Wybór dzieł (Dickens)/Tom I/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Karola Dickensa wybór dzieł | |
Podtytuł | Tom I | |
Redaktor | Antoni Mazanowski | |
Wydawca | Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha | |
Data wyd. | 1914 | |
Miejsce wyd. | Poznań – New York | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
KAROLA DICKENSA
WYBÓR DZIEŁ.
TŁOMACZONE LUB PRZEROBIONE
POD REDAKCYĄ ANTONIEGO MAZANOWSKIEGO
Z ŻYCIORYSEM I PORTRETEM AUTORA.
TOM I.
ŚWIERSZCZ ZA KOMINEM. POZNAŃ.
NAKŁADEM DRUKARNI I KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA. :: NEW-YORK, THE POLISH BOOK IMP. CO. INC. :: 1914.
|
Przed wiekiem, w 1812 roku, urodził się w Portsmut wątły chłopczyk, który miał stać się największym powieściopisarzem Anglii. W dziecinnych latach rozpalały jego wyobraźnię dzieła Cerwantesa, Defoego, Smolleta, Fildinga. Rodzice walczyli z biedą; ojciec przesiedlił się do Londynu, stracił cały majątek i dostał się do więzienia za długi. Chłopca udało się umieścić w składzie szuwaksu, gdzie zarabiał sześć szylingów tygodniowo. Były to ciężkie dni jego życia. Trzeba było kłótni pomiędzy ojcem a właścicielem składu, aby go wyrwać z tej niewoli i oddać do szkoły — Wellington-House-Academy. Tam w czternastym roku życia skończył nauki. Kiedy ojciec wyszedł z więzienia i został reporterem posiedzeń parlamentu dla Morning-Heralda, Karol nauczył się stenografować i w 19 roku życia pisywał sprawozdania do różnych gazet, a szczególniej do Morning Chronicle. W 1833 napisał pierwszą powiastkę. — Dopiero jednak od rozpoczęcia w Morning Chronicle szkiców pod pseudonimem Boza zaczął się rozgłos Dickensa i coraz rosnący dobrobyt materyalny. W 1836 sprzedał autor wydanie Szkiców za 150 ftów sterlingów i wnet rozpoczął Klub Pikkwicka, pobudzony humorystycznymi rysunkami Seymoura. Powodzenie Klubu było nadzwyczajne. Dickensa zaczęli oblegać wydawcy i w styczniu 1837 zgodził się napisać dwie powieści, skutkiem zaś tego układu była powieść pt. Oliwer Twist, oraz Życie i przygody Mikołaja Nickleby. Klub Pikkwicka tryskał humorem, celował charakterystyką osób, lecz już tutaj Dickensowi nie chodziło wyłącznie o zabawienie czytelnika. Daleko więcej zamiaru wychowawczego i poważnej satyry społecznej zawierać miały dwie następne powieści. Ponure obrazy nor londyńskich w powieści Oliwer Twist i piekąca satyra systemu wychowania młodzieży w szkołach Yorkszyru w połączeniu z serdecznym humorem, subtelną charakterystyką osób i uczuciem humanitarnem, ogrzewającem, jak ciepło słońca letniego, wszystkie karty powieści, zapewniły im wzięcie niebywałe.
W następnych latach 1839 i 1840 pisały się powieści Magazyn Starożytności i Barneby Rodż. Dickens uzyskuje przez nie nietylko coraz rosnącą sławę, lecz i bogactwo, zawiera bowiem z wydawcami umowę, na mocy której otrzymuje miesięcznie 200 funtów sterlingów (około 4000 marek) stałej pensyi i trzy czwarte dochodu ze sprzedanych wydawnictw powieściowych. Wówczas udaje się do Ameryki. Pobyt pierwszy w Bostonie, New-Yorku i innych ogniskach zbiorowego życia nowego świata stał się dlań szeregiem tryumfów i owacyi. Uczty, bale, zgromadzenia, hymny, mowy towarzyszyły mu, gdziekolwiek się pojawił. Dickensa one nie nasycają. Zwiedza zakłady policyi, więzienia, domy poprawy, spędza cały dzień w więzieniu celkowem w Filadelfii, bada skazańców. „Poznałem więźniów, — pisze — którzy w zamknięciu odosobnionem spędzili po pięć, sześć, jedenaście lat. Patrzyłem na niektórych z taką grozą, jakgdybym widział ludzi, pogrzebanych za życia i znów odkopanych.“ Po powrocie wydał Wspomnienia z Ameryki i zabrał się do powieści Marcin Czozlwit. Następne lata przyniosły pierwsze Pieśni Bożego Narodzenia i Dzwony. Dickens znów opuścił Anglię i zamieszkał na dłuższy pobyt w Genui. Dopiero w 1845 wrócił do Londynu i próbował dziennikarstwa. Założyć chciał dla rodzin tygodnik The Cricket, lecz zmienił projekt i zaczął wydawać do dziś istniejący dziennik Daily News. Wkrótce go atoli znękała praca dziennikarska; uznał ją za omyłkę w swej literackiej działalności i wyjechał do Szwajcaryi na cały rok. Zachwyca się przyrodą gór, odbywa wycieczkę na Górę Białą, dłuższy czas spędza w cichej Lozannie, a następnie po krótkim pobycie w Anglii wraca na stały ląd do Paryża.
Tu zaznajomił się i zaprzyjaźnił z kołem literatów, jak Aleksander Dumas, Eugeniusz Sue, Gautier, Lamartine, Scribe, Wiktor Hugo. W roku 1847 znów w Londynie organizował trupę aktorską, sam mając zamiar jako aktor czynnie współdziałać. Przedstawienia cieszyły się dużem powodzeniem, a sam Dickens okazał się niepospolitym aktorem. W następnym roku wyszła powieść ze świata kupieckiego p. t. Dombi i Syn. Wielka różnorodność charakterów, znajomość ludzkiej natury, błyski humoru, lekka ironia w traktowaniu spraw wychowawczych i kupieckich, mnogość postaci, defilujących przed okiem czytelnika, — a osobliwie nasycenie obrazów liryzmem szczerym i gorącym zapewniły dziełu wybitne miejsce w szeregu arcydzieł powieściowej literatury. Bezpośrednio po tym romansie przystąpił Dickens do Dawida Kopperfilda, który mu zajął lata 1849—50.
„Napisałem romans, zaczerpnięty częściowo z doświadczeń własnego życia“, mówi Dawid Kopperfild w LVIII rozdziale. W istocie powieść powyższą uważać można w znacznej części za malowniczą autobiografię Dickensa. Znajdzie się tu i ten epizod dziecinny, kiedy Dickens praktykował jako chłopiec w składzie szuwaksu, i ten, kiedy się uczył stenografować, aby stać się reporterem z posiedzeń parlamentu, i ten, kiedy zaczął pracę literacką, która mu dała sławę i dostatek. Znajdą się w całem dziele rozsypane perły cenne zarówno dla osobistej charakterystyki wielkiego pisarza, jak i ogólno ludzkie myśli. Oto np. charakterystyka Kopperfilda, dosłownie dająca się zastosować do Dickensa: „Pracowałem niestrudzenie w tym okresie swego życia i dojrzewała we mnie owa wiecznie czynna energia, która stanowi nieoddzielny i mocny rys mego charakteru. Oglądam się na przeszłe lata i stwierdzam, że w tej energii i mocy zawiera się jedyne źródło mego powodzenia. Bardzo mi się wiodło w życiu. Inni trudzili się gorliwiej, a jednak nie zdobyli takich sukcesów. Tajemnica mego powodzenia w znacznej części zależała od punktualności, ładu i cierpliwego wypełniania zadań. Zabierając się do jakiegoś dzieła, skupiałem wszystkie swe siły na jeden przedmiot, usiłowałem dokonać zadania jak najlepiej, oddawałem się mu całkowicie, poświęcałem mu całą swą duszę.“
„Dawid Kopperfild“ jest romansem biograficznym: autor prowadzi dziecię od urodzenia do rozkwitu sławy i zamożności, prawie do deski grobowej, przebiega nader szczegółowo wszystkie różnorodne koleje i zajmujące przygody; lecz podobnie jak w Oliwerze Twiście, podobnie jak w Dombi i Syn, podobnie jak w Mikołaju Nickleby zagadnienia wychowania publicznego i wykształcenia młodzieży pierwszorzędne zajmują miejsce. Romans ten można uważać za kulminacyjny punkt sławy i powodzenia Dickensa. Podobał on się może nawet więcej, niżeli Klub Pikkwicka. Na rok 1851 i następny przypadają Pustkowie i Ciężkie czasy. Ostatnia powieść znów dotyka spraw wychowania, ale z dodatkiem kwestyi socyalnej, a już Ruskin stwierdził, że ktokolwiek interesuje się kwestyą socyalną, tenby powinien poważnie i starannie przeczytać Ciężkie czasy. W 1853 roku przedsięwziął autor w towarzystwie przyjaciela swego Collinsa nową podróż do Włoch i Szwajcaryi. Po powrocie w październiku tegoż roku w Birminghausie czytał na cel dobroczynny swoją Pieśń Bożego Narodzenia. Sukces tej recytacyi okazał się tak niespodziewanie wielki, że zadokumentowało się odkrycie w Dickensie nowego talentu: świetnego recytatora. Jął się atoli, dopóki siły twórcze służyły, nowej powieści p. t. Emma Dorrit. Skończył ją już w Chatam, dokąd przesiedlił się z rodziną na stałe, kupiwszy tam dom i gaj cedrowy. Tu upłynęła reszta życia. Tu tworzył, stąd czynił wyprawy w świat czy to dla rozrywki, czy dla recytacyi dzieł własnych. Tu powstała Powieść o dwóch miastach, niezmiernie silna dramatycznem zawikłaniem, bogata w epizody, lecz też jednolita w swej architektonicznej kompozycyi. Tu powstał i romans Wielkie nadzieje w 1861 roku, który obok Kopperfilda daje najlepszy dowód geniuszu powieściopisarskiego Dickensa.
Przeplatał jednak pracę twórczą czytaniem swych utworów na publicznych wieczorach. Urządzał je seryami: do występów sposobił się gorliwie i pilnie. Pierwsza serya zajęła sto dwadzieścia i pięć wieczorów; seryi takich urządził w końcowych latach cztery. Sukces tych recytacyi bywał tak wielki, że np. jeden wieczór recytacyjny w Manchester dał mu 300 funtów (około 6 000 marek) czystego dochodu. Lecz jakkolwiek przyjaciele Dickensa oszczędzali jego siły, jakkolwiek usuwali odeń wszelkie kłopoty, połączone z urządzeniem wieczorów, to jednakże nieustanne przejazdy i ciągły wysiłek nerwowy zaczęły nękać powieściopisarza i niepomyślnie oddziaływać na ogólny stan jego zdrowia. W r. 1864 wyszła powieść Nasz wspólny przyjaciel. Już wówczas wzywano sławnego autora i recytatora ponownie do Ameryki. Pisał: „Czuję, jak pociąga mnie ku sobie Nowy Świat, podobnie jak w mej Powieści o dwóch miastach wabił Darneya Paryż. To moja skała magnesowa“. W 1867 podążył znów do Ameryki. Tam wznowił recytacye publiczne z wielkim sukcesem. Niektóre wieczory przynosiły po 2 000 dolarów (około 10 000 marek) dochodu. Z Bostonu pisał: „Dziś całe miasto nie mówi o niczem prócz recytacyi. Wszystkie bilety na wieczory tu i w New-Jorku sprzedane i to po tak wysokiej cenie, na jaką zgoła nie liczyliśmy. Przytem niepodobna pozbyć się pośredników, którzy odprzedają je z nadpłatą“. Recytacye powtórzyły się w Brooklinie, Filadelfii, Baltimore. Chociaż zdrowie pogarszało się, nie zważał na to, zagrzewany powodzeniem i prośbami. Po powrocie do Anglii przestudyował swego Oliwera Twista i recytował go tak mistrzowsko, że np. na wieczorze w Clifton, jak donosił — wydarzyła się „epidemia omdleń“. „Myślę — dodawał — że 12 do 20 pań wyniesiono ze sali w omdleniu“.
Sam on też poważnie nadwerężał swe siły. Musiał zapowiedziane w 1869 wieczory odłożyć do następnego roku.
Pracował wówczas nad nową powieścią Tajemnica Edwina Druda. Ani jednego ani drugiego nie skończył. Umarł prawie nagle w 1870 roku.
Był to geniusz, którego blask opromieniać będzie przez wieki niedolę życia ziemskiego. Poznał cierpienie, przejął je w pierś swą, ale cierpienie uważał za skrzydła ludzi wysokich, nie zaś za kamień ludzi topiących się. „Jeżeli gorzkie przejścia wieku dziecinnego uczyniły mię tem, czem byłem dotąd, to tem bardziej prawdziwe nieszczęścia wzmocnią moją naturę — i stanę się lepszym człowiekiem.“ To mówi Kopperfild, lecz toby mógł i o sobie powiedzieć Dickens. „Prawda i miłość odniosą zwycięstwo — woła gdzie indziej — nad wszelakiem złem. Prawda i miłość mają większą potęgę, niż największe zło i największa niedola świata“. Dużo goryczy rozlewa się pośród obrazów życia w jego dziełach, dużo zła i zbrodni, i obłudy, i podstępków, i nikczemności, i ucisku przewija się przed okiem czytelnika; lecz złotą nicią snuje się wszędzie współczucie dla uciśnionych, dla cnotliwych, dla poświęcenia i dla miłości, lecz autor nigdy i nigdzie nie pozostawia cnoty bez nagrody, winy bez kary. Ten szlachetny, wysoce humanitarny pogląd na świat i życie ogrzany jest taką mocą wewnętrznego przeświadczenia, wiary w dobro, takim liryzmem namiętnie miłującej ludzkość duszy, taką żądzą uczynienia tego jarzma życiowego ludziom lżejszem, że czytelnikowi powieści Dickensa nie tylko towarzyszy zajęcie rozwojem akcyi, lecz że wyrabia się w nim obok podniosłych uczuć i nastrojów przywiązanie i wdzięczność dla samego autora. Jestto dusza podobna do duszy naszego Mickiewicza lub Sienkiewicza. Nie tylko zachwycamy się jego dziełami, lecz poznając go z nich coraz głębiej — kochać go musimy. I naprawdę, — (pominąwszy już zalety formy np. metodę mistrzowską narracyjną powieści lub metodę biograficzną, prowadzącą bohatera od kolebki w głąb życiowej puszczy, jak to czyni spółczesny francuski powieściopisarz Rolland w swym Janie Krzysztofie) dobroczynny wpływ takiego geniuszu właśnie potrzebny jest ludziom w takim okresie dekadencyi moralnej, jaki przeżywamy.
Blask ideałów oświeci, zapał dla dobra ożywi i ogrzeje rozpaczające i zdrętwiałe serca, prawda jeszcze raz i nie ostatni odniesie tryumf.
KAROL DICKENS.
ŚWIERSZCZ ZA KOMINEM.
Z 4-MA ILUSTRACYAMI.
POZNAŃ.
NAKŁADEM DRUKARNI I KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA. :: NEW-YORK, THE POLISH BOOK IMP. CO. INC. :: 1914.
|
Samowarek pierwszy pieśń zanucił. — Niech sobie co chce mówi pani Piribingl, — ja wiem lepiej. Niech do końca świata utrzymuje, że nie pamięta, kto pierwszą podał nutę — samowarek czy świerszcz, ja twierdzę stanowczo, że samowarek, a mogę przecież to dobrze wiedzieć. Podług wskazówek na emaliowanym cyferblacie holenderskiego zegara, który stoi tam w kącie, samowarek o całych pięć minut wcześniej zaczął swą pieśń, zanim dało się słyszeć ćwierkanie świerszcza.
Czyż zegar nie przestał wybijać godzin, a mały kosiarz na jego wierzchołku, machając kosą w prawo i w lewo przed pałacem maurytańskim, czyż nie zdążył skosić pół akra malowanej trawy, zanim świerszcz przyłączył się do koncertu?
Z natury nie jestem uparty, to wiedzą wszyscy. Nie spierałbym się też i z panią Piribingl, gdybym nie był przekonany o swej słuszności. Nic nie zmusiłoby mnie do tego. Ale tu idzie o fakt, a fakt widoczny: samowarek zaszumiał o pięć minut wcześniej, nim świerszcz dał znak istnienia.
Trzeba zauważyć, że zaszło tu coś w rodzaju współzawodnictwa w sztuce między samowarem i świerszczem. A oto co było tego powodem i jak się to stało. Wyszedłszy z domu chłodnym wieczorem, stukając po mokrych kamieniach drewnianemi sabotami o żelaznem podkuciu i zostawiając na dworze niezliczone, grube ślady pierwszego zagadnienia Euklidesa, pani Piribingl napełniła samowarek wodą z beczki. Po powrocie do domu, już bez sabotów (a więc o wiele niższa, bo saboty były wysokie a pani Piribingl mała), postawiła samowarek przy ogniu. Czyniąc to, na chwilę zniecierpliwiła się, gdyż woda była bardzo zimna i przy wilgotnej temperaturze zdawała się wszystko przenikać, nawet saboty, przez które wilgoć dostała się do palców pani Piribingl, nawet obryzgała jej nogi. Ponieważ zaś ona chlubiła się swemi nogami (i całkiem słusznie), a wielce dbała o czystość swych pończoch, łatwo zrozumieć, że trudno jej było opanować niezadowolenie.
W dodatku samowar zachowywał się nieznośnie i przekornie. Nie chciał ustawić się na ruszcie komina i dobrodusznie przystosować do nierównych grudek kamiennego węgla; musiał koniecznie szturgać dzióbkiem jak pijany i rozlewać wodę w sposób nierozsądny. W napadzie swarliwości ponuro syczał na ogień. Na domiar złego pokrywka, nieposłuszna palcom pani Piribingl, najpierw się wykręciła a potem bokiem dała nura prosto na samo dno samowarka. I jeszcze samowarek dąsać się nie przestawał; to wyginając uszko w sposób wyzywający, to szydersko i hardo kierując swój dzióbek wprost na panią Piribingl, zupełnie jakby chciał powiedzieć: „otóż nie będę się gotował. Za nic nie będę!“
Ale pani Piribingl odzyskała już dobry humor; zatarła wesoło swoje pulchne rączki i siadła, śmiejąc się, naprost samowarka. Tymczasem wesoły płomień to podnosił się, to opuszczał, rzucając ruchliwy, jaskrawy odblask na maleńkiego kosiarza na wierzchu holenderskiego zegara. Przy jego bystrem migotaniu wydawało się, że drewniana figurka przed maurytańskim pałacykiem stoi bez ruchu, że wszystko zamarło prócz tego rzucającego się, nieokiełzanego ognia. Ale kosiarz się ruszał; z niezmienną punktualnością wstrząsały go dreszcze dwa razy na sekundę. Gdy zegar bić poczynał, dreszcze te stawały się przerażającymi, a gdy kukułka, wyjrzawszy z poza spuszczonych drzwiczek pałacyku, zakukała sześć razy, biedak wił się w kurczach, jakby usłyszał zagrobowy głos widma lub jakby niewidzialne druty szarpały go za nogi.
I dopiero gdy straszne uderzenia, chrypienie i syczenie wag i mechanizmu zegarowego całkowicie milkło, wystraszony kosiarz wracał do stanu normalnego. A lękał się nie bez powodu, bo te chrapliwe, krzywe szkielety, zwane zegarami, wydają nadzwyczaj niemiły hałas. Nie mogę wydziwić się, jak ludzie, a w szczególności holendrzy zdołali dojść do takiego wynalazku. Wiadomo powszechnie, że holendrzy lubią dostatnią odzież i szerokie spodnie, trudno zrozumieć w obec tego, dlaczego uważali za konieczne pozostawić swoje zegary bez przybrania i ochrony.
I oto — patrzcie — samowar zaczął się ożywiać. W szyjce dało się słyszeć klekotanie, potem zaczął wydawać urwane sapnięcia, dość nieśmiałe, jakby jeszcze nie był zdecydowany rozweselić się i rozhulać na dobre. Nareszcie po dwóch lub trzech próżnych wysiłkach owładnięcia żądzy wywnętrzenia się, pozbył się wszelkiej melancholii, wszelkiej wstrzemięźliwości i zaśpiewał tak wesoło, tak od duszy, że żaden płaczliwy słowik nie mógłby mu dorównać.
A jakie to było proste! Sądzę, że zrozumielibyście pieśń samowara nie gorzej niż książkę, a nawet lepiej niż niejedną książkę, dobrze nam i wam znaną. Wydając gorący oddech, który wesoło i kształtnie, jak lekki obłoczek podnosił się na parę stóp w górę i pod sufitem zgęszczał się w chmurki, samowar śpiewał swą pieśń z takim radosnym zapałem, że jego miedziany korpus drgał i dźwięczał przy ogniu; nawet pokrywka — taki jest wpływ dobrego przykładu — puściła się w pląsy i zabrzęczała na podobieństwo miedzianych talerzyków orkiestry. Nie było wątpliwości, że pieśń samowarka dźwięczy przyzwaniem i powitaniem dla kogoś dalekiego, kto spieszy w tej chwili do przytulnego domu i płonącego ogniska. Pani Piribingl wiedziała o tem, wiedziała doskonale, siedząc zamyślona przy ogniu. — Noc ciemna — śpiewał samowar — zżółkłe liście leżą przy drodze, w górze wszystko zachmurzone i we mgle, a pod nogami błoto i lepka glina. Jedno tylko raduje oko w tym smutnym zmierzchu a i to niewiele, bo jest to tylko odblask: zbita gniewna czerwoność w miejscu zetknięcia się słońca z wiatrem; piętno, leżące na chmurach — sprawczyniach burzy; cała okolica zewsząd okryta czarnym płaszczem; słup wiorstowy zapruszył szron, na drodze kałuże zlekka dotknięte mrozem, lecz nie zamarznięte; nie można nic dojrzeć w ciemności. Ale on nadjeżdża, nadjeżdża, nadjeżdża!...
Tu świerszcz przyłączył się do pieśni, zabrawszy się wtórować swem ćwierkaniem, nakształt chóru i to głosem wcale nie odpowiednim do wielkości w porównaniu ze samowarem. I gdyby tu zaraz na miejscu padł ofiarą swego zapału, gdyby jego ciałko rozpadło się w kawałki, jak oręż przepełniony prochem przy wystrzale, wydałoby się to naturalnem i nieuniknionem następstwem jego nadmiernych usiłowań. Solo, jakie rozpoczął samowar, zamieniło się w duet; samowar z niesłabnącym żarem ciągnął dalej swą nutę, ale świerszcz zawładnął pierwszemi skrzypcami i placu nie ustępował. Boże miłosierny, jak on zawodził! Jego cienki, ostry, przenikliwy głos dźwięczał w całym domu, migotliwie, jak gwiazdy w mroku nocnym za oknami.
Wykonywał niemożliwe trele, rzucał wysokie tony w chwilach najwyższego naprężenia, a z pewnością wyciągał nóżki i poskakiwał w zapale zachwytu. Obaj artyści jednakże nie przeszkadzali sobie wzajemnie. Ich śpiew zlewał się harmonijnie w ciszy wieczornej, a starając się przewyższyć jeden drugiego, śpiewali coraz głośniej i głośniej.
Mała słuchaczka — naprawdę była ładna i młoda, choć trochę za pełna i przysadzista, ale podług mego zdania, niema w tem nic złego; zapaliła świecę, spojrzała na kosiarza na wierzchu zegara, który tymczasem zdążył skosić pokaźną liczbę minut i podeszła ku oknu, z którego w ciemności nic nie dostrzegła, prócz odbicia własnej twarzy w szybie okiennej. Według mego zdania (sądzę, że i wy na to zgodzilibyście się) mogłaby ta kobieta długo patrzeć w przestrzeń i nie ujrzeć nic, nawet o połowę tak miłego. Gdy powróciła i siadła na dawnem miejscu, świerszcz i samowar ciągnęli dalej swój koncert z wysiłkiem współzawodnictwa. Słabą stroną samowara widocznie było to, że nie uznawał swej porażki, gdy został pobitym. Były to prawdziwe wyścigi. Czirik, czirik, czirik... Świerszcz wyprzedził współzawodnika o milę. Hem, hem, hem, m-m-m! Samowar podśpiewywał za nim zdala, sił oszczędzając. Znowu czirik! Świerszcz okrążył kącik. Hem, hem, hem! Rwał się ku niemu samowar na swój sposób, nie myśląc ustąpić. Czirik, czirik! ciągnął świerszcz głosem czystszym niż kiedykolwiek. Hem, hem, hem, m-m-m! śpiewał samowar z uporem i nie śpiesząc się. Czirik!... Świerczek gotów ostatecznie pobić współzawodnika. Hem, hem, hem, m-m-m! Samowar nie ustępował. Skończyło się na tem, że z ich współzawodnictwa wytworzyła się taka mieszanina, że już nie można było rozróżnić czy szumi świerszcz, a samowar świergocze, czy też przeciwnie samowar szumi, a świerszcz świergocze, lub czy oboje razem szumią i świergoczą. Aby to określić, trzebaby znaleźć głowę sprytniejszą od mojej i waszej. Jedno tylko pewne, że samowar wraz ze świerszczem, ulegając sile zjednoczenia, im samym tylko znanej, śpiewali równocześnie swoją rozkoszną pieśń ogniska domowego, płynącą w jednym kierunku ze światłem świecy, które z okna padało na daleką równinę. A to światło, doszedłszy do człowieka, który się w ciemności ku niemu przybliżał, w jednej chwili opowiedziało mu wszystko, co się w domu działo, ten zaś zawołał z radością: „Witaj, stary! Witaj, serdeczny!“
W końcu samowar ostatecznie zwyciężony, zakipiał i zdjęto go z ognia, gdyż war przelewał się przez brzegi. Wtedy pani Piribringl pobiegła ku drzwiom, gdzie turkot kół furgonu, tętent koni, głos męski, szczekanie psa wywołało zamęt zwiększony zdumiewającem i tajemniczem pojawieniem się małego dziecka. Skąd się wzięło to dziecko i jakim sposobem pani Piribringl zdążyła w tak krótkiej chwili schwycić je na ręce, stanowczo tego zrozumieć nie mogę. W każdym razie żywe dziecko spoczywało na rękach pani Piribingl, która widocznie niem się chlubiła, podczas gdy tęgi mężczyzna, o wiele wyższy i starszy od pani Piribingl, delikatnie pociągnął ją ku kominkowi i aby ją pocałować, dobrze musiał się pochylić. Ale wartą była trudu. Olbrzym wysokości 6 stóp i 6 cali, chory na darcie w kościach nie leniłby się zrobić to samo.
— Boże mój, Janie, — rzekła gospodyni — do czegoś ty podobny!
— Rzeczywiście wyglądał straszliwie. Gęsta mgła osiadła na brwiach biedaka w postaci szronu, a przy świetle ognia zamarznięte faworyty mieniły się barwami tęczy.
— Widzisz, Dot — mówił wolno, odwiązując szalik ze szyi i grzejąc ręce przy ognisku; pogoda nie wiosenna naturalnie. Nic więc dziwnego, żem tak przeziąbł.
— Chciałabym, Janie, żebyś mnie nie nazywał „Dot.“ Nie lubię tego, przerwała pani Piribingl, w sposób, który widocznie przeczył jej słowom.
— A cóż ty jesteś, jeżeli nie Dot[1]? — odpowiedział Jan, z uśmiechem przyglądając się jej od stóp do głowy i obejmując ją wpół z taką delikatnością, na jaką tylko zdobyć się mogła jego ogromna muskularna ręka. Ty jesteś kropka, na rękach zaś ma ta kropka — tu spojrzał na dzieciątko — nie, nie powiem, aby nie powiedzieć w złą godzinę; a już, już chciałem zażartować. Zdaje się, że nigdy nie byłem tak blizkim żartu.
Według swego własnego mniemania często „ledwo — ledwo“ nie zrobił tego lub owego, ten ociężały, cichy, uczciwy Jan; taki ogromny, a tak delikatny sercem, taki gruby na pozór, a miękki duszą, taki nierozmowny przy obcych, a wesoły w domu, taki tępy głową, a dobry uczuciem. O matko przyrodo, obdarz twe dzieci tą szczerą poezyą serca, jaka kryła się w piersi tego woźnicy, (bo był to tylko prosty woźnica) — a wtedy pogodzimy się z prozą życia i ocenić potrafimy istotną wartość człowieka.
