Dwie sieroty/Tom VI/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ksawery de Montépin.
DWIE SIEROTY
(Dorożka № 13).
Powieść w 6 tomach.
Przekład z francuzkiego
TOM VI.
WARSZAWA.
Nakładem i drukiem J. Terpińskiego.
Skład główny w kantorze drukarni przy ul. Trębeckiej № 5 (Plac Teatr.)
Дозволено Цензурою
Варшава, 23 Марта 1900 г.
|
Powróćmy do Jana-Czwartka i Mignoleta bawiących się wesoło w Hawrze.
— Trzeba pomyśleć o podróży, — rzekł stary rzezimieszek do swego towarzysza.
— Jestem gotów, chociażby i zaraz, — odparł tenże.
— Wyjedziemy jutro z rana o siódmej, ażeby ze świeżemi ostrygami stanąć na oznaczoną, godzinę.
Théfer pamiętał również o dniu powrotu Jana. O dziesiątej rano, przebrany za majtka udał się do Batignoles do księcia Jerzego.
Dawny kochanek Klaudji, nieporzucał swego mieszczańskiego przebrania. Zielone okulary zmieniały mu zupełnie wyraz twarzy!
Przed przyjściem pociągu, oba z Théferem wyruszyli na dworzec Hawerskiej drogi żelaznej.
— Od lat dwudziestu książę niewidział Jana-Czwartka? — zapytał w drodze agent.
— Tak.
— Czy więc go poznać zdołamy?
— Nie wątpię... Należy on bowiem do tych ludzi, na których lata nie zostawiają śladu. Zdaje mi się, że go jeszcze widzę przed sobą z jego chudobą i nie proporcjonalnym wzrokiem. Jak jednak się urządzimy, ażeby go wyśledzić?
— Nic łatwiejszego. Za okazaniem mej karty inspektorskiej, przepuszczą nas na platformę, sądząc że nas tam z urzędu przysłano. Skoro pasażerowie zaczną wysiadać a książę spostrzeżesz swojego wroga, trzeba mi go wskazać nieznacznie, reszta już do mnie należy.
— Dobrze; zrobię to najskrupulatniej!
O trzy kwadranse na jedenastą, cała służba stacyjna była już w ruchu. Pootwierano drzwi od magazynów i sal bagażowych. Przy jednych z takich to drzwi stanęli Théfer i Jerzy.
Niebawem silne uderzenie dzwonka oznajmiło przyjście pociągu. Tłoczono się na wszystkie strony. Książę jednak dostrzegł tego, którego szukał.
— Otóż to ten!... — rzekł do Théfera wskazując Jana za którym postępował Mignolet.
— Czy książę jest pewnym że to on?
— Najzupełniej.
— W takim razie podążajmy za nim.
Stary złodziej tymczasem wyszedłszy na ulicę przywołał dorożkę.
— Daj mi numer zanim rzeczy zniosą. — rzekł do woźnicy.
— Numer łatwy do zapamiętania, bo to trzynastka, odrzekł dając dorożkarz.
— Wyślę ci tu zaraz pakunki, a między innemi baryłkę z ostrygami, pilnuj jej dobrze.
Tymczasem książę zbliżył się do Théfera.
— Słyszysz?... Bierze dorożkę Nr. 13 — wyszepnął.
— Czy to księcia przestrasza?
— Nie; ale to dziwny zbieg okoliczności. Uważajmy teraz aby nam z oczu nie zniknęli.
Przywołali natychmiast drugą doróżkę w pobliżu stojącą a Théfer rzekł pokazując swą kartę inspektorską:
— Patrzaj! interes służbowy. Widzisz tę doróżke ostatnią, w szeregu? Jedź za nią i wszędzie przystawaj gdziekolwiek ona przystanie.
— Dobrze panie. Ja znam się na takich rzeczach.
{{tab}Jan-Czwartek udał się najpierwej do restauracji pod „Czarną gałkę“ gdzie złożył przywiezione ostrygi, a pożegnawszy się tam z Mignoletem któremu naznaczył schadzkę o wpół do szóstej przy Teatrze Montmarte, a sam pojechał do Belleville, na ulicę Rébeval.
— Nie będę przechodził koło odźwiernej — myślał sobie jadąc, — wolę wejść tylnemi drzwiami od których mam klucz w kieszeni.
Stanąwszy przed domem, wynagrodził Piotra Loriot po książęcemu i zabrał walizkę napełnioną w Hawrze, nie troszcząc się o tę drugą dorożkę stojącą w pobliżu.
Théfer przypatrywał się bacznie wszystkiemu.
— Dobrze idzie! — rzekł do księcia.
— On niewątpliwie tu mieszka bo widziałem jak drzwi otwierał wyjętym kluczem z kieszeni. Pustka... rudera, w całem tego słowa znaczeniu. Z łatwością te drzwi otworzę księciu.
— Kiedyż weźmiemy się do dzieła?
— O zmierzchu.
— A teraz co robić będziemy?
— Nic, muszę poczynić niektóre przygotowania. Książę niechaj zaś wraca do domu i oczekuje spokojnie wieczora, O dziesiątej proszę przyjść uzbrojonym do rogatki Belleville.
— Czy masz ufność w powodzenie tego przedsięwzięcia?
— Najzupełniej! Gdybym sam zestawiał okoliczności, niemógłbym ich lepiej ułożyć.
Tu dwaj wspólnicy rozeszli się z sobą.
Jan-Czwartek zamknąwszy drzwi na klucz wszedł na podwórze, wydobył z ziemi swą „Kasę ogniotrwałą“ i zabrał ją do mieszkania.
Przed otworzeniem jej, zajrzał do pugilaresu.
— Dwa tysiące pięćset franków, — rzekł... — to mi wystarczy na dwa tygodnie, Wezmę więc tylko z kasy pięć tysięcy franków, aby je posłać do Hawru.
Na miejsce wyjętych banknotów, włożył tytuł własności. Zamknął szczelnie pudełko i schował w to samo miejsce.
— Mój majątek, — mówił sobie, — wynosi teraz siedemdziesiąt tysięcy franków. Licząc po pięć od sta procentu będę miał trzy tysiące pięćset franków. Nie! to nie dosyć, potrzeba mi jeszcze drugie tyle. A doliczając połowę dla Ireneusza, zażądam od pani Dick-Thorn i jej przyjaciela Fryderyka Bérard tej skromnej sumki. Na tem poprzestanę. Wszak i tak małym kosztem okupią moje milczenie. Jutro naradzimy się z Ireneuszem i przygotujemy spotkanie.
Tu przebrał się w świeżo kupiony garnitur, schował pugilares do kieszeni, a zamknąwszy drzwi na klucz, wyszedł na ulicę Belleville.
Tam w sklepie z piśmiennemi materjałami napisał list do notarjusza, włożył pieniądze w kopertę i wyekspedjował na poczcie do Hawru, a ponieważ miał się spotkać z Mignoletem dopiero o wpół do szóstej, miał więc jeszcze dość czasu.
Uczesany i wyperfumowany ręką fryzjera, wszedł tryumfalnie do kawiarni.
— A czy zaopatrzyłeś mój ty elegancie swoją portmonetkę? — zapytał go śmiejąc się Mignolet.
— Bądź spokojny; mam tyle, że wystarczyłoby na zakupienie wszystkiego wina z piwnic pod „Czarną gałką“.
Na godzinę szóstą wszyscy się zebrali oprócz Berty i Ireneusza Moulin. Stoły zastawione z przepychem niebywałym w tej knajpie oczekiwały na przybycie gości.
Wniesione ostrygi wywołały okrzyki radości. Wśród jednak tego ogólnego wesela, twarz Jana-Czwartka chmurną pozostała.
Nieobecność Ireneusza i Berty, mocno go niepokoiła.
— Niepojmuję dla czego ich tu niema? — mówił do siebie. — Wprawdzie jest to dopiero szósta... Może jeszcze nadejdą. I oczekiwał dalej w niepokoju.
Tegoż samego dnia gdy się ta wesoła uczta odbywała, w szpitalu dla obłąkanych Edmund Loriot dokonywał w południe operacji na Esterze Dérieux, jaka polegała na wydobyciu odłamka ołowianej kuli; jaką przez lat dwadzieścia nosiła w głowie.
Edmund mimo silnego przekonania, iż operacja ta powinna była przynieść ulgę chorej nie był pewnym czyli się uda?
Kilku lekarzy z Paryża, pragnęło przy tem być obecnie. Nad podziw jednak szczęśliwie się powiodła.
Chora uśpiona chloroformem, obudziła się po opatrunku. Obłamek ołowiu wydobyty z czaszki, oglądali wszyscy lekarze winszując młodemu koledze.
Dla Edmunda powinszowania te były tylko małą nagrodą w porównaniu tej jakiej się spodziewał gdyby Estera odzyskała zmysły i odpowiedziała na jego pytania.
Dzień ten jednakże był jeszcze dalekim sądząc po osłabieniu chorej, i oczekiwanej gorączce.
Powróćmy do najważniejszej z osób w tej powieści, to jest do pani Dick-Thorn.
Od czasu gdy Théfer jej przyrzekł, że nie opuści prefektury. Klaudja używała względnego spokoju. Żaden niezwykły wypadek nie zamącał jej życia, a milczenie Théfera i Jerzego, utrwalało ją w tem przekonaniu.
Ostrożna jak zwykle, otoczyła się przezornością, mimo to odwiedzała i przyjmowała znajomych, zmieniwszy służących. Liczyła że stosunki jej z księciem, wejdę, na dawną drogę i tem mocniej pragnęła ażeby Henryk został mężem Oliwji.
Od owego balu niewidziała ani Edmunda, ani młodego adwokata.
W dniu tym, w którym Jan wyprawiał ucztę swoim przyjaciołom, napisała list do młodego doktora i Henryka, prosząc ich do siebie na herbatę.
Doktór przeprosił że przybyć nie może, Henryk zaś, nie znajdując powodu do odmowy, wybrał się o dziesiątej.
Około dwudziestu osób zgromadziło się w salonach pani Dick-Thorn. Rozmowa przechodziła z przedmiotu na przedmiot aż wreszcie zaczęto mówić o sławnem natenczas morderstwie Ljońskiego pocztyljona.
Otóż gotowe pole do popisu dla panów adwokatów, — rzekł jakiś bankier. — Piękne to powołanie, ale niebezpieczne.
— Niebezpieczne? z jakiego względu?... — zapytał Henryk.
— Niebezpieczne odnośnie do sumienia tegoż adwokata. Bo wszakże jego zadaniem jest chęć uniewinnienia największego nawet zbrodniarza. Czyż bowiem siła wymowy nie zmusza sędziów do uznania kłamstwa za prawdę i na odwrót? Wszak to jest dla niego najwyższe zwycięztwo.
— Zdaje mi się, że pan mylnie sądzisz w tym razie — odparł Henryk. — Adwokat rozumiejący doniosłość swych obowiązków względem społeczeństwa i wielkość swego powołania, nie broni takiej sprawy, której by zgodnie z sumieniem bronić nie mógł. Zwycięztwo zatem wymowy polega nie na obałamuceniu sędziów, ale na usunięciu niesprawiedliwego wyroku, częstokroć wyroku śmierci.
Przy ostatnich wyrazach, spojrzał badawczo na panią Dick-Thorn.
Siedziała nieruchoma pilnie słuchając słów jego.
— Zatem pan sądzi — zapytał bankier, — że takie wyroki istotnie wydawanemi bywają?
— Tak panie, nie tylko sądzę, ale jestem pewny. Roczniki sądowe przedstawiają nam liczne tego dowody, bo ileż to jest spraw takich w których niewinny okupuje życiem zbrodnię innego?
— Czyż pan zna choć jedną taką sprawę? — zapytano jednogłośnie.
— Znam i liczne nawet. Wspomnę tylko o jednej która i państwu nie jest obcą. Przed dwoma tygodniami na balu dawanym przez naszą uprzejmą gospodynię i wsunięto niefortunnie pomiędzy żywe obrazy epizod z takiej właśnie sprawy, która przypomniawszy pani Dick-Thorn jakąś przygodę jej w Anglji, pozbawiła ją chwilowo przytomności zmysłów.
Klaudja dziwnie przerażona, spojrzała bystro na Henryka de la Tour-Vandieu, Jakby zapytać pragnęła na co poruszył te wspomnienia?
— Przypomina pan to sobie? — ciągnął dalej adwokat zwracając się do bankiera.
— Pamiętam dobrze — odrzekł. — Ten obraz zatytułowano: „Zbrodnia na moście Neuilly“.
— A więc panie, ten obraz nie był wytworem fantazji artysty, ale przedstawiał rzeczywiste zdarzenie. Ta zbrodnia popełnioną została w 1837 roku i zanotowana jest w aktach sądowych. Kilka dni temu, wpadł mi do ręki ten proces, i pojmuje pan z jaką go przeglądałem ciekawością. Pewien mechanik nazwiskiem Paweł Leroyer, oskarżonym został o zamordowanio swojego stryja, aby mu zabrać pieniądze.
Tu Henryk spojrzał na Klaudję.
Trupio pobladła, starała się ukryć wewnętrzną trwogę, krople potu świeciły na jej czole.
— Do czego to pan prowadzi? — przemówiła z wysiłkiem. Czy w tem procesie jest także sądowa pomyłka?
— Tak pani.
— I czy ten człowiek o którym pan mówi. ów mechanik, został także skazanym?
— Tak; i nie tylko skazanym, ale ściętym pod gilotynę.
— A pan przypuszczasz, że był niewinnym?
— Najmocniej w to wierzę.
— Maszże pan na to dowody?
— Mam wewnętrzne przekonanie.
— Wewnetrzne przekonanie... — powtórzyła z szyderstwem. — To nie wystarcza! Musiały istnieć jakieś poszlaki skoro sędziowie na śmierć go skazali.
— Ja też nie obwiniam sędziów, — odparł Henryk.
— Ale bądźżesz logicznym mój adwokacie, — zawołała z udaną wesołością. — Skoro sędziowie na śmierć go osądzili, to musiał być winnym.
— Nie pani! Okoliczności sprzysięgły się na niego. Stał się ofiarą fatalizmu.
— Fatalizmu! — zawołała Klaudja wybuchając głośnym śmiechem. — Fatalizm!... wielkie słowo, ale tylko słowo. Fatalność bowiem ukarać nie można.
— Ale można ukarać nędzników, którzy się tego stali przyczyną.
Pani Dick-Thorn zadrżała.
— O kim pan mówi? — zapytała.
— O ludziach, którzy potrzebowali aby doktór z Brunoy nie żył.
— To tylko pańskie przypuszczenie.
— Nie pani. To moje niezachwiane przekonanie, rezultat długich badań i śledzeń. Tajemnica pokrywająca tę sprawę; utrudnia zadanie.
— A ileż lat temu, jak się to stało?
— Lat upłynęło dwadzieścia.
— Ha! ha! to cały wiek!... Zapomnienie!... Na cóż by się przydało wznowienie tej sprawy, gdy prawdopodobnie winowajcy już nie żyją?
— Jest to możliwe, ale i niepewne. Gdyby ktoś z rodziny Pawła Leroyer zażądał od trybunału wznowienia tej sprawy, to przy dostarczonych przezemnie dowodach, oczyściłbym pamięć zmarłego.
— Ale nieprzyprawiłoby mu to już głowy napowrót!.. dodała z cynicznym uśmiechem, a przedawnienie uczyniło ukaranie winowajców niemożliwem.
— Wyznaję, że tak by było w rzeczy samej, jeżeli za jedyną karę mamy uważać śmierć lub więzienie. Ależ wstyd pani... a niesława?... hańba?... czy to nie straszna także kara.
— Pojmuję, że taka sprawa może pana żywo zajmować, ale wydaje mi się niemożebną do spełnienia.
Z ostatniemi słowy, powstała z fotelu chcąc przerwać niebezpieczną dla siebie rozmowę.
— Omyliłem się, — pomyślał Henryk. — Zemdlenie wtedy tej kobiety, niamiało nic wspólnego z tą sprawą.
Pani Dick-Thorn ze swojej strony myślała:
— Jakaś przenikliwość! Na szczęście Henryk zostawszy mężem mej córki, przestanie być dla nas niebezpiecznym.
Około północy, goście Klaudji zaczęli się rozchodzić, w tej liczbie i przybrany syn Jerzego.
Licząc na to, że wraz z Edmundem odbędzie wieczorową przechadzkę, nie kazał po siebie przyjechać ekwipażowi. Zawiedziony w nadziei, postanowił dojść pieszo do Amsterdamskiej ulicy i ztamtąd pojechać dorożką do domu.
Zakręcając na rogu ulicy, spotkał kilkunastu ludzi podpitych, którzy śpiewając i popychając się wzajem zajęli cały chodnik?
By uniknąć spotkania z tem towarzystwem, usunął się w zagłębienie bramy, gdzie pod nogami uczuł jakiś twardy przedmiot. Schylił się aby go podnieść i ku wielkiemu zdziwieniu znalazł dużych rozmiarów pugilares.
