Dwie sieroty/Tom V/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ksawery de Montépin.

DWIE SIEROTY
(Dorożka № 13).
Powieść w 6 tomach.
Przekład z francuzkiego

TOM V.

WARSZAWA.
Nakładem i drukiem J. Terpińskiego.
Skład główny w kantorze drukarni przy ul. Trębeckej № 5 (Plac Teatr.)



Дозволено Цензурою
Варшава, 3 Февраля 1900 г.





TOM V.
Jan-Czwartek.


I

Objaśnienia podane przez odźwierną, były niedostateczne. Jakim sposobem wynaleść nieznanego człowieka, pomiędzy piętnastoma tysiącami dorożkarzów i woźniców paryzkich?
Nic zresztą, nie upewniało czy ów człowiek powożący, nie był podstawionym złoczyńcą, zapłaconym przez zbrodniarzów, i na ten dzień tylko przyobleczonym w mundur dorożkarski?
Co począć?... Jak sobie radzić?... Gdzie szukać?
Ireneusz nie przypuszczał ażeby Berta dobrowolnie opuściła mieszkanie, aby uniknąć zetknięcia się z panią Dick-Thorn. Nieprzypuszczał by się skryła z obawy przed rolą, jaką jej wydzielono w tym żywym obrazie tak znakomicie przez niego obmyślonym. Nie ulegało wątpliwości że nieszczęśliwe dziewczę wpadło w zręcznie zastawioną zasadzkę.
Kto jednak był sprawcą tego porwania?
Przebiegając w myśli niedawno minione wypadki. Moulin przypomniał sobie owych ludzi którzy wdarłszy się gwałtem do jego mieszkania zabrali mu drogocenny dokument tak potrzebny do wykrycia prawdy.
Nie wątpił teraz że to za ich sprawą osadzonym został w więzieniu. Musiały więc to być osoby wpływowe, skoro przed niemi otwierały się nawet kraty więzienne.
Jak wszelako ich ślad odnaleść? Zwrócić się do policyi niepodobna! Prefekt albowiem powiadomiony o zniknięciu Berty, zażąda natychmiast wyjaśnienia, lub jakich szczegółów. Moulin musiałby zatem wyjawić cudzą, tajemnicę, a kto wie, czy policya tak niedołężna przed dwudziestoma laty byłaby dzisiaj szczęśliwszą.
Ireneusz nie przypuszczał by niegodziwcy którzy porwali Bertę, zamordować ją mieli. Sądził że ją zamknięto chwilowo, by za pomocą przestrachu zmusić dziewczynę do wyrzeczenia się sprawy, której dochodzić postanowiła.
Z wysiłku myśli i przypuszczeń, dziwny czuł zamęt w głowie.
Nagle przypomniał sobie o dokonanej kradzieży przez Jana-Czwartka u pani Dick-Thorn, w wilję dnia tego, kradzieży pugilaresu, w którym Klaudja oprócz pieniędzy przechowywała i drogocenne dokumenty.
Może te papiery, pomyślał, rozjaśniłyby cośkolwiek tę sprawę. I bez dalszego namysłu kazał dorożkarzowi jechać na ulicę Rébeval, do mieszkania Jana-Czwartka! Lecz i tam jak na ulicy Notre-dame-des-Chiamps, stukał nadaremnie.
Odźwierna powiadomiła go, że lokator niewrócił do domu, i zwykle późno w noc wchodził od przedmieścia Reberol bocznemi drzwiami od których klucz posiadał.
Ireneusz był bliskim rozpaczy.
Daremnie stracił czas tak drogi; a nic się niedowiedział prócz tego że Berty niebyło w domu. Coraz większe ciemności roztaczały się po nad jego myślami, i krzyżowały mu wszystkie obmyślane plany.
Gdzie jednak ukrył się Jan-Czwartek, i co zamierzał uczynić?
Czy niepoprawny ów rzezimieszek zdobywszy tak znaczną, sumę pieniędzy, nie miał czasem zamiaru niepokazać się już więcej? Gdyby to przypuszczenie mieścić się miało to cały gmach nadziei biednego Moulina rozpadłby mu się w nicość.
— Tak! — zawołał z rozpaczą, człowiek na którego najwięcej liczyłem, ten człowiek który miał być świadkiem przyszłości, duszą, naszego ocalenia w najważniejszej chwili przepada bez wieści.
Gdyby to jasne nieszczęście zwalić się na mnie miało, nie pozostałoby mi jak roztrzaskać sobie głowę o pierwszą lepszą skałę!..
— Nie... nie!.. zawołał po chwili wolnego ze wzrastającem zwątpieniem. To niepodobieństwo Bóg nie opuści dobrej sprawy dla której poświęcam me życie. Będę przebiegał dniem i nocą, wszystkie zaułki Paryża aby odnaleść Jana-Czwartka. Bertę zaś niech poszukuje ten który ją kocha, Edmund Loriot jakiego wezmą na pomoc.
I w niezachwianym w duszy postanowieniem kazał się odwieść na ulicę Cuvier do mieszkania młodego lekarza.
Edmund wróciwszy o godzinie piątej do domu nie kładł się wcale na spoczynek. Rozmyślał po nad jego zaszłemi wypadkami na Berlińskiej ulicy. Zręcznie obmyślone opowiadanie pani Dick-Thorn, wydało mu się teraz nieprawdopodobnem. Ostatni i żywy obraz naprowadzał mu na myśl rozliczne przypuszczania, w których pomimowolnie plątało się wspomnienie Ireneusza i Berty.
W krótce jednakże znużenie silniejsze od zewnętrznego zajęcia, skleiło mu powieki i siedząc w fotelu zadrzemnął lekko, gdy zadzwoniono do drzwi jego mieszkania.
— Kto może tak wcześnie do mnie przychodzić? zapytywał sam siebie.
Niedługo czekał na odpowiedź. We drzwiach ukazała się służąca oznajmiając przybycie Piotra Loriot.
— Mój stryj? — zawołał zdziwiony. — Proś go natychmiast.
Piotr Loriot wszedł chmurny, niezadowolony; jakiś dziwny ogień gorzał mu w oczach, nieukrywana troska widniała z oblicza.
Edmund pobiegł spieszno aby uścisnąć dłoń jego.
— Dzień dobry stryju! — zawołał; — widzę że masz jakieś zmartwienie! a może jesteś chory?
— Chory nie jestem mój drogi. Byłoby to jeszcze najmniejsza, napisałbyś mi jaką receptę, i koniec! Ale jest coś gorszego...
— Cóż takiego stryju? Mów prędzej... drżę z niecierpliwości.
— Wyobraź sobie mój chłopcze, wyprowadzono mnie w pole jak dudka... Tak, mówię ci jak starego głupca!...
— W czem takiem?
— Ukradziono mi moją dorożkę!...
Edmund spojrzał na Loriota z osłupieniem.
— Tak; mówię ci... Ukradziono mi moją trzynastkę świeżo odmalowaną i Milorda mojego poczciwego Milorda w którego żyłach tak szlachetna krew płynęła. Ha! gdy bym dostał w ręce tego nicponia który się dopuścił czegoś podobnego, przysięgam na Boga, chociaż nie jestem złym człowiekiem, udusiłbym go jak psa w ręku!... To mówiąc Loriot, zaciskał pięści, i zacinał zęby.
— Uspokój że się stryju; — przemawiał Edmund, zwolna opowiedz mi wszystko.
— Nie! to by było za długo. I w kilku słowach poczciwiec opowiedział jak z przed traktjerni przy ulicy de L’ouest, jego dorożka zniknęła bez śladu.
— I nic o niej nie wiesz do tej pory? — pytał Edmund.
— Owszem, odnalazłem ją już chwała Bogu, ale w jakim stanie!... Milordowi wyobraź sobie boki zapadły od zmęczenia i głodu, a mą biedną trzynastkę tak pokryto błotem i gliną, żem ją zaledwie poznał. Przez całą noc biegałem za jej odszukaniem.
— Co najwyżej sprowadzić ci to może mój stryju katar! za nim to jednak nastąpi, może przyjmiesz u mnie śniadanie?
— A więc nie idziesz dzisiaj do swoich warjatów?
— Nie stryju. Miałem noc na dzisiaj zajętą, prosiłem dyrektora o wyznaczenie zastępstwa i otóż wolny dziś jestem.
— Bardzo mnie to cieszy. Z chęcią przyjmuję twoje zaproszenie, bo niemam dziś chęci do pracy. Noc więc dzisiejszą przepędziłeś przy chorym?
— Nie! — byłem na zabawie.

II.

— Ho!.. ho! zaczynasz jakoś puszczać się w świat. Jestem pewny żeś się lepiej ubawił tej nocy niż ja biegając za moją dorożką.
Niekoniecznie... Wiadomo ci stryju że nielubię wszelkich zebrań i wizyt. Tym razem jednak odmówić nie mogłem jednej z moich klijentek. A jakkolwiek było to na drugim końcu Paryża bo aż na Berlińskiej ulicy, wybrałem się do niej.
— Wzmianka o Berlińskiej ulicy zastanowiła Piotra Loriot, przypomniał sobie opowiadanie swe go kolegi Sans-Sonci.
Ulica Berlińska, zawołał, hu! ha! Berlińska ulica!...
— No, tak... Cóż się tak zadziwia mój stryju?
Przypomina mi pewną historyjkę, którę opowiedział mi wczoraj jeden z moich kolegów wtedy właśnie gdy mi na dworze ukradziono moją dorożkę.
— Jakąś historję dotyczącą Berlińskiej ulicy?
— Tak!
— Historję pani Dick-Thorn?
— Nie; o tej mowy nie było. Wspomniano tylko osobę którą zczasu, a raczej znałeś dawniej.
— Osobę którą znasz? powtórzył młody lekarz zdziwiony.
— Tak; i to przed widocznym czasem. Mam nadzieję że od owej pamiętnej sceny z medaljonem znalezionym w mojej dorożce, i po nastąpionej w skutek tego rozmowie, już jej więcej nie widziałeś.
Edmund usłyszawszy te słowa pobladł.
— Chcesz mówić napewno stryju odrzekł po chwili o pani, Bercie Monéstier?
— Zgadłeś zawołał Piotr.
— Jakąś więc historyjkę opowiadano ci o nieszczęśliwej mieszkance z ulicy Notre-Dame des Champs zapytał z widoczną obawą.
— Anegdotkę zastosowaną do poprzedniego zajścia na placu Królewskim.
— Tajemnicza wycieczka panny Monéstier mój stryju, przestała już być dla mnie zagadką. Wiem wszystko, i upewnić cię mogę iż fałszywe pozory na mylne wprowadziło cię domysły. Panna Monéstier jest zupełnie czystą w tej sprawie.
— A, ha! zawołał Loriot z udaną naiwnością dano ci widać w tej mierze potrzebne wyjaśnienia...
— I najzupełniej wystarczające.
— A kto ci je dał? jeżeli wolno zapytać... czy osoba interesowana?
— Tak, stryju. Ona sama.
— I to ci wystarcza?
— Najzupełniej. Mam dowody że Berta mówiła prawdę.
— Dowody? powtórzył Piotr szyderczo. Znajdź mi choć jedną kobietę któraby dowodów swej niewinności na tuziny zliczyć nie mogła!.. Ale wracajmy do dowodów twej damy. Według ciebie zatem panna Monestier nie była na Placu Królewskim na schadzce miłosnej?
— Nie, stryju!
— A więc i wczoraj gdy zawieść ją miano do mieszkania jakiegoś pana to także zapewne dla odśpiewania różańca?
— Jakto? wczoraj przyjeżdżano po nią? pytał z osłupieniem Edmund.
— Tak, pomiędzy dziesiątą a wpół do jedenastej. Mówię co prawdą mój chłopcze.
— Jestżeś tego pewien mój stryju?
— Jestem najpewniejszy! — Jeden z moich kolegów niejaki Sans-Sousoi, był użytym do tej pięknej wyprawy.
— Gdzież Bertę miał zawieść?
— Na Berlińską ulicę.
— A wiesz stryju numer domu?
— Zdaje mi się pod numer 24.
Edmund odetchnął swobodniej. Myśli jego rozjaśniać się zaczęły.
— A wiesz do kogo miano ją zawieść?
— Do jakiegoś Ireneusza Moulin.
— Nie omyliłem się więc! — zawołał doktór uradowany. Byłem pewien że Ireneusz i Berta odegrali role w ostatnim obrazie.
Loriot patrzył na synowca zdumiony.
— Jakto? — zapytał po chwili. — Wczorajsza nocna wycieczka zdaje ci się być rzeczą naturalną nie kompromitującą?
— Tak stryju.
— Widzę żeś się zaraził od swoich pacjentów warjatów. Oszalałeś na dobre.
— Upewniam cię, że jestem przy zdrowych zmysłach, odparł śmiejąc się Edmund. — Powinienem był przeczuć to o czemś mi powiedział. Jestem pewien, że gdy ci wyjaśnię stryju powód bytności panny Monestier na Placu Królewskim i cel jej wczorajszej wycieczki, sam wtedy przyznasz że sądząc z pozorów wygłaszamy często wtaczające zdania o niewinnych całkiem osobach.

III.

— Być może... — rzekł na wpół przekonany Loriot. — Ale czy możesz zaraz mi dać potrzebne w tej mierze objaśnienia?
— Nie stryju! — czas jeszcze na to nie nadszedł. Upewniam cię jednak, że panna Berta jest godną mojej miłości.
— Chcę temu wierzyć, jakkolwiek nie lubię wszelkich tajemnic.
— A jednak każda rodzina prawie ma jakąś tajemnicę familijną, mniej lub więcej straszną.
Mamy przed sobą właśnie jedną z bardziej ciekawych lecz bądź cierpliwym stryju, chwila wyjaśnienia jest blizką.
— Jeżeli się nie mylisz, tem lepiej dla ciebie ale ja nie będąc zakochanym, jestem niewierny jak Tomasz, i dotąd niezmienię zdania dopóki palcem nie dotknę rany.
— Z chęcią mój stryju pokażę ci tę ranę, i dotknąć jej pozwolę.
Silne zadzwonienie u drzwi wejściowych przerwało dalszą rozmowę.
— Zdaje się że przychodzą po ciebie i to zapewnie do niebezpiecznie chorego pacjenta, — rzekł Piotr Loriot.
— Proszę pana, — zawołała ukazując się służąca, — jakiś pan pragnie pomówić z panem doktorem na osobności.
— Czy chory?
— Niewiem tego; kazał mi tylko powiedzieć, że się nazywa Ireneusz Moulin.
— Ireneusz Moulin!... — zawołał razem stryj i synowiec.
— Proś!... — rzekł Edmund do służącej. — A zwracając się do Piotra Loriot dodał: Niewierny Tomasz zadowolili się w tej chwili.


∗             ∗

Ireneusz Moulin wszedł jednocześnie do gabinetu, a jego twarz blada przeraziła doktora.
— Co się stało? — zapytał drżącym głosem Edmund. — O jakimże nieszczęściu przychodzisz mnie pan powiadomić?
— Nieszczęścia dotąd niema, lecz w każdym razie przynoszę panu bardzo niepomyślną wiadomość. Przychodzę do pana po pomoc i radę.
— Nie odmówię jednej ni drugiej. O cóż więc chodzi?
— Lecz nie jesteśmy sami, — rzekł Ireneusz — wskazując na Piotra Loriot.
— Możesz pan mówić śmiało. Jest to mój stryj, przed którym niemam tajemnic.
Ireneusz skłonił się lekko, a potem dodał:
— Przychodzę tu w interesie panny Berty...
— Przeczułem to... Byłażby chorą?
— Gorzej niż to... Zginęła bez śladu.
— Zginęła!... — powtórzył wpół nieprzytomnie Edmund.
— Tak.
— Po odegraniu swej roli na balu u pani Dick-Thorn?
— Wiedziałeś pan o tem? — zapytał zdziwiony Moulin.
— Odkrył mi to nieprzewidziany wypadek.
— Niestety! panna Berta nie przybyła na Berlińską ulicę. Oczekiwałem na nią daremnie. Wynajęty woźnica, który ją miał przywieść, powiadomił mnie o tem.
— Boże! — zawołał doktór; — cóż się więc stało? Czyś pan był na ulicy Notre-dame des Champs.
— Właśnie z tamtąd powracam.
— I cóż?
— Jakiś inny powóz przyjechał po pannę Bertę o dziesiątej godzinie, i zabrał ją. Dotąd niepowróciła wcale.
— Jakto? nierozumiem! Jakiś obcy powóz?...
— Ireneusz w krótkości opowiedział wiadome nam szczegóły.
Piotr Loriot słuchał z natężoną uwagą.
— Rozumiem już... rozumiem! — zawołał. — Wszak to jeden z moich kolegów Sans-Souci miał jechać po tę osobę na ulicę Notre-dame des Cbamps?
— Nie znam nazwiska tego dorożkarza, lecz mam jego numer.
— Jakiż to numer?
— Siedemset sześćdziesiąt sześć.
— Ten sam. Ale dziwniejszą rzecz wam powiem. Jestem pewny że moja trzynastka odegrała ważną rolę w tej zawikłanej sprawie.
— Twoja dorożka, mój stryju?
— Tak, chciej tylko rozważyć. Zebrało się nas kilku na szklankę wina do kupca przy ulicy de l’Ouest. Każdy z nas przy butelce opowiadał jakąś anegdotę. Sans-Souci przypomniał sobie o tem, że o wpół do jedenastej miał jechać po jakąś panienkę i zawieść ją na Berlińską ulicę, i odemnie to właśnie mój synowiec dowiedział się, że panna Monestier miała się znajdować, na zebraniu o oznaczonej godzinie. Sans-Souci wyszedł aby okiełzać konia, ale za chwilę powrócił oznamując mi, że mojej dorożki niema przed domem.
Przyszło mi teraz na myśl, że niezawodnie posłużono się moją dorożką ażeby uprowadzić pannę Monestier.
Bardzo być może, lecz w każdym razie jest to tylko pańskie przypuszczenie, rzeki Moulin.
— Czy niemógłbyś nam stryju udzielić jakich pewniejszych wiadomości? ozwał się smutno Edmund.
— Nie! — na nieszczęście nie wiem. Gdybym coś wiedział, pociągnął bym już do odpowiedzialności tego hultaja, który dopuścił się takiego figla.
— Zatem pan odnalazłeś swoją dorożkę?
— Tak, ale ani koń, ani dorożka w niczem objaśnić mnie nie mogą.
— Kto to wie? panie Loriot; odparł poważnie Moulin.
— Jak to? — kto wie... Czy pan żartujesz ze mnie?
— Nie miałem tej myśli, upewniam. Otóż przypuśćmy za chwilę, że pańska dorożka służyła do uwięzienia panny Monestier...
— Przypuśćmy że tak było...
— A zatem kto wie czy nie odnajdziemy jakiego śladu któryby ten nasz domysł potwierdził. Może z dorożki odgadniemy gdzie pannę Bertę uprowadzono.
Piotr Loriot przecząco potrząsnął głową.
— Szukałem starannie, odrzekł, alem nic nie odnalazł.
— Poszukamy powtórnie, jakkolwiek nie robię sobie w tym razie nadziei. Wszystko to tak przebiegle było obmyślonem, że odkrycie niepodobieństwem być się wydaje.
Woźnica wynajętej przezemnie dorożki mówił, że użyto mojego nazwiska, ażeby skłonić pannę Monestier do wyjazdu.
— A więc ktoś musiał o tem wiedzieć panie Moulin, — przerwał Edmund, że panna Berta zamierzała jechać na Berlińską ulicę.
— Nikt o tem nie wiedział.
— Ależ to niepodobna!
— A jednak tak jest, i gdybym sam się o tem nie przekonał nie uwierzyłbym nikomu!
— Panie Ireneuszu, zagadnął po chwili doktór, kogo pan posądzasz o to nikczemne porwanie?
— Nie posądzam nikogo, lecz obwiniam nieznanych mi a potężnych nieprzyjaciół, którzy nam zaprzysięgli zgubę. Wszakże przed kilkoma tygodniami mnie uwięziono, osadzono, i gdyby nie widoczna ręka Opatrzności, byłbym już pokutował w Kajennie za winę jakiej niepopełniłem.
— Jedźmy więc do nich!.. wykrzyknął gwałtownie Edmund, nie ulęknę się ani ich potęgi, ani zawiści. Żądać będziemy powrócenia Berty, a gdy to niepomoże, uciekniemy się do groźby. Może obawa wykrycia całej tej sprawy przed policją skłoni ich do ustępstwa.
— Na nieszczęście wszystko to niemożliwe; odparł Ireneusz.
— Dla czego?
— Dla tego, że ci nasi wrogowie są nam nieznani. Wydaje się to panu dziwnem, a jednak tak jest rzeczywiście. Wypadek nieprzewidziany na ślad mnie naprowadził, po którym idąc ostrożnie dobiegnę może celu. Pewna osobistość wdarła się do mego mieszkania, by zabrać dowód zbrodni popełnionej przezeń przed wielu laty. Panna Berta była naówczas także u mnie, i ona przyszła po tenże sam dokument; by go usunąć przed rewizją, jaka się miała odbyć nazajutrz w mojem mieszkaniu. Ona więc widziała tego człowieka, lecz nie wie jego nazwiska.
— Dla czego pan nie zwrócisz się do prokuratora?
— Sprawiedliwość i wszyscy jej przedstawiciele zamiast pomocy, przeszkodą by nam tylko byli, — odrzekł smutno Moulin potrząsając głową. — Musimy działać tu sami, a gdy nadejdzie właściwa chwila, z rękoma pełnemi dowodów staniemy przed sądem i powiemy natenczas:
Niegdyś z waszego rozkazu, ścięto głową niewinnego człowieka!... Dziś, wykazujemy wam istotnych winowajców i morderców doktora z Brunoy. Czyńcie więc waszą powinność, i powróćcie uczciwe imię niewinnie straconemu, skoro już życia powrócić mu niemożecie!
Przed kilkoma dniami zdawało mi się, że cel moich dążeń jest blizkim. Dziś, widzę niestety; że jestem dalej od niego, aniżelim sądził. Berta mi zginęła, a bez niej działać niemogę. Pan ją kochasz, masz pewność że jest godną twojej miłości. Połącz więc usiłowania swoje z mojemi aby ją odnaleść, by ją uwolnić.
— Gotów jestem na wszystko!... nawet na śmierć w jej obronie!... — zawołał młody doktór.
— Przyjmijcież i mnie do swojej współki, — ozwał się Piotr Loriot. Być może że i ja wam na coś przydać się mogę.
— Przyszło mi na myśl aby się zwrócić o pomoc w tym razie do mego przyjaciela Henryka de la Tour-Vandieu, — rzekł Edmund. — On jako wzięty adwokat i syn książęcy uzyskać może pozwolenie na dodanie nam do wyśledzenia zręcznych policjantów przywykłych do tajemniczych poszukiwań w Paryżu.

IV.

— Jakkolwiek wierzę w stosunki i wpływy pana de la Tour-Vandieu, odrzekł Moulin, lecz wątpię by nam mógł coś dopomódz w tej sprawie; dlatego proszę ażebyś pan o tem wszystkiem przed nim zamilknął.
— Rozumiem dobrze myśl pańską, wtrącił Piotr Loriot i robię uwagę że to co jest niemożebnem dla żadnego z was obu, mnie jaknajlepiej udać się może.
— Tobie mój stryju?
— Tak, mnie... Posłuchaj. Mam silne poszlaki co do uprowadzenia panny Monestier, wizyta mojej dorożki i mojego Milorda. Wspomnijcie, że tenże mój powóz ukradziono mi na ulicy de l’Ouest, to znaczy o kilka kroków od ulicy Notre dame des Champs. Widocznie obawiano się dokonać tej nikczemności w wynajętej dorożce, woleli więc w tym razie posłużyć się ukradzioną.
— Masz pan słuszność!.. zawołał Ireneusz ale mów do czego zamierzasz dalej.
— Do nader prostego wniosku. Ponieważ moja dorożka była wspólniczką, wyprawy, należy się więc dowiedzieć gdzie noc spędziła?
— Ha! gdyby to było możebne!..
— Postaram się o to. Wprawdzie moja trzynastka nie przemówi, ale policja objaśnić mnie musi.
— Nie spodziewaj się pan tego. Upewnić cię mogę że policja odmówi dochodzenia tak błahej sprawy, jaką jest zabłąkanie się konia pozostawionego bez dozoru.
— I na to wynajdę sposób. Zaniosę skargę gdzie należy, i poprę ją, złożoną kaucją.
— Dobrze to bardzo w projekcie, ale powiedz pan na jakiej zasadzie zaniesiesz skargę i z jakiej przyczyny będziesz żądał śledztwa?
— Powiem, że w pudle powozu pod poduszkami znajdował się mój paltot a w kieszeni paltota ważne papiery i dokumenta, które mi ukradziono.
— Wyborny pomysł... — zawołał Moulin.
— A teraz jadę do siebie, — mówił Piotr dalej. — Zabiorę potrzebne pieniądze i zawiozę skargę do prokuratora. Jestem pewien, że wynajdę tych nikczemników, z przyczyny których musiałem noc całą brodzić po błocie wśród ulewnego deszczu.
— Nie potrzebujesz wracać po pieniądze do swego mieszkania mój stryju. Służę ci całą moją kasą, — rzekł Edmund.
— Chętnie skorzystam z twej propozycji, po wczorajszej nocnej wędrówce, czuję się nieco słabym. Daj więc mój chłopcze trochę swoich luidorów, trzeba kuć żelazo póki gorące.
— Gdyby mi wolno było, — wtrącił nieśmiało Moulin, pragnąłbym obejrzeć dorożkę, jeżeli notabene nic w niej jeszcze nie tknięto.
— Nic łatwiejszego; stoi ot! w podwórzu zabłocona, i niepodobna do siebie. Posłaniec pilnuje konia. Zejdźmy na dół.
— Zejdźmy... zejdźmy! — zawołali jednogłośnie Edmund i Ireneusz.
Przy szczegółowem obejrzeniu dorożki, okazało się, że dywanik okrywający jej spód był po jednej stronie mocno zabłocony co dowodziło, że człowiek, który zajmował to miejsce musiał poprzednio wiele chodzić po błocie.
Ireneusz ze szczególną uwagą przypatrywał się poduszkom, siedzeniu i dywanikowi, a po chwili zawołał:
— I ja podzielam pańskie zdanie, panie Loriot, że pańską dorożkę użyto do tej mistyfikacyi. W każdym razie jest rzeczą pewną że w niej siedziała kobieta. Patrz pan co znalazłem?
To mówiąc pokazał obecnym guziczek od damskiego bucika.
— Tak jest zawołał Piotr Loriot, nie podlega wątpliwości, a ten guziczek mógł być zgubionym tylko w wieczornej godzinie, gdyż przejrzawszy w południe i wyczyściwszy starannie wewnątrz dorożkę zajechałem przed traktjernię zkąd mi ją zaraz ukradziono.
— Widzisz więc panie Loriot, że i dorożka świadectwo dać może.
— To prawda! odrzekł w zamyśleniu stryj Edmunda, zwracając pełne życzliwości spojrzenie na Ireneusza.
— Ale to jeszcze nie wszystko!.. rzekł Moulin. Musiało być użytych dwóch ludzi do tego porwania.
Jeden zapewne powoził, a drugi pilnował ofiary wewnątrz dorożki.
— Wszystko to być może; ozwał się Edmund, ale to jeszcze nie naprowadza na domysł, gdzie pannę Bertę uwieść zdołano; zwróćmy lepiej baczniejszą uwagę na zewnętrzną stronę ekwipaża.
Moulin jako baczny spostrzegacz, zauważył natychmiast, że powóz wyjeżdżał po za Paryż gdyż koła pokryte były gęstą żółtą gliną, jak również stopień przy koźle, po którym widać w czasie podróży, wysiadał powożący.
— To nie dowód jeszcze; wymruknął Piotr Loriot. Nie wyjeżdżając po za rogatki Paryża, można tak samo brnąć po błocie i po glinie. Zapominacie jak widzę o Montmartre, o Piére-Lachaise, o Menilmoutant, i o wzgórzach Chaumont.
— Gdzie znaleziono pańską dorożkę? zapytał Moulin.
— Na przedmieściu Rapée.
— O której godzinie?
— O wpół do pierwszej w nocy.
— Czy koń był zmęczony?
— Upadał od znużenia. By doprowadzić do takiego stanu mego poczciwego Milorda musiano odbyć długą i uciążliwą jazdę. Jest to niezmordowane zwierzę, i silne jak mało koni.

V.

— O której godzinie spostrzegłeś pan zniknięcie dorożki? — badał dalej Ireneusz.
— Na kilka minut przed dziesiątą.
— Upłynęło więc półtrzeciej godziny od chwili kradzieży dorożki do odnalezienia jej na przedmieściu Rapée.
— Tak. Ale czy chcesz pan wiedzieć jeszcze jeden, szczegół którego ja niepojmuję?
— Cóż takiego?
— Oto mówił mi jeden z policjantów, że Milord miał uwiązany u szyi worek z obrokiem i najspokojniej spożywał takowy.
— Był to z ich strony tylko zręczny wykręt. Po odstawieniu panny Berty do miejsca przeznaczenia, przyprowadzono widać dorożkę nad brzeg Sekwany, i założono koniowi torbę z obrokiem, ażeby pana omanić, że koń sam ruszył z przed traktjerni.
— Chciano tym sposobem snadź zatrzeć ślad wszelki.
— Tak być musiało, — dodał smutno Edmund.
— I ja tak sądzę; — wtrącił Piotr Loriot. Jakkolwiek niechce mi się wierzyć aby zbrodniarze ryzykowali przejechać cały Paryż dla dostania się nad brzeg rzeki.
— Zapominasz pan, — rzekł Moulin, że można tę samą drogę odbyć po za miastem, od strony Bercy, Vincennes a nawet i Montreuil. Otóż więc jestem pewny że błoto na kołach zdobyli na popsutych drogach do Montrenil.
— Pan więc utrzymujesz, że wywieziono pannę Bertę po za rogatki? — pytał młody doktór.
— Tak; i dla tego pragnąłbym rozpocząć w tamtych stronach poszukiwania, niezależnie od tych, jakie rozpocznie policja znaglona przez pana Loriot.
— Jeśli dorożka przejeżdżała rogatkę, zauważono ją pewnie.
— Bardzo być może; — Piotr odrzekł. — Numer 13 zawsze zwraca na siebie ludzką uwagę.
Ireneusz obchodził w około dorożkę, przypatrując jej się ze wszystkich stron.
— Jeszcze jeden zawód więcej, — zawołał z boleścią. — Numer dorożki widocznie był zaklejony, gdyż ślady klajstru niezmyte dotąd na pudle pozostały.
— A! to łajdaki!... — wykrzyknął Piotr Loriot — obchodzili się z moją trzynastką po macoszemu. Dałbym ja im, gdybym ich tylko pochwycił w me ręce!
— Na nieszczęście dalecy jesteśmy od tego. — rzekł Edmund. — I jakkolwiek panie Moulin nieodmawiam swojej pomocy, lecz słabą mam nadzieję byśmy coś zrobić mogli.
Trzeba jednak brać się do dzieła, na pośpiechu zyskać możemy. Samo przypuszczenie, że biedna Berta daremnie wzywa naszej pomocy, omal że do szaleństwa mnie nie doprowadza. Cóż pan więc obmyśliłeś, panie Ireneuszu?
— Przedewszystkiem niech stryj pański wniesie skargę do policyi.
— Zaraz to uczynię, ale pozwólcież mi przed tem zjeść śniadanie. O głodzie nie wiele co udać się może. Ale... dajcież mi ten guziczek od trzewika.
Moulin podał przedmiot żądany, a Piotr schował go starannie do portmonetki.
— Teraz na mnie kolej, — rzekł były marszałek pani Dick-Thorn, jadę na Berlińską ulicę by powiadomić moją chlebodawczynię, że natychmiast opuszczam jej służbę. Potrzebuję całej swobody umysłu i wiele czasu. Nieomieszkam wszakże pilnować jej zdala, na tem skorzystać tylko możemy.
— Ja zaś — dodał Edmund, — niemógłbym w obecnych okolicznościach pozostać bezczynnym. Będę więc przepatrywał okolice Paryża te, któreś mi pan wskazał. Gdzie i kiedy spotkać się będziemy mogli?
— Co wieczór przyjdę do pana dla wzajemnego porozumienia się i ułożenia nowych planów.
— Pan mieszkasz zawsze na Placu Królewskim?...
— Od dziś się wyprowadzam; wieczorem powiadomię pana gdzie mieszkać będę. Do widzenia zatem dziś wieczorem.
Ireneusz po serdecznem uściśnieniu dłoni, pożegnał stryja i synowca, wskoczył do oczekującej na siebie dorożki, i szybko odjechał.
Piotr Loriot zjadłszy śniadanie u Edmunda, pojechał do pałacu Sprawiedliwości.
Pani Dick-Thorn upadająca od znużenia i wewnętrznego niepokoju, przez całą noc oczu nie zamknęła. Widziadła przeszłości zapełniały jej wyobraźnię, przedstawiając w czarnych kolorach tak błogo przed chwilą wymarzoną przyszłość.
Wstała około dziesiątej rano, a ubrawszy się spieszno kazała przywołać kamerdynera.
Powiedziano jej, że pan Laurent wyszedł za interesami, co jej nie zadziwiło bynajmniej.
W kwadrans później wychodziła z pałacu.
Czytelnicy odgadują zapewne dokąd się udawała? Szła ona do księcia de la Tour-Vandieu, którego posądzała o nasłanie Jana-Czwartka. Tak jak przed laty użył go do morderstwa, myślała, tak go dziś nasłał do kradzieży.
Z wściekłością w sercu, groźbą na ustach, zdążała do swego dawnego kochanka, pragnąc zedrzeć maskę z twarzy Fryderyka Bérard, i zawładnąć nim jak dawniej strasząc publicznym skandalem. Słowem była na wszystko zdecydowaną.
W najętym ekwipażu kazała się zawieść na ulicę Pont-dever.
Nie będąc powiadomionym o mojej wizycie, mówiła sobie, nie zabroni mi wstępu do swojej kryjówki. Nic mnie już zresztą powstrzymać nie zdoła, postawiłam wszystko na jedną kartę.
Wyprzedzimy Klaudję u Jerzego.
Po rozstaniu się z Théferem, zbity moralnie i fizycznie książę, powrócił do swego mieszkania.
Wrażenie dnia tego zarówno silne na Berlińskiej ulicy, jak i przy pożarze, odebrały resztę siły ducha. Daremnie rzucił się na łóżko wzywając snu na znużone powieki.
Nocne wspomnienia sprawiły mu niewysłowione męczarnie, rozpalały krew w żyłach sprowadzając gorączkę.
Miał wciąż przed oczyma ten straszny dramat, zakończony pchnięciem noża i łuną pożaru. Drżał na myśl popełnionego czynu; lecz się pocieszał nadzieją, że dokonana na dziewczynie zbrodnia pozostanie na wieczne czasy pokrytą zgliszczami zawalonych murów.
Ubywał mu więc jeden potężny wróg w osobie zabitej Berty. Druga nieprzyjaciółka niemniej groźna Klaudja, łatwiejsza do zaspokojenia, była w jego mniemaniu już na wpół zjednaną. Ustępował jej część swego majątku, poświęcając nawet jej życzeniom przyszłość przybranego syna.
Jerzy za namową swego złego ducha Théfera, postanowił zerwać małżeństwo Henryka z panną de Lilliers, i nakłonić go do zaślubienia Oliwji.
Jakiegóż jednak miał użyć środka by skłonić dorosłego już młodzieńca do posłuszeństwa sobie?
Obecnie nic jeszcze nie wiedział, licząc na to że przebiegły jego rozum zawsze gotów do wykrętów, i w danym razie nie odmówi mu swojej pomocy.
Obiecał wprawdzie dać nazajutrz w południe stanowczą odpowiedź, tymczasem wszyscy wiedzieli, że przebywa za granicą. Niepodobieństwem więc było prowadzić tak prędko, i bez przygotowania zerwać małżeństwo syna tak gorliwie przed tem przezeń popierane.
Przemyśliwał więc nad wynalezieniem sposobu, który by uspokoił dawną jego kochankę i pozwolił jej czekać cierpliwie na stanowczą decyzję. W tym celu postanowił napisać do niej, woląc lepiej załatwić to listownie, aniżeli się ustnie usprawiedliwiać.
— Wczoraj dałem jej dowód, — mówił sobie, — moich dobrych chęci. Sto tysięcy franków, to nie bagatela. Znając ją dobrze z lat dawnych nie przypuszczam aby w przystępie gniewu chciała udusić kurę niosącą jej złote jaja. Umyśliwszy więc w ten sposób kwestję załatwić, usiadł przy biurku i zaczął pisać z pośpiechem.

Szanowna pani!

„Osoba, z którą się pani wczoraj widziałaś poleciła mi donieść Tobie, że twe życzenia zostaną spełnione, lecz nie tak gwałtownie jak pani sobie tego życzysz.
Stanowcze wystąpienie i brutalne narzucenie swej woli, nie zdołałaby zerwać wiadomego małżeństwa ułożonego od dawna. Potrzeba na to nieco czasu, i wiele sprytu dyplomatycznego. Nie obawiaj się jednak pani niczego, i ufaj osobie która ci to przyrzekła.
Najusilniejszym jej staraniem będzie zadowolnić panią. W tych dniach odbierzesz pani wiadomość jakiej pragniesz, a tymczasem przyjmij zapewnienie szacunku gotowego zawsze na twe usługi

Fryderyka Bérard.

Skończywszy list, Jerzy zasnął uspokojony nad ranem. O godzinie dziewiątej otworzył oczy. Widziadła ubiegłej nocy, jak we mgle rysowały się w jego wyobraźni. Przeczytał list który mu się wydał być bardzo dobrym!
Nagle usłyszał turkot zajeżdżającego powozu.
Spojrzał na zegarek.
Jeszcze niema dziesiątej; — wyszepnął, — zapewne Théfer do mnie przybywa.
Wsunął list w kopertę, zakleił i położył adres:

„Pani Dick-Thorn
we własnym pałacu
Numer 24 ulica Berlińska.

Silne pociągnięcie dzwonka rozległo się w przedpokoju.
— Nie omyliłem się; — pomyślał — to Théfer! Coś niezwykłego stać się musiało skoro tak wcześnie przychodzi.
Zwolna, drżąc cały, zbliżał się aby otworzyć.. Uchyliwszy drzwi, omal nie runął na ziemię.
Przed nim stała Klaudja Varni! a z jej oczu tryskały błyskawice gniewu.


VI.

