Klątwa (Wyspiański)

>>> Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Wyspiański
Tytuł Klątwa
Podtytuł Tragoedya
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


KLĄTWA
TRAGOEDYA.
NAPISAŁ STANISŁAW WYSPIAŃSKI.





NAKŁADEM AUTORA.
W KRAKOWIE, W DRUKARNI UNIWERSYTETU JAGIELLOŃSKIEGO
POD ZARZĄDEM JÓZEFA FILIPOWSKIEGO.







Osoby: KSIĄDZ.
MATKA.
MŁODA.
SOŁTYS.
DZWONNIK.
PAROBEK.
DZIEWKA.
PUSTELNIK.
CHÓR ludu wiejskiego.

Rzecz dzieje się we wsi Gręboszowie,
pod Tarnowem.



DEKORACYA.

Na plebanii.
Głąb sceny zasłonięta, przez całą szerokość, domem na podmurowaniu; przed dworkiem ogródek, opłocony sztachetkami. W domostwie środkiem wrota od sieni otwarte, z widokiem na przestrzał; po prawej i lewej stronie po dwoje okien, poprzez które widać pokoiki plebańskie i w pokoikach tych, na prost okien, drzwi do dalszych wnętrznych izb.
Od wrót wchodowych wiedzie ścieżka ku przodowi sceny do wrotek w ogródku, który, przepołowiony w ten sposób, jest ze strony lewej zapełniony tykami sterczącymi, z których zwieszają się strzępy suche marniejącego, pnącego bobu; przed okienkami krzaki malw badylaste, rozkwitłe i zgasłe, w łachmanach liści przepalonych w słońcu.
Z prawej zaczyna się zagon ziemniakami wysadzony; widać tylko kilka grzęd i te przerywają się przy płocie granicznym; z boku, tuż za płotem, gościniec.
Z lewej, w pewnej oddali widać kościółek drewniany, ocieniony olbrzymimi lipowymi konarami. Z tyłu, po za plebańskim dworkiem, grunt podnosi się zwolna, pochyło, później dość stromo, aż kończy się wałem, który ponad strzechą domu wysoko garbem się znaczy; tamtędy wiedzie ścieżka wijąca w pole na ugor.


(Wzdłuż zagonu, przy ziemniakach stoją ludzie wsiowi, chłopy i baby i kopią. —
W drzwiach plebanii staje Młoda i patrzy czas jakiś ku pracującym.
Chór spostrzegłszy ją przerywa pracę; przystają podparci na motykach —).

MŁODA.

Haj tam, robota coś nie sporo!
A raźnijże! Niemrawce!
Cóż to z temi okopinami,
pierwszy raz wam to, stare ludzie,
że się to nie umiecie brać?
Krzepcej się ruszcie!

CHÓR.

Stęgłe bryły — nieokież skała,
co jej nie można ubić;
nijak ich nie roztłuce.

MŁODA.

Coby zaś ubić się nie dała,
jeno bić z mocą! — Memłace!!

CHÓR.

Zdziwiajcie, jak ta wola!
Ziemia się sparła; nie puści —

MŁODA.

Ziemia człowieczej ręce korna;
a komuże to rola,

(Zstępuje ze schodków podmurowania i idzie ku przodowi).

Imajcie motyk. — Cóż to tela
dzisiok skopane? marnotrawce!
Leda psom braty, darmolęgi!
Kijców by na was trza, poganiać!

CHÓR.

Przestańcie ta przyganiać!
Krzyk wasz gosposiu niczem
a sami pracy życzem,
jeno z dopustu Boga,
ziemia spiekotą stęgła;
widzicie jako wszędy
wezdłuż, jak idą grzędy,
żywość w badylach powięgła.

MŁODA.

Dopust, nie dopust,
to nie prawda, gadanie!
Wasz kłam,
wam sie roboty niechce!
I cóż, że jest spiekota?!

CHÓR.

O cóż tyle wołanie;
nie dziwna nam robota,
kiejście tacy ozsierdzeni,
ano dziekujem za nię!

MŁODA.

przyjdą ta inksi, bo im dam
tela drugie co wam!
porobią!...

CHÓR.

Twój kłam, gadanie!
Nie przyjdzie do cię nikt
na skopywanie!
U was tu praca hańbi człeka!

MŁODA.

Psiewiary! wyklinace!

CHÓR.

Psiawiara ty! i plemie twe sobace!
Bier se twoje motyki!
Sama se skały kop.
(Rzucają jej pod nogi motyki).

MŁODA.

Znajdzie sie ta kaindzij chłop
robotny; jest ich ta dość,
co przyjdą kopać, nie trza was!

CHÓR.

Nie przyjdzie nikt, nie damy,
my nie damy, — ty przeklętnico! —

MŁODA.

A precz mi zjadłe chamy!

CHÓR.

Ty chamska! Co ty inksego!
Zwiedłaś ludzi do złego!
Grzesznico — Bóg cię skarze!

MŁODA.

Precz, od pola, — bajcarze!

CHÓR.

Kajaj się życia twego! Strzeż dusze;
zdala od domu tego idź we skrusze!
Pobierz het wszytko, co twoje;
idź sama precz daleko,
nim na cię Boże Sądy się zwleką.
(Wsiowi odchodzą, porzucając robotę; Dziewka, ze służby plebańskiej, która się od chwili krzątała w sieni, podchodzi ku młodej).

MŁODA.

Wierzysz ty we sny?

DZIEWKA.

Nie.

MŁODA.

Ale to prawda, co we śnie.

DZIEWKA.

Ano juści. —

MŁODA.

Jakoż nie wierzysz ty?

DZIEWKA.

A bo mi się nic nie śni.

MŁODA.

Tak?...

DZIEWKA (próbuje gruntu motyką).

Spalony grunt do krzty. —
Ziemia nie puści. — Skała!

MŁODA.

No!

DZIEWKA.

A coście śnili?

MŁODA.

Żem się zgadała,
z kim nie mówię
blisko od kilku dni
ani słowa.

DZIEWKA.

To z wami nic nie gada?

MŁODA.

Nie może widno! — a mnie głowa
płonie od tego snu!
Bom we śnie słyszała,
co gdybym wiedziała,
że może kiedy rzec... do mnie!

DZIEWKA.

Cóż wam to?!

MŁODA.

Nic, — jeno mam się strzedz
czyjego przeklinania,
bo stałoby się prawdą,
co ze snu wiem.

DZIEWKA.

Cóż wiecie ze snu?!

MŁODA.

To, co mi nie chciał rzec,
to, co mi pytać broni;

odpycha mię wylękłą,
milczy, odemnie stroni;
bo o tem przeklinaniu
wiem już od kilku dni
z rozmowy, — lecz więcej nic, —

DZIEWKA.

Ano to się trza strzedz.

MŁODA.

Ludzie skorzy do słowa,
cóż ta ludziom obmowa,
cóż im kogo na gębie mleć;
a to się patrzę, leda śmieć
na mnie rzuca! —
a ja bez to mam drżeć,
żeby nie zaklął!? —

DZIEWKA.

A snu nie opowicie?

MŁODA.

A wy to nic nie śnicie,
nic? —

DZIEWKA.

Jak legnę spracowana,
tak dośpiem zawdy rana
kamieniem,
bez nijakiego lęku —

(Od strony kościoła słychać kilkakrotne uderzenie wielkiego dzwonu).

MŁODA.

Kto dzwoni, — tyle brzęku!
co to? —

DZIEWKA.

Takaście już zlękniona?
wy się straszycie dzwona,
może złym snem? —
wiecie — co? mówcie!

MŁODA.

Wiem — co wiem!
(Dziewka pozbierała tymczasem porzucane na ziemi motyki i niesie je do sieni, gdzie znika z drugiej strony domu; młoda stoi czas jakiś zasępiona, — odchodzi powoli ku plebanii, do sieni i znika w komorze). —
(Z boku, z prawej, od gościńca, z po za dworku, idzie parobek ku plebanii; tejże chwili z wrót plebanii występuje ksiądz w rewerendzie czarnej, w berecie, z książką, zmierzając ku kościołowi; parobek zastępuje mu drogę, ksiądz na jego głos zwraca się ostro).

PAROBEK.

Idę się pytać
jak to naskładać tego drzewa,
co to kupione. —

KSIĄDZ.

Pomówiewa
teraz co insze, — słuchajno ty,
jak mi tu będziesz w noc się włóczył

do dziwek wsiowych, —
precz wygonię!
Spłać Kaśce krzywdę!

PAROBEK.

Ja ta o nię
nie stoję, proszę Wielebności.

KSIĄDZ.

Skrzywdziłeś, napraw głupią winę.

PAROBEK.

Ja winien, ona też jednako!

KSIĄDZ.

Dla dziecka litość cię nie ruszy;
twoja powinność, zgodzić jako.

PAROBEK.

A dyć mi łeb dość suszy.

KSIĄDZ.

Najlepiej zrobisz, jak ją pojmiesz.

PAROBEK.

Za babę? — ? to mię do krzty zmoże,
nie mam ta tela grontów.

KSIĄDZ.

Przemarnisz resztę, to ci gadać;
ona ma uskładane trochę.

PAROBEK.

Cmaje tak, chytra, mnie nie złapi;
kiej mnie, jagem jest, prawie.

KSIĄDZ.

W pogwar z przecherą się tu zadać,
sprośniku, wspomnij srogie Piekło;
widziałeś w kruchcie obraz Sądu,
duszę podajesz Dyabłu!

PAROBEK.

Po co sobakę próżno wołać,
tak niby nadaremno;
trza splunąć, by co nie urzekło!

KSIĄDZ.

Bluźnierstwo ci się gruźli w ustach!
Uroki? — we łbie wciąż ciemno! —
— Chcesz ta czego?

PAROBEK.

... bobym składał
do sągów, co na wozach stoi.

KSIĄDZ.

— powiedzą ci tu w domu!
Krzywdziłby!
Cie?! Kary Bożej się nie boi!

PAROBEK.

Tego nie mówię. — Gospodyni
powiedzą, co z sągami??

KSIĄDZ.

Patrz swego nosa! — mnie ci wara,
bąkać z gospodyniami!
(woła za odchodzącym)
hej, — !
niech stoją! potem się wywiezie.

PAROBEK.

Gdzie?

KSIĄDZ.

Gospodyni powie, —
(patrząc za idącym)
— jak to lezie! — —

(Z poza dworku z lewej wychodzi dziewka, zbliża się do księdza całuje go w rękę; ksiądz się zwraca ku niej).

DZIEWKA.

Postójcie, proszę, krótkie słowo.

KSIĄDZ.

Znów czego? —

DZIEWKA.

Jużem i gotowo
dać, co ze swego na ornaty
żeby się ino, —

KSIĄDZ.

Trapisz wciągle;
raz powiedziałem, nie odstąpię.

DZIEWKA.

A no kiej dziecku trza chrztu.

KSIĄDZ.

Juści!

DZIEWKA.

Niechta Jegomość z gniewu spuści

KSIĄDZ.

Tak mi być trzeba, dla pouki!
— Nieślubne! —

DZIEWKA.

Cóż ta, takie fuki
a inksze łażą dziecka chrzczone,
choć też nieślubne.

KSIĄDZ.

Cicho!

DZIEWKA.

Muszę!
Dościem już napłakała wprzódy.

KSIĄDZ.

Samaś to napytała licho.

DZIEWKA.

To dziecku chcę ozjaśnić duszę.

KSIĄDZ.

No, no — toć mówię! —

DZIEWKA.

Już się godzą?!

KSIĄDZ.

Zwolę —

DZIEWKA.

Bóg zapłać!

KSIĄDZ.

Ludzie płodzą
jak ślepi, —

grzechem jest wszelki pomazany,
pokąd duch Boży płodu nie skrzepi.
(Dziewka odchodzi rozradowana; od ogrodzenia kościelnego zbliża się Dzwonnik; ksiądz ostro nawołuje ku niemu).

KSIĄDZ.

Cóżeście tak we dzwony bili!
Po cóż to!

DZWONNIK.

O świtaniu?!

KSIĄDZ.

Nie kręć! Cóżeś tak przyczajony?!
Czyj wymysł?

DZWONNIK.

Wójt prosili.

KSIĄDZ.

Cóż się wójtowi mięszać w dzwony.

DZWONNIK.

Wójt miał powody.

KSIĄDZ.

A tyś był skory
hałasowaniu —

DZWONNIK.

Zwoływać było trza gromadę
trwogą, tom dzwonił.

KSIĄDZ.

Mówisz trwoga!?

DZWONNIK.

Że z tej posuchy klęska sroga.

KSIĄDZ.

No już nie będę wchodził w zwadę;
i cóż gromada?...

DZWONNIK.

Podal się zbierze
u wrotek i tu stanie
przed księdza z proźbą.

KSIĄDZ.

O nowe modły

DZWONNIK.

O modły, — może jeszcze o co...

KSIĄDZ.

A cóżto wójt odemnie stronił
wczora?

DZWONNIK.

Bo wysełali zawczora nocą,
widzi Jegomość, do pustelni
po Jałmużnika, —

KSIĄDZ.

Po co?

DZWONNIK.

By przyszedł i Złe zamówił.

KSIĄDZ.