Miło było patrzeć na Dot, ładną, malutką z dzieckiem — podobnem do lalki na ręku. Z zalotnem zamyśleniem utkwiwszy oczy w ogień, przechyliła śliczną główkę na bok, opierając ją o szeroką pierś woźnicy, na poły z naturalną, na poły z przybraną naiwnością, pełną pociągającej pieszczoty. Miło było patrzeć na niego, jak czule choć niezręcznie starał się podtrzymywać swój lekki ciężar, aby jego dojrzała męskość służyła za odpowiednią podporę rozkwitającej młodości żony. Przyjemnie było przyglądać się, jak Tilly, która w głębi komnaty czekała, aby jej oddali dziecko, rozkoszowała się, choć jeszcze bardzo młoda, tą grupą i stała z otwartemi ustami i wytrzeszczonemi oczami, wyciągnąwszy naprzód szyję, jakby upojona tym widokiem. Również miło było widzieć, jak Jan, woźnica, przy wzmiance żony o dziecku, chciał z początku dotknąć się go, lecz odsunął rękę, zapewne bojąc się zgnieść maleństwa i nachyliwszy się ku niemu, przyglądał mu się z daleka z uczuciem zdziwienia i dumy, jaką zapewne okazałby dobroduszny pies podwórzowy, gdyby niespodzianie ujrzał się ojcem małego kanarka.
— No, czyż on nie ślicznotka, Janie? Czy nie milutki, kiedy śpi tak słodko?
— Ma się rozumieć, milutki — potwierdził mąż. — Nadzwyczaj miły. On, zdaje się, śpi zawsze, prawda?
— Cóż znowu, Janie? Rozumie się, że nie!
— Naprawdę? — wymówił Jan w zamyśleniu. — A ja myślałem, że oczka ma zawsze zamknięte. — Halo!
— Jak można, Janie! przecież przerazisz ludzi!
— Dziecku zaszkodzi, jeśli tak oczy zawracać będzie — rzekł woźnica — nieprawdaż? Patrz, jak mruga obu oczami naraz! A popatrzno także na jego usteczka. Toć otwiera je, jak złota i srebrna rybka.
— Nie zasługujesz na to, aby być ojcem, nie zasługujesz, zawstydziła go Dot z powagą doświadczonej matrony. Zresztą skądże możesz wiedzieć, na jakie drobne niedomagania narażone bywają dzieci. Janie! Ty nawet nazwaćbyś ich nie umiał, ty niemądry człowieku! Przełożyła dziecko na lewą rękę i klepiąc je po plecach, zapewne dla zdrowia, ze śmiechem pociągnęła męża za ucho.
— Skądże je mogę znać, mówi Jan, zdejmując płaszcz ze siebie — prawdę mówisz, Dot. Nie bardzo się znam na tem. Za to wiem, żem dziś wieczorem musiał całą siłą walczyć z wiatrem. Dął z północo wschodu wprost na furgon przez całą drogę powrotną.
— Biedny stary, to prawda! przerwała pani Piribingl, zaczynając się krzątać. — Bierz prędko drogą kruszynkę, Tilly, ja tymczasem zajmę się gospodarstwem — naprawdę, zadusiłabym je pocałunkami, gdyby mi żal nie było. Idź odemnie, puść, mój psie kochany. Precz, Bokser, precz! Daj mi najpierw przygotować herbatę, Janie, a potem pomogę ci rozdzielać pakunki, jak pracowita pszczoła. „Mała pszczółka przy pracy“ i tak dalej, jak wiesz, Janie. Czy uczyłeś się „Małej pszczółki“, gdyś chodził do szkoły?
— Nie pamiętam dobrze — odrzekł mąż. — Byłem zapewne blizki tego. Ale popsułbym tylko tę bajeczkę.
— Cha, cha! — zaśmiała się Dot. A śmiech miała tak dźwięczny, jak tylko wyobrazić sobie można. — Jaki z ciebie miły, stary głuptas, Janie.
Nie myśląc przeczyć temu, Jan wyszedł na podwórze popatrzeć, czy zaopiekował się koniem jak należy chłopiec, który jak błędny ognik, przesuwał się z latarnią w ręku to tu, to tam mimo drzwi i okien. Koń był tak tłusty, że nie uwierzylibyście mi, gdybym podał wam jego rozmiary, a tak stary, że dzień jego urodzin ginął w pomroce wieków. Bokser czując, że powinien sprawiedliwie okazywać swoje przywiązanie członkom rodziny, biegał z domu na podwórze i na powrót z zadziwiającą ruchliwością; skakał z przerywanem szczekaniem koło konia, gdy go czyścili przy stajni, to udawał, że chce się rzucić na swą gospodynią i nagle się wstrzymywał, to zmuszał do krzyku Tilly, siedzącą na nizkiem krześle blizko ognia, dotykając mokrą mordką jej twarzy, to z natrętną ciekawością zbliżał się do dziecka, potem zaczął się kręcić koło ogniska, wreszcie położył się, jakby zamyślając noc tu spędzić; w chwilę potem zerwał się i, podnosząc kusy ogon, wybiegł na podwórze; wyglądało to tak, jakby przypomniał sobie o naznaczonej komuś schadzce i pędził całą siłą, aby się nie opóźnić.
— Otóż i herbata gotowa! — oznajmiła Dot, kręcąc się jak dziecko, które się bawi w „gospodynią“.
— Oto szynka, masło, grzanki i wszystko inne. A tu masz koszyk na drobne pakunki, Janie, jeśli je masz. Gdzie się podziałeś, Janie! Tilly uważaj, abyś pod komin nie upuściła dziecka.
Trzeba zaznaczyć, że panna Tilly, mimo dość hardej odpowiedzi na uwagę gospodyni, posiadała rzadką i zadziwiającą zdolność wpadania co chwila w kłopot ze swoim wychowańcem. Już nieraz jego krótkie życie znajdowało się w niebezpieczeństwie z jej powodu. Tilly była chuda, kanciasta, odzież na niej groziła w każdej chwili opadnięciem z jej ostrych ramion, na których wisiała jak na wieszadle. Kostyum tej młodej damy odznaczał się jedną osobliwością; niańka lubiła stroić się we flanelowy gorset blado-zielonego koloru, który sznurowała na plecach. Wiecznie wytrzeszczając oczy na otaczające przedmioty, zachwycając się wszystkiem, a przedewszystkiem nieustannie zachwycona przymiotami swej gospodyni i jej dziecka, panna Tilly, chociaż czasami trochę myliła się w swych sądach, zachowywała należny szacunek dla głowy i serca pani Piribingl; na nieszczęście nie można tego powiedzieć o główce dziecka, którą usiłowała wszelkim sposobem doprowadzić do zbliżenia z kredensem, poręczami schodów, łóżek i innymi obcymi przedmiotami. Wszystko to było jednakże rezultatem nieustannego zachwytu Tilly, która nie mogła nacieszyć się uprzejmem obejściem swych gospodarstwa i swem przebywaniem w tym wygodnym domu. A zachwyt ten wypływał stąd, że Tilly, podrzutek, nie miała nigdy rodziny ani ze strony ojca, ani ze strony matki i wychowała się na koszt gminy w ochronie.
Widok malutkiej pani Piribingl, wracającej z podwórza wraz z mężem i niby pomagającej mu nieść kosz (który w rzeczywistości on sam dźwigał), zabawiłby was prawie tak samo, jak dobrodusznego Jana. Może ta scena wydała się zabawną i świerszczowi, bo znów zaczął ćwierkać z całej siły.
— Uważasz! — odezwał się gospodarz, według zwyczaju rozwlekając słowa. — On dzisiejszego wieczora zdaje się weselszy niż zwykle.
— To napewno szczęście nam zwiastuje, Janie!
Tak było zawsze. Gdy świerszcz zagospodaruje się przy ognisku, to błogosławieństwo dla domu! Mąż spojrzał na panią Piribingl: wzrok jego wyrażał myśl, że to ona sama jest głównem jego błogosławieństwem. Ale widocznie obawiał się powiedzieć za wiele, więc nic nie odrzekł.
— Pierwszy raz, Janie, usłyszałam jego wesoły głosik tego wieczora, kiedyś mię przywiózł do domu jako gosposię. Blizko rok temu. Pamiętasz, Janie?
O, tak! Jan pamiętał. Jakżeby mógł nie pamiętać!
— Ćwierkanie świerszcza wydało mi się takiem pełnem otuchy przywitaniem! Było dobrą przepowiednią, jak gdyby świerszcz chciał mi dodać odwagi. Ono wyraźnie mówiło mi, że będziesz dobrym i względnym dla mnie. I że nie będziesz się wzdrygał oprzeć swą poważną głowę o ramię swej roztrzepanej żonki. A ja bałam się wtedy tego domu tak bardzo, Janie.
Mąż w zamyśleniu pogładził ją po główce i ramionach, widocznie chcąc powiedzieć: nie, nie, jestem rad ze wszystkiego, co teraz posiadam. I w rzeczy samej Jan słusznie tak myślał: i główka i ramiona były bardzo miłe.
— Świerszcz prawdę wywróżył, Janie, kiedy zdawał mi się to mówić swojem ćwierkaniem, dla tego, że ty jesteś dla mnie najlepszym, najdelikatniejszym i najbardziej kochającym mężem. W domu naszym zamieszkało szczęście, Janie, i dlatego lubię świerszcza.
— I ja także — odrzekł Jan. — I ja także, Dot!
— Myślałam o tem wszystkiem dziś wieczorem, mój drogi, kiedy siedziałam tu, oczekując ciebie; i dlatego lubię świerszcza.
— Ja także, — powtórzył Jan. — Ale co ty znów mówisz, Dot? Ja spodziewałem się, pragnąłem tego, żeby cię pokochać? Co znów nowego wymyślisz? Przecież byłaś mi najdroższą o wiele wcześniej, nim cię tu przywiozłem, abyś została gosposią świerszcza.
Położyła na chwilę rękę na jego ramieniu i spojrzała nań ze wzruszeniem, jakby powiedzieć coś miała. Za chwilę młoda kobieta klęczała obok koszyka i mówiła wesoło, zabierając się do rozkładania paczek:
— Nie wiele ich dzisiaj, Janie, ale zauważyłam parę dużych pakunków na tyle wozu. Chociaż co prawda niemało z tem kłopotu, lecz rozwożenie posyłek to dobry zarobek; nie należy więc nam narzekać, nieprawdaż? A prócz tego, zapewne pooddawałeś po drodze niektóre towary.
— Naturalnie i niemało.
— A to co za okrągły koszyczek, Janie? Masz tobie! to przecież kołacz ślubny!
— Kobiety w tym razie mają wzrok bystry, — zauważył zachwycony Jan. — Mężczyzna nigdyby nie zgadł. Jestem pewien, że gdyby zapakować ślubny kołacz w pudło od herbaty, przewrócone do góry dnem łóżko lub oczyszczoną beczkę ze śledzi, kobieta niewątpliwie węchemby odgadła, co tam się znajduje. Tak, nie mylisz się. Jeździłem po niego do cukiernika.
— A waży to już nie wiem ile; chyba ze sto funtów — wołała Dot, robiąc zabawne usiłowania, aby go podnieść. — Czyj to, Janie? Gdzie go wyprawić?
— Przeczytaj adres na drugiej stronie koszyka.
— Jakto Janie? Czy to możliwe?
— Tak, ktoby mógł to przypuścić?
— Czy chcesz przez to powiedzieć, — ciągnęła Dot, siedząc na podłodze i zadzierając głowę, — że to dla Greffa i Tekltona, fabrykanta zabawek?
Jan w odpowiedzi skinął głową.
Tymczasem Tilly, która bezmyślnie bez sensu powtarzała zasłyszane urywki rozmowy, byle zabawić dziecko, i przytem wszystkie rzeczowniki kładła w liczbie mnogiej, głośno zapytywała stworzonko, czy nie jest on Greffem i Tekltonem, fabrykantami zabawek, czy nie zajedzie do cukierników po weselne kołacze, czy jego mamusie poznają koszyczki, gdy jego ojcowie przywiozą je do domu i t. p.
— Więc to naprawdę nastąpi? Pomyśl, Janie, przecież jako małe dziewczątka biegałyśmy z nią razem do szkoły.
Zapewne myślał o żonie lub był blizki tego, aby ją sobie wyobrazić jako małą uczenicę. W każdym razie spoglądał na Dot w miłem zamyśleniu, ale nie odpowiedział ani słowa.
— A on taki stary! Taki dla niej nieodpowiedni! poczekaj, o ile lat starszy od ciebie Greff i Teklton?
— O ile więcej szklanek herbaty wypiję dziś na raz, niż Greff i Teklton wypiłby ich cztery razy, odgadnij to sama — wesoło podchwycił Jan, przysuwając krzesło do okrągłego stolika i zabierając się do zimnej wędliny.
— Co zaś do jedzenia, to jadam mało, ale za to ze smakiem, Dot.
Nawet ta zwykła wzmianka przy stole, jedna z jego niewinnych omyłek (bo dobry apetyt przeczył jego słowom), nie wywołała uśmiechu na usta młodej kobiety, która, stojąc wśród pakunków, powoli odsuwała nogą koszyk z kołaczem i nie spojrzała nawet na maleńki trzewiczek — przedmiot jej trosk nieustannych — choć oczy jej były ku ziemi spuszczone.
Zagłębiona w zamyśleniu pani Piribingl, nie ruszała się z miejsca, zapomniawszy o herbacie i Janie (choć ją tenże przyzywał i nożem uderzał w stół, aby ją zmusić do oprzytomnienia). Nakoniec wstał i wziął Dot za rękę, wtedy spojrzała na niego z roztargnieniem, ale zaraz otrząsła się z zadumy i zajęła swoje miejsce przy stole, śmiejąc się z roztargnienia. Lecz już nie po dawnemu. Jej dźwięczny śmiech brzmiał teraz zupełnie inaczej.
Świerszcz też zamilkł. Pokój, poprzednio wesoły, posmutniał.
— A więc, to już wszystkie pakunki, Janie, nieprawdaż? — odezwała się młoda kobieta po długiem milczeniu, z którego poczciwy woźnica skorzystał na praktyczną illustracyę przynajmniej drugiej części swego ulubionego twierdzenia, rozkoszując się jadłem, bo na to, że je mało, trudno byłoby się zgodzić.
— Tak, tu są wszystkie pakunki, prawda, Janie!
— Wszystkie — potwierdził Jan, — poczekaj... Nie... ja... — zamruczał, kładąc nóż i widelec na stole, z głębokiem westchnieniem. — To dopiero historya. Zupełnie zapomniałem o starym jegomościu.
— O starym jegomościu?
— We wozie, — dodał Jan. — On tam zasnął na słomie, kiedym go widział po raz ostatni. Dwa razy bardzo blizki byłem tego, aby ci o nim powiedzieć po powrocie do domu, ale wyślizgało mi się to z pamięci. Halo, hej, panie!
— Wstawaj pan, przyjechaliśmy!
Ostatnie słowa Jan krzyczał już na podwórzu, gdzie pospieszył ze świecą w ręku.
Tilly, zasłyszawszy tajemniczą wzmiankę o starym jegomościu i wyobraziwszy sobie, że tu mowa o jakimś osobniku duchownego charakteru, zmieszała się. Wyskoczywszy z nizkiego krzesła przy kominku, żeby schować się za spódnicę swej pani i niespodzianie zetknąwszy się we drzwiach z nieznajomym starcem, instynktownie puściła w ruch jedyną swą broń odporną, jaką znalazła pod ręką. A ponieważ bronią tą było dziecko, podniósł się więc straszny hałas i zamieszanie, do którego bardzo dopomagał pojętny Bokser. Ten dobry pies, bystrzejszy o wiele od swego pana, strzegł starego jegomościa, podczas jego snu, z obawy zapewne, aby nie uciekł, zabierając ze sobą kilka młodych topolek, przywiązanych z tyłu do woza; pies i teraz szedł tuż za nim, chwytając go za nogi i gryząc guziki przy kamaszach.
— Jednakże, panie, sen ma pan kamienny — zauważył Jan, kiedy spokojność wróciła; tymczasem starzec nieruchomo stał w pośrodku izby z odkrytą głową. — Jużem chciał zażartować z pana, ale bałem się, że żart okaże się niewłaściwym. A już byłem blizki tego — zamruczał woźnica, mlaskając językiem; — bardzo blizki!
Nieznajomy, który miał długie, siwe włosy, przyjemne rysy twarzy, niezwykle śmiało i ostro zarysowane, jak na starca i ciemne, błyszczące i bystre oczy, obejrzał się wokoło z uśmiechem, poczem powitał żonę woźnicy uprzejmem pochyleniem głowy.
Odzież jego wydawała się dziwaczną i niezwykłą; takie ubranie nosili wiele lat temu. Starzec cały przyodziany był w suknie cynamonowego koloru, w rękach trzymał takiejże barwy laskę, która mu służyła za podparcie. Gdy dziwaczny gość uderzył nią o podłogę, roztworzyła się i zmieniła w krzesło rozkładane, na którem usiadł sobie najspokojniej.
— Patrz! rzekł woźnica do żony. Tak znalazłem go siedzącego przy drodze. Siedział wyprostowany, jak słup wiorstowy. I głuchy też także, jak słup.
— Jakto, pod gołem niebem, Janie?
— Tak, pod gołem niebem, potwierdził Jan, — o zmierzchu. — „Opłata za przewóz“ — powiedział, podając mi ośmnaście pensów, poczem wdrapał się na wóz. I tak dojechaliśmy do domu.
— Więc chyba ma zamiar odejść, Janie?
Ale gdzież tam! Nieznajomy zamierzał tylko przemówić.
— Pozwólcie mi pozostać, dopokąd po mnie nie przyjdą, rzekł krótko. Nie zwracajcie na mnie uwagi. Z temi słowy zaczął szukać czegoś w swych głębokich kieszeniach. Z jednej wyciągnął okulary, z drugiej książkę i zajął się, jak gdyby nigdy nic, czytaniem, zupełnie nie obawiając się Boksera, jakby to było małe jagnię. Woźnica i jego żona z trwogą popatrzyli na siebie.
Nieznajomy podniósł głowę i z ciekawością spoglądał, wodząc oczami z jednego na drugie:
— Wasza córka, mój dobry przyjacielu?
— Żona, — odpowiedział Jan.
— Siostrzenica? — powtórzył pytanie głuchy.
— Żona, — wrzasnął gospodarz.
— Czyliż? — zauważył gość. — Czy to prawda? Bardzo młodziutka. Spokojnie odwrócił się i ciągnął dalej swoje czytanie, ale przeczytawszy dwa wiersze, znów zapytał:
— Dzieciątko to wasze?
Jan zrobił olbrzymi znak głową, który miał oznaczać twierdzącą odpowiedź.
— Dziewczynka?
— Chłopczyk! — huknął gospodarz.
— Nowonarodzony, hę? Ile ma?
— Dwa miesiące i trzy dni-i-i! — szybko wtrąciła pani Piribingl. — Ospa zaszczepiona akurat sześć tygodni te-e-e-mu! przyjęła się doskonale-e-e. Doktór uważa, że chłopczyk jest nadzwyczaj ładnem dzieckiem! Rozwinięty jak pięciomięsięczny-y-y! Rozumie już wszystko, poprostu do podziwu-uu! Może pan nie uwierzy — że chwyta się już za nóżki-i-i! Tu zadyszana mamusia, która te wszystkie odrywane zdania krzyczała prosto do ucha starcowi, aż jej ładna buzia zarumieniła się, wziąwszy dziecko, podniosła je do twarzy gościa, jak niezaprzeczony i tryumfalny okaz. Tymczasem Tilly z melodyjnym okrzykiem: „Ketczer! Ketczer!“ co brzmiało zupełnie jak naśladowanie kichania, skakała około dziecka, jak niezgrabna krowa koło cielątka.
— Słuchaj! Idą, zdaje się, po niego — powiedział Jan. — Ktoś tam kręci się koło drzwi. Otwórzże, Tilly.
Niańka nie zdążyła dojść do progu, gdy drzwi zzewnątrz się otworzyły; były one bardzo prostej konstrukcyi z zasuwą, którą każdy mógł podnieść, gdy zechciał. I bardzo wielu to czyniło, bo sąsiedzi wszelkiego rodzaju lubili zamienić wesołe słowo z woźnicą, choć tenże nie był zbyt rozmownym. Tak więc drzwi otworzyły się, aby wpuścić do izby małego, chudego, zamyślonego człowieka z chmurną twarzą, który, trzeba przypuścić własnoręcznie zmajstrował sobie płaszcz z rogoży, służącej za obszycie jakiegoś starego pudła; przynajmniej gdy się obrócił, aby zamknąć drzwi i nie wpuszczać zimna, na jego plecach widniały dwie czarne litery G. & T., a także słowo „szkło“ napisane śmiałem pociągnięciem.
— Dobry wieczór, Janie! rzekł gość. — Dobry wieczór, pani! Dobry wieczór, Tilly! Dobry wieczór, obcy — panie! Jak się ma mały pani! Spodziewam się, że Bokser zdrów i nieuszkodzony.
— Wszyscyśmy zdrowi, Kalebie — odrzekła Dot. — Jestem pewna, że dość spojrzeć na miłą kruszynę, żeby się upewnić co do jego zdrowia.
— Tak, patrząc na was nie można wątpić o waszem powodzeniu — przerwał Kaleb.
Jednakże nie spojrzał na gosposię; oczy jego w zamyśleniu błądziły po pokoju. Zdawało się, że ten człowiek bez względu na to, o czem mówi, myślą gdzie indziej przebywa. To samo wyrażał i głos jego.
— Oto i wygląd Jana nie pozostawia nic do życzenia — ciągnął dalej. — Tilly i Bokser też dobrze się prezentują.
— Wiele zapewne masz pracy, Kalebie? — zapytał woźnica.
— Tak, dużo — odpowiedział z roztargnieniem człowieka, co najmniej odkrywającego kamień filozoficzny; — bardzo dużo. Wielki teraz popyt na Arki Noego, ale nie wiem, jak to wykonać za tę samą cenę. Niechby każdy mógł rozróżnić, która figurka wyobraża Sema, która Chama, która ich żony. Ale, ale, czy przywiozłeś dziś dla mnie cokolwiek, Janie?
Woźnica wsunął rękę do kieszeni zdjętego przed chwilą płaszcza i wyciągnął stamtąd wazonik kwiatów, starannie owinięty mchem i papierem.
— Oto dla ciebie, bierz — powiedział, ostrożnie odwijając go.
— Ani jeden listek nie zwiędły. Roślinka cała osypana pączkami.
Smutne oczy Kaleba zajaśniały, gdy wziął kwiat i dziękował furmanowi.
— Drogo zapłacono, Kalebie, strasznie drogie kwiaty w tej porze roku.
— Cóż to szkodzi! Dla mnie tanim będzie bez względu na cenę — odrzekł człowieczek. — Cóż masz jeszcze, Janie?
— Koszyczek — oto jest!
„Dla Kaleba Plemmera“ — przeczytał, sylabizując fabrykant zabawek, — „z pieniędzmi“. Z pieniędzmi, Janie? Nie sądzę, żeby ta przesyłka była dla mnie.
— „Ostrożnie“ — poprawił woźnica, zaglądając przez ramię Kaleba. — Skądże wziąłeś, że tu napisano pieniądze?
— A — naturalnie! podchwycił Kaleb. — To prawda. „Ostrożnie.“ Tak, tak, to mój pakunek. Mógłby być istotnie z pieniędzmi, gdyby mój drogi syn żył jeszcze w bogatej południowej Ameryce. Kochałeś go, jak rodzonego syna, prawda? Nie masz potrzeby zapewniać mnie o tem. Wiem sam. „Kalebowi Plemmerowi. Ostrożnie.“ Tak, tak wybornie, to koszyczek ze szklannemi oczami lalek dla mej córki. Oj, chciałbym, żeby w tym pakunku był jej wzrok!
— I jabym chciał, żeby tak było lub być mogło! — zawołał woźnica.
— Bóg zapłać — rzekł mały człowiek. — Mówisz z serca. Okropnie pomyśleć, że ona nigdy nie zobaczy lalek, które całymi dniami tak natarczywie wytrzeszczają oczy. To boli. Ile za przewóz, Janie? Ile cię to kosztuje?
— Zaraz ci pokażę, ile mię kosztuje, jeśli nie przestaniesz tak mówić — przerwał Jan. — A co, Dot, o małom nie zażartował?
— Ty tak zawsze! — zauważył fabrykant zabawek. Zawsześ dobry, pozwól zobaczyć. Zdaje się już wszystko.
— Nie sądzę. Spróbuj poszukać!
— Może co dla naszego pryncypała — wymówił Kaleb po namyśle. — No naturalnie! przecież po tom przyszedł. Ale głowę mam strasznie zajętą arkami Noego i różnemi różnościami. Przecież gospodarz nie był tu, nie był?
— Nie — upewnił woźnica. — Niema czasu, zajęty teraz konkurami.
— Z tem wszystkiem on tu zajdzie, bo kazał mi iść naszą stroną drogi, gdy będę wracał do domu. Lepiej pójdę wcześniej. Bądź pani tak dobrą, pozwól uszczypnąć Boksera w ogon, tylko przez chwilkę, czy pani zgadza się?
— Cóż to za pytanie, Kalebie?
— O, nie obawiaj się pani — wyjaśnił człowieczek — przypuszczam, że mu się to nie podoba. Dopiero co odebrałem zamówienie na psy szczekające i bardzobym chciał wykonać to jak można najnaturalniej, po sześć pensów sztuka. To wszystko. Niech się pani nie lęka.
Na szczęście zdarzyło się, że Bokser głośno zaszczekał, nie czekając na zamierzone uszczypnięcie. Ale ponieważ to szczekanie zapowiadało przybycie jakiegoś nowego gościa, Kaleb więc odłożył poglądową naukę przyrody na czas odpowiedniejszy, zarzucił na plecy okrągły koszyk i pospiesznie pożegnał obecnych. Niepotrzebnie jednak spieszył się, bo i tak we drzwiach natknął się na nowego gościa.
— A, toście to wy tu? Zaczekajcie chwilę, wezmę was ze sobą. Mój szacunek, Janie Piribingl. Jeszcze głębszy twojej ładniutkiej żonie. Z każdym dniem ładniejsza! I lepsza, jeśli to możliwe! I młodsza — pomyślał głośno mówiący. — Licho wie, co to znaczy!
— Zdziwiłyby mnie pańskie komplementa, panie Teklton — rzekła Dot wcale nie uprzejmym tonem — gdybyś pan nie był narzeczonym.
— To znaczy — pani wie, że ja się żenię.
— Jako tako oswoiłam się z tem — odrzekła młoda gosposia.
— Przypuszczam, że z wielkim trudem.
— Zgadłeś pan.
Teklton, handlarz zabawek, był dość znanym pod imieniem „Greff i Teklton“, bo taką była jego handlowa firma, chociaż Greff dawno już nie należał do spółki, pozostawiwszy tu tylko swe nazwisko. W swoim interesie Teklton, handlarz zabawek, był człowiekiem, któremu rodzice i opiekunowie źle wybrali powołanie. Gdyby w młodych latach zrobili z niego lichwiarza, krętacza, plenipotenta — policyanta lub maklera, toby całą swoją nienawiść wywarł na klientów i nasyciwszy się wszelkiego rodzaju niegodziwościami, możeby z czasem stał się bardziej ludzkim, poprostu dla odmiany i rozmaitości. Ale zmuszony do spokojnego zajęcia handlarza zabawek, stał się domowym ludożercą, który żył z tego, co na dzieciach zarobił a miał ku nim nieubłaganą nienawiść. Wszystkie zabawki były mu wstrętne, za nic na świecie nie kupiłby z nich żadnej; ze złośliwością nadawał zwierzęcy wygląd dzierżawcom z tektury, którzy wieźli świnie na jarmark, heroldom, którzy głosili stratę sędziowskiego sumienia, staruszkom na sprężynach, robiącym pończochy; sklep jego roił się odpychającymi potworami. Tu czerwieniły się w odrażających maskach wstrętne, włochate, czerwonookie straszydła, wyskakujące z pudełek, papierowe węże w postaci wampirów, szatańskie potwory, które nie dawały się ułożyć. Wszystkie te mechaniczne zabawki, wyskakując za pomocą sprężyn ze swoich pudełek, miały tę właściwość, że przerażały dzieci, co właścicielowi magazynu sprawiało ogromną uciechę. Była to dla niego jedyna ulga, jedyne ochronne ujście jego niechęci ku ludziom.
