygrał kuranta „Kol sławen Boh” i wybiła druga godzina.
Stary generał siedział właśnie w salonie z młodym człowiekiem, artystą, bratem jednego z urzędników i kręcił na inkrustowanym stoliku spodek od filiżanki, pod którym leżał biały arkusz papieru z wypisanem abecadłem.
Cienkie, białe, delikatne palce artysty wsunięte były między chude, szorstkie, pomarszczone i skostniałe w stawach palce generała. Posuwały te zespolono ręce spodeczek po papierze, a spodek miał odpowiedzieć na pytanie, jak będą poznawać się duchy po śmierci.
W chwili, kiedy jeden z deńszczyków oddawał bilet Niechludowa, przez spodeczek przemawiała dusza Joanny d’Arc.
Joanna d’Arc już wypowiedziała słowa: — „będę poznawać się” — i to było zapisane.
Kiedy przyszedł deńszczyk, spodek zatrzymał się na literze p, później na literze o, następnie na s... i dalej nie chciał się poruszyć.
Generał, sądząc, że dalszy wyraz winien być po śmierci, ciągnął do litery m, artysta zaś wyobrażał sobie, że powinno być po świetle eterycznem, z duchów wychodzącem i ciągnął na w.
Generał zmarszczył się iż przerywają mu tak ważne zajęcie, i po minucie milczenia wziął bilet, nałożył pince-nez i syknąwszy z bólu, jaki go chwycił w krzyżu, wstał, pocierając ścierpnięte palce.
— Poproś do gabinetu.
— Generał pozwoli, że sam dokończę? Czuję natchnienie — rzekł artysta.
— Dobrze, kończ pan — odrzekł poważnie generał i miarowym, wolnym krokiem skierował się do gabinetu.
— Miło mi ujrzeć pana, — przemówił grubym głosem, wskazując uprzejmie krzesło Niechludowowi. — Dawno książę przyjechałeś do Petersburga?
— Niedawno.
— Księżna, matka pańska, jak się miewa?
— Matka moja umarła.
— Proszę darować, bardzo żałowałem. Syn mówił mi, że spotkał księcia.
Syn generała szedł tą samą drogą, co ojciec i szczycił się obowiązkami, jakie mu polecono.
— Służyłem z pańskim ojcem. Byliśmy sobie przyjaciółmi i kolegami. A pan w służbie?
— Nie służę.
Generał pochylił głowę.
— Mam prośbę do generała.
— Baarrdzo mi przyjemnie. — Czem służyć mogę?
— Jeśli moja prośba będzie niestosowna, bardzo przepraszam, ale muszę ją przedstawić.
— Cóż takiego.
— W więzieniu pańskiem znajduje się niejaki Hurkiewicz. Matka pragnie widzieć się z nim, a przynajmiej prosi, aby mogła posłać mu książki.
Generał nie pokazał po sobie ani zadowolenia, ani niezadowolenia, tylko przechylił głowę na bok i przymknął oczy, jakby się namyślał. Pytanie również nic go nie obchodziło, bo wiedział, że odpowie wedle obowiązujących przepisów. Odpoczywał sobie, o niczem nie myśląc.
— Widzi pan, to odemnie nie zależy — rzekł, wypocząwszy nieco. — Co do odwiedzin, jest najwyższe rozporządzenie, a co tam jest dozwolone, to się dozwala. Co się zaś tyczy książek, mamy własną bibliotekę i dają im takie książki, jakie przepisy dozwalają.
— Ależ on pragnie podręczników naukowych, chce pracować.
— Niech pan temu nie wierzy. — Generał zamilkł. — To nie dla pracy... A tak poprostu, aby zamieszanie robić, nieporządki.
— Przecież trzeba czemś zająć się w ich cięźkiem położeniu.
— Wiecznie się skarżą — zauważył generał. — My ich przecież znamy.
Mówił o nich w ogólności, jak o nowym, szczególnym gatunku ludzi.
A im robią takie udogodnienia, jakie rzadko spotka się w innych zakładach więziennych — dodał. I zaczął, jakby tlomacząc się, wyliczać szczegółowo wszelkie wygody, jakie mają zamknięci, z takiem przekonaniem, jakby głównym celem więzień było zapewnienie przyjemnego pobytu pod kluczem. — Prawda, że przedtem wiele było surowości, ale obecnie... utrzymanie mają znakomite. Dostają codziennie trzy potrawy i zawsze jedzą mięso, bitki albo kotlety. W niedzielę dodaje się czwarta potrawa — legomina. — Daj Panie Boże, żeby każdy rosyanin tak jadał! — Generał, jak wogóle starzy ludzi, skoro raz wpadł na ulubiony temat przytaczał cały szereg dowodów wielkich wymagań i niewdzięczności uwięzionych.
— Mają książki duchownej treści i stare gazety. Mamy całą bibliotekę odpowiednich książek. Ale nie chcą czytać. Z początku niby to ich interesuje, a później nowe książki zostają do połowy nierozcięte, a stare nawet nieotwierane zupełnie. Próbowaliśmy nawet (tu coś niby przypominającego uśmiech pojawiło się na twarzy generała) — próbowaliśmy naumyślnie włożyć papierek. I pozostał nietknięty. I pisać, także się nie wzbrania. Mają tabliczki szyfrowe i szyfer, mogą sobie pisać dla rozrywki. Co napisze, to może zetrzeć i znów pisać. I nie chcą pisać. Nie... oni prędko uspokajają się zupełnie. Z początku lękają się... a potem tyją i bardzo spokojni się robią — mówił generał.
Niechludow słuchał skrzeczącej mowy tej starej mumii, patrzył na skostniałe grube stawy palców, na przygasłe pod siwemi brwiami oczy, na te obwisłe, wygolone, opadające szczęki, podtrzymywane sztywnym kołnierzem munduru, na biały krzyż i pojął, że tłomaczyć cośkolwiek takiemu głupiemu trupowi niepodobna. Ale spróbował dowiedzieć się cokolwiek o aresztantce Szustowej, co do której zawiadomiono go, że zostanie zwolnioną.
— Szustowa? Szustowa... Nie pamiętam nazwiska. — Masa jest tego — rzekł, jakby obwiniając więźniów za takie przepełnienie. — Zadzwonił i kazał przywołać sekretarza.
Póki sekretarz nie nadszedł — generał namawiał Niechludowa, aby wstąpił do służby, bo uczciwych i szlachetnych ludzi szczególnie ojczyzna potrzebuje. Ja stary jestem, a służę dopóki siły pozwalają.
Sekretarz, szczupły, czarniawy, z niespokojnem, ale rozumnem spojrzeniem, zawiadomił, że Szustowa znajduje się w więzieniu, ale papiery dotąd nie przyszły.
— Jak otrzymujemy papiery, w tej chwili wyprawiamy. Nie przetrzymujemy, nie chodzi nam o ich miłą obecność tutaj — mówił znów, robiąc próbę filuternego uśmiechu, co mu wykrzywiało tylko twarz zgrzybiałą.
— Bywaj zdrów, kochany... miłuję cię, więc mówię: Nie wdawaj się z tymi ludźmi, co u nas siedzą. Niewinnych niema. A wszystko to ludzie zepsuci, bez zasad. My ich znamy — rzekł tonem, nie dozwalającym na powątpiewanie. A przedewszystkiem wstąp do służby. Cesarz potrzebuje uczciwych ludzi i ojczyzna także — dodał. A gdybym, tak ja, no i wszyscy; tak jak pan, nie służyli któż, by się został? My użalamy się na urządzenia społeczne... a nie chcemy pomagać rządowi...
Niechludow westchnął głęboko — ukłonił się nizko, uścisnął podaną mu łaskawie kościstą, dużą rękę i wyszedł z pokoju. Generał pokiwał głową z politowaniem i pocierając bolące krzyże, poszedł do salonu, gdzie malarz już napisał odpowiedź ducha Joanny d’Arc. Generał nałożył pince-nez i przeczytał:
— „Będą się poznawać wzajemnie po blasku, wychodzącym z eterycznego ciała.“
— A! — rzekł z zadowoleniem generał, zamykając oczy.
— Ale jakże poznają, jeśli blask u wszystkich będzie jednakowy? — zapytał i skrzyżowawszy palce, znów z artystą zasiadł do stolika.
Dorożkarz Niechludowa wyjechał z bramy.
— Nudno tutaj, panie, aż strach. Chciałem odjechać, nie doczekawszy się.
— Prawda, że nudno — rzekł Niechludow, oddychając pełną piersią i patrząc na sine obłoki, płynące po niebie, błyszczącą powierzchnię Newy, rozkołysaną biegiem płynących łodzi i parowców.




XVIII.

Nazajutrz miała być sprawa Masłowej i Niechludow pojechał do senatu. Spotkał się u wjazdu z adwokatem. Wszedłszy głównem wejściem na drugie piętro, adwokat, znający dobrze wszystkie przejścia, skierował się we drzwi na lewo, nad któremi był wypisany rok wprowadzenia ustawy sądowej. Zdjąwszy w pierwszym pokoju paltot, Fanarin, we fraku, w białym krawacie, dowiedziawszy się od szwajcara, że senatorowie już przybyli, wszedł z wesołą i pewną miną do następnego pokoju. W tym pokoju była duża szafa, stół i na lewo kręcone schody, po których schodził wyświeżony urzędnik w wice-mundurze i z teczką pod pachą. W pokoju tym zwracał na siebie uwagę patryarchalnego wyglądu staruszek, z długiemi, białemi włosami, w kurtce i popielatych spodniach, około którego za szczególnem uszanowaniem stało dwóch służących. W tej chwili Fanarin, zobaczywszy kolegę adwokata również we fraku i białym krawacie, rozpoczął z nim ożywioną rozmowę. Niechludow przypatrywał się obecnym.
Publiczności było około 15 tu osób, a w tej liczbie dwie panie. Jedna młoda w pince-nez, druga siwa. Obecna sprawa była o oszczerstwo w druku i zgromadziła więcej ciekawych, zwłaszcza ze świata dziennikarskiego.
Komisarz sądowy, rumiany, przystojny mężczyzna, we wspaniałym mundurze, z kartką w ręce, podszedł do Fanarina, a zapytawszy, w jakiej staje sprawie i dowiedziawszy się, że w Masłowej, coś zapisał i odszedł.
W tej chwili z szafy, wyszedł siwy staruszek, ale już nie w kurtce, lecz w błyszczącym od złota mundurze, który go czynił podobnym do ptaka. Ten mundur najwidoczniej żenował i samego staruszka, bo poszedł szybszym krokiem niż zwykle i znikł we drzwiach przeciwległych.
— To senator Be... najzacniejszy człowiek — rzekł Fanarin do Niechludowa i poznajomiwszy go z kolegą adwokatem, rozpowiadał o bardzo, wedle jego zdania, interesującej sprawie, która ma być obecnie sądzoną.
Jakoż zaczęła się ona wkrótce i wszyscy weszli do sali posiedzeń i znaleźli się za kratką, w miejscu przeznaczonem dla publiczności. Tylko petersburski adwokat podszedł naprzód i stanął na katedrze przed kratkami.
Sala senatu była mniejszą niż sala sądu okręgowego, i skromniej urządzona, tylko stół nie pokryty był zielonem suknem lecz malinowego koloru aksamitem, ze złotem oszyciem. Były również zwykłe oznaki miejsc sądowych, obraz i zwiercadło. Komisarz równie uroczyście wygłosił sakramentalne słowa: „sąd idzie”. Jak zwykle, powstali wszyscy, senatorowie weszli w mundurach, siedli na fotele z Wysokiem oparciem, poopierali się łokciami na stole, usiłując zachować postawę naturalną. Było czterech senatorów, Przewodniczący Nikitin, wygolony całkowicie, chudy, ze stalowego koloru oczyma, Wolf z zaciśniętemi ustami; małemi rączkami, przekładający akta sprawy; Skoworodnikow tłusty, ociężały, z centkowaną twarzą, uczony prawnik, i czwarty Be, wspomniany już patryarchalnej postaci staruszek. Razem z senatorami wszedł ober-sekretarz i zastępca nadprokuratora, średniego wzrostu, chudy i wygolony młody człowiek, ciemnej cery, z ponuremi, czarnemi oczyma.
Niechludow poznał w nim jednego z najmilszych towarzyszów czasów uniwersyteckich.
— Czy podprokurator nazywa się Selenin? — spytał adwokata.
— Tak, albo co?
— Ja go doskonale znam, bardzo dobry człowiek.
— I doskonały prokurator. Jego trzeba było poprosić — rzekł Fanarin.
— Zawsze on postąpi sprawiedliwie — rzekł Niechludow, pamiętając Selenina jako młodzieńca, pełnego szlachetnych uczuć i wysokich zalet charakteru.
— Teraz nie ma na to czasu — rzekł Fanarin i zaczął słuchać pilnie rozpoczętego sprawozdania.
Niechludow również zaczął słuchać, aby zrozumieć, o co chodzi, bo w sądzie okręgowym cała trudność oryentowania się zależała na tem, że zamiast o głównej rzeczy, ciągle była mowa o kwestyach pobocznych. Chodziło tu o artykuł, pomieszczony w dzienniku, w którym ujawniano szachrajstwo jakiegoś prezesa towarzystwa akcyjnego. Zdawało się, że zasadniczą kwestyą jest: czy prezes okradł swych akcyonaryuszów, i jak postąpić należało, aby kraść nie mógł. Ale o tem nie było mowy. Rozstrzygano, czy wydawca miał prawo pomieścić w piśmie felieton swego współpracownika i jakie popełnił przestępstwo, wydrukowawszy artykuł: czy dyfamacyę, czy oszczerstwo, i czy dyfamacya mieści w sobie oszczerstwo, lub też naodwrót oszczerstwo mieści w sobie dyfamacyę? I następnie o rzeczach dla ogółu niezrozumiałych, mianowicie o decyzyach i artykułach jakiegoś głównego departamentu.
Jedno tylko zrozumiał Niechludow, że chociaż Wolf zapewniał go wczoraj, że senat nie może wchodzić w materyalny rozbiór sprawy, jednak objaśniał sprawę stronnie i żądał uchylenia wyroku izby sądowej. Zaś Selenin, który znał prezesa towarzystwa jako człowieka brudnego w sprawach pieniężnych, wypadkiem dowiedział się, że Wolf parę dni temu był u niego na wspaniałym obiedzie. Więc chociaż obecnie Wolf bardzo oględnie, ale jednak stronnie przedstawił sprawę, Selenin rozgorączkował się i zbyt nerwowo wypowiedział swe zdanie. Przemówienie to najwidoczniej obraziło Wolfa, bo czerwieniał, wzdrygał się, czynił milczące gesty podziwu, i nareszcie w niezmiernie poważnym i obrażonym nastroju wyszedł do sali narad.
— Pan adwokat z jaką sprawą? — zapytał komisarz, skoro wyszli senatorowie.
— Już mówiłem panu. Sprawa Masłowej.
— Tak, sprawa będzie sądzona zaraz. Ale...
— Cóż takiego? — zapytał adwokat.
— Sprawa miała być sądzona bez udziału stron interesowanych, panowie senatorowie nie wiem, czy wyjdą przed ogłoszeniem wyroku. Zresztą, ja powiem.
— To znaczy, że co?
— Ja zamelduję — i komisarz coś zanotował na kartce.
Senatorowie rzeczywiście myśleli ogłosić wyrok, po załatwieniu innych spraw przy herbacie i papierosach już w sali narad.




XIX.

Skoro tylko senatorowie siedli za stołem obrad, Wolf zaczął bardzo żywo przedstawiać motywy, wedle których sprawa kwalifikowała się do kasacyi.
Przewodniczący, zwykle człowiek nieużyty, dziś szczególnie był źle usposobionym. Słuchając sprawy, podczas sesyi już sobie wytworzył o niej zdanie, i obecnie siedział, nie słuchając Wolfa, pogrążony w swoich myślach. Myśli zaś jego krążyły koło tego, co napisał wczoraj w pamiętnikach swoich z powodu mianowania Welianowa, a nie jego właśnie, na ważne stanowisko, o czem zdawien dawna marzył i czego pragnął. Przewodniczący Nikityn był najzupełniej przekonany, że ocena urzędników pierwszych dwóch klas, z którymi miał podczas służby swej stosunki, że ocena taka stanowi niezmiernie ważny materyał historyczny. Wczoraj właśnie napisał cały rozdział, w którym wychłostał porządnie pewnych czynowników pierwszej i drugiej klasy zato, że mu przeszkodzili ocalić Ruś świętą od zagłady. W rzeczywistości zaś chłosta owa była zato tylko, że ci czynownicy przeszkodzili mu brać większą pensyę niż dotąd pobierał, i myślał obecnie, jak dla potomnych wszystkie te okoliczności zyskają zupełnie inne i nowe oświetlenie.
— Tak, ma się rozumieć — rzekł zupełnie bezmyślnie do Wolfa, nic nie wiedząc, co wogóle tenże mówił i czego pragnie. Be zaś słuchał Wolfa z twarzą zadumaną, rysując girlandę na papierze przed nim leżącym. Be był liberałem najczystszej wody. Chował święcie tradycye z 60-go roku i jeśli zrobił kiedy jakie odstępstwo od bezstronności absolutnej, to tylko na rzecz wolnomyślności. Więc w obecnym wypadku, prócz tego, że ów operator akcyjny podający skargę o potwarz, był brudną osobistością, Be dlatego był za oddaleniem skargi, że obwinienie dziennikarza o potwarz jest ograniczeniem swobody prasy.
Gdy Wolf skończył swoje wywody, Be ze smutkiem, bo przykro mu było dowodzić takich jasnych rzeczy, nie skończywszy rysować girlandy, łagodnym, sympatycznym głosem poprostu i przekonywająco wykazał bezpodstawność skargi, i pochyliwszy głowę z białemi włosami, kończył rysować girlandę.
Skoworodnikow, siedząc naprzeciw Wolfa, przez cały czas zgarniał grubemi palcami brodę i wąsy w usta. Jak tylko senator Be skończył mówić, Skoworodnikow przestał gryźć brodę i głośnym, skrzypiącym głosem wypowiedział, że nie zważając na to, iż prezes akcyjnego towarzystwa jest łotrem, on byłby za kasacyą wyroku, gdyby do tego były dostatecznie usprawiedliwione powody prawne, ale ponieważ ich nie ma, przeto przyłącza się do zdania Iwana Siemionowicza (Be). I powiedziawszy to, radował się w cichości z tej szpilki, jaką wsadził w bok Wolfowi. Przewodniczący przyłączył się do zdania Skoworodnikowa i sprawa została odrzuconą.
Wolf był niezadowolony w szczególności z tego, że przyłapano go na stronnem traktowaniu sprawy. Ale udając, że mu to wszystko jedno, wziął do ręki akta, dotyczące sprawy Masłowej, i zaczął je przeglądać. Senatorzy przez ten czas zadzwonili, kazali sobie podać herbatę, i rozmawiali o wypadku, jaki obecnie, równie jak pojedynek Kameńskiego, zajmował cały Petersburg.
Komisarz sądowy zawiadomił o życzeniu adwokata i Niechludowa, aby ci przy sądzeniu sprawy Masłowej mogli być obecni.
— Sprawa niniejsza, to romantyczna historya — rzekł Wolf, i opowiedział wszystko, co pamiętał o stosunkach Niechludowa z Masłową.
Pomówiwszy nieco o tem senatorowie, dopalili papierosy, wypili herbatę, wyszli do sali posiedzeń, ogłosili wyrok co do poprzedniej sprawy i przystąpili do sprawy Masłowej. Wolf bardzo szczegółowo swoim cienkim głosem przedstawił skargę Masłowej o zniesienie wyroku, i znów niezupełnie bezstronnie i z widoczną chęcią skasowania wyroku sądowego.
— Czy pan życzysz sobie powiedzieć coś jeszcze? — spytał przewodniczący Fanarina.
Fanarin powstał i podając naprzód wydatną, szeroką pierś z białym gorsem koszuli, z zadziwiającą pewnością i biegłością słowa, wykazał w sześciu punktach odstąpienie sądu od rzeczywistego pojmowania prawa. Prócz tego, dotknął w krótkości samej istoty sprawy i wołającej o pomstę do nieba niesprawiedliwości wyroku. Ton krótkiego, ale dobitnego przemówienia Fanarina był tego rodzaju, że przeprasza zato, iż nalega, że panowie senatorowie w swej mądrości i przenikliwości prawnej lepiej niż on pojmują sprawę, ale czyni to jedynie dlatego, że tak go czynić zmusza podjęty obowiązek zawodowy.
Po przemowie Fanarina zdawało się, że nie ma najmniejszej wątpliwości, iż senat zmieni wyrok sądowy. Skończywszy przemówienie, Fanarin uśmiechnął się zwycięzko.
Patrząc na swego adwokata i widząc jego uśmiech, Niechludow był przekonany, że sprawa wygrana.
Ale spojrzawszy na senatorów, zrozumiał, iż Fanarin uśmiechał się i tryumfował sam jeden tylko. Senatorowie i podprokurator nie śmieli się, nie święcili godów, ale wyglądali jak ludzie znudzeni i mówiący najwyraźniej:
— Słuchaliśmy tu już nieraz takich, a wszystko figę warte!
Najwidoczniej zadowoleni byli wtenczas, kiedy adwokat skończył, i już nie zatrzymywał nikogo bez potrzeby. Zaraz po skończeniu przemówienia adwokata przewodniczący zwrócił się do prokuratora.
Selenin krótko, ale jasno i stanowczo oświadczył się za pozostawieniem wyroku bez zmiany, znajdując, iż powody do kasacyi są bezpodstawne.
Potem senatorowie wyszli naradzić się. Głosy podzieliły się. Wolf był za kasacyą. Be, zrozumiawszy rzecz, gorąco także obstawał przy kasacyi, przedstawiając żywo kolegom obraz sądu i niezrozumienie rzeczy przez przysięgłych, jak to najzupełniej prawdziwie i słusznie pojmował i ocenił. Nikityn, zawsze będący za surowością i ścisłem trzymaniem się litery prawa, wyraził zdanie przeciwne.
Wszystko zależało od głosu Skoworodnikowa. Ale i jego głos dołączył się do odmowy, a to głównie dlatego, że postanowienie Niechludowa zaślubienia dziewczyny, w imię zasad moralnych, było szczególnie Skoworodnikowi wstrętnem. Był on materyalistą i darwinistą, i uważał wszelkie przejawy oderwanej etyki, albo, co jeszcze gorzej, religijności, nietylko jako wstrętną głupotę, ale jako osobistą obrazę samego siebie. Cały ten zachód z dziewczyną upadłą i obecność w senacie broniącego ją znakomitego adwokata i samego Niechludowa, wszystko to uważał jako rzecz głupią. Więc pakował sobie brodę w usta i krzywiąc się, udawał, że nic nie wie o całej sprawie, a sądzi, że powody do kasacyi są niewystarczające. I dlatego zgadza się z prezydującym, żeby skargi nie uwzględnić. I skargę większością głosów odrzucono.




XX.

— Straszna rzecz — mówił Niechludow, wychodząc do poczekalni z adwokatem, porządkującym swoją teczkę. — W sprawie jasnej jak dzień czepiają się formy i odmawiają. Straszna rzecz!
— Sprawę sąd popsuł — rzekł adwokat. — I Selenin był za odrzuceniem, to okropne!
— Cóż teraz będziemy robić?
— Pójdziemy do łaski Najwyższej. Podaj pan prośbę, skoro jesteś tutaj. Ja panu napiszę.
W tej chwili maleńki Wolf w mundurze z gwiazdami wyszedł do sali przyjęć i zbliżył się do Niechludowa.
— Co robić, kochany książę! Nie było dostatecznych powodów — rzekł, ściskając ramiona i zamykając oczy.
I poszedł, gdzie miał jakiś interes.
Za Wolfem wyszedł i Selenin, dowiedziawszy się od senatorów, że jego stary przyjaciel Niechludow jest tutaj.
— Nie myślałem nigdy, że cię spotkam tutaj — rzekł, podchodząc do Niechludowa i śmiejąc się ustami, choć oczy jego zachowywały wyraz smutku. Nie wiedziałem, że bawisz w Petersburgu.
— Ja znów nie wiedziałem, żeś został nadprokuratorem.
— Podprokuratorem — poprawił Selenin. — Cóż tu porabiasz w senacie? — rzekł, patrząc smętnie i z wyrazem zmęczenia w twarz dawnego przyjaciela. Żeś przyjechał do Petersburga, słyszałem, ale zkąd tu się znalazłeś.
— Tu? Szukałem sprawiedliwości, chciałem uwolnić niewinnie skazaną kobietę.
— Jaką kobietę?
— Sprawę przed chwilą sądzono.
— A! sprawa Masłowej... Skarga zupełnie bez podstawy prawnej.
— Nie chodzi tu o skargę, ale o kobietę, która cierpi niezasłużenie.
Selenin westchnął.
— Bardzo być może... — rzekł — ale...
— To nie jest „może“, ale bez najmniejszej wątpliwości.
— Zkądże ty wiesz o tem?
— Bo byłem przysięgłym i wiem, jaki błąd popełniliśmy.
Selenin zamyślił się.
— Trzeba było natychmiast to przedstawić.
— Ja zawiadomiłem.
— Trzeba było zapisać do protokułu. Gdyby to było zamieszczone w skardze o kasacyę...
Selenin, zapracowany i mało udzielający się w towarzystwach, nic nie wiedział o znanej powszechnie historyi Niechludowa. Niechludow znów, zauważywszy jego nieświadomość, postanowił, że nie należy nic mówić o swych stosunkach z oskarżoną.
— Przecież i obecnie to było jasne, że wyrok wydany nie ma sensu.
— Senat orzeknąć w ten sposób niema prawa. Gdyby senat uchylał wyroki sądów na podstawie swoich zapatrywań, to zamiast potwierdzać wymiar sprawiedliwości, raczejby go utrudniał i znosił, nie mówiąc o tem, że wyroki sędziów przysięgłych straciłyby zupełnie swoją ważność.
— Ja wiem to tylko, że kobieta niewinna, i ostatnia nadzieja uwolnienia jej od niezasłużonej kary stracona. Wyższa instancya potwierdziła spełnioną niesprawiedliwość.
— Wyższa instancya nie mogła rozpatrywać szczegółowo tej sprawy — rzekł Selenin, przymrużając oczy. — Musiałeś stanąć u ciotki — rzekł, chcąc zmienić przedmiot rozmowy. — Hrabina zapraszała mnie wczoraj razem z tobą na konferencyę przejezdnego kaznodziei.
— Ach, byłem i uciekłem ztamtąd z obrzydzeniem — rzekł Niechludow, zły na to, że Selenin odchodzi od rzeczy.
— Dlaczegóż z obrzydzeniem? Zawsze to jest przejaw religijnego, choć może jednostronnego sekciarskiego uczucia.
— To takie dzikie, takie bezsensowne — rzekł Niechludow.
— Tak znów nie... Źle tylko, że my zbyt powierzchownie znamy naukę naszego Kościoła, że za jakieś rzeczy nowe przyjmujemy zasadnicze dogmaty naszej wiary.
Niechludow popatrzył z podziwem na Selenina.
Selenin nie spuścił oczu, w których, prócz smutku, była pewna nieżyczliwość.
— Zresztą pomówimy o tem potem. Idę natychmiast — rzekł, zwracając się grzecznie do nadchodzącego komisarza.
— Trzeba koniecznie, żebyśmy się z sobą zeszli. Tylko czy cię zastanę? Ja zawsze jestem w domu o godzinie siódmej, na obiedzie, Nadieżdińska — i powiedział numer domu. — Wiele wody upłynęło od tego czasu — rzekł, odchodząc i uśmiechając się ustami tylko.
— Będę u ciebie, jeśli zdołam — rzekł Niechludow, czując, że niegdyś tak blizki i tak kochany przez niego człowiek, po tak krótkiej rozmowie, stał mu się obcym, dalekim, niezrozumiałym, jeśli nie wrogim.




XXI.

Niechludow znał Selenina jeszcze ze studenckich czasów. Był to doskonały kolega, zdolny, uczciwy i szlachetny chłopiec. Zawsze wytworny, urodziwy, uczył się doskonale, biorąc bez trudu złote medale i nagrody za wypracowania piśmienne.
Jako cel w życiu, postawił sobie pracę dla społeczeństwa.
I umyślił, że najlepiej spełni to zadanie w rządowej służbie, zaraz więc po skończeniu kursów wstąpił na służbę do drugiego wydziału, który zajmował się układaniem praw i przepisów obowiązujących. Nie znalazłszy jednak tam odpowiedniego pola dla swych zdolności i dążeń, przeszedł do senatu. Ale i tu nie znalazł wewnętrznego zadowolenia ze swej pracy. Podczas służby krewni wystarali się, iż go zrobiono kamerjunkrem. Musiał przeto w haftowanym mundurze jeździć z podziękowaniem do rozmaitych osobistości.
Tem więcej czuł obecnie, że służba nie jest tem, o czem marzył, ale nie mógł odmówić przyjęcia zaszczytnej godności, aby nie obrazić protektorów, którzy myśleli, że go tem wielce uszczęśliwią. Z drugiej znów strony ów urząd pochlebiał mu nieco. Mógł w zwierciadle podziwiać swoją własną osobę w złocistym mundurze i cieszyć się poważaniem tych, co ów urząd cenili, jako wysokie dostojeństwo.
Toż samo stało się i z małżeństwem. Wybrali mu świetną partyę. Znów zgodzić się musiał na wybór, bo najpierw zrobiłby despekt pannie, która chciała wyjść za niego, a następnie obraziłby ludzi, układających to małżeństwo. Zresztą ożenienie się z młodą, przyjemną i bogatą panną pochlebiało jego próżności.
Ale małżeństwo okazało się jeszcze więcej nie tem, o czem marzył, aniżeli służba i urząd dworski.
Po pierwszem dziecku żona ani chciała myśleć o tem, żeby było więcej dzieci. Zaczęła prowadzić wesołe życie, światowe, w czem i on, chcąc nie chcąc, uczestniczyć musiał. Choć takie życie było męką i dla młodej pani i dla męża, dźwigała ten krzyż ceremonii i etykietalnej niewoli.
Wszelkie usiłowania Selenina rozbijały się, niby o mur kamienny, o jej upór, a podtrzymywali ten upór i uprzedzenie wszyscy krewni i znajomi, dowodząc, że tak właśnie jest dobrze, i tak, a nie inaczej, żyć trzeba.
Córeczka, o długich złocistych lokach, była istotką zupełnie obcą dla ojca i wychowywana zupełnie inaczej, niż pragnął. Między małżonkami nastąpił zupełny rozbrat, nie pojmowali się wzajemnie. I wrzała cicha, skrywana przed obcymi walka domowa, czyniąc to rodzinne życie dla Selenina nad miarę ciężkiem.
Więc i to rodzinne ognisko, i służba, i urząd dworski, wszystko to nie było tem, czego pragnął. Więc gryzł się i martwił. Toż samo odczuł, zobaczywszy dawnego przyjaciela i Niechludow.
Obiecując sobie wzajemnie, że się koniecznie zobaczą, nie szukali się jednak wzajemnie. I nie zobaczyli się tym razem w Petersburgu.




XXII.

Wyszedłszy z senatu, Niechludow poszedł razem z adwokatem pieszo. Kareta adwokata podążała zwolna za nimi. Adwokat opowiadał ciekawe ploteczki miejscowe, jak utrzymanka jakiegoś tam dygnitarza zrobiła miliony na giełdzie, jak ktoś inny sprzedał żonę, a drugi ją kupił, następnie o łajdactwach i szelmostwach różnych dostojników, co powinniby gnić w kryminale, a zasiadają na krzesłach prezydyalnych w różnych instytucyach. Opowiadania te, których zapas był, ma się rozumieć, niewyczerpany, niezmierną adwokatowi sprawiały przyjemność, bo wykazywały jak najdowodniej, że środki, jakich on używał do robienia fortuny, były poprostu niewinne i szlachetne w porównaniu z tym procederem, jaki uprawiali dostojnicy i działacze petersburcy. Więc zdziwił się niepomału, gdy Niechludow, nie dosłuchawszy opowiadania, pożegnał się z nim, siadł do dorożki i pojechał do domu.
Było mu przykro z powodu odmowy w senacie, przykro z przyczyny ciężkiej doli niewinnie cierpiącej kobiety, a jeszcze przykrzej od tej zgnilizny i zła, o jakich z lubością opowiadał adwokat. A co więcej, bolał go ten chłodny, odpychający, nieżyczliwy wzrok, tak miłego niegdyś, dobrego, otwartego, szlachetnego Selenina.
Powróciwszy do domu, zastał złożony u szwajcara bilet od matki Szustowej. Prócz najszczerszych podziękowań, za ocalenie córki, w bilecie tym dołączona była prośba, aby Niechludow raczył choć na chwilę przyjechać do ich mieszkania na Wasilewskim. Niechaj się nie obawia uroczystych podziękowań, nikt go tem utrudzać nie będzie, a poprostu córka pragnie koniecznie widzieć się z nim, bo ma ważny interes.
Plany Niechludowa tak były pokrzyżowane, że wątpił, czy uda mu się zrobić cośkolwiek z tego w Petersburgu, co będąc w Moskwie zamierzał. Dobył jednak z teki papiery i zaczął przeglądać, ale w tej chwili wszedł lokaj hrabiny i poprosił go na herbatę. Włożył przeto napowrót papiery do teczki i poszedł na górę do ciotki. Idąc, spojrzał przez okno i zobaczył parę rasowych kasztanów Marietty. I nagle poczuł się wesołym, a nawet śmiać mu się zachciało. Marietta, w kapeluszu i w jasnej różnych kolorów sukni, siedziała obok hrabiny z filiżanką herbaty i szczebiotała wesoło, błyskając pięknemi, śmiejącemi się oczyma. W chwili, kiedy Niechludow wchodził, Marietta powiedziała coś tak śmiesznego, a zarazem niecenzuralnego, że dobroduszna z wąsikami hrabina aż trzęsła się, zanosząc od śmiechu, a Marietta z osobliwym mischievous wyrazem twarzy, skłoniwszy na bok głowę i skrzywiwszy śmiejące się usta, patrzyła na towarzyszkę.
— Zgubisz mnie — mówiła Katarzyna Iwanowna, kaszląc.
Niechludow, przywitawszy się, usiadł obok nich. I zaledwie pomyślał o tem, jak pustą jest Marietta, gdy ona, jakby przeczuwając to, a chcąc mu się przypodobać, w jednej chwili zmieniła i wyraz twarzy, i przedmiot rozmowy, i nastrój umysłu. Wnet stała się poważną, niezadowoloną z życia, dążącą do czegoś nieujętego. Słowem, odgadła nastrój duszy Niechludowa i bezwiednie przystosowała się do niego.
Zapytała go, czy załatwił interesy. Opowiedział o tem, jak źle poszło w senacie, i o spotkaniu się z Seleninem.
— Czysta dusza! Chevalier sans peur et sans reproche. Szlachetny charakter — mówiły obie damy, powtarzając zwykłe miano, jakiem w towarzystwie Selenina darzono.
— A któż jest jego żona?
Żona? Trudno powiedzieć. Poprostu nie rozumie go.
— Więc i on był za odmową? — zapytała ze szczerem współczuciem. — To okropne... Jakżeż mi jej żal — rzekła, wzdychając.
Niechludow zachmurzył się i zaczął mówić o Szustowej, więzionej w twierdzy, i wypuszczonej na wolność za jego staraniem. Podziękował Marietce za łaskawe wstawienie się do męża i chciał mówić, jak cała ta rodzina cierpiała dlatego, że nikt nie ujął się za nią, ale Marietta nie dała mu skończyć, sama wyrażając swoje w tym względzie oburzenie.
Hrabina widziała, że Marietta kokietuje kuzyna i to ją bawiło.
— Wiesz co, pojedź jutro wieczorem do Aliny — rzekła do Niechludowa. — Będzie tam Kisewetter. I ty przyjedź, Marietko.
— Zauważył cię — rzekła do kuzyna. — Opowiedziałam mu, coś do mnie mówił, i uważa to jako pomyślny objaw, że spełnisz Słowo Chrystusowe. Powiedz mu, Marietko, żeby przyjechał, i przyjedź sama.
— Ja, proszę hrabiny, nie mam żadnego prawa dyktować księciu, jak ma postąpić, albo udzielać jakiej rady — rzekła Marietta, patrząc na Niechludowa i tem spojrzeniem dając mu poznać, że zgadza się zupełnie z nim co do zapatrywań na słowa hrabiny i na ewangelizm w ogólności. — Zresztą, ja nie bardzo lubię... hrabina wie...
— Ty wszystko robisz nawywrót, po swojemu.
— Po swojemu? Ja wierzę, jak zwykła prosta kobieta — rzekła, uśmiechając się. — A po trzecie... jadę jutro na przedstawienie francuskiego teatru.
— Ach, prawda. A czyś widział tę... jak ją zowią? — rzekła hrabina.
Marietta podpowiedziała jej nazwisko znakomitej aktorki.
— Jedź, jedź... koniecznie... to pyszna rzecz!...
— Więc kogo pierwej oglądać: aktorkę, czy kaznodzieję ma tante? — spytał, uśmiechając się, Niechludow.
— No, no, tylko nie łap mnie za słówka! Ja myślę, że najpierw kaznodzieję, a potem aktorkę, bo inaczej straci się cały smak do kazania.
— Nie! Zacząć najpierw od francuskiego teatru, a potem uczynić akt skruchy — wtrąciła Mariette.
— Proszę nie brać mnie na fundusz! Kaznodzieja kaznodzieją, a teatr teatrem. Żeby dostąpić zbawienia, niekoniecznie trzeba mieć twarz wydłużoną na dwa łokcie i beczeć. Trzeba wierzyć, a wtenczas wesołą będzie dusza.
— Ciocia lepiej, niż kaznodzieja, nauki prawi.
— A pan wie — rzekła Marietta, zamyślając się. — Pan jutro przyjedzie do mojej loży w teatrze.
— Obawiam się, czy będę mógł.
Rozmowę przerwał lokaj, anonsując jakiegoś gościa.
Był to sekretarz Towarzystwa dobroczynności, którego hrabina była przewodniczącą.
— Ah, to nudziara nad nudziarze! Przyjmę go w salonie. Daj mu, Marietto, herbaty — rzekła, wychodząc szybko kołyszącym się krokiem do salonu.
Mariette zdjęła rękawiczkę, ukazując białą, pokrytą pierścionkami rękę.
— Nalać herbaty? — rzekła, biorąc srebrny czajnik, stojący nad zapalonym spirytusem i odsuwając wysoko rękaw.
Twarz jej przyoblekła się w powagę i smutek.
— Mnie strasznie, strasznie przykro, że ludzie, których zdanie i sąd cenię, sądzą mnie wedle tego położenia, w jakiem się znajduję obecnie.
Zdawało się, że w jej słowach ostatnich czuć łzy. I choć te słowa nie wyrażały nic nadzwyczajnego, dla Niechludowa, wydały się niezwykle głębokie, rzewne i dobre. Tak magnetycznie pociągał go dziwny blask oczu tej młodej, pięknej, wytwornie ubranej kobiety.
Niechludow patrzył na nią, milcząc i nie mógł od niej oderwać oczu.
— Pan myśli, że ja nie rozumiem pana i tego wszystkiego, co się w panu dzieje? To, co pan uczyniłeś, widzą wszyscy c’est secret de de polichinéle. Ja się tem zachwycam i najzupełniej godzę się z panem.
— Niema się czem zachwycać, tak mało zrobiłem dotąd.
— Wszystko mi jedno. Ja rozumiem uczucia pańskie. No, dobrze, dobrze, nie mówmy więcej o tem — rzekła spostrzegłszy na twarzy jego wyraz niezadowolenia. — Ale ja pojmuję, że ujrzawszy cierpienia ludzkie i wszystko to, co się w więzieniach dzieje, tę ludzką obojętność, okrucieństwo, brak serca. Pojmuję, że można temu poświęcić życie... i jabym poświęciła. A każden ma swoją dolę na świecie.
— Czyż pani jest niezadowolona ze swego losu?
— Ja? — rzekła zdziwiona, że może ktoś pytać o to. — Muszę być zadowolona i jestem zadowolona. Ale jest robak, co się budzi.
— Nie trzeba mu dać zasnąć, trzeba wierzyć i słuchać tego głosu — rzekł Niechludow, zupełnie uwierzywszy jej grze, wybornie udanej.
I niejednokrotnie ze wstydem wspominał później tę rozmowę, wspominał nie tyle kłamliwe, ale tak udane, przystosowane do jego nastroju słowa. I widział twarz tę tak uważną, tak mile zasłuchaną w jego opowieść o okropnościach, o wrażeniu, jakiego na wsi doznawał.
Gdy powróciła hrabina, rozmawiali z sobą nietylko jako dawni, ale szczerzy przyjaciele, pojmujący, rozumiejący się śród tłumu, który ich nie pojmuje i nie rozumie. Mówili o gwałtach silnych świata tego, o cierpieniach biednych i uciśnionych, o nędzy ludu, a śród tego ich oczy, przy dźwięku słów rozmowy patrzyły na siebie, jakby pytając: „możesz mnie kochać?” i otrzymywały odpowiedź: „mogę.” A jakiś pociąg fizyczny, przyjmując dziwne, niespodziewane, tęczowe kształty, ciągnął ich wzajemnie, jak magnes żelazo, jak dwa powinowate ciała ku sobie.
Odjeżdżając rzekła, że zawsze gotowa uczynić dla niego wszystko, co może, prosiła, aby przyjechał jutro choć na chwilkę do teatru, że jeszcze chce z nim pomówić o jednej bardzo ważnej sprawie.
— Kiedy ja znów pana zobaczę? — rzekła z westchnieniem i zaczęła wkładać ostrożnie rękawiczkę na zdobną pierścionkami rękę. — Więc niech pan powie, że pan przyjedzie.
Niechludow przyrzekł solennie, że przyjedzie.
Tej nocy, kiedy kładąc się spać, zagasił świecę w swym pokoju, długo nie mógł zasnąć. Kiedy sobie przypomniał Masłową, wyrok senatu i to, że, bądź co bądź, postanowił jechać z nią na Sybir, kiedy wspomniał o zrzeczeniu się prawa do ziemi, to jako odpowiedź przedstawiała mu się twarz Marietty, jej westchnienia, jej spojrzenie, gdy wymawiała słowa: „kiedyż ja jeszcze pana zobaczę,” jej uśmiech, to wszystko przedstawiało mu się tak żywo i wyraźnie, jakby ją widział, i sam się uśmiechał.
— Czy ja dobrze uczynię, jadąc na Syberyę? Czy dobrze zrobię, pozbawiając się majątku? — zapytał sam siebie.
I odpowiedzi na takie pytania, w jasną noc petersburską, przenikającą do wnętrza pokoju przez sztory nie szczelnie zapuszczone, były nieokreślone.
Wszystko mieszało mu się w głowie. Nikły dawne nastroje i dawny bieg myśli.
— A jeśli ja to wszystko tylko wymyśliłem sobie, a nie będę miał mocy żyć tem i jeśli zwątpię o tem, że postąpiłem dobrze?
Tak dumał, a nie mogąc odpowiedzi znaleźć, doznał uczucia takiego smutku i zwątpienia, jakiego już dawno nie doświadczał, i zasnął ciężkim snem, jakim zasypiał po grubej przegranej w karty.




XXIII.

