Dwie sieroty/Tom IV/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ksawery de Montépin.
DWIE SIEROTY
(Dorożka № 13).
Powieść w 6 tomach.
Przekład z francuzkiego
TOM IV.
WARSZAWA.
Nakładem i drukiem J. Terpińskiego.
Skład główny w kantorze drukarni przy ul. Wierzbowej № 7 (Plac Teatr.)
Дозволено Цензурою.
Варшава, 31 Августа 1899 г.
|
— Czy nie próbowano żadnych środków w celu przywrócenia do zdrowia tej kobiety? zaczął po chwili młody adwokat.
— Stosowano je o ile wiem, ale napewno twierdzić niemogę, gdyż nie znam bliżej szczegółów.
— Zatem panią zblizka obchodzi los tej nieszczęśliwej?
— Rzecz naturalna!... Położenie jej jest tak smutne!
— W takim razie pozwolisz pani udzielić sobie pewną radę.
— Nietylko pozwalam, ale proszę o nią.
— Wszak pani wezwałaś do chorej swej córki doktora Edmunda Loriot?
Pani Dick-Thorn udała doskonale zdumienie.
— Pan go znasz? — zawołała.
— To mój serdeczny przyjaciel, i mogę powiedzieć że jedyny! — Pobieraliśmy w szkołach razem nauki; i przyjaźń nasza datuje się z lat dziecięcych. Byłem właśnie u niego dziś rano gdy odebrał list pani.
— To o czem się dowiaduję od pana, świadczy że uczyniłam szczęśliwy wybór.
— Nie mogłaś pani zrobić lepszego, i proszę wierzyć, że przyjaźń nie zaślepia mnie w tym razie. Edmund Loriot pomimo swoich lat młodszy, jest bardzo uczonym. Obrał sobie za specjalność choroby umysłowe, które studjuje bezustannie. Obecnie otrzymał właśnie miejsce asystenta w zakładzie dla obłąkanych w Chareutou, co jest dowodem jego uzdolnienia. Mógłby się przeto zająć kuracją wspomnionej osoby, i sądzę ze dobrze pani byś uczyniła, pomówiwszy z nim o tem.
— I tak też zrobię niezawodnie. Czy doktór Loriot powiedział panu kiedy będzie u mnie?
— Mogę oznajmić pani jego wizytę na dziś po południu.
— Jakże się cieszę że się udałam niewiedząc o niczem do pańskiego przyjaciela. Mam nadzieję, że panowie nieraz spotkacie, się u mnie.
Henryk ukłonił się w miejsce odpowiedzi.
— Chociaż mam w Anglji różne pieniężne interesa mówiła dalej Klaudja, osiadłam jednak w Paryżu. Mam zamiar prowadzić dom otwarty, i na początek chcę urządzić mały wieczorek, na którym mam nadzieję, pan znajdować się raczysz.
Młodzieniec skłonił się po raz drugi.
— Jestem obowiązanym pani, rzekł, na tak uprzejme zaproszenie, ale pracując wiele, mało bywam w świecie, a raczej ściśle mówiąc, nie bywam w nim wcale.
— Nie odbieraj mi pan nadziei, że dla mnie po raz drugi wyjątek uczynić raczysz, odparła z uśmiechem pani Dick-Thorn. Francuz, szlachcic, i wielki pan, niemóglby odmówić prośbie kobiety cudzoziemki.
— Jak widzę, niełatwo się oprzeć pani żądaniu.
— Powiedz mi pan, że nawet niepodobna!...
— Będę więc miał zaszczyt wejść do grona pani przyjaciół.
— I mam nadzieję, że zostaniesz pan niezadługo prawdziwym moim przyjacielem.
Jednocześnie otworzyły się drzwi salonu, i służący ukazał się w progu.
— Czego chcesz? zapytała ostro Klaudja, wszak nie dzwoniłam na ciebie?
— Pani... odrzekł zakłopotany lokaj, przyszedł ktoś, co pragnie widzieć się z panią.
— Któż taki?
— Z ogłoszenia w Gazecie. Marszałek dworu, który chciałby przyjąć obowiązek.
Pani Dick-Thorn poruszyła się niecierpliwie.
— Niech czeka... odpowiedziała.
Henryk podniósł się z krzesła.
— Żegnam panią... rzekł.
— Raz jeszcze dziękuję za pańską uprzejmość, odpowiedziała Klaudja, i wkrótce do zobaczenia, bo wszakże mogę rachować na pana?
— Przyrzekłem już pani.
— Będę więc miała przyjemność przesłać panu zaproszenie, skoro dzień zabawy stanowczo oznaczonym zostanie. Tu wyprowadziła młodzieńca aż do przedpokoju.
Kamerdyner poszukujący służby, siedział na krzesełku. Na widok wchodzących, zerwał się żywo.
Henryk de le Tour-Vandieu przeszedł koło niego, nie spojrzawszy nawet, zresztą chociażby i spojrzał, nie poznałby w tym człowieku wystrojonym, z długiemi angielskiemi faworytami, okalającemi twarz starannie wygoloną swojego klijenta z siódmego sądowego wydziału Ireneusza Moulin.
Mechanik zaledwie powstrzymać się zdołał od wykrzyku zdziwienia na widok swego obrońcy wychodzącego od pani Dick-Thorn.
— On tu? — pomyślał. Co to ma znaczyć?
Potrzeba mi za jaką bądź cenę dostać się do tego domu.
Głos dzwonka się rozległ, i służący wszedł do pokoju, a po chwili ukazał się mówiąc:
— Pani oczekuje, proszą, pójść za mną.
Ireneusz szedł wzruszony i pełen obawy, ażeby jaki traf niespodziewany nie zburzył tak pracowicie wniesionej przezeń budowy.
Służący wprowadził go do pokoju obok salonu, gdzie siedziała Klaudja, trzymając lornetkę w ręku. Ireneusz ukłoniwszy się jej nizko, pozostał w postawie pełnej poszanowania.
Pani Dick-Thorn przypatrując mu się od stóp do głowy z taką swobodą, jak gdyby miała przed sobą nie człowieka ale konia, o którego zaletach i budowie potrzebowała dokładnie się przekonać.
Ireneusz Moulin był przystojnym mężczyzną. W czarnym eleganckim ubraniu miał dystyngowaną postawę.
— Nie źle się prezentuje... wcale nie źle!... szepnęła Klaudja. Życzysz sobie więc przyjąć u mnie obowiązek? zapytała po chwili.
— Jest to moim pragnieniem pani, odpowiedział.
— Czy byłeś gdzie już poprzednio za kamerdynera?
— Tak pani, i to w znakomitych domach.
— Masz świadectwa dawnych swych panów?
— Nie śmiałbym bez tego przedstawić się tutaj. Pozwoli pani pokazać je sobie?
— Zaraz, zaraz... przerwała Klaudja. Zajmiemy się przedtem warunkiem „sine qua non“ do otrzymania u mnie miejsca. Czy mówisz po angielsku?
Ireneusz odpowiedział twierdząco najczystszym akcentem mieszkańca Londynu. Pani Dick-Thorn wszelako pomyślała, że ów nowoprzybyły może umieć tylko kilka frazesów w tym języku, i aby rozjaśnić wątpliwość, zaczęła mówić po angielsku.
— Mieszkałeś w Anglji? zapytała.
— Tak pani.
— Jak długo?
— Lat kilka.
— A w jakim mieście?
— W Portsmouth.
— Byłeś tam w obowiązku?
— Nie pani; miałem miejsce w kantorze morskich ubezpieczeń.
— Od jak dawno jesteś w Paryżu?
— Od czterech lat.
— A u kogo służyłeś?
— U bogatego Amerykanina pana Daniela Webster na Polach Elizejskich przy rogu ulicy Kolizeum.
— Dla czego oddaliłeś się od niego?
— Bo wracał do Ameryki, a ja chciałem pozostać w kraju.
— A potem gdzie byłeś?
— U sir Wiljama Douglas Abberouhy, przy ulicy św. Honorjusza, który zwinął swój dom i wyjechał w podróż na około świata.
— Pokaz mi teraz twoje świadectwa.
Ireneusz wydobył z kieszeni papiery „pożyczone“ przez Jana-Czwartka od Laurenta i podał Klaudji, która je przejrzała z uwagą.
Świadectwa te zawierały wielkie pochwały. Nie można było żądać lepszych.
— Widzę, wyrzekła, że się nazywasz Franciszek Laurent?
— Tak, ale zazwyczaj nazywają mnie tylko Laurent, to brzmi bardziej po pańsku.
— Jaką pobierałeś pensję w ostatnim miejscu swych obowiązków?
Mechanik wymienił cyfrę, za wygłoszeniem której Klaudja aż podskoczyła na krześle.
— Sir Wiljam Douglas Abberouhy musiał być niesłychanie bogatym, odpowiedziała. Ja posiadam o wiele mniejszy majątek, i dom prowadzę na stopę skromniejszą. Nie mogłabym zawrzeć z tobą umowy na takich warunkach.
— A jakąż pensję pani mi może ofiarować?
Klaudja wymieniła wynagrodzenie o wiele niższe od żądanej sumy przez mniemanego kamerdynera.
Ireneusz jak wiemy, nie wiele dbał o to, lecz niechciał się zdradzić zbyt szybkim przyjęciem podanych sobie warunków. Targował się więc chwilę dla formy, i skończył na przyjęciu proponowanej przez panią Dick-Thorn sumy.
— Należysz więc zatem już do mego domu, wyrzekła. Każę ci zaraz przygotować dla ciebie pokój na drugim piętrze.
— Dobrze pani.
— Czy potrafisz urządzić wszystko w razie wyprawienia balu?
— Mój pan ostatni, wydawał każdego karnawału po cztery bale. Ja sam kierowałem wszystkiemi przygotowaniami.
— Będę więc mogła w zupełności polegać na tobie?
— Mam nadzieję, iż niezawiodę pani zaufania.
— Pierwsze przyjęcie odbędzie się za dni kilka i chciałabym, ażeby było bardzo świetne. Umów się z którym z najbardziej wziętych ogrodników, ażeby ubrał przedsionek i schody. Wszędzie niech będzie jak najwięcej kwiatów.
Daję ci na to upoważnienie.
— Nie będę zwracał na koszt uwagi, lecz chciałbym pomimo tego aby to niezbyt drogo kosztowało, mając na względzie interes pani.
— Rachuję na to. Powiedz mi, czy jesteś wolnym?
— Zupełnie.
— Niemasz ani żony, ani dzieci?
— Nikogo.
— Odkąd możesz objąć u mnie obowiązek?
— Odkąd pani rozkaże.
— A więc jutro rano, od dziewiątej.
— Będę punktualnym.
— Zwracam ci świadectwa, a to przyjm na zadatek. Tu Klaudja wsunęła w rękę Ireneuszowi trzy luidory.
Mniemany kamerdyner drgnął, dotknąwszy złota tej kobiety uważanej przezeń za zbrodniarkę, ale nie dał poznać po sobie tego co się w nim działo. Podziękował, schował do kieszeni świadectwa Laureata i odszedł.
Schodząc ze schodów myślał sobie:
— Czy owa pani Dick-Thorn jest rzeczywiście zbrodniarką lub też Jan-Czwartek złudzony został podobieństwem? Oto zagadka jaką rozwiązać muszę!...
Obecność Henryka de la Tour-Vandieu na ulicy Berlińskiej, zarówno go zdziwiła. Czy ów młodzieniec bywał tam jako przyjaciel lub też jako adwokat?
Nie mogąc rozwiązać tej tajemnicy, postanowił nie myśleć o niej. Osiągnął cel zamierzony, otrzymał miejsce w domu Klaudyi, to było główną rzeczą. Odchodził zupełnie zadowolony.
Klaudja Varni zajęta rozmową z mniemanym Laurentem, po jego odejściu wróciła do swoich myśli. Na jej twarzy ukazał się wyraz srogiej radości, poszeptywała z cicha:
— Wszystko idzie dobrze!... Sam Henryk dostarczy mi broni do zwalczenia swojego przybranego ojca. Będę miała w swojej mocy Jerzego, dzięki obronie, jak niegdyś go miałam za pomocą miłości. Ten młody człowiek skutkiem interesów, będzie częstym gościem w mym domu. Oliwja jest ładną... zwróci na nią uwagę, i pomimo swej wielkiej miłości dla panny de Liliers, o której tak wszyscy głoszą, moja wola i zręczność dokonają, reszty.
Tu uśmiechnęła się, lecz jednocześnie głęboka zmarszczka zarysowała się na jej czole pomiędzy ściągniętemi brwiami.
— A gdyby Jerzy chciał walczyć? wyrzekła głucho. Ha! w takim razie przyjmę wyzwanie, odpowiedziała sobie po chwili. Henryk potwierdził to, o czem wiedziałam, że co do tej sprawy, istnieje przedawnienie. Cóż ja więc ryzykuję? Skandalu się nie obawiam, bo i cóż on mi może zaszkodzić? kiedy tymczasem majątek, stanowisko i dobre imię Jerzego są w niebezpieczeństwie, W moim ręku najlepsze są karty!.. I gdyby Jerzy stawił opór, zgniotę go, zdruzgoczę!!.. Esterę Dérieux z obłąkania wyleczyć mogą doktorzy, a gdyby nawet nieprzywrócono jej przytomności umysłu, jest wdową legalną po księciu Zygmuncie, dziedziczką jego majątku na mocy prawnie zrobionego testamentu, i rada familijna przez sąd wyznaczona, odbierze należny jej tytuł i wydarte miljony. Jerzy powinien to zrozumieć, i być mi posłusznym.
Dzwonek rozlegający się w przedpokoju, przerwał jej szepty gorączkowe, drgnęła pomimowolnie, a po chwili wszedł lokaj niosąc na tacy bilet wizytowy.
Klaudja szybko spojrzała na bilet.
— „Doktór Edmund Loriot!“ przeczytała głośno.
— Proś do salonu.
Młody doktór wszedł.
Klaudja przyjęła go najuprzejmiejszym uśmiechem mówiąc:
— Tysiączne dzięki za pański pospiech.
Pospiech jest moim obowiązkiem, odparł z ukłonem Edmund. Lekarz który wie że ktoś cierpi i wzywa jego pomocy, niepowinien dać oczekiwać na siebie.
Moja córka jest w samej rzeczy cierpiącą, lecz mam nadzieję że jej choroba nieprzedstawia nic niebezpiecznego i że jakieś lekkie lekarstwo wystarczy do jej usunięcia. Pańskie zdolności przytem są tak ogólnie znane!...
— Mówiono pani widać o mnie zbyt łaskawie.
— Powiedz pan z zachwytem. A! masz pan licznych przyjaciół i wielbicieli.
— Pan Henryk de la Tour-Vandieu przedewszystkiem do ich liczby należy.
— Tak jest, on mojemu sercu najbliższym ze wszystkich. Kochamy się od lat pacholęcych.
— Właśnie to samo mi powiedział będąc u mnie przed godziną i oznajmując pańską wizytę.
— Był u mnie na śniadaniu gdy list pani otrzymałem. Dowiedziałem się że wybór padł na niego i jeżeli pani ma zamiar powierzyć mu jaką ważną sprawę, to mogę jej tylko powinszować, gdyż każda sprawa której się podejmie mój przyjaciel, może być z góry uważana za wygraną. Powodzenie jego dorównywa zdolnościom, a to niemałą jest rzeczą.
— Pan de la Tour-Vandieu, zdaje się lubić zawód który sobie obrał?
— Tak jest; inaczej nie zostałby był adwokatem. Położenie jego jest niezależnem. Zapewne, pani wiadomo, że jest jedynakiem, a jego ojciec posiada olbrzymi majątek.
— Wiem o tem panie, odparła Klaudja. Osoba, która mi mówiła o panu Henryku w sposób najbardziej pochlebny, wspomniała że on nie żyje bynajmniej w zgodzie z swym ojcem.
— Tak, przekonania ich różnią się wiele, rzekł Edmund lecz bliższych szczegółów nie wiem w tej mierze. Znam bardzo mało księcia Jerzego i od chwili przedstawienia mnie jemu przez Henryka, nie widziałem go więcej. Przepaść nas rozdziela! Pan de la Tour-Vandieu, książę, senator i bogacz, stoi na szczycie owej społecznej drabiny, na której pierwsze stopnie ja wchodzę dopiero.
— Ta mniemana przepaść według mnie, nie istnieje wcale, odparła pani Dick-Thorn. Nauka i zdolności tyle są warte, co majątek i szlachectwo.
— Ogół wszelako innego jest zdania.
Klaudja podniosła się z krzesła.
— Chciej pan pójść za mną, zaprowadzę pana do mojej córki.
— Jestem na rozkazy pani.
Klaudja wraz z doktorem przeszła dwa pokoje, a zatrzymawszy się przed uchylonemi drzwiami zapytała:
— Czy można wejść drogie dziecię? Przyprowadzam ci doktora...
— Można mamo! — odpowiedział głos dźwięczny i miły.
Pani Dick-Thorn drzwi otworzywszy, wprowadziła Edmunda do pokoju.
Oliwja leżała w łóżku wybitem jasno niebieską materją i otoczonym firankami z białego indyjskiego muślinu. Jej piękna główka spoczywała na poduszce obszytej koronkami. Jej jasne włosy rozrzucone w nieładzie, tworzyły rodzaj aureoli nad czołem.
Niepodobna było widzieć bardziej zachwycającej istoty. Uśmiechnęła się do matki i do doktora podchodzących do łóżka.
— Niejestem przecie tak słabą? wyrzekła.
— Jesteś pani nieco cierpiącą, odparł młodzieniec, zauważywszy blask gorączkowy oczów i wypalone na twarzy rumieńce. To mówiąc, ujął jej delikatną rękę i puls badać zaczął.
— Nie omyliłem się, dodał, gorączka jest, choć lekka. Co pani sprawia cierpienie?
— Gardło mnie boli i głowa.
Edmund położył dłoń na rozpalonym czole dziewczęcia.
— Doznajesz pani kłucia w gardle? zapytał.
— Tak panie doktorze.
— I kaszlesz pani trochę.
— To prawda.
Edmund uśmiechnął się.
— Nie jest to nic niebezpiecznego, odrzekł. Zapewne zaniedbałaś pani przedsięwziąść pewnych ostrożności, ztąd katar, ale ten katar nie jest tak groźnym, abym mu uczynił zaszczyt nazwania go „Bronchitis.“ Jestem pewien, że pani zaziębiłaś nogi.
— Tak... tak! Przedwczoraj wychodząc z teatru, zawołała pani Dick-Thorn. Jakim sposobem pan mogłeś to odgadnąć?
— Ze skutków dochodzę przyczyn, rzecz bardzo prosta. Mając cokolwiek doświadczenia, omylić się niepodobna. Zapiszę lekarstwo, które przyniesie natychmiastową ulgę. Zanim czterdzieści ośm godzin upłynie, ten nieznośny katar ustąpi.
Klaudja przygotowała na stole papier, kałamarz i pióro. Loriot napisał receptę.
— Racz pani posłać to, rzekł do najbliższej apteki. Córka pani niech zażywa po łyżce co godzinę. Jutro przybędę ażeby stwierdzić skuteczność mikstury, i nie wątpię, że znajdę wielką ulgę. Do jutra zatem, do widzenia.
— Do jutra doktorze. Dziękuję za tak pomyślną wróżbę.
Loriot wyszedł z pokoju z Klaudją, która zamknąwszy drzwi, zapytała żywo:
— Napewno więc niema nic niebezpiecznego?
— Nie grozi żadne niebezpieczeństwo, upewniam słowem honoru!
— Ach! zdjąłeś mi pan z serca wielki ciężar!...
— Byłaś więc pani naprawdę zaniepokojoną?
— Nic dziwnego!... Będąc matką, obawiamy się wszystkiego. Rada bym pana często widywać w moim domu, doktorze; rozumie się jako przyjaciela, nie jako lekarza!
— Jesteś pani zbyt łaskawą.
— Przyrzekłam już pańskiemu przyjacielowi panu Henrykowi de la Tour-Vandieu, że będzie pana u mnie często spotykał. Od pana zależy teraz aby nie zarzucił mi kłamstwa.
— Nie pozwoliłbym na to, upewniam.
— Idźmy do salonu pomówimy o tem. Chcę pana prosić o radę a raczej o pewne objaśnienie, a skoro usiedli, zaczęła:
— Pan de la Tonr-Vandieu wspominał mi, że pan zostałeś asystentem w szpitalu w Charentou.
— Tak pani, od dni kilku.
— Oddajesz się pan zatem specjalnie chorobom umysłowym?
— Badania te zajmują mnie w szczególny sposób. Chciałbym ten rodzaj obrać za specjalność i marzę o tem, ażeby kiedyś mieć własny swój dom dla obłąkanych.
— Skoro tak, to jestem pewną że otrzymam potrzebne objaśnienia.
— O ile tylko będzie w mej mocy.
— Powiedź mi pan zatem, czy osoba cierpiąca obłąkanie od lat przeszło dwudziestu, może być uleczoną?
— Zależy to od wielu okoliczności.
— Jakich mianowicie?
— Przedewszystkiem od tego, co było powodem choroby? Czy osoba o której pani mówisz, postradała zmysły skutkiem gwałtownego wzruszenia, nagłego przestrachu, nieprzewidzianego zmartwienia lub też jej obłąkanie wyniknęło skutkiem choroby mózgu? W tym ostatnim wypadku uważam wyleczenie za niepodobne.
— A jeśli choroba umysłowa była następstwem przestrachu lub zranienia?
— W takim razie można mieć nadzieję i być może iż niezadługo zdobędę dowód na poparcie mojego zdania.
— Może pan masz u siebie w klinice wypadek podobnego rodzaju?
— Tak pani; wypadek niesłychanie rzadki i osobliwy, w którym próbując wyleczenia, będę zmuszony wykonać operację.
— Na mężczyźnie?
— Nie; na kobiecie.
— A ta kobieta jak dawno jest obłąkaną?
— Od lat przeszło dwudziestu.
— Jakiż był powód choroby?
— Rana zadana w głowę.
— Był to przypadek czy zbrodnia?
— Niewiem; lecz prawdopodobnie zbrodnia. Ta nieszczęśliwa otrzymała postrzał w głowę z palnej broni. Odłamek kuli utkwił w czaszce, gdzie się znajduje do tej pory.
— To dziwne! zawołała Klaudja.
— Dziwne i szczególne... tak pani.
— I w szpitalu Charentou masz pan tę chorą?
— Tak, pani.
— Czy ta kobieta jest Paryżanką?
Edmund przypomniał sobie w tej chwili, że nowo przybyła osadzoną jest w oddziale „odosobnionych w tajemnicy“ i że obowiązek jego i zalecenie naczelnego lekarza niedozwalały mu wyjawić jej nazwiska.
— Zdaje się że Paryżanka, odrzekł, ale nie jestem tego pewien.
— Odwiedza ją też rodzina? badała dalej Klaudja, której przyszła na myśl Estera Dérieux.
— Niewiem tego; wyjąknął młody doktór, widocznie zakłopotany jej pytaniami. Niewiem co się dzieje w szpitalu po za godziną mojej wizyty. Nazwiska obłąkanych, będących dla nas przedmiotem studjów i starań, częstokroć bywają nam nieznane.
Klaudja była nazbyt przebiegłą, aby nie spostrzedz, ze więcej się nie dowie. Jej dalsze wypytywania mogłyby wzbudzić nieufność w doktorze. Przerwała więc bezużyteczne badania.
— Powiedziałeś mi pan, wyrzekła, to o czem wiedzieć chciałam i dziękuję za to najszczerzej. Być może, iż przedstawię panu kiedyś osobę o której wspomniałam, jeżeli jej rodzina zdecyduje się przedsięwziąć dla niej kurację.
— Racz pani tylko o tem pamiętać, że nic poczynać nie można, dopóki się nie wie co było powodem obłąkania.
— Niezapomnę i powtórzę panu wszystko o czem się dowiem.
Przerwano rozmowę. Edmund podniósł się z krzesła.
— Żegnam panią... rzekł.
— Do jutra, odpowiedziała Klaudja, podając mu rękę. Jest stanowczym... pomyślała po jego odejściu, przyda mi się, gdybym go potrzebowała.
∗
∗ ∗ |
Ireneusz Moulin jak wiemy, wyszedł zadowolony z domu przy Berlińskiej ulicy. Dopędził Jana-Czwartka oczekującego nań na rogu Clichy.
— Hę? cóż... dobrze idzie? zawołał stary rzezimieszek, ujrzawszy rozpromienioną twarz wchodzącego.
— Jak nie można lepiej!
— Dostałeś się do jej domu?
— Jestem przyjęty za kamerdynera i intendenta.
— A odkąd obejmujesz te obowiązki?
— Z dniem jutrzejszym, od dziesiątej rano.
— Dostałeś zadatek?
— Dostałem jako zaliczkę trzy luidory, które ci daję dla napełnienia twej portmonetki.
Jan-Czwartek wsunął je radośnie do kieszeni pomrukując:
— Jeżeli ona jest tą damą z mostu de Neuilly, trzeba od niej będzie więcej wydobyć, niech płaci!
— Zapewne, odrzekł Ireneusz, ale nieprzyspieszajmy biegu sprawy, a zajmiemy się naszemi interesami.
— Jakiemi interesami?
— Przedewszytkiem trzeba odesłać sto franków Laurentowi!
— Koniecznie? zapytał Jan-Czwartek, wzdychając.
— Wytłumaczyłem ci już przecie dla czego ten zwrot pieniędzy uważam za niezbędny. Pójdziesz potem odnieść pugilares do knajpy na Amsterdamską ulicę, gdzie rozważywszy wszystko, niechcę ażeby mnie widziano.
Tu obaj wstąpili do kawiarni, gdzie Moulin napisał karteczkę i takową wsunął w kopertę zaadresowawszy: „Do pana Laurent, ulica Zamkowa w Vincennes.“
— Powiedz że ten pugilares znalazłeś na ulicy, rzekł do Jana-Czwartka , podając mu takowy. Wymyśl jaką historję.
— To będzie łatwe. Czy się dziś jeszcze zobaczymy?
— Nie; ale musimy obrać miejsce schadzek, gdzie byśmy się widywać mogli. Przechadzaj się co rano na rogu ulicy Clichy w tem samem miejscu gdzie cię dziś spotkałem. Będę przychodził do ciebie i zdawał ci sprawozdania. Ale nie opuść ani jednego dnia, bo mógłbyś nie przyjść natenczas właśnie, kiedy byłbyś mi potrzebnym.
— Nie obawiaj się! — Co rano o ósmej będę na posterunku, ale w biały dzień to zbyt widoczne, czyby nie lepiej było spotkać się nam wieczorem?
— Wieczorem nie codzień będę mógł być wolnym. Skoro jednak będę mógł Wyjść, przyjdę do ojca Loupiat pod „Srebrnego Kruka.“
— Zastaniesz mnie tam napewno.
— Być może iż ci powiem, coś kiedy co będziesz musiał zaraz powtórzyć pannie Monestier, która nam pomoc swoją przyrzekła.
— Zaciekawiasz mnie wielce... Powiedz jaki jest twój zamiar?
— Mój plan będzie się zmieniał stosownie do okoliczności, odrzekł Ireneusz. Obecnie to powiem ci tylko, że wkrótce dowiemy się czy pani Dick-Thorn i twoja nieznajoma z mostu de Neuilly są jedną i tą samą osobą, o czem wątpię trochę.
— Co? wątpisz...
— Tak, ale przecie pomylić się mogę, tak samo jak i ty pomylić się mogłeś. Zresztą powtarzam ci, wkrótce dowiemy się o tem. A teraz do widzenia.
— Do jutra! rzekł Czwartek. I rozeszli się z sobą.
Jan poszedł do szynku przy Amsterdamskiej ulicy.
— Panie! zapytał właściciela, wszak pan znasz niejakiego Franciszka Ląurent?
— Znam go, jest to kamerdyner poszukujący obowiązku, był u mnie przed kilkoma godzinami.
— Znajdowałem się tu natenczas właśnie z jednym z moich przyjaciół, i oddaję panu to co jest tamtego własnością. Tu Czwartek podał pugilares zdziwionemu właścicielowi zakładu, który go prosił o wyjaśnienie tej kwestyi.
— Rzecz nader prosta, odparł rzezimieszek. Byłem na banhofie przy ulicy Saint-Lazare. Jakiś jegomość idący przedemną upuścił pugilares. Podniósłszy jego zgubę, zacząłem wołać na niego, lecz on niesłysząc, pobiegł dalej i zniknął mi z oczu. Wtedy przypomniałem sobie że go tu widziałem gdy z panem rozmawiał. Przychodzę więc, ażeby zwrócić mu jego własność.
— Bardzo dziękuję!... Zawiadomię natychmiast Laurenta. A można panu służyć kufelkiem piwa?
— Tego się nigdy nie odmawia.
Wypiwszy piwo, Jan-Czwartek poszedł do Belleville. Idąc myślał sobie:
— Ten Ireneusz to mądra sztuczka. Trzeba mu tylko zostawić swobodę do działania. Co mi to szkodzi? Mam pieniądze, jem, piję, spaceruję, on pracuje za wszystkich, i wykopie skarb dla mnie i dla siebie. To wspólnik do pioruna, który mnie nie pokrzywdzi!...
Moulin oddawszy list na pocztę, poszedł na ulicę Notre-Dame des Champs. Było już późno gdy zadzwonił do Berty. Biedna dziewczyna niewidziała go od wczorajszego wieczora. Niepokój ogarniał ją i w miarę jak czas upływał, coraz cięższy smutek przytłaczał jej duszę.
Przeczuwała jakiś nowy wypadek, lękała się zaaresztowania Ireneusza.
Wiedząc że Moulin miał pomagać przy przeprowadzeniu Czwartkowi, mówiła sobie że powinien nadejść lada chwilę, lecz niewiedziała jak sobie wytłumaczyć że jej przyjaciel nie przyszedł na śniadanie.
Przygotowując skromny obiad, układała w myślach wypadki, jakie w rozgorączkowanej jej wyobraźni przybierały zastraszające rozmiary.
Skoro nareszcie mechanik zadzwonił, Berta ze drżeniem poszła mu otworzyć.
W świetnem ubraniu marszałka dworu, w białym krawacie, z długiemi faworytami, Ireneusz zmienił się do niepoznania.
Berta niepoznawszy go, sądziła że ma przed sobą jakiegoś urzędnika, i przestrach jej się jeszcze powiększył.
Nowo przybyły uspokoił ją natychmiast.
— Jakto? zawołał z uśmiechem, a więc moja przemiana jest tak doskonałą, że nawet pani niepoznałaś swego najlepszego przyjaciela?
— Pan to więc jesteś? wyjąknęła czerwieniąc się dziewczę. Ach! jakżeś mnie pan przestraszył!...
— Czem takim drogie dziecię? zapytał wchodząc mechanik.
— Zobaczywszy pana a niepoznawszy go, byłam pewną, że to ktoś obcy przychodzi z jaką złą wiadomością dotyczącą pana!...
— Lecz cóż by mnie mogło spotkać tak złego? odparł Ireneusz. O ile się zdaje żadne niebezpieczeństwo nateraz mi nie zagraża.
— Niezapominaj pan o swoich ukrytych nieprzyjaciołach, odrzekła smutno Berta; przypomnij sobie owych dwóch ludzi, którzy się wsunęli do pańskiego mieszkania, ażeby wykraść list, a w jego miejsce włożyć w kopertę ten papier, któryby był zgubił pana bezpowrotnie, gdyby się dostał w ręce sędziów.
— To prawda!... wyszepnął Moulin.
— Od wczoraj, po dowiedzeniu się od pana o tym nędzniku Janie-Czwartku, którym zmuszeni jesteśmy się posługiwać, myślałam i zastanawiałam się wiele... Jakiż cel mieli ci ludzie, którzy przyszli do pańskiego mieszkania, ażeby ukraść ten list, a nie tknęli złota leżącego obok listu?
— Nie byli to napewno zwyczajni złodzieje.
— Czegóż więc chcieli?
— Zniszczyć dowód zbrodni popełnionej niegdyś przez nich, to widoczne.
— Obecność ich na Placu Królewskim dowodzi, że oni to byli sprawcami pańskiego uwięzienia. Zostałeś pan ocalonym od ich zamachu, ale można być pewnym, że za wygranę nie dali. Śledzą pana na każdym kroku, ażeby cię zgubić, a bez ratunku tym razem, a jeśli się sposobność nie zdarzy, sami ją sprowadzą. Wiesz pan teraz dla czego się obawiam... drżę cała...
— Przesadzasz pani, odrzekł mechanik.
— Przesadzam? — nie panie. Wszak i ja wolałabym być spokojną. Obawiam się z ich strony zasadzek, jakie nam niedadzą dojść do celu. Przekonaj mnie pan, że się mylę, a uspokoję się natychmiast.
— Wierzę temu że ów nadzór o którym pani mówisz był rozciągnięty nademną rzeczywiście, odparł mechanik. Tak, jeden ze wspólników zbrodni popełnionej przed laty, wiedział że przybywam do Paryża, że jestem w posiadaniu kompromitującego go listu. Znalazł więc sposób zniszczenia tegoż. Cel jego osiągnięty... Po cóżby miał się mną jeszcze zajmować?
— Bo jesteś pan dla niego niebezpiecznym, i on wie o tem.
— Jeżeli tak, przyjmuję walkę.
— Ten człowiek będzie silniejszym od pana, bo zajmuje on pewnie wysokie stanowisko.
— A zatem pani wierzysz w dokładność opowiadania Jana-Czwartka?
— Wierzę w to, że on się nie myli oskarżając księcia Jerzego de la Tour-Vandieu, że on był jednym z zabójców doktora. Tak... wierzę!
— A zatem pani zdobyłem dziś dowód że cyfry na których Jan-Czwartek opiera swoje twierdzenie, nie mają, tego znaczenia jakie im zadawał.
— Miałeś pan iść po te papiery na ulicę de la Reynie czyś je pan znalazł? zapytała Berta.
— Nie pani, odrzekł mechanik, i według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie odnajdziemy ich nigdy.
— Dla czego? Ireneusz opowiedział w krótkości szczegóły znane już czytelnikom.
— Ach! jakaż fatalność! zawołała panna Leroyer. Jedno nam jeszcze pozostaje, dodała; urządzić spotkanie się Jana-Czwartka z księciem de la Tour-Vandieu.
— I tu zarówno zły los nas prześladuje. Księcia Jerzego niema w Paryżu, podróżuje on... co według mnie przekonywa, że to nie on był jednym z owych dwóch ludzi, których pani widziałaś w moim mieszkaniu na placu królewskim.
Berta pognębiona opuściła głowę.
— A ta kobieta, którą Jan-Czwartek sądzi że poznał?
— Pani Dick-Thorn?
— Tak.
— Ona to właśnie jest przyczyną zmiany jaką pani we mnie widzisz. Dla niej to jestem tak wystrojony, wygolony, w czarnym ubraniu i białym krawacie! Od jutra obejmuję u niej służbę.
— Pan? — wykrzyknęła ze zdumieniem dziewczyna.
— Tak, ja. Obejmuję obowiązek marszałka dworu i intendenta pod przybranym nazwiskiem Laurent.
— Co to znaczy?
Opowiadanie Ireneusza wtajemniczyło ją w szczegóły i wywołało zapał dla zdumiewających pomysłów mechanika.
W rzeczy samej Moulin nie był ani pospolitym przyjacielem, ani też zwykłym wspólnikiem. Poświęcał się duszą i ciałem dla dzieła jakie przedsięwziął, tak jak gdyby był synem Pawła Leroyer, zabitego męczennika.
— A teraz co pan zamierza uczynić? zapytała Berta.
— Czekać sposobności działając.
— Cóż pan sądzisz o tej kobiecie?
— Dotąd nic jeszcze, ale będę ją miał ściśle na uwadze i wkrótce wytworzę sobie o niej zdanie. Bądź pani gotową na wszelki wypadek. Jan-Czwartek będzie pani dostarczać wiadomości odemnie jeżeli jakie będą.
— A mogę mu zaufać?
— Tak sądzę. On mniema że jego interes jest wspólny z naszym, zresztą niepodobna nam wynaleść innego pomocnika. Ale — zapomniałem powiedzieć pani o czemś co mnie niesłychanie zadziwiło.
— Cóż takiego?
— Syn księcia de la Tour-Vandieu zna panią Dick-Thorn, i bywa u niej.
— Ten młody adwokat, który tak zręcznie pana bronił?
— Ten sam.
— Boże! ileż tu tajemnic? wyszepnęła Berta.
— Prawda że to wszystko zaciemnione jak atrament w butelce, lecz może się uda nareszcie dojrzeć coś w tych ciemnościach.
— Czy też pan pomyślałeś o tej obłąkanej, która mieszka w tymże samym z nim domu?
— Obiad trwał krótko.
Około ósmej wieczorem, Ireneusz wyszedł od Berty i udał się do swego mieszkania. Idąc myślał po nad tem co słyszał od panny Leroyer, a przyznając iż jakiś nieznany mu wróg szpieguje go bezustannie, postanowił zmylić jego tropy.
Przyszedłszy na Plac Królewski, wstąpił, do odźwiernej, która rzecz naturalna wcale go niepoznała.
— Jakto... to pan jesteś, panie Ireneusz? zawołała gdy jej powiedział swoje nazwisko. A toś się pan zmienił do niepoznania!... Czarne galowe ubranie, biały krawat... faworyty... jak u garsona w cukierni. Zostałeś pan notarjuszem, czy co u licha?
— Nie pani Bijou! odrzekł śmiejąc się mechanik.
— To chyba pan wracasz z jakiego wesela?
— I to nie!... Zostałem mianowany inspektorem warsztatów w fabryce żelaznej.
— Miejsce dobre przynajmniej?
— Doskonale! ale trzeba mieć powagę, będzie poszanowanie u podwładnych, to też jak pani widzisz.
— Prawda, że pan wyglądasz wspaniale!
— Fabryka jest na prowincyi, więc się zabieram do wyjazdu.
— Odjeżdżasz pan? ale chyba nie nazawsze?
— O! nie... na pewien czas tylko.
— To dobrze! Lubię takich jak pan lokatorów.
— I ja nawzajem lubię takie jak pani odźwierne. Jutro o ósmej rano wyjeżdżam koleją.
— Daleko pan jedziesz?
— Do Burgundyi.
— Ojczyzna dobrego wina. A jak prędko pan powrócisz?
— Być może za dwa tygodnie... za trzy lub cztery może, niewiem jak mi wypadnie. Ale... mam zostawić pani kilka poleceń...
— Możesz pan być pewnym, że będą sumiennie wykonane.
— Jeżeliby nadeszły jakie listy do mnie, proszę je schować starannie.
— Dobrze; zamknę je na klucz w szafie wraz z mojemi pieniędzmi i zegarkiem.
— Gdyby kto przyszedł tu do mnie, powiedz mu pani żem w podroży.
— Ma się rozumieć że inaczej niepowiem.
— I że pani niewiesz kiedy powrócę.
— Cóż więcej?
— Nic już. Proszę to przyjąć odemnie jako podziękowanie. Tu wsunął luidora w rękę odźwiernej i zwrócił się do odejścia, lecz w drodze zatrzymał się jeszcze zapytując:
— Czy wciąż tu mieszka ta obłąkana na pierwszym piętrze?
Odźwierna okazała zakłopotanie, a po chwili wahania:
— Nie... już tu jej niema, odpowiedziała.
— Niema jej? powtórzył mechanik, tą wiadomością ogłuszony.
— Można by sądzić że ta wieść jest dla pana nieprzyjemną? odrzekła, wpatrując się w niego odźwierna.