Teklton dosięgał genialności w podobnych wynalazkach. Każde ohydne widmo niewątpliwie mu się podobało. Raz nawet poniósł stratę, zakupiwszy wiele płytek do czarodziejskiej latarni, w której siły nieczyste wyobrażone były w postaci jakichś nadzwyczajnych potworów z ludzkiemi twarzami. Ta zabawka podobała się bardzo Tekltonowi. Stracił dużo pieniędzy na malowanie twarzy krwiożerczych olbrzymów, a choć sam nie był malarzem, potrafił za pomocą kawałka kredy dać malarzowi wzór takich rysów do tych obrazków, że wystarczały do odebrania spokoju duszy każdemu młodzieńcowi od sześciu do jedenastu lat na całe święta Bożego Narodzenia lub letnie wakacye.
Jakim w przedsiębiorstwie, takim był i w życiu. Dlatego łatwo możecie sobie wyobrazić, że człowiek, który stał przed Janem w długiem, zielonem palcie, sięgającem mu do łydek i podciągniętem w górę, w grubych butach z ciemnoczerwonymi wyłogami, był zaprawdę niezwykle przyjemnym młodzieńcem, mogącym szczycić się tak wytwornym umysłem, jak i pociągającem obejściem. Niemniej przecież Teklton, handlarz zabawek, zamierzał się żenić; bez względu na to, com o nim powiedział, chciał się żenić. I brał w dodatku młodą żonę, piękną młodą żonę.
Nieszczególnie wyglądał, jako narzeczony, gdy tak stał w kuchni woźnicy z grymasem na chudej twarzy, kurcząc się od chłodu, nacisnąwszy czapkę na oczy, ręce zasunąwszy w kieszenie i spoglądając ze złośliwą chytrością przymrużonem okiem, w którem zdawał się zlewać żrący spław obłudy. A mimo wszystkiego i on zapragnął być narzeczonym.
— Ślub mój ma się odbyć za trzy dni. W przyszły czwartek. W ostatni dzień pierwszego miesiąca w roku, — rzekł Teklton. Czym wspomniał o tem, że jedno oko miał wysadzone, a drugie prawie zakryte i że to prawie zakryte było u niego zawsze bardzo wymowne? Nie pamiętam, czym o tem mówił.
— Tak, to dzień mego wesela, — powtórzył Teklton, podzwaniając pieniędzmi.
— Czyż tak? Tego samego dnia i jam się żenił! — rzekł woźnica.
— Cha, cha! — zaśmiał się Teklton. — Dziwna rzecz! Ty z żoną właśnie taką samą stanowisz parę, kropla w kroplę taką samą.
Niezadowolenie Dot przy tych chełpliwych słowach nie znało granic.
Cóż jeszcze wymyśli ten człowiek? Czy on może przypuszcza, że możliwą jest rzeczą, żeby i im urodził się taki synek? Straszydło, poprostu rozum stracił!
— Proszę cię, Janie! Dwa słowa tylko, — zamruczał handlarz zabawek, trącając woźnicę łokciem i odprowadzając go trochę na bok. — Przyjdziecie do mnie na wesele? My przecież teraz na jednym wózku jechać będziemy, rozumiesz?
— Jakto, „na jednym wózku?“ — zadziwił się woźnica.
— Mała różnica lat, — burknął Teklton, znowu trącając go łokciem. — Przyjedźcie spędzić z nami wieczorek jeszcze przed weselem.
— Poco? — zapytał Jan, nie przygotowany na takie natrętne zaproszenie.
— Poco? — powtórzył pytanie gość. — Oto nowy sposób przyjmowania zaproszeń! Tak, poprostu dla przyjemności, — dla miłego towarzystwa, rozumiesz i dla tym podobnych rzeczy.
— Myślałem, że nigdy nie lubiłeś towarzystwa — ze zwykłą prostotą zauważył Jan.
— Och! widzę, że z tobą inaczej, jak zupełnie szczerze, mówić niesposób — rzekł Teklton. — Rzecz jest taka, że ty i twoja żona bardzo jesteście miłymi gośćmi i widzieć was razem jest istotną przyjemnością. Rozumiemy to lepiej, widzisz; jednakże.....
— Nic, my nic zupełnie nie rozumiemy, — przerwał Jan. — O czem mówisz?
— No dobrze! Więc nie rozumiemy, — ciągnął Teklton. — Niechże i tak będzie. Jak wolisz; nic na tem nie zależy. Chciałem ci powiedzieć: wyglądacie na tak szczęśliwych ludzi, że wasza obecność zrobi najlepsze wrażenie na przyszłej pani Teklton. I choć twoja żona niechętną jest dla mnie, mimowoli współdziałać będzie w moich planach, gdyż sam jej wygląd mówi za nią. Tak tedy zgadzasz się przyjechać?
— Umówiliśmy się rocznicę naszego ślubu spędzić, o ile się da, w domu, — odrzekł Jan. Daliśmy sobie na to słowo już pół roku temu. Myślę, pojmujesz to, że dom....
— Ba! A cóż tam takiego dom? — zawołał Teklton. — Cztery ściany i sufit! (Czemu nie zabijecie tego świerszcza? Jabym go bezwarunkowo zabił. Zawsze to robię. Nienawidzę ich ćwierkania.) Toć cztery ściany i sufit znajdą się i u mnie. Bądźcie łaskawi, przyjedźcie do mnie!
— Jakto, zabijasz swoje świerszcze? — przeraził się Jan.
— Gniotę je, mój panie, odpowiedział gość, stuknąwszy laską w podłogę. — Więc obiecujesz przyjechać? I dla ciebie i dla mnie jest to pożytecznem, jeśli kobiety przekonają jedna drugą, że im spokojnie, dobrze, jak nie można lepiej. Znam ich naturę. Cokolwiek będzie mówiła jedna kobieta, druga niewątpliwie zechce ją w tem naśladować. Taka tkwi w nich chęć naśladowania, że jeśli twoja żona powie mojej: jestem najszczęśliwszą żoną, a mąż mój najlepszy człowiek, jakiego znaleźć można i kocham go do szaleństwa, to moja powie to samo twojej jeszcze z dodatkiem i w połowie własnym słowom uwierzy.
— Czy chcesz powiedzieć, że w istocie tego niema?
— Niema?! — zawołał Teklton z przerywanym ostrym śmiechem. — Czego niema?
Janowi przyszła na myśl chętka dodania: „niema w niej szalonej miłości dla ciebie.“ Lecz spojrzawszy na pół zmrużone i jakby mrugające nań z ponad podniesionego kołnierza płaszcza oko, zmiarkował, że w tym człowieku niema nic pociągającego, nic, coby szaloną miłość obudzić mogło i dokończył całkiem inaczej:
— Więc ona nie wierzy temu, co mówi?
— Ach, niegodziwcze! Ty żartujesz, — rzekł Teklton.
Woźnica nie pojął całkowicie znaczenia tych słów, spojrzał jednak tak poważnie, że gość mimowoli musiał wytłómaczyć się.
— Patrzże, przemówił, podnosząc palce lewej ręki i uderzając o palec wskazujący dla lepszej jasności. — Oto — ja, Teklton, we własnej osobie. Mam zamiar ożenić się z młodą ładną kobietą, — tu dotknął się małego palca, wyobrażającego narzeczoną: dotknął nie delikatnie, lecz gburowato, z poczuciem siły. — Mam możność spełnienia mego zamiaru i spełnię go. To mój kaprys. Ale... popatrzno tam!
Wskazał na Dot, która w zamyśleniu siedziała przy ogniu, opierając pełny podbródek na ręku, nie odwracając oczu od jaskrawego płomienia. Woźnica popatrzył najpierw na nią, potem na swego towarzysza, potem znów na żonę i znów na niego.
— Ona niewątpliwie szanuje cię i słucha, — rzekł Teklton; a to mnie zupełnie wystarczy, nie należę bowiem do osób uczuciowych. Ale czy sądzisz, że posiadasz co więcej ponadto?
— Ja myślę, — odrzekł Jan, — że wyrzucę każdego za okno, kto o tem wątpić będzie.
— Oto właśnie, potwierdził Teklton z niezwykłą mu ustępliwością. — Rozumie się, ty byś to zrobił bezwarunkowo. Niewątpliwie, zupełnie jestem o tem przekonany. Dobrej nocy, przyjemnych snów!
Jan był zaniepokojony i mimowoli nieswój, czego nie potrafił ukryć przed otoczeniem.
— Dobrej nocy, mój drogi przyjacielu, — powtórzył Teklton tonem współczucia. — Odchodzę. Jest między nami w samej rzeczy dużo wspólnego. Więc nie darujecie nam jutrzejszego wieczoru? No, dobrze. Następnego dnia jedziecie z wizytą, wiem o tem. Spotkamy się tam. Przywiozę ze sobą swoją przyszłą żonę. To będzie dla niej z pożytkiem. Zgadzacie się? Dziękuję.
A tam co?
Był to głośny krzyk żony woźnicy: głośny, ostry, niespodziany jęk, od którego izba zadźwięczała, jak szklanne naczynie. Młoda kobieta podniosła się z miejsca i stała jak skamieniała z przerażenia i zdumienia. Nieznajomy przysunął się do ognia, aby się zagrzać i stał tuż obok krzesła. Ale nie odezwał się wcale.
— Dot! zawołał mąż. Mary! Droga! Co ci jest? W jednej chwili rzucili się ku niej wszyscy. Kaleb, który drzemał na pudle z kołaczem, schwycił senną Tilly za warkocz, ale zaraz ją przeprosił.
— Mary! wołał Jan, podtrzymując żonę. Tyś chora. Co ci jest? Powiedz, ukochana!
Odpowiedziała tylko dzikim śmiechem. Potem zsunąwszy się z objęć męża na ziemię, młoda kobieta zakryła twarz fartuszkiem i gorzko zapłakała. Napłakawszy się, znów zaczęła się śmiać, potem znów płakać. W końcu zaczęła żalić się na chłód, pozwoliła mężowi doprowadzić się do ognia i tam siadła na swojem miejscu. Starzec po dawnemu stał przy ognisku bez ruchu.
— Lepiej mi, Janie — cicho wyszeptała pani Piribingl. Zupełnie przyszłam już do siebie... ja... Janie!
Ale Jan stał po przeciwnej stronie. Dlaczego Dot zwróciła się twarzą ku nieznanemu staremu jegomości, jakby zwracając się do niego? Czy nie bredziła czasem w gorączce?
— Coś mnie zamroczyło, kochany Janie... Przeraziłam się... Coś przemknęło mi nagle przed oczyma... Nie mogłam dobrze rozpoznać. Ale to już przeszło, zupełnie przeszło.
— Bardzom rad, że przeszło — zamruczał Teklton, obrzucając izbę swem badawczem okiem. Radbym wiedział, gdzie to zniknęło i co to było?.. Hm... Chodźmy, Kalebie! Kto to tam z temi siwemi włosami.
— Nie wiem, panie — szeptem odpowiedział Kaleb. — Nigdy w życiu go nie widziałem. Doskonała figura na dziadka do orzechów, zupełnie nowy! Z rozcięciem przez głowę aż do kamizelki byłby przewyborny.
— Niedość brzydki — zauważył Teklton.
— Albo choćby na pudełko do zapałek, ciągnął Kaleb, pogrążony w spostrzeżeniach — co za model! Wypróżnić mu głowę, aby tam nakłaść zapałek; podnieść do góry pięty, do pocierania, jakaby to wspaniała była zapalniczka do upiększenia kominka w izbie szlachcica!
— Niedość potworny, ani w połowie nawet, odparł Teklton. — Zupełnie nic w nim niema interesującego! Chodźmy! Bierz to pudło! No, spodziewam się, że pani już się uspokoiła.
— O, wszystko już przeszło, przeszło zupełnie! — odrzekła młoda kobieta spiesznie, posyłając mu ręką pożegnanie, aby odszedł nareszcie. — Dobranoc.
— Dobranoc! — odpowiedział gość. — Bywaj zdrów, Janie Piribingl! Nieś ostrożnie pudełko, Kalebie. Śmierć cię czeka, jeśli je upuścisz. Ciemno, choć oko wykol, pogoda gorsza niż przedtem, bądźcie zadowoleni. Dobranoc! Raz jeszcze obrzuciwszy izbę bystrem spojrzeniem, wyszedł w towarzystwie Kaleba, dźwigającego na głowie kołacz weselny.
Woźnica tak był przerażony zachowaniem się żony, tak starał się ją uspokoić i natchnąć odwagą, że prawie aż do chwili odejścia obcych, zapomniał o obecności nieznajomego, gdy tenże został sam jeden.
— Czemu on tu siedzi? — powiedział Jan — wskazując go żonie.
— Trzeba mu napomknąć, aby sobie odszedł.
— Przebacz, mój przyjacielu — rzekł stary jegomość, przysuwając się do gospodarza — tem bardziej mi przykro, że twoja żona, zdaje się, nie zupełnie zdrowa; lecz mój przewodnik, bez którego z powodu kalectwa prawie obejść się nie mogę — tu wskazał na uszy i pokiwał głową — nie przyszedł dla jakiejś przyczyny; obawiam się, że zaszło nieporozumienie. Czas brzydki, który mnie zmusił szukać schronienia na twym wygodnym wozie, ani trochę się nie zmienił. Czy nie byłbyś tak dobry dać mi nocleg za opłatą?
— Niewątpliwie, niewątpliwie — podchwyciła Dot — z wielką chęcią.
— O! — przemówił gospodarz, zdziwiony jej pospiechem. — Przypuśćmy, że nie mam nic przeciw temu, tylko naprawdę nie wiem.
— Szsz! przerwała żona — mój drogi Janie.
— Ależ on przecież głuchy zupełnie — rzekł Jan.
— No, tak, ale zawsze... Tak, panie, to się rozumie. To się rozumie. Ja mu zaraz posłanie przyrządzę, Janie!
Kiedy wybiegła z izby, zwinność jej usposobienia i zmieszanie do tego stopnia zaniepokoiły męża, że stanął, patrząc za nią, zupełnie zbity z tropu.
— Oto mamusie poszły słać łóżeczka — zabawiała tymczasem małego Tilly — a włoski mu urosną ciemnoblond i kędzierzawe, a gdy zdejmą z niego czepeczki, wszystkie pieszczotki przelękną się, wszystkie, wszystkie, jakie będą siedzieć przy ognisku.
Z bezwiednem upodobaniem czepiania się drobnostek, jakie często opanowuje zgnębiony i rozstrojony umysł, woźnica machinalnie powtarzał te niedorzeczne słowa, chodząc wzdłuż i wszerz po izbie. Powtarzał je tyle razy, że nauczył się ich na pamięć, i nie przestał powtarzać, jak wyuczonej lekcyi, nawet wtedy, gdy Tilly zamilkła i dłońmi zaczęła nacierać gołą główkę dziecięcia (jak to niańki dla zdrowia czynią), poczem znów nałożyła mu czepeczek.
— „I wszystkie pieszczotki przelękną się“. Hm, dziwi mnie, co mogło przestraszyć Dot! — mruczał gospodarz, chodząc po izbie.
Odpędzał od siebie podszepty Tekltona, lecz one budziły w nim niejasną, nieokreśloną trwogę. Przecież ten Teklton był bystry i chytry, a Jan z goryczą uznawał swoje ograniczenie i jadowita wzmianka gościa toczyła mu serce. Niewątpliwie, nie próbował odszukać związku między gadaniną Tekltona i dziwnem postępowaniem żony, lecz jedno i drugie ściśle plątało się ze sobą i nie mógł rozdzielić tych dwóch szczegółów.
Wkrótce posłanie było przygotowane i nieznajomy odszedł, podziękowawszy za wszelki poczęstunek, prócz szklanki herbaty. Wtedy Dot — zupełnie już uspokojona, jak sama mówiła — przysunęła duże krzesło do kominka dla męża; nałożyła mu fajkę i podała, poczem siadła na niziutkiej ławeczce tuż obok niego.
Zawsze siadała na tej ławeczce, zapewne znajdując ją wygodną i miłą.
Z czasem Dot stała się najzręczniejszą w świecie nakładczynią fajek. Warto było widzieć, jak wsuwała swój cienki paluszek we fajkę, potem ją przedmuchiwała, aby przeczyścić; potem, udając obawę, że jest jeszcze zanieczyszczona, podnosiła do oczu, jak teleskop, robiąc równocześnie różne grymasy swoją ładną twarzyczką. W tych chwilach pani Piribingl była nieporównana. Co się zaś tyczy nakładania fajki, to czyniła to po mistrzowsku; a jej zręczne podawanie ognia za pomocą skręconego kawałka papieru pod sam nos mężowi w chwili, gdy cybuch brał w usta, było artyzmem, istnym artyzmem. Świerszcz i samowarek, wyciągając na nowo swą pieśń, to samo twierdzili. I ogień, który na nowo zapłonął, twierdził to samo. I malutki kosiarz na zegarze przy swej nieustannej pracy to samo twierdził. Najchętniej zaś godził się na to sam woźnica, którego czoło się rozmarszczyło, a twarz rozjaśniła.
I gdy powoli i w zamyśleniu pociągał swą starą fajeczkę, a zegar holenderski tykotał, purpurowy płomień gorzał i świerszcz ćwierkał, ten duch dobry domu i ogniska (świerszcz był nim rzeczywiście) pojawił się w postaci czarodziejskiego elfa i zaczął przed gospodarzem rozwijać jeden za drugim obrazy jego rodzinnego szczęścia. Niezliczone wizerunki Dot wszelkiego wieku i wielkości napełniały izbę. Malutkie Dot w postaci małych dziewczynek figlowały przed Janem, zbierając kwiaty po polach i łąkach; niezdecydowane Dot, które przyjmowały jego starania na poły życzliwie, na poły niechętnie; nowozaślubione Dot, wchodzące do domu i ze zdziwieniem odbierające klucze od gospodarstwa; Dot — młode matki w towarzystwie wymyślonych Tilly, niosących dzieci do chrztu; starsze Dot, wciąż jeszcze jednak młode i kwitnące — pyszniące się z córek na wiejskich zabawach; dojrzałe Dot, otoczone gromadką rumianych wnuków; staruszki Dot — oparte na laskach; chodząc, chwiały się ze słabości.
Byli tu także i starzy Janowie, z oślepłymi ze starości Bokserami u nóg, i nowsze wozy z młodszymi woźnicami („bracia Piribingl“, sądząc z napisów na wozach) i chorzy, starzy furmani, którym usługiwały delikatne rączki; i groby zmarłych, starych furmanów, zielenią pokryte na cmentarzu. A gdy świerszcz ukazał mu wszystkie te obrazy — Jan widział je jasno, choć oczy jego wpatrzone były w ogień, a serce przepełniła mu radość i wesele; z duszy złożył dzięki swym bogom domowym, a Greffa i Tekltona z myśli wyrzucił. Ale co to za postać młodego mężczyzny, którą tenże sam czarodziej świerszcz umieścił tak blizko krzesła jego żony, a która pozostała tam jedna jedyna? Dlaczego to widziadło wciąż jeszcze pozostaje na miejscu, tak jej blizko i, oparłszy się na gzymsie komina, nie przestaje powtarzać: „Zamężna! Niemoja!“
O, Dot! O, Dot zdrajczyni! Taki obraz nie zjawił się w widzeniach twego męża. Dlaczegoż cień twej zdrady padł na jego ognisko?
Kaleb Plemmer mieszkał ze swą ślepą córką we dwójkę, jak się mówi w książkach z opowieściami. Dzięki książkom z powieściami za to, że opisują zdarzenia codziennego życia! Tak więc Kaleb Plemmer żył ze swą ślepą córką w potrzaskanej skorupie orzechowej w kształcie drewnianego domku, który w rzeczywistości był czemś w rodzaju pryszcza na długim nosie z czerwonej cegły, należącym do Grefa i Tekltona. Budowle Grefa i Tekltona zajmowały większą część ulicy, ale mieszkanie Kaleba Plemmera możnaby rozbić za pomocą jednego lub dwóch uderzeń młota, a gruz z niego wywieźć odrazu na jednym wozie.
Jeśliby kto wtedy zrobił ten zaszczyt mieszkaniu Kaleba Plemmera i zauważył jego zniknięcie, to z pewnością przyznałby, że nędzny domek usunęli bardzo w porę. Przylepił się do handlowych zakładów Tekltona, jak muszla do spodu okrętu lub ślimak do drzwi lub kępka grzybów do pnia drzewa. A jednak to był zarodek, z którego wyrosła potężna firma Gref i Teklton, pod tym zaś zmurszałym dachem Gref do ostatniej chwili zajmował się wyrobem zabawek dla całego pokolenia starych chłopców i dziewcząt, które bawiło się niemi, wymyślało je i łamało i zasypiało snem wiecznym.
Powiedziałem, że mieszkał tu Kaleb ze swą nieszczęśliwą córką. Należałoby powiedzieć, że mieszkał tu Kaleb a jego nieszczęśliwa, ślepa córka żyła gdzieś w innym świecie, w czarodziejskiem ustroniu, które stworzyła dla niej wyobraźnia Kaleba; nie miała zaś dostępu do niego ani nędza, ani smutek, ani ubóstwo. Kaleb nie był czarodziejem, lecz jedynego czarodziejstwa, jakie do naszych dni ocalało, czarodziejstwa oddanej niezachwianej miłości, wyuczył się w szkole matki-natury i ono obdarzyło go darem cudów.
Ślepa dziewczynka zupełnie nie wiedziała, że sufity w ich domku pożółkły, że ze ścian miejscami tynk odpada, że wszędzie potworzyły się szpary, zwiększające się z każdym dniem, że deski pleśniały i krzywiły się. Ślepa dziewczynka nie wiedziała, że żelazo rdzą się pokrywa, drzewo gnije, papier się drze; że dom zapadał się, przy czem zmieniał się jego kształt, wielkość i proporcya. Ślepa dziewczynka nie wiedziała, że na kredensie stoi ubogie, brzydkie, gliniane naczynie, że smutek i przygnębienie zamieszkało w domu; że rzadkie włosy Kaleba siwiały coraz bardziej i bardziej przed jej ciemnemi oczami. Ślepa dziewczynka nie wiedziała, że ich gospodarz był szorstki, wymagający i bez współczucia; jednem słowem, nie wiedziała, że Teklton był Tekltonem, przeciwnie żyła w przekonaniu, że on jest żartobliwym oryginałem, który lubi z nich pożartowywać, będąc jednocześnie ich dobroczynnym geniuszem, a nie chce słyszeć ani słowa wdzięczności.
A wszystko to sprawił Kaleb; wszystko to sprawił jej prostoduszny ojciec. Ale i on miał także swego świerszcza przy ognisku i przysłuchując się z bólem jego muzyce, gdy ślepa córka sierotka była jeszcze bardzo małą, powoli wpadł na myśl, że jej straszne kalectwo może stać się prawie błogosławieństwem, że dziewczynce można zapewnić szczęście nawet najskromniejszymi środkami. A to dlatego, bo całe plemię świerszczów składa się z potężnych geniuszów, choć ludzie, żyjący z nimi, nie wiedzą o tem (co się często zdarza); a w świecie niewidzialnym niema głosów czulszych i serdeczniejszych, którymby można zaufać i od którychby można usłyszeć mędrsze rady, jak głosy geniuszów domowego ogniska, zwrócone do rodu ludzkiego. Kaleb z córką pracowali oboje w swej pracowni, która im za salon służyła. Dziwne było to miejsce. Stały tam domki, skończone i nieskończone dla lalek wszelkiego stanu. Zagrody dla lalek z ograniczonymi środkami; kuchnie i proste izby dla lalek nizkiego stanu; wspaniałe miejskie mieszkania dla atystokracyi.
Niektóre z nich już były umeblowane, stosownie do uposażenia ich mieszkańców; inne w razie potrzeby mogły być zaopatrzone we wszelki domowy sprzęt: krzesła, stoły, kanapy, łóżka, firanki, portyery i dywany, które zapełniały całe półki w pracowni. Klasa uprzywilejowana i szlachta i w ogóle publiczność, dla wygody której przeznaczone były te mieszkania, leżała tu i tam w koszach, nagromadzonych do sufitu; lecz w zaznaczeniu stopnia ich towarzyskiego stanowiska i w odpowiedniem rozsortowaniu (czego, sądząc z doświadczenia, ogromnie trudno doścignąć w rzeczywistem życiu) fabrykanci lalek o wiele prześcignęli naturę, która bywa często kapryśna i uparta. Nie spuszczając się na takie dowolne oznaki, jak atłas, jedwab lub kawałki gałganków, fabrykanci dodali lalkom wybitne osobiste znamiona, nie dopuszczające omyłki. Tak — wielka pani w państwie lalek miała woskowe członki symetryczne bez zarzutu, ale tylko ona i jej równi. Na wyrób lalek, zajmujących następny stopień społecznej drabiny, używano tektury, a lalki jeszcze niższego gatunku szyto z drelichu. Co się zaś tyczy ludu prostego, to ich korpus i członki wyrabiali z drzewa, poczem ta partya wcielała się do swej sfery bez wszelkiej nadziei wyrwania się stamtąd.
Oprócz lalek w izbie Kaleba powstało mnóstwo innych okazów jego twórczości. Tam czerwieniły się arki Noego, pełniusieńkie ptaków i zwierząt, choć można je było jako tako rozmieścić pod dachem za pomocą potrząsania, żeby zajęły jak najmniej miejsca. Kaleb dopuścił się śmiałej poetycznej licencyi, zaopatrując większą część tych ark Noego w klamki u drzwi; przyznajcie, nie odpowiedni dodatek, nasuwający myśl o rannych gościach i pocztylionie, ale nadający miłe zakończenie zewnętrznej stronie budynku. Tu były składy melancholijnych małych wózków, które przy obrocie kół wydawały najżałośniejszą muzykę; mnóstwo skrzypców, bębnów i innych narzędzi tortur, niezliczona ilość armat, hełmów, mieczów, kopii i wszelkiej broni. Byli tu mali akrobaci w czerwonych szarawarach, którzy bezustannie wdrapywali się na wysokie baryery po taśmie i spuszczali drugą jej stroną głową na dół; byli panowie przyzwoitej, a nawet można powiedzieć, wzbudzającej szacunek powierzchowności, głupio wybiegający ze swych własnych mieszkań po pochyłych kładkach, w tym celu w zewnętrzne drzwi ich domków wstawionych. Były zwierzęta wszelkiego rodzaju, przedewszystkiem konie różnego gatunku, zaczynając od ledwo ociosanych na czterech kółkach, z kłaczkiem konopnym zamiast grzywy, kończąc na rasowym rumaku, biegnącym galopem. Jak trudno byłoby przeliczyć dziesiątki i setki zabawnych figur, wiecznie gotowych do wykonania wszelkiego rodzaju niedorzeczności za poruszeniem rączki, tak i nie łatwo byłoby znaleźć jakąś głupotę ludzką, występek lub słabość, które w pracowni Kaleba Plemmera nie znalazłyby typowego wcielenia z zamiarem lub mimowoli. A to wcale nie w powiększonych rozmiarach, dlatego, że tylko miniaturowe dźwignie zmuszały mężczyzn i kobiety wykonywać dzikie skoki dla uciechy widzów. W pośród tych wszystkich przedmiotów Kaleb i córka jego siedzieli przy robocie. Ślepa dziewczynka napychała lalki a ojciec jej barwił i pokrywał lakierem fasadę pięknego cztero-piętrowego domku.
Troska, wypiętnowana na rysach Kaleba i roztargniony a równocześnie zamyślony jego wygląd, odpowiedni dla jakiegoś alchemika lub skupionego filozofa, od pierwszego wejrzenia dziwny stanowiły kontrast z jego zajęciem i drobnostkami otoczenia. Lecz drobnostki, wymyślane i wykonywane dla chleba, mają ważne znaczenie; mimo tego, nie twierdzę bynajmniej, że gdyby Kaleb był lordem-kanclerzem lub członkiem parlamentu, lub wreszcie wielkim myślicielem, mniejsząby wagę przywiązywał do drobnostek, ale bardzo wątpię, żeby te drobnostki były tak samo nieszkodliwe.