Nazajutrz, obudziwszy się, uczuł, jakby coś złego uczynił wczoraj.
Zaczął sobie przypominać, ale nie uczynił nic złego. Były tylko złe myśli, że postanowienie ożenienia się z Kasią, oddania ziemi chłopom, to wszystko nieziszczalne marzenia, że to wszystko sztuczne, że tego nie zniesie i należy tak żyć, jak żył dotąd. A złe myśli są nieraz gorsze, niż złe postępki. Zły postępek naprowadza na złą drogę, a złe myśli ciągną i ciągle utrzymują na tej złej drodze.
I zadziwił się Niechludow myślami własnemi. Wydało mu się, że jest, jak człowiek rozespany, który, rozbudzony, pragnie jeśli nie spać, to jeszcze poleżeć, jeszcze pozostać w pościeli, choć wie, że wstać trzeba, że czekają ważne i przyjemne sprawy.
Tego dnia przyjechał na wyspę Wasilewską, aby się zobaczyć z Szustową. Mieszkanie było na drugiem piętrze. Niechludow, idąc za wskazówką stróża, poszedł przez schody gospodarcze i wszedł do kuchni gorącej i pełnej woni gotujących się potraw.
Kobieta już niemłoda stała przy blasze, w fartuchu, okularach i zawinąwszy rękawy, mieszała coś w dymiącym się rondlu.
— Co pan ma za interes? — spytała ostro, patrząc ponad okularami na wchodzącego.
Jeszcze Niechludow nie zdążył wymienić nazwiska, gdy twarz kobiety przybrała wyraz przestraszony nieco i radosny.
— Ach, książę! — zawołała, obcierając ręce o fartuch. — Czemuż pan poszedł przez kuchenne schody? Dobroczyńczo nasz! Ja jestem jej matka. Wybawicielu nasz — mówiła, chwytając Niechludowa za rękę, pragnąc ją pocałować. — Siostra mnie tak prosiła. Jest u nas. Tędy proszę, tędy — mówiła Szustowa, prowadząc Niechludowa przez wązkie drzwi i ciemny korytarz i po drodze poprawiając to uniesioną suknię, to włosy.
— Siostra moja, Korniłowa, książę może słyszał, także była zamieszana. Bardzo rozumna kobieta!
Otworzywszy drzwi z korytarza, Szustowa wprowadziła księcia do niewielkiego pokoiku, gdzie koło stołu na małej sofce siedziała średniego wzrostu, dosyć pełna, młoda dziewczyna, w płóciennym w paski kaftaniku, z bujnemi, kędzierzawemi blond włosami, które okalały jej matowo-białą okrągłą twarzyczkę. Naprzeciw niej siedział pochylony naprzód, w wyszywanej małorosyjskiej koszuli, młody człowiek, z czarnemi wąsikami i bródką. Oboje byli tak zajęci rozmową, że dopiero wtenczas spostrzegli Niechludowa, gdy już wszedł do pokoju.
— Lida... książę Niechludow... — przemówiła matka. — Ten właśnie...
Blada dziewczyna drgnęła nerwowo, poprawiając wymykające się z za ucha pasmo włosów i zwracając wystraszone, duże, szare oczy na wchodzącego.
— To pani jesteś tą niebezpieczną kobieta, za którą wstawiała się Wiara Efremowna — rzekł z uśmiechem Niechludow, podając rękę.
— Tak, to ja jestem — odrzekła Lidya i uśmiechnęła się dobrym, dziecinnym uśmiechem, ukazując prześliczne, białe zęby. — Ciocia pragnęła koniecznie widzieć się z panem. Ciociu! — zawołała przyjemnym, łagodnym głosem, zwracając się do drzwi bocznych.
— Wiara Efremowna była niezmiernie zmartwiona aresztowaniem pani — rzekł Niechludow.
— Proszę księcia siadać tu, albo lepiej tu — mówiła Lidya, wskazując na miękkie, plecione ze słomy krzesło, z którego przed chwilą wstał młody człowiek.
— Mój brat przyrodni, Zacharów — rzekła, zauważywszy spojrzenie, jakim obrzucił młodego człowieka Niechludow.
Młody człowiek, uśmiechając się również dobrodusznie, przywitał gościa, a kiedy Niechludow siadł na słomianem krześle, wziął drugie krzesło z pod okna i usiadł obok. Z drugiego pokoju wyszedł szesnastoletni gimnazista, blondyn i milcząc, zajął miejsce pod oknem.
— Wiara Efremowna jest wielką przyjaciółką cioci, a ja prawie, że jej nie znam — rzekła Lidya.
W tej chwili z drugiego pokoju wyszła w białym kaftaniku, przepasanym paskiem skórzanym, kobieta o bardzo przyjemnej i inteligentnej twarzy.
— Witam księcia, serdeczne dzięki, żeś książę przyjechał — rzekła, siadając na sofce obok Lidyi. — Jakże się miewa Wieroczka? Pan ją widziałeś? Jakże, biedaczka, godzi się z obecnem położeniem?
— Nie skarży się, mówi, że ma iście olimpijski spokój.
— Ach, Wieroczka, poznaję ją — uśmiechając się i kiwając głową, przemówiła ciotka. — Trzeba ją poznać. To niepospolita osobistość. Nic dla siebie, wszystko dla drugich.
— Ona nic dla siebie nie żądała, kłopotała się tylko siostrzenicą pani. Najwięcej cierpiała na tem, że, jak utrzymywała, bez przyczyny była uwięzioną.
— Rzeczywiście odpokutowała za mnie.
— Ależ nie, ciociu — rzekła Lidya. — Jabym przecież i tak wzięła papiery.
— Pozwól, ale ja lepiej wiem od ciebie. Widzi pan — rzekła, zwracając się do Niechludowa — pewna osoba prosiła mnie, aby na czas jakiś przechować jej papiery. Ja nie miałam mieszkania i odniosłam do Ludki. Trzeba trafu, że tejże nocy zrobiono u niej rewizyę, wzięli ją i papiery. No i trzymali do tej pory, chcieli, aby powiedziała, kto jej te papiery doręczył.
— A ja nie powiedziałam — odrzekła dziewczyna, nerwowo pociągając pasmo włosów, które nic jej nie zawadzało.
— Nie mówię przecież, żeś powiedziała — przemówiła ciotka.
— Jeżeli aresztowali Mitina, to nie przezemnie — rzekła Lidya, czerwieniąc się i niespokojnie oglądając się dokoła.
— Nie mów o tem, Ludko — odezwała się matka.
— Dlaczegóż? Ja właśnie chce powiedzieć — rzekła Lidya, już nie śmiejąc się, lecz rumieniąc i nie poprawiając, ale okręcając na palcu pasmo włosów i ciągle oglądając się dokoła.
— Co było wczoraj, jak zaczęłaś opowiadać o tem?
— Nic... Niech mama pozwoli. Ja nie powiedziałam, przeciwnie, milczałam tylko. Kiedy mnie badał dwa razy i pytał o ciocię i o Mitina, nie powiedziałam nic, i oświadczyłam mu, że nic nie odpowiem. Wtenczas ten Petrow zaczął mnie przekonywać: „Wszystko, co mi pani powie, nikomu zaszkodzić nie może, a przeciwnie. Jak pani powie prawdę, to pani oswobodzi niewinnych.” A ja mimo to odpowiedziałam, że nic nie powiem. Wtedy on mówi: „Dobrze, niech pani nic nie mówi, a tylko niech pani nie przeczy temu, co ja powiem.” I zaczął wymieniać i wymienił Mitina.
— Nie mów tego — rzekła ciotka.
— Ciociu, niech ciocia nie przeszkadza! I nie przestając, ciągnęła się ciągle za pasmo włosów i oglądała wokoło niespokojnie. — I niech sobie pan wyobrazi nazajutrz zawiadamiają mnie przez pukanie w ścianę, że Mitina aresztowano. Więc myślę sobie — wydałam. I tak mnie to zaczęło trapić, tak zaczęło mordować, że małom co zmysłów nie straciła.
— I okazało się, że zupełnie nie z twojej przyczyny wzięto go — rzekła ciotka.
— Tak... ale ja o tem nie wiedziałam. Myślę i ciągle myślę — zdradziłam go. Chodzę, chodzę od ściany do ściany i nie mogę nie myśleć. Myślę... zdradziłam. Położę się, okryję głowę i coś mi szepcze do ucha — wydałaś! wydałaś! Mitina wydałaś! Mitina wydałaś! Wiem, że to halucyanacya, a nie mogę nie słuchać.
— Chcę zasnąć, sen odbiega. Chcę nie myśleć, także nie mogę.
— To tak okropne! — mówiła Lidya, niepokojąc się coraz więcej i motając na palec pasmo włosów, i znów odwijając, i ciągle patrząc na wszystkie strony.
— Lidziu, uspokój się — mówiła matka, dotykając się ramienia dziewczyny.
Ale Lidka nie mogła się powstrzymać.
— To dlatego takie straszne — zaczęła — ale nie dokończywszy, załkała — zerwała się z sofki i zawadziwszy o krzesło, wybiegła z pokoju. Matka poszła za nią, ale powróciła wkrótce, mówiąc, że Lidka rozstroiła się bardzo i już się nie pokaże.
— I za co zwichnięte życie to młode? — rzekła ciotka. Mnie bolesne to tem więcej, że sama byłam mimowolną przyczyną.
— Z pomocą Boską poprawi się na wsi, na świeżem powietrzu — odeślemy ją do ojca.
— Żeby nie książę, zginęłaby całkowicie — rzekła ciotka.
— Dzięki serdeczne panu. Chciałam zaś pana widzieć dlatego, żeby poprosić o oddanie listu Wierze Efremownie — rzekła, dostając list z kieszeni.
— List niezapieczętowany, może pan przeczytać i podrzeć, albo oddać, co pan będzie uważał za zgodne z pańskiemi przekonaniami. W liście nic niema kompromitującego.
Niechludow wziął list i obiecawszy oddać go, wstał, pożegnał się i wyszedł na ulicę.
List, nie czytając, zalepił i postanowił oddać, jak tego żądano.




XXIV

Niechludow byłby wyjechał tegoż dnia wieczorem, ale obiecał Mariette być w jej loży w teatrze. Więc trzeba było dotrzymać danego słowa, tak się przynajmniej sam przed sobą tłomaczył.
Prócz chęci zobaczenia raz jeszcze Marietty, pragnął zobaczyć jeszcze ten świat, tak mu swojski dawniej, a tak obcy dzisiaj.
— Czy mogę oprzeć się tej pokusie? — myślał niezupełnie szczerze — Spróbuję po raz ostatni.
Ubrawszy się we frak, pojechał na drugi akt komedyi „Dame aux camélias“, gdzie przejeżdżająca artystka jeszcze raz na inny sposób pokazywała, jak umierają suchotnice.
Teatr był przepełniony. Niechludowowi z uszanowaniem pokazano lożę Marietty, bo widać znaczną jest figura, co o taką rzecz pyta.
W korytarzu stał lokaj w liberyi i jako znajomemu panu, pokłonił się i drzwi otworzył.
Loże przeciwległe, rozciągające się długiem półkolem, i rzędy krzeseł, w których siwe, szpakowate, łyse, fryzowane i pomadowane głowy mieściły się gęsto pomięszane z sobą, wszystko to skierowane było na scenę, gdzie w jedwabiach i koronkach jakaś chuda aktorka skręcała się w dziwny sposób, wygłaszając z patosem jakiś nienaturalny monolog. Ktoś syknął, usłyszawszy otwieranie drzwi, i prąd chłodnego i ogrzanego powietrza musnął twarz Niechludowa.
W loży siedziała Marietta i jakaś nieznajoma dama w czerwonej narzutce i dwóch mężczyzn: generał, mąż Marietty, przystojny wysoki, z poważną, spokojną niby maska, garbonosą twarzą, i wydatną, po wojskowemu pod watowaną piersią, i drugi, blondyn, łysy człowiek, z wygolonym podbródkiem i brodą, między wspaniałemi faworytami. Marietta, sama pełna wdzięku, delikatna, wytworna, decolte, z piękną szyją i muskularnemi łopatkami pochyło zniżającemi się od samej prawie szyi. Na połączeniu między szyją, a plecami, czerniało maleńkie znamię. — Obejrzała się natychmiast i wskazując Niechludowowi wachlarzem miejsce po za sobą, uśmiechnęła się wdzięcznie i zalotnie, tym uśmiechem, który (tak się przynajmniej księciu zdawało) obiecywał bardzo wiele. Mąż ze spokojem spojrzał na Niechludowa i skłonił głowę. Było widać w tem spojrzeniu, które zamienił z żoną, że on jest jedynym posiadaczem i władcą tej właśnie urodziwej żony.
Gdy skończył się monolog, teatr zahuczał od oklasków. Marietta wstała i podtrzymując szeleszczącą jedwabną spódnicę, przeszła w głąb loży i poznajomiła męża z Niechludowym.
Generał, nie przestając uśmiechać się oczyma, rzekł, że mu niezmiernie przyjemnie, i spokojnie z godnością zamilknął.
— Muszę niezadługo jechać, ale przyrzekłem pani — rzekł Niechludow, zwracając się do Marietty.
— Jeśli pan mnie widzieć nie pragnął, to zobaczył pan znakomitą artystkę — odrzekła w odpowiedzi na treść słów jego Marietta. — Prawda jak znakomitą była w ostatniej scenie — przemówiła, zwracając się do męża.
Mąż skłonił głową potakująco.
— To mnie mało wzrusza — rzekł Niechludow. — Widziałem tyle prawdziwych tragedyj.
— Siadaj pan i opowiedz.
Mąż przysłuchiwał się i uśmiechał ironicznie oczyma.
— Byłem u kobiety, która tak długo była więziona. Zupełnie rozstrojona istota.
— To ta kobieta, o której ci mówiłam — rzekła Marietta do męża.
— Bardzo byłem szczęśliwy, że można było ją uwolnić — przemówił spokojnie, kiwając głową i całkiem ironicznie, jak się wydało Niechludowi, uśmiechając pod wąsem. — Ale ja pójdę zapalić papierosa.
Niechludow siedział, czekając, rychło mu Marietta coś takiego powie, co miała powiedzieć. Ale nic mu nie powiedziała, tylko żartowała i opowiadała o granej sztuce, która, jak sądziła, powinna szczególnie wzruszyć Niechludowa.
Niechludow widział, że chciała mu pokazać się w całym blasku balowej toalety, chciała mu pokazać tę szyję, biust i plecy z małym pieprzykiem, więc mu było i przyjemnie i nieswojo zarazem.
Ta osłona wdzięków, co przedtem kryła te czary, teraz była zdjętą i mógł widzieć dobrze, co się pod nią znajduje. Patrząc na Mariettę, podziwiał ją, ale poznał, że to wytrawna kłamczyni, że ona żyje z mężem robiącym karyerę, a to, co mówiła wczoraj, to fałsz... a pragnie tylko, nie wiedząc dlaczego, aby ją pokochano.
Więc go to pociągało i odpychało zarazem.
Chciał już kilkakrotnie oddalić się, brał za kapelusz, ale zostawał jeszcze. Nareszcie, gdy mąż z zapachem tytoniowego dymu na wąsach, powrócił do loży i protekcyonalnie, ale niechętnie spojrzał na Niechludowa, niby go nie poznając, książę nie dając, aby się drzwi zamknęły, wyszedł na korytarz i odnalazłszy palto, wyszedł z teatru.
Kiedy Newskim prospektem powracał do domu, spostrzegł przed sobą wysoką, bardzo pięknie zbudowaną kobietę, ubraną bardzo elegancko.
Wszyscy przechodnie oglądali się na nią. Niechludow również mijając, spojrzał jej w oczy. Twarz widocznie podmalowana była piękną i kobieta uśmiechnęła się do Niechludwa, błysnąwszy nań oczyma. I rzecz dziwna, w tej chwili przyszła mu na myśl Marietta. Doznał tego samego uczucia, i pociągu, i wstydu, jak i w teatrze. Minąwszy pospiesznie kobietę, rozgniewany na siebie, skręcił na Morską, i zaczął przechadzać się tam i na powrót, dziwiąc tem stojącego na posterunku milicyanta.
— I tamta w teatrze uśmiechnęła się do mnie, gdy wszedłem — myślał. — Ta tylko różnica, iż ta druga z ulicy mówi jasno i prosto. Tamta zaś udaje, że nie o tem myśli, a żyje śród innego świata, innych podniosłych uczuć. A w gruncie rzeczy sens tenże sam. Tu z ulicy — mówi prawdę — tamta kłamie.
Niechludow wspomniał na stosunek z żoną prezesa i zawstydził się tem wspomnieniem.
— Wstrętnem jest to ludzkie zwierzę — myślal — ale jeśli patrzysz na tę zwierzęcość bez osłony, to z duchowego punktu życia swojego, możesz nią gardzić. Upadłeś, albo oparłeś się, zostajesz zawsze tem, czem byłeś. Ale kiedy to zwierzę kryje się pod rzekomo estetyczną i poetyczną formą i pragnie czci dla siebie, wtedy czyniąc Bogiem to zwierzę, przepadasz w niem, roztapiasz się, nie. rozeznając już złego od dobrego. Wtedy to straszne.
A jak ta noc nie niosła z sobą uspokajającej ciemności i ciszy, lecz panowało jakieś dziwne półświatło, niewiadomo z jakiego źródła pochodzące tak w duszy Niechludowa nie było ciemni nieświadomości, dającej spokój bez wiedzy. Wszystko było jasne. Jasnem było, że to, co świat uznaje za dobre i potrzebne, że to wszystko nic nie warte, i ten przepych kryje tylko przestępstwa stare, wszystkim wspólne, nietylko bezkarne, ale tryumfujące, otoczone i zdobne tym przepychem, na jaki stać zwyrodnioną myśl ludzką.
Niechludow chciał zapomnieć o tem, nie widzieć tego, ale nie mógł. Choć nie widział źródła tego światła, przy którem to wszystko oglądał, choć nie wiedział źródła tego światła zalewającego Petersburg i choć to światło było mgliste, smutne i nienaturalne, nie mógł zaprzeczyć, że w tem oświetleniu, było w tej chwili i coś takiego, co miało i wesele i trwogę.
Powróciwszy do Moskwy, Niechludow najpierw pojechał do szpitala więziennego, aby zawiadomić Masłową o przegranej sprawie w senacie, i że trzeba jej się przygotować na transport do Syberyi.
Na prośbę, podaną na imię Najwyższe, mało można było liczyć. Zresztą nawet myśleć o tem nie pragnął, zajęty wyjazdem na Sybir i przyszłem życiem śród zesłańców i katorżników. Nie przedstawiał sobie, jakby to wszystko wyglądało, gdyby Masłową uwolniono.
Szwajcar więzienny, ujrzawszy Niechludowa, oznajmił mu natychmiast, że Masłowej już niema w szpitalu.
— Gdzież jest?
— Znów powróciła do więzienia.
— Dlaczegóż ją tam odesłano?
— To już taki naród, wasza książęca mość — rzekł szwajcar, uśmiechając się pogardliwie. — Zawiązała konszachty z felczerem, więc starszy lekarz oddalił ją.
Niechludow nigdy nie sądził, że go losy Masłowej tak obchodzą. Wiadomość taka wprost go oszołomiła. Uczuł takie wrażenie, jakby go spotkało wielkie nieszczęście. Było mu bardzo przykro. Przedewszystkiem wstyd wielki.
Śmieszną była radość z jej poprawy. Cała chęć odrzucenia jego ofiary, gniew, łzy, to prosta farsa przewrotnej i znikczemniałej kobiety, która pragnęła go wyzyskać. Zdawało mu się, że ostatnim razem dostrzegł te przejawy bezwzględnego upadku, jakie okazały się tak jawnie obecnie.
Wszystko to błysnęło mu w głowie, gdy bezmyślnie kładł kapelusz i wychodził ze szpitala.
— Co teraz robić? Czy mnie ona co obowiązuje? czy mnie z nią cokolwiek łączy? Czy nie mam rozwiązanych całkowicie rąk wobec takiego postępowania?
Ale zastanowiwszy się głębiej, uznał, że jej nie ukarze, jak sądził, ale raczej samego siebie.
I zatrwożył się tą myślą.
— Nie! To, co się stało, nie może zmienić mego postępowania. Niech robi co chce, niech postępuje tak, jak wypada z jej obecnego nastroju. Konszachty z felczerem, tak, konszachty takie, to jej rzecz... A mojem zadaniem postępować tak, jak nakazuje sumienie.
— Sumienie zaś moje żąda, abym odkupił grzech, żebym się poświęcił, ożenił z nią, choćby fikcyjnie tylko, i poszedł za nią tam, gdzie ona pójdzie.
I wyrzekł te słowa z uporem zaciętym, a wyszedłszy ze szpitala pewnym krokiem, podążył do bramy więziennej. Podszedłszy do bramy, poprosił dyżurnego, aby zawiadomił intendenta o tem, że pragnie zobaczyć Masłową. Dyżurny znał Niechludowa, przeto jako znajomemu zakomunikował wiadomość, że dawny intendent wziął dymisyę, a na miejsce jego przybył nowy, bardzo surowy naczelnik.
— Ogromna teraz surowość, nieszczęście — mówił dozorca. — Naczelnik jest teraz tu, zaraz dadzą znać...
Rzeczywiście intendent był w więzieniu i zaraz wyszedł do Niechludowa. Nowy intendent był wysoki, kościsty, z wydatnemi policzkami, powolny w ruchach i posępny.
— Odwiedziny dozwolone są w dnie oznaczone w sali ogólnej — rzekł, nie patrząc na Niechludowa.
— Ale ja muszę dać do podpisu prośbę na imię Najwyższe.
— Może pan mnie ją oddać.
— Chciałbym osobiście widzieć się z aresztantką. Zawsze mi pozwalano.
— Tak było przedtem — rzekł intendent, spojrzawszy przelotnie na Niechludowa.
— Mam pozwolenie od gubernatora — rzekł tenże, wyjmując pugilares.
— Proszę dać — nie patrząc w oczy, rzekł intendent, i przeczytawszy uważnie podany papier, przemówił: — Proszę pofatygować się do kantoru.
W kantorze nie było nikogo. Intendent siadł przy stole i zaczął przeglądać papiery, zamierzając widocznie być obecnym przy rozmowie. Skoro Niechludow zapytał, czy można widzieć się z Bogoduchowską, odpowiedział krótko, że nie można.
— Odwiedziny z politycznymi nie są dozwolone — odrzekł i znów zagłębił się w papiery.
Mając w kieszeni list do Bogoduchowskiej, uczuł się winnym, zamysły jego przeniknięto i zniweczono.
Skoro Masłowa weszła do biura, intendent podniósł głowę i nie patrząc na Masłową i Niechludowa, rzekł: „proszę państwa” i dalej przeglądał papiery.
Masłowa ubrana była, jak poprzednio, w biały kaftan, spódnicę i chustkę. Podszedłszy do Niechludowa i zobaczywszy twarz jego chłodną i gniewną, zaczerwieniła się i skubiąc palcami brzeg kaftana, spuściła oczy.
To pomieszanie było dla Niechludowa potwierdzeniem prawdy słów szwajcara.
Niechludow chciał zachować się wobec niej jak poprzednio, ale nie mógł tego uczynić, nie mógł nawet podać jej ręki, tak była mu wstrętną.
— Przywiozłem pani złą wiadomość — rzekł, nie patrząc na nią i nie podnosząc ręki. — W senacie odmówiono.
— Wiedziałam o tem — rzekła dziwnym głosem, jakby dech zapierało jej w piersi.
Przedtem Niechludow, byłby zapytał dlaczego mówi, że wiedziała, obecnie spojrzał na nią tylko, oczy jej były łez pełne.
Ale go to nie wzruszyło, lecz rozgniewało jeszcze więcej.
Intendent wstał i zaczął chodzić tam i napowrót po pokoju.
Pomimo wstrętu, jaki teraz odczuwał dla Masłowej, uważał jednak Niechludow za stosowne wyrazić żal z powodu odmowy senatu.
— Niech pani nadziei nie traci. Prośba do cesarza może mieć dobry skutek... i spodziewam się, że...
— Ja nic o tem nie myślę... — rzekła ona, patrząc żałośnie na niego skośnemi, załzawionemi oczyma.
— A o czem pani myślisz?
— Pan był w szpitalu i pewnie panu powiedzieli o mnie?
— Więc co? To już pani rzecz — chmurnie rzekł Niechludow.
Przygasłe uczucie obrażonej miłości własnej odżyło z nową siłą, skoro wspomniała o szpitalu.
— On, człowiek światowy, za którego wyjść każda panna uważałaby za szczęście, chciał zostać mężem tej oto kobiety, a ona nie mogła wytrzymać i zawiązała stosunki z felczerem — myślał, patrząc z nienawiścią w jej oczy.
— Proszę podpisać prośbę — rzekł, i wydobywszy z kieszeni dużą kopertę, położył ją na stole. Obtarła oczy końcem chustki i usiadła, zapytując, gdzie i co pisać.
Wskazał jej miejsce i objaśnił, co ma napisać, a gdy siadła za stołem, poprawiając lewą ręką rękaw kaftana, stał nad nią, patrząc w milczeniu na zgięty nad stołem grzbiet, lekko od czasu do czasu wzdrygający się od powstrzymywanych łkań, a w duszy jego wiodło walkę złe i dobre, godność obrażona i żal do tej oto cierpiącej. I drugie to uczucie zwyciężyło.
Więc i sam winnym się uczuł i pożałował...
Podpisawszy prośbę i obtarłszy zawalany atramentem palec o spódnicę, wstała i spojrzała na niego.
— Co się ma stać i coby się stało, ja mojego postanowienia zmienić nie chcę — rzekł Niechludow.
Sama myśl, że jej przebacza, zwiększała jeszcze uczucie żalu i delikatności dla niej. Chciał ją pocieszyć.
— Co mówiłem — zrobię. Gdziekolwiek wyślą panią — będę z tobą.
— Daremnie... — przerwała mu szybko z niezwykłem ożywieniem.
— Proszę przypomnieć sobie, co potrzeba na drogę.
— Zdaje się, że nic nadzwyczajnego. Dziękuję serdecznie.
Intendent zbliżył się ku nim i Niechludow, nie czekając na jego uwagę, pożegnał się i wyszedł.
I w duszy jego zagościła bezbrzeżna radość.
— Niechaj robi, co chce, niech postępuje jak najgorzej — myślał — ja ją kocham nie dla siebie, ale dla Boga i dla niej.
A owe konszachty z felczerem zależały na tem, że Masłowa, poszedłszy do apteki po ziółka pektoralne, spotkała się w aptece z felczerem.
Już oddawna zaczepiał ją bezustanku. Więc kiedy w aptece pochwycił ją w ramiona, odepchnęła tego brzydala z twarzą pełną pryszczy, tak silnie, że potoczył się na szafę i rozbił dwa słoiki, stojące na półce. Właśnie w tej chwili przechodził korytarzem starszy lekarz i posłyszał brzęk tłuczonego szkła. Zobaczywszy wybiegającą rozczerwienioną Masłową, krzyknął na nią:
— No, kochanku, jeśli ty tu będziesz figle stroić, to ja cię nauczę. Co to takiego? — rzekł, zwracając się do felczera i patrząc na niego groźnie.
Felczer zaczął tłómaczyć się z uśmiechem. Doktór nie dosluchał do końca tłómaczenia i poszedł do oddziału. Ale tego samego dnia zażądał od intendenta, aby przysłali na miejsce Masłowej przyzwoitszą posługaczkę. To wypędzenie było tem dla Masłowej przykrzejsze, że po ostatniej rozmowie z Niechludowem wstrętne jej dawne z mężczyznami stosunki, stały się jeszcze więcej odstręczającemi. Że nawet wągrowaty felczer czuł się upoważnionym nastawać na nią, było jej nad miarę bolesnem. Chciała się przed Niechludowem wytłómaczyć, ale czując, że to może być daremnem, że może jeszcze więcej utwierdzi go w przekonaniu o swej winie, zamilkła, łzy ją ścisnęły za gardło i nic nie rzekła.
Choć tłómaczyła sobie, że go nienawidzi, jednak bezwiednie pokochała go jak dawniej. Robiła, co żądał, przestała pić, palić, porzuciła zalotność i poszła za posługaczkę do szpitala. Wszystko to czyniła dlatego, aby uczynić zadość jego życzeniom.
Odmawiając mu ciągle zgody na małżeństwo, czyniła to w tem przekonaniu, że takie małżeństwo szczęścia nie przyniesie. Ale było dla niej bolesnem, że on sądzi i myśli o niej źle, że nie widzi tej zmiany, jaka się dokonała w jej duszy. To właśnie, że on myśli coś złego o tem, co zrobiła w szpitalu, było dla niej stokroć przykrzejsze, niż wiadomość, że skazaną została ostatecznie na ciężkie roboty.




XXV.

Zajęcia swoje rozdzielił obecnie Niechludow na trzy działy.
Pierwszą rzeczą było podanie prośby na imię Najwyższe, poparcie tej prośby, a następnie przygotowanie się do drogi na Syberyę.
Drugą sprawę stanowiło urządzenie majątków ziemskich. W Panowie ziemia została wydzierżawioną chłopom, z wypłacaniem dochodu przeznaczonego na ich potrzeby. Ale trzeba było rzecz całą załatwić prawnie, podpisać warunki kontraktu. We wsi Kuźmińskiej dochód miał sam pobierać, ale trzeba było oznaczyć terminy i określić, wiele ma być dochodu dla niego, a wiele dla włościan. Z powodu jazdy na Syberyę nie mógł pozbawić się tego dochodu, choć go w połowie zmniejszył.
Trzecią sprawą była pomoc aresztantom, którzy coraz częściej zwracali się do niego.
Z początku starał się polepszyć ich los, ale wkrótce zaczęło zgłaszać się takie mnóstwo, że zrobić cośkolwiek było niepodobieństwem.
Więc w umyśle Niechludowa powstało czwarte pytanie, a mianowicie, zkąd się wzięła ta taka szczególna instytucya, jak sąd kryminalny, wynikiem której był kryminał i więźniowie, z którymi się zaznajomił. I wogóle, co znaczą te wszystkie więzienia, zaczynając od Petro-Pawłowskiej twierdzy aż do Sachalina, gdzie jęczy tyle setek, tyle tysięcy ofiar tak zadziwiającego, tak niepojętego kodeksu karnego i wszelakich ustaw i postanowień karnych.
Z osobistych stosunków z więźniami, z opowiadań adwokata, więziennego popa, nareszcie z list uwięzionych, jakie miewał w ręce. Niechludow przyszedł do przekonania, że więźniowie, respective przestępcy, dzielą się na pięć rozmaitych kategoryj.
Do pierwszej należą ludzie zupełnie niewinni, jak mniemany podpalacz Meńszow, lub trucicielka Masłowa. Ci, wedle słów popa, stanowili siedem procent na sto.
Drugą kategoryą są ludzie, spełniający występek w stanie anormalnym, po pijanemu, pod wpływem zazdrości, w gniewie i t. p., to jest w takich warunkach, w jakich sądzący tych zbrodniarzy samiby zbrodnię popełnili.
Trzecią kategoryę stanowią ci, którzy wedle ich pojęcia popełniali zwykle, wedle ich mniemania zupełnie dobre uczynki, ale uczynki, które wedle pojęć ludzi obcych, prawa piszących, uważają się jako występek. Do tych należą sprzedający potajemnie wódkę, kontrabandziści, ci, którzy rwą trawę i chwasty, zbierający leżaninę w lasach rządowych i dworskich. Do nich zaliczyć także należy trudniących się rozbojem kaukazkich górali.
Do czwartej kategoryi należą ludzie, stojący pod względem moralnym wyżej od ogólnego poziomu swojego społeczeństwa. Procent takich ludzi, broniących swej niezależności, lub osądzonych za stawianie oporu władzy, był bardzo wysoki.
Piątą kategoryę stanowili ci, wobec których więcej daleko zawiniło społeczeństwo, niż oni wobec tegoż społeczeństwa. Są to ludzie, żyjący w warunkach, które ich koniecznie wiodą do występku. Do takich należy wielu złodziei i zabójców. Należy przyłączyć do nich i tych ludzi zepsutych i nierządnych, których nowa szkoła zalicza do typu przestępców, a istnienie ich śród społeczeństwa ma głównie usprawiedliwiać potrzebę karnego prawa i samej kary.
Wybitnym przedstawicielem takiego typu był recydywista złodziej, Ochotin, syn nieprawy prostytutki, wychowaniec domu noclegowego do lat 30, nie znający uczciwych ludzi i w młodości już wciągnięty do szajki złodziejów. Ten rzezimieszek posiadał niezwykły dowcip, którym sobie jednał sympatyę towarzyszów. Prosił Niechludowa o wstawiennictwo, a w tejże samej chwili kpił i z samego siebie, i z sędziów, i z więzienia, i ze wszystkich praw nietylko kryminalnych, ale i Boskich.
Drugim typem był ładny chłopiec, Fedotow, herszt bandy rozbójników, który zamordował i ograbił jakiegoś starego urzędnika.
Był synem chłopa. Ojcu jego zagrabiono nieprawnie chatę, następnie służył w wojsku i tam karany był zato, że zakochał się w kochance oficera. Natura namiętna, człowiek pragnący, bądź co bądź, używać rozkoszy. I ludzi innych nie znał, tylko takich, jak on sam, i nie słyszał nigdy, aby był jakiś inny cel w życiu, niż użycie.
Obaj ci przestępcy byli naturami bogatemi, ale zaniedbani i zwyrodnieni, jak jakieś zapomniane, zdziczałe drzewa.
Napotkał w więzieniu jednego włóczęgę i jedną kobietę, budzących odrazę wprost dzikością i okrucieństwem. Ale i tych nie można było uznać za wybitne typy włoskiej szkoły, ale raczej za ludzi niemiłych i wstrętnych, jakich się widuje w świecie we frakach, epoletach i koronkach.
Dlaczego więc jedni z tych ludzi siedzieli w twierdzach, a drudzy chodzili po świecie swobodnie, dlaczego jedni mieli prawo sądzić i karać drugich — to było czwartą kwestyą, nad której rozwiązaniem trudził się Niechludow.
Z początku zaczął szukać odpowiedzi w uczonych księgach i kupił wszystko, co traktowało o tej materyi.
Więc Lombroso i Gazofolo, więc Ferry i List, i Mandsley, i Tard. Przeczytał te prace uważnie. Ale czem dłużej czytał, tem więcej musiał się rozczarować. Nauka, zamiast na proste pytania dawać proste i jasne odpowiedzi, dawała mu tysiące przebiegłych i podstępnych nowych zapytań, mających wprawdzie związek z prawem karnem, ale nie taki, na jaki szukał odpowiedzi.
Zapytywał, dlaczego i jakiem prawem jedni ludzie zamknęli drugich, męczą, zsyłają, ćwiczą i zabijają, kiedy sami nie są lepsi, a nawet gorsi od tych, których biją, więżą i mordują?
A odpowiadano mu na te kwestye: Czy człowiek posiada wolną wolę, czy jej nie posiada? Czy można, zmierzywszy czaszkę ludzką, uznać danego osobnika za typ występny, czy nie można? Jaką rolę gra dziedziczność w zbrodni? Czy niemoralność jest wrodzoną, czy nabytą? Czem jest wogóle moralność? Co to jest obłąkanie? Na czem zależy zwyrodnienie? Co to jest temperament? Jak wpływają na przestępstwa pożywienie, gburowatość, naśladownictwo, hipnotyzm, namiętność? Co to jest społeczeństwo? Jakie są obowiązki społeczne? i t. d.
Tego rodzaju rozprawy przypominały Niechludowowi ucznia, którego spotkał powracającego ze szkoły.
— Czy nauczyłeś się już deklinacyi? — zapytał go.
— O, jak jeszcze, umiem doskonale!
— Więc odmieniaj mi przez liczby i przypadki „łapa.“
— A jaka łapa, czy psia łapa? — z przebiegłą miną zapytał chłopiec.
Takie same odpowiedzi w formie zapytań znajdował Niechludow w księgach uczonych na jedno zasadnicze pytanie, jakie pragnął rozwiązać.
Było tam wiele rozumnych, ciekawych, interesujących rzeczy, ale nie było odpowiedzi, na jakiej zasadzie jedni drugich gniotą i karzą?
Nietylko, że nie było odpowiedzi, ale wszystko dążyło do tego, aby uprawnić karę, której konieczność została uznaną, jako aksyjomat niewzruszony.
Niechludow czytał wiele, ale urywkami, i brak odpowiedzi przypisywał powierzchownemu badaniu, spodziewając się znaleźć tę odpowiedź w przyszłości. Więc nie wierzył w słuszność tej odpowiedzi, która w ostatnich czasach coraz częściej stawała, jako problemat do rozwiązania.




XXVI.

Wysyłka partyi, w której miała iść i Masłowa, wyznaczona była na dzień 5 czerwca. Tegoż samego dnia zamyślał pojechać za tą partyą Niechludow.
W wigilię tegoż dnia przyjechała do miasta siostra Niechludowa razem z mężem, aby się z bratem pożegnać. Starsza od niego o lat dziesięć. Wychowywał się pod jej wpływem. Kochała go bardzo, gdy był małym chłopcem. Później przed zamąźpójściem byli oboje jakby wiekiem równi. Ona liczyła lat 25, on 15.
Kochała się w przyjacielu brata, nieboszczyku, Michasiu Irtenjewie. Kochali oboje Michasia i sami kochali się bardzo. A byli oboje szlachetni i pojęcia ich były jednakie.
Zmieniła się później natura: jego zepsuło życie, ją małżeństwo z człowiekiem, którego pokochała zmysłami. Człowiek ten nietylko nie dorastał jej pod względem pojęć, ale wogóle wszelkie szlachetne porywy i poglądy były mu obce. Uważał je poprostu jako objaw egoizmu, jako chęć wywyższenia się nad drugich.
Rogoziński był człowiekiem bez nazwiska i majątku? Ale był to człowiek sprytny, zręczny służalec, umiejętnie lawirujący między liberalizmem i kierunkami zachowawczemi. Szedł za tym prądem, któren mu rokował pewniejsze korzyści, i miał coś w sobie, co mu jednało łaski kobiet. Więc zrobił świetną karyerę w sądownictwie. Już, jako człowiek nie pierwszej młodości, poznał Niechludowych za granicą, rozkochał w sobie Natalkę, pannę już podówczas doletnią i ożenił się z nią nawet wbrew woli matki, która ten związek uważała jako mezalians. Niechludow, choć starał się to ukrywać, ale nienawidził szwagra. Antypatycznym był dla niego swoją pospolitością, a szczególniej nienawidził go za siostrę, która mogła tak egoistycznie, tak zmysłowo, tak namiętnie pokochać tę marną osobistość i aby dogodzić mężowi, starała się zagłuszyć w sobie to wszystko, co było w niej podniosłem, szlachetnem i dobrem.
Niechludow nie mógł myśleć bez wstrętu, że jego ukochana Natalka jest żoną tego obrosłego, łysego, świecącego opasłą twarzą i zarozumiałego idyoty. Nawet nie mógł ukryć wstrętu dla jego dzieci.
Ile razy dowiedział się, że Natalka znów ma zostać matką, tyle razy doznawał dziwnego uczucia i jakby ubolewania nad tem, ze oto znów zaraziła się czemś brzydkiem od tego obcego im i wstrętnego osobnika.
Rogozińscy przyjechali sami, bez dzieci, a mieli ich dwoje: synka i córeczkę. Zajęli lokal w pierwszorzędnym hotelu. Natalka pojechała do dawnego mieszkania matki, ale, nieznalazłszy tam brata, dowiedziała się od gospodyni, że zamieszkał w chambres garnies, i udała się tam niezwłocznie.
Brudny służący, w ciemnym, oświetlonym lampką korytarzu, oświadczył, że księcia niema w domu. Natalka zapragnęła wejść do mieszkania brata, aby mu zostawić kartkę. Numerowy zaprowadził ją.
Wszedłszy do dwóch małych pokoików, pani Natalia przepatrzyła je z uwagą. Wszędzie znalazła znany jej porządek i czystość, i niezmierną skromność urządzenia. Poznała znajomy przycisk z bronzowym pieskiem, systematycznie ułożone teki, papiery i przybory do pisania, tomy „Ustawy Karnej, ” angielską książkę Henryka George’a, francuską Tarde’a, z założonym w nią dużym nożem ze słoniowej kości.
Siadłszy za stołem, skreśliła parę słów z prośbą, aby zaraz do nich przyszedł, i kręcąc głową z podziwu nad tem, co ujrzała, powróciła do hotelu.
Interesowały obecnie Natalię Iwanownę dwie sprawy. Najpierw małżeństwo z Kasią, o którem wiedziała, boć o tem mówili wszyscy, a następnie o darowiźnie ziemi chłopom, równie wszystkim wiadomej. A czyn ten uważała jako rzecz polityczną i niebezpieczną.
Małżeństwo z Kasią podobało się Natalii Iwanownej. Poznawała w tem siebie i brata, z tych chwil dawnych, szczęśliwych, dobrych, ale zarazem chwytał ją lęk, czy brat znajdzie szczęście w tem małżeństwie? Małżeństwo z taką straszną kobietą! To ostatnie uczucie brało górę i chciała koniecznie użyć w tem swego wpływu, choć z góry była przekonaną, że to przyjdzie z trudnością.
Darowizna ziemi więcej obchodziła jej męża. Uważał on podobne postępowanie jako pozbawione wszelkiej podstawy logicznej, wprost wybryk, dumy samolubstwa, samochwalstwa, jako chęć błyśnięcia oryginalnością przed światem, żądzą wyróżnienia się i rozgłosu.
— Jakiż to sens oddawać ziemię chłopom, za opłatą dla nich samych? Czyż nie lepiej było sprzedać im przez Bank włościański — mówił — toby miało jakąś logikę. Wogóle taki postępek znamionował jakieś zboczenie umysłowe.
Więc w cichości przemyśliwał o niepoczytalności, opiece i t. p. Przeto żądał od żony, aby naseryo pomówiła z bratem o tak dziwnym z jego strony zamiaru.




XXVII.