— Jeśli w nim są pieniądze, — rzekł do siebie, jutro złożę go w prefekturze.
Pożegnawszy się z księciem de la Tour-Vandieu, Théfer powrócił do swego mieszkania, zkąd po dopełnionym przebraniu, zmieniony do niepoznania, udał się w stronę Bellewille, gdzie jak wiemy miał spotkać się z Jerzym.
Mur okalający dom w którym mieszkał Jan-Czwartek, z jednej strony dotykał wzgórz Chaumont. Z tej strony przystęp był najłatwiejszy i tam też udali się dwaj nasi znajomi.
Książę przy pomocy Théfera, przedostał się szczęśliwie na drugą stronę muru, a po otworzeniu mieszkania wytrychem, znaleźli się w stancyjce Jana.
— Trzeba nam przedewszystkiem przeszukać wszystkie kąty — rzekł Théfer zapalając ślepą latarkę. Przed zgładzeniem tego hultaja należy mu pierwej zabrać kompromitujące nas papiery. Mamy czas na to, gdyż Jan w najlepsze bawi się pod „Czarną gałką“ nie myśląc o mieszkaniu, ani o ukradzionym pugilaresie pani Dick-Thorn.
Po półgodzinnem obszukaniu, nie znaleźli nic takiego coby ich zadowolnić mogło.
Jan-Czwartek niewiedząc o tem, że pugilares Klaudji zawiera tak ważne dokumenty, nosił go zawsze przy sobie. Ztąd wszelkie poszukiwania okazały się daremnemi i rozpacz Jerzego nie znała już granic.
— Co tu począć? — wołał wpół nieprzytomny chwytając się za głowę.
— Zmienić porządek przedstawienia, — odparł Théfer z lodowatym spokojem. Mieliśmy zamiar najpierwej zabrać pugilares a potem go zgładzić. Otóż teraz trzeba będzie najprzód go zabić, a potem zabrać to, co przy nim znajdziemy.
— A jeśli on dziś nie powróci? — pytał z trwogą Jerzy.
— To już rzecz moja; — odrzekł Théfer. Książę pozostaniesz tu, zaczajony w kącie, skoro Jan-Czwartek wejdzie i będzie zapalał świecę, trzeba mu zadać cios śmiertelny.
— Jakto? więc mnie pozostawiasz samego? — pytał z trwogą Jerzy.
— Tak być może, ponieważ inaczej Jan nie przyszedłby tu dzisiaj.
— Ale powrócisz do mnie? — prosił błagalnie Jerzy.
— O ile będę mógł najprędzej.
— Gdzież więc mam się ukryć?
Théfer zaczął się rozglądać po pokoju.
— Tu, — rzekł po chwili wskazując zagłębienie. — Teraz już czas na mnie — dodał. — Muszę się udać pod „Czarną gałkę“. Ale zapomniałem zapytać jaką książę broń ma przy sobie?
— Rewolwer i sztylet.
— Dobrze, bo o strzelaniu ani myśleć, huk broni mógłby nas wydać. Pozostaje więc sztylet. Ale czy on księcia nie zdradzi?
— Bądź spokojny, kupiłem go w pierwszorzędnym sklepie i zwróciłem baczność, żeby nazwisko frabrykanta nie było wypisane.
— Bardzo dobrze. — rzekł agent. — Trzeba się jednak starać by cios zadany był z przodu, ażeby sądzili że nastąpiło samobójstwo. Ten zaś dokument, — dodał, podając Jerzemu jakiś papier, trzeba położyć na stole, aby utwierdzić przypuszczenie samobójstwa.
— Zrobię wszystko, co mi rozkażesz, bylebyś tylko jak najprędzej powracał, — rzekł Jerzy pokornie.
— Gdybym jednak nie mógł przyjść przed „operacją“ to będę oczekiwał przy murze. Niech się książę wystrzega światła i jakiegokolwiek hałasu.
Wyszedłszy na ulicę Théfer wsiadł do dorożki i kazał się zawieść na ulicę Rochechonart.
W kilkanaście minut stanęli na miejscu. Restauracja pod „Czarną gałką“ oświetloną była rzęsiście.
Jan-Czwartek z towarzyszami zajmował największą salę na pierwszym piętrze. W drugiej, przyległej grała muzyka i tańczono. Podłoga się uginała pod hasającemi wesoło parami.
Théfer przemknął przez salę tańca, a niespotkawszy tam Czwartka, wyszedł na korytarz. Drzwi uchylone pozwoliły mu zobaczyć tego którego poszukiwał. Stał on na środku sali ze szklanką wina w ręku wznosząc jakiś toast.
— Obiad jeszcze nieskończony — pomyślał agent — trzeba zaczekać. Z tem postanowieniem wrócił do sali tańca usiadł przy bocznym stoliku i kazał sobie podać ponczu.
Tymczasowo Jan-Czwartek na wpół pijany coraz nowe wznosił toasty.
Gorąco w sali dochodziło do szczytu.
— Gdzie tylko przymus, tam niema przyjemności — rzekł Jan. — Rozbierzmy się nieco przyjaciele. To mówiąc, zdjął z siebie tużurek wieszając go na kołku, inni poszli za jego przykładem.
Mignolet oszczędzający się dotąd, a udający pijanego, zadrżał z radości.
Kieliszki zaczęły krążyć na nowo.
— Wiecie co przyjaciele? — zawołał Jan-Czwartek, — życie bez kobiet to tylko pół życia. W tamtej sali tańczą i bawią się lepiej od nas. Czyby nie lepiej było tam pójść i wypić ich zdrowie?
— Myśl znakomita! — zawołano — ale wprzód trzeba włożyć nasze „fraki“.
— A to naco? — rzekł Jan. — Alboż to nie jesteśmy u siebie? Z resztą każdy z nas ma porządną bieliznę.
— Tak, tak! — wołał Mignolet, popierając projekt Jana.
Ująwszy się pod ręce, całe grono przeszło parami do sali tańca.
— Miejsce dla gości! — zawołali chórem. — Chcemy zatańczyć kadryla. Która z dam jest jeszcze wolną?
To niespodziewane wejście zadziwiło wszystkich. Tańczące pary zatrzymały się w biegu.
Stojący przy drzwiach policjant zbliżył się do Czwartka wołając.
— Panowie zapominają się!.. Nikt nie tańczy w takim stroju. Proszę wyjść, i przyzwoicie się ubrać.
— Przyzwoitość... przyzwoitość!.. — wołał śmiejąc się Jan — mam jej sporą dozę do sprzedawania. Wydałem dużo pieniędzy, tańczyć więc będę tak ubrany jak mi się podoba.
— Nie będziesz tańczył! — wołali wszyscy.
— Otóż właśnie że będę!
I nie czekając, cała zgraja pijaków wyszła na środek sali. Tu jednak znalazła czynny opór i już przyjść miało do bitwy, gdy wdanie się policji położyło kres temu.
Nie było to jednak zakończeniem dla Czwartka i jego towarzyszów. Policja zamierzała odstawić ich do cyrkułu. Widząc to Théfer przeraził się niesłychanie.
Sama myśl że podczas rewidowania Jana mogą przy nim znaleść wyświetlające wszystko papiery, dreszczem go przejmowała.
Nie namyślając się dłużej, pobiegł do jednego z policjantów, a ukazując mu swoją kartę inspektorską rzekł z cicha:
— Zostawić ich w spokoju. Jest to banda którą śledzę. Taki jest rozkaz prefektury.
Policjant pochyleniem głowy dał znak że się do tego zastosuje.
Przerwany kadryl rozpoczął się na nowo i Jan-Czwartek pochwyciwszy jakąś opuszczoną tancerkę, przyłączył się do tańczących. Théfer tymczasem wyniósł się cicho z restauracyi.
Przede drzwiami gromadka uliczników oczekiwała na zarobek.
— Może panu zawołać dorożkę? — zawołali.
— Nie chłopcze — rzekł, zwracając się do jednego. — Jeśli chcesz zarobić sto sous, to dam ci inne polecenie.
— Najchętniej. Ale cóż za te sto sous zrobić trzeba?
— Weźmiesz ten list — rzekł Théfer wyjmując z kieszeni zapieczętowaną kopertę — i oddasz właścicielowi restauracji pod „Czarną gałką“ dla wręczenia temu panu który dzisiaj wyprawia tam obiad. Nazwisko tego pana jest wypisane na kopercie — Gdyby cię zapytali kto ci to dał? to powiedz że pan „Ireneusz Moulin“, z Królewskiego Placu.
— Dobrze, zapamiętam wszystko. Czy będzie jaka odpowiedź?
— Nie będzie.
— To daj pan pieniądze i interes skończony.
Théfer włożył w ręce chłopca pięciofrankówkę i ulicznik uradowany wbiegł do restauracji.
Théfer przeszedł na drugą stronę ulicy i oczekiwał na rezultat swojego listu.
Kadryl się kończył gdy właściciel restauracji podał go Czwartkowi.
List zawierał te słowa:
„Kochany kolego! — Niemogąc stawić się dzisiaj na twoje zaproszenie z powodów jakie ci później wyjaśnię! muszę się jednak w dniu dzisiejszym widzieć z tobą koniecznie. Idzie tu o wiadomą ci sprawę. Mam ci powiedzieć bardzo ważne rzeczy. Opóźnienie zgubić nas może. O godzinie pierwszej w nocy będę na ciebie oczekiwał w Belleville. Gdybyś się spóźnił, wszystko stracone“.
Jan przeczytawszy stanął jak wryty.
— Stracone! — zawołał, — co to ma znaczyć? Ireneusz potrzebuje się widzieć ze mną, iść więc potrzeba. Która godzina? — zapytał towarzyszów.
— Dziesięć minut po dwunastej, — odparł restaurator.
— Poślij pan natychmiast po dorożkę. A gdzież moje ubranie? — dodał, spostrzegłszy nieład w swej toalecie.
Usłużny Mignolet pobiegł do drugiego pokoju, a przyniósłszy tużurek, dopomógł ubrać się Janowi.
— Moi przyjaciele, — rzekł on zwracając się do towarzyszów, — muszę was na chwilę pożegnać. Schadzka z ładną kobietą, powołuje mnie do domu. Tańczcie, pijcie, bawcie się, wszystko jest zapłacone. Za dwie godziny będę z powrotem. Sądzę, że ten czas prędko wam przejdzie. Bywajcie zdrowi... do widzenia.
Z temi słowy wybiegł na ulicę chwiejącym się krokiem. Mignolet zniknął w chwilę po nim. Niepotrzebujemy mówić że urzeczywistnił on swoje marzenia. Niosąc ubranie Jana wyciągnął mu z kieszeni pugilares i wraz z nim wybiegł z restauracji, aby w bezpiecznem miejscu ukryć swą zdobycz.
Wsiadłszy w pierwszą spotkaną dorożkę, a wyjąwszy znajdujące się w nim pieniądze, wyrzucił go przez okno dorożki na ulicę, potem udał się pod „Czarną gałkę“.
— Zkąd wracasz? — pytali go wszyscy.
— Z sali tańca, — odrzekł.
— Miałem tam naznaczoną schadzkę z ładną dziewczyną. Tańczyłem zaciekle. Jestem zmęczony. Dajcie mi się czego napić.
Podczas gdy się to działo w restauracji, inna niemniej ważna scena odgrywała się na Uniwersyteckiej ulicy, w pawilonie księcia de la Tour-Vandieu.
Dziewiątą wskazywał zegar ścienny.
Edmund Loriot z Ireneuszem siedzieli przy łóżku chorej, która z każdą chwilą wracała do sił i zdrowia.
— Jeśli się pani czujesz lepiej, — rzekł Edmund, — to może zechciałabyś nam opowiedzieć wszystko coś przecierpiała. Bardzo nam potrzebne te wiadomości do dalszego prowadzenia śledztwa w tej sprawie:
— Najchętniej! — odparło dziewczę, — opowiem wam wszystko, a przekonacie się, jak daleko zajść może nikczemność ludzka.
I w krótkich słowach przedstawiła co zaszło na płaskowzgórzu Capsulerie.
Edmund Loriot zerwał się, niemogąc zapanować nad swoim wzruszeniem.
— Ha! jeśli kiedy to teraz, — zawołał, — wykryjemy morderców doktora z Brunoy i oczyścimy pamięć nieszczęśliwego męczennika Pawła Leroyer, ściętego za cudzą, zbrodnię Usłyszawszy to Berta zadrżała.
— Zkąd pan wiesz o tem? — zapytała kryjąc twarz w dłoniach, kto ci wyjawił tę straszną tajemnicę?
— Jedynie tylko przypadek. Przysięgam że nie śledziłem twych kroków. Przed kilkoma dniami dostałem w rocznikach sądowych, opis zbrodni na moście Neuilly. Z niego to domyśliłem się, że matka pani zmieniła nazwisko by ukryć niezasłużoną hańbę. Domyśliłem się, że jesteś córką tego nieszczęśliwego człowieka i wtedy dopiero poznałem całą z mej strony względem ciebie winę. Błagam cię Berto, przebaczyszże mi teraz?
— Z całego serca! — odparło dziewczę podając mu rękę. — Ale powiedz mi pan, czy wierzysz w niewinność mojego ojca?
— Najzupełniej! i to nie ja jeden tylko mój zacny przyjaciel, znany zaszczytnie adwokat, jest tegoż samego zdania. Ofiarował się poprowadzić tę sprawę, gdyby wypadła tego potrzeba.
— Daj Boże byśmy jak najprędzej mogli udać się do niego! — westchnęła panna Leroyer.
— A teraz opowiedzcie mi coście przez ten czas porabiali?
Ireneusz opowiedział o zajściu na balu u pani Dick-Thorn i o zniknięciu Jana-Czwartka.
— A czy pan byłeś w moim mieszkaniu? — zapytała Berta.
— Byłem i poleciłem odźwiernej by na zapytania ciekawych odpowiadała, że pani wyjechałaś na wieś.
— To dobrze, ale mnie niepokoi, że pan nie zabrałeś z tamtąd swoich pieniędzy. To, co nastąpiło na Królewskim Placu, może się powtórzyć i u mnie.
— Nie przyszło mi to na myśl, — odparł Moulin.
— To źle. Natychmiast załatwić to trzeba. Przy tej sposobności, przywieź mi pan trochę bielizny i ubrania.
— Dobrze, jadę natychmiast. Za godzinę powrócę.
— Będę oczekiwał tu na pana, — rzekł Edmund.
Moulin wyszedł z pawilonu i około jedenastej przed północą stanął na ulicy Notre-dame des Champs, Odźwierna już się udawała na spoczynek. Gaz na schodach był pogaszony.
— A to pan... panie Ireneusz, — zawołała uradowana. — Cóż się dzieje z naszą panienką?
— Zdrowa jest. Bawi się na wsi dobrze.
— A jak prędko do nas powróci?
— Za dwa tygodnie. Przyjechałem po bieliznę i suknie dla niej. Jutro rano odjeżdżam.
— To może pan zabierzesz list który tu do niej przysłano z Hawru?
— Daj mi go pani.
Schował list do kieszeni a załatwiwszy się w mieszkaniu Berty, wracał z pośpiechem do niej.
— Oto masz, — rzekł — wszystko czego żądałaś. Wspólny nasz kapitał oddam na przechowanie doktorowi, tam będzie mu najbezpieczniej. A obok tego masz i list jakiś z Hawru.
— Z Hawru... od kogo?
— Przeczytaj, a dowiesz się.
Berta rozerwała spieszno kopertę, a spojrzawszy na podpis wykrzyknęła radośnie:
— Od Jana-Czwartka!... od Jana... Oczekuje on na ciebie panie Ireueuszu dziś o szóstej w restauracji pod „Czarną gałką“ na bulwarze Rochechonart.
— Czy podobna?
— Czytaj pan.
Ireneusz pochwycił dane sobie pismo.
— Jan-Czwartek w Paryżu!... — zawołał, — i chce widzieć się ze mną. Bóg wreszcie ulitował się nad nami. Doktorze nie traćmy ani chwili. Może go jeszcze zastaniemy w restauracji, a gdyby nie, to pojadę do niego do Belleville. Muszę dziś jeszcze mieć papiery które zabrał pani Dick-Thorn.
— Spieszcie, — odrzekła Berta, — ja za was modlić się będę.
Obaj z pośpiechem wyszli z pawilonu.
Na rogu Uniwersyteckiej ulicy spostrzegli toczącą się zwolna dorożkę.
— Hej! czy jesteś wolny? — zapytał Ireneusz.
— Wolny, — odparł znany mu głos.
— Zabiorę panów, ale wyprzedzam, że jechać prędko nie mogę. Mój koń zmęczony. Wracam do domu.
— Mój stryj! — zawołał Edmund.
— Pan Loriot!
— To ty! — rzekł zdziwiony woźnica. — A to spotkanie! Cóż u was nowego?
— Jest nowego wiele, ale to na później. Obecnie potrzebujemy byś z narażeniem Milorda zawiózł nas jaknajprędzej do restauracji pod „Czarną gałkę“.