— A więc zmoczył cię deszcz wczoraj, ojcze, w twoim paradnym nowym płaszczu? — spytała córka.
— Jakżem rada, żeś go kupił, ojcze!
— I to jeszcze u jakiego wybornego krawca, — dodał Kaleb. — U najmodniejszego krawca. On za piękny dla mnie. — Ślepa dziewczynka przestała pracować i zaśmiała się radośnie.
— Za piękny, ojcze! Czy dla ciebie może być coś nadto pięknego?
— Muszę przyznać, że mi trochę wstyd w nim paradować, — rzekł Kaleb, śledząc wrażenie swych słów na twarzy córki, rozjaśnionej z radości; — słowo honoru! Kiedy słyszę, jak chłopcy i dorośli mówią za memi plecami: „Patrzcie go! Jaki elegant!“ nie wiem, gdzie oczy obrócić. Wczoraj wieczorem podszedł do mnie ubogi; nie mogłem na żaden sposób przekonać go o moim nizkim stanie.
— Nie, wielmożny panie, jakże można! — mówił mi. — Czyż ja nie rozumiem, że pan chcesz ze mnie zażartować? — Wtedy pojąłem, żem nie powinien tak się elegantować.
Szczęśliwa ślepa dziewczynka! Jak rozradowaną była w swym zachwycie.
— Widzę cię, ojcze, — rzekła biedaczka, składając ręce, — widzę tak wyraźnie, jakbym miała zdrowe oczy, których nigdy nie potrzebuję, dopokąd jesteś ze mną. Niebieski płaszcz.
— Jasno niebieski, — poprawił Kaleb.
— Tak, tak! Jasno niebieski! — zawołała dziewczynka, podnosząc uśmiechniętą twarzyczkę; — pamiętam, że to barwa nieba! Z początku mówiłeś mi, że płaszcz masz niebieski! Tak więc, jasno niebieski płaszcz...
— Wolnego kroju, — dopowiedział Kaleb.
— Wolnego kroju! — podchwyciła córka, śmiejąc się serdecznie; — i ty ubrany w ten płaszcz, drogi ojcze, ty z twoją wesołą powierzchownością, uśmiechniętą twarzą, pewnym krokiem i twemi ciemnemi włosami — taki młody na oko i taki piękny!
— No, dość już dość! — rzekł Kaleb. — W ten sposób mogę stać się próżnym.
— Ja myślę, że już jesteś próżnym — zawołała ślepa dziewczynka, wskazując na niego z radością. — Znam ja ciebie, ojcze! Cha, cha, cha! Odgadłam cię!
Jak niepodobny był obraz, utworzony w jej wyobraźni, do tego Kaleba, który siedział, spoglądając na nią! Ona mówiła o jego lekkim chodzie. Nie myliła się. Całe lata nie przestąpił progu własnego mieszkania, nie zmieniwszy chodu gwoli bystremu słuchowi ślepej; i żeby nie wiedzieć jak ciężko mu było na duszy, ojciec nie zapomniał o lekkim chodzie, który miał podnieść odwagę jego córki. Bogu wiadomo; ale ja myślę, że niespokojne roztargnienie Kaleba w połowie spowodowane było tem, że mówił nieprawdę o sobie i o całem otoczeniu z miłości ku swemu ślepemu dziecku. Czyż mógł nie być roztargnionym ten mały człowieczek po tylu latach udawania i nieustannych starań, aby zamaskować własną osobę i wszystkie przedmioty, mające z nim jakikolwiek związek?
— Nareszcie skończyłem — rzekł Kaleb, odstępując parę kroków, dla lepszego ocenienia swej pracy; podobne to do rzeczywistości, jak drobna moneta do grubej. Jaka szkoda, że cała frontowa część domu otwiera się odrazu! Gdyby tak były tu schodki i prawdziwe drzwi do wejścia! Najgorsze w moim zawodzie to, że przeceniam siebie i łudzę się.
— Mówisz takim znękanym głosem. Nie jesteś zmęczony, ojcze?
— Ja zmęczony! — żywo podchwycił Kaleb. — Z czegożby Berto? Nigdy się nie męczę. Cóżeś ty wymyśliła!
Na potwierdzenie swych słów powstrzymał się od mimowolnego naśladowania dwóch figurek na kominku, które ziewały i przeciągały się w stanie wiecznego znużenia i zamruczał urywek pieśni. Była to pieśń pijacka, w której mówiło się o „pieniącym się iskrami kubku.“ Śpiewał głosem swobodnym, przyczem twarz jego wydawała się tysiąc razy bardziej zmęczona i smutna niż zwykle.
— A! ty śpiewasz? — zapytał Teklton, zaglądając z za drzwi. — Śpiewaj dalej. Ja tak śpiewać nie potrafię.
Niktby go nie mógł podejrzewać o upodobanie w śpiewie, do tego stopnia radość nie odpowiadała jego powierzchowności.
— Nie w głowie mi śpiew — ciągnął dalej. — Bardzom rad, że ty śpiewać możesz. Spodziewam się, że możesz równocześnie i pracować. Ale wątpię, czy ci to trochę nie przeszkadza.
— Gdybyś tylko mogła zobaczyć, Berto, jak on mruga na mnie, szepnął Kaleb do córki. — Taki z niego żartowniś! Nie znając go, można myśleć, że mówi seryo. A możeś i ty to samo pomyślała?
Ślepa dziewczynka uśmiechnęła się i wstrząsnęła główką.
— Śpiewającego ptaka i to jeszcze znaglać trzeba do śpiewu — mruczał handlarz zabawek. — I naraz sowie, która śpiewać nie umie i nie powinna, przychodzi fantazya wywodzić trele. Skąd się to wzięło?
— Jaką chytrą minę ma on w tej chwili — znów szepnął ojciec córce. — Prawdziwa uciecha!
— O! pan zawsze przynosi nam ze sobą radość i wesele! — zawołała uśmiechnięta Berta.
— A i tyś tu — zauważył Teklton. — Biedna idyotka! — I w rzeczy samej uważał ją za idyotkę, bezwiednie lub też świadomie za idyotyzm biorąc jej przywiązanie do siebie.
— No — kiedy już tu jesteś, to jakże się miewasz? — ciągnął handlarz zwykłym swym grubym głosem.
— O, wybornie, doskonale! Takam szczęśliwa, jak tylko pan mi tego życzyć może. Takam szczęśliwa, jak pan pragnąłby uszczęśliwić świat cały, gdyby tylko mógł.
— Biedny głuptasek, — zamruczał Teklton, ani iskry rozumu, ani iskry.
Ślepa dziewczynka schwyciła jego rękę i pocałowała, potem nie puszczając, przytuliła do niej twarz swoją. W tej pieszczocie tyle było niewypowiedzianego przywiązania i gorącej wdzięczności, że nawet Teklton mimowoli z mniejszą niż zwykle mrukliwością spytał:
— No, o cóż ci idzie?
— Postawiłam go przy samej poduszce, kładąc się spać wczoraj wieczorem, i widziałam go w snach swoich. Gdy dzień nastał i promieniste, czerwone słońce... wszak słońce jest czerwone, ojcze?
— Czerwone rankami i wieczorami, Berto, — odrzekł biedny starzec, rzucając na swego pana pełne troski spojrzenie.
— Kiedy słońce weszło i jaskrawy blask, którego prawie spotkać boję się, idąc, wcisnął się do izby, obróciłam ku niemu drzewko, błogosławiąc niebo za to, że ono wydaje takie wspaniałe kwiaty i błogosławiąc pana za jego dary, którymi stara się mnie rozweselić.
— Niewątpliwie zbiegła z domu waryatów, cicho szepnął pod nosem Teklton. — Wkrótce trzeba będzie nałożyć na nią kaftan bezpieczeństwa i trzymać idyotkę pod kluczem. Coraz z nią gorzej.
Kaleb złożył ręce i z roztargnieniem patrzył w dal podczas mowy młodej dziewczyny, jakgdyby w samej rzeczy nie wiedział dokładnie, (jestem pewien, że tak było) czy Teklton zrobił co takiego, coby zasługiwało na wdzięczność, czy nie zrobił? Gdyby w danej chwili pozostawiono mu pełną swobodę działania i zażądano pod grozą śmierci, aby według zasługi zabił Tekltona lub padł mu do nóg, myślę, że ten człowiek nie wiedziałby, jak ma postąpić. Tymczasem wiedział doskonale, że własnoręcznie i z taką ostrożnością przyniósł do domu maleńki różany krzaczek dla swej córki, i że jego własne usta wymówiły niewinne kłamstwo w tym celu, iżby córka nie odgadła, jak odmawiał sobie wszystkiego, by ją szczęśliwszą uczynić.
— Berto — rzekł Teklton, nadając swemu głosowi pewną uprzejmość — podejdź tu bliżej.
— O, ja prosto pójdę do pana! Nie trzeba mnie prowadzić.
— Czy odkryć ci sekret, Berto!
— Jak pan chce — żywo odpowiedziała dziewczynka.
Jakże pałała twarz niewidomej, jak wyładniała w swem natężonem oczekiwaniu.
— Dziś jest dzień, w którym zwyczajnie przyjeżdża do was z wizytą ta mała kręciocha, rozpieszczone dziecko, żona Piribingla, ona tu urządza swój fantastyczny piknik, nieprawdaż? — spytał Teklton opryskliwie.
— Tak — odpowiedziała Berta — właśnie dziś.
— Tak i ja też myślałem — zauważył Teklton. — Chciałbym przyłączyć się do waszego towarzystwa.
— Słyszysz, ojcze! — zawołała ślepa, nie posiadając się z radości.
— Oczywiście, słyszę — wyszeptał Kaleb z nieruchomem wejrzeniem lunatyka. Ale temu nie wierzę. To jeden z miłych wymysłów niewątpliwie.
— Widzicie, ja... ja chcę poznajomić bliżej małżonków Piribingl z Mey Filding — wyjaśnił Teklton. — Żenię się z Mey.
— Żeni się pan! — zawołała ślepa, odskakując od niego.
— Przeklęta warjatka! — mruknął Teklton. — Wiedziałem, że ona nigdy mnie nie zrozumie. Ach, Berto! Żenię się. Kościół, ksiądz, organista, kościelny, oszklona kareta, dzwony, śniadanie, kołacz weselny, miejsca honorowe, składanie życzeń, stroje, zamieszanie i wszelkiego rodzaju głupstwa. Wesele, jednem słowem wesele. Czyż nie wiesz, jakie bywają wesela?
— Wiem! — krótko odrzekła ślepa. — Zrozumiałam!
— Napewno? — z powątpiewaniem zapytał Teklton. — To więcej niż oczekiwałem. Doskonale! Dlatego chciałbym znaleźć się w waszem towarzystwie i przyprowadzić tu Mey z matką. Przyślę na ten wieczór jakiekolwiek zapasy. Zimną pieczeń baranią albo coś innego smacznego w tym rodzaju. Czy będziecie mnie oczekiwali?
— Tak! — odpowiedziała Berta.
Pochyliła głowę, odwróciła się i stała zadumana, złożywszy ręce.
— Niebardzo ci ufam — ciągnął gospodarz patrząc na nią.
— Zdaje się, zapomniałeś już o wszystkiem, com ci mówił, Kalebie?
— Przypuszczam, że muszę zaznaczyć swoją obecność — pomyślał Kaleb. — Czego pan sobie życzy, panie Teklton.
— Postaraj się, żeby nie zapomniała o mojem poleceniu.
— Berta nigdy nie zapomina. Jestto jedna z niewielu rzeczy, do których ona nie jest zdolna.
— Każdemu własne gęsi wydają się łabędziami — zauważył handlarz zabawek, pogardliwie ruszając ramionami. — Biedny szaleniec.
Przy ostatnich słowach, wypowiedzianych z bezgraniczną pogardą, przedstawiciel firmy Greff i Teklton oddalił się.
Berta nie ruszyła się z miejsca, pochłonięta zamyśleniem. Wesołość znikła z jej pochylonej twarzyczki, bardzo już teraz smutnej. Trzy, czy cztery razy wstrząsnęła głową, jakby myślała o jakiemś wspomnieniu lub jakiejś stracie; smutnych swych myśli jednak nie wyrażała słowami.
Nie pierwej, aż Kaleb przez czas jakiś pracując sam jeden nad zaprzęgiem koni do powozu bez litości przybijał uprzęż gwoździami prosto w ciało nieszczęsnych zwierząt, Berta przysunęła się do jego krzesła i rzekła, siadając obok niego:
— Znudziłam się w ciemności, ojczulku. Potrzebne są mi oczy, moje cierpliwe, usłużne oczy.
— Są tutaj — odrzekł Kaleb. — Zawsze gotowe. Więcej twoje, niż moje Berto, w każdej chwili, przez całą dobę. Ale cóż mają zrobić dla ciebie twoje oczy, droga moja?
— Popatrz na izdebkę, ojcze.
— Doskonale, stało się, Berto.
— Opowiadaj mi o niej.
— Tu wszystko po staremu — wymówił Kaleb. — Wygodnie, ale bardzo skromnie. Jasne malowanie na ścianach, barwne kwiaty na talerzach i naczyniach; politurowane drzewo na ramach i półkach; wogóle porządek i wygoda czynią nasz domek bardzo ładnym.
Wesoło i czysto było tam, gdzie mogły sięgnąć ręce Berty, ale pozostałe miejsca nie odznaczały się tymi przymiotami w starej zmurszałej szopie, którą przetwarzała fantazya Kaleba.
— Tyś w roboczem ubraniu i nie tak elegancki, jak w swym pięknym płaszczu? — spytała Berta, dotykając palcami ojca.
— Naturalnie nie tak elegancki — potwierdził ojciec — dość jednak dziarski.
— Ojcze — odezwała się znów ślepa, przysuwając się do niego i obejmując rękami jego szyję — powiedz mi cokolwiek o May. Czy ona bardzo ładna?
— Bardzo — odpowiedział Kaleb.
I tak było w rzeczy samej. Kalebowi dziwnem wydało się, że na ten raz nie potrzebował uciekać się do kłamstwa.
— Włosy ma ciemne — mówiła dalej Berta — ciemniejsze, niż moje. Głos przyjemny i śpiewny, wiem o tem. Często wsłuchiwałam się weń. Jej figura...
— W całej pracowni niema ładniejszej od niej lalki — zawołał Kaleb.
A oczy jej!...
Zająknął się, bo córka silniej ścisnęła mu szyję, a ojciec zanadto dobrze pojął znaczenie tego uścisku.
Starzec chrząknął zmieszany, z minutę uderzał młotkiem i znów rozpoczął pieśń o „rozsypującym iskry kubku“; to była jedyna jego ucieczka w trudnych chwilach.
— Nasz przyjaciel, ojcze, nasz dobroczyńca... Wiesz, nigdy mi nie sprzykrzy się słuchać o nim, powiedz, czy kiedykolwiek znudziło mnie to? — z pośpiechem mówiła młoda dziewczyna.
— Rozumie się, nigdy — odpowiedział Kaleb — i całkiem słusznie.
— Ach, i jak jeszcze słusznie! — zawołała ślepa z taką szczerością, że Kaleb mimo całej czystości swych pobudek, nie śmiał spojrzeć jej w twarz, spuścił oczy, jak gdyby mogła w nich odczytać jego niewinne kłamstwo.
— W takim razie opowiadaj mi znów o nim, drogi ojcze — prosiła Berta. Opowiadaj od początku po kilka razy. Twarz jego miła, uprzejma i delikatna; na niej wyryta szlachetność i szczerość, tegom pewna. Serce odważne, które wszystkie dobrodziejstwa usiłuje skryć udaną szorstkością i niezadowoleniem wygląda z każdego rysu, z każdego spojrzenia.
— I powierzchowności nadaje szlachetność — dorzucił Kaleb.
— I powierzchowności nadaje szlachetność! — z zapałem powtórzyła za ojcem ślepa. — Pan Teklton starszy od Mey, ojcze?
— Ta-a-k — niepewnie powtórzył Kaleb. — On będzie trochę starszy. Ale to drobnostka.
— Z pewnością, ojcze! Być cierpliwą przyjaciółką jego w ubóstwie i starości, troskliwie doglądać go w chorobie, podtrzymywać w nieszczęściu i smutku, pracować dlań bezustannie, strzedz go, troszczyć się o niego, siedzieć u jego wezgłowia i rozmawiać z nim, gdy słaby, modlić się za niego, gdy śpi — jakiemże byłoby to szczęściem! Jakież mnóstwo sposobów, aby okazać mu miłość i wierność. Czy Mey zdolna do tego, jak myślisz ojcze?
— Niewątpliwie — odrzekł Kaleb.
— Kocham ją ojcze; mogę ją kochać z całej duszy! — zawołała ślepa dziewczynka.
Przy tych słowach przylgnęła swą żałosną bez światła twarzyczką do ramienia ojca i płakała, płakała bez końca tak, że Kaleb prawie zasmucił się, że dał jej to bolesne szczęście.
Tymczasem w domku Jana Piribingla powstał nadzwyczajny zamęt, bo mała pani Piribingl żadną miarą, rozumie się, nie chciała ruszyć się gdziekolwiek bez swego dzieciątka. Wybranie się zaś z niem było nadzwyczaj uciążliwe. Nie będąc wcale dorosłą osobą wielkiej wagi, wymagało przecież dużo koło siebie usługi i nie mały wyrządzało kłopot, a te usługi i kłopoty stopniowały się. Tak np., gdy malca ubrali jako tako i można było spodziewać się, że strój za chwilę będzie całkowicie ukończony, zamieniając go w cud piękności na podziw świata, niespodzianie okręcili go ciepłą flanelą i wsunęli w pościel, gdzie biedactwo literalnie dusiło się na wolnym ogniu pod dwiema kołdrami prawie przez godzinę. Z tego nieruchomego położenia wyciągnęli dziecko świecące się od potu i wrzeszczące na całe gardło, aby je nakarmić. Po jedzeniu malcowi kazali znów spać. Pani Piribingl wyzyskała tę chwilę przerwy na własną toaletę, która mimo swej całej prostoty zamieniła ją w tak czarowne stworzenie, jakie rzadko widzieć można. W tym krótkim czasie także i panna Tilly nałożyła gorset tak dziwnego i wyszukanego fasonu, że ani na jej miarę nie był skrojony, ani do niczego w świecie nie był podobny, ale przedstawiał coś chaotycznego: zmarszczonego, zwiniętego na podobieństwo psich uszu — i coś niezawisłego — istniejącego całkiem osobno, bez najmniejszego związku z czemkolwiek.
Tymczasem chłopczyk znowu się zbudził i połączonemi siłami matki i niańki ustroił się w ciepły płaszczyk kremowego koloru i nankinowe przybranie głowy w kształcie nadętego pieroga. Nareszcie wszyscy troje wyszli z domu na ganek, przy którym stary koń zdążył już narobić więcej szkody ministerstwu dróg i komunikacyi, niż wynosił dzienny jego zarobek, psując drogę swemi niecierpliwemi kopytami. Co się tyczy Boksera, to ledwo go dojrzeć można było z oddali, gdzie stał, oglądając się ciągle i kusząc konia, aby ruszył w drogę bez pozwolenia.
Jeśli sądzicie, że pani Piribingl potrzebną okazała się ławeczka lub coś innego w tym rodzaju, aby się wydostać na wózek, to bardzo liche macie wyobrażenie o kawalerskości Jana. Nie zdążyliście zauważyć, gdy podjął ją z ziemi i posadził na miejscu, a ona świeża i rumiana rzekła:
— Jak ci nie wstyd Janie! — pomyśl o Tilly!
Gdybym śmiał temi lub innemi słowy wspomnieć o nogach młodej dziewicy, to powiedziałbym, że nogi Tilly fatalnie zaczepiały o wszystko, co na drodze znalazły i że nie mogła ani podnieść się, ani zejść, nie zostawiając na wszystkiem wyżłobień na podobieństwo tych, któremi Robinzon Kruzoe znaczył dni na drewnianym kalendarzu na bezludnej wyspie. Ale ponieważ można to uważać za niedyskrecyę, więc jeszcze nad tem pomyślę.
— Janie, czy wziąłeś kosz z cielęciną, wieprzowym pasztetem i różnemi słodyczami, a także i butelki z piwem? — spytała w drodze Dot. Jeśli nie, to wracaj natychmiast.
— To ładnie z twej strony, — mówi furman; zmusiwszy mnie spóźnić się o kwadrans, żądasz, abym wracał jeszcze.
— Bardzo mi żal, Janie, odrzekła żona, ale naprawdę nie wyobrażam sobie, jakbym mogła jechać do Berty, — żadną miarą nie zrobiłabym tego, Janie, nie wziąwszy ze sobą cielęciny, pasztetu wieprzowego i wszystkich innych zapasów, a także butelek z piwem. Stój!
Ostatni rozkaz skierowany był do konia, który jednakże nie posłuchał swej pani.
— Zatrzymajże go, Janie — błagała pani Piribingl. — Bądź łaskaw!
— Wystarczy, gdy to zrobimy, jak zacznę rozdawać posyłki. A twój koszyczek tu, cały i nieuszkodzony.
— Jaki z ciebie potwór bez serca, Janie, czemuś mi tego nie powiedział od razu i nie wybawił z takiego niepokoju! Przecież mówiłam, że za nic nie pojechałabym do Berty bez cielęciny, pasztetu z wieprzowiny i wszystkiego innego, a także bez butelek piwa. Od czasu, gdyśmy się pobrali, urządzaliśmy u siebie taki maleńki piknik dwa razy na miesiąc regularnie. Gdyby dziś się nie udał, wzięłabym to za zły znak, wróżący nam koniec naszego szczęścia.
— Przedewszystkiem to dobry uczynek — rzekł woźnica — i ja szanuję cię za to, moja maleńka.
— Drogi Janie — podchwyciła Dot, wybuchając, jak zarzewie — co ty wygadujesz o szacunku dla mnie? Boże ty mój!
— Tymczasem... — zauważył woźnica — ten stary jegomość...
Ona znów zmieszała się widocznie, w jednej chwili!
— Trudno zrozumieć, co to za człowiek — ciągnął Jan, patrząc nieruchomo w dal, na drogę. — Nie sądzę, ażeby był złym...
— Stanowczo nie! Ja... ja pewna jestem, że nie mamy czego się obawiać.
— Doskonale! — wymówił mąż, patrząc jej w oczy, po takiej stanowczej odpowiedzi. — Rad jestem, żeś tego pewna, bo to potwierdza moje domniemanie. Jednakże dziwna rzecz, z jakiej racyi przyszło mu do głowy u nas się osiedlić? Czy nie wydaje ci się to dziwnem? Wszystko to złożyło się tak jakoś dziwacznie!
— Bardzo dziwacznie — wymówiła Dot cichym, ledwo dosłyszalnym głosem.
— Z tem wszystkiem, dobry to starzec — i płaci nam, jak prawdziwy szlachcic; dlatego myślę, że mu można zawierzyć. Dziś właśnie rano mieliśmy ze sobą długą rozmowę. Powiedział, że lepiej mnie słyszy, bo przywykł do mego głosu. Wiele mi opowiadał o sobie, ja znów mówiłem mu o nas, a on zadawał mi przytem mnóstwo pytań. Wytłumaczyłem mu, że, jak ci to wiadomo, jeżdżę w dwóch kierunkach, zajmując się swoim rozwozem; jednego dnia jadę na prawo od naszego domu i wracam stamtąd; drugiego dnia na lewo i napowrót (boć on nie tutejszy i nieznane mu są nazwy w naszej okolicy). „To znaczy, że dziś wieczór jedną mamy drogę — rzekł — a myślałem, że całkiem w inną stroną pan jedzie. To wybornie! Może poproszę, abyś mnie znowu w drodze zabrał, ale daję słowo, że nie zasnę, jak martwy, na ten raz.“ W samej rzeczy spał wtedy bez pamięci. O czem tak zamyśliłaś się, Dot?
— O czem zamyśliłam się, Janie? Ja... ja słuchałam ciebie.
— No, dobrze! — rzekł prostoduszny Jan. — A już bałem się, patrząc na twarz twoją, żem ci dokuczył gadaniną i że myślisz o czem innem. Ledwo, ledwo tego nie pomyślałem, słowo uczciwości. Dot nic nie odpowiedziała i czas jakiś w milczeniu trzęśli się w swoim wózku. Ale w rydwanie Jana Piribingla — trudno było przez dłuższy czas zachować milczenie, bo do każdego przechodnia trzeba było przemówić cośkolwiek, chociażby tylko: „jak się miewacie!“ I bardzo często rzecz się na tem kończyła, bo odpowiedź na to zwyczajne pozdrowienie nie była tak łatwą i wymagała nietylko pochylenia głowy i uśmiechu, ale tak silnego naprężenia płuc, jak przewlekłe mowy w parlamencie. Niekiedy piesi i jeźdźcy dążyli koło wózka umyślnie, aby pogawędzić; w tych wypadkach obie strony gadały na wyścigi.
W dodatku Bokser dawał powód wielu spotkaniom. Każdy go poznawał w drodze, szczególniej zaś kury i świnie, które przy jego zbliżeniu, kiedy ku nim pędził, zawracały na bok, ostro nastawiwszy uszy i zadarłszy kuse ogony, z pośpiechem uciekały do swych kryjówek na folwarcznem podwórzu, nie czekając na zaszczyt bliższej z nim znajomości. Zajmowało go wszystko; obiegał wszystkie zakręty drogi, zaglądał do wszystkich studzien, wpadał do wszystkich willi, rzucał się w środek każdego tłumu, płoszył wszystkie gołębie, zmuszał wszystkie koty do najeżania ogonów i wsuwał nos do każdej gospody, jak stały odbiorca. Gdziekolwiek się pojawił, niewątpliwie ktoś z obecnych wołał ze śmiechem: „Oho! Otóż i Bokser!“ I natychmiast z zabudowań wychodził ten lub ów w towarzystwie kilku innych, aby powitać Jana Piribingla i jego milutką żonę.
Przedmiotów do rozwozu zbierało się wiele; dlatego zachodziły częste przestanki dla przyjęcia lub wydania posyłek, co zupełnie nie psuło wycieczki. Niektórzy klienci z taką niecierpliwością oczekiwali swych tłumoków, inni tak podziwiali otrzymane rzeczy, inni zaś tyle dawali przestróg z powodu swego pakunku, a Jan taki gorący brał udział w ich interesach, że wszystko to stanowiło bardzo ciekawe widowisko. Nieraz też trzeba było przewieźć przedmioty, wymagające szczególnej ostrożności, wtedy ich umieszczenie rozważało się na wszelkie sposoby, a usłużny woźnica naradzał się z wysyłającymi. Bokser bezwarunkowo uczestniczył w tych naradach, okazując przez chwilę niezwykłe zainteresowanie, potem zaś biegał wkoło zebranych radców z głośnem aż do ochrypnięcia szczekaniem. Usadowiwszy się na swej ławeczce w furgonie, Dot była wesołym i uważnym widzem wszystkich tych drobnych wydarzeń — i gdy tak siedziała, wyglądając ze swej kryjówki — prześliczny, maleńki portrecik, uroczo obramowany zasłoną z żaglowego płótna — nie brakło koło niej ciekawych spojrzeń, szeptów, tajemniczych szturchań łokciami i zazdrości ze strony młodszych wiekiem mężczyzn. To wszystko Jana wprawiało w zachwyt, bo chlubił się on tem, że ludziom podoba się jego żona i widział, że ona nie zwraca na nich uwagi, choć wiedział także dobrze, że w innych warunkach możeby jej to pochlebiało.
Pogoda była trochę chmurna, co jest całkiem naturalną rzeczą w styczniu, a chłód i wiatr porządnie dawały się odczuwać. Lecz kto się tam troszczył o takie drobnostki? Już napewno nie Dot. A także i nie Tilly, dla której jazda w furgonie w jakichkolwiek warunkach była szczytem ludzkiej szczęśliwości, koroną ziemskich pragnień; i nie malec małżonków Piribingl, na to mogę przysiądz, bo żaden malec nie miał cieplej i nie spał silniej — choć te istoty wielkimi są mistrzami w umiejętności spania — niż szczęśliwy, młody Piribingl, w czasie całej podróży. We mgle naturalnie nie można widzieć daleko, ale przecież można rozróżnić cośkolwiek. Przyjemnem zajęciem było przyglądanie się znikającym polom i pasom śniegu, jeszcze leżącym w pobliżu ogrodzeń i drzew, nie mówiąc już o tajemniczych kształtach, jakie przybierały same drzewa, nagle ukazując się z za mgły i znów w niej się pogrążając. Żywopłoty były poplątane, gołe, a na nich powiewały zwarzone mrozem girlandy pnących roślin; ale ten widok nie wywołał smutku. Przeciwnie, mile przypominał domowe ognisko, które swemu właścicielowi wydawało się wtedy jeszcze cieplejszem, i śliczne lato z jego świeżą zielenią.