Powróciwszy do domu i znalazłszy kartkę od siostry, Niechludow natychmiast pojechał do niej.
Było to już wieczorem. Ignacy Nikiforowicz spał w drugim pokoju, a Natalia sama jedna powitała brata. Ubrana była w czarną jedwabną suknię do stanu, z pąsową wstążką na szyi, włosy miała trefione i przyczesane wedle mody. Widocznie chciała wydać się młodszą dla męża, który był równy jej wiekiem.
Ujrzawszy brata, zerwała się szybko i szeleszcząc jedwabną suknią, podbiegła na jego spotkanie. Ucałowali się serdecznie, z uśmiechem patrząc na siebie. Nastąpiła ta prosta, serdeczna wymiana spojrzeń, po której nastąpiły wyrazy już nie tak proste, serdeczne i szczere. Nie widzieli się od śmierci matki, — Utyłaś i odmłodniałaś — rzekł brat.
Jej twarz rozjaśniła się z zadowolenia.
— A ty zmizerniałeś.
— Jakże tam twój mąż się miewa?
— Wypoczywa teraz, całą noc nie spał.
Wiele byłoby o tem do pomówienia, ale usta milczały.
— Byłam u ciebie.
— Wiem o tem. Wyjechałem z domu. Pusto mi i smutno. Nic mi nie potrzeba, więc zabierz, moja droga, wszystkie rzeczy.
— Powiedziała mi to Agrafina. Byłam w mieszkaniu matki. Bardzo ci jestem wdzięczna. Ale...
Lokaj hotelowy przyniósł zastawę do herbaty.
Zamilkli, czekając, rychło służący nakryje.
Natalia podeszła do stołu i milcząc, zasypała herbatę.
Niechludow również milczał.
— Dymitrze, ja wiem wszystko — rzekła Natalka, patrząc na niego.
— Bardzo jestem kontent, że wiesz o tem.
— Czy ty masz to przekonanie, że poprawisz ją po takiem życiu?
Siedział naprzeciw niej i słuchał z uwagą, aby należycie odpowiedzieć.
— Ja nie chcę jej poprawiać, ale siebie poprawić pragnę.
Natalka westchnęła.
— Są na to inne sposoby, oprócz małżeństwa.
— Ja myślę, że to droga najlepsza. Zresztą wejdę w ten świat, w jakim mogę być prawdziwie pożytecznym.
— Ja nie sądzę — rzekła Natalka — abyś mógł być szczęśliwym.
— Nie o moje szczęście chodzi.
— Ale jeżeli ona ma serce, nie może również być szczęśliwą, nie może tego nawet pragnąć.
— Ona też nie pragnie.
— Rozumiem, ale przecież życie...
— Życie?
— Życie ma inne wymagania, inne potrzeby.
— Życie nic nie wymaga... tylko, abyśmy czynili, co należy — rzekł Niechludow, patrząc w jej twarz piękną jeszcze, choć pokrytą drobnemi zmarszczkami koło ust i oczu.
— Nie rozumiem — rzekła z westchnieniem.
— Biedna, kochana! Dlaczegóż tak się zmieniła — myślał, wspominając ową Natalkę taką, jaką była przed ślubem, i czując pełną wspomnień młodych miłość dla niej, miłość braterską, czułą, na dnie serca złożoną.
W tej chwili wyszedł z drugiego pokoju Ignacy Nikiforowicz. Wyszedł, trzymając głowę zadartą, uśmiechnięty, lekkim krokiem, błyskając okularami, łysiną i czarną brodą.
— Witajcie, witajcie — mówił, akcentując wyraziście każde słowo.
Panowali sobie zawsze, mimo starań, aby przejść na „ty.” Podali sobie ręce, a Ignacy Nikiforowicz lekko usiadł w krześle.
— Nie przeszkadzam państwu?
— Nie, nie. Nie ukrywam przed nikim, co myślę i czynię.
Skoro Niechludow spojrzał na tę wstrętną gębę, zobaczył kosmate ręce, usłyszał ten głos z protekcyonalnym i zarozumiałym tonem, w tej chwili łagodny jego nastrój gdzieś zniknął.
— Mówiliśmy o jego postanowieniu. Nalać ci? — rzekła, biorąc imbryk.
— Przepraszam, jakież to postanowienie?
— Jechać na Syberyę z tą partyą aresztantów, gdzie znajduje się kobieta, wobec której przewiniłem — rzekł Niechludow.
— Słyszałem, że nietylko po to, aby odprowadzić, ale i więcej...
— Tak... i ożenić się, jeśli tylko ona zechce.
— Więc aż tak? Jeśli jednak nie, będzie to przykre, chciałbym usłyszeć motywy, gdyż zupełnie tego nie pojmuję.
— Motywy takie, że ta kobieta... że pierwszy krok w jej życiu...
Niechludow zły był na siebie, że nie może znaleźć odpowiedniego wyrażenia.
— Motywy takie, że ja jestem winien, a ona została ukarana.
— Jeżeli ponosi karę, to widocznie zawiniła.
— Ależ ona jest zupełnie bez winy.
I Niechludow z całkiem zbytecznem uniesieniem opowiedział całą sprawę.
— Tak, to jest niedbalstwo przewodniczącego, a następnie źle obmyślona odpowiedź przysięgłych. Ale na to jest apelacya do senatu.
— Senat odmówił.
— Odmówił? Więc nie było usprawiedliwionych powodów do kasacyi — rzekł Ignacy Nikiforowicz z tem przekonaniem, że sprawiedliwość jest wynikiem orzeczeń sądowych. — Senat nie może rozpatrywać spraw materyalnie. Jeśli coś rzeczywiście jest pomyłką sądu, należy podać prośbę na imię Najwyższe.
— Podana, ale niema pewności dobrego skutku. Zarządzą rewizyę w ministeryum, ministeryum odniesie się z zapytaniem do senatu, senat powtórzy swoją decyzyę. I, jak zwykle, niewinny będzie ukaranym.
— Po pierwsze, ministeryum nie będzie pytać senatu — z pobłażliwym uśmiechem rzekł Ignacy Nikiforowicz — ale zażąda aktów sprawy z sądu i jeśli znajdzie pomyłkę, to wyda decyzyę w tej mierze. Powtóre, niewinni nigdy, albo w rzadkich wyjątkach podlegają karze. A karze się winnych. — z uśmiechem zadowolenia z samego siebie mówił Ignacy Nikiforowicz.
— A ja sądzę przeciwnie. Jestem nawet najwewnętrzniej przekonany, że większą część ludzi, sądy sądzą niesprawiedliwie — rzekł z tajoną złością Niechludow.
— Jakim-że to sposobem?
— Niewinni tak, jak ta oto kobieta, jak inni, są skazani za podpalenie, za zabójstwo i t. p. Przecież poznałem ich w więzieniu i znam doskonale wszelkie szczegóły.
— Naturalnie, człowiek mylić się może. Czyny ludzkie nigdy doskonałemi być nie mogą.
— Zresztą wielu jest takich, co nie pojmują i nie wiedzą, co jest legalnem, a co nielegalnem.
— Przepraszam pana, ale to błędne zapatrywanie. Każdy złodziej wie, że kraść nie wolno.
— Darujesz pan, ale nie wie. Mówię mu: nie kradnij, a on widzi, że fabrykanci kradną i wyzyskują jego pracę, zatrzymują zapłatę, że czynownicy kradną bezustannie, że...
— To już anarchizm — rzekł spokojnie Ignacy Nikiforowicz, określając w ten sposób słowa swego szwagra.
— Ja nie wiem, jak się to nazywa, ale mówię o tem, co jest. Chłop wie, że czynowniki go kradną. Wie, że my, wielcy właściciele, posiadamy ziemię, która powinna być wspólną własnością, a kiedy z tej ziemi zabiera gałęzie na opał, to wsadzają go do kryminału i przekonywają, że on właśnie jest złodziejem.
— Nie rozumiem, a choćbym rozumiał, nie mogę się zgodzić. Ziemia musi być czyjąś własnością. Jeśli ją pan chcesz rozdzielić — ciągnął dalej, uważając Niechludowa za socyalistę, który pragnie równego podziału bogactwa i że właśnie to jest zasadą socyalizmu, a zasada ta jest głupią i łatwo ją obalić — i rozdzielisz w równej części, to nazajutrz znów przejdzie w ręce pracowitszych i wyżej uzdolnionych.
— Nikt nie myśli dzielić ziemi po równości. Ziemia nie może być własnością niczyją, nie może być przedmiotem kupna, sprzedaży, ani dzierżawy.
— Prawo własności jest rzeczą przyrodzoną. Bez prawa własności uprawa ziemi nie przedstawia żadnego interesu. Zniesienie prawa własności jest zwrotem do dziczyzny — wygłosił stanowczo szwagier Ignacy.
— Przeciwnie. Wtenczas dopiero ziemia nie będzie leżeć odłogiem, jak obecnie.
— Dymitrze Iwanowiczu, przecie to absolutny brak logiki! Czyż można w czasach dzisiejszych marzyć o zniesieniu własności? To pańska dawniejsza utopia. Ale pozwól pan, że poprostu rzeknę. — Tu szwagier Ignacy zbladł i głos mu zadrżał, widocznie ta sprawa obchodziła go blizko. — Ja radziłbym panu dobrze namyślić się, aniżeli pan przystąpisz do praktycznego zastosowania swoich teoryj.
— Pan mówisz o moich interesach osobistych?
— Tak. Sądzę, że zajmujemy, pewne stanowisko, że mamy pewne obowiązki, które wypływają z tego właśnie stanowiska. Że powinniśmy podtrzymywać te warunki bytu, w jakich zrodziliśmy się, jakie w spuściźnie otrzymaliśmy po przodkach i przekazać winniśmy potomkom.
— Ja uważam, jako mój obowiązek.
— Pozwól pan skończyć. Ja nie przemawiam w imieniu swojem, ani moich dzieci. Byt moich dzieci zapewniony, a ja zapracować potrafię tyle, że nam wystarczy, a sądzę, że dzieci biedy nie zaznają. Więc nie chodzi tu o moje osobiste sprawy, ale nie godzę się na zasadę. Więc radziłbym panu pomyśleć więcej, przeczytać...
— Pan pozwoli, że o sobie sam zadecyduję, co mam robić i co czytać — rzekł Niechludow blady ze wzruszenia.
I czując, że mu stygną ręce, że nie może panować nad sobą, zamilkł i zaczął pić herbatę.
— Jak się mają dzieci twoje? — zapytał siostry, uspokoiwszy się nieco.
Siostra opowiadała o dzieciach, że zostały pod opieką babki, i rada, że spór z mężem zakończył się, zaczęła mówić, jak dzieci bawią się w podróżnych, tak samo, jak on niegdyś bawił się trzema lalkami, z czarnym Arabem i z lalką, która się nazywała Francuzką.
— Patrzaj, ty to pamiętasz?
— Wystaw sobie, one bawią się tak samo.
I chcąc rozmowę zwrócić na inny przedmiot, zaczęła mówić o nieszczęściu Kameńskiej, która syna jedynaka straciła w pojedynku.
Ignacy Nikiforowicz nie pochwalał tego, iż zabójstwo w pojedynku wyklucza się z szeregu przestępstw kryminalnych. Ztąd znów wywiązał się spór, który do niczego nie doprowadził, dyskutujący nie wypowiedzieli, co pragnęli wypowiedzieć i zostali przy wręcz przeciwnych poglądach.
Ignacy Nikiforowicz czuł, że Niechludow potępia całą jego działalność i chciał przekonać go o tem, że niema racyi.
Niechludow przeciwnie, złościł się, że ten ograniczony człowiek wtrąca się do jego interesów osobistych, i uważa za mądre, logiczne i uprawnione to wszystko, co jest nieuczciwem i pozbawionem zdrowego sensu. Ta zarozumiałość drażniła go nadzwyczajnie.
— Jakżeby sąd postąpił w takim razie?
— Zasądziłby jednego z pojedynkujących do katorgi, jako zwyczajnego zabójcę.
— I nacóżby się to przydało?
— Sprawiedliwość zostałaby wymierzoną.
— Alboż to sprawiedliwość jest celem sądowej działalności?
— Więc cóż innego?
— Podtrzymywanie interesów kastowych. Sąd jest tylko wygodnem narzędziem utrzymania obecnego stanu rzeczy.
— To zupełnie nowy pogląd — ze spokojnym uśmiechem rzekł Ignacy Nikiforowicz. — Zwykle przypisujemy sądowi zupełnie inne stanowisko i znaczenie.
— To w teoryi tylko, w praktyce ja widziałem inaczej. Sąd pragnie utrzymać obecny stan społeczeństwa, więc ściga i kara tych, co stają wyżej przeciętnego poziomu społecznego i chcą ogół podnieść do siebie, jak i tych, co stają niżej przeciętnego poziomu.
— Nie zgadzam się na zdanie, iż przestępcy są karani za to, że wyżej stoją od ogółu moralnie. Po większej części to odskoki społeczne, równie zwyrodnione, tylko nieco inaczej, niż owe typy występne, które pan uważa za stojące niżej moralnie od drugich.
— Znam ludzi daleko więcej wartych, niż ich sędziowie.
Ale Ignacy Nikiforowicz, nieprzywykły aby mu przerywano, ciągnął dalej:
— Nie mogę zgodzić się na to, aby sąd ja ko zadanie swoje uważał utrzymanie istniejącego porządku rzeczy. Sąd szuka swoich celów poprawy obyczajów.
— Dobra poprawa w kryminałach — wtrącił Niechludow.
— Albo w celach usunięcia — upornie ciągnął dalej Ignacy Nikiforowicz — w celach usunięcia zepsutych i zezwierzęconych ludzi, którzy zagrażają bytowi społeczeństwa.
— Sąd ani jednego, ani drugiego nie czyni. Społeczeństwo niema na to środków.
— Niby jak? Zupełnie tego nie rozumiem — rzekł, zmuszając się do uśmiechu Ignacy. — Rozumiem tylko dwa rodzaje kary, które są usprawiedliwione, kary, jakie praktykowały się dawniej, a są niemi kara cielesna i kara śmierci. Ale te z chwilą złagodnienia obyczajów coraz więcej wychodzą z użycia.
— Rzecz nowa i zadziwiająca, a szczególniej dlatego, że to pan mówisz.
— Pojmuję, że trzeba dać poznać ból człowiekowi, który innym ból sprawia, żeby nadal nie czynił tego drugim, co jemu uczyniono. Pojmuję także, że można ściąć głowę człowiekowi szkodliwemu dla społeczeństwa. Obie te kary mają swoją słuszność. Ale jakiż w tem sens, żeby człowieka zdemoralizowanego, rozpuszczonego przez próżniactwo i złe przykłady, zamykać w wieży, w warunkach takiegoż samego legalnego i wprost obowiązującego, przymusowego próżniactwa i w towarzystwie ludzi zepsutych do gruntu? Albo pocóż wieźć kosztem rządu, kosztem co najmniej 500 rubli, z guberni Tulskiej do Irkuckiej, albo z Kurskiej do...
— Jednak ludzie obawiają się tych podróży rządowym kosztem. I gdyby nie było zsyłki i kryminałów, nie siedzielibyśmy tu obaj spokojnie, jak siedzimy obecnie.
— Turma nie daje bezpieczeństwa drugim. Zbóje nie siedzą tam wieczyście, wypuszczają ich na wolność. Tam ludzi nie zepsutych jeszcze całkowicie psuje do reszty próżniactwo, zły przykład i obcowanie z prawdziwymi wyrzutkami społeczeństwa.
— Pan sądzi, że obecny system więzienny winien być inaczej zorganizowany?
— Poprawić tego systemu niepodobna. Więzienie ulepszone kosztowałoby drożej, wyniosłoby więcej, niż wydajemy na oświatę ludu, i stałoby się nowym ciężarem społecznym.
— Więc cóż, zabijać? Albo, jak radził pewien mąż stanu, wykluwać oczy? — rzekł Ignacy Nikiforowicz, uśmiechając się zwycięzko.
— To byłoby okrutnem, ale celowem. Co zaś teraz się robi, jest okrutnem, a do niczego nie prowadzi.
— Ja przecież biorę w tem udział — rzekł, blednąc, Ignacy Nikiforowicz.
— To już pańska rzecz. A ja tego nie pojmuję.
— Sądzę, że pan wielu rzeczy nierozumie — rzekł drżącym głosem Ignacy Nikiforowicz.
— Widziałem w sądzie, jak prokurator wszelkiemi sposobami chciał zgubić chłopca, co w każdym człowieku uczciwym mógł tylko współczucie budzić.
— Rzuciłbym służbę, mając podobne przekonanie — rzekł Ignacy Nikiforowicz i wstał z krzesła.
Niechludow zobaczył szczególny blask pod okularami szwagra. Rzeczywiście, były to łzy obrażonej godności własnej. Podszedł do okna, przetarł okulary, a następnie chustką obtarł oczy. Powróciwszy na sofkę, zapalił cygaro i już ani słowa się nie odezwał.
Niechludowowi było przykro, że tak zmartwił i szwagra i siostrę, a to tem więcej, że nazajutrz wyjeżdżał i więcej się już z nimi nie zobaczy. Więc zmieszany nieco pożegnał się i pojechał do siebie.
— Być może, iż miałem racyę w tem, co dowodziłem. Zresztą, nie przekonał mnie w niczem. Ale trzeba było mówić inaczej. Niewiele się odmieniłem, jeśli mogłem tak mścić się i ubliżyć szwagrowi, i zmartwić biedną Natalkę...
Tak myślał, układając się do snu, Niechludow.




XXVIII.

Partya, w której szła Masłowa, wyjeżdżała ze stacyi o 3-ej godzinie po południu. Aby być obecnym przy wyjściu aresztantów z więzienia i towarzyszyć im aż do samej kolei, Niechludow zamierzał przybyć do więzienia przed dwunastą.
Układając rzeczy i papiery, wzrok Niechludowa padł na znajdujący się tam dziennik, przeczytał więc niektóre ustępy i przejrzał raz jeszcze ostatnie kartki, napisane jeszcze przed wyjazdem do Petersburga. Między innemi stało:
„Kasia nie przyjmuje mojej ofiary, chce się sama poświęcić dla mnie. Ona zawiniła, ale i jam zawinił. Raduje mnie ta wewnętrzna zmiana, jaka w niej teraz zachodzi, tak mi się przynajmniej zdaje. Boję się, nie śmiem wierzyć, ale coś się w niej dzieje.”
Kilka wierszy dalej było:
„Przeżyłem dni ciężkie, a potem i dni radosne. Przekonałem się, że ona, Kasia, w szpitalu źle się prowadziła. I zrobiło mi się smutno na świecie i ciężko, ach jak ciężko i źle. Mówiłem z nią, a słowa moje były pełne nienawiści i pogardy dla niej, gdy nagle zaszło coś dziwnego, wspomniałem na moje własne postępowanie, czy jest bez zarzutu, czy ja nie popełniam tych samych błędów, które wytykam Kasi, i zrobiło mi się jej żal, uczułem pogardę dla siebie i z tem uczuciem było mi bardzo dobrze. Żebyśmy tylko zawsze w podobnych chwilach uznawali nasze własne błędy, na świecie byłoby lepiej.“
Na ostatniej kartce widniało:
„Byłem u Kasi w złem usposobieniu, i zły dla niej, pozostało nam obojgu przykre uczucie, ciężkie i przygnębiające. Cóż na to zrobić? Od jutra zacznę nowe życie, inne. Żegnaj mi tamto dawne. Dużo zebrało się wrażeń, ale nie mogę sobie jeszcze wszystkiego ułożyć.“
Nazajutrz obudziwszy się, pierwszą myślą Niechludowa było rozpamiętywanie o zajściu, jakie miał ze swoim szwagrem.
— Tak wyjechać nie można — pomyślał — trzeba jeszcze tam wpaść, zajrzeć.
Lecz spojrzawszy na zegarek, uznał, że teraz już jest za późno i że trzeba się śpieszyć, ażeby się nie spóźnić na wyjście partyi. Spakował się śpiesznie i posłał rzeczy wprost na dworzec, pod opiekę szwajcara i Tarasa, męża Fiedosi, który miał mu towarzyszyć w podróży. Niechludow wsiadł w pierwszą lepszą dorożkę i kazał się wieźć przed więzienie. Aresztancki pociąg wychodził o dwie godziny wcześniej przed pocztowym, którym miał jechać Niechludow, dlatego też zapłacił rachunki w hotelu, bo nie miał już zamiaru wracać.




XXIX.

Dzień był upalny, prawdziwy lipcowy. Nie ostygłe podczas dusznej nocy kamienie uliczne i dachy domów ziały ogniem. Wiatru prawie że nie było, a jeśli się zerwał, to przynosił całe tumany gryzącego piasku, oraz niemiły zapach olejnej farby. Ludzie po chodnikach snuli się ociężale, wyszukując miejsc zacienionych przez kamienice. Tylko czarni, ogorzali chłopi kamieniarze, w łapciach, siedzieli pośrodku ulicy, stukając ciężkiemi młotami po głazach, układanych na gorący piasek. Stójkowi, w szarych kitlach z pomarańczowemi sznurkami od rewolwerów, stali znużeni pośrodku ulic, tylko wózki przekupniów, osłonięte z jednej strony płótnem, przesuwały się w górę i w dół ulicy, a konie, oganiając się od much, pobrzękiwały janczarami.
Kiedy Niechludow zajechał przed więzienie, partya jeszcze nie wyruszyła, i w więzieniu panowało ciągle, począwszy od godziny 4-tej zrana, niezwykłe ożywienie i ruch, z powodu wyprawiania i przyjmowania nowych aresztantów.
Do wyjeżdżającej partyi należało 623 mężczyzn i 64 kobiety; trzeba więc było sprawdzić tożsamość osoby każdego, odebrać ze szpitala chorych i osłabionych i oddać ich pod straż oddziału prowadzącego. Nowy dozorca, dwaj jego pomocnicy, doktór, felczer, konwojowy oficer i pisarz, siedzieli na dworze, w cieniu, przy stole wystawionym z kancelaryi, pełnym najrozmaitszych papierów. Wywoływali po jednemu stojących opodal aresztantów i obejrzawszy bacznie każdego, zapisywali do księgi.
Promienie słoneczne zalewały potokiem światła do połowy stół kancelaryjny. Robił się upał nie do zniesienia i duszno od oddechów całej gromady więźniów, obok stojących.
— Cóż to, nie będzie końca tej robocie? — mówił, zaciągając się papierosem, wysoki, barczysty, z krótkiemi rękawami, czerwony na twarzy, naczelnik oddziału. — Zamęczymy się. Zkądżeście ich tyle nabrali? Dużo tam jeszcze?
Pisarz odpowiedział pośpiesznie:
— Jeszcze dwudziestu czterech, a prócz tego kobiety.
— No, cóż stoicie, podchodzić... — krzyknął dozorca na cisnących się jeden za drugim, niesprawdzonych jeszcze aresztantów.
Aresztanci już od trzech godzin stali rzędem w pełnem słońcu, czekając na swoją kolej.
Ruch ten cały odbywał się w obrębie więzienia, nazewnątrz zaś, przy bramie, jak zwykle, stała warta, ze dwadzieścia wozów pod rzeczy aresztantów i dla chorych i osłabionych. Na rogu zaś gromadka krewnych i przyjaciół, oczekujących na wyjście aresztantów, żeby ich raz jeszcze ujrzeć i, jeśli można, porozmawiać.
Do tej gromadki przyłączył się Niechludow.
Stał, czekając, godzinę blizko, poczem za bramą dał się słyszeć szczęk kajdanów, odgłos licznych kroków, głosy komendy, pokaszliwanie i gwar przytłumionych ludzkich głosów.
Trwało to około pięciu minut, przez ten czas dozorcy wchodzili i wychodzili.
Wreszcie usłyszano komendę.
Brama otworzyła się z trzaskiem, szczęk kajdan zrobił się wyraźniejszy, na ulicę wyszła straż z karabinami, i robiąc zwyczajny, znany im dobrze manewr, rozstawiła się przed bramą w prawidłowe, szerokie półkole. Gdy już stanęli na stanowiskach, dała się słyszeć powtórna komenda, i parami zaczęli wychodzić aresztanci. Wszyscy byli w szarych, płaskich czapkach na ogolonych głowach, z workami na plecach, powłócząc skutemi nogami i machając jedną swobodną ręką, drugą podtrzymywali sobie worki na plecach. Najpierw szli mężczyźni katorżni, wszyscy w jednakowych szarych spodniach i kaftanach z numerami na grzbiecie. Wszyscy młodzi, starzy, chudzi, tłuści, bladzi, czarni, wąsaci, brodaci, bez zarostu, Rosyanie, Tatarzy, żydzi, wychodzili, brzęcząc kajdanami i machając silnie ręką, jakby zabierali się iść gdzieś bardzo daleko. Lecz uszedłszy z 10 kroków, zatrzymywali się pokornie i rozstawiali rzędami po czterech, jedni za drugimi. Wślad za nimi podążyli niezwłocznie ludzie o ogolonych głowach, bez kajdan na nogach, lecz skuci za ręce po dwóch, również w szarej odzieży. To byli zesłańcy. Wychodzili szybko i ustawiali się także po czterech w rząd. A potem szły kobiety, w tym samym porządku, najpierw katorżne, w więziennych, szarych kaftanach i chustkach, dalej kobiety skazane na zesłanie i towarzyszące dobrowolnie więźniom w mieszczańskiem i wiejskiem ubraniu. Niektóre kobiety niosły maleńkie dzieci przy piersi.
Między kobietami szły starsze dzieci: chłopcy i dziewczęta. Dzieci te, jak źrebięta w tabunie, plątały się między aresztantkami. Mężczyźni ustawiali się w milczeniu, pokasłując tylko od czasu do czasu, lub czyniąc swoje postronne uwagi. Między kobietami panował gwar nieustający.
Niechludowowi zdawało się, że poznał Masłową, gdy wychodziła z bramy; lecz potem znikła mu gdzieś w tłumie, i widział tylko zbitą, szarą gromadę istot, pozbawionych ludzkiego wyglądu, z dziećmi i workami na plecach.
Nie zważając na to, że wszystkich aresztantów liczono już w więzieniu, dozorcy zaczęli jeszcze raz przeliczać, sprawdzając z poprzedniemi rachunkami. Liczenie trwało długo, a to dlatego, że niektórzy aresztanci przechodzili z miejsca na miejsce i mieszali rachunki.
Straż wymyślała na aresztantów, którzy cofali się pokornie, i liczenie odbywało się po raz wtóry. Gdy już wszystkich przeliczono, naczelny oficer coś zakomenderował i w tłumie powstało zamieszanie. Słabsi mężczyźni, kobiety i dzieci rzucili się ku podwodom i zaczęli układać tam swoje worki, a potem sami siedli na nich. Wgramoliły się i usadowiły na wozach kobiety z krzyczącemi niemowlętami, kłócąc się o miejsca, dzieci, a wreszcie i aresztanci o chmurnem obliczu.
Kilku aresztantów, zdjąwszy czapki, podeszło do konwojowego oficera, prosząc go o coś widocznie.
Potem dowiedział się Niechludow, że prosili o podwody. Niechludow widział, jak oficer milczał, nie patrzył nawet na proszących, tylko zaciągał się cygaretką, i jak potem zamierzył się swoją krótką ręką na jednego z proszących aresztantów, i jak ten, wtuliwszy swą biedną, ogoloną głowę w ramiona, jakby oczekując uderzenia, odskoczył od niego.
— Ja cię tak nauczę, że popamiętasz ruski miesiąc. Dojdziesz piechotą! — krzyknął oficer.
Jednego tylko, słabego, chwiejącego się starca, w kajdanach, puszczono na podwody. Niechludow widział, jak starzec, zdjąwszy płaską, szarą czapkę, przeżegnał się i ruszył ku podwodom, i jak potem długo nie mógł wleźć na wóz, bo ciężkie kajdany przeszkadzały mu podnieść schorowane nogi, i jak siedząca już na teledze baba pomogła mu przy wsiadaniu, podając rękę.
Gdy już podwody napełniły się workami i na workach usadowili się więźniowie, konwojowy oficer zdjął kaszkiet, otarł chustką uznojone czoło, łysinę i czerwoną, grubą szyję i przeżegnał się.
— Partya! marsz! — zakomenderował.
Żołnierze brzęknęli bronią, aresztanci pozdejmowali czapki, i niektórzy lewą ręką zaczęli się żegnać, woźnice coś zakrzyczeli, odpowiedzieli im aresztanci, między kobietami powstał gwar, i partya, otoczona wokoło żołnierzami w białych kitlach, ruszyła z miejsca, podnosząc tumany pyłu.
Na czele szli żołnierze, za nimi, brzęcząc łańcuchami, kajdaniarze, po czterech w rzędzie, dalej zesłańcy, potem osiedleńcy, skuci po dwóch za ręce, następnie kobiety. Na końcu zaś jechały podwody, obładowane workami i chorymi aresztantami; na jednym wozie siedziała wysoko, kobieta owinięta w chustkę, płacząc i szlochając głośno.




XXX

Korowód był tak długi, że kiedy pierwsze szeregi znikły już z oczu, podwody obładowane chorymi zaledwie ruszyły z miejsca.
Gdy podwody ruszyły, Niechludow siadł w czekającą na niego dorożkę i kazał woźnicy wyprzedzić partyę, aby przekonać się, czy nie ma znajomych aresztantów między mężczyznami, a potem, skoro znajdzie śród kobiet Masłową, spytać ją, czy otrzymała posłane dla niej rzeczy.
Upał był coraz większy. Wiatru ani na lekarstwo, a kurz, czyniony tysiącem nóg, unosił się, jak szary obłok nad aresztantami idącymi środkiem ulicy. Szli raźnym krokiem i leniwa dorożkarska szkapina, ledwie że mogła ich wyprzedzić. Rzędem jedne za drugiemi szły te dziwne, straszne istoty, dźwigając się na tysiącu nóg jednakowo obutych i odzianych, i w takt kroków wymachując śmiało jedną, wolną jeszcze ręką. Było ich tak wielu i tak byli do siebie podobni i w tak dziwnem znajdowali się położeniu względem Nichludowa, iż zdawało mu się chwilami, że to nie ludzie, tylko jakieś inne, dziwne i straszne istoty. To wrażenie przeszło, gdy ujrzał w tłumie katorżnych, aresztanta-zabójcę Fiedorowa i pośród zesłanych zabawnego komika Ochotina, i jeszcze jednego brodiagę, który się obrócił do niego. Prawie wszyscy aresztanci oglądali się na wymijającą ich dorożkę i na wpatrującego się w nich pana. Fiedorów zadarł głowę do góry na znak, że poznał Niechludowa, Ochotin mrugnął oczami. Lecz ani jeden, ani drugi, nie ukłonili się, myśląc widocznie, że to jest wzbronionem. Zrównawszy się z kobietami, Niechludow rozpoznał w jednej chwili Masłową. Szła w drugim rzędzie. Z brzegu, przebierając krótkiemi nogami, szła zmęczona i czerwona, o czarnych oczach kobieta, zatknąwszy kaftan za pas; była to Choroszawka. Następnie szła brzemienna kobieta, ledwie powłócząc nogami; trzecia była Masłowa. Niosła worek na plecach i patrzyła prosto przed siebie. Twarz jej wyrażała spokój i jakąś stanowczość. Czwarta z rzędu za nią szła równo, prosto, ładna kobieta, w krótkim kaftanie i krzyżówce, podwiązanej po babsku, była to Fiedosia. Niechludow wysiadł z dorożki i podszedł do idących kobiet, chcąc zapytać się Masłowej, czy dostała posłane rzeczy, i jak się czuje obecnie, lecz konwojowy podoficer, idący z tej strony, spostrzegł zaraz zbliżającego się i podbiegł ku niemu.
— Nie wolno, panie, podchodzić tak blizko partyi, to wzbronione — krzyczał, podbiegając.
Atoli zbliżywszy się, poznał Niechludowa (bo w więzieniu wszyscy go już znali), i salutując mu na powitanie, powiedział:
— Teraz nie można! Na dworcu to można będzie, ale tutaj wzbronione. Ruszaj! marsz! — krzyknął na aresztantów, i prostując się, nie zważając na upał, podbiegł kłusem na swoje stanowisko, błyszcząc w słońcu nowemi butami.
Niechludow zawrócił się na trotuar i dając rozkaz dorożce, aby jechała za nim, podążył piechotą za partyą. Gdziekolwiek przechodzili aresztanci, wszędzie zwracali na siebie uwagę, wywołując zmieszane uczucie strachu i żalu. Przejeżdżający, wychylali się z powozów i przeprowadzali ciekawym wzrokiem aresztantów, dopóki ci nie znikli im z oczu. Piesi zatrzymywali się i zdziwieni i przerażeni patrzyli na złowrogie zjawisko.
Niektórzy podchodzili, ofiarowując jałmużnę. Jałmużnę tę przyjmowali konwojowi oficerowie. Niektórzy znów, jakby zahypnotyzowani, szli za partyą, a potem zatrzymywali się i kiwając smutnie głowami, przeprowadzali wzrokiem nieszczęśliwych. Z dziedzińców, z bram, przywołując jedni drugich, wybiegali i wychylali się z okien coraz to nowi ludzie, i w milczeniu i smutku patrzyli na złowrogi korowód.
Na zbiegu ulic party a przeszkodziła przejazdowi bogatego powozu. Na koźle siedział tęgi kuczer, o dużej świecącej twarzy, z rzędem guzików na plecach. W powozie, w siedzeniu na poduszkach, siedzieli mąż z żoną: żona szczupła i blada, w jasnym kapeluszu, z jaskrawą parasolką, i mąż w jasnym cylindrze i letnim paltocie. Naprzeciw nich, na przedniej ławeczce siedziały ich dzieci: śliczna, świeża jak kwiatek, dziewczynka, w płaszczu z jasnych jak len włosów, także z jasną parasolką, i ośmioletni chłopczyk, o długiej cienkiej szyjce i sterczących chudych kościach, w marynarskiej czapce z długiemi wstążkami. Ojciec surowo napominał kuczera zato, że nie wyprzedził i nie objechał partyi, a matka niecierpliwie krzywiła się i marszczyła, zakrywając się od słońca i kurzu parasolką, nasuniętą aż na twarz. Przysadzisty kuczer nachmurzył się, wysłuchując ostrych napomnień pana, który sam mu kazał jechać tą ulicą, i z całym wysiłkiem wstrzymywał młode karę konie, co gorączkowały się i chciały lecieć.
Strażnik miejski rad był z całej duszy usłużyć bogatemu właścicielowi powozu i przepuścić go, ale czuł, że w tym pochodzie było coś groźnego i złowróżbnego, to coś, czego nie można naruszać nawet dla bogatych panów z powozu.
Przyłożył tylko rękę do czapki na znak szacunku przed bogactwem i patrzył surowo na aresztantów, jakby gotowym był w każdej chwili bronić od napaści siedzących w powozie. Powóz musiał czekać, aż cały korowód przejdzie, i ruszył dopiero wtedy, gdy przejechała, dudniąc po bruku, ostatnia podwoda, wyładowana workami i siedzącemi na nich aresztantkami. Jedna z nich, ta płacząca, która się już uspokoiła, ujrzawszy bogaty powóz, zaczęła znów szlochać i spazmować.
Dopiero wtedy kuczer wstrząsnął lekko lejcami i wronę rysaki, dzwoniąc podkowami po bruku, uniosły lekko podskakujący powóz na resorach w stronę zamiejskich willi, gdzie jechali odpocząć i weselić się mąż, żona, oraz dziewczynę czka i chłopiec z cienką szyjką i sterczącemi z pod kołnierza łopatkami.
Ani ojciec, ani matka, nie dawali dzieciom żadnych objaśnień co do smutnego pochodu, jaki widzieli przed chwilą. Tak, że dzieci były zmuszone same rozwiązać owo zagadnienie spowodowane niezwykłem zjawiskiem.
Dziewczynka, spostrzegłszy wyraz twarzy matki, rozwiązała pytanie tak, że to byli jacyś ludzie inni, zupełnie inni, niż jej rodzice i znajomi, że to byli ludzie źli i że z nimi należało tak, a nie inaczej postąpić. I dlatego dziewczyneczce zrobiło się straszno, i kontenta była, gdy ludzie ci znikli jej z oczu.
Ale śledzący szeregi aresztantów chłopczyk z długą, cienką szyjką, rozwiązał pytanie inaczej. Wierzył święcie i niezłomnie, wiarą idącą wprost od Boga, że ci ludzie, to byli tacy sami ludzie, jak i on, i jak wszyscy ludzie na święcie, i że tym ludziom ktoś nie wiadomo za co robił krzywdę, taką krzywdę, jakiej nie należało robić nikomu, i chłopczykowi zrobiło się ich żal, i uczuwał wstyd przed tymi ludźmi, co zakuci w kajdany, z ogolonemi głowami szli, przed tymi, co ich w te kajdany okuli. I dlatego usta dziecka zaczęły drżeć, coraz bardziej i bardziej, i robił coraz większe wysiłki, aby nie zapłakać, myśląc, że płakać w takich okolicznościach, to wstyd wielki.




XXXI.

Niechludow szedł równie szparkim krokiem jak i aresztanci, ale chociaż był lekko ubrany i miał na sobie letni paltot, zrobiło mu się gorąco straszliwie, a szczególniej duszno od pyłu i spokojnego, gorącego powietrza, co zda się zatrzymało i zamarło w ulicach miasta. Przeszedłszy tak jedną czwartą wiorsty, siadł w dorożkę i kazał się wieźć naprzód, ale wpośrodku ulicy, w pełnem słońcu, było jeszcze goręcej. Usiłował zebrać myśli o wczorajszem przemówieniu się ze szwagrem swoim, ale teraz myśli te nie nurtowały go tak, jak przedtem rano. Przesłoniły je jakoby inne, nowe wrażenia, wywołane pochodem więźniów. Głównie zaś dlatego, że było tak gorąco. Koło parku, w cieniu drzew, stali dwaj mali uczniowie-realiści i zdjąwszy czapki, przyglądali się klęczącemu przed nimi roznosicielowi lodów. Jeden z chłopców widocznie już się nasycił i oblizywał rogową łyżeczkę, drugi oczekiwał niecierpliwie na kubeczek, w który przekupień nakładał mu coś żółtego.
— Gdzieby tu można napić się czegośkolwiek? — spytał Niechludow dorożkarza, uczuwając nagłe pragnienie.
— Zaraz tutaj będzie traktyernia — odpowiedział dorożkarz, i skręciwszy na rogu, podwiózł Niechludowa pod zajazd z wielkim szyldem.
Tłusty właściciel w koszuli stał za kontuarem, i nie mając nic do roboty, ziewał, zaś dwaj kiedyś może czysto ubrani posługacze, bezczynnie stojący przy słupach, z ciekawością przyglądali się niezwykłemu gościowi i ofiarowali swoje usługi.
Niechludow poprosił o selcerską wodę i siadł zdala od okna, przy małym stoliczku, nakrytym brudną ceratą.
Dwaj mężczyźni siedzieli przy stole, na którym stały przybory do herbaty i butelka z białego szkła. Ocierali z czoła pot, rozmawiając i wyliczając coś zgodnie.
Jeden z nich był brunetem łysym, z takim samym krążkiem czarnych włosów na głowie, jak Ignacy Nikoforowicz. To znów nasunęło Niechludowowi na myśl wczorajszą rozmowę ze szwagrem i chęć widzenia się z siostrą i z nim, przed odjazdem jeszcze.
— Ledwie, że zdążę wpaść przed wyjazdem — pomyślał. — Lepiej napiszę list.
I poprosił o ćwiartkę papieru, kopertę i markę. Popijając zimną sodową wodę, jął obmyślać, co w liście napisze. Lecz myśli jego rozproszyły się i w żaden sposób nie mógł ułożyć przyzwoitego listu.
„Kochana Natalko, nie mogę wyjechać pod przykrem wrażeniem wczorajszej mojej rozmowy z Ignacym Nikiforowiczem...“ — zaczął. — A co dalej? Przepraszać go, za to, com wczoraj powiedział? Powiedziałem to, com myślał. Może pomyśli, że zmieniłem zdanie. A przytem to wtrącanie się, do moich spraw osobistych... Nie, nie mogę!
I uczuł znów nienawiść do tego obcego, zarozumiałego, nie rozumiejącego go zupełnie człowieka. Niechludow list nieskończony włożył do kieszeni i zapłaciwszy rachunek, wyszedł na ulicę i pojechał za partyą aresztancką.
Upał wzmagał się coraz bardziej. Ściany i kamienie dyszały rozpalonem powietrzem. Niechludow poczuł coś w rodzaju oparzenia, gdy gołą ręką dotknął się lakierowanego skrzydła dorożki.
Koń szedł kłusa, stukając podkowami po nierównym bruku; dorożkarz drzemał bezustannie, kiwając się na koźle. Niechludow zaś siedział, bezmyślnie patrząc przed siebie. Na zakręcie ulicy, naprzeciw bramy wielkiego domu, stała gromadka ludzi i straż z karabinem. Niechludow zatrzymał dorożkarza.
— Co się stało? — zapytał stróża.
— Coś tam z aresztantem.
Niechludow wysiadł z dorożki i podszedł do skupionej gromadki ludzi, na nierównych kamieniach, koło chodnika, z głową niżej od nóg położoną, leżał niemłody aresztant, z rudą brodą, o twarzy czerwonej z długim, spłaszczonym nosem, w szarym kaftanie i spodniach. Leżał na wznak, rozkrzyżowawszy ręce, pokryte piegami, wysoką piersią wstrząsał dreszcz konwulsyjny, a oczy krwią nabiegłe, patrzyły w niebo szeroko rozwartą źrenicą.
Nad nim stali: nachmurzony strażnik, roznosiciel, pocztylion, jakiś urzędniczyna, stara kobieta z parasolką i krótko ostrzyżony chłopczyna z pustym koszykiem.
— Osłabło to, zbiedniało w zamku, a teraz prowadzą ich w samo najgorsze piekło — wygłosił urzędnik, zwracając się do Niechludowa.
— Wymrze to — mówiła płaczliwym głosem stara kobieta z parasolką.
— Trzeba mu rozwiązać koszulę — radził pocztylion.
Strażnik drżącemi, tłustemi palcami, zaczął niezgrabnie rozwiązywać tasiemki na czerwonej, nabrzmiałej szyi. Był widocznie zmieszany i poruszony tem, co zaszło, uważał jednak za konieczne zwrócić się do zebranej gromadki ciekawych.
— Czego tu stoicie? I tak gorąco — zasłaniacie jeszcze od wiatru.
— Doktór powinien dawać świadectwa. Słabych powinni zostawiać. A to, popędzili ledwie żywego — mówił urzędnik, chełpiąc się jakoby swoją znajomością praw urzędowych.
Strażnik rozwiązał wreszcie tasiemki od koszuli, wyprostował się i obejrzał.
— Rozejdźcie się — mówię. — To nie wasza rzecz, cóż to nie widzieliście, czy co? — mówił, zwracając się do Niechludowa, lecz nie wyczytawszy w jego wzroku potwierdzenia słów swoich, zwrócił się do konwojowego żołnierza.
Ale żołnierz stał opodal, oglądając się gapiowato i był zupełnie obojętny na to, co za plecami jego robił strażnik.
— Ale, ale, nie nasza to sprawa, a ludzi morzyć głodem to wasza sprawa?
— Aresztant, aresztantem, ale zawsze taki człowiek, jak i każdy — mówiono w tłumie. Połóżcie mu głowę wyżej i dajcie mu pić — ozwał się Niechludow.
— Poszli już po wodę — odrzekł strażnik i wziąwszy aresztanta pod pachę, z trudem przewlókł go trochę wyżej.
— Cóż to za tłum? — dał się słyszeć nagle głos groźny rozkazujący i do stojącej gromadki zbliżył się szybkim krokiem nadzorca przytułku, w niezwykle czystym, błyszczącem kitlu i w jeszcze bardziej błyszczących wysokich butach. — Rozejdźcie się. — Niczego się tu nie doczekacie! — krzyknął na tłum, nie wiedząc jeszcze, dlaczego ten tłum zebrał się tutaj.
Gdy podszedł bliżej i ujrzał umierającego aresztanta, pokiwał tylko głową, jakby oczekiwał tego samego, i zwrócił się do strażnika.
— Coż tam?
Strażnik odpowiedział, że szła partya i aresztant upadł, a konwojowy oficer kazał go tu zostawić.
— No cóż, trzeba go do cyrkułu odwieźć. — Dorożka!
— Stróż poleciał, sprowadzi — odparł strażnik, salutując.
Urzędnik zaczął coś mówić o niezwykłym upale.
— To twoja rzecz. — Co? — Ruszaj w swoją drogę — przemówił nadzorca i surowo nań spojrzał, a urzędniczyna zamilkł odrazu.
— Trzeba mu dać pić — rzekł Niechludow.
Nadzorca spojrzał groźnie na Niechludowa, ale nic nie powiedział. Gdy jednak stróż przyniósł nieco wody w kwarcie, kazał strażnikowi, aby napoił aresztanta. Strażnik uniósł nieco opadłą w tył głowę i pospiesznie wlał mu wody w usta, ale aresztant nie przyjmował już nic. Woda spływała po brodzie, mocząc na piersiach kaftan i brudną, pasiastą koszulę.
— Wylej mu na głowę! — zakomenderował nadzorca, i strażnik zdjąwszy płaską czapkę, wylał wodę na rude, kędzierzawe, włosy i na gołą czaszkę.
Oczy aresztanta, patrzące z przerażeniem w górę, otworzyły się jeszcze szerzej, ale nie polepszyło mu się nic. Po twarzy ściekały brudne smugi wody z kurzem, ale usta łapały bezustannie powietrze i całem ciałem wstrząsał dreszcz konwulsyjny.
— A to co za jeden? Brać go — zwrócił się nadzorca do strażnika, wskazując na dorożkarza Niechludowa. — Dawaj! Hej! Ty!
— Zajęty — odparł chmurno, nie podnosząc oczu dorożkarz.
— To mój furman — powiedział Niechludow — ale proszę go wziąć. Ja zapłacę — dodał, zwracając się do dorożkarza.
— No, czegóż stoicie? — krzyknął nadzorca. — Brać go!
— Nie trzeba, wielmożny panie, ja go i tak powiozę — rzekł strażnik, sadowiąc się przy umierającym i chwytając go silnem ramieniem w pół. Żołnierz podniósł nogi aresztanta obuto w łapcie i wsunął je pod kozioł.
Nadzorca obejrzał się, a ujrzawszy na szosie płaską czapkę więźnia, podniósł ją i włożył na opadającą w tył, mokrą głowę.
— Marsz! — zakomenderował.
Dorożkarz obrócił się ze złością, pokiwał głową i za żołnierzem konwojowym zawrócił do więzienia.
Strażnik, siedzący z aresztantem, podtrzymywał bezustannie kiwające się bezwładnie ciało. Żołnierz, idący obok, poprawiał nogi. Niechludow udał się za nimi.




XXXII.