— A cóż mnie to może obchodzić? zawołał Moulin, odzyskując krew zimną. Przypomniałem ją sobie przypadkowo. Raz jeden ją tylko widziałem i zauważyłem, że miała bardzo łagodny wyraz twarzy.
— Nie można temu ufać, odparła kobieta. Takie wariatki to djabelnie chytre stworzenia. Ta właśnie omal nie podpaliła domu w napadzie swego obłąkania. Byłaby nas wszystkich puściła z dymem. Niema żartów panie z takiemi choremi!...
— A gdzie ją umieszczono? Pewno w którym ze szpitalów dla obłąkanych?
— Zapewne, rzekła krótko odźwierna, przypomniawszy sobie zastrzeżenie Thefera.
— Niewiesz pani w jakim? badał dalej Moulin.
— Nic niewiem.
— Jak dawno ona mieszkała w tym domu?
— Wprowadziła się tu wraz z panią Amadis. Biedna staruszka cierpiała wiele na tem rozłączeniu. Przyzwyczaiła się mieć tę warjatkę przy sobie. Zostawszy samą nudziła się, i wyjechała z lokajem i panną służącą.
— Dokąd pojechała?
— Gdzieś na południe Francyi, bo kazała jechać na dworzec Lijońskiej drogi żelaznej, wszak dokąd nie wiem gdzie wyjechała.
Ireneusz zdawał się rozpytywać o te szczegóły od niechcenia, nie dla żadnego widocznego celu, lecz każdą odpowiedź odźwiernej notował w swojej pamięci.
Nie mając już więcej do dowiedzenia się, poszedł do siebie. Uporczywość prześladującej go fatalności, zdawała mu się źle wróżyć o spełnieniu jego zamiarów.
Nie przywiązywał wprawdzie wielkiej wagi do objaśnień jakie by mu mogła udzielić pani Amadis, ani do niejasnych słów obłąkanej. Pomimo sceny której świadkiem była Berta, nie wierzył aby Estera Dérieux mogła mieć udział w tym całym dramacie. Nie z tej strony spodziewał się zyskać objaśnienie.
Położył się spać pod przykrym wrażeniem, mimo to zasnął głęboko.
Nazajutrz wczesnym rankiem zapakował rzeczy, zamknął drzwi na klucz i pożegnawszy odźwierną, wyszedł z domu niosąc w ręku walizkę.
Na bulwarze wziął doróżkę i kazał się zawieść na Berlińską ulicę. Punkt o dziesiątej wysiadł przed pałacykiem Klaudyi.
Tegoż samego dnia po południu, jakiś młody mężczyzna przyszedł do domu na Placu Królewskim pytając o Ireneusza Moulin.
— Niema go w domu, wyjechał, odparła odźwierna.
— A jak prędko powróci?
— Za dwa lub trzy tygodnie.
— Wyjechał!... mruknął Edmund Loriot odchodząc. Spóźniłem się o parę godzin, i nic się już niedowiem.
Przez chwilę miał zamiar pójść do Berty, chciał zakląć ją, błagać o wyjawienie tajemnicy. I gdy już chciał to uczynić, wątpliwość zatrzymała go w miejscu.
— Czy Berta zechce go przyjąć?
— A jeśli przyjmie czy nie odmówi wyjaśnień? Na cóż więc narażać się na nowe cierpienia, i ranić serce daremnie? Zaczekam na powrót Ireneusza, powiedział sobie. I wrócił do domu smutniejszy i posępniejszy niż kiedykolwiek.
∗
∗ ∗ |
Tydzień upłynął od czasu gdy Moulin objął służbę u pani Dick-Thorn. Przez ten czas dał dowód wielkiego rozsądku, niezaprzeczonego taktu i sprytu naginając się do wymagań nowego stanowiska do którego nie był przyzwyczajony.
Od pierwszej chwili, dzięki silnej woli, ukazał się wybornym kamerdynerem. Reszta służby z którą był w jaknajlepszych stosunkach, uznawała jego wyższość nad sobą i nie zrażała się tem bynajmniej.
Zważając na wszystko, a mówiąc jaknajmniej, Ireneusz od chwili objęcia obowiązków, studjował wszelkie szczegóły z uwagą.
Nic jednak podejrzanego nie obudziło jego nieufności. Postępowanie Klaudyi, było takiem, jak każdej dobrej kochającej matki, myślącej o zamęściu swojego dziecka. Żaden ślad nie zdradzał w niej byłej kurtyzanki i wspólniczki morderstwa na moście de Neuilly.
Widząc to Ireneusz, mówił sobie:
— Czekajmy cierpliwie! — Jakieś dziwne podobieństwo rysów twarzy musiało złudzić Jana-Czwartka.
Każdego rana szedł Moulin na róg Berlińskiej ulicy na umówione spotkanie ze starym rzezimieszkiem, trwającym niezachwianie w swoim przekonaniu pomimo przeczących rezultatów obserwacyi Ireneusza i kończył rozmowę temi słowy:
— Oczekuj!... bądź cierpliwym.
Lekka choroba córki Klaudyi trwała bardzo krótko. Dzięki trafnej kuracyi doktora Edmunda Loriot, jasnowłose dziewczę było zdrowszem i piękniejszem niż kiedykolwiek.
Młody lekarz na proźby pani Dick-Thorn, przychodzi! dość często. Spodziewał się spotykać tu wiele osób i zawiązać z niemi stosunki pożyteczne dla swojej przyszłości, co Ireneusz znajdował być zupełnie naturalnem.
Nie znał on przedtem doktora i niedomyślni się nawę że ten młody człowiek z fizjognomją poważną a smutną, kochał Bertę tak gorąco i pragnął z nim się właśnie zapoznać.
Pani Dick-Thorn oznaczyła już dzień mającej się odbyć zabawy. Miała ona mieć miejsce w następującym tygodniu; i już mniemany Laurent zajmował się przygotowaniami, robił układy z tapicerami, cukiernikami i ogrodnikami.
Codziennie wysełano listy zapraszające. Żaden z nich niebył oddanym na pocztę, dopóki nieprzeszedł przez ręce Moulina’a, który wpisywał sam nazwiska zaproszonych z notatek danych sobie przez Klaudję.
W chwili gdy wstępujemy do pałacyku przy Berlińskiej ulicy, była kurtyzana siedziała przed swoim biureczkiem w małym saloniku przytykającym do jej sypialni. Pisała adresy na kilkudziesięciu kopertach.
Oliwja z teczką opartą na kolanach, pomagała matce w tem zajęciu.
— Skończyłaś już mamo? zapytała.
— Nie jeszcze, lecz niezadługo ukończę. Już tylko trzy nazwiska pozostały mi do odpisania.
— Czy dasz mi mamo dziś drugą listę?
— Nie; skończymy ją jutro.
— Dla czego nie dziś?
— Bo musimy wyjechać na miasto. Czyś zapomniała że trzeba być w magazynie dla przymierzenia twoich sukien?
— To prawda!... zapomniałam.
— Niema w tobie jak widzę, ani odrobiny zalotności.
— Czy to źle mamo?
— Zapewne! Młoda panienka powinna starać się podobać, powinna myśleć o balowych toaletach.
— Ty za mnie o tem myślisz mamo...
— Rzeczywiście, odparła z uśmiechem Klaudja, pragnę ażebyś była tak piękną, zachwycającą, żeby ciebie jedną tylko uwielbiano!...
— I na co to... dla czego?
— Niebyłabyś chyba kobietą, gdybyś błyszczeć niepragnęła.
— Pragnę tylko jednej rzeczy... być zawsze z tobą!
— Ależ moje drogie dziecię, te bale jakie wydawać zamierzam, niemają na celu rozłączenia mnie z tobą.
— Kto wie... odparła Oliwja.
— Jakto, kto wie?
— Zrozumiałam ja mamo twoje zamiary.
— Powiedz więc to co przypuszczasz, a o czem ja niewiem?
— Chcesz mamo wydać mnie za mąż...
— Niebyłabym dobrą matką, gdybym o tem niemyślała.
— Więc zgadłam?
— Tak, drogie dziecię. Twoja przyszłość mnie niepokoi. Wiesz że twój ojciec umierając, zostawił nam mały majątek. Trzeba więc aby uroda, twój wdzięk i talent zastąpił ci posag. Na szczęście jesteś bardzo ładną i mam przekonanie że dość cię zobaczyć, aby pokochać szalenie, no... i ożenić się z tobą naturalnie.
— A gdyby mój mąż chciał mnie z tobą rozłączyć?
— Musisz zyskać nad nim przewagę i na to mu niepozwolić.
— Będę więc zmuszoną wybierać pomiędzy temi, jakich mi na tym balu przedstawią?
— Nie, bo ja już męża dla ciebie wybrałam.
— Ty mamo... wykrzyknęło dziewczę.
— Tak jest wybrałam.
— Czy ja go znam?
— Nie jeszcze.
— A kiedy mi go pokażesz mamo?
— Niezadługo.
— Ale kiedy?
— Prawdopodobnie na tym balu.
— Za tydzień więc?
— Tak, za tydzień.
— Czy to młody człowiek?
— Młody, i bardzo bogaty.
— Ale czy ładny? pytała niespokojnie Oliwja.
— Śliczny i miły pod każdym względem, jestem pewną że ci się spodoba; odparła z uśmiechem pani Dick-Thorn.
— Ale czy ja się jemu spodobam?
— Czyżby być mogło inaczej? Zresztą gdyby to o czem marzyłam ziścić się niemogło, trafi się co innego. Już czas się ubierać, bo zaraz wyjeżdżamy.
Zaledwie wyszła Oliwja, Klaudja wzięła jeden z listów szepcąc z cicha:
— Tak!... ja niechcę go stracić!... On... Henryk de la Tour-Vandieu musi być mężem mojej córki.
Umoczywszy pióro w atramencie, mówiła dalej:
— Czas posłać zaproszenie Jerzemu, a dla zapewnienia się że przyjdzie, napiszę u spodu listu słów kilka, których wpływ będzie skuteczny.
Napisawszy te słowa i podkreśliwszy je dwukrotnie dla lepszego zwrócenia uwagi, Klaudja odczytała je raz jeszcze.
— Co on pomyśli? pytała siebie z uśmiechem. Będzie mocno zdumiony. Bo zkądby mógł zgadnąć że Kladja Varni i pani Dick-Thorn są jedną i tąż samą osobą. Wyobrażam sobie jego osłupienie, gdy spotka się ze mną!... Będę na niego oczekiwała odważnie.
Złożywszy list, wsunęła go w kopertę i zaadresowała.
— A teraz napiszemy drugi do syna, wyrzekła.
I wziąwszy kartę zapraszającą, zaadresowała:
„Do margrabiego Henryka de la Tour-Vandieu, adwokata?“
Ukończywszy tę czynność, zadzwoniła.
— Przyślij mi Laureata, rzekła do lokaja ukazującego się w progu.
Za chwilę wszedł Ireneusz.
— Co pani rozkaże? zapytał.
— Oto listy zapraszające, które trzeba porozsełać jaknajprędzej, odpowiedziała.
— Czy mam je przesłać pocztą?
— Tak, prócz tych, jakie mają gwiazdkę na lewym rogu koperty. To mają być odniesione przez służącego.
— Dobrze pani.
— Przygotowania do balu postępują?
— Może być pani spokojną, wszystko będzie na czas gotowem.
— Czy pomyślałeś o wynajęciu lokajów?
— Mam już zamówionych.
— Ilu?
— Ośmiu.
— Są to aby pewni ludzie?
— Zaręczono mi za ich uczciwość i znajomość służby.
— Cóżeś przedsięwziął w sprawie tej niespodzianki, jaka ma się odbyć w połowie balu?
— Aktorzy z Teatru Gymnase odegrają Wodewil we trzy osoby. Zamówiłem Teresę Berthelliera i braci Ljonnetów. Będą śpiewać najzabawniejsze piosenki ze swojego repertuaru. Żywe obrazy są bardzo teraz w modzie. Gdyby pani sobie życzyła, mógłbym się porozumieć z trupą jaka daje przedstawienia w najpierwszych salonach.
— Daję ci na to zupełne pełnomocnictwo. Czuwaj tylko, ażeby w tych piosenkach niebyło nic dwuznacznego, i aby żywe obrazy były przyzwoitemi.
— Może mi pani zaufać. Wszystko urządzonem będzie według zasad czystej moralności.
— A Teatrzyk?
— Maleńki, i bardzo ładny.
— Pamiętałeś o fortepianie do akompaniowania?
— Berthellier mi go dostarczy.
— Widzę że o niczem niezapominasz i dziękuję ci za to. Zajmij się teraz wysełką listów.
Ireneusz Moulin wyszedłszy z salonu zajął się rozgatunkowaniem listów, jakie należało przesłać przez służącego. Nazwisko Henryka de la Tour-Vandieu nakreślone na adresie, zwróciło jego uwagę.
— Oto zawiłość jakiej nieprzewidziałem, wyszepnął. Mój adwokat tu będzie. Gdyby mnie poznał, zadziwił się naturalnie, i zacznie mnie badać. Ale nie trwóżmy się przed czasem. Twarz obecnego Laurenta w niczem nie jest podobną do twarzy mechanika. Nikt mnie nie poznał w tem przebraniu z temi faworytami, miejmy więc nadzieję że i pan Henryk nie zauważy mnie także.
I uspokojony, zajął się dalej rozdzielaniem listów.
Wziąwszy w rękę list zaadresowany do księcia Jerzego de la Tour-Vandieu, zadrżał od stóp do głowy.
— Pani Dick-Thorn zaprasza księcia? zawołał. A więc go zna? — Co to znaczy? Mieliżby oni być wspólnikami z dawnych czasów?... Łatwo byłoby w takim razie wymierzyć im cios stanowczy, a moja tutaj obecność daje mi niezmierną przewagę. A zatem książę powrócił chyba?
Wszystko to wkrótce sprawdzimy.
Tu Ireneusz podzielił zapraszające listy na trzy kategorje. Jedna z nich część miała być wrzuconą do pocztowej skrzynki, druga przesłana według adresów przez służącego, a trzecią postanowił sam zanieść na ulicę św. Dominika.
Około drugiej, udał się na przedmieście Saint-Germain.
Ten sam odźwierny z którym rozmawiał przed kilkoma dniami, powiadomił go że książę niepowrócił jeszcze z podróży, i że niewiedzą kiedy przyjedzie.
— Zostaw pan ten list, dodał, każę go położyć w gabinecie księcia, gdzie za przybyciem zastanie go wraz z innemi. Młody zaś nasz pan Henryk odbierze swój list dziś wieczorem.
Ireneusz zostawił listy i odszedł przekonany, że pani Dick-Thorn zna bardzo mało księcia Jerzego, i że z grzeczności tylko posłała mu zaproszenie. Korzystając ze swej bytności na przedmieściu Saint-Germain, wstąpił na chwilę do Berty, a niemając jej nic ważnego do powiedzenia, wkrótce powrócił do domu.
∗
∗ ∗ |
W obronnem mieszkaniu starego księcia przy ulicy Pot-de-fer nic się nie zmieniło.
Ukrywający się pod nazwiskiem Fryderyka Bérard, dręczony straszliwemi obawami, jakie wzrastały z każdą chwilą zakrawając na jakąś manję, oczekiwał z gorączkową niecierpliwością godziny, w jakiej będzie mógł bez niebezpieczeństwa zjawić się w pałacu przy ulicy św. Dominika i rachował coraz więcej na Théfere’a, że mu to ułatwi jakim bądź sposobem.
Co noc przebrany szedł na ulicę Uniwersytecką, i wsuwał się do otaczającego pawilonu ogrodu, który łączył się podziemnym przejściem z pałacu książąt de la Tour-Vandieu. Tą tajemniczą drogą dostawał się do swego gabinetu dla odczytania listów leżących stosami na biurku.
Théfer jak wiemy, zdobył najzupełniejsze zaufanie starego księcia, którego stał się wspólnikiem: a działał według własnej woli. Książę Jerzy we wszystkiem zdawał się na niego, polecając mu tylko odszukać ślady Klaudyi Varni i rozciągnąć nadzór nad Bertą Leroyer i Ireneuszem Moulin.
Inspektor policyi wywiązywał się sumiennie z tego potrójnego zadania, i nie liczył się z pieniędzmi wydawanemi bez żadnych korzyści.
Było około godziny dziewiątej wieczorem.
Drobny, a przenikliwie zimny deszcz padał od południa. Théfer przetrzymany dłużej niż zwykle na służbie w prefekturze, otrzymał nakoniec zwolnienie.
Poszedłszy na ulicę Pot-de-fer. zadzwonił trzykrotnie, co było znakiem umówionym.
Książę kończący właśnie obiad, poszedł mu otworzyć.
— Nie spodziewałem się ciebie o tak spóźnionej godzinie, rzekł żywo.
— Wasza książęca mość niech raczy darować, niemogłem przyjść wcześniej.
— Masz mi do powiedzenia co nowego?
— Mam tylko złożyć sprawozdanie z mych działań osobistych i z czynności moich agentów, nic stanowczego nie przynoszę tym razem.
— Bądź co bądź, rad jestem że cię widzę, bo twoja obecność rozerwie mnie trochę. Siadaj... proszę.
Agent usiadłszy, wyjął z kieszeni pugilares.
— Jesteś na tropie Klaudyi Varni? pytał książę.
— Niestety, nie jeszcze. Możnaby sądzić, że ta kobieta nigdy nie istniała.
— Ha! gdyby nie żyła!... wyszepnął Jerzy z oznaką gorącego pragnienia.
— Jest to możebne!... odparł Théfer, ale nie można na to rachować. Pisałem znów do Londynu, dodał, po nowe informacje, spodziewam się wkrótce odpowiedzi.
— To oczekiwanie zabija mnie Théferze!... Ten niepokój zatruwa mi życie! Żyjąc w tem ukryciu, zdaje mi się że jestem w grobie!...
— Odwagi książę... odwagi! To odosobnienie jest koniecznem dla bezpieczeństwa waszej książęcej mości i z pewnością potrwa już niedługo. Nieprzyjaciele zdemaskują się wreszcie i będziemy mogli ich obezwładnić.
— Cóżeś się dowiedział o córce skazanego i Ireneuszu Moulin?
— W pierwszych dniach po wyjściu z więzienia, mechanik odwiedzał codziennie Bertę Leroyer w towarzystwie jakiegoś człowieka bardzo licho ubranego.
— Dowiedziałeś się kto był ten człowiek?
— Moi agenci śledzili go, ale nic podejrzanego wykryć nie zdołali, uważam więc za bezpotrzebne zajmowanie się nim nadal, tem więcej że Ireneusz Moulin zniknął bez śladu.
— Zniknął!... zawołał Jerzy z przerażeniem.
— Tak, od dni kilku.
— Widocznie gdzieś się ukrywa...
— Bynajmniej; wyjechał z Paryża.
— Czyżby się czego obawiał ze strony policyi?
— Nie! — jego wyjazd nie jest ucieczką. Przebywa on na prowincyi, gdzie dostał miejsce inspektora przy fabryce żelaznej.
— Gdzie się znajduje ta fabryka?
— Niewiem, i mało mnie na tem zależy. Rzecz główna że wyjechał.
— Czy sprzedał meble wyprowadzając się z Królewskiego Placu?
— Nie; — meble i mieszkanie zatrzymał.
— A więc chyba zamierza wrócić do Paryża?
— To nieprawdopodobne!
— Od kogo otrzymałeś te wiadomości?
— Od odźwiernej domu gdzie mieszkał!
— Jesteś więc pewien że on naprawdę wyjechał? zagadnął po chwili pan de la Tour-Vandieu.
— Odźwierna nie miałaby w tem interesu, ażeby kłamała, odparł Théfer.
— Być może; ale Ireneusz mógł ją w błąd wprowadzić, udając wyjazd.
— I ja tak myśląc, kazałem śledzić dom przy ulicy Notre-Dame-de-Champs.
— I cóż?
— Od pięciu dni mechanik nie pojawił się u Berty Leroyer.
— Może ona odbiera listy i widuje się z nim na mieście?
— Nie wychodziła wcale, jak tylko do sklepu po sprawunki.
— Zkąd masz tę pewność?
— Jestem przekonany tak jak i o tem, że Ireneusz na prawdę wyjechał. Ten człowiek jest mechanikiem. Utrzymywał się ze swego rzemiosła. Posiada zbyt mało pieniędzy, ażeby mógł żyć bezczynnie. Znalazł zajęcie na prowincyi i wyjechał. Nic w tem dziwnego.
— Zatem według twojego zdania, Berta i Moulin dali za wygranę całej sprawie?
— Widząc że wszystko stracone, czemużby tak uczynić niemieli?
— Niewierzę temu. Mam straszne przeczucia, które mnie coraz więcej niepokoją. Niemogę sypiać wcale, a jeśli zasnę, sen mój przerywają, okropne widziadła i budzę się drżący, oblany zimnym potem. Niczyje chyba życie nie jest nędzniejsze jak moje teraz!
— Niech książę raczy na zimno się zastanowić, a znikną wszelkie obawy.
— Zastanawiam się, a pomimo tego wzrasta obawa. Przestrach mój opiera się na ściśle logicznem rozumowaniu. Ireneusz Moulin powrócił z Londynu ze stałym zamiarem oczyszczenia pamięci swego dawnego opiekuna Pawła Leroyer. Usłyszałem to z własnych ust jego, a wyraz jego twarzy wskazywał niecofnione postanowienie, podczas gdy rozmawiał z wdową po skazanym. Nie, ty mnie nie przekonasz, ten człowiek jest na wszystko zdecydowanym, niewyrzecze się on zamiaru, który jest celem jego życia.
— Choćby najbardziej był zdecydowanym, musi się cofnąć przed niepodobieństwem. Dowody jakie były w jego posiadaniu, zostały zniszczone. Cóż może uczynić on teraz? Wszak mu się wszystko z rąk wysunęło?
— Miał przecież u siebie bruljon listu pisanego przez Klaudję Varni. Zna więc tę kobietę... Odnaleść ją może?
— Niemamy dowodu na to, ażeby ją znał. Zresztą my posiadając tak silne środki pieniężne, poszukujemy jej także a niemożemy odnaleść. Przypuściwszy nawet, gdyby ją odnalazł, niemógłby jednak wręcz jej powiedzieć: „Wiem żeś pani niegdyś popełniła zbrodnię... Wyznaj tę zbrodnię... za którą niewinny człowiek został straconym i powiedz, kto był twoim wspólnikiem!“ Ażeby to powiedzieć, musiałby być chyba warjatem i Klaudja Varni wypędziłaby go od siebie. Czego więc książę może się obawiać? Przedawnienie sprawy już nastąpiło.
— Przecież sprawa rehabilitacji nie może się rozpocząć, dopóki się nie przedstawi sędziom niezaprzeczonych dowodów niewinności skazanego. Gdzie są te dowody?
— Jerzy de la Tour-Vandieu milczał, nieodpowiadając.
— Niebyło ich przecie? badał dalej Théfer.
— Przeciwnie, był jeden.
— I żyje? — wykrzyknął agent.
— Umarł! odparł Jerzy.
— A więc skoro tak, powtórzę raz jeszcze, że wszelki proces jest niepodobieństwem. Trzeba nam jasno objaśnić położenie. Gdyby Klaudja Varni pojawiła się i zaczepiła waszą książęcą mość, będzie miała jedynie zysk na celu. Pewna ofiara pieniężna uwolni od niej księcia. Estera Dérieux wdowa po pańskim bracie, nie wyjdzie już nigdy z domu obłąkanych, bo to obłąkanie trwające od lat dwudziestu, nie da się wyleczyć. Ireneusz Moulin zniechęcony, wyrzeka się walki i wyjeżdża. Pozostaje nam więc tylko Berta Leroyer, dziewczę bez woli i środków. Niech więc wasza książęca mość odzyska odwagę, i nietrapi się próżnemi przestrachami.
Rozumowanie Théfere’a było ścisłe i logiczne, pomimo to jednak nieuspokoiło obaw Jerzego. Nic w świecie nie było już wstanie powściągnąć przerażenia starca, u którego strach jak już to wyżej zaznaczyliśmy, przeszedł w rodzaj manji.
— Wierzę że książę nie da się przekonać? zaczął agent.
— Nie! — odparł głucho Jerzy. Może masz słuszność, ale pomimo to, czuję otwartą przed sobą otchłań do której zbliżam się z każdą godziną, aż ona mnie wreszcie pochłonie...
Théfer spoglądał na mówiącego z rodzajem politowania.
Od czasu gdy zamknął się książę w tem mieszkaniu przy ulicy Pot-de-fer, niesłychana zmiana zaszła w jego powierzchowności. Gęste zmarszczki pokryły jego policzki. Zapadłe oczy błyszczały ogniem ponurym. Niższa jego warga obwisła, a całe oblicze miało wyraz dziki, złowrogi!
— Wasza książęca mość ma słuszność, mówiąc że niepokój i obawa zabijają go, zaczął po chwili agent. Nie chciałem temu wierzyć, lecz teraz zmieniam zdanie.
Jerzy poruszył głową w milczeniu.
— Musi się znaleść jednak jaki środek, któryby mógł mu powrócić swobodę. Książę zapewne wie czego pragnie, a i ja radbym to wiedzieć?
Starzec milczał.
— Czy wasza książęca mość niema już do mnie zaufania? pytał dalej Théfer. Czy niewie, że moje poświęcenie dla niego jest bez granic? i że dla księcia „jestem gotów na wszystko!...“
Ostatnie trzy słowa wymówił z naciskiem.
Jerzy podniósł głowę i utopił wzrok we wspólniku, wpatrując się weń badawczo.
— Jedyny świadek zbrodni nie żyje, ciągnął agent dalej. Klaudja Varni nie jest niebezpieczną... Ireneusz Moulin wyrzekł się walki... Obłąkana ukrytą jest przed światem... Kogo więc wasza książęca mość się obawia?
— Berty Leroyer... wyszepnął starzec.
— Sierota bez żadnych środków pieniężnych.
— Niewiem czyli jest bez pieniędzy... lecz to wiem, że się jej boję... Ją to widuję bezustannie w snach moich... Ona popycha mnie ku, przepaści.
— Przestrach pomięszał mu w głowie!... pomyślał Théfer; ten człowiek jest bliskim obłąkania!...
— Gdyby Berta została usuniętą, szeptał pan de la Tour-Vandieu przerywanym głosem, zniknęłyby wraz z nią, moje obawy. Gdyby niebyło, tej dziewczyny, któżby pomyślał o odgrzebywaniu przeszłości? — Nie sąd zapewne zmuszony sobie zadać kłamstwo w popełnionej przed laty pomyłce!... Nie Ireneusz Moulin, który nie byłby już w stanie ukazać sieroty dla wzruszenia sędziów... Grobowy kamień przykryłby i zatarł wszystko...
— Lekarstwo byłoby gorszem od choroby, niech książę nad tem pomyśleć raczy.
— Jakto?... nierozumiem.
— Książę chcesz okupić spokój nową zbrodnią, jaka nie uległa jeszcze przedawnieniu...
— A któż tu mówi o zbrodni? zawołał Jerzy. Czy nie widzimy co dzień wypadków sprowadzających śmierć niespodziewaną? Przypadek nie jest przecie zbrodnią, bo nikt go niemoże przewidzieć... nikt mu zapobiedz niemoże. Niechaj już zniknie ostatni potomek tej rodziny, a odzyskam wolność, młodość i siłę!
Agent zadumał głęboko.
— Posłuchaj Théfer! zawołał Jerzy patrząc mu w oczy, zapłacę dwakroć sto tysięcy franków, jeżeli przytrafi się wypadek Bercie Leroyer, jaki mnie na zawsze od niej uwolni... Rozumiesz?...
— Rozumiem, że to czego książę żąda odemnie, mogę przypłacić życiem!... rzekł policjant.
— Dwakroć sto tysięcy franków... wszak to majątek... powtórzył pan de la Tout-Vandieu. Przyjmujesz?...
— Proszę przedewszystkiem o uspokojenie się, odparł agent. Porozmawiajmy.
— Niech usłyszę przedtem że przystajesz?
— Nie... rozmówmy się wprzódy.
Tu Jerzy rzucał się na krześle poszeptując:
— Słucham cię, słucham.
— A więc, zaczął inspektor policyi, dla przywrócenia spokoju waszej książęcej mości, potrzeba usunąć ze świata Bertę Leroyer?
— Trzeba... nieodwołalnie.
— Usuńmy ją zatem.
Jerzy westchnął jak człowiek uwolniony od wielkiego ciężaru.
— Trzeba tu bardzo postąpić zręcznie, mówił dalej Théfer i osłonić nas obu, gdyż książę odtąd staje się moim wspólnikiem i jednakie niebezpieczeństwo nam obu zagrażać będzie.
— Możesz wybierać sposób działania, nie będę cię w niczem krępować, ani się mięszać do niczego. Przystaję zawczasu na wszystko.
— To wystarcza! Zabiorę się natychmiast do dzieła.
— Rób jak chcesz. Spełnienie mojej obietnicy może zaraz nastąpić:
— Ufam słowu waszej książęcej mości, lecz różne okoliczności mogą nas „po wypadku“ rozłączyć.
— Chciałbyś więc mieć swój majątek w ręku? to słuszne. W ten dzień zatem w którym mi przyjdziesz powiedzieć: „Wszystko gotowe!... Mamy już Bertę Leroyer... Jutro zostanie usunięta,“ i złożysz mi dowody na to co mówisz, — wręczę ci czek, na okaziciela wystawiony na dwakroć sto tysięcy franków, do mojego bankiera.
— Dobrze; lecz teraz na — poprowadzenie tej sprawy potrzeba mi pieniędzy.
— Dużo?
— Jaknajwięcej.
Jerzy otworzywszy w biurku szufladę, wyjął z niej paczkę banknotów i dał ją agentowi.
— Dziękuję; rzekł tenże. Może książę na mnie polegać i spać spokojnie.
— Cóż mam teraz czynić?
— Czekać, a to oczekiwanie trwać długo niebędzie.
Théfer schował do kieszeni pieniądze, ukłonił się i wyszedł z mieszkania przy ulicy Pot-de-fer.
Po jego odejściu, pan de la Tour-Vandieu pogrążył się w głębokiej zadumie. Głowę pochylił na piersi, spojrzenie jego było pół matowem prawie.
Jedenastą godzinę wieczorem wydzwonił zegar. Książę podniósł się i otworzył okno.
Niebo było czarne jak atrament. Deszcz drobny, zimny, padał bezustannie.
Jerzy zamknął okno, wdział ciepły paletot, włożył na głowę wielki kapelusz, wyjął z szuflady pęk kluczy, i schował je do kieszeni, zgasił lampę i wyszedł cicho z domu, który jako przechodni dawał możność otwierania drzwi bez budzenia odźwiernego.
Wyszedłszy na ulicę, obejrzał się w około. Nie było widać wcale przechodniów w tej dzielnicy miasta. Jak zajrzeć okiem, ani jednej doróżki.
Starzec skierował się w stronę placu.
W kilka minut później rozległ się turkot za nim. Odwrócił się szybko i spostrzegł latarnie nadjeżdżającej doróżki.
Dorożkarz poznawając pasażera w owym porządnie ubranym przechodniu, zwolnił bieg konia zapytując:
— Panie! może potrzeba dorożki? Szkapa dobra, jestem na pańskie usługi.
Jerzy wsiadł.
— A dokąd mam jechać? pytał woźnica.
— Na Uniwersytecką ulicę.
— Numer?
— Pokażę gdy będzie potrzeba.
— Na kurs, czy na godziny?
— Na godziny.
— Dobrze. Dziesięć minut po jedenastej na mojem zegarku. Hop! Milord.
Tu nasz dobry znajomy Piotr Loriot, właściciel dorożki Numer 13, klasnął z bicza i Milord pomknął kłusem.
Na Uniwersyteckiej ulicy książę skinął na powożącego.
— Zaczekaj tu na mnie, rzekł, dając mu franka.
— Zaczekam; ale dla czego pan płaci mi z góry?
Jerzy nieodpowiedziawszy, szedł dalej ulicą. Dorożkarz śledził go wzrokiem.
— Jacy to głupcy ci panowie!... wymruknął. Każe mi stawać, a sam leci piechotą. Ha! ha! dorożkarze mają dobre oczy i są bardzo domyślni. W każdym razie niechce widocznie ażebym odgadł jego tajemnicę. Dał za to mi franka.
Tak rozmyślając Piotr Loriot, ścigał wzrokiem swojego pasażera, którego postać była widoczną przy świetle gazowych latarni, Ujrzał go wreszcie zatrzymującym się przed furtką w murze, po nad którym kołysały się liściem okryte wierzchołki drzew! Jerzy wydobył z kieszeni pęk kluczy, wybrał z nich jeden i włożył w zamek.
— Ha! ha! pomyślał właściciel dorożki, otóż i schadzka ztąd o cztery domy. Dziwna zaiste godzina i pogoda na oddawanie wizyt. Wygląda to raczej na męża szpiegującego swą żonę...
To mówiąc Loriot, owijał się jak mógł najlepiej w swój surdut, poociągał fartuch na koźle i przygotowywał się do długiego oczekiwania.
Gdyby pan de la Tour-Vandiu kazał był stanąć przed furtką, jaką, miał otworzyć, Loriot prawdopodobnie byłby się zdrzemnął po jego odejściu. Gdy jednak pasażer zaczął coś „kręcić,“ dorożkarz zwrócił na niego uwagę i oddał się poglądaniu.
Klucz zaskrzypiał w zamku. Drzwi się otworzyły.
Jerzy znikł z przed oczu Loriota i znalazł się w obszernym ogrodzie. W pośród ogrodu wznosił się pawilon, którego okna szczelnie okienicami pozamykane były.
Ośm wschodów prowadziło do wejścia.
Książę Jerzy wszedł, i za pomocą drugiego klucza otworzył przedsionek.
Zapaliwszy zapałkę, zaświecił stojącą tam latarkę, a zbliżywszy się do ściany, nacisnął sprężynę ukrytą w obiciu. Drzwi otworzyły się natychmiast odkrywając przejście do gabinetu w pałacu przy ulicy św. Dominika.
Zeszedł kilkadziesiąt stopni wiodących na dół, wsunął się w wązki korytarz, a otworzywszy drzwi drugie, przebył ze trzydzieści schodów prowadzących w górę a wysłanych grubym dywanem dla stłumienia odgłosu kroków, a naciskając powtórnie sobie tylko wiadomą w murze sprężynę, otworzył drzwi do swego pałacowego gabinetu.
Upewniwszy się że szczelnie pozamykane okienice nie przepuszczają najmniejszego światła, zapalił dwie świece stojące na biurku przed którym zasiadł zabrawszy się do przeglądania nagromadzonego stosu dzienników i listów.
Najprzód zaczął przeglądać listy przybyłe wczoraj.
Było ich pięć, lecz żaden nie był lakiem zapieczętowany.
Wydostał z szafki małą srebrną maszynkę, pod którą zapalił lampę spirytusową.
Po kilku sekundach woda w maszynie zawrzała, para zaczęła się wydobywać, pan de la Tour-Vandieu umieścił jeden z listów nad parą, a skoro guma zwilżała, wziął nóż do przecinania kartek z giętkim ostrzem i przy jego pomocy otwierał koperty z których wydobywał listy.
Po przeczytaniu, umieszczał napowrót te listy w koperty jakie zaklejał i najmniejszy ślad otwarcia na nich nie pozostawał.
Trzy następne listy podległy temu samemu postępowaniu.
Wszystkie one były mało ważne.
Książę wziął się do ostatniego, a znalazłszy w kopercie list zapraszający, spojrzał nań zaledwie, gdy całą jego uwagę zwróciło kilka wierszy nakreślonych drobnym pismem poniżej i podkreślonych dwa razy.
— Od kogo może pochodzić ten list? zapytywał siebie niespokojnie.
Tekst drukowany był na to odpowiedzią.
Zawierał on te słowa:
— Pani Dick-Thorn? powtórzył Jerzy z nerwowym drżeniem, nie znam tego nazwiska. Po raz pierwszy je słyszę!... Kto jest ta kobieta? Mistress Dick-Thorn... Co ona może mieć mi do powiedzenia względem małżeństwa mojego syna? Co znaczy to zaproszenie w chwili gdy wszyscy sądzą, że mnie niema w Paryżu? Dla czego ta cudzoziemka jak to widać z nazwiska, zajmuje się mną i moim synem?
Nagle drgnął, pobladł, i przytłumiony okrzyk wydarł się z jego piersi.
— A gdyby to była „ona!“ wyjęknął z przerażeniem. Lecz czyli by to być mogło? Czemu nie? odrzekł, Klaudja przebywa w Anglji, mogła tam pójść za mąż... Przeczuwam po tych dreszczach jakie mną wstrząsają, że to musi być „ona.“ Cóż więc zamierza uczynić? Bo ten list jest pogróżką... Niemoże inaczej stanąć w obec mnie tylko jako nieprzyjaciółka! Ha! teraz bardziej niż kiedy trzeba usunąć Bertę Leroyer. Muszę zawiadomić Théfere’a. On jeden tylko będzie mógł objaśnić mnie w tym razie.
Wziął list Klaudji, schował do pugilaresu a w jego miejsce wsunął w kopertę kartkę czystego papieru i zakleił.
Zgasił spirytusową lampkę i świecę, a zatarłszy wszelkie ślady swojej bytności, wrócił tą drogą którą przyszedł.
Piotr Loriot nie spuszczał z oka furtki, którą jego pasażer wszedł do ogrodu. Nagle otwarła się ta furtka i pan de la Tour-Vandieu podszedł do dorożki.
— Dokąd mam jechać? zapytał Loriot.
— Na ulicę Pont-Louis-Phillipe, numer ośmnasty.
— Niech pan siada. Hop!... Milord.
Stara szkapa ruszyła kłusem, a stryj młodego doktora pomrukiwał z cicha:
— Strasznie jakoś tajemniczy Jegomość. Zdaje mi się że to wszystko nieczysta sprawa! O wpół do pierwszej w nocy, dorożka stanęła przed mieszkaniem policyjnego agenta. Nie było widać światła w oknach małego ponurego domu.
Jerzy wysiadł, otworzył drzwi wytrychem danym sobie przez Théfera, i zniknął w kurytarzu.
— Ten stary ma klucze do wszystkich zamków, zauważył Piotr Loriot. To mnie zaciekawia. Do kogo on może iść o tak późnej godzinie i w taką niepogodę?
Upłynęło pięć minut.
Loriot z głową w górę wzniesioną, pożerał dom oczyma, W jednem z okien trzeciego piętra, światło nagle zabłysło.
— On tam jest! pomyślał dorożkarz. Zapalono światło na jego przyjęcie.
Jerzy de la Tour-Vandieu, zapukał i zadzwonił do drzwi w sposób umówiony. {Théfer leżał już w łóżku, ale jeszcze nie spał. Rozmyślał nad przyobiecanym sobie majątkiem i sposobami otrzymania go bez narażenia siebie. Niemógł jednak zataić, że to sprawa niebezpieczna.
— Ba! powtarzał, będę się miał na ostrożności. Sprytu mi nie brak, zresztą za dwa kroć sto tysięcy franków, warto zaryzykować swą skórę.
Odgłos dzwonka i stukanie w równych odstępach, nie wywarło u niego zdumienia. Czasami w nocy przysełano po niego z prefektury.
Wyskoczył z łóżka, zapalił świecę i pobiegł otworzyć.
Widok pana de la Tour-Vandieu z przerażonym obliczem wprawił go w osłupienie.
— Książę tu u mnie... o tej porze? zawołał, usuwając się w głąb pokoju. Widać że zaszło coś nadzwyczajnego.