Oddźwierny nie otrzymawszy żadnego polecenia od lokatora, wskazał jej mieszkanie Fryderyka Bérard.
Jerzy cofnął się w osłupieniu, nietyle przerażony obecnością pani Dick-Thorn ile groźnym wyrazem jej spojrzenia.
Klaudja weszła.
— Zgadłam!... zawołała z dzikim uśmiechem. Ów plenipotent Fryderyk Bérard, który mieszka w nędznym domu na oddalonym przedmieściu, nie jest kim innym jak tylko księciem de la Tour-Vandieu.
Jerzy nie odpowiedziawszy ani słowa wyszedł do przyległego pokoju. Jego oblicze było sino bladem. Wielkie krople potu spływały z czoła na policzki, ręce mu się trzęsły jak w febrze.
Pani Dick-Thorn ośmielona jego pomięszaniem, szła krok w krok za nim, nie spuszczając go z oczu.
— Tak więc, — ciągnęła dalej, — pan zażartowałeś ze mnie jak z głupca, knułeś spiski na moją zgubę, aby ujść gróźb moich, mej zemsty!...
— Dla czego mi pani to mówisz? — zapytał Jerzy przyciszonym głosem. Czy dla tego, że ukrywałem przed panią, iż nazwisko Fryderyka Bérard jest przybranem.
— Radabym wiedzieć w jakim celu szlachetny książę de la Tour-Vandieu zmienił się na plenipotenta, — mówiła dalej szyderczo. — Dla czego porzucił pałac swych przodków, aby zamieszkać na poddaszu?
— Ta moja podwójna osobistość nie powinna panią obchodzić, odrzekł Jerzy odzyskawszy nieco krwi zimnej.
— Chcę wiedzieć w jakim celu to było zrobione?
— Wiedziałem o bliskim pani przyjeździe do Paryża, — Tak; ty nędzniku!
— Kogóż więc według pani upoważniłem do tego czynu?
— Człowieka który dwadzieścia lat temu za naszą namową zabił doktora na moście Neuilly, człowieka, o którym byłam przekonaną że dawno nie żyje!.. Jerzy zachwiał się na nogach.
Jan-Czwartek! wykrzyknął bozprzytomnie.
— Tak; Jan-Czwartek.
— A więc ten nędznik przy życiu pozostaje?
— Daremna komedja!.. wykrzyknęła gwałtownie Klaudya. Spodziewałam się po tobie tej udanej nieświadomości i obawy. Miejże przynajmniej teraz odwagę, wyznać całą prawdę. Nasłałeś dzisiejszej nocy Jana-CZwartka do mego mieszkania w podwójnym celu. Najpierw odegrał swoją rolę w obmyślonym przez ciebie obrazie, jaki miał mi przypomnieć tę straszną noc mordu, a następnie korzystając z mojego omdlenia również zapewne przewidzianego, wyłamał w biurku szufladkę, i wykradł papiery potrzebne tobie do zupełnego zwycięstwa.
Jako nagrodę, przeznaczyłeś mu widocznie owe sto tysięcy franków, przysłanych mi rano. Że je zarobił, to więcej niż pewna!
Jerzy w ciągu tych słów, patrzył na Klaudję, osłupiałemi oczyma.
— Nie to wszystko jest snem!.. powtarzał bezwiednie. To niepodobieństwem!..
— Jeżeli chciałeś, ciągnęła dalej szyderczo pani Dick-Thorn, by całą tę sprawę pokrywała tajemnica, nie należało swojemu pomocnikowi naigrywać się ze mnie. Okradając mnie bezczelnie, miałeś jeszcze odwagę zostawić mi dowcipne pokwitowanie.
To mówiąc, podsunęła przed oczy Jerzemu pozostawiony papier przez Czwartka.
Książę patrzył jak wryty nierozumiejąc tego o czem mu mówiono. Pokwitowanie pozostawione przez rzezimieszka, przywiodło go nakoniec do przytomności.
Zachwiał się pod tym nowym a nieprzewidzianym ciosem. Oczy mu krwią, nabiegły a biała piana pojawiła się na ustach. Przerażenie graniczące z szaleństwem zawładnęło całą jego istotą.
— Jakto? — zawołał przygasłym głosem, — Jan-Czwartek żyje... i jest w Paryżu?... Ten nędznik posiada dowód naszej zbrodni? Ha! jeśli tak, zginęliśmy teraz bez ratunku.
Niezdolny opierać się dłużej strasznemu wrażeniu, runął na poblizkie krzesło.
Po chwili jednak wróciła mu dawna energja. Zerwał się jak za dotknięciem iskry elektrycznej mówiąc z pośpiechem:
— Wszystkie więc moje starania i zabiegi miałyby się obrócić w niwecz? W chwili kiedy usunąłem wszystko, nawet wspomnienia przeszłości, zabijając córkę skazanego, taż sama przeszłość zmartwychwstaje w osobie Jana-Czwartka!... A zatem do szeregu moich zbrodni, bezpożytecznie dołączyłem ostatnią!... Przekleństwo mi!... Biada mojej głowie!!...
Klaudja patrząc na Jerzego niepojmowała słów jego, nierozumiała przestrachu. Widoczna zmiana na jego twarzy, przekonywała ją, że książę nie odgrywał komedyi. Nawet najdoskonalszy aktor niemógłby lepiej uplastycznić przerażenia i rozpaczy.
— A zatem nie wiedziałeś, że Jan-Czwartek żyje? — zapytała.
— Przysięgam na wszystko!... — odrzekł, zrywając z szyi krawat który dusił go prawie, — przysięgam!.... że o niczem nie wiedziałem!... I wolałbym te przeklęte papiery u ciebie pozostawić, jak być na łasce u takiego łotra!
— A więc nie dla ciebie wykradł je on tej nocy?
— Nie! po sto razy nie!... Czyliż posądzasz mnie o utratę umysłów, bym taką tajemnicę zawierającą życie i mój honor, oddał w ręce podłego człowieka?... w ręce mordercy?... Z góry byłbym przewidział, że posiadając papiery nie omieszka z nich skorzystać na twoją zgubę, mszcząc się za otrucie, o jakim wie niewątpliwie. Niebezpieczeństwo jest wielkie rozbicie niezawodne. Wpływając do portu, tracimy życie. Usunąłem wszystko, by choć na starość zakosztować spokoju. Widocznie inaczej mi przeznaczono. Czy przypominasz sobie bruljon listu pisanego do mnie z Anglji?
— Przypominam sobie, lecz zdaje mi się, że niewymieniałam w nim żadnego nazwiska, — odparła pani Dick-Thorn.
— Wspomniałaś w nim plac Zgody, most zwodzony, most w Neuilly, i dzień 24 Września 1837 roku.
— To prawda.
— A więc ten bruljon listu dostał się do rąk pewnego człowieka, ucznia Pawła Leroyer, i ten człowiek postanowił prawdy dochodzić!
— Boże! — zawołała Klaudja załamując ręce.
— Uspokój się list ten spaliłem, Ireneusza Moulin obezwładniłem chwilowo, a sierotę po Pawle Leroyer, zabiłem!
— Zabiłeś!... — powtórzyła Kluudja, — własną ręką zabiłeś?

VII.

— Tak, sam ją zabiłem, — odparł Jerzy z nieukrywanym cynizmem. Przygotowałem sobie grunt do obfitego żniwa. Schwytany chwilowo w gęstą matnię, pozrywałem sieci by się uwolnić. Wyprawa była po mojej stronie. Tymczasem wzrosła jak z pod ziemi Jan-Czwartek, i niweczy wszystko!... Skoro ciebie wynalazł, nie ulega wątpliwości że i do mnie trafi! Pojmujesz teraz zapewne dla czego książę de la Tour-Vandieu ukrywa się pod przybranym nazwiskiem Fryderyka Bérard?
— Ach! — zawołała Klaudja, — gdzie szukać tego Jana-Czwartka? Jakim sposobem wykryć jego schronienie?
— Niepodobna wzywać policji na pomoc, — rzekł książę. — Przytrzymanie człowieka, który niegdyś był ślepym naszym narzędziem, zaprowadziłoby nas nad brzeg przepaści.
— Przedawnienie sprawy, ocala nas po części, — wtrąciła pani Dick-Thorn.
— Zbrodnia wczoraj przezemnie dokonana nie uległa jeszcze temu prawu; — odparł Jerzy. — A wstyd i skandal, to rachujesz za nic? — Denuncjacja Jana-Czwartka sprowadziłaby natychmiastowe śledztwo. Ireneusz i Berta Leroyer musieliby stanąć jako świadkowie.
— A zatem Jan-Czwartek działał na swoją rękę? — przerwała Klaudja. Zdradziłam się niemogąc znieść na scenie tego obrazu.
— O jakim obrazie mówisz? — pytał książę.
Pani Dick-Tliorn w krótkich słowach opowiedziała szczegóły.
— To co przed dwudziestoma laty, nie udało się nam, musi udać się teraz! — zawyrokował książę. Jan-Czwartek zginąć musi!... Ale gdzie odnaleść tego nikczemnika?
Turkot nadjeżdżającej dorożki przerwał dalszą rozmowę.
Jerzy podbiegł do okna, a uchylając zasłonę:
— To Théfer!.. Théfer! — zawołał radośnie.
— Któż to jest ten Théfer? — zapytała Klaudja.
— Agent policji, przezemnie protegowany, a który na to służy mi pożytecznie i wiernie. To człowiek pełen genialnych pomysłów!... to mój przewodnik... moja prawa ręka, słowem, moje „ja“ drugie!...
— Nie obawiasz się jednego świadka więcej? zapytała Kaudja z niepokojem.
— Och tego obawiać się niemam potrzeby. Zapewniam mu majątek.
— Co mu nieprzeszkodzi opuścić cię przy pierwszej sposobności, a może cię nawet i oskarżyć!
Jerzy przecząco potrząsnął głową.
— Zbytnia przezorność! — odrzekł. Théfer jest przebiegłym, ale uczciwym, z resztą jego własny interes nakazuje mu oszczędzać mnie jak — najdłużej.
Pociągnięcie dzwonka przerwało rozmowę. Książe podszedł do drzwi.
— Zamierzasz więc przyjąć tu tego człowieka? zapytała z obawą pani Dick-Thorn. Nie zwracasz uwagi na moją obecność?
— Sądzę że skorośmy wspólnie popełnili winę, należy nam wspólnie za nią pokutować.
Drugie silniejsze zadzwonienie rozległo się po chwili.
Jerzy pospieszył otworzyć.
— Wejdź Théferze... wejdź! — wołał; przychodzisz w samą porę.
Agent bezpieczeństwa przestąpił próg przedpokoju. Wszedłszy do pierwszej izby, zatrzymał się na widok obcej kobiety, witając nieznajomą ukłonem pełnym poszanowania.
— Przedstawiam panu panią Dick-Thorn, o której panu mówiłem; zaczął uprzejmie książę.
— Pani Dick-Thorn... powtórzył z pomięszaniem agent, patrząc na dawniejszą kochankę Jerzego.
— Obecność tej pani w mojem mieszkaniu pojmuję że zadziwia pana. Przed chwilą byliśmy jeśli nie wrogami to przeciwnikami. Wspólne niebezpieczeństwo połączyło nas na nowo.
— Wspólne niebezpieczeństwo? powtórzył inspektor coraz mocniej zdumiony.
— Tak, niestety.
— Musiało więc zajść coś nieprzewidzianego i naglącego? Czy wolno wiedzieć co zagraża waszej książęcej mości?
— Nieprzyjaciel; nasz wróg nieprzejednany.
— Ireneusz Moulin?
— O! nie... Tego niemam się powodu obawiać.
— Kogóż więc zatem?
— Wspomniałem panu kiedyś o człowieku którego przed dwudziestoma laty użyłem jako narzędzia w sprawie na moście Neuilly. Przypomina pan sobie?
— Pamiętam doskonale!.. ale i to także pamiętam, że książę mi mówił o nim jako o człowieku nie żyjącym.
— Myliłem się; żyje on, na nasze nieszczęście.
— To zła sprawa; rzekł Théfer potrząsając głową. A czy odnalazł księcia?
— Mnie nie; ale panią.
— Wszedł do mego mieszkania dzisiejszej nocy dodała Klaudja, wyłamał zamek, i zabrał z biurka pugilares, zawierający znaczną sumę pieniędzy. Na miejsce skradzionych banknotów, bezwstydny łotr tę kartę mi oto pozostawił.
Agent z uśmiechem na ustach przebiegł pokwitowanie Jana-Czwartka.
— Dowcipny i sprytny człowiek, wyrzekł po chwili. Czuje się zabezpieczonym od wszelkich poszukiwań, mocą wspólnej tajemnicy. Daje wyraźnie do zrozumienia że jest to tylko „zaliczka“. Należy się spodziewać że o wypłatę całej należytości niedługo się upomni.
— Théferze! — zawołał Jerzy błagalnie. Tyle razy dawałeś mi dowody swojej życzliwości. Słuchając rad twoich zawsze dobrze wychodziłem, ratuj mnie i teraz! — Trzeba odnaleść tego nędznika!
— To będzie trudne... a może nawet i niemożebne.
— Opuszczasz mnie więc w takiej strasznej chwili?
— Nie! — ale muszę uprzedzić księcia że walka z coraz to nowemi i coraz to groźniejszemi nieprzyjaciółmi, jest bardzo niebezpieczną. Służenie waszej książęcej mości skompromitowało mnie w obec władzy. Uprzedzam więc, że mimo całej chęci, pomagać księciu dalej nie mogę, gdyż lada dzień podam się do uwolnienia i wyjadę za granicę, by tam pod obcem nazwiskiem użyć trochę spokoju.
Wyraz strasznej trwogi, odbił się na twarzy Jerzego.
— Później się usuniesz ze służby, zawołał błagalnie. Ten człowiek mnie przeraża!.. musisz go odnaleść i usunąć z mej drogi.
— Pomyśl pan, dodała Klaudja, że Jan-Czwartek jest i dla pana niebezpiecznym.
— W czem? jeśli wolno wiedzieć... zapytał przebiegły agent. Z Janem-Czwartkiem nie łączy mnie nic wspólnego.
— Wszystko jest możliwe: wyrzekła pani Dick-Thorn. Jeżeli bruljon listu pisany przezemnie w Anglji dostał się do rąk nieznanego mi człowieka we Francji i stał się powodem tylu utrapień, to można przypuszczać że i pana zaniepokoi Jan-Czwartek. Jesteśmy schwytani w pułapkę, ratuj nas pan!.. Obecność pańska w prefekturze, zażegna niebezpieczeństwo. Będziesz wiedział o wszystkiem i zapobiedz zdołasz. Pozostań więc pan na swojem miejscu dopóki nie odnajdziemy Czwartka i nie usuniemy go z drogi. Zrób to pan przez wzgląd na księcia który z taką ufnością zwrócił się do pana!
Argumenta Klaudyi znać przekonywająco oddziałały na Théfera, przyrzekł wszelką pomoc i opiekę.
— Zostanę w prefekturze, odrzekł po chwili; niech książę mną rozporządza.
— Dziękuję ci! rzekł Jerzy podając mu rękę, niepożałujesz tego ze względów pieniężnych.
— Należy więc teraz obmyśleć środki ostrożności; wtrąciła Klaudja.
— I to obmyśleć natychmiast!,, dodał z naciskiem Théfer. Pani popełniła błąd wielki zachodząc tu do mieszkania pana de la Tour-Vandieu.
— Błąd... a w czem? zapytała.
— Racz pani posłuchać. Jan-Czwartek poznał panią lecz nie wie że jej wspólnikiem był książę ukrywający się obecnie pod nazwiskiem Fryderyka Bérard. Gdyby mu więc przyszła myśl śledzenia pani, już by w tej chwili wiedział co w tej sprawie sądzić. Pomimo woli byłabyś pani wydała na pastwę księcia potężnemu wrogowi!
— To prawda! — przywtórzył Jerzy bledniejąc.

VIII.

— Trzeba więc natychmiast, ciągnął dalej Thefer opuścić księcia mieszkanie, ażeby zmylić poszukiwania Jana-Czwartka i Moulin’a.
— Gdzież więc mam się przenieść?
— W najodleglejszą dzielnicę miasta, to jest do Batignolles. Niech wasza książęca mość powiadomi odźwierną że wyjeżdża na kilka tygodni, i zobowiążę ją datkiem by pilnowała pozostawionych tu rzeczy. Trzeba się zająć jak-najśpiesznej wynalezieniem lokalu, i nie przebierać, bo czas nagli. Dziś wieczorem trzeba opuścić te strony, bacząc pilnie by nikt nie śledził. Pani zaś ośmielę się dać jedną radę, zamknij pani dom, i bądź gotową do wyjazdu. Ja ze swej strony będę poszukiwał Czwartka. Niech książę dziś jeszcze powiadomić mnie raczy o swojem nowem schronieniu.
Po tych słowach pożegnawszy się Théfer miał już wychodzić. Ode drzwi wrócił się jeszcze.
— Radzę waszej książęcej mości nie widywać się wcale z panią Dick-Thorn dodał. W razie potrzeby ja będę służył chętnie za pośrednika. — Dziękuję ci za twą życzliwość Théferze, rzekł Jerzy.
Agent bezpieczeństwa wyszedł z tryumfującym uśmiechem; idąc po schodach myślał sobie.
— Za tę nową robotę każę ja zapłacić wam po książęcemu. Teraz stanowczo powiedzieć mogę, że jestem bardzo bogatym.
— Ten człowiek, mówiła Klaudja po wyjściu Théfera, będzie nam służył z całą gorliwością.
— Wierzysz więc teraz że cię nie okłamywałem zapytał Jerzy.
— Wierzę ci w obec grożącego niebiezpieczeństwa, łączymy się z sobą jak niegdyś.
— Sądzę że przyszłość nie rozdzieli nas z sobą tak prędko.
— Niezaprzeczam, ale na teraz pożegnać cię muszę.
— Już? — zawołał z uprzejmością książę.
— Przygotowania do zmiany lokalu, wiele ci czasu zabiorą.
— Nadmieniłaś mi że cię okradziono, rzekł książę zmieniając ton rozmowy. Zapewne potrzebujesz pieniędzy?
— Zgadłeś; wdzięczną ci jestem za względność.
Jerzy podpisał nowy czek, i uściśnieniem ręki pożegnał dawną kochankę.
Zbytecznem byłoby wyjaśniać że ta cała serdeczność ze stron obu była tylko zręcznie odegraną, komedją.
W godzinę potem, pan de la Thour-Vandieu wynajął w Batignolles przy ulicy św. Stefana mały pawilon bez odźwiernego. Okna jego wychodziły na ogród, otoczony wysokim murem.
Mieszkający w pobliżu tapicer, umeblował mu na prędce mieszkanie do którego mniemany Fryderyk Bérard wprowadził się jeszcze tego wieczora oznajmiwszy wprzódy odźwiernej przy ulicy Pont-de-fer że wyjeżdża na kilka tygodni.


∗             ∗

Wyszedłszy od doktora Edmunda Loriot, Ireneusz pojechał na Berlińską ulicę.
Wysiadł na Clichy, spodziewając się spotkać z Janem-Czwartkiem, z którym co wilję dnia tego umówił się w tem miejscu.
Niezastał tu jednak starego rzezimieszka.
Nędznik ten ma teraz pieniądze, pomyślał Moulin, wymyka mi się z rąk przeto, i zapomina o zemście. Gdy wszystko roztrwoni, powróci do mnie, ale czy wtedy nie będzie za późno? Jest to ciężkie nieprzewidziane nieszczęście!
Smutny i niespokojny, wrócił do domu, gdzie go powiadomiono że pani Dick-Thorn wyjechała.
Wszedłszy do swego pokoju, zaczął rzeczy pakować, którą to robotę gdy skończył, powiadomiono go że Klaudja wróciła, i wzywa go do siebie.
Poszedł, myśląc w duchu:
— Porzucę służbę u tej kobiety, i będę ją śledził z daleka, szukając Berty i Jana-Czwartka.
Pani Dick-Thorn oczekiwała na niego w małym salonie, gdzie stało owo uszkodzone biurko.
— Wyjeżdżałeś dziś rano Laurent? zapytała go.
— Tak pani, musiałem pozałatwiać rachunki z kilkoma dostawcami.
— A inni?
— Sami przyszli, i obliczyłem się z niemi. Oto są rachunki i pokwitowania.
— Połóż je na stole, a weź tę paczkę. Jest to miesięczna twoja zapłata.
— Moja miesięczna zapłata? powtórzył zdziwiony Moulin.
— Tak! — Jestem bardzo zadowolona z twej służby, ale mimo to, rozstać się musimy. Niespodziewane okoliczności zmuszają mnie do opuszczenia Paryża. Odjeżdżam jutro wraz córką do New-Yorku, dokąd mnie powołują interesa familijne. Pozostanę co najmniej przez rok w Ameryce i niemogę nikogo tam z sobą zabierać, jak niemniej pozostawiać tu bez użytecznej mi służby. Dla tego więc oddalam wszystkich.
Zapowiedź tego wyjazdu, zatrwożyła Moulin’a. Spostrzegł w tej mierze powód przestrachu jaki sprawił Klaudyi Jan-Czwartek, i zrozumiał niemożebność powstrzymania tej kobiety od ułożonej przez nią podróży.
Wszystkie plany naraz mu się pogmatwały.
— Bardzo mi się podoba u pani, wyszepnął lecz powód który panią skłania do wyjazdu zapewne ważnym być musi.
— Obliczyłam ile jestem winną mej służbie, odparła Klaudja zwracając na inny przedmiot rozmowę. Proszę im zapłacić. Oto jest potrzebna suma na zaspokojenie, do jakiej dołączam dla każdego z nich, małą gratyfikację. Zatrzymuję tylko moją pokojówkę Elżbietę. Niech wszyscy opuszczą dziś przed wieczorem mój dom.
— Dobrze pani. Czy będę mógł zaraz oddalić się po wypełnieniu polecenia?
— Możesz.
W godzinę potem służba opuszczała swoje dotychczasowe stanowisko. Ireneusz sprowadził dorożkę, umieścił w niej swoje rzeczy, a wsiadając wydał rozkaz woźnicy tak głośno ażeby być słyszanym przez służącego Franciszka.
— Wynajmuję cię na godzinę; zawieść mnie na stacyę drogi żelaznej prowadzącej do Vincennes.
Miał zamiar udać się na Plac Królewski, lecz przyszło mu na myśl że byłoby to z jego strony wielką nieostrożnością, rozgłaszać o tem z czego nieprzyjaciele Berty Leroyer skorzystać by mogli.
Nie należało mu teraz pokazywać się wcale, i bardziej niż kiedykolwiek utrzymać ich w przekonaniu że go niema w Paryżu.
Wkrótce po wyruszeniu, zmienił kierunek swej drogi, i kazał się zawieść na ulicę Notre-dame des Champs, by się upewnić po raz ostatni czy Berta nie powróciła.
Wiemy jaką dostał odpowiedź.
Zrozpaczony, wsiadł do oczekującej na siebie dorożki, i kazał się zawieść do Belle-ville.
Przy rogatce woźnica się zatrzymał.
— W którą stronę Belle-ville udaje się pan? zapytał.
— Na ulicę Rebéral.
Powracał do Jana-Czwartka, lecz i tu też samą znowu otrzymał odpowiedź od odźwiernej. Pomimo to, stukał kilkakrotnie do drzwi, ale bez skutku.
— Ponieważ nie mam zamiaru pozostać nadal w moim lokalu na Placu Królewskim, myślał sobie, trzeba się postarać o jakie nowe mieszkanie, Jeden pokój wystarczy mi na teraz. Poszukam w tych stronach aby mi było dogodniej czatować na Jana-Czwartka.
Jedź wolno, rzekł do woźnicy, i zatrzymaj się przed każdą kartą obwieszczającą mieszkanie.
— To niedaleko ujedziemy panie; kart tutaj nie braknie.
W rzeczy samej, pod 9 numerem przy ulicy Vincent odnalazł pokój na piątem piętrze za skromną zapłatą stu czterdziestu franków rocznie. Zapłacił kwartalnie z góry, i kazał sobie przynieść meble z sąsiedniego sklepu.
Spokojny już teraz że nikt nie odnajdzie jego kryjówki, zapłacił woźnicy, a sam pobiegł za szukaniem Jana-Czwartka.
Znając ustronne zakłady w których zbierali się nędznicy tego rodzaju, rozpoczął na ślepy traf poszukiwania.
Zostawmy go tam, a wróćmy do naszego rzezimieszka.
Wyszedłszy z domu pani Dick-Thorn, Jan-Czwartek zaopatrzony w pugilares zawierający sto tysięcy franków, a w dodatku w sekretnej kieszonce testament księcia Zygmunta i pokwitowanie Corticellego, udał się na przedmieście Halles, aby zjeść cośkolwiek.
Uszedłszy jednak kilkadziesiąt kroków zatrzymał się nagle. Przyszło mu na myśl że z tak dobrze zaopatrzonym pugilaresem nie było bezpiecznie zapuszczać się w tak odludną dzielnicę. Udał się więc na ulicę Rébeval aby schować pieniądze u siebie w domu, a potem dopiero udać się na wędrówkę.


∗             ∗

Jan-Czwartek czując pieniądze w kieszeni, nie umiał nigdy pokonać swoich zachcianek. Nieprzestraszał go żaden wydatek, przed żadnym się nie cofał. Nie dowierzając zatem swojej naturze, wsiadł w przejeżdżającą dorożkę i kazał się zawieść na ulicą Rébeval, gdzie niewidziany przez nikogo wszedł tylnemi drzwiami ażeby ukryć skarb zdobyty.
Tu dopiero siadłszy przy stole przypatrywać się zaczął pugilaresowi.
Nie wątpił on że w jego wnętrznościach kryły się banknoty, lecz nie przypuszczał aby ich ilość była tak znaczną, że stanowić by mogła majątek dla nie jednej rodziny.
Znalazłszy się w obec niespodziewanych skarbów wydał okrzyk radości. Rzeczywistość przeszła jego oczekiwania.
Drżącemi rękoma obliczał paczki banknotów a promieniujące radością oczy o mało mu nie wyskoczyły z pod powiek.
— Sto tysięcy franków! — zawołał nakoniec ochrypłym od wzruszenia głosem; sto tysięcy franków — powtórzył. Skarb ten w całości do mnie należy. Jestem pewien że owa zacna dama z mostu de Neuilly nie pójdzie ze skargą na mnie do prokuratora. Nie myślę także nic dać Ireneuszowi, bo przez jego głupią skrupulatność, omal nie utraciłem całej zdobyczy. Nie pojmuję dla czego stawiał mi przeszkody, skoro nie chciał na to pozwolić, nic nie dostanie. Zresztą jest to zaliczka zaciągnięta na mój osobisty rachunek. Sto tysięcy franków!.. to nie fraszka.
Kobiety nosić mnie będą na rękach!.. Ile to kieliszków dobrego wina wypić za to można!
Na myśl oczekujących go przyjemnościach, biegał jak szalony po pokoju.
— Dość tego! — zawołał po chwili. O bym tylko zmysłów nie postradał z radości. Taka wesołość nie przystoi mojemu wiekowi. Lepiej obmyślmy jaką bezpieczną kryjówkę na moje skarby, bezpieczniejszą od kasy ogniotrwałej.
W tym celu, zaczął chodzić po swojem mieszkaniu, upatrując dogodnego miejsca. To jednak co zakończył, nie odpowiadało jego wymaganiom. Wreszcie na grawerskim warsztacie spostrzegł blaszane pudełko średniej wielkości, stojące tam bez użytku.
Powkładał w nie banknoty, pozostawiwszy sobie tylko trzy tysiące franków na bieżące wydatki, owinął starannie pudełko, i wyszedł z mieszkania.

IX.

Podwórze na które wychodziły okna jego sypialni nie było brukowane. Tu i owdzie rosły nędzne krzaki bzu, nie pielęgnowane, a kto wie nawet czy i sadzone ludzką ręką.
Zaniedbanię panowało w tym zakącie wszechwładnie.
Upatrzywszy miejsce dogodne między krzakami zakopał pudełko z pieniędzmi, a udeptawszy dobrze, spokojny wrócił do domu.
— Wynalazek bez rządowej gwarancyi!... wyszepnął śmiejąc się żartobliwie. Do takiej kasy, tylko wytrawny złodziej dostać się może. A teraz, dalej w drogę! — należy mi się trochę odpoczynku po tych wszystkich kłopotach. Sądzę że za trzy tysiące franków, dobrze ubawić się można.
Mimo że miałem przed chwilą wyrzucić ten stary pugilares, któż mi jednak zabroni wziąść go do swego użytku? Jest wprawdzie nieco zaduży, ale to tem szykowniej będzie wyglądało.
Włożywszy więc weń przygotowane pieniądze wyruszył do sławnej naówczas knajpy Niqueta.
Był to punkt zborny różnej kategoryi łotrów i złodziei. Sale były przez całą noc otwarte, a napływ gości tak wielki, że z trudnością tam miejsce wynaleść sobie było można.
Wszedłszy tam Jan-Czwartek, za pomocą łokci przedostał się do ostatniego gabinetu. Z wewnątrz, dochodziły głosy wesołych śmiechów i żartów.
Nasz rzezimieszek zapukał do drzwi.
— Proszę wejść!... — ozwał się głos jakiś.
Zaledwie Czwartek ukazał się w progu, zebrane tam towarzystwo składające z siedmiu ludzi na wpół pijanych, powitało go wesołemi okrzykami.
— Kochani towarzysze!... — zaczął poważnie Jan-Czwartek; — wasza przyjaźń, wielki mi zaszczyt przynosi, przekonam was wkrótce że na nią zasługuję. Powracam ze wsi, gdzie mnie nie lada szczęście spotkało. Otrzymałem spadek po moim wuju. Sumka wprawdzie nie wielka, ale wystarczy, na wygodne życie i ugoszczenie moich przyjaciół. Zaczynam więc od dzisiaj. Zapraszam was na kolację i na śniadanie Pojedziemy do Asniéres. Jeżeli czas wam pozwoli, możemy się udać i na obiad, na wyspę Saint-Ouen a po biedzie znów powtórzymy kolację, i tak w kółko, dopóki wystarczy grosza mojego wuja. Jakże się to wam podoba?
Program przedstawiony przez Czwartka, zyskał ogólne uznanie.
Oto powód dla którego Ireneusz Moulin nie zastał w domu starego rzezimieszka.


∗             ∗

Piotr Loriot właściciel a zarazem woźnica dorożki 13, po rozstaniu się ze swym synowcem pojechał natychmiast do biura naczelnika policji, któremu opowiedział zaszłe wypadki ze swym wehikułem.
Naczelnik wysłuchawszy cierpliwie rozlicznych szczegółów odesłał go do urzędnika delegowanego do spraw podobnych.
Ten poznał go natychmiast.
— Wszak to pan byłeś u mnie wczoraj ze skargą? — zapytał, — względem jakiejś dorożki, którą panu ukradziono?
— Tak; panie komisarzu.
— Przypuszczałeś pan, że już nie odnajdziesz swojej własności?
— Tak... byłem tego pewny.
— No i jakże się ta sprawa skończyła?
— Zwrócono mi wszystko.
— Jakim sposobem?
— Dziś rano zastałem moją dorożkę w cyrkule.
— A więc pan jesteś zadowolony?
— Nie, panie komisarzu, wcale nie jestem zadowolony, i dlatego przychodzę z zażaleniem i proźbą o dochodzenie kto i w jakim celu posługiwał się dziś w nocy moją dorożką. W dodatku bowiem do tego jeszcze mnie okradziono.
— Jakto okradziono? — zawołał urzędnik, wszakże panu zwrócono wszystko w całości?
— Przeciwnie, nie chodzi tu bowiem teraz o moją dorożkę.
— Skradziono więc panu coś innego?
— Opowiedz że mi pan więc szczegóły, ale w krótkości, bo czas dla mnie bardzo jest drogim.
— Wyjechawszy po obiedzie na miasto, wstąpiłem na kieliszek wina do kupca, przy ulicy de l’Ouest, zaczął Loriot, i w skrzynce w siedzeniu powozu zostawiłem paltot, w którego kieszeni znajdował się pugilares z licznemi notatkami i pięćset franków gotówką. Wszystko to razem skradziono mi wczoraj.
Piotr Loriot kłamał jak wiemy, lecz wiemy zarówno cel owego kłamstwa.
Słysząc to nędznik, zmarszczył czoło.
— To co mi pan mówisz, zmienia zupełnie postać rzeczy, odrzekł. Skoro dorożkę pozostawiono na publicznej drodze, można byłoby sądzić iż ktoś dopuścił się figla bez chęci szkodzenia. Teraz wszelako, na poważniejszą zakrawa to sprawę.
— Tak panie, na poważniejszą nawet niżeli się panu wydaje, odparł Loriot. Sam pan komisarz osądzi, skoro posłucha spostrzeżeń jakie poczyniłem obejrzawszy moją, dorożkę.
— Dobrze; ale odpowiadaj pan przedewszystkiem na moje zapytania.
— Słucham pana komisarza.
— Dla czego wczoraj wnosząc tu skargę nie wspomniałaś pan nic o paltocie ani o pieniądzach?
— Oszołomiony wypadkiem, w pierwszej chwili o tem zapomniałem, odparł Piotr nie tracąc spokoju.
— A czy jesteś pewien że je tam miałeś?
— Jaknajpewniejszy. Przypominam sobie nawet że uwijałem szczelnie paltot, aby się mógł pomieścić w skrzynce pod siedzeniem.
— W takim razie śledztwo jest konieczne, odrzekł urzędnik. Jakie są pańskie spostrzeżenia o których przed chwilą mówiłeś?
— Chciałbym to wszystko wytłumaczyć, lecz zdaje mi, że lepiej toby się udało gdy staniemy przed dorożką.
— A gdzie jest pańska dorożka?
— W podwórzu prefektury.
— Dobrze; zaraz tam idę.

X.

Piotr Loriot zeszedł na dół, a urzędnik poszedł do naczelnika policyi.
Zastał go w gabinecie, przyjmującego protokuł od Théfera, odnoszący się do znanych fałszerny Dubiefa i Terremonda, jacy zniknęli bez śladu.
W kilku słowach, komisarz wyjaśnił naczelnikowi powód swojej wizyty.
Théfer na wzmiankę o skradzionej dorożce zadrżał widoczne. Przyszła mu na myśl wyprawa zeszłej nocy. Mimo, iż wiedział, że wszelako ostrożności były zachowane, niemógł ukryć obawy.
— Właściciel dorożki, rzekł urzędnik, poczynił niektóre spostrzeżenia, i pragnie je udzielić. Może nam one wskażą cośkolwiek. Ten człowiek czeka na dole z dorożką. Czy pan naczelnik zejdzie wraz zemną?
Wspólnik Jerzego de la Tour-Vandieu, czuł jak zimny dreszcz przebiegł mu po ciele.
— O jakiej dorożce oni mówią? — myślał niespokojnie. Kto jest tym sprytnym woźnicą? Z tej całej sprawy może wyniknąć dla mnie nieszczęście.
— Idę z panem; odparł naczelnik; zabierz pan z sobą i swego sekretarza, trzeba będzie spisać protokuł z zeznań woźnicy. Może i pan panie Théfer zejdziesz wraz z nami, dodał po chwili. Bystrość twoich spostrzeżeń użyteczną nam być może.
Inspektor z udanym spokojem ukłonił się na znak przyzwolenia.
Pani Dick-Thorn dobrze mi radziła, pomyślał. Wziąść teraz dymisję i usunąć się z prefektury, byłoby szaleństwem .Powinienem być na miejscu aby wszystko widzieć i wszystkiemu w danem razie zapobiedz.
W godzinę potem, czterej zebrani urzędnicy w podwórzu prefektury, oglądali dorożkę Loriota.
Théfer spojrzał bystro na nieznanego woźnicę. Twarz jego nic mu nieprzypominała. Inaczej było z Loriotem.
Pokłoniwszy się przybyłym urzędnikom rzucił baczne spojrzenie na Théfera.
— Gdzie ja go u djabła widziałem? zapytywał sam siebie. Nie po raz pierwszy spotykam tego człowieka.
Naczelnik policyi rozkazał Loriotowi jeszcze raz opowiedzieć cały wypadek, podczas gdy sekretarz zapisywał każde słowo.
Théfer siłą woli usiłował stłumić wrażenie, tłumacząc sobie, że choćby nawet się i wykryło porwanie Berty, Dubief i Terremonde nie stanęliby już jako świadkowie. Mógłbyś spokojnym więc do siebie.
— Zkąd jednak wiedzieli owi rabusie, że w pańskim paltocie znajdowało się pięćset franków? zapytał naczelnik.
— Wypadkiem zapewne. Otworzyli skrzynkę w siedzeniu, a znalazłszy paltot, zabrali go, niewiedząc może nawet że tam w kieszeni znajdowały się pieniądze.
— Czy pan nie podejrzywasz do czego mogła być użytą pańska dorożka? — Do niczego dobrego, przysiągłbym. Może do jakiego porwania?..
Théfer pomimo silnej woli drgnął gwałtownie.
— Do porwania? — powtórzył naczelnik; przypuszczasz pan?..
— Mój Boże! — wszystko przypuszczać można. To pewna że o godzinie dziesiątej wieczorem wśród ulewnego deszczu, nikt nią niepojechał na spacer, do Bulońskiego Lasku.
— Pańską dorożkę zabraną z ulicy de l’Ouest odnaleziono na wybrzeżu de la Rapée
— Tak; panie naczelniku. Jeżdżono nią jednak po okolicach błotnistych, i złych drogach. Racz pan spojrzeć na koła, spód, a nawet pudło dorożki. Wszystko, obrzucone gliną, nie mówiąc już o końskich kopytach. Na stopniach warstwy błota, a nawet i na poduszkach siedzenia.
Théfer zimnym oblał się potem.
— Tego rodzaju błoto, mamy tylko w okolicach Montmartre, Belleville, wzgórz Chaumont i Pére-Lechaise. Nie brakuje też gliny panie naczelniku w stronie Monttrenil i łomów Bagnolet, dodał Loriot.
Inspektor policyi spojrzał na woźnicę z osłupieniem i trwogą.
— Co może wiedzieć ten człowiek?.. i dla czego wspomina o Bagnolet?
— Jesteś bystrym spostrzegawcą, mój przyjacielu; odrzekł naczelnik policyi, mógł byś być dobrym agentem.
— Zdanie pana naczelnika bardzo mi pochlebia, odrzekł z uśmiechem woźnica. Ale ja jeszcze nie wszystko powiedziałem.
— Cóż więc jeszcze?
— Ci, którzy mi zabrali moją dorożkę rozmyślnie działali. Nie utrzymuję ażeby szczególniejsze upodobanie czuli do mojej własności, ale potrzebny im był jakiś powóz, i wzięli pierwszy lepszy jaki im wpadł pod rękę. Co na placu, to nieprzyjaciel! — Szło im głównie o to ażeby działać potajemnie.
— Na czem opierasz swoje dowodzenia, objaśnij nas proszę.
— Raczcie panowie spojrzeć na numer dorożki, widocznie był zalepiony papierem. Ślady tego jeszcze dziś pozostały.
Gdyby spojrzenie mogło zabić człowieka, błyskawica wybiegła z oczu Théfera byłaby zadała cios śmiertelny Piotrowi.
— Słuszną zrobiłeś uwagę mój przyjacielu; odparł naczelnik, rozmyślnie ukradziono ci dorożkę. Przedsięwzięte z ich strony ostrożności, otwierają pole szerokim domysłom. Trzeba się koniecznie dowiedzieć do czego ją użyto.
— Do uprowadzenia kobiety; odrzekł stanowczo Loriot.
— Kobiety? — powtórzył naczelnik.
— Tak panie; jestem tego pewny, mam nawet dowód... Oto jest.
To mówiąc, wyjął z kieszeni guziczek, znaleziony w dorożce przez Ireneusza.
— Guzik, od damskiego bucika?
— Tak panie. Zmieniwszy konie po obiedzie nie woziłem dotąd nikogo. Z przed winiarni zabrano mi moją dorożkę.
— Nie ulega więc wątpliwości że jechała kobieta. Tego tylko rozstrzygnąć nie jesteśmy w stanie czy była ofiarą lub wspólniczką zbrodni. Czas może tylko objaśnić nas w tym razie.
— Daj Boże! — dodał Piotr Loriot.
— Czy pan masz jeszcze co do powiedzenia?
— Obecnie nic więcej.
— Znamy pańskie nazwisko i miejsce zamieszkania, możesz się więc pan oddalić, z tem przekonaniem, że gorąco weźmiemy się do dzieła.
— Czy mam złożyć kaucję, panie naczelniku?
— Nie trzeba. Uzasadnione są pańskie powody do żądania śledztwa z urzędu.
Pożegnawszy ukłonem urzędników, Piotr Loriot wskoczył na kozioł, a podciąwszy Milorda, wyruszył kłusem.
— Théferze! — zaczął naczelnik do agenta — znasz cały przebieg tej tajemniczej sprawy?
— Znam panie naczelniku.
— Owóż przeznaczam ciebie do tego śledztwa, z zastrzeżeniem jednak byś się wziął do roboty z całą gorliwością. Z kradzieżą tej dorożki łączą się niezwykłe okoliczności, jakie mnie mocno zaciekawiają. Pragnę by jaknajrychlej nastąpiło wyjaśnienie.
Blada twarz inspektora pokryła się rumieńcem. Uśmiech zawitał mu na usta.
— Dołożę wszelkich starań; odrzekł z niskim ukłonem.
— Znając twoją inteligencyę i sumienność, jestem o to spokojny. Rozpocznij natychmiast pierwsze kroki.
Około południa, Piotr Loriot spotkał się z Edmundem, któremu opowiedział o swej bytności w prefekturze. Młody doktór słuchał go ze smutkiem głębokim.
Nie dowierzając wszakże niekiedy zbyt opieszałej policyi postanowił udać się do Vincennes i tam na własną rękę rozpocząć działanie.
Wróciwszy wieczorem z całodziennej wędrówki zastał na pociechę Moulina w swoim mieszkaniu. Pierwsze zamienione pomiędzy niemi spojrzenie wystarczyło za słowa. Żaden z nich nie wpadł na trop właściwy.