Od rzeki wiało chłodem; ale ta jeszcze wciąż płynęła i nie zbyt wolno, co było ważnym znakiem. Kanał, prawda, wydawał się nieruchomym i osowiałym, na to trzeba się zgodzić. Ale cóż to za bieda! Tem prędzej zamarznie, gdy mróz zatrzeszczy i wtedy rozpocznie się ślizgawka na łyżwach i saneczkach, a ślamazarne stare barki, skowane lodem gdziekolwiek, po całych dniach dymić będą ze swoich żelaznych kominów, rozkoszując się leniwym odpoczynkiem.
Na jednem miejscu gorzał ogień z suchych traw i rżyska, a podróżni patrzyli na ogień, tak biały przy świetle dziennem, błyskający we mgle, ledwo od czasu do czasu rzucający blask czerwieńszy. Zagapiwszy się, Tilly nagle kichnęła, co jej się często przytrafiało, a na ten raz według jej słów przyczyną był dym, który jej się dostał do nosa. Głośne kichnięcie niańki rozbudziło chłopczyka, który już nie mógł zasnąć. Tymczasem Bokser, który uprzedził furgon o ćwierć mili, minął rogatkę miejską i dobiegł do rogu ulicy, gdzie mieszkał Kaleb z córką. Dzięki temu, gospodarze na długo przed przyjazdem gości wyszli na ganek, aby ich powitać.
Tu Bokser okazał delikatny instynkt w postępowaniu z Bertą; widocznie rozumiał, że ona jest ślepa. Mądry pies nie starał się zwrócić uwagi dziewczynki, patrząc na nią natarczywie, jak to często robił z innymi, lecz jej ciągle dotykał. Niewiadomo, czy Bokser z doświadczenia wiedział coś o ślepych ludziach i ślepych psach. Nigdy nie miał ślepego pana; prócz tego ani pan Bokser starszy, ani pani Bokser, ani nikt z jego szanownej rodziny tak ze strony ojca, jak matki nie był dotknięty ślepotą, o ile mi wiadomo. Może zmyślny pies sam do tego doszedł, w każdym razie, jakimś sposobem doszedł, jak trzeba postąpić; wpił się zębami w spódnicę Berty i nie puścił jej dotąd, dopóki pani Piribingl z dzieckiem i Tilly i koszyk szczęśliwie do domu się nie dostały. Mey Filding była już tam z matką — małą, swarliwą staruszką z kwaśną miną. Mając figurę prostą i cienką, jak pałka, stara dama wyobrażała sobie, że jest wspaniałą, w dodatku miała się za coś wielkiego zapewne z tego powodu, że dawniej miała się lepiej lub mogłaby żyć dostatniej, gdyby okoliczności inaczej się złożyły, co się nigdy jednak nie stało. Greff i Teklton także był gościem Kaleba, starając się wydać uprzejmym, z widoczną świadomością, że jest w tym domu zupełnie tak w swoim żywiole, jak młody śledź na wierzchołku piramidy Cheopsa.
— Mey! Moja droga, stara przyjaciółka! — zawołała Dot, rzucając się na jej spotkanie. — Jakie szczęście, że cię widzę.
Jej stara przyjaciółka była również rada; przyjemnie było patrzeć, jak się obie ściskały. Teklton niewątpliwie miał dobry gust. Mey była prześliczna.
Zdarza się czasami, że jeśli przyzwyczaicie się do pięknej twarzy, to ona w obec innej pięknej twarzy wyda wam się nagle zwyczajną, bezbarwną i ledwo zasługującą na waszą uwagę. Ale w danym wypadku nic podobnego nie miało miejsca; piękność jednej przyjaciółki nie ćmiła piękności drugiej, twarz Mey odpowiadała twarzy Dot tak naturalnie i mile, że powinny się były urodzić siostrami, czego ledwo nie powiedział Jan Piribingl, wszedłszy do izby. Istotnie tego im jedynie brakowało.
Teklton przyniósł obiecaną pieczeń baranią i, rzecz dziwna, oprócz niej jeszcze doskonały tort. Ale my zawsze pozwalamy sobie na małą rozrzutność, gdy idzie o naszą narzeczoną. Przecież nie codzień się żenimy. Dopełnieniem uczty była cielęcina, pasztet wieprzowy i „różne różności“, jak wyrażała się pani Piribingl, rozumiejąc przez to przywiezione przez siebie orzechy, pomarańcze, ciasta i drobne słodycze. Gdy obiad był podany i dołączono do niego kontrybucyę Kaleba w postaci wielkiego, drewnianego naczynia z parującemi kartoflami (wymusili na nim uroczystą przysięgę, że nic więcej dla gości nie przygotuje), Teklton powiódł swoją przyszłą teściową na honorowe miejsce. Aby mieć większe prawo zwracania wyłącznej uwagi w czasie uczty, wspaniała staruszka ozdobiła swą głowę czepcem, który powinien był budzić podziw i dreszcz poszanowania. Nie zdejmowała także rękawiczek. Są ludzie, gotowi umrzeć, byle tylko zachować decorum.
Kaleb siadł koło córki. Dot i dawna jej koleżanka siadły rzędem, a poczciwy woźnica zajął koniec stołu. Tilly odosobnili w ten sposób, że nie mogła dotknąć się żadnego przedmiotu prócz krzesła, na którem siedziała, więc też naturalnie o nic nie mogła potrącić główką dziecka.
Tilly patrzyła na lalki i zabawki, wytrzeszczywszy oczy, zupełnie tak bezmyślnie, jak lalki patrzyły na nią i resztę kompanii. Czcigodni starcy, którzy przy drzwiach swych domków bezustannie wywracali kozły, szczególnie interesowali się szanownem towarzystwem, od czasu do czasu zatrzymywali się przed skokiem, jakby przysłuchując się rozmowie, potem swe dzikie ruchy wykonywali raz po raz bez przerwy, jakby wszystko to doprowadzało ich do szalonego zachwytu.
Niewątpliwie gdyby ci starcy mogli doznawać niepoczciwej radości na widok złego humoru Tekltona, mieliby słuszną przyczynę niezadowolenia. Teklton był bardzo niekontent; a im weselszą stawała się jego narzeczona w towarzystwie Dot, tem mniej mu się to podobało, mimo że sam zbliżył je do siebie w tym celu. Gdy śmiały się, a on do ich żartów przyłączyć się nie mógł, przychodziło mu zaraz na myśl, że przyjaciółki wyśmiewają się z niego.
— Ach, Mey! — mówiła Dot — ach moja najmilsza, ile zmian! Naprawdę, gdy wspomnę wesołe, szkolne lata, mimowoli czuję się odmłodniałą.
— Pani zdaje się — i tak nie zbyt stara, — zauważył Teklton.
— Popatrz pan na mego poważnego małżonka, — odpowiedziała Dot. — On czyni mnie starszą przynajmniej o lat dwadzieścia. Czyż nieprawda, Janie!
— O czterdzieści, — odrzekł Jan.
— Nie wiem, o ile lat starszą uczynisz pan Mey — zawołała, śmiejąc się pani Piribingl; — w każdym razie w dniu wesela mieć będzie około stu lat.
— Cha, cha! — zaśmiał się Teklton, a śmiech jego odbił się, jak w pustej beczce, wyraz zaś twarzy jasno pokazywał, że z radością skręciłby szyję żartującej Dot.
— Ach, droga — nie krępując się tem wcale, mówiła Dot — przypomnij sobie, jakeśmy obie marzyły w szkole o naszych przyszłych! Jak młodym, wesołym, pięknym i dziarskim wyobrażałam sobie mojego! Co zaś do Mey! Ach, Boże, Boże! Już nie wiem, czy mam płakać, czy śmiać się, gdy pomyślę, jak głupiemi dziewczętami byłyśmy obie!
Mey jednak widocznie wiedziała, co ma robić, bo krew uderzyła jej do głowy, a oczy napełniły się łzami.
— Czasami wybierałyśmy sobie narzeczonych z pośród znajomej młodzieży — ciągnęła pani Piribingl. — Ani na myśl nam nie przyszło, jak mogą złożyć się okoliczności. Ja, np. nigdy nie myślałam o Janie, doskonale to pamiętam; ani przez chwilę. A gdybym zażartowała z ciebie, że ty wyjdziesz za pana Tekltona, to napewno dostałabym szturchańca. Przyznaj się, Mey? Chociaż Mey nie powiedziała „tak“, nie powiedziała także i „nie“, ani nie wyraziła przeczenia żadnym znakiem.
Teklton hałaśliwie zaśmiał się na cały głos. Jan Piribingl wtórował mu ze swem zwykłem dobrodusznem zadowoleniem; ale cichy jego śmiech całkowicie zagłuszył gruby ryk Tekltona.
— A przecież nie stanęło na waszem. Najspokojniej wpadłyście w nasze ręce, jak widzicie, — rzekł handlarz zabawek. My oto jesteśmy na pierwszym planie! My na pierwszym planie! A gdzież są teraz wasi młodzi narzeczeni?
— Jedni pomarli, — odpowiedziała Dot, — inni zapomniani. Niektórzy z nich, gdyby się mogli wśród nas w tej chwili znaleźć, nie uwierzyliby, żeśmy te same istoty. Nie uwierzyliby, żeśmy te same, żeśmy mogły o nich zapomnieć. Nie, nie uwierzyliby ani słowu z tego wszystkiego!
— Co ci jest Dot? — zawołał woźnica. — Maleńka moja! Mówiła tak poważnie i z takim zapałem, że koniecznie trzeba było zwrócić jej uwagę. Wymówka męża była łagodna, gdyż dlatego tylko wmieszał się do rozmowy, aby ochronić Tekltona; jednak słowa jego odniosły skutek, bo Dot natychmiast się opamiętała i zamilkła. Ale nawet milcząc, nie mogła opanować wzruszenia, które nie uszło wzroku Tekltona. Zauważył je wyraźnie, wlepiwszy w młodą kobietę swe pół zakryte oko i na wszelki wypadek dobrze zapamiętał, co zauważył.
Mey nie odezwała się wcale, siedziała milcząc, spuściwszy oczy, na pozór nie interesując się wcale tem, co mówiono. Tu do rozmowy wmieszała się jej matka. Dobra staruszka przedewszystkiem zaznaczyła, że młode dziewczęta są zawsze młodemi dziewczętami, że co było, to przeszło, a pokąd młodzież młoda i nierozumna, zawsze zapewne postępować będzie podług wzoru wszystkich młodych i nierozsądnych osób; te prawdy potwierdziły dwie lub trzy nauki moralne równie nieomylnej wartości, poczem dostojna dama dodała nabożnie, że zawsze dziękuje niebu za taką posłuszną córkę, jak Mey, która niezachwianie pamięta o swym obowiązku. Nie przypisuje sobie w tem zasługi, choć ma pełne prawo w przymiotach córki widzieć owoce swego wychowania. Co zaś do pana Tekltona, to pod względem obyczajów uważa go za doskonałego człowieka i jest pewna, że będzie z niego wzorowy zięć, o czem żaden człowiek zdrowo myślący wątpić nie może. (Słowa te czcigodna pani Filding wymówiła z wielkiem uczuciem). Co się zaś tyczy rodziny Fildingów, do której po załatwieniu niektórych formalności w bardzo krótkim czasie zostanie przyjęty, to panu Tekltonowi zapewne wiadomo, że choć ograniczeni w środkach, mają jednak pewne prawa do szlachectwa i gdyby nie okoliczności, po części mu znane, to jej handel indygiem kwitłby teraz, a ona sama byłaby właścicielką ogromnego majątku. Na nieszczęście wszystko inaczej się pokierowało, a jeżeli o tem wspomina, to tylko nawiasowo. Właściwie nie należało wspominać o przeszłości, jak również o tem, że jej córka przez czas jakiś nie przyjmowała starań pana Tekltona; nie należało też mówić o wielu innych rzeczach, które koniec końców zostały przez nią wypowiedziane. Na zakończenie, opierając się na długoletniem doświadczeniu i osobistych spostrzeżeniach, zaczęła upewniać, że małżeństwa, w których niema ani cienia tego, co nosi romantyczną i głupią nazwę miłości, bywają najszczęśliwszemi, że z małżeństwa, które ma być zawarte, oczekuje największego zadowolenia, płynącego nie z chwilowego zapału, ale trwałego i silnego. Kończąc swą proroczą mowę, objawiła obecnym, że dzień jutrzejszy będzie dla niej dniem upragnionym, który stanowił cel jej życia, że gdy ten dzień minie, najmilej byłoby dla niej spocząć w trumnie i być pochowaną na jakimkolwiek cmentarzu dla osób szlacheckiego stanu.
Ponieważ na tę mowę nie było co odpowiadać, (co jest szczęśliwą właściwością wszystkich mów bezcelowych) zatem zebrani zmienili treść rozmowy i ogólną uwagę zwrócili na cielęcinę, wieprzowy pasztet, zimną baraninę, na rozgotowane kartofle i torty, a Jan Piribingl zaproponował, aby z powodu jutrzejszej uroczystości przywiezionem piwem wypić zdrowie narzeczonych, zanim w drogę wyruszy. Rzecz w tem, że woźnica zatrzymał się u Kaleba tylko, aby dać odpoczynek staremu koniowi. Miał jeszcze przed sobą cztery lub pięć mil dalszej drogi; wracając, przyrzekł wstąpić po swoich i znów zatrzymać się u przyjaciół w drodze do domu. Tak bywało na wszystkich piknikach od samego początku.
Jeszcze dwoje z obecnych, prócz narzeczonych, nie brało udziału w proponowanym toaście. Jedną z tych osób była Dot, zbyt zaczerwieniona i zmieszana, aby zwrócić na cokolwiek uwagę, drugą Berta, która pośpiesznie wstała z miejsca i wyszła z za stołu.
— Bywajcie zdrowi — rzekł Jan, naciągając na siebie płaszcz nieprzemakalny. Zajadę z powrotem, jak zwykle. Bywajcie zdrowi, wszyscy!
— Bywaj zdrów, Janie — odezwał się Kaleb.
Mówił to machinalnie i równie bezwiednie robił ręką znak pożegnania, bo całą jego uwagę ściągnęła Berta, którą śledził trwożliwem, niepewnem spojrzeniem.
— Bywaj zdrów, młodzieńcze! — wymówił wesoły woźnica, schylając się, aby pocałować swego synka, który zasnął i szczęśliwie został ułożony na posłaniu, przygotowanem przez Bertę. Niańka tymczasem pracowała nożem i widelcem. — Bywaj zdrów! przyjdzie czas, mam nadzieję, że ty mój przyjacielu wyprawisz się na mróz, a ojcu pozwolisz rozkoszować się fajeczką i grzać przy kominku bolące od reumatyzmu kości. Prawdę mówię, co? Ale gdzież jest Dot?
— Jestem tu, Janie! — odpowiedziała, wstrząsając się, pani Piribingl.
— Chodź tu, chodź, wołał mąż, klaskając w ręce. A gdzież fajka?
— Zupełnie zapomniałam o niej, Janie.
— Zapomniałaś o fajce! Słyszane to rzeczy! Ona! Zapomniała o fajce.
— Ja... ja zaraz ją nałożę. To niedługo potrwa.
Jednakże sprawa poszła nie tak łatwo. Fajka leżała na zwykłem miejscu, w kieszeni nieprzemakalnego płaszcza woźnicy, razem z małym kapciuchem jej własnoręcznej roboty, z którego Dot napełniała ją zawsze tytoniem. Ale ręka jej drżała tak silnie, że zaplątała się w kieszeni (chociaż była tak mała, że z łatwością można ją było stamtąd wydobyć, jestem tego pewny) i młoda kobieta wydobyła ją z trudem. Nałożenie i zapalenie fajki, te małe obowiązki, które Dot wykonywała z takiem mistrzowstwem — stanowczo na ten raz jej nie udawały się. Teklton cały czas stał, milcząc, chytrze spoglądając na nią swem napół zakrytem okiem, przez co najwidoczniej zwiększał pomieszanie młodej kobiety.
— Aj, jakaś dziś niezręczna, Dot! — zauważył Jan. — Naprawdę sambym to lepiej zrobić potrafił.
Z temi słowy wyszedł i wkrótce głos jego słychać było na ulicy wraz ze szczekaniem Boksera, uderzeniami kopyt starego konia i turkotu wózka, który w takt tej muzyki mknął po szerokiej drodze. W czasie całej tej sceny zamyślony Kaleb nie poruszył się z miejsca, śledząc uważnie ślepą swą córkę.
— Berto — wymówił cicho Kaleb — co się stało? Jaka straszna zmiana zaszła w tobie, moja najmilsza, w ciągu paru godzin od dzisiejszego rana? Czy to ty jesteś, taka milcząca i ponura przez cały dzień. Co ci jest? Powiedz mi.
— O, ojcze, ojcze! — zawołała ślepa dziewczynka, zalewając się łzami. O jakże ciężki, bardzo ciężki jest mój los!
Kaleb przetarł ręką oczy, zanim zdobył się na odpowiedź.
— Pomyśl, jak byłaś wesołą i szczęśliwą, Berto, jak dobrą i kochaną przez wielu.
— To rani mi serce, ojcze drogi. Zawsze tyle względu dla mnie! Zawsze tyle dobroci!
Kaleb z trwogą usiłował zrozumieć sens jej mowy.
— Być... być ślepą, Berto, moje drogie biedactwo — wyszeptał — wielkie to nieszczęście; jednakże...
— Nigdy tego nie odczuwałam! — podchwyciła dziewczynka. — Ja nigdy tego w całej pełni nie czułam. Nigdy. Czasem pragnęłam zobaczyć ciebie, zobaczyć jego, choć raz jeden, ojcze drogi, choć przez jedną minutę, żebym mogła wiedzieć, co ja tak uwielbiam — położyła ręce na piersi — i chowam tu oto! Żebym mogła o was mieć prawdziwe pojęcie! Innym znów razem (ale to było w dzieciństwie) przy modlitwie wieczornej płakałam na myśl, że gdy wasze postacie z mojego serca wzlatywały ku niebu, może nie były do was istotnie podobne. Ale te uczucia nie trwały długo, przechodziły, a jam znów była spokojna i zadowolona.
— Przejdą i teraz — pocieszał ją Kaleb.
— Ale, ojcze drogi! Mój dobry, kochany ojcze, miej cierpliwość, choć jestem tak niedobrą — mówiła ślepa. Ten ból tak mi cięży straszliwie.
Jej ojciec umiał tylko z nią cierpieć; mówiła tak poważnie, z takiem uczuciem, a on wciąż jeszcze jej nie rozumiał.
— Przyprowadź ją do mnie — powiedziała Berta. — Ja nie mogę tego taić i kryć w swem sercu. Przyprowadź ją do mnie, ojcze! Zauważywszy jego wahanie, powiedziała wprost: Mey, przyprowadź Mey!
Usłyszawszy swe imię, narzeczona Tekltona spokojnie podeszła do niej i dotknęła jej ręki. Szybko obróciwszy się ślepa schwyciła ją obiema rękami.
— Popatrz na twarz moją, moja droga, moja najmilsza! Popatrz dobrze twemi ślicznemi oczami i powiedz mi, czy jest na niej wyryta prawda?
— Tak, Berto.
Podnosząc smutną, niewidomą twarzyczkę, po której spływały łzy, ślepa odezwała się do niej:
Mówiąc to, puściła rękę Mey Filding i schwyciła jej suknię z wyrazem czci i gorącego przywiązania. Pochylając się coraz niżej i niżej w czasie swej dziwnej spowiedzi, Berta przypadła nakoniec do swej przyjaciółki i skryła twarz w fałdach jej sukni.
— Boże wielki! — zawołał Kaleb, któremu oczy się nagle otworzyły.
— Czyż dla tego oszukiwałem ją od kolebki, aby w końcu złamać jej serce?
Na szczęście trojga tych ludzi była przy nich w tej chwili Dot — rozpromieniona, usłużna, czynna, maleńka Dot — dlatego, że ona istotnie była taką mimo wszelkich swych wad, chociaż być może nadejdzie czas, w którym ją znienawidzicie. Tak więc, powtarzam, jej obecność była wielkiem dobrodziejstwem dla wszystkich tych ludzi; w przeciwnym razie, Bogu wiadomo, czemby się to skończyło. Dot, która już zdążyła oprzytomnieć i opanować się, wmieszała się do rozmowy, nie pozwalając Mey odpowiadać Kalebowi ani słowem.
— Chodźmy, chodźmy, droga Berto, chodźmy stąd. Weź ją pod rękę, Mey. Dobrze. Widzisz, jak ona się już uspokoiła i jak to dobrze z jej strony, że nam jest posłuszna, mówiła wesoła maleńka kobietka, całując niewidomą w czoło. — Chodź stąd, kochana Berto, chodź. Oto jej poczciwy ojciec, ten z nią pójdzie; przecież odprowadzisz Bertę, Kalebie? No — naturalnie.
Tak, Dot była dobrą, szlachetną naturą i w podobnych wypadkach tylko bardzo uparty charakter mógłby oprzeć się jej wpływowi. Wyprowadziła z izdebki Kaleba z córką, aby swobodnie mogli się uspokoić i pocieszyć wzajemnie, o czem wcale nie wątpiła — potem wróciła lekkim krokiem, świeża jak stokrotka, a może jeszcze świeższa. Jej zamiarem było pilnować czupurnej, czcigodnej damy w czepcu i rękawiczkach, aby ta miła staruszka nie zdołała porobić niepożądanych odkryć.
— Przynieś mi tu, Tilly, kochaną dziecinę — rzekła Dot Piribingl, przysuwając krzesło do ognia, a dopóki będę ją piastować, najlepsza pani Filding opowie mi, jak należy obchodzić się z małemi dziećmi i nauczy mnie, niedoświadczonego głuptaska. Przecież nie odmówi mi tego droga pani Filding?
Czcigodna pani Filding z wszelką łatwością wpadła w umiejętnie zastawioną na siebie pułapkę, a to tem łatwiej, że Teklton odszedł do domu a reszta towarzystwa, zajęta gorącą rozmową na uboczu, na kilka minut zostawiła szanowną damę zupełnie samą. To wystarczyło, aby krwawo obrazić panią Filding i zmusić ją, iżby przez cały dzień mówiła o tajemniczem nieszczęściu, które dotknęło jej handlu indygiem; ale pochlebne przekonanie o jej doświadczeniu ze strony młodej matki tak ją zjednało, że podrożywszy się trochę ze skromności, zaczęła pouczać Dot z wielką ochotą. Wyprężywszy się jak struna, jakby łokieć połknęła, przed chytrą żartownisią, pani Filding w ciągu pół godziny zakomunikowała jej tyle domowych środków, tyle recept, że gdyby je zastósowano w praktyce, wpędziłyby do grobu młodego Piribingla, choćby urodził się silnym jak Samson.
Aby zmienić rozmowę, Dot zabrała się do szycia — przywiozła w swojej kieszeni robotę i wszystkie do niej przybory. — Skąd jej to przyszło na myśl, nie wiem. — Potem zajęła się chwilkę dzieckiem, potem znów szyła, potem po cichu szeptała coś z Mey, tymczasem stara dama oddawała się słodkiej drzemce i w ten sposób przy różnych zajęciach niepostrzeżenie przeminął dzień. Gdy zmrok nastał, mała Dot, według ustanowionego przez siebie prawa przy piknikach, zabrała się do pełnienia wszystkich domowych obowiązków Berty: podrzuciła drzewa, ogarnęła ognisko, przygotowała naczynia do herbaty, zasunęła firankę w oknie i zapaliła świecę. Pokończywszy te zajęcia, pani Piribingl zagrała jedną czy dwie piosenki na harfie domowej roboty, którą własnoręcznie wyrobił Kaleb dla Berty, a zagrała je bardzo ładnie, dlatego że natura utworzyła jej uszko o tyle muzykalnem, o ile godnem drogocennych ozdób, jeśliby je Dot posiadała. Nastąpiła pora wieczornej herbaty. Teklton powrócił, żeby wziąć udział w wieczerzy i spędzić wieczór w towarzystwie.
Kaleb z Bertą przyszli trochę wcześniej, gospodarz wziął się do zwykłej pracy, ale ta z rąk mu leciała; nieszczęśliwy ojciec był bardzo zatrwożony i w myśli obsypywał siebie wymówkami. Żal było patrzeć, jak siedział bezczynnie przy swym warsztacie, spoglądając na Bertę z bezgranicznym smutkiem, gdy twarz jego zdawała się mówić: „czy nie dla tego okłamywałem ją od kolebki, aby złamać jej w końcu serce?“ Gdy już zupełnie ściemniło się, herbatę wypito, a filiżanki i naczynia umyły rączki Dot, jednem słowem — muszę nareszcie to powiedzieć, bo już na nic nie przyda się dalej z tem zwlekać! — gdy więc nadeszła pora powrotu woźnicy, który mógł zwiastować każdy oddalony turkot kół — w pani Piribingl zaszła dziwna zmiana. To czerwieniała, to bladła, okazując silny niepokój. Ale nie taki, jaki okazują dobre żony, gdy nadsłuchują, oczekując na męża. Nie, nie, nie. To była trwoga całkiem innego rodzaju.
Sza! turkocą koła! Uderzenia kopyt końskich. Szczekanie psa. Stopniowe zbliżanie się wszystkich tych dźwięków. Drapanie łapy Boksera przy samych drzwiach!
— Czyje to kroki? — zawołała nagle Berta, zrywając się z miejsca.
— Czyje kroki? — powtórzył woźnica zatrzymując się w sieni zaczerwieniony, jak jagoda ostrokrzewu od nocnej zawieruchy. — No, naturalnie, moje.
— Inne kroki — upierała się Berta. Chód mężczyzny, który za wami stoi.
— Jednakże trudno ją zwieść, zauważył Jan. — Bądź pan łaskaw wejść, będziesz miłym gościem, nie obawiaj się. Woźnica mówił głośno, a podczas jego słów wszedł do izby stary, głuchy jegomość.
— Jest ci trochę znany, boś go już widział u mnie, Kalebie — mówił dalej Piribingl. — Przyjmiesz go, prawda, u siebie do naszego odjazdu?
— O niewątpliwie, Janie i będę to za honor sobie uważał.
— Jest to najwygodniejszy gość, bo można przy nim mówić o wszystkiem — ciągnął Jan. — Już ja mam, zdaje się zdrowe płuca, a i tak nadrywam je, rozmawiając z nim, słowo uczciwości! Proszę, siadaj pan! Tu wszyscy dobrzy znajomi i radzi cię widzieć.
To zapewnienie wypowiedział głosem podobnym do grzmotu, co w zupełności potwierdzało jego sąd o płucach, potem zaś naturalnym tonem dodał: — krzesło przy kominku, to wszystko, co mu potrzebne, a staruszek będzie sobie siedział, milcząc, mile spoglądając na wszystkie strony. On nie jest wymagający.
Berta uważnie przysłuchiwała się. Przyzwała do siebie Kaleba, gdy tenże podał krzesło gościowi i szeptem prosiła go, aby jej opisał powierzchowność tego człowieka. Kiedy ojciec spełnił jej prośbę, na ten raz bez koloryzowania, wiernie, aż do drobnostek, poruszyła się poraz pierwszy po wejściu gościa, westchnęła i zdawała się nie interesować nim więcej.
Woźnica był w nadzwyczajnym humorze tego dnia i kochał żonę więcej niż zwykle — dobry, łatwowierny człowiek!
— Nasza Dot była wielka figlarka, — powiedział, obejmując ją swą grubą ręką w chwili gdy młoda kobieta stała cokolwiek zdala. — A przecież, nie wiedzieć dla czego, kocham ją. Spojrzyj no tu, najmilsza!
Wskazał jej starca. Pani Piribingl zmieszała się; myślę nawet, że zadrżała.