— Siadajcie, — odrzekł Piotr. — Milord dla takiej sprawy wytęży wszystkie swe siły.
Po upływie kwadransa stanęli na bulwarze przed restauracją w chwili gdy Mignolet zażądał wina dla pokrzepienia sił.
— Otóż i Jan-Czwartek powraca, — zawołał jeden z biesiadników.
— Przyspieszone kroki dały się słyszeć na schodach i Ireneusz Moulin w towarzystwie doktora wbiegł do sali.
Na widok nieznajomych głęboka cisza zapanowała.
— Panowie, — zapytał Moulin, — czy jest tu pomiędzy wami Jan-Czwartek?
— W tej chwili go niema, — odparł Mignolet. Pojechał na schadzkę, którą mu oznaczono w Belleville.
— Na schadzkę... o północy? — zawołał Ireneusz. — Ależ to nie niepodobna!
— Niepodobne, a jednak prawdziwe. Jego przyjaciel Ireneusz Moulin wezwał go tam.
— Ależ to ja jestem Ireneusz Moulin, a ja go nie wzywałem.
— Ha! ha! — zaśmieli chórem, — on go niewzywał, a list jego dotąd jest u nas.
— Mój list? — pytał mechanik zdziwiony.
— Tak, pański list, — odparł jeden z biesiadników podając mu papier znaleziony na podłodze.
Ireneusz spojrzawszy na pismo krzyknął przerażony.
— Co się stało? — zapytali wszyscy.
— Wielkie nieszczęście! W tej chwili może już Jan-Czwartek nie żyje. Użyto podstępnie mojego nazwiska aby go w ciągnąć w zasadzkę. Spieszmy panie Edmundzie — rzekł do doktora, — może jeszcze na czas przybyć zdołamy. I wybiegli z restauracji.
— Jakże? — zapytał Piotr Loriot, — czyście go znaleźli?
— Ach! nie, niestety, i kto wie czy go zastaniemy przy życiu.
— Do djabła! — zawołał woźnica.
— Co prędzej zawieź nas stryju do Belleville, na ulicę Rébeval.
— Ulica Rébeval? — powtórzył Piotr. — Przed paroma godzinami zawoziłem tam jakiegoś pana, który tu był przyjechawszy z Hawru.
— To on! to Jan-Czwartek. W drogę co koń wyskoczy.
— Gdybym był wiedział, — pomyślał Loriot — byłbym im przyszedł z pomocą, ale o niczem nie wiedziałem.
∗
∗ ∗ |
Théfer po wyjściu Jana z restauracji, podążył spiesznie do oczekującej na siebie dorożki i kazał się zawieść na ulicę Rébeval.
W pół godziny stanął na miejscu, to jest pod murem, gdzie miał się spotkać z Jerzym de la Tour-Vandieu, po dokonanej zbrodni.
Oddalony turkot dorożki dobiegł do jego uszu.
— To on! — pomyślał zbrodniarz. Chwila stanowcza się zbliża.
Nie mylił się, był to w rzeczy samej Jan-Czwartek.
— Która godzinna? — zapytał woźnicy wysiadając.
— Trzy kwadranse na pierwszą, — odparł tenże.
— Nie spóźniłem się więc. Roztworzył drzwi i wszedł do swego mieszkania.
Jerzy wypełniając polecenie Théfera nie opuszczał sypialni Czwartka. Oczekiwał w ciemności na przybycie wroga.
Jedna myśl tylko zajmowała go teraz. Za jaką bądź cenę pragnął odzyskać spokój, skończyć z tem życiem pełnym trwogi, jakie rozpoczęło się dla niego w dniu spotkania Ireneusza na cmentarzu Montparnasse.
Śmierć Jana-Czwartka wróci mu spokój. Drżącą też ręką ściskał sztylet którym miał cios zadać.
To nowe zabójstwo przerażało go zrazu. Przez kilka minut rozważał jak postąpić mu trzeba. Zimny rozsądek, poparł dziką wolę.
Usłyszawszy nadjeżdżającą dorożkę, skrył się na wskazane przez Théfera miejsce, z mocnym postanowieniem dokonania czynu.
Klucz obrócił się w zamku. Jan-CZwartek wszedł do pokoju.
Głęboka ciemność panowała w mieszkaniu. Jan zamknąwszy drzwi za sobą, postępował zwolna, z wyciągniętemi naprzód rękoma.
Idąc, potrącił o stół.
— Nic nie poradzę tu bez światła, — rzekł do siebie. Trzeba rozniecić zapałkę. I wyjąwszy zapalniczkę z kieszeni, zapalił stojącą na stole świecę.
W tej chwili Czwartek zwrócony był tyłem do Jerzego de la Tour-Vandieu. Trzy kroki zaledwie ich oddzielały od siebie. Wystarczyło wyciągnąć rękę ażeby zadać cios śmiertelny. Przypomniał jednak zastrzeżenie Théfera.
Dla zmylenia poszukiwań policji, należało tak uderzyć aby uczynić przypuszczalnem samobójstwo.
Jan-Czwartek zrzucając z siebie tużurek zwrócił się twarzą do księcia.
— Trzeba włożyć cieplejsze palto — zimna atmosfera w tem mieszkaniu dreszcz mnie przejmuje.
To mówiąc, zbliżył się do miejsca w którym ukryty był Jerzy. Jednocześnie jakaś ręka uzbrojona nożem wysunęła się z pod wiszącego ubrania i zatopiła broń morderczą po rękojeść w piersiach ofiary.
Jan-Czwartek zachwiał się, ale nie upadł. Jego ręce wysunięte naprzód, opadły na ramiona zbrodniarza i wyciągnęły go z kryjówki.
Słaby odblask świecy, padł na twarz Jerzego.
— Człowiek z Neuilly!.. wyszepnął Jan-Czwartek przygasłym głosem i jak bryła bezwładnie upadł na ziemię.
Jerzy z piekielnym uśmiechem spojrzał na niego i pobiegł do łóżka na którym leżał zdjęty przed chwilą tużurek. Obszukał wszystkie kieszenie, ale jak wiemy nic nie znalazł. Wrócił więc napowrót do Jana rozdzierał na nim bieliznę i ubranie powtarzając z rozpaczą.
— Nic niema!.. nic!.. a jednak ja muszę mieć te papiery!
Zakrwawionemi rękoma przerzucał wszystko w mieszkaniu zapominając wszelkiej ostrożności. Zajęty tem, nie słyszał turkotu nadjeżdżającej dorożki, nagle jednakże zerwał się pobladły z przerażenia.
Sztukano do bramy ogrodowej.
— Idzie ktoś!.. wyszepnął, drżąc cały jak w febrze.
Sztukano coraz silniej, nakoniec wołano:
— Otwieraj!.. otwieraj co prędzej!..
W obec grożącego niebezpieczeństwa wróciła Jerzemu przytomność umysłu. Wyjął szybko z kieszeni pozostawiony przez Théfera papier, zgasił świecę i po cichu wymknął się z mieszkania, kierując w stronę muru przy którym oczekiwał jego wspólnik wołając z cicha:
— Spiesz pan!.. spiesz co prędzej!
Przy pomocy Théfera przedostał się na drugą stronę muru, gdzie był już bezpieczniejszy, lecz mimo to biegł ciągle o ile mu sił starczyło. Trwoga dodawała mu sił.
Zmęczony, przystanął aby odetchnąć.
— Czy nie słyszałeś? — zapytał Théfer. — Ktoś się dobijał do bramy.
— Zapewne jego przyjaciele z pod „Czarnej gałki“. Ale książę zabrał papiery?
— Nic nie znalazłem. Przeszukałem wszędzie.
— To źle, do czorta! — A Jan-Czwartek? żyje?
— Nie żyje.
— Jest książę tego pewnym?
— Najzupełniej. Cios był śmiertelnie zadanym.
— Mamy mniej o jednego wroga i to potężnego. Papiery później wynajdziemy.
Ireneusz tymczasem jak wiemy dobijał się ciągle do bramy.
— Może on jeszcze nie przyjechał? — wtrącił Edmund. — Takim hałasem pobudzimy wszystkich sąsiadów.
— Masz słuszność — odrzekł Moulin. — Ja jednak obawiam się nieszczęścia. Co począć.
— Przeskoczyć na tamtą stronę muru i przekonać się naocznie.
— Dobra myśl — poparł Piotr Loriot. — Ja wam jeszcze ułatwię zadanie. Podjadę dorożką pod sam mur, tak ażeby z niej można było zeskoczyć na podwórze.
W ciągu minuty Ireneusz znajdował się po drugiej stronie muru.
— Niema żadnego światła... a jednak wiem, że on tu przyjechał. Co to ma znaczyć?
Wbiegł do mieszkania, a wszedłszy poczuł woń świeżej krwi.
— Janie! — zawołał, — Janie-Czwartku... czy ty mnie słyszysz?
Żadnej odpowiedzi.
— Przybywam zapóźno!... — wykrzyknął z rozpaczą i wybiegł przed dom, przywołując Edmunda.
— Panie Loriot!... weź pan latarkę z dorożki i przybywaj co prędzej. Zdaje mi się, że zastaniemy już tylko martwe ciało.
Wiemy już jak straszny uderzył ich widok.
Przy zakrwawionym ciele Jana uklęknął młody doktór; pragnąc co prędzej zbadać stan nieszczęśliwego.
— Zdaje mi się że oddycha, — rzekł, — może zdołam chociaż na chwilę przywrócić go do życia.
— Doktorze! — zawołał Ireneusz, — uczyń to... zaklinam, potrzebuję papierów które on zabrał pani Dick-Thorn, potrzebuję jego zaświadczenia, że Fryderyk Bérard jest mordercą z mostu de Neuilly.
— Wiem o tem i dla tego zapewniam pana, iż co tylko będzie w ludzkiej mocy uczynić. Stryju, — rzekł zwracając się do stojącego we drzwiach dorożkarza, — poświeć mi proszę.
Piotr Loriot zbliżył się z latarką podczas gdy Ireneusz zapalał stojącą na stole świecę.
Edmund wyjętym z kieszeni skalpelem przeciął koszulę Jana i szczegółowo obejrzał ranę, z której krew płynęła.
— Poszukajcie kawałka płótna, — rzekł, — muszę zrobić pierwszy opatrunek.
Za chwilę obmył już ranę, przyłożył szarpie i mocno zabandażował.
— Czy cios zadany trafił w serce? — zapytał Moulin.
— Nie, nóż się obsunął po żebrach, rana jest głęboka, ale nie koniecznie śmiertelna. Jestem pewien, że wkrótce oczy otworzy.
Jak przepowiedział tak się stało, Jan-Czwartek dał znak życia. Powiódł zamglonemi oczyma po otaczających, a poznawszy Ireneusza przemówił gasnącym głosem.
— To ty... kochany Ireneuszu, niespodziewałem się już zobaczyć cię więcej... Umieram, ale pociesza mnie to, że się pomścisz za mnie!...
Wzruszony do łez Moulin, uniósł głowę Jana-Czwartek na swoich rękach, przemawiając doń tkliwie.
— Pomszczę się przysięgam!... — odrzekł, — ale muszę wiedzieć całą prawdę. Czy powiesz mi wszystko?
— Powiem.
— Znasz więc swego mordercę?
— Znam. Jest nim wspólnik pani Dick-Thorn, jeden z trojga zabójców na moście Neuilly, teraźniejszy Fryderyk Bérard.
— Któż jest tym trzecim mordercą?... powiedz na Boga!. Czy znasz go także?
— Znam; — odparł Czwartek odwracając oczy.
— Jakto? wahasz się w wyznaniu prawdy, w chwili gdy śmierć przy tobie, — zaczął Moulin, — koniecznie wskazuję ci wyznać mi całą prawdę. Pomszczę się, jeszcze raz powtarzam, ale muszę wiedzieć wszystko.
Fryderyk Bérard i Klaudja Dick-Thorn nie ujdą przed ręką ludzkiej sprawiedliwości, ale chcę wiedzieć nazwisko tego człowieka który im służył za narzędzie zbrodni.
Z bladych ust Jana, zaledwie dosłyszanym szeptem wybiegły słowa:
— To ja... ja byłem.
— Ty!? — zawołał z osłupieniem Ireneusz. Znałeś więc tego człowieka któregoś zabił?
— Nieznałem.
— Ależ to niemożebne!
— Zapłacono mi za to, abym zabił starca i dziecko.
— Dziecko!
— Tak; małego chłopca którego doktór z Brunoy niósł na ręku.
— A więc zabiłeś dziecię?
— Nie, litość mnie ogarnęła po nad dziecinną i gdyby nie zadana mi w winie trucizna, która mnie z nóg zwaliła, byłbym to dziecię wychował przy sobie. Straszne boleści nie dozwoliły mi tego uczynić. Złożyłem więc malca pod bramą jednego z domów na Polu Elizejskim.
— Kiedyż się to wszystko działo? — zapytał Piotr Loriot podchodząc do umierającego.
— W nocy, dnia 24 września 1837 roku.
— To ja znalazłem to dziecię!... — zawołał uradowany dorożkarz, — i odwiozłem je do domu podrzutków przy ulicy de l’Eufer.
— Co jeszcze więcej chcesz wiedzieć? — pytał Jan zanikającym głosem. — Spiesz się bo czuję że umieram!...
— Powiedz mi gdzie mieszka Fryderyk Bérard?
— Na ulicy Pot-de-fer № 17.
— Znam tę miejscowość i znam tego człowieka, — wtrącił znów Piotr Loriot. — Woziłem go do tego domu w którym teraz przechowujecie pannę Bertę.
— Powiedz mi jeszcze Janie, — zaczął znów Moulin, — gdzie schowałeś papiery jakie się znajdowały w pugilaresie pani Dick-Thorn?
Na twarzy nieszczęśliwego widać było, że nie rozumiał o co chodzi.
— Jakie papiery? — zapytał, — czy mówisz o pieniądzach?
— Nie; mówię o dowodach zbrodni.
— Nie było w nim nic prócz pieniędzy.
— Źle szukałeś, gdzie jest pugilares?
— W kieszeni paltota leżącego na łóżku.
Ireneusz dobiegł na wskazane miejsce, lecz tak jak Jerzy nic nie znalazł.
— Nędznicy okradli cię! — zawołał z rozpaczą. — Zabrali dowody i pozbawili cię życia!...
Jan-Czwartek westchnął głęboko i stracił przytomność.
— Doktorze! — zawołał Moulin zwracając się do Edmunda, — czyń wszystko, aby go choć na chwilę jeszcze przy życiu utrzymać. Pamiętaj że od zeznań tego człowieka zależy szczęście i przyszłość Berty.
— Użyję wszelkich możebnych środków — odparł Edmund. — Pomóżcie mi go tylko rozebrać i położyć na łóżko.
Uczyniono to natychmiast.
— Teraz, — rzekł doktór, — napiszę receptę z którą pan panie Moulin jedź do apteki. Niema chwili do stracenia.
— Będę pędził ile sił starczy.
W pół godziny wrócił z lekarstwami. Podczas jego nieobecności, doktór sondował ranę i przygotował obandażowania.
Jan-Czwartek niezadługo znów oczy otworzył, czując się nieco rzeźwiejszym. Po zażytym lekarstwie, siły mu powracać zaczęły, a z niemi i nadzieja w strapione serce Ireneusza.
— Doktorze! — wyszepnął Jan błagalnie. — Ocal mnie!... Pragnąłbym żyć jeszcze!...
— Bądź spokojnym! — odparł Edmund.
— Będę robił wszystko, ażeby ciebie ocalić! Od twego życia bowiem, zależy honor rodzinny i szczęście biednego dziewczęcia!
— Jeżeli tak, — wyszepnął Jan, — przysięgam tu, w obec wszystkich, że wydam morderców nieszczęśliwego doktora, bez względu na to, że zgubię tem i siebie.
— Mamy twe słowo Janie! — odrzekł Ireneusz; — pamiętaj że cofać zeznania nie można.
— Powiedz mi stryju, zapytał Edmund Piotra Loriot, gdy Jan-Czwartek zasnął po zażytym lekarstwie, czy dowiadywałeś się kiedy, co się stało z dzieckiem oddanem przez ciebie do domu podrzutków?
— Nie; mało mnie to bowiem obchodziło?
— Trzeba abyś tam poszedł jak najprędzej. Może odnajdziemy jego rodziców.
— Dobrze, pójdę jutro z rana.
— A teraz co czynić będziemy? Czy zawiadomić policję o dokonanem morderstwie Jana-Czwartka?
— Według mnie; odrzekł daktór; należałoby to pozostawić do pewnego czasu w tajemnicy. Niechaj będą mordercy w tem przekonaniu, że ich ofiara nie żyje i że wierzymy w upozorowane przez nich samobójstwo. Za parę dni, gdy raniony będzie mógł odpowiadać na zapytania, sprowadzimy tu mego przyjaciela Henryka de la Tour-Vandieu który w imieniu Berty wystąpi z żądaniem rozpoczęcia powtórnego śledztwa.
— Sądzisz więc pan, że Jan-Czwartek przeżyje dni kilka?