∗             ∗

Cofnijmy się o dwadzieścia cztery godzin wstecz do miejsca w którym biedna Berta z okrzykiem trwogi wpadła w przepaść otwartą pod jej stopami.
Z daleka dostrzeżono już łunę pożaru, a dzwon bijący na trwogę odzywał się w Bagnolet.
Ten to dzwon właśnie pobudził ze snu okolicznych mieszkańców i wezwał straż ogniową na ratunek, która zawsze chętnie spieszy na pomoc gdzie tylko jej zdolności zużytkować się dadzą.
Ze wszystkich stron przy świetle pochodni widziano biegnących mężczyzn, kobiety i dzieci. Urzędnicy z Capsulerie, zdążali również na ratunek, lecz wszystko nadaremnie.
Zanim zaczęto gasić potężny pożar, wiązanie dachu zapadło się miażdżąc swoim ciężarem boczne ściany. W ciągu kwandransu dogasające zgliszcza znaczyły tylko miejsce w którym stał dom pana Servan.
Między zebranemi ludźmi, krążyło tylko jedno zapytanie.
„Kto mógł podłożyć ogień?“
Sądzono że dom był niezamieszkały, i rozmaite na ten temat robiono przypuszczania. Jedni opowiadali o rabusiach, którzy się zakradli w celach łupieztwa, a nic nie znalazłszy, podpalili przez zemstę; drudzy dowodzili, że ten dom służył za kryjówkę okolicznym rzezimieszkom, którzy przez nieostrożność zapruszyli ogień.
Wśród pewnej grupy, sam właściciel pan Servan donośnym rozpowiadał głosem, że w wigilję dnia tego wynajął swój dom jakiemuś Paryżaninowi, który miał zamiar założyć w nim laboratorjurn chemiczne.
Katastrofa widocznie była wynikiem jakiejś niefortunnej próby, i kto wie czy o śmierć nie przyprawiła samego wynalazcę.
Pan Servan zresztą nie bardzo ubolewał nad swojem nieszczęściem, i nie żałował posiadłości, która postawiona w tak złym punkcie, nie czyniła odpowiedniego dochodu.
Towarzystwo asekuracyjne pokryje straty myślał sobie, i da mu możność odbudowania piękniejszej willi, i w dogodniejszej miejscowości.
Komisarz cyrkułu w Bagnolet, spisał protokuł z zeznań gospodarza, wedle którego pożar wyniknął z nieostrożności fabrykanta.
Nie ulęgało wątpliwości, że biedny przemysłowiec znalazł śmierć wśród pożaru.
Straż i widzowie, wrócili do domów.
Ostatnie zgliszcza się dopalały.
Ruiny willi przedstawiały już tylko jedną czarną masę, z której chwilami wybuchały kłęby dymu, i snopy iskier.

XI.

Następnego rana, słońce nie ukazało się wcale. Na horyzoncie przesuwały się ciemne chmury.
Robotnicy zdążali do łomów kamiennych rozmawiając o wypadkach zaszłych tej nocy.
Trzech ludzi odłączyło się od gromady, aby wązką ścieżynką przejść do oddziału w którym pracowali. Na końcu ścieżki, znajdowało się wejście do podziemia.
Dostawszy się tam wązkim i ciemnym korytarzem, przeszli do miejsca oświetlonego u góry szeroką rozpadliną, tak, że wygodnie pracować tam mogli bez użycia lampek górniczych. Te właśnie rozpadliny otworzyły niebezpieczne przepaście dla obcych wędrowców na błotnistym gruncie Capsulerie.
— Grandchamps! — rzekł starszy robotnik do młodego chłopca, swego towarzysza pracy, — przynieś motyki, taczki i łopaty. Pośpieszyliśmy dzisiaj, mamy jeszcze kilka minut czasu przed rozpoczęciem roboty. Jeżeli ty przygotujesz narzędzia, ja będę mógł jeszcze wypalić fajkę.
Chłopiec posłuszny rozkazom Simona, swojego zwierzchnika, podszedł do wykutego w skale zagłębienia, gdzie co wieczór składali narzędzia.
Uszedłszy jednak kilka kroków, cofnął się z okrzykiem przerażenia i trwogi. Tuż bowiem pod nogami ujrzał na białym gruncie wapiennym czerwoną plamę ze krwi.
— Wielki Boże! — zawołał, — mieliśmy tu dzisiaj gości!...
— Skradziono nam narzędzia? — zapytał podmajstrzy.
— Nie... nie! — są wszystkie.
— Cóż cię więc przestraszyło, że zbladłeś jak ściana?
— Spójrzcie, no tylko Simonie, ile tu krwi na ziemi!...
— Krew? — powtórzyli nadchodzący robotnicy.
— Patrzajcie...
To mówiąc Grandchamps wskazywał miejsce.
— Tak... tak; to krew! — dodał trzeci robotnik. Może zabito tu kogo dzisiaj?
— Prawdopodobnie nocowali dziś w łomach okoliczne włóczęgi. W bójce może dostało się któremu nad miarę. Krew jednak z wysoka leciała widocznie, bo obryzgała ścianę.
To mówiąc, spojrzał w górę, ku rozpadlinie przez którą dojrzeć można było część obłoków. Jednocześnie wzniósłszy ręce w górę zawołał:
— Patrzcieno... patrzcie na Boga!
O trzydzieści stóp nad ich głowami, na splecionych gałęziach krzaków rosnących w rozpadlinie zawisło ciało ludzkie.
— Zdaje się, że to kobieta; — wyszepnął Simon. Nie ulega wątpliwości, że ta krew płynęła z jej rany. Biedna istota!... wpadła tu zapewne dzisiejszej nocy biegnąc do pożaru. Gdyby nie te krzaki rosnące na jej szczęście, byłaby na sam dół upadła.
— Sądzisz więc, że żyje?
— Zapewne, skoro krew jeszcze nie zastygła.
— Trzeba więc spieszyć z pomocą.
— Ma się rozumieć chociaż wyznam, że to niełatwe zadanie.
— Weźmy drabinę.
— Nasze drabinki górnicze niedostateczne będą, ku temu. Rachuj, że przeszło trzydzieści stóp oddziela nas od tej nieszczęśliwej.
— A więc, zwiążmy dwie drabiny razem.
— Dobrze mówisz. Biegnij po nie Grandchamps, a ja się zajmę dostarczeniem sznura.
W kilka chwil wszystko było gotowe. Związane drabiny sięgały do krzaków.
— Trzymajcie mocno u spodu, — rzekł Simon. — Ja wejdę pierwszy.
I ze zręcznością kota, wdrapał się po szczeblach.
— No! cóż tam widzisz? — zapytali u dołu towarzysze.
— Jakaś młoda dziewczyna, ale obca, nie miejscowa.
— Bardzo jest pokaleczona?
— Nic niewiem. Blada jak śmierć. Oczy ma zamknięte.
— Cóż myślisz robić dalej?
— Popróbuję... Może ją zniosę na rękach. Trzymajcie tylko mocno drabinę.
Dwaj stojący na dole robotnicy, podparli plecami drabinę. Simon postąpił jeszcze dwa szczeble. Zadanie jednak było nad jego siły. Niemiał żadnego punktu oparcia. Gałęzie za lada dotknięciem trzeszczały zginając się pod nadmiernym ciężarem.
— Do pioruna; — zawołał robotnik. — Nic tu nie poradzę... Mógłbym sam zlecieć, i ją pociągnąć za sobą! Co tu począć?
— Ja podam sposób, — rzekł po namyśle Grandchamps.
— No! gadaj!
— My pójdziemy ze sznurami na górę. Odnalazłszy tą rozpadlinę, spuścimy tobie jeden koniec liny. Przewiążesz sznurem nieznajomą, i ostrożnie spuścimy ją na ziemię.
— Masz słuszność. Ale nim odejdziecie, podeprzyjcie mocno drabinę.
— Bądź spokojny. Jej oba końce mocno zapuściły się w ziemię, więcej niż na stopę głęboko.
— Spieszcie więc. Liny znajdziecie w piecu wapiennym.
Simon zostawszy sam, z żalem wpatrywał się w piękną twarz nieznajomej, której palce zaciśnięte konwulsyjnie, uchwyciły gałęź wiszącą po nad jej głową.
Dotknął tej ręki. Była zimną jak lód.
— Kto wie, czy nie napróżno przychodzimy? — pomyślał. — Krew już nie płynie... Ciało prawie sztywne... Może już umarła?... a szkoda byłoby tak pięknej dziewczyny.
Jednocześnie zawołano na niego z góry. Spostrzegł swych towarzyszów, nachylonych po nad przepaścią.
— Cóż... macie linę? — zapytał.
— Ma się rozumieć. Więcej niż dwadzieścia metrów.
— Spuszczajcie więc prędzej.
Grandchamps wykonał zlecenie. Simon pochwycił za koniec liny.
Trzymając się lewą ręką najgrubszej gałęzi, prawą okręcał sznur w około ciała biednej ofiary, do którego czterema węzłami przymocował każde przeciągnięcie liny.
— Spuszczajcie teraz, zwolna, ostrożnie; — zawołał. — Skoro ominie krzaki, podsunę jej swoje plecy, sądzę że na takich noszach, wygodnie się dostanie na ziemię.
Zamiar poczciwego robotnika, groził mu wielkiem niebezpieczeństwem. Lada fałszywe stąpnięcie mogło spowodować złamanie szczebla, i śmierć dla niego niechybną.
Ten człowiek jednak o tyle cenił życie o ile mógł nim przyjść na pomoc bliźniemu.
Zaledwie zniesiono cokolwiek ciało nieszczęśliwej kobiety, rozsunął gałęzie, a zwróciwszy się plecami do drabiny.
— Teraz kierujcie na prawo!.. zawołał.
Nieruchome ciało przez chwilę zakołysało się w przestrzeni, a potem spoczęło na barkach robotnika. I tak, szczeble po szczeblu, usuwał się coraz niżej dźwigając ciężar na plecach. Grube krople potu wystąpiły mu na czoło.
Wkrótce biedna Berta leżała na ziemi. Głowę jej wsparł o ścianę kopalni.
Twarz dziewczyny nie różniła się niczem od trupa. Oczy miała zamknięte. Ze zranionej głowy krew się sączyła, zakrzepnięta już teraz. Na staniku, szeroka czerwona plama odznaczała się widocznie.
Dwaj towarzysze Simona szybko przybiegli do niego.
— I cóż? zapytał Grandchamps, czy żyje?
— Zdaje się, — odparł zapytany, — ciało jest wolne:
Pochyliwszy się nad nieszczęśliwą, przyłożył ucho do jej serca.
— Zemdlała tylko; odrzekł, serce uderza, bardzo słabo.
— Może ma połamane ręce lub nogi?
— Ręce, są nienaruszone, swobodnie podnieść je można...
— To prawda.
— Ale co z nią teraz poczniemy? zapytał Simon. Nie możemy przecież zostawić tej kobiety bez ratunku, a nieść ją w tym stanie byłoby niebezpiecznem.
— Pobiegnę do Bagnolet po doktora, odrzekł Grandchamps, a razem powiadomię komisarza, niech przyśle po nią nosze.
— Dobrze mój chłopcze, biegnij prędko, a niewdawaj się po drodze w żadne pogawędki.
— Bądź spokojny! — Będę leciał co sił starczy.
Simon tymczasem maczał chustkę w wodzie i obmywał nią skronie dziewczęcia, ale ten zwykły środek nie przyniósł pożądanego skutku.
Berta nie odzyskała przytomności. Jej oczy pozostawały zamknięte.
— Cudem prawdziwie ocalała od śmierci! rzekł do siebie Simon. Gdyby w rozpadlinie nie była napotkała rosnących krzaków, byłaby swoją piękną główkę roztrzaskała o twardy grunt kopalni.
Po półgodzinnem oczekiwaniu, podczas którego Simon trzeźwił ciągle lecz bezskutecznie Bertę nadeszli, doktór, komisarz z Bagnolet, oraz dwaj ludzie z lektyką.
W drodze, Grandchamps im opowiedział o całem zdarzeniu, i o sposobie w jaki wydostali nieznajomą z rozpadliny.
Doktór po ścisłem badaniu zawyrokował, że upadek był o tyle szczęśliwym, iż żadnego nie spowodował złamania ani zwichnięcia. Prawdopodobnie jednak wewnętrzny organizm ucierpiał więcej, ale dlatego obecnie stwierdzić nie było można. Z dwóch ran znajdujących się na ciele, żadna nie była niebezpieczną, jedna na głowie zadraśnieniem nazwaną być mogła, druga, na piersiach była cokolwiek głębsza, ale prócz znanego krwi upływu, niesprowadziła złych następstw.
Po opatrzeniu na prędce chorej, lekarz rozkazał odstawić ją do szpitala dla dalszej kuracyi.
— Jest to napewno ofiara ciekawości, wyrzekł komisarz. Biegnąc do pożaru, wpadła w jedną z owych zdradliwych zasadzek, jakich niedbała administracja kopalni nie każe zagrodzić. Kilkakrotnie występowała już o to na drodze urzędowej, ale bez skutku.
Przed umieszczeniem Berty w lektyce, komisarz kazał przeszukać jej kieszenie, sądząc iż może znajdzie jaką wskazówkę co do jej pochodzenia lub miejsca zamieszkania.
Nie znaleziono nic godnego uwagi. Był tylko klucz od mieszkania, portmonetka z drobną monetą i powzięty numer dorożki którą jechała.
— Wszystko to rzeczy nierozświetlające tej sprawy, mówił komisarz. Numer dorożki niczego nie dowodzi, mogła równie dobrze jechać nią wczoraj, jak przed kilkoma dniami. Zresztą, dorożkarz nie mógłby nas objaśnić bo wszak on nie zna swoich pasażerów. Portmonetkę więc i klucz, złożyć potrzeba w szpitalnej kancelaryi, kartka dorożkarska jest niepotrzebną.
To mówiąc, rzucił pomięty papierek na ziemię, nie zwracając na niego uwagi.
— Sądzę rzekł doktór, iż omdlenie nie długo przeminąć powinno. A zatem chora sama objaśnić będzie mogła jakim sposobem dostała się tutaj. Trzeba ją tylko przenieść co prędzej, każda chwila opóźnienia groźną dla niej stać się może.
— A gdzie zanieść mamy tę chorą? — zapytali tragarze.
— Do szpitala świętego Antoniego.
— Ach! — tak daleko!... — zawołali.
— Może panowie zechcą dać nam kogo do pomocy, sami nie będziemy w stanie poradzić.
Simon nie czekając propozycji, ofiarował się z usługą i drugi robotnik idąc za jego przykładem zgodził się chętnie do pomocy.
— A ty Grandchamps, — rzekł Simon, niewybierzesz się z nami?
— Byłbym już zbyteczny, — odrzekł. — Zaczekam tu kopiąc, na was obu.
Zostawszy sam młody górnik, nie brał się jednak do roboty. Stał zadumany patrząc na pomiętą kartką leżącą na ziemi.
Nagle pochylił się i podniósł ją.
— Co prawda, — rzekł do siebie, — nasz komisarz mylnie się zapatruje na tę całą sprawę. Zawyrokował, że numer dorożki nie jest żadną wskazówką. Jak to być może? — Przypuśćmy, że chora umrze nie przemówiwszy słowa, czyliż nie należałoby wtedy sprowadzić dorożkarza? Może by ją poznał i objaśnił zkąd i dokąd ją wiózł?
To więc czego zaniechał pan komisarz, ja dopełnię. Zachowam numer dorożki, kto wie czy się nie przyda. A radbym odznaczyć się czemś w tej sprawie.
Zadowolony ze swego pomysłu, schował kartę do kieszeni starannie, i ze spokojnym sercem zabrał się do pracy.
Bertę złożono na ogólnej sali szpitalnej.
Lekarz miejscowy potwierdził zdanie kolegi, że żadne wewnętrzne uszkodzenie nie nastąpiło. Zadziwiła go wprawdzie rana na piersiach, lecz nie było czasu do przypuszczeń i domysłów.
Po półgodzinnych staraniach, chora nakoniec dała znak życia. Wsączone w jej usta orzeźwiające krople, znacznie ją wzmocniły.
Uniosła się na łóżku wodząc błędnym wzrokiem wokoło. Doktór ująwszy jej rękę, przemówił do niej łagodnie. Zdawała się nierozumieć słów jego. Poruszała ustami, jak gdyby mówić pragnęła, żaden dźwięk jednak nie wybiegł z jej gardła.
— Obawiam się, — rzekł doktór cicho do swoich asystentów, czy w tak silnym upadku nie nadwyrężyła wewnętrznych organów? Głos utraciła w skutek chwilowego paraliżu. Biedna dziewczyna jest mocno chorą!
Wzięto się natychmiast do szybkiego ratunku. Wszystkich zainteresował los nieszczęśliwej.
Opuśćmy teraz na chwilę chorą, a złączmy się z innemi osobami naszej powieści.
Widzieliśmy przerażenie; Théfera, podczas opowiadania Loriota. Zdawało mu się początkowo, że ów woźnica zna całą sprawę, z zręcznym tylko podstępem to wszystko ukrywa. Niebawem jednak, uspokoił się zupełnie, słysząc dowodzenia dorożkarza, które jasno wykazywały całą jego w tem nieświadomość.
Miejsce trwogi w sercu agenta, zajęła wielka radość, gdy naczelnik policji jemu powierzył prowadzenie śledztwa w sprawie dorożki № 13.
— Zobaczycie; — myślał z szyderczym uśmiechem, — jak wam znakomicie poprowadzę poszukiwania. Wasza sprawa będzie tak pięknie wykryta, jak sprawa fałszerzy, Dubiefa i Terremonda. Ale muszę okazywać powierzchownie wiele przy tem gorliwości i zabiegów. Zyskam jeszcze pochwały od swoich zwierzchników.
I nie zwlekając; przywołał dwóch swoich podwładnych agentów którzy niegdyś pilnowali domu przy ulicy Notre-dame des Champs, i dopomagali przy aresztowaniu Ireneusza.
Byli to Leblond i Baneal.
— Moi przyjaciele! — rzekł do nich, — mam dla was nowe zajęcie. Wczoraj wieczorem na ulicy de l’Ouest, ukradziono dorożkę, którą wprawdzie odnaleziono o wpół do pierwszej w nocy na wybrzeżu de la Rapée, lecz nie odnaleziono palta; w którego kieszeni znajdowało się pięćset franków. Są poszlaki, że jeżdżono nią do Bercy, może w celu zatarcia śladów. Ty Leblond przeszukaj Belleville, a ty Baneal, Montmartre.
— A wzgórza Chaumont? — zapytał Leblond.
— Należą do ciebie, wraz z Belleville.
— A tyły Pére-Lachaise, aż do Bagnolet? zauważył Baneal.
— To ja dla siebie zatrzymuję. Jeżeli nie wykryjecie nic w tamtych stronach, zwrócę was następnie do Vincennes i Bercy.
— Dobrze panie. Od kiedy działać zaczniemy?
— Od dziś; i to ze szczególną gorliwością. Codziennie złożycie mi raport piśmienny, który będę dołączał do swojego.
— Kto powoził dorożką? zapytał Baneal.
— Dwóch ludzi. Jeden był prawdopodobnie woźnicą, drugi siedział wewnątrz dorożki z jakąś kobietą.
— Młodą czy starą?
— Niewiadomo. — A rysopis tych ludzi?
— Niema go wcale.
— W takim razie, zawołał Baneal, będzie to szukanie igły w stogu siana.
— I ja tak sądzę, dodał Théfer. Ale nam nie wolno jest wygłaszać swoich uwag. Każą... szukać trzeba... Wypadek może tu przyjść z pomocą. Z resztą liczę na waszą przebiegłość.
Przy tych słowach rozeszli się każdy w swoją stronę.

XII.

Théfer wysełając agentów na wskazane im okolice, był jaknajmocniej przekonanym że żaden z nich nie trafi na trop właściwy.
Światło mogło zabłysnąć z jednej tylko strony, ale tę właśnie zachował on dla siebie.
Podczas gdy jego psy gończe trapiły zwierzynę, on najspokojniej wracał do domu, projektując że nazajutrz wybierze się do Bagnolet.
Pomimo swej inspektorskiej godności, niemógł lekceważąco traktować powierzonej sobie sprawy. Chociaż pozornie należało mu śledzić i dochodzić, by w razie jeżeli by go oddano pod dozór tajnego agenta, nie skompromitować się w obec władzy.
Wypocząwszy blisko godzinę w swojem mieszkaniu, wyszedł z tamtego przebrany za robotnika, zmieniony do niepoznania. Zależało mu na tem by w pole wyprowadzić agenta który by go śledził, i puścić się swobodnie na odszukanie Jana-Czwartka.
Théfer znał wszystkie zakątki w których zbierali się różnego rodzaju włóczęgi.
W jednej z takich knajp podrogatkowych, dowiedział się od jakiegoś rzezimieszka, że Jan-Czwartek odsiedziawszy w więzieniu tygodniową kwarantannę od miesiąca został już uwolnionym.
Tego właśnie było potrzeba agentowi.
Udał się natychmiast do więzienia św. Pelagji a przedstawiwszy swój bilet inspektorski, zażądał szczegółowego rysopisu starego złodzieja, jako też i adresu jego ostatniego mieszkania.
Wiemy że Jan-Czwartek przed uwięzieniem mieszkał przy ulicy Vinaigriers. Tam też udał się Théfer.
Stojący przed bramą odźwierny, na zapytanie o dawnego lokatora zmierzył przybyłego pogardliwym wzrokiem od stóp do głowy.
— A! to pan znasz tego ptaszka? zawołał.
Widocznie papiery Jana-Czwartka źle stały w jego wyobraźni.
Chcąc otrzymać potrzebną wiadomość, trzeba było wziąść się zręcznie do dzieła.
— Nieznam go; odrzekł Théfer, i cieszę się z tego bo ile się zdaje jest to nieszczególny gatunek człowieka.
— Zapewne chciałeś pan powiedzieć że nic wart ten gatunek?.. przerwał odźwierny.
— Jakto... byłby więc takim hultajem?
— Dobrześ go pan nazwał. Łajdak! w rzeczy samej. Przez długi czas uważaliśmy go za porządnego człowieka, aż tu nagle wsadzają go do więzienia, i o ile wiemy nie po raz pierwszy.
— Ktoby to był przypuścił!.. zawołał inspektor z dobrze udanym oburzeniem.
— Tak; wstyd dla pana że masz stosunki z takim człowiekiem.
— Ja osobiście niemam do niego żadnego interesu, tłumaczył się Théfer. Pochodzimy tylko z jednych okolic, a jego brat uczciwy i porządny chłopiec, prosił mnie bym przyjechawszy do Paryża, odwiedził Jana. Oto powód dla którego go szukam.
— Nic panu na to nie poradzę; trzeba się gdzieindziej dowiedzieć... Nie mieszka tu już oddawna.
— Wyprowadził się zatem?
— Sądzisz pan że przechowujemy w naszym domu złodziei? Między porządnymi lokatorami taki nicpoń znajdować się niepowinien. Jak tylko wrócił z więzienia, zaraz mu się drzwi pokazało, a przyznać trzeba, nie dał sobie tego powtarzać dwa razy.
— A niewiadomo panu czasem gdzie się wyprowadził?
— Niewiem nie pytałem go o adres.
— Żałuję mocno, przez wzgląd na jego brata który mnie bardzo o widzenie się z nim prosił.
— Jedno tylko mogę panu powiedzieć, ciągnął dalej odźwierny, że nazajutrz po wymówieniu mieszkania, zabrał swoje manatki i wyniósł się wspomagany przez takiego samego zapewne jak sam włóczęgę którego nazywał Ireneuszem.
Théfer drgnął, jakby dotknięty iskrą elektryczną.
— Ireneusz!.. zawołał; mówiłeś pan... Ireneusz?
— Tak; czy i tego znasz pan także?
— Nie, ale jego nazwisko nie jest mi obce. Ireneusz Moulin... zdaje się?
Odźwierny wzruszył ramionami.
— Moulin... Tapin... wszystko mi jedno. Alboż ja na takie rzeczy mam czas uważać? W każdym razie winszuję pięknych znajomości!.. A teraz żegnam! — dodał, odwracając się i zatrzaskując drzwi swej stancyjki.
Théfar pozostawiony na ulicy, uczuł się być mocno zmięszanym! Wiadomość o Ireneuszu niemiłe na nim sprawiła wrażenie.
— A zatem Klaudja Varni, wyszepnął, miała dobre przeczucie. Czy wypadek złączył tych ludzi?.. czy świadomość przeszłości?.. Kto wie? — Moulin, jako mściciel Pawła Leroyer, zbliżyć się może do Jana-Czwartka by w razie potrzeby przywołać go na świadka. Tak więc zbrodnia wykonana lat temu dwadzieścia, może wykryć zbrodnię popełnioną Wczoraj. Gdyby tak było, możnaby sądzić że jakaś piekielna siła sprzysięgła się przeciw nam!
Zajęty temi myślami wyszedł z ulicy Vinaigrieres i skierował się na bulwar Beaumarchais’ego, zkąd zaszedł na Plac Królewski pod № 24.
— Czy zastałem w domu pana Ireneusza Moulin, znanej sobie odźwiernej, pani Bijon.
— Niema go w Paryżu; odpowiedziała, wyjechał.
— Od jak dawna?
— Od dwóch tygodni. Dostał bardzo korzystne zajęcie na prowincji.
— To dziwne...
— Dla czego?
— Dla tego że widziałem go wczoraj jadąc tramwajem, i ztąd niemogłem go zaczepić.
— Upewniam pana że to nie był on, ale ktoś do niego podobny. Gdyby przyjechał, stanąłby tutaj mając swoje własne mieszkanie.
— Wątpię ażebym się pomylił...
— Ależ tak jest... na pewno!
— Mocno żałuję że go nie zastałem. Miałem do niego pilne zlecenie od jednego z jego przyjaciół.
— Zechciej pan powiedzieć mi o co chodzi? Skoro tylko przyjedzie, powiadomię go o tem.
— Bądź więc pani tak dobrą i powiedz mu że Jan-Czwartek czeka na niego.
Jan-Czwartek? powtórzyła zdziwiona. Nigdy nie wspominał o takim nazwisku. A gdzież mieszka ten pan Jan-Czwartek?
— Na ulicy Vinaigrieres.
— Dobrze panie. Zapiszę to sobie dla pamięci.
Pożegnawszy odźwierną, Théfer nie wiele wiedział więcej jak przedtem. Stanął znów na roztajnych drogach, niewiedząc w którą udać się stronę. Nie był pewnym szczerości słów odźwiernej. Być może Ireneusz wynagrodził ją sowicie nauczywszy takiej odpowiedzi. Należałoby przypilnować domu, ale w obecnej chwili niemógł tego uczynić spodziewając się wizyty księcia de la Tour-Vandieu.
Zjadłszy cośkolwiek w restauracyi, wrócił do swego mieszkania, oczekując na zapowiedziane odwiedziny.
Około dziewiątej, zjawił się Jerzy. Théfer otwierając mu drzwi, zdumiony został zmianą zaszłą od wczoraj w jego fizjonomji.
Na pomarszczonych policzkach, mocne pałały rumieńce, a w oczach widniała rozpacz i trwoga. Ten nędznik mógłby wzbudzić litość, gdyby nie budził odrazy.
— Czy książę zastosował się do mojej rady? zapytał agent po przywitaniu.
— Jaknajściślej; rzekł Jerzy, padając raczej niż siadając na pobliskie krzesło. Mieszkam obecnie w Batignolles, na ulicy św. Stefana pod 19 numerem.
— Bardzo dobrze; odparł Théfer. Niech książę nie wychodzi wcale podczas dnia, lecz za to wieczorem nie należy opuścić ani wizyty w pałacu przy ulicy św. Dominika. Mogłyby tam nadejść jakie ważne listy.
— Będę co wieczór regularnie; odmruknął Jerzy. Czy masz dla mnie coś nowego?
— Mam; i bardzo wiele. Rada pani Dick-Thorn co do mego pozostania w prefekturze była bardzo na czasie.
— Czyliżby przedsięwzięto śledztwo co do pożaru w Bagnolet? zapytał głucho pan de la Tour-Vandieu.
— Nie, co do tego, możemy być spokojni, cała wina spada na nieostrożność Prospera Gaucher, który też za to przypłacił życiem ginąc w zgliszczach spalonego domu.
— Cóż więc takiego?
— Prowadzą się energiczne poszukiwania ludzi którzy zabrali dorożkę. Ci nicponie nie kontentując się danym przezemnie wynagrodzeniem, zabrali palto schowane w siedzeniu wraz z pięciuset frankami. Poszkodowany wniósł skargę, i ot! kłopot nowy.
Drżenie nerwowe wstrząsnęło postacią Jerzego.

XIII.

— Niech że się wasza książęca mość nie przestrasza mówił dalej Théfer. Niebezpieczeństwo jest wielkie ale je zażegnam. Mnie powierzono to śledztwo i upewniam że nic się nie wykryje. Należy nam teraz myśleć o Janie-Czwartku i Ireneuszu, którzy o ile mi się zdaje idą ręka w rękę.
— Byłaby to nasza zguba! wyszepnął Jerzy ledwie dosłyszanym głosem.
— Bęzwątpienia. Jedno mnie tylko pociesza, a to że Jan-Czwartek nie zna osobiście księcia.
— Jest żeś tego pewnym?
— Jaknajpewniejszym. Gdyby wiedział księcia nazwisko, byłby się już dawno zgłosił na ulicę św. Dominika. Mamy więc dużo czasu przed sobą. Jego kasa dobrze zaopatrzona rabunkiem u pani Dick-Thorn, pozwoli mu na liczne pohulanki. Nie pomyśli o waszej książęcej mości dopóki nie uczuje pustek w kieszeni. Znam ja zwyczaje takich włóczęgów. Przez ten czas wykryję jego schronienie i usunę go z drogi. Śledzę też i Moulin’a, którego lada dzień wciągnę w jaką zasadzkę. Niech się więc książę zupełnie, uspokoi.
— Pragnąłbym tego; odparł Jerzy, ale jak widzę o jednej rzeczy zapomniałeś...
— O czem takim?
— Odźwierna domu przy ulicy Notre-Dame des Champs, widziała zapewne wychodzącą Bertę Leroyer, jeżeli nie zobaczy powracającej dziewczyny, gotowa powiadomić policję.
— A cóż to księcia może obchodzić? — Zniknięcie kokiety to fakt bardzo zwyczajny, a tem zwyklejszy jeśli kobieta jest młodą i piękną. Posądzą ją że uciekła z kochankiem... Takie drobne tajemnice życia, zapominają się prędko.
— A jeśli Moulin będzie się starał wykryć prawdę?
— Ireneusza Moulin ja biorę na siebie.
Pan de la Tour-Vandieu, uspokojony nieco wolniej odetchnął.
Trzeba powiadomić panią Dick-Thorn, o zaszłych wypadkach, ciągnął dalej Théfer, aby się miała na ostrożności.
— Mam więc pojechać do niej?
— Tak bym uważał, jeżeli książę zmieni cokolwiek twarz swoją i nie wyjawi prawdziwego nazwiska.
— Będę u niej jutro.
Po tej naradzie, rozeszli się z sobą. Jerzy podążył do domu, a Théfer na poszukiwanie Jana-Czwartka i Ireneusza. Wiemy że odnalezienie pierwszego nie łatwem było zadaniem, gdyż pohulanki zamiejskie zatrzymywały go po za obrębem Paryża.
W czasie pobytu swego w Asniéres, rzucał pieniądze pełnemi garściami. Po śniadaniu trwającem cztery godziny, zaproponował przejażdżkę łódką po stawie.
Projekt ten jednogłośnie przyjęto i dwiema obszernemi łodziami całe towarzystwo wyruszyło do Saint-Denis, gdzie miano zjeść obiad, kolację i śniadanie dnia następnego.
Między znanemi towarzyszami Jana-Czwartka, znajdował się młody człowiek, nazwiskiem Mignolet, na którym wypchany pugilares starego rzezimieszka sprawił silne wrażenie. Chęć posiadania tego pugilaresu, stała się jedynem wrażeniem młodego hultaja.
— Skoro sobie dobrze podchmieli, myślał, zabiorę mu ten skarb. Będzie sądził że zgubił go w drodze.
Mylił się jednak grubo w tym razie.
Jan-Czwartek wesoły i swobodny jak ryba, pił za czterech, a nie było znać na nim najmniejszego odurzenia.
Język wprawdzie odmawiał mu nieco posłuszeństwa, a ociężałe powieki opadały na oczy bezwładnie, ale pomimo to, zachował całą przytomność umysłu, i od czasu do czasu sięgał do bocznej kieszeni, by się przekonać o obecności ciężko zdobytego mienia.
— Do czarta! — szepnął Mignolet. — jeśli tak będzie szło dalej, to już nic dla mnie w portmonetce nie zostanie. Ktoby przypuścił, że Czwartek ma tak mocną głowę. Trzeba mu dolewać, może się prędzej upoi.
Jan wypróżniał kieliszek po kieliszku, ale oczekiwane pijaństwo nie następowało.
Około jedenastej wieczorem, wszyscy biesiadnicy leżeli pod stołem. Mignolet tylko i Jan-Czwartek trzymali się trzeźwo, żartując z nieprzytomnych.
Ta trzeźwość Czwartka, niepokoiła właśnie Mignoleta. Pragnął on za jaka bądź cenę spoić go należycie.
— Ha! ha! — to istne baby!... zaśmiał natenczas wskazując leżących na ziemi kolegów tylko my dwaj pić możemy... Dla nas dwóch jeszcze ta buteleczka.
To mówiąc, nalewał szampana, podsuwając kieliszek Janowi.
— Nalewaj że łotrze... — wołał Czwartek. — To wino pije się jak woda, i jak woda nic nie szkodzi!
— Tylko ma jedną wadę, że drogo kosztuje.
— Co ciebie to może obchodzić? Pieniądz jest dla tego okrągły żeby się toczył. Gdy go niebędzie, to znów przypłynie. Skoro woreczek zacznie się wypróżniać, napełnimy go znowu gdy kasa zaświeci pustkami, zaopatrzymy ją powtórnie.
Mignolet patrzył ze zdumieniem na swego towarzysza.
— Jak widzę, masz porządnie zaopatrzoną sakwę; — zapytał.
— Niewyczerpaną, jak skarby Montechrysta! Ale dolej no jeszcze wina. Wychyliwszy świeży kielich, zawołał wesoło. Wiesz co Mignolet, — dodał po chwili znakomita myśl przyszła mi do głowy. Gdybyśmy tak po zapłaceniu rachunku umknęli ztąd oba... i zostawili tych niedołęgów pod stołem?...
— Dla czego, nie? Lecz gdzież pójdziemy?
— Najprzód do Paryża, na stację drogi żelaznej Saint-Lazare, a ztamtąd do Hawru, radbym zobaczyć morze.
— I ja również, ale nie mam na to pieniędzy.
— Ale ja je mam.
— Wiem o tem, lecz zapewne tyle tylko, ile dla ciebie wystarczy.
— Obecnie, w rzeczy samej nie wiele mi pozostało lecz przed wyjazdem zajrzę do mojej kasy.
— Ho! ho! — wykrzyknął Mignolet uradowany. Skoro tak, ruszajmy.
Jan-Czwartek wstał z krzesła, lecz teraz spostrzegł dopiero że zaledwie mógł się utrzymać na nogach. Schodząc ze schodów trzymał się poręczy, by nie spaść głową na dół.
— Dobrze idzie! — mówił w duchu Mignolet, zacierając ręce. — Przepełnił miarę, ale to na moją korzyść. Pozostawszy z nim sam, prędko się załatwię, dowiem się gdzie mieszka, zajrzę do kasy, i złowię złotą rybę.
Przechodząc przez dolną salę, Jan-Czwartek uregulował rachunek z właścicielem.
— Daję panu o pięćdziesiąt franków więcej, — rzekł do niego, — ale proszę abyś nie budził moich kolegów. Jutro na śniadanie, podaj im pan butelkę dobrego wina i jaką kwaśną zupę.
Restaurator schowawszy pieniądze do kieszeni — zapytał:
— A jeżeli będą się pytać o pana?
— To powiedz im pan, że pojechałem do Hawru, po świeże ostrygi, i że od dziś za dwa tygodnie zapraszam ich na obiad pod „Czarną gałkę“ w Paryżu, na godzinę szóstą wieczorem. Od dziś za dwa tygodnie, rozumiesz pan? Dziś mamy 21-go, naznaczam więc im schadzką na szóstego przyszłego miesiąca.
— Spełnię pańskie polecenie, — odparł właściciel zakładu, — gotów do wszelkich posług po otrzymanym tak hojnym wynagrodzeniu.
Wyszedłszy na świeże powietrze, Jan-Czwartek doznał jeszcze silniejszego odurzenia! Wsparł się o balustradę, aby nie runąć na ziemię. Silna wszakże jego natura, wkrótce pokonała rozmarzenie. Począł iść zwolna i ociężale niezadługo jednak wrócił do umysłowej równowagi.
— Może by było lepiej wracać koleją? — zapytał Mignolet — widząc jak Jana orzeźwia przechadzka.
— Za żadną cenę niepojadę niczem. Potrzebuję ruchu i świeżego powietrza. Od ciągłego siedzenia, nogi mi zdrętwiały. Ztąd do Paryża nie tak daleko.
W niespełna godzinę, stanęli przy rogatce La Chapelle.
— Otóż stacja! — rzekł Czwartek — zatrzymując się nagle.
— Jakto stacja? — zapytał Mignoled.
— Północ minęła, niewidzę ani jednego otwartego szynku.