— On — cha, cha, cha! — rozum stracił dla ciebie — ciągnął dalej. Tylko o tobie mówił przez całą drogę. Prawda, stary!
— Byłoby mi przyjemniej, gdyby wybrał godniejszy przedmiot do rozmowy, Janie — odrzekła Dot niespokojnie, oglądając się wkoło. Szczególnie trwożył ją Teklton.
— Godniejszy przedmiot! zawołał rozradowany. — Cóż może być godniejszego? Słuchaj, zdejmno swój ciepły płaszczyk, odrzuć gruby szal i całą tę ciężką amunicyę! Posiedzimy z pół godzinki u ognia w miłem towarzystwie. Służę pani! Czy nie zechcesz zagrać ze mną partyi maryasza. Wyborna gra. Podaj karty i deseczkę, Dot. I nalej mi szklankę piwa, jeśli jeszcze cokolwiek dla mnie zostało.
Zaproszenie Jana skierowane było do starej damy, która przyjęła je łaskawie i wkrótce zabawiali się grą. Z początku woźnica oglądał się od czasu do czasu z wesołym uśmiechem lub przywoływał do siebie Dot, żeby mu doradzała w rzeczach wątpliwych. Lecz jego partnerka surowo przestrzegała prawideł gry i zręcznie korzystała z każdej pomyłki, Jan więc musiał uważać i tak pogrążył się w swe zajęcie, że już nic więcej nie widział i nie słyszał. Cała jego uwaga skupiła się na kartach; o niczem innem nie myślał, aż jakaś ręka zaciężyła mu na ramieniu, co go zmusiło obejrzeć się. Za jego krzesłem stał Teklton.
— Żal mi, że ci przerywam, ale proszę cię na słówko, natychmiast.
— Ja biję — sprzeciwiał cię Jan. Chwila najważniejsza.
— Tak istotnie, potwierdził Teklton. Chodź, mówię ci.
Coś na jego bladej twarzy zmusiło Jana zerwać się i z przerażeniem zapytać, co się stało?
— Ciszej, Janie Piribingl! wymówił Teklton. Bardzo mi przykro. Wierz mi. Obawiałem się, że się na tem skończy. Podejrzewałem to od samego początku.
— Ależ o co idzie? dopytywał się woźnica z przerażeniem.
— Ciszej! pokażę ci, jeśli ze mną pójdziesz.
Jan szedł, nie mówiąc słowa. Przeszli podwórze przy świetle błyszczących gwiazd i weszli w maleńkie boczne drzwi, które prowadziły do osobistego kantoru właściciela. W kantorze było okno ponad składem zamykanym na noc. W samym kantorze nie było światła, ale we wązkim, długim składzie paliły się lampy, tak że okno było oświecone.
— Chwileczkę! — powiedział Teklton. — Czy masz odwagę spojrzeć w okno?
— Dlaczegożby nie? — zadziwił się woźnica.
— Jeszcze chwilę — ciągnął dalej handlarz zabawek. — Nie rób żadnego gwałtu. To bezpożyteczne, a także niebezpieczne. Możesz zabić, zanim się opamiętasz.
Jan popatrzył mu w oczy i cofnął się, jakby go kto uderzył. Jednym skokiem był już u okna i zobaczył...
O, cieniu, któryś się ukazał przy ognisku domowem!
O, proroczy świerszczu! O, niewierna żono!
Jan zobaczył ją z głuchym jegomością. Ale ten nie był już starcem, lecz przedstawiał dzielnego, młodego mężczyznę, który trzymał w ręku siwą perukę; pod jej pokrywą wcisnął się do ich nieszczęsnego domu. Jan widział, jak Dot słuchała, gdy oszust pochylał głowę, aby jej szeptać do ucha; pozwoliła się także objąć, gdy powoli kierowali się ku drzwiom przez ciemną drewnianą galeryę. Jan widział, jak zatrzymali się i zauważył, że Dot, zwróciwszy się wprost ku niemu twarzą, którą tak kochał! — swemi własnemi rękami urównała perukę na głowie niegodziwca, śmiejąc się przytem, zapewne z niedomyślności męża!
Z początku woźnica zacisnął swą potężną pięść, jakby chciał lwa na miejscu ubić. Lecz w tejże chwili roztworzył rękę, zasłaniając nią oczy Tekltonowi (bo kochał serdecznie swą żonę nawet w tej chwili) i opadł na biurko, osłabiony jak dziecko, a przez ten czas tamci wyszli.
Jan, otulony pod samą brodę, kręcił się około koni i pakunków, kiedy Dot weszła do izby, gotowa do drogi.
— Otóż jestem, kochany Janie! Bywaj zdrowa, Mey! Bywaj zdrowa, Berto!
Czy będzie miała odwagę ucałować je? Czy odważy się być wesołą i rozradowaną przy pożegnaniu? Czy potrafi spojrzeć im w twarz, nie rumieniąc się? Tak, Teklton patrzył na nią uporczywie, a ona to wszystko zrobiła.
Tilly usypiała dziecko, przechodząc tam i nazad koło Tekltona i powtarzając napół sennie:
— Czy serca ich były gotowe pęknąć, gdy się przekonali, że to ich żony? Czy ojcowie oszukiwali dzieci od kolebki dlatego tylko, aby w końcu złamać im serce?
— No, Tilly, dawaj mi dziecko! Do widzenia, panie Teklton. Gdzież podział się Jan? Powiedzcież przez Boga?
— Pójdzie piechotą, razem z koniem, — odpowiedział fabrykant, wsadzając panią Piribingl do wózka.
— Mój Jan kochany? Piechotą? W nocy?
Otulona postać męża pospiesznie kiwnęła głową zamiast odpowiedzi, a ponieważ mniemany starzec i niańka siedzieli już na swoich miejscach, więc stary koń ruszył w drogę. Tymczasem Bokser, niczego się nie domyślając, biegł to naprzód, to w tył, to kręcił się około wózka z wesołem szczekaniem. Gdy Teklton też się oddalił, aby odprowadzić narzeczoną i jej matkę, biedny Kaleb przysiadł przy ognisku koło córki; trwoga i skrucha dręczyły go i po dawnemu powtarzał sobie, nie spuszczając z Berty stroskanych oczu:
— Czy dlatego tylko oszukiwałem ją od kolebki, aby złamać jej serce?
Mechaniczne zabawki, nakręcone dla przyjemności małego Piribingla, już dawno zatrzymane, zamarły w nieruchomości. Przy słabem świetle ognia, w ciszy, niewzruszenie spokojne lalki, konie na biegunach z wytrzeszczonemi oczami i rozdętemi nozdrzami, starcy przy drzwiach swych mieszkań, zgięci prawie we dwoje w kolanach, błazny z wykrzywionemi twarzami, nawet zwierzęta, wchodzące parami do arki, jak pensyonarki, jakby skamieniały z podziwu, że Dot okazała się zdrajczynią, a Teklton zakochanym w skutek dziwnego jakiegoś zbiegu okoliczności.
Holenderski zegar w rogu wybił dziesiątą, gdy woźnica usiadł przy swem ognisku. Był tak rozstrojony i przybity nieszczęściem, że zląkł się kukułki, która melodyjnie wykukała dziesięć razy, z drżącym pospiechem skryła się w maurytańskim domku i zatrzasnęła za sobą drzwi, jakby zbyt ciężko jej było patrzeć na niezwykły widok. Gdyby maleńki kosiarz, uzbrojony najostrzejszą kosą, przy każdym zamachu wbijał ją w serce Jana, nie zdołałby zranić go tak okrutnie, jak to zrobiła Dot.
To serce było pełne miłości ku niej, omotane niezliczonemi nićmi wspomnień, uprzędzonemi pod wpływem jej miłych przymiotów; było to serce, w którem ona zapanowała tak niepostrzeżenie i silnie, serce do takiego stopnia prawe, mocne w dobrem, a niezdolne do złego, że nie mogło od razu poddać się wściekłości ani pragnieniu zemsty, jedynie znalazło się w niem miejsce na rozbity obraz szczęścia.
Ale powoli, gdy tak siedział w zamyśleniu przy ognisku, teraz ciemnem i chłodnem, inne gorsze myśli zaczęły mu się nasuwać jak ostry wiatr, zrywający się nocą. Oszukańczy nieznajomy spał pod jego zhańbionym dachem. Ledwo trzy kroki oddzielały Jana od drzwi jego izby. Dość jednego uderzenia, żeby je wywalić. — „Możesz spełnić zabójstwo, zanim się opamiętasz“ — mówił Teklton. Jakież to zabójstwo, jeśli daje niegodziwcowi czas, aby się bronił? Po jego stronie przecież jest przewaga młodości.
Ta myśl niebezpieczną była przy posępnym nastroju jego duszy: myśl gniewu, skłaniająca go do zemsty; ulegając jej, Jan mógł zamienić wesoły domek na przeklęte miejsce, któregoby obawiali się przechodnie, a w oknach którego ludzie bojaźliwi widywaliby przy bladem świetle księżyca walczące ze sobą cienie i słyszeli dzikie wycie w czasie zawieruchy. Rywal był młodszy od oszukanego męża! Tak, tak; jakiś zakochany, władnący sercem, które nigdy do niego nie należało. Ktoś z dawnych wybrańców Dot, przedmiot jej myśli i marzeń, za którym tęskniła i tęskniła, wtedy, gdy Jan uważał ją za tak szczęśliwą w małżeństwie. O, jakaż męka śmiertelna — myśl o tem!
Dot była na górze z maleństwem, które spać układała. Kiedy Jan siedział zamyślony u kominka, zbliżyła się do niego tak cicho, że pogrążony w swym smutku tego nie zauważył i przysunęła ławeczkę do nóg jego. Dopiero wtedy spostrzegł jej obecność, gdy dotknęła jego ręki i w twarz mu zajrzała.
Ze zdziwieniem? Nie. To od razu uderzyło Jana i spojrzał na nią powtórnie, aby sprawdzić swoje wrażenie. Nie, bez zdziwienia. Było to bystre pytające spojrzenie, ale nie zdziwione. Z początku poważne i z przebłyskiem trwogi, ale potem zajaśniało dziwnym strasznym uśmiechem. Dot odgadła myśli Jana; potem już nic nie widział, prócz jej rąk złożonych, przyciśniętych do czoła, głowy pochylonej i rozpuszczonych włosów. Gdyby nawet Jan w tej chwili był wszechmocnym, w sercu jego tak żywo tliła się iskra litości, że najmniejszej krzywdy nie wyrządziłby niewiernej żonie. Niewymownie jednak ciężko mu było widzieć ją siedzącą u swych nóg, na niziutkiej ławeczce — gdzie tak często spoglądał na nią z miłością i dumą, rozkoszując się jej niewinnością i weselem; gdy więc wstała i odeszła ze łkaniem — Jan doznał niemałej ulgi. — Pusta izba wydała mu się milszą, niż ulubiona przez tyle czasu obecność Dot. Ta pustka najbardziej przypominała mu, jak samotnym jest teraz i jak beznadziejnie porwały się wszystkie związki jego życia. Im silniej to odczuwał, im jaśniej poznawał, że wolałby widzieć Dot umarłą wraz z dziecięciem u piersi, tem wścieklej kipiał w nim gniew ku rywalowi. Jan obejrzał się wkoło, szukając oczyma broni.
Wisiała na ścianie. Zdjął ją i postąpił ku drzwiom wiarołomnego gościa. Wiedział, że broń nabita. Posępna myśl, że tego człowieka trzeba zastrzelić, jak dzikiego zwierza, utkwiła mu w głowie i wzrastała w jego umyśle, aż zmieniła się w potwornego demona, który opanował go całkowicie i od nieszczęśliwego odpędził wszystkie łagodniejsze uczucia. Pod jego władzą woda zamieniła się w krew, miłość w nienawiść, łagodność w ślepe okrucieństwo. Obraz Dot cichej, upokorzonej, wzbudzający w nim czułość i litość z nieprzepartą siłą, nie ustępował z jego myśli, ale nie opuszczając go, popychał go ku drzwiom, podnosił broń w jego ręku, przyciskał palec do odwiedzionego kurka i krzyczał: „zabij go, zabij go we śnie!“
Woźnica odwrócił strzelbę, aby kolbą uderzyć we drzwi, już trzymał ją podniesioną w górę; miał stanowczy zamiar głośno krzyknąć, aby rywal mógł oknem wyskoczyć.
Wtem drzewo zajęło się i ogień jaskrawym blaskiem oblał całe ognisko a ogrzany świerszcz rozpoczął swą pieśń.
Żaden dźwięk, ani głos ludzki choćby nawet był głosem Dot samej nie byłby w stanie tak oddziałać na Jana i ułagodzić go. Niewyszukane słowa, któremi opiewała swe upodobanie do tego samego świerszcza odezwały się w uszach jego; jej drżenie i powaga w tamtej chwili przyszły mu na myśl; jej miły głos — ach, jaki to był głos; najsłodsza muzyka przy domowem ognisku uczciwego człowieka! — poruszył najlepsze struny jego duszy i wzbudził w niej lepsze zamiary w życiu i działaniu.
Jan odskoczył ode drzwi, jak lunatyk nagle przebudzony ze strasznego snu i odłożył broń na stronę. Potem zakrył twarz rękami, siadł przy ogniu i znalazł ulgę we łzach.
— Lubię świerszcza — mówił głos tajemniczy, powtarzając to, co Jan tak dobrze zapamiętał. — Lubię go za to, żem wiele razy go słyszała, a ta niewinna melodya nasuwała mi wiele myśli.
— Ona tak mówiła! — zawołał woźnica. — Istotnie! — Było to szczęśliwe mieszkanie, Janie i za to lubię świerszcza.
— Tak, ono było takiem, Bóg świadkiem, przyznał Jan. — Ona je zawsze szczęśliwem czyniła... aż do tego czasu.
— Ona ma tak wyborny, zgodny charakter; tak lubi życie domowe, tak jest wesoła, czynna i pogodna — wyszeptał głos.
— Nie napróżnom ją tak kochał, — odezwał się woźnica.
Głos poprawił go, mówiąc: „kocham“.
Woźnica znów powtórzył: „kochałem“. — Ale niepewnie.
Cichy szept nie był posłuszny i po swojemu mówił i za siebie i za Jana.
Elf podniósł rękę i zaczął w błagającej postawie:
— U twego własnego ogniska...
— U ogniska, które ona zniszczyła — przerwał Jan.
— I wstawia się za Dot? — zapytał Jan.
— Wszystko, co przemawia językiem twego ogniska i twego domu, musi wstawić się za nią! — odparł świerszcz — dlatego, że ta mowa jest sprawiedliwa.
I dopókąd woźnica siedział w swem krześle, pogrążony w myślach, objąwszy głowę rękami, duch tajemniczy stał poza nim, podsuwając mu swe myśli i okazując mu je, jak w zwierciadle lub na obrazie. Nie był to duch jedyny. Od okapu komina, od zegara, fajki, samowarka i kołyski, od ścian i podłogi, od sufitu schodów, od wózka na podwórzu, kredensu w izbie, od wszelkiego domowego sprzętu, od każdej rzeczy i każdego miejsca, którego Dot dotykała i z którem było związane wspomnienie o niej w umyśle nieszczęśliwego męża — oddzielały się powietrzne roje skrzydlatych elfów.
Nie w celu, aby stanąć za Janem na wzór świerszcza, lecz żeby działać i ruszać się. Żeby wszelką cześć oddać postaci Dot. Żeby woźnicę targać za poły i wskazywać mu miejsca, w których jawiło się to miłe widziadło. Żeby tłoczyć się na nie i pieścić je. Żeby sypać mu kwiaty pod nogi. Żeby wieńczyć jego jasną główkę swemi delikatnemi rękami. Żeby okazać swą miłość i czułość dla Dot. Żeby ją upewnić, że niema tu żadnej potwornej lub szkodliwej istoty, któraby do niej zbliżyć się chciała — nikogo prócz nich — igrających i przyjaznych elfów.
Myśli Jana nie rozłączały się z obrazem Dot. Był zawsze im obecny.
Oto siedzi z robotą przy ognisku i śpiewa sobie piosenkę. Taka wesoła, figlarna, staranna, maleńka Dot. Czarodziejskie istoty, jak na zmowę, wpatrzyły się naraz wszystkie w niego, jakby mówiły:
— Czy to tę niezrównaną żonę opłakujesz?
Za oknem dały się słyszeć głosy radości, zadźwięczały instrumenta muzyczne, rozlegały się głośna rozmowa i śmiech. Tłum rozbawionej młodzieży wtargnął do izby; była wśród nich Mey Filding i wiele ładnych dziewcząt. Dot, piękniejsza od nich wszystkich, nikomu nie ustępowała młodością. Goście ci przyszli zabrać ją ze sobą. Mieli tańczyć. Jeśli czyja maleńka nóżka stworzoną była do tańca, to bez zaprzeczenia była to nóżka Dot. Ale ona zaśmiała się, wstrząsnęła główką i wskazała na swoje zajęcie przy kominku i na stół już nakryty, z taką chytrą i zadzierzystą minką, że jeszcze śliczniejszą się wydała. Tak więc Dot wesoło ich wyprawiła, kłaniając się tancerzom, gdy koło niej przechodzili jednemu po drugim, ale z tak komiczną obojętnością, że jeśli byli wielbicielami Dot, powinniby zaraz się utopić. I napewno byli wielbicielami, bo niepodobna było oprzeć się jej czarowi. Dot jednak z natury nie była zimna. O, nie! bo gdy do drzwi zbliżył się jeden znajomy woźnica, z jakąż radością podbiegła ku niemu!
Znów elfy skierowały na niego swe oczy, jakby chciały powiedzieć: „Czy ta kobieta mogła cię oszukiwać!“ Jakiś cień padł na zwierciadło czy obraz; nazwijcie to, jak chcecie. Wielki cień nieznajomego, kiedy po raz pierwszy stanął pod ich dachem; zasłonił sobą i zamazał wszystkie inne przedmioty. Ale skrzętne elfy pracowały, jak pszczółki, żeby go odsunąć. I Dot znowu ukazała się, po dawnemu jasna i prześliczna. Kołysząc swoją dziecinę i usypiając ją cichą piosenką, przytuliła główkę do ramienia tej samej zamyślonej postaci, obok której stał czarodziejski świerszcz.
Noc — chcę powiedzieć, prawdziwa noc, a nie ta, którą wskazuje czarodziejski zegar — teraz rozjaśniła się; i w tem stadyum rozmyślań woźnicy wyjrzał księżyc i jasno oświecił niebo. Zapewne jakiś spokojny i łagodny promień wcisnął się w duszę Jana, który teraz trzeźwiej zaczął myśleć nad tem, co zaszło.
Chociaż cień nieznajomego padał od czasu do czasu na zwierciadło, wyraźny, wielki i całkowicie określony, lecz nie był już teraz tak ponurym, jak przedtem. Gdziekolwiek się pokazał, elfy wspólnie zaczynały pracować swemi małemi rączkami i nóżkami z nieprawdopodobną szybkością, aby go zetrzeć.
I gdziekolwiek dostrzegły Dot, ukazywały ją mężowi jasną i śliczną z głośnym zachwytem.
Ukazywały ją piękną i jasną, bo były to duchy domowego ogniska, które nie cierpią obłudy; ona je zabija; Dot tymczasem nigdy ich nie zasmucała; czynna, wesoła, uprzejma, była jasnością i rozkoszą w domku woźnicy.
Elfy tłoczyły się nadzwyczajnie, ukazując ją z dzieckiem, rozmawiającą w kółku mądrych, starych matron, gdy starała się okazać poważną. Stała, opierając się na ramieniu męża i dawała do zrozumienia — ona taki pączek w postaci malutkiej kobiety! — że wyrzekła się wszelkich w świecie wesołych zabaw i że zdołała już nabyć wiele doświadczenia w obowiązkach macierzyńskich. Ale w tejże chwili elfy ukazywały ją śmiejącą się z niezręczności męża, podnoszącą kołnierz jego koszuli, aby piękniej wyglądał i kręcącą się z nim po tejże samej izbie, aby go nauczyć tańca.
Elfy odwróciły się i znów wszystkie otwartemi oczami zaczęły patrzeć na Jana, gdy wskazały mu Dot z niewidomą dziewczynką, bo choć wszędzie odznaczała się wesołością i ożywieniem, to w domku Kaleba Plemmera te przymioty wyraźniej jeszcze występowały, przelewały się przez brzegi. Miłość, zaufanie i wdzięczność ślepej dziewczynki dla Dot, jej starania, aby uchylić się od wdzięczności Berty, jej niewinne małe podstępy, aby skorzystać z każdej chwili wizyty, aby coś pożytecznego dla domu uczynić i istotne gorliwe prace, choć młoda kobieta udawała, że odpoczywa; jej hojne podarki w rodzaju smacznego przyjęcia: cielęciny, pasztetu wieprzowego i butelek piwa, jej jaśniejąca twarzyczka, ukazująca się we drzwiach i znikająca po pożegnaniu; dziwny wyraz całej jej powierzchowności od ładnej nóżki, do głowy uwieńczonej przepysznymi warkoczami: — to wszystko Elfy ukazywały wyraźnie i wychwalały za te skromne zasługi Dot, która była duszą rodzinnego i towarzyskiego kółka, czemś nieodzownem dla dobra ogólnego. I znów patrzyły na Jana błagalnym wzrokiem, jakby mówiły — podczas gdy niektóre z nich kryły się w fałdach sukni Dot i pieściły ją: — Czyż ta kobieta mogła zawieść twoje zaufanie?
Nie raz, nie dwa i nie trzy w długiej nocy rozmyślań dobre istoty pokazywały ją Janowi na ulubionem jej miejscu z pochyloną głową, z zaciśniętemi u czoła rękami i falami rozsypanych włosów, jaką widział po raz ostatni. I widząc ją w takim smutku, nie zwracały się już ku Janowi i nie patrzyły na niego, lecz otoczyły Dot tłumnie i pocieszały i całowały ją, aby jej okazać swe współczucie i życzliwość, zupełnie zapominając o niepocieszonym mężu.
Tak przeszła noc. Księżyc zaszedł, gwiazdy pobladły; nastąpił chłodny poranek; słońce weszło. Woźnica siedział, jak wpierw, zamyślony przy kominku. Spędził tu całą noc, oparłszy głowę na ręku. Całą noc wierny świerszcz ćwierkał przy ognisku. Całą noc gospodarz przysłuchiwał się jego głosowi. Całą noc duchy domowego ogniska pracowały nad nim. Całą noc Dot ukazywała się w zwierciadle, miła i bez winy, prócz tych chwil, gdy na nie cień padał. Gdy dzień zupełny nastał, Jan wstał, umył się i przebrał. Nie był w stanie zająć się swojem zwykłem wesołem rzemiosłem — na to nie starczyło mu odwagi — ale z tem wielkiej nie było biedy, gdyż z powodu wesela Tekltona Jan Piribingl umówił się z drugim woźnicą, aby go zastąpił. Miał zamiar wesoło wybrać się z Dot do kościoła. Ale wszystkie te plany spełzły na niczem. Dziś była także rocznica ślubu małżonków Piribingl. Ach, czyż mógł Jan przewidzieć, że cały rok szczęścia zakończy się dla niego tak smutnie? Oczekiwał przyjazdu Tekltona rankiem i nie omylił się. Nie zdążył przejść koło ganku tam i napowrót, gdy zobaczył handlarza zabawek, trzęsącego się na drodze w swoim powoziku. Gdy ekwipaż podjechał bliżej, Jan zauważył, że Teklton był przybrany strojnie do ślubu, a koniowi upiększył głowę kwiatami i wstęgami. Koń był podobniejszy do narzeczonego niż pan jego, którego na pół zakryte oko bardziej niż przedtem odznaczało się nieprzyjemnym wyrazem. Ale woźnica nie zwracał na to wielkiej uwagi. Jego myśli co innego zajmowało.
— Janie Piribingl! — wymówił tonem współczucia gość. — Jakże się czujesz, przyjacielu, dzisiejszego rana?
— Źle noc spędziłem, panie Teklton — odpowiedział woźnica, potrząsając głową — bo byłem bardzo rozstrojony. Czy nie mógłbyś pan ofiarować mi pół godziny na rozmowę w cztery oczy?
— Po to też przyjechałem, — powiedział Teklton, wysiadając z powoziku, — nie zajmuj się mym koniem. Będzie stał spokojnie, przywiązany lejcami do tego słupa, jeśli mu dasz trochę siana.
Gdy woźnica przyniósł garstkę siana ze stajni i dał ją koniowi, wszedł z gościem do domu.
— Zdaje się ślub pana naznaczony nie wcześniej jak na południe? — zapytał.
— O, tak — odpowiedział Teklton. — Mam jeszcze wiele czasu. Wiele czasu.
Przy wejściu do izby zauważyli, że Tilly stuka do drzwi nieznajomego, którego izdebka znajdowała się ledwo o parę stąd kroków. Jedno z jej zaczerwienionych oczu (dlatego, że Tilly płakała całą noc, patrząc na swoją płaczącą panią) było przyciśnięte do dziurki w zamku; głośno zapukała pięścią i wydawała się przestraszoną.
— Ośmielam się powiedzieć, że nie mogę się dopukać, — wymówiła niańka, — oglądając się wkoło. — Mam nadzieję, że nie stało się tu nic złego i nikt nie umarł.
Tym pełnym miłości bliźniego słowom Tilly towarzyszyły nowe uderzenia do drzwi, które jednak pozostały bez odpowiedzi.
— Może ja poprobuję? — zaproponował Teklton. — To ciekawe!
Woźnica, który się odwrócił ode drzwi, dał mu znak, aby wszedł, jeśli chce. I tak Teklton zastąpił Tilly; i on też stukał i szarpał klamką bez żadnego rezultatu. Ale przyszło mu na myśl pchnąć drzwi i kiedy otworzyły się bez trudu, zajrzał do izby, wsunął głowę, potem próg przestąpił i natychmiast wybiegł stamtąd z pośpiechem.
— Janie Piribingl — szepnął gość na ucho gospodarzowi — mam nadzieję, że nic złego nie stało się tu tej nocy.
Woźnica szybko zwrócił się ku niemu.
— On się gdzieś ukrył i okno na rozścież otwarte, — rzekł Teklton. — Nie widzę żadnych śladów, okno prawie na jednym poziomie z ogrodem, ale lękam się, czy nie było tu jakiej... jakiej kłótni, hę?
Prawie zupełnie zamroczył swoje oko i wpił się niem w Jana, przyczem skrzywił twarz i zgiął swą postać, jakby chciał siłą wycisnąć prawdę z Jana Piribingla.
— Nie obawiaj się pan, rzekł tenże. — Nieznajomy wszedł do tej izby zeszłej nocy bez wszelkiej dla siebie krzywdy, bez wszelkiej obrazy z mej strony ani słowem ani czynem i nikt od tej chwili do niego nie zachodził. Znikł stąd z własnej dobrej woli. Ja z radością wyszedłbym za ten próg, aby do końca życia żebrać jałmużny, idąc od domu do domu, gdybym mógł zmienić to, co zaszło i sprawić, aby ten człowiek nigdy był do nas nie wchodził. Ale przyszedł i odszedł. I nic już mnie z nim nie wiąże.
— O, naturalnie. Według mnie odczepił się dość tanio, — powiedział Teklton, biorąc krzesło.
Ale zjadliwej ironii nie zauważył woźnica, który z kolei siadł i zasłonił twarz na chwilę, zanim się odezwał.
— Wczoraj wieczorem pokazałeś mi pan moją żonę, — zaczął wreszcie, — moją żonę, — moją żonę, którą kocham; skrycie...
— I czule — wtórował Teklton.
— Dopomagała do przebrania się temu człowiekowi i dała mu sposobność do widzenia się sam na sam. Pewien jestem, że niema dla mnie przykrzejszego widoku. Jestem pewien, że niema w świecie człowieka, któremu mniej chciałbym zawdzięczać to odkrycie, jak panu.
— Przyznaję, żem zawsze miał podejrzenie, zauważył Teklton, — i dlatego tak mnie tu nie lubili, wiem o tem.