Mijając gmach straży ogniowej, dorożka wjechała w podwórze od strony cyrkułu policyjnego i zatrzymała się przy podjeździe.
Na podwórze strażnicy, zakasawszy rękawy, rozmawiali głośno, śmiejąc się, i myli jakieś drągi.
Jak tylko dorożka zatrzymała się, kilku strażników podbiegło i pochwyciwszy ciało aresztanta pod pachy i za nogi, zdjęli go ze skrzypiącej pod nim dorożki.
Strażnik co przywiózł aresztanta, wysiadłszy z dorożki, machał i rozcierał zdrętwiałą rękę, a potem zdjął czapkę i przeżegnał się. Umarłego wnieśli w drzwi i po schodach na górę. Niechludow poszedł za nimi. W niedużej, brudnej izbie, gdzie wniesiono umarłego; stały 4 tapczany. Na dwóch siedzieli dwaj chorzy, w szlafrokach: jeden skrzywiony z obwiązaną szyją, drugi — suchotnik. Dwa tapczany były wolne. Na jednym z nich położyli aresztanta.
Mały człowieczek z błyszczącemi oczyma i wznoszący bezustannie brwi ku górze, w bieliźnie tylko i skarpetkach, szybkim drobnym krokiem podszedł do zwłok aresztanta i zaśmiał się głośno. Był to waryat, przebywający w przytułku.
— Oho! chcą mnie przestraszyć — ozwał się. Tylko, że im się to nie uda, oho!
W ślad za strażnikami, niosącymi zmarłego, weszli rewirowy i felczer.
Felczer podszedł do umarłego, potrząsnął pokrytą piegami, giętką, ale już martwo-bladą rękę aresztanta, potrzymał ją chwilę, a potem puścił. — Ręka opadła bezwładnie na piersi zmarłego.
— No, już gotów — wygłosił felczer, kiwnąwszy głową, ale, widocznie dla formy — rozpiął mokrą, szarą koszulę aresztanta i odgarnąwszy za ucho swe kędzierzawe włosy, przyłożył je do wysokich, wzdętych piersi aresztanta. Wszyscy milczeli. Felczer wyprostował się, kiwnął głową i poruszył palcem najpierw jedną, a potem drugą powiekę, nad szeroko rozwartemi niebieskiemi oczyma zmarłego.
— Nie przestraszycie mnie, nie przestraszycie! — wołał waryat, plując przez cały czas w kierunku felczera.
— Cóż? — spytał rewirowy.
— Ha, no cóż? — powtórzył felczer. — Trzeba go wziąć do trupiarni.
— Zobaczcie-no, naprawdę? — spytał.
— Już, można się było przekonać — odparł felczer, przykrywając mimowoli rozkrytą pierś zmarłego. Jeszcze trzeba zawołać Macieja Iwa —nowicza, niech on zobaczy! — Pietrow, zejdźno — rzekł felczer i odszedł od ciała.
— Zanieście do trupiarni — powiedział rewirowy. — A ty przyjdź do kancelaryi zaraz, podpisz się — dorzucił, zwracając się do konwojowego żołnierza, co nie opuszczał aresztanta ani na chwilę.
— Słucham — odparł żołnierz.
Strażnicy podjęli trupa i ponieśli znów na dół po schodach. Niechludow chciał iść za nimi, ale zatrzymał go waryat.
— Pan nie w zmowie, co? — To daj mi papierosa — ozwał się.
Niechludow wydostał papierośnicę i podał mu. Waryat, ruszając bezustannie brwiami, zaczął szybko opowiadać, jak go tu męczą, i prześladują. Wszyscy zmówili się przeciwko mnie i przez swoje medyumy męczą, straszą.
— Wybacz mi pan — przerwał Niechludow i nie dosłuchawszy końca historyi, wyszedł na podwórze, aby się dowiedzieć, gdzie zaniesiono umarłego.
Strażnicy z noszami przeszli już całe podwórze i wchodzili do sieni. Niechludow chciał podejść do nich, lecz nadzorca zatrzymał go.
— Czego pan potrzebuje.
— Niczego — odparł Niechludow.
— Niczego! — To niech pan sobie idzie.
Niechludow zawrócił się i poszedł do dorożkarza. Dorożkarz drzemał, siedząc na koźle. Niechludow zbudził go i kazał jechać w stronę stacyi.
Atoli nie ujechał jeszcze i stu kroków, gdy spotkał telegę, eskortowaną przez konwojowego żołnierza z karabinem, na której leżał inny, widocznie już umarły aresztant. Aresztant leżał na wznak na teledze i ogolona głowa z czarną bródką do połowy nosa była przykryta szarą płaską czapką, która za każdem poruszeniem telegi trzęsła się i podskakiwała. Woźnica, w grubych butach, prowadził konia. Na końcu szedł stójkowy. Niechludow potrząsnął za ramią swego dorożkarza.
— Co oni wyrabiają! — przemówił dorożkarz, zatrzymując konia.
Niechludow zeszedł z dorożki i udał się za telegą przechodząc znów, koło gmachu straży ogniowej i wszedł na podwórze cyrkułu policyjnego.
Na podwórzu strażacy ukończyli już mycie drągów, miejsce ich zajął wysoki, kościsty brandmajster z niebieskiemi wypustkami i włożywszy ręce w kieszenie, spoglądał gniewnie na bułanego tęgiego ogiera, którego strażak oprowadzał przed nim. Ogier utykał na przednią nogę i brandmajster mówił coś ze złością, do stojącego obok weterynarza.
Nadzorca stał opodal. Ujrzawszy drugiego trupa, zwrócił się do stójkowego:
— Gdzieście go znaleźli? — spytał, kiwając głową z niezadowoleniem.
— Na Starej Garbatowskiej — odparł stójkowy.
— Aresztant? — spytał brandmajster.
— Tak jest.
— Już drugi — rzekł nadzorca.
— To ładne porządki! — To ludzie! — przemówił brandmajster i zwróciwszy się do strażaka, oprowadzającego kulawego konia — krzyknął, ze złością: — A ciebie, szelmo, nauczę, jak kaleczyć konie, co warte więcej od ciebie, ośle jeden.
Trupa, tak jak i pierwszym razem, wzięli strażnicy i zanieśli do izby szpitalnej. Niechludow, jak zahypnotyzowany, poszedł za nimi.
— Czego tu? — spytał go stójkowy.
Nie odrzekł nic, tylko szedł tam, gdzie niesiono zmarłego.
Waryat, siedzący na tapczanie, palii chciwie papierosa, którego mu dał Niechludow.
— A! — wrócił się pan — powiedział i zachichotał głośno. — Spostrzegłszy trupa, nachmurzył się.
— Znowu — rzekł. — Zawzięli się. Ale jam nie dziecko, co? Prawda? — i uśmiechając się zagadkowo, spojrzał na Niechludowa.
Ale Niechludow patrzył na trupa, którego teraz nikt nie zasłaniał; twarz jego, zakryta przedtem czapką, była całkiem odsłonięta. O ile tamten aresztant był brzydki i wstrętny, o tyle ten był piękny, tak z twarzy, jak i budowy całego ciała. Był to mężczyzna w pełnym rozkwicie sił. Nie zważając na zeszpeconą, ogoloną do połowy głowę, jasne czoło, wzniesione nad czarnemi, szklistemi już teraz oczyma, było piękne, i nos nieco garbaty i wąsy czarne, niewielkie. Siniejące już wargi, złożone miał jakby do uśmiechu, niewielka broda okrywała dolną część twarzy i na ogolonej stronie głowy uwydatniało się ładne ucho. Wyraz twarzy miał spokojny, poważny, a zarazem dobry. Na wyrazistej twarzy wyryte były ślady jakiejś wewnętrznej, duchowej walki. Po cienkich kościach u rąk i nóg, skutych w kajdany, oraz po silnem i proporcyonalnem związaniu wszystkich członków, znać było, jak młodem, silnem i pięknem musiało być to ciało, i w swoim rodzaju zapewne bardziej doskonałe, niżeli bułany ogier, za okulawienie którego gniewał się tak brandmajster. A przecież tego człowieka zamęczono i nie tylko, że nikt go nie żałował, jako niewinnie stracone życie młode i do roboty zdolne, ale jedynem uczuciem, jakie wywołała we wszystkich otaczających śmierć jego, było to uczucie niezadowolenia z kłopotów, jakie przedstawiała konieczność uchronienia jego ciała od rozkładu. Do izby szpitalnej weszli doktór i felczer. Doktór był-to krępy, dobrze zbudowany mężczyzna, w czeczunczowej marynarce i takich-że samych spodniach, które doskonale uwydatniały muskularne uda. Rewirowy był to mały, tłusty człowieczek, o okrągłej, czerwonej twarzy, która robiła się jeszcze okrąglejsza, przezto, że miał zwyczaj wydymać policzki i wypuszczać powietrze, sapiąc. Doktór siedział na tapczanie przy umarłym i tak jak felczer, poruszał rękami trupa, posłuchał serce i wstał, obciągając spodnie.
— Już lepszym trupem nikt być nie może.
Rewirowy nabrał w usta powietrza i wydął policzki.
— Z jakiego więzienia? — zwrócił się z zapytniem do konwojowego żołnierza.
Żołnierz objaśnił go i zwrócił uwagę na kajdany, które należało zdjąć z umarłego.
— Każę się zdjąć, chwała Bogu, kowale są — odparł rewirowy i znów nadąwszy policzki, zwrócił ku drzwiom, sapiąc.
— Dlaczego oni tak umierają? — spytał Niechludow lekarza.
Lekarz popatrzył na niego uważnie przez okulary.
— Dlaczego? Ha! Umierają od porażenia słonecznego. Cóż pan chce, całą zimę siedzą bez ruchu. Potem pędzą ich po słońcu w samo południe, w taki skwar, jak dziś. Idą całą gromadą, przepływu powietrza żadnego i... następuje porażenie.
— Pocóż ich ganiają po takim upale?
— A, to proszę się ich zapytać. A pan kto jesteś?
— Ja, przechodzeń.
— Aaa!... Moje uszanowanie, ja pana objaśnić nie umiem — odezwał się doktór i obciągnąwszy gwałtownym ruchem spodnie, zwrócił się do tapczanów z chorymi.
— Ńo, jak się miewasz? — spytał bladego, skrzywionego człowieczynę, z obwiązaną szyją.
Waryat zaś siedział na swoim tapczanie i paląc papierosa, spluwał raz po raz w ślad za doktorem.
Niechludow zszedł na dół, na podwórze, koło koni straży ogniowej, i minąwszy naczelnika w bramie, w błyszczącym kasku, zbudził drzemiącego dorożkarza, siadł i kazał się wieźć na stacyę.




XXXIII.

Gdy Niechludow przyjechał na stacyę, wszyscy aresztanci siedzieli już w wagonach za okratowanemi oknami. Na platformie stała gromadka ludzi odprowadzających, lecz nie puszczano ich do wagonów. Konwojowa straż była czemś mocno zajęta.
W drodze z więzienia do stacyi padło i umarło z porażenia słonecznego, prócz tych dwóch, których widział Niechludow, jeszcze trzech aresztantów. Jednego odstawiono tam, gdzie i dwóch poprzednich, do najbliższego cyrkułu, a dwaj umarli już tu na stacyi[1].
Konwojowi zakłopotani byli nie tem, że pod ich strażą umarło pięciu ludzi, którzy mogli byli żyć jeszcze. To ich nie obchodziło zupełnie, lecz obchodziło ich głównie to, co podług prawa trzeba było działać w tym wypadku: to jest umieścić gdzieś ciała zmarłych, zdać ich rzeczy i papiery, oraz wykreślić ich z listy aresztantów, jadących do Niżnego, a to było bardzo kłopotliwe i męczące, zwłaszcza w taki upał.
Konwojowa straż była tem zajęta i dlatego nie puszczano do wagonów Niechludowa, oraz innych proszących dopóki wszystko nie zostało załatwione. W końcu jednak Niechludowa puścili, bo wsunął coś w rękę konwojowemu podoficerowi. Podoficer przepuścił Niechludowa, prosząc go tylko, aby rozmówił się prędko i odszedł, bo obawiał się dowódcy.
Wagonów było 18 i wszystkie, prócz wagonu dla naczelników, były poprostu nabite i natłoczone aresztantami.
Przechodząc pod oknami wagonów, Niechludow przysłuchiwał się rozmowom, prowadzonym wewnątrz. We wszystkich wagonach słychać było szczęk kajdan, zgiełk, rozmowy, bezmyślne kłótnie, lecz nigdzie nie mówiono tego, czego oczekiwał Niechludow, a mianowicie, nie wspominano zmarłych towarzyszów. Rozmowy tyczyły się bardziej worków, wody do picia i wyboru miejsca.
Przechodząc, Niechludow zajrzał do okna jednego z wagonów i ujrzał straż, jak, stojąc pośrodku, zdejmowała aresztantom okowy z rąk. Aresztanci ci przeciągali zbolałe ramiona, a jeden z konwojowych dozorców otwierał kluczem zamki w okowach i zdejmował je. Drugi zbierał okowy.
Przeszedłszy wagony męzkie, Niechludow podszedł do kobiecych. W drugim z rzędu dał się słyszeć miarowy jęk kobiecy i wyrzekania: „O, o, o! Boże! O! Boże!”
Niechludow przeszedł mimo i według wskazówek konwojowego zbliżył się do okna trzeciego z rzędu wagonu. Z okna tego wionął na niego żar, z potem ludzkim zmieszany i dały się słyszeć piskliwe, głośne kobiece głosy. Na wszystkich ławkach siedziały czerwone, spotniałe kobiety w kaftanach i sprzeczały się głośno.
Ukazanie się Niechludowa za kratą zwróciło ogólną uwagę. Bliżej siedzące zamilkły, zwróciwszy się do niego. Masłowa w kaftaniku tylko i bez chustki siedziała u okna w głębi. Bliżej nieco siedziała jasna i uśmiechnięta Teodozya. Poznawszy Niechludowa, trąciła Maslową i ręką wskazała jej okno.
Masłowa wstała pośpiesznie, narzuciła na czarne włosy krzyżówkę i z zarumienioną, uśmiechniętą twarzą podeszła do okna i oparła się o kratę.
— Gorąco — przemówiła, uśmiechając się radośnie.
— Otrzymała pani rzeczy?
— Otrzymałam i dziękuję.
— Nie potrzebuje pani czego? — spytał Niechludow, czując, że z wagonu bucha gorąco, jak z rozpalonego pieca.
— Nic nie potrzebuję, dziękuję panu.
— Żeby można się było napić czego — odezwała się Fiedosia.
— A tak, żeby można się napić — potwierdziła Masłowa.
— A tu nie macie wody?
— Owszem, wstawili trochę, ale już wypiłyśmy.
— Zaraz będzie — rzekł Niechludow — poproszę konwojowego żołnierza. — A teraz już do Niżnego nie zobaczymy się.
— Alboż pan jedzie? — jakby nie wiedząc o tem, pytała Masłowa, spojrzawszy radośnie na Niechludowa.
— Jadę następnym pociągiem.
Masłowa nie odrzekła nic, tylko westchnęła głęboko.
— Panie, czy to prawda, że zamęczyli dwunastu aresztantów? — pytała grubym, tubalnym głosem stara aresztantka.
Była to Korabiowa.
— Nie słyszałem, żeby dwunastu. Widziałem tylko dwóch — odparł Niechludow.
— Powiadają, że dwunastu. A im nic za to nie będzie?
— A z kobiet żadna nie zachorowała?
— Baby, to twarde sztuki — objaśniła inna, drobnej postawy aresztantka — tylko jedna myśli rodzić. Ot, zapłakuje się — mówiła, wskazując na sąsiedni wagon, zkąd dochodziły ciągłe jęki.
— Pan się pyta, czy nam czego nie potrzeba? — odezwała się Maslowa, starając się ukryć uśmiech radosny — możnaby może zostawić tu tę kobietę, męczy się to, biedota. Powiedziałby pan dowódcy.
— Dobrze, powiem.
— A, jeszcze ona chciałaby męża swego zobaczyć — dodała, wskazując oczami na uśmiechniętą Teodozyę. Wszak prawda, że jedzie z panem.
— Panie, nie wolno rozmawiać — dał się słyszeć głos konwojowego podoficera. To był inny nie ten, który wpuścił Niechludowa.
Niechludow zawrócił się i poszedł szukać naczelnika, żeby wstawić się za słabą kobietą i przepuścić Tarasa, ale długo nie mógł nikogo odnaleźć i wogóle dopytać się cośkolwiek od straży konwojowej.
Wszyscy byli w ruchu: jedni gdzieś prowadzili jakiegoś aresztanta, drudzy zakupywali prowizyę na dłuższą podróż i rozmieszczali rzeczy po wagonach, trzeci zaś usługiwali damie, jadącej z konwojowym oficerem, i niechętnie odpowiadali na zapytania Niechludowa.
Niechludow dojrzał konwojowego oficera już po drugim dzwonku. Oficer, odgarniając krótką ręką obwisłe w dół wąsy, wymyślał za coś feldfebla.
— Czego pan potrzebuje? — spytał Niechludowa.
— Tam w wagonie jakaś kobieta rodzi, myślę, że trzebaby...
— No, to niech rodzi. To będzie wiadomo — odparł oficer, idąc do swego wagonu machając raźnie krótkiemi rękami.
Wtem nadszedł konduktor z gwizdawką w ręce; dał się słyszeć ostatni dzwonek, gwizd, płacz i lament między odprowadzającymi, oraz między kobietami.
Niechludow stał przy Tarasie na platformie i patrzył, jak jedne za drugiemi wlokły się leniwo wagony, z okratowanemi oknami i widniejącemi wewnątrz ogolonemi głowami mężczyzn. Potem przesunął się pierwszy żeński wagon, w oknach którego widać było głowy aresztantek w krzyżówkach, potem drugi wagon, zkąd dochodziły ciągłe, bezustanne jęki chorej kobiety, wreszcie wagon, gdzie jechała Masłowa. Razem z innemi kobietami stała przy oknie i patrząc na Niechludowa, uśmiechała się żałośnie.




XXXIV.

Do odejścia pasażerskiego pociągu pozostawało jeszcze dwie godziny.
Niechludow w pierwszej chwili chciał skorzystać z tego i wpaść choć na chwilkę do siostry, lecz teraz po wrażeniach z całego rana, uczuł się tak wzburzonym i zmęczonym, że siadł na pierwszej lepszej kanapie w sali pierwszej klasy, a czując senność niezwykłą, położył się na bok, podsunął rękę pod głowę i zasnął.
Zbudził go lokaj we fraku, ze znaczkiem na klapie i serwetą w ręce.
— Wielmożny panie, wielmożny panie, czy to nie pan jest książę Niechludow? Jakaś pani szuka pana.
Niechludow zerwał się na równe nogi, przecierając oczy, przypomniał sobie, gdzie się znajduje i to wszystko, co widział dziś rano.
Stanęły mu w pamięci: pochód więźniów, trupy, wagony z zakratowanemi oknami i zamknięte w nich kobiety, z których jedna męczy się bez pomocy i opieki, a druga uśmiecha się do niego żałośnie z za kraty.
W rzeczywistości jednak było coś zupełnie innego: przed nim opodal stał stół wielki, zastawiony butelkami, wazami, kandelabrami i naczyniami, naokoło snuli się wyfrakowani lokaje, w głębi sali przed szafą z koszami owoców i butelek stał bufetowy, a przed nim widać było plecy podróżnych, cisnących się do bufetu.
W chwili, gdy Niechludow uniósł się na kanapie i wytrzeźwiał nieco ze snu, zauważył, że pasażerowie przypatrują się czemuś ciekawie, spoglądając raz po raz w drzwi. Zwrócił się więc w tę stronę i ujrzał, jak wnoszono na fotelu do sali jakąś damę, otuloną pledem. Na przodzie niósł fotel lokaj, którego fizyonomia była już Niechludowowi znana. Drugi szedł szwajcar w liberyjnej czapce, równie znajomy. Tuż za krzesłem szła elegancka panna służąca w fartuszku i niosła jakieś okrągłe zawiniątko w skórzanym futerale, oraz parasolki. Dalej szedł książę Korczagin, w podróżnej czapce, wyciągając czerwoną, apoplektyczną szyję. Za nim szli: Missi, Misza jej brat przyrodni, i dobry znajomy Niechludowa dyplomata Osten, o długiej szyi i zawsze w różowym humorze. Szedł, prawiąc widocznie jakieś żarty uśmiechającej się Missi. Na końcu podążał doktór, chmurny, paląc papierosa.
Korczaginy przejeżdżali widocznie ze swego podmiejskiego majątku do dóbr siostry księcia, leżących w pobliżu linii kolejowej Niżegorodzkiej.
Pochód tragarzy, panny służącej i doktora skierował się do damskiej poczekalni, zwracając powszechną uwagę i budząc ciekawość. Stary zaś książę siadł przy stole i skinąwszy na lokaja, zaczął mu dawać jakieś wskazówki i polecenia. Missi i Osten chcieli również zająć miejsce przy stole, lecz ujrzawszy w drzwiach znajomą damę, podeszli do niej, aby się przywitać.
Znajomą tą była Natalia Iwanowna. Wchodziła do sali w towarzystwie Agrafiny, rozglądając się na wszystkie strony.
Niemal jednocześnie spostrzegła i Missi i brata. Podeszła więc najpierw do Missi, kiwnąwszy tylko głową przyjaźnie, a uściskawszy młodą pannę, zwróciła się natychmiast do Niechludowa:
— No, wreszcie znalazłam cię — rzekła.
Niechludow wstał, przywitał się z Missi, Miszą i Ostenem i przystanął na chwilę, rozmawiając. Missi zdążyła opowiedzieć mu o strasznym pożarze, który zniszczył im dom na wsi, i teraz muszą jechać na lato do cioci.
Osten wtrącił jakąś zabawną anegdotkę â propos pożarów. Niechludow, nie zwracając uwagi na to, co mówił Osten, zwrócił się do siostry: — Jakżem rad, żeś przyjechała.
— Dawno już tu jestem — odparła. — Przyjechałyśmy razem z Agrafiną — dodała, wskazując mu Agrafinę, w kapeluszu i waterprofie, która zdaleka tylko, nieco zażenowana z godnością, skinęła mu głową.
— Szukałyśmy cię wszędzie.
— A ja zdrzemnąłem się. Bardzom rad, żeś przyjechała — powtórzył znów Niechludow. Nawet list do ciebie pisać zacząłem.
— Nie może być? — spytała nieco zatrwożona. — O co?
Missi i towarzyszący jej panowie, zauważywszy, że między bratem a siostrą zawiązuje się poufna rozmowa, odsunęli się na stronę.
Niechludow z siostrą siedzieli na aksamitnej kanapie pod oknem przy czyichś rzeczach, pledzie i kartonowych pudełkach.
— Ja wiedziałam, byłam pewną — rzekła siostra, żeś ty nie miał zamiaru... Ty wiesz przecież...
Łzy zabłysły w jej oczach i dotknęła zlekka jego ręki. Dziwna delikatność i subtelność była zawarta w tych paru słowach i w ruchu ręki, i to wzruszyło Niechludowa. Bo widział, że prócz miłości dla męża, która teraz zawładnęła całem jej życiem, jego bratnia miłość jest jej również drogą i kochaną, więc każda rozterka między nimi przynosi jej niepokój i ból.
— Bóg ci zapłać, dziękuję ci! Ach, co ja widziałem dziś rano — przemówił, przypomniawszy sobie zmarłego aresztanta. — Wiesz? dwaj aresztanci zabici.
— Jakto, zabici?
— A, tak, zabici. Pędzono ich w taki upał i dwóch umarło od porażenia słonecznego.
— Nie może być? Jakto? Teraz? Zaraz?
— Tak, teraz. Widziałem trupy na własne oczy.
— Jakto, zabici? Któż ich zabijał? — spytała Natalia Iwanowna.
— Zabili ci, którzy ich prowadzili — odparł z rozdrażnieniem w glosie Niechludow, czując, że siostra zapatruje się na to wszystko oczami swego męża.
— Ach, mój Boże! — odezwała się Agrafina, podchodząc bliżej do rozmawiających.
— Tak, my nie mamy najmniejszego pojęcia o tem, co wyrabiają z tymi nieszczęśliwymi, a o tem trzeba wiedzieć, powinno się wiedzieć — dodał Niechludow, patrząc na starego księcia, który siedział przy stole i zasłoniwszy się serwetką, popijał kruszon.
— Niechludow! — zawołał nagle; — chcesz może ochłodzić się czemśkolwiek? Na drogę zrobi ci to doskonale.
Niechludow podziękował mu i odwrócił się.
— Cóż ty myślisz robić? — przeciągając rozmowę, spytała Natalia Iwanowna.
— To, co będę mógł. Ja sam nie wiem, ale czuję, że coś muszę zrobić. I co będę mógł, to zrobię.
— Tak, tak, ja to pojmuję doskonale. No, a z tym — rzekła, i uśmiechając się, wskazała oczami Korczagina — wszystko już skończone?
— Ja myślę, że wszystko i to bez żadnego żalu z obu stron.
— Szkoda. Ja osobiście żałuję. Lubię ją bardzo. No, ale widocznie tak być musi. Ale po co ty jednak zawiązujesz sobie życie? — dorzuciła nieśmiało. — Po co ty jedziesz, co?
— Jadę dlatego, że to mój obowiązek, tak postąpić trzeba — odparł Niechludow surowo i chłodno, jakby chcąc jak najprędzej skończyć tę rozmowę.
Ale w jednej chwili pożałował słów ostrych i żal mu się zrobiło siostry.
— Dlaczegóżbym nie miał jej powiedzieć tego wszystkiego, co czuję? Niech słyszy nawet Agrafina — pomyślał, spojrzawszy na starą klucznicę.
Obecność Agrafiny podbudziła w nim jeszcze bardziej chęć zwierzenia się siostrze.
— Ty mówisz o moim zamiarze ożenienia się z Kasią. Tak, widzisz, ja tak postanowiłem uczynić, ale ona mi stanowczo odmówiła — i głos mu zadrżał tak, jak drżał zawsze, gdy mówił o tej sprawie. — Nie chce przyjąć mojej ofiary, lecz sama poświęca się dla mnie, ale ja nie mogę, nie powinienem korzystać z tej ofiary. I oto jadę w ślad za nią i będę zawsze tam, gdzie ją powiozą i zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby choć w części ulżyć jej niedoli.
Natalia Iwanowna nie odrzekła nic. Agrafina Pietrowna patrzyła pytająco na nią, kiwając głową.
W tej chwili z damskiego pokoju wyszedł znów pochód tryumfalny. Tenże sam piękny kamerdyner Filip i szwajcar nieśli księżnę panią. Księżna zatrzymała niosących, skinęła na Niechludowa i z trudem podała mu białą, zdobną w pierścienie rękę, oczekując, prawie ze strachem, silnego schacke hand’u.
Epouvantable! — rzekła, mając na myśli upał. Ce climat me tue.
I wtrąciwszy słów parę o okropnościach ruskiego klimatu i zaprosiwszy Niechludowa, aby kiedy do nich przyjechał, dała znak ręką niosącym.
— Więc tak, napewno pan przyjedzie? — rzekła, gdy ruszyli, zwracając ku Niechludowowi swoją długą twarz.
Niechludow wyszedł na peron. Pochód księżnej zwrócił się na prawo ku wagonom pierwszej klasy. Niechludow zaś z tragarzem, niosącym rzeczy, i Tarasem, dźwigającym worki, zwrócił się na lewo.
— Oto mój towarzysz — oznajmił Niechludow siostrze, wskazując na Tarasa, którego historyę znała już z opowiadania.
— Jakto, jedziesz trzecią klasą? — spytała Natalia Iwanowna, gdy Niechludow zatrzymał się przed wagonem trzeciej klasy, a tragarz z rzeczami i Taras weszli do wnętrza.
— Tak, wygodniej mi, ze względu na Tarasa, jesteśmy przynajmniej razem. Ale, ale — dodał — dotychczas nie rozdałem jeszcze w Kuźmińskiem ziemi chłopom, tak, że w razie mojej śmierci, dzieci twoje dziedziczą.
— Dymitrze, nie mów tak, przestań.
— Jeżeli nawet rozdam, to mogę ci tylko oznajmić, że resztę ziemi w każdym razie odziedziczą twoje dzieci, ponieważ wątpię bardzo, czy się kiedykolwiek ożenię. A jeśli nawet to kiedy nastąpi, to... dzieci chyba nie będę miał... tak, więc...
— Dymitrze, proszę cię, nie mów tak — mówiła Natalia Iwanowna, ale Niechludow zauważył, że słowa te sprawiają jej radość, której ukryć nie mogła.
Przed wagonem pierwszej klasy stała jeszcze gromadka ciekawych, patrząc na przedział, gdzie wniesiono księżnę Korczaginę. Reszta publiczności była już w wagonach. Zapóźnieni pasażerowie, śpiesząc się, stąpali głośno po deskach peronu, konduktorzy zatrzaskiwali drzwiczki, nagląc maruderów do pośpiechu, a odprowadzających do wyjścia z wagonów.
Niechludow wszedł do gorącego, dusznego wagonu, i zaraz wyszedł na platformę.
Natalia Iwanowna stała przed wagonem w modnym kapeluszu i modnej, szykownej pelerynce, mając obok siebie Agrafinę, i widocznem było, że szukała przedmiotu do rozmowy, lecz znaleźć nie mogła. Nie mogła nawet powiedzieć écrivez, dlatego, że dawniej jeszcze z bratem wyśmiewali się zawsze z tego banalnego frazesu żegnających. Rozmowa o interesach pieniężnych przerwała nastrój serdeczny, jaki był między nimi. Czuli oboje, że są teraz dla siebie zupełnie obcy, do tego stopnia, że Natalia Iwanowna była rada bardzo, gdy pociąg już ruszył, i można było tylko, kiwając przyjaźnie głową powtarzać „dowidzenia, Dymitrze, dowidzenia.“ Lecz skoro tylko wagon zniknął jej z oczu, zaczęła rozmyślać nad tem, jak powtórzy mężowi swoją rozmowę z bratem i twarz jej pod wpływem tych rozmyślać przybrała wyraz poważny i zakłopotany.
I Niechludowowi, bez względu na to, że najserdeczniej był usposobiony dla siostry i nic przed nią nie ukrywał, było mu w jej towarzystwie nieswojo jakoś i ciężko, i jak najprędzej chciał zostać sam. Czuł dobrze, że dla niego niema już tej dawnej Natalki, która kiedyś była mu tak blizką, a istnieje tylko inna, obca dlań, niewolnica swego męża, niemiłego mu człowieka. Przekonał się o tem wtedy, gdy twarz jej ożywiła się na wspomnienie tych rzeczy, które zajmowały jej męża, to jest oddania ziemi chłopom i sukcesyi. I zrobiło mu się smutno.




XXXV.

Gorąco w wagonie III klasy, rozpalonym przez promienie słoneczne, było tak nieznośne, że Niechludow pozostał na platformie, nie mając odwagi wejść do wnętrza. Ale i tu było duszno, tak, że Niechludow odetchnął pełną piersią dopiero wtedy, gdy pociąg wydostał się z pomiędzy domów i owionął go świeży prąd powietrza.
— Tak, zabili — powtórzył sobie w myśli słowa, wypowiedziane siostrze.
I w umyśle jego z pomiędzy wszystkich wrażeń dnia dzisiejszego wynurzył się obraz jeden. Ta cudna, martwa głowa drugiego aresztanta i uśmiechnięte usta, i surowy wyraz czoła, i kształtne, niewielkie ucho, uwydatniające się poniżej skroni.
— A co najstraszniejsze, to to — pomyślał — że jego zabili, ale nikt nie wie, kto go zabił. A przecież zabili. Poprowadzili go, jak wszystkich więźniów, wedle rozporządzenia Maslennikowa.
— Maslennikow pewno wydał rozkaz zwykły i podpisał się z tym idyotycznym zakrętasem, na papierze opatrzonym pieczęciami i, naturalnie, że nie poczuwa się do winy żadnej. Jeszcze mniej winnym jest tu doktór więzienny, dający świadectwa aresztantom. Spełnił dokładnie swoją powinność, oddzielił chorych i słabszych, lecz nie mógł przewidzieć ani spiekoty, ani tego, że poprowadzą ich późno i taką wielką gromadą.
Nadzorca? No nadzorca spełnił rozkaz obowiązujący, aby tego a tego dnia wyprawić oznaczoną liczbę katorżnych, zesłańców i kobiet.
Oficer, prowadzący oddział, także niewinny, jego czynność polegała na tem, ażeby przyjąć pewną ilość aresztantów i odstawić ich na miejsce w porządku. Prowadził oddział jak zwykle, lecz nie mógł przewidzieć, że tak silni mężczyźni, jak ci dwaj, których widział Niechludow, nie wytrzymają pochodu i padną nieżywi na drodze. Nikt tu niewinien, a jednak ludzie zabici, i to zabici przez tych samych ludzi niewinnych ich śmierci.
— A to nastąpiło dlatego — myślał Niechludow — że wszyscy ci gubernatorzy, nadzorcy, rewirowi, stójkowi, mieli na myśli nie ludzi i ich potrzeby, lecz spełnienie obowiązków służby, i to ostatnie stawiali wyżej od obowiązków ludzkich względem bliźnich. To jest główna przyczyna złego — myślał Niechludow.
I tak się zadumał, że nie zauważył, jak się pogoda zmieniła: słońce skryło się za obłoki, a od zachodu nadciągała ciężka, jasno-szara chmura, hen na krańcach horyzontu, nad polami i lasami, widniały już skośne smugi deszczu.
Od chmury ciągnął świeży podmuch wiatru.
Od czasu do czasu błyskawica przeleciała i znikła, a z łoskotem pędzących wagonów łączył się głuchy pomruk burzy. Chmura nadciągała coraz bliżej i bliżej, długie, skośne krople deszczu, gnane wichrem, zaczęły padać i na platformę i na paltot Niechludowa. Przeszedł więc na drugą stronę i wdychał pełną piersią świeże powietrze, przesiąknięte zapachem zbóż i ziół i ziemi, spragnionej deszczu. Patrzył na sady, lasy, na złote pola pszeniczne, na zielone jeszcze zagony owsa, i czarne bruzdy, wśród ciemno-zielonych, kwitnących kartofli. Dokoła wszystko się ożywiło: zieleń stała się zieleńsza, pola bardziej płowe i złote, a ziemia jakaś czarniejsza i świeższa.
— Jeszcze, jeszcze — mówił Niechludow, radując się rozkoszą, jaką uczuwają pola, lasy i ogrody pod ożywczym deszczem.
Ulewa trwała krótko. Chmura częścią opadła, częścią zaś przeleciała dalej, gnana wichrem, na mokrą ziemię padały drobne, ostatnie już krople deszczu. Słońce wyjrzało z za chmur, dokoła zabłysło i poweselało wszystko, a na wschodzie jaśniała świetlana, barwna i liliowa tęcza.
— O czemże ja myślałem — spytał sam siebie Niechludow, gdy już się wszystko wokoło uspokoiło i pociąg wjechał między dwa wysokie kamienne wały.
— Aha, prawda, myślałem, że wszyscy ci ludzie: nadzorca, straż, służba, po większej części ludzie dobrzy, stali się złymi.
Przypomniał sobie obojętność Maslennikowa, gdy mu opowiadał o nadużyciach, jakie mają miejsce w więzieniu, surowość nadzorcy, okrucieństwo oficera, pełniącego straż nad oddziałem, który nie puszczał więźniów słabych na podwody i nie wzruszył się nawet cierpieniem słabej, chorej kobiety. Serca tych ludzi są tak niedostępne dla uczucia miłości względem bliźniego, jak niedostępna jest kropla ożywczego deszczu dla zabrukowanej ziemi — myślał Niechludow, patrząc na wybrukowany różnobarwnemi głazami wał kolejowy, po którym woda deszczowa spływała w dół cienkiemi strumieniami.
— Zapewne, że to jest bardzo praktycznie wykładać boki nasypów kamieniami, lecz smutno patrzeć na ziemię jałową i pustą, któraby mogła rodzić zboża, zioła, krzewy, drzewa, jak ta, co widnieje wyżej, ponad nasypami. Tak samo bywa i z ludźmi — myślał Niechludow — a to zależy od tego, iż ludzie wogóle myślą, że są w życiu okoliczności, w których z człowiekiem nie należy obchodzić się po ludzku, z miłością, ale w rzeczywistości, takie położenia, takie okoliczności miejsca nie mają i mieć nie mogą.
Bez serca i bez miłości obchodzić się można z przedmiotem martwym: można rąbać drzewo, wypalać cegłę, kuć żelazo bez miłości, ale z ludźmi bez miłości postępować nie należy, tak jak nie można obchodzić się z pszczołami bez należytych ostrożności. Taka to już właściwość pszczół. Jeśli nie zachowujesz ostrożności, zaszkodzisz im i sobie. Tak samo bywa z ludźmi. I nie może być inaczej, bo miłość wzajemna między ludźmi jest podstawą, osnową życia ludzkiego. Prawda, że człowiek nie może przymusić się do kochania, jak nie może przymusić się do pracy; ale z tego nie wypływa, że z ludźmi obchodzić się można bez miłości, a zwłaszcza, jeśli się czegośkolwiek od nich wymaga. Jeśli nie czujesz w głębi serca miłości względem bliźniego, to siedź cicho — myślał Niechludow, stosując to do siebie — zajmuj się swoją osobą, rzeczami obojętnemi, czem chcesz wreszcie, byle nie ludźmi. Tak jak jeść można z pożytkiem dla zdrowia tylko wtedy, gdy się jeść chce, tak samo i z ludźmi można postępować, i postępować dobrze, tylko wtedy, gdy się ich kocha. Pozwól sobie tylko na podobne wybryki, na podobne postępowanie, jak np. wczoraj ze swoim szwagrem. Niemasz granic dla okrucieństwa i zwierzęcości ludzi względem ludzi, tak jak miałeś dowody tego dziś, i niemasz granic dla własnych cierpień, czego dowiodło ci całe życie. Tak, tak, to jest tak — myślał Niechludow.
— To dobre, bardzo dobre! — powtarzał sobie w myśli, i czuł jakąś świeżość i pogodę w duszy, jak człowiek, który rozwiązał trudną zagadkę życiową, a wokoło na świecie było jasno, słonecznie i świeżo.




XXXVI

Wagon, w którym jechał Niechludow, był do połowy natłoczony pasażerami. Byli tam włościanie, rzemieślnicy, majstrzy fabryczni, rzeźnicy, żydzi, kobiety, żony robotników, był i żołnierz, i dwie panie. Jedna z nich młoda jeszcze, druga zaś już starawa, z bransoletkami na pulchnej, obnażonej ręce. Wreszcie pan jakiś z gwiazdką na czarnej czapce. Wszyscy wogóle już się usadowili na miejscach i siedzieli spokojnie, niektórzy gryźli pestki słonecznika, inni palili papierosy, inni znowuż rozmawiali z ożywieniem.
Taras, uszczęśliwiony, siedział na prawo od wejścia, zachowując miejsce dla Niechludowa i rozmawiając żywo z jakimś silnym, muskularnym mężczyzną w sukiennej marynarce, który, jak się potem okazało, był ogrodnikiem i jechał na nowe miejsce. Nie dochodząc do Tarasa, Niechludow zatrzymał się obok staruszka o miłej powierzchowności, z białą jak mleko brodą, w nankinowem ubraniu, który rozmawiał z młodą wiejską kobietą. Za nim siedziała ośmioletnia dziewczynka, która siedząc na wysokiej ławce, nie dostawała nogami do ziemi. Dziecko miało na sobie nowy kaftaniczek, a jasne, konopiate włosy, miała zaplecione w kusy warkoczyk i bezustannie gryzła w zębach ziarnka słonecznika.
Staruszek, spojrzawszy na Niechludowa, przesiadł się nieco dalej na ławkę i odgarniając połę surduta, przemówił grzecznie:
— Proszę, niech pan siada.
Niechludow podziękował i siadł na wskazane mu miejsce. Jak tylko Niechludow usiadł, kobieta rozpoczęła nanowo przerwane opowiadanie. Opowiadała o tem, jak ją w mieście przyjął mąż, od którego właśnie teraz wracała.
— Jak w ostatki byłam, to dopiero teraz znów mogłam się wybrać z pomocą Bożą — mówiła. — A teraz, jak Pan Bóg da, to dopiero na Boże Narodzenie.
— A to bardzo dobrze — ozwał się staruszek, oglądając się na Niechludowa — bo to człowiek młody w mieście łatwo może się rozbałamucić.
— O nie, kochani wy moi, nie, on nie taki. On o takich głupstwach nie myśli. Pieniądze wszystkie do domu odsyła. A dziewusze był rad prawdziwie, nie można inaczej powiedzieć — ciągnęła dalej, uśmiechając się.
Dziewczynka, gryząc pestki, potwierdzała to wszystko, co matka mówiła, patrząc wielkiemi, rozumnemi oczami to na staruszka, to na Niechludowa.
— Ha, jak taki rozsądny, to i lepiej — prawił stary. — A czy tem się nie zajmuje? — dodał, ukazując oczami parę: męża i żonę, widocznie robotników, siedzących opodal, na drugiej stronie korytarza. Robotnik przechyliwszy w tył głowę, przyłożył do ust butelkę pełną wódki i pociągał trunek chciwie, żona trzymając w ręce torbę, zkąd była wyjęta flaszka, patrzyła z czułością na męża.
— Nie, mój nie pije i nie pali — powiedziała kobieta, sąsiadka staruszka, podchwytując sposobność, aby raz jeszcze męża pochwalić. — Tacy ludzie, moiściewy, na kamieniu się nie rodzą. Ale on taki już był od małego — dodała, zwracając się do Niechludowa.
— To i co jeszcze może być lepszego? — powtórzył staruszek, patrząc na pijącego robotnika.
Robotnik, pociągnąwszy dobrze z butelki, podał ją żonie.
Żona wzięła butelkę z rąk jego i śmiejąc się i kiwając głową, przyłożyła ją do ust. On zaś, poczuwszy na sobie wzrok starego i Niechludowa, zwrócił się ku nim:
— Cóż panie? Cóż pijemy? Jak pracujemy, to nikt nie widzi. Ale jak pijemy, to wszyscy widzą. Zapracowałem, to piję, a i żonie funduję. Cóż? Ha?
— A tak, tak — odparł Niechludow, nie wiedząc, co ma powiedzieć.
— Ha, co, prawda, to prawda, panie? Moja żona, to zuch baba. Ja tam z niej kontent, ona mnie będzie kiedyś żałować. Tak powiadam, co Marcycha, hę?
— Na, masz, weź. Nie będę pić więcej — mówiła żona, oddając mu butelkę. — I co tu gadać, byle co, aby gadać — napominała męża.
— Ot co — prawił dalej robotnik — póki dobra, to dobra, a jak czasem zaskrzypi, to niczem koło u wozu. Tak powiadam, Marcycha, co?
Marcycha, śmiejąc się, pijackim ruchem machnęła ręką.
— Gadaj sobie...
— Ot widzisz, dobra to, niby dobra, ale do czasu, a potem coś jej strzeli do głowy... Prawdę mówię, co? Wy mnie, panie, przebaczcie... Ot, podpiłem sobie, ta i cóż robić... — rzekł robotnik i zaczął się układać do snu, położywszy głowę na kolanach uśmiechniętej żony.
Niechludow posiedział jeszcze czas jakiś ze staruszkiem, który mu opowiedział historyę swojego życia, że przez 53 lata był zdunem, a ile w życiu swoim pieców nastawiał, to i zrachowaćby nie można, ale teraz chciałby odpocząć, a nie ma gdzie. Ot, wraca z miasta, gdzie zostawił dzieci, a teraz jedzie do swoich na wieś, Niechludow wysłuchał opowiadań staruszka, a potem wstał i podszedł do Tarasa.
— Może pan siądzie. My worek między siebie weźmiemy — ozwał się grzecznie ogrodnik, siedzący naprzeciw Tarasa.
— W ciasnocie, ale w zgodzie — odezwał się uśmiechnięty Taras, przeciągając śpiewnie i muskularnemi rękami podniósł jak piórko swój dwupudowy worek i postawił go pod oknem. — Miejsca jest dosyć, a to i postawić można, albo pod ławkę wsunąć. — I spokój — prawił dobrodusznie.
Taras zwykł mówić o sobie, że dopóki nie zaleje robaka, to gadać nie może, bo od wódki, to i rozum przychodzi i jest o czem gadać. I rzeczywiście, w stanie trzeźwym Taras był bardziej milczący, gdy jednak wypił, co zdarzało się dość rzadko i tylko w nadzwyczajnych okolicznościach, stawał się nadzwyczaj gadatliwym. Wtedy mówił dużo i dobrze, z wielką prostotą, prawdą, a głównie z dobrocią, i dobroć ta malowała się w jego niebieskich, poczciwych oczach i w przyjaznym uśmiechu.
W takiem usposobieniu znajdował się i dzisiaj. Zbliżenie się Niechludowa przerwało mu wątek opowiadania. Lecz ułożywszy worek, usadowił się na dawnem miejscu, położył silne spracowane ręce na kolanach i patrząc prosto w oczy sąsiadowi, ciągnął dalej swe opowiadanie. Opowiadał nowemu znajomemu ze wszystkiemi szczegółami historyę swej żony, za co ją zsyłają i dlaczego on jedzie za nią na Sybir.
Niechludow nie znał bliższych szczegółów, tyczących się tej sprawy, przysłuchiwał się więc więc opowiadaniu z całą ciekawością. Taras doszedł był już do tego miejsca, jak nastąpiło otrucie i w rodzinie spostrzegli się, że sprawczynią tego była Fiedosia.




XXXVII.