— Nie rozumiesz mnie, jak widzę. Pod wyrazem „stacja“ chciałem ci dać poznać, że się tu rozejdziemy.

XIV.

— Rozejdziemy się? — powtórzył zawiedziony w swoich nadziejach Mignolet. Chcesz mnie tak porzucić jak tamtych towarzyszów?
— Tylko chwilowo.
— A nasza podróż do Hawru? Czy to był żart?
— Jak widzę ze wszystkiem ogłupiałeś! — Zapominasz, że człowiek uczciwy za rzecz najdroższą uważa swój honor, i dawszy raz słowo, nie cofa go nigdy! Niamam zamiaru zaniechać przejażdżki do Hawru, zkąd przywieziemy świeżych ostryg na nasz projektowany obiadek. Lecz teraz muszę wejść na chwilę do siebie, i dla tego pożegnamy się tutaj.
— A ja nie mógłbym iść z tobą?
— Nie!
— Dla czego?
— Bo byś mi przeszkadzał. Mieszkam z rodzicami i małą moją siostrą chorą na gorączkę. Mógłbyś ją przebudzić.
— Na co te wykręty? — odparł niechętnie młody oszust. Powiedz otwarcie, że tobie bym przeszkodził w twoich rachunkach pieniężnych, a niewydaj historji nieprawdopodobnych.
— Upewniam cię, że się mylisz. Nie namyślaj się dłużej i biegnij na stację Saint-Lazare, dopędzę cię niebawem. Widzę błyszczące latarnie jakiejś dorożki, wsiądę w nią, i za chwilę nadjadę. Mój bankier nie będzie robił żadnych trudności przy wypłacie pieniędzy. Nie zabierze mi to wiele czasu. Pojmujesz?
— Czy to tylko prawda co mówisz?
— Słowo uczciwego człowieka!... Jakiem Jan-Czwartek.
— Wierzę ci... i pójdę na stację.
— Zaczekaj chwilę. Masz pieniądze przy sobie.
— Czterdzieści sous całego majątku. Jestem biedny. Nie wszyscy mogą mieć tak jak ty dobrze zaopatrzoną kasę.
Jan-Czwartek sięgnął do kieszeni, a wyjąwszy pełną garść drobnej monety, podał ją Mignoletowi.
— Weź to, rzekł, a jeśli w bliskości dworca spotkasz otwartą winiarnię, każ przygotować dobry poncz i oczekuj na mnie.
— Dobrze, spełnię dane mi polecenie.
Jan-Czwartek pożegnał towarzysza, a uszedłszy kilka kroków, wsiadł w dorożkę i kazał się zawieść do Belleville.
— Nie chcę bezpotrzebnych świadków, mówił do siebie. Moja ustronna willa obejdzie się bez gości. Niepotrzebują wiedzieć gdzie mieszkam. Jest to najprostsza a konieczna ostrożność.
Dojechawszy do przedmieścia Rebéval wysiadł przed swojem mieszkaniem, a napełniwszy pigilares świeżemi banknotami, kazał się wieść na stację kolejową.


∗             ∗

Tydzień upłynął od wyż opisanych wypadków.
Ireneusz Moulin, Edmund Loriot i Théfer nie zaznali chwili spokoju. Dwaj pierwsi wysilali się nadaremnie aby odnaleść Bertę i Jana-Czwartka, ostatni zaś by wykryć schronienie Moulin’a i wytropić rzezimieszka.
Moulin i doktór, bliscy już byli rozpaczy. Najmniejszego dotąd nie wykryli śladu ani Berty ani Jana-Czwartka.
Edmund dzielił swój czas między obowiązki swego powołania i bezowocne poszukiwanie.
Co rano jeździł do Charenton, gdzie go wzywała służba, odbywał konsultacje ze swoimi choremi i wracał do Paryża.
Upadł ze znużenia, stracił sen, apetyt i zmienił się do niepoznania. Przed Ireneuszem Moulin jednakże, nie odkrywał stanu swej duszy, aby go niezniechęcać i nie martwić daremnie.
Śledztwo prowadzone przez policję, również nic nie wykryło.
Piotr Loriot codzień przychodził do prefektury, ale wychodził niezaspokojony. Cierpiał nad biednym Edmundem, który coraz bardziej bladł i mizerniał, jakniemniej nad Bertą tak niewinnie kiedyś przezeń posądzoną.
Sprawa dorożki № 13, zdawała się być zaliczoną do tych, które nigdy na światło dzienne wyprowadzeni nie będą.
Théfer rozesławszy swoich podwładnych agentów w zupełnie przeciwne strony, był pewien że żaden z nich prawdy nie wykryje. Z resztą przeglądał uważnie ich raporta przed odesłaniem ich do naczelnika.
Przyznać trzeba że ów łotr działał przezornie i rozumnie. Sam obok tego przekonał się naocznie że dorożka wioząca Bertę nie zwróciła niczyjej uwagi w Bagnolet.
Jedna rzecz tylko drażniła go i niepokoiła, a to niemożebność odnalezienia Jana-Czwartka.
Zaopatrzony w szczegółowy rysopis tego starego łotra przebiegł codzień wszystkie znane garkuchnie, knajpy, szynki i sale tańca. Nigdzie wszelako odnaleść go niemógł, równie jak i Ireneusza Moulin.
To podwójne zniknięcie, coraz go więcej przerażało. Zapytywał w duchu sam siebie czy nie była to czasem zręcznie ułożona zasadzka, albo obmyślona zemsta?
Przebrawszy się i zmieniwszy fizjonomję był powtórnie na Placu Królewskim u odźwiernej, gdzie się dowiedział że Moulin dotąd niewrócił ze wsi.
Rzecz prosta że o tych wszystkich szczegółach powiadomił księcia de la Tour-Vandieu i panią Dick-Thorn.
Zatrwożeni zrazu, zaczęli się już uspakajać. Niebezpieczeństwo w ich oczach zmalało.
— Jeden tylko szczegół niepokoił Jerzego z którym się zwierzył Théferowi.
Czy nie zadziwia ciebie, rzekł doń pewnego razu ta dziwna cisza jaka pokrywa zniknięcie Berty Leroyer?
— Początkowo nie mogłem tego zrozumieć. Zacząłem więc badać.
— Jak to... miałeś odwagę?
— Tak. Przebrany za posłańca, poszedłem z listem do jej mieszkania i tam dowiedziałem się od odźwiernej że panna Berta wyjechała na wieś.
— Na wieś powtórzył Jerzy. Czy ci się to nie wydaje być podejrzanem?
— Dla czego?
— Zapewne dziewczyna miała zamiar widzieć się z Ireneuszem po za Paryżem objawiła to odźwiernej.
To przypuszczenie agenta było możebnem, a nawet prawdopodobnem.
Książę odetchnął swobodniej.
— Z tej strony, możemy być zupełnie spokojni; ciągnął Théfer dalej. Gdyby tak jeszcze udało się nam wykryć Jana-Czwartka i odebrać od niego te kompromitujące papiery nicby nam do szczęścia nie brakowało. Wtedy to potrafiłbym go zmusić do milczenia.
— A czy jesteś pewnym żebyś go zmusił?
— Jaknajpewniejszym! „Umarli wszakże nie mówią wcale!“ Jerzy zrozumiał znaczenie tych wyrazów.
— Jakto... jeszcze potrzeba krwi? zapytał pół szeptem.
Agent spojrzał na niego szyderczo, a wzruszając wzgardliwie ramionami.
— Mości książę! — rzekł, kto raz wejdzie na tę drogę, musi nią iść do ostatka! — Każde wahanie może skompromitować, a cofnięcie się zgubić na zawsze!
Jerzy boleśnie zadumał, się zwiesiwszy głowę na piersi.


∗             ∗

Edmund Loriot jakieśmy to powiedzieli, dzielił swój czas między praktykę lekarską, a poszukiwanie ukochanej. Gdyby nieobowiązkowe zajęcia w szpitalu, kto wie czy nie byłby zwichnął całej swojej karjery.
Nic go nie zajmowało prócz myśli o biednej Bercie, z którą nie wiedział co się stało. Każdą wolną chwilę obracał na szukanie jej, nie przebierając w środkach i sposobach.
Pewnego dnia przyjechał do Charenton w smutniejszem niż zwykle usposobieniu. Z niechęcią zabierał się do askultowania swych chorych.
Obchodząc jak zwykle wszystkie celki kolejno, zaszedł i do Estery Dérieux.
Od czasu osadzenia jej w domu obłąkanych, biedna kobieta bardzo się zmieniła. Stan jej umysłu pozostał ten sam, ale pomizerniała, a oczy okolone siną obwódką, jeszcze smutniejszego nabrały wyrazu.
Estera przywykła do codziennego widywania Edmunda, który się z nią łagodnie obchodził, witała go zwykle uśmiechem. Tego dnia jednak, zdawała się go niewidzieć wcale.
— Czy miała paroksyzm? — zapytał Edmund swego asystenta.
— Nie, panie — odparł tenże. Od wczorajszego wieczora pozostaje w tem usposobieniu. Jednego słowa wydobyć z niej niepodobna. Apetyt ma mniejszy. Widocznie upada na siłach.
— Tego właśnie pragnę; rzekł Loriot. Lekarstwo jakie zażywa, widzę dobrze skutkuje. Potrzebuję ją osłabić cokolwiek do zupełnego powodzenia.
— A więc niezadługo zamierzasz przystąpić do operacyi?
— Nie mogę dziś jeszcze stanowczo oznaczyć czasu. Pierwej muszę maść odjąć przyłożoną na uszkodzone miejsce, która jeszcze kilka dni pozostać na ranie powinna. Nie pociesza mnie jednak ten jej stan pognębienia i ten wzrok ponury. Lękam się...
Tu przerwał.
— Lękasz się pan jakiej choroby; któraby zniweczyła twe plany i stanęła na przeszkodzie w dokonaniu cięcia?
— Zgadłeś pan. Trzeba ją wyprowadzić natychmiast z celi go ogrodu. Dać jej kwiatów, jeżeli będzie chciała. Może się rozweseli cośkolwiek. Polecam tę chorą troskliwej pańskiej opiece.
— Będę się starał wywiązać jaknajlepiej z powierzonego sobie zadania — odrzekł pomocnik Edmunda.
— Wyświadczysz pan podwójną przysługę ludzkości. Najprzód przychylisz się do szlachetnego dzieła powrócenia zmysłów nieszczęśliwej a powtóre, dopomożesz do rozwiązania naukowej kwestyi.

XV.

Podczas tej rozmowy, Estera siedziała na łóżku nieruchomie zapatrzona w przestrzeń.
Edmund ujął zwolna jej rękę.
Spojrzała na niego, jak gdyby go dopiero w tej chwili spostrzegła.
— Czy pani bardzo cierpisz? — zapytał łagodnie.
Wstrząsnęła głową wysuwając rękę z jego dłoni.
— Może pani życzysz sobie czego? — zapytał po chwili.
Obłąkana przywtórzyła poruszeniem głowy.
— Czego więc pani pragniesz?
— Słońca i kwiatów, — odparła zaledwie dosłyszanym głosem.
— Słońce masz pani w oknie, a za chwilę zaprowadzą cię do ogrodu, gdzie jest dużo kwiatów. Będziesz pani mogła ułożyć sobie bukiet.
Na twarzy chorej zawidniał wyraz najwyższego zadowolenia, a usta wyszeptały:
— Czy do Brunoy mnie zaprowadzą?
— Tak.
— Nie chcę! gwałtownie zawołała.
Edmund usłyszawszy to nazwisko, drgnął widocznie. Przypomniał bowiem sobie, że Ireneusz Moulin powiedział mu kiedyś:
„Jestem pewny, że to są prawdziwi zabójcy doktora z Brunoy.“
— Dziwny zbieg okoliczności! — myślał sobie. — Miałyżby te dwie kobiety mieć coś wspólnego z sobą? Czyliż zamknięcie tu jednej, jest w związku ze zniknięciem drugiej? Miałożby ztąd wyjść rozwiązanie tajemnicy o której mu Berta z Ireneuszem wspominali? Miałażby mnie wybrać Opatrzność do rozświetlenia tej sprawy?
Po chwili znów ujął rękę Estery.
Chciała ją usunąć natychmiast, lecz doktór na to niepozwolił. Spojrzał bystro jej w oczy, i zmusił do zupełnego posłuszeństwa.
— Niechcesz więc pani jechać do Brunoy? — zapytał przyciszonym głosem.
— Nie... niechcę!
— A jednak pojedziesz pani.
Chora zaczęła drżeć na całym ciele, a odwróciwszy się od Edmunda wyszepnęła:
— Nie pojadę!... lękam się... tam mnie zabiją... Boję się!... boję!
I coraz gwałtowniej zaczęła drżeć, usuwając się od doktora.
Atak mógł wybuchnąć lada chwila.
Tego właśnie obawiał się Edmund.
— Rozkazuję pani zachować się spokojnie!... — powiedział stanowczo. — Odpowiadaj na moje zapytania. Czego się lękasz?
Estera milczała.
— Kogo obawiasz się pani spotkać w Brunoy?
Obłąkana wpatrzyła się w niego. Widocznie nie rozumiała zapytania. Po chwili jednak zrywając się z wyrazem najwyższego przerażenia:
— Tam... w nocy... krew i śmierć!... — zawołała. — Tu, kwiaty... niebo błękitne... słońce i rozkosz niebiańska!..
Przy ostatnich słowach, głos jej ucichł zupełnie, z ciężkiem westchnieniem pochyliła głowę na piersi. Nastąpiło zupełne obezwładnienie i zupełna bezprzytomność?
Edmund coraz mocniej był przekonanym, że jakiś tajemny węzeł łączył te dwie fale z sobą. Czuł, że przeszłość Berty i Estery, odnosiły się do jednych i tychże samych wypadków.
Jakim był jednak ten węzeł? Trudna do rozwiązania zagadka. Nie tracił jednak nadziei, że prędzej lub później wykryje tę prawdę.
— Doktorze! — zagadnął asystent, — czy znasz cośkolwiek przeszłość tej kobiety?
Pytanie to zwróciło go do przytomności. Przypomniał sobie zalecenie ordynującego lekarza.
Chora według przepisów umieszczoną została w odosobnieniu. Nie wolno mu więc było podchwytywać i badać tajemnic, jakie władza pragnęła ukryć przed ludzkiemi oczyma.
— Nie, niewiem; — odrzekł asystentowi i jeżeli pragnę odnaleść powód choroby, to dlatego aby ją zwalczyć skutecznie.
— Jestem tego zdania doktorze, iż w życiu tej kobiety ukrywa się jakaś groźna tajemnica. Czy nie zwróciłeś pan na to uwagi?
— Być może... Nie zastanowiłem się nad tem.
— Przysłano nam ją tu zdaje się z prefektury?
— Zdaje się... — rzekł Edmund pragnąc zmienić temat rozmowy. Zapisz pan proszę lekarstwo jakie podyktuję.
Asystent po zapisaniu recepty, wyszedł z doktorem z celi Estery.
Szli przez korytarz w milczeniu, aż wreszcie pomocnik Edmunda — zagadnął:
— Pozwól mi doktorze zadać sobie jedno zapytanie...
— Owszem; odpowiem jak będę mógł najlepiej.
— Powiedz mi, czy wierzyć temu co mówią że w domach zdrowia dla obłąkanych, ukrywają się różne zdrożne czyny zemsty i nienawiści i że takim czynom przewodniczący zakładów chętnie pomoc dają?
Edmund spojrzał na mówiącego z niedowierzaniem i zamiast odpowiedzi:
— Dla czego pan o to do mnie się zwracasz — zapytał.
— Dla tego, ponieważ sądzę, że pan jednego ze mną jesteś zdania. Zacny i szlachetny pański charakter oburza się zapewne na to przymusowe zamknięcie osób, często zupełnie zdrowych, które przez same moralne cierpienie i obcowanie z choremi, ulegają chorobie umysłowej. Jakież to straszne nieraz odgrywają się dramaty!... Estera Dérieux w mojem przekonaniu jest jedną z takich ofiar!
— Dziękuję panie Bigauld, — odparł młody doktór — za dobre o mnie mniemanie. Z całą ci też szczerością odpowiem. Nie przypuszczam by wszystkie domy dla obłąkanych były Bastylją gotową do pokrycia nikczemnych tajemnic i brudnych spekulacji, mimo że się zdarzają takie wypadki i w obec jednego z tychże znajdowaliśmy się przed chwilą. Rola oswobodziciela wyznam, uśmiecha się do mnie, pragnę z całej duszy powrócić światło w głąb tego zbłąkanego umysłu. Chcesz że mi pan w tem dopomódz?
— Jestem na pańskie rozkazy. Wszystko wykonam co mi pan tylko polecisz, zachowując jaknajściślejszą tajemnicę.
— Dziękuję z całego serca; odparł Edmund ściskając dłoń młodzieńca. Nie dla samej tylko nauki pragnę powodzenia tej kwestyi. Zdaje mi się że tę chorą łączą węzły wspólnego nieszczęścia z bardzo drogą dla mnie osobą. Jeżeli zdołam powrócić jej zmysły, to choćby mi wypadło wypowiedzieć wojnę całej administracyi, choćby mi przyszło zwichnąć całą moją karjerę, nie odstąpię od tego co mi sumienie nakazuje. Skoro tylko uznam Esterę za uleczoną, wyślę raport względny do prefektury, żądając wypuszczenia jej na wolność. Wtedy to dowiemy się co za ludzie oddali ją tutaj i jaki jest powód jej uwięzienia?
— Przyjmij pan i wtedy mą, pomoc, zawołał młody praktykant. Będę walczył chętnie za dobrą sprawę.
— Dzięki serdeczne!.. — odparł Edmund, — liczę na pana i nie zaniedbam odwołać się do niego w razie potrzeby.
Wracając do Paryża rozmyślał:
— Miałbym chęć wielką opowiedzieć Ireneuszowi o mojej pacjentce, ale zbywa mi na odwadze. Lękam się by mnie nie posądzili o niedyskrecję i wglądanie w ich tajemnicę. Lepiej jeszcze zaczekać.
Po załatwieniu się z choremi Edmund po raz trzeci w tym tygodniu udał się do Montrenil, gdzie każdego z przechodzących wypytywał i badał nie obawiając się nawet tego, ze podejrzliwi brali go za policyjnego agenta.
Miał nadzieję że jakieś światło zabłyśnie z tej strony, choć nie był w stanie okreśiić na czem opiera swoje nadzieje? Wracał tam ciągle wiedziony głosem serca, jaki go wzywał w te strony.
Ireneusz zaś dnia tego wybrał się do Bercy. Skręcił na wybrzeże de la Rapée zajęte w tedy na składy drzewa budowlanego jakie przychodziło Sekwaną. Tragarze stojący po biodra w wodzie wynosili na ląd pozwiązywane sztuki. Na całem wybrzeżu panował ruch do późnej nocy.
Zewsząd słyszano nawoływania:
— Rozwiąż!
— Podawaj!
— Usuń się!
— Nabieraj!

XVI.

Te i tym podobne wykrzykniki przerywane wesołą piosenką, nie rozpraszały smutnych myśli Ireneusza. Przechodził koło wybrzeża nie słysząc nawet tego gwaru. To tylko sobie przypominał że w tem właśnie miejscu znaleziono dorożkę Piotra Loriot!
Zastanawiał się, z której ona strony przybyć mogła i jak daleką odbyła podróż?
Robotnicy tymczasem, zaczęli rozrąbywanie świeżej tratwy. Jeden z nich stojący na brzegu, pochylił się w wodę, a zamoczywszy rękę aż po ramię zawołał:
— Patrzajcie chłopcy!.. złowiliśmy „Machabeusza.“
Tą nazwą określają marynarze zwykle ciało topielca.
Grupa ciekawych zebrała się na brzegu.
— Zarobiłeś sporo grosza; rzekł jeden z tragarzów. Taki dzień to się opłaci. Dwadzieścia pięć franków, jak byś miał w kieszeni.
— To prawda, ale nie wielka z niego pociecha. Musiał być kaleką, dodał po chwili żartobliwie, bo jeden rękaw jest pusty.
I wśród ogólnego zdumienia wyciągnął z wody płaszcz brązowego koloru ze stalowemi guzikami.
Irenensz posłyszawszy o topielcu, zeszedł nad brzeg rzeki. Płaszcz świeżo wydobyty mocno go zastanowił.
O dziesięć kroków ztąd, pozostawiono dorożkę Piotra Loriot, pomyślał, przysiągłbym że ten płaszcz należał do nędznika, który się weń przebrał za stangreta. Ażeby zaś zatrzeć ślad wszelki, utopił płaszcz w Sekwanie.
— Bogata zdobycz! — zawołał tragarz. Sukno gatunkowe... Jeżeli chcesz Popinet sprzedam ci go za tanie pieniądze. Każesz sobie zrobić zeń paltot od święta.
— A ile chcesz za niego?
— Dwie kwarty wina.
— Nie! — tyle niedam. Chcesz jedną?
— Zgoda, — niech będzie i jedna. Ale zanim ci go oddam, wprzódy przetrząsnę kieszenie.
To mówiąc zapuszczał ręce w boczne otwory płaszcza.
— Nic niema! — wyrzekł po chwili. Jeszcze jedna kieszeń pozostała mi do zrewidowania, może z tej wyleci jaki bilet bankowy.
Po chwili wydobył zmiętą i zmoczoną kartkę papieru.
— Znalazł tysiące franków! — odezwały się głosy.
— Pomyliliście się; odrzekł robotnik. Zwyczajny papier listowy.
— A może przed śmiercią samobójca napisał na tej kartce co ważnego? — ozwał się jeden z obecnych. Obejrzyj czy papier jest czysty?
Robotnik ostrożnie rozwijał kartkę aby jej nie podrzeć.
Ireneusz patrzył na wszystko ze wzrastającą ciekawością.
— Jest coś napisanego — zawołał!
— Czy umiesz czytać mój przyjacielu? zapytał Moulin.
— Umiem trochę; ale tego przeczytać niepotrafię. Woda pozalewała atrament. Gdzie niegdzie tylko można rozeznać litery. Może pan to zechcesz załatwić?
— Chętnie; jeżeli sobie tego życzysz.
Przypatrując się z uwagą każdej niemal literze Ireneusz przeczytał głośno: „Jedź z tym człowiekiem którego przysyła ci Ireneusz Moulin.“
Spostrzegłszy swoje nazwisko wypisane wyraźnie na papierze, biedny mechanik niemógł powściągnąć wzruszenia. W drżącej ręce zaledwie zdołał utrzymać papier, nie zwracając uwagi na obecnych, którzy z jego pomięszania rozmaite wnioski wyprowadzać mogli.
— Sprzedaj mi ten płaszcz i tę kartę papieru, rzekł do robotnika.
— A czy pan znasz tego jegomościa o którym tu mowa? zapytał tenże z niedowierzaniem.
— Znam doskonałe! — Jest to mój przyjaciel. Wpadłem na trop figla jaki mu spłatano.
— Skoro tak, to chętnie, ileż pan dajesz?
— Dwadzieścia franków.
— Zgoda! — panie ambasadorze; zawołał uradowany robotnik. Bierzcie te kosztowności.
— A wy bierzcie swoje pieniądze.
Zabrawszy cenny dokument i płaszcz zmoczony, Moulin z radością w sercu powracał do Paryża.
— Nie omyliłem się; myślał. Ten płaszcz okrywał łotra który uwiózł Bertę. Tą kartką właśnie wzbudził w niej zaufanie i skłonił do wyjazdu. Nie pojmuję tylko jakim sposobem ta kartka wróciła napowrót do niego.
Uszedłszy kilka kroków, rozwinął papier a przypatrując mu się bacznie.
— To pismo tak mi jest znane, wyszepnął, jak gdybym je już nieraz widywał.
Nie przypominam sobie gdzie i kiedy, alem je widział na pewno!
Po chwilowem zastanowieniu się, mówił dalej:
— Wiem!.. wiem... toż samo pismo znajduje się w owej potwornej nocie jaką zostawiono wtedy w moim biurku, na Placu Królewskim. Ci sami przeto nędznicy działają dalej na naszą zgubę! — Znam z nich jednego, Fryderyka Bérard, lecz gdzie szukać? — Jan-Czwartek wie o jego mieszkaniu, ale Jan przepadł bez wieści.
Pogrążony w tych myślach, zaszedł na ulicę Cuvier do Edmunda Loriot.
Służący przywykły go widywać codziennie i tym razem otworzył mu drzwi, mimo że Edmunda nie było w domu.
— A pan co niesie? zawołał zdumiony. Czy pan przypadkiem nie wpadł do rzeki?
— Nie; nie mój kochany. Kupiłem to sobie za dwadzieścia franków.
— Dwadzieścia franków! — za taką tandetę? zawołał oburzony sługa. Ależ to zdzierstwo bezwstydne! — Jak można było panie Ireneuszu tak się dać obedrzeć?
— Byłbym dał czterdzieści gdyby zażądali i to dla tego tylko aby ten piękny płaszcz pokazać twojemu panu. Czy zastałem go w domu?
— Nie panie. Wyszedł na miasto.
— Ale powróci na obiad?
— Zapewne; bo nic nie mówił ażeby na niego nie czekać.
— Przyjdę więc później; a ty mój przyjacielu rozwieś tę piękną sztukę ażeby trochę gdzie przeschła.
— Wywieszę go za okno.
— Dobrze; lecz pozwól niech jeszcze raz przepatrzę przed tem kieszenie.
Tragarz w pośpiechu nie dojrzał bocznej od spodu kieszeni, w której Ireneusz przy skrupulatnym oglądaniu namacał jakiś papier.
Z niewysłowioną radością rozwijał drobną notatkę.
Był to zwykły rachunek restauracyjny.
Na górze kartki wydrukowano.
„Richefeu restaurator Bulwar Montparnasse“
Później następowała data dnia w której rachunek podano.
— Dwudziesty Październik! — zawołał Moulin to właśnie dzień w którym porwano Bertę. Nareszcie choć drobny ślad wykryć zdołałem. Musiano ich przecie zauważyć w restauracyi. Tam dowiem się więcej; może mi wskażą ich rysopis.
Służący słysząc te bez ładu wymawiane słowa, patrzył na niego z osłupieniem. Moulin spostrzegłszy jego minę zdziwioną niemógł powstrzymać się od śmiechu.
— Wychodzę teraz — rzekł, ale powrócę niedługo. Proś doktora ażeby na mnie zaczekał, mam mu ważną wiadomość do zakomunikowania.
— Dobrze, powiem, jak tylko pan doktór powróci.
— Dodaj jeszcze — rzekł Ireneusz — że przynoszę dobrą nowinę.
Wyszedłszy, wsiadł w dorożkę, i kazał się zawieść na ulicę Richelieu’go.
O tej godzinie, w restauracji, napływ gości był wielki. Służba biegała jak szalona obsługując jednych, przyjmując zamówienia od drugich.
Zewsząd dobiegał brzęk kieliszków, szczęk talerzy, i wesołe gwary obiadujących.
Sam właściciel, mężczyzna silny, barczysty, stał za kontuarem, nalewając dla gości wino, w kieliszki i szklanki.
Ireneusz zbliżył się do niego.
— Chciałbym pomówić z panem Richefeu. — zagadnął.
— Jestem do usług pańskich — odparł restaurator.
— Przychodzę prosić pana o pewne objaśnienie.

XVII.

— Do czarta!.. źle pan trafiłeś; rozpoczyna się właśnie wydawanie obiadów. Jestem mocno zajęty — odrzekł właściciel restauracyi.
— Widzę to, lecz ja nie nadużyję pańskiej grzeczności, a rzecz o którą chodzi jest dla mnie bardzo ważna.
— Niemógł byś się pan chwilę zatrzymać?
— Zaczekam. Usiądę na tym krześle, z boku kontuaru. Proszę tylko o szklankę wina, zastąpi mi ona pańskie towarzystwo, do chwili w której pan będziesz wolnym.
— Bądź pan cierpliwym; za kilka minut będę panu służył.
Moulin usiadłszy zmoczył usta w płynie jaki restaurator przed nim postawił.
Tymczasem liczba gości coraz się zwiększała, a Richefeu napełniał wciąż butelki i szklanki trunkami.
— Cierpliwość!.. powtórzył zwracając się do Ireneusza, skoro tylko będzie możebnem pomówimy z sobą.
— Nie zwracaj pan na mnie uwagi, kończ swoje zajęcie — odparł mechanik. W głębi duszy wszelako, przeklinał wszystkich gości którzy mu niepozwalali otrzymać zaraz potrzebnych objaśnień.
Wypił już ostatnią kroplę wina, a zajęcie restauratora jeszcze się nie skończyło.
— Zjem tutaj obiad, pomyślał, tym sposobem skrócę czas sobie. I kazał sobie podać jedzenie.
— Zmuszam pana byś został moim gościem — zawołał, śmiejąc się gospodarz. Jest to dla mnie korzystnem, ale pan dobrze czynisz, bo ledwie za dwadzieścia minut ukończę robotę.
W istocie, około ósmej restaurator odetchnął jak gdyby mu kamień spadł z serca.
— Oto już prawie skończone!... zawołał. Jestem teraz na pańskie rozkazy — dodał, siadając koło Moulin’a. Czem mogę służyć?
Ireneusz wyjął z pugilaresu notatkę mającą w nagłówku wydrukowaną firmę Richefeu i pokazał ją gospodarzowi.
— Poznajesz pan to? — zapytał.
— Bez zaprzeczenia. Jest to rachunek wydany z mojej restauracyi. Obiad na dwie osoby był podany w dniu 20 Października w gabinecie № 7.
— Panie Richefeu, — rzekł Ireneusz, — chodzi tu o rzecz dla mnie bardzo ważną, i proszę pana gorąco abyś mi dopomógł swoją pamięcią.
— Najchetniej. O czem więc pan chcesz się dowiedzieć?
— Czy pan sobie nieprzypominasz co to za ludzie byli ci, którzy ten obiad tu jedli?
— Ach! na nieszczęście... trudno mi sobie przypomnieć. Przesuwa się tu tak wiele osób i to najrozmaitszych stanów, jak to pan widzisz, że trudno mi pamiętać fizjonomję każdego z tych którzy przechodzą koło mojego kontuaru tem więcej; że już dni kilka odtąd upłynęło.
— Pojmuję to dobrze i chcę dopomódz pańskiej pamięci. Dwudziestego października deszcz padał. Przez cały dzień była brzydka pogoda.
— Pamiętam to doskonale! Trzeba było nazajutrz myć wszystkie sale. Było na centymetr wysoko błota na podłogach.
— Jeden z owych dwóch biesiadników, miał podobno na sobie ubranie woźnicy...
— Aha! — wiem... wiem! — zawołał Richefeu.
— Przypominasz pan sobie?
— Tak mi się zdaje, dzięki ubraniu o jakim pan wspomniałeś. Nieprzychodzą prawie nigdy dorożkarze. Rzuca się więc to w oczy. Tak, to będą ci sami... Dwudziestego października... W deszczowy dzień... Około siódmej z wieczora... dwie osobistości...
Tu przerwał, uderzył się kilkakrotnie w czoło poczem wstał z krzesła.
— Zaczekaj pan chwilę, — ciągnął dalej, — najlepiej objaśni nas chłopiec który obsługiwał gabinet. I podszedłszy ku drzwiom wiodącym ku pierwszej sali zawołał.
— Maurycy!.. hej... Maurycy!
— Co pan rozkaże?
— Chodźno tu...
Richefeu usiadł przy Ireneuszu, któremu ze wzruszenia łatwiej było słuchać i rozumieć niż badać.
— Bo czyliżby nareszcie światło miało zabłysnąć pośród ciemności?
Chłopiec się zbliżył.
— Czy przypominasz sobie, zaczął restaurator tych dwóch mężczyzn, którzy jedli obiad w gabinecie Nr. 7, kilka dni temu? Jeden z nich przebrał się potem w tymże gabinecie za woźnicę.
— Tak, przypominam... Jeden wysoki, chudy, drugi małego wzrostu, otyły, i to przebieranie się było powodem że zwróciłem na nich uwagę. Przyjechali tu dosyć przyzwoicie ubrani. Ten wysoki miał z sobą pakunek. Posługiwałem im przy obiedzie nie zwracając na nich uwagi, ponieważ z natury nie jestem ciekawym.
Około dziewiątej ten wysoki, zapytał o rachunek, i kazał go oddać towarzyszowi.
— Tak! — odrzekł Richefeu, wszystko to mi się jasno teraz przypomina, jak gdyby było to wczoraj.
— Natenczas, — ciągnął dalej chłopiec, — zaniosłem mu rachunek. W owej właśnie chwili, zmieniał ubranie, paltot, na wielki płaszcz dorożkarski brązowego koloru, z miedzianemi guzikami. Ten płaszcz, sięgał mu aż do pięt prawie, tak jak bym go widział przed sobą.
— Dobrze! — zawołał Ireneusz. Powiedz mi, czy znałeś przedtem tych mężczyzn?
— Nigdy ich w życiu niewidziałem! — To nie są zwykli goście tej restauracji. Jednakże w tym dniu byli już tutaj rano.
— Czy byli sami?
— Nie! — z jakimś niezdarą mogącym mieć lat około sześćdziesiąt, który na nich tu oczekiwał, popijając piołunówkę i pisząc jakiś list. Jedli natenczas wszyscy trzej razem w gabinecie numer 2. I wtedy także im usługiwałem.
— Podając im, czy nie zapamiętałeś nic z ich rozmowy?
— Nie na nieszczęście! Co mówią goście, pan to dobrze rozumiesz, wlata mi jednym uchem a wybiega drugim. Zdaje mi się jednak, że za moim wejściem przerywali rozmowę.
— Czy nie mówili czasem o uprowadzeniu kobiety, — zapytał Moulin.
— Ach! o tem nie! Toby mnie zastanowiło, jestem wrażliwym na takie rzeczy. Ale... ale, — dodał, — zaczekaj no pan chwilę.
— Przypomniałeś sobie coś ważnego?
— Tak. Wieczorem, po ich odejściu, znalazłem pod stołem papier.
— Jaki papier?
— Pokwitowanie, które jeden z nich zgubił.
— Tak jest! — zawołał Richefeu, — tyś mi je sam przyniósł mówiąc, że trzeba będzie może o tem ogłosić.
— I pan schowałeś to pokwitowanie? wyjąknął Moulin, nie mogąc prawie oddychać.
— Ma się rozumieć.
— Może pan byś zechciał mi je pokazać?
— Najchętniej; dać je panu mogę.
Restaurator podszedł do kantoru i wydobył z półki papier leżący tamże pomiędzy dwiema butelkami likieru.
— Oto jest... rzekł podając go Ireneuszowi który rozwinąwszy go, zaczął czytać z pośpiechem.
„Ryszard, dostawca drzewa i węgli w Montrenil.“
„Dostarczyłem panu profesorowi Gaucher sto szczap i sto pięćdziesiąt wiązek drzewa.“
„Montrenil dnia 19 Października. Rachunek uregulowany.“
— Dziewiętnastego Października — wyszepnął Moulin przeczytawszy pokwitowanie. Wilja dnia w którym zginęła Berta. Ha! więc to napewno są ci sami ludzie którzy zgubili ten papier. Montrenil, gdzie grunt jest gliniasty... Montrenil!.. a jednak ja tam byłem i nic się niedowiedziałem.
— Z tym pokwitowaniem będziesz pan wiedział dokąd się udać — wtrącił restaurator.
— Bez wątpienia; i spodziewam się wiele dowiedzieć Dzięki panu... dzięki stokrotne, żeś mi życzliwie przyszedł z pomocą. A ty mój młody przyjacielu przyjm to odemnie.
Tu Moulin wsunął w rękę Maurycego sto sous, zapłacił swoją należytość i wsiadłszy w dorożkę stojącą przed drzwiami, kazał woźnicy jechać na ulicę Cuvier.
Edmund Loriot wrócił do domu około szóstej, bardziej zmartwiony niż zwykle ponieważ całe popołudniowe jego poszukiwania nie odniosły żadnego skutku.
— Czy nikt tu nie był? — zapytał służącego.
— Był pan Ireneusz Moulin i przyniósł zmoczony płaszcz dorożkarski, a znalazłszy w kieszeni tegoż płaszczu jakąś karteczkę poleciał jak szalony, rozkazawszy powiedzieć panu doktorowi aby się w domu zatrzymał ponieważ wróci niezadługo i potrzebuje się widzieć z panem doktorem w bardzo ważnej sprawie.
Radością zabłysło spojrzenie Edmunda.
— Znalazł co? — zapytał.
— Tak jest; w kieszeni panie doktorze.
— A gdzież ten płaszcz?
— W kuchni; powiesiłem go przy oknie ażeby wysechł.
Edmund pobiegł do kuchni i obejrzał odzienie.
Dla służącego, nie miało ono żadnej wartości. Dla synowca Piotra Loriot stanowiło nowe a ważne odkrycie.
Ireneusz Moulin pochwycił ślad złoczyńców, być może iż kartka znaleziona w kieszeni płaszcza, wskaże gdzie uwięziono Bertę.
Po raz pierwszy od dni kilku Edmund uczuł że jakiś odbłysk nadziei wkrada mu się do duszy, aby świecić nadal smutnemu dotąd jego życiu.
Usiadł przy stole, lecz jadł bez apetytu oczekując z niecierpliwością powrotu Moulin’a.
Chwila za chwilą mijała. Ireneusz nie powracał.
Wybiła ósma. Nie ukazywał się w cale. O wpół do dziewiątej niespokojność opanowała młodego doktora.
Nareszcie dał się słyszeć dzwonek od strony przedpokoju. Młodzieniec zerwał się i pobiegł otworzyć.

XVIII.