Kto?! ten czarownik! — Czary, gusła
tu w moich oczach, u kościoła.

skąd płyną modły świętej Wiary;
bezecność! —

DZWONNIK.

Pustelnik, człowiek święty.

KSIĄDZ.

Guślarstwo zna i czyni.

DZWONNIK.

Niechże Jegomość go nie wini,
człek mówię święty; pokutniczy
żywot, hań w leśnej ma kaplicy;
ludziom poradził nieraz,
choć już zwątpili wszelkiej radzie.

KSIĄDZ.

Więc pocóż przyjść ma teraz?

DZWONNIK.

Że to Posucha trwa i morzy;
że Słońce ogniem piecze.

KSIĄDZ.

Kościół się modli, — gniew snać Boży,
na lud niesforny, lud niezbożny
śle swoje klątwy, —

DZWONNIK.

Zara przyjdą;
a to rzec chciałem, niech ksiądz zwoli,
by się odbyło.

KSIĄDZ.

Nie pozwolę!
Wara mi guseł, czarów wara,

u świetnych wrót świątyni;
a ty, ja ciebie mam na oku,
że ty zadajesz się z babami,
co się tu włóczą i wróżą,
chłopstwu się głowy zawracają,
w pokusach serca durzą;
takaż jest wasza wiara!

DZWONNIK.

Widzi Jegomość, bo to wszystko,
co oni czynią, zamawiają,
to jest ta wiara stara.

KSIĄDZ.

Pogaństwo, — Chryste! —
Zaniosę skargę do biskupa.

DZWONNIK.

Ano nie wiem, co bedzie,
widzi Jegomość, — jak biskup zjedzie.

KSIĄDZ.

Będzie, że klątwą wieś obłoży.

DZWONNIK.

Wsiowym, jak wsiowym, bez biskupiej
mają już dosyć klątwy Bożej, —
no ale inkszym gorzej —
biskup się dowie.

KSIĄDZ.

Że co?

DZWONNIK.

Przez skargi.

KSIĄDZ.

Milcz. —

DZWONNIK.

Ano prawda!
A widzę — sołtys swoich wiedzie.

(Sołtys wchodzi, dając gromadzie znaki, by się zatrzymała za cmentarnem ogrodzeniem kościoła).

SOŁTYS.

Jegomość może posłuchają.

KSIĄDZ.

A! Sołtys! — Sprawę do mnie mają?

SOŁTYS.

Sprawę, jak sprawę.

KSIĄDZ.

Siądźcie.

SOŁTYS.

Postoję.

KSIĄDZ.

Cóż macie? —

SOŁTYS.

Niby zażalenie.

KSIĄDZ.

Wywódźcież.

SOŁTYS.

Że to po wsi chodzą
gadania, —

KSIĄDZ.

Bajki.

SOŁTYS.

W bajkach zrodzą
z owce czarnego kozła, te paplaki;
rzekę, że chłop się ladajaki
narowi złym przykładem,

KSIĄDZ.

Toście w urzędzie!?

SOŁTYS.

Mówię, że to
na Święto Jańskie tera będzie
prawie, że rok z okładem,
jak się tych dwoje gachów zżyło
tu na plebanie.

KSIĄDZ.

— Wiem i surowo karcę.

SOŁTYS.

No jeno
żąda gromada, by się zmieniło,
bo się nie zmienia, choć ksiądz gada.

KSIĄDZ.

Z krnąbrnością kozłów trudna rada,
cóż począć; chwasty dzikie!

SOŁTYS.

Chwast ten u waszych roście progów;
rwać by go trzeba tęgą ręką,
bo jest ta dość tych głogów.

KSIĄDZ.

Mówicie o kim, — wy sołtysie?!

SOŁTYS.

O Kubie i o Kaśce.
Że to u Kaśki dziecko niekscone,
a Kuba się nie żeni —
ludzie gadają...

KSIĄDZ.

Wy znosicie

SOŁTYS.

Że sobie przykład od was wzieni.

KSIĄDZ.

Ostre to, cierpkie, gromkie słowo.

SOŁTYS.

Jak mi Bóg żyw, boleję,
że taką muszę gadać mową,
Bóg widzi, baczcie, źle się dzieje!

KSIĄDZ.

Wara wam do mnie, wy gromada!
Za moje, Bóg osądzi.

SOŁTYS.

Za cudze starszy odpowiada,
błądząc w dwójnasób błądzi.

KSIĄDZ.

Wy mnie nie prawcie sądów leda,
nie wasze duszne sprawy —
we swoje mięszać się nie damy!

SOŁTYS.

Ano, Jegomoś, to nam bieda,
że wasze lepiej znamy.

KSIĄDZ.

Was o to zwołam, co się rwiecie
mnie sądzić proste chamy.

SOŁTYS.

Jegomość zaś ta z naszych przecie,
to wstyd nam naszej plamy.

KSIĄDZ.

Bóg was pokarze bezlitośni.

SOŁTYS.

Was słabość przedsię gubi;
toście na gębach ludzkich głośni,
we wsi was nikt... nie lubi;
ano po ludziach wciąż swarzycie
nakazujecie ostro, —
a któż was słucha?

KSIĄDZ.

Słuchacie skwapniej złego ducha,
zły duch wam mąci dusze.

SOŁTYS.

Wspomnij Jegomość, — ta Posucha,
co od dni tela suszy pola,
to co? — —

KSIĄDZ.

Wam klątwa! —

SOŁTYS.

Przez Was!

KSIĄDZ.

Boże!! —
Serce łamiecie mi we skrusze.
— — —
Odprawiam modły, Bóg odmieni. —

SOŁTYS.

Bóg zmieni, kiedy Wola.
Oddalcie, coście ziemskie wzieni
na się! —
Wyżeńcie het na pola!!

KSIĄDZ.

Wy śmiecie! — — Ja Was —
Hola! hola! —

(Wchodzi Pustelnik w habicie zgrzebnym zakonu św. Franciszka, przepasany sznurem z pętlicami, starzec siwiuteńki, zgarbiony wpół, wsparty na kiju, głowa obnażona, łysa zupełnie; oczy zapadłe i jakby niewidzące. —
Za pustelnikiem idzie tłumnie gromada wsiowa, starsi gospodarze, zagrodnicy). —

PUSTELNIK.

Szczęść wam gromado, wam Sołtysie,

KSIĄDZ.

Wy skąd do mego dwora. —

PUSTELNIK.

Zdaleka, zdala, widzi mi się
z tamtego świata, kaj się dusza,
jakoby gwiazda ta zapala.

KSIĄDZ.

Znajcież, że kościoł niepozwala
na te praktyki, co czynicie.

PUSTELNIK.

Biada, pasterzu, że winicie,
błędem piętnując, co w wiek z wieka
tajemną trwogą czci i szanuje
pamięć człowieka.

KSIĄDZ.

Jedna jest tylko Cześć i Trwoga,
Cześć dla kościoła, Bojaźń Boga.

PUSTELNIK.

Bóg więc tę trwogę śle tajemną
i występnemu to przestroga,
choć jest mu trudno tę sieć ciemną
rozedrzeć, Prawdzie zajrzeć w oczy
i wyznać winę. —

KSIĄDZ.

co mówicie? —

PUSTELNIK.

Mówię, że znam tych klęsk przyczynę,
co wasze role niszczy spieką;
mówię, że Piorun niedaleko! —

KSIĄDZ.

Wy chcecie, widzę, igrać ze mną
tajemnicami. —

PUSTELNIK.

Mówię, że trwogę znasz tajemną
ty sam, co igrasz z ludem
słowami!

KSIĄDZ.

Ksiąg bożych, gadam Słowo Boże,
co są w me ręce powierzone,
siedmioma zwarte pieczęciami.

PUSTELNIK.

Pieczęć tajemnic tych ozdarta:
nad Twoją dolą zawieszona
wyroków Bożych karta.

KSIĄDZ.

Śmiesz mówić, jakoż dowieść zdołasz;
próżne przechwałki, próżno wołasz;
lituję twojej głowy, Stary.

PUSTELNIK.

Biadaj nad sobą, nie nademną,
złamałeś ślub dla pokus Czarta;
dziś jeszcze zaznasz kary.

KSIĄDZ.

Włóczęgów groźby się nie boję,

PUSTELNIK.

Toć jeno dla cię tutaj stoję.

KSIĄDZ.

Nie ja wzywałem, lecz gromada
pustelnych dziadów słuchać rada.

PUSTELNIK.

To, żem tu przyszedł, całą radą;
nic więcej, — jeno prędką zwadą
niedałeś wyrzec...

KSIĄDZ.

Cóż to chcesz prawić, —
niby wróżbita —
mówić — kazanie?!

PUSTELNIK.

Nie naglej, powiem, zadrżysz na nie,
bo są w tych klęskach prawdy skryte,
których gdy sięgnąć na więcierze,
winny, gdy słucha, sam się zdradzi.

KSIĄDZ.

Któż winny, — ? kędyż to prowadzi?
Przyszedłeś klątwę wywieść,
skąd idzie;
Posucha skąd upalna; —
Klęska nam oto jest widzialna; —
choć się przechwalasz,
znać przyczyny,
nie mówisz jasno.

PUSTELNIK.

Wielkie snać muszą być te winy,
po które Boża ręka sięga, —
daleko szukać ta nie trzeba,
są jawne! — przed oczami Wam!

KSIĄDZ.

Oddech zapiera jakaś tęga,
co się mi jęła tchu,
... kto jest ten winny! — ?

PUSTELNIK.

Kto?! — ty sam!!
..............
— Trza by pod Nieba błękit parny
dym wzbił się w słup ofiarny,
— by żywioł Ognia z Ziemi lęgły,
z niebieskim żarem stał się sprzęgły,
— ażby strop Słońcem przepalony
kir dymnych chmur przesłonił czarny.
— Sprządz
czarnorogich wołów czworo,
tymi, dwie sągi ciężkich kłód,
trza na dalekie wywieść pole
ugorne, puste,
skądby nie widać wsiowych chat.

KSIĄDZ.

Zamilcz przeklęty! —

PUSTELNIK.

Tyś przeklęty!
co klątwy piętno masz na czole!

KSIĄDZ.

Jakie?! — ?

PUSTELNIK.

Lęk.

KSIĄDZ.

Zamilcz, — grozo! —
Modły Bożego wskrzeszą ducha.

PUSTELNIK.

Już modłów twoich Bóg nie słucha.

KSIĄDZ.

Niebiosa jasne przejmie Skrucha.

PUSTELNIK.

Patrz, niebios dla cię litość głucha,
zagłada grozi i Posucha. —
(Wychodzi, chłopi mu się rozstępują; idzie w stronę kościoła).

KSIĄDZ.

Serce łamiecie mi we skrusze,
w oczach się moja Waga chyli
i Szczęście w oczach mieni...

CHÓR.

Oddalcie, coście ziemskie wzieni
na się, — wyżeńcie het na pola!!

KSIĄDZ.

Mnie klątwa! —
Dolaż! — Dola! Dola! —

CHÓR.
I.

Rola schnie się,
gleba pęka,
Kłos bujny mdleje, —
Bożych Sądów
groźna ręka;
Serce truchleje.

II.

Promień pali,
gorejący,

Słońce szaleje, —
Bożych Sądów
Znak karzący
Ogniami zieje! —

III.

Straszny Sędzio
spuść srogości
Ziści nadzieję. —
Jakoś dawał w obfitości,
dziś mej Skrusze zwól Litości,
grzeszny boleję. —

KSIĄDZ.

Oczyść mą duszę, Święty Boże,
ku Tobie serce wznoszę;
prawie Twa Siła Zło przemoże,
ulitowania proszę.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Wszedłem w człowieczych
błędów koło,
we zmazach żyłem długo,
w skrusze ku Tobie wznoszę czoło,
wyznaj mię swoim sługą.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Krew mnie poniosła w sprośnej chuci
ku związkom, co mię więżą,
żem jest, jak owi więźnie skuci,
którym miał tobie być pawężą
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Wejrzyj o Panie! w serca skrytość
wypleni z serca gady,
o litość w skrusze łkam, o litość...
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Cóś Piotrowego zabył zaprzania
a Judaszowej zdrady,
schyl pobłażania, zwól zlitowania!
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
(Ostatnie słowa mówi klęcząc; — — wstaje i odchodzi z głową pochyloną w stronę kościoła).

CHÓR.

Wielkie znać muszą być te winy,
po które Boża sięga ręka;
daremno błaga i uklęka,
już modły próżne, Bóg nie słucha,
Niebiosów litość dla nas głucha,
Zagłada grozi i Posucha;
..............
co radzić, co uczynić? —

SOŁTYS.

Spełnić co kazał człowiek z lasu,

CHÓR.

Ksiądz będzie swarzyć i nas winić.

SOŁTYS.

Trza chyżo, póki tego czasu
ksiądz jest w kościele,
wypełnić wszystko sporo.

CHÓR.

Sprządz
czarnorogich wołów czworo;
tymi, dwie sągi ciężkich kłód
het na dalekie wywieść pole,
ugorne, puste,
skądby nie dojrzeć wsiowych chat.

SOŁTYS.

Wiem takie pole podle drogi,
ugorny ścierz,
zachwaszczon mątwą wielu lat;
księdzowe pole.

CHÓR.