— Tak.
— Niech mi wasza książęca mość powie co takiego?
— Wracam z pałacu przy ulicy św. Dominika.
— Spostrzeżono tam może obecność księcia?
— Nie, ale zastałem list grożący niebezpieczeństwem.
— Ma książę ten list przy sobie?
— Mam... Czytaj!
Jerzy podał agentowi znany nam list zapraszający.
Théfer przeczytał go dwa razy.
— Pani Dick-Thorn, wyrzekł po chwili. Czy znane jest księciu to nazwisko?
— Bynajmniej, po raz pierwszy je słyszę.
— Cóż książę o tem sądzi?
— Jestem przekonany że pod tem nazwiskiem ukrywa się kobieta poszukiwana napróżno przez ciebie i twoich agentów w Paryżu i Londynie.
— Klaudja Varni? wykrzyknął Théfer.
— Tak, Klaudja Varni, która widocznie wyszła za mąż w Anglji i teraz staje przedemną groźna i straszna!
— Ten ręczny dopisek odnoszący się do mojego syna, ma na celu skłonienie mnie do przyjęcia zaproszenia podniecając moją ciekawość. Przeczuwam chytrą zasadzkę.
Théfer zadumał się głęboko.
— A więc ona nie wie o udanym wyjeździe waszej książęcej mości?
— Zdaje się że nie wie. Co teraz robić?
— Przekonać się najprzód potrzeba, czy przypuszczenie księcia, nie jest mylnem i czyli pani Dick-Thorn jest rzeczywiście Klaudją Varni. Potem zobaczymy.
— Jakże się o tem dowiedzieć?
— Niechaj się książę o to nie troszczy. Ja się tem zajmę. Jutro wiedzieć będziemy. Na teraz chodzi o co innego... Czy zamiar o którym mi książę wspominał trwa bez zmiany?
— Co do Berty Leroyer?
— Tak. Bardziej niż kiedykolwiek... Nie będę spokojnym dopóki ta dziewczyna usuniętą nie zostanie.
— W chwili gdy wasza książęca mość zadzwonił, nie spałem, i rozmyślałem właśnie nad wynalezieniem praktycznego sposobu dla dopięcia zamierzonego celu.
— I znalazłeś go?
— Prawie.
— Czy mógłbym wiedzieć?
— Nie teraz proszę... Mój plan niedojrzał jeszcze dostatecznie tak, abym go mógł przedstawić jasno i wyraźnie. Niech książę uspokoi się, i wróci do siebie. Jutro przyjdę zdam sprawę z mych działań, i będę mógł radę skuteczne udzielić.
Jerzy nie nalegał więcej. Pożegnał się z Théferem, wsiadł do dorożki i kazał Loriotowi się zawieść na ulicę Pot-de-fer.
Przyjechawszy przed dom gdzie mieszkał, hojnie za kurs zapłacił i wydobywszy klucze, wszedł do sieni.
— Do pioruna! stary ten bardzo hojny!... szczególniej jak na takiego co mieszka w takiej szkaradnej dzielnicy miasta, szepnął stryj Edmunda. Nie jestem z natury ciekawym, ale radbym się dowiedzieć co za interesa on ma włócząc się w nocy z kluczami od wszystkich bram miasta? Ślusarz jakiś... czy co u czarta! Zresztą nie nasza to rzecz Milordzie. Hop! jedźmy oba do domu.
Théfer nie zamknął oczu przez resztę nocy. Był on podwójnie zajęty.
Przypuszczał on równie jak Jerzy, że pod nazwiskiem Dick-Thorn ukrywała się Klandja Varni, ale chodziło o pewność w tym razie. Mogła się ona stać niebezpieczną, trzeba więc było obezwładnić ją jaknajprędzej.
Nasz agent postanowił zająć się tem od rana.
Postępowanie względem Berty Leroyer, było o wiele trudniejsze i sprawa groźniejsza ze względu na skutki i sposób wykonania.
Théfer przerabiał w głowie szkice projektu co do którego odmówił księciu objaśnień.
Przed ósmą rano wyszedł nazajutrz i udał się do prefektury, gdzie służbowe obowiązki zatrzymały go do godziny dziesiątej.
Wsiadłszy potem w dorożkę, pojechał do angielskiej ambasady.
Jego stanowisko inspektora tajnej policyi, otwierało mu drzwi wszędzie.
— Czego pan sobie życzy? zapytał urzędnik, którego obowiązkiem było wizowanie paszportów.
— Przychodzę prosić, o objaśnienie względem pewnej osoby, która jak się zdaje będąc francuskiego pochodzenia, wyszła za mąż za Anglika i teraz bawi w Paryżu.
— Czy pan jesteś urzędownie upoważnionym do tego zapytania?
— Tak, urzędownie, przez pana prefekta.
— Czy wspomniona osoba jest skompromitowaną lub popełniła jakie przestępstwo we Francyi?
— Niemogę panu odpowiedzieć na to zapytanie. Działam z rozkazu moich zwierzchników, nie badając szczegółów.
— Nazwisko tej osoby?
— Pani Dick-Thorn.
— Dick-Thorn? powtórzył urzędnik. Wdowa po angielskim przemysłowcu zmarłym przed kilkoma miesiącami. Po przybyciu do Paryża złożyła tu paszport, i zdaje mi się że go dotąd nie odebrała. Będę więc mógł panu prawdopodobnie dostarczyć potrzebnych wiadomości.
Tu zbliżył się do szafy z przegrodami i jedną z nich otworzył.
— Oto jest paszport pani Dick-Thorn, wyrzekł po chwili, wdowy po Franciszku Wiljamie Dick-Thorn, poddanym angielskim, z domu Klaudji Varni, pochodzenia francusko-włoskiego.
— Tę... to! — wykrzyknął z radością Théfer.
— Podróżującej z córką Oliwją, czytał dalej urzędnik. Oto jedyne szczegóły jakich mogę panu udzielić.
— Wystarczające dla mnie, jestem panu mocno obowiązany.
Dowiedziawszy się o czem chciał wiedzieć Théfer, wyszedł. Powóz czekał na niego przede drzwiami.
— Na ulicę Pot-de-fer! zawołał na stangreta. Jedz prędko, a dobrze zapłacę.
Jerzy oczekiwał na, agenta, z łatwą do zrozumienia niecierpliwością.
— No i cóż? zapytał żywo.
— Podejrzenia księcia okazały się słusznemi.
— A więc ta pani Dick-Thorn?...
— Jest Klaudją Varni we własnej osobie.
Pan de la Tour-Vandieu pobladł.
— Masz na to dowód? zapytał po chwili.
Théfer powtórzył rozmowę mianą z urzędnikiem angielskiej ambasady.
— Tak więc, wyszeptał Jerzy stłumionym głosem, drżąc cały, tak więc „ona“ jest w Paryżu.
— Nie należy tracić z tego powodu głowy, rzekł agent ale rozmyśleć się, i działać. Położenie staje się wyraźne, a ja najlepiej to lubię. Nieprzyjaciel staje przed nami, odsłania przyłbicę i oznacza nam wyzwanie. My więc nietylko możemy stanąć w obronnej pozycyi ale mu zadać cios pierwszy.
Jerzy sino blady, z pałającemi dziko oczyma, cały potem zroszony, był najzupełniej zgnębiony.
— Nie mogę już myśleć!... niemam siły... woli energji... odwagi!... Ta kobieta przeraża mnie!... wyjęknął głucho.
— Wasza książęca mość przestrasza się wszystkiego; odrzekł ironicznie Théfer. Nim się zaczniemy obawiać, potrzeba zbadać jakie zagraża nam niebezpieczeństwo.
— Wiem to aż nadto dobrze.
— Książę może się mylić. Klaudja Varni wydaje mi o wiele mniej potężną niż wasza książęca mość sądzi — Nieznasz jej!... Ona jest zdolną, do wszystkich zbrodni i występków!... To szatan na ziemię zesłany!
— Raz jeszcze proszę, zastanówmy się trzeźwo nad położeniem zamiast się przerażać. Klaudja Varni zna swoją bezsilność. Widocznem to jest z brzmienia jej listu.
Jerzy podniósł głowę.
— A to jakim sposobem? zapytał.
— Ten list jest podpisany, mistress Dick-Thorn, mówił dalej agent. Ta która go pisała, sądzi więc że książę nieprzyjąłbyś zaproszenia Klaudyi Varni, i że niewdzięcznością byłoby z jej strony zdradzić swoją obecność w Paryżu.
Te kilka wierszy przypisku nakreślonego odmiennym charakterem, ma za cel podniecić ciekawość waszej książęcej mości i skłonić do przyjścia na zebranie u pani Dick-Thorn. Klaudja używa podstępów dla ściągnięcia księcia do siebie, a więc czuje bezsilność narzucenia swej woli, swoich rozkazów. Zatem my jesteśmy od niej silniejsi.
Pan de la Tour-Vandieu potrząsnął głową z niedowierzaniem.
— Tak! jesteśmy od niej silniejszymi, powtórzył agent. Gdyby ta kobieta miała skuteczną broń przeciw nam, to przyszłaby wprost do pałacu na ulicę świętego Dominika narzucić księciu swoją obecność i swoje warunki. Tego wszelako nie czyni. A więc książę musisz zjawić się u niej i przedstawić jej swoje „ultimatum?
— Ależ to niepodobna!
— A jednakże tak być musi!... Jest to koniecznem!
— Jakto? chciałbyś żebym poszedł na tę zabawę na której wpadłbym niezawodnie w jaką zasadzkę obmyśloną na moją zgubę?
— Ja sobie inaczej układam te odwiedziny u pani Dick-Thorn. Obecność księcia na tym wieczorku byłaby niezręcznością, bo cały świat dowiedziałby się natenczas, że ów wyjazd był udaniem.
— A więc rozwiąż mi tę zagadkę.
— Wszakże w obecnej chwili książę Jerzy de la Tour-Vandieu nazywa się Fryderykiem Bérard?
— Tak jest.
— A więc to ów mieszczanin Fryderyk Bérard zamieszkały przy ulicy Pot-de-fer przedstawi się pani Dick-Thorn i w tych warunkach nie obawiając się zasadzki i mogąc mówić swobodnie; dowie się czego Klaudja Varni żąda od księcia de la Tour-Vandieu.
Oczy Jerzego radością zabłysły.
— Ha! masz słuszność... odrzekł. Dobrze mówisz.
— Mam słuszność na pewno. Odsłaniając podstęp przeciwnika, zadając mu cios pierwszy, zapewniamy sobie zwycięztwo. Będziemy w stanie zwalić ów gmach tak zręcznie zbudowany. Pani Dick-Thorn rachuje na obecność waszą książę podczas owego wieczoru. Tegoż samego rana przed balem, wasza książęca mość zaskoczy ją niespodzianie swym ukazaniem się u niej.
— Pójdę! — zawołał Jerzy, odzyskując energję.
— A niech książę niezapomina, że jeżeli Kladja Varni zechce go straszyć, to będą tylko czcze widma i pogróżki. Estera Dérieux jest obłąkaną i oddzieloną od świata, Ireneusz Moulin nieobecny, a co do Berty Leroyer..! Tu przerwał i zamilkł.
— A co do Berty Leroyer? pochwycił Jerzy.
— Tej, niema się co obawiać, dokończył krótko Théfer, i pożegnawszy się, wyszedł pozostawiając starca w rozmyślaniu nad bliskim widzeniem się swoim z Klaudją.
Nasz agent nie miał tego dnia nic do czynienia w prefekturze, wyszedłszy od pana de la Tour-Vandieu, poszedł do swego mieszkania, ażeby zmienić ubiór i fizjonomię, poczem udał się na przedmieście świętego Antoniego gdzie wsiadł w omnibus udający się do Montrenil.
W południe wysiadł w tej miejscowości a przybywszy do ostatnich domów, skręcił na ścieżkę wysadzoną cierniem wijącym się wśród nieżyznych gruntów.
Była to droga prowadząca do Bagnolet, gdzie Paryżanie chodzą w niedzielę i święta dla zjedzenia sławnej potrawki z królików.
Bagnolet, leży u stóp wzgórza, którego stoki od lat dawnych rozdzierają wydobywaniem kamienia gipsowego, a na którego szczycie w owej epoce stał nędzny budynek mieszczący fabrykę nabojów.
Na pochyłości zachodniej tego wzgórza, roiły się liczne drożyny, otoczone ze wszech stron dołami po wydobytym kamieniu i piecami do wypalania gipsu, z których wybuchały czerwone światła, nadające ponurym nocom oświetlenie pożaru.
Kilka domków było rozrzuconych na płaskowzgórzu i odosobnionych otwartemi jamami, skutkiem oberwania się brzegów gruntu na poszukiwaniu gipsu dokonywanem tu w różnych punktach.
Drogi prowadzące na płaskowzgórze, niepodobne do przebycia w zimie, skutkiem ciągłych przejazdów ładownych wozów, w letniej porze mogły przywabiać przechodnia życzącego obejrzeć ze szczytu wzgórza Paryż.
Théfer wszedł do sklepu winnego i restauracyi zarazem, nad którym widniał szyld z napisem wielkiemi literami:
Był to dzień powszedni, a więc w dużej sali było pusto. W głębi tej sali był wielki komin. Kucharka stojąc przy nim, gotowała śniadanie dla miejscowych mieszkańców, to jest dla trojga służących, kelnera i właściciela krępego, tłustego mężczyzny, królującego za bufetem zastawionym kieliszkami, kuflami i butelkami.
Agent zbliżył się do niego.
Gospodarz uchylił czapkę zapytując:
— Co pan sobie życzy?
— Dostać jaknajprędzej śniadanie, bom głodny.
— Może potrawkę z królików? zawołała od komina kucharka.
— To byłoby nie złe, dodał gospodarz. Ale widzi pan oprócz Niedzieli i dni świątecznych w które miewamy tłum gości, trzeba zamawiać naprzód potrawkę z królików.
— Nie chodzi mi koniecznie o tę potrawkę, odparł śmiejąc się Théfer. Dwa jaja i kawałek jakiej pieczeni wystarczy.
W tej chwili podam, rzekła jedna ze służących, rozkładając obrus i naczynie. A jakiego wina mam podać? — miarkę czy butelkę?
— Butelkę starego Bourgunda.
Gospodarz sam zeszedł do piwnicy, sapiąc jak foka, i po chwili ukazał się z butelką w ręku.
— Oto winko... rzekł, lepszego nie znajdziesz pan w żadnej restauracyi.
Théfer usiadł, ukroił spory kawał cielęciny i napił się wina.
— Nie wiesz pan czy mógłbym znaleść w Bagnolet jaki dom do wynajęcia? zapytał gospodarza.
— Czy na jaki proceder?
— Nie; ot! tylko domek dla siebie, ażebym mógł przyjechać niekiedy i odpocząć. Dom z małym ogródkiem.
— Nie znajdziesz pan we wsi tu nic podobnego, ale jest tego dosyć na górze przed kopalniami, koło fabryki nabojów. Dużo lokatorów tam się przesunęło, nikt nie chce zimy przesiedzieć.
— Dla czego?
— Ha! jeśli mam być szczerym, to muszę całą prawdę powiedzieć. Skoro tylko zaczynają się długie i zimne noce, w kopalniach zbiera się mnóstwo włóczęgów.
— Zatem trafiają się i zbrodnie?
— No! tak... częściej niżby należało.
— Ale kto dniem i nocą nosi przy sobie nabity rewolwer, niema się przecie czego obawiać?
— Ostrożność dużo znaczy, lecz ja niedowierzałbym zbytecznie temu.
Théfer jako agent policyi wiedział dobrze o tem wszystkiem co mu gospodarz opowiadał. Było to niestety, prawdziwem w porze zimowej. Bagnolet ukrywało w sobie mnóstwo łotrów znajdujących tam większe bezpieczeństwo, niż w Amerykańskich kopalniach. Owi włóczędzy popełniali tu mnóstwo przestępstw a nawet zbrodni.
Théfer nie sam był tu przysłany na śledztwo w sprawach tego rodzaju.
Skończywszy śniadanie zapłacił i poszedł drogą która przecinając główną wiejską ulicę, prowadziła przez jamy kopalni ku płaskowzgórzu.
Droga dla jadących dobrze utorowana, miała mnóstwo zakrętów. Cierniowe płoty z dwóch stron ją otaczały. Agent doszedłszy szczytu płaskowzgórza, rzucił roztargnione spojrzenie na przepyszny krajobraz jaki się ztamtąd roztacza.
Pierwszy plan krajobrazu ponury, stanowił sprzeczność z dalszą perspektywą.
Wszędzie kredowe urwiska, otwarte przepaści, bez barjery, gotowe pochłonąć pieszego wędrowca idącego po ciemku lub nieuważnie schodzącego do mostu około którego kilkanaście domków było rozrzuconych z małemi ogródkami.
Théfer rzucał uważne spojrzenia w głąb tych jam mogących wprowadzić w zawrót głowy; na dnie których rosły mizerne krzaczki, poczem zwrócił się szybko ku jednemu z domów stojącemu na uboczu w zupełnym odosobnieniu. Dom ten stał wśród ogrodu murem opasanego. Furtka w murze była zamknięta a na karcie na niej przybitej znajdował się napis:
lub sprzedania każdego czasu."
„Bliższa wiadomość u pana Servan, ulica Paryska w Bagnolet.“
— Byłoby to dobre dla mnie, wymruknął agent. Trzeba obejrzeć jak tam jest we środku.
Zeszedłszy z drogi, okrążył do koła ogród, ale wysokość murów opasających budynek, nie dozwoliła zaspokoić mu ciekawość. Zwrócił się więc w kierunku Bagnolet, wszedł w Paryzką ulicę i zadzwonił do dość okazale przedstawiającego się domu.
— Czy tu mieszku pan Servan? zapytał.
— Tu, panie.
— Mógł bym się z nim widzieć?
— Czy pan ma jaki interes?
— Tak.
— A jaki? badała służąca której widocznie nie kazano wpuszczać przybyłych bez poprzedniego wypytania.
— O wynajęcie domu.
— Którego?
— Tego na płaskowzgórzu, gdzie fabryka nabojów.
— A więc pan z tamtąd przychodzi?
— Tak; dowiedziałem się z karty że trzeba się udać: do pana Servan.
Théfer wszedł, służąca zamknąwszy drzwi za nim, wprowadziła do dość nędznie umeblowanego pokoju i poprosiwszy aby zaczekał, wyszła.
Po chwili ukazał się we drzwiach mężczyzna małego wzrostu, czerwony, tłusty, w pantoflach, kurtce i czarnej aksamitnej czapeczce na głowie.
Twarz jego miała wyraz nieprzyjazny.
— Pan przychodzisz w interesie tej willi na górze? zapytał krótko.
— Tak panie.
— Chcesz pan ją kupić?
— Nie; wołałbym wynająć.
— A ja bym wołał sprzedać niż wynajmować.
— Ależ ja kupić nie mam zamiaru.
— Czy pan byś chciał wynająć z meblami?
— Tak jest.
— Na jak długo... na rok?
— Taki właśnie mam zamiar.
— I zamyślasz pan tu mieszkać przez zimę?
— Właśnie zamierzam założyć tu laboratorjum chemiczne..
— Możesz pan robić wszystko co się podoba. Widziałeś pan tę posiadłość?.
— Widziałem ale tylko zewnątrz.
— A może pan sobie życzysz obejrzeć ją w środku?
— Naturalnie.
— Zaprowadzę pana, niemam nic do roboty, to zajmie mi trochę czasu, po drodze wypalę fajkę.
Tu wydobył z kieszeni krótką fajeczkę i kapcinek z tytuniem i począł ją nakładać.
— Artemizo! Wolał, podczas tej czynności, przyślij mi klucze od willi.
— Natychmiast! odrzekł głos ostry.
Za chwilę przybiegła służąca z pękiem kluczy i właściciel z agentem policyi szli w górę znaną nam drogą.
Mimo małego wzrostu i dobrej tuszy, właściciel szedł lekko i szybko, w drodze jednakże niemówił ani słowa.
Przyszli nareszcie do willi.
— Trzeba tu trochę uporządkować, mówił pan Servan otwierając furtkę ogrodową, od czasu gdy się wyprowadzili lokatorowie, ogród zarósł trawą ale mimo to drzewa są w dobrym stanie. Jabłka i gruszki prześliczne. Zostawię je panu. Mam tego dosyć u siebie w Bagnolet. Może pan zechcesz objąć ogród?
— Mniejsza o niego. Obejrzyjmy dom raczej.
Zwrócili się ku jednopiętrowemu domowi.
— Zobacz pan jak to obwarowane... mówił Servan drzwi otwierając. Wszędzie okienice wewnątrz zamykane. Są to niezbędne ostrożności względem tych, którzy lubią nocami przeprowadzać meble. W oknach prócz tego, są kraty, i drzwi zarówno zasuwają się sztabą żelazną.
Théfer natężył słuch z uwagą.
— Kraty w oknach i sztaby za drzwiami? powtórzył.
— Tak, tak! mój panie. Już przeszło rok jak to zaprowadziłem. Kto się na gorącym sparzy, ten na zimne dmucha.
— Uprzątnięto więc panu meble bez jego wiedzy?
— I właśnie od tej pory przedsięwziąłem środki ostrożności.
— Pańska willa jest teraz warowna jak twierdza...
— Mogłaby służyć za więzienie i jestem pewny, że nikt by się z niej niewymknął.
— Obejrzymy ją bliżej.
Survan utworzył drzwi, za któremi znajdowała się nowa krata, wychodząca na korytarz z dwojakiem wyjściem.
Jedne drzwi prowadziły do saloniku, za którym był gabinet drugie do jadalni i kuchni.
— Na pierwszem piętrze, mówił Servan, pokazawszy parter, są dwa pokoje sypialne, dwa gabinety i pokój dla służącej. Drzwi do piwnicy w głębi korytarza, koło schodów. Wszystkie pokoje jak pan widzisz, porządnie umeblowane.
— I we wszystkich oknach kraty?
— We wszystkich.
Théfer zadumał się.
— Gdyby ten dom urządzał kto według moich wskazówek, myślał sobie, niemógłby lepiej urządzić.
— Jaka cena tej willi? zapytał głośno.
— Tysiąc pięćset franków. Podatki rządowe opłaca lokator. Zapłata z góry półroczna.
— Zgadzam się i wynajmuję, rzekł agent.
— I zapłacisz pan z góry za pól roku?
— Zapłacę za cały rok.
— Obejmując dom w posiadanie?...
— Natychmiast: za pokwitowaniem.
Zasępiona twarz Servan rozjaśniła się nagle.
— Zgoda! — podaj pan rękę, rzekł, wyciągając dłoń do przyszłego lokatora. Chodźmy do domu, wypijemy butelkę starego wina i ukończymy interes.
Zamknięto drzwi i poszli na Paryzką ulicę.
W godzinę później wyszedł Théfer, unosząc z sobą klucz od wynajętej willi i kwit wydany na imię Prospera Gaucher, fabrykanta przetworów chemicznych.
— Mamy już klatkę, mówił do siebie, z dziwnie sarkastycznym uśmiechem, teraz potrzeba tylko złowić do niej ptaka. Okienice wewnątrz, kraty we wszystkich oknach, w około domu przepaście. Wszystko się składa doskonale!
Około godziny czwartej wrócił do Paryża i poszedł do siebie, ażeby zmienić ubranie i nadać sobie zwykłą fizjonomię, poczem udał się do prefektury.
Czas upływał. Bal który zamierzała wydać Klaudja, miał się odbyć za dwa dni.
Ireneusz nie sypiał całemi nocami. Oprócz kłopotów wypływających dlań z przygotowań jakie wyłącznie na nim polegały, przemyśliwał nad sposobami naglenia pani Dick-Thorn do wydania tajemnicy, jeżeli rzeczywiście jak utrzymywał Jan-Czwartek, ona to była wspólniczką zbrodni na moście de Neuilly.
Udało mu się znaleść nareszcie ten sposób.
Na dwa dni przed balem poszedł wczesnym rankiem na zwykłą schadzkę z Czwartkiem przy ulicy de Clichy. Znalazł go stojącym na rogu.
— Idź do bufetu na dworzec Hawrskiej drogi żelaznej rzekł do niego przechodząc bez zatrzymania się. Tam spotkam się z tobą. Mam dużo do pomówienia.
Jan-Czwartek pobiegł we wskazane miejsce.
W bufecie nie było nikogo. Służba ścierała kurz z krzeseł i zamiatała podłogę.
Ireneusz nie dał na siebie oczekiwać. Gdy przyszedł usiedli oba w kącie sali i kazali sobie podać butelkę wina.
— No! i cóż mój stary? zapytał Czwartek, napełniając szklanki.
— Bal się odbędzie po jutrze.
— Wiem o tem dawno. Ale cóż słychać nowego? Czyś już ułożył ten swój sławny plan, który może nigdy nie wejść w wykonanie?
— Ułożyłem.
— I powiesz mi co zamierzasz?
— Po to właśnie przyszedłem.
— Gadaj więc prędko, bom ciekawy.
— Jeżeli pani Dick-Thorn jest ową trucicielką z Neuilly, zaczął Ireneusz, to mamy na nią sposób niezawodny.
— Jaki?
— Przestrach.
— Dobrze, ale to śmiała łotrzyca, nie łatwo ją przestraszyć. Jak to zamyślasz uczynić?
— Postawię jej przed oczy niespodziewanie scenę, której niemogła zapomnieć, tę straszną scenę, jaka miała miejsce w nocy dnia 24 Września 1857 roku.
— Trzeba by chyba zaprowadzić ją na most de Neuilly, a to trochę za daleko i niezbyt dogodnie.
Moulin wzruszył ramionami.
— Zobaczy tę scenę we własnym domu, odrzekł, jaśniejącym światłem i pełnym gości.
— A! to byłoby doskonałe! zawołał Jan-Czwartek, ale twój pomysł zdaje mi się być niemożebnym do wykonania. Jak bowiem przedstawić kobietę przebraną za woźnicę? to jest jej własną osobą, płatnego mordercę, tego który płacił, doktora i dziecko?
— Łatwo to wszystko da się przedstawić. O godzinie pierwszej w nocy aktorzy odegrają komedyjkę, potem nastąpią żywe obrazy, a później ten zbrodniczy epizod.
— Zaczynam rozumieć i przyznają że to pomysł djabelnie zręczny. Jeżeli pani jest winną, to się przestraszy, i zdradzi ją jej pomięszanie.
— Uważasz więc że myśl dobra?
— Doskonała, ale kto będzie przedstawiał tę osobę?
— Ja będę mordercą tym, który płaci, ty wynajętym mordercą.
Jan-Czwartek wzdrygnął się, ale nic nie odrzekł ani słowa.
— Berta Leroyer odegra rolę kobiety przebranej za mężczyznę.
— A doktora? zapytał Jan-Czwartek.
Wynajęty lokaj który był figurantem w teatrze Ambligu. Wywiąże on się dobrze z zadania mimo, że niezna całej tej sprawy.
— Ale po wybuchu, trzeba nam sobie odwrót przygotować.
— Nie troszcz się o to. Przez buduar łatwo nam się będzie przesunąć. Zresztą skandal ztąd żaden nie wyniknie. Pani Dick-Thorn zemdleje może w najgorszym razie, i nikt oprócz nas nie domyśli się przyczyny.
— Prawda... Lecz jeszcze na jedno zwrócę ci uwagę. Potrzeba będzie kostjumów, peruk, bród przyprawionych.
— Pójdę do słynnego Babin i wezmę od niego adres fryzjera teatralnego. Ty następnie zapakowawszy to wszystko w wielkie pudło, wyślesz przez posłańca na Berlińską ulicę pod adresem pana Laurent.
— Rozumiem, ale to będzie grubo kosztowało.
— Daję ci na to pieniądze, rzekł Ireneusz, kładąc przed Czwartkiem rulon złota.
Rozmowa ich trwała jeszcze kilka minut, poczem Ireneusz wrócił do domu zadowolony z pochwał swego towarzysza.
Po południu oznajmił pani Dick-Thorn, że wyjść musi, i udał się na ulicę Notre-Dame des Champs, żeby zawiadomić Bertę o tem co zaszło i oznajmić jej czego od niej żądać będzie.
Zastał ją w domu. Zajętą była szyciem i rozmyślaniem. Myśli jej obracały się około dwóch rzeczy; miłość do Edwarda Loriot, i gorącego pragnienia przywrócenia czci ojcowskiej pamięci. Przyszłość przedstawiała się biednej dziewczynie posępniej niż kiedykolwiek. Dnie po dniach następowały nieprzynosząc żadnego promyka nadziei. Pomimowolnie obwiniała Ireneusza o powolność w działaniu i wyrzucała sobie zbyt wielką ufność jaką położyła w jego przyrzeczeniach.
Spostrzegłszy go wchodzącym, doznała wielkiej ulgi. Może przychodzi wreszcie oznajmić mi jaką dobrą wiadomość, pomyślała.
Moulin dostrzegł za pierwszym spojrzeniem że twarz sieroty nosiła ślady cierpienia widoczniejsze niż zwykle, i że jej oczy były nabrzękłe i zaczerwienione łzami. Powiedział jej to, i trwał przy swoim, mimo że zaprzeczać usiłowała.
— A więc tak! cierpię! — wyjąknęła wreszcie, ogarnia mnie zniechęcenie, brak mi już siły i woli...
— Dla czego upadasz na duchu drogie dziecię? zapytał łagodnie Moulin.
— Przekonywałeś mnie pan że nam się uda pochwycić na nowo w ręce ślady tej zbrodni, a tymczasem widzę, że to było złudzeniem, że pomimo pańskich usiłowań, czas bezowocnie upływa na daremnych poszukiwaniach.
— Ależ te poszukiwania były niezbędnemi.
— Być może... lecz widząc że się nie wiodą, rozpacz mnie ogarnia.
— Rozpaczasz za wcześnie. Kto wie czy niejesteśmy właśnie blisko celu?
Berta się wzdrygnęła.
— Jakto? zapytała; jakąż drogą masz pan nadzieję dojść do celu który się ciągle usuwa przed nami?
— Spróbujemy czy nam się nie uda zmusić panią Dick-Thorn do zdjęcia maski i zdradzenia swojej tajemnicy.
— Cóżeś pan postanowił?... Co zamierzasz uczynić?
— Zaraz ci opowiem. Tu przedstawił wkrótkości swój plan, tak jak go opowiedział Czwartkowi.
Dziewczyna słuchając go drżała.
— Ha! masz pan słuszność, wyszepnęła, gdy skończył opowiadanie, sposób zda się być niezawodny. Jeżeli ta kobieta ma ręce krwią splamione, to choćby umiała najbardziej nad sobą panować, niepotrafi zachować spokoju. Ale któż będzie użytym do przedstawienia tego strasznego obrazu a raczej przerażającego dramatu?
— Ci których jest interesem zmusić panią Dick-Thorn ażeby się zdradziła. A więc ja, Jan-Czwartek i ty drogie dziecię.
— Ja?... zawołała Berta blednąc z przerażenia. Ja?... powtórzyła. Czy rzeczywiście myślałeś pan o tem?
— Tak, myślę i przekonam że bez pani rzecz ta udać się niemoże. Przeznaczam pani rolę wspólniczki morderców.
— Ach! nigdy... nigdy! odparła Berta z przerażeniem. Zbrakło by mi odwagi do odegrania podobnej roli, do przedstawienia takiej potworności. Za nim bym słowo wymówić zdołała, padłabym martwa z przestrachu. Nie żądaj pan tego odemnie, zaklinam!...
Ireneusz ujął zimne jak marmur ręce dziewczęcia. Uczucie głębokiej litości nim owładnęło, lecz musiał iść dalej i chwycić w lot sposobność jaka mogła nie zdarzyć się więcej.
— Berto! moje drogie dziecię... siostro moja!... zaczął wzruszonym głosem, wszak powiedziałaś mi kiedyś: „Przysięgłam umierającej matce poświęcić, nawet życie, gdyby tego było potrzeba dla oczyszczenia pamięci mojego ojca. Przysięgłam nie cofnąć się przed żadnym niebezpieczeństwem przed żadną ofiarą, przed żadnym upokorzeniem dla starcia niezasłużonej plamy jaka zhańbiła pamięć mojego ojca.“ Wszak prawda że tak mówiłaś?
— Prawda... wyszepnęło dziewczę.
Powiedziałaś mi obok tego że dla zdobycia upragnionego celu, zeszła byś odważnie w najbrudniejsze moralne otchłanie i brnęłabyś w ich błocie, dla odkrycia prawdy... Wszakże tak?...
— Tak... w rzeczy samej mówiłam.
— Otóż więc nadeszła godzina dotrzymania obietnic... Zapanuj nad ogarniającym cię przerażeniem! Pomyśl o męczenniku którego krew popłynęła niewinnie na rusztowaniu. Pomyśl o tym grobie na którym napisano: „Sprawiedliwość“ i odpowiedz na moje wezwanie „Jestem gotowa.“
Berta podniosła głowę, otarła oczy łzami zalane i głosem któremu spokój nadać usiłowała:
— Jestem gotowa!... odpowiedziała.
Ireneusz uścisnął jej rękę.
— Dzięki ci za to szlachetne postanowienie, rzekł, teraz już pewnie czujesz się być silną?
Dziewczyna smutnie potrząsnęła głową.
— Jestem gotowa na wszystko mój przyjacielu, wyjąknęła. Wypełnię do ostatka mój obowiązek... ale nie żądaj odemnie ażebym czuła się silną!... Cóż pan chcesz? Dusza moja jest złamaną... Miewam chwile takiego zwątpienia że rozpacz mną ogarnia. Wtedy niemam już woli ani energji, i proszę Boga aby mi umrzeć pozwolił!
— Umrzeć?... powtórzył z osłupieniem Moulin. Zkądże takie straszne myśli? Jesteś tak młoda, przyszłość zabliźni rany zadane w przeszłości.
— Niespodziewam się już nic w przyszłości dla siebie. Cierpię tak wiele, wyjęknęła.
— Cierpienie uszlachetnia duszę. Niemasz prawa myśleć o śmierci przed osiągnięciem celu ku któremu dążymy oboje. A gdy zwalczymy naszych nieprzyjaciół, i gdy świat cały się dowie, dzięki twojej odwadze, że Paweł Leroyer zginął niewinnie, spokój tobie powróci, nie będziesz się poddawała rozpaczy, i przyjdzie dzień w którym poznasz jakiego zacnego chłopca, który będzie ciebie godnym. Pokochasz go, on ciebie nawzajem; zostaniesz jego żonę, i będziesz szczęśliwą...
Słysząc to Berta, śmiertelnie pobladła, a przycisnąwszy serce obiema rękami:
— O! gdybyś pan wiedział jaką boleść mi sprawiasz mówiąc w ten sposób!... wyrzekła. Nie próbuj wskrzeszać we mnie zamarłych nadziei, niepodobnych do urzeczywistnienia. Nie wyjdę nigdy za mąż...
Moulin boleśnie został zdumiony raptowną zmianą twarzy dziewczęcia.
— Nigdy? zapytał. Czy to przysięga złożona matce, zmusza cię ku temu?
— Przysięga złożona samej sobie.
— Ależ to niedorzeczność!...
— Dotrzymam jej jednak.
— Berto, droga siostro, jedyna przyjaciółko, dla czego to ukrywasz przedemną?
— Nie żądaj pan abym mu powierzyła tę tajemnicę...
— Po cóż mam pytać, gdy odgaduję. Kochasz, jesteś zakochaną.
Dziewczyna pochyliła głowę w milczeniu.
— Twe smutki, twoje zniechęcenie, twoje łzy nie są wywołane sieroctwem jedynie. Serce twoje jest pełnem miłości, której zmuszoną byłaś nakazać milczenie dowiedziawszy się o tajemnicy hańbiącej pamięć twojego ojca. Wszakżem dobrze odgadł nieprawdaż?
— Odgadłeś pan w rzeczy samej.
— I mówisz że dla ciebie szczęście już nie istnieje? Co do tego, mylisz się, upewniam. Co bądź nastąpi, jeżeli ten którego kochasz jest uczciwym człowiekiem, niezawaha się nadać ci swojego nazwiska.
— Niestety! ten którego kocham, jest uczciwym człowiekiem, ale mnie już nie kocha... Niemoże, mnie kochać, ponieważ mną pogardza!...
— Pogardza tobą? wykrzyknął Moulin w osłupieniu.
— Pozornie ma ku temu prawo.
— Co mówisz dziecię.
— Posądza mnie żem go zdradziła w najhaniebniejszy sposób. Pozory świadczyły przeciw mnie. Wszystko zdawało się mnie potępiać.
— Trzeba mu było to wytłumaczyć.
— Nie mogłam.
— Dla czego?
— Bo musiałabym była wyjawić naszą nieszczęsną tajemnicę, a wolałam znieść wszystko inne raczej, niż to uczynić. Przedstawiłam mu się zatem jako istota bez serca, jako kobieta zasługująca na pogardę, pomyśl pan jaka to fatalność!... gdyż ty jedyny mój przyjacielu jesteś pomimowolną przyczyną tego ciosu!
— Ja jestem przyczyną?... Ja... powtarzał ze zdumieniem Ireneusz.
— Tak!
— Wytłumacz mi jaknajprędzej tę zagadkę.
— Dowiesz się pan zaraz o wszystkiem, a i tak domyśliłeś się tego czego nikt dotąd jeszcze nie odgadł.
Tu Berta opowiedziała mu wszystko, jak wracając w nocy z Królewskiego Placu zgubiła broszkę z fotografją brata, jakim sposobem ta broszka wpadła w ręce tego, którego kochała, dając mu niezbity dowód przeciw niej, ponieważ odmówiła wszelkich wyjaśnień.
Ireneusz niemógł ukryć głębokiego wzruszenia na jej opowiadanie.
— Ach! biedne dziecię!... zawołał, jakżeś ty cierpieć musiała.
— I dotąd cierpię mój przyjacielu!
— Pozwól mi pójść do tego młodego człowieka i wytłumaczyć mu ciebie.
— Niemożesz pan tego uczynić bez wyjawienia całej tajemnicy, a ja niechcę ażeby on o tem wiedział.
— Niepodobna go jednak pozostawić w takiej dla ciebie pogardzie, dla ciebie tak niewinnej, tak dobrej. Niepodobna jest i przypuścić zarazem ażeby miał przestać cię kochać. Musi on podejrzywać że pod tym twoim tak uporczywym milczeniem, kryje się jakiś tajemniczy a potężny powód, jaki cię zmusza ku temu. Pozwól mi się zobaczyć z tym człowiekiem, błagam cię o to. Zapewnię go słowem uczciwego że jesteś niewinną, niezdradzając się w tem, czego niechcesz wyjawić, potrafię go jednak przekonać. Uwierzy mi, jestem pewien i wątpić dłużej nie będzie. Jego nazwisko... wyjaw mi jego nazwisko?...
— Doktór Edmund Loriot, wyszepaęła Berta.
— Edmund Loriot? powtórzył Ireneusz.
— Tak. Ale dla czego pana to dziwi? Czy pan go znasz?
— Znam go, w rzeczy samej!
— I on nawzajem zna pana?
— Nie; ale widuję go często, bo jest domowym lekarzem pani Dick-Thorn.
— On!... lekarzem tej kobiety? zawołała z przestrachem Berta.
— Tak, sprowadziła go do swej chorej córki i odtąd bywał u niej prawie codziennie. Masz pani słuszność że jakaś fatalność nas ściga. Nie mógłbym z nim się rozmówić bez wyjawienia mu że wszedłem do domu pani Dick-Thorn pod przybranem nazwiskiem i za pomocą, podstępu, co by mnie źle mogło jemu przedstawić a bardzo nawet być może że uważał by sobie za obowiązek wydać mnie przed nią. Trzeba więc czekać, niema rady.