Ireneusz stał na progu pogodny, prawie uśmiechnięty.
— Jakże nasza sprawa? — zapytał żywo Edmund.
— Jak najlepiej! — odrzekł ściskając doktora.
— Mam nadzieję, że jutro będziemy wiedzieli gdzie znajduje się Berta.
Doktór z okrzykiem radości wprowadził przybyłego do swego gabinetu i obsypał go pytaniami.
Moulin opowiedział mu wszystko, i pokazał pokwitowanie dostawcy drzewa.
— Dla czegóż byśmy nie mieli jechać do Montrenil jeszcze dziś wieczorem? — zagadnął Edmund.
— Dla tego, że przybylibyśmy zapóźno. Nikt by nas niechciał poinformować. Na przedmieściu chodzą spać bardzo wcześnie, i ludzie których zrywamy ze snu, odpowiadają niechętnie. Jutro o świcie udamy się w drogę.
Edmund uznał, że mechanik miał słuszność i mimo, że pragnął co najrychlej odnaleść Bertę, nie nalegał na bezzwłoczny wyjazd.
— Czy masz pan jaką wiadomość o Janie-Czwartku? — zapytał, — po chwili milczenia.
— Niemam, ale nie tracę nadziei. Rób pan podobnie miej odwagę. Gdy odnajdziemy Bertę, znajdziemy także i Jana-Czwartka, a wtedy dopiero weźmie dobry obrót nasza sprawa, wielkie dzieło sprawiedliwości i zadość uczynienia.
Po raz drugi usłyszał wtedy młody doktór o zadość uczynieniu.
Miał zamiar zapytać się bliżej, ale przypomniał sobie, że przyrzekł Moulin’owi i Bercie, iż nie będzie badał tajemnicy jaką się otoczyli.
Powstrzymał więc zapytanie, jakie mając już wybiedz, zamarło mu na ustach.
— Teraz, — rzekł Ireneusz, opuszczam pana, żegnając go słodami, do jutrzejszego widzenia.
— Skoro mamy się widzieć jutro tak rano, może byś pan chciał u mnie pozostać na noc? — zapytał synowiec Piotra Loriot.
— Ależ to ambaras dla pana...
— Nic łatwiejszego! Mam dwie sypialnie. Każę przygotować drugą, w której zamiast łóżka będziesz pan miał wygodną sofę, i tam noc przepędzisz.
Moulin przyjął chętnie tą szczerą gościnność Edmunda.
Rozmawiali jeszcze czas pewien o Bercie o swoich nadziejach! poczem rozeszli się, aby się znowu o świcie połączyć.
Cofnijmy się o kilka godzin wstecz i zobaczmy co się też dzieje w prefekturze policji.
Naczelnik bezpieczeństwa, kazał do swego gabinetu przywołać sędziego śledczego, prosząc go o chwilę rozmowy na osobności.
— Pan sędzia niechaj wybaczyć raczy, rozpoczął do wchodzącego, że mu przerywam w jego zajęciach, konieczność jednak zmusza mnie do pomówienia z panem.
— Jestem na pańskie usługi. Jakich objaśnień pan potrzebujesz odemnie.
— Objaśnień co do sprawy Loriota.
— Co do sprawy dorożki Nr. 13.
— Tak. Nie tylko, że ona nic naprzód nie postępuje, ale tajemnica jaką jest otoczona, a która pokrywa przestępstwo ważniejsze niż kradzież, coraz ciemniejszą się staje.
— Wszak pan odbierasz raporty agentów wydelegowanych na śledztwo.
— Te raporty są bez żadnego znaczenia, a na raporty inspektora nie zwracam wcale uwagi.
— Inspektora Théfera?
— Tak, o nim mówię. Wydawał mi się zawsze być bystrym i gorliwym, teraz widzę, że się opuszczać zaczyna i nie dba o swoje obowiązki.
— Czyż go pan nie oddał pod dozór tajnego agenta.
— Owszem, zrobiłem to.
— Kogo żeś pan wybrał do tej delikatnej sprawy?
— Plantadeta, jest on bardzo zręcznym.
— I jakże... potwierdził pańskie podejrzenie?
— Tak, i nie... Nic stanowczego mi nie powiedział; lecz kilka słów w jego ostatnim raporcie dają mi sądzić, że miałby wiele do powiedzenia, gdyby go zapytano.
— A więc zapytaj go pan.
— Mam właśnie zamiar to zrobić. Kazałem mu przyjść do siebie, lecz widzę jasno, że trudno będzie dociec całkowitej prawdy, i dowiedzieć się wszystkiego.
— Dla czego? — Plantadet wie, że Théfer był dotąd jednym z najbieglejszych i najsumienniejszych agentów. Wie, że był naszym ulubieńcem, i jeszcze nim być może. Dla tych powodów i wielu innych, będzie się wahał wystąpić z oskarżeniem, niechcąc robić sobie z niego śmiertelnego wroga. Mój sąd o nim jest, już zdecydowanym i nie widzę powodu dla którego miałbym go zmienić. Dawniejszy Théfer już dla nas nie istnieje! Sprawa Dubiefa i Terremonda, tak dobrze przezeń rozpoczęta, najnędzniej się skończyła!... Théfer tak przed tem przebiegły, tak szczwany, pozwolił zażartować z siebie jak ze szkolnego żaka. Za sprawę Ireneusza Moulin, ściągnął na siebie naganę Izby sądowej. Z wielkiej na pozór chmury, spadł mały deszcz.
Z teraźniejszej sprawy osądzić można, iż sama niewie co robi, tak jego badania są płytkiemi, a niekiedy nawet śmiesznemi. Jeżeli go znudziło dotychczasowe zajęcie niech się poda do uwolnienia, jeżeli zaś zbywa mu obecnie na dawniejszej bystrości, to jako niezdatny do pełnienia dawniejszego urzędu, usunąć go muszę.
— Czy żeś pan to jemu powiedział?
— Dotąd nie jeszcze. Zanim się z nim rozmówię, chcę posłuchać objaśnień Plantadeta i życzyłbym sobie ażebyś pan mógł być obecnym przy mojej z nim rozmowie.
W tej właśnie chwili wszedł woźny i oddał wizytowy bilet naczelnikowi, który spojrzawszy na wyryte na nim nazwisko:
— Prosić tego pana tu, do mnie — zawołał.
— Czy to Plantadet? — zapytał cicho sędzia.
— Tak; on.
Woźny wprowadził przybyłego do gabinetu.
Był to mężczyzna, mogący mieć lat pięćdziesiąt, chudy, małego wzrostu, ze lśniącą łysiną jak stara kość słoniowa, o zaczerwienionych powiekach i ustawicznie latających oczach.
Jego twarz z profilu, uderzająco była podobną do kuny.
Miał na sobie bardzo pospolite odzienie.
— Dzień dobry panie Plantadet — rzekł do niego naczelnik, odpowiadając poruszeniem ręki, na ukłon głęboki przybyłego.
— Pan naczelnik zrobił mi ten zaszczyt i raczył napisać do mnie...
— Tak, bo chciałem pana zapytać o niektóre rzeczy. Proszę siąść...
Tu naczelnik bezpieczeństwa wskazał mu fotel.
Plantadet usiadł niechętnie, wolał by był stać w obecności swoich zwierzchników.
— Rozkazałem panu, Panie Plantadet, zaczął naczelnik, ażebyś bacznie śledził agentów, oraz inspektora wydelegowanego do sprawy tyczącej dorożki № 13.
— Tak; panie naczelniku i wywiązuję się z całą sumiennością z tego zadania.
— Właśnie o treści pańskich raportów chcę z panem pomówić.
— Miałyżby być w sprzeczności z innemi raportami?
Bynajmniej! — Gdzie tylko byli agenci i pan byłeś także. Widocznem jest więc, że pan ich śledzisz bezustannie.
Wypada nam tu powiadomić czytelnika o sposobie takiej tajnej kontroli.
Zwykły agent donosi na początku raportu:

„Byłem tu i tam.“

Raport zaś tajnego agenta powinien mówić: „Śledziłem takiego a takiego, w takiej a takiej miejscowości!
Jeżeli wskazówki są jedne i też same, wtedy jeden z raportów jest fałszywy.
Nikt nie wątpi o pańskiej sumienności — dodał naczelnik, lecz potrzebuję objaśnień co do pewnych zamilczeń...
Plantadet przygryzł usta. Przeczuwał że będzie mowa o Théferze.
Postanowił mieć się więc na baczności, nie wiedząc czyli ta osobistość, która była dla niego tak wstrętną, straciła już łaski zwierzchnika.
— O jakich zamilczeniach mówi pan naczelnik — zagadnął.
— O tych które się odnoszą do Théfera.
— Są one małoznacznemi. Notuję tylko moje spostrzeżenia z dokładnością i bezstronnością.
— Wierzę w to i właśnie ta okoliczność czyni pańskie raporta tajemniczemi. Pan wyjawiasz czyny, lecz zdaje się ukrywać swoje myśli. Dla czego pan niepowiesz otwarcie tego co się rzuca samo w oczy? naprzykład, że Théfer zaniedbuje się w pełnieniu obowiązków, że stał się ociężałym służbistą.
Strudzenie jest zapewne powodem jego opuszczania się. Pracował wiele, i jakkolwiek ta jego praca wzbudziła we mnie życzliwość wszak nie będę się wahał ani chwili wydalić go, skoro jego niezdolność zostanie mi wykazaną.
Plantadet był chciwym sławy i miał wrodzoną zdolność do śledzenia.
Urząd tajnego agenta nie odpowiadał jego pragnieniom. Wolał rozkazywać, niż spełniać rozkazy.
Dochodzenie sprawy, trudności do przezwyciężenia, zawiłości do rozwiązania przyciągały go ku sobie.
Zazdrościł od dawna Théferowi, i miał chęć wielką zastąpić go w urzędzie. Ostatnie słowa naczelnika zachęciły go do wyjawienia z czem się dotąd ukrywał.
Postanowił przeto zaniechać dotychczasowej ostrożności, a uderzyć zręcznie i śmiało, skoro tak dogodna zdarza się sposobność.


XIX.

— W drażliwem położeniu stawia mnie rozkaz pana naczelnika, — odrzekł Plantadet. Nie radbym był szkodzić koledze a jednak wypada mi stosując się do jego woli, wyznać całą prawdę. Théfer rzeczywiście opuścił się w służbie od pewnego czasu. Zamiast duszą i sercem oddać się swojemu zawodowi traktuje nawet ważne sprawy z opieszałością i lekceważeniem.
Dziś nie jest on już agentem z powołania, ale tylko z rzemiosła. Ciesząc się zaufaniem i łaską zwierzchników, nadużywa swojego położenia.
Wie dobrze, iż z końcem miesiąca odbierze wyznaczoną pensję, a czy śledztwo prowadzone przezeń przyniesie należyty pożytek lub nie przyniesie, to jego mało obchodzi.
— Lecz panie... — przerwał sędzia, — gdyby Théfer tak myślał, byłby nie uczciwym.
— Niewiem panie sędzio jakie pojęcie o uczciwości ma pan Théfer. Mogę tylko upewnić że z karygodną opieszałością prowadzi śledztwo dorożki Nr. 13.
— Złóż mi pan dotykalne dowody, że działa na szkodę publiczną, ozwał się naczelnik, a wydalę go natychmiast.
— Otóż panie naczelniku, — począł Plantadet — śledziłem go krok za krokiem w przedsięwziętych poszukiwaniach i przyszedłem do wniosku, że nic sobie nie robił z tej całej sprawy, ale ją w najwyższym stopniu lekceważył!... Pytał się naprzykład tu i owdzie, czy nie zauważono w nocy z dnia 20 na 21 października dorożki opatrzonej trzynastym numerem? Wszak wiemy, że nikt niemógł jej widzieć ponieważ ci hultaje zalepili numery.
Było to więc pytanie na wiatr rzucone, pytanie tylko dla formy. Czyliż się godzi w tak ważnej sprawie, pożałować trudu i czasu?
Kradzież dorożki jest małem przewinieniem, w porównaniu z tem co się kryje po za nią.
Usłyszawszy te słowa naczelnik i sędzia spojrzeli znacząco na siebie wzajem, nieprzerywając mówiącemu.
— Czy Théfer biorąc się do tej sprawy, nakreślił sobie plan jakiś? Bynajmniej!.. On niegdyś tak obfity w pomysły, bierze się dziś do dzieła jak żak nieobeznany, lub nowo zaciężny żołnierz. A jednak łatwo było na ślad natrafić...
— Łatwo... mówisz? — powtórzył sędzia.
— Tak; bardzo łatwo!., odparł Plantadet z ożywieniem. Należało tylko postawić sobie zapytanie: „W jakim celu zabrano tę dorożkę?“
— Nie dla kradzieży zapewne palta i pieniędzy o których istnieniu w niej nikt nie wiedział. Potrzebny więc był ekwipaż do uprowadzenia kobiety, to więcej niż pewne. Gdzie zawieziono tę nieszczęśliwą... i co z nią uczyniono?
— A zkąd pan masz pewność, że jadąca tą dorożką kobieta, nie znajdowała się w niej z własnej woli? zapytał sędzia śledczy.
— Bo przedsięwzięte środki wskazują że na dobrowolne uprowadzenie kobiety nie potrzeba tyle ostrożności. Nie potrzeba ukrywania numeru dorożki.
— Słuszna uwaga; wyrzekł naczelnik.
— Te więc i tym podobne zestawienie powinien był zrobić sobie pan Théfer. Nie uczynił tego...
— To prawda; lecz i pan który się więcej po nad tą sprawą zastanawiasz, nie odkryłeś nic nowego. Nie możesz nam powiedzieć co się stało z tą kobietą i gdzie wywieziono?
— Gdybym był dostał upoważnienie na dochodzenie tej sprawy, byłbym już do dnia dzisiejszego odpowiedział na zapytanie pana naczelnika — odparł z widoczną ironją tajny agent.
— Cóż więc byłbyś pan zrobił?
— Byłbym śledził wszystkie nadzwyczajne wypadki, gdyż takie porwanie musiało się skończyć jakimś niezwykłem zdarzeniem. Byłbym zażądał od wszystkich cyrkułów w mieście i po za miejskich władz, składania mi codziennych raportów, z zaniesionych skarg i niezwykłych wydarzeń. Musiano wywieść niedaleko po za Paryż tę nieszczęśliwą, gdyż przez tę parę godzin w których nie było dorożki, nie zdołali by daleko ujechać.
Byłbym dalej poszukiwał wszystkie drogi błotniste, po których prawdopodobnie przejeżdżano. Byłbym dowiódł że dorożka jechała w stronę łomów Capsulerie, przez Bagnolet a wróciła do Paryża od strony Montrenil. Byłbym wiedział dla czego taż sama dorożka zatrzymywała się przed ustronną willą, która tej samej nocy zgorzała. Byłbym nakoniec już pewnym, że ta młoda kobieta czy dziewczyna, porwana przez nikczemnych złoczyńców, zginęła wśród pożaru!..
Naczelnik policji wraz z sędzią, słuchali Plantadeta ze zdumieniem, nie mogąc dać wiary, by skromny i zwykle pokorny agent miał tyle przebiegłości i sprytu.
— A więc pan wykryłeś to wszystko? — zawołał wreszcie naczelnik.
— Tak! — odrzekł Plantadet spuszczając skromnie oczy ku ziemi.
— Jesteś pan więc pewnym, że dorożka jechała w stronę Capsulerie?
— Mam niezaprzeczone dowody.
— I że porwana ofiara zginęła?
— Na to nie mogę odpowiedzieć. Nie wolno mi panie naczelniku wkraczać w krainę przypuszczań i z tej krainy wysnutych wniosków panu komunikować. Od wczoraj, zaprzestałem dalszych poszukiwań nie mając ku temu odpowiedniego upoważnienia, gdyż zbytnia moja w takim razie gorliwość za złe by wziętą być mogła.
— Jesteś dobrym urzędnikiem, panie Plantadet — rzekł sędzia. Nie wiedziałem o twoich zdolnościach, a nawet nie przypuszczałem byś je mógł posiadać.
Agent zarumieniony temi niespodziewanemi pochwałami ukłonił się nisko.
— A więc to je wczoraj dopiero zebrałeś? — pytał dalej.
— Tak panie sędzio. Od Wczoraj zauważyłem ślady kół i kopyt końskich, w pobliżu spalonego domu.
— Byłeś pan u miejscowego komisarza?
— Nie panie.
— Dla czego?
— Nie mając wyższego rozporządzenia niemogłem działać urzędownie. Miałem dziś zamiar rozpytać tamecznych mieszkańców o powód pożaru i wszelkie szczegóły tegoż. Chciałem nawet widzieć się z właścicielem tej posiadłości i wybadać cośkolwiek. Ale zawahałem się, wyznaję. Śledzić z dobrej woli, bez upoważnienia, zabrakło mi ku temu śmiałości.
— Czy chcesz prowadzić dalej to śledztwo?
— Nie, panie naczelniku. Wyznaczono już ku temu innego, nie chciałbym wchodzić mu w drogę, z resztą ta czynność przekracza moją atrybucję.
— Mylisz się co do tego. Od tej chwili mianuję cię inspektorem.
— Inspektorem!... — wykrzyknął Plantadet, — niemogąc ukryć swojej radości. Będę mógł dowolnie chodzić, śledzić, kombinować i odkrywać!... Cel moich marzeń osiągnięty!... Ach! panie, jakże się czuję szczęśliwym.
— Jutro prefekt podpisze pańską nominację. Rozpocznij pan swoją karjerę od śledztwa sprawy dorożki Nr. 13.
— W jaki sposób zdołam się wywdzięczyć panu naczelnikowi za taką łaskę?
— Spełniając sumiennie i gorliwie swoje obowiązki. Spisz mi pan szczegółowy protokuł ze swoich spostrzeżeń i odkryć. Jutro przyszedłszy po nominację, oddasz mi go pan i natychmiast bierz się do dzieła.
— Bardzo były by mi przydatne raporta komisarza z Bagnolet, złożone tu do prefektury.
— Każę je przygotować. Czterech agentów dostaniesz pan do pomocy. Jutro ci ich przedstawię.
— Pragnąłbym jeszcze prosić o coś pana naczelnika.
— Słucham. Cóż takiego?
— Prosiłbym o powierzenie tej sprawy mnie tylko jednemu.
— Najchętniej. A teraz żegnam, panie inspektorze.
Plantadet skłonił się aż do ziemi wychodząc z gabinetu.
Tak jak powiedział naczelnikowi! marzenie jego spełniło się w zupełności.
— Ten człowiek urodził się policjantem, — rzekł sędzia, skoro drzwi się zamknęły za Plantadem.
— Zuch z niego nie lada! Mam nadzieję że nam odda niemało przysługi. Zobaczymy jak się weźmie do dzieła.
— Théfer za to będzie się wściekał ze złości!
— To już zużyty człowiek! — Zbyt prędko ukończył swoją karjerę. Więcej się po nim spodziewałem!
— Czy chcesz go przedstawić do uwolnienia?
— Nie! — To byłoby może za surowo. Tyle razy był nam przydatnym, usunąć go niewypada. Zmienię mu tylko rodzaj zajęcia. Przeinaczę go do nadzoru hotelów i pokojów meblowanych.
Nazajutrz naczelnik policji wszedłszy do swego gabinetu, zastał na biurku raporty dwóch agentów Théfera, raport Plantadeta spisany w nocy i notatkę samego Théfera.
Notatka zawierała te słowa:
„Sprawa dorożki 13, niema najmniejszej szansy powodzenia. Żadnego śladu, żadnej wskazówki odkryć nie zdołano. Nie zniechęcam się jednak, ale wyznaję że sam tylko przypadek rozświetlić nam to może.“
Naczelnik policji wzruszył ramionami, a odrzuciwszy pismo Théfera, rozpieczętował kopertę w której się znajdował protokuł Plantadeta.
Drobnym pismem zapełnione były trzy arkusze.

XX.

Wszystko opisane tam było szczegółowo, dobitnie i logicznie. Wszystko było w związku z sobą, i wynikało jedno z drugiego. Taki sposób traktowania sprawy, pozwalał się spodziewać pomyślnych rezultatów.
— Tak, to rozumiem; — wyrzekł naczelnik, skończywszy czytanie raportu Plantadeta. Potrzeba mi teraz rozmówić się z Théferem.
— Przywołany woźny; otrzymał rozkaz sprowadzenia inspektora.
W kilka minut, wspólnik Jerzego de la Tour-Vandieu znajdował się w gabinecie zwierzchnika.
— Ostatnie zajęcie, — zaczął wprost bez żadnych wstępów naczelnik, — widocznie bardzo cię znużyło Théferze.
To niespodziewane zapytanie, zmięszało i zaniepokoiło agenta.
— Ostatnie moje zajęcie? — powtórzył.
— Tak. Wiem, że od kilku tygodni, miałeś wiele do czynienia, dzień i noc byłeś na nogach. Taka praca zużywa siły fizyczne i przytępia władze umysłowe, to rzecz naturalna. Posada inspektora miewa swoje przykre strony nie można też wymagać równej zawsze bystrości i niezmordowanych chęci.
Agent uczuł burzę w powietrzu, czuł zawieszony grom nad swoją głową, ale niewiedział zkąd on nań uderzy.
Mimo to, nie stracił przytomności, a udając zdziwionego.
— Niemogę zrozumieć słów pana naczelnika, — odrzekł. Czyliż by moja władza odsądzała mnie od tylokrotnie dowiedzionej gorliwości?
— Gorliwość przypuśćmy, że pozostała taż sama. — odparł naczelnik, — lecz nie wspierana już przez bystrość spostrzeżeń i kombinacyj, żadnych nie wydaje rezultatów. Nie posądzam cię o złą wolę Théferze, lecz wyznać muszę, że twoje władze intelektualne chylą się ku upadkowi. Może po dłuższym wypoczynku wrócisz do pierwotnej siły.
— Czy wolno zapytać na czem pan naczelnik opiera swój sąd o mnie tak surowy?
— Na twoich własnych czynach.
— Na moich własnych czynach? — zawołał agent ze zdumieniem.
— Tak; ty sam wyrobiłeś u mnie takie o sobie mniemanie.
— Czy to ma się stosować do sprawy z dorożką № 13? zapytał z bezczelnością inspektor:
Naczelnik poruszył głową potakująco.
— Otóż nagana jakiej się bynajmniej nie spodziewałem: — odparł ironicznie Théfer. Sumienie nic mi nie wyrzuca, nie oszczędzałem się..! nie zaniedbywałem! Z narażeniem własnej osoby prowadziłem to śledztwo... Że rezultat nie jest pomyślny, mojaż to wina?
— Sądzisz więc, że sprawców niepodobna będzie wyśledzić?
— Wierzę w to... i jestem przekonany.
— Czyżeś dobrze szukał i śledził?
— Robiłem wszystko, co robić było można, wszak jeśli pan naczelnik uważa za stosowne to jeszcze raz śledztwo ponowić mogę.
— Robiłeś wszystko, co się robić dało... powiadasz? — przemówił naczelnik po krótkiem milczeniu.
— Tak panie; tak sądzę...
— Dowodzisz tem właśnie, że twój umysł policjancki już zstępiał zupełnie!...
Théfer drgnął na te słowa: śmiertelna bladość pokryła mu oblicze.
— Gdybyś był umiał tak jak dawniej, na mocy prawdopodobieństw wysnuwać wnioski i z tych wniosków dochodzić do czynu, byłbyś wykrył to, co inny wykrył za ciebie.
Inspektor w czasie tej mowy, przechodził niewysłowione katusze.
Widział oczy swego zwierzchnika utopione w siebie, oczy... które zdawały się czytać w głębi jego duszy, a czuł że twarz jego zdradza tą wewnętrzną trwogę.
Ażeby się całkiem nie zdradzić, musiał przywołać całą siłę woli. Rysy jego twarzy, wyrażały tylko zdumienie.
— Drugi... odnalazł ślad złoczyńców?.. — spytał drżącym głosem. I ten człowiek może powiedzieć w którą udali się stronę?
— Tak.
— I gdzież się zatrzymała dorożka?
— Nie do mnie zdaje się należy, objaśniać ciebie w tym względzie.
— Niech pan naczelnik wybaczy śmiałość słów moich, ale niemogę uwierzyć w to wykrycie. To, co miałem honor usłyszeć przed chwilą jest nie możliwe.
— Dam ci zaraz dowód, — odparł naczelnik. — Doróżka zabrana z ulicy de l’Ouest, posłużyła do wykradzenia kobiety. Zawieziono tę kobietę do Bagnolet, tam zatrzymano się przed domem, który w kilka godzin potem, stał się pastwą płomieni.
— Rzecz dziwna!.. — zawołał agent nie miarkując się już nawet z głosem w obec swojego zwierzchnika, tak przerażenie odjęło mu wszelką świadomość, przysiągłbym że to są bajki!... Kilkakrotnie przebiegałem Bagnolet i nic podobnego się nie dowiedziałem.
— A jednak jest to najczystsza prawda.
— Czy przytrzymano złoczyńców? Czy wie ów spostrzegawczy agent: co się zrobiło z kobietą?
— Za wiele wymagasz od innych mój kochany, sam nic nie zrobiwszy. Na dziś i tak dosyć wiemy... Jutro będziemy wiedzieli więcej.
Théfer usłyszawszy te słowa, doznał pewnej ulgi. Nie wiedziano zatem nic jeszcze takiego coby go skompromitować mogło.
— Niech i tak będzie — pomyślał w duchu; — — odnaleziono ślad dorożki, ale zgliszcza spalonego domu już nie przemówią.
— Zakończenie jednak tej sprawy dowodzi — zaczął znów naczelnik, — że twoje papiery spadają. Nie robię ci z tego zarzutu, lecz radzę odpocząć cośkolwiek.
— Mam się więc podać do uwolnienia? — zapytał z goryczą agent.
— Niema potrzeby; — odparł z pośpiechem naczelnik. Byłeś niegdyś jednym z najlepszych filarów prefektury. Pozostań więc! jeżeli tego pragniesz, byś jednak lepiej odpoczął, zmienię ci na czas jakiś zajęcie. Przejdziesz do innego wydziału z podwyższeniem pensji o pięćdziesiąt franków miesięcznie.
Zatrwożony Théfer, uspakajał się coraz bardziej.
— Uważają mnie za niezdolnego, — pomyślał — za zużytego i niezdolnego, ale w każdym razie potrzebny im jestem i niechcą się ze mną rozstać.
— Kiedyż mam objąć nową posadę? — zapytał po chwili wyszepnąwszy kilka słów podziękowania.
— Porozumiem się w tej kwestyi z sędzią śledczym — odparł naczelnik.
— A więc zajęcie inspektorskie?
Przeszło od dziś na kogo innego.
Théfer ukłoniwszy się, wyszedł z gabinetu.
Idąc, myślał sobie:
— Godność inspektora ofiarowano temu który tak gorliwie śledził sprawę dorożki № 13, to nie ulega wątpliwości. Muszę się dowiedzieć kto on jest i przeszkodzić temu śmiałkowi aby i reszty nie wykrył.
Przechodząc przez boczną salę, spostrzegł stojącego w kącie małego człowieka, którego twarz znaną mu się być zdała. Jednocześnie otworzyły się drzwi i woźny zawołał:
— Panie Plantadet!
— Idę! — odparł ów mały mężczyzna.
— Pan naczelnik prosi do siebie.
Plantadet pośpiesznie zdążał za woźnym.
Théfer utkwił w nim przeszywające spojrzenie.
— Przysiągłbym że to mój zastępca!.. mówił sobie w duchu. Jeden z tajnych agentów, który teraz zajmie moje miejsce. Nieprzyniesie mu to szczęścia, upewniam!
Pod przykrym wrażeniem wyszedł z prefektury, przemyśliwając nad swoim nowem położeniem.
Zostawał wprawdzie nadal w wydziale policji, ale nie należał już do składu biura w którem mógł dowiadywać się o grożącym niebezpieczeństwie i zawczasu mu zapobiegać.
Do obecnej chwili, nie wykryło nic jeszcze coby mu szkodzić mogło, ale jego następca, a zatem wróg jego, nie omieszka rozświetlić owych ciemności jakiemi on toczył sprawę dorożki № 13.
W każdym razie, mam jeszcze czas przed sobą, poszeptywał idąc. Niech mi wynajdzie Prospera Gaucher, o którym wszyscy wiedzą że zginął wśród pożaru. Berta Leroyer nie żyje. Uwolniony obecnie z mojego urzędu nie potrzebuje obawiać się tajnej kontroli. Mogę cały czas poświęcić na odszukiwanie Jana-Czwartka. Co zaś do Plantadeta, tego upewnić mogę że niedługo będzie podpisywał swoje raporty.
— Nowy inspektor tymczasem, miał długą naradę z naczelnikiem. Odchodząc, zabrał nominację podpisaną przez prefekta i papiery odnoszące się do sprawy jemu powierzonej teraz.
— Przejrzyj pan wszystko skrupulatnie i uważnie — mówił naczelnik. O piątej po południu, zgłoś się tu do mnie, aby mi powiedzieć coś z nich wyczytał.
Plantadet zastosował się do życzeń swego zwierzchnika i skoro przyszedł o oznaczonej godzinie, na zapytanie tegoż:
— I cóżeś wyczytał?
— Mam nadzieję odnaleść! — odpowiedział.
— Jest że to ważne odkrycie?
— W tej chwili niemogę panu naczelnikowi dać stanowczej odpowiedzi, ponieważ raport na którym opieram swoje nadzieje, jest bardzo niejasny.
— O jakim mówisz raporcie?
— O raporcie komisarza z Bagnolet.
— Cóż się w nim znajduje?
— Kilka wyrazów, jakie przeczytam panu naczelnikowi:
„W dniu 21 Października, rano, znaleziono w łomach Capsulerie, ciało młodej kobiety prawie bez życia. Poleciłem odstawić ją do szpitala.“
— Z tych kilku słów, panie naczelniku mało wnosić można. Nie wiadomo czy ta kobieta pochodzi z tamtych okolic, jak również czy są ślady dokonanego na niej morderstwa lub samobójstwa. Nie wymienia przytem komisarz do jakiego ją odstawiono szpitala? Przyzna pan naczelnik, że takie raporty nie objaśniają dokładnie administracyi.
— Postaramy się nauczyć na przyszłość pana komisarza, jak urzędowe dokumenty odrabiać należy. Cóż jednak pan wnosisz z tego raportu?

XXI.

— Nic zawyrokować niemogę — odparł Plantadęt. Przypuszczam że ten wypadek łączy się ze sprawą dorożki. Racz pan zauważyć że ciało tej nieszczęśliwej znaleziono tej samej nocy w której ukradziono dorożkę i spalono ustronną willę. To zestawienie faktów naprowadza mnie na pewne wnioski...
— Trzeba panie Plantadet zobaczyć się z komisarzem w Bagnolet.
— Będę jutro u niego.
Pożegnawszy naczelnika, nowy inspektor zatopiony w myślach szedł ulicą, nie zwracając uwagi że jakiś człowiek śledzi go widocznie. Był to starzec lat przeszło sześćdziesiąt mieć mogący. Z pod szerokich skrzydeł kapelusza wysuwały mu się białe jak śnieg włosy. Oczów przysłoniętych ciemnemi okularami, dojrzeć niepodobna było.
Opierał się na grubej lasce dębowej, choć było widocznem że ona mu była zbyteczną.
Plantadęt przeszedłszy most, dosięgną! ulicy Git-le-Hocur i zniknął w sieni domu № 7.
Mężczyzna w zielonych okularach przechadzał się jeszcze czas jakiś po przeciwległym trotuarze i po upływie kilku minut, wszedł w tęż samą bramę.
— Czy tu mieszka pan Plantadęt? — zapytał odźwiernej.
— Tu, panie. Tylko co z miasta powrócił. Jeżeli więc pan chcesz z nim się widzieć...
— Nie; niemam teraz czasu. Przyjdę kiedyindziej.
Domyślają się pewno czytelnicy że owym starcem był nasz znajomy, Théfer. Zadowolony ze zdobytych wiadomości, spiesznie powrócił do domu.
Połączymy się teraz z Ireneuszem Moulin i Edmundem Loriot.
W dniu, w którym wyżej opisane wypadki odbywały się w prefekturze, obaj ci młodzi ludzie kazali się zawieść do Montrenil. Było tak rano, że zaledwie poczęto otwierać sklepy.
Ireneusz kazał zatrzymać się przed winiarnią.
Właściciel witał szklanką wina nowo wschodzący dzionek.
— Czy nie zechciał byś mnie pan objaśnić — zapytał wchodząc Moulin — gdzie tu mieszka pan Richard?
— Ten dostawca drzewa?
— Ten, właśnie.
— Tam, na końcu tej szerokiej ulicy. Zobaczysz pan znak nad bramą. Dostarcza on drzewo wyłącznie do pieców wapiennych.
— Dziękuję panu.
— Czemże więcej służyć mogę?
— Pragnął bym się jeszcze dowiedzieć — czy pan nie znasz przypadkiem pewnego Prospera Gaucher?
— Prospera Gaucher? — powtórzył zamyślając się właściciel winiarni. Nie panie — nie znam i mogę pana upewnić, iż po raz pierwszy słyszę to nazwisko.
— Dziękuję i przepraszam; wyszedł Ireneusz.
Wyszedłszy z winiarni, wrócili do dorożki i kazali się zawieść do składu drzewa.
Szeroko otwarta brama, pozwalała zajrzeć w głąb podwórza.
Z obu stron stały stosy nagromadzonych szczap i wiązek drzewa. W pośrodku wznosił się dom mieszkalny i kantor zamówień.
Edmund z Moulin’em skierowali się w tę stronę.
W kantorze jakiś młody mężczyzna pisał rachunki przy biurku.
— Co panowie rozkażą? — zapytał spostrzegłszy nieznajomych.
— Pragniemy pomówić panie Richard.
— Jestem do usług. I o cóż chodzi?
— Potrzebujemy pewnego objaśnienia. Pan miałeś interes z panem Prosperem Gaucher?
— Być może; wszak sobie nie przypominam. Tak licznych mam kundmamów, że ich zaledwie połowę znam z nazwiska. Gdzież mieszka ten pan Gaucher?
— Sądziliśmy właśnie że się od pana o tem dowiemy.
— A może panowie wiedzą czem się on zajmuje.
— I tego nie wiemy.
— W takim razie niepojmuję na jakiej zasadzie panowie zgłaszają się do mnie po informację? — z widocznym niedowierzaniem — zapytał pan Richard.
— Z bardzo prostej przyczyny. Potrzebujemy odnaleść pana Gaucher dla powiadomienia go o spadku. Nie wiemy gdzie mieszka, a podobno przed kilkoma dniami pan dostarczyłeś mu pewną ilość drzewa.
— Czy panowie są tego pewni?
— Najzupełniej. Dwudziestego Października wziął od pana sto szczap i pięćdziesiąt wiązek drzewa.
— Zkąd panowie wiedzą tak szczegółowo o zamówieniu pana Gaucher?
— Ze znalezionego kwitu który mu wydano z pańskiego kantoru.
— Z mojego kwitu?
— Tak. Oto jest.
Właściciel składu przypatrywał się bacznie podanemu papierkowi, a po chwili rzekł zwracając się do Moulin’a:
— W rzeczy samej, jest to pokwitowanie mojego kasjera. Zamówienia dokonano podczas mojej nieobecności. Sądzę iż będę mógł panom udzielić pewnych szczegółów, gdyż zwykle adresa zamieszczają się u nas w książce obstalunkowej.
Tu wziąwszy z półki księgę, otworzył ją na dzień 20 Października.
„Prosper Gaucher, czytał głośno, sto szczap i pięćdziesiąt wiązek drzewa.“
Ireneusz z Edmundem, spojrzeli na siebie z zadowoleniem.
— Ale niestety! — przemówił składnik po chwili nie mogę panom nic więcej powiedzieć, bo adresu mieszkania nie zamieszczono.
— To niepodobna! — zawołał Moulin.
— Przejrzyj pan sam książkę, a przekonasz się, że tak jest.
— W każdym razie to drzewo odstawiono z pańskiego składu? — zawołał Edmund.
— Prawdopodobnie, chociaż przypuszczam, że pan Gaucher kazał przy sobie wóz naładować i sam zaprowadził woźnicę do mieszkania.
— Może ten woźnica będzie nas mógł objaśnić?
— Bezwątpienia, ale obecnie niema go w domu. Około drugiej powróci, może panowie zaczekają? — Nie panie; brak nam czasu. Jeżeli pan pozwoli, przyjdziemy tu o oznaczonej godzinie. Zabrawszy pokwitowanie, wyszli obadwa.
— Co teraz robić? — pytał rozpaczliwie Moulin, znalazłszy się na ulicy.
— Uzbroić się w cierpliwość i czekać — odparł doktór.
— Odeślijmy więc dorożkę, na co ją płacić za tyle godzin.
— Ma się rozumieć. I ja niemogąc być dzisiaj w Charenton, powiadomić o tem muszę mojego zwierzchnika. Napiszę depeszę i każę ją oddać woźnicy do biura telegrafu. Dla zabicia czasu, może tu zjemy gdzie śniadanie.
Weszli do pierwszej napotkanej restauracyi.
Edmund napisał depeszę, a sowicie wynagrodzony dorożkarz, zobowiązał się dostawić ją, na miejsce z czego się wywiązał z całą sumiennością.
O oznaczonej godzinie, dwaj nasi znajomi powrócili do składu drzewa i na szczęście zastali woźnicę.
Pan Richard kazał go zaraz przywołać.
— Jakóbie! — rzekł do niego, ci panowie potrzebują od ciebie objaśnienia gdzie zawiozłeś w dniu 20 Października sto szczap drzewa i pięćdziesiąt wiązek?
Oczekiwana odpowiedź była dla Ireneusza i Edmunda kwestją życia.
Woźnica zadumał, szukając w pamięci.
— Sto szczap... powtórzył i pięćdziesiąt wiązek drzewa? — Zdaje mi się że ja zawiozłem na płaskowzgórze Capsulerie w Bagnolet.
Serce Ireneusza uderzyło radośnie, a Edmund zapytał:
— Do prywatnego domu?
— Tak panie.
— Czy pamiętasz tego człowieka, który robił zamówienie?
— Pamiętam doskonałe. Było ich dwóch. Jeden niski, tłusty, drugi wysoki, chudy.
— Jakto, dwóch? — zapytał Moulin.
— Tak panie, dwóch.
Ireneusz i Edmund spojrzeli znów po sobie.
Chłopiec z restauracyi Richefen także wspominał o dwóch. Było więc prawdopodobne, że podany z dwóch różnych źródeł rysopis nieznajomych, odnosił się do jednych i tych samych osób.
— I owi ludzie — zapytał doktór zamieszkiwali w tym domu do którego odstawiłeś drzewo?
— Tak panie; mówili że są służącemu u pana Gaucher.
— Ale ty niewidziałeś mego pana Gaucher?
— Nie panie.
— No, to my go zobaczymy.
— Wątpię — odrzekł śmiejąc się woźnica. Zdaje się że to niemożebne.
— A dla czego — zapytał Edmund z widoczną obawą.

XXII.