— Ale ponieważ otworzyłeś mi pan oczy, — ciągnął woźnica, nie zwracając na jego słowa uwagi, — ponieważ widziałeś ją, moją żonę, którą kocham, — jego głos i wejrzenie stały się twardsze, kiedy powtarzał te słowa, wyraźnie z silnie powziętym zamiarem — ponieważ widziałeś ją w tak złem świetle, więc słusznem i sprawiedliwem będzie, abyś pan spojrzał na nią mojemi oczami, żebyś wglądnął w moją duszę i poznał, co ja o tem myślę, dla tego że moje postanowienie powzięte — kończył Jan, badawczo patrząc na gościa. — I nic nie jest w stanie teraz go zachwiać.
Teklton zamruczał kilka słów w tym sensie, że zawsze na kogoś winę złożyć trzeba; ale stanowczość Jana Piribingla zmusiła go do milczenia. W prostej, niewyszukanej mowie tego człowieka było coś tak szlachetnego i pełnego godności, że ujawniało duszę niezłomnego honoru.
— Jestem człowiek prosty i gruby — mówił dalej woźnica — i nie mam czem się chlubić. Nie odznaczam się mądrością, jak panu wiadomo i nie jestem już młody. Pokochałem moją maleńką Dot, bo rosła w mych oczach w domu swego ojca od najwcześniejszego dzieciństwa; bom wiedział, jak ona jest dzielna, bo w niej skupiło się całe moje życie w ciągu lat wielu. Jest wielu mężczyzn, z którymi porównać się nie mogę, ale ci nigdyby nie potrafili kochać mej małej Dot, jak ja ją kochałem.
Zatrzymał się i parę chwil po cichu uderzał nogą w podłogę, nim zaczął dalej.
— Często myślałem — znów rozpoczął Jan — że choć nie wart jestem Dot, mógłbym być dla niej kochającym mężem i kto wie, czy nie potrafiłbym lepiej jej ocenić niż inny; w ten sposób powoli oswoiłem się z tą myślą i zacząłem uważać za możliwe małżeństwo między nami. Tak też się stało. Pobraliśmy się.
— Aha — wymówił Teklton, znacząco potrząsając głową.
— Siebie samego oceniłem dobrze, poznałem swój charakter, wiedziałem, jak silnie kocham Dot i jak szczęśliwym z nią być mogę — mówił Jan dalej. — Ale nie dość myślałem o niej.
— Rozumie się — potwierdził Teklton. — Niestałość, lekkomyślność, chęć podobania się! Nie brałeś tego w rachubę. Wszystko to przeoczyłeś! Aha!
— Nie powinienbyś pan przerywać mi — z pewną surowością zauważył woźnica — zanim pan nie zrozumiesz słów moich, a dalekim jesteś od tego. Jeślibym wczoraj jednem uderzeniem położył człowieka, który ośmieliłby się powiedzieć o niej choć jedno złe słowo, to dziś podeptałbym go nogami, choćby był moim rodzonym bratem.
Handlarz zabawek popatrzył na niego ze zdziwieniem, tymczasem Jan mówił dalej łagodniejszym tonem.
— Pomyślałem o tem, żem oderwał Dot — w jej latach, przy jej piękności — od młodych przyjaciół i wielu zabaw, których była ozdobą, od wesołych zebrań, gdzie jaśniała jak najświetniejsza gwiazda, żeby ją zamknąć w swym ponurym domu i zmusić do zadowolenia się mojem nudnem towarzystwem? Czyż pomyślałem, jak mało odpowiadam jej żywej, dzielnej naturze, jak musi być nudny i nieznośny nierozgarnięty mężczyzna dla kobiety bystrego umysłu? Czyż pomyślałem, że moja ku niej miłość nie była zasługą i nie dawała mi żadnych szczególnych praw, bo każdy, kto znał moją Dot, musiał ją pokochać? Nie, o niczem tem nie pomyślałem, ale skorzystałem z jej nieopatrznego zaufania, skłonności do zamążpójścia i ożeniłem się z nią. Lepiej, gdybym był tego nie zrobił! Żałuję jej, nie siebie!
Handlarz zabawek patrzył na niego z wytężoną uwagą. Nawet napół przymrużone oko Tekltona teraz było otwarte.
— Niech ją Bóg błogosławi — ciągnął woźnica — za tę pogodną stałość, z jaką kryła to przedemną! I niech mi Bóg przebaczy, żem z powodu swej niedomyślności nie odgadł wpierw tego! Biedne dziecko! Biedaczka Dot! Jak mogłem nie domyśleć się, gdym widział, że jej oczy zachodzą łzami, gdy się mówiło o niedobranych małżeństwach w rodzaju naszego! Setki razy zauważyłem skrywane drżenie jej warg, a przecież ani razu nie przemknęło mi przez myśl podejrzenie aż do przeszłej nocy! Nieszczęśliwa! Jak mogłem przypuścić, że ona mnie pokocha? Jak mogłem uwierzyć, że jestem przez nią kochany!
— Ona bardzo popisywała się swoją miłością ku tobie — podchwycił Teklton. — Ona do tego stopnia udawała kochającą żonę, że mówiąc otwarcie, to mnie najpierw skłoniło do podejrzeń.
Tu nie zaniedbał wspomnieć o wyższości Mey Filding, gdyż młoda ta dziewica niewątpliwie nie udaje zakochanej w nim.
— Ona wszelkiemi siłami starała się mnie pokochać — powiedział na obronę żony biedaczysko Jan z większem wzruszeniem, niż przedtem. — Dopiero teraz zaczynam pojmować, jak zmuszała się Dot, aby być dla mnie staranną, oddaną żoną, która pojmuje swój małżeński obowiązek. Jak była dobra, jak wiele robiła; jakie ma dzielne serce i ile siły charakteru, o tem świadczy szczęście, którego doznałem pod tym dachem! Będzie to dla mnie pociechą i osłodą, gdy tu sam zostanę.
— Zostaniesz sam? — zapytał Teklton. — Aha, to znaczy, żeś postanowił działać?
— Postanowiłem — odrzekł Jan — obdarzyć ją największem dobrem, naprawiając swoją omyłkę, o ile to w mej mocy. Mogę uwolnić Dot od codziennego udręczenia, nierównego małżeństwa i nieznośnej ze sobą walki, aby ukryć swe uczucia. Pozwolę jej korzystać ze swobody, o ile tylko zależy to odemnie.
— Jakto! Myślisz ją jeszcze nagradzać? zawołał Teklton, trąc i wykręcając palcami swoje ogromne uszy. — Chyba źle cię zrozumiałem. Napewno nie mówiłeś tego.
Woźnica schwycił handlarza zabawek za kołnierz i potrząsł nim jak trzciną.
— Posłuchaj mnie pan — powiedział — i postaraj się zrozumieć. Posłuchaj. Ja, zdaje się, jasno mówię.
— Zupełnie jasno — potwierdził Teklton.
— Mówię, jak myślę!
— Tak właśnie, jak myślisz.
— Siedziałem przy tem ognisku przeszłej nocy — całą noc bez przerwy — zawołał woźnica. Na tem miejscu, gdzie moja żona siadała tak często obok mnie, zwracając ku mnie swą miłą twarzyczkę. Przypomniałem sobie całe jej życie dzień za dniem. Rozbierałem jej charakter, jej postępowanie. I klnę się na duszę, ona niewinna, jeśli jest nad nami Najwyższy Sędzia, który sądzi winnych i niewinnych.
Sprawiedliwy świerszcz przy kominku!
Sprawiedliwe duchy domowego ogniska!
— Gniew i zwątpienie opuściły mnie — ciągnął dalej Jan — a w mej duszy pozostał tylko smutek. W złej chwili powrócił jakiś dawny wielbiciel, odpowiedniejszy dla niej wiekiem i upodobaniami niż ja, któremu zapewne oddali ją wbrew jej woli. W złej chwili, zaskoczona i niezdolna obmyśleć swego postępowania, Dot stała się wspólniczką jego wiarołomstwa, gdy zgodziła się ukryć jego nikczemne oszustwo. Przeszłej nocy poszła, aby się z nim zobaczyć potajemnie, czegośmy byli świadkami. To zły czyn. Ale we wszystkiem innem ona niewinna, jeśli jest prawda na ziemi!
— Ha, jeśli jesteś takiego mniemania!... — zaczął Teklton.
— A więc, oswobodzę ją — przerwał mu woźnica. Odeślę ją z mojem błogosławieństwem za liczne, szczęśliwe chwile, któremi mnie darzyła i z przebaczeniem za boleść, jaką mi wyrządziła. Niech odjedzie i cieszy się pokojem duszy, którego jej życzę! Ona nigdy nie będzie mnie nienawidzieć. Polubi mnie więcej, gdy przestanę być dla niej obrożą i gdy łańcuch, którym ją przykułem, lżejszym się okaże. Dziś rocznica tego dnia, w którym przywiozłem ją z domu rodzicielskiego, bardzo mało troszcząc się o to, czy będzie szczęśliwa. I dziś także Dot wróci do swego starego gniazda. Nie będę jej więcej natrętnym. Rodzice mej żony przyjadą do nas dzisiaj — powzięliśmy zamiar spędzić ten dzień razem — i zabiorą ją ze sobą do domu. Zupełnie jej wierzę i mogę zaufać jej honorowi, gdziekolwiek mieszkać będzie. Porzuca mnie niczem nieskalana i nieskalane życie będzie prowadziła, tegom pewien. Jeśli umrę — a to może nastąpić, gdy Dot młodą jeszcze będzie, tak postarzałem się w kilku godzinach, — to ona się dowie, żem pamiętał o niej i kochał ją do grobu! Oto rezultat tego, coś mi pokazał. Teraz już wszystko się skończyło!
— O nie, Janie, nie skończyło się. Nie mów tego, że wszystko minęło. Nie wszystko jeszcze. Słyszałam twe szlachetne słowa. Nie mogłam wyjść niepostrzeżenie, udając żem nie słyszała słów, które wzbudzają we mnie taką głęboką wdzięczność. Nie mów, że wszystko skończone, dopokąd zegar raz jeszcze nie uderzy!
Dot weszła do izby zaraz po Tekltonie i pozostała tam. Nie patrzyła na gościa, ale nie spuszczała oczu z męża.
Jednakże nie zbliżyła się do niego, pozostawiając jak można największą przestrzeń między nim i sobą. Ale choć mówiła z gorącem uczuciem, nie przysunęła się do Jana ani na krok. Jak to się różniło od dawnych jej zwyczajów!
— Żadna ręka nie zdoła utworzyć zegarowego mechanizmu, któryby dla mnie znów wydzwaniał godziny minionego szczęścia, powiedział woźnica ze smutnym uśmiechem. — Ale niech będzie, jak chcesz, kochana. Zegar wkrótce wybije. Słowa nasze niewielkie mają znaczenie. Postaram się zadowolić cię w rzeczach ważniejszych.
— Mnie zaś pora wyruszyć stąd — zamruczał Teklton. Czas nie czeka. A gdy zegar godzinę wybije, muszę być w drodze do kościoła. Bywaj zdrów, Janie Piribingl. Bardzo mi żal, że nie będę miał szczęścia widzieć was u siebie. Bardzom zmartwiony tą stratą, a zarazem tem, co ją spowodowało.
— Mówiłem przecież jasno? — dopytywał się woźnica, odprowadzając go do drzwi.
— O, zupełnie!
— I pan zapamięta to, com mówił?
— Pozwól mi zaznaczyć, — odpowiedział Teklton, przezornie naprzód sadowiąc się w powoziku, — że to, coś powiedział, było do tego stopnia niespodziewanem, iż trudno byłoby mi zapomnieć.
— Tem lepiej dla nas obydwóch, — odpowiedział Jan. — Bądź pan zdrów. Życzę ci szczęścia.
— Chciałbym i ja życzyć ci tego samego — rzekł Teklton. — Ale gdy nie mogę tego zrobić, więc poprzestanę na podziękowaniu. Mówiąc między nami, (zdaje się, żem o tem już wspominał?) nie sądzę, że w mem małżeństwie mniej będę szczęśliwy z powodu, że Mey nie zwracała na mnie zbyt wielkiej uwagi i że nie wystawiała na pokaz swoich serdecznych uczuć. Strzeż się.
Woźnica stał i patrzył w ślad za nim, póki handlarz z oddali nie wydał się mniejszym, niż zblizka przybranie jego konia z kwiatów i wstążek; potem z głębokiem westchnieniem chodził tam i napowrót pod drzewami około domu, jak człowiek przybity zmartwieniem. Nie chciało mu się wracać do domu przed uderzeniem zegara.
Pozostawszy sama, biedna Dot gorzko zapłakała, ale często starała się powstrzymywać łkania, ocierała oczy i mówiła, jak dobrym jest jej mąż, jaki to szlachetny człowiek. A nawet raz czy dwa młoda kobieta zaśmiała się takim serdecznym, tryumfalnym, a niewłaściwym śmiechem (bo równocześnie nie przestawała płakać), że doprowadziła Tilly do istotnego przerażenia.
— O przestań pani, przez litość — mówiła niańka — przecież od tego, Boże uchowaj, dzieciątko twoje umrzeć może, jeśli pani nie przestanie tak się zabijać.
— A ty go czasem przyniesiesz ojcu, Tilly, gdy mnie tu mieszkać nie będzie wolno i gdy odjadę do mego dawnego domu? — pytała ją pani, ocierając z łez oczy.
— O, niech pani nie mówi, proszę — jęczała Tilly, podrzucając w tył głowę i wybuchając głośnym płaczem — o, niech pani przestanie, śmiem prosić! Oj, co się stało ze wszystkimi, że wszyscy się rozeszli, rozjechali, rozbiegli, tyle innym złego wyrządziwszy! O—o, o—o!
Czuła Tilly jeszcze głośniej po tych słowach krzyczeć zaczęła. Jej spazmatyczny płacz był tem straszniejszy, że od dawna wstrzymywała łkania. Dzikie wrzaski niańki niewątpliwie rozbudziłyby i przeraziły dziecinę, może wywołałyby konwulsye, gdyby na szczęście nie zobaczyła przez okno Kaleba Plemmera, który prowadził swoją niewidomą córkę. Na ten widok rozbudziło się w niej uczucie przyzwoitości; po kilku minutach stała już, milcząc, z otwartemi ustami, a potem rzucając się do kołyski, w której spał mały, zaczęła kręcić się jak w tańcu św. Wita, podrzucała rękami i nogami, wciskała twarz i głowę w pościółkę, widocznie znajdowała wielką ulgę w tych niezwykłych ruchach.
— Maryo — pytała Berta, wchodząc do izby — tyś nie na weselu?
— Mówiłem, że tam nie będzie was — rzekł Kaleb. — Słyszałem gadanie o tem wczoraj wieczorem. Ale upewniam panią — wyszeptał mały człowieczek delikatnie biorąc gosposię za ręce — nie dałem wiary temu, co mówią niektórzy ludzie. Nie wierzę im. Przyznaję, niczem jestem, lecz wpierw dałbym się rozerwać w kawałki, niżbym uwierzył jednemu złemu słowu na niekorzyść waszą.
Pochwycił ją obiema rękami i przytulił do siebie, jak tuli dziecko lalkę.
— Berta nie mogłaby dziś pozostać w domu — mówił Kaleb. — Bała się usłyszeć dźwięku dzwonów, bała się, że nie zniesie tak blizkiej obecności nowożeńców w dniu wesela. Dlatego wcześniej wyszliśmy z domu i tu zaszli. Ciągle myślałem o tem, com zrobił — odezwał się znów ojciec po krótkiem milczeniu; — obwiniałem siebie dotąd, aż przestałem rozumieć, co mi teraz zrobić należy i gdzie uciec na widok nieszczęścia mej córki. I oto doszedłem do przekonania, że najlepiej będzie, jeśli powiem prawdę tu wobec was. Nie odmówisz być przy tem, prawda? — pytał, drżąc całem ciałem — nie wiem, jak oddziała na biedaczkę moje wyznanie; nie wiem, co o mnie pomyśli; nie wiem, czy potem będzie jeszcze kochała swego nieszczęśliwego ojca? Ale lepiej dla niej, gdy oszukaństwo się odkryje, a ja muszę pogodzić się z koniecznem następstwem mego nierozsądku i ponieść słuszną karę.
— Maryo — rzekła Berta — gdzie twoja ręka? Ach, otóż jest! — zawołała ślepa, przyciskając rękę Dot do ust z uśmiechem, a potem przyciskając ją swoją ręką. Słyszałam, jak goście nasi szeptali ze sobą wczoraj wieczorem, jak przypisywali tobie jakiś czyn nieuczciwy. Oni się mylili.
Żona woźnicy milczała. Kaleb odpowiedział za nią.
— Oni się mylili — przytwierdził.
— Wiem o tem — z dumą podchwyciła Berta. — To im też powiedziałam. Nie chciałam słuchać o niej ani jednego złego słowa. Dot nie zasługuje na posądzenie! — ścisnęła rękę Dot i przytuliła jej twarzyczkę do swojej. Nie jestem na tyle ślepa, abym to zrobić mogła.
Kaleb stanął po drugiej stronie córki, gdy Dot trzymała jej rękę.
— Znam was wszystkich lepiej, niż sądzicie — powiedziała Berta. — Ale nikogo nie znam tak dobrze, jak miłą moją Dot. Nawet ciebie, ojcze. Około mnie niema nic ani w połowie tak rzeczywistego, tak istotnego, jak ona. Gdybym w tej chwili mogła przejrzeć, a nikt mi nie wskazał, gdzie ona, poznałabym ją w tłumie. Moja siostrzyczko!
— Berto, Berto — zaczął Kaleb — mam coś na sercu i muszę z tobą otwarcie pomówić, pokąd tu sami jesteśmy, bez obcych świadków. Posłuchaj mnie i nie gniewaj się. Muszę ci zrobić wyznanie, moja najmilsza.
— Wyznanie, ojcze?
— Odstąpiłem od prawdy i zbłądziłem, dziecko moje — wymówił Kaleb z bolesnym wyrazem na swej roztargnionej twarzy. — Odstąpiłem od prawdy, sądząc, że ci tem pożytek przyniosę i postąpiłem z tobą okrutnie.
Niewidoma zwróciła ku niemu skamieniałą od zdziwienia twarzyczkę i powtórzyła:
— Okrutnie?
— On się zbyt surowo oskarża, Berto — wtrąciła Dot. — Zaraz sama o tem się przekonasz. Ty pierwsza go usprawiedliwisz.
— On dla mnie okrutny! — zawołała Berta z niedowierzającym uśmiechem.
— Bezwiednie, moje dziecko — rzekł Kaleb. — Ale rzeczywiście byłem okrutnym, choć nie przypuszczałem tego do wczorajszego dnia. Moja droga, ślepa córeczko, wysłuchaj mnie i przebacz! Świat, w którym żyjesz, moja duszko, nie taki, jakim go tobie przedstawiałem. Oczy, którym wierzyłaś, oszukiwały cię.
Jej zdziwione oblicze po dawnemu było zwrócone w stronę ojca, ale cofnęła się w tył i przytuliła silniej do swej przyjaciółki.
— Droga twego życia była ciężka, biedaczko moja i chciałem ją dla ciebie wygładzić. Przerabiałem przedmioty, zmieniałem charaktery ludzi, wymyślałem to, co nigdy nie istniało, żeby cię zrobić szczęśliwą. Kryłem się przed tobą, oszukiwałem cię, niech mi Bóg przebaczy. Byłaś otoczona rzeczami wymyślonemi.
— Jednakże ludzie nie byli wymyślonymi — przerwała spiesznie — bledniejąc i jak pierwej usuwając się od ojca. — Tyś nie mógł ich zmienić.
— Zrobiłem to, Berto — odrzekł Kaleb żałosnym głosem. — Jest jedna osoba, którą znasz, moja gołąbko....
— Ach, ojcze, czemu mówisz, że ją znam? — podchwyciła ślepa, a głos jej dźwięczał gorzką wymówką. — Co i kogo ja znam? Ja, nie mająca przewodnika! Ja, tak nieszczęśliwa, ślepa!
W serdecznym bólu wyciągnęła ręce, jakby dotknięciem chcąc odszukać drogę, potem zakryła niemi twarz z wyrazem rozpaczy i urazy.
— Człowiek, który się dziś żeni — rzekł Kaleb — jest okrutny, nędzny i bez serca. Surowy pan dla ciebie i dla mnie przez ciąg lat całych. Wstrętny z powierzchowności i z natury. Zawsze zimny i niedostępny litości. Zupełnie niepodobny do portretu, jaki ci narysowałem, moje dziecko, niepodobny w niczem.
— O, czemuż — zawołała niewidoma, widocznie cierpiąc nie do zniesienia — czemuż zwodziłeś mnie! Czemuś zapełnił me serce, a potem wdarł się weń jak śmierć i wyrwał z niego przedmiot mej miłości. O, Boże, jakżem ślepa! Jak bezbronna i samotna!
Zbolały ojciec pochylił głowę w milczeniu, pogrążony w żalu i rozpaczy.
Jak tylko Berta dała folgę swemu gorzkiemu żalowi, świerszcz przy ognisku zaczął ćwierkać dla niej wyłącznie. Nie wesoło, lecz cicho i smutnie. Jego tęskna piosenka pobudziła ją do płaczu. Gdy zaś duch, który całą noc towarzyszył woźnicy, stanął tuż za nią, wskazując na Kaleba, łzy biednej dziewczyny trysnęły strumieniami.
Wkrótce głosik świerszcza stał się wyraźniejszy, a ślepota nie przeszkodziła Bercie odczuć blizkości ducha, krążącego w koło jej ojca.
— Maryo — rzekła — opowiedz mi, jaki nasz dom? Jaki on jest istotnie?
— Jestto bardzo ubogie mieszkanie, Berto, bardzo ubogie i smutne. Na przyszłą zimę ledwie was ochroni od deszczu i wiatru. Źle też zaopatrzone od niepogody, Berto — mówiła Dot cichym, wyraźnym głosem, — jak twój biedny ojciec w swym płaszczu z rogoży.
Niewidoma z silnem wzruszeniem wstała i odprowadziła na stronę żonę woźnicy.
— A te podarki, tak mi drogie, tak prawie zawsze zgodne z memi pragnieniami, któremi tak bardzo się cieszyłam — wymówiła drżąc — skąd pochodziły? Czy to nie tyś mi je przysyłała?
— Nie.
— Któż więc?
Dot zauważyła, że Berta już odgadła, więc milczała. Ślepa dziewczynka znów zakryła twarz rękami, ale już teraz z całkiem innym wyrazem.
— Droga Maryo, jeszcze chwileczkę. Zgadzasz się? Odejdźmy dalej. Mów do mnie pocichu. Tyś prawa, wiem. Ty mnie nie zwiedziesz, nieprawdaż?
— Nie, Berto, nie zwiodę.
— Niewątpliwie, pewna tego jestem. Ty zbyt litujesz się nademną, aby to uczynić. Maryo, spojrzyj w tę stronę pokoju, w której byłyśmy przed chwilą — tam, gdzie siedzi mój ojciec — mój ojciec, który ma dla mnie tyle miłości i współczucia — i powiedz mi, co widzisz?
— Widzę — odrzekła Dot, która doskonale zrozumiała niewidomą — starca, siedzącego na krześle, smutnie pochylonego i opartego na ręce. Czy znajdzie pociechę u swej córki, Berto?
— Tak, tak. Ona go pocieszy. Mów dalej.
— Jestto starzec, wyczerpany pracą i troską. Zgarbiony, zamyślony, siwy człowiek. Rozstrojony, zgnębiony opuścił ręce. Lecz przedtem, Berto, widziałam go wiele razy w ciężkiej walce z życiem dla jednego, wielkiego i świętego celu i szanuję jego siwą głowę.
Ślepa dziewczynka wyrwała się z jej rąk i rzucając się na kolana przed ojcem, przycisnęła jego głowę do swej piersi.
— Przejrzałam, przejrzałam! — wykrzyknęła. — Byłam ślepą, teraz mi się oczy otworzyły. Ja go nigdy nie znałam. Mogło się zdarzyć, żebym umarła, nie znając w prawdziwem świetle ojca, który mi tyle miłości okazywał!
Wzruszenie Kaleba nie da się opisać żadnemi słowy.
— Niema na świecie nikogo, choćby najpiękniejszego — wołała dziewczyna, tuląc go w swych objęciach — kogobym kochała tak serdecznie i tak czciła, jak ciebie! Im większa siwizna na twej głowie, im starsza twarz twoja, tem droższy mi jesteś, ojcze! Niechże już nikt nie mówi, żem oślepła na nowo! Żadna twoja zmarszczka, żaden włos twej głowy nie będzie pominięty w mojej modlitwie do Najwyższego.
Kaleb z trudem wymówił:
— Moja Berta.
— W swej ślepocie wierzyłam mu — mówiła dziewczynka, pieszcząc ojca ze łzami gorącego uczucia — wierzyłam, że jest inny zupełnie. I mieszkając z nim razem, nie zauważyłam, jak o mnie się troszczy. Nawet we śnie nic podobnego mi się nie śniło.
— Zdrowy, rumiany ojciec w niebieskim płaszczu przepadł, Berto! — rzekł biedny Kaleb.
— Nic nie przepadło — odparła córka. — Nie, drogi ojcze, wszystko pozostało tu — w tobie. Ojciec, któregom tak serdecznie kochała; ojciec, któregom nigdy dość nie kochała i nie znała; dobroczyńca, któregom najpierw ukochała i czcią otoczyła, dlatego, że mi okazywał współczucie; — wszyscy ci ludzie jednoczą się w tobie. Nic dla mnie nie zginęło. Istota wszystkiego, co mi drogiem było, jest tu — tu z wynędzniałą twarzą i siwą głową! Ach, już więcej ślepą nie jestem! W tym czasie cała uwaga Dot zwrócona była na ojca i córkę; jednakże teraz, spojrzawszy na maleńkiego kosiarza na maurytańskiej łączce, zobaczyła, że pozostało ledwo kilka minut do uderzenia godziny i natychmiast wpadła w stan nerwowy i podrażniony.
— Ojcze — wymówiła Berta niezdecydowanym głosem — Marya.
— Tak, moja droga — odrzekł Kaleb — ona jest tu.
— W niej nic się nie zmieniło? Nie zwodziłeś mnie z jej powodu?
— Boję się, moja droga, że mógłbym ją przedstawić tylko gorzej, gdybym pomyślał zmienić w niej cośkolwiek. Dla niej wszystkie upiększenia zbyteczne.
Choć ślepa dziewczynka z góry pewną była potwierdzającej odpowiedzi ojca, jednak przy tych słowach, zaczęła ściskać Dot z dumą i zachwytem. Był to przejmujący widok.
— Z tem wszystkiem — rzekła pani Piribingl — mogą zajść wielkie zmiany, Berto, których się nie spodziewasz. Zmiany ku lepszemu, chcę powiedzieć, zmiany, które ogromnie uradują niektórych z nas. Nie trwóż się, jeśliby stało się coś podobnego, pamiętaj. Sza, zdaje się, koła turkoczą na drodze? Masz dobry słuch, Berto. Czy jedzie kto?
— Tak i to bardzo szybko.
— Ja... ja... ja wiem, że masz słuch bardzo dobry — powtórzyła Dot, przyciskając rękę do serca i sypiąc słowami, aby tem zakryć swoje pomięszanie — częstom to zauważyła; przecież niedawniej, jak wczoraj poznałaś te obce kroki. Ale dlaczegoś powiedziała, jak doskonale pamiętam: „czyje to kroki?“ Ale dlaczego zwróciłaś na nie większą uwagę, niż na jakiekolwiek inne kroki, tego nie wiem. Tymczasem w świecie zaszły różne zmiany, jak to przed chwilą mówiłam i dobrze zrobimy, jeśli przygotujemy się na niespodzianki.
Kaleb nie pojmował, co to znaczy, że pani domu zwraca się zarówno do niego jak i do jego córki. Ze zdziwieniem spostrzegł, że w swem wzburzeniu i zdenerwowaniu Dot ledwo tchu dostać może i trzyma się za poręcz krzesła, aby nie upaść.
— Tak, to istotnie turkoczą koła — mówiła Dot przerywanym głosem. Ich turkot coraz bliższy!... bliższy!... Przy samym domu! A teraz, słyszycie? Wózek zatrzymał się przy furtce ogrodu!... A oto i kroki na ganku — te same kroki, Berto, nieprawdaż?... A oto!...
Głośno wykrzyknęła z niepohamowaną radością, poczem podbiegłszy do Kaleba, zasłoniwszy mu rękami oczy w chwili, gdy młody człowiek wbiegł do izby i podrzucając swą czapkę w górę, rzucił się ku nim.