— Czy będzie on na tym balu na którym ja mam wystąpić w tej roli? zapytała Berta, którą sama myśl okazania się przed Edmundem przerażała niesłychanie.
— Będzie zapewne, ale to niepowinno cię niepokoić. Kostjum i peruka zmienią cię do niepoznania a w chwili przybycia nikt cię widzieć nie będzie.
— Ułóżmy się więc co do szczegółów, skoro tak ma być koniecznie. Moje przebranie?...
— Będzie złożonem w pokoju przeznaczonym na garderobę dla artystów i tam odbędziemy próbne przedstawienie.
— Jakże się dostanę na Berlińską ulicę?
— O wpół do jedenastej wieczorem, zajedzie tu powóz i przyjdą cię powiadomić. Stangret będzie miał polecenie zawieść, cię do domu pani Dick-Thorn. Będziesz osłonięta woalką. Służącemu który tu wejdzie, powiesz że jesteś śpiewaczką zamówioną na koncert. Ten lokaj będzie miał rozkaz zaprowadzenia cię do garderoby o jakiej wspomniałem.
— Niepotrzebuję więc niczem się zająć?
— Niczem zupełnie. Czekaj cierpliwie i miej nadzieję. A teraz muszę cię pożegnać. Jestem już tutaj za długo. Trzeba odejść.
Tu Ireneusz złożył na czole dziewczęcia braterski pocałunek i skierował się ku drzwiom.
W chwili gdy wziął za klamkę, rozległ się głos dzwonka, na który drgnęli oboje.
— Ktoś dzwoni!... wyszepnął cofając się Moulin.
— Słyszałam, odpowiedziała Berta. Nikogo nie przyjmuję i odźwierna dobrze wie o tem. Kogóż więc mogła tu wpuścić?
— Wołałbym nie być widzianym, szepnął Ireneusz.
— Skryj się pan w pokoju mej matki. Zaraz go otworzę.
Moulin wszedł do małego pokoiku w którym umarła pani Leroyer i zamknął drzwi za sobą. Berta szła w stronę przedpokoju powoli, gdyż nogi pod nią drżały i odsunęła zasuwkę.
Zaledwie drzwi się otworzyły, biedne dziewczę wydało stłumiony okrzyk i odsunęła się ó kilka kroków przyciskając ręką serce dla powstrzymania gwałtownych jego uderzeń.
To uniesienie wywołane radością i zdumieniem, było rzeczą zupełnie naturalną, sierota bowiem ujrzała przed sobą tego, o którym mówiła przed chwilą i którego obraz tkwił bezustannie w jej sercu, Edmunda Loriot.
Doktor usłyszawszy rady swojego przyjaciela Henryka de la Tour-Vandieu, poszedł na Plac Królewski jak o tem wiemy, aby zażądać-od Ireneusza Moulin tłumaczenia któreby mogło posłużyć do uniewinnienia Berty. Wiemy że ten krok poprowadził go tylko do tego iż się dowiedział o wyjeździe mechanika na prowincję.
— Zaczekam na jego powrót, powiedział sobie. Lecz czekać, nie łatwem to było. Młody doktór nie wziął w rachubę miłości, która coraz żywiej i gwałtowniej wyrastała w jego sercu.
Słowa Henryka rozbudziły w nim nadzieję, jaką uważał za wygasłą, a ona była tylko uśpiona. Teraz zdawało mu się to być możliwem iż Berta była niewinną, pomimo tylu świadomych przeciw niej dowodów, a chcąc to przypuszczenie zamienić w pewność, postanowił sam pójść do niej.
Idąc po wschodach prowadzących do mieszkania dziewczyny, do tego mieszkania jakie było świadkiem tylu boleści, jego serce kołysała nadzieja wywołując silne uderzenia tegoż.
Drżącą ręką pociągnął za dzwonek, a ujrzawszy otwierające się drzwi przed sobą i znalazłszy się w obecności Berty, uczuł się być owładniętym przez nieprzekonane wzruszenie.
— Pan? zawołało dziewczę, nie zdając sobie sprawy z tego co mówi, pan tu?... panie Edmundzie?... I usunęła się pozostawiając mu wolne przejście.
Wszedł, utopiwszy wzrok w Bertę.
Biedna dziewczyna była przerażająco blada, sine obwódki otaczające jej oczy, świadczyły o nocach spędzonych bezsennie i o głębokim jej moralnym cierpieniu.
Edmund uczuł żywą litość. Ból straszny szarpał mu duszę.
Położenie dwojga tych młodych ludzi było zarazem fałszywe i przykre. Wspomnienie ostatniej burzliwej rozmowy krępowało ich oboje, ale więcej Edmunda niż Bertę, której postawa była pełną godności.
Po wejściu młodego doktora, przez kilka chwil trwało głębokie milczenie. Tak dalece bowiem opuściła go przytomność umysłu, że nie znalazł nic innego do powiedzenia nad ów oklepany frazes:
— Pozwoliłem sobie przyjść tutaj aby dowiedzieć się o zdrowie pani...
Pozór był pospolity, lecz dziewczę zrozumiało jego znaczenie. Pomięszanie młodzieńca i drżenie jego głosu, były dla niej dowodem że kocha ją zawsze i kocha więcej niż przedtem.
— Dzięki za pamięć o mnie, odpowiedziała, wdzięczną prawdziwie jestem za to panu. Znoszę z poddaniem się moje utrapienia, a wiadomo panu jak one są licznemi. Proszę Boga aby mi dodał odwagi i siły. Znajduję wreszcie w pracy dobroczynne roztargnienie.
— Zapomniałaś więc pani już o tem co zaszło pomiędzy nami, wyszepnął z wysiłkiem Edmund.
Berta drgnęła na to zapytanie, zarumieniła się, a potem pobladła.
— Nie... panie Edmundzie, odpowiedziała. Są rzeczy których się niezapomina. Silną moją niewinnością, żałuję że rozłączyło nas tak obelżywe posądzenie... Pamiętam wszystko!... Nic nie zapomniałam.
— A więc mnie pani musisz nienawidzieć?... wyszepnął młodzieniec, kryjąc łzy gwałtem mu się cisnące do oczu.
— Dla czego miałabym pana nienawidzieć? odpowiedziała Berta. Mam dobrą pamięć na wszystko. Pamiętani zniewagę, lecz pomnę i poświęcenia jakie ją poprzedziły. Żałuję tylko pana...
— Żałujesz mnie pani? zawołał Edmund.
— Z głębi serca... upewniam!
— A jednak tak łatwo było nieodmawiać mi wytłumaczenia, o które prosiłem.
— Nie miałam prawa tłumaczyć się przed panem. Należało się zadowolnić danym przezemnie słowem.
— A teraz powiesz mi to czego się domyśliłem, to o czem wiem?
— To o czem pan wiesz? powtórzyło dziewczę z przestrachem, bledniejąc na myśl iż doktór zna jej tajemnice. A cóż pan wiesz takiego?
— Nic stanowczego, odparł Loriot. Wiem że cię kocham nad życie. Pragnąc dowiedzieć się o tem, czegoś mi powiedzieć niechciała i odkryć powód twego upornego milczenia, zrozumiałem żem cię obwiniał niesprawiedliwie i że jakiś nieszczęsny fatalizm obrócił przeciw tobie twoje poświęcenie. Odgadłem że tu chodziło o jakąś tajemnicę, której wyjaśnić niemożesz i że jeździłaś na Plac Królewski nie dla widzenia się z kochankiem, ale dla ocalenia człowieka, przyjaciela twojej rodziny, zagrożonego jakimś ciosem, który odwrócić miałaś nadzieją. Udałem się do tego człowieka aby od niego otrzymać wytłumaczenie, zażądać od niego przysięgi jakiej by mi nieodmówił na pewno. Niemogłem się jednak z nim widzieć ponieważ wyjechał z Paryża. Postanowiłem więc czekać do jego powrotu, ale na to zabrakło mi odwagi. Czułem że umieram zdala od ciebie. Nie obliczyłem się z tem co czynię. Poznałem że muszę cię widzieć koniecznie. Przyszedłem więc. I oto jestem!
Tu zamilkł.
Berta słuchała go ze spuszczonemi na dół oczyma.
— Ireneusz Moulin jest uczciwym człowiekiem, zaczął po chwili młody doktór, wierzę w to, ponieważ najlepszy mój przyjaciel o tem mnie zapewnił. Ulitowałby się więc nad moją rozpaczą i bez wahania złożyłby mi przysięgę, na dowód żem niesłusznie posądzał ciebie. Wyjawił by mi jaki powód sprowadził cię do jego mieszkania owej nocy...
Bo przecież byłaś u niego... Wszak prawda?
— Tak, byłam rzeczywiście u Ireneusza Moulin, odpowiedziała spokojnie dziewczyna, lecz pozwól mi pan powiedzieć, że uważam pańskie postępowanie bardzo niewłaściwem i jego wyznania wydają mi się być bardzo dziwnemi!... Jakto? gotów pan jesteś uwierzyć zapewnieniom obcego człowieka, a mnie uwierzyć niechciałeś? Chcesz zaufać słowu pana Moulin, a mojem słowom zaufać niemogłeś? Jeżeli jak pan mówisz, kochasz mnie, to zaiste, masz sposób kochania szczególnie ubliżający...
— A więc pani tego nierozumiesz, zawołał Loriot, że ta głębokość mojej miłości czyni mnie niesprawiedliwym, podejrzliwym, okrutnym! — Uwierzyłbym panu Moulin, bo w obec mężczyzny będę miał prawo zażądać dowodów. A tych dowodów potrzebuję nie dla siebie, przysięgam, ale dla przekonania tych którzy wątpią o tobie.
— A któż o mnie wątpi? zapytała dumnie Berta.
— Mój zacny poczciwy stryj, Piotr Loriot, odrzekł z pomięszaniem Edmund, ten który cię zawiózł na Plac Królewski i w którego dorożce zgubiłaś brata fotografję. Berto! ukochana moja, pragnę połączyć się z tobą, potrzeba mi więc zagładzić najlżejszy ślad podejrzenia w umyśle tego który zastępował mi ojca, wychował mnie, dał mi wykształcenie, któremu zawdzięczam wszystko! — Wiem że Ireneusz Moulin nie był w domu tego wieczora, kiedy jeździłaś na Plac Królewski. Wiem że pozostawał natenczas w więzieniu, skutkiem fałszywej denuncjacyi. Dlaczego zataiłaś to przedemną?
— Skoro pan wiesz o tem, odpowiedziało dziewczę, czegóż chcesz więc dowiedzieć, się odemnie?
— Chciałbym wiedzieć jaki węzeł tajemniczy łączy cię z tym człowiekiem, którego nazwiska nigdy twoja matka niewymieniała w mojej obecności.
— I dziś zarówno jak w dniu ostatniego, naszego widzenia się, niemogę odpowiedzieć na to zapytanie. Niemam nic panu do powiedzenia. Żyłam spokojnie, cierpiałam bez skargi, z odwagą i rezygnacją. Po cóż więc pan przyszedłeś rozranić to serce wspomnieniem przeszłości jaka utworzyła przepaść pomiędzy nami?
— Przepaść? powtórzył z przerażeniem młodzieniec.
— Byłoby szlachetniej z pańskiej strony, gdybyś mi był oszczędził tej męczarni, mówiła dalej Berta — Wątpisz pan o mnie... posądzasz mnie, ta wątpliwość i podejrzenia rozłączają nas na zawsze. Odejdź pan zatem i niepowracaj tu nigdy... nigdy więcej, jeżeli niechcesz abym sądziła, że robisz sobie zabawkę z mojej boleści, z łez moich!... Zapomnij pan o mnie i nie pytaj pan Ireneusza Molin, który tak samo jak ja niema prawa panu odpowiedzieć.
Edmund załamał ręce z rozpaczą. Chciał odpowiedzieć lecz jednocześnie, drzwi pokoju się otworzyły i Moulin się w nich ukazał.
— Masz pani słuszność, rzekł, podchodząc do Loriota zdumionego tym niespodziewanym zjawiskiem, niemam prawa odpowiedzieć, ale mogę dać słowo honoru uczciwego człowieka panu doktorowi, że pani jesteś godną tak jego miłości jak i szacunku i jestem pewien, że mi uwierzy.
— Panie Ireneuszu!... wyjąknęła Berta.
— Pan tu? wykrzyknął Edmund, poznając; oblicze tego człowieka którego widywał codziennie na Berlińskiej ulicy.
— Tak, to ja Laurent, kamerdyner pani Dick-Thorn pańskiej pacjentki, a zarazem w tejże samej osobie Ireneusz Moulin, klijent pańskiego przyjaciela pana Henryka de la Tour-Vandieu. Ireneusz Moulin, którego pan szukałeś aby żądać od niego wytłumaczenia, a którego przypadek sprowadził tu dzisiaj jakby umyślnie, ażeby mógł odpowiedzieć na pańskie zapytanie. Jesteś pan lekarzem, powinieneś więc być i fizjonomistą. A więc patrz mi w oczy gdy będę mówił i przekonuj się czy kłamię? Zwątpiłeś pan o tym nieszczęśliwym dziewczęciu którego życie całe było jedną męczarnią. Zwątpiłeś pan o jej sercu, o jej duszy, cnocie i przywiązaniu do matki, a każda z tych wątpliwości była najstraszniejszą obelgą, przekonasz się o tem niezadługo i wtedy przeklinać będziesz swoje zaślepienie, błagając na klęczkach przebaczenia którego nie będziesz godnym! Fałszywe, pozory spowodowały najnikczemniejsze oszczerstwo. Panna Berta nie jest występną ani lekkomyślną... Spełniła poświęcenie (tak jak się pan tego domyślasz) i to poświęcenie przeciw niej się obróciło. Mógłbym panu dać dotykalne na to dowody, lecz niemam prawa tego uczynić. Chodzi tu o tajemnicę jakiej niemożna wiedzieć przedwcześnie. Niepowiem już nic więcej. Chciałeś pan żądać odemnie słowa uczciwego człowieka. Daję więc panu to słowo. Czy mi pan uwierzysz?
Ireneusz tak mówiąc nie dowiódł wprawdzie niczego. Żadnej logicznej podstawy do przekonania Loriota nie było w słowach jakie z ust jego wybiegły. Lecz są wrażenia silniejsze po nad logikę, silniejsze nawet od woli naszej. Nie można się im oprzeć, zwalczyć ich niepodobna, poddać się im trzeba.
Takiego właśnie wrażenia doświadczył młody doktor. Prawda mu zajaśniała nie w słowach Ireneusza Moulin, lecz w głosie jego, w szczerym wyrazie twarzy, w jego iskrzącem uczciwem spojrzeniem.
— Tak, wierzę panu! — odrzekł, czując się być nieodwołalnie przekonanym.
Usłyszawszy to Berta, wydała słaby okrzyk radości.
— Błagam cię Berto moja ukochana, mówił Edmund dalej, abyś się ulitowała nad moim szaleństwem, jakie będę opłakiwał przez całe me życie i przebaczyła boleść jaką ci sprawiłem mojem zaślepieniem.
Dziewczę podało mu obie ręce, szepcąc z cicha:
— Przebaczam panu, przebaczam z całej duszy panie Edmundzie.
Ireneusz milczał przez wzgląd na wzruszenie obojga młodych, które i jemu się udzieliło, aż wreszcie:
— Teraz, rzekł, skoro już wszystko zagładzone, wszystko!... nawet wspomnienie owego nieporozumienia, pozwól pan iż cię poproszę o rzecz pewną. Do chwili niedalekiej już być może, gdy sam przyjdę do pana, ażeby mu wyjawić tajemnicę którą jeszcze ukrywać musimy, proszę ażebyś pan nie widywał się wcale z panną Monestier. Czy mi pan to przyrzekasz?
— Nie widywać jej? — zawołał Edmund. Więc pan narzucasz mi rozłączenie... a to rozłączenie zabija mnie!
— Powtarzam panu że to nie będzie trwać długo, a jest koniecznem.
— Ależ na Boga dla czego?
— Dla tego że panna Berta niepowinna mieć żadnego roztargnienia któreby odwracało jej uwagę od powziętego przez nas dzieła, dla dokonania którego będzie ona potrzebowała całej swej odwagi.
— Jakież to dzieło? wyszepnął Edmund.
— O to mnie pan nie pytaj, bo niemógłbym ci odpowiedzieć. Wyjaśnię wszystko, gdy nadejdzie pora ku temu. Dowiesz się pan tylko że obecność moja w domu pani Dick-Thorn pod przybranym nazwiskiem i na stanowisku zupełnie dla mnie niewłaściwym, łączy się właśnie z tym dziełem, największem, najświętszem w świecie, a przekazanym nam przez dwie istoty które pan znałeś i opłakiwałeś wraz z nami matkę panny Berty i jej brata. Nie dziw się przeto niczemu, nie staraj się nic zrozumieć, nic odgadywać, o niczem się dowiedzieć do chwili w której nasza tajemnica wyjawioną ci nie zostanie. Jeden niebaczny postępek, jedno nieostrożne zapytanie, mogłoby nas zgubić, gdyż tego przed panem zataić niemogę że znajdujemy się w niebezpieczeństwie... Być może iż i obecnie powiedziałem za wiele, wszak wiem że ani jedno słowo które by nam mogło zaszkodzić, nie wyjdzie z ust pańskich.
— Przysięgam na to! — zawołał Edmund, czując że jakaś straszna tajemnica kryła się pośród ciemności jakiemi otaczano. Wierzę odtąd panu, panie Ireneuszu, tak, jak wierzę pannie Bercie, a wiara moja będzie tak ślepą, jak była nieufność. Zaczekam dopóki nie osiągniecie zamierzonego celu i pomnijcie że gdyby kiedykolwiek potrzeba by wam było do pomocy człowieka gotowego na wszelkie poświęcenia, ja nim będę!...
— Wiem o tem i rachuję na pana, odrzekł Ireneusz ściskając dłoń doktora.
— Nie ujrzę cię więc Berto, mówił Loriot zwracając się do dziewczęcia, nie ujrzę, aż gdy mnie sama przywołasz, ale od dnia dzisiejszego jesteś już moją żoną, w obliczu Boga.
I ucałowawszy drżące ręce Berty, wyszedł z pokoju, gdzie się odbywała ta wzruszająca scena.
— Widzisz moje dziecię, rzekł do niej natenczas, Moulin, że miałem słuszność mówiąc, iż nie trzeba tracić nadziei. Doktór jest uczciwym człowiekiem i kocha cię szczerze. Sądzę, że lepiej byśmy uczynili wyjawiając mu zaraz naszą tajemnicę.
— Nie! — nigdy!... zawołała z przestrachem dziewczyna. Gdyby się nie udały nam nasze plany, niechciałabym ażeby wiedział kiedykolwiek jaką śmiercią umarł mój ojciec.
— Niech się więc stanie według twojej woli. Wszak mam nadzieję, że nam się powiedzie. A teraz odchodzę. Nie zapomniałaś moich poleceń?
— Pamiętam wszystko. Pojutrze, o wpół do jedenastej wieczorem, przyjedzie po mnie powóz. Zejdę ząwoalowana i pojadę na Berlińską ulicę do pani Dick-Thorn.
— Gdzie ja będę na ciebie oczekiwał. A gdyby mnie nie było w chwili twojego przyjazdu, wystarczającem będzie gdy powiesz, że jesteś śpiewaczką i przybywasz dla wzięcia udziału w koncercie.
— Dobrze; niezapomnę.
— Do widzenia zatem, bądź dobrej myśli.
Tu pożegnawszy Bertę, wyszedł.
Théfer po wycieczce do Bagnolet, gdzie najął dom na płaskowzgórzu, udał się do prefektury gdzie go powoływała wieczorowa służba.
Gdy przyszedł do biura, jeden z agentów zawiadomił go, że naczelnik policyi oczekuje na niego.
Nie tracąc chwili czasu Théfer, stawił się przed zwierzchnikiem.
— Siadaj pan, rzekł tenże, mam ci wydać pewne polecenie.
Nasz inspektor wziął krzesło, podczas gdy naczelnik szukał jakichś akt, wśród nagromadzonych na biurku papierów.
Znalazłszy je, zapytał przerzucając kartki:
— Powiedz mi czy znasz niejakiego Dubiefa?
Théfer zamyślił się.
— Zdaje mi się że znam to nazwisko, odrzekł. A! już wiem... dodał. Dubief to ów skazany na lat pięć więzienia i dziesięć lat policyjnego nadzoru za wyrabianie i puszczanie w kurs fałszywych pieniędzy.
— Nie mylisz się... Widzę że masz doskonałą pamięć!
— Czy wydało się nań coś nowego?
— Ten człowiek ociekł przed miesiącem z więzienia i doszła mnie wiadomość naprowadzająca na domysł że on się znajduje w Paryżu i prowadzi w najlepsze swoje rzemiosło.
— W Paryżu? zawołał Théfer, chyba pod przybranem nazwiskiem?
— Dla czego nie? Jeden z więźniów wypuszczony od dni kilku na wolność, spotkał Dubiefa i doniósł mi o tem w celu zapewne zjednania sobie łask policyi.
— A gdzież go widział?
— W dzielnicy św. Antoniego. Bywa on tam w kawiarniach i szynkach podejrzanych.
— Sam?
— Z drugim kolegą, nazwiskiem Terremonde, który wraz z nim wymknął się z więzienia. Czy znasz tego Dubiefa?
— Znam, panie naczelniku. Byłem w sali sądowej podczas sprawy i jego fizjonomja została mi w pamięci.
— Skoro tak, polecam ci odszukanie tych dwóch łotrów. Pokładam ufność w twym węchu i bystrym wzroku.
Oczy Théfera dziwnym światłem zabłysły, widocznie przez głowę przeleciała mu myśl jakaś.
— Dobrze, panie naczelniku, odpowiedział. Dziś jeszcze udam się na poszukiwanie. Czy mam ich zaraz przyaresztować?
— To zależy od okoliczności. Jeżeli trafisz na trop i pewien będziesz że go nie zgubisz, to lepiej byłoby śledzić tych hultajów przez dni kilka. Być może że jest ich cała banda? Trzebaby się przekonać i zarządzić na wszystkich obławę.
— Połów w rzeczy samej byłby obfity.
— Zrób jak będzie można najlepiej. Zostawiam ci zupełną wolność wyboru.
— Bez rozkazu aresztowania?
— Uczyń jak zwykle czynisz w takim razie.
Zwyczajem Théfera jak wiemy, było wpisywać nazwiska w rozkazy aresztowania wydane „in blanco“ i podpisywać je zawczasu, chowając w pugilares.
Wyszedłszy od naczelnika, poszedł do restauracyi na plac Delfina, gdzie zwykle jadał będąc w tej stronie miasta.
Zasiadłszy przy stoliku, mówił sobie:
— Dubief i Terremonde, to łotry najgorszego gatunku. Jeżeli wpadną mi w ręce, to nie będę potrzebował łamać sobie głowy nad znalezieniem dwóch ludzi jacy mi są niezbędnemi. Chodzi tylko o to, aby ich odnaleść? Jeżeli bywają w dzielnicy św. Antoniego, rzecz pójdzie łatwo. Jestem pewien że ich złapię w pasażu „Złotej ręki“ pod „Trzema butelkami.“
Po obiedzie Théfer udał się do swego mieszkania, gdzie przebrawszy się, ucharakteryzował twarz ze zwykłą niesłychaną zręcznością i zasiadł przy biurku.
Wydobył z pugilaresu dwa rozkazy przyaresztowania i zapełnił puste miejsca nazwiskami Dubief i Terremonde, co uczyniwszy spojrzał na zegarek.
Była dziewiąta wieczorem.
— Mam jeszcze czas, wyszepnął, a włożywszy do pugilaresu kilka banknotów i rewolwer do kieszeni, wyszedł, kierując się w stronę placu Bastylji.
Pasaż „Złotej ręki“ którego istnienia niedomyślają się nawet ludzie nieznający tej dzielnicy miasta, leży na Przedmieściu św. Antoniego na wprost ulicy Marché-Lenoir i wychodzi na ulicę Chevonne.
W epoce w której działy się opowiadane przez nas wypadki, w pośród pasażu, znajdowała się winiarnia, mająca na szyldzie napis: „Pod trzema butelkami.“ I w rzeczy samej, trzy duże drewniane butelki ze złoconego drzewa, wisiały nad drzwiami.
Wnętrze szynkowni napełnione dymem i przykremi wyziewami, przejęło by wstrętem każdego nowoprzybyłego oprócz codziennych gości.
Lichy bufet cynkową blachą obity, stojący w sali zastawionej kulawemi stołkami, dźwigał mnóstwo dzbanków z szarej gliny, i szklanek różnej wielkości.
Ta sala dość wysoka ze szklanną wystawą wychodzącą na ulicę, była wspaniałą w porównaniu z dwiema dalszemi izbami, do których schodziło się w dół po kilku schodach.
Na wszystkich ścianach widniała wilgoć. Wązkie dwa okna z zielonemi szybami, wychodzące na małe podwórko, oświetlały wnętrze pokojów.
Gaz nieznany był w tym zakładzie, zastępowało go pół tuzina zakopconych kinkietów. Krzywe stoliki i krzesła, dopełniały umeblowania.
Dzienni goście „Trzech butelek” różnili się od wieczorowych.
Robotnicy tokarze, farbiarze drzewa, polerownicy, przychodzili tu codzień na posiłek. Z nadejściem nocy, uczciwi pracownicy wracali do domów, ustępując miejsca zupełnie innej ludności.
Mnóstwo mężczyzn bez rzemiosła, kupców oszustów i złodziei, schodziło się tu układając plany oszukaństw i kradzieży.
Gospodarz siedzący w głębi za bufetem, wymagał tylko dwóch rzeczy, żeby mu płacono gotówką i nierobiono hałasów. O resztę niedbał wcale.
Policja często wchodziła do jego zakładu niespodziewanie, ale że umiał zawsze utrzymać w nim ład i porządek, nigdy się więc nie skompromitował.
W chwili gdy wchodzimy do owej knajpy, dziewiąta godzina wybiła. Sale napełniać się poczynały i między przybywającemi dawały się dostrzedz ciekawe typy, któremi jednak zająć się niemożemy, zmuszeni zwrócić uwagę na dwóch ludzi wskazanych Théferowi przez naczelnika policyi.
Jeden z tych ludzi Terremonde, siedział sam przy stoliku, przed nim stała butelka wina, a po nad nim kopciła się lampa. Czytał z wielkim zajęciem opis codziennych wypadków w Gazecie.
Terremonde wysokiego wzrostu i tak prawie chudy jak Jan-Czwartek, o pospolitym obliczu, mógł mieć około lat trzydziestu.
Gęste i ciemne kręcące się włosy spadały mu na czuło, tworząc rażącą sprzeczność z blado niebieskiemi oczami i rudawemi brwiami. Sprzeczność ta wynikała z peruki artystycznie zrobionej jako do niepoznania zmieniała jego fizjonomię.
Spodnie i kamizelka z brązowego aksamitu, kaftan z cieplej wełny, składały się na jego ubranie, zakończone czapką bez daszka, nakształt angielskiej czapeczki.
Zatopiony w czytaniu gdy jakiś mężczyzna tego samego co on wieku, wszedł i usiadł naprzeciw niego.
Nowo przybyły małego wzrostu i tłusty, ubrany był w garnitur z granatowego sukna i miękki kapelusz. Miał długie włosy i brodę, ale te włosy i broda były przyprawione.
Był to ów Dubief, fałszerz pieniędzy.
Terremonde podał mu rękę i powitał zapytaniem.
— No! i coż? —
— Pomówimy za chwilę, odrzekł Dubief. Usycham z pragnienia!
Zażądał by mu podano wina i wypróżnił jednym tchem dwie szklanki napełnione po brzegi.
— Ha! mruknął, to mnie orzeźwiło.
— No... i cóż? — powtórzył Terremonde.
— Nie tęgo idzie... Puściłem tylko „pięć tylnych kół.“
— W każdym razie to dwadzieścia pięć franków?
— Z których na koszta trzy odtrącić, trzeba. Całego zysku dwadzieścia dwa. Lichota!... a ty? —
— Ja miałem więcej szczęścia. Wydałem siedem „medali.“
— A więc pięćdziesiąt franków zysku na nas dwóch przez cały dzień.
— Możnaby się tem zadowolnić, ale trzeba być ostrożnym. Należy nam zaprowadzić poprawkę. Mówiłem ci już że nasze sztuki głuchy odgłos wydają, a te łotry kupcy mają, zwyczaj niemi dzwonić na kontuarze. Myślałem już że będę musiał zostawić moje sto sous i drapnąć nieczekając wydania reszty. Bo do czarta ja zawsze się boję, aby nas nie przyłapano. Tym razem to już nie pięć lat, ale groziły by nam ciężkie dożywotnie roboty, a to perspektywa, przyznaj nie wesoła, tem więcej że bylibyśmy pilnowani silniej niż dotąd. Nie byłoby nawet można myśleć o ucieczce.
— Dobrze, ale o cóż ci chodzi? — Trzeba żyć przecie a nasz handelek więcej przynosi niż kradzież.
— Ale kradzież jest mniej niebezpieczną.
— I zdychaj z głodu, kradnąc... Dziękuję! A teraz żyjemy przecie niezgorzej.
— Ale wciąż w strachu bezustannym.
— Hal bo tchórz jesteś!...
— Być może! mruknął Terremonde. Ach! żeby to można było wynaleść jaki dobry interes, któryby tak przyniósł nam z jakie dziesięć tysięcy franków. Człowiek uciekłby za granicę i żył sobie spokojnie.
— Ha! szukaj więc sobie swoich dziesięciu tysięcy mój stary, a tymczasem puszczajmy w świat zręcznie pieniądze... Czy jadłeś już obiad?
— Nie, a ty?
— I ja niejadłem. Możebyśmy poszli do traktjerni za rogatkę Tronową?
— Zgoda.
— Zapłać za to coś wypił.
— Fałszywą sztuką? zapytał Terremonde.
— Ma się rozumieć. Zobaczymy czy pójdzie?
— Strzeż się!... gospodarz to lis przebiegły.
— Zapłać posługaczowi, to się nie pozna.
W tejże chwili jakiś mężczyzna około lat pięćdziesiąt mieć mogący, wszedł do sali gdzie siedzieli dwaj fałszerze.
Obejrzał się w około jak gdyby szukając miejsca i poszedł zwolna w tę stronę gdzie siedzieli Dubief i Terremonde.
— Co pan każe podać? zapytał służący.
— Kufel piwa, odrzekł nowo przybyły ochrypłym głosem.
— Tu jest wolny stolik, niech pan siądzie.
Terremonde zatrzymał w przechodzie służącego.
— Wypiliśmy butelkę wina i kufelek piwa, rzekł do niego. Razem dwadzieścia cztery sous... Zdaj mi resztę. I podał mu sztukę pięciofrankową.
Nowo przybyły usiadł i przyglądać się zaczął uporczywie dwom fałszerzom, którzy już przygotowali się do wyjścia.
Służący wziąwszy pieniądz oglądać go zaczął.
— To wygląda, rzekł, na niedobrą monetę... Pan wie.. różnie się trafia... ale prawdę mówiąc, ta sztuka ma podejrzaną minę.
To mówiąc, rzucił pieniądz na stół.
Moneta padając wydała dźwięk głuchy.
— Czy myślisz że to ołów? zapytał Dubief.
— Nie wiem czy ołów, czy co innego, lecz wiem że nic nie warte. Daj mi pan inną sztukę.
Nowo przybyły się uśmiechnął. Wyciągnąwszy rękę, wziął przed sobą leżący pieniądz i oglądając go z miną znawcy, zawołał:
— Jakto... ty niedołęgo śmiesz mówić że to niedobry pieniądz? — Chciąłbym mieć takich tysiące!... Masz dwadzieścia cztery sous, a ja zdam resztę tym panom.
Dubief z tryumfującą miną trącił w łokieć Terremonda. Służący wziął dwadzieścia cztery sous i odszedł.
Przybysz przeszukiwał kieszenie aby zdać resztę dwom łotrom którzy śmiali się w duszy z takiego głupca. Ów głupiec położył trzy franki i szesnaście sous na stole.
— Proszę wziąść!... wyrzekł, a potem patrząc w oczy Dubiefa:
— Ale niepozwalaj sobie często sztuk takich mój Dubief, dodał, bo się doigrać możesz czegoś bardzo złego!
Fałszerz zagadnięty w ten sposób zbladł i stanął w osłupieniu, z otwartemi ustami.
Terremonde poruszył się jak gdyby chciał uciec. Nowo przybyły zatrzymał go, mówiąc:
— Nie próbuj próżno swych kręgli mój stary Terremonde, nieprzychodzę jako wasz nieprzyjaciel, ale przeciwnie. Siadajcie chłopcy, mam z wami do pomówienia, każę podać butelkę dobrego wina.
Dwaj zbiegowie z Claireaux spojrzeli na siebie z osłupieniem. Kto był ten człowiek który ich znał tak dobrze, że poznał nawet pod przebraniem jakie na sobie mieli?
Zdumienie przykuwało ich do miejsca.
— No i cóż? zaczął Théfer z szyderczym uśmiechem. Macie tak głupie miny, jak gdyby was z nienacka schwytano. Powtarzam, że potrzebuję pomówić z wami, siadajcież.
Terremonde usunął się na krzesło, Dubief ujął się pod boki dla nadania sobie powagi.
— Ależ pan widocznie się mylisz, rzekł nadrabiającą miną. Nie noszę tego nazwiska które pan wymówiłeś i nic z tego wszystkiego nierozumiem.
Théfer się podniósł.
— Dość tych żartów! — szepnął po cichu, kładąc rękę na jego ramieniu. Jeśli nie siądziesz spokojnie, wyjmę z kieszeni dwa rozkazy uwięzienia, i dam znak tylko, a za nim kwadrans upłynie, będziecie w drodze do prefektury.
— Złapani zostaliśmy!... wyjęknął Terremonde żałośnie. Przewidziałem to... Byłem tego pewien...
— Milcz! — krzyknął Dubief. Wszak widzisz że ten pan jest dla nas łaskawym. Mówmy poważnie, dodał, zwracając się do Théfera. Pan tylko żartowałeś... wszak prawda? Lubisz pan jak widzę żartować. Pańskie rozkazy uwięzienia i policja stojąca za drzwiami, to wszystko żarty. Znałeś nas pan może w więzieniu i poznałeś teraz. Chciałeś się pan dowiedzieć zapewne czyby dla ciebie nie było u nas roboty?
— Czy umiesz czytać? zapytał Théfer:
— Doskonale.
— A więc mój chłopcze przeczytaj to co ci daję i powiedz jak ci się to podoba?
To mówiąc podsunął przed oczy zgnębionych fałszerzy dwa rozkazy przyaresztowania.
— Przekonajcie się, mówił dalej Théfer, że o was tu chodzi. „Dubief i Terremonde zbiegli z Claireaux.“ Mogę tylko jeszcze dopisać; „Schwytani na gorącym uczynku puszczania w obieg fałszywych pieniędzy.“
Terremonde drżał cały.
— Zapakuj nas więc pan i niech się to już raz skończy!... zawołał.
— Milcz! — powtórzył Dubief. Skoro ten pan zaproponował nam rozmowę i wypicie buteleczki wina, to widać ma dobre względem nas zamiary.
— Nie brak ci sprytu jak widzę, zawołał śmiejąc się Théfer.
— Wszyscy mi to mówią.
Théfer zawołał na służącego ażeby podał butelkę wina i trzy szklanki.
— Ale myśmy jeszcze nie jedli obiadu, ozwał się Terremonde.
— A więc niech podadzą omlet ze słoninę, we trzech go zjemy.
Terremonde zaczął się uspakajać. Niepewny uśmiech zawitał na jego usta.
— Lubię szczerych ludzi, rzekł Dubief, mówmy więc otwarcie. Wszak pan należysz do policyi bezpieczeństwa?
— Coś nakształt tego.
— Przyłapałeś nas pan. A że niezapakowałeś zaraz do aresztu, widoczna że nas potrzebujesz.
— Być może...
— Chcesz pan zapewne dowiedzieć się od nas czegoś? Szukanie kogoś, kogo my znamy...
— Nie!
— O cóż więc chodzi?
— Powiem wam gdy podadzą omlet.
Służący przyniósł zamówioną potrawę i wino. Théfer częstował swoich gości i nalał sobie szklankę.
— Nie wiele można zarobić, zaczął, wyrabiając sztuki jednofrankowe z ołowiu, wiecie o tem dobrze. Gdybym was nawet wypuścił na wolność, zostalibyście lada chwilę przyaresztowani, bo wiadomo że znajdujecie się w Paryżu, i policja ma na was oko zwrócone. Nowy wyrok, to ciężkie dla was dożywotnie roboty.
Terremonde drgnął nagle.
— Wiem o tem, odrzekł Dubief. Cóż dalej?
— Co dalej? powtórzył policjant. Czy chcecie być wolni i zarobić dziesięć tysięcy franków?
— Pytasz pan czy chcemy? wykrzyknął Terremonde. Dziesięć tysięcy franków to moje marzenie!...
— Dasz je nam pan? zapytał Dubief.
— Dam.
— A więc to czego pan w zamian zażądasz, warte co najmniej dwadzieścia tysięcy.
— Dam wam wreszcie dwadzieścia tysięcy, ale to już ostatnie me słowo, i nie zapłacę fałszywemi pieniędzmi.
— Wiemy o tem; rzekł Terremonde.
— Przyjmujemy!... dodał Dubief. Cóż robić trzeba?
— Wiele rzeczy.
— To znaczy iż gra będzie niebezpieczna?
— Być może...
— Co począć?... spróbujemy. A w jaki sposób pan nam zapłacisz?
— Dam naprzód pięć tysięcy franków. Reszta natychmiast po ukończeniu.
— A koszta?
— Ja sam ponoszę.
— Więc zgoda... Daj pan pięć tysięcy franków.
— Nie tutaj... Mogłoby to wzbudzić podejrzenie, że daję wam pieniądze choć przed tem nie znaliśmy się wcale. W kawiarni dam wam ten zadatek. A gdzie mieszkacie?
Dubief przebiegle się uśmiechnął.
— Powiem, odpowiedział, gdy dostaniemy pieniądze.
— Niedowierzasz mi zatem?
— Uchowaj Boże! — ale lubię mieć interesa w porządku.
— Powiedz mi, zaczął Théfer, czy potrafiłbyś powozić parą dobrych koni w pojeździe?
— Jak stangret z powołania, odparł Dubief.
— Czy znasz Bagnolet?
— Tę kopalnią gipsu? Ze słyszenia, ale niebyłem tam nigdy.
Wybiła jedenasta godzina.
Agent policyi bezpieczeństwa zapłacił rachunek.
Trzej owi hultaje wyszli z winiarni pod „Trzema butelkami“ udając się do pobliskiej kawiarni gdzie sobie podać kazali kwartę rumu.
Théfer wyjął z pugilaresu pięć tysięcy franków.
— Oto pieniądze... rzekł, dajcie mi swój adres.
Dubief przejrzał banknoty okiem znawcy i schował je do kieszeni.
— Mieszkamy przy ulicy Charentou, Nr. 124, odrzekł.
— W lokalu?
— Nie; mamy oddzielne własne mieszkanie. Płacimy dwieście pięćdziesiąt franków komornego, pokój wspaniały.
— Cały warsztat do fałszowania pieniędzy jest tam; nieprawdaż?
— Tak, w zupełności.