— Ja o swojej biedzie, o swojej zgryzocie opowiadam — ozwał się Taras, zwróciwszy się przyjacielsko do Niechludowa. — Ot, znalazłem człowieka poczciwego, ta i rozgadaliśmy się, i opowiadam mu, wszystko jak i co było.
— Tak, tak, dobrze — odparł Niechludow.
— No i bracie mój, takim sposobem wszystka prawda na wierzch wyszła. Wzięła matka te kluski i „idę” — powiada — „do strażnika pójdę“ — powiada. A ojciec to niby mój, sprawiedliwy człowiek. „Pogódźcie się“ — powiada, do matki niby — „kobieta młoda, dziecko prawie, sama nie wiedziała, co robi, ta i przebaczyć jej trzeba. Może się opamięta”. Ale starucha słuchać nawet tego nie chciała. „Póki ją trzymać będziemy, to nas tu wszystkich wygubi, wytraci“ — powiada. Ubrała się, kochani wy moi, i gwałtem do strażnika i do strażnika ziemskiego niby.
— No a wy, cóż na to wszystko? — spytał ogrodnik.
— A ja, kochani wy moi, ledwie żyw leżę, dyszę i mdłości mnie targają. Całkiem mi się wszystko we wnętrzu przewróciło i nic mówić nie mogę. Zaraz też ojciec zaprzągł do telegi, posadził w półkoszki i do śledczego Fiedosię powiózł. A ona, kochani my moi, jak od samego początku, tak i teraz przyznała się przed śledczym do wszystkiego, i jak i co było opowiedziała. I zkąd arszeniku wzięła, i jak kluski zagniotła. „A nacóżeś ty to wszystko robiła?” — powiada. — „A dlatego, że go nienawidzę, że aż strach. Lepiej wolę na Sybir iść, niż z nim żyć” — niby ze mną — uśmiechając się, objaśniał Taras. — Znaczy się, że do wszystkiego się przyznała. No, tak niema co, tylko na zamek ją trza oddać. Ojciec sam wrócił i tyle. A tu żniwa za pasem, roboty huk, a w chałupie tylko jedna baba, niby moja matka, a i ta już stara. Tak my myśleli, myśleli, ta i wymyślili, czy nie możnaby jej wziąć za poręczeniem. Pojechał ojciec do jednego naczelnika, nie udało się, ta i pojechał do drugiego. Takich naczelników objechał coś chyba z pięciu. Myślimy wreszcie, już nic nie pomoże, niech tam będzie, co chce, aż tu nawinął się jakiś człowiek, niby urzędnik. Taki ci cwany, że po świecie szukać. „Dawaj — powiada — piąć rubli, to zrobię jak na leży”. Zgodziliśmy się na trzy ruble. Cóż miałem robić, dałem. Jak napisał on ten papier — przeciągnął Taras — to powiadam wam, wyjechał odrazu. Ja wtedy, bracie kochany, już podźwignąłem się, i sam pojechałem po nią do miasta. Przyjechałem ja, kochani wy moi, do miasta. Zaraz kobyłę na podwórze wprowadziłem, a sam papier w rękę i na zamek idę. „Czego tu chcesz?“ — A tak i tak powiadam, kobieta moja tu u was jest zamknięta. „A papier masz?” — pytają. — Podałem im papier. Spojrzał i powiada: — „Poczekaj trochę“. — Przysiadłem se na ławce i czekam, a tu słonko już zaczęło spoczywać. Wychodzi naczelnik: „Ty — powiada — Wagrussow?“ — A ja sam. — „To dobrze“ — powiada. Zaraz drzwi otworzyli. Wyprowadzili ją w swojem odzieniu, jak się należy. Cóż, pójdziemy? — „A ty piechotą?“ — Nie, końmi. Przyszliśmy na podwórze, gdzie na popas założyłem kobyle, wiązkę siana, co się ostało, włożyłem na wóz i jazda. Pojechaliśmy. Ale i ona nic nie gada, i ja nic nie gadam. Dopiero, jak już podjeżdżaliśmy do chałupy, spytała się: — „Cóż tam, matka żyje?“ — A ja powiadam: żyje. — „A ojciec żyje?“ — A żyje. — „Przebacz mi — powiada — Taras, moją głupotę. Ja sama nie wiedziałam, co robię”. A ja na to: Co tu długo gadać, jam ci dawno już przebaczył.
I niceśmy więcej nie rzekli. Przyjechaliśmy do domu, a ona matce buch do nóg. A matka powiada: — „Niech ci Bóg przebaczy!“ A ojciec pozdrowił ją i mówi: — „Co tam stare wspominać. Żyjmy sobie razem, a dobrze. Teraz — powiada — czas gorący, trza się spieszyć. Żyto Pan Bóg dał tęgie, że i kosą nic nie poradzisz, wyległo jak ława, trza sierpami wyżąć, ot jutro weźmiesz sierp i pójdziecie żąć z Tarasem“.
I od tej pory, kochani wy moi, wzięła się do roboty. A tak jej się robota w rękach paliła, że aż dziw było patrzeć. Mieliśmy wtedy trzy dziesięciny w dzierżawie, a Bóg dopuścił, że i żyto i owies urodziły się, jak za dobrych czasów. Ja, bywało koszę, a ona wiąże, a jak nie, to oboje żniemy.
Ja do roboty ciekawy, nic w rękach długo nie potrzymam, a ona jeszcze ciekawsza, a nie spocznie na chwilę. Nie ma co gadać, baba chwacka i młoda. A na robotę taka się chciwa zrobiła, że aż ją trza było powstrzymywać. Przyjdziemy, bywało, do domu, ręczyska bolą, że trudno palcem ruszyć, każdy chce spocząć, a ona i nie odetchnie, jeno leci do stodoły, a na jutro powrósła gotowe, aby wiązać. Co jej się stało, dziw!
— No i cóż, ciebie nawidziła? — spytał ogrodnik.
— Co tu długo gadać, tak się do mnie przyczepiła, jak rzypie. Co ja se pomyślę, to ona już wie. Matka nawet, co wiadomo, że trochę zła i gderliwa, a i ta powiada: „Naszą Fiedosię odmienili, całkiem inna baba, niby ta sama, a nie ta”. Raz pamiętam, jedziemy sobie we dwoje na wozie po snopki. A ja się jej spytałem: Jakże ty, Fiedosiu, mogłaś to zrobić, co ci do głowy przyszło? — „A tak se myślałam, że nie chcę z tobą siedzieć. Lepiej, myślę, umrzeć, a nie ostanę”. — No, a teraz? — pytam. — „A teraz tyś mi milszy nad wszystko, ty serdeńko moje!“ — Taras zatrzymał się i uśmiechając się radośnie, pokiwał głową.
Tylko co wróciliśmy z pola, zawiozłem jeno snopek, żeby na powrósła namoczyć; przyjeżdżam do chaty — ciągnął dalej, przemilczawszy chwilę — patrzę, a tu powiestka do sądu. A myśmy już zapomnieli, o co nas mają sądzić.
— To nic innego, tylko zły — ozwał się ogrodnik — a czy to sam człowiek może swoją własną duszę zgubić. To tak, jak niby u nas, jeden... — i ogrodnik zaczął coś opowiadać, ale pociąg zwalniał biegu i wjechał na stacyę.
— A to już i stacya — przerwał — chodźmy się czegoś napić.
Rozmowa się urwała i Niechludow wyszedł za ogrodnikiem na mokre deski platformy.




XXXVIII.

Z wagonu jeszcze Niechludow zauważył, że na podwórzu stacyi stało kilka bogatych pojazdów, zaprzężonych w czwórki i trójki, rosłych, tęgich koni, które stały niespokojnie, pobrzękując janczarami u zaprzęgów. Wyszedłszy na mokre deski peronu, Niechludow ujrzał gromadkę ludzi przed wagonem pierwszej klasy, z pomiędzy których wyróżniała się wysoka, tęga dama w kapeluszu z piórami i waterpoofie, oraz młody człowiek wysoki, z cienkiemi łydkami, w cyklistowskim kostyumie, obok zaś pies dog, w bogatej obroży. Za nimi stali lokaje z płaszczami i parasolkami, nieco dalej zaś kuczer, który również wyszedł powitać jaśnie państwa. Od całej tej gromadki, zacząwszy od tęgiej damy, a skończywszy na kuczerze, podtrzymującym długie poły płaszcza, wiał zbytek i dobrobyt. Wszyscy byli tędzy, syci i gładcy. Na wszystkich odzież jaśniała nowością. Wokoło gromadki utworzyło się prawie natychmiast koło ludzi ciekawych i płaszczących się przed bogactwem. Naczelnik stacyi w czerwonej czapce, żandarm, chuda panna w rosyjskim kostyumie, stale przez lato asystująca każdemu przyjazdowi pociągów, telegrafista, oraz pasażerowie, kobiety i mężczyźni.
W młodym człowieku z psem, Niechludow poznał gimnazistę, młodego Korczagina. Otyła dama była to siostra księżnej, do której właśnie jechali Korczaginy. Nadkonduktor z błyszczącemi galonami otworzył drzwiczki wagonu i na znak uszanowania trzymał je przez cały czas, jak Filip i tragarz w białym fartuchu wynosili bladą księżnę, ostrożnie, na składanem, podróżnem krześle.
Siostry przywitały się, posypały się zapytania w języku francuskim, w kwestyi, czem księżna pojedzie: karetą, czy powozem, i pochód ruszył dalej, zamykany przez elegancką pannę służącą z paczkami i parasolkami, zmierzając ku drzwiom stacyi.
Niechludow nie chciał się spotykać z tem całem towarzystwom, ażeby nie żegnać się po raz drugi, zatrzymał się więc nie dochodząc do drzwi dworca i czekając, aż przejdzie cale towarzystwo. Księżna z synem, Missi, doktór i panna służąca podążyli spiesznie pierwsi, zaś stary książę z siostrą żony został się nieco za nimi i Niechludow, nie podchodząc blizko, słyszał tylko pojedyńcze zdania z rozmowy, prowadzonej po francusku. Jedno z tych zdań, wypowiedziane przez księcia, jak to często bywa, utkwiło w pamięci Niechludowa, ze wszystkiemi intonacyami i dźwiękami głosu:
Oh, il est du vrai grand monde, du vrai grand monde — mówił o kimś książę swoim dobitnym, pewnym głosem, i w towarzystwie siostry, przeprowadzony przez konduktorów, wszedł w drzwi stacyi.
W tejże samej chwili z za rogu dworca wyszła cała gromada robotników w łapciach i półszubkach, z workami na plecach. Robotnicy, stąpając cicho i drobno, podeszli do pierwszego z brzegu wagonu i chcieli wejść do wnętrza, lecz byli zaraz odpędzeni przez konduktora. Nie zatrzymując się, robotnicy podążyli śpiesznie, następując sobie na nogi, do drugiego wagonu i zaczęli się czepiać drzwi i poręczy, aby wejść prędzej. Konduktor, stojący w drzwiach stacyi, zobaczywszy ich zamiary, krzyknął surowo. Robotnicy opuścili wagon pośpiesznie i znów drobnemi krokami posunęli się dalej do następnego wagonu, to jest do tego, gdzie siedział Niechludow. Konduktor krzyknął na nich raz jeszcze. Zatrzymali się niepewni, chcąc się cofnąć i nie wiedząc, co czynić, ale Niechludow oznajmił im, że miejsca w wagonie jest dosyć i że mogą pozostać. Usłuchali go, a on wszedł za nimi. Robotnicy zaczęli już rozmieszczać swe rzeczy, ale jegomość z kokardą i obie damy, uważając ich towarzystwo za ujmę osobistej godności, zaczęli się temu sprzeciwiać i wyganiać ich z wagonu. Robotników było ze dwudziestu, między nimi starzy i młodzi jeszcze zupełnie, o zmęczonych, ogorzałych twarzach. Wszyscy posłusznie i pokornie pozdejmowali worki z ławek i poszli dalej przez wagon, gotowi nawet iść na krańce świata, byleby módz gdzieś wypocząć i wyprostować zmęczone członki.
Gdzie się pchacie, do dyabła! Siadajcie tu! — krzyknął na nich konduktor.
Voilàencore des nouvelles — przemówiła młodsza dama, pewna zupełnie, że dobrym francuskim akcentem zwróci na siebie uwagę Niechludowa. Druga zaś dama w bransoletach krzywiła się bezustannie, zasłaniając nos chustką, i wtrąciła coś o przyjemności siedzenia w tak pachnącym sąsiedztwie.
Ogrodnik, rozmawiający z Tarasem, siedział był nie na swojem miejscu, a teraz poszedł odszukać rzeczy, tak więc koło i na przeciwko Tarasa, zrobiło się trzy wolne miejsca. Trzech robotników zajęło ławkę; gdy Niechludow zbliżył się, jego pańska odzież tak ich zmieszała, że powstali z miejsc, chcąc się usunąć, ale Niechludow poprosił, aby zostali, a sam siadł na poręczy ławki.




XXXIX.

Jeden z robotników, stary już człowiek, z niepewnością i strachem spojrzał na młodego chłopca. Zdziwiło ich to niepomiernie, że Niechludow, zamiast im wymyślać, jak to zwyle czynili panowie, ustąpił swojego miejsca i pozwolił pozostać. Dlatego też patrzyli nań z nieufnością, myśląc, że z tej uprzejmości może wypaść dla nich coś niedobrego. Widząc jednak, że niemasz tu żadnego podstępu i że Niechludow rozmawiał swobodnie z Tarasem, uspokoili się, kazali małemu usiąść na worku, prosząc, aby Niechludow zajął swe miejsce. Z początku stary robotnik, siedzący naprzeciw Niechludowa, drżąc cały, cofał ze strachem nogi, obute w zabłocone łapcie, aby przypadkiem nie trącić lub nie powalać pana. Powoli jednak rozgadał się na dobre i uderzał ręką raz po raz w kolana Niechludowa, chcąc zwrócić jego uwagę.
Opowiadał mu o swoich sprawach, o robocie na torfowych błotach, zkąd właśnie wszyscy teraz wracali. Przebyli tam dwa miesiące i wracają do domu, każdy wiezie swój zarobek dziesięć rubli, bo część pieniędzy dana była z góry przy zgodzie. A pracować trzeba było od rana do wieczora, a cały czas po kolana stojąc w błocie, jeno dwie godziny wypoczynku w południe na obiad.
— Kto niezwyczajny, to mu trudno wytrzymać — prawił stary — ja także przebiedowałem dosyć.
Stary opowiadał dalej, że już dwadzieścia osiem lat chodzi na robotę i cały swój zarobek oddawał do domu, najpierw ojcu, potem starszemu bratu, a teraz krewniakowi, co rządzi gospodarstwem. Z zarobionych rocznie pięćdziesięciu, czy sześćdziesięciu rubli dla siebie dostaje dwa, czy trzy ruble na tytoń i na zapałki.
— Czasem to z tych pieniędzy wódki trochę napije się człowiek, ale to już moja wina, człowiek grzeszny jest — mówił, uśmiechając się.
Opowiadał jeszcze, jak kobiety za nich w domu odrabiają, i jak rządca przed odjazdem uraczył ich wódką, z pół wiadra chyba było wszystkiego, wreszcie zaś napomknął, że jeden z nich nie wytrzymał roboty i umarł, a drugiego wiozą chorego. Chory, o którym wspomniał robotnik, siedział w tym samym wagonie, wcisnąwszy się w najciemniejszy kąt. Byłto młody chłopiec, o ziemistej, bladej cerze, z sinemi wargami. Widocznie gnębiła go febra. Niechludow podszedł do niego, ale chłopiec spojrzał na niego tak nieufnem i trwożnem spojrzeniem, że Niechludow, nie chcąc go niepokoić zapytaniami, cofnął się. Zwrócił się jednak do starego i kazał mu kupić chinny dla chłopca i w tym celu napisał receptę do apteki. Chciał nawet ofiarować pieniądze na lekarstwo, ale stary nie zgodził się na to — mówiąc, że zapłaci ze swoich.
— Dużo człowiek świata zwiedził, ale jeszcze takich panów nie widział. — Różne widać są pany na świecie — zakończył stary, zwracając się do Tarasa.
„Tak, to zupełnie inny, nieznany świat” — myślał Niechluow, patrząc na te suche, muskularne członki, na grubą odzież i na łagodne, ogorzałe, zmęczone lica robotników; czuł, że znajduje się pośród innych, zupełnie nowych ludzi, którzy posiadają, swoje kłopoty, zajęcia, troski i radości, i te wszystkie ogólne ludzkie uczucia, właściwe każdemu z nas.
— Oto jest, le vrai grand monde — myślał Niechludow, przypominając sobie zdanie, wypowiedziane przez księcia Korczagina i cały ten wielki, rozkoszny świat Korczaginych, ze wszystkiemi małostkami i śmiesznościami.
I uczuwał w duszy radość i wesele wielkie, jak podróżnik, co odkrył jakiś świat nieznany, a czarów pełny i cudny.




CZĘŚĆ TRZECIA.



I.

Partya, z którą szła Masłowa, przybyła około 5,000 wiorst. Do Permy, wzdłuż kolei żelaznych i statkami, szła Kasia ze zwyczajnymi przestępcami.
W Permie dopiero udało się Niechludowi przenieść ją do oddziału politycznych. Uczynił to za radą Bogoduchowskiej, która sama z tą partyą odbywała drogę.
Dla Masłowej przyjazd do Permy był bardzo przykrym moralnie, a fizycznie uciążliwym. Fizycznie męczyły ją: ciasnota, brud i wstrętne robactwo, nie dające chwili spokoju. Ale gorzej od robactwa dręczyli ją wstrętni kryminaliści. Zmieniali się oni na każdym etapie, lecz wszyscy, jak owe robactwo, byli wyuzdani, dokuczliwi, wstrętni i chwili spokoju jej nie dawali.
Między aresztantami i aresztantkami, dozorcami i konwojowymi, panował tak straszny cynizm, że każda, a zwłaszcza młoda kobieta, wciąż musiała się mieć na baczności. Uroda Kasi, znana wszystkim jej przeszłość, czyniły ją szczególnie ponętną i pożądaną. To też opór z jej strony uważała ta banda, zgniła moralnie, za osobistą zniewagę i mścili się na niej przygodni towarzysze, wpadając w coraz większą zaciekłość. Obecność Teodozyi i Tarasa łagodziła nieco jej położenie. Dowiedziawszy się o prześladowaniu żony, Taras postanowił otoczyć ją opieką i bronić od napastników. Zażądał przeto, aby sam był uważany za aresztowanego na co przystano. Więc od Niżniego Nowogrodu, szedł już z więźniami, jako aresztant.
Przejście do oddziału politycznych wpłynęło na położenie Masłowej dodatnio pod każdym względem. Pomijając już, że politycznym więźniom dawano lepszą strawę i większe wygody, że się obchodzono z nimi mniej brutalnie, Masłowa zyskała i to, że skończyły się prześladowania mężczyzn, że żyć mogła spokojniej, bo nie przypominano jej na każdym kroku tej przeszłości, o której tak gorąco zapomnieć pragnęła. A co najważniejsza, poznała kilku ludzi, którzy wywarli na nią wpływ stanowczy.
Na etapach dozwolono Masłowej pozostawać z politycznemi, ale jako zdrowa fizycznie, iść musiała razem ze zwyczajnymi przestępcami. Doszła w ten sposób do Tomska. Z nią razem odbywało drogę pieszo dwoje politycznych: Marya Pawlowna Szczutina, ta sama piękna dziewczyna, z wypukłemi sarniemi oczami, która na Niechludowa wywarła silne wrażenie podczas rozmowy w więzieniu z Bogoduchowską, i niejaki Simonson, zesłany do okręgu Jakuckiego, ten sam czarny, młody człowiek, z głęboko osadzonemi pod wystającem czołem oczyma. I jego też zauważył Niechludow, w poczekalni więziennej. Marya Pawłowna szła piechotą, ustąpiła bowiem swego miejsca na wozie jakiejś chorej, ciężarnej przestępczyni. Simonson zaś szedł pieszo, bo uważał korzystanie z przywilejów klasowych za niesprawiedliwość. Troje tych ludzi oddzieliło się od innych politycznych, wyjeżdżających nieco później na wozach. Wychodzili zwykle wczesnym rankiem, razem ze zwyczajnymi przestępcami. Tak było też i na ostatnim etapie przed wielkiem miastem, gdzie nowy konwojowy oficer przyjmował partyę.
Wrześniowy ranek był ponury, zimny i mglisty. Deszcz padał ze śniegiem i dął mroźny wiatr. Cała partya, złożona z 400 mężczyzn i 50 kobiet, zgromadziła się na dziedzińcu. Ludzie stali około konwojowego, rozdającego starszym dwudniowe strawne, drudzy kupowali prowizyę od wpuszczonych na dziedziniec przekupek. Głosy aresztantów, kupujących i liczących pieniądze zlewały się z piskliwym gwarem przekupek.
Kasia i Marya Pawłowna, w grubych butach i półkożuszkach, z chustkami na głowach, wyszły z izby na dziedziniec i skierowały się ku przekupkom. Przekupki, zwrócone plecami do wiatru, siedziały pod słupami przy północnej ścianie, wychwalając na wyścigi swój towar. Miały do wyboru: chleb pszenny, łapszę, kaszę, wątrobę, mięso, jaja, mleko; jedna przyniosła nawet pokrajane, pieczone prosię.
Simonson, w gumowej marynarce i kaloszach, przymocowanych sznurkami naokoło włóczkowych pończoch (jako wegeteryanin, nie używał skóry zwierząt), był też na dziedzińcu. Czekał na wyjście partyi; stał przed gankiem i zapisywał sobie nowe spostrzeżenia w notesiku. A pisał co następuje:
„Gdyby bakterya obserwowała i badała paznokieć człowieka, zaliczyłaby go do nieorganicznych utworów. I my, badając skorupę ziemską, orzekliśmy, że jest wytworem nieorganicznym. Sąd to fałszywy.”
Masłowa kupiła jajek, pęk obwarzanków, świeżego pszennego chleba i wkładała to wszystko do worka, a Marya Pawłowna płaciła przekupkom.
Wśród aresztantów powstał ruch niezwykły. Wszystko umilkło i ludzie stanęli szeregami. Oficer wyszedł, wydając ostatnie przed wyruszeniem rozporządzenia.
Odbywało się wszystko w zwykłym porządku. Liczono ludzi, oglądano kajdany, czy całe, skuwano idących w kajdankach parami. Wtem zagrzmiał rozkazujący, pełen gniewu, głos oficera i rozległ się płacz dziecka. Umilkło wszystko na chwilę, potem przebiegło głuche szemranie po tłumie.
Marya Pawłnwna i Kasia podążyły ku miejscu, zkąd dochodziły głośne krzyki.




II.

Zbliżywszy się do owego miejsca, ujrzały następującą scenę. Oficer, tęgi, barczysty mężczyzna, z długiemi, jasnemi wąsami klął, a twarz mu gniewem pałała. Przed nim, trzymając na rękach owiniętą w płachtę małą, przeraźliwie krzyczącą dziewczynkę, stal wysoki, chudy aresztant, z ogoloną do połowy głową.
— Nauczę ja ciebie rezonowania. Babom oddasz! Nakładaj!
Oficer chciał, aby kryminaliście aresztantowi, skazanemu na zesłanie, nałożono kajdanki. Odbył on całą drogę, niosąc dziecko na ręku. Dziecko pozostało mu po żonie, która na tyfus w Tomsku umarła.
Oficer był w złym humorze, rozdrażniało go tłómaczenie aresztanta, że w kajdankach dziecka nieść nie może.
Naprzeciwko aresztanta stał żołnierz konwojowy i drugi aresztant, krępy, czarnobrody, w kajdanach na rękach, spoglądał ponuro z podełba na oficera i czekał, aby go skuto z drugim więźniem, z tym właśnie, który niósł dziewczynkę. Oficer powtórzył konwojowemu rozkaz zabrania dziecka. Wśród aresztantów wzmagał się z każdą chwilą szmer głuchy.
— Od Tomska tak szli, a nie nakładali — odezwał się jakich ochrypły głos w ostatnich szeregach.
— Nie szczenię przecież, tylko dziecko.
— A gdzież podzieje dziewczynkę?
— Takiego i prawa niema — odezwał się znów ktoś.
— A to co? — wrzasnął, jakby żądłem ukłóty oficer i rzucił się w tłum. — Kto to powiedział, ty, ty?
— Wszyscy mówią. Bo... — odparł nizki aresztant o szerokiej twarzy.
— Bunty!? Ja wam pokażę bunty! Brać mi dziecko!
Tłum zamilkł.
Dziewczynkę, krzyczącą w niebogłosy, wyrwał z rąk ojca jeden konwojowy, a drugi zaczął nakładać kajdanki aresztantowi, nadstawiającemu pokornie rękę.
— Do bab odnieść — wrzasnął oficer do konwojowego, poprawiając na sobie pas od szpady.
Dziecko wszelkiemi siłami starało się wydobyć rączyny z pod płachty, twarzyczkę miało krwią nabiegłą i zanosiło się od krzyku.
Z tłumu wyszła Marya Pawłowna i zbliżyła się do konwojowego:
— Panie oficerze, proszę, pozwólcie mi ponieść dziecko.
— A ty co za jedna?
— Ja, polityczna.
Ładna twarz Maryi Pawłownej, jej piękne, wypukłe oczy, podziałały widocznie na oficera (on już ją podczas przyjęcia zauważył).
Milcząc, spojrzał na nią, jakby się nad czemś zastanawiał.
— Wszystko mi tam jedno — burknął groźnie. — Nieście, jeśli się wam podoba. Łatwo się wam nad niemi litować. A ucieknie, to kto mą odpowiadać?
— A jakżeżby uciekał z dzieckiem? — zapytała Marya Pawłowna.
— Nie mam czasu rozmawiać. Zabierajcie sobie dziecko, jeżeli chcecie.
— Mam oddać? — spytał konwojowy.
— Oddaj.
— Chodź do mnie — mówiła Marya Pawłowna, starając się przynęcić dziecko do siebie.
— Lecz maleństwo rwało się z rąk konwojowego w stronę ojca, krzyczało i nie chciało iść do Maryi Pawłownej.
— Pozwól, Maryo Pawłowno, ono pójdzie do mnie — powiedziała Masłowa, wyjmując obwarzanek z worka.
Dziewczynka znała Masłową. Zobaczywszy jej twarz i obwarzanek, poszła do niej.
Ucichło wszystko. Otworzono bramę, partya wyszła i stanęła szeregami. Konwojowi znów przeliczyli aresztantów, ułożyli powiązane worki i usadowili chorych.
Masłowa z dziewczynką na ręce stała z kobietami przy Teodozyi. Simonson śledził bacznie całe zajście. Następnie pewnym krokiem podszedł do oficera, który wydawał ostatnie polecenia i miał już wsiadać do bryczki.
— Postąpiłeś źle, panie oficerze — rzekł Simonson.
— Proszę iść na miejsce i nie wtrącać się do spraw, nie należących do pana.
— Przeciwnie, mam obowiązek powiedzieć ci, panie oficerze, żeś źle postąpił — odrzekł Simonson i oczy jego z pod krzaczastych brwi uporczywie spoglądały w twarz oficera.
— Gotowe? W drogę, partya! — wrzasnął oficer, nie zwracając uwagi na Simonsona. Chwycił za ramię żołnierza, siedzącego na koźle, i wskoczył do bryczki.
Partya ruszyła i rozwinąwszy się, jak
wstęga, wyszła na błotnisty, bity gościniec, okopany po bokach rowami. Droga szła wgłąb wysokiego, gęstego, ciemnego boru.




III.

Po nadużyciach i rozpuście w ciągu ostatnich sześciu lat, spędzonych w mieście, i po dwumiesięcznym pobycie w więzieniu ze zbrodniarzami, wydawało się Kasi życie z politycznymi bardzo piękne, pomimo ciężkich warunków, w jakich się znajdowała. Dwadzieścia do trzydziestowiorstowe pochody pieszo, przy dobrem pożywieniu i jednodniowym odpoczynku po dwudniowym marszu, wzmocniły ją fizycznie. Obcowanie zaś z nowymi towarzyszami ukazało jej takie nowe widnokręgi pojęć, o jakich dotąd nie miała wyobrażenia.
Kasia zachwycała się nowemi towarzyszkami, a najbardziej piękną Maryą Pawłowną. I nietylko się nią zachwycała, ale ją pokochała miłością, pełną uwielbienia i szacunku. W zdumienie wprawiała ją ta urodziwa dziewczyna, córka z generalskiego domu, mówiąca trzema językami, a żyjąca jak prosta robotnica. Wszystko, co jej przysyłał bogaty brat, oddawała ubogim. Obuwie i odzież jej nietylko że były proste, ale biedne. Na swoją powierzchowność nie zwracała najmniejszej uwagi. Ten ostatni rys, ten zupełny brak kokieteryi, szczególnie dziwił i czarował Masłową.
Kasia wiedziała, że Marya Pawłowna była świadomą swej urody, wiedziała, że ta świadomość robi jej przyjemność, lecz wrażenie, które wywierała na mężczyzn, nie cieszyło jej zupełnie. Lękała się tego wrażenia, a miłość mężczyzny budziła w niej strach i odrazę Koledzy wygnania wiedzieli o tem. Jeżeli nawet mieli dla niej sympatyę głębszą, nigdy zdradzać tego nie śmieli. Traktowali ją jako kolegę, współwygnańca. Nieznajomi jednak zaczepiali ją często. Ale Maryę Pawłowną broniła wtedy jej nadzwyczajna fizyczna siła, z której była bardzo dumną.
— Pewnego razu — opowiadała ze śmiechem — zaczepił mnie jakiś jegomość na ulicy i nie chciał odstąpić. Ale go tak silnie odepchnęłam, że się zląkł i uciekł. Opowiadała, że od dzieciństwa, życie wielkopańskie budziło w niej odrazę. Lubiła życie ludzi prostych, i ustawicznie bywała łajaną za przesiadywanie w kuchni, stajni i garderobie, zamiast w salonie.
— Z kucharkami i stangretami było mi wesoło, z naszemi paniami nudziłam się. Gdy zaczęłam zastanawiać się i pojmować życie, zrozumiałam, że to życie nasze było lichem. Nie miałam matki, ojca nie kochałam. W 19 roku życia uciekłam z domu z koleżanką i poszłam, jako wyrobnica, do fabryki.
Po wyjściu z fabryki Marya Pawłowna mieszkała w mieście. Tam ją aresztowano i skazano do ciężkich robót. Marya Pawłowna nigdy sama nie opowiadała o tem, ale Kasia dowiedziała się, że Marya do ciężkich robót skazaną została za cudzą winę, którą wzięła na siebie.
Od chwili, w której Kasia poznała Maryę Pawłowną, widziała, że gdziekolwiek się ta kobieta znajdowała, w jakichby nie była warunkach, nigdy nie myślała o sobie. Jej troską jedyną było służenie innym, pomaganie im, o ile sił starczyło. Jeden z jej obecnych towarzyszy, Nowodworow, mawiał żartem, że panna uprawia sport miłosierdzia.
I było to prawdą. Jak dla myśliwego tropienie zwierzyny, tak dla Maryi było życia celem szukanie sposobu służenia innym. I sport ten przeszedł w przyzwyczajenie, stał się treścią jej istnienia. A wszystko robiła z taką prostotą i naturalnością, że ci co ją znali, przestali już to cenić, i wręcz uważali za powinność.
Gdy Masłową przyłączono do politycznych, Marya Pawłowna poczuła do niej wstręt i obrzydzenie. Kasia widziała to, lecz widziała także, iż Marya, Pawłowna przemogła się i była dla niej wyjątkowo dobrą i miłą. Dobroć i pieszczota tej niezwykłej istoty rozczulały Masłową. Całą duszą przylgnęła do Maryi Pawłowny, oddała się jej cała, bezwiednie przejmowała się jej sposobem myślenia, bezwiednie we wszystkiem ją naśladowała. Ta wierna miłość wzruszyła Maryę Pawłownę. I ona też pokochała Kasię.
A zbliżył jeszcze te dwie kobiety do siebie ów wstręt, który miały do miłości zmysłowej. Jedna znienawidziła tę miłość, bo poznała całą jej ohydę, druga ją nienawidziła, bo jej nie znała, bo patrzyła na nią, jak na coś niezrozumiałego, a zarazem wstrętnego, uwłaczającego ludzkiej godności.




IV.

Wpływ Maryi Pawłowny był jedynym wpływem, któremu ulegała Kasia. Był on wynikiem tej miłości dla Maryi Pawłowny, jaką chowała w swem sercu. Drugim — był wpływ Simonsona. Ten wpływ pochodził znów z miłości Simonsona dla Maryi.
Życie i działalność wszystkich ludzi warunkują się w części ich własnemi myślami, w części myślami innych ludzi. I na tem właśnie, o ile ludzie w życiu kierują się własnemi lub cudzemi myślami, polega jedna z głównych pomiędzy nimi różnic. Jedni, a tych jest większość znaczna, czynią ze swych myśli zabawę umysłową. Obchodzą się z rozumem, jak z kołem maszyny, z którego zdjęto pas przenośny. W czynach swych ulegają cudzym myślom, obyczajom tradycyi, prawu. Inni przeciwnie, uważają myśli swe jako sprężyny całej swej działalności, idą za głosem własnego rozumu, ulegają mu. Rzadko kiedy, i tylko po głębokiej krytycznej rozwadze, przyjmują cudze postanowienia.
Takim właśnie człowiekiem był Simonson. Sprawdzał wszystko, decydował rozumem i co raz postanowił, wykonywał.
Jeszcze w gimnazyum orzekł, że jego ojciec, były urzędnik intendentury, doszedł do majątku drogą nieuczciwą. Oświadczył ojcu, że majątek trzeba zwrócić ludowi. Ojciec go, rzecz naturalna, nie usłuchał, a w dodatku zwymyślał, Simonson opuścił dom rodzicielski, przestał korzystać z ojcowskich pieniędzy. Zawyrokował, że na świecie wszystko złe jest owocem ciemnoty ludu. Po ukończeniu uniwersytetu zbliżył się do przyjaciół ludu — został wiejskim nauczycielem. Uczniom swoim i wieśniakom śmiało głosił to, co uważał za sprawiedliwe, a obalał to, co mu się wydawało fałszem.
Aresztowano go i osądzono.
Podczas sądu oświadczył, że sędziowie nie mają prawa go sądzić i powiedział to publicznie. A ponieważ sędziowie nie zgodzili się na pogląd taki i dalej go sądzili, postanowił nie odpowiadać i milczeniem zbywał wszystkie pytania. Zesłano go do guberni Archangielskiej. Tam ułożył sobie nowe wyznanie wiary — nową religię, na której zasadach oparł całą swoją działalność. A myślą przewodnią tej nauki było, że na świecie wszystko żyje, że nic martwego niema, nic nieorganicznego, że istnieją tylko części wielkiego ciała organicznego, że człowieka zadanie zatem, jako cząstki olbrzymiego organizmu, jest podtrzymywanie życia tego organizmu i wszystkich jego żyjących części. Niszczyć życie — było występkiem w jego oczach. Był wrogiem kary śmierci, wojny, każdego zabójstwa, popełnionego nietylko na człowieku, lecz i na zwierzęciu.
Co do małżeństwa, wyrobił sobie też własną teoryę, a mianowicie: że rozmnażanie ludzi jest tylko spełnianiem niższej funkcyi człowieka, wyższą zaś jest służenie już istniejącym żywym istotom.
Istnienie fagocytów we krwi uważał za potwierdzenie tej myśli. Ludzie nieżonaci, według niego, są takiemiż fagocytami, których zadaniem jest niesienie pomocy słabym, chorym częściom organizmu. I takiem życiem żył od chwili, w której to postanowił, chociaż dawniej, jako młody człowiek, żył inaczej. Uważał siebie i Maryę Pawłownę za fagocytów świata[2]. Miłość jego dla Masłowej nie sprzeciwiała się tej teoryi, kochał bowiem platonicznie. Uważał, że miłość taka nie przeszkadza ochronnej fagocytowej działalności, przeciwnie, ożywia i podnosi ją.
I nietylko sprawy duchowe rozwiązywał po swojemu.
Z większością kwestyj praktycznych postępował tak samo. Urobił sobie teorye dla wszyskich spraw praktycznych: miał prawidła hygieniczne dotyczące godzin pracy, odpoczynku, według pewnego porządku odżywiał się, ubierał, palił w piecu, oświetlał pokój i t. d.
Jednocześnie w stosunku z ludźmi był Simonson nadzwyczajnie skromnym i nieśmiałym. Tylko, jeżeli raz co postanowił, nie cofnął się nigdy.
I wywarł ten człowiek stanowczy wpływ na Kasię tem, że ją pokochał. Instynkt kobiety wtajemniczył ją wkrótce w siłę tego uczucia. Świadomość zaś miłości, którą obudziła w sercu tak niezwykłego człowieka, podnosiła Kasię w jej własnych oczach. Przez wspaniałomyślność i przez pamięć tego, co było niegdyś, Niechludow zaproponował jej małżeństwo. Simonson zaś kochał ją taką, jaką była teraz, i kochał poprostu dlatego, że kochał. A w dodatku czuła Kasia, że w oczach Simonsona była kobietą niezwykłą, różną niż wszystkie inne, posiadającą wysokie moralne zalety i cnoty. Jakie cnoty on w niej widział, nie zdawała sobie Kasia z tego sprawy. Ale w każdym razie, aby go nie oszukiwać, chciała posiąść wszystkie, w jej pojęciu, wysokie cnoty. A to pragnienie, ta dążność, czyniły ją coraz lepszą i doskonalszą.
Zaczęło się to jeszcze w więzieniu. Już wtedy, podczas chwil na odwiedziny politycznych więźniów przeznaczonych, zauważyła Kasia, że z pod wypukłego czoła i zwichrzonych brwi uporczywie patrzyły na nią rozumne, poczciwe, ciemno-szafirowe oczy tego człowieka. Nie uszło jej uwagi, że był to człowiek niezwykły, że nie tak jak drudzy na nią spoglądał i dostrzegała też mimowoli to dziwne połączenie w jednej twarzy wyrazu surowości, jakie czyniły sterczące włosy i najeżone brwi, z jakąś dziecinną dobrocią i niewinnością, zawartą w jasnem spojrzeniu. Zobaczyła go znów w Tomsku, kiedy ją przeprowadzano do politycznych. Słowa jednego do siebie nie rzekli, ale w spojrzeniu ich było wyznanie tego, co dla obojga było tak ważnem. Nigdy nie prowadzili z sobą poufnych rozmów, lecz czuła Kasia, że kiedy on mówił w jej obecności, to zwracał się do niej i mówił dla niej, wyszukując wyrażeń jak najzrozumialszych.
Najwięcej zaś zbliżyli się od owej chwili, kiedy i on poszedł pieszo ze zwyczajnymi przestępcami.




V.

W czasie pochodu od Niżnego do Permu widział Niechludow Kasię tylko dwa razy. Raz w Niżnim, zanim posadzono aresztantów do barży, zaciągniętej siecią, drugi raz w więziennej kancelaryi, w Permie. Za pierwszym i za drugim razem wydała mu się skrytą i nieżyczliwą. Na pytania, czy jej dobrze, czy nie potrzebuje czego, odpowiadała wymijająco, niespokojnie, z tem dawnem, jak mu się zdawało, uczuciem nieprzychylnem, wyrzutów pełnem. Ten ponury nastrój, jaki wyrobił się w Kasi wskutek ustawicznych napaści mężczyzn, był dla Niechludowa bolesnym. Lękał się też, aby ciężkie, demoralizujące warunki, w których się znajdowała Kasia podczas przejazdu, nie rozbudziły w niej wewnętrznej rozterki, rozpaczy, tego stanu duszy, podczas którego oburzała się na niego, zaczynała palić tytoń, pić wódkę, szukając w tom zapomnienia. W niczem nie mógł jej pomódz, gdyż podczas pierwszej połowy podróży nie miał sposobu widzieć się z nią ani razu. Dopiero po przeprowadzeniu Kasi do politycznych, przekonał się Niechludow, że jego obawy były płonne. Co więcej, za każdem widzeniem się z nią sprawdzał coraz wyraźniej krystalizującą się w niej wewnętrzną przemianę duchową, której tak bardzo pragnął. Przy pierwszem widzeniu się w Tomsku ujrzał ją taką, jaką była przed wyjazdem. Nie zasępiła się, nie strwożyła, dziękując mu za wszystko, co dla niej zrobił, a zwłaszcza za to, że ją zbliżył z ludźmi, z którymi teraz żyła.
Po dwóch miesiącach etapowego życia odbiła się ta wewnętrzna przemiana i w jej powierzchowności. Kasia schudła, opaliła się, jakby postarzała. Około ust i na skroniach ukazały się zmarszczki, nie układała już włosów na czole, ale podwiązywała głowę chustką. Dawnej kokieteryi nie było ani w ubraniu, ani w uczesaniu, ani w ułożeniu. I ta dokonana i dalej wciąż postępująca przemiana napełniała radością serce Niechludowa. Czuł dla niej coś, czego nie doznawał dawniej. Uczucie to nie miało nic wspólnego z pierwszem poetycznem uniesieniem, a tembardziej z tą zmysłową miłością, którą ją pokochał później; nie miało ono też nic wspólnego z uczuciem spełnionego obowiązku, z tą decyzyą, skoro po odbytym sądzie postanowił ją poślubić. Było to poprostu uczucie litości, to samo dobre uczucie, jakie ozwało się po raz pierwszy w jego sercu, skoro ją zobaczył w więzieniu. Objawiło mu się ono z nową siłą po powrocie Kasi do więzienia ze szpitala, gdzie miały mieć miejsce owe stosunki z felczerem. Okazało się później, jak posądzenia te były niesłuszne. Uczucie było to samo, z tą różnicą, że wtedy było chwilowem, teraz zaś stałem. O czemkolwiek myślał, cokolwiek robił, ogólny nastrój jego duszy wyrażał się w tem właśnie uczuciu litości i tkliwości. I ogarniało ono nie tylko Kasię, ale wszystkich ludzi.
Zdawało się, że uczucie to otworzyło w duszy Niechludowa nowe zdroje miłości, której nie było w niej przedtem, i że ta miłość rozlewała się, jak woda kryniczna, na wszystkich ludzi, jakich spotykał obecnie.
Podczas całej podróży był Niechludow w tym podniosłym nastroju. Zrobił się uważnym, współczującym dla wszystkich, dla jamszczyka, dla żołnierza konwojowego, dla naczelnika więzienia i dla gubernatora, z którym miał do czynienia.
Wtedy to, po odkomenderowaniu Masłowej do politycznych więźniów, poznał się z nimi i Niechludow; najpierw w Ekaterynburgu, gdzie mieszkali wszyscy w jednej wspólnej izbie; następnie w drodze poznał tych pięciu mężczyzn i cztery kobiety, do których przyłączono Masłową.
Po bliższej z nimi znajomości przekonał się Niechludow, że nie byli to ani wielcy zbrodniarze, za jakich uważało ich wielu, ani też nadzwyczajni bohaterowie, za jakich uchodzili wśród swej partyi. Byli to zwyczajni ludzie, między którymi, jak wszędzie, znajdowali się dobrzy, źli i mierni. Byli między niemi tacy, którymi kierowały egoizm i ambicya; większość ulegała uczuciu dobrze znanemu Niechludowowi w czasie wojny, t. j. żądzy poznania niebezpieczeństwa. Boć niepewność życia, oczekiwanie walki, rozkosz wystawiania piersi na niebezpieczeństwa, toć uczucie godne każdej dzielnej młodzieńczej duszy.
Poznawszy ich bliżej, przekonał się Niechludow, że ludzie to byli, jak i wszyscy inni, z tą różnicą, że jeżeli który przerósł przeciętny poziom zwykłych zjadaczy chleba, przerósł go o wiele, jeżeli zaś nie dorósł do przeciętnego poziomu, był też o wiele od ogółu mierniejszym. Były to często jednostki kłamliwe, pozujące, zarozumiałe i aroganckie, tak, że dla wielu swych nowych znajomych był Niechludow obojętnym, kilku zaś szczerze pokochał.
Przywiązał się szczególnie do niejakiego Krylcewa, młodego suchotnika, który z partyą Kasi szedł do katorgi. Poznali się w Ekaterynburgu, potem widział go Niechludow kilka razy i rozmawiał z nim. Kiedyś, w lecie, na etapie, po dwudniowej wędrówce w czasie odpoczynku spędził z nim prawie cały dzień.
Rozgadawszy się, opowiedział mu Krylcew swoją historyę. Krótka to była ta historya. Ojciec Krylcewa, bogaty obywatel z guberni południowych, odumarł go dzieckiem jeszcze. Był jedynakiem i wychowywała go matka. Uczył się dobrze i w gimnazyum, i uniwersytecie, który ukończył z odznaczeniem ze stopniem kandydata wydziału matematycznego. Proponowano mu, aby pozostał przy uniwersytecie i wyjechał za granicę na koszt rządu. Ale nie mógł się na to zdecydować. Poznał młodą dziewczynę, którą pokochał. Marzył o żeniaczce i o pracy na roli. Pragnął wszystkiego, a na nic się jakoś nie decydował. W tym czasie zażądali od niego uniwersyteccy koledzy pieniędzy na sprawę społeczną. Wiedział, co to była za sprawa, lecz wtedy nie interesował się tem zupełnie. Pieniądze dał przez poczucie koleżeństwa i nie chcąc uchodzić za tchórza. Ci, co wzięli pieniądze, byli aresztowani. Znaleziono kartkę, z której się dowiedziano, że pieniędzy dostarczył Krylcew. Aresztowano i jego. Poprowadzono go najprzód do cyrkułu, potem do więzienia.
Gdy go wypuszczono, jeździł do Petersburga, do Kijowa, zagranicę i do Odessy. Zdradził go człowiek, któremu zaufał bezgranicznie. Aresztowali go, osądzili, w więzieniu trzymali dwa lata i skazali na karę śmierci, ale tę karę zamieniono na dożywotnią katorgę.
W więzieniu zachorował na suchoty i teraz, w obecnych warunkach, pozostało mu ledwo kilka miesięcy życia. Doskonale wiedział o tem.