Tak, — tam; zarasta dziko kierz
od lat się wielu nie zorywa.

SOŁTYS.

Trza pobrać kłody i łuczywa,
powiązać powrósłami,
wszelijakiego zładzić paliwa.

CHÓR.

Ksiądz nieda użyć swego pola.

SOŁTYS.

Trza zrobić, jako inksza Wola;
tej chwili
skojarzyć dwa zaprzęgi;
każdy ze swego pniaków parę,
aże się sąg dwie złoży;
trza poszanować Wiary stare;
księdza co słuchać nie ma.

CHÓR.

Każdy ze swego pniaków parę,
aże się sąg dwie złoży;
trza poszanować Wiary stare;
nad księdzem widno palec Boży.

MŁODA.

(Wyszła ze sieni i staje we wrotach i poły je rozchyliwszy, słucha od chwili).

CHÓR.

Trza zrobić, jako inksza Wola:
skojarzyć dwa zaprzęgi,
dwie sąg zwieść do hańtego pola
na ugór.

SOŁTYS.

Przykazom koniec, — ktoś ta słucha,

MŁODA.

A dyć prawicie głośno.

SOŁTYS.

Ty, co się hańbą plamisz sprośną,
dziewko, zmilkłabyś raczy.

MŁODA.

Zaś znowu Sołtys mnie się haczą,
bo wam nie w porę, żem zmiarcyła,
co się tu znaczy.

SOŁTYS.

Znaczy się, że Wam Biada; —
znaczy się, że Ci nakazuję
przemilczeć, coś słyszała,
bo trza, by się ofiara stała
na hańtem polu, co księdzowe.

MŁODA.

A ino, zaś bymta słuchała,
jeśliście mędrek, niech wam starczy;
ja powiem.

SOŁTYS.

My zrobimy swoje;
ty harna harno nosisz głowę;

jak się wlec będziesz z żebraniną,
bo cię wyżeną stąd, —
to popamiętasz głupstwó twoje,
grzech a błąd.

MŁODA.

Łatwo nad cudzą zdziwiać winą,
skorzyście, patrzcie ino,
byście nie stali się przyczyną,
ludzkiego nieszczęścia!

SOŁTYS.

Czas, żebyś sobie rozum wzięła
i poszła precz we światy!

MŁODA.

Pójdę precz — kiej będzie potrzeba;
a wy się to spytacie gdzie, —
to nie wasza rzecz, — —
może przy drodze szukać chleba!
Możem ta trochę już pojęła,
co z tego gadania,
jenom się tak tęgo zawzięła
do ostatniego bronić
i wszystkie wypominania
wszystką siłą precz gonić; —
wyście mi dziś już drugie swaty
Sołtysie, —
jakaż to konieczność?

SOŁTYS.

Z tobą co gadać; wstyd kto się para;
nie pytaj nad kim Boża kara.
Spełnienie klątwy nie daleko,

MŁODA.

Klątwa, — !?

SOŁTYS.

Co nasze role niszczy spieką,
że nasze zboża w żarach giną.

MŁODA.

I któż być ma tych klęsk przyczyną?

CHÓR.

Ten czyje modły próżno płyną
hen w niebo Słońcem palące?! —

MŁODA.

Już modły próżne? Bóg nie słucha?
ten czyje modły próżno płyną
hen w niebo Słońcem palące?! —

CHÓR.

Niebiosów litość oto głucha
Zagłada grozi i Posucha! —
ofiary trza, ofiary!!

(Gromada ze Sołtysem oddala się; — gdy się rozeszli, widać pod plebanią stojącego dzwonnika, który patrzy na młodą i również zabiera się do odejścia).

MŁODA.

Odeszli, —
słuchajcieno stary, — ..
......
oddech zapiera jakaś tęga,
co mi się jęła tchu, — —
Ofiara jaka? —

DZWONNIK.

Stos na ugorze
trza spalić,

MŁODA.

Cóż bez to — ? — ?

DZWONNIK.

Role od suszy, zboża od żaru
ocalić.

MŁODA.

Żar piecze, bo tak widno musi
i zejdzie, gdy Bóg zejmie.

DZWONNIK.

Żar boska ręka sama pali,
spiekota jest od Boga.

MŁODA.

Wiem, — jeno bez cóż kara sroga.

DZWONNIK.

Bez grzech,

MŁODA.

Czyj,

DZWONNIK.

Księdza!

MŁODA.

Grzech mój i moja nędza!
..............
Więc oni, — chcą, co?

DZWONNIK.

Stos ułożyć i spalić w ugorze.

MŁODA.

A to, — myślicie — pomoże?
zaśby.

DZWONNIK.

Że się drzewo spali?

MŁODA.

No juści — przecież cóż ofiara
z samego drzewa.

DZWONNIK.

Tem słowem żąda wiara stara.

MŁODA.

To czemuż ksiądz nie zwala?
cóż, że się drzewo spala; — ?
co?? —

DZWONNIK.

Też myślę; — wy pomóżcie
nam, — dopełnić, co potrzeba,
to złe was minie może.

MŁODA.

To mnie to Złe? —

DZWONNIK.

Mówią tak.

MŁODA.

Jeźli się spełnić ma ofiara,
jeżli Bóg śle te kary,
gdy stosu żąda dawna wiara,
a wy mnie zwiecie klęsk przyczyną,

żem śmiertelnego grzechu winą
skalana,
to może — ze mnie — trza — ofiary.
..............
(Dzwonnik odchodzi; z boku krząta się parobek, który czeka tylko, by dzwonnik się oddalił, żeby się do młodej zbliżyć).

MŁODA.

Słuchajno Kuba, mnie się patrzy
wiedzieć, — co Sołtys ustanowią

PAROBEK.

A bo i o was też bąkają
nie jedno,
jedno nie wiecie z czego.

MŁODA.

Wiem, co wiem lepiej sama, —
co ta gadanie; — jest co insze,
co wiem —.

PAROBEK.

Że Kaśka, co swarzyła na mnie
przed księdzem,
względem tego chrztu,
wygębowała...

MŁODA.

Może; słusznie ci się dostało.

PAROBEK.

A nie mnie, ino wam; wrzescała,
że wasze dziecka, mówi, chrzczone

łażą, a jej się poniewiera
i pomstowała przed nim na wasze.

MŁODA.

Na moje, — pomsty, — !
ta psiawiara!

PAROBEK.

I podjudzała, co niemiara.

MŁODA.

I trzymam taką.

PAROBEK.

Byle czego;
z złego języka, tyle złego. —

(Parobek się usuwa, postrzegłszy dziewkę, przeciw której gwałtownie zwraca się młoda).

MŁODA.

To ty mi będziesz tu przed pany
wypominała; ty ladaco!
Że moje dzieci się chowają.

DZIEWKA.

Wszędyście zawdy do podsłuchu.

MŁODA.

Ty ladacznico, ty pokuchu,
to tak za strawę płacą.

DZIEWKA.

Dyciem nie darmo, jeno z pracą

MŁODA.

Ty mi od moich dziecek waruj.

DZIEWKA.

Moje mnie pirwsze, gdy je bronie.

MŁODA.

Zbierz tobół, pójdziesz precz,
wygonię.

DZIEWKA.

Dyć się spamiętajcie,
gosposiu, — głupie słowo daruj.

MŁODA.

Kroiło ci się dawno, — suko!

DZIEWKA.

Jeno nad ludźmi nie zdziwiajcie,
a wyście co!?

MŁODA (bijąc ją).

Naściże włóko.

DZIEWKA.

O Jezu! — (upada na ziemię).

MŁODA.

Zbieraj się precz, — nuże!
ażbyś gdzie zczesła.

DZIEWKA.

Bóg jest w górze!
co moją krzywdę zapamięta.

MŁODA.

Samaś se krzywdów nawarzyła,
czas, byś na własnej czuła skórze!

DZIEWKA (podnosząc się).

Bądź ty i twoje dziecka
przeklęta!
żeś moję Dolę pomarniła.

MŁODA.

Podła!...
Co rzekła, — Matko Święta!

(Gdy dziewka wybiegła, młoda stoi chwilę znieruchomiona, później idzie naprzód ścieżką do wrotek ogródka, które otwiera i cofa się... milcząca, bo równocześnie otwiera też same wrotka stara, wpół zgięta kobieta, o kiju idąca, — w narzuconej na oczy czarnej chuście; —
Stara idzie, kijem o płotek trąca, wchodzi w ogródek... a młoda się przed nią cofa).

MATKA.

Teć to domostwo,
ta zagroda.

MŁODA.

Szukacie kogo? — wypoczniecie, —

MATKA.

Tyleż tu grzędów, rosły kwiecie!
cóż znikcemniały do ostatka?

MŁODA.

Suchość dobytek nam marnuje.

MATKA.

Toście wy może stąd,
wy młoda!

MŁODA.

Ano stąd, —
skądże wy zaś, matka?

MATKA.

Dobrzeście rzekła, dziewko gładka;
gospodarz, co tu dworuje,
jest syn mój. —

MŁODA.

Pleban!?

MATKA.

Piąte lato
syna nie widzę; czasów siła; —
pisał list, więc zjechałam na to.

MŁODA.

Wyście to matka, — wy.

MATKA.

Ano z prosta
się noszę, bo pracuję w roli;
a wy tu dawno!

MŁODA.

... serce bije.

MATKA.

Takaście ładna, godna, miła,
— czyście zamężna? —

MŁODA.

Już przyszła. —

MATKA.

mówcież!...

MŁODA.

... serce boli.
(Młoda wybiega, kryjąc się w sieni, — zaniepokojona, wylękła.
Od strony kościoła idzie parobek i ku starej się zbliża).

PAROBEK.

Jegomość zaroz przyjdą.

MATKA.

Dano
już znać...

PAROBEK.

Bo sie kończyła suma...

MATKA.

Powiedziano
... synowi, księdzu, Jegomości,
że matka.

PAROBEK.

Że zjechała w gości! —
Wyście gosposiu z naszych, prości.

MATKA.

A juści, awo syn mnie duma!

PAROBEK.

A pobędziecie tu...?

MATKA.

No zobaczę; —
co zacz jest ta dorodna kuma,
co mię witała. —

PAROBEK.

Ano młoda,
co przyszła, — i ostała.

MATKA.

Dworuje pewno na młodego,
patrzy, by się wydała, — hę?

PAROBEK.

Co ta z tego, —
na mnie nie patrzy.

MATKA.

Ma już swego.

PAROBEK.

No, wyrozumcie, — krew nie woda.

(Cofa się pod ścianę plebanii i później odchodzi; bo tejże chwili od strony kościoła spieszy ksiądz; już jest przy starej i całuje ją w rękę. Stara go obejmuje schylonego).

KSIĄDZ.

Matko, matusiu! Tak mi rzewno
witać się z wami.

MATKA.

Co prawda, trzaby mi być gniewną;
aniś pocieszał mię listami.

KSIĄDZ.

Pisać niesporo.

MATKA.

Skąd się brało?
że dawniej było sporo.

KSIĄDZ.

Ano snać serca mi nie stało.

MATKA.

Prawda i to, że pismo czyta
kto inszy prawie; ja nie uczna,
zna zaś Jędrek, twój młodszy,
lecz zawsze słowo, wieść zawsze jaka,
to jej wyglądam, jak tego ptaka.

KSIĄDZ.

Jakże wam zdrowie?
a brat? — już rosły?

MATKA.

A może wkiedy tu zawita.

KSIĄDZ.

Do mnie, mówicie? — nie tego roku!

MATKA.

Nie tego; — będzie ci z nim miło,
chłopak honorny, tęgi, wyrasta
i w głowie mu się rozświeciło, —
nie zrobi wstydu. —

KSIĄDZ.

Uczy się?

MATKA.

Uczy,
chce księdzem —

KSIĄDZ.

Wy cóż na to — ?

MATKA.

Owo się dziewki, jak na lato
do niego garną, aż się boję.

KSIĄDZ.

Czego!? —

MATKA.

Tak niby, bez tom chciała,
żeby się ziemie chycił swoje,
bobym się dziatek doczekała
może z ożenku. —

KSIĄDZ.

Ile roków
liczycie chłopcu?

MATKA.

Już bez mała
miałby szesnaście; jak ty, jakby,

pamiętam, kiedyś miał te lata,
toś więcej jurny był od brata.

KSIĄDZ.

Matusiu!

MATKA.

Cóż ci tak nieswojo,
czy ci co smutno? — ? —

KSIĄDZ.

Lęk o brata, —
myślę, niech lepiej — glebę orze,
niż...
cóż to chciałem rzec, — ...

MATKA.

może, — może
............
Lecz tobie jakoś, znać, markotno; —
cóżeś to namknął w liście,
bez tom zjechała.

KSIĄDZ.

Później rzekę, —
— to beztoście tu, —

MATKA.

Zabaczyliście
synu prawie, o czem pisane;
pobrałam z sobą, mam schowane
w zanadrzu. —

KSIĄDZ.

Nietrza, wiem, znam, powiem,
— jeno to później. —

MATKA.

Trudnoć wyrzec?

KSIĄDZ.

Musicie, matuś, wprzódzi przyrzec.

MATKA.

Zaśbym nie miała...

KSIĄDZ.

Że wybaczycie,
że....