— To dobrze... Lecz nie wracajcie dziś na noc do domu.
— Dla czego?
— Taka mi myśl przyszła. Dziś w nocy albo nad ranem zrobię u was rewizję. Zabiorę wszystko prócz was, bo ptaki nie wrócą do klatki.
— Rozumiem! — rzekł Terremonde. Będą sądzili w prefekturze że pan jesteś bardzo zręczny, a przez ten czas, my uciekniemy.
— Myśl doskonała! dodał Dubief; przenocujemy byle gdzie dzisiaj, ale gdzież się jutro spotkamy?
— Czekajcie na mnie o dziesiątej z rana na bulwarze Montrenil, pod „Dwoma prosiętami“ Dubief oblizał się.
— Ach! doskonałe miejsce doświadczenia! — zawołał. Wyborna tam kuchnia i dobre wino.
— To też zjemy tam śniadanie, rzekł Théfer, a potem pójdziemy spacerem ku Bagnolet gdzie mam wam coś pokazać. Do jutra zatem koledzy.
— Do jutra! —
Trzej spólnicy rozeszli się.
— Kto może być ten człowiek zapytał Terremonde Dubiefa, biorąc go pod rękę i odchodząc z mm razem.
— Agent tajny policyi, który prowadzi interesa jakiegoś bogacza. A ponieważ obawia się sam skrompromitować w powierzonej mu sprawie, a więc nam płaci, ażebyśmy go wyręczyli.
— I my musimy nadstawiać karku za niego!... Trzeba było zażądać więcej.
— Niema o czem gadać!... Interes wcale niezły, a podkuję się jeszcze lepszym go zrobić skoro się dowiem o co chodzi?
Tak rozmawiając dwaj fałszerze doszli do swego mieszkania.
Zajmowali duży pokój na trzeciem piętrze z oknami na podwórze wychodzącemi, w starym nędznym domu.
Wszedłszy do tego pokoju, zabrali swoje rzeczy, trochę prawdziwych pieniędzy i pewną ilość fałszywych sztuk pięciofrankowych. Resztę pozostawili na stole, na widocznym miejscu.
Zrobiwszy to wszystko, wyszli z domu i udali się po za rogatkę Tronową, ażeby przenocować w którym z hotelów.
Théfer wyszedłszy z kawiarni, wsiadł w dorożkę i pojechał do prefektury, gdzie kazał się zameldować naczelnikowi policyi jako przybywający w pilnym interesie.
— Czy zaszło coś nowego? zapytał tenże urzędnik.
— Tak panie naczelniku. Mam już owych ptaków.
— Dubiefa i Terremonda?
— Tak, właśnie.
— Winszuję ci Théferze... winszuję!... Czy już zaaresztowani?
— Nie jeszcze, za kilka godzin będę w naszym ręku.
— Wiesz gdzie mieszkają?
— Wiem. Spotkałem ich w szynku, na ulicy Marché-Lénoir. Byłem sam. Wyszli właśnie w chwili gdym chciał iść po policję. Szedłem za niemi, ale nieszczęściem, niespotkałem żadnego agenta ażeby ich zaaresztować. Mieszkają pod numerem 124, przy ulicy Charentou. Pójdę ich zabrać nad ranem.
— Pojadę wraz z tobą. Bądź u mnie o w pół do szóstej rano, przyjedź dorożką.
— Dobrze panie naczelniku.
O wskazanej godzinie naczelnik policyi z Théferem i trzema agentami pojechali do mieszkania Dubiefa i Terremonda.
Wiemy że nie zastali nikogo w siedzibie dwóch łotrów.
Trzeba się było zadowolnić zarządzeniem rewizyi. Zabrano narzędzia służące do fabrykacyi fałszywych pieniędzy, zabrano pięciofrankówki z posrebrzanego ołowiu i wreszcie postawiono na straży dwóch policjantów z rozkazem schwytania zbiegów jak tylko wrócę do domu.
Naczelnik policyi wrócił do prefektury a Théfer do swego mieszkania.
Punkt o dziesiętej poszedł na umówione spotkanie na bulwar Montrenil, do restauracyi pod „Dwoma prosiętami.“
Ubrany był w garnitur z ciemno zielonego sukna i wyglądał na niższego urzędnika z kolei. Duży kapelusz z miękkiego filcu, zastępował miejsce urzędowej czapki.
Dubief i Terremonde oczekiwali na niego popijając absynt dla wzbudzenia apetytu.
Nie poznali go, gdy usiadł koło nich, tak był zmieniony pod tem przebraniem i różny od wczorajszego człowieka.
— Niech piorun trzaśnie! pomyślał Dubief skoro dał się poznać. To dopiero zręczna sztuka!
Śniadanie szybko zjedzono, bo Théferowi było bardzo spieszno. Po śniadaniu pojechali wszyscy trzej doróżką do Bagnolet. przy
Policjant kazał stanąć przy wjeździe do wsi i przeszedł pieszo z towarzyszami drogę prowadzącą na płaskowzgórze.
— Uważajcie dobrze na szczegóły tej drogi, którą idziemy, mówił do nich, bo trzeba będzie tu jechać w nocy powozem ze zgaszonemi latarniami.
— Nie obawiaj się pan będziemy pamiętali, odparł Dubief.
Przyszli nareszcie do willi pana Servan.
— Czy pan chcesz nam darować to letnie mieszkanie? zapytał śmiejąc Terremonde. Bardzo by mi się podobało, przepadam za wsią i pięknemi widokami.
— Mniemam iż niepozostałbyś w tym domu potem co się stanie, rzekł Théfer.
Ton, jakim zostały wymówione te słowa, przejął dreszczem obu bandytów.
— Po otrzymaniu pieniędzy, mówił dalej, radziłbym wam pojechać do Belgji lub Szwajcaryi. Nie dla tego, ażebyście się mieli obawiać, bo wszelkie środki ostrożności będą przedsięwzięte, ale dla uniknięcia nieprzyjemnych spotkań.
— O! to się widać zanosi na coś strasznego!... wyszepnął Dubief. Cóż mamy wykonać?
— Myślicie więc że wam zapłacę dwanaście tysięcy franków, odparł sucho Théfer, za to żebyście palili fajki i podziwiali ztąd widoki Paryża?
Otworzył drzwi, przeszedł wszerz z towarzyszami ogród i wprowadził ich do domu.
Dubief i Terremonde rozglądali się ciekawie.
— Ależ to wspaniale umeblowane! zawołał Teremonde. Potrafiłbym żyć tu wygodnie z jakiemi piętnastoma tysiacami franków.
— I ja toż samo; powtórzył Dubief. Jedno mnie tylko zaciekawia...
— Cóż takiego?
— Na co te kraty w oknach i sztaba za drzwiami?
— To środek ostrożności przeciw złodziejom; objaśnił Théfer. Zdaje się że ta miejscowość nie należy do bezpiecznych. Czyście już wszystko obejrzeli? dodał.
— Wszystko.
— A więc oddaję wam klucze. Będziecie tu mieszkać.
— Najchętniej.
— Pootwieracie okna i będziecie tu palić.
— Palić? ależ na dworze tak ciepło?
— Mniejsza o to. Niech się powietrze odświeży.
— Każecie przynieść duży zapas drzewa, ale nie w szczepach, tylko gałęzie. Coś, co się prędko pali, dużym płomieniem. To będzie bardzo wesoło. Złożycie to w pokojach, na dole.
— Dobrze.
— Nie pokazujcie się wiele w Bagnolet. Po sprawunki schodźcie z góry drugą stroną, po za fabrykę nabojów.
— Ludzie bywają ciekawi, to wiadomo. Gdyby się nas kto zapytał...
— Powiedźcie że jesteście w służbie u pana Prospera Gauchet, fabrykanta chemicznych przetworów.
— Któż to taki ów Prosper Gauchet? zapytał Terremonde.
— Ja to nim jestem.
— Dobrze... Czy i nocować tu mamy?
— Koniecznie!... bezwarunkowo. Będziecie wolni aż do dziesiątej godziny, ale im mniej będziecie wychodzić tem lepiej.
— Bądź pan o to spokojny. A kiedyż się zobaczymy?
[1]
— Jutro rano koło jedenastej.
— Gdzie?
— W restauracji Richefeu, na bulwarze Montparnasse.
— Czy się dowiemy jutro jaką czynność nam pan przeznaczasz?
— Dowiecie się. A teraz odchodzę... Macie dwieście franków na tymczasowe koszta... Do jutra zatem o jedenastej.
— Będziemy punktualni.
Thefér wyszedł z domu zeszedł ze wzgórza, wsiadł do dorożki zostawionej na końcu wsi i pojechał do Paryża.
Dubief i Terremonde pozostawszy sami, uczuli się mocno niespokojni. Nowy ich znajomy dawał im pieniądze, zapraszał na dobre śniadania, umieścił w wygodnym domu, i zostawił zupełną wolność.
Co to wszystko mogło znaczyć? Z kim mieli do czynienia? Co takiego miało się spełnić w tym domu na płaskowzgórzu Bagnolet? Jakiż to dramat przerażający przygotowywał się, dramat w którym główne role im były przeznaczone? Każde z tych pytań było zagadką, którą napróżno usiłowali rozwiązać bandyci.
— Czy ten zapas drzewa który mamy kupić, nie daje ci do myślenia? zapytał Dubief. Cóż można zrobić z takiem mnóztwem gałęzi, chrustu, i t. p., które się palą jasnym płomieniem?
— Ugrzać się przy takim ogniu! — odparł Terremonde.
— Nie jest to pora roku w której rozgrzewać się trzeba... A potem mamy rozkaz złożenia tego w pokojach na dole, zamiast w drwalni, to nie naturalne... Zdaje mi się coś, że chyba to drzewo tak dobrze rozgrzeje dom, że go nawet upiec może.
— Pożar... mruknął Terremonde. Brrrr.
— Tak mi się widzi, ale co nam do tego? Meble nie nasze... Może być pożar z przypadku... Zresztą ten co dom wynajmuje odpowiada za jego całość.
— A tak, Prosper Gauchet...
— On jest tak samo Prosper Gauchet jak ty lub ja — ale to chytry lis, który wie czego żąda... Płaci hojnie i zamiast zrobić użytek z rozkazem aresztowania który miał przy sobie, zamierza dać nam majątek... Więc zostawmy mu swobodę i słuchajmy rozkazów nie pytając o nic... A teraz — mój stary, idźmy za sprawunkami.
Dubief i Terremonde wyszli z domu, a potem, przeszedłszy ogród, z miną leniwych robotników, przechadzających się po polu, zaczęli rozglądać się po okolicy.
Wzgórza z których brano gips, przedstawiały się jak olbrzymia pustka. Rzadko pobudowane letnie mieszkania, pozamykane i puste były zupełnie. Jedna tylko fabryka nabojów, której robotnicy przychodzili co rano a rozchodzili się wieczorem, nie wyglądała opustoszona.
Po za murami fabryki, o jaki kilometr od domu pana Servau, przechodziła droga prowadząca do Montreuil, w pośród pieców do palenia gipsu, droga dla jezdnych możebna jeszcze w tej porze póki jesienne deszcze nie rozmoczyły gruntu.
— No, no, no, — zawołał Dubief, przypatrując się uważnie drodze.
— O czem myślisz? zapytał Terremonde.
— O tem, co powiedział nasz jegomość, i myślę, że gdyby przyjechać na płaskowzgórze powozem od strony Bagnolet możnaby łatwo zgubić ślad, odprowadzając powóz tą drogą.
— Świetny pomysł w każdym razie.
Obaj towarzysze przybyli do Montreuil, gdzie zakupili znaczną ilość drzewa, kazali napisać rachunek na nazwisko Prospera Gauchet, i zapłacili gotówką.
Według polecenia Theféra, drzewo złożone zostało w dwóch pokojach na dole willi.
Terremonde i Dubief zjedli obiad, zapalili fajki i wyciągnęli się na materacach. Wiemy już że pan Servau nie dawał pościeli lokatorom.
Thefér po powrocie do Paryża zajął się sprawami służbowemi i bardzo późno wyszedł z prefektury, gdzie chciał zwrócić uwagę swoją gorliwością, co mu też zjednało przychylność i pochwały zwierzchników.
Wychodząc z prefektury, policjant zawołał na przejeżdżającą wolno dorożkę, która zatrzymała się natychmiast, a woźnica przemówił wesoło:
— Siadaj jegomość. Powóz wybity świeżo a i szkapa dobra... Doskonały koń, — tylko co przeprzągłem... Pojedziemy jak kolej żelazna.
Tym woźnicą był Piotr Loriot, właściciel dorożki numer 13-ty.
Théfer zbliżył się do dorożki.
— Na godziny czy na kurs, mój dobrodzieju? zapytał Loriot.
Na godziny...
Piotr Loriot wydobył zegarek.
— Na mojej cebuli jest wpół do dziesiątej powiedział: dokąd jedziemy?
— Ulica Pot de Fer Saint Marcel nr... odparł policjant.
— Hop Milord...
Koń ruszył dobrym kłusem.
— Ulica Pot de Fer Saint Marcel nr... szepnął stryj Stefana, właśnie tam, gdzie przeszłej nocy zawiozłem tego cudaka. Czyby to był przypadkiem ten sam? Nie to nie może być... Ten jakoś młody i głos ma inny.
Jerzy de la Tour-Vaudieu nie miał żadnej wiadomości od Théfera od dwóch dni i zdaje nam się zbytecznem, że oczekiwał niecierpliwie swego wspólnika i z pośpiechem go zaczął rozpytywać.
Policjant zdał mu sprawę ze wszystkiego i dodał:
— Jutro wieczorem, zarobię te pieniądze które mi Wasza książęca mość przyobiecał.
— Jak tylko będę miał dowód, że ta dziewczyna jest w twojej mocy, odpowiedział senator — czek na okaziciela na summę dwakroć sto tysięcy franków zostanie ci wręczony.
— Będę zawdzięczał ten majątek Waszej książęcej mości, ale szczerze mówiąc warta jest praca moja tej zapłaty.
— Pewien jesteś swoich ludzi?
— Własny ich interes jest dla mnie rękojmią ich wierności. Jak tylko nie będą mi już potrzebni, śpieszno im będzie wyjechać z Francyi.
— Czy ciebie nie znają?
— Zabezpieczyłem się co do tego, a gdyby mnie kiedy spotkali, wyprę się ich znajomości.
— Chciałbym jednak przekonać się osobiście, że sierota jest na prawdę w samej rzeczy...
— Jutrzejszego wieczora, przyjadę tu i zabiorę Wasza książęcą mość do domu na wzgórzu w Bagnolet, na tę porę kiedy Dubief i Terremonde przywiozą Bertę Leroyer.
— Czy nie uważasz że byłoby bezpieczniej gdybym po tej sprawie wyprowadził się się z tego mieszkania?
— To mi się zdaje zupełnie zbyteczne. Nikt w świecie nie wie, że Wasza książęca mość tu się znajduje, a odźwierna jest mnie oddana... Czy Wasza książęca mość był dzisiejszej nocy na ulicy świętego Dominika, dla przejrzenia korrespondencyi?
— Nie...
— Niech mi wolno będzie powiedzieć że to źle... Każdej chwili może zajść cóś nowego, cóś o czem wiedzieć powinniśmy...
— Pójdę tam dziś w nocy.
— Mam na dole dorożkę. Może Wasza książęca mość raczy mnie zabrać i wyrzucić przed mojem mieszkaniem? A potem pojechać do pałacu?
— Bardzo chętnie.
— Zbliża się chwila w której trzeba rozpocząć działanie przeciwko Klaudji Varni; jutro wieczorem odbędzie się bal u niej... Radziłbym Waszej książęcej mości udać się do niej jutro w ciągu dnia, i zbadać jakiej broni zamierza ona użyć...
Jerzy dał znak przyzwolenia.
— Jestem już na rozkazy Waszej książęcej mości.
Senator zmienił szlafrok, włożył ciemnego koloru paltot, wziął okrągły kapelusz i wyszedł wraz z Théferem.
Loriot czekał na koźle.
— Odstępuję powóz temu panu który mnie odwiezie i zatrzyma się nadal, rzekł do niego policjant. Zapłaci od godziny wpół do dziewiątej, to jest od tej chwili kiedy cię wziąłem.
— Dobrze jegomość... a gdzie my jedziemy?
— Na ulicę Pont-Louis-Phillipe, no....
Usłyszawszy ten adres stryj Stefana drgnął na koźle.
— Już co teraz to się nie mylę! szepnął poganiając konia. Ten pan jest tym samym człowiekiem do którego jeździł mój pasażer któregoś dnia, i to właśnie mój pasażer musi być z nim teraz. Co oni tak kręcą, te ptaszki?
Podejrzenia Loriota zamieniły się w pewność gdy usłyszał drugiego pasażera dającego rozkaz jechania na ulicę Uniwersytecką.
— No... no... pomyślał właściciel dorożki Nr 13. mam jeszcze dobre oczy jak na mój wiek, i to mi daje dobre wyobrażenie o moim węchu... Ci ludzie wydają mi się strasznie podejrzanemi. Złodzieje niezawodnie, albo też wichrzyciele przeciwko rządowi. Muszę ja zobaczyć twarz tego drugiego...
Na ulicy Uniwersyteckiej, zatrzymał dorożkę we wskazanem miejscu.
Książę wysiadł, i poszedł ku drzwiom w murze ogrodu.
Nie będziemy mu towarzyszyć ani w tej tajemniczej drodze, którą już znamy, ani też w jego gabinecie pałacowym.
Korrespondencja ostatnich dwóch dni nie zawierała w sobie nic ważnego, nic coby go mogło w jakibądź sposób zaniepokoić.
Załatwiwszy się, wyszedł znów na ulicę Uniwersytecką.
Piotr Loriot ciekawy jak wiemy, twarzy swojego pasażera, zsiadł z kozła, wyczyścił starannie szkła w latarni od strony chodnika i objaśniwszy świecę, czekał stojąc koło doróżki, i pogwizdywał dla skrócenia czasu.
Wielki był jego zawód gdy pasażer pojawił się z powrotem.
Pan de la Tour Vaudieu podniósł kołnierz od paltota aż na uszy; chustka jedwabna na szyi zasłaniała cały dół twarzy, a głęboko nasadzony kapelusz ocieniał czoło i oczy.
Loriot otworzył drzwiczki.
Książę wsiadł do powozu, i stryj Stefana dojrzał w przelocie, tylko kawałek policzka, pokrytego zmarszczkami i trochą włosów rzadkich i szpakowatych.
— Nie mam szczęścia, mruknął. Jegomość zanadto się ukrywa żeby mógł być uczciwym człowiekiem... Coraz to bardziej podejrzany! Spiskowy albo złodziej do wyboru!
Wsiadł lekko na kozioł i zapytał gniewnym tonem:
— A teraz dokąd jedziemy?
— Tam zkąd mnie zabrałeś... na ulicę Pot de-Fer-Saint-Marcel.
Dorożka potoczyła się szybko.
Loriot rozmyślał.
Paryżanin i dorożkarz od lat dwudziestu pięciu, widział już dużo rzeczy dziwnych i tajemniczych w tym Paryżu, który jest miastem tajemnic.
Nic jednak nie zastanowiło go do tego stopnia, jak szczególne postępowanie tego człowieka..
Czy to wynikało z osobliwego nastroju jego umysłu? Może być, ale wrażenie nie dawało się usunąć.
— A gdybym zawiadomił policję? zapytał sam siebie nagle.
Ale tejże samej chwili wzruszył ramionami i dodał:
— Zawiadomić? A o czem? Czy wiem cokolwiek? Czy mam jakie dowody? Robię przypuszczenia, podejrzywam jak stary głupiec i rozbijam się jak dwuletnie źrebię!!! Roześmialiby mi się w nos, tam w prefekturze gdybym zaczął z niemi gadać, nie wiedząc sam o czem. Jestem dorożkarzem, biorą mnie, płacą co mi się należy, i wiozę ludzi tam gdzie mi każą.
Jak tylko wysiądą z mojego pudełka, nic mi do tego co robią, czego chcą... nie obchodzi mnie to ani dużo, ani trochę nawet... Nie, nie, do miljona djabłów — Piotr Loriot nie jest policjantem.
Po chwili milczenia dodał:
— Gadaj co chcesz, a jednak mnie to strasznie zaciekawia...
Przyjechali w końcu na ulicę Pot de-Fer-Saint-Marcel.
Książę z twarzą bardziej jeszcze osłoniętą wysiadł, zapłacił bardzo hojnie, i zniknął w ciemnej sieni, której drzwi sam sobie otworzył. Było już po północy.
Piotr Loriot zatoczył powóz do wozowni i położywszy się, zasnął wprędce snem sprawiedliwego.
Dzień następny zaczął się smutno.
Od rana gęsta mgła zawisła nad Paryżem i zamieniła się potem w gęsty deszczyk który z miasta wytworzył jedną kałużę.
Théfer wyszedł rano z domu, stawił się w prefekturze; potem w tem samem co wczoraj ubraniu, udał się ku rogatce Montparnasse.
Przybył najpierwszy do Restauracji Richefeu, zamówił osobny gabinet i śniadanie na trzy osoby kazał sobie podać papieru i pióro i napisał króciutki bilecik.
Punkt o jedenastej Dubief i Terremonde przybyli na spotkanie opiekuna, tak między sobą nazywali policjanta.
Zasiedli do stołu.
— Czy wszystko w porządku tam w willi? zapytał Théfer.
— Wszystko, odpowiedział Dubief.
— Drzewo jest?
— Jest, złożone w obu pokojach na dole.
— Zamknęliście starannie dom?
— I drzwi i okna i krata, wszystko zamknięte.
— Więc dajcie mi klucze.
— Klucze? zapytał Terremonde.
— No tak, klucze.
— Więc my już nie mamy tam wracać?
— Owszem, ale ja muszę tam być wcześniej od was dziś wieczorem.
— Bo to, widzisz pan, zaczął Dubief złożyliśmy tam naszą bieliznę i rzeczy i nie chcielibyśmy tego stracić...
— Nie macie się czego lękać.
Ostatnie słowa Thefera zostały wymienione tonem rozkazującym i oschłym na który nie było odpowiedzi.
Podczas śniadania wszyscy trzej rozmawiali o rzeczach obojętnych.
Podano im kawę i stary koniak.
Dubief wstał i poszedł zobaczyć, czy kelner nie podsłuchuje w korytarzu, potem wrócił, usiadł na swojem miejscu i zaczął:
— Teraz, trzeba nam się porozumieć... Obiecałeś nam pan wczoraj, że dziś rano dowiemy się co mamy do roboty, z naszej strony w tej całej sprawie... Ciekawi jesteśmy i radzibyśmy już wiedzieć.
— Tak, powtórzył Terremonde, każdy chce wiedzieć co ma robić.
— Mogę zaspokoić teraz waszą ciekawość, odpowiedział policjant.
— Doskonale! zawołał Dubief. Mów pan prosimy słuchamy uważnie!
— Któryż to z was mówił mi że umie powozić? zapytał Théfer.
— Ja odparł Dubief, znam się na tem dobrze... Byłem niegdyś kramarzem, i miałem doskonałą szkapę.
— Można się wystarać o powóz i dobrego konia.
— Powóz można wynająć, odpowiedział fałszerz pieniędzy, ale zwykle najmuje się razem z woźnicą, i rozumiesz pan że właściciel nie powierzy nam powozu ani szkapy na naszą dobrą wiarę.
— To już wasza rzecz. Potrzeba nam powozu, bo bez tego nic nie zrobiemy a ja sam tem nie mogę się zajmować.
— Będziemy mieć powóz... odezwał się Terremonde. Biorę to na siebie.
— A to jakim sposobem?
— To już do mnie należy i ja za to odpowiadam.
— Dobrze... Dubief przebierze się za furmana.
— To najłatwiejsze. Kupuję ubranie na tandecie. Płaszcz z pelerynką i kapelusz.
— Dziś wieczorem, punkt o dziesiątej godzinie, przyjedziesz z powozem na ulicę Notre-Dame-des-Champs domu numer 19....
— Czy tu idzie o wykradzenie zapytał Terremonde...
— Doskonale! tak jak w melodramie z teatru Ambigu — doprawdy! brak tylko orkiestry... A potem?...
— Firaneczki będą spuszczone...
— Naturalnie...
— Stangret, to jest Dubief, — zsiądzie z kozła, i nie mówiąc nic odźwiernemu, wejdzie na trzecie piętro i zadzwoni do drzwi znajdujących się wprost schodów. Zapamiętaj dobrze co mówię.
— Ulica Notre Damę de Champs, nr. 19. powtórzył Dubief, trzecie piętro... drzwi nawprost schodów. Będę już pamiętał.
— Otworzą ci... mówił dalej Théfer.
— Kto?
— Młoda dziewczyna...
— Cóż jej mam powiedzieć?
— Tak jej powiesz: „Czy mam zaszczyt rozmawiania z panną Bertą Monestier?“
— Berta Monestier... Zapamiętam to nazwisko.
— Na jej odpowiedź twierdzącą oddasz jej ten bilecik.
— Théfer wyjął pugilares, i wydobył z niego papier we czworo złożony.
Była to karteczka którą napisał był, przed nadejściem swoich wspólników, udanem pismem, podobnem łudząco do pisma na kartce oskarżającej, którą książę de la Tour Vaudieu włożył w błękitną kopertę na miejsce wydobytego zeń brulionu listu Klaudji Varni.
— Co jest w tej karteczce? zapytał Dubief.
— Przeczytaj...
Dubief rozwinął kartkę i przeczytał głośno co na stępuje:
„Udaj się za tym człowiekiem którego przysyła ci Rene Moulin i nie dziw się niczemu.“
— To krótko! Oddam ten liścik... Ale gdyby panienka nie chciała słuchać i opierała się?
— Tego się niema co obawiać.
— Nie będzie więc o nic pytać?
— Jeśliby się pytała, powiedz że nic nie wiesz, ale że masz ją zawieźć do tego który cię przysłał.
— Ale może będzie chciała wiedzieć dokąd. Kobiety bywają tak ciekawe.
— W takim razie powiesz jej: „Plac Królewski“
— To wystarczy. Więc już za mną pójdzie ta kuleczka.
— Tak, wsadzisz ją do powozu.
— Gdzie zastanie mnie, — dorzucił Terremonde. Co ją pewnie mocno zadziwi a może i przestraszy trochę...
— Być może, ale uspokoisz jej zadziwienie i przestrach zaraz mówiąc: „Nie lękaj się pani, jestem przyjacielem Renego Moulin... idzie tu o twego ojca straconego niewinnie na rusztowaniu.“
Terremonde zatarł ręce.
— Zapisze to w pamięci! zawołał, to czysty melodramat! Słowo honoru daję, że się bawię tak dobrze, jak gdybym kupił bilet na drugą galerję w teatrze.
— A potem co mamy zrobić? zapytał Dubief.
— Pojedziecie z nią tam gdzie wiecie.
— Na płaskowzgórze Bagnolet?
— Tak.
— Ależ to djabelnie dalej od placu Królewskiego płaskowzgórze Bagnolet! Panienka spostrzeże się żeśmy ją oszukali...
— Być może.
— Nie tylko może, ale na pewno, odparł Terremonde. Przestraszy się i będzie chciała wysiąść.
— Nie dacie jej.
— Będzie krzyczeć wołać o pomoc.
— Pogrozisz jej i zmusisz żeby była cicho?
— A jeśli nie zechce być cicho?
Théfer wydobył z kieszeni duży nóż składany i położył go na stole.
— Oto masz sposób żeby ją skłonić w potrzebie do milczenia, odpowiedział.
Terremonda od stóp do głów dreszcz przebiegł.
— Zabić ją, wyjąkał. Morderstwo w powozie.
— Wszakże ona sama to wywoła... odparł policjant. Czy cię to przestrasza?
Terremonde nic nie odpowiedział.
Dubief skrzyżował ręce na piersiach spojrzał prosto w oczy Théfera i z szyderską miną wykrzyknął:
— Do djabła! nie przynęcisz psa kiełbasą, mój ojczulku. Narazić się na gilotynę za marne dwanaście tysięcy franków? Czyżby to się opłaciło? Wykręcić powóz i konia, wykraść młodą osobę i uciszyć ją w razie potrzeby — i to wszystko za nędzne 600 franków rocznego dochodu na nas dwóch? trzysta franków na głowę! Rzecz nie warta zachodu. Lepiej-by było podać się odrazu do biura dobroczynności. Prawie tyleby się dostało nie ryzykując nic w dodatku... Co nie, to nie. Nic z tego nie będzie. Wyjmuj pan rozkaz aresztowania. Każ nas przyłapać. Poprowadź nas do policji. Oddam pańskie pieniądze, te pięć tysięcy. Pracować za taką zapłatę? nigdy w świecie, toby było partactwo.
— Za granicą życie takie drogie, dodał Terremonde.
Théfer przygryzł usta.
Dwaj łotrzy wykonywali teraz na nim tę samą czynność wyzyskiwania, której się on dopuszczał na innych, i nie miał sposobu obronić się od tego.
Jednakowoż odpowiedział:
— Uważałem was za ludzi uczciwych... Przecieżeśmy się zgodzili?
— Nigdy nie ma zgody, póki człowiek nie wie czego się podejmuje.
— Wiedzieliście jednak że nie udaję się do was z prośbą o dobry uczynek.
— Prawda, aleśmy nie mogli przypuścić że trzeba będzie nadstawić głowę zarzynając młodą osobę jak kurczę.
— Rozumiesz pan przecie, wtrącił Terremonde że taka rzecz to nie zwykła robota, nad tem się trzeba namyśleć. Na to jest inna cena.
— Dosyć tego, przerwał niecierpliwie Théfer. Ile chcecie?
Dubief i Terremonde spojrzeli po sobie z tryumfem.
— Chcemy pięćdziesiąt tysięcy franków, odpowiedział Dubief.
— I ani grosza mniej, dodał Terremonde, można przystać lub odrzucić.
— Obdzieracie mnie niegodziwie, ale... przystaję.
— Dasz pan zaraz pieniądze?
— Dam.
— A kiedy?
— Dziś w nocy.
— Gdzie?
— W domu na płaskowzgórzu Bagnolet?
— Musimy dostać zadatek natychmiast. Ile pan dasz?
— To co mam przy sobie: dziesięć tysięcy franków.
— Weźże pan pieniądze z domu, i dziś w nocy, zanim panienka wysiądzie z powozu wypłacisz nam resztę, to jest trzydzieści pięć tysięcy franków.
— Będziecie je mieli.
— I pamiętaj ojczulku, żebyś nie skrewił w tym razie, odwieziemy młodą osobę napowrót do jej mieszkania.
— Bądźcie spokojni, dotrzymam umowy.
Théfer dodał jeszcze kilka szczegółów swoim wspólnikom, którzy go tak grzecznie wyzyskali, a potem rozstał się z niemi i udał się do prefektury gdzie miał złożyć raport o środkach przedsięwziętych dla ujęcia Terremonda i Dubiefa.
∗
∗ ∗ |
W domu na ulicy Berlińskiej, przygotowania do balu były już prawie ukończone.
W głębi wielkiej sali wznosiła się śliczna mała scena, łącząca się z buduarem przeznaczonym dla aktorów.
Wszędzie pełno kwiatów, wszędzie mnóztwo świeczników, które po zapaleniu sprawią czarodziejski efekt wśród zwrotnikowych roślin, przetwarzających salony na wspaniały ogród.
Réne Moulin a raczej Laurent, marszałek dworu dokonał cudów, Mistress Dick-Thorn nieszczędziła mu pochwał.
Czuła się niezmiernie zadowoloną widokiem tego przepychu który ją drogo kosztował.
Kassa jej blizką była wyczerpania: ale cóż jej to szkodziło? Czyż odtąd książę Jerzy de la Tour-Vaudieu nie będzie obowiązany napełniać ją? a jego skarby są niewyczerpane.
Jeden z powozów słynnego tapicera-dekoratora, napełniony różnemi dodatkami, wjechał właśnie na podwórze pałacu.
Réne Moulin kazał wyładować kulisy i kurtyny przeznaczone do teatru.
— Jest wszystko, czegośmy żądali? nieprawdaż? zapytał subjekta przybyłego z powozem.
— Tak jest, proszę pana, odpowiedział subjekt. Znalazłem w naszych składach dekorację przedstawiającą w nocy most i brzegi Sekwany. Naokoło będą latarnie i drzewa. Bardzo to malownicze ale strasznie posępne, tak jakeś mi pan polecił, kazałem na jednej z kulis bocznych wymalować dorożkę.
— Doskonale! zawołał Réne. Ustawisz pan tę dekorację w głębi po za firankami salonu i przygotuj kulisy żeby mogły w jednej chwili zastąpić dekorację potrzebną do odegrania komedyjki i te które mają służyć za tło do żywych obrazów.
— Niech pan będzie spokojny, wiem co potrzeba. Pracowałem jako maszynista w teatrze Gaîté pod rozkazami Godina, i urządzaliśmy, czarodziejskie sztuki, trudniejsze trochę od tego. Ale czy dziś wieczorem będziesz pan miał ludzi do pomocy? Mógłbym sprowadzić dwóch za których ręczę.
— Przyślij ich pan, niech się rozmówią z maszynistami którzy będą obsługiwać żywe obrazy.
— Spuść się pan na mnie.
W tej chwili służący nadbiegł do Rénego i powiedział:
— Panie Laurent, przynieśli tu pod pańskim adresem paczkę od kostjumera... oto jest klucz od niej.
Réne włożył klucz do kieszeni i rozkazał zanieść paczkę do gabinetu przeznaczonego dla aktorów.
Z tego gabinetu skrytemi schodami można było zejść na podwórze nie przechodząc przez salony.
O zwykłej godzinie podano śniadanie Mistress Dick-Thorn i jej córce!
Mechanik przeobrażony w marszałka dworu, bardzo zajęty od samego rana skorzystał z tej chwili, żeby się zobaczyć z Janem-Czwartkiem, który czekał nań jak codzień na rogu ulicy Clichy, niecierpliwiąc się dziś niezmiernie próżnem oczekiwaniem. Klął i złorzeczył po cichu, ale wierny przyrzeczeniu stał nieruchomo na posterunku.
— Do kroćset szrub, krzyknął ujrzawszy Rénego to szczęśliwie? myślałem już, że nie przyjdziesz wcale. Co za położenie, moje dziecko.
— To prawda, domyślałem się że ci się niemało krwi napsuje, ale nie mogłem przyjść wcześniej.
— Zresztą kiedy już jesteś, nie ma o czem mówić. Czy masz mi co powiedzieć?
— Mam.
— Kiedy tak, to chodźmy do szynku.
Poszli i gdy już usiedli Jan-Czwartek zapytał:
— Jakże tedy stoimy?
— Dziś wieczorem przypuszczam główny szturm.
— Więc dzisiejszej nocy będziemy wiedzieli coś na pewno?
— Nie ma najmniejszej wątpliwości.
— Masz już dekorację?
— Dziś rano mi ją przywieźli.
— Wysłałem ci i kostjumy.
— Tylko co je odebrałem... A peruki i brody czy są w paczce?
— Nie... Ja sam je przywiozę dziś wieczorem...
— Dobrze, — przyjdziesz do pałacu pomiędzy dziewiątą a w pół do jedenastej, przedstawisz się jako fryzjer, i zażądasz się widzieć z panem Laureat.
— Powinienem mieć elegancką minę — prawda? Tak jak fryzjer pierwszego rzędu?
— Nadewszystko staraj się zmienić do niepoznania...
— Nie bój się o to... Założę się że nie poznałbyś mnie gdyby nie to że wiesz... Panna Berta już wie o wszystkiem?
— Tak i już umie swą rolę... Najęty powóz przyjedzie po nią o w pół do jedenastej na ulicę Notre-Dame-des-Champs... Stangret pójdzie na górę i powie to tylko: „Przysyła mnie pan Réne Moulin“...
— Dobrze, wszystko idzie jak się należy... Chciałbym żeby to już był wieczór, ale mówiąc między nami (pewnie cię to zadziwi) jestem trochę wzruszony.
— Jakto? taki stary lis jak ty!
— Co prawda że widziałem już tyle i takich rzeczy, że powinienbym być obojętny. A jednak — cóż chcesz, trochę mnie to niepokoi...
— Czyżbyś się bał?
— Co to to nie. Tylko te dawne wspomnienia — wzruszają mnie... Zdaje mi się że jestem młodszy o lat dwadzieścia, i że naprawdę dziś wieczorem na moście Neuilly... Ale! ale! przyszło mi cóś do głowy.
— Co takiego?
— Czy by nie było dobrze, wtenczas kiedy się będą bawić w salonie, złożyć wizytę pokojowi Misstres Dick Thorn i obejrzeć jej biureczko?... Zdaje mi się że znaleźlibyśmy tam niezły zadatek na to co mamy posiąść później... Cóż myślisz?
Réne zmarszczył brwi.
— Kradzież — pomruknął z niesmakiem.
— Nie idzie tu wcale o kradzież?
— Tylko o co?
— O wzięcie zadatku... Zresztą nie ma niebezpieczeństwa. Jegomość jest w naszych rękach... i wiesz tak dobrze jak i ja, że nie śmiałby wezwać policji...
— A gdyby Misstres Dick Thorn nie była tą samą kobietą... Zrobionoby śledztwo i bylibyśmy zgubieni... Nie! nie! dajmy pokój kradzieży.... Dostaniemy pieniądze innym sposobem...
Jan-Czwartek skrzywił się z kolei.
— Za wiele ceremonii, — powiedział sam do siebie, — możnaby posądzić że ma jakieś skrupuły ten Réne. Słowo daję że gdybym go nie znał, wziąłbym go za uczciwego mieszczucha.... Zobaczę wreszcie czem on podszyty, a że się trochę na tem znam skorzystam ze sposobności i nie będę się pytał o pozwolenie...
— Jesteśmy więc w zgodzie co do wszystkich szczegółów — zaczął po chwili Ireneusz, uciekam więc, bo mam dziś jeszcze dużo roboty. Do wieczora zatem...
Tu mniemany Laureat wyszedł z kawiarni, zostawiając Jana-Czwartka w głębokiem zamyśleniu!
Nieufność zaczęła kiełkować w umyśle starego złodzieja. Zapytywał się w głębi duszy, dla czego jego wspólnik okazywał się tak skrupulatnym, opierał się kradzieży i odsyłał pieniądze znalezione w pugilaresie ich właścicielom?
Dla niego jako złodzieja z powołania, interes był zawsze przedeszystkiem interesem.
Skoro można się było dostać do domu pani Dick-Thorn, to czy ona była lub nie była tą kobietą z mostu do Neuilly, nie należało wyjść z próżnemi rękoma, bez niebezpieczeństwa dla Ireneusza Moulin, którego przecie o kradzież nikt by nie posądził.
Po co więc tyle trudności? kiedy z odrobiną dobrej woli, rzeczy by poszły tak gładko?
— Nie!... nie! zakończył Jan-Czwartek, ta operacja mogłaby nam przynieść sporo pieniędzy, i ja miałbym się tego wyrzec? To byłoby głupio nad miarę. Jeżeli się tobie niepodoba poczciwcze, to ja sobie drwię z tego. Będę pracował na własny rachunek, co mój dział znakomicie powiększy. Potrzebuję pieniędzy i będę je miał.
Zatopiony w rozmyślaniach Jan-Czwartek przeszedł w roztargnieniu Amsterdamską ulicę i wszedł sam niewiedząc kiedy w Berlińską.
Przystanął przed świeżo budującym się domem dla zapalenia papierosa.
Jednocześnie dorożka zatrzymała się o kilka kroków od niego. Spojrzał rozmyślnie ku tej dorożce z której wysiadł jakiś siwowłosy mężczyzna skromnie lecz starannie ubrany.