— Tak przypuszczam, jeżeli gorączka nie będzie zbyt silną. Teraz mój stryju; dodał zwracając się do woźnicy, ty wracaj do domu a my zostaniemy przy chorym. Jutro wyjdę z tąd bardzo rano za wyszukaniem dla niego dozorczyni, abyśmy z Ireneuszem mogli swobodnie działać na innym polu.
∗
∗ ∗ |
Berta całą noc spędziła w wielkim niepokoju. Niewiedziała co się działo z jej ukochanym, a sądząc potem co przebyła, mogła się spodziewać najstraszniejszych następstw od swoich potężnych nieprzyjaciół.
Około dziewiątej Ireneusz z Edmundem przybyli na Uniwersytecką ulicę, ażeby ją uspokoić i upewnić że dzień z takim upragnieniem oczekiwany przez nią, dzień rehabilitacji zmarłego jej ojca, lada chwila nadejdzie.
Można sobie wyobrazić radość dziewczęcia.
Powiadomił ją przy tem, że chora Estera Dérieux szczęśliwie przebyła operację i że jest przekonanym, iż od niej wiele szczegółów dowiedzieć będzie można
. — Byleby nam tylko Fryderyk Bérard nie uciekł; odpowiedziała.
— To niemożliwe. Pozbywszy się swoich dwóch najpotężniejszych wrogów, to jest Czwartka i ciebie Berto: zasypiać będzie spokojnie.
— Może by się wypadało dowiedzieć, czy on jeszcze mieszka przy ulicy Pot-de-fer.
— Niema potrzeby. Nie należy go niczem niepokoić i przestraszać. Chociażby nawet zmienił mieszkanie, to go policja odnajdzie.
Nie mylono się sądząc że Fryderyk Bérard teraz jak najspokojniej zasypiał, który to spokój podzielał z nim i Théfer. Gdyby nawet policja nie uwierzyła w samobójstwo Czwartka, nie wiele by się troszczono o to kto pozbawił życia tego znanego rzezimieszka.
— Nazajutrz z rana po dokonanem morderstwie, Théfer udał się do prefektury.
Żadne jednak niepokojące wieści niedobiegły do niego. Albo więc nie wiedziano jeszcze o popełnionej zbrodni, lub też nie zwracano na nią uwagi.
Chwilowo powziął myśl udania się na ulicę Rébeval by osobiście przekonać się jak rzeczy stoją, Po głębokiej jednak rozwadze zaniechał tego zamiaru, z obawy ażeby go tam nie zobaczono. Lepiej pojechać do Batignoles, — mówił sobie — i tam z księciem pokonferować.
W prefekturze tymczasem zajmowano się gorąco sprawą dorożki № 13 i zniknięciem Plantada. Najmniejsze jednak światełko nie przedarło się przez ciemności jakie tak zręcznie nagromadziła ręka wprawnego agenta.
Książę z niecierpliwością oczekiwał swego pomocnika, na jego twarzy nie było już śladu owych trosk i niepokoju. Zdawał się być odmłodzonym o jakie lat dziesięć.
— Jak to dobrze że przybywasz nareszcie!... — zawołał ujrzawszy wchodzącego Théfera. Powiedz mi czy byłeś w prefekturze?
— Właśnie z tamtąd powracam.
— Cóż takiego?
— Wszystko jaknajlepiej. Jesteśmy zupełnie bezpieczni.
— Jakże sprawa Czwartka?
— Nic o niej nie wiedzą. Widocznie jego przyjaciele z pod „Czarnej gałki“ zastawszy drzwi zamknięte, powrócili do swojej zabawy. Za dni kilka zaledwie odkryją jego ciało, a dzięki pozostawionej przez nas kartce na stole, samobójstwo przypuszczalne zdawać się będzie.
— Mówisz to z przekonaniem? — zapytał książę.
— Z najzupełniejszym przekonaniem; odparł Théfer.
— I ja tak sądziłem początkowo, ale po rozważeniu tej sprawy, do innego wniosku doszedłem.
— Dla czego?
— Zaraz ci to wytłumaczę. Wszakże za pomocą podrobionego listu sprowadziłeś Czwartka do jego mieszkania? Gdyby więc ten list znaleziono przy nim, byłoby to dowodem, że się sam nie zabił.
— To prawda... wyszepnął Théfer; zapomniałem prosić księcia o zabranie tego listu.
— Byłbym to zrobił bez twego polecenia, ale nie znalazłem go w kieszeniach tego łotra. Zgubił go prawdopodobnie pod „Czarną gałką“.
— Zła sprawa do czorta!... ale na wszystko jest lekarstwo. Ten list był podpisany nazwiskiem Ireneusza Moulin, posłużyć więc nam może do wciągnięcia go w nową zasadzkę.
— A jeśli Ireneusza niema w Paryżu?
— W takim razie przybędzie prefekturze jeszcze jedna tajemnicza sprawa do rozwikłania. My w każdym razie pozostaniemy spokojnie. A cóż książę nadal czynić zamierza?
— Za trzy dni wracam do swego pałacu.
— Dla czego aż za trzy dni?
— Ostatnia ostrożność którą wypełnić należy. Dziś w wieczór wyjadę do Marsylii, zkąd zatelegrafuję do mojego syna, powiadamiając go o moim powrocie. Nikt zatem wątpić nie będzie, że wyjazd mój był prawdziwym.
— Rzecz znakomicie obmyślona! Kto wie jednakże czy nam nie wypadnie jeszcze porozumieć się z sobą, a nieradbym pokazywać się u księcia w pałacu.
— Skoro tak, zatrzymam jeszcze to mieszkanie.
— Niech książę jednak będzie ostrożnym, żeby się kto o tem nie dowiedział.
— Sądzisz więc, że śpiegować mnie będą?
— Bardzo być może.
— A więc w ten sposób się urządzę. Chcąc widzieć się z tobą, będę ci naznaczał nocne schadzki, wychodząc z mego pałacu ukrytem wejściem przez pawilon, na Uniwersytecką ulicę! Przy takich ostrożnościach, nic nam już zagrażać nie może.
Wejście Klaudji przerwało dalszą, rozmowę.
— Witaj mi; zawołał Jerzy uszczęśliwiony. Mam się podzielić z tobą dobrą wiadomością. Jan-Czwartek- nie żyje.
Oczy Klaudji zaświeciły dziwnym blaskiem.
— A moje papiery? zapytała.
— Nieszczęściem nie zdołałem ich odnaleść. Przypuszczam że po wyjęciu pieniędzy z pugilaresu, nie wiedząc o tych papierach musiał go spalić albo wyrzucić.
Klaudja badawczo spojrzała na mówiącego.
— Niezupełnie wierzę twym słomom; wyrzekła; bo niezaręczyłabym czy pokwitowanie Corticellego i testament Zygmunta nie znajdują się u ciebie.
— Przysięgam ci, że ich niemam!
— Przekonasz mnie o tem, jeżeli natychmiast przychylisz się do mojej propozycji.
— Co do małżeństwa mojego syna z twą córką?
— Tak, jest to obecnie najważniejsza dla nas kwestja. Syn twój był wczoraj u mnie na herbacie. To co mówił o procesie Pawła Leroyer, przeraziło mnie niesłychanie.
— Cóż on takiego mówił? zapytał Jerzy bledniejąc.
Klaudja powtórzyła rozmowę Henryka.
— I to cię tak przeraziło? rzekł książę z uśmiechem. Zwykła kobieca a bezpotrzebna lękliwość. Mówił o tym procesie tak jak mówił o każdym innym. Nie stawiam oporu twojemu projektowi, ale potrzebuję czasu na jego wykonanie. Nagłe wzięcie się do tej sprawy może rzecz całą popsuć zupełnie. Za kilka dni bal wydam, na który zaproszę ciebie wraz z córką. Będziesz miała tym sposobem ułatwione wejście do mego pałacu.
— Ha! będę więc oczekiwała; będę oczekiwała spokojnie, ale pamiętaj... gdybyś mnie zawiódł!...
Groźne spojrzenie dokończyło zdania.
Jerzy zrozumiał co chciała powiedzieć.
Starał się ją uspokoić. Wyszła niebawem z mieszkania swego dawnego kochanka, który się udał bezzwłocznie na stację południowej drogi żelaznej celem wyjazdu do Marsylji, gdzie przybywszy miał zaraz powiadomić Henryka o swoim rychłym powrocie do Paryża.
∗
∗ ∗ |
Trzy dni upłynęły od chwili wyjazdu Jerzego.
Berta Leroyer pokrzepiona nadzieją, szybko wracała do zdrowia. Tegoż samego rana po raz pierwszy podniosła się z łóżka, ażeby się przejść po ogrodzie.
Czwartek, dzięki staraniom Edmunda chwilowo wyszedł z niebezpieczeństwa, każde jednak silniejsze wzruszenie zagrażało mu śmiercią.
Obecnie był już w stanie odpowiadać na zadawane mu pytania i postanowił nie cofnąć się nawet przed oskarżeniem siebie samego!
Estera Dérieux po szczęśliwie dokonanej operacji, żyła, ale nie odzyskała jeszcze przytomności. Gorączka u niej zmniejszyła się nieco, ale niepodobna było zadawać jej jeszcze jakichkolwiek pytań.
Edmund Loriot objechawszy swoich chorych, wybrał się do swego przyjaciela Henryka de la Tour-Vandieu ażeby z nim pomówić o sprawie Pawła Leroyer.
Łatwo sobie wyobrazić zdumienie młodego adwokata, gdy się dowiedział o tych wszystkich szczegółach i rozpoznał tę sprawę. Z całą gorliwością postanowił wziąść się do dzieła jakie mogło przynieść zaszczyt i sławę jego karjerze adwokackiej.
Podczas bytności Edmunda, nadszedł od księcia telegram oznajmujący o rychłym jego przybyciu. Dzień więc naznaczony na schadzkę u Jana-Czwartka w celu spisania protokółu, odłożonym być musiał.
Korzystając z tego młody doktór, powrócił do swojej chorej w Charenton.
— Dla czego nie widzę od tak dawna doktora, który poprzednio mnie leczył? zapytała Estera widząc go siedzącym przy swoim łóżku.
— Wszak to ja jestem pani; rzekł Edmund, biorąc ją za rękę. Leczę cię od początku.
— O! nie... wyrzekła patrząc mu w oczy. Tamten był stary... siwy i nazywał się... nazywał... Dopomóżże pan mojej pamięci!...
— Zbyt pani jeszcze jesteś osłabioną; odparł młody lekarz; — abyśmy poruszyć mogli dawne wspomnienia. Skoro powrócisz do zdrowia, obszernie o wszystkiem mówić będziemy.
— A gdzie jest pani Amadis? gdzie Zygmunt mój ukochany... gdzie mój syn?... Pragnę ich widzieć...
Doktór milczał niewiedząc co ma odpowiedzieć.
Przeczekawszy chwilę, wybuchnęła głośnym płaczem.
— Milczysz? wyjąknęła wśród łez, bo nie możesz mi nic pocieszającego powiedzieć. Mój syn zapewne już nie żyje!...
— Zaklinam panią na Boga! rzekł przerażony jej rozdrażnieniem Edmund, zaklinani uspokój się pani, jeżeli pragniesz być zdrową. Długi czas byłaś bardzo cierpiącą. Wiele rzeczy zaszło od tej pory o których wiedzieć jeszcze nie możesz. Opowiem pani wszystko, ale bądź cierpliwą.
— Gdzież ja więc jestem? powiedz mi pan przynajmniej gdzie jestem?
— U przyjaciela.
— A jak on się nazywa?
— Powiem to później pani, jak wyzdrowiejesz. Chcąc zaś przyśpieszyć tę chwilę, zażyj pani łyżkę tego przygotowanego dla ciebie lekarstwa.
Estera spełniła polecenie doktora i w kilka chwil potem zasnęła głęboko.
Edmund natenczas poszedł do naczelnego lekarza.
— Przychodzę z proźbą do pana; rzekł wstępując do jego gabinetu. Moja chora po dokonanej operacji ma się znacznie lepiej. Lękam się jednak by za zupełnym odzyskaniem zmysłów, nie przeraziła się swoim otoczeniem. A ponieważ niema żadnej rodziny i nikt się o nią upominać nie będzie, czy niepozwoliłbyś pan mi zabrać jej do siebie.
— Mój drogi kolego, żądasz odemnie rzeczy niemożebnych do spełnienia. Wszakże ci wiadomo, że tę nieszczęśliwą oddała nam prefektura i że za nią w obec tejże odpowiedzialni jesteśmy.
— Jakiż więc na to jest środek?
— Zwrócić się do prefektury i prosić o to czego odemnie żądasz obecnie.
— Dziękuję za radę. udam się tam natychmiast. — odrzekł Edmund.
Edmund Loriot wróciwszy do Paryża, kazał się zaraz zawieść do prefektury, a posławszy swój bilet wizytowy prefektowi, został bezzwłocznie przezeń przyjętym.
— Czem panu mogę służyć? zapytał tenże uprzejmie.
— Przychodzę do pana naczelnika, z bardzo śmiałą a może nawet niepodobną do wykonania proźbą. Jedna z moich chorych w szpitalu Charenton po dokonanej szczęśliwie operacji, odzyskała zmysły, lecz w tem schronieniu otoczoną jest posępnemi murami jakie na jej zdrowie źle oddziałać mogą. Zaledwie może dojrzeć mały skrawek nieba przez gęste kraty swej celi. Do zdrowia zaś jej potrzebne jest świeże powietrze, słońce, drzewa i kwiaty. W chwili zupełnego przez nią odzyskania zmysłów, zabójczą może być dla niej wiadomość, że się znajduje w domu obłąkanych. Żądała właśnie odemnie objaśnień w tej mierze. Dałem wymijającą odpowiedź, ale za dni kilka a może nawet jutro, stanowczo jej na to odpowiedź dać będzie trzeba. Czy wyjawienie prawdy nie stanie się dla niej śmiertelnym ciosem? któż ręczyć może... W imię przeto ludzkości; proszę o wolność dla tej kobiety, jeżeli ona nie jest zbyt wielką przestępczynią.
— Jakże się nazywa ta obłąkana? — zapytał naczelnik po chwili.
— Estera Dérieux.
— Każę natychmiast odszukać jej papiery i jeżeli to będzie możliwem, zadośćuczynię pańskiej proźbie.
Przywołany sekretarz przyniósł żądane księgi, ale pomimo starannych poszukiwań nie znaleziono w nich nazwiska Estery Dérieux pomiędzy temi którzy z rozkazu prefektury są zamknięci na osobności.
— Nie rozumiem dla czego jej tu niezamieszczono? — wyrzekł naczelnik; musi w tem być jakaś pomyłka. Zechciej pan przybyć tu jutro, o dziesiątej zrana, to kwestja ta będzie już rozwiązaną. Będę chciał wszystko uczynić dla pana, jeżeli to się okaże możebnem.
Po wyjściu Edmunda urządzono energiczne śledztwo, a przejęty tyloma fatalnemi sprawami naczelnik i tu upatrywał jakąś nową zbrodnię.
Wysłany dla sprawdzenia urzędnik do Charenton, powrócił z wiadomością, że inną ręką dopisane były wyrazy: „Odosobniona pod sekretem“ na rozkazie wydanym przez prefekturę.
— Pamiętam dobrze; rzekł prefekt do niego, że nic nie pisałem w rubryce uwag. Czy nie przypominasz pan sobie, który to z naszych agentów odwoził tę chorą do Charenton?
— Théfer, panie naczelniku.
Prefekt zmarszczył czoło.
— A co on teraz porabia? zapytał po chwili.
— Słyszałem, że ma zamiar podać się do uwolnienia.
— O tyle się więc już dorobił.
— Co do tego, nic niewiem. Przed niedawnym czasem nie posiadał żadnych oszczędności.
— Może otrzymał jaką sukcesję, skoro ma zamiar wyjść ze służby?
— Nic o tem nie słyszałem, ale wątpię bardzo.
— Trzeba żebyś pan jutro powtórnie pojechał do Charenton i przywiózł mi z tamtejszych akt rozkaz prefektury, o którym przed chwilą mówiłeś. Pragnę się naocznie przekonać kto się dopuścił tego fałszerstwa. Potrzeba się również dowiedzieć czy osoba na której żądanie umieszczono tę chorą, w domu obłąkanych, chce ją wziąść napowrót do siebie? Nazywa się ona pani Amadis, mieszka na Placu Królewskim № 24.
Wiemy już że przestraszona słowami Théfera pani Amadis, zaraz po oddaniu Estery do szpitala, wyjechała z Paryża.
Wiadomość ta niemiłe zrobiła na prefekcie wrażenie. Przypuszczał że to była ucieczka po dokonanej zbrodni do której i Théfer należał.
Nazajutrz, o oznaczonej godzinie Edmund Loriot stawił się w prefekturze.
— Powiedz mi doktorze; zapytał go naczelnik; czy jedynie w celu naukowym chcesz wziąść chorą do siebie?
— Niezupełnie, jeżeli wyznać mam prawdę.