— Dla tego, że Prosper Gaucher nie żyję — odrzekł woźnica. Jeżeli można wierzyć pogłoskom spalił się żywcem wraz ze swoją służbą, gdyż żadnego odtąd niewidziano.
— Spalił się żywcem? — wyszepnął doktór zaledwie dosłyszanym głosem.
— Gdzież to miało miejsce? Opowiedz nam wszystko.
— W jego własnym domu.
— W domu na płaskowzgórzu?
— Tak panie; tam gdzie złożyłem drzewo. Możnaby powiedzieć, że je obstalował na to umyślnie aby się przy nim upiec.
Edmund z Ireneuszem do najwyższego stopnia zatrwożeni, nie wiedzieli już o co pytać.
— Kiedyż miał miejsce ten wypadek? — zagadnął po chwili drżącym głosem Moulin.
— W dniu dokonanej odstawy drzewa. W nocy, z dnia 20 na 21 Października.
— Boże! — zawołał Loriot, czuję że mi się mięszać w głowie poczyna!
— Odwagi! — rzekł pocieszając go Ireneusz. Nic jeszcze nas nie upewnia, że zbrodnia dokonaną została.
A zwracając się do zdumionego woźnicy;
— Czy niewiadomo ci mój przyjacielu do kogo należał ten dom? — zapytał.
— Niewiem; ale o tem dowie się pan w Bagnolet.
— Którędy najbliższa tam droga?
— Najlepiej ztąd iść wzgórzami, małą ścieżynką schodząc na dół, znajdziecie się panowie wprost spalonego domu.
— Dziękujemy ci mój kochany — rzekł Moulin wsuwając w rękę woźnicy garść drobnej monety.
Pożegnawszy się z panem Richard, wyszli z kantoru prowadzeni jeszcze przez uprzejmego woźnicę.
— Teraz, na prawo!.. drożyną... wołał za niemi, objaśniając.
Dwaj towarzysze niedoli, nie szli już, lecz biegli, nie zwracając uwagi na przechodzących ludzi. Po kwadransie takiego uciążliwego chodu, stanęli przed zgliszczami spalonego domu. Poczerniałe mury sterczały tu i owdzie, a stosy zwalonych kamieni zapełniały cały obszar posesyi.
— Ach! — zawołał doktór, jeżeli Berta tutaj zajrzała, jakież straszne musiała przetrwać chwile!
— Odpędź te złowrogie myśli, — rzekł pocieszająco Ireneusz, chociaż i jego serce taka sama ścisnęła boleść. Nic nam nie dowodzi, ażeby tak strasznej dopuszczono się zbrodni. Rozważ, iż do wykrycia prawdy potrzebujemy wewnętrznego spokoju i siły ducha.
— Masz słuszność!.. czuję to — odparł Edmund, ale naucz mnie jak być silnym natenczas gdy rozpacz rozrywa ci serce. Będę się starał zapanować nad sobą, ale za skutek nie ręczę. Odejdźmy ztąd!.. dodał, jeżeli nie chcesz abym postradał zmysły!..
Gdy przyszli do Bagnolet, Moulin zaczepił pierwszego lepszego przechodnia.
— Niemógłbyś mnie pan objaśnić — zapytał do kogo należał spalony dom na płaskowzgórzu Capsulerie?
— Do pana Servan.
— A gdzież on mieszka?
— Tu, na Paryzkiej ulicy.
W kilka minut później, Moulin z doktorem dzwonili do znanych nam drzwi. Służąca wprowadziła ich do właściciela.
— Panie! — zaczął Ireneusz, w tej chwili dowiedzieliśmy się o nieszczęściu jakie pana spotkało i przychodzimy prosić o pewne objaśnienia.
— Co do kwestyj pożaru?
— Nie panie, co do osoby o której mówią że zginęła w płomieniach.
— Pan mówisz o panu Prosperze Gaucher, moim lokatorze?
— Tak właśnie... o nim samym.
— Biedak! — musiał się dobrze upiec w tym ogniu, rzekł z jowialną wesołością właściciel. Utrzymuję, że to wskutek doświadczeń chemicznych sprowadził pożar mojej posesyi, i sam śmierć znalazł.
— Pan Gaucher był więc chemikiem?
— Tak przynajmniej mi mówił.
— Jak dawno mieszkał w pańskim domu?
— Od dwóch dni. Wynajął go w dniu 18 Października.
— Czy pan znałeś go przed tem?
— Nigdy go nie widziałem.
— Wybacz pan, że go utrudzam mojemi pytaniami, lecz ważne powody znaglają mnie ku temu. Chodzi tu o życie drogiej dla nas osoby...
— Chętnie na wszystko odpowiem — rzekł uprzejmie pan Servan. Niemam żadnego zajęcia, rozmowa z panami sprawi mi przyjemność. Opowiem więc panom mój początek znajomości z panem Gaucher. Pewnego dnia, zjawił się on u mnie z propozycją wynajęcia mu całego domu, zapłacił mi za rok, z góry, zabrał klucze i niewidziałem go więcej.
— I nic pan o nim nie wiesz?
— Nic panie. Skoro mi zapłacił za cały rok z góry, niepotrzebowałem o niego się rozpytywać.
— Kto był jednakże ten człowiek?
— Wyglądał na przemysłowca. Mógł mieć lat około sześćdziesiąt.
— Czy miał z sobą jaką służbę?
— Zdaje się... a przynajmniej tak mówiono. Dwóch ludzi wchodziło tam i wychodziło bezustannie. Mówią że i oni stali się pastwą płomieni.
— Ależ to niemożliwe!
— Dla czego?
— Przyznasz pan że z trzech ludzi zaskoczonych przez ogień, chociażby nawet w czasie snu, jeden z nich przynajmniej mógłby się ratować ucieczką. Jeżeli trudno im było dostać się do drzwi, to oknem ryzykować mogli.
— Nie tak to łatwo jak się wydaje — odrzekł pan Servan. Okna były zaopatrzone żelaznemi kratami. Przed kilkoma laty, napadli mój dom złodzieje i zabrali mi wszystko. Odtąd więc, zabezpieczyłem się.
— A drzwi?
— Miały zarówno kratę zamykaną. Jeżeli więc ci ludzie przebudzili się zbyt późno wśród dymu i płomieni, nie mieli może dość czasu i rozwagi ażeby dobiedz do wyjścia. Zauważ pan proszę że gdyby choć jeden z nich był ocalał, bylibyśmy go już do tej pory widzieli.
— A gdyby tym ludziom zależało na tem właśnie, ażeby ich nie widziano? — zapytał Moulin.
— Cóżby mogli mieć w tem za interes? — odparł pan Servan.
— Gdyby naprzykład podłożyli sami ogień dla ukrycia śladów popełnionej zbrodni...
Właściciel spalonego domu na wzmiankę o popełnionej zbrodni pobladł widocznie.
— Czyliżby to być mogło? — pytał zakłopotany.
— Możebne to panie jak wszystko na świecie — odrzekł Ireneusz. Nie wiadomo panu czy robiono poszukiwania wśród gruzów, oraz czy odnaleziono ślad spalonych ludzi?
— Szukano, wiem tem lecz, nic nienapotkano, coby ten domysł potwierdzić mogło. Silny ogień strawił wszystko.
— A nie słyszałeś pan przypadkiem — dorzucił Edmund, o jakiej młodej dziewczynie, którą wieziono przez Bagnolet na godzinę przed pożarem?
— Nie panie, o tem nie słyszałem, lecz opowiadano mi, że nazajutrz rano znaleziono ciało młodej kobiety w rozpadlinie kopalni.
Edmund Loriot zaledwie oddychając, wyjęknął przytłumionym głosem:
— Czy ta kobieta żyje jeszcze?
— Niemogę panu żadnych dać objaśnień w tej mierze — rzekł Servan. Mówiono mi o tem w chwili gdym wyjeżdżał do Paryża. Tyle naówczas miałem kłopotów, że niezwróciłem uwagi na to opowiadanie. Mogą się jednak panowie dowiedzieć szczegółów w łomach kopalni, od robotników.
— A gdzież się znajdują te łomy? — zapytał Ireneusz.
— Głwóne wejście od strony płaskowzgórza Capsulerie. Niech się panowie udadzą do starszego robotnika Simona to on najlepiej o wszystkiem powiadomi.
— Dziękujemy panu serdecznie!.. zawołali jednogłośnie Moulin z Edmundem, a pożegnawszy uprzejmie właściciela, skierowali się do wskazanej miejscowości.

XXIII.

— Powątpiewanie jest niemożebnem — ozwał się Ireneusz, idąc, do towarzysza. Berta została wprowadzoną do tego przeklętego domu przez owego nędznika, który się ukrywa pod nazwiskiem Prospera Gaucher. Szczapy drzewa zakupione w Montrenil, posłużyły do wzniecenia pożaru. Nieszczęśliwe dziewczę znalazłszy sposób ucieczki wpadło w rozpadlinę.
— Wskutek tak strasznego upadku; musiała się zabić — zawołał młody doktór. Nie żyje już na pewno!.. moja ukochana Berta!
— Nie przypuszczajmy takiej okropności ozwał się Moulin. Musieli byśmy zwątpić natenczas o sprawiedliwości Bożej. Jak ja tak i pan, drżę na samą myśl czegoś podobnego i dla tego mam jeszcze nadzieję...
Obadwa szli dalej, w milczeniu, drogą błotnistą, z trudnością posuwając się pośród głębokich kałuż, których w tej miejscowości było pod dostatkiem.
Na tej to drodze, spotkali wóz naładowany gipsowym kamieniem. Zbliżyli się do woźnicy.
— Czy niemógłbyś nam powiedzieć mój przyjacielu, gdzie się znajduje starszy robotnik Simon? — zapytał Moulin.
— W drugim szybie, na prawo... — odrzekł powożący. Widziałem go tam przed chwilą.
Doszli wreszcie do łomów kopalni.
Słyszeli zdala łoskot oskardów, uderzających w kruchą skałę. Ten łoskot wskazywał im drogę, wśród podziemnych korytarzów, łączących się w tysiączne zakręty.
Nareszcie znaleźli się w przestronnym miejscu, gdzie pięciu ludzi pracowało.
Ireneusz powtórzył zapytanie, jakie przed tem zadał woźnicy.
Jeden z robotników zbliżył się ku niemu.
— Tym, o którego panowie pytają, ja jestem — rzekł; czemże mogę służyć?
— Przychodzimy prosić pana, abyś nam powiedział czy znasz robotników, którzy znaleźli tu ciało młodej kobiety, wpadłej w rozpadlinę?
— Tak panie, znam ich — odparł Simon z uśmiechem.
— Pragnęlibyśmy pomówić z niemi.
— Przyjdzie to panom z łatwością, zwłaszcza że tutaj, są wszyscy trzej, a mianowicie Grandchamps, Canuche i ja...
Niewysłowiona obawa ścisnęła serca obu przyjaciół Berty. Mieli nakoniec dowiedzieć się prawdy, lecz jaką ona będzie?
— Czy znaleziona przez was osoba była jeszcze przy życiu, lub martwa?.. zapytał Edmund głosem zaledwie dosłyszanym prawie.
Pomiędzy zapytaniem a odpowiedzią, nie ubiegła nawet sekunda, a mimo to, owa sekunda zdawała się być wiekiem dla obu młodych przyjaciół Berty.
— Żywa — odpowiedział Simon.
Obaj młodzieńcy wydali okrzyk radości.
— Ale bardzo źle wyglądała — dodał robotnik. Za cud prawdziwy uważać, to można — mówił dalej, że się nie zabiła. Gdyby nie krzaki jakie panowie tam widzicie po nad waszemi głowami, stoczyłaby się na sam dół przepaści i o kamienie roztrzaskałaby głowę.
Dreszcz wstrząsnął Edmundem i Ireneuszem.
— Czy znasz pan nazwisko tej nieznajomej? — zapytał Moulin po chwili.
Robotnik przecząco potrząsnął głową.
— Byłą nieprzytomną, wcale mówić niemogła — odrzekł.
— Ale możesz ją nam pan opisać...
— Najchętniej. Była to kobieta dwudziesto lub dwudziestodwuletnia, blondynka, piękna jak anioł, mimo śmiertelnej bladości i krwi, która pokrywała jej lica.
Dwudziestoletnia... blondynka... i piękna?.. Jest to więc Berta!.. to ona!..
— Czy nie znaleziono przy niej jakiego listu lub przedmiotu z którego możnaby dowiedzieć się o jej osobistości? — zapytał Ireneusz.
— Jedną tylko portmonetkę i klucz.
I W tejże chwili zbliżył się ku mówiącym Grandchamps.
— Wybaczcie panowie — rzekł miała coś jeszcze przy sobie.
— Co takiego? — zapytał żywo Moulin.
Rzecz, do której komisarz nieprzywiązywał żadnego znaczenia, podczas spisywania protokułu, a która jestem pewien jest bardzo ważną.
— Cóż więc... co? — Mów prędko!
— Numer dorożki.
— Jaki numer?
— Ten właśnie.
Tu Grandchamps wyjął z kieszeni kartkę jaką widzieliśmy, rozwinął ją starannie i podał Ireneuszowi.
Rzuciwszy na nią okiem Moulin zawołał!
— Dorożka № 13!..
— Widzisz pan zatem że to była „ona“ — wykrzyknął Edmund z rozpaczą. Ach! Bóg jest bez miłosierdzia!..
Bez wątpienia to „ona“ — odparł Ireneusz ale przeciwnie, Bóg się okazał bardzo miłosiernym. W swoim upadku, mogła się zabić stokrotnie, a jednak ocaliła ją łaska Najwyższego.
— Dokąd odwieziono tę nieszczęśliwą? — pytał dalej Moulin zwracając się do robotników.
— Do Paryża, do szpitala św. Antoniego — odrzekł Simon. Ja wraz z Canuchem dopomagaliśmy ludziom niosącym lektykę przenieść ją tam. Żyła jeszcze gdyśmy ją przynieśli, jestem tego pewny!.. Doktór to powiedział. Znajdziecie ją panowie na sali świętej Anny, łóżko numer 8.
Edmund z Ireneuszem byli do tego stopnia wzruszeni, że zaledwie zdołali podziękować robotnikom. Wszakże ci dobrzy ludzie zrozumieli, że im przyszło się spotkać z wielkim nieszczęściem i sami mieli łzy w oczach patrząc na nieznajomych.
Dwaj młodzi przyjaciele wyszedłszy z kopalni, przebyli Bagnolet, przyśpieszając kroku, a znalazłszy dorożkę przy fortyfikacjach, wsiedli w nią z pośpiechem.
— Do szpitala św: Antoniego! — zawołał Edmund na woźnicę.
— Czy jednak pozwolą nam tam wejść? — zapytał Moulin.
Młody doktór spojrzał na zegarek.
— Nie! — odrzekł; już jest po piątej, a ustawy są ściśle przestrzegane, ale będziemy się mogli dowiedzieć przynajmniej czy jeszcze żyje?
— Jeżeli żyje, w co wierzę niezachwianie — ozwał się Ireneusz, trzeba pomyśleć nam o bezpiecznym dla niej schronieniu. Trzeba ją osłonić przed jej wrogami, którzy zapewne nie wiedzą, że ich ofiara uniknęła strasznej śmierci.
— Bezwątpienia! — zawołał Edmund.
— Co począć więc? — Czy uważasz pan za właściwe pozostawić Bertę jeszcze przez czas jakiś w szpitalu?
— Nie... nie! — Za nic w świecie! — Trzeba ją zabrać natychmiast! — Będę ją sam leczył. Muszę ją widywać codziennie.
— Pojmuję pański niepokój i chęć doglądanie chorej, ale ostrzegam pana, że tylko nadzwyczajna ostrożność i jak najgłębsza tajemnica ocalić ją mogą przed wrogiem. Sprowadzić to biedne dziewczę do jej mieszkania, byłoby to oddać ją w ręce nieprzyjaciół.
— Wszakże możnaby umieścić ją u mnie?
— Jeden i tenże sam byłby skutek. Tak dobrze w pańskim mieszkaniu, jak przy ulicy Notre-Dame-des-Champs jednakie groziło by jej niebezpieczeństwo. Trzeba ją ukryć w obcem miejscu na czas jakiś. Sekretnie tylko odwiedzać ją będziemy mogli.
— Masz słuszność! — zawołał Edmund. W tej chwili przyszła mi myśl dobra i zdaje mi się, że takie schronienie już wynalazłem.
— Czy za Paryżem?
— Nie! — w samem mieście, lecz tak odosobnione jakby się znajdowało wśród pustyni.
— Gdzież więc? jeśli zapytać wolno?
— Jutro panu powiem.
— Dla czego nie dzisiaj?
— Dla tego, że muszę pierwej postarać się o ten kącik. Jak tylko się przekonam, że Berta żyje, pośpieszę w tym interesie do jednego z moich przyjaciół.
— Ostrożnie panie Edmundzie... rzekł upominając Moulin. Nie zwierzaj się pan z tą sprawą nikomu. Nawet w szpitalu nikt wiedzieć niepowinien dokąd przewieziemy pannę Bertę.
— To będzie niemożliwe! — Chcąc ją ztamtąd wydobyć, musimy powiedzieć jej nazwisko i numer zamieszkiwanego przez nią domu, dalej, musimy się sami wylegitymować, na jakiej zasadzie zabrać ją chcemy?
— Jestże to niezbędne?
— Tak zwykle się dzieje. Możnaby w prawdzie posunąć się do kłamstwa, gdyby się jednak o niem przekonano wpadlibyśmy w nielada podejrzenie.
— Pozwól mi pan działać na własną rękę — rzekł Moulin, zdaje mi się że lepiej tę sprawę poprowadzę. Wszak mi pan ufasz... panie Loriot?
— Najzupełniej! — Czyń pan co tylko za stosowne uważasz.
— Dzięki za zaufanie. Pragnę by było jak najlepiej, i sądzę że tak będzie.
Pośród projektów na przyszłość i planów działania, ani się spostrzegli gdy stanęli przed bramą szpitala. Przed chwilą tak spokojni na pozór oba, drżeli obecnie na samą myśl, co zastaną po za temi murami.
Ze ściśniętym sercem przestąpili próg kancelaryi.
— Panie! — rzekł Edmund do siedzącego tam urzędnika, zechciej mnie powiadomić czy kobieta którą tu przywieziono w omdleniu w dniu 21 Października z Bagnolet i umieszczono na łóżku pod 8 numerem żyje jeszcze?
— Za chwilę będę służył panom odpowiedzią, — odrzekł uprzejmie urzędnik, ponieważ wprzódy muszę przeszukać w księgach.
Tu, wielkich rozmiarów regestr położył przed sobą.
Głęboka cisza zapanowała na sali. Tylko numer przewracanych kartek przerywał ten spokój grobowy.

XXIV.

Obaj młodzieńcy nieprzytomni z trwogi, czekali na jego słowa jak na wyrok śmierci.
Nakoniec urzędnik przemówił.
„Sala świętej Anny, łóżko № 8. Chora żyje“
Któż zdoła opisać radość biednych przyjaciół Berty? porównać tylko można to ich uczucie do uczuć skazańca któremu w godzinę śmierci przynoszą ułaskawienie. Nie byli w stanie przemówić ani słowa, ale w ich spojrzeniu wyczytać można było nieograniczoną radość i nadzieję.
Edmund przemówił pierwszy ochłonąwszy nieco z wrażenia.
— Serdecznie panu dziękujemy za dobrą nowinę. Ale nie koniec na tem. Czy nie raczył byś nas pan objaśnić jaki jest stan zdrowia chorej?
— Nie umiem panu udzielić żadnych szczegółów w tej mierze, a dla spóźnionej pory i widzenia się z nią odmówić jestem zmuszony. Jutro z rana, zgłoście się do mnie panowie, a mimo że to nie jest dzień odwiedzin, sam poprowadzę panów na salę. Zechcesz mi pan jutro podać nazwisko nieznajomej i miejsce jej zamieszkania.
— Najchętniej! — odparł doktór. Jutro się stawimy.
— Czy panowie życzą sobie zabrać chorą?
— Koniecznie... nieodwołalnie! W domu wygodniej jej będzie, a sądzę że nic temu nie staje na przeszkodzie.
— Nic; w rzeczy samej, skoro tylko panowie podadzą swoje nazwiska. Pomówię z naczelnym lekarzem aby ułatwić wszelkie formalności za nim panowie przybędą.
— O której godzinie możemy się tu stawić?
— Około pierwszej w południe.
Po powtórzonych podziękowaniach nasi znajomi wielce pocieszeni opuszczali szpital Św. Antoniego, należało teraz szybko wziąść się do dzieła na jutrzejsze przyjęcie chorej poczynić odpowiednie przygotowania.


∗             ∗

Berta Leroyer od czasu przywiezienia jej do szpitala, znajdowała się pomiędzy życiem a śmiercią. Silna gorączka połączona z zupełną bezprzytomnością, niepokoiła wiele lekarzy. Pielęgnowano ją też ze szczególniejszą pieczołowitością, wypełniając ściśle przepisy lekarskie.
Tego dnia w którym Ireneusz ślad jej odnalazł, stan jej zdrowia polepszył się o tyle, że ciągle dotąd zamknięte oczy, otwierała teraz chwilowo, a na zadawane sobie pytania poruszała ustami, lecz żaden dźwięk głosu nie wydobył się z jej gardła.
Zapytana przez doktora na co cierpi najbardziej wskazała ręką piersi i boki.
Po ścisłem zbadaniu, przypisano nowe lekarstwo, a przed wyjściem z sali, lekarz zbliżył się do siostry Miłosierdzia.
— Nie ukrywam przed panią — rzekł, iż stan naszej chorej jest bardzo niebezpieczny. Dziwię się nawet, że tę katastrofę przeżyła. W skutek silnego upadku, ma nadwerężony cały organizm. Czy nikt się o tę nieszczęśliwą nie dowiadywał?
— Nikt, dotąd; pytałam się o to.
— To dziwne... niepojęte...
— Zapewne jej rodzina nie wie co się z nią stało? Nic więc nie będziemy się mogli dowiedzieć, dopóki sama nieprzemówi.
— Tak, trzeba czekać... ale to kwestja czy przemówi kiedy?
Z temi niepocieszającemi wcale wyrazami, odszedł do innych chorych, a siostra miłosierdzia pozostała przy Bercie, wpatrując się w nią pełnym litości spojrzeniem.
Berta Leroyer jakeśmy, to wyżej powiedzieli, czuła się nieco lepiej, lecz była jeszcze niezdolną powiązać w myśli wszystkich zaszłych wypadków. Przypominała sobie cokolwiek przeszłość, lecz wszystko to jakby za jakąś nieprzebytą mglistą zasłoną.
Wychodząc z koncelarji szpitalnej Moulin pożegnał Edmunda.
— Muszę natychmiast — rzekł, jechać do Belleville za poszukiwaniem Jana-Czwartka.
— A ja idę za zdobyciem pałacu, dla mojej ukochanej królewnej — dodał Loriot... Kiedyż się zobaczymy?
— Dziś, wieczorem. Jeżeli mamy jutro przewieść pannę Bertę, musimy się jeszcze dzisiaj naradzić. Dobrze byłoby powiadomić pańskiego stryja o naszym odkryciu i prosić go by nam na jutro zechciał użyczyć swojej dorożki. W każdym razie będzie to bezpieczniej niż posiłkować się obecnie ludźmi, którzy zdradzić nas mogą. Dziś już nikomu nie wierzę i wszystkiego się obawiam.
— Bardzo słusznie, panie Ireneuszu. Należy nam teraz strzedz Berty jak oka w głowie. Wrogowie nasi są potężniejszemi aniżeliśmy sądzili. Miejmy wszelako nadzieję, że połączone nasze usiłowania, ochronią to nieszczęśliwe dziewczę od nowych zamachów. Do wieczora więc — dodał młody doktór ściskając rękę Moulin’a.
— Do widzenia! — ten odrzekł.
Spotkawszy Edmund dorożkę, kazał się zawieść na ulicę św. Dominika, do pałacu książąt de la Tour-Vandieu.
Odźwierny, który mu pobiegł otworzyć, znał go dobrze i na zapytanie: Czy jest pan Henryk w domu — odrzekł bez wahania.
— Jest panie; a jednocześnie uderzył w dzwonek, zawiadamiając służbę na górnym piętrze o przybyciu gościa.
To też gdy młody doktór szedł przez podwórze, służący stojący już przy wejściu do przedsionka, powitał go ukłonem pełnym poszanowania i wprowadził do gabinetu Henryka..
Młody adwokat pracował przy dużym biurku zawalonym prawnemi aktami i księgami.
Podniósł głowę, a zobaczywszy wchodzącego Edmunda z radośnym okrzykiem podbiegł ku przybyłemu.
— Ha! nakoniec mam cię... bałamucie! Zacząłem przypuszczać żeś zupełnie już o mnie zapomniał. Czy wiesz że mówiono wczoraj o tobie na Berlińskiej ulicy?
— Wybacz, mój drogi — rzekł Edmund, ale jak ci wiadomo nie jestem panem mojego czasu.
— Tak; w rzeczy samej, wiem że jesteś bardzo zajętym, a nawet za wiele. Nadmiar we wszystkiem szkodzi, a ty masz nazbyt dużo pracy. Na twojej twarzy znać widocznie zmęczenie.
— To nie zmęczenie!.. odrzekł z westchnieniem Edmund.
— Cóż więc takiego?
— Ciężkie zmartwienie... zgryzota!..

XXV.

— Zmartwienie? — powtórzył Henryk. Ależ gdyśmy się po raz ostatni widzieli, byłeś zupełnie spokojnym i pełnym nadziei. Czy to ta młoda osoba którą kochasz jest przyczyną twojej zgryzoty?
— W istocie, ona jest przyczyną mojego smutku. Jest chorą... bardzo chorą!..
— Do tego stopnia, że ty doktorze tracisz nadzieję?
— Niewiem, czy mam się spodziewać zwrotu na dobre, albo też zwątpić...
— Jakto to? — Nierozumiem.
— Zaraz ci to wytłumaczę. Miałeś słuszność utrzymując że pomiędzy moją ukochaną Bertą a twoim dawnym klijentem Ireneuszem Moulin, istnieje tajemnica, lecz tajemnica uczciwa, co do której niemam najmniejszego podejrzenia. Tyś się nie mylił. Stoję w obec familijnej tajemnicy, pochodzącej z jakiejś strasznej przeszłości. Berta, jestem tego pewien, jest córką jakiejś ofiary i mimo najwyższych poświęceń Ireneusza, dziś najlepszego po tobie mego przyjaciela, sama stała się ofiarą.
— Berta... ofiarą? — powtórzył młody adwokat ze zdumieniem.
— Tak; ofiarą jakiejś potwornej zbrodni!.. Chciano ją zabić!.. i jest to jakieś cudowne zrządzenie Opatrzności że dotąd żyje!..
— To, co mi opowiadasz, jest straszne!.. Trzeba żebyś zawiadomił policję... żebyś wniósł skargę...
— Zupełnie przeciwnie; — trzeba nam czekać, ażeby winni a nieznani nam ludzie sami się w nasze ręce oddali. Trzeba w tej chwili najwyższą tajemnicą otoczyć Bertę, którą uważają za nieżyjącą, a która by niewątpliwie zginęła, gdyby się dowiedzieli że ocalała. Musisz w imię przyjaźni dopomódz mi w tem Henryku.
— Mów przyjacielu!.. — zawołał z zapałem przybrany syn pana de la Tour-Vandieu. Rozporządzaj moim czasem, moim stanowiskiem, moim imieniem, mną samym!.. Wszystko to jest twoim, wszak dobrze wiesz o tem!
— To, czego od ciebie żądam, jest łatwą rzeczą. Nieprzyjaciele Berty niewiedzą, że biedne to dziewczę nie zginęło, a tem samem niedomyślają się jej obecności w szpitalu św. Antoniego.
— W szpitalu? — wyszepnął Henryk z osłupieniem.
— Tam znaleźliśmy ją po długim poszukiwaniu, tracąc i odzyskując naprzemian nadzieję. Szpital jest miejscem publicznem i jej wrogowie mogą ją tam znaleść, podobnie jakeśmy ją tam znaleźli. Trzeba więc koniecznie ażeby była przez jakiś czas niewidzialną dla ludzkich oczów, mając to na względzie, liczyłem na ciebie.
— I miałeś słuszność. Cóż więc mam robić?
— Jutro — rzekł Edmund jedziemy oba z Ireneuszem zabrać Bertę ze szpitala.
— Czy zdołacie tego dokonać?
— Jej rodzina tylko mogłaby oprzeć się temu, a biedne to dziewczę niema rodziny.
— Przypuśćmy więc, że Berta znajduje się już po za szpitalem, cóż dalej poczniecie?
— Schronimy ją w jakie bezpieczne ustronie.
— Czyż macie takie ustronie?
— Tego przychodzę właśnie żądać od ciebie.
— Odemnie? — zawołał Henryk.
— Tak. Jak widzę, że nierozumiesz mnie wcale.
— Zgadzam się na to; — lubo wydaje mi się nieprawdopodobnem, ażebyś chciał umieścić swoją ukochaną w pałacu de la Tour-Vandieu. Więc we dwa dni wiedziała by o tem cała dzielnica miasta, dzięki gadatliwości służących którym przecież niemożna nakazać milczenia.
— Nie miałem wcale na myśli pałacu de la Tour-Vandieu, ale twój, ojciec posiada na Uniwersyteckiej ulicy swój własny pawilon położony w głębi pięknego ogrodu.
— Tak; w rzeczy samej — odrzekł Henryk. Zupełnie o tem zapomniałem. Pawillon jest umeblowanym i zdatnym na zamieszkanie. Schowany jak gniazdko między staremi drzewami nie wpada w oczy nikomu, ztąd i ciekawość sąsiadów dla niego nie istnieje. Trudno znaleść lepsze po nad to schronienie.
— Oddajesz go więc do mego rozporządzenia?
— Najchętniej!.. Sądzę że nie wątpisz o tem?
— A czy twój ojciec zgodzi się na to?
— Gdyby był w Paryżu, jestem pewien jego zezwolenia. Teraz, podczas jego nieobecności ja sam się rozporządzę.
— Daj mi więc klucze i piśmienne upoważnienie.
— Za chwilę. Muszę się jeszcze porozumieć w tej kwestyi z intendentem mojego ojca.
Przywołany pan Marceli Rigand, stanął przed młodym księciem w postawie pełnej poszanowania.
— Panie Rigand — zaczął Henryk, mój przyjaciel pan Edmund Loriot prosi mnie o małą przysługę. Daleka jego kuzynka przybywa do Paryża na czas kuracji. Lekarze zalecili jej zupełne odosobnienie i spokój bezwzględny. Zauważyliśmy że nasz pawillon przy Uniwersyteckiej ulicy, zupełnie się na ten cel nadaje. Jak pan to uważasz?
— Rzeczywiście myśl wyborna! — Nigdzie nie możnaby znaleść w mieście, takiego cichego ustronia. Ulica prawie pusta a mieszkanie znajduje się w wybornem powietrzu; tak właśnie jak potrzeba dla chorej osoby.
— Czy pan masz klucze?
— Mam panie.
— Zechciej je więc dać panu Loriot’owi.
— Za chwilę służyć niemi będę.
— Jakże ci mam podziękować?.. — zawołał Edmund, skoro drzwi zamknęły się za intendentem. Czemże się tobie odwdzięczę?
— Nie dziękuj mi zupełnie. To, co czynię dla ciebie jest taką bagatelą, że wspominać o tem nie warto. Pragnąłbym byś kiedy zażądał odemnie większej, a przynajmniej trudniejszej do wypełnienia ofiary.
— Wierzę w twoją dla mnie życzliwość... A teraz powiedz mi co porabiałeś od tej pory? Widzę że ciągle pracujesz.
— Obecną moją pracę przy jakiej mnie zastałeś nazwać by można rozrywką. Przeglądałem dawne procesa. Mam to dziwne upodobanie. Sprawy sądowe w czytaniu, sprawiają mi więcej przyjemności niźli najbardziej zajmujące romanse. Pochłaniam, że tak powiem, wszystkie znakomitsze sprawy. Czytam oskarżenia, obrony i wyroki. Pragnę się kształcić na tych wielkich wzorach jakie nam zostawili słynni adwokaci lat dawnych i właśnie teraz czytałem bardzo zajmującą sprawę, sądzoną przed dwudziestoma laty, jaką w streszczeniu przedstawiono na owej pamiętnej zabawie u pani Dick-Thorn.
Edmund słuchał pilnie.
— Ach! tak... — zawołał. Jakąż to sprawę?
— Wszakże wiesz dobrze. Ów żywy obraz, zatytułowany: „Zbrodnia na moście Neuilly.“
— Prawda! — ten, który tak przeraził wtedy gospodynię domu?
— Ten sam.
— Więc to nie było fantazyjne przedstawienie, ale rzecz wzięta z rzeczywistości — zapytał Edmund ze wzrastającą ciekawością.
— Tak; było to prawdziwe zdarzenie. Proces niesłychanie zajmujący! — Posądzono jakiegoś biednego mechanika, o zabicie swojego stryja, doktora z Brunoy.
Loriot usłyszawszy te słowa, zadrżał widocznie.
— Doktora z Brunoy? — powtórzył żywo.
— Tak. Ale jak widzę i ty zasmakowałbyś w takiej literaturze, jeszcze ci szczegółów nie opowiedziałem, a jesteś już zaciekawionym.
— Słyszałem kiedyś o tem — odparł Edmund wymijająco, niechcąc dać teraz bliższego wyjaśnienia a ponieważ rozmaicie mi mówiono, pragnąłbym od ciebie dowiedzieć się prawdy. Mówisz więc że to proces zajmujący?
— Nad wyraz!.. Dziwna po nad nim zaszła jakaś mgła tajemnicza, sprawia silne wrażenie, podbudza wyobraźnię. Najściślejsze badania sędziów i adwokatów, nic stanowczego nie wykryły. Wprawdzie obwiniony synowiec doktora, głową swą spłacił dług sprawiedliwości, jednakże ja mam to przekonanie że zginął niewinnie.
Edmund drgnął pomimowoli.
— Miałażby to być pomyłka sądowa? — zapytał przytłumionym głosem.
— Tak jest niezaprzeczalnie. Gdyby jeszcze żył kto z rodziny tego nieszczęśliwego i gdyby na pewnych podstawach zechciał wznowić to śledztwo dla oczyszczenia pamięci zmarłego, z radością podjął bym się tej sprawy, i dowiódł bym, że człowiek którego ścięto przy rogatce świętego Jakóba, był raczej ofiarą, a nie winowajcą. O! mój przyjacielu, jakaż by to była świetna obrona!
Loriot słuchał młodego adwokata z niepojętym dla siebie wzruszeniem. Mówił mu jakiś głos wewnętrzny że ta sprawa ma coś wspólnego z Ireneuszem Moulin i Bertą, z panią Dick-Thorn i Esterą Dévieux.
Była chwila gdzie już chciał się zwierzyć swojemu przyjacielowi, ale po głębszej rozwadze przyszedł do wniosku, że cudzej tajemnicy wyjawiać niemożna bez upoważnienia.
Niemógł wszelako oprzeć się chęci dowiedzenia niektórych szczegółów.
— Jakże się nazywał ów mniemany winowajca? — zapytał Henryka.
— Paweł Leroyer.
— A ofiara morderstwa?
— Doktór Leroyer.
— Czy nieszczęśliwy skazaniec miał jaką rodzinę?
— Miał, żonę i dwoje dzieci.
— A czy niewiesz jak się nazywały te dzieci.
— Abel i Berta.

XXVI.

Młody doktór zachwiał się pod tym ciosem.
Ta którą kocha, była córką mordercy córką człowieka na śmierć skazanego.
Pani Monestier zmieniła widocznie nazwisko aby uniknąć ogólnej pogardy.
Po chwili odzyskawszy cokolwiek spokoju:
— Mówiłeś mi — zapytał że wierzysz w niewinność Pawła Leroyer?
— Najzupełniej! — powtarzam ci to raz jeszcze.
— Czy akt oskarżenia nie wymienia żadnych wspólników?
— Żadnych. Mechanik sam tylko jest posądzony o morderstwo. Ciemne i zawikłane strony tego procesu, naprowadzają mnie na domysł że jakaś fatalność nieubłagana sprowadziła Pawła Leroyer na miejsce zbrodni, dostarczając tym sposobem pozornych tylko dowodów. Odpokutował za zbrodnię spełnioną przez innego.
— A więc istotnie podjąłbyś się tej sprawy gdyby ją wznowiono?
— Mówiłem ci; najchętniej... z prawdziwą radością. A ponieważ jestem przekonany o słuszności moich zapatrywań, broniłbym sprawy zgodnie z moim sumieniem i wygrałbym ją na pewno.
— Czy ta sprawa jest drukowaną w rocznikach sądowych?
— Bez wątpienia. Było to w swoim czasie głośne morderstwo.
— Powiedz mi gdziebym te roczniki mógł nabyć?
— Wątpię abyś je dostać mógł teraz. Wydanie musi być wyczerpane. Jeżeli chcesz, chętnie ci moim egzemplarzem służyć będę.
— Skorzystam z twojej propozycji i zabiorę go dziś do domu.
Dalszy ciąg rozmowy obu przyjaciół, przerwało wejście pana Marcelego Bigand.
— Przepraszam za opóźnienie — rzekł wchodząc ale nie moja w tem wina. Pamiętam dobrze że były podwójne klucze do pawilonu tyle czasu szukałem i jednego z nich w żaden sposób znaleść niemogę. Niech więc panowie choć tymczasem ten jeden zabiorą.
I podając klucz zwrócił się do Edmunda.
— Radziłbym panu — rzekł, panie doktorze kazać przewietrzyć pokoje, za nim pan tam wprowadzisz tę chorą, niezaszkodziłoby i w piecu przepalić.
— Dziękuję za dobrą radę — rzekł Edmund, załatwię się z tem jutro.
— Panie Rigand — zagadnął Henryk, nie życzę sobie ażeby służba pałacowa wiedziała o tem że pawilon mojego ojca oddaję na czas jakiś do użytku mojemu przyjacielowi.
— Zastosuję się do pańskich życzeń — odrzekł intendent i pożegnał obecnych niskim ukłonem.
Edmund również zabierał się do wyjścia.
— Już idziesz? — zapytał Henryk.
— Idę, mój przyjacielu, wszak sądzę że niedługo do ciebie powrócę, a wówczas może będę ci miał wiele... bardzo wiele do powiedzenia.
— Czy aby rzeczy przyjemnych dla ciebie?

— Niewiem jeszcze — odparł doktór tajemniczo.