MATKA.

Synu.

KSIĄDZ.

Matko, lituj mej doli.

MATKA.

Może się złego czego dowiem.

KSIĄDZ.

Złe weszło w serce;
nęka, boli.

MATKA.

 Serce? — ? — boli? — —

KSIĄDZ.

Wnijdźcie.

MATKA.

Przysiądę; — ot, tak, z drogi,
osłabłam, — strzymać nie chcą nogi.

KSIĄDZ.

Prawiem zamylił wam sposobić
posiłek, — otóż go podają,
tu wszystko zniosą; krótką chwilę
zejdę, by suknie godne złożyć
i księgę.

MATKA.

Tak dostojnie
jest ci w tej szatce; a to strojnie
szyte z jedwabiem, dbałym krojem,
Pierwszy raz to
widzę cię w twej zagrodzie,
na swojem! —
Radam jest bytem, statkiem, dolą.

KSIĄDZ.

Dola, za Bożą zmienna Wolą.

MATKA.

Dawniej jeździłam do cię w miasto,
do szkół, toś mi był bliżej.

KSIĄDZ.

Tak się oddala wszystko dawne,
tak coraz naglej, chyżej
niezwrotne leci. —

MATKA.

Plebaneś dzisiaj, da Bóg czekać,
może się dopchasz wyżej.

KSIĄDZ.

Nie pragnę, — matko! — Ja wyznaję,
w mej duszy walczy słabość ze mną;

mnie już ta gwiazda gwiazd
nie świeci!
bo ja, widzicie, — ja...

MATKA.

Prze Boga!...

KSIĄDZ.

Zmazą okryłem się nikczemną! —
— pozwólcie odejść —

MATKA.

... w oczach ciemno ...

(Ksiądz ostatnich słów domawia coraz oddalając się od starej ku sionce; na progu wrotek klęka, zwrócony twarzą ku matce, a palec na ustach kładąc pochyla głowę we wstydzie, a potem ręce rozpościera na węgarach drzwi, jakby chciał świętym znakiem milczenia osłonić swój cały dom, poczem szybko wstaje i odchodzi).
(Gdy matka nie może jeszcze wyjść ze zdumienia, słychać od sionki gromki głos młodej; młoda zjawia się na progu, za nią tuż parobek dźwiga stół).

MŁODA.

Stół na podchyzie!

PAROBEK.

Hawok stawię.

MŁODA.

Dasz stołków ze świetlicy!

PAROBEK.

Dwa stołków! —

MŁODA.

Trzy.

PAROBEK.

Jak trzy!?

MŁODA.

Ciewy! a może ci nie prawie, —
mrucz ino!

MATKA.

Wa, rządzicie cale

MŁODA.

Ładzę, —

MATKA.

Toście tu za panią.

MŁODA.

Słyszę że pobędziecie z nami.

MATKA.

Ano wam tego nie pochwalę,
że młoda, tuście sami.

MŁODA.

Może kto czernił mnie przed wami.

MATKA.

Wy mi się podajecie sama,
jeźli co prawdy w tej przyganie.

MŁODA.

Prawda, co prawda; stanę za nię.

MATKA.

A toście z gębą; żeście młodzi
nie dziw, jak sobie poczynacie:
jeno, że nie tu wam komora,
szukajcie indziej, —

MŁODA.

Wy skąd skora?
mnie co powiadać? tak mnie znacie!!
aboż co wiecie, co mnie trzyma?
co mie tu wiąże!!? z kim!!?

MATKA.

Zaś znów niema
tobie kochanków.

MŁODA.

— mnie precz gonić?
i to wy, co myślałam wkiedy,
wy mnie będziecie bronić,
przez moje dzieci, — !! —

MATKA (z krzykiem).

Dzieci czyje?!!

MŁODA.

Ot idzie, niechże wam nie kryje! —

(Pochylając się przed starą, domawia ostatnich słów, prawie że uklęka, a posłyszawszy kroki w pokoikach, odbiega szybko do swej komory).
(Tejże chwili we wrotach staje ksiądz w białym długim płóciennym kitlu, w ogromnym słomkowym kapeluszu).
(Parobek tymczasem krzesła poznosił, ksiądz i matka siadają przeciw siebie przy stole).

KSIĄDZ.

Trza się wam, matuś,
winem skrzepić.

MATKA.

Abo mi raczej wstać, a nie pić,
i pójść.

KSIĄDZ.

Cóżbo wam, takeście zmarnieli
po jednem słowie, jakoż śmielej
mam gadać, — coście przódzi chcieli
poznać, —
zdam na dzień inszy.

MATKA.

Czoło pali...

KSIĄDZ.

Co wam? wy drżycie.

MATKA.

Czepiec zejmę,
pali bo głowa.

KSIĄDZ.

Siwiuteńcy
wyście matusiu.

(Rozplątała wstęgi czepca, który zdejmuje i kładzie sobie na podołku; odsłoniła bielutkie siwizną włosy, po szyję, krótko po wiejsku obcięte).
(Wchodzi Młoda, niosąc na tacy trzy szklanki nalane winem).

KSIĄDZ.

Niesie wino;
bierzcie szklenice, —
pijcie ino.
(Ksiądz i matka pozostają; wszyscy troje ujmują za szklanki; ksiądz trąca się z młodą, nie z matką; Matka widząc to, wlepia oczy w syna, chwieje się na nogach, stawia swą szklankę na stole; upada na krzesło; omdlewa).
..............

MATKA.

Toście wy!

KSIĄDZ.

Matuś! pomdleli — wody!
(Młoda, która natychmiast uciekła, teraz przez okno podaje dzbanek z wodą; ksiądz matce wodą czoło i skronie skrapia, daje jej trochę wypić wina, — zwolna stara przychodzi do siebie; ksiądz usiada).

KSIĄDZ.

No już wam lepiej?

MATKA.

Lepiej trocha.
A wiem zaś pewno, syn mię nie kocha,
pirwy się z obcą przybłędą para,
szklenicą pirwy trąca;
dla matki to już honor nijaki —
..............
to to wy razem, —
ja ta nie głupia,
myślałam nieraz, myśl złą pacierzem
zganiałam; — awo teraz prawda;
prawdzie się patrzę w oczy.

KSIĄDZ.

Wybaczcie matuś, żem to niby
nie waszą szklenę pirwy trącił,
bo przecie, ona tu nie sługa,
i toście wiedzieć mieli.

MATKA.

Wszyscy to inszy wprzód wiedzieli
i znają jak się z pyszna śmieli,
ta....!
Niechta, ja po niej druga,
już ja nic tobie, — serceś zmącił.

KSIĄDZ.

Matuś słuchajcie, wy nie wiecie,
jakie to nam pożycie razem,
jakie mnie lęki dręczą skrycie
przed tem co wiem, że nie odbycie,
czeka na tamtym kiedyś świecie.

MATKA.

Tamten świat — prawda — ...
wy coś wiecie,
co to chcesz mówić, o czem, synu,
któż zna co kogo czeka?

KSIĄDZ.

Tam rozpoznana każda przewina,
tam grzechom miarę mierzą
i chociaż życiem się odwleka
kara, że przyjdzie grzeszni wierzą,

MATKA.

Komóż to kara? czyjaż męka?

KSIĄDZ.

Boża ją pokieruje ręka —
mnie abo dla niej Piekło.

MATKA.

Tobie!

KSIĄDZ.

Boicie się matusiu?

MATKA.

Nic, słucham, — trocha łez pociekło.

KSIĄDZ.

Niechże jej będzie świat za życia
słoneczny,
niechże choć jeden kąt ten najdzie
dorzeczny,
gdzie jej nie zajrzą Szczęścia.

MATKA.

..............
Widzę już wloką się z ukrycia,
mary piekielnych gości —
i stają przed wrotami temi
..............

KSIĄDZ.

Tyle jej szczęścia, co na ziemi
dłoń jej człowiecza może dać;
niech się pocieszy znikomemi
radości.
Jej to wieczyście z potępionemi
w piekielnych ogniach stać;
ona i dzieci.

MATKA.

Dzieciż to twoje,
krew twoja.

KSIĄDZ.

Złud przynęta!
Miłość ojcowa, miłość święta,
dla mnie straszliwych klątew wzywa,
przeklęta....

MATKA.

Serce się w trwodze zlękłe zrywa,
dzieci i ona tobie miła.

KSIĄDZ.

W kochaniu, w łasce ze mną żyła.

MATKA.

Błogosławiący,
ród żywiący,

Bóg że wam dzieci dał,
jakoż by one nieszczęśliwe
w Otchłanie rzucić miał.
..............

KSIĄDZ.

O matko, księgi są spisane,
w nie prawa Boże wryte;
a jest w tych kartach wyklinane
występku zło pożyte.

MATKA.

O księgi straszne, o wyroki!
Jakoż tych sądów minąć?

KSIĄDZ.

Kościelne piszą je Proroki;
Duch je w piorunnych burzach rodzi,
występny musi ginąć.

MATKA.

Azaż cię obłęd trwóg nie zwodzi?
Jakoż Duch-Boży tak okrutny?
Litość się ludziom godzi.

KSIĄDZ.

Wierzę we świętą prawdę Bożą;
wierzę, żem przysiąg złamał stałość;
Sumienie żalów gnębi żałość,
trwogi się zgubne zewsząd mnożą;
otom wieczyście smutny.

MATKA.

Jakież tych przysiąg kłamnych brzemię?

KSIĄDZ.

Ktokolwiek na tej ziemie
przysięgi straszliwemi
ślubował Bogu swoją duszę
w czystości żywić nieskalanej;
a potem śluby swoje łamie
i boskiej łasce dla się kłamie,
Bóg pomsty zseła nań katusze
i jego dzieci i kochanie
na zatraconych ogień wpędza:
..............
oto jest matko moja nędza.

MATKA.

Każdyże inny Szczęście zbiera
w miłości dziatek świętej,
tobie się Szczęście poniewiera
przez klątwy zło przeklętej!
..............
Czemużeś raczej jąwszy pługa,
jak rodzic ziem nie porał.

KSIĄDZ.

Bóg chciał, żebym był Boży sługa
i świętych Psalmów chorał
dał słyszeć mojej duszy.

MATKA.

Czemużem dla cię pragła księstwa,
powagi i zaszczytu,
raczej byś zaznał był niebytu,
naszej chudoby niezasobnej
a żywiąc ludzkiem prostem życiem,
był szczęśliw
ziemnych szczęść użyciem.

KSIĄDZ.

Skry święte rwały mię palące
być z pomazańców i szafarzy,
pod stropy świątyń malowane
kadzideł dymy kołysane
ze srebrnych amfor chybać;
błogosławieństwa znak pokojny,
gdy lud poklęka bogobojny,
od złotych słać ołtarzy.

MATKA.

Wielkiej bo służby wziąłeś trudy,
jeno ci wytrwać zbrakło męstwa.

KSIĄDZ.

Bóg mi poskąpił palm zwycięstwa.

MATKA.

Trwoga odejmie resztę złudy;
śmiertelne żywisz niepokoje
o dusze ich i szczęście twoje.

KSIĄDZ.

Tyle więc mego szczęścia z niemi,
co się napatrzę na tych troje...
częsem to łysną się nad niemi
onych piekielnych ogniów zwoje,
w oczach się moich robi ciemno
i słyszę klątwy płacz nademną.

MATKA.

Los cię ich straszny nęka.

KSIĄDZ.

Dusza nad nimi boleje.

MATKA.

Zacz nie pomogą nic święte śluby,
goryczne żale, pokuta,
ogniowe próby?
Wiecznaż ich duszom męka?
niemasz nadzieje?

KSIĄDZ.

Do wiecznej pójdą zguby.
Żadnej nadzieje dla tych troje;
wyrocznia sądu już wykuła, —
— chyba, gdy jedno im poświęcę.

MATKA.

Cóż tą nadzieją?

KSIĄDZ.

Szczęście moje
.........
i sam się srogiej poddam męce.
.....
Szczęście to moje rozburzone? —
Mamże sam dla się
topór kować?!

MATKA.

Jakoż masz twoje Szczęście psować,
jakoż ma być zerwane,
by były dusze ocalone — — ?

KSIĄDZ.

Potrzeba okrutnego czynu:
ofiary!....

MATKA.

Nieszczęście wlecze się pod progi

twej chaty — synu, synu,
przebóg! — teraz widzę jasno.

KSIĄDZ.

O matko, światła w duszy gasną
i myśl na błędne idzie drogi.

MATKA.

O synu, teraz widzę jasno,
nieszczęście wlecze się pod progi;
w twój dom piorunne gromy trzasną!
..............

KSIĄDZ.

Dwie sągi ciężkich kłód
trza na dalekie wywieść pole
ugorne, puste,
skądby nie dojrzeć wsiowych chat.

MATKA.

Widziałam pole podle drogi,
ugorny ścierz,
zachwaszczon mątwą wielu lat.

KSIĄDZ.

Tak, tam... zarasta dziko kierz,
od lat się wielu nie zorywa.
..............
O precz ta myśl!
Potworna myśl skwapliwa,
nad wolę mą;
ilekroć zajdę tam, powraca.

MATKA.

Myśliłeś już...

KSIĄDZ.

Zrąb trza zbudować z ciężkich kłód
i drew narzucać do tej studnie
i szczap jodłowych...