Jan-Czwartek na widok tego człowieka drgnął tak, że aż upuścił z ręki papierosa a potem stanął osłupiały z otwartemi ustami.
Pasażer stojąc koło dorożki, rozmawiał z dorożkarzem.
— Do kroć piorunów!... szepnął Jan-Czwartek, ja się nie mylę! Ten jegomość pomimo siwych włosów podobny jest jak dwie krople wody do owego pana z mostu do Neuilly. Jeżeli to nie złudzenie, to można powiedzieć że prawdziwie mam szczęście!...
Ów człowiek wysiadłszy, poszedł Berlińską ulicą. Jan-Czwartek szedł za nim w pewnej odległości.
Niebo chwilowo rozjaśnione, nagle się zachmurzyło, zaczął deszcz padać drobny i zimny.
Nieznajomy szedł ciągle. Przybywszy przed pałacyk pani Dick-Thorn zatrzymał się.
— Idzie do angielki! szepnął Jan-Czwartek przystanąwszy także. A zatem jeżeli to rzeczywiście „on“ to musi być „i ona.“ Mam ich nakoniec!... Ach! gdybym mógł zawiadomić Ireneusza, mógłby się gdzie w kącie przyczaić i usłyszeć ciekawe rzeczy!
Nowo przybyły zadzwonił do drzwi pałacyku. Drzwi otworzono, wszedł.
— Czego pan sobie życzy? zapytał lokaj.
— Chcę się widzieć z panią Dick-Thorn.
— Pani przyjmuje dziś wieczorem, teraz widzieć się z nią niemożna.
— Ja jednak potrzebuję z nią pomówić.
— Otrzymałem rozkaz wyraźny niewpuszczania nikogo.
— Rozumiem to dobrze, ale ten rozkaz nie może ci przeszkodzić otrzymawszy ten papierek stu frankowy, w zaniesieniu mojego biletu do pani.
Służący ukłonił się, wziąwszy pieniądze i bilet.
— Uczynię co pan każę, odrzekł, ale obawiam się że to będzie napróżno. Pani jest bardzo zajęta i niechce widzieć nikogo.
— Dla mnie zrobi z pewnością wyjątek.
— Wątpię.
— A ja jestem pewny. Wystarczy gdy jej powiesz że pragnę koniecznie z nią się widzieć, i że przybywam „z Brunoy.”
— Z Brunoy? powtórzył służący.
— Tak, idź i zapytaj.
Pani Dick-Thorn kończyła właśnie śniadanie gdy służący zaniepokojony o następstwa swojego czynu, otworzył drzwi jadalni.
— Czego chcesz? zapytała pani.
— Przepraszam za przekroczenie rozkazu, ale zdawało mi się iż powinienem zawiadomić że jakiś pan żąda koniecznie widzieć się z panią.
— Wiesz dobrze iż nieprzyjmuję nikogo.
— Powiedziałem mu o tem.
— No, i cóż? Nalega i niechce ustąpić. Dał mi swój bilet.
Klaudja spojrzała na bilet na którym było napisane: „Fryderyk Bérard.“
— Nieznam! — zawołała niecierpliwie.
— Ależ on niechce ustąpić...
— To wyrzuć go za drzwi! — Kiedy on wygląda na wielkiego pana... Kazał mi powiedzieć, że przybywa z Brunoy.
Te słowa wywarły piorunujące wrażenie. Pani Dick-Thorn drgnęła i mocno pobladła. Wyrazy te tak proste na pozór, wskrzesiły w jej umyśle złowrogą przeszłość, zbudziły w duszy straszny niepokój.
Ów gość był niezawodnie panem tajemnicy nieznanej jak sądziła nikomu. Kto więc jest ów człowiek narzucający się jej w ten sposób i wdzierający się gwałtem do domu za pomocą tajemniczego hasła któremu musiała być posłuszną.
Klaudja podniosła się i z udaną jak mogła najlepiej obojętnością:
— Wprowadź tego pana Bérard do małego salonu, wyrzekła, ja tam przyjdę za chwilę.
Służący wyszedł zadowolony że nie otrzymał połajania a bardziej jeszcze zdziwiony wpływem jaki na jego panią wywołało słowo: „Brunoy.“
Oliwja słuchała całej tej rozmowy.
— Matko, wyrzekła po wyjściu służącego, czy się domyślasz kto jest ów gość, który tak gorąco pragnie się widzieć?
— Niezupełnie... lecz sądzę że pewnie zażąda zaproszenia na dzisiejszą zabawę, powołując się na rekomendację pewnej osoby jaką znałam kiedyś. Z resztą, dowiem się zaraz o co chodzi. Zaczekaj tu na mnie me dziecię.
Służący wprowadził pana de la Tour-Vandieu do małego gabinetu Klaudyi, tego samego w którym widzieliśmy ukrywającego się Jana-Czwartka na początku opowiadania.
W chwili mającego nastąpić ujrzenia dawnej swojej kochanki, której nie widział od lat tylu, Jerzy doświadczał gwałtownego wzruszenia.
Spotkanie będzie burzliwe, niewątpił o tem, i chociaż zdecydowany na pozwolenie zwyciężenia siebie, przerażał się na myśl o rozmiarach do jakich walka dojść mogła.
Przywoławszy w pomoc całą odwagę i pokrywając obojętnością wewnętrzny niepokój, oczekiwał z oczyma wlepionemi w portret Klaudyi, zawieszony naprzeciw portretu zmarłego Dick-Thorn.
Siedział obrócony plecami do drzwi uchylonych.
Upłynęło tak kilka minut, gdy odgłos lekkich kroków i szelest jedwabnej sukni dobiegły uszu jego.
Nieporuszając się z miejsca, siedział zatopiony w przyglądaniu się portretów.
Drzwi otworzyły się i zamknęły. Książę zbladł.
Weszła Klaudja. Postąpiła kilka kroków ku gościowi, którego twarzy widzieć niemogła, zapytując:
— Czy to pan tak nalegałeś ażeby zostać przyjętym?
Jerzy usłyszawszy ów głos tak dobrze sobie znany, odzyskał siłę panowania nad sobą i odwrócił się nagle.
Pani Dick-Thorn poznała go za pierwszym rzutem oka.
Na tak niespodziewane zjawisko, dreszcz wstrząsnął nią od stóp do głowy.
— A więc to pan jesteś? wyjąknęła, powinnam się była tego domyśleć!...
— Tak, to ja... pani! — odrzekł Jerzy wstając z ukłonem.
— Ale co znaczy to przybrane nazwisko pod którym kazałeś się pan zameldować?
— Rzecz najprostsza w świecie! — Wszak otrzymałem uprzejme zaproszenie od pani na dzisiejszą zabawę? Rachując na moją obecność dziś wieczorem, niebyłabyś może zechciała przyjąć mnie rano. Mnie zaś szło o to ażeby się z panią zobaczyć bezzwłocznie i nawet ażeby cię zadziwić!...
— Zadziwić... mnie? powtórzyła Klaudja. W jakim celu?
— W tym celu, ażeby ci oszczędzić bezużytecznych zabiegów i kłamstw kompromitujących. Znajdujemy się razem porozmawiajmy więc jako dawni przyjaciele, jeżeli pani zechcesz. A teraz proszę, powiedz mi pani co masz powiedzieć o małżeństwie mojego przybranego syna? Słucham cię z wielką ciekawością.
I usiadł na fotelu z miną spokojną zaciekawionego człowieka.
Pani Dick-Thorn nie ochłonąwszy jeszcze z pierwszego wrażenia, usunęła się na krześle patrząc zdumiona na dawnego swego kochanka.
Dla każdego innego, ale nie dla niej, Jerzy zmienionym był do niepoznania, do tego stopnia upłynione lata wycisnęły piętno na tej twarzy pooranej zmarszczkami, na tej wyłysiałej głowie i na tych oczach przygasłych.
Pomimo jednak tej zgrzybiałości przedwczesnej, książę albowiem nie miał jeszcze lat sześćdziesięciu, postawa jego zdradzała wielkiego pana i jego twarz wyniszczona nosiła toż samo piętno.
Jerzy de la Tour-Vandieu, niepodobnym był do onego niegdyś obdłużonego margrabiego żyjącego własnym przemysłem i oszukaństwem, ale dla Klaudyi Varni był to zawsze tenże sam człowiek.
— A zatem Jerzy... wyszepnęła, niemasz mi nic więcej do powiedzenia? po tylu latach rozstania...
— Rozstanie nasze nastąpiło za zezwoleniem i ugodą stron obu, odrzekł. Nie myślałem już o tobie, co szczerość wyznać mi nakazuje; sądzę że i ty ze swej strony zarówno o mnie zapomniałaś.
— Może się pan mylisz...
— Jakto? mój obraz był przytomnym twojej pamięci nawet podczas upojeń szczęśliwych dni małżeństwa, bo przecież byłaś zamężną? To nie bardzo pochlebne wyznanie dla tego biednego Dick-Thorna!
— Moje wspomnienia nie miały nic wspólnego z miłością! — przerwała głucho Klaudja.
— Tem gorzej! Lepiej było zapomnieć o błędach młodości do których pani robisz aluzję.
— Ja niezapominam nic... nigdy!
— Źle pani robisz! Zbyt dobra pamięć bywa niekiedy rzeczą niedogodną!...
— Tak pan sądzisz?
— Jestem tego pewien i życzę aby nienadeszła chwila w której przekonałabyś się pani o tem.
Klaudia podniosła głowę. Spojrzała Jerzemu wprost w oczy, w same oczy, jak mówią, i odpowiedziała z cicha:
— Strzeż się!... Zachodzi pomiędzy nam jakieś nieporozumienie, co do którego chcę ciebie objaśnić. Nie jestem już dzisiaj Klaudją Varni, kochanką Jerzego margrabi de la Tour-Vandieu, wiedz o tem!... Pogróżki, jakie byś mógł zwrócić do Klandyi, nie dosięgną pani Dick-Thorn,. wdowy po dżentlemenie, którego mściwość poświadczy cała Anglja! Pani Dick-Thorn, ma licznych i potężnych przyjaciół, których opieka osłoniłaby ją w razie gdyby ją kto śmiał zaczepić!... Niech wasza książęca mość wie o tem, że nie zależę od nikogo... Nie obawiam się niczego... Niektórzy zaś ludzie mimo że wysoko położeni, nie mogą tego powiedzieć o sobie.
Myśl ukrywająca się w tych słowach, została należycie przez księcia zrozumianą.
— Mylisz się pani, odrzekł. Gdyby kto chciał ciebie zaczepić, to nie ja upewniam. Byłoby mi bardzo bolesnem, Gdybyś mnie chciała uważać jako wroga. Jestem nieufny być może, i sądzę że mam ku temu prawo, ale nie jestem nieprzyjaźnie usposobiony. — Zaprosiłaś mnie pani do siebie... Przyszedłem, przyspieszywszy nieco godzinę wizyty... Jestże to zbrodnią?... Te kilka słów dopisanych do listu wzbudziły moją ciekawość... Pragnę dowiedzieć się jaknajprędzej szczegółów dotyczących mojego syna i czekam na objaśnienie.
— Moja ciekawość musi być pierwej zaspokojoną, o powiedziała wdowa. Jakim sposobem dowiedziałeś się pan że pani Dick-Thorn jest dawną Klaudją Varni?
— Kazałem się dowiedzieć.
— Przez policję? szepnęła.
— Bynajmniej. Ten kogo posłałem, udał się do Angielskiej ambasady, do wydziału paszportowego i wypytał o wszystko tak, aby pani niezaszkodzić.
— A gdyś pan sprawdził tożsamość osoby, czy jedynie ciekawość sprowadza pana tu do mnie?
— Ma się rozumieć. Jakiż mógłby być inny powód?
Klaudja gorąco się uśmiechnęła.
— To niepochlebia mojej miłości własnej, odpowiedziała.
— Droga pani, rzekł Jerzy: po tak długim rozłączeniu dziś gdy moje włosy zbielały, komplimenta i z miłości nie byłyby właściwemi. Jedynie szczerość winna panować w naszym stosunku.
— Choćby nawet była ostrą, raniącą? dokończyła Klaudja. A zatem pan niczego się nie obawiasz?
— Niczego! odrzekł Jerzy drżącym zlekka głosem. Żądam wytłumaczenia, ot! wszystko.
— Może to tłumaczenie będzie nieco długie?
— A niemoglabyś pani go skrócić?
— Nie podobna!
— A więc zechciej czas na to poświęcić. Słucham... Jestem na pani rozkazy.
I przechyliwszy się w fotelu Jerzy, zbierał całą uwagę.
— Mamże się cofnąć do początków naszej znajomości zapytała Klaudja.
— Niepotrzeba, rzekł książę. Namiętność z mojej strony, rachuba i ambitne marzenia z twojej, to historje bardzo zwyczajne.
— Opuszczę więc pierwsze lata i przystępuję wprost do zakończenia. Aby się dostać dziś do mnie, użyłeś przed chwilą nazwiska „Brunoy.“
— Był to jedyny sposób zwalenia zakazu wydanego służącym.
— I nie zadrżałaś na myśl wspomnienia jakie to słowo może wzbudzić we mnie? Nie pamiętałeś że w owych dawno upłynionych czasach, obdłużony, nędzny, bez dochodów, żyjący oszustwem i podstępem, zagrożony hańbę, nie znalazłeś od nikogo pomocy oprócz mnie jednej?... Zapomniałeś, że wtedy pracowałam w ukryciu z narażeniem życia, ażeby zdobyć dla ciebie tytuł księcia, dać ci olbrzymi majątek, i że mi się wreszcie udało.
— Byłaś mi bardzo pomocną, przyznaję, i sądzę że ci dałem dowody mojej wdzięczności.
— Tak; rzucając mi w sposób jałmużny parę kroć sto tysięcy franków, z warunkiem, że opuszczę Francję, odpowiedziała wdowa z szyderczym uśmiechem. Nie tego się spodziewałam, i w pierwszej chwili gniewu miałam zamiar zdradzić cię, przyznaję, choćbym jednocześnie miała zgubić siebie. Groziło to więzieniem, a może i szafotem nam obojgu... Zabrakło mi odwagi. Chciałam żyć jeszcze... pragnęłam być wolną... Popełniłam nikczemność usłuchawszy twojego rozkazu i wyjechałam. Niespodziewane szczęście spotkało mnie w Anglji. Zaślubiłam bogatego przemysłowca, który mnie uwielbiał... Przez lat kilka będąc prawdziwie szczęśliwą., zapomniałam o tobie... Nadeszła ruina majątkowa. Mój mąż umarł pozostawiając mnie prawie w nędzy. Powiedziałam sobie natenczas że ty jesteś bogatym, dzięki moim staraniom i że mam prawo zażądać cząstki tych bogactw, jakie mnie zawdzięczasz.
— Spodziewałem się takiego zakończenia, odrzekł pan de la Tour-Vandieu, nietracąc krwi zimnej. Pojąłem od razu że te kilka słów dopisanych pod zaproszeniem, mają na celu pobudzenie mojej ciekawości! ściągnięcie mnie do twego domu... Łatwo odgadnąć twoje zamiary... Chcesz wywołać przed moje oczy widmo przeszłości, ażeby zapanować postrachem nademną, i wyzyskiwać mnie według, upodobania. Spekulacja to powszechnie znana, ale zemną się to nie uda!... Byłaś moją wspólniczką, czyli raczej mówiąc dokładnie, narzędziem działającem na mój rachunek ze zręcznością, za co zapłaciłem ci stoma tysiącami talarów... Sumka wspaniała!... Jan-Czwartek, którego nazwiska przecie niezapomniałaś, otrzymał tylko kilka luidorów, poczem otrułaś go, aby być pewną jego milczenia. Porzuć więc te nieprzyjazne zamiary, jakie nie robią na mnie żadnego wrażenia i pomówmy jako dawni znajomi... Oburzam się na despotyczne wymagania, ale ci nieodmawiam pomocy. Mów więc, czego żądasz odemnie?
— Połowę twego majątku; — odpowiedziała stanowczo Klaudja.
Jerzy uśmiechnął się, wzruszając ramionami.
— Najlepszy sposób, odrzekł, ażeby nic nie dostać.
— Mam prawo tego wymagać!...
— Nie, moja droga, ty nie masz prawa grozić, czyli raczej twoje pogróżki nie mają żadnego znaczenia. Popełniliśmy niegdyś zbrodnię, aleśmy nic nie winni sprawiedliwości... Kto inny za nas zapłacił... Paweł Leroyer uznany za mordercę doktora, zginął na rusztowaniu!
— A pan żyjesz!... szczęśliwy i bogaty... wykrzyknęła pani Dick-Thorn.
— Tak, żyję... powtórzył Jerzy, i co bądź się zdarzy, prawo dosięgnąć mnie niemoże, mnie... ani ciebie, bo nastąpiło przedawnienie.
— Wiem o tem; odrzekła Klaudja, ale wskrzeszając przeszłość można cię ugodzić, jeśli nie w życiu lub wolność to w honor twój, w twoje poważanie u ludzi. Można obrzucić hańbą i błotem nazwisko książąt de la Tour-Vandieu!
Jerzy powtórnie wzruszył ramionami.
— Ta hańba i błoto, odrzekł, spadną i na ciebie.
— Co mnie to obchodzi? Cóż ja mam do stracenia?
— A córka twoja?... Wszakże masz córkę? dokończył książę.
A zatem jeśli niemogę zemścić się bez obrzucenia błotem nazwiska mej córki, kto inny za moją radą, zostawiwszy mnie na uboczu, będzie mógł zażądać naprawienia tej strasznej pomyłki sądów.
Może rodzina Pawła Leroyer? zapytał Jerzy z szyderstwem. Niema jej... ona już nie istnieje!.... Jeśli ta jest broń, jakiej przeciw mnie użyć zamierzasz, to plan twój na nic się nie zda moja kochana.
Klaudja spojrzała na księcia z osłupieniem.
— Czy on prawdę mówi? zapytywała się sama siebie.
Jerzy uważał bacznie na wyraz twarzy pani Dick-Thorn. Spostrzegłszy odbijające się na niej nieudane zdziwienie, mówił dalej:
— Chciej to zrozumieć że jesteś bezwładną, ale pomimo to, dam ci chętnie o co poprosisz, chociaż pogróżkom oparłbym się stanowczo. Lękasz się niedostatku, to rzecz naturalna, bo przepych jaki cię otacza, jest udaniem obliczonym na zamydlenie oczu. Rozrzucasz resztki pieniędzy by ściągnąć motyle do tego pięknego kwiatka nazwanego Oliwją Dick-Thorn. Chcesz dla swojej córki bogatego męża. I to nie ganię, postępujesz jak dobra matka; ale ten mąż może się nie zjawić tak zaraz na zawołanie. Trzeba mieć możność oczekiwania i nieprzestawać olśniewać świata. Dostarczę ci środków ku temu i pozostaniemy dobremi przyjaciółmi.
— Powiedziałam już że połowę twego majątku, odparła Klaudja.
— Jesteś szaloną!... jak widzę; zawołał Jerzy, nie będę dłużej prowadził rozmowy nie mającej żadnego celu. Żegnam cię! — Tu powstał.
— Niech wasza książęca mość raczy pozostać; zawołała nakazująco Klaudja. Nie jestem szaloną, i zrozumiesz to pan zaraz, ponieważ nadeszła chwila wytłumaczenia tych kilku słów dopisanych na karcie zapraszającej.
— Dotyczących mojego syna? zapytał Jerzy.
— Dotyczących twojego przybranego syna...
— Przybranego, niech i tak będzie, ale niemniej jest on margrabią, i będzie księciem po mojej śmierci. Z jakiego powodu czynisz mu zaszczyt zajmowania się nim?
— Nie odgadujesz?
— Nie.
— A więc ci powiem. Twój syn ma się żenić z hrabianką Izabellą de Lilliers?
— Cały Paryż wie o tem.
— I pan godzisz się na to małżeństwo? — Najchętniej.
— Mocno tego żałuję.
— Dla czego?
— Bo będziesz je musiał zerwać jaknajprędzej.
Na Jerzego przyszła teraz kolej spojrzeć z osłupieniem na panią Dick-Thorn.
— Widocznem jest, pomyślał, że ta kobieta postradała zmysły.
Klaudja wyczytała tę myśl we wzroku księcia.
— Upewniam że jestem przy zdrowych zmysłach, zawołała uśmiechając się żartobliwie, i żądam na serjo, ażebyś zerwał pomienione małżeństwo.
— Ależ na Boga z jakiej przyczyny?
— Bo ja mam inne zamiary.
— Ty?...
— Tak, ja... właśnie. Powiedz zatem swojemu synowi, i to w jaknajkrótszym czasie, że jego narzeczona nie jest Izabella de Lilliers, ale będzie nią Oliwja Dick-Thorn.
— Twoja córka?...
— Tak, moja córka.
Książę rozśmiał się głośno.
— I myślisz że cię usłucham? zapytał.
— Jestem przekonaną. Za cenę tego małżeństwa milczeć będę.
— A cóż mi zależy na twojem milczeniu?
— Zależy na nim waszej książęcej mości dużo... bardzo dużo!
— Doprawdy?
— Osądź sam. Klaudja Varni, w wolnych chwilach napisała rodzaj pamiętnika, czy wspomnień z całego życia. Jest w tem pewna epoka czasu z którą pan jesteś ściśle złączony, a wiadomo w jaki sposób. Klaudja opisuje w nim wszystko, dzień po dniu, godzina po godzinie, nic nie opuszcza. Upewniam pana, że to bardzo ciekawe. Jeżeli nie zezwolisz na to ażeby moja córka została margrabiną de la Tour-Vandieu, dwie kopje tego pamiętnika zostaną przesłane jedna panu hrabiemu de Lilliers, druga twojemu przybranemu synowi. Niechaj przeczytają i osądzą.
— Mylisz się! — odparł Jerzy; nie przeczytają nawet czterech stronnic tej bazgraniny, w której poznają od razu utwór natchniony nienawiścią i chęcią wyzyskiwania. Twoja potwarz mnie nie dosięgnie... Wierzaj mi, że lepiej uczynisz wyrzekając się tej walki, jeżeli nie masz po nad tę innej broni.
— Otóż mam jeszcze broń inną.
— Równej zapewne wartości.
— Zobaczemy... Oddziedziczyłeś pan majątek i tytuł po swoim bracie, kazawszy go zamordować w mniemanym pojedynku przez Giuseppa Corticelli, najętego włoskiego bandytę.
— To kłamstwo!... fałsz!!..
— Na co zaprzeczać? Mam na to dowody.
— Niema żadnych dowodów.
— Tak sądzisz? Właśnie kazałam podpisać Corticellemu pokwitowanie za otrzymaną przezeń zapłatę za pchnięcie szpadę, księcia Zygmunta de la Tour-Vandieu na polance lasku Winceńskiego, i to pokwitowanie istnieje... Mam je u siebie. Ta zbrodnia uległa przedawnieniu, odpowiesz mi może, przedawnieniu... prawda... ale nie co do spadku!...
— Spadku?... powtórzył Jerzy bledniejąc.
— Ha! teraz to pana zaczyna zajmować... pojmuję, mówiła szyderczo Klaudja, bo chodzi tu o pieniądz, a pieniądz jest twoim bożkiem. Prawda że pan według prawa byłeś spadkobiercę swojego brata, ale w takim razie, gdyby twój brat nie zrobił testamentu.
— Nie znaleziono testamentu, wiem o tem dobrze.
— Nie znaleziono go, bom się dostała przebrana za mężczyznę do domu doktora i wykradłam ten dokument.
— I on jest w twoim ręku? pytał drżącym głosem książę.
— Jest!... odpowiedziała Klaudja.
Pot kroplisty wystąpił na czole pana de la Tour-Vandieu. Drżał cały.
— Testament Zygmunta naznaczał wyłącznym spadkobiercą syna jego i Estery Dérieux, prawnej jego małżonki, ciągnęła dalej pani Dick-Thorn.
— To dziecię umarło!... wyszepnął Jerzy.
— Być może... ale matka żyje. Oddam jej ten testament który ciebie wydziedzicza, i ta kobieta uzbrojona owym dowodem, przyjdzie zapytać się ciebie coś zrobił z jej dzieckiem, i z tym majątkiem jaki się jej z prawa należy?
— Estera Derieux jest obłąkaną, odparł książę, i kto wie czy nie umarła do tej pory?
— Estera Dérieux żyje!... mówię ci, i wiem gdzie jest. Może być nawet wyleczoną, jestem tego pewna. A w razie nawet gdyby niepowróciła do zdrowia, sąd wyznaczy jej opiekuna, którego obowiązkiem będzie ścigać cię sądownie i zmusić do oddania jej majątku.
— Przysięgniesz mi że ten testament mojego brata istnieje rzeczywiście i w twoim znajduje się ręku? wyjąknął Jerzy.
— Przysięgam! że tak jest w rzeczy samej.
— Zechcesz że mi go pokazać?
Klaudja potrząsnęła głową przecząco.
— Nie! — odpowiedziała. Nieufam, i niemożesz dziwić się temu. Tem gorzej dla ciebie jeśli niewierzysz mojemu słowu. Testament, ten jest umieszczony w bezpiecznym miejscu, niemam go u siebie w domu. Napróżno byś usiłował zdobyć go podstępem albo przemocą. Pojawi się on na twoją zgubę natenczas, gdy mnie doprowadzisz do ostateczności lub też oddanym ci będzie w dniu w którym Henryk zostanie mężem mej córki. To moje ostatnie słowo!
Książę był nad wyraz zgnębionym. Czuł że go ciągniono ku przepaści, z której mówiło mu przeczucie że wyjść nie zdoła.
Wszak pani Dick-Thorn utrzymywała, że wie gdzie się znajduje Estera Dérieux, a może i w rzeczy samej niewiedziala. Utrzymywała również że obłąkana może odzyskać zmysły.
Jerzy uczuł że nad jego głową zawisło straszne niebezpieczeństwo i to właśnie w chwili gdy sądził że będzie mógł odetchnąć swobodnie.
Berta Leroyer zginie więc nie oswobodziwszy go od obaw, bo Klaudja zgubić go może i nie zawaha się tego uczynić.
Co począć w takim położeniu?
Opór prowadził do zguby. Dla pozyskania nadziei ocalenia, trzeba pochylić głowę, być posłusznym jak niegdyś dawnej kochance i przyjąć pokornie warunki przez nią podane.
Zrozumiał dobrze to Jerzy, i uczuł że jest zwalczonym
Próbował jednak zyskać na czasie. Chciał przedewszystkiem zobaczyć się z Théferem i zasięgnąć jego rady. Klaudja czytała na twarzy starca jego przerażenie i rozprzężenie myśli.
— Zrobię co mówię; — wyrzekła wreszcie chcąc mu zadać cios ostatni, jeżeli książę nie uczynisz tego czego żądam, nic mnie nie powstrzyma. Zgubię cię... i przynajmniej się pomszczę. No! jakże się pan decydujesz?
Jerzy przyzwał na pomoc całej siły woli aby się okazać spokojnym.
— To czego żądasz, nie odemnie zależy, odrzekł, bo chodzi tu o mojego syna? Wszak to pojmujesz?
— Rozumiem.
— Muszę się widzieć z Henrykiem, pomówić z nim... wytłumaczyć jakkolwiek przed nim to moje nowe żądanie. Zostaw mi do jutra czas na odpowiedź.
— A raczej na wyszukanie jakiej broni przeciw mnie; dokończyła z goryczą Klaudja.
— Nie myślę o czemś podobnem, daję ci na to me słowo.
— Zresztą mało mnie to obchodzi, dodała. Zbyt silnie jestem uzbrojoną ażebym się mogła obawiać. Daję ci czas do jutra. O której godzinie dostanę odpowiedź?
— W południe.
— Dobrze. Będę oczekiwała w południe. Staw się punktualnie, a teraz jeszcze jedno.
— Cóż takiego? zapytał Jerzy.
— Nie lękaj się... Chodzi tu o drobnostkę. Potrzeba mi sto tysięcy franków.
— Dziś? —
— Tak dzisiaj.
— Przyślij więc kogo za dwie godziny na ulicę Pot-de-fer Nr. 20. Wzamian za parę słów przez ciebie napisanych, posłaniec dostanie odemnie list zawierający czek na sto tysięcy franków, płatny na okaziciela do mojego bankiera.
— Dobrze, za dwie godziny przyślę na ulicę Pot-de-fer. O kogo trzeba się pytać?
— O pana Fryderyka Bérard. Jest to mój pełnomocnik.
— Którego nazwiska użyłeś aby się dostać tu do mnie?
Jerzy skinął głową potwierdzająco.
Wierzaj mi, zaczęła Klaudja, zostańmy a raczej stańmy się na nowo przyjaciółmi. Połączmy się dla naszych dzieci. Są oni oboje godni siebie... Upewniam cię że Oliwja niepodobna w niczem do swojej matki. To anioł!...
Związek twojego syna z mą córką, będzie dla nas zakładem zapomnienie przeszłości! — Zechcesz że podać mi rękę na znak zgody?
Książe gdyby mógł, rad by był zabić spojrzeniem dawną swoją kochankę. Podał zimną jak lód rękę Klaudyi, szepcąc przymuszonym uśmiechem:
— Zgoda... zapomnienie... dla czego by nie?
— Do jutra zatem moja kochana...
— Do jutra, stary przyjacielu!
I pani Dick-Thorn odprowadziła księcia aż do schodów.
— Ha! rzekła wracając do siebie, nareszcie mam go znowu! Oliwja będzie kiedyś tem, czem ja zostać nie mogłam. Księżna de la Tour-Vandieu!... Piękny tytuł... świetne nazwisko... Ja zaś zadowolnię się tem, że będę bogatą.
Ponieważ rozmowa z Jerzym dość długo trwała, córki pani Dick-Thorn nie było już w jadalni.
Klaudja wróciwszy do swego pokoju, zadzwoniła na pokojówkę i kazała sobie podać skromną suknię ciemnego koloru.
— Pojadę sama, mówiła sobie, na ulice Pot-de-fer, chcę wiedzieć kto jest ten Fryderyk Bérard, ów zaufany sługa, pod którego nazwiskiem ukrywał się książę. Prócz tego będę miała przyjemność odebrania zaraz pieniędzy. Sto tysięcy franków, to rzecz niemałego znaczenia!...
Pan de la Tour-Vandieu wyszedłszy z domu Klaudyi, miał chód i minę pijanego człowieka. Ledwie się trzymał na nogach, chwiejąc się na każdym kroku.
Cios tak niespodziewany, zgnębił go zupełnie. Nieład zapanował w jego umyśle.
Wynajęta na godzinę dorożka, czekała na rogu Berlińskiej ulicy. Wsiadł w nią i kazał się zawieść na ulicę Pont-Louis-Phillipe.
Dorożka szybko się potoczyła.
Jan-Czwartek nie opuścił swojego stanowiska na wprost, mieszkania Klaudyi. czatował na wyjście tego człowieka, którego zdumiewające podobieństwo z owym nieznajomym z mostu de Neuilly tak żywo go uderzyło.
Gdy książę wyszedł po upływie godziny, dążąc do oczekującej nań dorożki, Czwartek szedł za nim w pewnej odległości, widział jak Jerzy wsiadł w dorożkę, lecz zamiast gonić piechotą za kłusującą szkapą, uczepił się z tyłu powozu, w bardzo niewygodnem, ale bezpiecznem położeniu.
Dorożka zatrzymała się na ulicy Pont-Louis-Phillipe przed mieszkaniem Théfera. Pan de la Tour-Vandieu wysiadł i wszedł do domu.
Jan-Czwartek zeskoczył wcześniej i odwrócony piecami do wysiadającego, zapalił papierosa szepcąc:
— Nie zapłacił dorożkarzowi, a więc tu nie mieszka. Mimo to do pioruna!... dowiem się gdzie ten ptak ma swoje gniazdo! Niepodobna abym się mylił, tem więcej że on zna angielkę z Berlińskiej ulicy. To oni... niezawodnie!.... Przekonam się o tem.
Po chwili księże wyszedł i wsiadł w dorożkę. Jan-Czwartek uczepił się mocno w tyle powozu.
Na ulicy Pot-de-fer, dorożka znowu się zatrzymała i tym razem podróżny zapłacił woźnicy za nim przestąpił próg starego pewnego domu.
Jan-Czwartek zbliżył się do dorożkarza.
— Hej! kolego... zapytał, czy można cię prosić o pewne objaśnienie?
— To zależy jak jakie objaśnienie.
— Nie obawiaj się... Niemam zamiaru prosić cię o pożyczenie pieniędzy ale przeciwnie, chciałem ci zaproponować kieliszek czegoś orzeźwiającego tam w sklepie na rogu.
— Nie piję nigdy.
— No... no!... to można przyznać że jesteś wyjątkiem między dorożkarzami.
— Nie zawracaj mi głowy daremnie!... Mów czego żądasz?
— Chciałbym się dowiedzieć czy ten pan którego tu przywiozłeś jest zwykłym twoim pasażerem?
— A co cię to może obchodzie?
— Potrzebuję wiedzieć jak on się nazywa.
— To go sam o to zapytaj. Tu dorożkarz zaciął konia, który wyruszył dobrym kłusem a Jan-Czwartek został zdumiony na ulicy.
Odźwierna siedząca przy drzwiach swojej stancyjki, zatrzymała go zapytując.
— A do kogoto? proszę powiedzieć.
Czwartek ukłonił się jej grzecznie, a przywoławszy uśmiech na usta, odrzekł:
— Chciałem właśnie zapytać się panią, czy ten pan, który tu wszedł przed chwilą, mieszka w tym domu?
— Jaki pan?
— Nie młody, pięknie ubrany, z miną wielkiego dygnitarza, przyjechał tylko co dorożką.
Odźwierna przypatrywała się Janowi uważnie, a uznawszy że licho wygląda, zapytała go w miejscu odpowiedzi:
— A dla czego pan pytasz mnie o to?
Stary złodziej zawahał się. Trudno mu było znaleść na razie odpowiedzi. Spróbował jednakże skłamać.
— Bo to widzisz pani, odrzekł, on dał dorożkarzowi widocznie przez pomyłkę dziesięć franków zamiast pięćdziesięciu centymów i ów dorożkarz poczciwy człowiek, mój znajomy, przyseła mnie tu ażeby zwrócić te pieniądze.
— Masz pan je przy sobie?
— Ma się rozumieć. Tu Jan-Czwartek dobył z kieszeni luidora.
— Pokaz no pan.
— Oto jest. W zamian powiedzieć proszę jak się ten pan nazywa.
Odźwierna zatrzymała pieniądz.
— Nie potrzeba wiedzieć jego nazwiska aby mu oddać pieniądze. Ja to załatwić zobowiązuję się sama, a jeśli chodzi o nagrodę, masz pan dziesięć sous odemnie.
Jan-Czwartek nie śmiał się opierać ani rozpytywać dalej, aby nie wzbudzić podejrzenia. Wziął, skrzywiwszy się dziesięć sous i odszedł.
— Do kroć tysięcy djabłów!... mruczał odchodząc. Straciłem dziesięć franków, dziewięćdziesiąt centymów, i nie dowiedziałem się nazwiska tego starego. Wiem tylko że tu mieszka, a to najgłówniejsze. Siedział blisko godzinę na Berlińskiej ulicy. Ireneusz Moulin jako lis szczwany, łatwiej odemnie dojdzie tego wszystkiego.
∗
∗ ∗ |
Dubief i Terremonde rozstawszy się z Théferem przy rogatce Montparnasse, udali się za poszukiwaniem liberyi dorożkarza.
Znaleźli w jednym sklepie przy ulicy Temple, długi surdut brązowego koloru z miedzianemi guzikami i ceratowy kapelusz. Dubief w jednym z sąsiednich sklepów kupił rudą perukę i parę długich angielskich faworytów, podając się za prowincjonalnego aktora.
Wszystko to zawinął w chustkę starannie i dwaj zbrodniarze poszli na wino do kupca na tejże ulicy.
— Pozwolisz pan pozostawić tę paczkę? rzekł do kupca Dubief, zgłosimy się po nią wieczorem, i otrzymawszy zezwolenie wyszli ze sklepu po zapłaceniu rachunku.
— Gdzie teraz idziemy? zapytał Terremonde.
— Ma dworzec Lyońskiej drogi żelaznej.
— Czy masz tam z kim naznaczoną schadzkę?
— Nie, ale chcę się dowiedzieć jak prędko po północy odchodzi pierwszy pociąg do Szwajcaryi.
— A więc na Mont-Blanc stanowczo się wybieramy?
— Ja mein Herr.
W biurze kolei powiedziano im, że pierwszy pociąg do Szwajcarskiej granicy odchodzi dopiero z rana o szóstej, minut trzydzieści.
— Zapóźno! mruknął Terremonde. Trzeba nam drapnąć wcześniej.
— Jest na to sposób.
— A jaki?
— Wyjechać o północy pociągiem który nas dowiezie do Fontainableau, gdzie się doczekamy naszego pociągu.
— Dobra myśl!... Godzę się na nią.
Opuścimy teraz tych dwóch zbrodniarzów i wrócimy na Berlińską ulicę.
Ireneusz Moulin pozałatwiawszy na mieście swoje interesa, wrócił do domu, niezadługo po odjeździe księcia de la Tour-Vandieu. Służący zajęci robotą, zapomnieli powiedzieć mu o gościu przyjętym w jego nieobecności przez panią Dick-Thorn.
— Klaudja kazała przywołać swego mniemanego kamerdynera.
Przyszedłszy do niej zastał ją gotową do wyjścia w ciemnem ubraniu, z zapuszczoną na twarz woalką.
— Wychodzę; powiedziała, oto jest notatka sprawunków po które poślij w czasie mej nieobecności.
— Dobrze. Czy pani nie kazała zaprządz do powozu?
— Nie; wezmę dorożkę.
— Ależ jest niepogoda, deszcz pada.
— Mniejsza o to.
— Może pani rozkaże sprowadzić: dorożkę zamkniętą?
— Nie, potrzeba, mam parasol.
Ireneusz zadowolony zeszedł za panią Dick-Thorn, ażeby jej drzwi otworzyć. Widział jak szła szybko po oślizgłym chodniku, gdy nadchodzący lokaj Franciszek zbliżył się ku niemu.
— Dziwny kaprys... nieprawdaż panie Laurent? zapytał, brnąć po błocie i deszczu gdy się ma konie w stajni i karety w wozowni.
— To prawda; odparł Moulin, wychodzić na taką, niepogodę i zwłaszcza w dniu gdy się wydaje bal u siebie.
— Wiadomo panie Laurent że kobiety miewają różne dziwne zachcenia, z resztą zdarzają się czasem okoliczności, jakie skłaniają do wyjścia, chociaż się o tem nie myślało pierwej.
Franciszek wymówił te słowa tajemnicze co nie uszło uwagi Moulin’a.
— Jakie okoliczności? zapytał.
— Takie odwiedziny naprzykład jak te które pani miała, gdy pan byłeś na mieście...
— Któż tu był taki? doktor Loriot, czy pan Henryk de la Tour-Vaudieu?
— Ani jeden, ani drugi, ale jakiś w podeszłym wieku jegomość bardzo po pańsku wyglądający, słowo daję. Nigdy on tu jeszcze u nas nie był.
— Pani zakazała przyjmować kogokolwiek, mówiłem ci o tem dziś rano, odparł Ireneusz.
— Powiedziałem to temu panu, ale uparty jak muł, odrzekł że nie odejdzie i musi się widzieć z panią Dick-Thorn, wiedząc że ona go przyjmie skoro usłyszy że on przybywa z Brunoy.