∗             ∗

Za powrotem do domu Edmund, o jednej tylko myślał rzeczy, niemógł oswoić się z tem że jego ukochana Berta była córką, mordercy, córką człowieka straconego na rusztowaniu.
Pomimo wielkiej miłości dla dziewczyny, sprawiało mu to przykrość niewypowiedzianą.
Pocieszał się w prawdzie zdaniem młodego adwokata, zdaniem opartym na głębokiem przekonaniu, że skazany był tylko nieszczęsną ofiarą.
W tych myślach pogrążony, zaszedł do swego mieszkania, gdzie zastał oczekującego na siebie Ireneusza.
Nie wspominając mu nic o broszurce zabranej od Henryka, ani o podejrzeniu jakie się do jego serca wkradło, oddał mu klucze od pawilonu, nadmieniając że przed wprowadzeniem tam Berty należałoby nieco uprzątnąć mieszkanie.
— Czyś pan już zawiadomił o tem co zaszło swojego stryja? — zapytał Moulin.
— Dotąd nie jeszcze; lecz mam nadzieję że zjawi się on tu u mnie lada chwilę, gdyby się zaś opóźniał, będę u niego jutro rano.
Niezadługo, ukazał się Piotr Loriot.
Za pierwszym wejrzeniem wyczytał na twarzy synowca radość i zadowolenie.
— Przysiągłbym żeście już wynaleźli dziewczynę — zawołał. Co? wszak się nie mylę?
— Na szczęście nie mylisz się stryju?
— A jakimżeście ją wykryli sposobem?
— Zaraz ci to opowiem: siądź i posłuchaj.
— Brawo! — zawołał Piotr Loriot gdy Edmund skończył opowiadanie. Sprawa poprowadzona znakomicie. Nie trzeba tylko teraz zatrzymywać się w połowie drogi. Cóż zamierzacie czynić dalej?
Doktór w kilku słowach opowiedział o nowym planie jaki wykonać miano nazajutrz.
Piotr Loriot zatarł ręce wesoło.
— Jak dotąd — rzekł, widzę że nic nie zaniedbaliście moi przyjaciele. Kto wie jednakże czy nie stanie wam na przeszkodzie teraz wzniesiona poprzednio przezemnie skarga do prefektury. Policja równie tak jak wy, odnaleść może dziewczę i rozpoczną się wtedy przykre śledztwa i niepokoje. Mogą nawet wykryć że i kradzież paltota była zmyśloną. Trzebaby koniecznie zabrać Bertę ze szpitala i tak ją ukryć, żeby jej nikt wynaleść nie zdołał.
— O tem właśnie myślimy, mój stryju i chcieliśmy się właśnie prosić o pomoc.
— Chętnie zrobię wszystko. Cóż takiego?
— Czybyś nie zechciał przewieść panny Berty swoją dorożką do ustronnego domu?
— Moją dorożką? — zawołał. Zły projekt!.. Macie zamiar ukryć dziewczynę tak przed policją, jak i przed jej nieprzyjaciółmi. W razie dalszego śledztwa, powołać mnie mogą do indagacji i wykryje się wtedy, że nasze sprawy łączą się razem.
— Ależ mój stryju, niepozwolimy na to by Bertę odnalazła policja.
— W takim razie zgoda! — Myślcie tylko o tem aby przy brzegu nie utonąć. Wypadnie mi chyba udać na ten czas że was wcale nie znam i pomimo wszystko popierać moją sprawę w prefekturze. Ja szukam złodzieja który zabrał mi paltot, wy zaś szukacie kobiety.
— Jeżeli agenci rozpoczną polowanie — wtrącił Ireneusz, ja zobowiązuję się wyprowadzić ich w pole.
— Dobrze, dobrze! — Ale projekt wasz przewiezienia chorej w dorożce, wcale mi się niepodoba.
— Jakże więc temu zaradzić.
— Potrzeba do tego jakiego prywatnego ekwipażu, bez numeru.
— To niepodobna! — nieznam nikogo takiego z resztą użyty ku temu woźnica, zdradziłby nas niezawodnie.
— W takim razie jeszcze jeden pozostaje nam środek...
— Jaki? — mów prędzej stryju.
— Przewieść ją na zwykłym wózku wieśniaczym.
— Jak też można robić taką propozycję mój stryju?.. zawołał z oburzeniem Edmund, wszak wiesz że dziewczyna jest między życiem a śmiercią!
— Nie widzę w tem nic niebezpiecznego, nic... nic coby jej stan zdrowia pogorszyć mogło i mimo twojego oburzenia, obstaję przy swoim. Można bardzo wygodnie na wiązkach słomy ułożyć materace i przewieść ją jak w łóżku.
— Znakomity projekt!.. zawołał Ireneusz. Tym sposobem zatracilibyśmy za sobą ślad wszelki; myślano by że pannę Bertę wywozi się na wieś. Ale zkąd wziąść taki wózka?
— To już rzecz moja; nie troszczcie się o to. Wszystko będzie urządzone z całą przebiegłością i sprytem. Upewniam was że nie wystąpię w moim dorożkarskim ubraniu. Ustroję się odpowiednio do okoliczności. Będę wieśniakiem w każdym calu, takim jakiego tylko okolice Paryża dostarczyć są w stanie.
— Ha! ha! mój stryju, zaśmiał Edmund, nowe w tobie odkrywam zdolności. Nigdy nie przypuszczałem że nam tak wybornie poradzisz.
— Widzisz mój chłopcze, że nienależy wątpić o moich przymiotach, doświadczenie nauczyło mnie rozumu. Ale wracajmy do rzeczy. O której godzinie każecie mi się stawić przed szpitalem?
— O pierwszej w południe.
— Zgoda; będę punktualnie. Do widzenia moi kochani. Trzeba jechać trochę na miasto.
Ireneusz tak jak dnia poprzedniego nocował u Edmunda.
Młody doktór nie kładł się spać wcale. Czytanie wziętej od Henryka broszury zajęło mu noc całą.
O piątej nad ranem, zbudził Moulina.
— Musimy przed wszystkiem wybrać się na Uniwerstytecką ulicę — rzekł do niego. Trzeba przewietrzyć mieszkanie, zanieść trochę bielizny i innych potrzebnych rzeczy.
— Wszystko to dobrze — odparł. Ireneusz, ale kto chorej doglądać, będzie? Ja pomimo chęci nie mogę jej poświęcić całego czasu.
— Myślałem już o tem — odparł Edmund. Moja służąca jest bardzo poczciwą kobietą i co rzadko się zdarza w ich klasie, nie lubiąca plotek. Zabierzemy ją z sobą by nam dopomogła przyrządzić wszystko i pozostawimy ją na miejscu Przez ten czas wezmę inną kobietę, do moich posług domowych.
W pół godziny potem, całe towarzystwo wysiadło z dorożki obładowane pakunkami.
Edmund, który już po kilkakrotnie z Henrykiem zwiedzał ten ustronny pawilon, niepotrzebował zasięgać informacji. Do zagłębionej w murze bramy, klucz włożył i wprowadził Ireneusza do pięknego ogrodu zacienionego staremi drzewami, na których żółkniejące już liście zwieszały się melancholijnie ku ziemi.
— Ależ to prawdziwie książęce ustronie — zawołał Moulin. Panna Berta będzie tu jak gdyby w królewskim pałacu.
— Aby tylko żyła! — wyszepnął doktór z wytchnieniem.

XXVII.

Wiemy że Jerzy de la Tour-Vandieu przychodzi co noc do pawilonu, ażeby z tamtąd przejść podziemnym korytarzem do swego pałacu przy ulicy świętego Dominika. Wiemy zarówno, że peron złożony z kilku wschodów prowadził do przedsionka.
Edmund wszedł tamtędy z Ireneuszem i Franciszką, która zaraz pootwierała okna aby odświeżyć powietrze.
Pogoda była wspaniałą dnia tego, chociaż atmosfera była nieco ciężką. Wschodzące słońce na czystem niebie, ozłacało swemi promieniami wierzchołki starych lip i kasztanów.
Tysiące ptasząt świegotało między gałęziami i na piaskach ogrodowych alei.
Widocznie to wszystko dobrze wróży; — pomyślał Ireneusz.
Pawilon składał się z suteryn, parteru i pierwszego piętra.
Na parterze, znajdował się przedsionek, dwie sale, sypialnia i pokój dla służby. Na pierwszym piętrze, trzy sypialnie opatrzone gabinetami do toalety, biblioteka, buduar i sala kąpielowa.
— Wnętrze ozdobione i umeblowane w stylu osiemnastego stulecia było zadziwiająco starannie utrzymywanem.
Obejrzeli wszystkie pokoje.
— Pomieścimy Bertę w sypialni, na parterze — rzekł Edmund, skoro będzie mogła cośkolwiek chodzić będzie jej łatwiej zejść do ogrodu po tych kilku stopniach peronu.
I rozkazał Franciszce pokój przygotować.
— A gdzież ja się pomieszczę, panie doktorze? — zapytała służąca.
— To będzie zależało od stanu zdrowia chorej — odparł Edmund. Jeżeli ten stan będzie wymagał ciągłej twojej obecności, wtedy będziesz spała tu, na kanapie. W przeciwnym razie pomieścisz się w jednym z pokojów na pierwszym piętrze.
— Dobrze panie.
— A teraz — dodał synowiec Loriota, dam ci najważniejsze zlecenie, do którego święcie zastosować się trzeba.
— Ach! panie doktorze... możesz pan na mnie rachować!
— Skoro wyjdziesz na miasto dla zakupienia żywności jest bardzo możebnem że pytać się ciebie będę u kogo służysz teraz i co robisz?
— To prawda, ludzie są tak ciekawi!..
— Otóż odpowiedz im na to stanowczym głosem że usługujesz pewnej wiekowej chorej pani, która przybyła ze wsi;
— Dobrze panie.
— I niezapominaj, że nikt w świecie, ale to nikt!.. oprócz mnie i pana Ireneusza Moulin nie powinien wchodzić do pawilonu ani do ogrodu. To miałem ci zalecić najsurowiej.
— Niech pan będzie spokojnym i liczy na moją sumienność.
— Ufam ci w zupełności. A teraz uporządkuj wszystko i oczekuj tu na nas.
Tu Edmund z Ireneuszem wyszli z pawilonu.


∗             ∗

Pozostawiwszy Théfera śpiegującego nowego inspektora Plantada, aby się dowiedzieć o jego mieszkaniu i następnie uniemożliwić mu dalsze poszukiwania.
Nie łatwa była to sprawa. Należało go śledzić z wielką ostrożnością, mając tak świeże dowody jego bystrości umysłu i przebiegłości.
To właśnie wzbudzało w Théferze nieznaną mu przed tem obawę, a nawet przestrach paniczny.
Zadziwiająca przezorność Plantada, była w rzeczy samej niebezpieczną. Będąc tylko tajnym agentem wynalazł sposób wykrycia miejsca gdzie się zatrzymywała dorożka numer 13; czyli więc teraz niedowie się jacy ludzie i w jakim celu to uczynili?
Nie było nic w tem niemożebnego, mimo że to przypuszczenie zdawało się być nieprawdopodobnem.
Jednam słowem Plantade wzbudzał niepomierny przestrach w Théferze, skutkiem czego tenże śledził każdy krok jego, ażeby w razie potrzeby zatarasować mu drogę, lub w ostateczności usunąć niebezpieczeństwo, usuwając samego człowieka.
Przypomniał sobie słowa Klaudyi Varni, przez nią wymówione kiedyś.
— Zostałeś pan w wir wciągniętym, gdzie na pewno zginiesz jeśli go niepokonasz.
Chciał też za jaką bądź cenę zwyciężyć i być spokojnym.
Czy było potrzeba uprzedzić księcia i panią Dick-Thorn o tem co zaszło? Théfer zadawał sobie to pytanie i odpowiedział przecząco.
— Na co się spieszyć? Będzie czas zawsze uprzedzić swoich wspólników o grożącem niebezpieczeństwie.
Nowe jego zajęcie jako inspektora hotelowego pozwalało mu dowolnie rozporządzać czasem aby szpiegować Plantada i szukać Jana-Czwartka dwóch owych groźnych mieczów Demoklesa, z których jeden miał spaść na jego głowę, drugi na głowę księcia i jego dawnej kochanki.
Cały więc wieczór chodził po rozmaitych podejrzanych miejscach, gdzie spodziewał się znaleść, owego szczwanego złodzieja, lub przynajmniej otrzymać o nim jaką wiadomość, któraby mu mogła wskazać drogę gdzie go szukać należy.
Zawiódł się jednak niestety! Niezadowolony w najwyższym stopniu, wrócił do swego, mieszkania przy ulicy Pont-Luis Phillipe.
— Prawdopodobnie, mówił sobie Jan-Czwartek zabrawszy sto tysięcy franków, wyjechał za granicę. Gdyby tak było, zbyteczną na teraz stałaby się obawa. Lecz w jaki sposób o tem się dowiedzieć?
Théfer zaczął żałować teraz straconego stanowiska.
Dopóki był inspektorem publicznego bezpieczeństwa, mógł korespondować z pierwszorzędnemi agentami wielkich miast za granicą i zapytywać ich o wszelkie potrzebne mi wiadomości. Dziś zaś, z jakiego powodu mógłby się do nich odwołać. Marzyć o tem nawet nie było można!
Rozmyślając smutnie nad swoim losem zasnął na chwilę a i w śnie nawet prześladowała go mara przyobleczona w postać Plantada.
Wstał, o dziewiątej, a przeistoczywszy się ze zwykłą zręcznością w zamożnego mieszczanina udał się na ulicę Git-le-Coeur.
Po drugiej stronie ulicy, naprzeciw domu w którym mieszkał jego następca w urzędzie, znajdowała się mleczarnia.
Théfer tam wszedł, usiadł przy oknie, a odsunąwszy nieco wyżółkłą muślinową firankę, zasłaniającą szyby, kazał sobie podać śniadanie. W ten sposób mógł dobrze obserwować drzwi mieszkania inspektora.
Zostawmy go na straży, a zobaczmy co się dzieje w mieszkaniu człowieka który nie domyślał się wcale że jest przedmiotem tak nienawistnej obserwacyi.
Plantade był kawalerem i żył bardzo skromnie. Zajmował na trzecim-piętrze maleńkie mieszkanie składające się z dwóch pokoików.
Pierwszy kwadratowy do którego wchodziło się z korytarza, służył mu za jadalnię. Drugi był dla niego sypialnią i salonem a zarazem gabinetem pracy.
Nic skromniejszego po nad ruchomości tego maleńkiego mieszkania, jakie celowało prawdziwie flamandzką czystością.
Żelazne łóżko, stół nakryty wypłowiałym zielonym obrusem, drewniana czarno malowana szafa na książki, stary fotel, toaleta i cztery krzesła, oto całe umeblowanie.
W szafie, znajdowały się książki i akta prawne, kompletny zbiór Roczników sądowych, ważniejszych spraw i notatek policyjnych.
Papiery systematycznie ułożone i starannie ponumerowane, pokrywały stół, na którym Plantade pracował siedząc na swoim starym fotelu.

Leżąca przed nim plika papieru jaką w tej chwili przeglądał miała napis:
„Sprawa dorożki numer 13“

Ta sprawa składała się z kilkunastu foljalów. Plantade już może po raz dziesiąty odczytywał każdy z nich i wypisywał notatki.
— Nie... nie! — nie omyliłem się! zawołał, wszystko mi to mówi; wszystko mi tego dowodzi!
„Ci ludzie którzy zabrali dorożkę i uprowadzili kobietę młodą czy starą, nie działali na własną rękę. Byli zapewne wspólnikami tych którzy chcieli dostać przy ich pomocy tę kobietę.
Jaki powód przypisać tego porwania?
„Jeśli kobieta była młoda, mogła to być miłość. Jeśli zaś stara, to z pewnością wymagał tego interes albo zemsta.
„Pożar domu przed którym zatrzymywała się dorożka nie można zaliczyć do przypadkowych. Miał on na celu zatarcie śladów popełnionego przestępstwa. Ale niekiedy można wydostać się z domu stojącego w płomieniach.
„Ta młoda osoba którą znaleziono prawie bez życia w jednym z szybów kopalni, bardzo być może iż jest ofiarą podobnej próby zabójstwa.
„Rozwiązanie zagadki leży w tem właśnie.
„Cóż więc mam robić?..
— Przedewszystkiem trzeba się dowiedzieć kto mieszkał w tym domu na wzgórzu Capsulerie, śledzić właściciela, lokatora, albo tych podłych złoczyńców którzy tam mieszkali, nareszcie stwierdzić osobistość tej biednej istoty którą, przewieziono Bezprzytomną do szpitala.
„Protokuł komisarza policyjnego, nic o tem nie wspomina, ale będzie się można łatwo dowiedzieć.
„Skarga więc wniesiona przez woźnicę Loriota o sumę pięciuset franków ukradzionych mu z dorożki, doprowadziła mnie do krwawego dramatu otoczonego ciemnościami, a którego rozwiązanie nastąpi na ławach sądowych.
„Jest to pierwsza sprawa prowadzona przezemnie. Postaram się aby mi zaszczyt przyniosła.

XXVIII.

Po takim monologu przerywanym po kilkakrotnie, Plantade ułożył starannie wszystkie papiery odnoszące się do sprawy z dorożką numer 13, przeszedł do pokoju służącego mu za jadalnię, położył na talerzu kawałek zimnego mięsa, chleb, postawił butelkę wina i zjadł to wszystko z pośpiechem.
Ubrał się potem, a spojrzawszy z zadowoleniem na swój bilet inspektora, włożył go do pugilaresu i schował w kieszeń.
Dziesiątą godzinę wskazywał zegar ścienny.
— Wezmę omnibus na Montrenil, pomyślał, a ztamtąd udam się do Bagnolet. I zeszedł na dół.
Théfer zobaczył go gdy wychodził na ulicę, ponieważ tam zatrzymał się chcąc zbadać stan nieba między wysokiemi oficynami domów które nawet w dzień jasny zaciemniały już i tak brzydką i wązką uliczkę.
Niebo było czyste, słońce przyświecało wszak ciężkie i duszne powietrze kazało się spodziewać rychłego deszczu.
Były inspektor już przed tem zapłacił za swoje skromne śniadanie w mleczarni. Podniósł się więc teraz ażeby być gotowym do śledzenia Plantada.
Szedł on pieszo do stacyi omnibusowej.
Théfer szedł za nim, starając się pozostawać zawsze w oddaleniu o jakie dwadzieścia do trzydziestu kroków.
Po trzech kwadransach takiego marszu Plantade doszedł do stacyi na Montrenil.
— Jedzie do Bagnolet; pomyślał Théfer. Ha! ja tam będę pierwej od niego.
Pobiegł prędko do stojącej dorożki, wsiadł w nią i zawołał na woźnicę.
— Do Bagnolet.
Było już południe gdy wysiadł przed pierwszym domem przedmieścia.
Stanął na miejscu pierwej przed Plantadem, którego oczekiwał niecierpliwie kazawszy sobie podać butelkę piwa w małej kawiarni, służącej za punkt zborny dla wszystkich woźniców.
W pół godziny potem nadjechały omnibusy z Paryża.
Z jednego z nich wysiadł Plantade, a podchodząc do pierwszego spotkanego przechodnia, zapytał o jakieś objaśnienie, poczem skierował się na dobrze znaną Théferowi drogę prowadzącą do spalonego domu pana Servan.
— Byłem pewny że on tam pójdzie, pomyślał Théfer. Nie wiem gdzie się uczył u czarta swego rzemiosła, lecz przyznać trzeba że je zna należycie.
Pan Servan przyjął nowego inspektora nie zbyt uprzejmie. Plantade niechcąc się bawić w żadną indagację, przystąpił wprost do rzeczy pokazując swą kartę inspektorską.
Ten mały kawałek papieru wpłynął magicznie na usposobienie pana Servan. W oka mgnieniu zmienił się on w nader grzecznego i gotowego do usług człowieka. Przyznać bo trzeba, że wszelka łączność z policją, nawet zupełnie niewinnego przejmuje strachem i obawą.
— Chciałbym, zaczął Plantade zasięgnąć od pana niektórych wiadomości co do pożaru w Capsulerie. Czy pan zamieszkiwał w tym domu?
— Nie panie. Wybudowałem go na spekulację i wynajmowałem zwykle z całym umeblowaniem.
— Był on również wynajęty przed pożarem?
— Tak panie.
— A komu?
— Panu Prosperowi Gaucher.
Plantade zanotował sobie nazwisko.
— Od jak dawna pan Gaucher zamieszkiwał w pańskiej posiadłości?
— Od dwóch dni. Dwudziestego Października wynajął dom na rok cały i zapłacił mi z góry. Na nieszczęście pożar wybuchnął tej samej nocy.
— Ha! zawołał Plantade niemogąc ukryć swojej radości; wszystko odgadłem więc i zrozumiałem. Do zbrodni przygotowano się więc na kilka dni przed tem.
— Do zbrodni? powtórzył Servan z osłupieniem.
— Tak panie; to widoczne.
— Przypuszczać więc trzeba że to co mi powiedziano wczoraj było prawdą. Mój dom posłużył więc za miejsce jakiegoś okropnego czynu?
Plantade zaczął bacznie nadsłuchiwać.
— Ha! ha! mówiono więc to panu wczoraj?
— Tak ale niechciałem temu wierzyć.
— A któż to panu o tem mówił?
— Dwóch panów.
— Pańskich znajomych?
— Bynajmiej. Widziałem ich po raz pierwszy wczoraj.
— A po cóż do pana tu przyszli?
— Po objaśnienie, tak jak pan.
— Po jakie objaśnienie?
— Pytali się o pana Prospera Gaucher, o jakąś dorożkę której niewidziałem, dalej o jakąś młodą osobę którą przewieziono podobno w tym samym dniu do mego lokatora.
Plantade coraz bardziej natężał uwagę, W jego przekonaniu ludzie którzy przyszli po objaśnienia, byli zbrodniarzami, pragnącemi dowiedzieć się, co ludzie myślą i mówią o ich zbrodni.
— I pan objaśniłeś tych panów? ciągnął dalej inspektor.
— Ma się rozumieć; powiedziałem wszystko com wiedział.
— Cóż pan im powiedziałeś?
— Najczystszą prawdę. Nie wiedziałem nic o tej młodej damie, ale ponieważ tego samego dnia znaleziono jąkąś młodą kobietę na wpół nieżywą, w kopalni, poradziłem im aby się zwrócili do robotników po objaśnienia.
— I zrobili to?
— Tak sądzę. Mieli się tam udać natychmiast.
— Jak wyglądali ci dwaj panowie?
— Bardzo przyzwoicie, a nawet ich twarze nacechowane były szlachetnością. Zdaje mi się że to musieli być krewni zaginionej kobiety bo z wielką boleścią o niej mówili. Młodszy szczególniej, nie ukrywał swojego cierpienia. Miał prawie ciągle łzy w oczach.
Plantade pomyślał:
— Byłem na błędnej drodze. To nie byli zbrodniarze. Nie zadawaliby sobie tyle trudu i nie odegrywaliby komedyi przed tym człowiekiem. Musi to być jakaś tajemnica rodzinna którą wykryć trzeba.
Zadumawszy się chwilę, ciągnął dalej swoję indagację.
— Powróćmy do pana Prospera Gaucher. Czy znałeś go pan pierwej za nim wynajął mieszkanie w pańskim domu?
— Nie znałem — odparł Servan.
— Wiedziałeś pan przynajmniej jego adres?
— Być może mówił mi o tem. ale sobie nieprzypominam.
— Bez wszelkiej zatem gwarancyi wynająłeś pan swoją posiadłość?
— Przeciwnie, z najlepszą jaka być może. Zapłacił mi z góry za rok cały.
— Czy nie mówił ten człowiek panu czem się zajmuje?
— Mówił mi że jest chemikiem i że w moim domu założy laboratorjum.
— Ile on mógł mieć lat?
— Około pięćdziesięciu.
— Jakiego był wzrostu?
— Średniego; dość szczupły.
— Miał zarost lub wąsy?
— Nie panie; zupełnie wygolony.
— Nie zauważyłeś w nim pan coś szczególnego, coby na jakikolwiek ślad naprowadzić mogło?
— Nic bardziej znaczącego. Zająkiwał się tylko cokolwiek, szczególniej gdy prędko mówił.
Plantade zadrżał z radości.
— Czy nie zauważyłeś pan — zaczął po chwili — pewnego kurczenia się twarzy przy takim zająkiwaniu?
— Owszem panie. Zwróciło to moją uwagę.
Nowemu inspektorowi nie trzeba było więcej.
— Jestem na tropie!.. — szepnął do siebie z cicha. Wydaje się to nieprawdopodobnem a jednak jest prawdziwem.
— Czy pan Gaucher sam zamieszkiwał w pańskim domu? — zapytał głośno.
— Miał dwóch służących. Utrzymują powszechnie że się spalili przy pożarze wraz ze swym panem.
— To niemożliwe. Czyś pan widział tych ludzi?
— Nie: ale mi ich opisywano. Jeden miał być wysokim i chudym, drugi jak gdyby w przeciwstawieniu tłustym i okrągłym jak ogórek.

— To jakby dopasowane do Dubiefa i Terremonda — pomyślał Plantade. Kto wie, czy ich nie wynajęto do tej sprawy. Muszę wykryć wszystko, skoro tak szczęśliwie na ślad już wpadłem.

XXIX.

— Przydały się panu moje objaśnienia? — zapytał właściciel.
— Tak i nie. Będzie to zależało od okoliczności, ale powiedz mi pan coś jeszcze o tej kobiecie którą znaleziono w kopalni. Czy przypuszczają, że uciekła z palącego się domu?
— Nie panie.
— Cóż jednak mówią o niej?
— Że wskutek wrodzonej kobietom ciekawości pobiegła do pożaru, a zeszedłszy po ciemku z gościńca, wpadła w rozpadlinę.
— Czy ona mieszkała w tej okolicy?
— Nie panie. Jest tu nieznaną.
— W takim razie przypuszczenia tych ludzi nie mają podstawy. Obcą kobietę nie interesowałby pożar w pańskim domu. Niemógłbyś mnie pan objaśnić do jakiego ją odwieziono szpitala?
— Niewiem tego, ale o tem z łatwością pan się dowie.
— Dziękuje za pańską pomoc ale tu jeszcze nie koniec pańskiej uprzejmości. Pragnąłbym zwiedzieć miejsce pożaru.
— Nic łatwiejszego. Furtka w ogrodzie otwarta nie znaleziono klucza do tej pory.
— A czy była również otwartą w chwili katastrofy?
— Tak panie.
— To jasno dowodzi że nie wszyscy mieszkańcy zginęli w płomieniach. Musieli uciec ale ich dotąd nie wykryto.
Plantade pożegnał pana Servan i zwrócił się przez Bagnolet do płaskowzgórza Capsulerie.
Théfer natomiast rozpoczął śledzenie. Widząc w którą stronę zmierza nowy inspektor, wyszepnął:
— Będę tam pierwej przed tobą.
I stromą ścieżką wśród wzgórza przedarł się śpieszno do znanej sobie miejscowości gdzie ukrył się w gęsto rosnące krzaki tuż przy spalonym domu.
Plantade tymczasem szedł zadumany pod górę. Ileż on ważnych odkryć zrobił od godziny. Był teraz pewnym, że Théfer nie kto inny ukrył się pod przybranym nazwiskiem Prospera Gaucher, a jego pomocnikami byli Dubief i Terremonde dwaj fałszerze poszukiwani przez policję.
Jaki jednak mógł być cel popełnionej zbrodni? Jakie okoliczności połączyły, Théfera z temi dwoma nędznikami?
Fakt został wykryty, należało teraz szukać pobudek.
Plantade nie wątpił że wszystko wyśledzi; widział jednakże iż zadanie było trudnem do spełnienia i że wielką pomocą byliby mu ci dwaj mężczyzni którzy poszukiwali tak jak on owej nieszczęsnej ofiary tej zbrodni.
— Gdybym ich odnalazł, mówił sobie, światło rozjaśniłoby ciemności. Wykrycie takiej sprawy na wstępie, byłoby świetnym dla mnie debiutem i zapewniłoby mi dalszą karjerę.
Przemyśliwając tak, zaszedł do Capsulerie.
Furtkę ogrodową zastał otwartą, klucza w zamku nie było. Théfer spostrzegł idącego swojego rywala, lecz miejsce w którym się ukrył było bardzo niedogodne, tak, iż nawet głowy wysunąć niemógł bez odkrycia siebie samego.
— Cóż bym za to nie dał? pomyślał, gdybym mógł wiedzieć po co tu przyszedł ten niedołęga. Niemam jednak rady... Wyjść ztąd niemogę. Zaczekać trzeba.
Po półgodzinnym oczekiwaniu, zjawił się Plantade z powrotem. Na jego twarzy jednakże nie było śladów poprzedniego zadowolenia.
— Nie szczególniej mu widać poszły poszukiwania, wyszepnął Théfer zacierając ręce. Pomylił się w swoich rachubach. I uszczęśliwiony niepowodzeniem swojego wroga z mniejszą już śledził go nienawiścią.
Plantade ze spuszczoną głową szedł zwolna ogrodową aleją, przypatrując się bacznie wyciśniętym śladom na gliniastym gruncie.
Nagle schylił się, a podniósłszy jakiś przedmiot, bacznie oglądać go zaczął.
— Co on u djabła tam znalazł? — pomyślał Théfer.
— Zdaję się, że to woreczek z pieniędzmi. Tak... tak! — zawołał z przerażeniem, musieli go zgubić ci nikczemnicy i kto wie czy nie z fałszywą monetą? Teraz już jestem zgubiony!
Plantade wydobył tymczasem kilka sztuk nowych pieniędzy ze znalezionego woreczka. Były to te same pięciofrankówki, świeżo wyjęte z pod stempla, a tak niebacznie natenczas wyrzucone przez Terremonde po za mur ogrodowy.
Nowy inspektor każdą z wyjętych sztuk ważył w ręku.
— Wyglądają na fałszywe — rzekł po chwili — trzeba się im przypatrzeć uważnie. Pieniądze puszczone w obieg przez Dubiefa i Terremonda mają z jednej strony popiersie Ludwika Filipa a z drugiej rok 1844. Otóż i dowód którego pragnąłem — Zawołał radośnie. — Teraz niepotrzebuję nic więcej! — Oni to wrzucili tę nieszczęśliwą kobietę w rozpadlinę kopalni aby pozbawić ją życia. Trzeba pomimo wszystkiego zasięgnąć jeszcze wiadomości od komisarza.
To mówiąc, szybkim krokiem zwrócił się znowu do Bagnolet.
Théfer widział to wszystko. Śmiertelna bladość twarz mu pokryła. Jako przebiegły policjant wiedział dobrze do czego takie odkrycie doprowadzić może.
— Mój następca — rzekł ze złowrogim uśmiechem — zbyt szybko postępuje na swej nowej drodze. Trzeba zapobiedz temu, albo poddać się konieczności.
Przeczekawszy aż się oddalił nieco Plantade, Théfer wyszedł ze swego ukrycia i tą samą krętą ścieżynką wrócił do Bagnolet, wyprzedziwszy znowu Plantada.
W kwandras po nim, zjawił się nowy inspektor, w myślach pogrążony. Nie zwracając uwagi na nieznajomego, przeszedł tuż obok Théfera niespojrzawszy nań wcale. Pilno mu było zobaczyć się z komisarzem policyi.
Théfer, spojrzał na zegarek.
— Piąta! — rzekł do siebie. — W tej porze roku dnie są bardzo krótkie. Gdyby mu tak wypadło wracać wieczorem do Paryża... Droga jest prawie pusta... Możeby się nadarzyła sposobność?.. Ha! zobaczymy...
Czekając na urzeczywistnienie swych planów, usiadł na kamiennej ławce w pobliżu domu do którego wszedł Plantade i zapalił cygaro.
Wejdźmy tymczasem z nowym inspektorem do sali cyrkułowej.
— Czy zastałem pana komisarza? — zapytał Plantade pisarza siedzącego za stołem.
— Niema go... wyszedł — odparł tenże opryskliwie.
— Pan jesteś jego sekretarzem?
— Nie! sekretarz wyszedł z nim razem.
— Jak prędko powrócą?
— Niewiem tego.
— Zaczekam więc.
— Byle nie tutaj. Przepisy na to nie pozwalają.
— Dla mnie przepisy nie istnieją.
— Dla pana sądzę są obowiązujące tak jak dla wszystkich innych.
— Mylisz się pan. Nie jestem obowiązany stosować się do pańskich przepisów.
To mówiąc położył przed oczyma zdumionego tą śmiałością urzędnika swą kartę inspektorską.
Nie potrzebujemy mówić, że skutek był jeszcze lepszym jak u pana Servan. Natychmiast podano Plantadowi krzesło zachęcając go ażeby spocząć zechciał.

XXX.

— Inspektor nie kazał sobie tego dwa razy powtórzyć.
Rozsiadł się wygodnie przy stole wyjął pugilares i na czystej ćwiartce papieru zaczął pisać ołówkiem: „Bagnolet“. Sprawa doróżki № 13.
1. Widziałem pana Servan właściciela spalonego domu od którego otrzymałem bliższe objaśnienia co do Prospera Gaucher lokatora spalonej posesji. Tenże prosper Gaucher podlega lekkiemu zająkiwaniu się przyczem w jego twarzy objawiają się skurczenia podobne do tych jakie zauważyć można u byłego inspektora policji Théfera. Śledzić należy tegoż, postępowanie jego jest podejrzanem.
2. Dwóch ludzi służących u Prospera Gaucher odpowiadają rysopisom Dubiefa i Terremonda, dwóch fałszerzy monet którzy przed miesiącem uciekli z Clairvan. Prawdopodobnie oni to zabrali dorożkę № 13. Przy śledzeniu tych złoczyńców pamiętać, że Théferowi polecono przytrzymać ich przed kilkoma dniami i że nie dopełniwszy tego; tłumaczył się niemożnością odkrycia ich schronienia.
3. Znalazłem woreczek z fałszywemi pieniędzmi, oczywisty dowód, że Dubief i Terremonde byli przy pożarze.
4. Dwóch nieznajomych przyzwoitej powierzchowności poszukują w Bagnolet śladów jakiejś młodej kobiety uwiezionej w dorożce № 13 na dwie godziny przed pożarem, przypuszczam że dopuszczono się na niej zbrodniczego zamachu. Szukać tych nieznajomych.
Przez chwilę zamyślił się Plantade co pisać dalej, następnie, postawił nr. 5 i pisał. Zostawmy go nad jego notatkami, a przyjdźmy do Edmunda Loriot i Ireneusza Moulin, w chwili ich przybycia do szpitalu św. Antoniego.


∗             ∗

Około godziny pierwszej w południe, przed bramę szpitalną zajechał wiejski wózek z budą z szaręgo płótna, zakrywającą przed oczyma przechodniów to, co się wewnątrz niego znajdowało.
Wieśniak siedzący na przodzie, widocznie się niecierpliwił.
Niezadługo na skręcie ulicy ukazał się Edmund z Ireneuszem. Ujrzawszy ich woźnica zeskoczył z wózka i pobiegł na ich spotkanie.
Gdyby obadwaj nadchodzący nie byli powiadomieni że Piotr Loriot przeistoczy się na ten dzień w wieśniaka, nie byliby go poznali.
— Kareta już czeka, — zawołał wesoło, — nie opóźniłem się ani na minutę.
— Zatrzymaj się pan, — odparł Ireneusz, — może pozwolą ci wjechać z wózkiem na podwórze.
Obawy Edmunda i Moulina o zdrowie Berty wcale się nie zmniejszyły. Wiedzieli oni wprawdzie że dziewczyna żyje, ale nie wiedzieli w jakim znajduje się stanie.
Zameldowawszy się w szpitalnej kancelarii uzyskali pozwolenie na wejście do chorej i na wprowadzanie wózka na podwórze.
Tuż przy drzwiach, przyjął ich doktór dyżurny.
— Co panowie sobie życzą? — zapytał.
— Przychodzimy zabrać chorą, umieszczoną na sali św. Anny, na łóżku pod 8 numerem.
— Czy panowie zamierzają nadal leczyć ją w domu?
— Tak panie.
— Zaprowadzę panów do niej natychmiast a jakkolwiek nie jesteście lekarzami, przekonacie się, że zabrać jej w tem stanie niepodobna.
— Czy jest tak źle?> — zapytał Edmund ze drżeniem.
— Bardzo niedobrze. Niewiem nawet czy panów rozpozna.
Dwaj przyjaciele zamienili pomiędzy sobą spojrzenie pełne rozpaczy, i postępowali za doktorem.
Wszedłszy na salę ujrzeli biedną Bertę spoczywającą na poduszkach. Miała zamknięte oczy, zdawało się że śpi.
Edmund z Ireneuszem zbliżyli się z niesłychaną trwogą.

XXXI.

Zapadnięte oczy i śmiertelna bladość twarzy przekonywały dostatecznie ile biedne dziewczę przecierpieć musiało. Patrząc na nią Edmund z Moulin’em, niemogli się od łez powstrzymać.
Siostrzeniec Piotra Loriot opanowawszy wzruszenie przemówił do doktora przyciszonym głosem:
— Czy upadek był bardzo szkodliwym?
— Nic nie zostało nadwerężonem, — odrzekł — ale pomimo to organizm wiele ucierpiał. Chora miała nawet głos sparaliżowany, mówić nie mogła wcale. Teraz cokolwiek jest lepiej.
W tej chwili Berta poruszyła się. Głosy obecnych zwróciły widać jej uwagę.
— Pozwolisz mi ją pan obudzić? — wyszepnął Ireneusz.
— Owszem, nic niemam przeciw temu. Zobaczymy czy pana pozna.
Moulin nachyliwszy się nad łóżkiem sieroty, z cicha wymówił jej imię.
Otworzyła oczy i ku wielkiemu zdziwieniu doktora który nieprzypuszczał u niej tyle siły, podniosła się na posłaniu.
Spostrzegłszy obu stojących, wyciągnęła do nich ręce szepcząc:
— Ireneusz!...
— Tak, to ja, droga pani, — odrzekł Moulin — i ktoś więcej jeszcze... dodał wskazując Edmunda. Czy go pani poznajesz?
— Poznaję! — wyszepnęła wybuchając spazmatycznym płaczem.
— Niech się panowie nie przerażają tym stanem, wtrącił doktór dyżurny, jest to zwykły skutek osłabienia. Obecność panów dokazała prawie cudu.
— Sądzisz więc pan, — zapytał Edmund, — że teraz chorą zabrać możemy?
— Tak sądzę.
— Przyjechaliśmy po panią, — rzekł Edmund — czy jesteś z tego zadowoloną?
Berta nic nie odrzekła, ale z jej oczu błyskała radość.
— Przewieziemy panią do jej mieszkania, ciągnął dalej Loriot, gdzie ci będzie wygodniej. Czy zgadzasz się pani na to?
Usta sieroty poruszyły się jak gdyby chciała odpowiedzieć, żaden głos jednak nie wyszedł z jej gardła.
— Nie wysilaj się pani daremnie, wiemy co chcesz powiedzieć.
A zwracając się do doktora dodał:
— Racz szanowny panie wydać rozkaz abyśmy chorą zabrać już mogli.
— Czy panowie mają jaki ekwipaż? — zapytał doktór.
— Mamy wózek z miękkiemi materacami. Zdaje się że chora nie ucierpi na takim przewiezieniu.
— W takim razie byłoby lepiej wnieść tutaj materace i ułożyć na nich chorą, aniżeli ją sprowadzać po schodach.
Zastosowano się do tego i bezwładną prawie Bertę ułożono na materacach poprzednio uszykowanych na tragach, i w ten sposób zniesiono ją do wózka.
Edmund przekonawszy się, że Berta dobrze jest otuloną rzekł do Piotra Loriot:
— Zaczekajcie — pójdziemy razem z wami.
— Ale panowie niedopełnili jeszcze potrzebnych formalności — rzekł doktór. — Trzeba w kancelarji podać nazwiska i miejsce zamieszkania.
Ireneusz więc z Loriotem udali się we wskazane miejsce.
— Jakie jest nazwisko kobiety którą panowie zabierają? — zapytał sekretarz.
— Elżbieta Duchemin.
— Jej wiek?
— Lat dwadzieścia dwa.
— Sposób utrzymania?
— Hafciarka.
— Miejsce zamieszkania?
— W Passy, ulica de la Tono Nr. 27.
— Mężatka czy panna?
— Panna.
— Czy to pańska kuzynka?
— Tak.
— Nazwisko pańskie?
— Duchemin, tak jak jej. Mieszkamy razem.
— Czy to jej nieszczęście przypisujesz pan przypadkowi?
— Tak panie! Wybrała się w odwiedziny do swojej przyjaciółki w Moutrenil a zabłądziwszy pośród ciemności, wpadła w rozpadlinę, gdzie mogła znaleźć śmierć niechybną.
— Biedne dziewczę!
— Czy pan ją ma zamiar przewieść do innego szpitala?
— Nie panie. Zabieram ją do siebie.
Tu obaj przyjaciele podziękowawszy doktorowi za wszelkie ułatwienie, opuścili szpital.
— Teraz, — rzekł Ireneusz do Edmunda pozwalam naszym wrogom odkryć schronienie Berty. Podziwiałem pańską zręczność, kłamałeś pan jak z karty.
— Cel uświęca środki, — odparł Edmund.
— Trzeba się bronić wszelkiemi sposobami.
— Gdzie mam jechać? — zapytał Piotr Loriot przyciszonym głosem.
— Na Uniwersytecką ulicę.
— Pod jaki numer?
— Numeru niepamiętam, ale idziemy tam stryju i wskażemy ci gdzie się zatrzymać wypadnie.
Piotr Loriot zasiadł wygodnie na wózku i jechał bardzo wolno. Edmund z Moulinem szli w pewnej odległości, oglądając się co chwila po za siebie dla upewnienia czy ich kto nie śledzi.
Podróż była długą. Około czwartej zaledwie stanęli pod murem okalającym posiadłość książęcą.
Piotr zeskoczył na ziemię, a przypatrując się bramie ze szczególniejszą uwagą, zapytał:
— Czy to tu wjechać mamy?
— Tak, dla czego cię to dziwi mój stryju?
— Dziwi mnie... i bardzo mocno dziwi.
— Dla czego? jeśli spytać wolno?
— Wspomniałeś mi o jakimś niezamieszkałym domu...
— Cóż z tego?
— A ten dom nie stoi pustkami.
— Mylisz się stryju. Pawilon ten od dawna niema żadnego lokatora, i jest własnością niego najlepszego przyjaciela.
— Być może... — odparł Piotr, — ale to jeszcze nie dowodzi, ażeby tego ustronia nieodwiedzał ktoś w nocy.