VI.

Tego samego dnia, kiedy przy wyjściu z etapu konwojowy oficer miał z powodu dziecka zajście z aresztantami, nocował Niechludow w zajeździe. Późno się obudził, pisał długo listy do miasta gubernialnego, tak, że z zajazdu wyjechał później, niż zwykle. Partyi nie dopędził, lecz już o zmroku zajechał do wsi, gdzie był półetap.
Osuszywszy się w zajeździe, utrzymywanym przez niemłodą, otyłą kobietę, z niezwykle tłustą, białą szyją, napił się Niechludow herbaty, w czystej izbie, zawieszonej niezmierną ilością ikonów i obrazów, i pośpieszył na dziedziniec etapowy do oficera, aby wyjednać sobie pozwolenia widzenia się z Kasią.
Na sześciu poprzednich etapach, chociaż się oficerowie zmieniali, nie dopuszczano Niechludowa do pomieszczenia etapowego tak, że już Kasi nie widział od tygodnia. Spodziewano się przyjazdu wysokiej więziennej figury i podwojono surowość. Teraz urzędnik już przyjechał, do etapów nie zajrzał i Niechludow miał nadzieję, że świeży konwojowy oficer pozwoli mu zobaczyć Kasię.
Gospodyni zaproponowała mu bryczkę, aby pojechał do etapu, na drugi koniec wsi. Ale Niechludow wołał iść piechotą.
Młody chłopak, robotnik, barczysty, zuch, w ogromnych, świeżo pachnącym dziegciem wysmarowanych butach, zgodził się go przeprowadzić.
Gęsta mgła okryła ziemię i było tak ciemno, że jak tylko chłopak wyprzedził go o parę kroków, w miejscach, gdzie nie było świateł w oknach, Niechludow nic nie widział. Słyszał tylko plusk butów po lepkiem i gęstem błocie. Tak przeszli plac cerkiewny, długą ulicę z jasno oświetlonemi oknami i wyszli na drugi koniec wsi, gdzie panowała ciemnica absolutna.
Wkrótce na tle tej ciemnicy ujrzał Niechludow majaczejące we mgle światła etapowych latarni. Z każdą chwilą stawały się owe czerwone plamy większe i wyraźniejsze. Ukazały się słupy ogrodzenia, czarna, poruszająca się postać żołnierza na warcie, w pasy pomalowany słup i budka. Żołnierz zawołał zwykle: „kto idzie?” a dowiedziawszy się, że nie swoi, był tak surowym, że nawet nie pozwolił zaczekać przy ogrodzeniu. Przewodnik Niechludowa nie uląkł się surowości żołnierza.
— Cóżeś ty, bratku, taki gniewliwy — odezwał się chłopak. — Idź, zawołaj starszego, a my zaczekamy.
Żołnierz nie odpowiedział nic, tylko krzyknął coś przy furtce i stanął, przyglądając się uporczywie chłopakowi, który kijem oczyszczał z lepkiego błota buty Niechludowa.
Za słupami ogrodzenia słychać było gwar męzkich i kobiecych głosów. Po kilku minutach zgrzytnęło żelazo, furtka się otworzyła i w ciemności, przy świetle latarni, ukazał się starszy, w narzuconym na ramiona szynelu.
— Czego potrzeba? — zapytał.
Niechludow oddał mu kartkę, w której prosił o przyjęcie go w sprawie osobistej. Starszego prosił, aby doręczył kartkę oficerowi.
Starszy nie był tak surowym, jak żołnierz na warcie, ale za to ciekawszym. Chciał się koniecznie dowiedzieć, dlaczego Niechludow potrzebuje widzieć oficera. Czuł łapówkę i nie chciał jej stracić. Niechludow odrzekł, że to osobista sprawa, że podziękuje i prosił o zaniesienie kartki. Starszy wziął ją, głową kiwnął i poszedł. Po kilku minutach furtka znów zgrzytnęła. Zaczęły wychodzić kobiety z koszykami, kobiałkami, dzbankami i workami. Rozmawiały głośno w miejscowem sybirskiem narzeczu. Przeszły próg furtki. Wszystkie ubrane były nie po wiejsku, ale po miejsku: w paltach i futerkach, spódnice miały wysoko zakasane, głowy podwiązane chustkami.
Ciekawie oglądały Niechludowa i jego przewodnika, na których padało światło latarni. Jedna, uradowana widocznie przybyciem barczystego chłopa, powitała go sybirskim komplementem:
— A ty, dyable, co tu robisz?
— Przyprowadziłem przyjezdnego — odpowiedział chłopak. — A ty coś nosiła?
— Mleczywo, jutro kazali wrócić.
— A nocować nie kazali?
— A, żeby cię jasny piorun trzasnął — zawołała, śmiejąc się kobieta. — Chodź z nami na wieś, przeprowadź nas, nie pożałujesz.
Przewodnik powiedział jej znów coś takiego, co pobudziło do śmiechu nietylko kobiety, ale i żołnierza na warcie, i zwrócił się do Niechludowa.
— Cóż, może traficie napowrót sami? Nie zabłądzicie?
— Znajdę, znajdę. — Gdy dojdziecie do cerkwi, za dwupiętrowym domem to drugi dom na prawo. A tu macie kijek — rzekł, podając Niechludowowi ogromny, dłuższy od człowieka kij, z którym przyszedł.
Zakłapały olbrzymie buty i chłopak znikł w ciemności razem z kobietami.
Głos jego, przerywany glosami kobiet, dolatywał jeszcze przez mgłę, gdy znów zaskrzypiały wrota i ukazał się starszy, wołając Niechludowa do oficera.




VII.

Półetap urządzony był tak, jak wszystkie etapy i półetapy syberyjskie, w dziedzińcu, ogrodzonym zaostrzonemi, drewnianemi żerdziami. Domów mieszkalnych, parterowych było trzy. W jednym, największym, pomieszczono aresztantów, w drugim konwojową komendę, w trzecim zaś oficera i kancelaryę. W oknach wszystkich trzech domów, jak zwykle, paliły się światła, łudząc pozorem, że wewnątrz jest ciepło, wygodnie, przytulnie i dobrze.
Przed gankiem paliły się latarnie i wzdłuż ścian pięć zapalonych latarni oświetlało dziedziniec. Po kładce przeprowadził podoficer Niechludowa do najmniejszego domku Po trzech schodach wszedł na ganek i wprowadził go do przedpokoju, oświetlonego lampką i napełnionego kopciem i czadem. Przy piecu stał żołnierz w grubej koszuli, halsztuku, czarnych spodniach, w jednym bucie z żółtą cholewą.
Pochylony nad samowarem, rozdmuchiwał w nim węgle drugim butem.
Gdy zobaczył Niechludowa, zostawił samowar, zdjął z gwoździa na ścianie szynel i poszedł do pokoju.
— Przyszedł, wielmożny panie.
— Więc proś go — rzekł jakiś głos gniewliwy.
— Wejdźcie — powiedział żołnierz i wrócił do samowaru.
W drugim pokoju paliła się wisząca lampa. Na stole stały jeszcze resztki obiadu i dwie butelki. Przy stole siedział oficer, w obcisłej kurtce austryackiej, przylegającej do pleców i szerokich piersi. Twarz miał czerwoną i długie, jasne wąsy.
W ciepłym pokoju unosiły się kłęby dymu i czuć było mocne, lichego gatunku perfumy. Oficer, zobaczywszy wchodzącego Niechludowa, uniósł się z krzesła i obrzucił go drwiącem, podejrzliwem spojrzeniem.
— Czego pan sobie życzy? — i nie czekając odpowiedzi, wrzasnął: — Bernawo, samowar! Cóż, kiedy będzie?
— Zaraz.
— Dam ja ci zaraz, popamiętasz! — zawołał oficer z pałającemi oczyma.
— Niosę już — krzyknął żołnierz i wszedł z samowarem.
Niechludow zaczekał, póki żołnierz nie postawił samowaru, a oficer wodził za nim swemi małemi, złośliwemi oczami, jakby szukając miejsca, gdzieby uderzyć.
Kiedy samowar był postawiony, oficer zaparzył herbatę, następnie z czworograniastego kuferka wyjął butelkę koniaku i suche angielskie biszkopty.
— Czem mogę panu służyć?
— Pragnę zobaczyć się z jedną aresztantką — powiedział, nie siadając Niechludow.
— Polityczna? Prawo nie dozwala — odparł oficer.
— Kobieta ta nie jest polityczną, przestępczynią.
— Bądź pan łaskaw usiąść — zapraszał oficer.
Niechludow usiadł.
— Ale wyższa władza na skutek mojej prośby pozwoliła jej iść z politycznymi.
— A wiem już — przerwał oficer. — Ta nizka, brunetka. Cóż. Można. Pali pan? — podsunął pudełko z papierosami i nalał ostrożnie dwie szklanki herbaty i jedną podał Niechludowowi.
— Proszę pana.
— Dziękuję. Chciałbym się zobaczyć.
— Noc długa. Zdążysz pan, każę ją przyprowadzić.
— A czy nie mógłbym ja sam pójść do izby?
— Do politycznych? Prawo nie pozwala.
— Mnie już kilka razy wpuszczali. Jeżeli się obawiają, abym im czego nie dał, mogę to przecież uczynić przez nią.
— Co to, to nie, Ja zrewiduję — rzekł oficer i zaśmiał się jakimś przykrym śmiechem.
— To zrewidujcie mnie.
— Nie, bez tego się obejdzie — powiedział oficer, przysuwając do szklanki Niechludowa otwartą butelkę. — Pozwoli pan? Nie. Jak się panu podoba. Żyjesz tu w tej Syberyi i cieszy cię widok wykształconego człowieka. Nasza służba nie wesoła, wiadomo panu. A jeżeli człowiek przyzwyczajony do czego innego, to bywa ciężko. Mówią o nas ogólnie, te konwojowy oficer musi być człowiekiem ordynarnym, niewykształconym, a nie pomyślą, te ten człowiek może do czego innego był stworzonym.
W Niechludowie budziły odrazę czerwona twarz oficera, jego pierścień, perfumy, a zwłaszcza niemiły śmiech. Lecz teraz, jak podczas całej podróży, był w tem poważnem, współczującem usposobieniu, które nie pozwalało mu lekkomyślnie i pogardliwie sądzić człowieka. Uważał, że z każdym musi rozmawiać się szczerze, tak przynajmniej pojmował obecnie swój stosunek dla drugich. Oficera wysłuchał, zrozumiał nastrój jego duszy i poważnie rzekł:
— W waszem położeniu, panie oficerze, można znaleźć pociechę, łagodząc ludzkie cierpienia.
— Jakież to są te ich cierpienia? Wszak to już naród taki.
— Alboż to szczególny naród? Taki, jak wszyscy. Są wśród nich i niewinni.
— Ma się rozumieć, bywa różnie, ma się rozumieć. Litujesz się. Drudzy nie pofolgują w niczem; ja, jak mogę, staram się im ulżyć. Sam wolę cierpieć, byle ich obronić. Drudzy za byle co przepisami karzą, ja się lituję. Pozwoli pan? Bardzo proszę — i nalał Niechludowowi drugą szklankę herbaty. — A czem ona jest, ta kobieta, którą pan pragniesz widzieć? — zapytał.
— Jest to nieszczęśliwa. Niesprawiedliwie oskarżyli ją o otrucie, a to bardzo dobra kobieta — powiedział Niechludow.
Oficer pokiwał głową.
— Bywa i to. W Kazaniu, powiem panu, była jedna, nazywała się Emma, pochodzenia węgierskiego, a oczy, prawdziwie perskie — mówił dalej, i nie mógł nie uśmiechnąć się na to wspomnienie. — Szyk miała taki, te choć hrabina...
Niechludow przerwał mowę oficera i wrócił do pierwotnego tematu.
— A ja sądzę, że pan możesz polepszyć położenie takich ludzi, dopóki oni znajdują się pod pańską władzą. I nie wątpię, że tak postępując, znalazłbyś pan nieskończenie wiele zadawalnia — mówił Niechludow i starał się wymawiać jak najwyraźniej, tak, jak się mówi do cudzoziemców i małych dzieci.
Oficer patrzył na Niechludowa błyszczącemi oczami, czekając z wyraźną niecierpliwością, kiedy skończy, aby wrócić do Węgierki z perskiemi oczami; widocznie stanęła mu żywo w pamięci i pochłonęła całą jego uwagę.
— Rzeczywiście, tak być może. Ja ich żałuję. Ale chciałem panu o tej Emmie opowiedzieć, co ona zrobiła.
— To mnie nie zajmuje — przerwał Niechludow. — Szczerze panu powiem. Dawniej i ja byłem inny. Dziś nienawidzę takiego stosunku do kobiet.
Oficer spojrzał z przerażeniem na Niechludowa.
— Czy nie pozwoli pan jeszcze herbaty?
— Nie — dziękuję.
— Bernow — zawołał oficer — zaprowadź pana do Pokatowa, powiedz, niech wpuszczą do izby politycznych. Może się tam zostać do sprawdzenia.




VIII.

W towarzystwie ordynansa wyszedł Niechludow znów na dziedziniec, skąpo oświetlony czerwono palącemi się latarniami.
— Dokąd? — zapytał towarzysza Niechludowa, konwojowy, którego spotkali.
— Do osobnej, numer 5-ty.
— Nie przejdziesz tędy, zamknięte. Trzeba iść przez ganek.
— A dlaczegóż zamknięte?
— Zamknął starszy, sam poszedł na wieś.
— No, to chodźmy tędy. — Żołnierz poprowadził Niechludowa na drugi ganek i przeszedł po deskach do drugiego wejścia. Na dziedzińcu już słychać było gwar głosów i ten hałas wewnątrz, podobny do ruchu pszczół w ulu. Gdy się Niechludow zbliżył i skoro otworzono drzwi, hałas się wzmógł i krzyczące, wymyślające, śmiejące się głosy zlały się w jeden dźwięk. Słychać było przelewający się brzęk łańcuchów i Niechludowa zaleciał ów znajomy, ciężki etapowy zaduch.
Oba te wrażenia: szmer głosów, brzęk łańcuchów z jednej strony, z drugiej ten straszny zaduch, w duszy Niechludowa zlewały się zawsze w jedno uczucie moralnych mdłości, przechodzących w mdłości fizyczne. Oba wrażenia zlewały się, potęgując się wzajemnie.
W sieni etapu stał olbrzymi, cuchnący kubeł, tak zwana „Parasza.“ Sień prowadziła na korytarz, z którego były wejścia do celi więziennych. Pierwsza izba była dla familijnych, druga dla nieżonatych. W końcu korytarza znajdowały się dwie małe izby, przeznaczone dla politycznych.
W etapie, zbudowanym dla 150 osób, a mieszczącym 450, było tak ciasno, że aresztanci, nie mając miejsca, przepełniali korytarze. Jedni siedzieli lub leżeli na podłodze, drudzy chodzili tam i napowrót z pustemi lub wrzątkiem napełnionemi imbrykami. Był tam i Taras. Zobaczył Niechludowa, dopędził go i pozdrowił uprzejmie. Poczciwa jego twarz była zeszpecona sińcami na nosie i pod oczami.
— Co ci się przytrafiło? — zapytał go Niechludow.
— Taka wydarzyła się sprawa — odrzekł Taras, uśmiechając się.
— Wciąż się biją — tłómaczył pogardliwie konwojowy.
— O babę — dorzucił, idący za nimi aresztant. — Ze ślepym Teodorem pobili się.
— A jak tam Teodozya? — zapytał Niechludow.
— Zdrowa — wrzątek jej oto niosę — powiedział Taras i poszedł do izby familijnej.
Niechludow zajrzał do drzwi.
W izbie pełno było mężczyzn i kobiet; leżeli na narach i pod narami. W powietrzu, nasyconem parą schnącego, mokrego ubrania, rozlegał się nieustający krzyk kobiecych głosów.
Następne drzwi prowadziły do izby nieżonatych. Było tam jeszcze więcej ludzi. Hałaśliwy tłum aresztantów w mokrych ubraniach tłoczył się we drzwiach i u wejścia na korytarz. Dzielili się czemś lub obradowali. Konwojowy tłumaczył Niechludowowi, że to starosta wypłacał majdańszczykowi pieniądze pobrane naprzód, lub przegrane w loteryjne bilety, porobione z kart. Na widok podoficera i obcego przybysza, ci, co bliżej stali, umilkli i obrzucili przechodzących podejrzliwem spojrzeniem. Wśród dzielących zauważył Niechludow znajomego katorżnika Fedorowa i wstrętnego, ospowatego brodiagę bez nosa, o którym wiedziano, że podczas ucieczki do tajgi zabił towarzysza i żywił się jego mięsem. Brodiaga stał na korytarzu, w mokrym chałacie, narzuconym na ramiona, i wyzywająco patrzył na Niechludowa, nie usuwając mu się z drogi. Niechludow go ominął.
Widok taki nie był nowym dla niego. Nieraz już w ciągu tych trzech miesięcy widział tych samych 400 przestępców, widział ich w różnych położeniach: i wieczorami w upalnej porze roku, i wśród obłoków kurzu, jakie tworzyły wlekące się za nogami łańcuchy kajdan. Widywał ich w drodze, i na odwachach, i w ciepłe dnie na etapowych dziedzińcach, gdzie odbywały się nieraz wstrętne sceny. A jednak za każdym razem, gdy do nich wchodził i czuł, jak teraz, ich wzrok na siebie zwrócony, dręczyło go ciężkie poczucie wstydu i świadomość swojej względem nich winy. A cierpiał tembardziej, że do tego wstydu i poczucia winy przyłączały się nieprzezwyciężona obawa i odraza.
Wiedział, że w położeniu, w którem postawiono tych ludzi, oni innymi być nie mogą, a pomimo tego nie był w stanie pokonać wstrętu, jakim go przejmowali.
— Ot takim pokurczom to dobrze na święcie — krzyknął ktoś w chwili, gdy Niechludow podchodził do drzwi gdzie była izba dla „politycznych.” Słowa te wyrzucał z gardła jakiś pijacki ochrypły głos, a towarzyszyło im grubiańskie, przekleństwo.
Rozległ się śmiech, złośliwy, szyderczy — i jeszcze potok cały wykrzykników plugawych.




IX.

Podoficer, towarzyszący Niechludowowi, powiedział mu, gdy minęli izbę nieżonatych, że go tu zostawi, a wróci przed sprawdzeniem, i oddalił się. Ledwo wyszedł, zbliżył się do Niechludowa jakiś z aresztantów. Szedł prędko i podtrzymywał swe kajdany. Stanął tak blizko, że Niechludow poczuł ciężki, kwaśny odór jego oddechu. Aresztant mówił tajemniczym szeptem:
— Ratuj, panie. Chłopaka zupełnie odurzyli. Na przyjęciu dziś już się nazwał Karmanowym. Ratuj, panie, my nie możemy, zabiją — mówił aresztant, oglądając się niespokojnie i szybko się oddalił.
A sprawa była taka: Katorżny Karmanow namówił podobnego do niego z powierzchowności chłopaka, skazanego na osiedlenie, aby się z nim zamienił, to jest, aby on, Karmanow, poszedł na osiedlenie, a chłopak na jego miejsce w katorgę.
Niechludow już wiedział o tej sprawie, bo mu o niej mówił przed tygodniem ten sam aresztant. Kiwnął głową na znak, że zrozumiał i że zrobi, co będzie mógł. Nie oglądając się, poszedł dalej.
Tego aresztanta poznał Niechludow w Ekaterynburgu; wtedy prosił, aby za wstawieniem się Niechludowa pozwolono żonie iść za nim. Postępek aresztanta zdziwił go. Był to człowiek lat 30, wzrostu średniego, o najpospolitszej twarzy. Szedł do ciężkich robót za usiłowanie kradzieży i zabójstwa. Nazywał się Makar Dziewkin. Dziwną bardzo była jego zbrodnia. Popełnił ją, jak sam opowiedział Niechludowowi, nie on, ale jego „nieczysty”. Do ojca Makarego zajechał podróżny i za 2 ruble najął bryczkę do wsi, odległej o 40 wiorst. Makaremu zaraz kazał ojciec odwieźć podróżnego. Makary zaprzągł konie, ubrał się i zaczął pić herbatę z podróżnym. Podróżny opowiedział przy herbacie, że jedzie na swój ślub i że wiezie z sobą 500 rubli, uzbieranych w Moskwie. Posłyszawszy to, wyszedł Makary na dziedziniec i włożył siekierę do sanek, pod słomę. — I sam nie wiem, po co zabierałem siekierę — opowiadał. — Bierz — mówi, do mnie — siekierę. — Ja i wziąłem. Siedli my i pojechali. Jedziemy — nic. O siekierze zapomniałem. Dojeżdżamy już do wsi. Zostało jakich 6 wiorst. Z bocznej drogi na gościniec szedł trakt główny pod górę. Zsiadłem, idę za saniami. A on mi szepce: — Cóż się namyślasz? Wjedziesz na górę, na gościńcu ludzie, a tam i wieś. Robić, to zaraz. Czekać niema na co. — Nachyliłem się, niby to słomę poprawiam, a siekiera jakby sama wskoczyła mi do ręki. Obejrzał się podróżny. — Co ty — mówi. — Zamachnąłem się, chciałem uderzyć. A on, człowiek chwacki, wyskoczył z sanek, złapał mnie za rękę. — Co, ty — mówi — złodzieju, robisz? Rzucił mnie na śnieg. Ja się nie szamotałem, poddałem się. Skrępował mi ręce i wrzucił do sanek. Zawiózł prosto do urzędu. Posadzili mnie do zamku. Sądzili. Ludzie wydali sąd przychylny, że dobry człowiek, że złego nic nie zauważyli. Gospodarze, u których mieszkał, też się życzliwie odzywali o nim. — Ale abłakata (adwokata) nie było za co nająć — mówił Makary — i dlatego skazali na cztery lata.
I teraz oto ten sam człowiek, aby ocalić rodaka, wiedząc, że naraża swe życie, wydaje Niechludowowi aresztancką tajemnicę; gdyby się tylko o tem dowiedzieli, bezwątpieniaby go udusili.




X.

Pomieszczenie politycznych składało się z dwóch izdebek z drzwiami, prowadzącemi na odgrodzoną część korytarza. W tej odgrodzonej części korytarza spostrzegł Niechludow Simonsona. Miał na sobie gumową marynarkę i trzymał w ręku sosnowe polano. Siedział przykucnięty przed płachtą rozwieszoną przed palącem się ogniskiem w piecu. Dostrzegł Niechludowa, ale nie wstał, tylko zwrócił ku niemu oczy i podał mu rękę.
— Cieszę się, żeś pan przyszedł — rzekł. — Muszę się z panem rozmówić — i znacząco spojrzał Niechludowowi prosto w oczy.
— O czem? — spytał Niechludow.
— Później. Teraz jestem zajęty.
I nachylił się nad piecem, w którym palił według własnej swej teoryi, mającej zapobiegać najmniejszej nawet utracie cieplika.
Niechludow miał już wejść do pierwszych drzwi, gdy z drugich wyszła pochylona Kasia z miotłą w ręku, którą zgarniała w stronę pieca stos śmieci i kurzu. Ubrana była w biały kaftanik i pończochy. Spódnicę za pas miała założoną, a biała chustka na głowie, nasunięta aż na brwi, chroniła ją od kurzu. Wyprostowała się, zobaczywszy Niechludowa, położyła miotłę i ręce wytarła o spódnicę. Ożywiona, z rumieńcem na twarzy, stanęła przed nim.
— Zamiatasz izbę? — rzekł, podając jej rękę.
— Dawne moje zajęcie — powiedziała i uśmiechnęła się. — A brud tu taki, że trudno sobie wyobrazić. Oj, mieliśmy też robotę z tym porządkiem, ręce ustały!
— Cóż, pled już wysechł? — zapytała, zwracając się do Simonsona.
— Prawie — odparł Simonson, patrząc na Kasię jakimś dziwnym wzrokiem, który zastanowił Niechludowa.
— Wrócę po pled i przyniosę nasze szuby — rzekła Kasia. — A nasi wszyscy są tutaj — mówiła do Niechludowa, pokazując mu pierwsze drzwi. Sama zaś poszła do dalszej izby.
Niechludow otworzył drzwi i wszedł do niewielkiej izdebki, słabo oświetlonej małą blaszaną lampką, nizko postawioną na narach.
W izbie było zimno, czuć w niej było świeżo umieciony kurz, wilgoć i tytoń. Blaszana lampka rzucała jasne światło na tych, co byli bliżej, ale nary nikły w pomroce i drżące cienie przesuwały się po ścianach.
W niewielkiej izbie zebrali się wszyscy, oprócz dwóch mężczyzn, zarządzających gospodarstwem. Ci poszli po gorącą wodę i prowizyę.
Niechludow dojrzał dawną swoją znajomą, Wierę Efremowną, z jej wielkiemi, wystraszonemi oczyma i nabrzmiałą żyłą na czole. Wychudła i zżółkła jeszcze więcej. Ubrana była w szary kaftan, a włosy miała krótko ostrzyżone. Przed nią na rozłożonej gazecie leżał tytoń i gilzy. Zajęta była robieniem papierosów.
Była tu także jedna z najsympatyczniejszych dla Niechludowa polityczna wygnanka, Emilia Rancewa. Zarządzała gospodarstwem kobiecem i umiała nadać temu zajęciu wdzięk starania i uprzejmości. Siedziała przy lampie z zakasanemi rękawami nad pięknemi, opalonemi rękoma i zgrabnie przecierała i ustawiała szklanki i kubki na ręczniku, rozesłanym na narach. Rancewa była to młoda, dość przystojna kobieta z wyrazem rozumu i słodyczy w twarzy, a twarz ta posiadała dar szczególny. Gdy się uśmiechała, cała jej twarz, opromieniona uśmiechem, odrazu robiła się ładną, ożywioną, czarującą. Takim uśmiechem spotkała teraz Niechludowa.
— A myśmy myśleli, żeś pan już pojechał do Rosyi — powiedziała.
W ciemnym dalszym kącie izby siedziała Marya Pawłowna. Zajęta była małą jasnowłosą dziewczynką, szczebioczącą bez przerwy dźwięcznym, dziecinnym głosikiem.
— Jakto dobrze, żeś pan przyszedł. Czyś pan widział Kasię? — zapytała Niechludowa. — A ot jakiego gościa my tu mamy — i wskazała ręką na dziecko.
Był też i Anatol Krylcew. Wychudły i blady, podwinąwszy pod siebie nogi, obute w wojłokowe walonki, siedział zgarbiony i drżący, wtuliwszy się w kąt izby. Ręce chował w rękawy półkożuszka i zgorączkowanemi, pałającemi oczyma patrzył na Niechludowa. Niechludow chciał iść do niego, ale po prawej stronie drzwi siedział, przerzucając coś w worku i rozmawiając z ładną uśmiechniętą Grancową, kędzierzawy, rudawy mężczyzna w okularach i gumowej marynarce. Nazywał się Nowodworow; Niechludow pośpieszył przywitać go. Pilno mu było to uczynić, bo w całej tej politycznej partyi on jeden był mu niesympatycznym. Nowodworow przez okulary błysnął na Niechludowa niebieskiemi swemi oczyma i zasępiwszy się, podał mu rękę.
— Cóż, czy przyjemna podróż? — zapytał z widoczną ironią.
— Tak, jest wiele rzeczy zajmujących — odparł Niechludow, udając, że nie rozumie ironii i bierze pytanie za prostą uprzejmość. Zbliżył się do Krylcewa.
Niechludow udał obojętność, lecz w głębi duszy zachowanie się Nowodworowa było dla niego przykrem. Te słowa przekorne, ta widoczna chęć zrobienia niemi przykrości, zatruły błogi nastrój jego duszy. Opanował go smutek i przygnębienie.
— Cóż, jak tam zdrowie? — powiedział, ściskając zimną, drżącą rękę Krylcewa.
— Tak sobie, nie mogę się rozgrzać, bardzo przemokłem — mówił Krylcow, chowając prędko rękę w rękaw półkożuszka. — A tu psie zimno. Okna powybijane — rzekł, ukazując brakujące szyby po za kratami. — Czemuś pan tak długo nie przychodził?
— Nie wpuszczali. Ostrzy naczelnicy. Dzisiaj dopiero udobruchał się oficer.
— Rzeczywiście, udobruchał się — powiedział Krylcew. — Zapytaj pan Mani, co wyprawiał rano.
Marya Pawłowna, nie wstając z miejsca, opowiedziała ranną scenę z dziewczynką przy wyjściu z etapu.
— Uważam, że powinniśmy temu zbiorowo zaprotestować — odezwała się Wiera Efremowna głosem stanowczym, lecz patrząc wahająco i lękliwie na obecnych. — Włodzimierz już zaprotestował, ale to nie wystarcza.
— Co za protest? — przerwał z wyrazem nieukontentowania Krylcew.
Zachowanie się przesadzone i nienaturalne Wiery Efremowny drażniło go widocznie oddawna.
— Czyś pan widział Kasię? — zwrócił się do Niechludowa. — Wciąż pracuje, sprząta. Uporządkowała naszą męzką izbę, teraz sprząta kobiecą. Ale pcheł to już nie wymiecie. Na śmierć zagryzą. A Mania co tam robi? — zapytał, patrząc w stronę, gdzie była Marya Pawłowna.
— Czeszę swoją przybraną córkę — rzekła Rancewa.
— A robactwa nie rozpuści na nas? — spytał Krylcew.
— Nie, nie, ja to robię porządnie. Ona już czyściutka teraz. Weź ją — zwróciła się do Rancowej. — Ja pójdę pomódz Kasi i przyniosę pled Krylcewowi.
Rancowa wzięła dziewczynkę i tuliła do siebie z macierzyńską czułością jej białe, pulchne rączki. Posadziła ją na swych kolanach i dała kawałek cukru.
Marya Pawłowna wyszła, a po chwili do izby weszło dwóch ludzi z gorącą wodą i prowiantami.




XI.

Jeden z nich był średniego wzrostu, szczupły młody człowiek, w pół kożuszku i wysokich butach. Chód miał lekki i szybki. Niósł dwa dymiące imbryki z gorącą wodą, a pod pachą trzymał chleb, owinięty w płachtę.
— A! książę! Nareszcie pokazałeś się — powiedział, stawiając imbryk między filiżankami i podając chleb Rancowej. — Wybornych rzeczy nakupiliśmy — mówił dalej. Następnie zdjął kożuszek i rzucił go w kąt nary. — Marceli kupił mleka, jaj, kołaczy. Będzie prawdziwa uczta dzisiaj. A Kiriłowna robi wciąż estetykę i porządek — ciągnął dalej, patrząc z uśmiechem na Rancową. — Możebyś teraz zaparzyła herbatę?
Cała powierzchowność tego człowieka, jego ruchy, głos, spojrzenie zdradzały odwagę i wesołość. Drugi był też średniego wzrostu, kościsty, z mocno rozwiniętemi policzkowemi kośćmi na szarej twarzy. Oczy miał piękne, zielonawe, szeroko rozstawione, wargi wązkie. Robił wrażenie człowieka ponurego i smutnego. Ubrany był w szare palto, buty i kalosze. Przyniósł dwa garnki i dwie kobiałki, postawił wszystko przed Rancową i ukłonił się Niechludowowi szyją, ażeby, kłaniając się, patrzeć na niego. Potem niechętnie podał mu swą spoconą ręką i zaczął wyjmować z worka prowizyę.
Ci dwaj polityczni przestępcy należeli do ludu. Pierwszy, Nabatow, był chłopem, drugi, Marceli Kondratiew, robotnikiem fabrycznym. Marceli dostał się do ruchu już jako dojrzały 35-cio letni człowiek, Nabatow zaś, mając lat 18. Dzięki wybitnym zdolnościom, przeszedł Nabatpw z wiejskiej szkółki do gimnazyum. Utrzymywał się cały czas z lekcyj, skończył gimnazyum ze złotym medalem, lecz nie zapisał się do uniwersytetu, bo jeszcze w 7-ej klasie postanowił wrócić do ludu, z którego wyszedł, aby oświecać swych pokrzywdzonych braci. Zamiar ten wykonał. Z początku został pisarzem w dużej wsi, ale wkrótce go aresztowano. Pierwszy raz trzymano go 8 miesięcy w więzieniu i wypuszczono, zostawiając pod tajnym nadzorem. Oswobodziwszy się, pojechał do innej wsi, w innej guberni. Znów go zaaresztowali i przetrzymali w więzieniu rok i trzy miesiące.
Po drugiem aresztowaniu zesłano go do guberni Permskiej. Ztamtąd uciekł. Złapali go znów i wysłali do gub. Archangielskiej. Tam przesiedział siedem miesięcy i został skazany na osiedlenie w okręgu Jakuckim. Połowę młodzieńczego wieku spędził zatem w więzieniach i na wygnaniu. Wędrówki te atoli nie rozgoryczyły go, nic osłabiły energii, a raczej podnieciły ją. Był to człowiek ruchliwy, zdrów, odżywiał się znakomicie, zawsze był jednakowo czynny, wesoły i odważny. Nigdy nie żałował tego, co raz zrobił, nie badał dalekiej przyszłości, a cały zasób rozumu, sprytu i praktyki życiowej stosował do spraw bieżących. Kiedy był wolny, pracował dla tego celu, który sobie wytknął, a mianowicie! oświecenice zjednoczenie przedewszystkiem rolnego ludu; kiedy tracił wolność, pracował z równą energią i praktycznością nad stosunkami ze światem zewnętrznym i nad najlepszem urządzeniem życia w danych warunkach, nie dla siebie, lecz dla swego kółka. Był to przedewszystkiem człowiek stworzony do zbiorowej roboty. Sam dla siebie nie potrzebował, zdawało się niczego, zadawalniał się prawie niczem, ale dla stowarzyszenia swego żądał wiele i mógł wykonywać każdą pracę fizyczną i umysłową, nie opuszczając rąk, nie jedząc i nie śpiąc. Jako chłop był pracowity, bystry, zręczny w pracy, wstrzemięźliwy i bez przymusu uprzejmy i uważny, nietylko względem uczuć, ale i względem poglądów ludzkich.
Żyła jeszcze stara jego matka, niepiśmienna, zabobonna chłopka owdowiała. Nabatow jej dopomagał, a kiedy bywał wolny, odwiedzał ją. Podczas pobytu w domu wchodził w szczegóły jej życia, pomagał jej w pracy i nie zrywał stosunków z dawnymi towarzyszami, synami chłopów. Palił z nimi tiutiuń w psiej nóżce, bił się na kułaki i rozmawiał. Był zdania, że nie należy zmieniać podstawowych form życia ludu, nie zgadzał się w tem z Nowodworowym i jego zwolennikiem, Marcelim Kondratiewym.
— Nie należy burzyć całego gmachu, lecz zmienić tylko wewnętrzne urządzenie tego wspaniałego, trwałego, ogromnego, gorąco przez niego ukochanego starego budynku, w którym dusza i obyczaj ludu mieszka.
I pod względem religijnym był typowym chłopem: nie zastanawiał się nigdy nad pytaniami metafizycznemi, nad początkiem wszystkich początków i pozagrobowem życiem. Dia niego, jak dla Arago, Bóg był hypotezą, której niezbędności w sprawach życia nie zaznał dotychczas. Obojętnem mu było, jak powstał świat, a darwinizm, tak ważny dla jego współtowarzyszów, dla niego był zabawką myśli.
Nie zajmowało go pytanie o powstaniu świata, bo stało mu wiecznie na oczach pytanie: jak najlepiej żyć na świecie. Nie myślał też nigdy o przyszłem życiu, nosząc na dnie duszy odziedziczoną po przodkach wiarę, spokojną, mocną, wspólną wszystkim rolnikom, że, jeżeli w państwie zwierzęcem i roślinnem nic się nie kończy, a podlega ciągłej przemianie form, nawóz przechodzi w ziarno, ziarno w kłos, kijanka w żabę, żołądź w dąb, to nie ginie i człowiek, lecz wciąż się przemienia.
Wierzył w to i dlatego odważnie, wesoło nawet patrzył śmierci w oczy i mężnie znosił cierpienia, które do niej prowadzą. Ale mówić o tem nie umiał i nie lubił. Kochał pracę, zajmował się zawsze sprawami praktycznemi i na te tory prowadził też swoich towarzyszy.




XII.

Drugim aresztantem z ludu w tej partyi był Marceli Kondratiew, typ odmiennego gatunku. Od 15-go roku życia pracował w fabryce i pił, aby stłumić w sobie głuche poczucie krzywdy. Świadomość krzywdy obudziła się po raz pierwszy w jego duszy, kiedy ich, gdy dziećmi byli, zaprowadzono na choinkę, urządzoną przez żonę fabrykanta. Jemu i towarzyszom podawano kopiejkową fujarkę, jabłko, pozłacany orzech i rodzynki, a dzieciom fabrykanta zabawki, które mu się wydały darem wróżki i kosztowały, jak się dowiedział później, przeszło 60 rubli.
Kiedy miał lat 20, przybyła do fabryki młodą dziewczyna z inteligencyi. Zauważyła niezwykle zdolności Kondratiewa, zaczęła mu dawać książki, artykuły, tlómaczyć mu jego położenie, przyczyny, które je wywołały, i środki, jakiemi można polepszyć. Zobaczył jasno możliwość wyrwania siebie i innych z tego położenia, lecz nie pojmował dokładnie, jakim sposobem nauka urzeczywistnić może jego ideały. Ale wierzył, że ponieważ nauka ukazała mu niesprawiedliwość, to tę niesprawiedliwość usunąć można. Nauka w dodatku podniosła go we własnem rozumieniu, wywyższyła nad innych. Wtedy porzucił palenie i picie, poświęcił nauce cały czas wolny, od pracy, a czasu tego, pełniąc obowiązki magazyniera, miał dosyć.
Dziewczyna uczyła go i zdumiona była niepospolitą łatwością, z jaką pochłaniał wszelkiego rodzaju wiadomości. W ciągu dwóch lat przeszedł algebrę, geometryę, historyę, której się oddawał ze szczególnem zamiłowaniem, przeczytał całą literaturę krytyczną, piękną, a zwłaszcza socyalistyczną. Dziewczynę zaaresztowali, a z nią razem i Kondratiewa. Osadzili go w więzieniu, następnie zesłali do guberni Wołogodzkiej. Tam poznał Nowodworowa, przeczytał moc książek, wszystko zapamiętał i jeszcze bardziej utrwalił się w swych poglądach. Z wygnania uciekł, zaaresztowali go znów, skazując na nowe wygnanie i pozbawienie praw.
Mając naturę ascety, zadawalniał się byle czem, i jak każdy od dzieciństwa do pracy wdrożony człowiek, mógł fizycznie pracować dużo, zręcznie i bez zmęczenia. Cenił jednak nadewszystko godziny odpoczynku, aby się dalej kształcić w więzieniach i na etapach. Obecnie czytał pierwszy tom Marksa i ze szczególną troskliwością, jak skarb najdroższy, chował książkę do worka.
W obejściu ze wszystkimi towarzyszami był obojętny i powściągliwy, z wyjątkiem jednego Nowodworowa, którego kochał bardzo i zdanie jego o każdej rzeczy uważał za prawdę niezaprzeczoną.
Kobiety uważał jako zawadę, w każdej poważnej sprawie miał dla nich wysokie lekceważenie i pogardę. Ale litował się nad Masłową, był dla niej dobry, bo w niej widział dowód wyzysku klas niższych przez wyższe. Dla tej samej przyczyny nie lubił Niechludowa, rozmawiał z nim mało, nie ściskał jego dłoni, zaledwie pozwalał mu uścisnąć swoją wyciągniętą rękę.




XIII.

Piec się wypalił i rozgrzał, herbata była zaparzona, nalana do szklanek i kubków, zabielona mlekiem. Wydobyto obwarzanki, świeży chleb żytni i pszenny, jaja na twardo, cielęcą główkę i nóżki. Przysunęli się wszyscy do miejsca na narach, zastępujących stół, jedli, pili i rozmawiali.
Rancewa siedziała na pudle, rozlewała herbatę, a kolo niej skupili się wszyscy, wyjąwszy Krylcewa. Ten zdjął mokry kożuszek, owinął się pledem i pozostał na swem miejscu, rozmawiając z Niechludowem.
Po zimnie i deszczu w drodze, nieporządkach i brudzie, które tu znaleźli, po zachodzie, aby doprowadzić izbę do jakiegoś możliwego ładu, wieczerza i gorąca herbata rozweseliły wszystkich. Nastrój ogólny był wesoły i wyborny. A głośne tupanie za ścianą, krzyki, klątwy zbrodniarzy, przypominające im warunki ich życia, wszystko potęgowało jeszcze błogie uczucie wytchnienia. Jak na wyspie wśród morza, ludzie ci czuli, te przez chwilę chociaż nie zaleje ich fala codziennych cierpień i upokorzeń, z których składało się ich życie, i byli w podnieconym nastroju. Rozmawiali o wszystkiem, tylko nie o swem położeniu i nie o tem, co ich oczekiwało. W dodatku, jak to zwykle bywa, gdy konieczność i brutalna siła złączą młodych mężczyzn z młodemi kobietami, jak właśnie złączono tych ludzi, powstały między nimi harmonijne i nieharmonijne, najrozmaiciej układające się sercowe skłonności. Byli oni prawie wszyscy zakochani. Nowodworow kochał się w ładnej, uśmiechniętej Grabiec. Grabiec była to młoda, przystojna studentka; nie zastanawiała się wiele nad zadaniami życia i polityką się nie interesowała, ale ulegała wpływowi czasu. Żyjąc w kółkach koleżeńskich, mimowoli została skompromitowaną, a następnie zesłaną. Przedtem podobanie się mężczyznom uważała jako główny cel życia. Toż samo powtarzało się podczas badań, w więzieniu i na wygnaniu. Teraz, w drodze, pocieszała się tem, że Nowodworow w niej gustował i sama się w nim zakochała. Wiera Efremowna, kochliwa bardzo, a nie obudzająca uczucia, oczekiwała wciąż miłości i kochała się to w Nowodworowie, to w Nabatowie. Coś w rodzaju miłości czuł Krylcew dla Maryi Pawłowny. Kochał ją tak, jak mężczyzna kobiety kochać może, ale znając jej poglądy na miłość, zręcznie ukrywał swe uczucie pod pozorem przyjaźni i wdzięczności za czułą opiekę, którą go otaczała. Rancewę i Nabatowa łączyły nader skomplikowane stosunki serdeczne. O ile Marya Pawłowna była zupełnie niewinną dziewczyną, o tyle Rancewa była uczciwą kobietą, wierną swemu mężowi.
Jako 16-letnia gimnazyalistka zakochała się w Rancewie, studencie petersburskiego uniwersytetu, a mając lat 19 wyszła za niego, kiedy był jeszcze studentem; na czwartym kursie męża jej, wplątanego w jakąś uniwersytecką sprawę, wysłano z Petersburga. Porzuciła więc i ona kursa lekarskie, na które uczęszczała, i pojechała za mężem. Gdyby ten mąż nie był w jej mniemaniu najlepszym i najrozumniejszym z ludzi, nie byłaby go pokochała, a gdyby go nie pokochała, nie byłaby za niego wyszła. Ale raz pokochawszy i poślubiwszy najlepszego i najrozumniejszego na ziemi człowieka, pojmowała życie i cel życia tak, jak je pojmował ów najlepszy i najrozumniejszy z ludzi. Umiała doskonale dowieść, że istniejące warunki są niemożliwe, że obowiązkiem każdego człowieka jest walczyć z niemi i stworzyć ustrój społeczny, w którym by się jednostka swobodnie mogła rozwijać i t. d. 1 jej się zdawało, że to ona tak myśli i czuje, w rzeczy zaś samej myślała i czuła, jak jej mąż myślał i czuł, dążyła jedynie do zupełnej z nim zgody, do zlania swej duszy z duszą męża i tylko w tem jednem znajdowała moralne zadowolenie.
Srodze cierpiała nad rozłączeniem swojem tak z mężem, jak i dzieckiem, które jej matka zabrała do siebie. Ale rozłąkę znosiła spokojnie i mężnie, bo wiedziała, że krzyż ten dźwiga dla męża i dla tej niewątpliwie dobrej sprawy, której on służy. Myślą była zawsze z mężem i jak dawniej nie kochała nikogo, tak i teraz nikogo, oprócz męża, kochać nie mogła. Wzruszenie jednak i obawy budziła w niej szczera, czysta miłość Nabatowa. Człowiek tak dzielny i uczciwy, przyjaciel jej męża, obchodził się z nią jak z siostrą, lecz w stosunku do niej przebijało się coś więcej i to coś przerażało ich i opromieniało zarazem jaśniejszym błyskiem obecne ciężkie życie.
Dwoje tylko nie było w tem kółku zakochanych: Marya Pawłowna i Kondratiew.