— Znałeś więc pan tę kobietę przed jej chorobą?
— Nie znałem jej wcale.
— Ale znasz powód jej cierpienia?
— Zdaje mi się, że odgaduję i kto wie czyli w krótce nie oddam wielkiej przysługi sprawiedliwości, jeżeli pan naczelnik mianowicie przychyli się do mojej proźby.
— Najchętniej. Przygotowałem już raport odpowiedniej treści i ufam ci doktorze iż nie nadużyjesz mojej dobrej wiary.
— Co do tego, możesz pan być najzupełniej spokojnym.
Otrzymawszy potrzebne papiery do uwolnienia Estery, Edmund udał się natychmiast na Uniwersytecką ulicę.
— Wygrana! — zawołał wchodząc wesoło.
— Za kilka godzin przywiozę wam tu Esterę Dérieux.
— Tu... do mnie? — spytała radośnie Berta.
— Tak; uważam to miejsce za najodpowiedniejsze dla niej. Ty Berto jako zdrowsza, zajmiesz pokój na pierwszym piętrze, a ją umieścimy tu, na parterze.
Po uczynionych przygotowaniach Edmund wraz z Ireneuszem, wyruszyli do Charenton.
Zabranie Estery nie przedstawiało żadnej trudności, a chora po zdwojonej dozie odurzających narkotyków, poddawała się biernie wszystkiemu.
We dwie godziny później, nieszczęśliwa ofiara Jerzego de la Tour-Vandieu i przebiegłego Théfera, została umieszczoną w pawilonie na Uniwersyteckiej ulicy.
Dostarczony prefektowi rozkaz z Charenton, przyjęcia Estery tamże do domu obłąkanych, potwierdził jego domysły, co do współudziału w tym czynie Théfera. Potrzeba było więc teraz otoczyć i tegóż strażą, nie tyle w jego rządowych czynnościach, ile w życiu prywatnym.
Po głębszem zastanowieniu. prefekt posłał po znanego nam agenta Leblonda.
— Jeżeli pragniesz uzyskać wkrótce stopień inspektorski i gratyfikację trzysta franków — rzekł do niego to musisz szczerze odpowiadać na moje pytania. Wszak byłeś przez dłuższy czas dodanym do pomocy w służbie Théferowi, znasz więc jego stosunki i jego zwyczaje.
— Nie wszystkie, panie naczelniku, bo się z niemi pilnie ukrywał.
— Mniejsza z tem, lecz w każdym razie usłużyć mi możesz. Pragnąłbym wiedzieć szczegółowo gdzie on bywa, kogo u siebie przyjmuje i jakie listy odbiera. Jeżeli się dobrze wywiążesz z zadania, przyrzekam ci przyobiecaną nagrodę.
— Odkąd więc mam zacząć go śledzić?
— Natychmiast, nie zwlekając chwili. I nie czekaj nigdy z doniesieniem mi tego co odkryjesz. O każdej godzinie masz wolny wstęp do mnie, nawet i w nocy.
— Postaram się zadowolnić pana prefekta.
— Dobrze. Idź więc teraz i rozpoczynaj działanie.
W chwili gdy Leblond wychodził z gabinetu prefekta wszedł tam prokurator.
— Naczelniku! — rzekł do niego — musimy bezzwłocznie jechać do Bagnolet. Otrzymałem w tej chwili wiadomość że przy rozkopywaniu zawalonego szybu w kopalni, znaleziono ciało zamordowanego człowieka. Kto wie, czy to nie będzie miało łączności z poszukiwaną przez nas sprawą dorożki Nr. 13.
Za przybyciem na miejsce, smutny ich spotkał widok.
Ciało nieszczęśliwego człowieka uległo już częściowemu rozkładowi, do tego stopoia, że niepodobna było rozeznać jego rysów twarzy.
— Trzeba przeszukać kieszenie, — rzekł prefekt, — może znajdziemy jaki papier przy nim.
Było to zadanie nie łatwe do spełnienia. Odurzająca woń zepsutego ciała rozchodziła się po całej kopalni.
Wszelako jeden z robotników zachęcony wysokim wynagrodzeniem, przedstawił się jako ochotnik do tej czynności.
Przedewszystkiem należało wyjąć sztylet zatopiony aż po rękojeść w piersiach ofiary.
Obmyto go z zaschniętej krwi i oddano prefektowi, z kieszeni zaś wyjęte papiery przekonały władze, że owym zamordowanym, był poszukiwany przez nich inspektor Plantade.
Zostawmy tych urzędników zajętych spisywaniem protokółu, a przejdźmy na ulicę św. Dominika, do pałacu księcia Jerzego de la Tour-Vandieu.
Służba zauważyła, żs książę podczas swojej podróży bardzo schudł i pomizerniał, co łatwo dało się wytłumaczyć długą utrudniającą wędrówkę.
Pierwszego dnia po przyjeździe, Jerzy nie pokazywał się wcale, odczytując niby w swoim gabinecie nagromadzoną korespondencję.
Nazajutrz złożył kilka wizyt, ciesząc się, że żadnej nie miał od Théfera wiadomości. Trzeciego dnia z rana. otrzymał od pani Dick-Thorn list następującej treści:
Wiem żeś powrócił od dni kilku. Spodziewałam się, a nawet liczyłam napewno że cię zobaczę u siebie. Widzę że zapominasz o mnie, a to mi się wcale niepodoba.
Żądam ażeby w ciągu dni czterech, projektowane małżeństwo zostało zerwanem. a przyobiecane zawartem. Od tego na krok nie ustępuję.
Łańcuch więc którego ogniwa tak zręcznie połączyła przed laty pani Dick-Thorn, zaczynał znów ciężyć Jerzemu.
— Ach! — zawołał wściekły ze złości drąc list na szczątki, dla czegóż nie mogłem tej kobiety usunąć ze swojej drogi tak, jak usunąłem innych. Muszę jej być posłusznym i za to jej nienawidzę.
Przy śniadaniu spotkał się z Henrykiem. Postanowił już tym razem rozmówić się z nim stanowczo, mimo że nie był pewien zwycięztwa.
Henryk pierwszy ułatwił mu wstęp do tej sprawy.
— Słyszałem ojcze, — rzekł, — że jeździłeś wczoraj z wizytami. Czy byłeś u hrabiego de Lilliers?
— Nie byłem. Nie widziałem go wcale.
— Bardzo mi to jest przykrem. Takie pominięcie może hrabiego obrazić.
— Mniejsza z tem; rzekł lekceważąco Jerzy, nie było to przypadkowe pominięcie, ale krok z góry obmyślony.
— Nie rozumiem cię ojcze, wszak wiesz, że z córką hrabiego mam się w krótce żenić?
— Wiem, ale ten projekt nie zyskał nigdy mojej szczerej aprobaty, a obecnie mniej niż kiedykolwiek.
— Co mówisz ojcze?
— Najszczerszą prawdę. Hrabia według mnie nieposiada zdrowych zmysłów. Jego polityczne poglądy różnią się o całe niebo od moich. Myślałem o tem wiele podczas mojej podróży i przyszedłem do wniosku, że małżeństwo pomiędzy dwiema rodzinami odmiennych politycznych przekonań, jest rzeczą niemożebną.
Henryk słuchał go nieprzerywając, ale jego bladość twarzy i drżenie nerwów, objawiały wewnętrzne wzburzenie.
— Mój ojcze, zaczął po chwili, widzę z tego coś mi powiedział, że to wszystko dąży do odwołania udzielonego mi pozwolenia na to małżeństwo.
— Pozwolenia tego nigdy ci nie dawałem, a jeżeli bym je dał, to obecnie je odwołuję.
— Nie możesz więc ojcze zrozumieć, że ja kocham pannę de Lilliers i że zerwanie tego od tak dawna ułożonego związku, będzie dla mnie powodem wielu ciężkich zgryzot?
Jerzy wzruszył ramionami.
— Jesteś zbyt młodym, — odrzekł — by miłość w twoim sercu do tego stopnia zakrzewić się mogła. Zapomnisz!.. tak jak wielu innych przed tobą i jak wielu zapomni po tobie.
— Nigdy!... mój ojcze, nigdy!
— Zapomnisz! to tak być musi!... wołał książę unosząc się coraz gwałtowniej, zapominasz!... co ja żądam od ciebie.
— Niemasz prawa ojcze wymagać ofiar podobnych odemnie, nie służy ci władza stawać bezlitosnym i niesprawiedliwym.
— Bezlitosnym i niesprawiedliwym? powtórzył starzec marszcząc brwi surowo. Zapominasz jak widzę, czem byłbyś bezemnie, a czem jesteś z mej łaski. Wziąłem cię z domu podrzutków, nadając ci świetne nazwisko i książęcy majątek. Zostałeś moim synem, mam więc nad tobą w całej rozciągłości ojcowską władzę. Skutkiem tej adoptacji moi przodkowie stali się twemi przodkami. Odpowiadasz za ich honor nieskalany od wieków!... Na mnie więc ciąży obowiązek dopilnowania byś w chwili szału honoru tego nie splamił.
— Wdzięczen ci jestem za twoje dobrodziejstwo mój ojcze — odrzekł młody adwokat, — wszak nie rozumiem w czemby ucierpiał honor twoich pradziadów, gdybym idąc za głosem serca ożenił się z córką szlachcica, uczciwego któremu nawet prawnicy nie odmawiają głębokiego szacunku?
— Niemam zamiaru dysputować z tobą w tej kwestji, ale ci rozkazuję spełnić moje żądanie — rzekł książę, wyniośle. Taka jest bowiem moja wola.
— Jesteś ojcze bezlitosnym, okrutnym nad wyraz, ale skoro tego żądasz koniecznie, posłusznym ci być muszę. Drogo okupię zaprawdę majątek i nazwisko jakie mi nadałeś dodał z goryczą.
Książę odetchnął swobodnie, nieprzypuszczał bowiem aby zwycięztwo tak łatwo mu przyszło.
— Dziękuję ci mój synu — rzekł przyjacielsko, — ustępstwa tego nie będziesz żałował, bo nie przypuszczam ażebyś chciał zostać starym kawalerem. Znalazłem dla ciebie już żonę.
Henryk zbladł jak ściana.
— Żonę? — powtórzył drżącym głosem.
— Dla mnie żonę?
— Tak jest mój chłopcze, śliczną panienkę.
— Niemam zamiaru żenić się teraz.
— Nie wiesz o kim mówię, a już się naprzód zastrzegasz. Skoro się dowiesz jestem pewny że zmienisz zdanie.
— Nigdy! mój ojcze. Nie pragnę zawierać teraz małżeństwa.
— Znasz ją bowiem dobrze, — ciągnął starzec dalej, — jest to córka mego dawnego przyjaciela pana Dick-Thorn.
Henryk zerwał się z krzesła.
— Czy znasz ojcze przeszłość jej matki?.. — zawołał gwałtownie. — I dla niej to, dla niej... mam poświęcić moją miłość dla panny de Lilliers? O! nigdy mój ojcze... nigdy!
Te słowa dostatecznie przekonały księcia, że jego przybrany syn wiedział o wiele więcej niźli powinien był wiedzieć.
Niechcąc pozostać w nieświadomości i pragnąc dowiedzieć się, co mianowicie wie Henryk o pani Dick-Thorn, zagadnął go z obawą:
— Wytłumacz się jaśniej!... dla czego to małżeństwo przejmuje cię takim wstrętem?
Henryk w miejsce odpowiedzi, zapytał:
— Od jak dawna znasz ojcze panią Dick-Thorn?
— Od lat dziewiętnastu. Znałem ją jeszcze młodem dziewczęciem we Włoszech. Następnie spotkałem ją w Paryżu, gdzie czasowo zamieszkiwała, nakoniec widziałem ją w Anglji jako żonę bogatego i powszechnie szanowanego dżentlemana, z którym się spotykałem w domach tamecznej arystokracji.
— A przed pierwszym spotkaniem się z nią przed laty dziewiętnastu, czy wiesz mój ojcze, czem była ta kobieta?
— Prowadziła życie swobodne i niezależne, na jakie dozwalał jej majątek.
— Mylisz się ojcze! Ta wykształcona i dystyngowana kobieta, była prostą zbrodniarką.
— Zbrodniarką?! — zawołał książę z dobrze udanym zdumieniem.
— Tak, czyli raczej wspólniczką zbrodniarzów.
— Wszystko co mówisz niema najmniejszego sensu i zasady.
— Przekonasz się, że mówię prawdę. Dwadzieścia lat temu ta kobieta kazała zabić pewnego człowieka na moście Neuilly. Sama była obecną przy tem morderstwie, a w nagrodę płatnemu przez nią zbrodniarzowi, podała w winie truciznę.
Książę de la Tour-Vandieu, wzruszył ramionami.
— I nie ukarano jej za to? — rzekł z lekkim uśmiechem. Przyznasz, że to dziwne.
— Być może... A jednak tak było... Mam na to dowody.
— Masz dowody... Gdzie... jakie? — zapytał drżąc z lekka.
— Tak! żyjące dowody... z których skorzystam, aby rozpocząć na nowo sprawę rehabilitacji niewinnie skazanego człowieka.
— Mów jaśniej... Nic cię nierozumiem, — rzekł Jerzy spokojnie.
— Dobrze, opowiem wszystko co wiem. Ta nędznica która obecnie nazywa się panią Dick-Thorn, miała dwóch wspólników. Ten którego chciała otruć żyje i we właściwym czasie przemówi. Drugi, niegodziwszy jeszcze od tamtego, nowemi zbrodniami usiłuje zatrzeć ślady pierwszej zbrodni. Sądzi, że jest bezpiecznym, a jednak my go już trzymamy i lada dzień wpadnie nam w ręce. W obec tych dwóch ludzi. Wątpię ażeby pani Dick-Thorn chciała jeszcze udawać cnotliwą. Sądzę że usłyszawszy to co ci powiedziałem mój ojcze nie zechcesz mnie więcej nakłaniać do małżeństwa z córką takiej zbrodniarki.
Wejście służącego przerwało dalszą rozmowę.
Lokaj oznajmił, że Edmund Loriot przybył i chce się widzieć z Henrykiem w pilnym interesie.
Młody adwokat wyszedł natychmiast, a książę zostawszy sam, upadł na krzesło, przez długi czas niemogąc pokonać trwogi i wzruszenia.
Podniósłszy się wreszcie zaczął przechadzać się po pokoju dużemi krokami mówiąc do siebie:
— Z kąd ten chłopiec wie o tem wszystkiem? Kto mu to mógł powiedzieć?... i kto go nakłania do wznowienia sprawy Pawła Leroyer? Cała rodzina tego skazańca wymarła. Ireneusza Moulina niema w Paryżu, Jan-Czwartek na którego świadectwo tak liczy, nie żyje. Estera Dérieux zamknięta w domu obłąkanych na zawsze. Zkąd więc ma grozić nam niebezpieczeństwo? Miałżeby Henryk chcieć mnie obwiniać... mnie, swego przybranego ojca?... księcia de la Tour-Vandieu, to niepodobna!...
Skoro wykryje zresztą, że jam należał także do tej sprawy, zaniecha wznowienia śledztwa, jestem tego pewny, choćby ze względu na nazwisko które mu nadałem. Z tej strony niemam się czego obawiać, ale w każdym razie powiadomię o tem Théfera.
Ukończywszy powyższy monolog jakim się nieco uspokoił kazał zaprządz konie do karety i pojechał do swego wiernego doradcy agenta.
Henryk tymczasem umawiał się z Edmundem w swoim gabinecie, co do rozpocząć mającej się sprawy.
Wieczorem dnia tegóż, mieli się udać obadwa do Jana-Czwartka, dla spisania pierwszego protokółu, przy czem bezwarunkowo Berta chciała być obecną.
∗
∗ ∗ |
Agent Leblond wyćwiczony przez Théfera w sztuce „charakteryzowania sobie twarzy“ wyszedł ze swego mieszkania przebrany za handlarza starej garderoby, udając się na ulicę Pout-Louis-Philipe, do siedziby Théfera.
Pragnął dowiedzieć się co pan inspektor porabia, a w ostatnim razie, zakraść się do jego mieszkania i przetrząsnąć rzeczy.
Po całogodzinnem oczekiwaniu, ukazał się Théfer, idący spokojnie do swoich czynności.
Leblond podążył o kilkadziesiąt kroków za nim, a przekonawszy się że idzie ku środkowi miasta, wrócił się do mieszkania inspektora.
Znając dobrze wejście, bo często przychodził do niego z raportami, szybko wbiegł po schodach, a stanąwszy u drzwi wyjął z kieszeni gałkę miękkiego wosku.
W chwili gdy zaczął odciskać zamek, posłyszał kroki na schodach.
— Uciekajmy!... — wyszepnął — idzie tu jakiś mężczyzna bardzo elegancko ubrany. Trzeba się skryć na czwarte piętro.
To mówiąc, wsunął się cicho na górę, śledząc nowo przybyłego, który się zatrzymał pode drzwiami Théfera dzwoniąc gwałtownie.
Żadnej wszakże jak wiemy nie otrzymał odpowiedzi, ponieważ agenta nie było w domu.