MATKA.

Widziałam brzemion dwa gotowych
złożonych hań w drewutnie.

KSIĄDZ.

Na stos niech wstąpią...
..............
Mówić mnie o nich to okrutnie,
o matko, matko, dzieci, ona,
byłaby wtedy ocalona.

MATKA.

Ogień je żywy miałby chłonąć,
mieliżby, jako świece żywe,
w straszliwych mękach spłonąć.

KSIĄDZ.

O matko, matko, dzieci, ona,
byłaby wtedy wybawiona.
Mówić mnie o nich to straszliwe.
..............
Wyznać jej....?!

MATKA.

Przebóg! — Przeszło mrowie.
..............
Niechajże nigdy się nie dowie,
gdy zagrożone Szczęście twoje
i duszy twej zbawienie;
niechajże idą w zatracenie

oni...
niech żyją, pokąd czas znaczony.

KSIĄDZ.

Ach żyjąc z nimi, spokój stracam,
bo myślą wciąż niewolną wracam
do lęków, do przerażeń,
co je na tamtym świecie czeka.

MATKA.

Dola, Los,
wieczna krzywda człowieka!

KSIĄDZ.

Czego unika, przed czem ucieka,
to mu przed oczy żądza zwleka,
żądza w najgłębszej tajni skryta.

MATKA.

Odwieczna,
straszna krzywda człowieka,
na każdem czole troską ryta.

KSIĄDZ.

Pozostań u mnie matko droga,
może mi z tobą i przy tobie
spokojność w dom zawita.

MATKA.

O synu, synu, nie prze Boga,
ja muszę precz, — nie pytaj.

KSIĄDZ.

Precz tę niewiastę, precz oddalę,
precz razem onej dziatki,

dam im zasoby i dostatki,
............
Pozostań matko.

MATKA.

Proś daremno,
ani z nią tobie żyć, ni ze mną;
Bożej się klątwy nad cię zwleka
grom, — czyż go moje zwrócą modły?
Przeznaczeń pełnia niedaleka.

KSIĄDZ.

Co mówisz matko, przecz cię wiodły
w mój dom tęsknoty twe matczyne.

MATKA.

Tęsknoty wiodły mię serdeczne;
do tęsknot dziś przydałeś trwogi
prze twą obłędną winę.

KSIĄDZ.

Ludzkich-że błędów znasz przyczynę,
bądźże mi ukojeniem,
lituj nędzarza doli.

MATKA.

To coć dolega, to coć boli,
w serce się twoje wprzęgło krwawo;
leki tu żadne.

KSIĄDZ.

Dnie mi się wloką senną jawą
w myśleniu, co mię sidła zdradne
i gnębi a niewoli;
jakoż się wyrwać z toni...?

MATKA.

Żegnaj mój synu, niech Bóg chroni
od nieszczęść dworek twój, zagrodę;
jeno ja zdala pójdę, wrócę
do wsie, z którejem przyszła;
to, com ujrzała, com przeżyła,
z reszt dni żywota zdarło pogodę.
A nim odejdę pozwól mi pojrzeć
na niewiniątek twoich urodę,
niech je pogłaskam po jagodach,
główeńki przytulę, przycisnę
do serca, co się lęka...
..............
A jeśli łzami w oczach łysnę,
niepatrzaj, — bo mnie pali męka
łez, co wypłakać się nie mogą
nad ich Niedolą...
(Urywa, gdyż tejże chwili słychać uderzenie drzwiami w pokoikach; młoda, która się z wewnętrznej izdebki do pół pokoju wysunęła nasłuchująca, teraz nagle zemknęła na tył domostwa; ksiądz wchodzi w sień, za nią poszukujący; — z po za węgła dworku którędy obiegła, zjawia się młoda; przypada klęcząca do nóg starej i po nogach ją całuje).

MŁODA.

Słyszałam wszystko, Pani-matko,
pozwólcie się nazywać.

MATKA.

Tyżeś przyjęła syna w łoże,
jak kochać, jak przeklinać.

MŁODA.

Ani przeklinaj, ani kochaj,
jeno, gdy znasz już Sądy — Boże,
skazanej w modłach chciej spominać.

MATKA.

Cóżbyś nieszczęsna zamierzyła.

MŁODA.

Wyrocznia Sądem zasądziła.

MATKA.

Przecz syn mój przez cię traci duszę.

MŁODA.

Jedno me dziatki kochać muszę.

MATKA.

Co chcesz szalona.

MŁODA.

Boża wola.

MATKA.

Chcesz zginąć, spłonąć, synu! synu!
(Chce biedz ku sionce; młoda zastępuje jej drogę).

MŁODA.

O stójcie stara, matko, — Pani
nie, — nie... —
co inne wyrzec chciałam,
jenoście pierwsi rzekli sami;
na obce wsie i obce pola
precz stąd chcę pójść. —

MATKA.

Chcesz precz!?

MŁODA.

Tej chwili.

MATKA.

Dzisia jeszcze?!

MŁODA.

Gdy się będziecie sposobili
do drogi — ja też rzeczy zbiorę,
zamknąwszy się w komorze;
nie chcę by wiedział.

MATKA.

Gdzie pójdziesz?

MŁODA.

W obce światy, —
najdalej, — —
Zmilczcie, żem tu była
słyszę, że wraca.
(Wybiega; ze sieni wraca ksiądz).

KSIĄDZ.

Mówią, że sprząta tu pokoje,
czyliżby tutaj! — drzwi otworem!
matko!

MATKA.

Ja okna uchyliła,
i może przeciąg drzwi rozchybał.

KSIĄDZ.

Jeno, żem nigdzie jej nie zdybał,
ni w sionce, ni w komorze.

MATKA.

A tociem długi czas patrzała
w okna, a nie było nikogo.

KSIĄDZ.

Już drżałem, że słyszała,
comy mówili; — tam drzwi dwoje,
mogła ujść przez nie; —
matko, trwoga,
lęk żywy serce przejął,
gdyby słyszała, — Męko Boga!

MATKA.

Oto już idzie, — ostaw nas tu;
konie każ zaprządz, sam się zbieraj,
chcę, żebyś podwiódł mię ku miastu.

(Ksiądz odchodzi w stronę gościńca; z wrót, ze sieni idzie młoda, prowadząc dzieci dwoje maleńkich; pięcioletnią dziewczynkę i trzyletniego chłopczyka, ubranych po wiejsku, bosych).

MŁODA.

Oto je wiodę urodzone
w miłości.

MATKA.

Miłość ta klątwą je obrzuca;
strzymaj się srogich sądów ramię,
niechże im błogosławię.

MŁODA.

Obyś z nich starła
przekleństw znamię,

niewinnie oto zasądzone;
jakoż je zbawię?...

MATKA.

Pieścić je pragnę, pieścić, tulić
twarzyczki takie krasne,
buzie rumienne, oczka jasne;
sercu się śpieszno czulić. —

MŁODA.

Ani je ojciec kiedy głaska,
ani ich pieści, ani kocha,
to serce we mnie rwie się z żalu
i wiecznie smutne szlocha;
kochajcie, wielka wasza łaska.

MATKA.

Syn mój je kocha, kocha wiele,
jeno się Dolą troska,
dyć prawie widzi cała wioska,
jako żyjecie.

MŁODA.

Widzą to wsiowi, gadają, prawią,
ano Bóg też pogląda.
Bóg dał, by stało się, co się stało;
stanie się, co Bóg żąda. —

MATKA.

Precz pójdziesz, — mówisz —
precz? daleko?
kaj?

MŁODA.

Mam krewniaków, hań za rzeką;
u nich pobędę.

MATKA.

Potem dalej?

MŁODA.

Dalej... w dalekie drogi potem
i nigdy już z powrotem.

MATKA.

Synowi słowo szepnę o tem,
już na rozchodnem.

MŁODA.

Wyścież dobrzy —
mam was to prosić; — jeno nie tu
gadajcie, — aże het, gdy z wami
wyjedzie, —
niechbym się miała czas z gratami
złagodzić, —

MATKA.

Myślisz, że cię strzyma.

MŁODA.

Nie to, — —

MATKA.

Jest skłonny byś odeszła,
nie chce ciebie przy sobie tu,
sam mówił.

MŁODA.

Wyrzekł!!

MATKA.

Nie śmie pono
przed tobą, — boś mu jako żoną
i on dla ciebie ma powinność.

MŁODA.

Ja też nie śmiałabym wymówić,
że muszę precz, — a muszę! —

MATKA.

Widzę, już wóz mnie zgotowiono.

MŁODA.

O matko, Boże, strzeż mej dusze,
— żegnajcie.

MATKA.

Żegnaj, — wy maleństwo!
Och serce pęknąć chce od żalu.
Ręczynki złóżcie mi na szyję,
całujcie, — chwilę jeszcze, chwilę —
płaczu gorący!

MŁODA.

Przekleństwo waszym łzom,
przekleństwo!

(Wydziera dzieci z objęć starej; bierze młodsze na rękę, drugie za sobą pociąga i szybko znika w sieni; — od strony gościńca wraca ksiądz przybrany do drogi, z torbą skórzaną i laską).

KSIĄDZ.

Matko,
chcę pytać, czy się wam zdradziła?

MATKA.

Jakoż?...

KSIĄDZ.

Słuchała?... nie?

MATKA.

Nie sądzę.
A choćby — to niezrozumiała,
bo tylko chce się stąd wydalić.

KSIĄDZ.

Mówiła?! kiedy?! więc chce sama.

MATKA.

Za czas niejaki, — bądź spokojny.

KSIĄDZ.

Mój spokój?! — Boże! to daremno!

MATKA.

Pogwarzym o tem jeszcze w drodze;
chcę przed wieczorem
zjechać w miasto.

KSIĄDZ.

Jutro się podróż dalsza znaczy.

MATKA.

Co będzie, Bóg sam wiedzieć raczy.
(Od czasu już było słychać turkot wozu, jak zajechał na gościniec przed plebanię; Ksiądz i matka odchodzą, minąwszy wrotka w ogrodzie, w bok na prawo, ku gościńcowi.
Młoda wychodzi i patrzy w stronę, gdzie odeszli, skąd teraz słychać turkot wozu coraz się oddalający).

(Z poza domostwa, od strony kościoła przychodzi parobek ku młodej i widząc ją zapatrzoną, też patrzy w stronę gościńca, gdzie turkot wozu już prawie zupełnie ucicha).

MŁODA.

Jak we śnie, — jednej chwili
wszystko wzeszło.

PAROBEK.

Dopiero z drogi, już z powrotem,
że też to stara nie pobyli,
może was i obeszło.

MŁODA.

Cóż wsiowi? — wiesz co o tem,
co czynią, — byłeś.

PAROBEK.

Drzewa dwie sągów naskładali,
wołami wozów dwa wywieźli
i stos pobudowali.

MŁODA.

Na pustem polu, na ugorze.

PAROBEK.

To wiecie.

MŁODA.

Lecino przyzwać wójta
do mnie, — że mam do niego słowo.

PAROBEK.

A widać Sołtys też coś moją,
bo niedaleko się trzymają.

MŁODA.

Wiem co mają,
przyzwijże; bądźże mi pod ręką;
będzie mi potrza.
(Parobek gestem przyzywa kogoś po za sobą — po chwili wchodzi Sołtys).

MŁODA.

A może macie co Sołtysie
rzec, ja też dla was jakie słowo
umyślnie warzę.

SOŁTYS.

Ja tu po kupnie, com to kiejsi
stargował wiązki i łuczywo;
chciałem dziś pobrać.

MŁODA.

A wiem, słyszałam;
a dyć już czeka zgotowione,
jeno pobrać.

SOŁTYS.

Choć zaraz.

MŁODA.

Bo widzę, że to także chcecie
na ten stos hańten.

SOŁTYS.

To nam pilno.

MŁODA.

A ja, widzicie, niepomylną
uznałam już tę Wolę

i teraz sama, myślę, — przydam
pomocy złożyć hań na pole
te wiązki.

SOŁTYS.

Po co?

MŁODA.

Że to pole
księdzowe,
więc skoro pójdę ja i za mną
poniesie kto, nie będzie posądzenia
już o nic; nikta księdzu nie doniesie
z plebańskich.

SOŁTYS.

Toście wy już...

MŁODA.

Co wam ta, co ja myślę;
niech będzie, jak wy chcecie.

SOŁTYS.

A dobrze, — to pójdziecie
z kim swoim.

MŁODA.

A Kuba pójdzie, co poniesie,
ja przypilnuję; dziś ułożyć —
a kiedy — będzie kiedy pora,
to się zapali.

SOŁTYS.

Nad ranem jutro.
Sam założę ognisko,

niechby się te gniewy Boże
skońcą.

MŁODA.

Niech i jutro.

SOŁTYS.

To pójdziecie rychło?

MŁODA.

Tej chwili.

SOŁTYS.

Bo ta pleban wrócą
pod wieczór.

MŁODA.

Tak.

SOŁTYS.

Ostańcie z Bogiem.

(Sołtys odchodząc, chciał młodej podać rękę na znak umowy, ale ta zmiarkowawszy wprzódy, odstąpiła nieznacznie parę kroków, tak że już mu się podejść niezdawało i tylko, wymawiając słowo »z Bogiem« uchylił kapelusza, już odwrócony od niej, a potem ręce wraził w kieszenie kapoty i odszedł.