— Wszystko skończone? — zawołała Dot.
— Tak!
— I szczęśliwie?
— Tak!
— Czy przypominasz sobie ten głos, drogi Kalebie? Czyś słyszał kiedy inny, do niego podobny? — pytała pani Piribingl.
— Jeśliby mój chłopiec żył jeszcze w bogatej południowej Ameryce... — wymówił Kaleb, drżąc całem ciałem.
— On żywy! — krzyknęła Dot, odejmując ręce od jego oczu i klaszcząc w ręce — spojrzyj na niego! Oto jest przed tobą zdrów i cały! Twój rodzony, miły syn! Twój rodzony, miły, żywy i kochający brat, Berto!
Cześć i chwała małej istotce za jej zachwyt! Cześć i sława jej łzom i śmiechowi w chwili, gdy ojciec, syn i córka ściskali się wzajemnie. Cześć i chwała tej serdeczności, z jaką Dot przyjęła ogorzałego marynarza i nie odwróciła się, gdy zapragnął ucałować jej purpurowe usteczka i pozwoliła mu uścisnąć się.
Cześć i sława wreszcie kukułce, która wyskoczyła ze zwodzonych drzwiczek maurytańskiego pałacyku i przekukała dwanaście przed zgromadzonem towarzystwem, jakby szalona z radości.
Wchodzący woźnica cofnął się. I nic dziwnego; na żaden sposób nie spodziewał się znaleźć u siebie takiego licznego zgromadzenia.
— Patrz, Janie! — zawołał Kaleb, nie posiadając się z radości — patrz tu! Mój rodzony chłopiec z bogatej południowej Ameryki! Mój syn rodzony! Ten sam, któregoś swoim kosztem w daleką drogę zaopatrzył! Ten sam, dla którego byłeś zawsze takim serdecznym przyjacielem.
Gospodarz zrobił krok naprzód, żeby go schwycić za rękę, ale zatrzymał się, niezdecydowany, gdy zauważył w jego rysach jakieś podobieństwo z głuchym człowiekiem z furgonu.
— Edwardzie! — wymówił — to byłeś ty?
— Opowiedz mu — przerwała Dot. — Opowiedz mu wszystko, nie oszczędzaj mnie, bo ja za żadne skarby nie będę się przed nim tłomaczyła.
— Tak, to byłem ja.
— I ty pozwoliłeś sobie wkraść się w przebraniu do domu swego przyjaciela? — zawołał woźnica. — Znałem ja kiedyś uczciwego chłopca — ile to lat temu, Kalebie, gdyśmy posłyszeli o jego śmierci i myśleli, że wieść ta jest prawdziwą? ten nigdy nie dopuściłby się takiej nikczemności.
— Miałem kiedyś szlachetnego przyjaciela, który raczej ojcem był dla mnie — rzekł Edward; tenby nigdy nie potępił ani mnie, ani nikogo innego, nie wysłuchawszy poprzednio. Tym przyjacielem byłeś ty. Jestem pewien, że mnie wysłuchasz.
— Dobrze, to słuszne. Zgadzam się słuchać cię — rzekł woźnica, rzucając zakłopotany wzrok na żonę, która po dawnemu trzymała się od niego z dala.
— Muszę przyznać się, że gdym stąd wyjeżdżał — rzekł Edward — byłem zakochany i odpłacali mi wzajemnością. Była to bardzo młodziutka dziewczynka, która, być może, nie znała dobrze własnego serca, jak to możesz mi zarzucić. Ale ja znałem swoje i kochałem ją namiętnie.
— Ty! — zawołał woźnica, ty!
— Tak, ja — powtórzył marynarz. — I ona była mi wzajemną. — Zawsze wierzyłem jej wzajemności, a teraz pewien tego jestem.
— Boże! dodaj mi siły! — wyszeptał Jan. — To gorsze od wszystkiego.
— Wierny swemu słowu — ciągnął dalej Edward — wracałem do niej, pełen nadziei, przeszedłszy wiele doświadczeń i niebezpieczeństw; wracałem, aby przypomnieć narzeczonej dawną umowę, i nagle o dwadzieścia mil od domu rodzinnego, dowiedziałem się, że zapomniała o mnie i wybrała innego — bogatszego. Nie miałem zamiaru robić jej wyrzutów, chciałem tylko ją zobaczyć i upewnić się na miejscu, że to wszystko prawda. Miałem nadzieję, że moją narzeczoną zmusili do nienawistnego małżeństwa wbrew jej woli i chęci. Byłoby to słabą pociechą, lecz w każdym razie mniej trochębym cierpiał, tak pomyślałem i z tą myślą przyjechałem tutaj. Musiałem poznać prawdę, istotną prawdę; zobaczyć wszystko własnemi oczami, wyrobić sobie o wszystkiem sąd własny, nie zaćmiony z jednej, a swym niespodzianym powrotem nie działający siłą na jej uczucia — z drugiej strony. W tym celu przebrałem się i niepoznany, jak ci wiadomo, czekałem na ciebie na drodze, pamiętasz, gdzie. Mój widok nie nasunął ci najmniejszego podejrzenia; nie poznała mnie i ona — dodał marynarz, wskazując na Dot — póki nie zwierzyłem się jej po cichu przy kominku; a wtedy ta poczciwa dusza omało nie zdradziła mnie z przestrachu.
— Ale gdy się dowiedziała, że Edward żywy i wrócił do domu — łkając, przerwała Dot, mówiąc teraz już sama — czego oddawna pragnęła, kiedy dowiedziała się o jego zamiarach, to poradziła mu na wszelki sposób zachować tajemnicę, gdyż jego stary przyjaciel Jan Piribingl był za bardzo prostoduszny z natury i za bardzo do udawania niezdolny, będąc w ogóle bardzo niezręcznym chłopcem — wyjaśniła Dot, śmiejąc się i płacząc — aby mógł się nie wygadać. Kiedy ona — to jest ja, Janie — mówiła dalej wśród łkania młoda kobieta — opowiedziała mu wszystko: jak jego narzeczona uwierzyła, że umarł i jak ustąpiła wreszcie życzeniom swej matki, zgadzając się zawrzeć małżeństwo, które miła, niemądra staruszka nazywała korzystnem i kiedy ona, to jest znowu ja, Janie — uwiadomiła Edwarda, że oni jeszcze się nie pobrali (choć ślub blizki) i że z jej strony nie będzie żadną ofiarą zrzec się narzeczonego, bo go nie kocha i gdy, słysząc to, o mało nie oszalał z radości, to ona — znowu ja — zgodziła się być pośredniczką między nimi, jaką często bywała w dawniejszym czasie i obiecała im, Janie, poznać prawdziwe uczucia narzeczonej. Z góry była pewną powodzenia. I nie myliła się, Janie! Odnaleźli się — Janie i pobrali przed godziną! A oto i nowo zaślubiona! A Graff i Teklton niech sobie umiera starym kawalerem. A ja szczęśliwa mała kobietka; Mey, niech cię Bóg błogosławi.
Dot była zachwycającą małą kobietką, szczególniej teraz w zapale zwycięstwa. Trudno wyobrazić sobie, jakiemi pochwałami i wyrazami uznania obsypała siebie i pannę młodą.
W duszy poczciwego woźnicy wrzała taka burza uczuć, że prawie stał skamieniały, lecz potem rzucił się ku żonie. Ta jednakże zatrzymała go ruchem ręki, po dawnemu usuwając się na bok.
— Nie, Janie, nie! Wysłuchaj wszystkiego! Nie kochaj mnie, dopóki nie usłyszysz wszystkich słów, jakie mam ci powiedzieć. Z mej strony złem było kryć tajemnicę przed tobą, Janie. Bardzo mi żal. Nie widziałam w tem nic złego aż do wczorajszego wieczoru, kiedy siadłam koło ciebie na ławeczce. Gdy wyczytałam z twej twarzy, żeś mnie widział w galeryi z Edwardem i zrozumiałam twe myśli, wtedy dopiero zrozumiałam swą winę. A jednakże drogi Janie, jakeś mógł, jak mogłeś myśleć o mnie tak źle!
Jakiem łkaniem rozpłakała się znowu mała kobietka! Jan Piribingl chciał ją pochwycić w ramiona, ale nie, nie pozwoliła na to.
— Nie, proszę cię, Janie! Poczekaj jeszcze chwilę. Martwiłam się z powodu projektowanego małżeństwa, mój drogi, bom pamiętała o dawnej miłości Mey i Edwarda, gdy byli jeszcze oboje bardzo młodzi i wiedziałam, że serce Mey bardzo dalekiem jest od Tekltona. Wierzysz temu teraz, nieprawdaż, Janie?
Jan chciał biedz do żony, ale go znowu zatrzymała.
— Nie, stój tam, bądź łaskaw, Janie! Jeśli czasem żartuję, co się zdarza, Janie i nazywam cię tuczonym, miłym, starym gąsiorem, lub jeśli ci daję inne przezwiska w tym rodzaju, to dla tego, że mi jesteś drogi, bardzo drogi; mnie podoba się cały twój sposób obejścia i nie chciałabym, żebyś się zmienił w czemkolwiek, choćby na odrobinę, choćby dlatego, aby jutro stać się królem.
— Hura! — nieobyczajnie głośno krzyknął Kaleb. — I ja jestem tego zdania.
— A jeśli naprzykład, wspominam o poważnym wieku, Janie i na żarty zaczynam upewniać, żeśmy oboje starzy, że nie dla nas miłość, tylko żyjemy sobie w ciszy, jak przyjaciele, to przecież plotę i żartuję. Przecież i z dzieckiem lubię grać komedyę, udawać, że ito niby robię naprawdę.
Dot zobaczyła, że mąż przysunął się ku niej i znów go zatrzymała, lecz na ten raz zaledwo zdążyła usunąć się z jego objęć.
— Nie, poczekaj jeszcze chwilkę jedną lub dwie, proszę cię, Janie! To, co najbardziej pragnę ci powiedzieć, zostawiłam na koniec. Mój drogi, dobry, wspaniałomyślny Janie, gdyśmy oboje rozmawiali niedawno o świerszczu, miałam już chęć powiedzieć ci, żem dawniej nie kochała cię tak bardzo, jak teraz; że gdym po raz pierwszy przyjechała do tego domu, bardzo się bałam, że nie pokochałam cię tak silnie, jak pragnęłam i jak się spodziewałam — przecież byłam taka młoda, Janie! Ale, mój drogi, z każdym dniem i z każdą godziną kochałam cię coraz bardziej i bardziej. A gdybym mogła silniej cię jeszcze pokochać, to twoje szlachetne słowa, które dziś rano słyszałam, wzmocniłyby jeszcze moją miłość. Ale nie mogę. Całe przywiązanie, do którego jestem zdolna, (to nie jest mało, Janie!) oddałam tobie już dawno, dawno, boś na nie zasłużył. A teraz nie mam już nic do dania. Teraz, mój drogi mężulku, weź mnie napowrót do swego serca. To moje ulubione schronienie, Janie i nigdy nie myśl odsyłać mnie do innego domu.
Nigdy nie zdołacie doznać takiego zachwytu na widok dzielnej, małej kobiety w objęciach drugiej osoby, jakiegobyście doznali, widząc Dot, przytulającą się do piersi woźnicy. To był obraz pełnego, nieudanego małżeńskiego szczęścia, wzruszający swą szczerością. Możecie być przekonani, że woźnica był całkiem oczarowany, a uszczęśliwiona Dot nie ustępowała mu w radości. Ich szczęśliwy nastrój udzielił się wszystkim obecnym, licząc w to i Tilly, która spłakała się z radości, a chcąc uczynić młodego Piribingla uczestnikiem ogólnej radości, zaczęła podnosić go do każdej osoby po kolei, jakby okrężny puhar.
I oto znów zaturkotały koła na drodze, a ktoś zawołał, że Greff i Teklton wraca nazad. Szybko wpadł do izby ten szanowny jegomość, widocznie rozgorączkowany i zdenerwowany.
— Co za licho, Janie Piribingl! — zawołał, — Posłuchaj! Zaszło tu jakieś nieporozumienie. Umówiłem się z panią Teklton, że spotkamy się w kościele, a przecież gotów jestem przysiądz, żem ją widział na drodze, jadącą tutaj! A otóż i ona! Przepraszam pana; nie mam przyjemności znać pana, ale bądź łaskaw, ustąp mi tę młodą damę. Dziś rano ma spełnić bardzo ważne zobowiązanie.
— Przebacz pan, nie mogę jej panu ustąpić — odrzekł Edward. — Ani myślę.
— Co to znaczy? Ach ty, włóczęgo! — zakrzyczał Teklton.
— To znaczy, że przebaczam panu rozdrażnienie — z uśmiechem odpowiedział marynarz — i pozostanę głuchym na grubijaństwa tak samo dziś rano, jak głuchym byłem na wszystkie mowy wczoraj wieczorem.
Jaki wzrok rzucił na niego Teklton i jak on zadrżał z przerażenia!
— Bardzo mi żal, panie — rzekł marynarz, podnosząc lewą rękę Mey, zdobną w ślubną obrączkę — że ta młoda dama nie może towarzyszyć panu do kościoła, ale była tam już dziś rano, niechże więc pan ma ją za wytłomaczoną.
Teklton uważnie popatrzył na palec byłej narzeczonej i wyjął z kieszeni kamizelki srebrzysty papier, w którym widocznie owinięta była obrączka.
— Panno Tilly — rzekł do niańki. — Czy będziesz łaskawa, rzucić to w ogień? Uprzejmie dziękuję.
— Dawniejsze słowo, bardzo dawno dane słowo, przeszkodziło mej żonie dotrzymać umowy zawartej z panem, mogę zapewnić pana — rzekł Edward.
— Pan Teklton musi oddać mi sprawiedliwość. Nie kryłam tego przed nim i wiele razy powtarzałam, że nie zapomnę przeszłości — czerwieniąc się, wymówiła Mey.
— No, naturalnie! — przerwał Teklton. — O, naturalnie! To całkiem słusznie. To zupełnie poprawnie. Pani Edwardowa Plemmer, mam honor zapytać?
— Tak, to jej nazwisko — odpowiedział nowozaślubiony.
— Ach, nie poznałbym pana — rzekł fabrykant zabawek, uważnie wpatrując się w twarz współzawodnika i składając mu nizki ukłon. — Mam zaszczyt złożyć panu moje życzenia.
— Dziękuję panu.
— Pani Piribingl, — rzekł Teklton, niespodzianie zwracając się w stronę, gdzie stała Dot z mężem; bardzo mi żal. Choć pani nie lubiła mnie, przysięgam, bardzo mi żal. Lepszą jesteś pani, niż myślałem. Janie Piribingl, bardzo żałuję. Ty rozumiesz mnie; to wystarcza. Wszystko w porządku, panie i panowie tu zebrani i ku zupełnemu zadowoleniu. Moje uszanowanie. Z temi słowy pospiesznie wyszedł i odjechał, zatrzymując się na ganku tylko dlatego, żeby zdjąć kwiaty i wstęgi z głowy swego konia i poczęstować go kułakiem w żebra w celu powiadomienia, że jego plany spełzły na niczem.
Naturalnie, teraz trzeba było koniecznie uświetnić taki radosny dzień, aby go uwiecznić w kalendarzu Piribingla, jak wielką uroczystość. Wskutek tego Dot wzięła się do roboty, aby przygotować przyjęcie i wydać taką ucztę, żeby przyniosła honor jej domowi i wszystkim jego mieszkańcom, otaczając ich aureolą niewiędnącej sławy. Wkrótce śliczne rączki gosposi zanurzyły się w mące aż do pulchniutkich łokci, dzięki czemu zostawiały białe znaki na ubraniu woźnicy za każdą razą, gdy zbliżył się do żony, dla tego że ta spiesznie obejmowała go i całowała.
Poczciwy chłopiec wycierał owoce, obierał rzepę, rozbijał talerze, przewracał na ogniu rądelki z zimną wodą, starał się wszelkimi sposobami być pożytecznym, gdy dwie najęte kobiety w pospiechu wzięte do pomocy gdzieś z sąsiedztwa, potrącały się we wszystkich drzwiach, w każdym kącie, a obie bezwarunkowo wpadały to tu, to tam na Tilly z maleństwem. Nigdy przedtem Tilly nie doszła do takiej doskonałości w tym względzie. Jej wszędobylstwo poprostu było podziwu godne. Jak to ona potrafiła służyć za kamień obrazy w korytarzu o dwadzieścia pięć minut na trzecią, za wilczą jamę w kuchni równo o w pół do trzeciej, a za pułapkę na strychu o trzeciej bez dwudziestu pięciu minut! Główka dziecka przy tem służyła za próbny kamień do wszelkich możliwych wyrobów świata zwierzęcego, roślinnego i mineralnego. Nie było w tym dniu przedmiotu, któryby od czasu do czasu nie wszedł w blizkie z nią zetknięcie.
Potem urządzono wielką ekspedycyę pieszą na poszukiwanie pani Filding, w celu zwrócenia jej w razie potrzeby choćby siłą na ścieżkę szczęścia i przebaczenia.
Gdy ją odkryła ekspedycya, to z początku nie chciała słuchać żadnych tłumaczeń, powtarzając niezliczoną ilość razy swe gorzkie narzekania, że dożyła takiego dnia! Nic nie można było z niej wydobyć, prócz jęku: „nieście mnie teraz do grobu!“ — a to okazało się krzyczącą niedorzecznością wobec tego, że jeszcze nie umarła i nie dawała oznak blizkiej śmierci. Po jakiejś chwili gwałtowna jej rozpacz przeszła w tragiczny spokój i czcigodna dama zaznaczyła, że gdy w handlu indygiem zaszedł ten nieszczęśliwy zbieg okoliczności, już z góry przeczuła, jaki gorzki los od tej chwili stanie się jej udziałem. Niczego więcej nie oczekiwała od życia, prócz wszystkich możliwych zniewag, ona nawet rada temu i prosi dobrych ludzi, aby nie troszczyli się o nią, bo w istocie — czemże ona jest takiem? O, Boże! niczem! Tak więc, niech lepiej wszyscy zapomną o jej istnieniu na świecie, niech sobie żyją, jak chcą, bez niej. Od tych gorzkich sarkazmów pani Filding wpadła w gniew, w zapale którego wyrwało jej się zasługujące na uwagę zdanie, że i robak się kurczy, gdy go depcą nogą. Ale i gniewny wybuch niespodzianie ustąpił miejsca żałosnej skardze, że młodzież umyśliła kryć się przed nią i pozbawiła się przez to ku własnej swej szkodzie mądrych jej przestróg. Korzystając z pomyślnej zmiany, ekspedycya zaczęła ściskać starą damę, która bardzo prędko po tem naciągnęła swoje rękawiczki i znalazła się już na drodze do domu Piribinglów, w postawie niepodlegającej żadnemu zarzutowi; koło niej na siedzeniu w powozie leżało papierowe zawiniątko z paradnym czepcem, prawie tak sztywnym i wysokim jak mitra biskupia.
W drugim powozie mieli przyjechać rodzice Dot, ale spóźnili się, co wywołało niemały niepokój. Oczekujący coraz to wyglądali na drogę, przyczem pani Filding za każdym razem patrzyła nie w tę stronę, lecz inną, z której staruszkowie żadną miarą przyjechać nie mogli. Gdy jej to powiedziano, natychmiast obraziła się i oznajmiła, że ma prawo, zdaje się, patrzeć, gdzie jej się podoba.
Nakoniec goście przybyli; tłuściutka małego wzrostu parka, stąpająca leciutko, kołysząc się, co stanowiło osobliwość całej rodziny Dot; zabawny był widok pani Piribingl z matką, tak były do siebie podobne. Przybyła pani natychmiast odnowiła znajomość z matką Mey. Matka nowozaślubionej po dawnemu w obec wszystkich trzymała się na stopie arystokratycznej, tymczasem matka gospodyni domu przez całe swe życie nie trzymała się na niczem, prócz na swych własnych zręcznych nóżkach. Co zaś do starego Dota — choć ojciec Dot miał zupełnie inne imię, o czem całkowicie zapomniałem; niechże więc będzie Dotem! Tak więc staruszek Dot uściskał rękę pani Filding, jak tylko ją zobaczył, a wspaniały czepiec wziął zapewne za prostą kupę nakrochmalonego muszlinu i koronek; stanowczo zaś nie miał zamiaru współczuć z złowróżbnem niepowodzeniem w handlu indygiem, mówiąc, że na to nieszczęście niema już teraz rady. Stąd pani Filding natychmiast wyrobiła sobie o nim sąd, jako o poczciwym człowieku, ale bardzo, bardzo nieociosanym.
Za nic w świecie nie zdołałbym sobie odmówić przyjemności rozkoszowania się widokiem maleńkiej Dot, gdy przybrana w swoją weselną suknię, z jaśniejącą twarzyczką, częstowała swych gości. Za żadne pieniądze nie zrzekłbym się tego widoku. Miło było widzieć i poczciwca woźnicę, wesołego i rozpromienionego przy drugim końcu stołu. Ogorzały marynarz, siedzący obok pięknej żony, swoją świeżą młodą twarzą także radował mój wzrok. Zresztą przyjemnie było patrzeć i na wszystkich innych. Za nic też nie opuściłbym obiadu, takiej wybornej wesołej uczty, jaką ledwo wyobrazić sobie można; ani też nie zrzekłbym się pełnych czar wina, któremi pili zdrowie nowozaślubionych, gdyż byłoby to największą dla mnie stratą.
Po obiedzie Kaleb zaśpiewał pieśń o „rzucającym iskry puharze.“ Na ten raz śpiewał ją do końca, jestto taka prawda, jak ta, że żyję i spodziewam się jeszcze żyć z jaki rok lub dwa. Zaledwie śpiewak skończył ostatnią zwrotkę, gdy zaszła rzecz całkiem nieoczekiwana. Dało się słyszeć stukanie do drzwi i do izby, nie czekając na pozwolenie, wszedł posłaniec z czemś ciężkiem na głowie. Postawiwszy swój ciężar na środku stołu między jabłkami i orzechami, rzekł:
— Pan Teklton kazał kłaniać się, a ponieważ niepotrzebny już mu ten słodki kołacz, prosi, abyście go zjedli.
Z temi słowy posłaniec znikł.
Można sobie wystawić, jaki popłoch powstał wśród zebranych.
Pani Filding, jako osoba dalekowidząca, wypowiedziała przypuszczenie, że kołacz zatruty i przywiodła naprzykład jeden przypadek, gdy cała szkoła żeńska zachorowała na melancholię po zjedzeniu złych ciastek. Ale jednogłośne hałaśliwe zadowolenie zagłuszyło jej słowa, a kołacz weselny wśród wesołej kompanii został pokrajany ręką nowozaślubionej z wielką uroczystością. Zaledwie zdążył ktokolwiek spróbować tego poczęstunku, znów rozległo się powtórne pukanie i tenże sam posłaniec przestąpił próg z wielkiem zawiniątkiem pod pachą.
— Pan Teklton kazał kłaniać się i przysyła kilka zabawek dla waszego synka. One nie są potworne.
Wypełniwszy swoje polecenie posłaniec znów odszedł.
Wszyscy obecni nie potrafiliby znaleźć słów na wyrażenie swego zdumienia, gdyby nawet mieli dość czasu na ich szukanie. Ale tego im brakło, bo ledwo posłaniec zdążył drzwi za sobą zamknąć, gdy znów ktoś do nich zapukał i do izby wszedł sam Teklton.
— Pani Piribingl — rzekł handlarz zabawek, trzymając czapkę w ręku. — Mnie bardzo żal. Zmartwiony jestem jeszcze więcej teraz, niż przedtem rano; miałem czas zastanowić się. Janie Piribingl! Choć mam zły charakter, jednak mimowoli mięknę mniej lub więcej, stykając się z takimi, jak wy ludźmi! Kalebie, oto ta mała, głupowata niańka zrobiła wczoraj kilka wzmianek bez sensu, których nić dziś odnaleźć zdołałem. Krew mi uderza na myśl, jak łatwo mógłbym był ciebie i twą córkę do siebie przywiązać i jakim godnym politowania bałwanem byłem, gdym ją za idyotkę uważał.
Przyjaciele moi, wszyscy, którzy tu siedzicie, w moim domu tak smutno dziś wieczorem. Niema w nim nawet świerszcza u kominka. Wygnałem ich wszystkich. Pozwólcie mi przyłączyć się do waszego towarzystwa, bądźcie tak łaskawi!
Po upływie pięciu minut, czuł się tu już jak w domu. Nie widzieliście nigdy takiego dziwaka. Co on robił przez całe życie, że nie zmiarkował wcześniej, jaki ogromny zapas wesołości w sobie kryje? A może i to prawda, że swą odmianę Teklton zawdzięczał dobrym duchom domowego ogniska.
— Janie, przecież nie odeślesz mnie dziś wieczór do ojca i do matki? — szeptała Dot mężowi, pochylając się na jego ramię.
Jednakże on był bardzo blizki tego!
Brakowało tylko jednej żywej istoty do pełnego kompletu w zebranem towarzystwie; a oto w tej chwili zjawiła się, wyczerpana z pragnienia po okropnej bieganinie i zaczęła czynić rozpaczliwe wysiłki, aby wsunąć pyszczek w wązką szyjkę dzbanka. Był to, jak zapewne odgadliście już, dzielny Bokser. Niechętnie powlókł się rankiem za wozem, bardzo niezadowolony nieobecnością swego pana i nie mając zamiaru słuchać jego zastępcy. Pokręciwszy się czas jakiś w stajni, gdzie napróżno nakłaniał starego konia, aby samowolnie powrócił do domu, Bokser wszedł do szynkowni i położył się przy ogniu. Ale nagle pobudzony myślą, że zastępca Jana oszust, którego należy porzucić, wierny pies machnął ogonem i zawrócił do domu.
Wieczorem uczta weselna zakończyła się tańcami. Nie opisywałbym ich, jako rzeczy najzwyklejszej, gdyby nie miały charakteru szczególnego rodzaju oryginalności. Urządziło się to dziwnym sposobem. Najpierw Edward, dzielny marynarz, zabawiał szanowne towarzystwo opowiadaniem o swych podróżach. Opisywał różne osobliwości: papugi, meksykanów, poszukiwanie złota, wtem nagle przyszło mu na myśl zerwać się z miejsca i zaproponować tańce. Powodem było, że Berta zabrała ze sobą harfę, na której grała po mistrzowsku. Dot (troszkę zawsze wzdrygająca się, gdy się taka sposobność trafiała) odpowiedziała, że pora tańców już dla niej minęła; myślę, że zgadłem przyczynę jej odmowy: woźnica palił swą fajkę przy kominku a filutce milej było siedzieć obok niego. Po takiej odpowiedzi młodej gosposi naturalnie nic innego nie pozostawało pani Filding, jak powtórzyć z kolei, że czas tańców już dla niej minął, inni przyłączyli się do niej z wyjątkiem Mey, jedna Mey nie zgadzała się.
W ten sposób zaślubieni puścili się w taniec we dwoje, wśród głośnych oklasków, a Berta napełniła izbę najweselszą muzyką. I oto, czy mi uwierzycie — nie przeszło i pięciu minut, jak woźnica nagle odrzucił fajkę na stronę, schwycił Dot i zaczął tańczyć z nią do upadłego. Na ten widok Teklton biegnie przez izbę ku pani Filding, bierze wpół i idzie za przykładem gospodarza. Patrząc na niego, stary Dot zręcznie wyskakuje z miejsca, ciągnie panią Dot w koło tańczących i wyprzedza innych. Kaleb z kolei obejmuje obiema rękami chudą figurkę Tilly i jak wiatr z nią pędzi. Panna Tilly bez wahania przyłącza się do ogólnego rozradowania w zupełnem przekonaniu, że sztuka tańcowania wymaga tylko umiejętności wpadania na każdą tańczącą parę.
O!... Jak świerszcz wtóruje muzyce swem ćwierkaniem i jak wesoło szumi samowarek!
Ale cóż to znaczy? Gdy wesoło przysłuchuję się ich pieśni i zwracam się do Dot, żeby jeszcze raz nią się nacieszyć i ona i wszystko wraz z nią znika bez śladu, a ja zostaję sam jeden. Świerszcz trzeszczy przy ognisku; na podłodze wala się złamana zabawka dziecinna; a wszystko inne przepadło.