Książe Jerzy którego zapewne odgadują czytelnicy w osobie owego eleganckiego dżentlemana, doznał nieprzyjemnego zawodu. Niechcąc jednakże odbywać drogi napróżno, wyjął z kieszeni notatnik i na wydartej kartce papieru napisawszy coś ołówkiem, wsunął przez szparę znajdującą się pomiędzy drzwiami a podłogą.
Widząc to Leblond omal nie krzyknął z radości.
— Tego mi było trzeba!... — rzekł do siebie. — Bez trudu wykryję może jaką ważną tajemnicę. Zaczekam tylko na odejście tego starego eleganta.
Jerzy załatwiwszy się w ten sposób, wsiadł do karety oczekującej na niego przy rogu ulicy św. Antoniego.
Lobland natenczas jednym prawie skokiem zbiegłszy ze schodów, pospieszył do żelaznego sklepu, gdzie kupiwszy kawałek drutu idąc z powrotem do mieszkania Théfera, zakrzywił go na haczyk.
Tym to haczykiem wydobył z łatwością włożoną świeżo karteczkę i ku wielkiej swojej radości wyczytał na niej te słowa:
— Ha! ha! — zawołał agent z rozpromienioną twarzą. Schadzka w całem znaczeniu tego słowa, „Powiadom osobę z Berlińskiej ulicy“. Podpisu niema żadnego. Nic to wszelako nie szkodzi. W krótce bądź co bądź poznamy tego który pisał te słowa. Spieszyć się tylko trzeba z odniesieniem kartki do prefektury.
Naczelnik publicznego bezpieczeństwa tylko co powrócił z Bagnolet.
— Masz co nowego? — zapytał patrząc ciekawie na przebranego agenta.
— Mam panie naczelniku i rzecz bardzo ważną. To mówiąc podał kartkę.
— Gdzieś to znalazł? — zapytał naczelnik po przeczytaniu.
Leblond w krótkości opowiedział co zaszło.
— Znakomita zdobycz! — zawołał naczelnik. — W niej to prawdopodobnie odnajdziemy klucz do rozwiązania zagadki.
— Co mam teraz robić panie naczelniku? — pytał agent.
— Wracaj natychmiast do mieszkania Théfera i połóż kartkę w to samo miejsce. Ja ze swej strony powiadomię prefekta i prokuratora.
— Dobrze panie. To mówiąc wyszedł.
Podczas gdy się to działo w prefekturze, dorożka zajechała przed dom podrzutków przy ulicy de l’Eufer. Woźnica zsiadłszy polecił posłańcowi dopilnować konia, a sam wszedł do sieni.
Dorożka opatrzona była numerem 13.
Był to więc dobrze znany nam Piotr Loriot który przybył dla zasiągnięcia wiadomości o złożonem tam przed laty chłopięciu. Dowiedział się jednak w kancelarji iż rzeczy tej nie będzie można na poczekaniu załatwić, ponieważ trzeba było napisać podanie na stemplowanem papierze, na które odpowiedź dopiero za kilka godzin uzyskać było można.
Jeden z urzędników widząc zakłopotanie Piotra, ofiarował się napisać mu podanie jakie brzmiało mniej więcej w tych słowach:
„To dziecię znalazłem na godzinę przed tem, pod bramą jednego z domów na Polu Elizejskim.
— Teraz niech pan to podpisze — rzekł do niego urzędnik — a będziemy w porządku. Wieczorem zaś, zgłosisz się pan po odpowiedź.
— Gdyby to było możebnem, wołałbym zostawić pieniądze na posłańca — rzekł Loriot prosząc o łaskawe mi odesłanie.
— Najchętniej; jeśli to panu dogodniej.
∗
∗ ∗ |
Wiemy że tegoż samego wieczora Henryk de la Tonr-audieu wraz z Ireneuszem i Edmundem, mieli się udać do Jana-Czwartka.
Stary ten rzezimieszek pomimo strasznej rany żył i względnie czuł się dość dobrze.
Młody doktór dokładał wszelkich starań aby go przy życiu utrzymać, dopóki nie złoży zeznań i nie podpisze takowych.
Dozorczyni przeznaczona mu do usług wzorowo wykonywała swe obowiązki.
W tej chwili gdy wchodzimy do jego mieszkania, Jan-Czwartek siedzi przed piecem w wygodnem fotelu, a pani Urszula (tak się nazywała dozorczyni) przyrządza mu pożywny rosół.
— Doktór kazał pić panu stare wino Bordeaux, kupiłałabym je, ale już niemam pieniędzy.
— Oto najmniejsza — rzekł; zaraz pani dostarczę świeżą monetę, ale musisz pani wyjść po nią na podwórze.
— Na podwórze? zapytała zdumiona Urszula.
— Tak; tuż pod mojemi oknami rosną dwa krzaki bzu. Stojącym w sieni rydelkiem wykopiesz pani po ich prawej stronie, blaszane pudełeczko. W tej to bezpiecznej kasie złożyłem cały mój skromny majątek.
— Jakaś dziwna myśl!.. — zawołała Urszula. — A gdybyś pan był tak umarł nie odzyskawszy przytomności, twoi spadkobiercy nie byliby nigdy znaleźli pieniędzy.
— Niemam żadnych spadkobierców — odparł Jan-Czwartek — lecz uwaga pani bardzo pożyteczną mi będzie.
Pani Urszula powróciła wkrótce z pudełkiem w ręku.
Jan-Czwartek otworzył je, a wyjąwszy banknot tysiąc frankowy; podał go swej dozorczyni mówiąc:
— Zmień go pani na wino, skoro je doktór używać zalecił i kup mi arkusz stemplowego papieru; napiszę testament.
— Bardzo dobrze; to nigdy nie zaszkodzi.
To mówiąc wyszła z mieszkania, a Jan-Czwartek popadł w zadumę.
— Gdybym nie wyszedł z tej choroby — rzekł do siebie — to przynajmniej choć w części wynagrodzę złe które uczyniłem.
Około dziewiątej, wszedł Edmund Loriot, Henryk, Ireneusz i Berta.
Jan-Czwartek spostrzegłszy dziewczynę nieświadom prawie tego co czyni, upadł przed nią na kolana, wołając błagalnie!
— O! przebacz!.. przebacz mi pani!..
Łzy obficie spływające po wychudzonych policzkach i korna postawa starego grzesznika, rozrzewniły wszystkich. Edmund chciał go podnieść obawiając się aby głębokie wzruszenie nie spowodowało otworzenia się rany.
Jan-Czwartek odsunął go z lekka.
— Nie... nie! doktorze; — wyjąknął łkając — pozwól mi na klęczkach przeprosić tę która wskutek moich zbrodni przecierpiała tyle!.. Tak pani — dodał zwracając się do Berty — to moja głowa powinna była spaść na rusztowaniu. Czuję że umrę niezadługo, a jakkolwiek jestem nikczemnikiem, wybacz mi moje przestępstwo, mimo że na twe przebaczenie nie zasługuję.
Berta rozrzewniona wywołanemi wspomnieniami nie była w stanie przemówić słowa. Edmund zastąpił ją w tej mierze.
— Panna Leroyer — rzekł — nie może zapomnieć niezasłużonej hańby jaka przez lat tyle ciążyła na pamięci jej ojca, nie może zapomnieć strasznych nieszczęść jakie przebyła, ale może przebaczyć człowiekowi który jako ślepe narzędzie w ręku innych, stał się tych nieszczęść przyczyną pod warunkiem jeśli ten człowiek dopomoże teraz do oczyszczenia pamięci jej ojca.
— Przysięgam że powiem wszystko i dotrzymam słowa — zawołał Jan-Czwartek — choćby mi przyszło oskarżyć i siebie. Sprawiedliwość przedewszystkiem!
Henryk de la Tour-Vandieu wysunął się teraz na środek pokoju.
— Ach! to pan... panie Henryku!.. — zawołał Jan. Jakże się cieszę że to pan podejmuje się tej sprawy. W takich dobrych rękach nie może być przegraną. Pan zatem będziesz ze mnie spisywał protokuł. Przysięgam że powiem prawdę i jeśli Bóg pozwoli że żyć będę, to samo powtórzę w sądzie. Nie żałuję już życia, lżej mi ze świata schodzić, czując że ten dobry anioł panna Berta w części mi chociaż przebaczyła.
— Uspokój się pan!.. — rzekł Edmund widząc to nadzwyczajne wzruszenie Jana, bo inaczej nie ręczę za twoje życie.
W czasie składania zeznań, Jan pokilkakrotnie uskarżał się na dotkliwy ból w ranie i prosił doktora aby mu kazał podać lekarstwo.
Nie wiele to jednak pomogło i Henryk był już w obawie że przed skończeniem protokułu chory umrzeć może.
— Widzę — rzekł — z opowiadania pana Ireneusza Moulin, że pani Dick-Thorn więcej żałowała utraconych dokumentów aniżeli pieniędzy. Czyś pan nie znalazł żadnych papierów w tym pugilaresie?
— Nie szukałem niczego więcej — odparł słabym głosem Jan-Czwartek — wszak nie przypuszczam by się w nim one znajdowały.
— Nie zauważyłeś pan jakiego szczególnego znaku na tym pugilaresie?
— Owszem, były na nim litery C. G.
Młody adwokat zaczął się zastanawiać.
— Czyś go pan zgubił, lub też go panu zabrano? — zapytał po chwili.
— O ile mi się zdaje musiał mi go zabrać Fryderyk Bérard wówczas gdym pod zadanym ciosem padł bezprzytomny na ziemię. Pamiętam bowiem dobrze, żem go miał przy sobie w restauracji pod „Czarną gałkę“.
— O której godzinie mniej więcej napadł na pana ów Fryderyk Bérard.
— Około pierwszej po północy.
— Mocno mnie to dziwi, bo właśnie o wpół do pierwszej, na rogu Amsterdamskiej ulicy znalazłem podobny pugilares z takiemi samemi literami. Był on z czarnego safjanu ze srebrnym znakiem.
— A były w nim pieniądze? — zapytał Jan-Czwartek.
— Nie było ani grosza.
— W takim razie — zawołał Jan — domyślam się wszystkiego. To nie Fryderyk Bérard zabrał mi pugilares, ale mój towarzysz, niejaki Mignolet który wraz ze mną był w restauracji.
— Nie ulega więc wątpliwości — rzekł Henryk, — że znaleziony przezemuie pugilares jest własnością pani Dick-Thorn. Tą jednak rzecz pozostawimy na później, a teraz powiedz mi pan jeszcze jakiemi literami by podpisany ten list wzywający starego doktora z Brunoy na schadzkę?
— Literami Z. de la T. V.
Henryk zanotował sobie podyktowane litery.
— A czy nie starałeś się dowiedzieć czyj podpis podrobić wam kazano.
— Ja starałem się o to — przerwał Ireneusz obawiając się ażeby Jan-Czwartek nie wypowiedział przed czasem swoich podejrzeń co do księcia. Starałem się, śledziłem ale te litery do tylu nazwisk zastosować się dadzą że trudno z nich dojść coś pewnego.
— A gdzież teraz znajduje się człowiek który ten list napisał?
— Siedzi w więzieniu.
— To dobrze. W razie potrzeby będziemy wiedzieli gdzie go szukać. A co do dziecka porzuconego wówczas przez pana pod bramą domu, niceś się pan dotąd nie dowiedział?
— Owszem — odezwał się Edmund. — Mój stryj cudownem zrządzeniem Opatrzności, tego samego wieczora zabrał chłopca w dorożkę i odwiózł go domu podrzutków. Co się następnie z nim stało, dowiemy się jutro od mojego stryja który dziś w tem celu rozpocząć miał odpowiednie starania.
— Bardzo dobrze; jest to niezmiernie ważna kwestja. Według mnie cała ta zbrodnia miała na celu usunięcie dziecka być może prawego spadkobiercy. Podczas dzisiejszego wieczoru, uporządkuję u siebie w domu zeznania Jana-Czwartka i napiszę skargę do sądu na panią Dick-Thorn i Fryderyka Bérard, którą jutro przyniosę tu do podpisu. Następnie udam się do prokuratora i rozpocznę proces. Do widzenia więc jutro.
Berta przed wyjściem zbliżyła się do Jana-Czwartka a podając mu rękę wyrzekła:
— Niech ci Bóg wynagrodzi to wszystko co dla mnie czynisz obecnie.
Jan z oczyma łez pełnemi chciał się powtórnie rzucić jej do nóg, lecz Edmund go powstrzymał lękając się o jego zdrowie.
W kilka chwil potem stary rzezimieszek zostawszy sam, przywołał swoją dozorczynię.
— Przysuń mi pani stolik, — rzekł do niej — i przygotuj wszystko, co potrzeba do pisania.
— Czy nie lepiej byłoby to odłożyć na jutro, pan jesteś dziś bardzo zmęczonym; — rzekła troskliwie o jego zdrowie.
— Nie! wolę dziś to załatwić, — odrzekł. — Kto wie, czy jutro żyć będę.
Pani Urszula przygotowała wszystko choremu, który przysunąwszy się do stolika na nagłówku arkusza stemplowego papieru położył napis dużemi literami:
∗
∗ ∗ |
Była godzina jedenasta wieczorem.
W pałacu Jerzego de la Tour-Vandieu przy ulicy św. Dominika, ciemność panowała zupełna. Wszyscy zdawało się że są już pogrążeni we śnie.
Henryka nie było w domu, ale raz na zawsze przykazał ażeby służba na niego nie oczekiwała i jego więc lokaj udał się także na spoczynek.
Jednakże mimo tego pozornego uśpienia, najważniejsza osoba, to jest książę Jerzy de la Tour-Vandieu czuwał, o śnie nie myśląc wcale.
Wybierał się on do swego mieszkania w Batignoles; gdzie naznaczył schadzkę pani Dick-Thorn i Théferowi swym wspólnikom.
Przeszedłszy do swego gabinetu, rozpoczął ubieranie się, a zaopatrzony w ślepą latarkę, wyruszył znanym nam skrytem przejściem wiodącym do pawilonu przy Uniwersyteckiej ulicy.
Po kilku minutach znalazł się w przedsionku pawilonu.
Nie przypuszczając ażeby ktokolwiek dostać się tam mógł bez jego pozwolenia wszedł swobodnie nie obawiając się ażeby go spostrzeżono. Na marmurowym słupie postawił latarkę aby ją zabrać za powrotem w swą podróż podziemną.
Nagle drgnął, przystanął. Jakiś niezwykły odgłos dobiegł do uszu jego. Stał chwilę rozglądając się na wszystkie strony i ku wielkiemu swemu zdziwieniu ujrzał przez uchylone drzwi promień światła przedostający się na pałacowy korytarz.
— Co to jest?... — pytał w duchu sam siebie, niemogąc pokonać przerażenia. — Mieliżby złodzieje zakraść się tutaj? Niemogę wołać o pomoc, bo wydałbym swoją tutaj obecność. Sam będąc bezbronnym, narażać się niepodobna.
Zbliżył się na palcach do drzwi uchylonych, przypatrując się zblizka.
Na kominku palący się ogień, jasne rzucał światło na pokój; na stole stała paląca się świeca.
— Kto to być może? — zapytywał sam siebie. — Widocznie Henryk w czasie mojej nieobecności musiał komuś gościnnie otworzyć drzwi tego domu, a zbliżywszy się o kilka kroków od łóżka:
— Kobieta!... zapewne kochanka Henryka... — zawołał książę.
Zaciekawiony, nachylił się po nad śpiącą i jednocześnie odskoczył przestraszony krzycząc przeraźliwie:
— Estera!... Estera Dérieux!..
Na głos ten, wdowa po Zygmuncie, zerwała się i usiadła na posłaniu.
Światło świecy padało na twarz Jerzego.
Ujrzawszy go Estera, wyskoczyła z łóżka i jak przed laty wściekła z żalu i rozpaczy, pobiegła ku niemu.
— Złodzieju! — zawołała, — mam cię nareszcie!... Powiedz coś zrobił z mem dzieckiem?
Po latach dwudziestu dwóch, obudziła się inteligencja obłąkanej, obudziła się na widok człowieka, który zdruzgotał jej szczęście.
Jerzy zarówno przypomniał sobie ową noc tak straszną.
Zobaczywszy wdowę po swoim bracie zbliżającą się do niego z wyciągniętemi rękoma, przestraszył się i cofnął w głąb pokoju, lękając się by tak, jak przed laty udusić go niezechciała.
— To ty zbrodniarzu! — wołała gwałtownie. — Ty!... ja ciebie poznaję!... Przychodzisz mi zabrać mojego syna i chcesz go zabić, ale i dziś jak wtedy bronić go będę przed tobą i zanim się zbliżysz do niego ja cię wprzód uduszę morderco!
I rzuciła się ku niemu, zaciśniętemi palcami dotykając jego szyi.
Oszalały z przestrachu uciekał przed nią a w tej ucieczce przewrócił stolik na którym stała paląca się świeca. Ciemność głęboka zapanowała w pokoju. Słabe tylko światło dopalających się głowni na kominku rzucało niepewne blaski na tę całą scenę.