XXXII.

Edmund spojrzał na Piotra Loriot z niewysłowionym zdumieniem.
— Cóż za bajki opowiadasz mój stryju? — odparł po chwili.
— Nie bajki, ale istotną prawdę. To o czem mówię, widziałem własnemi oczyma. Dwa razy przywoziłem tu w nocy jakiegoś pana, który tę furtę otwierał swym kluczem i po całogodzinnej w tym domu bytności, powracał znów ze mną. Pojmujesz mój chłopcze, że wzbudziło to moją ciekawość.
Edmund wierzył słowom swojego stryja, lecz przypomniawszy sobie niesłuszne przezeń posądzenie Berty i ztąd wynikło nieporozumienie, niewielką wagę przywiązywał do tego opowiadania.
— Musiałeś się pomylić mój stryju; rzekł uspokojony. Tuż obok jest drugi taki mur i ogród... Może to tam zawiozłeś swego pasażera?
— Niemógłbym na to przysiądz; odparł Piotr zbity z tropu zupełnie. W nocy mogłem się łatwo pomylić. Z resztą, ty musisz znać tę miejscowość lepiej odemnie.
— Znam ją bardzo dóbrze i wiem że od niepamiętnych czasów noga tu ludzka niepostała.
Podczas tej rozmowy, Ireneusz otworzył bramę wjazdową i niewidziany przez nikogo wtoczył się wózek na dziedziniec wysadzany lipami.
Przywołana do pomocy Franciszka, ułatwiła zniesienie Berty i kwadrans potem spoczywało już dziewczę na wygodnym łożu książęcym.
Niemogła jednak zdać sobie sprawy z tego gdzie się znajduje i dla czego nie odwieziono jej na ulicę Notre-dame des Champs? Chciała zapytać o to otaczających, lecz Edmund nakazał jej milczenie.
Zastosowała się do poleceń ukochanego, a że ta podróż pomimo całej ostrożności utrudniła ją wielce, niebawem więc zasnęła.
Franciszka usiadła na straży przy łóżku, a Edmund z Ireneuszem zabierali się do wyjścia.
— Idziesz pan ze mną? — zapytał doktór Moulin’a.
— Idę, muszę dziś jeszcze być w Belleville.
— A gdzież się spotkamy?
— Tu, dziś wieczorem.
Powrócimy do Plantada którego zostawiliśmy oczekującego na powrót komisarza w jego kancelarji.
Zaledwie o szóstej wieczorem zjawił się on w swem biurze. Plantade przedstawił mu natychmiast swą kartę inspektorską i zażądał potrzebnych objaśnień.
— Nierozumiem czego panowie jeszcze żądać możecie, rzekł z oburzeniem komisarz. Wszakże złożyłem wam raport?
— Ale zbyt lakoniczny.
— Cóż mu brakowało?
— Najgłówniejszej rzeczy, to jest jasnego przedstawienia sprawy. Nic nie wiemy co się stało z kobietą znalezioną w kopalni?
— O ile sobie przypominam napisałem, że odstawiono ją do szpitala.
— Ale potrzebujemy wiedzieć do którego?
— Do szpitala św. Antoniego.
Plantade ujął notatnik i przy numerze 5-ym dopisał: Dziewczynę znalezioną w kopalni odwieziono do szpitala św. Antoniego.
— A teraz powiedz mi pan jeszcze, zagadnął komisarza, czy przy tej kobiecie nie znaleziono żadnych papierów które by mogły nas na ślad naprowadzić?
— Nie panie. Miała przy sobie tylko portmonetkę z trochą pieniędzy, klucz od mieszkania i numer dorożki. Portmonetkę i klucz kazałem złożyć w szpitalnej kancelarji.
— A jaki był numer dorożki? — zapytał z pośpiechem Plantade.
— Zdaje mi się że 13-ty. Nie przywiązując wartości do tego świstka, rzuciłem go na ziemię.
— To wielka szkoda! — zawołał Plantade. — Ten właśnie numer byłby zbawiennym pomykiem słońca do śledztwa jakie prowadzę. Objaśnienia pańskie wystarczają mi jak na teraz i mocno za nie dziękuję.
Podczas tej rozmowy, zupełnie się już ściemniło i gęsty deszcz padać zaczął. Wicher jesienny dął z niezwykłą gwałtownością, a przejmujące zimno ścinało krew w żyłach.
Plantade wyszedłszy na ulicę stanął rozmyślając jak sobie radzić.

XXXIII.

Było trzy kwadranse na ósmą.
— Źle się wybrałem! — wyszepnął z zakłopotaniem; — jest już dość późno. Omnibusy zapewne już nie kursują, o tej porze z Bagnolet do Paryża. Iść zaś piechotą podczas takiej niepogody, wyznam nie byłoby bardzo przyjemnie.
Wstąpił do składu win znajdującego się w pobliżu.
— Zechciej mnie pan powiedzieć, zapytał właściciela, o której godzinie odjeżdża ostatni omnibus z Bagnolet do Paryża.
— W Niedzielę, o dziesiątej wieczorem, codziennie zaś w tygodniu o siódmej. Dziś żaden już nie odejdzie.
— Będę więc zmuszony brnąć piechotą po błocie.
— Nie koniecznie. Możesz pan wsiąść w omnibus odjeżdżający z Montrenil za pół godziny.
— Dalekoż ztąd do Montrenil?
— Za dwadzieścia minut można stanąć na miejscu, jeśli się idzie najkrótszą drogą.
— A jakaż jest najkrótsza?
— Ta która prowadzi do Capsulerie i kończy się na wprost stacji omnibusów.
— Znam ją, dziękuję panu. Trzeba iść do Montrenil.
— Zatrzymaj się pan, może deszcz przejdzie.
— Niemogę, trzebaby długo czekać, a ja nie mam czasu.
Tu zapiąwszy paltot pod szyję, nasunął kapelusz na oczy i poszedł znaną sobie drogą, jaką już chodził po kilka razy.
Powyższa rozmowa pomiędzy inspektorem a kupcem prowadzoną była głośno, na progu sklepu. Mężczyzna ukryty na framudze drzwi w pobliżu, słyszał każde jej słowo. Tym mężczyzną był Théfer, który wyszedłszy z ukrycia, poszedł w ślad za inspektorem.
Deszcz siekł prosto w twarz Plantada, ztąd niemógł pośpieszyć tak, jak tego pragnął, tem więcej, że grunt po którym szedł, woda uczyniła bardzo oślizgłym. Wycie wściekłego wichru i nawałnica nie pozwoliły mu usłyszeć kroków Théfera.
Niedomyślając się, że ktoś idzie za nim Plantade, szedł dalej. Ze spuszczoną głową, skulony brnął po błocie sięgającym do kostek.
Nagle znalazł się przed szeroką i głębszą od innych kałużą, która mu drogę zatamowała zupełnie. Nie chcąc wejść po kolana w wodę, porzucił tę drogę i zwróciwszy się na prawo, szedł małą krętą ścieżynką.
W odległości pięćdziesięciu kroków, zatrzymał się nagle i zatrwożony cofnął się w tył. Jego oczy nawykłe już do ciemności ujrzały już przed nogami czarną przepaść, będącą otworem jednego z szybów kopalni.
Chciał obejść tę rozpadlinę, ale już nie miał na to czasu. Zachwiał się od gwałtownego uderzenia w plecy, a jednocześnie grunt zatrząsł się pod jego stopami i zarwał się wraz z nim.
Krzyk przeraźliwy wydarł się z jego piersi.
W tejże chwili rozległ się drugi krzyk jeszcze bardziej przenikliwy od pierwszego dwaj ludzie zniknęli w przepaści.
Ziemia zarwała się w około na cztery metry w chwili gdy Théfer wepchnął nóż po samą rękojeść między łopatki Plantada. Waląca się ziemia uniosła zabójcę z jego ofiarą na czterdzieści stóp głębokości.
Wejdźmy na spód owej przepaści.
Jeden z tych ludzi leżał bezprzytomny na zarwanym kawale ziemi. Drugi zniknął zupełnie pod bryłami zapadniętej ziemi. Jedną tylko widać mu było nogę złamaną w trzech miejscach i trzymającą się zaledwie w kolanie.
Deszcz lał tak gwałtownie, jak gdyby się chmura oberwała. Kilka minut tak upłynęło;
Człowiek który leżał rozciągnięty na ziemi, z lekka się poruszył. Odzyskawszy przytomność, uniósł najprzód ręce, a potem poruszył nogami. Wsparłszy się na łokciu, odetchnął kilka razy pełną piersią, a dotknąwszy różnych części ciała wyszepnął:
— Jestem cały... Nic mi się nie stało... Niemam nawet najmniejszego zadraśnięcia. A Plantade nie żyje!... W istocie jest jakaś siła czartowska we mnie.
Następnie wstał.
Niemiał nawet najmniejszego śladu skaleczenia. Ziemia która się wraz z nim zarwała, osłabiła jego upadek. Omdlenie o którem wspomnieliśmy, nastąpiło nie przez uderzenie, ale wskutek przestrachu.
— Uniknąłem śmierci cudem, — ciągnął dalej, — ale to jeszcze nie wszystko. Jakim sposobem wydostać się z tąd. Przestrzeń co najmniej dziesięciometrowa oddziela mnie od otworu tego szybu. Wdrapać się tak wysoko niepodobna! — Oczekiwać nadejścia dnia tutaj i wołać o pomoc niemogę. Plantade ma mój nóż utkwiony między łopatkami, to by mnie wydało.
Po chwili milczenia kończył dalej:
— Wszystkie szyby mają jedno wyjście, bądź to otwarte, bądź podziemne. Trzeba poszukać wyjścia z tego szybu.
Wyciągnąwszy ręce przed siebie, szedł w głębokiej ciemności i doszedł wreszcie do muru jaki przegradzał tę podziemną pieczarę. Wystający kawał skały ochronił go od deszczu.
Wyjął blaszane pudełko z zapałkami, zapalił jedną, i przy drżącym jej świetle zdawał sobie sprawę z miejscowości w której się znajdował.
Przedewszystkiem zobaczył nogę Plantada wystającą z pod brył zerwanej ziemi. Na straszny ten widok, zmarszczyła się twarz nędznika i dreszcz przebiegł mu po ciele.
— Trzeba szukać sposobu ażeby się stąd wydostać — pomyślał — a następnie pochować to ciało, tak że nikt go nie odnajdzie.
I spojrzał przed siebie.
Wśród stosu po obłamywanych kamieniach zobaczył czarny otwór przez który chciał przejść ale nadaremnie.
Zapałka zgasła mu w tej chwili.
Zapalił drugą i zobaczył że otwór był dostatecznym do pomieszczenia jednej osoby. Przeszedłszy ostrożnie, znalazł się w pustym szybie którego sklepienie podpierał mur silny.
Zgasła i druga zapałka.
Położenie jego groźnem się stawać zaczęło. W blaszanem pudełku znajdowało się tylko kilka zapałek. Czy ta ilość pozwoli odnaleść mu drogę i przyprowadzić do skutku pogrzebanie zwłok Plantada?
Przedewszystkiem jednak trzeba się było sobą zająć, zapalił więc trzecią zapałkę, przy świetle której ujrzał dwie drogi przed sobą.
Którą z nich wybrać?
Postanowił udać się na los szczęścia i znalazł się w szybie pod gołem niebem. Krzyknął z radości, zobaczywszy leżące na ziemi narzędzia górników i latarkę w której znajdowała się lampka olejna z knotem.
Théfer zapalił ją natychmiast.
Wziąwszy motykę i łopatę wrócił po śladach do miejsca z którego wyszedł, pragnąc pochować Plantada nagromadzeniem ziemi i obłamanych kamieni na złamaną nogę.
Za nim się jednak wziął do roboty przystanął chwilę.
— Potrzebne mi są papiery, które on ma przy sobie; wyszepnął, muszę się dowiedzieć co on znalazł takiego i co mi zagrażało?
Wziąwszy motykę, zaczął odkopywać trupa, aby go głębiej pochować.
Zadrżał, posłyszawszy nagle złowieszcze trzeszczenie ziemi. Podniósł głowę i cofnął się w tył blady śmiertelnie.
Nastąpiło nowe zarwanie się ziemi. Wielki odłam kamienia upadł przed nogami Théfera nie dotknąwszy go wcale. Po raz drugi w ciągu godziny uniknął śmierci.
Noga Plantada zniknęła pod warstwą mokrej opadłej ziemi, na metr wysokości.
— Oto grób już wykopany, wyszepnął Théfer. Jego papiery z rąk mi się wymykają, ale cóż mi na tem zależy? Nikt ich nigdy nie będzie posiadał. Moja tajemnica wraz z nim zamarła!... Słusznie powiedziałem, że wiedział za wiele!..
Następnie wziąwszy narzędzia, opuścił miejsce gdzie jego ofiara zasnęła snem wiecznym i zaczął szukać wyjścia na powietrze z kilkoma kroplami deszczu, uderzyło go w twarz.
Był już po za szybem.
Rzuciwszy latarkę poszedł drogą wiodącą do Montrenil.
Deszcz przestał padać. Między chmurami przez wiatr gnanemi, widać było tysiące gwiazd.

XXXIV.

Była już blisko północ, gdy Théfer zmoknięty na wskroś i bardzo znużony wrócił do domu.
Od kilku godzin nie miał nic w ustach ale brakło mu odwagi zmienić ubranie i pójść do restauracji lub do jakiego jeszcze otwartego szynku. Rzuciwszy się więc na łóżko, zasnął snem twardym.
Około godziny ósmej rano, zbudziło go gwałtowne dzwonienie do przedpokoju.
Opanował go przestrach! Czyliżby przyszli jego aresztować?
Rozwaga wprędce go uspokoiła.
Rozśmiał się z swej trwogi i wyskoczywszy z łóżka pobiegł otworzyć.
Jerzy de la Tour-Vandieu przebrany za posłańca stał w progu.
— Jakże się cieszę, zawołał Théfer, że księcia tu widzę. Będziemy mieli o ważnych rzeczach do pomówienia.
— Masz pan coś nowego? — wyszepnął Jerzy.
— Tak i bardzo ważnego. Miało nas spotkać wielkie nieszczęście, ale je zażegnałem.
— Odnalazłeś Jana-Czwartka?
— Nie z jego strony zagrażało nam niebezpieczeństwo.
— Więc ze strony Ireneusza Moulin?
— Bynajmniej.
— Z czyjej więc strony?
— Niewiedząc o tem; mieliśmy wroga straszniejszego po nad tych dwóch głupców.
— Mówże pan kogo?
— Powiem natychmiast lecz widzę, że książę już drżeć zaczyna na samą myśl o otchłani jaką mieliśmy pod nogami.
Tu Théfer opowiedział przerażonemu księciu co zaszło w ciągu dwudziestu czterech godzin.
— Ha! miałeś słuszność! — wyszepnął Jerzy, niebezpieczeństwo było straszne!...
— Ale na szczęście już nie istnieje.
— Jestżeś tego pewnym?
— Najzupełniej. Ze śmiercią jadowitej gadziny, niknie i siła jej jadu.
— Inny człowiek może zastąpić jego miejsce.
— Niechaj się książę tego nie obawia; — zawołał Théfer. To pewna że zniknięcie Plantada poruszy całą prefekturę i że obiorą na jego miejsce innego agenta, ale ten agent nie będzie miał wrodzonego talentu policyjnego jaki miał tamten, któremu przeciąłem karjerę, a przypadek nie nasunie mu wskazówek i dowodów jakie ma tamten przy sobie w mogile. Naprzykład fałszywa moneta zgubiona przez Terremonda czyż nie jest zabijającym dowodem? Wiedzą zarówno w prefekturze, że dorożka № 13 zatrzymała się przy domu, który potem zgorzał. Pierwszy raport Plantada zatrzymał się na tem. Dalej nic nie wiedzę.
— Mogą, wszelako otrzymać wskazówki od właściciela pana Servan albo komisarza policyi w Bagnolet.
— Jakie wskazówki?
— O Prosperze Gaucher... o pożarze...
Théfer rozśmiał się głośno.
— Gdzie będą szukać Prospera Gaucher — zawołał — i co im mogą powiedzieć spalone gruzy?
— A Terremonde i Dubief?
— Ci niepowrócą. Nazbyt wygodnie im będzie uchodzić za porządnych ludzi, by mieli ochotę wracać do kraju i narażać się na niebezpieczeństwa. Sprawa zatem dorożki 13, na wieki zostanie pokryta tajemnicą. Klucz do rozwiązania jej, posiadał tylko Plantade, a ten nie żyje.
— Szkoda jednakże żeś nie zabrał jego papierów.
— Chciałem to zrobić, ale przeszkodziło mi zerwanie się ziemi, mimo to, są zagrzebane głęboko i nigdy nie ujrzą światła dziennego. Wszystko idzie dobrze, jesteśmy bezpieczni. Największe nieszczęście w tem leży że mnie usunięto od poprzedniego zajęcia. Trudniej mi będzie dowiedzieć się teraz jak rzeczy stoją.
— Mniejsza z tem — odparł Jerzy — jeżeli jak mówisz śmierć Plantada przecięła wszystko. Będziesz miał teraz więcej czasu na poszukiwanie Jana-Czwartka.
— Przeszukałem już cały Paryż i jestem pewien że ten nędznik uciekł za granicę z pieniędzmi które nabył tak łatwo.
— Czego miałby się obawiać? nierozumiem.
— Chciał być zupełnie bezpiecznym.
— Był przecie pewnym że pani Dick-Thorn go nie zaskarży. Mylisz się mój Théferze. Jan-Czwartek ukrywa się na pewno w jakiej norze podrogatkowej i tam używa owoców swojej kradzieży.
— Zwiedziłem wszystkie kryjówki i nic odnaleść niemogę.
— Rozpocznij wędrówkę na nowo. Musisz koniecznie wykryć tego człowieka. Ta niespokojność mnie zabija. Zdaje mi się chwilami że oszaleję!.. Jan-Czwartek może mnie zgubić papierami jakie posiada. Ta myśl nie daje mi zasnąć spokojnie!
— Czegóż się tak książę obawia?
Wszystkiego! Pomyśl jaki by to straszny wynikł dla mnie skandal gdyby się dowiedziano, że mój wyjazd był tylko udanym!...
— Jak dawno książę byłeś w swoim pałacu?
— Onegdajszej nocy.
— Czy było ważnego co w listach?
— Nie; coraz rzadziej przychodzą. Wszyscy mniemają, że jestem za granicę.
— Trzeba więc zachować jak dotąd wszelkie ostrożności, ale nie zaniedbywać nocnych wycieczek. Można bywać rzadziej, ale bywać ciągle.
— Masz słuszność. Zastosuję się do twej rady.
— Jak dawno widział się książę z panią Dick-Thorn?
— Niewidziałem jej od dni kilku. Nie daje znaku życia.
— Co dowodzi, że śpi spokojnie, co poważam się zalecić i waszej książęcej mości. Ze wszystkich cierpień najdokuczliwsza jest obawa. Bądź książę jak ona cierpliwym i spokojnym.
— Łatwo to powiedzieć! — odparł Jerzy.
— I łatwo zrobić, — dodał Théfer. Niebezpieczeństwo ustało z chwilą śmierci Plantada. Znam ja zdolność naszych agentów i jestem pewien że nic nie wykryją.
— A Plantade?
— Plantade był wyjątkiem. Będą go żałować ale zastąpią innym.
— A naczelnik publicznego bezpieczeństwa?
— Zdolnym jest bez wątpienia, ale ma na głowie zbyt wiele interesów by się zajmować taką drobnostką. Jestem pewien, że za trzy dni najdalej zażądają moich usług na nowo. Powtarzam, że książę może spać spokojnie.
Théfer jak widzimy był pewien swej sprawy i liczył na swoją szczęśliwą gwiazdę.
Zniknięcie Plantada, zaciemniło jeszcze bardziej sprawę dorożki Nr. 13. Były inspektor więc liczył, że nikt niewykryje tego, co jego następca wniósł z sobą do grobu. Słowem z jego punktu widzenia jednego tylko Jana-Czwartka można się było obawiać.
Jerzy pragnący uspokojenia; podzielał zapatrywania się swego pomocnika.
— Cóż mi więc radzisz nadal czynić? — zapytał Théfera.
— Ukrywać się tak jak dotąd, dopóki Jan-Czwartek nie przestanie być niebezpiecznym. Wtedy dopiero książę z podniesioną głową będziesz mógł wejść do swego pałacu przy ulicy św. Dominika.

XXXV.

Jerzy pożegnawszy byłego inspektora, wrócił do swego mieszkania na Batignoles. Théfer poszedł na służbę.
Około południa, nachodziwszy się po różnych hotelach które jak wiemy były teraz pod jego nadzorem, uczuł głód i postanowił udać się do restauracji przy ulicy Verges ażeby tam zjeść obiad.
Przechodząc przez Plac Królewski pomyślał o mieszkaniu Ireneusza Moulin. W pierwszej chwili, chciał wstąpić do odźwiernej zapytać czy nie powrócił on ze wsi? Przypomniał jednak sobie, że poznałaby go bez przebrania, coby jego sprawie zaszkodzić mogło.
Na dwa kroki przed tymże domem spotkał listonosza, trzymającego kilka listów w ręku.
Instyktownie Théfer zatrzymał się nasłuchując.
Roznosiciel listów spotkawszy w bramie odźwierną, wymówił nazwisko Ireneusza Moulin, Théfer cofnął się i czekał.
Niezadługo wyszedł listonosz, a Théfer pospieszył za nim.
— Przepraszam, zapytał, czy pan niezostawił dla mnie listu pod 24 numerem? Jestem Ireneusz Moulin.
— Zostawiłem list z Hawru. Oddałem go odźwiernej.
— Dziękuję, zabiorę go natychmiast.
— Widocznie czuwa nademną Opatrzność, — rzekł Théfer z cicha teraz już będę o wszystkiem wiedział. Jeżeli Ireneusz jest w Paryżu, listu już nie zastanę u odźwiernej. Jeśli go niema, list będzie czekał i w takim razie mieć go muszę koniecznie.
Układając w myślach plan dalszego działania, zaszedł na ulicę Verges, my zaś połączmy się z Janem-Czwartkiem którego chęć zobaczenia morza zapędziła do Hawru.
Posiadając sto tysięcy franków, czuł się bardzo szczęśliwym, ale myśl o nadchodzącej starości coraz częściej przychodziła mu do głowy. Znając siebie, wiedział dobrze że przetrwoni prędko cały kapitał jeżeli go gdzie nie ubezpieczy.
Postanowił więc mocno, zakończyć swoją karjerę złodziejską, a procent od stu tysięcy franków i to co jeszcze zamierzał wyzyskać od pani Dick Thorn i Fryderyka Bérard, miało stanowić jego utrzymanie.
Liczył wprawdzie że połowę tych zysków wypadnie mu oddać Ireneuszowi Moulin, ale i pozostała druga połowa była dlań wystarczającą.
Jadąc więc do Hawru, miał cel podwójny, najprzód przejechać się cokolwiek a następnie upatrzeć sobie jaki ustronny domek, gdzieby po zakończeniu swoich interesów, mógł spokojnie wypocząć.
Wysiadłszy z wagonu, udał się wraz ze swoim towarzyszem Mignoletem do krawca, gdzie przebrani od stóp do głowy, poszli do hotelu położonego w pobliżu portu, Przez dziesięć dni używali wszelkich rozkoszy, szafując pieniędzmi na wszystkie strony.
Mignoletowi podobał się ten rodzaj życia, zdawało mu się że jest miljonerem i że tak zawsze używać będzie, Czwartkowi jednak prędko się to uprzykrzyło.
Pewnego dnia obudziwszy się wcześniej niż zwykle, powiedział sobie:
— Dość tego! Pomyślmy teraz o swojej przyszłości i nie budząc Mignoleta który zazwyczaj sypiał do południa, wyszedł na miasto i kazał się zawieść w odległą dzielnicę Hawru, gdzie przed kilkoma dniami zauważył ładny domek do sprzedania.
Wytargowawszy się z właścicielem tej posiadłości, kupił za dziesięć tysięcy franków; dał pięć tysięcy zadatku, spisał akt u rejenta, zobowiązał się wypłacić pozostałą sumę zaraz po powrocie do Paryża i z tytułem własności powrócił do domu.
— Otóż już jestem na wpół porządnym człowiekiem, myślał wsiadając do dorożki. Mając takie domostwo i cztery tysiące franków dochodu, można spać spokojnie i nie troszczyć się o jutro. Jeszcze dni parę pohulam sobie, wyprawię pożegnalną ucztę moim przyjaciołom a potem zamknę się jak ślimak w skorupie.
Muszę napisać list teraz do restauratora z pod „Czarnej gałki“ przesyłając mu zaliczkę na ów zamówiony obiadek, a drugi do Ireneusza Moulin, zapraszając go do swego towarzystwa. Wyobrażam sobie jak się ten stary musi irytować, że niema o mnie żadnej wiadomości. Dobry z niego chłopak chociaż mi zawsze w moich projektach przeszkadzał. Jeżeli się na mnie gniewa żem podskubał trochę panią Dick-Thorn, to smaczny obiadek pogodzi nas z sobą.
Wróciwszy do hotelu, zastał Mignoleta oczekującego niecierpliwie.
— Zkąd wracasz? — zapytał go tenże.
— Z przechadzki — odrzekł krótko Jan-Czwartek, nie tłumacząc się więcej.
— Sądziłem że mnie zostawisz tutaj jak naszych towarzyszów w Saint-Denis.
— Nigdy bym tego nie zrobił!... — zawołał Jan — dziwię się jak myśl podobna mogła ci przyjść do głowy? Ale... a propos naszych towarzyszów, muszę ci powiedzieć, że mam zamiar wysłać listy do Paryża, zamawiając ucztę Baltazarowską.
— No! dopieroż cię to będzie kosztowało!
— To mniejsza! Głównie o to chodzi, aby wszystko było podane z szykiem.
Po śniadaniu Jan-Czwartek zasiadł do pisania listów, które tu podajemy ze zmianą ortografji;

Łaskawy panie!

„Na dzień szóstego Listopada zaprosiłem na zamówioną ucztę u pana moich przyjaciół. Proszę niczego nie żałować. O wydatek mi nie chodzi, byleby wszystko było jak należy. Wraz z tym listem, przesyłam panu 500 franków jako zaliczkę. Ostrygi sam przywiozę, o tych już proszę nie myśleć.

z szacunkiem
Jan-Czwartek.

Mignolet widząc; jak Jan wkładał pieniądze w kopertę, zapytał:
— Może to trzeba odnieść na pocztę?
— Cierpliwości przyjacielu, jeszcze nie skończyłem mojej korespondencji.
Na drugiej ćwiartce papieru rozpoczął list do Ireneusza:

Mój poczciwy stary!

„Z polecenia doktora oddycham w tej chwili morskiem powietrzem jakie ma oddziałać zbawiennie na moje zdrowie. Zamierzam jednak powrócić do Paryża w dniu szóstym Listopada o jedenastej rano. O szóstej zaś, dnia tego wyprawiam obiad w restauracji pod „Czarną gałką“ na bulwarze Rochechonart. gdzie zaprosiłem kilku swoich przyjaciół, a do liczby których pragnąłbym i ciebie zaliczyć. Nie odmawiaj mi tego. zabawimy się dobrze. Do widzenia mój poczciwy kolego.

Jan-Czwartek.

P. S. Pomówimy także o naszych interesach.
Zapieczętowawszy list, znalazł się w kłopocie co do położenia adresu na kopercie.
— Zapewne już Ireneusz pożegnał się z panią Dick-Thorn. — rzekł do siebie. — Zaadresuję więc ten list na Plac Królewski. A ponieważ i ztamtąd może się wyprowadził, muszę się i z innej strony zabezpieczyć.
Zabezpieczenie to polegało na napisaniu trzeciego listu do Berty.

Panno Berto!

„Jeżeli Ireneusz Moulin zmienił mieszkanie, zechciej pani być tyle dobrą i powiadomić go, że wysłałem do niego list z zaproszeniem. Gdyby go nie odebrał, to powiedz mu pani że oczekiwać będę na niego w dniu szóstym Listopada o godzinie szóstej wieczorem pod „Czarną gałką“ na bulwarze Rochechonart. Niech się nie opóźni.

sługa
Jan-Czwartek.
Na kopercie położył adres:
Berta Monestier.
Ulica Notre-Dame des Champs Nr. 19.

— Otóż skończyłem; rzekł do Mignoleta. Postaraj mi się teraz chłopcze o lak i pieczątkę, a w nagrodę pozwolę ci się na pocztę odprowadzić.

XXXVI.

Otóż to właśnie jeden z tych trzech listów przyniósł roznosiciel na Plac Królewski. Théfer zamierzał przyjąć go, czując że zawiera w sobie ważne dla niego wiadomości.
Idąc do domu przemyśliwał nad zdobyciem tego drogiego dla siebie dokumentu, licząc że się coś dowie z niego, coś o stosunkach Moulin’a, a może nawet i o jego zamiarach.
Wszedłszy do swojej garderoby, spojrzał na wszystkie strony, jak gdyby od rozwieszonych kostjumów i peruk żądał od nich pomocy lub natchnienia.
Nie długo czekał na dobry pomysł. Wysunął z kąta drewnianą pustą paczkę, nakładł w nią niepotrzebnych papierów i starych rupieci, zapakował starannie, obwiązał sznurem i położył na wierzchu adres Ireneusza Moulin. Sam zaś przebrawszy się za posłańca, wyruszył na ulicę.
Jak się domyślamy, zwrócił się na Plac Królewski do Ireneusza Moulin.
Tam zastawszy w domu odźwierną, prosił o pokwitowanie, pozostawiając przesyłkę.
Odźwierna chcąc zadosyć uczynić żądaniu posłańca, wyszła do przyległej stancyjki, a tymczasem Théfer schował z pośpiechem list do kieszeni adresowany do Moulin’a który leżał na stole.
Załatwiwszy jaknajpomyślniej tak wątpliwą dla siebie sprawę, wybiegł co prędzej chcąc dowiedzieć się najrychlej o treści zabranego listu.
Z kilku wierszy napisanych przez Czwartka dowiedział się, że Ireneusz pozostawał w przyjaznych stosunkach z poszukiwanym rzezimieszkiem.
Wiedział już teraz gdzie się zwrócić by szukać go obecnie.
— Nakoniec! — zawołał, — mam nitkę po której dojdę do kłębka. Wypadek posłużył mi lepiej niż cała rutyna policjancka. Mam teraz już Jana-Czwartka, więcej mi do szczęścia niepotrzeba. Zna on Ireneusza, to rzecz jasna, ale kto wie czy porozumieli się z sobą co do wspólnej tajemnicy?...
Ireneusz od miesiąca wyjechał z Paryża, nie wie więc zatem o zajściu u pani Dick-Thorn. Jan-Czwartek znów nie wie o tem, że niema tu Ireneusza. Wszystko więc idzie dobrze. Chciałbym jednak wiedzieć gdzie się z sobą poznali?
Zadumał chwilę a potem mówił dalej:
— Kto wie, czy ich znajomość nie datuje się od chwili uwięzienia Moulin’a? Jeżeli tak, wszystko mam wytłumaczone.
Za kilka dni Jan-Czwartek pozbawionym zostanie swoich papierów. Muszę dziś wieczór pobiegnąć zawiadomić o wszystkiem księcia Jerzego.
Następnego dnia około jedenastej pospieszył do prefektury ze swoim dziennym raportem.
Zastał tam ruch i gwar nadzwyczajny. Wszyscy byli pomieszani i strwożeni. Mówiono o zniknięciu Plantada.
Sędzia śledczy już od godziny konferował z naczelnikiem bezpieczeństwa, który nie odebrawszy w wilją dnia tego raportu od Plantada, przypuszczał że ów przebiegły agent ukrył się gdzieś dla lepszego śledzenia.
Po upływie dwóch dni zaniepokojony naczelnik posłał do jego mieszkania.
Tam powiedziano mu, że inspektora od dwóch dni nie widziano.
To niespodziewane zniknięcie nie dało się niczem wytłumaczyć, ponieważ nie wolno było agentom opuszczać Paryża, nawet i w sprawie urzędowej bez poprzedniego zawiadomienia prefektury. Nie można więc było przypuszczać że Plantade tak dobrze znający przepisy, zaniedbał je lub lekceważył.
Wysłano natychmiast agentów do Bagnolet dla dowiedzenia się czy był tam inspektor i kiedy mianowicie go widziano po raz ostatni.
Komisarz policji dostarczył w tej mierze najświeższych wiadomości, oznajmując, że inspektor był u niego w wilją, dnia tego i że wyszedł od niego o godzinie ósmej wieczorem.
Niespokojność zamieniła się teraz w przerażenie.
Miałżeby Plantada dotknąć cios zabójczy z ręki poszukiwanych przez niego zbrodniarzy?
Zdarzało się to nieraz, kto wie zatem, czy nieszczęśliwa gwiazda nie zaświeciła nad głową agenta?
— Trzeba się zabrać energicznie do tej sprawy, — rzekł zaniepokojony naczelnik bezpieczeństwa do sędziego śledczego. — Zniknięcie Plantada pozostaje w związku ze sprawą dorożki Nr. 13.
— I ja tak sądzę, — odparł sędzia, ale niewiem jakiego przeznaczyć panu agenta do tego zawikłanego śledztwa. Niemamy obecnie tak uzdolnionego człowieka.
Naczelnik zadumał przez chwilę.
— Ja sam poprowadzę to śledztwo — wyrzekł stanowczo. — Wszędzie pójdę gdzie tylko pojawiał się Plantade, wszędzie go szukać będę. Liczę że mi i pan w tem względzie dopomożesz.
— Jestem gotów na każde wezwanie pana naczelnika; odparł sędzia. Czy weźmiemy z sobą agentów?
— Niepotrzeba. Sami lepiej szukać będziemy. Za chwilę przyślę po pana.
Thefer przechodził tymczasem z jednej grupy do drugiej, podsłuchując co mówią o zniknięciu Plantada. Początkowo, silne na nim robiła wrażenie każda wzmianka o nieszczęśliwym, powoli jednak z tem się oswoił.
Po upływie kwadransu, pojawił się na sali naczelnik publicznego bezpieczeństwa. Wszyscy go powitali głębokim ukłonem. Niebawem spostrzegł Théfera.
— Bardzo rad jestem, że pana tu spotykam, — rzekł do niego. Chodź pan ze mną.
Théfer pośpieszył za nim mocno zaniepokojony.
— Znasz pan zdaje mi się Bagnolet? panie Théfer, — zapytał sędzia śledczy wszedłszy do gabinetu naczelnika. Możesz więc nam być użytecznym w sprawie jaką przedsiębierzemy. Nie wiem bo czy pan o tem słyszałeś, że pański następca Plantade, został prawdopodobnie zamordowany?
— Zamordowany!... — wykrzyknął Théfer z dobrze udanym przerażeniem.
— Tak, zamordowany!... — dodał naczelnik. — Choćby nam przyszło świat cały przewrócić, musimy odnaleść tego albo tych, którzy się dopuścili takiej zbrodni!
— A kogóż pan naczelnik posądza? — zapytał Théfer.
— Ludzi którzy zabrali dorożkę Piotrowi Loriot, lub tych którzy rabunkiem kierowali.
— Odnajdziemy ich — szepnął były inspektor ukrywając obawę. — Gdzież się naprzód zwrócimy?
— Do Bagnolet.
Théfer zbladł jak marmur. Zmiana ta jednak w jego twarzy przeminęła szybko jak błyskawica niedostrzeżona przez nikogo.
Na dole oczekiwał powóz naczelnika. Rącze konie uniosły wszystkich trzech kłusem.
— Przedewszystkiem zwrócimy się do komisarza, — rzekł naczelnik.
Z tej strony Théfer nie obawiał się niebezpieczeństwa, nie znał komisarza, a komisarz jego. Pocieszał się obok tego myślą, że Berta śmiertelnie raniona przez księcia ujść nie mogła z pożaru.
Ztąd też w rzeczy samej nie zabłysł żaden promyk światła naczelnikowi.
Udano się do pana Servana, lecz i tam nie lepiej się powiodło.
Zwrócili się do szpitala św. Antoniego. Tam zrobiono im wyciąg z księgi:
Dziewczyna znaleziona w Bagnolet nazywała się Elżbieta Duchemin i mieszkała w Passy. Wypadek przypisywano jej ciekawości. Jej kuzyn Piotr Duchemin, zabrał ją w przededniu do siebie. Wszystko to niedoprowadziło do żadnego rezultatu.
Niezadowolony naczelnik wrócił do Paryża.
Théfer uszczęśliwiony, w duchu powtarzał:
— Szukajcie moi kochani, szukajcie!... Jestem pewien że nic nie znajdziecie.

KONIEC TOMU PIĄTEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.