Parobek, który czas cały trzymał się w pobliskości na oborze, teraz się młodej pyta):

PAROBEK.

Będzie co nosić potrza.

MŁODA.

Weźmiesz te brzemion dwa gotowych,
złożonych hań w drewutnie.

PAROBEK.

A bo ta ciężkie są okrutnie.

MŁODA.

Ogromniec taki, sklamrzy, raźno!

PAROBEK.

I gdzie — do wójta?

MŁODA.

Sołtys życzą
kaindziej, — no poniesiesz, mówię,
gdzie Sołtys życzą,
na hańte pole, co księdzowe,
gdzie stos się zwozi.

PAROBEK.

Toście już z nimi weszli w zmowę.

MŁODA.

Tak-ta.

PAROBEK.

Cobyście ta wierzyli.

MŁODA.

Niechta, — że wierzę,
a niechta, niech się stanie.

PAROBEK.

A ino będą ksiądz swarzyli
na mnie.

MŁODA.

Powiadaj, żem kazała.

PAROBEK.

A już ta przódzi ksiądz mówili,
że wy każecie.

(Patrzy z niepokojem ku izbom i ku sionce).

Kaśka se pozbierała,
już przyodziwę, już idzie!
Czas i na mnie pod górę.

MŁODA.

Boisz się Kaśki.

PAROBEK.

Jużci boję
bo z pyskiem do mnie skoczy,
że to bezemnie. — —
— to jakże to sprawić?

MŁODA.

Słyszysz! zesujesz wszyćko do środka
do tej ogromniej studnie
z drewnianych kłód, —
rozumiesz! łuczywa i powrósła słomne.

PAROBEK.

No rozumię;
jedno nie rozumię, tela zachodu,

MŁODA.

A jeszcze, nie idź drogą;
na ścieżki! — bez natonie!
haw bez tył ogrodu!

(W ciągu rozmowy parobek był już wyciągnął brzemiona drew, powrósłami razem powiązał, na pniak je dźwignął, z pniaka na bary wziął i wskazaną drogą poszedł, obchodząc domostwo dokoła; po chwili widać go jeszcze w górze ponad dworkiem, jak idzie wzdłuż wału, aż znika w ugorze. Ze sionki wychodzi dziewka, odziana w chustę, w której trzyma dziecko malutkie; na plecach tobół z pierzyną i trochą przyodziwy. Podchodzi przygarbiona ciężarem do młodej, całuje ją w rękę, zaczyna mówić, urywa i odchodzi szybko; młoda za nią woła).

DZIEWKA.

(żegnając) Ostańcie ...

MŁODA.

Kaśka! tyś mnie przeklena,
teraz ty idziesz precz.

DZIEWKA.

Niechta, — cóż.

MŁODA.

Bom cie, jak tego psa wyżena.

DZIEWKA.

No, jak psa.

MŁODA.

To mi nie swojo —
Kaśka!

DZIEWKA.

Cóż ta tak bardzo o mnie stoją
naraz.

MŁODA.

Bo widzisz tyś przeklena.

DZIEWKA.

At słowo ludzkie, — wiatr ponosi.

MŁODA.

Bóg słyszy każde.

DZIEWKA.

Nie pamiętajcie.

MŁODA.

Jest ta cosi
sukienczyn parę, co za małe
na moje młodsze, to ci będzie
prawie na twoje, —
weźmiesz? chcę, żebyś wziena,
jest poskładane.

DZIEWKA.

A i dobrze,
cobym zaś nie przyjena.
(Młoda, mówiąc, wbiegła na moment na izby, do swojej komory i stamtąd przynosi spory tobołek ubrań swoich i ze swych dzieci i stawia na ziemi przed dziewką).

MŁODA.

Dla twego, — to dla ciebie.

DZIEWKA.

Tela, wszyćko!?

MŁODA.

Tylko toboła nie rozwijaj
tutaj, bo po co; —
daję ci wszystko.

DZIEWKA.

Cóż to z wami?

MŁODA.

A rzeknij ino choć przed progiem
inacej. —

DZIEWKA.

— — Ostańcie z Bogiem.

(Gdy dziewka, zrozumiawszy, pożegnanie jej to Boże wyrzekła, młoda, nieczekając nim do niej się zbliży, odchodzi szybko do sieni i znika w swojej komorze.

Dziewka sadza dziecko na ziemi, zrzuca ze siebie ciężar z pleców i razem dwa toboły gromadzi, żeby poradziła unieść; od strony kościoła nadchodzi pustelnik).

PUSTELNIK.

Zbierasz się w drogę — —

DZIEWKA.

Wiem ta?
może jeszcze ostanę.

PUSTELNIK.

Dziecka bo szkoda na włóczęgi
brać.

DZIEWKA.

Co ta takie.

PUSTELNIK.

Widzisz to jedność; — jak są w polu
te zboża, co każdemu rostą,
jak są owoce po sadach,
co się wkiedy bujno młożą,

DZIEWKA.

Ano nie tego roku. —

PUSTELNIK.

Jako namniejszy robaczek,
czy muszka,
żyje swobodno...

DZIEWKA.

Ludzie nie gady.

PUSTELNIK.

Może, — może — — ?
ja ta żyję po swojemu
z gadami w miłej zgodzie,
i Bóg mojemu rad królestwu.

DZIEWKA.

W pustelni łatwa zgoda,

próbójcie ano tu, obstoicie?
ja też nie dzisiejsza.

PUSTELNIK.

To się może bez to nie żeni.

DZIEWKA.

Kuba? — niewiem.
Cóżeścieta se wzieni
mi się pytać?

PUSTELNIK.

Może co, — jako?

DZIEWKA.

Ano później ta kiedy
was nawiedzę. —

(Dziewka, pobrawszy swoje, odchodzi w stronę gościńca. Z wrót plebanii występuje młoda, przybrana w strój biały odświętny, trochę z miejska; dziecko mniejsze niesie na ręku, starsze wiedzie za rączkę; dzieci są również jak ona przybrane bialutko i wystrojone; na główkach mają wianuszki z kłosów).

PUSTELNIK.

Bóg z Wami.

MŁODA.

Bóg nademną.

PUSTELNIK.

Idziecie pono sami, hań.

MŁODA.

Bogu się patrzy dań —
ofiarę niosę, — wiedę sama.

PUSTELNIK.

Tak wam się świętość
w oczach świetli,
wy młoda.

MŁODA.

Marność, co spali się i zetli,
moja uroda.

PUSTELNIK.

Cudza przewina;
wyście bo rośli, jak krew żądała,
jako w ostępie kwiat, roślina,
bujno i płodno.

MŁODA.

Czas jest, że wiem, co Bóg przeklina.
Czas, bym się sługą stała godną
i krew uhamowała.

PUSTELNIK.

Po was niczego nikt nie czeka.

MŁODA.

Tem łatwiej spełnię wszystko moje.

PUSTELNIK.

Was do niczego nikt nie wzywa.

MŁODA.

Toć to już wie gromada cała,
że prze mnie klątwy złość straszliwa.

PUSTELNIK.

Na tobie nikt nie szuka kary.

MŁODA.

Święconej ja się imam wiary,
przed Piekłem Niebo straż tu trzyma.

PUSTELNIK.

Ano jest jeszcze nad obima
Moc przebaczenia, ukojna,
co groźby w nicość mieni.

MŁODA.

Samiście rzekli: trza ofiary.

PUSTELNIK.

Ofiary z żywych płodów ziemie.

MŁODA.

Jenoście słowo pół pojeni, —
trza dać, co ludzkie zlęgło plemie.

PUSTELNIK.

Gdzie wy idziecie!?

MŁODA.

Hań, — wy stoicie w pół drogi —

PUSTELNIK.

Strojne wiedziecie, strojniście w bieli.

MŁODA.

Duszyczki czyste, boscy anieli
pojmą strzedz.

PUSTELNIK.

O jakiejże-to mówisz drodze?
że ja to niby poły stoję?

MŁODA.

Królestwo sobie w niebie roję, —
jak wam to rzec. —

PUSTELNIK.

O twój się rozum niepokoję
kobieto. —

MŁODA.

Chcę za tych złotych bram podwoje
Edeńskich biedz.

PUSTELNIK.

Umysł ci splątał się niebodze
zmyślonych gróźb podnietą.

MŁODA.

Zmyślone było szczęście moje,
groźby dosięgły mię żarliwe,
czas by się wypełniło.

PUSTELNIK.

Jakąż obłędną rwiesz się siłą,
patrz, by cię złe nie omamiło
w Rozpacz.

MŁODA.

Wyście to rzekli, — wasza droga
tam precz — a hańta mnie, —
kogo Bóg klątwą klnie,
i moc Przeznaczeń gnie,

tam wasze słowo cóż znaczyło!
..............
Idźcie mi z oczu, stary człowieku,
wróćcie w las;
na moje Bóle i Rozpacze,
ani pociechy, ani leku,
mnie co z was.

PUSTELNIK.

(wyciągając rękę ku młodej i ku dzieciom).
Urodzie ziemskiej błogosławieństwo,
tobie i dzieciom na drogę ciemną...

MŁODA.

Precz! — twoje słowo Czarów
przekleństwo,
Bóg sam mnie król nademną! —
wy precz...

PUSTELNIK.

Zbłąkana,
cóż to ty gadasz.

MŁODA.

Ja skazana,

PUSTELNIK.

Gdzie wiedziesz dzieci!

MŁODA.

Na ofiarę.

PUSTELNIK.

Kobieto, igrasz ze sumieniem.

MŁODA.

Męczeństwa biorę świętą wiarę.

PUSTELNIK.

W przesądy jesteś oplątana.

MŁODA.

Przesąd mnie Przeznaczeniem.

PUSTELNIK.

Co chcesz — ty widzę oszalała.

MŁODA.

Chcę by się wielka stała
rzecz — tam.

PUSTELNIK.

Zbrodnia!

MŁODA.

Za grzech śmiertelny.

PUSTELNIK.

Zbrodnia!

MŁODA.

Ja spłonę, dzieci spłoną!

PUSTELNIK.

O grozo!

MŁODA.

Stos już zgotowiono.

PUSTELNIK.

Stos!!?

MŁODA.

Wedle nowych słów.

PUSTELNIK.

Bóg...
rozum tych mąci, których przeklina.
Ofiary żywe!

MŁODA.

Wyście rzekli,
ja oto klątew tych przyczyna.

PUSTELNIK.

Chcesz skalać zbrodnią
świętość daru,
chcesz w ogień wzmięszać krew.

MŁODA.

Ciało spodlone w grzesznym kale,
Czyścowych ogni święte próbą,
wyzwoli w mękach dusze;
przycichnie Boży gniew.

PUSTELNIK.

Wiara straszydeł, Czarcie sidła,
co wloką cię do zguby,
a wyzłacanych sfer mamidła
kłamstw obiecują; ty zbrodniarka!

MŁODA.

Precz stąd, wy Boga mi nie gródźcie,
Mojej Niedoli ja żniwiarka;
niczem mi życie, wypędzonej.

PUSTELNIK.

Ty wypędzona?! tak okrótnie!

MŁODA.

Jakież mnie życie wypędzonej;
pagarda wszystka, pogardzonej.

PUSTELNIK.

Chcesz śmierci?!
straszna twoja Dola!

MŁODA.

»Wyżeńcie het na pola« —
słyszałam wyrok, to jak młotem
serce mi biło; wiem o stosie;
tem jednem duszę zbawię;
jakiesi księgi piszą o tem
boskie, — —
..............
kędy się zwrócę wylękniona,
ścigają wszędy mię zwidzyska
po nocach, w dniu, na jawie,
jacyś mię gonią, widzę zbliska
przy twarzy tuż ich twarze,
już, już nademną ich ramiona,
rąk podniesionych zwarte koliska.
Ciskają na mnie gruz, kamienie,
uciekam darmo, — gonią, gonią,
próżno się chronię przed ołtarze,
wołają: Śmierć, Śmierć, Zatracenie!

PUSTELNIK.

— Złe Moce przyszły po nią!!

(W miarę słów młodej, pustelnik cofa się w przerażeniu i znika ku stronie kościoła. Młoda, po jego odejściu, rozgląda się po ogródku, po otoczeniu całem, postępuje krok za krokiem

bardzo wolno, zawsze prowadząc starsze dziecko za rączkę a młodsze niosąc na ręku).

MŁODA.