Jerzy nadaremnie szukał drzwi by uciec przed tem strasznym zjawiskiem. Jak dzikie zwierzę zamknięte w klatce, obiegał pokój na około, nie mogąc znaleść wyjścia.
Estera dopędziła go wreszcie, a pochwyciwszy za ubranie, zatrzymała go w miejscu.
W tej rozpaczliwej chwili nie widząc innego dla siebie ratunku, odepchnął tak silnie nieszczęśliwą, że padła z bolesnym jękiem na ziemię.
Oswobodzony z grożącego mu niebezpieczeństwa, dobiegł drzwi wreszcie i w oka mgnieniu dostał się do ogrodu. Drżąc cały jak liść z przerażenia, zaledwie zebrać zdołał rozpierzchnięte myśli.
— Kto tę kobietę tutaj sprowadził? — zapytywał w duchu sam siebie. Jakiś piekielny spisek uknuto znów na moją zgubę i nowe zagraża mi niebezpieczeństwo.
Po kilku minutach, oprzytomniawszy cokolwiek, poszedł w stronę Uniwersyteckiej ulicy.
Dochodził już do muru oddzielającego tę posiadłość od ulicy, gdy usłyszał turkot zajeżdżającej dorożki i otwieranie kluczem furtki ogrodowej.
Jerzy nie zdążył nawet pomyśleć nad tem kto byli ci nieznani goście. Biegł jak szalony ku pawilonowi, zkąd zabrawszy pozostawioną na słupie latarkę, wracał podziemnym wejściem do swego pałacu. A wielki już czas był na to, ponieważ tuż prawie za nim szli: Henryk de la Tour-Vandieu, Ireneusz Mouliu, Edmund i Berta.
Łatwo wyobrazić sobie ich przerażenie gdy zobaczyli przewrócony stolik, złamaną świecę z lichtarzem i Esterę leżącą bez przytomności na ziemi.
Podniesiono ją natychmiast, a sprowadzona z góry Franciszka nie mogła objaśnić jaka dziwna walka odbyła się w dolnym mieszkaniu, gdyż zasnąwszy snem głębokim nic nie słyszała.
Przy usilnem staraniu Edmunda w kilka minut ocucono Esterę.
— Gdzie mój syn? — pytała otworzywszy oczy; — wszak tu stał przy mnie w kolebce. Ten zbrodniarz po raz drugi chciał mi go wydrzeć i zabić. Ale i tym razem go ocaliłam. Przywołajcie tu panią Amadis i mojego męża. Ona powróci mi syna.
Otaczający słuchali tych słów z wzruszeniem, choć było widocznem, że chora nierozumiała sama tego co mówi.
— Według mnie — rzekł Henryk, — obłęd nie ustąpił wcale i nie pojmuję mój Edmundzie dla czego się tak cieszyłeś stanem jej zdrowia.
— Bo nierozmiesz tego mój drogi, że to jest właśnie stan przejściowy. Pamięta ona dobrze zaszłe wypadki przed jej chorobą, ale nie może jeszcze poznać miary czasu. Zdaje się jej że to jest nazajutrz po dniu w którym postradała zmysły.
— Postradałam zmysły... mówicie że jestem warjatką? zawołała Estera dosłyszawszy ostatnie słowa. Sądzicie więc że niewiem co mówię? O! ja dobrze wszystko pamiętam! Jestem w Brunoy, od tygodnia z panią Amadis. Mój ojciec pozostał w Paryżu. Nie wie on o niczem, ale mi przebaczy skoro się dowie o naszem zawartem małżeństwie. Mam syna, którego jakiś zbrodniarz chciał mi wydrzeć... Broniłam mojego dziecka, lecz nagle jakiś wystrzał powalił mnie na ziemię. Straciłam przytomność, ale mój syn ocalał dzięki staraniom doktora Leroyer.
— Doktora Leroyer? — powtórzyli jednomyślnie Berta, Henryk i Ireneusz.
— Widzicie! — zawołał Henryk, — nie omyliłem się więc. Historja Estery Dérieux, łączy się ze zbrodnią popełnioną na moście Neuilly.
Estera przecząco potrząsnęła głową.
— Nie! — odpowiedziała. Ja mówię wam o Brunoy. Doktór Leroyer przychodził tam do mnie codziennie. Miałam piękny pokój na dole, ale nie ten co teraz... — dodała, rozglądając się w około.
Skurczone brwi obłąkanej i zaduma widoczna na jej twarzy, dowodziły, że starała się zebrać wspomnienia.
— Nie wysilaj się pani nadaremnie, — rzekł Edmund, — ja dopomogę twojej pamięci. Opowiem ci wszystko później i wtedy dopiero odpowiadać będziesz na moje pytania.
— Dobrze, — odrzekła. — Ale powiedzcie mi przedewszystkiem, dla czego tu niema pani Amadis i mojego męża? Dla czego tu niema mojego syna w kołysce?
— Bo syn pani już wyrósł z kolebki; — odrzekł Edmund.
— Ale czy żyje? — zawołała z obawą.
— Nie mogę pani teraz na to odpowiedzieć. Za chwilę powiemy o nim. Jak dawno syn pani przyszedł na świat.
— Przed kilkoma dniami.
— A jakiż rok jest teraz?
— Tysiąc osiemset trzydziesty piąty.
— Mylisz się pani. Mamy obecnie rok 1857, czyli że dwadzieścia dwa lat upłynęło od chwili w której pani znajdowałaś się w Brunoy.
Wdowa wpatrywała się w niego ze zdumieniem.
— Jestże to prawdą... Czyliż to możliwem? — zapytała.
— Możliwe jest pani, bo przez te dwadzieścia dwa lata, nie żyłaś, ale wegetowałaś.
— Mój Boże!... — wyszepnęła; — wspominałeś coś pan o pomięszaniu zmysłów. Czy ja istotnie byłam obłąkaną? — pytała Estera.
— Tak pani, ale teraz jesteś już wyleczoną zupełnie — odrzekł Edmund.
— Cóż więc się działo z mojemi ukochanemi, przez czas mojej nieprzytomności?
— Dowiemy się o tem jeżeli nam pani zechcesz dopomódz.
— Pytaj pan; będę chętnie odpowiadała.
— Co pani robiłaś w Brunoy?
Estera zaczerwieniła się jak szesnastoletnia panienka i zaczęła mówić:
— Wyjechałam tam z moją przyjaciółką na czas słabości. Pragnęłam błąd swój ukryć przed ojcem. Leczył mnie właśnie doktór Leroyer. Po przyjściu na świat syna, znajdowałam się pomiędzy życiem a śmiercią. Wówczas to sprowadzono księdza, który mnie pytał czy chcę pojąć za małżonka człowieka którego kochałam nad życie... W kilka minut później, syn już miał nazwisko, a ja byłam księżną de la Tour-Vandieu.
Okrzyk zdumienia wydarł się naraz ze wszystkich piersi.
— Księżną de la Tour-Vandieu? — powtórzył Henryk osłupiały.
— Tak, — odpowiedziała Estera. — Człowiek którego kochałam i który mnie pojął za żonę, nazywał się Zygmunt Armand książę de la Tour-Vandieu, pan Francji, po którym mój syn odziedziczył te tytuły.
Słysząc to Henryk, pobladł śmiertelnie.
Zapytywał sam siebie do jakiego tajemniczego dramatu a może i krwawego morderstwa wmięszane było nazwisko książąt de la Tour-Yandieu?
Ireneusz Moulin przypomniał sobie jednocześnie to, co kiedyś notarjusz wyrzekł do Jana-Czwartka, odnoszące się do zbrodni na moście Neuilly i w duchu posądzał księcia Jerzego o popełnione morderstwo.
— A cóż się stało z dziecięciem pani? — zapytał Henryk drżącym od wzruszenia głosem.
— Od chwili gdym padła ugodzona strzałem, nic sobie nieprzypominam, — odrzekła Estera.
— I trzeba ażebym tu przed chwilą spotkała znów tego samego człowieka, który godził na życie mojego dziecka w Brunoy i tak jak wtedy, walczyłam z nim teraz. Niestety był silniejszym odemnie.
Gwałtownym pchnięciem powalił mnie na ziemię. Upadłam w walce i straciłam przytomność.
— Mówisz pani, że widziałaś tu tego człowieka? — zawołał młody adwokat; — to niepodobna!... To sen, to hallucynacja.
— Nie, to nie sen, — odparła żywo Estera, — widziałam go i poznałam. Podstarzał się bardzo, to prawda. Ma zapadłe policzki, włosy prawie białe, ale taż sama twarz pozostała, toż samo spojrzenie!
Henryk de la Tour-Vandieu skamieniał z przerażenia.
Nikt w około niego nie śmiał przerwać ponurej ciszy, wszyscy mieli jedną i tę samą myśl, wszyscy dorozumiewali się strasznej tajemnicy!...
— A teraz, — rzekła Estera zwracając do Edmunda Loriot, — na pana kolej odpowiadać na moje pytania. Jakie wypadki zaszły od tej katastrofy w Brunoy? Co się dzieje z moim mężem Zygmuntem?
— Umarł od lat dwudziestu; — odparł Ireneusz.
— Umarł! — zawołała, zalewając się łzami.. — A mój syn... gdzie syn? — pytała ze łkaniem.
— W ów pamiętny wieczór powierzono syna pani opiece doktora Leroyer. W dzień śmierci księcia Zygmunta, wciągnięto doktora w zasadzkę, z której nie wyszedł już żywym. Dziecko zaś zginęło bez wieści.
Ten cios był już nad siły biednej kobiety. Załamała ręce z rozpaczą, wybuchając płaczem.
— A więc i dziecka już niemam! Wszystkom utraciła... Po cóż zbudziliście mnie do życia, skoroście nie mogli dać mi żadnej pociechy? Czem zawiniłam względem pana doktora, żeś mi wyrządził taką wielką krzywdę?
— Nie wszystko jeszcze stracone; — przerwał Ireneusz. Miej pani nadzieję, być może iż kiedy jeszcze odzyskasz swojego syna...
Tu opowiedziano Esterze całe zajście na moście de Neuilly i przypuszczalne umieszczenie jej syna w domu podrzutków.
Henryk de la Tour-Vandieu posępniał coraz widoczniej Siedział z opuszczoną głową na piersi, niemówiąc nic do nikogo.
Nowe pytania Estery, wyrwały go z tej bolesnej zadumy.
— Kto mógł spełnić taką zbrodnię i w jakim celu? — pytała.
Nikt nie miał odwagi na to odpowiedzieć. Henryk najpierwszy przerwał tę ponurą ciszę.
— Będziemy się starali to zbadać; — odrzekł przytłumionym głosem. Wracam do domu ażeby zająć się tą sprawą i uporządkować notatki. Jutro się z wami zobaczę.
Uściśnieniem ręki pożegnał wszystkich i wyszedł z pawilonu.
Wróciwszy do pałacu zauważył że w mieszkaniu księcia ciemno było zupełnie. Nie wyszedł tam, ale zwrócił się wprost do swego gabinetu.
Pomiędzy nagromadzonemi na biurku papierami, gorączkowo szukał przedmiotu do którego dotąd nie przywiązywał żadnej wartości.
Był nim ów pugilares znaleziony przezeń na rogu Amsterdamskiej i Berlińskiej ulicy. Odszukawszy, otworzył go z pośpiechem.
∗
∗ ∗ |
Po wyjściu Henryka, Edmund Loriot i Ireneusz Moulin spojrzeli na siebie wzajem. Nie mieli odwagi podzielić się myślami jakie się im tłoczyły tłumnie do głowy.
Pierwszy Moulin przerwał milczenie.
— Co tu począć? Jak uwolnić biednego Henryka od tak strasznej sprawy? — zaczął z westchnieniem. — Jak żądać od niego aby wykazał winę własnego ojca? Nie podpada już bowiem wątpliwości, że Jan-Czwartek się nie mylił. Wspólnik pani Dick-Thorn ukrywający się pod nazwiskiem Fryderyka Bérard, nie jest kto inny jak tylko Jerzy de la Tour-Vandieu.
— Położenie tego biednego chłopca, — rzekł Edmund, jest bez wyjścia. Lękam się, aby w przystępie rozpaczy nie odebrał sobie życia.
— Bardzo cierpię i ubolewam, — wtrąciła Berta, — iż nasz przyjaciel i opiekun z mojej przyczyny tak ciężkich doznaje utrapień.
— Odgadłem w spojrzeniu Henryka, — rzekł znów po chwili Edmund, — odgadłem jakieś niezłomne postanowienie. Nie należy on bowiem do ludzi którzy by z obojętnością znieśli niesławę swego nazwiska. Kto wie, czy on dzisiejszej nocy nie położy kres swemu istnieniu?
— Boże wielki!... — zawołała Berta załamując ręce.
Wszakże i my zmieniliśmy nazwisko dla ukrycia niezasłużonej hańby. Niechaj tak zrobi i niech żyje!... Edmundzie biegnij do niego co prędzej... Spiesz co masz sił!
Jednocześnie dzwonek u drzwi wejściowych zadźwięknął gwałtownie.
Wszyscy strwożeni słuchali, nie odważywszy poruszyć się z miejsca.
Za chwilę potem zadzwoniono raz drugi i trzeci.
— Kto może przychodzić tak późno? — zapytał Ireneusz.
— Zapewne stryj pana Edmunda, — odrzekła Franciszka. — Był tu przed godziną, pytając o panów. Powiedziałam że wszyscy pojechali na ulicę Rébeval i tam też miał zaraz pojechać. Zminąwszy się z państwem w drodze, pojechał tam zapewne.
Ireneusz wybiegł do ogrodu aby otworzyć furtkę.
— Kto tam? — zapytał.
— Ja! panie Ireneuszu — odrzekł dobrze znany głos Piotra Loriot. — Otwórzcie mi jak najprędzej główną bramę, bo muszę wjechać z dorożką.
Nie pytając o objaśnienie, Moulin wykonał polecenie, a tymczasem nadszedł i Edmund.
— Cóż się tam dzieje? — zapytał.
— Przywiozłem wam Jana-Czwartka. Skoro się dowiedział jak ważne mam do udzielenia wam wieści, niechciał pozostać sam w domu.
Stary rzezimieszek wysiadał powoli z dorożki.
— Tak doktorze; — wyrzekł słabym głosem — chcę go zobaczyć jeszcze przed śmiercią. Pragnę aby mi przebaczył.
— Kto taki? — zapytali razem Edmund z Ireneuszem.
— Cierpliwości! — wyrzekł Piotr Loriot. Poprowadźcie chorego ostrożnie do pawilonu, a ja tymczasem uwiążę Milordowi worek z obrokiem i przyjdę wam wszystko opowiedzieć.
Jan-Czwartek tak był osłabionym że się zaledwie zdołał utrzymać na nogach. Prowadzony przez obu przyjaciół Berty chwiejnym krokiem wszedł do pokoju Estery. Twarz miał śmiertelnie bladą a usta spalone gorączką drżały od wzruszenia.
Posadzono go zaraz na wygodnem krześle. Wkrótce ukazał się i Piotr Loriot.
Zewsząd posypały się zapytania.
— Cierpliwości... cierpliwości — odrzekł — opowiem wam wszystko kolejno. Otóż poszedłem dziś rano do domu podrzutków przy Ulicy de l’Eufer, aby się dowiedzieć jaki los spotkał pozostawiono tam przezemnie dziecko przed dwudziestoma laty. Dowiedziałem się rzeczy nadspodziewanych. Ten chłopiec wyrósł na porządnego człowieka. Wszyscy go znacie.
Ireneusz i Edmund spojrzeli pytająco po sobie.
— Jest nim Henryk de la Tour-Vandieu.
Okrzyk zdumienia wybiegł naraz ze wszystkich piersi.
— Co takiego? — pytała Estera niemogąc zrozumieć całej prawdy.
— Odnaleźliśmy twego syna pani!... — zawołała radośnie Berta.
— Mojego syna!... czy podobna? — wykrzyknęła.
— Tak droga pani! — Dziwnem zrządzeniem Opatrzności, zabójca twojego męża stał się przybranym ojcem twojego syna!...
Piotr Loriot wydobył tymczasem jakiś papier z kieszeni.
— Czytajcie państwo; — rzekł podając.
Estera niemogąc powstrzymać wzruszenia głośnym wybuchnęła płaczem pośród którego dosłyszeć można było wyrazy:
— Gdzie mój syn? mój syn!.. chcę widzieć... uścisnąć go jaknajprędzej. Chcę mu powiedzieć że hańba jaką nosi na swoim nazwisku, w niczem go osobiście dosięgnąć nie może. Cóż go obchodzi nikczemnik który ukradł tytuł jaki, się jemu przynależy? — Doktorze!... prowadź mnie do mojego syna, chcę go zobaczyć jaknajprędzej.
— I ja zarówno — ozwał się Czwartek umierającym głosem — ja pragnę uzyskać jego przebaczenie i jego matki.