XIV.

Po kolacyi i wspólnej herbacie pragnął Niechludow rozmówić się, jak zwykle na osobności, z Kasią. Tymczasem siedział obok Krylcewa i gawędził z nim. Opowiedział mu postępek Makara i historyę jego zbrodni. Krylcew słuchał uważnie z utkwionemi w Niechludowa błyszczącemi oczyma.
— Tak, odezwał się nagle. — Myślę często, że oto idziemy razem, obok siebie, razem z kim? z nimi — tymi samymi ludźmi, za których idziemy. A tymczasem nietylko nie znamy ich, ale nie chcemy ich poznać. A oni gorzej jeszcze, nienawidzą nas, uważają nas za swoich wrogów. To okropne.
— Niema w tem nic okropnego — wtrącił Nowodworow — przysłuchujący się rozmowie. Masy są zawsze brutalne i nierozwinięte — ciągnął swym drżącym głosem.
W tej samej chwili w przyległej izbie rozległy się krzyki, wrzaski, walenie w ścianę, brzęk kajdan. Bili kogoś i ten ktoś krzyczał: karauł!
— Otóż macie ich, te bydlęta. Jakież mogą być stosunki między nimi a nami — powiedział spokojnie Nowodworow.
— Nazywasz ich bydłem. A wiesz o jakim czynie opowiadał przed chwilą Niechludow — mówił Krylcew z rozdrażnieniem i opowiedział czyn Makarego, narażającego życie w sprawie rodaka. To nie bydle — to bohater.
— Sentymentalizm — ironicznie odezwał się Nowodworow. — My uczuć tych ludzi, pobudek ich czynów zrozumieć nie możemy. Ty w danym wypadku widzisz wspaniałomyślność, a może to tylko zawiść względem owego katorżnika.
— Że ty też nigdy nie chcesz widzieć nic dobrego w drugich — zawołała, nagle ożywiając się, Marya Pawłowna. — Mówiąc nawiasem, miała zwyczaj wszystkich przez „ty” traktować.
— Niepodobna widzieć tego, czego niema.
— Niema? Jak to? Jeżeli człowiek naraża się na straszną śmierć.
— Uważam — mówił Nowodworow — że dla przeprowadzenia naszej sprawy, pierwszym powinno być warunkiem (Kondratiew, który czytał przy lampie, położył książkę i uważnie słuchał słów mistrza) nie bujać po obłokach, lecz patrzeć na rzeczy przez pryzmat rzeczywistości. Robić wszystko dla mas ludu, a od nich, nie spodziewać się niczego. Tłum jest przedmiotem naszej działalności, lecz nie może zostać naszym współpracownikiem, dopóki jest inercyjnym, jak obecnie — mówił Nowodworow tonem profesorskim. — I dlatego też złudzeniem jest spodziewać się pomocy tłumu, zanim nie będzie faktem dokonanym proces rozwoju, tego rozwoju, do którego my go przysposabiamy.
— Jaki proces rozwoju? — zaczął Krylcew z gorączkowym rumieńcem na twarzy. — Głosimy, żeśmy wrogami samowoli, a czyż to nie najstraszniejsza samowola?
— Gwałtu tu nie ma najmniejszego — spokojnie odpowiedział Nowodworow. — Ja mówię tylko, że znam drogę, po której stąpać powinien lud, i mogę mu wskazać tę drogę.
— ha jakiejże to zasadzie opierasz przekonanie, że droga, przez ciebie wskazana, jest prawdziwą? Czyż to nie ten sam despotyzm, który zrodził inkwizycyę i mordy wielkiej rewolucyi. Wszak i tamci poznali na zasadzie badań wiedzy jedyną prawdziwą drogę.
— Że oni się mylili, nie racya, ażebym i ja się mylił. A potem, wielka zachodzi różnica pomiędzy bajaniem, a danemi ścisłej nauki ekonomiki społecznej.
Głos Nowodworowa rozbrzmiewał w całej izbie. On jeden mówił, wszyscy milczeli.
— Zawsze się sprzeczają — odezwała się Marya Pawłowna, gdy Nowodworow na chwilę umilkł.
— A pani zdanie jakie? — zagadnął Niechludow Maryę Pawłownę.
— Sądzę, że racyę ma Anatol. Niema się prawa narzucać ludowi naszych poglądów.
— Dziwne pojęcie o naszych celach — powiedział Nowodworow, umilkł i z gniewem zapalił papierosa.
— Nie mogę z nimi mówić — wyszeptał Krylcew i zamilkł.
— I daleko lepiej nie mówić — powiedział Niechludow.




XV.

Chociaż Nowodworowa szanowali wszyscy polityczni przestępcy, chociaż posiadał dużo wiedzy i uchodził za bardzo rozumnego, Niechludow zaliczał go do rzędu tych działaczy, których moralne zalety nie dosięgały średniego poziomu, stał zatem o wiele niżej, niż ten poziom przeciętny wymaga. Umysł ten nie był z sobą w zgodzie; nie można było odnaleźć w nim należytego zrównoważenia. Brało górę nad wiedzą istotną zbyt wysokie rozumienie o sobie.
Był to człowiek zupełnie odmiennego duchowego ustroju, niż Simonson. Simonson był jednym z tych ludzi (o przeważającym męzkim charakteru), których czyny wypływają z działalności ich myśli, pracą własnej myśli są postanawiane.
Nowodworow należał zaś do rzędu ludzi o przeważającym kobiecym duchowym ustroju, u których działalność myśli jest skierowana w części ku celom przez uczucie wytkniętym, w części dąży do usprawiedliwienia czynów, wywołanych uczuciem.
Cała działalność Nowodworowa, chociaż ją umiał wymownie tłómaczyć, wydawała się Niechludowowi opartą na próżności i na chęci górowania nad innymi. Z początku, ponieważ posiadał zdolność przyswajania sobie pięknych myśli i wypowiadania ich dokładnie, w szkołach, gdzie zdolność ta wysoce jest cenną (gimnazya, uniwersytet, stopień magistra), zdobywał laury pierwszeństwa i czuł się zadowolonym. Po otrzymaniu dyplomu, gdy przestał się uczyć i skończyło się pierwszeństwo, Nowodworow odrazu, w celu zdobycia popularności w innej sferze, odstąpił od swych przekonań i z postępowego został czerwonym. A że charakter jego był nacechowany zupełnym brakiem zasad moralnych i estetycznych, wywołujących wątpliwości i wahania, zajął wkrótce stanowisko wodza partyi. Stanowisko takie dogadzało jego miłości własnej. Gdy raz obrał kierunek, nie wątpił i nie wahał się nigdy. Miał przekonanie, że jest nieomylnym. Dla niego wszystko było proste, jasne, niewątpliwe. Zważywszy ciasnotę i jednostronność jego poglądów, rzeczywiście było wszystko proste i jasne. Trzeba było tylko, jak mówił, być logicznym. Jego zarozumiałość była tak wielką, że mogła tylko albo odpychać od niego ludzi, lub ich pokonywać, a że działał w kółku ludzi bardzo młodych, którzy w jego zarozumiałości widzieli mądrość i głębokość myśli, większość mu ulegała i Nowodworow cieszył się wielkiem powodzeniem.
Towarzysze szanowali go za śmiałość i stanowczość, ale go nie kochali. On też nikogo nie kochał. Każda wybitna osobistość była dla niego współzawodnikiem. Obdarłby z rozumu i ze zdolności wszystkich innych ludzi, byle oni nie przeszkadzali jego osobistym pragnieniom przodownictwa.
Uprzejmym bywał dla tych jedynie, co się przed nim korzyli. Dlatego był uprzejmym w drodze dla Kondratiewa, dla Klary Efremowny i dla ładnej Grabiec, bo obie się w nim kochały. Dla zasady był zwolennikiem kwestyi kobiecej, w głębi swej duszy uważał wszystkie kobiety za głupie i marne. Wyjątek stanowiły te tylko, w których się często sentymentalnie kochał, jak teraz w Grabcownej; wtedy były to kobiety niepospolite, których zalety on jeden potrafił ocenić.
Kwestya stosunku jednej płci do drugiej wydawała mu się równie prostą, jak każda inna, prostą i jasną, najzupełniej rozwiązaną uznaniem wolnej miłości.
Miał jedną żonę fikcyjną, drugą rzeczywistą, którą opuścił, przekonawszy się, że niema między nimi prawdziwej miłości, i teraz zamierzał wstąpić w związki wolnego małżeństwa z Grabiec.
Niechludowym pogardzał, bo, jak mówił, postępowanie Niechlndowa z Masłową było pozą, głównie zaś zato, że ośmielał się Niechludow sądzić istniejący porządek i środki polepszenia go, nie ściśle według Nowodworowa, lecz nawet jakoś po swojemu, po książęcemu, a tem samem głupio.
Niechludow wiedział o tych uczuciach Nowodworowa dla siebie i czuł, ku wielkiemu swemu zmartwieniu, że pomimo uczuciowego nastroju, w którym się znajdował podczas podróży, płacił pięknem za nadobne Nowodworowi i nie był w stanie pokonać silnej niechęci do tego niesympatycznego człowieka.




XVI.

W sąsiedniej izbie rozległy się głosy nadzorców i wszedł starszy z dwoma konwojowymi. Było to sprawdzanie. Starszy policzył wszystkich, pokazując każdego palcem. Gdy przyszła kolej na Niechludowa, powiedział poufale:
— No, książę, po sprawdzeniu pozostać nie wolno. Trzeba iść. — Wiedział Niechludow, do czego to zmierza, zbliżył się i wsunął mówiącemu przygotowane trzy ruble do ręki.
— I cóż z panem począć! Zostań się pan! — odrzekł zadowolony.
Starszy zamierzał wychodzić, gdy wszedł drugi podoficer, a za nim wysoki, chudy aresztant z podbitem okiem i rzadką bródką.
— Ja o dziewczynkę — powiedział aresztant.
— A, tatulo przyszedł! — zawołał dźwięczny dziecinny głosik i jasnowłosa główka ukazała się za Maryą Pawłowną, która z Rancową i Kasią szyły dla małej nowe ubranie z podarowanej przez Rancową spódnicy.
— Ja, córuś, ja — rzekł pieszczotliwie Burowkin.
— Jej tu dobrze — powiedziała Marya Pawłowna, z boleścią wpatrując się w twarz Burowkina. — Zostawcie ją tu.
— Panie szyją nową łapoć[3] dla mnie — mówiła dziewczynka, pokazując ojcu robotę Rancowej. — Ładna, kolorowa — szczebiotało dziecko.
— Czy chcesz z nami nocować? — zapytała Rancowa, pieszcząc dziewczynkę.
— Chcę. I tatula chcę.
Uśmiech opromienił twarz Rancowej.
— Tatulo nie może tu zostać — powiedziała. — Zostawcie ją — zwróciła się do ojca.
— Niechaj zostanie — rzekł starszy, zatrzymując się we drzwiach i wyszedł z podoficerem.
Jak tylko wyszli wojskowi, zbliżył się Nabatow do Burowkina i dotykając jego ramienia, powiedział:
— A czy to prawda, bracie, że u was Kormanow chce się zamienić?
Dobroduszna, łagodna twarz Burowkina, wnet posmutniała i oczy zaszły mu jakąś mgłą.
— Nie słyszeliśmy. Wątpię — odpowiedział.
I nie zmieniając smutnego wyrazu twarzy, dodał:
— A więc, Aksieńko, króluj tu z paniami — i prędko wyszedł.
— Wie o wszystkiem, prawdą jest, że się zamieniają — mówił Nabatow. — Cóż pan zrobisz?
— Powiem władzom w mieście. Znam jednego i drugiego — odpowiedział Niechludow.
Wszyscy milczeli z obawy nowej kłótni.
Simonson, który uporczywie milczał i leżał na narach z założonemi nad głową rękoma, teraz wstał pośpiesznie, ostrożnie minął siedzących. i zbliżył się do Niechludowa.
— Czy może mnie pan teraz wysłuchać?
— Ma się rozumieć — powiedział Niechludow i wstał, żeby pójść za nim.
Kasia spojrzała na wstającego Niechludowa, zarumieniła się i niedowierzająco jakoś pokiwała głową.
— Interes mam do pana następujący — zaczął Simonson, gdy wyszli razem z Niechludowem na korytarz. Szmer w izbie przestępców i krzyki ich głośne było słychać na korytarzu. Niechludow skrzywił się, Simonsonowi było to wszystko jedno.
— Znając stosunek pański do Katarzyny Michajłowny — zaczął, patrząc uważnie swojemi poczciwemi oczami prosto w twarz Niechludowa — uważam sobie za obowiązek — mówił dalej, lecz musiał się zatrzymać, bo przy samych drzwiach dwa głosy krzyczały razem, sprzeczając się o coś.
— Mówię ci, bałwanie, nie moje — wrzeszczał jeden głos.
— Ażebyś się udławił! — chrapliwie krzyczał drugi.
Marya Pawłowna ukazała się na korytarzu.
— Przecież tu niepodobna rozmawiać. Przejdźcie tam — jedna Wieroczka tam jest. — I poszła naprzód do drzwi sąsiedniej, oddzielnej izdebki, przeznaczonej teraz dla politycznych przestępczyń. Na narach, z zakrytą głową, leżała Wiera Efremowna.
— Cierpi strasznie na migrenę, położyła się, śpi i nie słyszy, a ja sobie pójdę — powiedziała Marya Pawłowna.
— Przeciwnie, zostań się — rzekł Simonson. — Ja sekretów nie mam, a tembardziej przed tobą.
— A więc dobrze.
I Marya Pawłowna, kołysząc się, jak to czynią dzieci, całem ciałem z boku na bok, sadowiła się tym ruchem głębiej na narach i zamierzając słuchać, patrzyła hen w jakąś dal swojemi pięknemi sarniemi oczyma.
— Mam taki interes do pana — powtórzył Simonson. — Znając pański stosunek do Katarzyny Michajłowny, uważam za swój obowiązek uprzedzić pana o moim do niej stosunku.
— Cóż takiego? — zapytał Niechludow, podziwiając mimowoli prostotę i szczerość, z jaką mówił do niego Simonson.
— Chciałbym się ożenić z Katarzyną Michajłowną.
— A to dziwna rzecz! — zawołała Marya Pawłowna, patrząc na Simonsona.
— I postanowiłem prosić ją, aby została moją żoną — mówił dalej Simonson.
— Cóż ja tu zrobić mogę? To zależy od niej — rzekł Niechludow.
— Tak, ale ona nie zdecyduje tego bez pana.
— Dlaczego?
— Dlatego, że dopóki nie zostanie rozwiązana kwestya stosunku pana do niej, ona wyboru niema.
— Dla mnie ta kwestya jest stanowczo postanowioną. Pragnąłem spełnić mój obowiązek i ulżyć jej doli, ale bynajmniej nie pragnę krępować ją w czemkolwiek.
— Ona nie pragnie ofiary z pańskiej strony...
— Tu niema żadnej ofiary.
— A ja wiem, że jej postanowienie jest nieodwołalne.
— A zatem, nie mam nic do powiedzenia — rzekł Niechludow.
— Katarzyna pragnie, abyś i pan to sam zrozumiał i zgodził się na to.
— Czyż mogę zgodzić się na co innego? Powinienem postąpić tak, jak mi nakazuje obowiązek. Jedno, co mogę powiedzieć, to to, że ja nie rozporządzam sobą, lecz ona może uczynić, co zechce.
Simonson milczał i namyślił się.
— Dobrze, ja jej to powiem. Nie myśl pan, żem zakochany, kocham ją, jak się kocha człowieka dobrego, niezwykłego, człowieka, który wiele przecierpiał. Ja od niej nie żądam niczego, ale serdecznie chcę jej dopomódz w niedoli...
Niechludowa zdziwiło, że głos Simonsona drżał.
— Ulżyć jej położeniu — mówił Simonson. — Jeżeli ona nie chciała przyjąć pańskiej pomocy, może przyjmie moją. Gdyby się zgodziła, poprosiłbym, aby mnie posłano tam, gdzie ona będzie.
Cztery lata — nie wieczność. Jabym mieszkał przy niej i mógłbym może być jej pomocnym.
I znów się zatrzymał mocno wzruszony.
— Cóż ja mogę powiedzieć — odparł Niechludow. — Cieszę się, że Kasia znalazła takiego, jak pan, człowieka, co pragnie jej losy dzielić.
— Tego właśnie potrzebowałem — zawołał Simonson. — Chciałem się dowiedzieć, czy kochając ją, pragnąc jej dobra, uważasz pan, że małżeństwo ze mną będzie dla niej rzeczą dobrą.
— Nie wątpię o tem — rzekł Niechludow z głębokiem przekonaniem.
— O nią jedną tylko chodzi. Ja pragnę, aby ta pokrzywdzona dusza odpoczęła — mówił Simonson, patrząc na Niechludowa z taką iście dziecięcą czułością, jakiej niktby się nie domyśla! w tym napozór ponurym i obojętnym człowieku.
Simonson wstał, wziął Niechludowa za rękę, zbliżył do niego twarz swoją, uśmiechnął się nieśmiało i pocałował go.
— Ja jej to powiem — powiedział i wyszedł.




XVII.

— A co — mówiła Marya Pawłowna — zakochany, kompletnie zakochany. Tego to się nie spodziewałam, ażeby Włodzimierz Simonson zakochał się takiem głupiem, chłopięcem kochaniem. Dziwne to i smutne — zakończyła.
— A Kasia? Jak pani sądzisz, jak ona patrzy na to? — spytał Niechludow.
— Ona? — Marya Pawłowna zamyśliła się, szukając widocznie najdokładniejszej odpowiedzi na pytanie. — Ona? Widzi pan, ona, pomimo swej przeszłości, ma grunt moralny zacny i czysty, wrażenia subtelne, odczuwa uczucie drugich. Ona kocha pana, kocha bardzo i jest szczęśliwą, że może chociaż tę jedyną oddać przysługę, aby nie krępować pana sobą. Małżeństwo z panem byłoby dla niej strasznym upadkiem, gorszym od wszystkich poprzednich, i ona nigdy się na to nie zgodzi. A z tem wszystkiem niepokoi ją obecność pana tutaj.
— Więc mam oddalić się, odjechać? — zapytał Niechludow.
Miły, dziecięcy uśmiech, zawitał na twarzy Maryi Pawłowny.
— Może trochę i tak! — rzekła.
— Jakto, trochę tak, nie rozumiem dobrze.
— Skłamałam, ale chciałam panu o niej powiedzieć, że ona zdaje sobie z pewnością sprawę z tej dziwacznej i nienaturalnie wyegzaltowanej miłości Simonsona. Schlebia jej ta miłość i lęka się jej. Pan wiesz, ja w tych sprawach doświadczenia nie mam, ale mi się zdaje, że u niego jest to najpospolitsze, chociaż zamaskowane męzkie uczucie. Mówi, że ta miłość podnieca jego energię i że to miłość platoniczna. Ale to wiem, że jeżeli to miłość wyłącznie idealna, to jednak na dnie jej musi spoczywać zmysłowość i brutalność, jak u Nowodworowa z Lubą.
Marya Pawłowna odbiegła od przedmiotu, porwana ulubionym tematem swych rozmyślań.
— Cóż mam robić? — spytał Niechludow.
— Myślę, że trzeba stanowczo rozmówić się z Kasią. Najlepiej wszystko postawić jasno. Pomów pan z nią otwarcie, zawołam ją. Dobrze? — powiedziała Marya Pawłowna.
— I owszem — odrzekł Niechludow, i Marya Pawłowna wyszła.
Dziwne uczucie opanowało Niechludowa, gdy został sam w małej izdebce, słuchając cichego oddechu Wiery Efremowny, przerywanego od czasu do czasu jakimś jękiem i gwałtowną niemilknącą wrzawą, jaką czynili przestępcy po za drzwiami.
Słowa Simonsona zwalniały księcia z nałożonych na siebie zobowiązań, z obowiązku, który w chwilach upadku ducha wydawał mu się ciężkim i strasznym. A jednak, nietylko, że mu coś przykrość sprawiało, ale coś go zabolało w głębi duszy.
W uczuciu Niechludowa było i to, że z chwilą propozycyi Simonsona znikała wyłączność jego postępku, malała w jego własnych i cudzych oczach ofiara, którą zamierzał spełnić. Jeżeli taki dobry człowiek, niczem z Kasią nie związany, chciał los swój połączyć z jej losem, to ofiara Niechludowa nie była znów tak wielką. Być może, przyłączyło się do innych uczuć i poziome uczucie zazdrości. Przyzwyczaił się już do miłości Kasinej, nie mógł zrozumieć, aby ona kogo innego pokochać mogła. Burzył się plan cały, sypał w gruzy tak mozolnie stawiany gmach wspólnego pożycia i szczęścia. Postanowił przecież żyć obok niej, dopóki karę odbywać będzie. Jeśliby ona wyszła za Simonsona, jego obecność staje się zbyteczną. Więc znów musiałby tworzyć nowy plan życia dla siebie. To rzecz nowa i niespodziewana. Nie zdążył określić jeszcze swych uczuć, gdy przez otwarte drzwi doleciał go jeszcze głośniejszy krzyk aresztantów (coś nadzwyczajnego działo się dziś u nich) i do izby weszła Kasia.
Zbliżyła się do niego szybko.
— Marya Pawłowna przysłała mnie tu — powiedziała, stając przy nim.
— Tak, chciałbym pomówić. Ale proszę usiąść. Włodzimierz Iwanowicz mówił ze mną.
Kasia usiadła, złożyła ręce na kolanach i wydawała się spokojną. Ale usłyszawszy wymówione nazwisko Simonsona, oblała się szkarłatem.
— Cóż on panu mówił? — spytała.
— Powiedział mi, że pragnie żenić się z tobą.
Twarz jej ściągnęła się kurczowo z wyrazem głębokiego cierpienia, nie odpowiadała jednak nic, tylko spuściła oczy.
— Prosił o moje zezwolenie lub radę. Powiedziałem, że wszystko zależy od ciebie, żeś ty powinna zdecydować.
— Ja? Dlaczego? Po co? — i spojrzała Kasia w oczy Niechludowa tym dziwnym, pytającym wzrokiem, który na niego tak zawsze silnie działał.
W milczeniu patrzyli na siebie chwilę. I spojrzenie to dużo im wzajemnie powiedziało.
— Musisz zdecydować się — powtórzył Niechludow.
— Co mam postanawiać? Wszystko dawno postanowione. Nie, to pan powinieneś zdecydować, czy zgadzasz się na życzenie Włodzimierza Iwanowicza, czy nie? — rzekła posępnie Kasia.
— Bardzo dobrze. A jeśli cię ułaskawią?
— Daj mi pan pokój. Niema nawet o czem mówić.
To rzekłszy, wstała i wyszła.




XVIII.

Skoro Niechludow, wyszedłszy za Kasią powrócił do izby, gdzie znajdowali się mężczyźni, panowało tam wielkie wzburzenie. Nabatow, który wszędzie chodził, wszystko śledził i ze wszystkimi zawiązywał stosunki, przyniósł nader poważne wiadomości. Na ścianie znalazł kilka słów, skreślonych ręką politycznego przestępcy, Petlina, skazanego do ciężkich robót Wszyscy byli przekonani, że Petlin oddawna już znajduje się na miejscu, a tu okazało się, że niedawno z innymi, zwykłymi przestępcami przechodził tąż samą drogą.
Napis głosił co następuje:
„Dnia 17-go sierpnia wyprowadzono mnie ze zwykłymi przestępcami. Niewierow był ze mną i powiesił się w Kazaniu, w domu obłąkanych. Ja jestem zdrów, mam odwagę i nadzieję, że wszystko będzie dobrze.”
Wszyscy zastanawiali się nad położeniem Petlina i starali dociec przyczyny samobójstwa Niewierowa.
Krylcew milczał z wyrazem skupienia w twarzy, a jego nieruchome, błyszczące oczy patrzyły przed siebie.
— Mąż mi mówił, że Niewierow i dawniej miewał widzenia — powiedziała Rancewa.
— Tak, poeta, marzyciel, tacy ludzie nie wytrzymują samotności w więzieniu — rzekł Nowodworow. — Ja, gdy bywałem skazany na odosobnienie, nie pozwalałem bujać wyobraźni i systematycznie czas rozkładałem na różne zajęcia. Dlatego też zawsze zwycięzko wytrzymywałem samotność.
— A dlaczegóżby nie wytrzymać? Ja często cieszyłem się, gdy mnie zamykali — wesoło powiedział Nabatow, pragnąc widocznie rozpędzić ponury nastrój ogólny. — W innych warunkach wszystkiego się człowiek obawia i sam się naraża i innych wplącze i sprawę pokpi, a jak wsadzą do kozy, kończy się odpowiedzialność, odpocząć można. Siedzisz sobie i palisz papierosa.
— Czyś ty go dobrze znał? — spytała Marya Pawłowna niespokojnie, wpatrując się w twarz Krylcowa, która się nagle zmieniła i wyciągnęła.
— Niewierow marzyciel? — zaczął Krylcew takim ochrypłym i urywanym głosem, jakby przedtem długo krzyczał lub śpiewał.
Rumieńce wystąpiły mu na twarz, chwycił go silny napad kaszlu i krew rzuciła się ustami.
Nabatow pobiegł po śnieg, Marya Pawłowna przyniosła waleryanowe krople i podawała choremu, lecz on, zamknąwszy oczy, odpychał lekarstwo białą, wychudzoną ręką i oddychał ciężko i prędko.
Gdy śnieg i zimna woda uspokoiły chorego, ułożono go do snu na tapczanie.
Niechludow pożegnał się ze wszystkimi i wyszedł z podoficerem, który już dawno na niego oczekiwał.
Aresztanci już się uspokoili, większość spała. Chociaż w izbach leżeli na narach i pod narami i w przejściach, wszyscy jednak pomieścić się nie mogli. Część leżała na korytarzu z workami pod głową, przykryta wilgotnemi płaszczami.
W izbach i korytarzu słychać było chrapanie, westchnienia, jęki i mowę przez sen. Wszędzie leżały zwartą gromadą ciała ludzkie, płaszczami pokryte. Nie spało tylko kilku ludzi w izbie kawalerskiej. Siedzieli oni w kącie przy dopalającej się świecy, ale wnet zgasili światło, zobaczywszy żołnierza.
Na korytarzu, w blizkości lampy, siedział jakiś nagi starzec i szukał w koszuli robactwa. Ciężkie powietrze w pomieszczeniu politycznych wydawało się czystem w porównaniu z cuchnącym zaduchem, jakim tu trzeba było oddychać. Kopcąca lampa ukazywała się jakby z po za mgły; złapać dech było trudno. Żeby przejść przez korytarz, nie depcząc, lub nie potrącając nogą śpiących, trzeba było upatrywać puste miejsce i stąpnąwszy, szukać miejsca do następnego kroku.
Troje ludzi, którzy widocznie i na korytarzu już nie znaleźli kąta wolnego, ułożyli się w sieni przy samym cuchnącym, przez szpary wylewającym się kuble paraszki. Jeden był starzec głupkowaty, którego Niechludow często widywał na etapach. Drugi — chłopiec 10-letni, ułożył się między dwoma aresztantami, i z ręką pod głową spał na nodze jednego z towarzyszów noclegu.
Wyszedłszy za wrota, Niechludow zatrzymał się, wyprostował, aby odetchnąć pełną piersią i długo chwytał mroźny oddech, aby pozbyć się wrażenia zaduchu i zgnilizny.




XIX.

Gwiazdy błyszczały na niebie. Po stwardniałej, miejscami tylko jeszcze nie zamarzłej błotnistej drodze wrócił Niechludow do swego zajazdu, i zapukał w okno. Barczysty, bosy robotnik otworzył mu drzwi i wpuścił do sieni. Z sieni na prawo rozlegało się w czeladnej izbie głośne chrapanie jamszczyków. Na dworze, przed drzwiami słychać było, jak liczne konie pociągowe chrupały owies.
Drzwi na lewo prowadziły do gościnnego pokoju. W gościnnym pokoju czuć było zapach piołunu i potu; za przepierzeniem czyjeś potężne płuca równomiernie chrapały i paliła się czerwona szklana lampka przed obrazami.
Niechludow rozebrał się, rozesłał pled na ceratowej kanapie, następnie położył poduszkę skórzaną i wyciągnął zmęczone członki, myśląc o tem, co dziś widział i słyszał.
Pomimo, że dzisiejsza rozmowa z Simonsonem i Kasią była i niespodziewaną dla niego, i ważną, myśl jego nie zatrzymywała się na tem. Jego stosunek do tego wypadku był tak skomplikowany i nieokreślony, że nie chciał się nad nim zastanawiać. Ale tem żywiej przypominał sobie obraz tych nieszczęśliwych, którzy się dusili w strasznem powietrzu na korytarzach, tuż obok kubła z nieczystością. A szczególniej nie schodził mu z oczu ów chłopczyna z niewinną twarzyczką, z opartą głową o nogę katorżnika.
Kiedy Niechludow się obudził, jamszczyki już dawno wyjechali. Gospodyni wypiła herbatę, i ocierając chustką spoconą tłustą szyję, przyszła powiedzieć, że etapowy żołnierz przyniósł list.
List był od Maryi Pawłownej. Donosiła, że choroba Krylcewa okazała się poważniejszą, niż sądzili. „Była chwila, żeśmy go chcieli zostawić i zostać przy nim, ale nie pozwolono. Powieziemy go dalej, lecz lękamy się wszystkiego. Niech pan to zrobi, ażeby w mieście, jeżeli go zostawią, pozwolono przy nim zostać komukolwiek z pomiędzy nas. Jeżeli w tym celu potrzeba, żebym za niego wyszła, uczynię to bez wahania.”
Niechludow wysłał chłopaka na stacyę po konie i zaczął się prędko pakować. Nie wypił jeszcze drugiej szklanki herbaty, gdy już pocztowa trójka, dzwoniąc dzwonkami i turkocząc kołami po grudzie, jakby po bruku, zatrzymała się przed gankiem.
Zapłaciwszy rachunek grubej gospodyni, Niechludow wyszedł prędko, siadł na bryczkę i kazał jechać spiesznie, aby dopędzić partyę. Niedaleko za wrotami przędzalni zrównał się już z pełnemi worków i chorych wozami, które się trzęsły po grudzie i głęboko wyżłobionej, zamarzniętej kolei.
Oficera nie było. Pojechał naprzód. Żołnierze, widocznie pod dobrą datą, wesoło rozmawiając, szli z tyłu za wozami i po bokach drogi. Kibitek było dużo. W pierwszych siedziało na każdej kibitce po sześciu chorych, zwykłych kryminalistów. Na dalszych mieścili się trójkami więźniowie polityczni. Na pierwszej siedzieli Nowodworow, Grabcowa i Kondratjew; na następnej: Rancewa, Nabatow i owa chora, zreumatyzmowana, której Marya Pawłowna ustąpiła miejsca. Na trzeciej, na sianie i poduszkach, leżał Krylcew. Na drążku, obok niego siedziała Marya Pawłowna.
Niechludow zatrzymał jamszczyka obok jadącej kibitki i poszedł do Krylcewa. Pijany konwojowy machał ręką na Niechludowa, ale ten, nie zważając na niego, zbliżył się do kibitki i trzymając się poręczy, szedł razem obok. Krylcew, w kożuchu i futrzanej czapce, z ustami zawiązanemi chustką, wydawał się jeszcze więcej chudym i bledszym. Prześliczne oczy wydawały się obecnie osobliwie wielkie i błyszczące. Zlekka podrzucany trzęsącym się wozem, nie spuszczając oczu, patrzył na Niechludowa, i na zapytanie, jak się czuje, zamknął oczy i z gniewem pokiwał głową. Całą widać siłę zużywał na to, aby wytrzymywać trzęsącą jazdę.
Marya Pawłowna siedziała po drugiej stronie wozu. Z Niechludowem zamieniła tylko wymowne spojrzenie, wyrażające cały jej niepokój o Krylcewa, a potem natychmiast zaczęła mówić głosem wesołym.
— Ruszyło oficera sumienie — mówiła głośno, aby ją Niechludow śród turkotu mógł dosłyszeć. — Zdjęli kajdany Burowkinowi. Sam niesie dziewczynkę. Idą z nimi Kasia i Simonson, a za mnie poszła Wieroczka.
— Krylcew powiedział coś, czego dosłyszeć nie można było, pokazując na Maryę Pawłownę i zachmurzywszy się, wstrzymując widocznie kaszel, pokiwał głową.
Niechludow pochylił się nad nim. Wtedy Krylcew odsunął z ust chustkę i wyszeptał:
— Teraz mi daleko lepiej. Oby się tylko nie przeziębić.
Niechludow twierdząco kiwnął głową. Spojrzeli po sobie z Maryą Pawłowną.
— A cóż problemat trzech ciał — szepnął jeszcze Krylcew i z trudem uśmiechnął się boleśnie. — Trudne rozwiązanie?
Niechludow nie zrozumiał; Marya Pawłowna wytłomaczyła mu, że to sławne matematyczne zagadnienie, o określeniu stosunku do siebie trzech ciał: słońca, księżyca i ziemi, i że Krylcew żartem zrobił to samo porównanie, skreślając wzajemny stosunek Kasi, Niechludowa i Simonsona. Krylcew kiwnął głową, że Marya Pawłowna dobrze żart jego wytłomaczyła.
— Rozwiązanie nie do mnie należy — odparł Niechludow.
— Czyś pan odebrał mój? list — spytała Marya Pawłowna. — Uczynisz to pan?
— Z największą pewnością — odrzekł Niechludow, a dostrzegając niezadowolenie w twarzy Krylcewa — wrócił do swej kibitki, usiadł na skrzydle i trzymając się drążka, aby mniej trząść się po grudzie, zaczął mijać wyciągniętą na jaką wiorstę partyę przestępców w szarych szynelach, kożuszkach, wlokących za sobą kajdany w pojedynkę, albo skutych wedle przepisu parami. Po drugiej stronie drogi poznał niebieską chustkę Kasi, czarny płaszcz Wiery Efremowny, marynarkę Simonsona, włóczkową jego czapkę i białe włóczkowe pończochy, podwiązane rzemieniami. Simonson szedł z kobietami i opowiadał coś, gestykulując żywo.




XX.

Spostrzegłszy Niechludowa, kobiety mu się ukłoniły, a Simonson uroczyście zdjął czapkę. Niechludow nie miał nic do powiedzenia, przeto nie zatrzymując się wyprzedził ich. Wydobywszy się na lepiej ujeżdżoną drogę, jamszczyk ruszył prędzej, ale musiał co chwila zjeżdżać z kolei na bok, aby wymijać wlokące się po obu stronach drogi ładowne wozy.
Droga, porznięta glębokiemi kolejami, prowadziła przez ciemny, iglasty bór, na którego głębokiem tle, niby rozrzucone pstre plamy żółtawe, widniały brzozy i modrzewie. W połowie drogi las się kończył... Ukazały się szerokie pola, zaś na krańcach zarysowały się krzyże złote i kopuły klasztorne.
Wypogodziło się, chmury znikły, słońce wysoko podniosło się nad lasy, a mokre liście i kałuże wodne, i kopuły, i krzyże cerkwi jasno błyszczały w promieniach słonecznych. Na prawo, hen w dali sinej, zabielały dalekie góry. Trójka wjechała do dużej wsi podmiejskiej. Na ulicach roiło się od ludu. Byli tam i Rossyanie i obcoplemieńcy, w szczególnego kształtu czapkach i płaszczach. Mężczyźni i kobiety, trzeźwi i pijani, tłoczyli się i hałasowali przy sklepach, jadłodajniach, karczmach i wozach. Czuć było sąsiedztwo miasta.
Jamszczyk, poprawiwszy uprząż na prawym naręcznym koniu, siedział bokiem na koźle, aby lejce mieć po prawej stronie i widocznie dla popisu ruszył kłusem przez ulicę; nie zwalniając biegu, podjechał nad rzekę, przez którą trzeba się było promem przeprawić. Prom znajdował się na środku bystrej rzeki, płynął z tamtej strony. Ze dwadzieścia wozów oczekiwało po tej stronie rzeki. Niechludow czekał niedługo, bo prom, pędzony bystrym prądem wody, przybił wkrótce do desek przystani.
Rośli, barczyści, muskularni i milczący przewoźnicy, w półkożuchach i czapkach, zręcznie i wprawnie zarzucili liny, uwiązali je do słupów, a otworzywszy baryerę, wypuścili stojące na promie wozy. Wjeżdżały koleją powózki i wstępowały ostrożnie strachające się wody konie. Fale szerokiej, bystrej rzeki, uderzały o boki promu, wyprężając liny. Gdy prom był pełen i wózek Niechludowa, z odprzężonemi końmi, ściśnięty ze wszystkich stron wozami, stanął w jednym kącie, przewoźnicy założyli baryerę, nie zwracając uwagi na prośby tych, co się pomieścić nie zdołali, zdjęli liny i ruszyli naprzód. Na promie panowało milczenie, słychać było tylko tupanie nóg przewoźników i przestępywanie kopyt końskich.
Niechludow stał przy poręczy promu, wpatrując się w szeroką, bystrą rzekę. W wyobraźni jego naprzemian stawały dwa obrazy. Podrzucana na trzęsącej się po grudzie kibitce głowa umierającego w gniewie i męce Krylcewa, i postać Kasi, mężnie idącej obok Simonsona. Ów znękany, prawie konający, bez gotowania się na śmierć Krylcew, czynił wrażenie smutne i przygnębiające. Z drugiej znów strony ta dzielna Kasia, ożywiona tem przeświadczeniem, że posiada miłość takiego człowieka, jak Simonson, widząc, że obecnie stoi na pewnym, twardym gruncie, ta Kasia powinna była cieszyć Niechludowa. Ale i to wrażenie było bolesnem i przykrem i nie mógł Niechludow opanować uczucia i smutku, jaki go ogarniał.
Z miasta dolatywał po falach rzeki głuchy, daleki szum i gwar i metaliczne drżące dźwięki klasztornych dzwonów.
Stojący obok Niechludowa jamszczyk i prowadzący koni stajenni, jeden po drugim zdjęli czapki i przeżegnali się. Najbliżej niego, obok poręczy promu stojący, nizki, obdarty starzec, którego Niechlndow dotąd nie zauważył, nie przeżegnał się, lecz podniósł głowę i uporczywie patrzył na Niechludowa. Starzec miał na sobie łatany płaszcz, sukienne spodnie i wytartą, również łataną kurtkę, na głowie zaś wysoką, wytartą futrzaną czapkę i torbę przez plecy przewieszoną.
— Dokąd, ojcze, idziecie?
— Dokąd Bóg zaprowadzi. Pracuję, a kiedy niema roboty, żebrzę — odpowiedział dziad, zauważywszy, że prom przybliża się do brzegu.
Prom przybił. Niechludow wydobył portmonetkę, ofiarując starcowi pieniądz. Starzec nie przyjął.
— Tego nie biorę.
— Biorę chleb — powiedział.
— Wybacz.
— Nie mam ci co wybaczać. — Nie obraziłeś mnie. — Mnie i obrazić nie można — powiedział starzec, zarzucając zdjętą torbę na plecy. Tymczasem wyciągnęli pocztową brykę i zaprzęgli konie.




XXI.

Gdy wyjechali na górkę, jamszczyk zapytał:
— Do jakiego hotelu zajechać?
— Jaki najlepszy?
— I Syberyjski dobry, i Diuszowa dobry.
— Do jakiego chcesz, wieź.
Jamszczyk znów usiadł bokiem i popędził konie.
Miasto było, jak każde miasto. Też same domy z facyatkami i zielonemi dachami, taki sam sobór, sklepy, magazyny na głównej ulicy i tacy sami stójkowi. Tylko domy prawie wszystkie drewniane, a ulice niebrukowane. W jednej z najbardziej ożywionych ulic jamszczyk zatrzymał się przed podjazdem hotelu. Ale tutaj nie było wolnych numerów, trzeba było jechać do drugiego hotelu. W tym drugim był wolny numer i po raz pierwszy po dwóch miesiącach ujrzał się Niechludow w zwykłych warunkach względnej czystości i wygody. Po perekładnych, zajazdach i etapach odetchnął nareszcie choć raz swobodniej w niezbyt wspaniałym pokoju, ale choć chwilowo swoim własnym. Najpierw musiał się pozbyć robactwa, bo to stale było jego towarzyszem od chwili, kiedy dążył za więziennym etapem. Rozgościwszy się, pojechał zaraz do łaźni; następnie ubrał się po miejsku, włożył czystą, krochmaloną koszulę, spodnie z wyraźną od długiego leżenia w kuferku składką, surdut, palto, i poszedł do naczelnika miejscowego okręgu. Sprowadzony przez hotelowego szwajcara dorożkarz, wypasionym, rosłym, kirgizkim koniem, zaprzężonym do brzęczącej bryczuszki, zawiózł Niechludowa do pięknego budynku, przed którym stali na warcie żołnierze; i stójkowy, czekał na rozkazy. Dom otoczony był naokoło ogrodem. Śród ogołoconych z liści osin i brzóz widniała gęsta, ciemna zieleń jodeł, świerków i sosen.
Generał był niezdrów i nie przyjmował. Niechludow poprosił jednak lokaja, aby wręczył bilet i lokaj wrócił z przychylną odpowiedzią:
— Rozkazali prosić.
Przedpokój, lokaj, ordynans, schody, salon z błyszczącą, wyfroterowaną posadzką, wszystko przypominało Petersburg, ale było wspanialsze i nieco brudniejsze. Lokaj wprowadził go do gabinetu.
Generał, czerwony jak burak, tłusty, z nosem jak kartofel, z wystającemi guzami na czole, łysiną i workami pod oczami, siedział w bucharskim jedwabnym szlafroku, trzymał papierosa w ręce i pił herbatę ze szklanki, wstawionej w srebrną podstawkę.
— Moje uszanowanie — przemówił. — Przepraszam, że przyjmuję w szlafroku; zawsze lepiej tak, niż nie przyjąć wcale — ciągnął dalej, naciągając kołnierz na grubą szyję i tłusty kark, gęsta pofałdowany. — Jestem trochę niezdrów, nie wychodzę. Cóż to pana przypędziło w nasze odległe strony?
— Towarzyszyłem partyi aresztantów, między którymi znajduje się blizka mi osoba — powiedział Niechludow — i obecnie przychodzę prosić waszą ekscelencyę za tą osobą i jeszcze w jednej okoliczności.
Generał zaciągnął się, wypił łyk herbaty, zgasił papierosa na malachitowej popielniczce, i słuchał uważnie, nie spuszczając z Niechludowa swych wązkich, tonących w tłuszczu, błyszczących oczu. Przerwał mu tylko pytaniem, czy nie zechce zapalić.
Generał należał do typu tych wojskowych, którzy uznają możność pogodzenia służbowych obowiązków z liberalizmem i humanitarnością. Ale jako człowiek z natury rozumny i bardzo dobry, wkrótce przekonał się o niemożliwości takiego pojednania, i aby nie widzieć tej wewnętrznej sprzeczności, w jakiej się znajdował, z coraz większym zapałem oddawał się wielce rozpowszechnionemu zwyczajowi nadużywania trunków. Był niejako przesiąkły winem i wódką. Dość mu było wypić cokolwiek wilgotnego, aby strąbić się jak Bela. Wódka stała mu się nieodzowną do życia. Jedynie naczczo rankiem bywał trzeźwym i podobnym nieco do człowieka, co myśli i pojmuje, gdy się do niego mówi. Sprawdzał na sobie maksymę, którą chętnie powtarzał: „mądry i pijany — pojmuje wszelkie stany“.
Wyższe władze wiedziały o tej drobnej ułomności, ale, że posiadał w każdym razie więcej wykształcenia od innych organów administracyi, więc choć go wódka w umysłowym rozwoju nieco zahamowała, spełniał wysokie zadanie państwowe zadawalniająco. Był odważny, zręczny, prezentował się świetnie, umiał i po pijanemu zachować takt i godność przedstawiciela władzy, więc dali mu posadę i trzymali na niej, bo gdzież szukać lepszych, gdy wszyscy do siebie podobni?




XXII.