Dziatek tych moich zlituj małych,
w giezłeczkach białych,
otom je godnie ustroiła
i siebie samą przygodziła
..............
we włos im wplotłam kłosy zżęte,
jako, że w Szczęściu są poczęte;
jako, że Nieszczęść gnie je Dola,
kłos złoty sierpem żęłam z pola.
..............
Niedługą chwilę już pożywię.
..............
Weźmij je do się w niebo twoje,
gdzie złote Słońce w ogniach wre,
za Empirejskich bram podwoje,
..............
Wieczyście pokój znacz niej duszy;
żali błękitów twych poruszy,
mój płacz, —
żali Cię moja skarga sięże:
tych się obłoków białych chyta;
patrz, w całun nędzy upowita,
u tronów twoich lęże
..............
Nędze to przed cię te ubiory,
ten strój, bogactwo moje;
patrz, jako serce dla cię stroję,
byś mi uchylił bram zawory.
..............
Żywa, przez ogień pójdę żywy,

przeniosę ból i żar straszliwy,
bądźże ty litościwy.
..............
Miłość dziś moja katem dla mnie
a przeczże żyłam w niej niekłamnie;
jako gołębie żyłam Boże,
jako te w boru bujne zioła,
naraz mię Los tajemny woła,
że serce w trwożnych ogniach gorze
..............
Bądźcie mi zdrowe, bądź mi zdrowa
Radości i Wesele,
żegnaj Słońce, —
niechajże oczu mych nacieszę,
ostatni raz się k’tobie patrzę.
Oto na stos skazana idę;
glina rozsypie się w popiele;
ostatnim grzechem Smierci grzeszę
grzech,
co mych grzechów pamięć zatrze.
..............
Dawasz Sędzio sprawiedliwy
nademną młodą sąd straszliwy
ognia żywego;
skłoń duszy mojej czystej
światłości wiekuistej
nieba rajskiego
..............
Ciało zetlałe w popioły
wichr zwieje z prochem pospoły
we czworą świata stronę,
a dusza gołębica biała
zwól,
by z popielnych zgliszczów wstała
w jasności nieskończone.

(Idzie powolnie, okalając domostwo; drzwi na plebanii ostawiła otwarte, z widokiem na przestrzał, więc ją widać teraz, gdy idzie przez natonie, po drugiej stronie budynku. — Po chwili widać ją jeszcze raz w górze ponad dworkiem, idącą wzdłuż wału, aż znika w ugorze.
Po jakimś czasie słychać zdaleka turkot wozu, coraz się zbliżający; wozu, który pędzi; w pobliżu plebanii słychać jak na gościńcu gwałtowny turkot naraz ustaje; wóz się zatrzymał, ktoś z wozu słychać jak zeskakuje na równe nogi — biegnie ku plebanii, — ksiądz. Dopada szybko wrotek ogrodu, pędem biegnie ścieżką do wrót, wpada w sień, widać go poprzez okna, jak obiega pokoje; nieznalazłszy nikogo, wychodzi znów poprzed wrota sionki, na ogród. Od strony kościoła spieszy pustelnik, zdala już dając mu znaki).

KSIĄDZ.

..............
..............
jednak jej nie ma.

PUSTELNIK.

..............
Nareszcie, — wracasz —
by niezapóźno!

KSIĄDZ.

Co wy mówicie, — pędziłem konie
w cwał.

PUSTELNIK.

Rwie mnie niepokój.

KSIĄDZ.

Lęk i niepokój mnie tu gnał.

PUSTELNIK.

Strzedzby ją trzeba.

KSIĄDZ.

Kędyś poszła.

PUSTELNIK.

Posłać za nią, pogonić.

KSIĄDZ.

Na izbie chusty porozrucane,
poszła —

PUSTELNIK.

Wygnana!
Wyście nieszczęsną gnali!

KSIĄDZ.

Sama mówiła, że będzie stronić
odemnie, — jakoż bronić,
czego żądała?

PUSTELNIK.

Zlękniona tu przedemną stała
i Piekieł łuna
w twarz jej rzucała się paląca, —
... drżała —

KSIĄDZ.

Tu z wami rozmawiająca?!
O czem — ?

PUSTELNIK.

O ogniach Odkupienia,
Czyścowej męce, dusz Zbawieniu,
krzykiem grożąca!

KSIĄDZ.

Straszna mi w oczach truna
się zjawia, — sprawdzają podejrzenia.
— Mówiła więcej — że — —

PUSTELNIK.

Mów!!
O hańbo! — przecz to twoje
mówiła słowa.

KSIĄDZ.

Dziwna, przekorna twoja mowa,
gdy ja tu w lęku stoję —

PUSTELNIK.

Chcieliście się jej pozbyć.

KSIĄDZ.

Kogo?! — —

PUSTELNIK.

Może obiedwie
Piekielnych obrazem straszydeł
wiedliście w obłęd, —
którym spłoną.

KSIĄDZ.

Strach mię piórami
czarnych skrzydeł
ogarnia, — ha człowieku!

PUSTELNIK.

Człowieka dobądź z siebie,
larwą straszliwą upowity.

KSIĄDZ.

Gdzie biedz, — słyszała?!
wie?! — !? — co się stanie!!

PUSTELNIK.

Winieneś śmierci tej kobity.

KSIĄDZ.

Śmierć — tak wiem, —
Śmierć, skon jej grozi
i skon z jej własnej ręki,
lecz, — będę strzegł. — —
Nic, — drżałem o ten stos,
coście kazali stawiać! —
no nic, — teraz już nic —
ale ten ciągły lęk, że ona wie! —
— już teraz nic —

PUSTELNIK.

Stos stoi hań na górze!!

KSIĄDZ.

Jaki!!! —
Gdzie?! — hań! Na ugorze!
Więc wy! — bezemnie! —

PUSTELNIK.

Stać się musi.

KSIĄDZ.

Prze Boga — ona! — gdzie?!

PUSTELNIK.

Przez was wygnana, porzucona,

KSIĄDZ.

Kłamstwo! — Udanie!
Dla niepoznaki!

PUSTELNIK.

Naszej się proźbie przychyliła
stosu dopatrzeć, co na twem polu,
na ugorze —

KSIĄDZ.

Poszła tam! — Boże! —
tam — za nią — pójść — biedz —
co żywo!
..............
(Od paru chwil było już widać parobka jak z góry, z wału, szedł powoli, tą samą ścieżką, którą był poszedł; — okalając dom, idzie przed czoło plebanii i staje przed księdzem ciskając o ziemię powrósła i słuchając z rozdziawioną gębą, czego ksiądz krzyczy do pustelnika).

KSIĄDZ.

Ha ty skąd?!
W porę! — za nieszczęśliwą, za nią,
na ugór!! leć!!

PAROBEK.

Dyciem na ugór szedł przed panią
i z nią się minął na pół drogi.

KSIĄDZ.

Chodziłeś po co? —

PAROBEK.

Z rozkazania —

KSIĄDZ.

Gdzie poszła!!

PAROBEK.

Szła tam, hań, kaj poniosłem wprzódzi,
co rozkazała nieść.

KSIĄDZ.

Jej rozkaz! — co?!

PAROBEK.

Te brzemiona dwa,
co to je Sołtys zakupili.

KSIĄDZ.

Paliwa, łuczyw?

PAROBEK.

Ciężkie licho!

KSIĄDZ.

Ogień! — Ofiara!

PAROBEK.

Kiejby ta pani co paliła.

KSIĄDZ.

Co wiesz, co — jak?

PAROBEK.

A bo się w cudy postroiła
białe, i szli tak wszystko troje
śpiewając.

KSIĄDZ.

Strój Śmierci. Śpiew
..............
mówiła co o podpalaniu?

PAROBEK.

Że jutro Sołtys stos podpalą
o świtaniu.

KSIĄDZ.

Kłamała może? —

PAROBEK.

Sama by rady se nie dała,
a mnie to prawie odegnała
precz —

KSIĄDZ.

Teraz — ?

PAROBEK.

Sama hań ostała,
..............

KSIĄDZ.

O Boże! w gruz się walą
moje ostatnie nadzieje,
co czynić, — mówić — Strach, —
w oczach się chwieje
cały świat, —
tam może — ha! zbrodnia się stała.
..............

(Wpada zadyszany dzwonnik, rozradowany, wbiegł od strony kościoła i wciąż rękami pokazuje po za siebie, w stronę ugoru, ku wałowi;
Ponad linią grzbietu garbnego, ponad wał, unosi się czarny gęsty słup dymu).

DZWONNIK.

Stos gore, prose Jegomości!

KSIĄDZ.

Ach! a! gore!!

DZWONNIK.

Stąd widać, hajnok po nad strzechą,
nad kalenicą, ponad wiechą,
prościutko idzie w niebo.

KSIĄDZ.

Co prędzej ze mną tam!
wszyscy!

DZWONNIK.

O Jegomościu! cóż to? bez co?
a niech się pali, co wam szkodzi
te trocha płodu.

KSIĄDZ.

Zmilknij stary!

DZWONNIK.

Dym idzie prosty, jak z ofiary
Ablowej, jak to w piśmie stoi, —
cóż szkodzi — czegóż tak się boi
Jegomość — że się trocha dymu
uniesie w niebo.

KSIĄDZ.

Ablowa może to ofiara! —
gdy mnie Kaimowe gną ciężary!
Tam gonić!... jak?

DZWONNIK.

A toć popatrzcie Dobrodzieju,
jako się już, jakoby z cudu!
po tem palącem dotąd niebie
rozbiegły chmurki, jak się mnożą
i deszcz się może puści.

KSIĄDZ.

Co on powiada? wrastam w ziemię
z trwogi.

DZWONNIK.

Toż radość; zwólże przecie raz;
ot Sołtys idą, sami sproszą.

(Wchodzi Sołtys promieniejący, — i staje przed księdzem ująwszy się pod boki. Od paru chwil słychać ode wsi, z różnych oddaleń niewyraźne okrzyki radosne, ho, hań, ho! ho!— które później coraz się zbliżają ku plebanii).

KSIĄDZ.

Niech mi się Sołtys stąd wynoszą
tej chwili, —
Wy nieposłuszni,
wy coście może,
chowaj Boże,
do Zbrodni dopuścili.

SOŁTYS.

My tu tej chwili w swojem prawie
i ze mną jest gromada,
byście już teraz dopuścili,
co jest, bo jest trza!
jako widzicie sami po niebie,
a reszta pusta zwada
na słowa.

KSIĄDZ.

Co rzec... Sołtysie, Ona —
człowiek tam ginie!

To wam się może myli;
widziałem prawie gospodynię
i cóżby — o cóż chodzi?

KSIĄDZ.

Sołtysie, bierzcie ludzi —
co prędzej, tam! biedz gonić!
wy nic nie wiecie!!

SOŁTYS.

Jegomość, cóżto we was gorze,
tak w lęku się szarpiecie,
żeście ją zgnali precz, że poszła,
a wy, co wszyscy tak stoicie?
że ona się na — swoje — życie...?

KSIĄDZ.

Jakże są straszne Sądy Boże,
które los znaczy tej kobiecie.

SOŁTYS.

Jegomość, cóż wam, co się dzieje,
jakaż was trapi Nęka.

KSIĄDZ.

Sołtysie, oto głos mi mdleje,
Boża stos pali ręka.

SOŁTYS.

Coście wy rzekli, — tam.

KSIĄDZ.

Może zbrodnia.

SOŁTYS.

Poszła! pobrała dzieci!

KSIĄDZ.

Zgorze!!!

SOŁTYS.

O Strach!...

KSIĄDZ.

Co to?

SOŁTYS.

Gromada zbiegła,
że zabronicie stosu może, —
przyszła, by stosu strzegła.

KSIĄDZ.

Tam, trza tej chwili
wysłać ludzi.

SOŁTYS.

Jegomość! teraz nie posłucha
nikt, oni stoją murem
i nie przepuszczą nikogo.

KSIĄDZ.

Krzyczcie!

SOŁTYS.

To krzyczcie sami,
a widno klątwa dziś nad wami.

KSIĄDZ.

Hej ludzie... słyszcie!

SOŁTYS.

Hej gromada!

KSIĄDZ.

Hej słyszcie!

SOŁTYS.

Hej! ksiądz gada!

(Sołtys i ksiądz starają się przekrzyczeć chłopów nawołujących radośnie, »haj ho ho«! »ho ho!«, którzy zbitą masą walą się ku plebanii i zastępują łańcuchem drogę wszystkim, którzyby chcieli w stronę ugoru biedz).

KSIĄDZ.

Ludzie, tej chwili, — gońcie hyżo
tam na ugor, — na stos
..............
Ze dworu wyszła stąd kobieta
z dwojgiem dzieci
i może się tej chwili Los
tych trojga waży.
..............

Hej ludzie — patrzcie, mnie po twarzy
łzy cieką, — oto drżę od lęku,
bom oto sam, strasznemi słowy
przed nią wypomniał, co ją czeka,
za grzech na tamtym kiedyś świecie,
grzech ten klątewny ze mną...
i ludzie, teraz ona może —
siebie i dzieci
..............

(omdlewa)

(Przy ostatnich słowach księdza wreszcie gromada ucisza się zupełnie słuchająca; gdy ksiądz opada omdlały, podchwytują go ludzie pod ramiona; spora część wsiowych, wśród nich parobek plebański biegną na wał i za wałem znikają w kierunku ugoru.
Od ugoru, od słupa dymu ukazują się trzy gołąbki lecące).

CHÓR.
I

O patrzcie ptasząt troje leci
hań, od ugoru, dziwno białe
gołąbki ano, —
jakaż im jasność skrzydła świeci
łuną srebrzaną.

II

Co to! patrzajcie, przystanęły
w powietrzu, krążą, letą ka dwór
plebański — tu, —
jakaż im jasność łyska z piór.