Ireneusz się wzdrygnął.
— Z Brunoy? powtórzył.
— Tak, mówił to z taką stanowczością, że zaniosłem jego bilet?
— I przyjęła go pani?
— Z razu niechciała, ale gdy jej powiedziałem: „Ten pan kazał oświadczyć że przybywa z Brunoy,“ zmięszała się, widocznie i kazała wprowadzić gościa do małego salonu dokąd się wkrótce udała.
— I długo rozmawiali?
— Przeszło godzinę, poczem pani wyprowadziła go aż do wschodów.
— Jakże się ten pan nazywał?
— Fryderyk Bérard. Czy go pan znasz, panie Laurent.
— Bynajmniej. Z resztą cóż nas to może obchodzić?
— Zapewne.
Moulin rozstawszy się z lokajem, szedł zwolna po wschodach.
— Kto może być ten Fryderyk Bérard? zapytywał siebie. Ten człowiek którego pani Dick-Thorn nie znała wcale a który ją zmusił do widzenia się z sobą za pomocą słów kilka między któremi mieściło się słowo Brunoy? Co to może znaczyć? Obłąkana z Królewskiego Placu powtarzała także tę nazwę, jaka nam przywodzi na myśl złowrogie wspomnienia. Byłżeby to szczególny zbieg okoliczności? Nie! — jest wtem widocznie jakaś tajemnica, którą rozjaśnić należy.
Pani Dick-Thorn wsiadła w dorożkę na Amsterdamskiej ulicy i kazała się zawieść na ulicę Pot-de-fer.
Ponieważ dwie godziny już upłynęły od bytności Jerzego, mniemany Fryderyk Bérard był w domu i oczekiwał.
Turkot zatrzymującego się powozu zwrócił jego uwagę.
Podniósł firankę u okna, wyjrzał i zobaczył wysiadającą Klaudję.
— To ona przyjechała sama, wyszepnął. Przewidywałem to z góry. To schronienie przestaje być dla mnie bezpiecznem. Dobrze zrobiłem przedsięwziąwszy środki ostrożności. I zapuścił firankę.
Klaudja weszła w głąb ciemnej wilgotnej sieni.
— Jak też można żyć tutaj! myślała idąc.
Odźwierna wstrzymała ją zapytaniem:
— Kogo pani szuka?
— Pana Fryderyka Bérard!
— Wyszedł przed chwilą.
— Czy tylko na pewno? zapytała z niedowierzeniem Klaudja.
— Tak pani. Wyszedł przed kwadransem.
— To mnie bardzo dziwi.
— Dla czego? Pan Bérard ma interesa i często wychodzi.
— To też nie to mnie dziwi że go niema, ale to, że wyszedł o tej godzinie w której miał na mnie oczekiwać.
— A! to pewnie dla pani pozostawił tu list. Proszę mi powiedzieć swoje nazwisko.
— Pani Dick-Thorn.
— To właśnie. Oto jest list.
Klaudja pochwyciwszy kwadratową kopertę, wsiadła z pospiechem do dorożki.
Drżącą ręką rozdarła kopertę.
Radością zabłysło jej spojrzenie, na ustach zajaśniał uśmiech tryumfu.<br
Czek na sto tysięcy franków na okaziciela do jednego z pierwszorzędnych Paryzkich bankierów z podpisem: „Jerzy de la Tour-Vandieu,“ upadł jej na kolana.
— Ha! wyszepnęła, nareszcie znowu jest w mojej mocy!... Stał się jak niegdyś moim niewolnikiem! Dziś, sto tysięcy franków... pojutrze, trzy razy większa suma, jeżeli mi się podoba, a niezadługo moja córka zostanie margrabiną!... Miałam słuszność licząc na swą szczęśliwą gwiazdę.
Klaudja spojrzała na zegarek.
— Godzina trzecia, wyrzekła; kantory bankierskie zamykają dopiero o czwartej. Mam więc czas jeszcze.
Spuściła okno od powozu mówiąc do stangreta:
— Na ulicę Latte.
W godzinę potem wróciwszy do domu ze stoma tysiącami franków, weszła do małego salonu przytykającego do jej sypialni, gdzie stało hebanowe biureczko w jakim zwykła była chować pieniądze.
Odebrana suma składała się z czterech paczek, w każdej znajdowało się dwadzieścia pięć sztuk banknotów, które złożyła na biurku.
Wyjęła z szufladki duży pugilares i otworzywszy go, chcąc w nim umieścić pieniądze, ale myśl jakaś powstrzymywała ją widocznie. Nacisnęła więc mały stalowy guziczek, i otworzyła skrytkę pod safjanem, której istnienia trudno się było nawet domyśleć.
— Testament księcia Zygmunta i pokwitowanie Corticellego, stanowią dla mnie majątek, wyszepnęła, pieniądze tu będą w bezpiecznem miejscu.
Koperta z dużą czerwoną pieczęcią naddarta nieco u góry, o jakiej wspominaliśmy na początku tego opowiadania i drugi papier noszący na sobie ślady licznych zagięć, zniknęły w skrytce, poczem obok nich włożyła pieniądze przyniesione z miasta w raz z nielicznemi znajdującemi się tu banknotami. Wsunęła w głąb skrytki pugilares i zamknęła na klucz szufladę.
Czas upływał.
Pokojówka przyszła zawiadomić panią Dick-Thorn, że fryzjer oczekuje, kazała go więc przywołać.
Przed siódmą Klaudja wraz z córką weszła do wielkiego, pustego jeszcze salonu.
Przed rozpoczęciem zabawy, miał odbyć się obiad na który w liczbie zaproszonych znajdowali się Edmund Loriot i Henryk de la Tour-Vandieu.
Henryk przybył jeden z najpierwszych.
Ujrzawszy go wchodzącym, Ireneusz Moulin zadrżał z niepokoju. Gdyby przybrany syn Jerzego poznał go, całe rusztowanie tak pracowicie wzniesione runąć by mogło od razu.
Szczęściem że przeszedłszy koło niego, nie zwrócił nań wcale uwagi. Ireneusz odtąd uważał się za ocalonego, bo obecności doktora Loriot nie obawiał się wcale.
Wszakże powiedział młodemu lekarzowi:
— Nie dziwuj się pan niczemu co się dziać będzie przed pańskiemi oczyma. Edmund mu to przyrzekł, a Moulin polegał na jego przyrzeczeniu.
Gdy lokaj wprowadzał doktora, mniemany Laureat znalazł się na jego drodze i zdołał mu szepnąć niepostrzeżenie:
— Pamiętaj pan!...
Synowiec Piotra Loriot skinął głową na znak potwierdzenia, ale ciekawość jego jeszcze się wzmogła. Zapytywał sam siebie, jaką tajemnicę przed nim ukrywano i jaką to szczególną rolę mieli odegrać przed jego oczyma Moulin i Berta?
Przy wejściu do salonu, oczekiwała pani Dick-Thorn prawie tak piękna jak przed dwudziestu laty, wraz z córką Oliwją jaśniejącą młodością i wdziękiem.
Opuśćmy teraz dom na Berlińskiej ulicy a udajmy się za Dubiefem i Terremondem, siedzącemi za stołem w restauracyi przy rogatce Montparnasse.
Zjedli obfity obiad i wypili wiele, nie podchmieliwszy jednak sobie, ponieważ dobrze rozumieli że będą potrzebować zimnej krwi i przytomności.
Terremonde spojrzał na zegar umieszczony za bufetem.
— Dziewiąta!... rzekł pochylając się do swego towarzysza, czas nam się zająć naszą wyprawą.
— Bardzo to rzecz prosta, odparł Dubięf. Mamy być punkt o dziesiątej u drzwi domu Nr. 19 przy ulicy Notre-Dame-des-Champs. Ztąd bardzo blisko, wprędce tam będziemy, a to najgłówniejsza!
— Nie! — najgłówniejsza rzecz dostać „dryndę,“ a tej jeszcze nie mamy.
— Będziemy ją mieli, bądź spokojny. Mam na to sposób. Trzeba nam tylko poszukać takiego miejsca, gdzie dorożkarze jadają obiady.
— Pytać się o to niepotrzebujemy. Znam na ulicy Zachodniej knajpę, gdzie się stołują dorożkarze.
— Daleko od stacyi policyjnej?
— Dosyć daleko.
— Dobrze. Skoro ci głupcy założą koniowi na łeb worek z obrokiem, już są spokojni i myślą tylko o jedzeniu. Rozumiesz mnie teraz?
— Chodźmy... Zrozumiem jak zobaczę.
— Wyszedłszy ztąd, wdzieję mój brązowy surdut na ubranie. Założę perukę, faworyty i ową rurę ceratową na głowę, a wtedy będę miał minę dorożkarza z pradziadów. Pójdziemy tam, gdzie oni jadają obiady i upatrzymy jaki lekki powozik o tęgiej szkapie. Zdjąwszy jej worek, założymy wędzidło w oka mgnieniu. Ty wejdziesz do knajpy i każesz sobie coś podać dla tego, ażeby mieć oko na drzwi zwrócone. Ja siądę na kozioł i ruszę z miejsca. Deszcz pada, błoto głuszy odgłos podków. Skręcę w bok, dla omylenia ciekawych gdyby byli jacy i ruszymy na ulicę Notre-Dame-des-Champs, gdzie się połączymy... a potem w drogę razem, do krainy złota! Jakże uważasz mój pomysł?
— Świetny! — Mój własny!... ręczę ci słowem!... Przewiduję że będziemy mogli dziś grubo zarobić, jako „fałszywi dorożkarze.“ „Zabierz się“ dorożką jedzie się na dworzec kolei, wiezie się podróżnego nie tam gdzie on chce jechać, ale tam gdzie chcemy aby on jechał. Cóż ty na to?
— Wspaniała myśl zaiste!
— Być może później zużytkujemy na dużą skalę mój pomysł. Dziś, o co innego nam chodzi. Trzeba pomyśleć o wszystkiem zawczasu. Nie należy aby kto widział Numer dorożki...
— To prawda! Lecz jak to zrobić?
— Rzecz nader łatwa: Kupisz arkusz czarnego papieru i za dwa grosze klajstru. Wytniemy z papieru paski i przyklejemy je na numerach.
— Rozumiem. Idę natychmiast.
— A przechodząc koło bufetu, każ mi podać rachunek.
Terremonde wrócił za chwilę niosąc klajster w tekturowej tutce i arkusz czarnego papieru, który Dubief pociął na kawałki.
— Kwadrans na dziesiątą, rzekł, czas nam wyruszyć. I dwaj łotrowie wyszedłszy, zwrócili się w stronę drogi ku Maine.
Ku wielkiemu ich zawodowi nie było ani jednej dorożki przed garkuchniami na tej ulicy.
— Do pioruna! mruknął Terremonde, na taki przeklęty czas, może nam się nie udać. Toby nie było zabawne.
— Bądź spokojny, odparł Dubief, znajdziemy to czego nam potrzeba na Zachodniej ulicy.
— Wyprzedzimy tych nędzników w knajpie na pomienionej ulicy.
Trzy dorożki stały przed domem, wzdłuż chodnika.
Konie poosłaniane przed deszczem derami, jadły obrok z apetytem.
W małej sali oddzielonej od sklepu szklannemi drzwiami, siedziało przy jednym stole trzech dorożkarzy. Jedli zwolna, rozmawiając o swoim rzemiośle w którym byli zamiłowani, o złych czasach, o dalekich kursach, i nie dość hojnych pasażerach, filozofowali na swój sposób, ażeby sobie wynagrodzić nieskończone wyczekiwania na kozłach, gdy nagle zamilkli.
Wszyscy trzej usłyszeli w pierwszej sali głos, na dźwięk którego słuch natężyli.
Ten głos dźwięczny i wesoły, był im dobrze znany.
— Co dziś macie na obiad ojcze Pitois? pytał ten głos.
— Duszonego królika, panie Loriot, odparł restaurator, baranina z rosołu, kotlety z kartoflami, jest w czem wybierać.
— A więc dajcie mi duszonego królika i butelkę dobrego wina.
— A zupy nie podać? Mamy wyborną zupę z kapusty.
— Dajcie mi więc pełen talerz, ale żeby było w niej dużo kapusty.
— A gdzie podać panie Loriot? W tamtej sali są wasi koledzy.
— Kto taki?
Oberżysta wymienił trzy nazwiska.
— Doskonale! — zawołał Piotr Loriot, sami starzy znajomi. Poczciwe dusze, zacni ludziska! — Chętnie wypije z niemi jaką butelczynę.
Właściciel dorożki Numer trzynasty wszedł do sali gdzie został przyjęty radosnym okrzykiem kolegów, którzy mu natychmiast zrobili miejsce przy stole.
— Jakimże przypadkiem znalazłeś się tu o tej porze? zapytał jeden z nich.
— Tylko co przeprzągłem szkapę, odrzekł Piotr. Dostała wszystko czego potrzebuje, teraz więc kolej na mnie się posilić.
— Będziesz więc jeździł przez noc całą?
— A tak. W taką, niepogodę można dobrze zarobić. A ty, Sous-Sonci?
— I ja tak samo zrobię, odrzekł dorożkarz znany przez kolegów pod tem nazwiskiem.
— A czy przeprzągłeś?
— O siódmej w Belleville. Pojechałem na Berlińską ulicę i tam trafiła mi się dobra gratka.
— Cóż takiego?
— Spotkałem jakiegoś pana który mi zapłacił za sześć godzin z góry i dał na piwo, abym zajechał o wpół do jedenastej w nocy po jakąś panienkę na ulicę Notre-Damedes-Champs pod Numer 19.
Piotr Loriot podniósł głowę nasłuchując. Przestał jeść.
— Ulica Notre-Dame-des-Champs, Numer 19 powtórzył. Ależ to ja znam ten dom... Przypomina mi się ta cała historja. Tak! jakiś tam klejnocik zapomniany w mojej dorożce. Panienka która się kazała zawieść na schadzkę, na Plac Królewski.
— A może to ta sama? podsunął Sous-Sonci.
— Bardzo być może. Ładna co prawda, ale djabelnie bałamutka. I pomyśleć że mój synowiec który nie jest przecie głupcem, byłby się jej dał owikłać, jak pierwszy lepszy dureń!... Biedny chłopiec! Na szczęście ja zbadałem, jak rzeczy stoją i powiedziałem mu: „Stój!... nie rób szaleństwa!” Gdyby nie to, byłby się z nią ożenił!... Teraz już sobie oboje wyperswadowali. Pomyślcie tylko, ile on zawdzięcza mojej dorożce Numer trzynasty? Mówię zawsze że ta cyfra przynosi szczęście. Powiedz mi Sous-Sonci, czy niewiesz czasem jak się nazywa ta panienka którą masz zawieść? — Nazywa się Berta Moneśtier. Mieszka na trzeciem piętrze.
— Toż samo!... przysięgam... to ona! A dokąd ją masz zawieść?
— Do jakiegoś pałacu na Berlińską ulicę. Mam powiedzieć że mnie przyseła pan Ireneusz Moulin.
— Jakaś widocznie schadzka z wielkim panem. Zapewne bogaty kochanek, nie dziwota, bo ładna dziewczyna. Ale co cię to może obchodzić? — Jesteś zapłacony, więc rób co ci polecono.
— Rozumie się... Wypiję Jeszcze kieliszek i ruszam. Lepiej zaczekać, aniżeli się spóźnić.
Dochodziła natenczas godzina dziesiąta.
Dubief z Terremondem włóczyli się po ulicach upatrując jakiejś dorożki stojącej przed garkuchnią.
Weszli w ulicę Zachodnią.
Deszcz ciągle padał. Obaj zbrodniarze widząc że szukają napróżno, zaczęli się niepokoić. Gdy nagle Terremonde przystanął.
— Patrz... patrz... zawołał, wskazując ręką ku jakiemuś błyszczącemu punktowi otoczonemu mgłą w około.
— Co takiego? zapytał Dubief, zatrzymując się także.
— Kolorowa latarnia!... to czego właśnie szukamy.
— A może to stacja? Trzeba się strzedz, bo tam zawsze bywa zdwojony dozór policyjny.
— Nie! — to traktjernia. Chodźmy.
Ruszyli szybkim krokiem ku dorożkom.
Fjakr Piotra Loriot stal najdalej. Ulica Zachodnia zwykle mało ruchliwa, o tej godzinie była pustą zupełnie.
— No! teraz wybieraj; zawołał Terremonde, a jak będziesz siadał na kozioł, ja wejdę do knajpy i każę sobie podać szklankę wina, ażeby zająć gospodarza.
— Niepotrzeba! — inaczej się rozmyśliłem, odparł Dubief. Wsiądź zaraz do budy... Już późno trzeba się spieszyć.
To mówiąc z miną znawcy, przyglądał się koniom.
— Do miljon djabłów!... mruknął pod nosem, To wszystko zdechlaki, ustaną nam w drodze.
Doszedłszy do czwartego ekwipażu będącego własnością Loriota, przystanął.
— To co innego, dodał, szkapa dobra, powiezie nas szybko. Dalej!... przyklejaj papier na numera.
— Ach! Numer trzynasty!... zawołał z niepokojem Terremonde; może nam to przynieść nieszczęście.
— Nie baj daremnie, a spiesz się. Kpię sobie ze wszystkich nieparzystych numerów.
W owym czasie gdy się działy opowiedziane przez nas wypadki, numera metalowe dorożek nie były przyczepione na latarniach, ale malowane na ciemnych powozach białym kolorem, a na żółtych czarnym.
Dorożka Piotra Loriot była ciemnego koloru.
Terremonde wydobywszy czarny papier zakleił numera.
Trwało to zaledwie minutę; Przez ten czas Dubief zdejmował worek z obrokiem ze łba koniowi i zakładał wędzidło.
— Siadaj!... wyszepnął do Terremohdą, a strzeż się aby nie zamknąć drzwiczek z hałasem.
Wskoczył na kozioł i ujął lejce.
Terremonde już siedział w dorożce.
Koń wstrzymywany przez Dubiefa szedł z wolna i zaledwie było słychać odgłos jego kopyt na grubej warstwie błota.
Gdy odjechali o kilkadziesiąt kroków od traktyjerni. Dubief obejrzał się po za siebie, a zobaczywszy że nikt z garkuchni niewychodzi, uderzył batem Milorda.
Koń nienawykły do takiego obejścia, bo zwykł był tylko słuchać głosu Loriota, skoczył jak oparzony i ruszył galopem.
— Do djabła! wymruknął Dubief, zginęliśmy!... szkapa narowista, jak widzę!...
Po kilku chwilach wszelako udało mu się powściągnąć zapał Milorda, który z galopa przeszedł w zwykłego kłusa.
Improwizowany dorożkarz, skręcił i wjechał w ulice Rennes.
Zegar wieżowy na stacyi kolejowej wskazywał wpół do dziesiątej. Punkt o dziesiątej, dorożka skradziona Piotrowi Loriot, stanęła na ulicy Notre-Dame-des-Champs przed domem Nr. 19.
Dubief zeskoczył z kozła i rzekł do Terremonda wysiadającego z dorożki:
— Stań przed koniem tak, aby nie ruszał z miejsca, a skoro posłyszysz mnie, schodzącego ze schodów, pakuj się do pudła napowrót. A przedewszystkiem nie zapominaj poleceń naszego opiekuna... Bądź dla tej panienki grzecznym, bardzo grzecznym!...
— Nie troszcz się! — Znam co się damom należy.
Dubief podszedł do drzwi, a znalazłszy je zamkniętemi, zadzwonił.
Na odgłos dzwonka, wyszła odźwierna.
— A do kogo to? zapytała.
— Na trzecie piętro. Drzwi na wprost schodów. Do panny Berty Monestier, odrzekł Dubief.
— A do kogo?
— Od pana Ireneusza Moulin, aby ją zawieść...
— Dobrze... dobrze! przerwała kobieta. Idź pan.
Łotr niepozwolił sobie powtórzyć tego dwa razy. Przebiegł schody jak żołnierz idący do szturmu, a doszedłszy trzeciego piętra, zadzwonił do drzwi znajdujących się na wprost schodów.
Drzwi otworzyły się natychmiast i Berta ukazała się w kapeluszu i na twarz zapuszczonej woalce. Wiedząc że Ireneusz przyśle po nią, zawczasu się ubrała.
Oczekiwała nasłuchając turkotu z ulicy, a usłyszawszy zatrzymujący się powóz i spieszne kroki przebiegające schody, mimo że jeszcze nie było wpół do jedenastej, była gotową do wyjazdu.
Złowroga niepogoda dopomagała zbrodni przygotowanej przez Théfera, na rachunek Jerzego de la Tour-Vandieu.
Dubief niepotrzebował nawet tłumaczyć się wcale.
— Przyjeżdżasz przysłany przez pana Ireneusza Moulin? zapytała, biorąc go dzięki przebraniu, za prawdziwego dorożkarza.
— Tak proszę pani, odrzekł zdumiony tem, że go oczekiwano. Przyjechałem po panią i mam oddać tę kartkę na dowód, że mnie tu przysłano.
To mówiąc podał Bercie bilecik napisany przez Théfera.
— Wiem... wiem! — odparła dziewczyna nieczytając kartki. Zejdź na dół, a ja zagaszę lampę, zamknę drzwi na klucz i przyspieszę za tobą.
— Dobrze pani.
Tu zeszedł, mówiąc do siebie.
— Wszystko idzie jak z płatka. Łatwo do nie uwierzenia! Oczekiwała na mnie i wymówiła sama nazwisko człowieka, który niby to miał po nią przysłać. Wszystko to urządził nasz opiekun. Oj! szczwany to lis, nie lada!
I schował do kieszeni bilecik Théfera.
Dubief wyszedłszy z domu, stanął na chodniku.
— No i cóż? zapytał Terremonda.
— Siadaj co prędzej do budy... Ona zaraz nadejdzie.
Terremonde z pospiechem wskoczył do dorożki, której drzwiczki zostawił zamknięte. Prawie w tej samej chwili ukazała się Berta.
Dubief stał przy dorożce.
— Niech pani siada, rzekł, i niech się pani nieprzestraszy że tam w dorożce ktoś się znajduje.
Berta niepodejrzywając podstępu pomyślała.
— Zapewne Moulin jakiemuś, zaufanemu człowiekowi powierzył nademną opiekę. I wsiadła.
— Wiadomo pani, że mamy jechać daleko, dodał Dubief zamykając drzwiczki. Niech się więc pani nie niecierpliwi.
Jednocześnie dorożka wyjeżdżająca z ulicy Rennes, nadjechała dobrym kłusem,
— Nie trzeba ażeby nas kto widział... pomyślał przebrany dorożkarz. Dalej w drogę!...
Wskoczył na kozioł, ściągnął lejce i zaciął, konia, który ruszył galopem.
Ujechawszy kilkanaście kroków, obejrzał, się, po za siebie. Powóz przed którym uciekł, zatrzymał się właśnie przed domem Nr. 19.
— Ledwie zdążyłem... do pioruna! pomyślał zbrodniarz i zaciął powtórnie Milorda, który leciał jak strzała.
Dorożka która zatrzymała się przed mieszkaniem Berty, była własnością dorożkarza Sous-Sonci. Gdy tenże zapłacony z góry przez Ireneusza wyszedł z garkuchni przy ulicy Zachodniej żeby okiełznać konia i pojechać na wskazane miejsce, zastał tylko trzy dorożki zamiast czterech, stojące koło chodnika.
— Słuchaj Loriot! — zapytał wracając do traktyjerni, czyś tu przyszedł pieszo... bez pudła?
— Żartujesz chyba? krzyknął zaniepokojony stryj Edmunda.
— Wcale nie żartuję.
— Jakto? — więc mojej dorożki Numer trzynasty niema przed domem?
— Niema!... daję ci słowo honoru! I koń i dorożka zniknęły.
Dorożkarze wybiegłszy z pospiechem sprawdzili że Sous-Sonci mówił prawdę.
Piotr Loriot, klął, wymyślał, złorzeczył. Od lat dwudziestupięciu jak był dorożkarzem nie zdarzyło mu się coś podobnego.
Przeszukano sąsiednie ulice, rozpytywano przechodniów. Nikt niemógł dać żadnego objaśnienia.
Idź zawiadomić komisarza policyi i prefekturę, rzekł do niego Sous-Sonci. Ja ruszam w drogę. Przedewszystkiem punktualność.
I pojechał na ulicę Notre-Dame-des-Champs, gdzie jak widzieliśmy przybył w chwili, gdy Dubief umykał ze skradzioną dorożką Nr. 13.
Sous-Sonci pragnąc się wywiązać dokładnie z zadania, zadzwonił, a skoro tylko drzwi się otworzyły, wszedł do stancyjki odźwiernej.
— A to chyba zmówiliście się wszyscy na wieczór dzisiejszy!... ujrzawszy go wykrzyknęła gniewna. Czegóż ty chcesz znowu do czarta?
— Przyjechałem po pewną panienkę, która mieszka w tym domu. Oczekuje na mnie i mam ją zawieść na drugi koniec Paryża.
— Jakże się nazywa ta panienka?
— Panna Berta Monestier.
— Jest to uczciwa panna, a nie żadna tam „panienka.“ Kto cię tu przysłał?
— Pan Ireneusz Moulin.
— Niestety! spóźniłeś się mój chłopcze.
— Jakto... spóźniłem się? Co to ma znaczyć? Na moim zegarku jeszcze pięć minut brakuje do naznaczonej godziny.
— Być może; ale mimo to ktoś inny cię wyręczył.
— Mnie... mnie wyręczył? powtórzył zdumiony dorożkarz. Niechże mi pani to wytłumaczy. Jestem zapłacony i chcę uczciwie zarobić te pieniądze. Skoro ta panna miała na mnie czekać, wyjechać przecie niemogła.
— Zdaje się że nie ty tylko byłeś zamówiony do przewiezienia panny Berty dziś wieczorem. Jeden z twoich kolegów, jakiś gruby, niski mężczyzna w piaskowym długim surducie, przyjechał przed dziesięcioma minutami. Miał polecenie od pana Ireneusza Moulin zabrać moją lokatorkę. Wszedł do niej, zeszła i pojechali. Musiałeś minąć się z niemi w drodze.
— Ależ to być nie może!... odparł zakłopotany dorożkarz.
Odźwierna nie lubiła ażeby o prawdzie jej słów powątpiewano i ująwszy się pod boki wykrzyknęła:
— A ty sobie co myślisz, że ja śnię, czy jestem pijana? Zrywam piersi ażeby mu wytłumaczyć, a ten jeszcze z tego niezadowolony! Skoro nie wierzysz, ruszaj na górę i przekonaj się czy panna Berta jest w domu? Bądź zdrów!...
wynoś się swoim kosztem, bo ja spać idę.
Było to jasne że odźwierna żartować niemyślała.
Sous-Sonci wyszedł ze spuszczoną głową.
— Do miljon djabłów! zawołał stanąwszy na chodniku i drapiąc się w głowę. Przecież się nie spóźniłem!... Muszę pojechać na Berlińską ulicę i opowiedzieć jak było, wytłumaczyć dla czego nikogo nieprzywożę chociaż kurs z góry był zapłacony. Niechaj przynajmniej ów pan nie pomyśli żem oszust.
I wsiadłszy na kozioł, wyruszył do pałacyku.
∗
∗ ∗ |
Przypominamy sobie że Théfer powiedział Jerzemu de la Thour-Vandieu:
— Przyjdę do pana dziś wieczorem.
Wyszedłszy od Klaudyi Dick-Thorn, książę udał się na ulicę Pont-Louis-Phillipe, gdzie nie zastał swego zaufanego pomocnika, Théfer albowiem wyszedł za sprawami służbowemi. To też wróciwszy do domu, oczekiwał nań z łatwą do zrozumienia niecierpliwością.
O wpół do dziesiątej wieczorem, powóz zatrzymał się przed domem, gdzie zamieszkiwał mniemany Fryderyk Bérard.
Théfer wysiadł z powozu i wszedł.
— No! i cóż? zagadnął, czy książę oddał wizytę pani Dick-Thorn?
— Klaudyi Varni? tak, byłem u niej; odparł Jerzy ponuro.
I obecność waszej książęcej mości wystarczyła do zmięszania szyków nieprzyjaciela?
— Tak sądziłem; lecz na nieszczęście inaczej się stało.
— A więc pani Dick-Thorn ma na prawdę broń w ręku?
— Tak, i co do tej broni właśnie chciałem się ciebie poradzić...
— Pomówimy o tem w drodze.
— Dla czego nie tutaj?
— Bo czas nam już jechać, jeżeli książę chcesz się naocznie przekonać że Berta Leroyer znajduje się w naszej mocy.
— Chcę tego!... A teraz jeszcze bardziej niż przed tem.
— A więc nie ociągajmy się!... Właśnie nadchodzi godzina w której moi ludzie działać poczną.
— A jesteś pewien powodzenia?
— O tyle, o ile tego pewnym być można. Mój plan jest nazbyt dobrze obmyślonym, abyśmy mogli obawiać się nie udania. Ale... niechże wasza książęca mość zaopatrzy się w pieniądze.
— Już to zrobiłem.
— A więc jedzmy.
Wyszedłszy obaj z mieszkania, wsiedli do dorożki oczekującej przed domem.
— Dokąd mam jechać? spytał woźnica.
— Na ulicę Montrenil, około bramy w fortyfikacjach.
Powóz potoczył się szybko.
— Teraz, zaczął Théfer, możemy rozmawiać. A więc Klaudja Varni żąda pieniędzy?
— Tak jest.
— Dużej sumy?
— Ogromnej!... Żąda połowy mego majątku!...
— Trzy miljony! wykrzyknął Théfer. Ha! ha! małej rzeczy jak widzę zachciało się tej pani!...
— A to jeszcze nie wszystko; dodał pan de la Tour-Vandieu.
— Czegóż więc żąda jeszcze? Może chce aby się wasza książęca mość z nią ożenił?
— Nie!
— Żąda tylko ażeby mój syn zaślubił jej córkę.
Théfer aż podskoczył na siedzeniu, a potem zrobił znacząco minę.
— Ho! ho! wymruknął, to dopiero zachcianka. Przebiegła kobieta!... jak widzę. No! żeby stawiać podobne żądanie, musi mieć potężną broń w swym ręku!
— Straszną! — wykrzyknął Jerzy. Zna połowę naszej tajemnicy.
— Co? mianowicie...
— Wie że Estera Dérieux żyje i jest pewną że uleczyć ją można.
— Ta kobieta jak widzę, musi mieć na swoje rozkazy tajną policję, odparł agent i przypuszczam że nas szpieguje. Ale chociażby nawet Estera Dérieux uleczoną została, co może zaszkodzić waszej książęcej mości to uleczenie które do niczego niemoże posłużyć Klaudyi Varni?
— Nierozumiesz jej dalszych planów jak widzę. Oddałaby natenczas wdowie po moim bracie Zygmuncie testament, napisany przezeń w przeddzień śmierci, na mocy którego straciłbym cały majątek...
Théfer drgnął powtórnie.
— I ten testament istnieje? zapytał.
— Istnieje.
— I znajduje się w ręku pani Dick-Thorn?
— Bez najmniejszej wątpliwości.
— Trzeba go jej więc odebrać.
— Napróżno byśmy tego próbowali.
— Dla czego?
— Klaudja szyderczo mi oznajmiła, że ten dokument nie znajduje się w jej domu, albowiem nie ufając mi, złożyła go w bezpiecznem miejscu, po za granicami mej władzy.
Ta kobieta ma spryt nie lada! powtórzył Théfer.
— I jest na wszystko zdecydowaną! dodał pan de la Tour-Vandieu.
— A zatem książę przyjąłeś podane przez nią warunki?
— Prosiłem o zwłokę do dnia jutrzejszego za nim odpowiem. Chciałem się ciebie zapytać pierwej i zasięgnąć twej rady.
— Wasza książęca mość zostałeś przyciśniętym do muru; rzekł agent. Trzeba wybierać pomiędzy skandalem i ruiną, albo spokojną przyszłością okupioną co prawda wielką ofiarą. Dwie kobiety mogą zgubić księcia... Jedna z nich a mianowicie Berta Leroyer przestanie dla nas być groźną, dziś jeszcze. Zostanie tylko druga, Klaudja Varni. Za jaką bądź cenę, zdobyć spokój potrzeba! — Zdarza się czasem w życiu konieczność zrobienia ustępstw a w tym tu razie lekarstwo nie jest gorszem od choroby. Trzeba więc zezwolić na małżeństwo syna waszej książęcej mości, z córką pani Dick-Thorn, ponieważ konieczność, znagla nas ku temu; ale przed tem przekonać się trzeba czy dawna kochanka nie wprowadziła w błąd waszej książęcej mości... Czy testament Zygmunta de la Tour-Vandieu w rzeczy samej istnieje i znajduje się w posiadaniu Klaudyi.
— Nie śmiałaby mi grozić, gdyby nie miała go w ręku, odrzekł Jerzy. Jestem pewny że go ma, tak jak i drugi dokument równie niebezpieczny.
— Jaki dokument?
— Pokwitowanie napisane przez mordercę Giuseppa Corticelli, za odebrane pieniądze za pchnięcie szpadą mojego brata.
— Skoro tak, walka jest niepodobieństwem. Trzeba pochylić głowę, poddać się... — i niech syn waszej książęcej mości zaślubi Oliwję Dick-Thorn.
— Ale czy Henryk zechce na to się zgodzić?
— Książę sam możesz jedynie odpowiedzieć na to zapytanie.
— Mój syn kocha pannę de Lilliers i małżeństwo to jest ułożone.
— Każde małżeństwo może być zerwane.
— Ale jakiż powód dać temu zerwaniu?
— Niewiem... Wszak poszukawszy, dałoby się odnaleść;
— Henryk będzie się opierał...
— Waszej książęcej mości służy prawo po nad nim. Można go zmusić...
— To będzie trudno.
— Mniejsza z tem, jeżeli tylko nie jest niepodobnem.
Nastąpiła chwila milczenia po której zaczął pan de la Tour-Vaudieu:
— Trzeba mi będzie zamieszkać napowrót w pałacu.
— Zapewne; odparł Théfer, i teraz będzie to można uczynić bez niebezpieczeństwa. Ale trzeba będzie jeszcze zaczekać dni parę. Mogą zajść jakieś nieprzewidziane powikłania. Czy pani Dick-Thorn wie że książę mieszkasz przy ulicy Pot-de-fer?
— Nic jej niemówiłem o mojej udanej podróży. Sądzi że ten Fryderyk Bérard którego nazwisko przybrałem, jest moim pełnomocnikiem.
— E!... jest ona nazbyt przebiegłą ażeby mogła ufać temu, ale to rzecz mniejszej wagi. Niech książę jutro pojedzie do niej... Trzeba jej przedstawić konieczność przygotowania pańskiego syna i skłonienia go do nowych projektów. Nie będzie mogła ona odmówić kilkudniowej zwłoki... Co zaś do Estery Dérieux, tej niema się co lękać. Pani Dick-Thorn nie wie zapewne że wdowa po pańskim bracie znajduje się w Charenton, a choćby nawet wiedziała, to niepodobna jej będzie dostać się do zakładu i widzieć z obłąkaną. A teraz jeśli wasza książęca mość pozwoli, pomówimy o naszych osobistych interesach.
— Dobrze; wyszepnął Jerzy.
— Jak powiedziałem, dla usłużenia waszej książęcej mości, narażam własną mą głowę...
— Ja też jestem gotów dotrzymać przyrzeczenia. Wychodząc z domu na płaskowzgórzu w Bagnolet oddam ci czek na sumę dwa kroć stotysięcy franków.
— Samo wykradzenie Berty Leroyer, odparł oschle Théfer, będzie kosztowało pięćdziesiąt tysięcy. Wiem, że to drogo, ale w interesach tego rodzaju targować się niepodobna.
— Zapłacę te pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Klaudja Varni, mówił dalej Théfer, jest może mniej groźną niż córka gilotynowanego. Książę jesteś gotów dać trzy miljony pani Dick-Thorn, choć ona nie naraża się na żadne osobiste niebezpieczeństwo. Ja zaś narażam się na szafot... Dwakroć sto tysięcy franków, to dla mnie za mało.
— Ależ to była umówiona cena?
— Wiem o tem... ale się — rozmyśliłem.
— Ileż więc żądasz?
— Dwa razy tyle... Cztery kroć sto tysięcy.
— Ależ zastanów się... zaczął Jerzy.
— Na co się próżno upierać? przerwał Théfer. Jeżeli książę nie przystaje, moi ludzie odwiozą Bertę tam, zkąd ją wzięli i będzie po wszystkiem.
Wyzyskiwanie było widoczne, tak samo jak wymagania Klaudyi.
— Obdzierasz mnie!... wyrzekł głucho pan de la Tour-Vandieu, Nadużywasz położenia!... Jednakże ustępuję. Dam ci ile żądasz.
— To dobrze. Ufam słowu waszej książęcej mości.
— Powóz przystanął. Théfer wyjrzał przez szybę.
— Panie! zawołał dorożkarz, jesteśmy już koło fortyfikacyi.
— A zatem jesteśmy na miejscu, dodał inspektor wysiadając i dopomagając wysiąść towarzyszowi.
— Czy pan mnie zatrzymuje nadal? pytał woźnica.
— Nie! odrzekł Théfer, i zapłaciwszy hojnie, wziął pod rękę Jerzego.
— Pójdziemy dalej pieszo, rzekł do niego z cicha. Byłoby nieostrożnością kazać się wieść do miejsca.
Obaj wspólnicy skierowali się ku Bagnolet.
Deszcz już nie padał, ale niebo było czarne jak atrament i droga pusta zupełnie.
Théfer przyspieszał kroku i naglił księcia. Niezadługo doszli do wsi, gdzie wszystkie światła pogaszone już były. Przeszedłszy wieś, udali się drogą wiodącą na płaskowzgórze. Deszcz rozmoczył ziemię, droga była ciężka.
— Trudno byłoby powozowi przejechać tędy; zagadnął Théfer. Pogoda nam nie sprzyja.
Książę chciał zejść na ścieżkę mknącą koło drogi. Agent chwycił go za rękę i przyciągnął ku sobie.
— Co się stało? zapytał Jerzy zdziwiony.
— Niech się książę odemnie nie oddala. Tu chodzi o życie. — Na wszystkie strony pełno pootwieranych przepaści skutkiem zawalenia się kopalni. Jeden krok fałszywy, a nastąpiłaby katastrofa!
Jerzy zadrżał.
— Przepaść? powtórzył.
— Tak; o przerażającej głębokości!
Théfer jak ptak nocny, widział dobrze w ciemności.
Nagle przystanął.
— Niech książę spojrzy, rzekł, zapalając woskową zapałkę i rzucając ją w rozpadlinę będącą koło drogi, Słabe światło oświetliło na sekundę ściany otchłani i zagasło.
— Ha! to droga bardzo niebezpieczna! wyszepnął Jerzy, którego dreszcz przebiegł od stóp do głowy.
— Tak, rzeczywiście niebezpieczna dla człowieka pijanego lub nieostrożnego, któryby szedł tu z jakim kulawym, żądny po nim dziedzictwa.
Na te wyrazy, książę się wzdrygnął na nowo. Przestraszył się wielce, lecz jednocześnie i uspokoił się; myśląc że agent policyjny nie miął żadnego interesu, aby się go pozbyć, ale przeciwnie.
Szli więc dalej szybko w milczeniu, gdy Théfer zatrzymał się nagle przed furtką wybitą w wysokim murze.
— Jesteśmy nareszcie, rzekł, wszak przyzna książę, iż miejsce dobrze wybrane.
— To prawda.
— A więc wejdźmy.