Niechludow opowiedział generałowi, że osoba, którą się interesuje, jest kobietą, niewinnie skazaną, że podano prośbę o nią na Najwyższe Imię.
— Tak... No, dobrze i co dalej? — pytał generał.
— Obiecali mi w Petersburgu, że rezolucya o losie tej kobiety będzie mi przysłaną najdalej za miesiąc tutaj...
Nie spuszczając oczu z Niechludowa, wyciągnął generał rękę z krótkiemi palcami do stołu, zadzwonił i dalej słuchał w milczeniu, paląc papierosa i szczególnie głośno kaszląc.
— Prosiłbym zatem, jeżeli można, o zatrzymanie tej kobiety tutaj, dopóki nie nadejdzie odpowiedź z Petersburga na podaną prośbę.
Wszedł lokaj, deńszczyk ubrany po wojskowemu.
— Dowiedz się, czy Anna Wasiliewna wstała? — powiedział generał — przynieś jeszcze herbaty. Co dalej321? — zwrócił się do Niechludowa.
— Drugą prośbą mam o politycznego aresztanta, będącego w tej partyi.
— Tak... — powiedział generał, kiwając wymownie głową.
— Ciężko chory człowiek, umierający. Niewątpliwie zostawią go tu w szpitalu. Jedna kobieta z politycznych skazanych pragnęłaby z nim zostać.
— Obca, czy krewna? Może żona?
— Nie, ale gotowa jest wyjść za niego, jeżeli to da jej możność pozostania z nim razem.
Generał uporczywie patrzył swemi błyszczącemi oczyma i milczał, widocznie pragnąc zaniepokoić swego towarzysza spojrzeniem, i wciąż palił.
Kiedy Niechludow skończył, wziął książkę ze stołu i prędko przebierając palcami, przerzucał kartki, znalazł artykuł prawa, małżeństwa dotyczący, i przeczytał go.
— Na co jest ona skazana? — spytał, podnosząc oczy na Niechludowa.
— Do ciężkich robót.
— Małżeństwo nie może polepszyć położenia skazanego.
— Ale przecież?
— Przepraszam pana. Gdyby się z nią ożenił człowiek wolny, ona musiałaby jednak przecierpieć swoją karę. Pytanie główne: kto jest skazany na surowszą karę: ona, czy on?
— Oboje są skazani do ciężkich robót.
— A więc, kwita — rzekł, śmiejąc się generał. — Co jemu, to i jej. Jego z powodu choroby można zostawić i, ma się rozumieć, będzie wszystko zrobione, aby położenie jego złagodzić. Lecz ona, gdyby nawet za niego wyszła, zostać się tu nie może.
— Generałowa pije kawę — oznajmił lokaj — Zresztą, pomyślę jeszcze. A nazwiska ich? Racz pan zapisać.
Niechludow zapisał.
— I tego zrobić nie mogę — powiedział generał Niechludowowi, skoro go prosił jeszcze o pozwolenie odwiedzenia chorego. — Ja, ma się rozumieć, nie podejrzywam pana, ale interesujesz się pan wogóle więźniami, masz pan pieniądze. U nas tu wszystko łapownicy. Gdzież ja dopilnuję człowieka o 5,000 wiorst? On tam królik u siebie. Taki sam, jak ja tutaj — i zaśmiał się wesoło. — Widywałeś się pan zapewne z politycznymi przestępcami, dawałeś pan pieniądze i wpuszczano pana? — zapytał, uśmiechając się. — Wszak prawda?
— Prawda.
— Pojmuję, że musisz pan tak postępować. Chcesz pan widzieć politycznego przestępcę. Litujesz się pan nad nim. A dozorca albo konwojowy weźmie, bo ma dwadzieścia kopiejek pensyi i rodzinę, i on nie może nie wziąć. I na jego i na pańskiem miejscu postąpiłbym tak, jak pan i on. Ale na swojem miejscu nie pozwalam sobie odstępować od prawem przepisanych prawideł dlatego właśnie, że ja jestem człowiekiem i mogę uledz uczuciu litości. A mam daną sobie władzę wykonawczą, rząd mi zaufał pod pewnemi warunkami, więc muszę temu zaufaniu czynić zadosyć. Więc inaczej postąpić nie mogę. A teraz, powiedz mi pan, co tam słychać w stolicy?
I generał zaczął wypytywać i opowiadać, chcąc widocznie jednocześnie i dowiedzieć się nowin i pokazać swoje znaczenie i zarazem poglądy humanitarne.




XXIII.

— Ale ot co... gdzie pan mieszkasz? U Diuka? Ech, tam lichota. A przyjdźżeż pan do nas na obiad — powiedział generał, żegnając się z Niechludowem — o 5 ej godzinie. Mówisz pan po angielsku?
— Mówię.
— Doskonale. Uważa pan, przyjechał tutaj jeden Anglik-podróżnik. On naukowo bada posilenie, katorgę i więzienia syberyjskie. Będzie u nas na obiedzie, przychodź i pan. Obiad o 5-ej, żona żąda punktualności. Dam panu wtedy odpowiedź, jak postąpić z tą kobietą, pomówimy i o chorym. Może jednak będzie można kogo przy nim zostawić.
Pożegnawszy się z generałem, Niechludow, czując się w niezwykle czynnem i podnieconem usposobieniu, pojechał na pocztę.
Zarząd pocztowy mieścił się w nizkim pokoju ze sklepieniem. Za biurkiem siedzieli urzędnicy i wydawali korespondencyę tłoczącej się publiczności. Jeden urzędnik, z przechyloną na bok głową, uderzał ustawicznie pieczęcią po zręcznie podsuwanych kopertach. Niechludow nie czekał długo, gdy wymienił swoje nazwisko, wydali mu natychmiast dosyć dużą paczkę. Były tam i pieniądze, kilka listów, książki i ostatni numer „Otieczestwiennych Zapisek“.
Niechludow poszedł do drewnianej ławki, na której czekając na coś, siedział z książką w ręce żołnierz, i usiadł obok niego, przeglądając swe listy. Jeden był rekomendowany, w dużej kopercie, z wyraźną czerwoną pieczęcią. Rozdarł kopertę i ujrzawszy pismo Selenina i jakiś urzędowy papier, uczuł, jak mu krew uderzyła do twarzy i ścisnęło się serce. Był to wyrok w sprawie Kasi. Jaki wyrok? Czyżby odmowa? Przejrzał prędko drobne, niewyraźne, wprawne pismo i kamień spadł mu z duszy. Wyrok był ułaskawiający.

„Drogi przyjacielu! — pisał Selenin. — Ostatnia nasza rozmowa zrobiła na mnie głębokie wrażenie. Miałeś racyę co do Masłowej. Przejrzałem uważnie jej sprawę i przekonałem się, że popełniono na niej o pomstę wołającą niesprawiedliwość. Naprawić można było w komisyi próśb, tam, gdzieś się zwrócił. Udało mi się wpłynąć na rozstrzygnięcie sprawy i posyłam ci kopię ułaskawienia według adresu, który mi dała hrabina Katarzyna Iwanowna. Oryginał posłany do tego miejsca, gdzie była uwięzioną przed wydaniem wyroku i zapewne będzie zaraz, odesłany do głównego syberyjskiego zarządu. Śpieszę donieść ci o tej przyjemnej nowinie. Ściskam serdecznie dłoń Twoją,
Twój Selenin.”

Dokument urzędowy zawierał następujące słowa: „Kancelarya Jego Cesarskiej Mości do przyjęcia próśb na Najwyższe Imię podawanych. Wydział... sekcya... data... rok. Z rozkazu główno-zarządzającego kancelaryą Jego Cesarskiej Mości do przyjęcia próśb na Najwyższe Imię podawanych, oznajmia się niniejszem mieszczance Katarzynie Masłowej, że Jego Cesarska Mość, na najpoddańszy raport, Osobie Jego przedstawiony najmiłościwiej rozkazać raczył zamienić jej ciężkie robotę na osiedlenie w mniej oddalonych miejscowościach w Syberyi.”
Wiadomość była pomyślna i ważna; spełniało się wszystko, czego Niechludow mógł pragnąć dla Kasi i dla siebie samego. Prawda, że ta zmiana w jej położeniu wytwarzała nowe komplikacye w jego stosunku do niej. Póki była skazauą do ciężkich robót, małżeństwo z nią było tylko fikcyjnem i znaczenie miało tylko takie, że łagodziło nieco grozę położenia. Teraz nic nie przeszkadzało wspólnemu ich pożyciu. A do tego Niechludow nie był przygotowanym. Oprócz tego jej stosunek z Simonsonem? Co miały znaczyć wczorajsze jej słowa? I, jeżeli ona się zgodzi wyjść za Simonsona, czy to będzie źle, czy dobrze? Nie mógł w żaden sposób dojść do ładu z myślami swemi i przestał się nad tem zastanawiać.
— Wszystko się później wyjaśni — myślał — teraz trzeba ją jaknajprędzej zobaczyć, oznajmić jej wieść radosną i oswobodzić.
Sądził, że do tego wystarcza kopia, którą miał w ręce. I, wychodząc z urzędu pocztowego, rozkazał wieźć się do więzienia.
Generał rano nie pozwolił mu chodzić do więzienia, ale Niechludow z doświadczenia wiedział, że czego często nie można wykołatać u wyższych władz, otrzymuje się łatwo przez niższe władze. Postanowił spróbować szczęścia i przedostać się do więzienia. Chciał oznajmić pomyślną wiadomość Kasi, może i oswobodzić ją, a zarazem dowiedzieć się o zdrowie Krylcewa, i powtórzyć, tak jemu, jak i Maryi Pawłownej słowa generała.
Komendantem więzienia był człowiek bardzo wysoki, otyły, majestatyczny, z wąsami i faworytami, sięgającemi do kątów ust szerokich. Niechludowa przyjął bardzo sztywnie i wręcz mu oświadczył, że osobom obcym bez zezwolenia władzy wstęp do więzienia jest wzbronionym. Na uwagę Niechludowa, że przecież go i w stolicy wpuszczali, odpowiedział:
— To możliwe w Petersburgu, ale tu ja nie wpuszczam.
A ton jego dodawał: „Wy, stołeczni panowie, wyobrażacie sobie, że nas zadziwicie i z tropu zbijecie, ale my tu w Syberyi wschodniej doskonale porządki znamy i was jeszcze nauczyć możemy.”
Kopia dekretu z własnej kancelaryi Jego Cesarskiej Mości również nie wywarła najmniejszego wrażenia. Stanowczo odmówił Niechludowowi pozwolenia. Na naiwną propozycyę Niechludowa, że Masłowa może być oswobodzoną na mocy tej kopii, tylko się uśmiechnął pogardliwie i oświadczył, że dla oswobodzenia jakiegokolwiek więźnia musi być rozporządzenie bezpośredniej władzy. Dodał tylko, że powie Masłowej, że przyszło dla niej ułaskawienie i że jej nie zatrzyma ani godziny, gdy dostanie rozkaz od swej władzy.
O zdrowiu Krylcewa też nic powiedzieć nie chciał, mówiąc, że nie wie nawet, czy jest taki aresztant. Nie wskórawszy nic, Niechludow wsiadł do swej dorożki i powrócił do hotelu.
Niewzruszoność komendanta głównie spowodowana była tyfusem, który grasował w przepełnionem więzieniu, mieszczącem dwa razy tyle ludzi, niż można było pomieścić.
Dorożkarz, jadąc, opowiedział Niechludowowi, że w turmie moc ludzi ginie, jak muchy. Jakaś choroba na nich padła. Po dwudziestu dziennie chowają.




XXIV.

Pomimo nieudanej próby w areszcie, Niechludow podniecony, wesoły i czynny pojechał do kancelaryi gubernatora, dowiedzieć się, czy nie ma tam papieru o ułaskawieniu Masłowej. Papieru nie było, więc, wróciwszy do hotelu, napisał, nie zwlekając, listy do Selenina i do adwokata, Fanarina. Spojrzał na zegarek, czas był jechać na obiad do generała.
W drodze myślał znów o tem, jak Kasia przyjmie wiadomość o ułaskawieniu. Gdzie każą jej zamieszkać? Jak on z nią nie będzie mieszkał, co Simonson zrobi? Jaki łączy ją z nim stosunek? Stanęła mu przed oczyma ta zmiana na lepsze, jaka dokonała się w całej naturze Kasi, a takie i jej przeszłość.
— Trzeba zapomnieć o tem, wykreślić ze wspomnień — myślał i skwapliwie odpędzał wszelkie cisnące się rozumowania. — Zobaczy się — powiedział w duchu i zastanawiał się nad tem, co ma powiedzieć generałowi.
Obiad u generała urządzony był z tym przepychem, właściwym ludziom bogatym i wysokim urzędnikom, do jakiego Niechludow od urodzenia był przyzwyczajony. Wydał mu się bardzo przyjemnym po tych kilku miesiącach, w których nie miał nietylko zbytku, ale nawet zaspokojenia najskromniejszych wymagań.
Gospodyni była to wielka pani petersburska starej daty, eks-frejlina Mikołajewskiego dworu, mówiła doskonale po francusku, źle po rosyjsku. Siedziała wyprostowana, a robiąc ruchy rękoma, nie dotykała łokciem figury. Ułożenia wytwornego i spokojnego w obejściu, z mężem zachowywała wiele szacunku, choć przebijał się w tem zachowaniu tajony smutek. Dla gości była nadzwyczajnie uprzejmą, choć znać było pewne odcienie tej grzeczności, umiejętnie stosowane do osób.
Przyjęła Niechludowa, jako swojego, z tem subtelnem, niewidocznem pochlebstwem, dzięki któremu Niechludow znów dowiedział się, że ma wielkie zalety i poczuł miłe zadowolenie z samego siebie. Dala mu do zrozumienia, że wie o oryginalnym, ale uczciwym czynie, który go zaprowadził na Syberyę, i że uważa go jako wyjątkowego człowieka.
To subtelne pochlebstwa, wyrafinowany zbytek w domu generała, zrobiły swoje, i Niechludow oddał się cały używaniu tego, co go otaczało. Więc piękne urządzenie, smaczne i wytworne potrawy, łatwe i przyjemne obcowanie z ludźmi dobrze wychowanymi znajomego mu dobrze koła. Zdawało mu się, jakby to wszystko, wśród czego przeżył w ostatnich czasach, było snem, z którego ot w tej właśnie chwili ocknął się i ujrzał realną rzeczywistość.
Przy obiedzie, oprócz domowych, byli córka generała z mężem i adjutant; byli jeszcze Anglik, kupiec właściciel kopalni złota, i chwilowo przebywający tu gubernator oddalonego syberyjskiego miasta. Wszyscy ci ludzie miłe na Niechludowie robili wrażenie.
Anglik, tęgi człowiek, o rumianej cerze, mówił źle po francusku, zato doskonale i z przekonywającą wymową wysławiał się w rodowitym języku. Dużo widział i w sposób zajmujący opowiadał o Ameryce, Indyach, Japonii i Syberyi.
Młody kupiec, dobywacz złota, syn chłopa, ubrany w zrobiony w Londynie frakowy garnitur, z brylantowemi spinkami, posiadał dużą bibliotekę, dawał znaczne sumy na dobroczynność i wyznawał liberalne idee europejskie. Z przyjemnością i zainteresowaniem słuchał go Niechludow; był to nowy i dodatni typ, bujnie wyrosłego pędu europejskiej kultury, zaszczepionego na zdrowej chłopskiej dziczce.
Gubernator dalekiego miasta, były dyrektor departamentu, był pulchny człowiek, z kręcącemi się, rzadkiemi włosami, jasno-niebieskiemi oczami, bardzo otyły, z białemi, wypieszczonemi rękoma, z masą pierścionków i z twarzą rozjaśnioną sympatycznym uśmiechem.
Gospodarz domu szanował tego gubernatora zato, że nie brał łapówek. Gospodyni, wielka amatorka muzyki i sama doskonała pianistka, ceniła go, bo był bardzo muzykalny i grywał z nią na cztery ręce.
Wesoły, energiczny, z szafirowym podbródkiem adjutant, proponował wciąż swe usługi i swą dobrodusznością sprawiał miłe wrażenie.
Ale najsympatyczniejszą była dla Nięchludowa młoda para, córka generała z mężem. Nie była ona ładną, ale dobrą i sympatyczną młodą kobietą, całkowicie oddaną wychowaniu dwojga swoich dzieci. Mąż jej, za którego po długiej walce z rodzicami wyszła z miłości, liberalny kandydat moskiewskiego uniwersytetu, skromny i rozumny, urzędował w tutejszym okręgu i zajmował się statystyką obcoplemiennych szczepów. Badał je, studyował, kochał i starał się ocalić od zagłady.
Wszyscy nietylko, że mili i uprzejmi dla Niechludowa, ale i najwidoczniej bardzo radzi, jako osobistości nowej i zajmującej. Generał, który przyszedł do obiadu w wojskowym surducie, z białym krzyżem na szyi, przywitał Niechludowa, jak starego znajomego, i zaraz poprosił gości na wódkę i przekąskę. Na zapytanie generała, co Niechludow robił po wizycie u niego, opowiedział, że był na poczcie i dowiedział się o ułaskawieniu tej osoby, o której rano mówił i że teraz znów prosi o pozwolenie pójścia do więzienia.
Generał, widocznie niezadowolony, że się o interesach mówi przy obiedzie, zachmurzył się i nic nie odpowiedział.
— Pozwoli pan wódki? — zapytał zbliżającego się Anglika.
Anglik wypił wódkę i opowiedział, że rano zwiedził sobór i hutę, i że pragnąłby jeszcze zobaczyć wielkie więzienie dla etapowych aresztantów.
— Wybornie — odrzekł generał, zwracając się do Niechludowa. — Możecie, panowie, iść razem. Prosię im napisać pozwolenie — zwrócił się do adjutanta.
— Kiedy pan sobie życzysz pojechać? — zapytał Niechludow Anglika.
— Ja wolę zwiedzać więzienia wieczorem; Wszyscy będą w domu, niema przygotowań, więc znajdziemy tak jak jest zawsze.
— A! on chce to zobaczyć w całej okazałości! Owszem niech zobaczy. Ja pisałem, nie chcą posłuchać. Dobrze, iż się dowiedzą prawdy z pism zagranicznych — mówił generał i poszedł do stołu, przy którym gospodyni domu wskazywała miejsca gościom.
Niechludow siedział między gospodynią domu i Anglikiem. Naprzeciwko niego siedziała córka generała i były dyrektor departametu, gubernator syberyjskiego miasta.
Rozmowa podczas obiadu przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot. Mówiono o Indyach, w których bywał Anglik, o wyprawie tonkińskiej, którą generał surowo potępiał, o powszechnem w Syberyi szalbierstwie i łapownictwie. Wszystko to mało zajmowało Niechludowa.
Ale po obiedzie, przy kawie wszczęła się bardzo zajmująca rozmowa o Gladstonie między gospodynią domu i Anglikiem, i Niechludowowi zdawało się, że wypowiedział dobrze dużo rozumnych rzeczy i że całe towarzystwo na to uwagę zwróciło. Po dobrym obiedzie i winie, przy kawie, siedząc na miękkiem krześle, wśród ludzi uprzejmych i dobrze wychowanych, czuł się Niechludow w dziwnie błogiem usposobieniu. A kiedy pani domu, na prośbę Anglika, siadła do fortepianu z byłym dyrektorem departamentu i wykonali prawdziwie dobrze 5-tą symfonię Bethowena, Niechludowa ogarnęło oddawna mu już obce uczucie zupełnego zadowolenia wewnętrznego, jakby się był teraz dopiero dowiedział, jaki on dobry człowiek i że ma pewną wartość osobistą.
Fortepian był znakomity i wykonanie dobre. Tak się przynajmniej wydało Niechludowowi, bo lubił i znał tę symfonię. Wsłuchując się w przepiękne andante, poczuł łechtanie w nosie od rozczulenia nad sobą i swoją cnotą i zasługą.
Podziękował gospodyni domu za przyjemność, której od tak dawna nie miał, chciał się pożegnać i wyjechać, gdy podeszła doń ze skromną minką córka generała i rumieniąc się, rzekła.
— Zapytywał pan o moje dzieci, chce je pan widzieć?
— Jej się wydaje, że wszyscy pragną widzieć jej dzieci — rzekła matka, uśmiechając się nad miłem, choć naiwnem zachowaniem się córki. — Księcia to bynajmniej nie zajmuje.
— Ależ przeciwnie, bardzo pragnę zobaczyć, maleństwa — odpowiedział Niechludow, wzruszony tą przelewającą się przez brzegi wyjątkową macierzyńską miłością. — Proszę, niechże mi pani pokaże!
— Prowadzi księcia, aby obejrzał jej drobiazg — śmiejąc się, zawołał generał, grający w karty z zięciem, młodym kupcem i adjutantem. — Pełnij pan swą powinność.
Tymczasem młoda kobieta, widocznie wzruszona tem, że oto będą zaraz oceniać jej dzieci, szła prędkim krokiem naprzód, prowadząc Niechludowa do środkowych pokojów. W trzecim z rzędu pokoju wysokim, z białem obiciem, oświetlonym niedużą lampą z ciemnym abażurem, stały obok dwa łóżeczka, a między niemi siedziała w białej pelerynce niania z sybirską, szeroką, poczciwą twarzą. Niania wstała i ukłoniła się. Matka zaś pochyliła się nad pierwszem łóżeczkiem.
— To Kasia — mówiła — poprawiając szydełkową kołdrę na dwuletniej dziewczynce, z długiemi włosami, która spała spokojnie z otwartą buzią. — Ładna? Ma dopiero dwa lata.
— Śliczna.
— A to Wasiuk, jak go nazywa dziadek.
— Piękny chłopak — chwalił Niechludow, przyglądając się śpiącemu na brzuszku malcowi.
Matka stała i uśmiechała się z tryumfem.
Niechludow przypomniał sobie kajdany, ogolone głowy, nary, rozpustę, umierającego Krylcewa, Kasię. I zazdrość zakradła się do jego duszy i zapragnął dla siebie takiego wykwintnego, czystego, jak mu się zdawało, szczęścia.
Pochwaliwszy jeszcze kilka razy dzieci i zadowolniwszy tem chociaż w części matkę, wrócił z nią do salonu, gdzie już na niego czekał Anglik, ażeby razem jechać do więzienia. Pożegnał starszych i młodszych tak uprzejmych gospodarzy i wyszedł z Anglikiem na ganek domu generalskiego.




XXV.

Ponury, więzienny budynek z wartą i latarnią przed wrotami, sprawiał przygnębiające wrażenie, pomimo czystego, białego całunu, pokrywającego taras, podjazd, dach i ściany ostrogu.
Majestatyczny komendant wyszedł do wrót i przeczytawszy pod latarnią pozwolenie, udzielone Niechludowowi i Anglikowi, zdziwiony, wzruszył tylko potężnemi ramionami, ale spełniając rozkaz, ruszył naprzód, wskazując drogę przybyłym. Przeprowadził ich najpierw przez dziedziniec, potem do drzwi na prawo i na schody do kancelaryi. Poprosiwszy ich usiąść, zapytał, czem może służyć, i dowiedziawszy się, że Niechludow pragnie zaraz zobaczyć Masłową, posłał po nią dozorcę i przygotował się odpowiadać Anglikowi na pytania, które ten chciał mu zrobić, zanim pójdzie do cel.
— Dla wielu ludzi więzienie zbudowane? — pytał Anglik za pomocą Niechludowa. — Wielu mężczyzn, wiele kobiet, dzieci? Wielu skazanych do ciężkich robót, wielu idzie dobrowolnie. Wielu chorych?
Niechludow tłumaczył słowa Anglika i komendanta, nie zastanawiając się zupełnie nad ich znaczeniem, takim go niespodzianym przejmowała niepokojem za chwilę nastąpić mająca rozmowa z Kasią. Kiedy pośrodku zdania, tłumaczonego Anglikowi, usłyszał zbliżające się kroki, drzwi kancelaryi otworzyły się i wszedł, jak to często bywało, a teraz zapewne zdarza się poraz ostatni, dozorca, a za nim Kasia z chustką na głowie, w aresztanckim kaftanie, zabiło mu na jej widok serce uczuciem ciężkiem, niechętnem.
— Ta żyć chcę, chcę mieć rodzinę, dzieci, chcę ludzkiego życia — błysnęła mu myśl, gdy Kasia prędko wchodziła do pokoju.
Wstał i postąpił ku niej. Choć słowa jeszcze nie powiedziała, zastanowił go jakiś wyraz niezwykłego podniecenia w jej twarzy, promieniejącej dziwnem, niby natchnionem postanowieniem. Nigdy dotąd nie widział jej taką. Rumieniła się i bladła, palce jej konwulsyjnie szarpały brzegi kaftana, to podnosiła na niego oczy, to je spuszczała ku ziemi.
— Wiesz o wszystkiem? — rzekł Niechludow.
— Tak — odrzekła — już mi powiedziano o tom. Ale teraz ja zdecydowałam się ostatecznie. Będę prosić o to, aby mi pozwolono iść z Włodzimierzem Iwanowiczem — rzekła szybko i wyraźnie, jak gdyby przygotowywała się do tego, co ma powiedzieć.
— Jak to z Włodzimierzem Iwanowiczem? — zapytał Niechludow, lecz ona przerwała mu dalsze słowa.
— Cóż mam uczynić? Jeżeli on chce żyć ze mną, to... — Tu, jakby przestraszona tem, co rzekła, przerwała i poprawiając się — żebym ja przy nim była, to czegóż ja więcej pragnąć mogę? Może będę użyteczną tak jemu, jak i innym... Cóż ja...
Jedno z dwojga: albo ona pokochała Simonsona i zupełnie nie pragnie tej ofiary, która mu się teraz tak ciężką wydawała, albo też nie przestała kochać jego, Niechludowa, i dla jego dobra odrzuca miłość jego, pali na zawsze mosty za sobą i dolę swą łączy z Simonsonem. Zrozumiał to Niechludow, przeto zawstydził się i poczuł falę krwi, napływającą do mu twarzy.
— Jeśli go kochasz... — rzekł cicho.
— Ja takich ludzi nie znałam nigdy, takich ludzi trudno nie kochać. Włodzimierz Iwanowicz toć człowiek wyjątkowy.
— Zapewne — zaczął Niechludow. — To dobry człowiek i sądzę...
Przerwała mu w obawie, ażeby nie powiedział czego niepotrzebnego, lub żeby sama czego nie dopowiedziała.
— Wybacz mi pan, jeśli nie postępuję według pańskiego życzenia. Ale przecież i pan musisz żyć. I pańska dola, życie pańskie...
Powiedziała mu to, co przed chwilą sam sobie powiedział.
Ale obecnie o tem nie myślał. Myślał i czuł inaczej. Nietylko wstyd, lecz i żal go ogarnął.
— Czyż między nami wszystko skończone?
— Tak, coś w tym rodzaju — powiedziała z dziwnym uśmiechem.
— Jabym jednak pragnął być ci użytecznym.
— My — powiedziała „my” i spojrzała na Niechludowa — nie potrzebujemy niczego. Ja panu i tak wszystko zawdzięczam. Gdyby nie pan...
Chciała coś powiedzieć i głos jej zadrżał.
— Być może, Bóg nam pozwoli jeszcze kiedyś spotkać się w życiu — rzekła szeptem.
Are you ready? (czyś pan gotów) — zapytał Anglik.
Direckty (natychmiast) — odpowiedział Niechludow i spytał o Krylcewa.
Kasia zapanowała nad sobą i spokojnie opowiedziała mu, co się stało. W drodze osłabł Krylcew bardzo i zaraz umieścili go w szpitalu. Marya Pawłowna prosiła, aby jej pozwolono dozorować go, lecz dotąd niema odpowiedzi.
— Ja się nie żegnam, zobaczymy się jeszcze — mówił Niechludow, podając jej rękę.
— Żegnam — szepnęła tak cicho, że ledwie mógł usłyszeć. Oczy ich spotkały się i w dziwnem, nieokreślonem jej spojrzeniu i w bolesnym uśmiechu, z jakim wyrzekła słowa nie „do widzenia”, lecz „żegnam pana”, wyczytał Niechludow, że z dwóch przypuszczalnych przyczyn, kierujących jej postanowieniem, sprawdziła się druga: ona go kochała i myślała, że połączywszy się z nim, zmarnuje mu życie, a wychodząc za Simonsona, oswobadza go od siebie i czyni wolnym.
Uścisnęła mu rękę, zawróciła się szybko i wyszła.
Anglik, aby nie krępować Niechludowa, zapisywał coś w kajeciku. Niechludow usiadł na drewnianej ławce przy ścianie i raptem ogarnął go nietylko wstyd, lecz beznadziejność. Czując nieprzezwyciężone zmęczenie, oparł się o poręcz ławki, zamknął oczy i zasnął.
— Czy życzycie sobie panowie obejrzeć teraz cele? — zapytał komendant.
Niechludow ocknął się, Anglik kończył notować i oświadczył, że idzie obejrzeć cele więzienne.




XXVI.

Przeszedłszy sień i nieznośnie cuchnący korytarz, komendant, Anglik i Niechludow weszli do izby, gdzie się mieścili katorżnicy. W tej izbie na środku ustawione były szeregiem nary, a wszyscy aresztanci spoczywali. Było ich 70-ciu. Leżeli obok siebie, ściśnięci jak śledzie. Na widok wchodzących, zerwali się z tapczanów, brzęcząc kajdanami, stanęli przy narach, błyszcząc w świetle świeżo do połowy ogolonemi głowami. Dwóch tylko nie wstało, jeden młody człowiek, z twarzą widocznie rozpaloną od gorączki, i drugi starzec, wydający przeciągłe jęki.
Anglik zapytał, jak dawno zachorował ¡młody człowiek. Komendant odrzekł, że rano — starzec zaś oddawna już chory na żołądek, ale niema go gdzie umieścić, bo szpital przepełniony. Anglik pokiwał głową i wyraził życzenie powiedzenia kilku słów tym ludziom. Prosił Niechludowa, aby tlómaczył to, co będzie mówił. Okazało się, że Anglik po za jednym celem swej podróży — opisywaniem wygnania na Syberyi, miał jeszcze i drugi — głoszenie zbawienia przez wiarę i odkupienie.
— Powiedz im pan, że Chrystus ich żałował i kochał, że za nich umarł. Jeżeli będą wierzyli, będą zbawieni.
Póki mówił, wszyscy aresztanci stali w milczeniu przed narami, trzymając ręce wyprostowane wzdłuż ciała.
— W tej książce — kończył — wszystko jest powiedziane. Czy są tacy, co umieją czytać?
Okazało się, że piśmiennych było przeszło stu dwudziestu.
Anglik wyjął z ręcznej torby kilka oprawnych egzemplarzy Nowego Testamentu i muskularne ręce, z twardemi czarnemi paznogciami, w grubych rękawach, wyciągnęły się ku niemu, odpychając jedna drugą. Dał dwa egzemplarze Biblii i przeszedł do następnej izby.
To samo było i tutaj. Taki sam zaduch, taż sama woń zabójcza. Tak samo nawprost wejścia, między oknami obraz, a na lewo od drzwi kubeł z nieczystością. I tu, jak tam, leżeli na narach aresztanci, ułożeni szczelnie obok siebie. Tak samo zerwali się wszyscy i stanęli frontem i tak samo, jak tam, trzech nie wstało. Dwóch się podniosło i usiadło, a jeden nie poruszył się i nie spojrzał nawet na wchodzących. Byli to chorzy. Anglik wygłosił krótką mowę i dał dwie Ewangelie.
W trzeciej izbie rozlegały się krzyki i hałasy. Komendant zapukał i krzyknął: „cicho.” Kiedy drzwi otworzono, znów stanęli wszyscy wyprostowani przy narach, oprócz kilku chorych i dwóch bijących się, którzy, z twarzami wykrzywionemi przez gniew i walkę, wpili jeden drugiemu palce we włosy i brody.
Dopiero gdy nadbiegł dozorca, puścili się. Jeden miał nos zakrwawiony, po twarzy spływały mu ślina i krew, które obcierał rękawem Kaftana. Drugi strzepywał z chałata włosy, wyrwane z głowy i brody.
— Nadzorca! — surowo zawołał komendant.
Wystąpił silny, piękny mężczyzna.
— Niepodobna utrzymać, ani dać sobie rady, wasze błagorodie — odrzekł nadzorca, wesoło uśmiechając się oczyma.
— Ja ich uspokoję — powiedział zachmurzony komendant.
What dod the fight for? (o co się pobili) — zapytał Anglik.
Niechludow zapytał nadzorcy o powód bójki.
— O podstawkę. Wziął sobie cudzą — rzekł nadzorca, uśmiechając się ciągle. — Ten trącił, tamten oddał, wydali sobie resztę.
Niechludow powtórzył Anglikowi słowa nadzorcy.
— Pragnąłbym powiedzieć im parę słów — zwrócił się Anglik do komendanta.
Niechludow przetłómaczył, komendant powiedział: „można.” Wtedy Anglik wyjął Ewangelię w skórzanej oprawie.
— Proszę, przetłómacz im pan to: Wyście się pokłócili i pobili, a Chrystus, który za nas umarł, wskazał nam inny środek zakończenia waśni. Zapytaj ich pan, czy wiedzą, jak według słów Chrystusowych należy postąpić z człowiekiem, który nas obraził?
Niechludow przetłómaczył słowa i pytanie Anglika.
— Poskarżyć się naczalstwu, ono rozsądzi? — pytająco powiedział jeden, patrząc z podełba na majestatycznego komendanta.
— Wytłuc dokumentnie, to nie będzie zaczepiał — rzekł drugi.
Rozległ się śmiech zadowolenia. Niechludow przetłumaczył Anglikowi odpowiedź.
— Powiedz im pan, że Chrystus nakazuje przeciwnie: jeżeli cię uderzą w jeden policzek, nadstaw drugi — i z powagą zrobił ruch, jakby nadstawiał twarz do uderzenia.
Niechludow przetłómaczył.
— Niech sam spróbuje — odezwał się jakiś głos.
— A jak go z drugiej strony luną, to może trzecią nadstawi? — ozwał się jeden z leżących na tapczanie chorych. — Wymłócą mu mordę rzetelnie!
— A no spróbuj — powiedział ktoś z tyłu i wesoło się zaśmiał.
Po całej izbie rozległ się głośny, frenetyczny śmiech. Nawet pobity śmiał się, nie bacząc na krew i ślinę. Śmieli się nawet chorzy.
Anglika to bynajmniej nie stropiło. Prosił, aby powiedzieć, że wszystko staje, się moźliwem i łatwem dla tych, co wierzą.
— A zapytaj ich pan, czy piją?
— A jakże! — zawołał jakiś głos i znów rozległy się śmiechy i drwiny.
W izbie było czterech chorych. Na zapytanie Anglika, dlaczego chorych nie umieszczą w osobnej izbie, tłómaczył komendant, że sami tego sobie nie życzą. Chorzy nie zaraźliwie, i felczer ich pielęgnuje, opatruje i dogląda.
— Od tygodnia na oczy się nie pokazał — odezwał się jakiś głos.
Komendant nic nie odpowiedział i poszedł do następnej izby. Znów otworzyli drzwi, znów wszyscy wstali i umilkli i znów Anglik rozdawał Ewangelie. To samo powtarzało się i w piątej, i w szóstej, na prawo, na lewo, po obu stronach.
Niechludow szedł, jakby we śnie, nie mając siły zatrzymać się i wyjść; opanowało go zmęczenie i jakieś apatyczne beznadziejne usposobienie.




XXVII.

Od skazanych na ciężkie roboty przeszli do tak zwanych osiedleńców, potem do gminnych i do dobrowolnie towarzyszących idącym na wygnanie skazańcom.
Wszędzie to samo: wszędzie ci sami, zziębnięci, głodni, bezczynni, znękani chorobą, zbezczeszczeni, pozbawieni wolności ludzie wydawali się jako stado zwierząt dzikich, skazanych na zagładę.
Anglik, rozdawszy oznaczoną ilość egzemplarzy Ewangelii, nie rozdawał już więcej i nie przemawiał. Przygnębiający widok, a nadewszystko duszne powietrze wyczerpały widocznie i jego energię. Przechodził przez izby, powtarzając: „all right“ na objaśnienia, jakie mu o aresztantach dawał dozorca więzienia. Zatrzymali się dłużej w jednej izbie zesłańców. W izbie tej zwrócił na siebie ogólną uwagę jeden z aresztantów. Wtedy, gdy na widok władzy wszyscy powstawali i wyprostowali się, on nawet się nie poruszył. Był to ten sam chudy starzec, łachmanami okryty, z twarzą pooraną zmarszczkami, którego Niechludow spotkał rano na promie. Starzec, choć w jedynej brudnej i podartej na plecach koszuli, w płóciennych podartych spodniach, pół nagi i bosy, siedział na podłodze przy narach i surowo, badawczo spoglądał na wchodzących. Chude wyniszczana ciało, wyzierające przez dziury brudnej koszuli, było nędzne i chore, ale twarz miał dziwnie skupioną, jasną i poważną. Widocznie dopiero co rozmawiał z towarzyszami i niezadowolony był, że mu przeszkodzono.
Oczy mu błyszczały i brwi się gniewnie ściągnęły.
— Wstać — krzyknął komendant.
Starzec ani drgnął.
— Po co mam wstawać? Ot, lepiej ty przyjdź i usiądź tu, ja ci coś powiem — rzekł starzec, wskazując komendantowi nary.
— Co-o-o? — groźnie wrzasnął komendant, postępując ku niemu.
— Ja znam tego człowieka — pospiesznie powiedział Niechludow. — Za co jego wzięli?
— Policya go przysłała za brak legitymacyi.
My prosimy, żeby nie przysyłano, a oni wciąż przysyłają — powiedział komendant, ze złością patrząc na starca.
— Chodź, chodź — mówił tenże, gniewnie się chmurząc i błyszczącym wzrokiem śledząc za Niechludowem, który jeszcze pozostał w izbie. — Patrz i podziwiaj, jak ludźmi wszy karmią. Chodź, chodź!
Niechludow wyszedł na korytarz; Anglik z komendantem stali przy otwartych drzwiach i Anglik się pytał, jakie jest przeznaczenie tej izby.
Była to trupiarnia.
— Oo... — rzekł Anglik i zapragnął wejść.
Była to izba średniej wielkości. Na ścianie paliła się lampka i rzucała blade światło na cztery trupy, leżące głowami do ściany, a sterczącemi do góry stopami do drzwi obrócone. Pierwszy trup, w zgrzebnej koszuli i takichże spodniach, był osobnikiem wysokiego wzrostu, z małą spiczastą bródką i ogoloną do połowy głową. Ciało już zesztywniało, posiniałe ręce widocznie złożone były na piersi, bose nogi rozchyliły się, a stopy sterczały każda w inną stronę. Obok niego leżała, w białej spódnicy i kaftanie, bosa, gładko przyczesana, z cienkim, krótkim warkoczykiem, stara kobieta, z twarzą pomarszczoną i żółtą, jak szafran. Tuż przy kobiecie leżał jeszcze trup mężczyzny w czemś liliowego koloru. Kolor ten coś niejasno przypomniał Niechludowowi.
— A to kto, ten trzeci? — zapytał, własnym nie dowierzając oczom.
— To z panów, podczas obiadu ze szpitala przynieśli — odpowiedział dozorca.
Bosy, z wyciągniętemi wzdłuż bioder, wyschniętemi rękoma, na deskach nar, między dwoma trupami leżał Krylcew w swej liliowej, bawełnianej koszuli. Twarz jego, wczoraj jeszcze rozpalona gorączką, nieszczęśliwa, rozżalona, dziś była żółto-blada, chłodna, trupia, zastygła, a mimo to piękna i budząca grozę tą właśnie pięknością i spokojem. Niechludow zbliżył się do trupa i ciepłą dłonią dotknął jego zimnych, jak lód bosych stóp w górę sterczących. Nie, to nie był sen!
To, co widział w domu generała, to życie wygodne, ten dobrobyt, muzyka, towarzystwo, szczęście rodzinne, to tylko senne widzenie.
Ale to, co widział i widzi obecnie, to życie prawdziwe. To życie i prawda, co wołają wielkim głosem do czynu — czynu żądają — działać każą. Więc pożegnawszy Anglika, oraz komendanta, Niechludow poprosił dozorcę, aby go przeprowadził do drzwi — i odjechał do hotelu.




XXVIII.

Nie położył się zaraz, choć był zmęczony, ale długo chodził po pokoju.
Cały stosunek jego do Kasi, cała sprawa, co go tak żywo zajmowała, skończyła się. I źle się skończyła. Było coś zawstydzającego we wspomnieniu o tem. Lecz nie to go teraz dręczyło. Czekało go zadanie, inne stokroć, może ważniejsze, co nie tylko ukończonem, ale nawet rozpoczętem nie nie było. A gwałtem niejako domagało się pracy i trudów nowych, żądało czynu.
W wyobraźni jego rysowały się jaskrawię te setki, te tysiące ludzi, zamkniętych w zarażonem miazmą powietrzu; rozlegały się przekleństwa i drwiny ze słów Chrystusowych. Oczom jego przedstawiał się ów starzec, co uchodził za waryata, a pośród trupów jaśniała piękna, martwa, woskowa twarz Krylcewa, co skonał w męce ciała i w sroższej stokrć męce duszy. I dawne pytanie, kto jest szalonym: czy on, czy też ci ludzie, co siebie mają za rozumnych, a czynią źle i płodzą zło — grozę i niesprawiedliwość, z nową siłą tłoczyło mu się do duszy. I nie znajdował na zapytanie odpowiedzi. Bo jakże od powiedzieć na zarzut: Co począć ze zbydlęconymi ludźmi: czy pozostawić im swobodę, narażając ogół ludzki na groźne niebezpieczeństwo?
Zmęczony usiadł na kanapie przed lampą i machinalnie otworzył podarowaną mu przez Anglika Ewangelię, którą, wchodząc do numeru, na stole porzucił. Tu, powiadają, jest rozwiązanie wszystkiego i wielka prawdy istota. Otworzył książkę na chybił trafił i zaczął czytać Mat. R. XVIII.
Potem spojrzał na światło palącej się lampy i zdrętwiał. Duszę jego przepełniło uczucie uniesienia, którego już dawno nie doznawał Tak jakby po długiej męce i bólu znalazł by odrazu ukojenie i swobodę.
Nie spał całą, noc i, jak często bywa z wieloma czytającymi Ewangelię poraz pierwszy, czytając, rozumiał całkowicie znaczenie słów Bożych, które często czytał, ale nie rozważył należycie. Jak gąbka wodą, tak on nasiąkał tem potrzebnem, ważnem, radosnem, co mu się w książce objawiało. I wszystko, co czytał, wydawało mu się dobrze znanem, wydawało mu się potwierdzeniem, rozjaśnieniem tego, co wiedział oddawna, ale czego nie rozumiały w co nie wierzył. Teraz zaś zrozumiał i uwierzył. A wierzył głównie w to, co wypływało z całej nauki i co tak jaskrawie i z taką silą wypowiada przypowieść o robotnikach. W winnicy Pańskiej. Robotnicy uroili sobie, że ogród gdzie kazano pracować dla Pana, był ich własnością; że wszystko w ogrodzie zrobione było dla nich, że ich rzeczą jest tylko używać rozkoszy w tym ogrodzie, zapominając o Panu i zabijając tych, co im przypominali Pana i ich względem Niego obowiązki.
— W tem cała treść — myślał Niechludow. — Żyłem ja i wszyscy żyjemy w nierozumnem przekonaniu, żeśmy sami panami naszego życia, że ono nam danem zostało, abyś my tego żywota używali dla siebie. A to właśnie jest fałszem. Jeżeliśmy tu przysłani, to przecież z czyjejś woli i dla jakiegoś celu. A my zdecydowaliśmy, że jak grzyby, zrodziliśmy się i żyjemy jedynie dla własnej uciechy, i jasnem jest, że nam jest źle, jak źle jest robotnikowi nie spełniającemu woli Pana. Wola Pana wyrażona jest w Nauce Chrystusa. Niechaj tylko ludzie spełnią tę naukę, a na ziemi zapanuje królestwo Boże i ludzie dostąpią najwyższego szczęścia. „Szukajcie królestwa Boskiego i prawdy Boskiej, a resztę otrzymacie.“
My szukamy tej reszty, ale jej nie znajdujemy i nie budujemy przeto królestwa Bożego, ale je burzymy.
— I oto, cel żywota mojego... Skończyło się jedno życie, zaczęło się drugie. A jam myślał, że jestem samotny i że nie mam co robić na świecie!
I zaczęło się od tej nocy nowe życie dla Niechludowa, nie dlatego, że pojął nowe potrzeby i wszedł w nową istotną treść tego życia, ale dlatego, że od tej chwili wszystko, co go spotkało, miało dla niego zupełnie inne, niż dawniej, znaczenie.

KONIEC.




  1. W początku 80 roku pięciu aresztantów umarło jednego dnia od porażenia słonecznego podczas, gdy przeprowadzano ich z zamku Butyrskiego na stacyę w Niżnim-Nowogrodzie.
  2. Pracujący w Paryżu uczony rosyjski, Mieczników czyniąc badania bakteryologiczne, doszedł do przekonania, że białe ciałka krwi zobojętniają truciznę, wytwarzaną przez mikroby, truciznę zwaną toksyną. Białe ciałka krwi nazywa on fagocytami, zaś cały proces walki owych ciałek z bakteryami napastującemi organizm — nazywa fagocytozą.
    (Przyp. Tł.).
  3. Po sybirsku „ubranie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.