III

Przysiadły u kalenice
pióreczkami trzepotą i biją,
pod skrzydła do samice
pisklęta dwa się kryją.
..............
gołębica je matka łagodzi,
całowaniem kwilenie spokoi,
za dzióbki je dzióbkiem wodzi
i słodem żywnym poi.
..............
(Ksiądz prowadzony postępuje naprzód i patrzy ku wałowi, skąd ciągle jeszcze w kłębach dym się unosi).

SOŁTYS.

Już poszli, wnetki tu nadlecą,
 a dyć się uspokójcie.

KSIĄDZ.

Dym bucha ciemną chmarą
od stosu —
Boże każesz mnie karą
ich Losu.
..............
Kaj wy patrzycie wszyscy?

PUSTELNIK.

Wróżba — oto te trzy ptaki,
gołębie lecą ode stosu,
z czarnego dymu wyłonione;
Znak, że tam ocalone
ludzie.

CHÓR.

Wróżba, to wróżba, słyszycie, Znaki!
Przysiadły u kalenice,
pióreczkami trzepotą i biją,
pod skrzydła do samice
pisklęta dwa się kryją.

PUSTELNIK.

Wita was mirem,
ta gołębica, goniec!
że Bóg poniecha klęsk i plag,
że klątwom koniec. —
Patrzajcie wicher już się zrywa,
obłoki lecą coraz więtsze,
jaskólce płoszą się od gniazd
i tuż nad ziemią gonią wirem.
(Świst jaskółek).

KSIĄDZ.

Goniec!
Zwiastuny! — Mir! — Dopełnione!
Klątwie koniec?! —

SOŁTYS.

Jak wam się oczy dziwno jarzą
i w moment znagła mgleją, —
coś mówi — dysze — he słyszycie?
Jegomość — cieszcie się nadzieją,
pojrzyjcie ino hań — do góry,
kaj te ptaszęta białe.

CHÓR.

Pójrzcie Jegomość, hań dwa małe
pod matczynemi rade pióry.

SOŁTYS.

Ze stosu, z dymów tu nadbiegły
powietrzem gnane, zakrążyły
nad twoją głową,
i hań przysiadły; dobra wróżba,
że twoje ocalone.

KSIĄDZ.

... Więc wy mówicie, że one
zbiegły od stosu
i tu od czarnych dymów lecą?!

CHÓR.

O patrzcie, jak piórkami świecą
z palących zgliszczów wylęgnione! —
O patrzcie, ku wam się trzepocą,
wy się patrzycie, was witają,
was to witają — was.

(Chwila zupełnej ciszy, wyczekiwania; gdy ksiądz, dostrzegłszy gołębi, w nie się patrzy zdumiony i cały się w myślach mieni.
Z góry, z wału nagle pędem zbiega parobek, w śmiertelnym strachu; dech mu zaparło; dopada przed księdza i upada na ziemię dysząc, wreszcie straszliwym głosem woła:)

PAROBEK.

O Jezu, Jezu! — Jezu! — —

(Ksiądz zrozumiał, nim jeszcze parobek upadł przed niego i tejże chwili, gdy podniósł głowę w górę, dostrzega

jak gołębie ze strzechy się trzepotą i do odlotu zrywają niecierpliwemi skrzydłami).

KSIĄDZ.

.......
Żegnajcie ptaki wysłannice
niebieskich świętych ziem,
dusze mych drogich, gołębice!
Znam, odgaduję — wiem!
..............
Wyście już zbyły ciał męczarni,
wy, oczyszczeni ofiarami,
ptacy niebiescy — lećcie w niebo
żegnajcie! —
lećcie w Niebo dusze!
Czyste anioły, ... błogosławię
i znakiem krzyża rozwiązuje
wasz byt doczesny. —
Wieczność świeci
nad główeńkami moich dzieci!

CHÓR.

Amen. —
O dziwy! w niebo, patrzcie, lecą;
w niebo,
hen coraz wyżej, wyżej coraz...

(Ksiądz, skoro chwila zachwytu minęła, — pochyliwszy głowę, przed sobą, na ziemi, widzi parobka; chwyta go i szarpie gwałtownie).

KSIĄDZ.

O Sądzie, karo! Mów człowieku!

PAROBEK.

O Jezu! — Co, co? — co?
Czego wy chcecie, — tam spaleńce!

KSIĄDZ.

Tam ..
(Chce biedz).

PAROBEK.

(Leżąc na ziemi, chwyta go za suknie).
Nie chodźcie — tam — nie! —
Wy nie! —
W ogniach się wiją potępieńce,
wichrzysko z dymem hula!
Ona! — O Jezu!! —
Dzieci w piecysko powrzucała
i drze sie, wrzescy oszalała,
a biała na niej koszula
i chusty i spódnica biała,
w łachmany poozdzierane.
..............
Po polu — lata — jak Strzyga
... a żagiew z drew wyrwała,
to ją gonią hań chłopy,
a bo się odgrażała,
że spali wieś
i prosto haw na szopy
mierzała...

SOŁTYS.

Chwyćcie ją — żywo.

PAROBEK.

Dyć ją gnają, —
toci tak leci, jak skrzydlata,
trza jej zajść drogę ztąd tu.

SOŁTYS.

Lećcie! — leć, gońże!

PAROBEK.

Wiecie — nie mogę,
bom się zaląkł — Złej Moce;
takie się wszędy noce
czarnych chmurzysków kładą.

SOŁTYS.

Burza będzie.

PAROBEK.

Nadchodzi.

CHÓR.

Nadchodzi noc chłoniąca.

KSIĄDZ.

O Nocy! Zepchnij Słońca
w Otchłanie!
Napróżne szamotanie,
skargi, łzy, lamentowanie,
niemasz mękom duszy końca.

CHÓR.

Nadchodzi Noc chłoniąca,
coraz się więtszy wicher zrywa,
gałęzie trzaska suche;
widzicie Zawieruchę, —
nade wsią Burza stanie! —

KSIĄDZ.

Dusza w Czarne zaszła Noce,
Wiary obłęd ją druzgoce,
obłęd wiedzie mię do Zbrodni
spełnionych nieodwołanie!

CHÓR.

Jak szarpie się, jak krzyczy w głos,
trzymajcie go pod ręce.

KSIĄDZ.

Ja człowiek, ojciec nieszczęśny
zaparłem się mojej krwie,
dzieci mi giną w męce!
Jam wydał me dzieci
na ognie, na stos!
Rozpacz wnętrzności rwie!
Los! — Los! — Los!!
Czemże mi była moja Wiara,
Sen, Sen, przesądny Czar!
Piekło i Niebo leci w gruz,
zapada się w otchłanie. —
O Panie! Ty ponad odmętem,
co sądzisz niezbłaganie,
jakichżem godzien inszych kar,
jak te, co patrzę na nie!...

CHÓR.

Co to błyska wśród krzaków?
Co to hań drogą leci?
Jak skrami żagiew ciska!
Iskrzącą zamieć nieci!
To ona pędzi Szalenica,
jak opętańce,
jakie ożogiem tnie błyskańce,
jak chłopom się opędza, —
tu leci — ! —

KSIĄDZ.

O nędza, doli mojej nędza,
o nędza — precz — to ona! — !

leci tu, — jak pożarna Jędza,
Szałem zbestwiona!

(Coraz więcej się ściemnia; widać, jak z wału z góry część chłopstwa leci w popłochu, dzieci i wyrostki; za nimi tuż staje na garbach wału Młoda z kołem palącym w ręku, w strzępach białego stroju; staje chwilę i zbiega na dół, ścigana przez chłopów, co tuż za nią biegną. Chcąc się dostać do wsi, wpada na ogrodzenie kościelne; zapędzają ją stamtąd, że, ścigana wciągle, leci samym przodem sceny, wpada w ozwarte wrotka ogrodu, przez strwożonych toruje sobie drogę ożogiem i dostaje się pod plebanię).

MŁODA.

Hej ha! — hej ha!
Niech wszystko płonie! —
spłomienione!
ten dwór, ten dwór,
ten pierwszy dwór!!

CHÓR.

Piorun się łyska hań od chmur,
chwytajcie onę!
tu, — haw — tu!! —

KSIĄDZ.

Wiara w odmętach tonie.
..............

MŁODA (wielkim głosem).

O ludzie, — księgi są spisane,
w nie prawa boże wryte,
a jest w tych kartach wyklinane
występku zło pożyte... — —
Haw tu niech gore!!

KSIĄDZ.

Stoicie przelęknieni, jak wryci —
ona palić chce! Niechże pali!!
Niechże Śmierć
wszystko moje schłonie!
Wiara w odmętach tonie!
..............
Rozpacz mi serce rwie harpunem;
więcierz
z odmętów na wierzch ciągnie,
grzech miniony.
O tu! — tu w myśli mej się lągnie
co! — —
spełnić trza, spełnić...

SOŁTYS.

Trzymajcie go za ręce.

CHÓR.

Rwie się i szarpie w męce.

SOŁTYS.

Prowadźcie go do izb.

CHÓR.

Wstrętem się gnie od przyzb.

SOŁTYS.

Dzierz mocą.

CHÓR.

Prze szalony.

KSIĄDZ.

Potępiony! potępiony!!

(Wyrywa się chłopom, którzy go pod bary trzymają: leci w stronę gościńca; chłopów owych kilku za nim).

CHÓR.

Trzymajcie ją, chwytajcie!
Ani dostąpić do się nie da;
oplotła się żagwi koliskiem
iskrami nam w ślipia miota!
To Strzyga, Strzyga, prze Boga,
Strzyga Strzyga, wieś spali,
hajże — ty!

MŁODA.

Ciesz się Boże ogniami!
Hej, ha!
Hań łuszcze piorunami
w ogniach trupiska!!
..............
gonicie mnie,
gonicie mnie
chłopcy, chłopaki —
hej ha, hej ha?
a mnie ta strach
nijaki —
ja tu u siebie!

CHÓR.

Spaliłaś dzieci, okropnico!

MŁODA.

Dzieci w ognia kolebie
kołysze Sen,
przez pusty ugór, hen —
wiekuiście! —

CHÓR.

Zbrodniarka! Przeklętnica!
Rzuć żagiew!

MŁODA.

Juści, trza było, trza!
było ich bąków dwa!
ano gorą!!

CHÓR.

Strzyga! Dyablica!!
Imajcie się kamieni!
gruzów, a gliny —
bić ją — haw, z hawtąd!
otoczcie ją w półkole!
pod mur!

MŁODA.

Hej ha — hajże!
tędy mnie droga!
Wieś spalę! wszystko spłonie!

(Gdy młoda rzuca się ku drzwiom plebanii, by przez sień ujść; nagle wrota ktoś od wewnątrz zaparł i rygle zasunął; że młoda ostaje przez chłopstwo do wrót przyparta. Teraz odstępują parę kroków od lica ściany plebańskiej, gdzie sama tylko młoda

stoi. Chwytają kamienistą grudę ze skopanego zagonu i zarzucają ją gradem pocisków).

CHÓR.

Haj, no! — zaprzyjcie wrota!
przeleci bez natonie!

MŁODA.

Ha psy! — Gazdonie!

CHÓR.

Ty przeniewiero!
Jesteś pod plebaniją!
toś mało miała we wsi chłopów,
żebyś tutok chodziła?!

MŁODA.

Ha psy! ubiją, ubiją!
Bóg Was siarczystym ogniem spali!

CHÓR.

Toć na to dziecka płodziła,
żebyś je w ogniu paliła!?
Masz, masz, naści, naże — !

MŁODA.

Gruz się wali — Jezu, Maryjo!

CHÓR.

Padła — leży raniona
— żegna się — krwią się maże
— o kona!...

(Chłopstwo się rozstępuje; widać młodą, jak leży na schodkach plebanii

powalona; ostatnim wysiłkiem żegna się i krwią, z rany na czole, krzyż na sobie znaczy, — umiera. Tejże chwili, gdy wsiowi patrzą przykuci grozą, wicher rozrywa drzwi sionki, trzaska oknami; widać w pokojach palące się świece, które gasną natychmiast; ktoś w białej szacie przebiega przez wszystkie pokoje, jakby poszukujący...
to trwa moment; chwila ciszy; poczem bije piorun w pobliżu).

CHÓR.

Wicher się w domie miota,
w sieniach trzaskają wrota,
na ścież ozwarły się pokoje;
na izbie palą się gromnice
widzieliście, widzieli, — — ?
Dziwa!!
Chodzą osoby w bieli.
..............
..............
Burza nas nocą skrywa! —
Piorun!! we wsiowskie chaty!!
Tu niedaleko, blisko!
Mój dom, moja stodoła!
W moje kopy — boisko!

PUSTELNIK.

Patrzajcie trup, co krwią się korali,
Pioruny znęca!
Jakaś Moc okrutna z nieba
Przeklętą tę uświęca!

CHÓR.

Wieś się siarczystym ogniem pali!
Uciekajcie, Uciekajcie!
Gromy siarczyste!
Z niebiosów czarnych straszną nocą
biją strugi ogniste!
Jak ujść!? Rety! Ulewa!!
o Boże — poginiewa!!

PUSTELNIK.

Padajcie o ziem głową!!
Bóg mówi — Słowo!!!

(pioruny).

KRAKÓW, 12-EGO LIPCA 1899.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak w tekście oznaczenia osoby, powinno być - SOŁTYS.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Wyspiański.