— Matki przebaczenie już dawno otrzymałeś — wyrzekła Estera. — Tobie ja bowiem zawdzięczam życie mojego syna.
∗
∗ ∗ |
Cofnijmy się o kilka godzin wstecz do prefektury policyjnej.
Wydawszy rozkaz agentowi Leblond odniesienia zabranej kartki Théferowi naczelnik udał się z prośbą osobiście do prokuratora aby tę sprawę pozwolono jemu prowadzić, na co otrzymał jaknajchętniejsze zezwolenie.
Natychmiast rozesłał kilkunastu agentów do Batignoles z rozkazem śledzenia Théfera.
Leblond zaś udał się na ulicę Pont-Louis-Phillipe by osobiście dozorować tej tak ważnej sprawy.
Około godziny ósmej wieczorem, Théfer wsiadł w dorożkę i kazał się wieść na Berlińską ulicę.
Leblond toż samo uczynił, a po całogodzinnem oczekiwaniu, ujrzał swojego byłego zwierzchnika wychodzącego z jakąś kobietą.
Idąc krok w krok za niemi, doszedł do mieszkania mniemanego Fryderyka Bérard, na Batignolles.
Théfer wyjętym z kieszeni kluczem otworzył furtkę w murze otaczającym ogród i wszedł tam wraz ze swą towarzyszką.
Więcej nie było potrzeba sprytnemu agentowi.
— W oknach zupełnie ciemno, — rzekł Théfer do pani Dick-Thorn. — Niewiem co to znaczy? Jak dawno miałaś pani wiadomość od księcia? — zapytał po chwili.
— Nie miałam żadnych wiadomości, od czasu jego powrotu do Paryża. A pan?
— I ja nic także, i nie rozumiem po co nas tu dziś wezwał?
Przez chwilę oczekiwali oboje w milczeniu.
Pani Dick-Thorn z nachmurzonym obliczem, patrzyła w palący się na kominku ogień. Thefer dużemi krokami chodził po pokoju, szarpany widocznie trwogą i niepokojem.
— Powiedz mi pani, — zagadnął nagle stając przed nią, — czy nigdy ci na myśl nie przyszło, że książę mógłby nas zdradzić?
— Wyznam, że o tem niepomyślałam, a jednak byłoby to możliwe, ażeby nas tu wprowadzono w zasadzkę. Przypuszczasz pan więc, że on gra z nami w zakryte karty? Przypuszczasz więc że on zdolny by był nas wydać w ręce policji?
— Nie, tego nie przypuszczam, ponieważ i jego bezpieczeństwo poniekąd od nas zależy, ale wiem że tam gdzie chodzi o usunięcie wroga, książę w środkach nie przebiera. A w każdym razie wyznać to trzeba jesteśmy dla niego niemiłemi a nawet niebezpiecznemi wspólnikami.
— Z tąd wnoszę, że pan nie jesteś zupełnie pewnym uczciwych względem nas zamiarów Jerzego?
— To prawda, wyznaję. Czyżby nie było możliwe aby tu na nas sidła zastawił?
— Nie chcę w to uwierzyć, bo znam Jerzego od dawna. Ma on tylko wtedy siłę do działania gdy ktoś w nim podtrzymuje energję. Obecnie, wiem że jest pozostawiony sam sobie, a jego siła woli już się wyczerpała.
Nie zdołała jeszcze tych słów ukończyć, gdy Théfer chwycił ją silnie za rękę.
— Czy słyszysz pani? — wyszepnął, — ktoś chodzi po ogrodzie!...
— To książę zapewne.
— Nie, to nie może być on, ponieważ klucz ode drzwi mnie oddał. Musiałby zatem dzwonić, inaczej wejść by niemógł. Ci więc którzy chodzą po ogrodzie, musieli przez mur przeskoczyć. Książę widocznie chce się nas pozbyć i w środkach nieprzebiera. Biada nam!... biada.
To mówiąc, wydobył z kieszeni dwa rewolwery.
— Co pan zamierzasz uczynić? — pytała przerażona Klaudja.
— Posłuchaj pani. Służąc księciu, zdobyłem majątek i noszę go zawsze przy sobie, by być na wszelki wypadek gotowym do ucieczki. Pojmujesz pani że z tego majątku chcę i muszę korzystać. Do ostatniej więc kropli krwi bronić się będę, ponieważ wiem coby mnie czekało gdybym się dostał w ręce policji. Ludzie nasłani przez księcia aby pozbawić nas życia, wejdą tu może za chwilę. Czy czujesz się pani dość silną, aby mi dopomódz w tej walce? Jeśli wyjdziemy ztąd żywemi, wstąpiemy po twoją córkę i natychmiast wyjedziemy z Paryża! Moją rzeczą będzie ułatwić pani wyjazd za granicę.
— Ach! — zawołała przerażonym głosem Klaudja nie, brak mi odwagi, ale niemam broni przy sobie.
— Weź pani jeden z moich rewolwerów, musimy uciekać jak najprędzej! Mur ogrodowy jest nizkim. Można go przeskoczyć. Chodź pani ze mną.
Szli oboje przez długi kurytarz na końcu którego znajdowały się małe drzwiczki prowadzące do ogrodu. Otworzywszy je cicho Thefer. wysunął głowę, by zbadać ciemną głąb ogrodu.
Cisza panowała zupełna.
Były agent pochwycił za rękę Klaudję i pociągnął za sobą, a jednocześnie jakieś dwa cienie ukazały się tuż przed niemi.
— Wracajmy! — szepnął do ucha swojej towarzyszce, — spieszmy wprost do głównych drzwi.
Zaszedłszy tu Théfer, wydobył klucz z kieszeni, zakręcił go dwa razy w zamku bez przeszkody i już mieli wychodzić na ulicę, gdy spostrzegli stojącą grupę mężczyzn, w pośród której Théfer poznał z przerażeniem naczelnika publicznego bezpieczeństwa.
— Zgubieni jesteśmy, — zawołał, — policja!...
I nie czekając chwili, zawrócił się i biegł o ile mu sił starczyło w głąb ogrodu.
Sześciu ludzi zastąpiło mu drogę. Nie była to dlań jednak wielka przeszkoda. Trzymanym w ręku rewolwerem, strzelał raz po raz nie zatrzymując się w biegu i kto wie czy nie byłby wyszedł zwycięzko gdyby los nie był umieścił na drodze kamienia, przez który przewróciwszy się, wpadł w ręce nieprzyjaciół.
W kilka chwil później, wprowadzono go do tej samej sali z której wyszedł, a w jakiej oczekiwała na niego związana pani Dick-Thorn.
— Théferze! — zapytał prokurator, — czy wiesz za co jesteś przyaresztowanym?
— Nie wiem! — odparł zuchwale.
— Byłem tu z tą panią dla powodów mnie tylko wiadomych. Mieliśmy właśnie się rozejść, spostrzegłszy jednak jakichś ludzi w ogrodzie sądziłem że nas napadnięto i w obronie własnego życia strzelałem.
— Dość tych kłamstw! — zawołał z gniewem naczelnik, — o wszystkich twoich sprawkach policja jest już powiadomioną. Wykryto zabójstwo Plantada, jako i zbrodnię popełnioną na płaskowzgórzu w Bagnolet, W imię więc prawa, zostałeś przytrzymanym wraz z panią Dick-Thorn swoją wspólniczką. Czy masz co do powiedzenia w swojej obronie?
— Nic nie mam. Odpowiadać będę dopiero w czasie badania.
— A pani? — zapytał prokurator zwracając się do Klaudji.
— I, ja zarówno będę odpowiadała później. Dowiodę swojej niewinności, oskarżając tego który tu był razem z nami, a który nas najnikczemniej zdradził!
— Pani mówisz o Fryderyku Bérard.
— Mówię o nędzniku który się ukrywa pod tem nazwiskiem, a którego właściwa nazwa jest książę Jerzy de la Tour-Vandieu, miljoner.
— Bardzo jesteśmy pani wdzięczni za wykrycie wspólnika. Nikt panią nie zdradził, wypadek tylko odkrył nam dzisiejszą tu waszą schadzkę, — odrzekł naczelnik.
KJaudja przerażona, stała śmiertelnie blada, nie wiedząc co dalej począć.
∗
∗ ∗ |
Opuśćmy dom w którym zaszły wyżej opisane wypadki, a przejdźmy do pałacu księcia de la Tour-Vandieu.
Henryk drżącą ręką otworzył znaleziony pugilares. Oglądając go uważnie, dostrzegł ukrytą kieszonkę, a w niej wsuniętą kopertę z herbową pieczęcią książąt de la Tour-Vandieu.
Adres był w kopercie do doktora Leroyer. Na papierze zaś wewnątrz następujące słowa:
„Żonie zaś mojej, Esterze, księżnie de la Tour-Vandieu, przeznaczam dożywocie na całym majątku „aż do dojścia pełnoletności mojego syna.
Przeczytawszy to Henryk, załamał ręce z rozpaczą.
— A więc mój przybrany ojciec wiedział o istnieniu tego testamentu, a jednak zagarnął cały majątek!... Jak czyn taki nazwać?... jak nazwać go można?!...
Drugi papier znajdujący się w tej samej kieszonce, zawierał treść następującą.
Poniżej tego dokumentu dopisane było inną ręką:
A więc to prawda!... — zawołał Henryk załamując ręce, że mój przybrany ojciec jest nie tylko złodziejem, ale i mordercą!... Majątek który miałem po nim odziedziczyć zdobyty jest ceną krwi ludzkiej. I ten nikczemnik śmiał mi nadać swoje nazwisko i chciał uszczęśliwić takiemi pieniędzmi?...
Aby uniknąć hańby, pozostaje mi jedno tylko, to jest śmierć!.. Jestem gotów, ale pierwej muszę pomówić z tem człowiekiem który się mianuje moim ojcem.
To mówiąc młody adwokat, wyjął z biurka rewolwer i położył go na testamencie Zygmunta i pokwitowaniu Corticellego.
Z tem wszystkiem postanowił iść do księcia, gdy nagle pukanie do drzwi zwróciło jego uwagę.
— Kto tam? — zapytał.
— Otwóż... to ja! — odparł głos księcia.
— Henryk odsunął zasuwkę, myśląc:
— Tu czy tam, wszystko mi jedno.
Jerzy de la Tour-Vandieu ukazał się na progu.
— Zadziwia cię to zapewne, że mnie o tej porze widzisz u siebie, — zaczął spokojnie. Niemogłem spać, widząc światło w twych oknach, przyszedłem się dowiedzieć czy czasem nie jesteś chory?
Henryk ponuro spojrzał na mówiącego.
— Zbyteczna troskliwość; — odrzekł. — Nie jestem chory mości książę, ale i ja spać niemogę. Przestrach i oburzenie zawładnęły całą mą istotą. Za chwilę miałem właśnie zamiar iść do was książę by wam powiedzieć że jeszcze dziś rano posądzałem tylko panią Dick-Thorn o wspólnictwo w zbrodni której dochodzenie mnie powierzono. Wszak przed tem dowiedziałem się jeszcze gorszych rzeczy. Znalazł się bowiem człowiek, który kazał swego brata zabić w pojedynku, a za zabójstwo doktora z Brunoy, zapłacił grube pieniądze. Dalej, tenże sam człowiek używszy jako ślepe narzędzie do swych niecnych czynów niejakiego Jana-Czwartka, otruł go następnie podaną w winie trucizną, z obawy ażeby przezeń nie został wydanym, a przed tygodniem na tymże samym Janie-Czwartku uratowanym w szpitalu, dopuścił się morderstwa. Tenże sam człowiek umieścił w domu obłąkanych żonę swojego brata i chciał spalić żywcem córkę Pawła Leroyer. A czy wiesz pan jak się ten człowiek nazywa? Nie był to Fryderyk Bérard, jak mylnie utrzymywano, lecz książę Jerzy de la Tour-Vandieu!...
— Kłamstwo!... fałsz!... — wołał Jerzy drżąc jak liść z przestrachu. — Kłamstwo powtarzam, haniebne kłamstwo!..
— Na nieszczęście mam dowody, — odparł Henryk wskazując ręką leżące na stole papiery. — Jest tu testament księcia Zygmunta i pokwitowanie Corticellego.
W oczach księcia Jerzego, dzika zajaśniała radość.
— Ocalony jestem!... — zawołał. — Spalisz te straszne dowody, a raczej sam je spalę! — To mówiąc wyciągnął rękę po drogocenne dokumenty.
— Za pozwoleniem książę!.. — zawołał Henryk usuwając papiery. — Jest to własność Berty Leroyer. Jest to rehabilitacja pamięci jej ojca.
— Tak, ale jest to dla mnie, ława oskarżonych, jest to hańba i szafot! — wołał Jerzy z przerażeniem.
— Masz kilka godzin czasu przed sobą, uciekaj za granicę... do Ameryki... — rzekł Henryk. — A to jest moja przyszłość... — dodał wskazując na leżący rewolwer. — Skoro doręczę papiery tej biednej dziewczynie, ta broń uwolni mnie od shańbionego nazwiska jakie mi przekazałeś.
Jednocześnie z hałasem drzwi otworzono i ukazał się w nich Piotr Loriot prowadzący przed sobą cały orszak swoich przyjaciół.
— Panie Henryku, — zawołał, — oto twoja matka! Jesteś synem księcia Zygmunta de la Tour-Vandieu, któremu Jan-Czwartek zdjęty skruchą i żalem, ocalił życie.
Jerzy w pół martwy i nieprzytomny patrzał na swoich wrogów, którzy jak gdyby za dotknięciem czarnoksięskiej laski, wszyscy naraz z grobu powstali by świadczyć przeciw niemu.
Na domiar złego, na wschodach słychać było różnobrzmiące głosy, a przerażony lokaj wbiegłszy do pokoju oznajmił że naczelnik publicznego bezpieczeństwa w towarzystwie licznej policji przybył do pałacu.
Henryk wyszedł na ich spotkanie.
— Wiem co pana tu sprowadza, — rzekł do naczelnika, przychodzicie po wspólnika tej pani, — dodał wskazując prowadzoną panią Dick-Thorn. — Oto jest on... bierzcie go skoro chcecie.
— Boleję mocno nad panem, — odrzekł naczelnik, — lecz obowiązek mój wypełnić muszę.
— Niema nad czem boleć, — przerwał Henryk; — ten nędznik był zabójcą mojego ojca, Zygmunta de la Tour-Vandieu.
— A ja jestem ostatnią jego ofiarą; — ozwał się Jan-Czwartek zamierającym głosem. Wyznałem wszystko... wyznałem całą prawdę... bo w chwilach zgonu kłamać już się nie godzi. Byłem i ja także wielkim nikczemnikiem, ale umieram z tem wewnętrznem zadowoleniem, że złe wynagrodziłem, o ile było w mej mocy. Panno Berto... — dodał zwracając się do dziewczęcia, weź pani ten papier, jest to mój testament mocą którego przekazuję pani...
Nie dokończył rozpoczętego zdania i bezprzytomny upadł na ziemię.
W tejże chwili agenci podeszli do Jerzego, który nieruchomie siedział na krześle.
Widząc nieznane ich twarze, bystro się w nich wpatrywał, a potem wybuchnął głośnym szalonym śmiechem.
— Co to znaczy? — zapytał naczelnik publicznego bezpieczeństwa.
Edmund Loriot zbliżył się do księcia, i popatrzywszy nań przez chwilę, wyrzekł:
— Ten człowiek postradał zmysły!... On zwarjowal zupełnie!
— Nie przeszkadza to byśmy go z sobą zabrali — odparł naczelnik publicznego bezpieczeństwa. — Sprowadzicie tylko dorożkę.
— Moja trzynastka jest na usługi; — zawołał Piotr Loriot! — Milord będzie niewypowiedzianie szczęśliwym, że tych nędzników odstawi do klatki.
∗
∗ ∗ |
W pięć miesięcy po wyżej opisanych wypadkach, izba sądowa skazała na śmierć Théfera, a Klaudję Dick-Thorn na wieczne zamknięcie w domu poprawy.
Jerzego nie sądzono gdyś w kilka tygodni po zaaresztowaniu umarł w więzieniu nie odzyskawszy przytomności, opłakując niegodziwą swą przeszłość żalem głębokim.
Henryk ożenił się z panną de Lilliers a Ireneusz został jego plenipotentem i przyjacielem.
Berta nie korzystała z zapisu Jana-Czwartka, ale go przekazała nieszczęśliwej córce Klaudji Dick-Thorn, która wiodła życie odosobnione w małym domku w Hawrze kupionym przez jana-Czwartka.
Dorożka № 13, ostatni kurs odbyła wioząc na ślub Edmunda i Bertę, poczem uproszony przez nich Piotr Loriot sprzedał wehikuł, zachowując Milorda na łaskawym chlebie.
Nagrobek na cmentarzu Montparnasse istniał ciągle. Zmieniono tylko napis. Ponad wyrazem „Sprawiedliwość“ umieszczono: „Paweł Leroyer ścięty niesprawiedliwie za zbrodnię innego, którą wykryto w lat dwadzieścia po śmierci ofiary“.