— Tu otworzywszy drzwi, wprowadził swego towarzysza do ogrodu, a potem do domu, gdzie zapalił świecę.
Pan de la Tour-Vandieu obejrzał się w około.
— Jak tu dziwnie smutno! wyjęknął z cicha.
Théfer się uśmiechnę!
— Być może, iż nie wesoło, odrzekł, lecz za to, jak wygodnie! — Nic nie brakuje. Proszę obejrzeć. Wszędzie żelazne kraty... a oprócz tego grube okienice, niedające się przecisnąć najmniejszemu promykowi światła.
— Czy ztąd daleko do mieszkań ludzkich?
— Tak daleko że żaden odgłos ztąd tam niedojdzie.
Zapas złożonego drzewa w pierwszym pokoju zwrócił uwagę Jerzego.
— Czyś ty już zastał tu to drzewo? zapytał.
— Nie! — Kazałem je przynieść.
Jerzy zrozumiał. Ręce mu zadrżały.
— Pożar!... wyszepnął.
Ihéfer odpowiedział potakującym poruszeniem głowy.
— Pożar widać z daleka, odrzekł pan de la Tour-Vandieu. Może nadejść pomoc...
— Zapóźno będzie niestety! Za nim sikawki nadeją, z całego domu będzie tylko kupa gruzów.
— A jeśli ta dziewczyna będzie wołała o pomoc?
— Mogę upewnić waszą książęcą mość, że nikt jej nie usłyszy. Z resztą, jeżeli przestanie żyć za nim pożar wybuchnie, nie będzie wołała. Pożar zaciera ślady... Gdzie ogień przejdzie, tam nikt nie zdoła zbrodni odnaleść...
Tu wydobył zegarek.
— Kwadrans na dwunastą, rzekł. Zostawiam tu księcia i wychodzę przed dom oczekiwać na moich ludzi... Powinni tu przybyć za chwilę.
Berta Leroyer jak wiemy, wsiadła bez obawy do dorożki Numer 13, i również wiemy że nie zadziwiła się, zastawszy w niej towarzysza podróży.
— Jesteś pan przyjacielem Ireneusza Moulin? zapytała Terremonda.
Wspólnik Dubiefa spodziewał się tego zapytania. To też odrzekł stanowczo:
— Tak pani.
— Zaufanym jego przyjacielem?
— Tak; ma on do mnie wiele zaufania.
— A więc pan wiesz może w jakim celu jadę do pani Dick-Thorn?
To zapytanie zmięszało nędznika, bojąc się popełnić jaką niezręczność odrzekł:
— Nie, pani... tego niewiem.
— Jakto? Ireneusz Moulin nic panu niepowiedział?
— Powiedział mi tylko: „Pójdziesz o wpół do dziesiątej do dorożkarza, któremu wydałem już polecenie. Zawiezie cię on na ulicę Notre-Dame-des-Champs, tam zatrzymasz się w doróżce. Panna Berta Monestier zejdzie na dół, wsiądzie do powozu i przyjedziesz do mnie tu razem.
— Do domu na ulicę Berlińską? dodała.
— Nie mówił mi gdzie. Powiedział tylko: „Potrzebuję ciebie” a to dla mnie wystarczające. Niewiem więc dokąd jedziemy... Wiem tylko że tu chodzi o biednego ojca pani straconego niewinnie na rusztowaniu.
Berta nie badała więcej. Wyjrzawszy oknem, zaczęła się rozpatrywać.
Na ulicy było pusto i ciemno.
— Gdzie teraz jesteśmy? zapytała.
Terremonde wyjrzał z kolei.
— Jesteśmy, odrzekł w pobliżu Sekwany.
— A więc niedługo będziemy na Placu Zgoda?
— Zapewne.
Dubief dojechawszy do brzegów Sekwany, skręcił na prawo, zamiast na lewo i jechał brzegiem aż do mostu Austerlitz, do rogatki Bercy i do bulwarów które w owym czasie jeszcze nie istniały.
Milord jako praprawnuk angielskiego konia, pędził bez znużenia.
Wjechali wreszcie na most Austerlitz. Berta ujrzała światło gazowe, odbijające się w czarnych nurtach rzeki.
— Rzecz dziwna... wyrzekła, iż dopiero, teraz mijamy Sekwanę mimo że jedziemy tak prędko. Nigdybym nie sądziła że to tak daleko!
Terremonde nic nieodpowiedział, pomyślał tylko:
— Panienka zaczyna się niecierpliwić... za chwilę zacznie podejrzywać, a skoro jej podejrzenia zamienią, się w pewność, może zacząć krzyczeć, co byłoby dla nas wcale niepożądanem. Trzeba się zabezpieczyć na wszelki wypadek.
I sięgnął do kieszeni paltota, gdzie miał ukryty sztylet, dany mu przez Théfera.
Berta niecierpliwiła się w rzeczy samej. Z oczyma utkwionemi w szybę powozu, patrzyła na nieskończone szeregi ciemnych domów i niemogła rozpoznać strony miasta przez którą jechali..
— Ale ten dorożkarz chyba zabłądził? nagle zawołała. Gdzie on jedzie?
— Niechaj się pani nie obawia, odrzekł Terremonde. Jedzie według rozkazów pana Ireneusza Moulin.
Te słowa uspokoiły, chwilowo obawę wszczętą w sercu dziewczyny.
Przyjechano wreszcie do mostu Bercy. Powóz skręcił na drogę koło okopów. Berta uczuła, że jej serce gwałtownie uderzać zaczyna.
— Dokąd mnie wieziecie? krzyknęła.
— Tam gdzie potrzeba... odrzekł siedzący przy niej złoczyńca.
— Wszak ja mam jechać na Berlińską, ulicę a nie gdzieindziej. Tam na mnie oczekują, pan dobrze wiesz o tem!..
— Powtarzam pani że nic nie wiem.
— Dziewczyna uniósłszy się na siedzeniu zaczęła palcami stukać w szybę powozu wołając:
— Dorożkarzu!... dorożkarzu!...
Dubief posłyszawszy stukanie, zrozumiał co się dzieje. Zaczął trzaskać z bicza i głośno gwizdać.
— Ten dorożkarz widocznie jest głuchy!... zawołała Berta.
— Tak, w rzeczy samej;.. jest on trochę głuchy, odrzekł Terremonde z zupełnym spokojem. Napróżno więc pani wołasz. Nikt nie usłyszy.
Dziewczę zrozumiawszy co to znaczy, śmiertelnie pobladła. Chciała otworzyć drzwiczki i wyskoczyć.
Terremonde lewą ręką chwycił ją za ramię i popchnął gwałtownie w głąb powozu; a prawą uzbrojoną sztyletem podniósł do góry.
Berta ujrzawszy błysk noża, wydała jęk głuchy.
— Ani jednego ruchu, ani krzyknięcia!... zawołał nędznik, bo cię zarżnę jak kurczę!...
— Wielki Boże! jęknęła z przerażeniem, w jakie ja się ręce dostałam!...
— W ręce ludzi, którzy pełni będą względów dla pani. Jeżeli będziesz spokojną; odparł Terremonde. Nikt nie przemówi podniesionym głosem. Nikt ci nie pogrozi. Jeżeli się będziesz rzucała, tem gorzej dla ciebie. Sobie pani przypiszesz winę bo cię ostrzegam.
Te okropne słowa wymówione były z przerażającym spokojem.
Panna Loroyer na pół obłąkana z przestrachu, cofnęła się w tył i przytuliła w głąb powozu, ażeby być jaknajdalej od swego towarzysza, którego oczy widziała błyszczące w ciemności jak oczy drapieżnego zwierza.
— Ależ... wyszepnęła, dokąd mnie pan wieziesz?
— Zobaczysz pani, skoro staniemy na miejscu.
— Więc to nie Ireneusz Moulin przysłał was po mnie?
— Może on... a może kto inny, wytłumaczą to tam pani.
— Jesteś nędznikiem!...
— Możesz mnie pani zobelżać, jeżeli cię to bawi. Mało mnie to obchodzi, byłeś niemówiła za głośno.
— Ach! wykrzyknęła z rozpaczą dziewczyna, będę wołać, przyjdą mi na pomoc! I zaczęła krzyczeć:
— Ratunku!... ratunku!...
Terremonde po raz drugi popchnął ją w głąb powozu i kładąc jej rękę na ustach, dotknął ją końcem noża.
Dubief na koźle wygwizdywać nieprzestawał.
Berta zdrętwiała z przestrachu, osunęła się na poduszki powozu. Straszne przeczucie ją ogarnęło.
Pomyślała o wrogach Ireneusza, o tych ludziach tajemniczych, którzy już raz oniemal go nie zgubili. Domyśliła się, że się znajduje w ich mocy, a zatem że jest zgubioną bez ratunku. Pomyślała o Edmundzie Loriot, o swych rozwianych marzeniach. Łzy zaczęły spływać po jej policzkach, a potem tłumione łkanie wydobyło się z jej piersi.
Terremonde nie spuszczał z niej oczu. Skrzyżował ręce na piersiach, ale nóż trzymał wciąż otwarty.
Milord pędził niezmordowanie i powóz toczył się szybko.
Zwolna, łkania Berty przycichły i łzy przestały jej płynąć. Biedne dziewczę zasyłało do Boga gorące modły i spokój zaczął wstępować w jej duszę. Przypuszczenie morderstwa, zdało się jej być niemożlimem. Pomyślała, że miano zapewne ważne powody do usunięcia jej z Paryża i rozłączenia z Ireneuszem Moulin. Że ją zapewne zechcą uwięzić przez czas jakiś, lecz że jej nie zabiją i że wreszcie odzyska wolność i znów zobaczy Edmunda.
Postanowiła więc udać spokój, sądząc że tem rozbroi swych wrogów.
Ręce młodej dziewczyny zaciskały się konwulsyjnie na poduszkach powozu. I nagle jej palce spotkały kawałek papieru wetknięty między poduszki.
Pochwyciwszy ów papier, zwinęła go i wsunęła za rękawiczkę.
— Kto wie? pomyślała, może to jaka wskazówka zapomniana przez tych nędzników, która może posłużyć później na dowód przeciw nim.
Tak wątła i nieprawdopodobna nadzieja przyczyniła się do podtrzymania Berty w chwili, gdy potrzebowała całej energji aby nie upaść pod ciężarem trwogi.
Powóz jechał teraz znacznie wolniej. Przebyto już Bagnolet. Dubief skierował konia na stromą drogę, prowadzącą na wzgórze, gdzie stała fabryka nabojów.
Błotnista droga, była bardzo śliska.
Ów improwizowany woźnica zmuszonym był zsiąść z kozła i wziąść Milorda za wędzidło, aby go podtrzymać.
Nakoniec dorożka Numer 13 wjechała na szczyt wzgórza.
Przytłumiony turkot powozu jadącego po błotnistej drodze dobiegł uszów Théfera.
— Otóż są nakoniec, wyszepnął i wydobywszy z kieszeni maskę czarną atłasową, włożył ją na twarz.
Kilka minut upłynęło zanim zobaczył wynurzającą się z ciemności czarną, jakąś masę, która posuwając się zwolna, przystanęła przed nim nareszcie.
Była to dorożka Numer 13.
Agent zbliżył się do niej.
— No, i cóż? zapytał Dubiefa.
— Mamy ją... odrzekł złoczyńca. Ale było niemało kłopotu. Skoro panienka spostrzegła że popadła w zasadzkę, zaczęła się rzucać i krzyczeć jak opętana.
Otworzyły się drzwiczki.
Terremonde wysiadł mówiąc do Berty:
— Niech pani wysiada, jesteśmy na miejscu.
Dziewczyna usłuchała rozkazu drżąc cała. Jej oczy nawykłe już do ciemności, dojrzały zamaskowanego człowieka stojącego przy powozie.
Przestrach jej się powiększył.
— Pamiętaj pani, rzekł Terremonde, ani jednego krzyku, ani najmniejszego oporu, albo... Tu nieskończywszy błysnął ostrzem noża przed jej oczyma.
— Będę spokojna... szepnęło dziewczę.
— Idź pani za tym panem, dodał wskazując na Théfera, który wszedł w ogród.
Berta szła za nim.
Terremonde i Dubief przywiązawszy lejce u furtki w murze, poszli za niemi.
Jerzy de la Tour-Vandien posłyszawszy kroki idących, poskoczył żywo po za stos drzewa, chcąc ukryć się w cieniu. Konwulsyjne dreszcze wstrząsały nim całym.
Ów nędznik nie myślał cofnąć się wobec tak straszliwej zbrodni, ale się lękał.
Otworzono drzwi od pokoju i ukazała się ofiara z trzema swojemi strażnikami.
— Zapal świecę! rzekł Théfer do Terremonda, i zaprowadź tę panią na pierwsze piętro.
Berta milcząca, nie myślała o stawieniu bezużytecznego oporu. Zdawało się jej że śni. Czuła się całkiem obezwładnioną, a wznosząc myśl do Boga, patrzyła na otaczających, nie widząc ich prawie.
Terremonde wykonał rożkaz swojego zwierzchnika.
— Chodź pani, rzekł do uwięzionej, a pamiętaj sprawiać się cicho.
Biedne dziewczę poszło za nim bez oporu.
— Przeprowadził ją przez drugi pokój, potem na wschody i wprowadził do dość obszernej izby, gdzie postawił świecę na stole.
— Widzisz pani, rzekł, iż w oknach są kraty żelazne, napróżno byś więc uciec usiłowała. Okiennice pozamykane otwierać ich nie radzę. Niema tu nic do widzenia a mogłoby to przynieść szkodliwe dla pani następstwa.
Berta w milczeniu upadła na krzesło. Terremonde wyszedł, zamknąwszy drzwi na klucz za sobą.
Gdy zeszedł na dół, Dubief opowiadał Théferowi jak się ta cała rzecz odbyła.
Pan de la Tour-Vandieu owiązał twarz chustka jedwabna, która ukrywając jego rysy, zmieniła go do niepoznania.
— Zrobiliśmy co nam poleconem było, rzekł wreszcie Terremonde, i sądzę żeśmy się dobrze sprawili... Dawaj pan umówioną zapłatę panie Gauchet, a spiesz się. Pójdziemy teraz drogę wiodąc do Montrenil, która lubo nie jest wygodna, ale za to jest krótsza.
— Ileż winien jesteś tym panom? zapytał książę.
— Trzydzieści pięć tysięcy franków.
Jerzy wydobył pugilares i położył na stole trzydzieści pięć sztuk banknotów tysiąc frankowych.
— Mieliśmy znaczne koszta, dorzucił nieśmiało Terremonde podczas gdy Dubief przeliczał i składał pieniądze.
Książę dołożył im jeszcze tysiąc franków.
— Interes załatwiony, rzekł Dubief. A teraz róbcie panowie z tem wszystkiem co się wam podoba... To już rzecz wasza. My uciekamy!
— Radziłem wam odbyć małą, wycieczkę za granicę, rzekł Théfer. Usłuchajcie mnie...
— Postąpiemy też według tego.
— A dokąd jechać chcecie?
— Do Szwajcaryi... ojczyzny Wilhelma Tella i słynnych Genewskich zegarków... Potrzebuję uregulować mój właśnie.
— Domyślałem się tego... Macie tu dwa paszporta zawizowane. Jedzcie!... Szczęśliwej podróży...
— Dziękuję, odrzekł Dubief, chowając paszporty do kieszeni. Do widzenia panowie... Życzymy powodzenia!
Terremonde otworzył szafę, wyjął z niej duże zawiniątko, które zabrawszy, poszedł za Dubiefem.
— Nic niezapomniałeś? zapytał tenże gdy byli w ogrodzie.
— Nie! — nasze stare ubrania są tu w tej paczce. Za granicą odświeżemy garderobę, która mówiąc między nami djabelnie tego potrzebuje. Wziąłem także woreczek z piędziesięcioma sztukami naszej monety.
— Czyś ty oszalał!... żeby to zabierać? wykrzyknął z gniewem Dubief. Teraz kiedy jesteśmy bogaci, żeby brać fałszywe pieniądze? Po to chyba, ażeby się skompromitować!... We łbie ci się chyba przewróciło!...
— A więc co zrobić z temi biednemi pieniążkami?
— Rzucić je... nie zatrzymać ani jednego!... Przerzuć mi to zaraz przez ten mur!
Terremonde usłuchał; wyjął z żalem z kieszeni woreczek i całą siłą przez mur go przerzucił.
Woreczek zakreśliwszy łuk w powietrzu upadł w dość znacznej odległości, na brzegu wybranego po gipsie dołu, w głąb którego się potoczył. — Sznureczek którym był związany przerwał się upadając.
Jedna sztuka fałszywej monety, wysunęła się i została na brzegu.
Złoczyńcy doszli do dorożki.
— Siadaj koło mnie, rzekł Dubief, mam z tobą do pomówienia.
Siedli oba na kozioł.
Dubief zaciął konia i powóz zniknął w ciemnościach.
We trzy kwadranse później przebyli rogatki bez przeszkody, a zapaliwszy latarnie zatrzymali się w pobliżu brzegów Sekwany.
Zsiadłszy z siedzenia, Dubief zdjął Milordowi wędzidło, przywiązał mu worek z obrokiem, zdjął z siebie surdut dorożkarski, kapelusz, perukę, faworyty, i włożył na głowę swoją starą czapkę wyjętą z kieszeni.
— Cóż ja mam zrobić z temi gałganami? zapytał Terremonde.
— Rzuć je w rzekę... do licha.
— Szkoda! bo to także coś warte.
— Czy chcesz się znowu skompromitować? Ruszaj mi zaraz do wody!
Terremonde zabrawszy rzeczy, poszedł wykonać rozkaz swego towarzysza. Dubief przez ten czas umaczał chustkę w rynsztoku i odkleił czarny papier położony na numerach dorożki Loriota.
Terremonde wrócił z próżnemi rękoma.
— No! a teraz, rzekł, w drogę, do Fontainebleau!
Obaj złoczyńcy ruszyli spieszno na dworzec Ljońskiej drogi żelaznej.
W kilka minut później, patrol policyjny przytrzymał opuszczoną z koniem dorożkę i odprowadził ją na ulicę Pontoise do urzędu policyjnego.
∗
∗ ∗ |
Dla czego więc teraz okazywała się tak spokojną, dla czego przestrach nie pozbawił jej przytomności?
— Może, się łudzi nadzieją jakiegoś ocalenia? rzekł pan de la Tour-Vandieu do swego wspólnika.
— Zkąd by miała powziąść taką nadzieję?
— Może rachuje na Ireneusza Moulin.
Théfer wzruszył ramionami.
— Cóż nam zresztą na tem zależy? odrzekł.
— Zależy więcej niż ci się zdaje odparł Jerzy. Ireneusz Moulin jest bardzo zręczny w prowadzeniu interesów, zręczniejszy nawet od ciebie, bo potrafił trop zmylić i kazał ci uwierzyć że wyjechał na prowincję, chociaż nie opuścił na krok Paryża.
— Dla czego książę przypuszcza podobne rzeczy?
— Nie przypuszczam, ale jestem pewny. Czyli żeś nie uważał co jeden z twoich ludzi, opowiadał nam przed chwilą? Godzina naznaczona przez ciebie na wykradzenie tej dziewczyny, była taż sama jaką oznaczył Moulin dla widzenia się z nią. Dzięki temu jedynie, wpadła ona tak łatwo w zastawione sidła. Gdzie na nią oczekiwał, ten człowiek, i pod jakim nazwiskiem się ukrywał? — toby nam trzeba było wiedzieć koniecznie. W chwili, w której to mówię, Ireneusz o którym myślałeś że jest gdzieś zdala od Paryża, pracuje może nad moją zgubą... nad moją hańbą...
— To wszystko, nie jest prawdopodobnym, odrzekł Théfer. Berta Leroyer zginie. Ireneusz Moulin jest w Paryżu, to zdaje się niepodlegać żadnej wątpliwości. Ukrywa się... knuje coś przeciw nam... ale napróżno szukać będzie tej, która była jego potęgą!... Nie znajdzie jej! — Obetniemy lwu jego szpony. Ludzie, któremi się posługiwałem w tej sprawie, znajdują się po za granicami Francyi: zresztą nie znają oni ani mojej twarzy, ani mojego nazwiska. Dla nich ja jestem jedynie, „Prosperem Gaucher... Za godzinę, ogień pochłonie dom, w którym się znajdujemy. Któż będzie mógł przypuszczać że dymiące zgliszcza pokrywają popioły kobiety? Niech więc wasza książęca mość odegna próżne obawy... Śmierć tej dziewczyny daje nam zupełne bezpieczeństwo!
— A więc jej śmierć jest konieczną? wyjąknął Jerzy.
Théfer spojrzał z osłupieniem na pana de la Tour-Vandieu.
— Książę, na którego rozkazy uczyniłem to wszystko, odrzekł, pyta mnie o to teraz? Czyż nie słyszałem jak wasza książęca mość drżąc z trwogi; przysięgał mi że nie zazna chwili spokoju, dopóki Berta Leroyer żyć będzie? A teraz jakże można się wahać? Nie!.. wszelkie wahanie jest niepodobieństwem!... Zaszliśmy nazbyt daleko, ażeby się módz cofnąć. To co się stało, powiększyłoby niebezpieczeństwo, gdyby Berta odzyskała wolność, bo wtedy ja musiałbym się lękać o siebie. Musimy raz skończyć. Oto jest atrament i pióro, niech wasza książęca mość podpisze zobowiązanie, i dalej do dzieła!...
— Mam przy sobie czek, wyszepnął Jerzy. Podpiszę, i zostawię ci swobodę działania. Ale, dodał, powinieneś był swoim ludziom kazać dokonać tego. Czy będziesz miał odwagę zabić tę dziewczynę?
— Zabić ją? a to po co? powtórzył agent.
— Bo przecież umrzeć musi.
— Umrze!... ale ani jedna kropla jej krwi nie popłynie! — Nie zobaczymy jej nawet. Jest uwięziona na górze... Drzwi pokoju są mocne... Okna zaopatrzone w kraty żelazne... Ogień dokona dzieła!... Niech książę podpisze, a ja podpalę!...
Jednocześnie obaj nędznicy zadrżeli.
Krzyk rozległ się nad ich głowami. Wołania o ratunek straszne... rozpaczliwe!...
Obu zbrodniarzy wstrząsnęły dreszcze.
Drugi krzyk dał się słyszeć, jeszcze głośniejszy i przenikliwszy od pierwszego.
— Otworzyła okno, i woła o ratunek, rzekł Théfer. Trzeba jej było usta zawiązać.
Trzeci krzyk rozległ się pośród nocnej ciszy.
— Co robić? zapytał Jerzy.
— Do djabła! — To co przed chwilą uważałem za niepotrzebne, widzę niezbędnem teraz. Zabić ją trzeba... i to zabić prędko bo niema czasu do stracenia. Chociaż dom jest odosobniony, może się znaleść wypadkiem ktoś w pobliżu.
Mógłby kto nadejść i bylibyśmy zgubieni. Niech książę pójdzie za mną...
— Ha! zawołał Jerzy, u którego najwyższy stopień przestrachu zmienił się w wściekłość, niechaj umiera!... niech umiera!... I rzucił się ku schodom.
Théfer dziwnie się uśmiechnął i rzekł zatrzymując za rękę pana de la Tour-Vandieu.
— Niech książę weźmie to przynajmniej... To mówiąc, podał mu sztylet.
Jerzy porwał za broń i biegł na schody. Théfer ze świecą w ręku, szedł za nim.
Co się stało? Dla czego Berta spokojna zrazu, zmieniła sposób postępowania?
Wytłomaczymy to w krótkości.
Widząc że ci co ją porwali odchodzą, słysząc drzwi pokoju zamykające się na dwa spusty, powiedziała sobie:
— Uwięziono mnie, ale życie moje jak się zdaje, nie jest w niebezpieczeństwie. Nie byliby mnie aż tu przywozili, aby mnie zabić. Pewnie odkryto zamiary Ireneusza i chcą mnie zamknąć na jakiś czas, ażeby mnie z nim rozłączyć. A więc zaczekam cierpliwie, a gdyby strażnicy dali mi poznać czego odemnie żądają, to jeśli trzeba by było dla odzyskania wolności złudzić ich próżnemi obietnicami, uczynię to bez skrupułu. — Gdy się potrzeba bronić od nieuczciwego wroga, każda broń jest dobra, można natenczas użyć kłamstwa przeciw oszustwu.
Tu zaczęła rozpamiętywać dziwne wypadki zaszłe w ciągu ostatnich dwóch godzin i nadaremnie zrozumieć je usiłowała.
Przypomniała sobie wreszcie ów kawałek papieru znaleziony między poduszkami dorożki w której ją wieziono, a wsunięty przez nią za rękawiczkę.
Wydobyła go, a zbliżywszy się do stołu na którym Théfer pozostawił zapaloną świecę, rozwinęła go.
Był to, jeden z owych biletów, jakie dorożkarze wręczali natenczas pasażerowi gdy ich zabierali.
Na czele tej kartki widniała cyfra 13.
— Numer dorożki którą mnie wieziono, pomyślała, to drogocenna wskazówka! Skoro tylko wydostanę się na wolność! ten Numer wystarczy Ireneuszowi Moulin do trafienia na ślad złoczyńców.
Czytała dalej objaśnienie wydrukowane na bilecie i nagle wydała okrzyk głuchy.
— Nie!... nie!... to niepodobna! wyszepnęła cicho, a jednak oczywistość w oczy uderza.
Wyrazy które wywołały jej zdumienie, były następujące:
„Piotr Loriot, właściciel powozów do wynajęcia.
Ulica Qudinot Nr. 7.
— Piotr Loriot? powtórzyła jakby obłąkana, to stryj Edmunda. To ten sam człowiek przez którego tyle cierpiałam... On mnie zna... Wie pewnie że mnie tu przywiózł. Dorożka do niego należy... A więc sam powoził jako wspólnik podstępu i fałszu, którym wprowadzono mnie w zasadzkę!.. On!... najbliższy krewny tego którego kocham!... Ach! to nikczemność!... Muszę się z tąd wydobyć!...
Nie zastanowiła się dłużej. Nazwisko Loriota odebrało jej przytomność. Jakiś rodzaj obłędu opanował jej myśli.
Wiedziała już tylko jedno, że chce być wolną i rzuciwszy się ku oknu które otworzyła, odepchnęła okienicę, oparła się czołem o kraty i zaczęła wołać ze wszystkich sił o ratunek.
Echo jej tylko odpowiedziało. Pod niebem czarnym jak atrament, na płaskowzgórzu było pusto i cicho.
Berta wydała drugi krzyk, głośniejszy1 a potem trzeci. Wtedy to książę wbiegł na wschody i zwrócił się do drzwi pokoju na pierwszem piętrze.
Słysząc hałaśliwe otwarcie drzwi, Berta odskoczyła na widok dwóch ludzi; z których jeden miał maskę, a drugi większą część twarzy zakrytą chustką jedwabną.
— Nieszczęśliwa! Zawołał Théfer biegnąc ku oknu i zamykając je gwałtownie, sama wydałaś na siebie wyrok śmierci! —
Dziewczynę opanował przestrach, na widok księcia zbliżającego się ku niej groźnie z nożem w ręku.
Odskoczyła na bok wołając:
— Nędzniku!... czy chcesz mnie zamordować?
— Milcz! odrzekł Jerzy, chwytając ją za rękę.
Berta rzuciła się jak zraniona lwica, i wyrwała rękę.
Otrzeźwiła ją wielkość niebezpieczeństwa i zdwoiła jej energję.
— Ha! a więc jesteś mordercą!... zawołała z błyszczącemi oczyma i zaciśniętymi pięściami i to mordercą podłym, który nie śmie spójrzyć w oczy swej ofierze. Więc to zasadzka najnikczemniejsza, najpodlejsza, siły przeciw słabości, dwóch mężczyzn przeciw jednej kobiecie!...
— Milcz! krzyknął, Jerzy, podnosząc nóż w górę.
Berta zamiast się usunąć rzuciła się ku niemu i szybkim ruchem jak błyskawicą zdarła mu chustkę twarz osłaniającą.
Przerażone oblicze Jerzego ukazało się w pełnym oświetleniu.
— Człowiek z Królewskiego Placu? wyjęknęła Berta. Człowiek który się zakradł w nocy do mieszkania Ireneusza Moulin!
— Tak... to ja! zawołał Jerzy, oszołomiony wściekłością. Przypatrz mi się dobrze, Berto Loroyer, bo nie zobaczysz mnie więcej. Ten którego szukasz wraz z Ireneuszem Moulin, stoi teraz przed tobą!... To ja kazałem zabić doktora z Brunoy!... Ja to wprowadziłem twojego ojca na rusztowanie!... a tego co teraz ci mówię, niepowtórzysz nikomu, bo umrzesz za chwilę!...
Biedna dziewczyna krzycząc z rozpaczy chciała uciec, prześlizgując się jak wąż wzdłuż ściany, ale na drodze spotkała Théfera.
Zwróciła się w inną stronę, ale tu Jerzy lewą ręką chwycił ją za ramię jak ptak drapieżny, a prawą utopił nóż w jej piersiach.
Krew trysnęła strumieniem na bladą twarz nędznika. Berta z jękiem upadła na ziemię.
— Skończono! rzekł agent; dostała co jej się należało. Rzecz dobrze wykonana, wytrawny morderca nie użyłby wprawniej puginału, a teraz w nogi!
Jerzy de la Teur-Vandieu, z błędnemi oczyma, twarzą zalaną krwią i potem doznał gwałtownego zawrotu w głowie. Przeląkł się własnego dzieła.
Chwiejąc się na nogach, wyszedł z pokoju, i nie obejrzał nawet za siebie na nieruchome ciało ofiary. Zeszedł ze schodów trzymając się poręczy i wszedł do ogrodu. Théfer podążał tuż za nim.
Zatrzymał się tylko chwilę na dole, gdzie rzucił zapalony papieros między stos drzewa.
Ogień zajął się natychmiast, podczas czego ów agent dogonił Jerzego w ogrodzie, który umykał jak obłąkany.
— Niech książę pospiesza, rzekł Théfer. Za chwilę dom zapłonie od szczytu do piwnic... Trzeba nam być ztąd daleko. Idźmy, bo tu niemamy już nic do roboty.
I pociągnął pana de la Tour-Vandieu po za ogród, na płaskowzgórze.
Pożar podłożony wśród stosów dobrze wyschniętego drzewa, szerzył się szybko. Już płomienie zaczęły się wydobywać oknami w których szyby pękały. Złowróżbne syczenie i trzask, rozlegały się wokoło.
Uszedłszy z jakie sto kroków, Jerzy przystanął i obejrzał się po za siebie.
— Théfer!... wymówił drżącym głosem.
— Co książę rozkaże? Wszakże słyszałeś przed chwilą, ta dziewczyna mogła mnie zgubić!
— To prawda! Ale o cóż księciu teraz chodzi? Niema co jej się obawiać, bo nie żyje!
— A czy jesteś pewien że nie żyje?
Agent uśmiechnął się.
— Książę uderzył ją w samo serce, odrzekł, a płomienie pochłaniają w tej chwili jej trupa. Może wasza książęca mość być spokojnym, ale raz jeszcze mówię, pospieszajmy!...
I wziąwszy pod rękę towarzysza, zmusił go pójść przez póle, do ścieżki prowadzącej na dół wzgórza.
Nagle Jerzy drgnął i stanął. Obaj znajdowali się w świetle pożaru. Słup czerwonego dymu podnosił się przed nimi ku niebu.
— Co się stało? zapytał Théfer, czując że starzec drży na całem ciele.
— Dokąd mnie prowadzisz? Zbliżamy się ku domowi!...
— Ależ nie!... niechaj się książę uspokoi. Ten ogień który ztąd widać, pochodzi z pieca w jakim gips wypalają. Co noc pięć albo sześć takich pieców płonie na wzgórzu. Ten dom pozostał za nami. To mówiąc, prowadził spieszno pana de la Tour-Vandieu.
∗
∗ ∗ |
Widzieliśmy że Berta upadła bezprzytomna i krwią zalana pod ciosem mordercy. Zemdlenie jej wszakże więcej wynikało z przestrachu, niż rany.
Dziewczyna nosiła na sercu medaljon zawierający fotografię jej brata. Ostrze puginału napotkawszy opór na metalowej obwódce medaljonu usunęło się na dół, i zamiast zadać cios śmiertelny, zadało tylko głęboką ranę.
Berta zemdlała więc, ale płomienie miały dokonać dzieła mordercy.
Już cały dom płonął. Podłoga pierwszego piętra, zwęglać się poczęła. Podwaliny trzeszczały, gęsty dym napełniał pokoje.
Gwałtowne gorąco ocaliło Bertę, która poruszyła się, otworzyła oczy, i obejrzała się zdziwiona, gdyż zamęt panował w jej myślach.
Zobaczyła złowrogi blask ognia, poznała że się dusi w piekielnym upale. Przypomniała sobie wszystko i zrozumiała.
Ze wszech stron śmierć jej zagrażała. Podniosła się z trudnością i wyjść chciała, ale drżące nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
— Boże! wyjąknęła z rozpaczą, ci zbrodniarze dom podpalili!... Jestem zgubiona!...
Jednocześnie jakby na dowód że się nie myli, i że niepozostaje jej żaden środek ratunku, część zwęglonej podłogi runęła, a płomienie i iskry wybuchnęły z otwartej przepaści. Szyby w oknach pękać zaczęły. Okienice zewnętrzne odpadły.
W chwilach wielkiego niebezpieczeństwa, zdarzają się u ludzi niespodziewane zjawiska.
Berta, która przed tem zaledwie mogła utrzymać się na nogach, na widok tak bliskiej a strasznej śmierci, doznała silnego wstrząśnienia.
Rzuciła się po walącej posadzce ku drzwiom, których mordercy w pospiechu zamknąć zapomnieli! i dostała się na korytarz prowadzący ku schodom.
Płomienie tamowały jej drogę. Przeskoczyła je przysłaniając oczy rękoma aby nie oślepnąć.
Schody się tliły, ale były jeszcze w całości. Dziewczyna bez wahania przebiegła po stopniach uginających się pod jej krokami, i zeszła na dół.
Przez kłęby dymu, widniały drzwi otwarte. Z tamtej strony było ocalenie!
Rzuciła się ku nim. Niestety! żelazna krata zamykała wyjście.
Napróżno usiłowała otworzyć tę kratę. Ręce sobie poparzyła o rozpalone żelazo, a zamku znaleść niemogla.
Tym razem nadzieja zdawała się być straconą.
— Ależ ja niechcę umierać tak straszną śmiercią! jęknęło biedne dziewczę. Boże! zlituj się nademną!... Boże!... osłoń mnie i ześlij mi pomoc!...
Wracać było niepodobieństwem. Całe pierwsze piętro stało już w płomieniach. Jeden tylko kąt na dole niepłonął, bo w nim Dubief z Terremondem nie nakładli drzewa i tam też schroniła się Berta, wszak zwiększające się z każdą chwilą gorąco, groziło uduszeniem.
— Wszystko już dla mnie skończone! pomyślała z westchnieniem. Złożyła ręce i wzniosła ducha ku Bogu.
Nagle, o kilka kroków od niej, kawał muru pociągnięty upadkiem wiązań dachowych zwalił się, zostawiając otwór. Ten otwór niemógł posłużyć do wyjścia, ale chcąc się tam dostać, trzeba było przebyć wśród kłębów dymu i pryskających iskier, stos tlejących belek i szczątków.
Boże!... zmiłuj się nademną!... wyszepnęła z wyrazem głębokiej wiary i rzuciła się w płomienie.
Jedna chwila wahania, jeden krok fałszywy, a byłoby po wszystkiem. Ale dziewczyna potrafiła zapanować nad swoją słabością fizyczną i moralną, przebywając płomienie które osmoliły jej włosy i zatliły ubranie.
Na wpół oślepiona i dławiona dymem, ale żywa, poczuła wreszcie pod nogami ziemię, i odetchnęła świeżym powietrzem.
Straszliwy łoskot rozległ się po za nią. Cały dom runął w oka mgnieniu.
Owładnięta zawrotem głowy, zaczęła uciekać i dobiegła furtki w ogrodzie, którą zbrodniarze pozostawili otworem. Puściła się błotnistą drogą, jaka się przed nią rozciągała.
Na dzwonnicy w Bagnolet, uderzono w dzwony na trwogę. Słychać było zdala okrzyki tłumów. Biedna dziewczyna uczuła przestrach.
— Nadejdą ludzie, pomyślała. Zechcą się dowiedzieć kto jestem; zkąd się tu wzięłam. Nie chcę dawać objaśnień, a więc nie trzeba ażeby mnie tu kto widział.
I zeszedłszy z drogi, zawróciła na pochyłości wzgórza zasianą przepaściami.
Zaledwie jednak przebyła kilka kroków, krzyk rozdzierający dobył się z jej piersi. Zabrakło jej gruntu pod nogami.
Nieszczęśliwa zniknęła w rozpadlinie o przerażającej głębokości.
∗
∗ ∗ |
Podczas gdy opowiedziane przez nas wypadki działy się na płaskowzgórzu Bagnolet, w pałacyku na Berlińskiej ulicy, u pani Dick-Thorn, a raczej Klaudyi Varni rzeczy szły ułożonym porządkiem.
Cofnijmy się do owej chwili gdy w sali jadalnej zebrali się zaproszeni goście.
Pani domu umieściła swą córkę przy stole pomiędzy Henrykiem de la Tour-Vandieu a doktorem Edmundem Loriot. Przybrany syn Jerzego, nie znał przedtem Oliwji.
Zobaczywszy ją teraz, uderzony został jej niezwykłą pięknością, jej urodnym wdziękiem, czarem rozlanym w jej całej postaci.
Oliwja ze swej strony zwróciła również uwagę na Henryka, który odrazu wywarł u niej pochlebne wrażenie, a zachowanie się jego pełne godności, bardzo jej się podobało.
Zadawała sobie w duchu pytanie, czyli to nie przez wyrachowanie matka umieściła ją przy stole obok tego młodzieńca? I pomyślała uśmiechając się skrycie:
— Jeżeli to jego przeznaczy mi na męża, zgodzę się na ten wybór, ponieważ on mi się bardzo podobał. Ale, czy ja jeszcze się podobałam? to kwestja!...
Dziewczyna była również rozumną, jak piękną. Jej położenie jako córki pani domu, nakazywało jej być uprzejmą dla gości. Postanowiła zatem wdzięczną a pełną naiwności kokieterją, zjednać swego sąsiada, i Henryk mimo że zbrojną miłością dla panny de Liliers doznawał przyjemnego uczucia na widok manewrów ładnej sąsiadki, odpowiadając na nie tą uprzejmością jaka jest zdawkową monetą światowych ludzi, do niczego ich wszakże nie zobowiązując.
Pani Dick-Thorn, wywiązując się doskonale z obowiązków gospodyni domu, niespuszczała oczu z młodej pary.
Wrażenie jakie Oliwja wywarła na Henryku, nie uszło jej uwagi, i zdawało się być dobrą wróżbą dla jej planów.
Obiad zakończył się wesoło.
Henryk podał rękę pięknej sąsiadce, a odprowadziwszy ją do salonu, zbliżył się do Edmunda Loriot.
— Jakże znajdujesz córkę pani Dick-Thorn? zapytał ten ostatni.
— Śliczna!... bardzo mi się podobała, i sądzę że ten kto ją weźmie za żonę, będzie posiadał wiele do szczęścia warunków.
— Czyżbyś wypadkiem nie wzdychał do tego szczęścia? zapytał z uśmiechem Edmund.
— Nie! — a to dla najważniejszej z przyczyn. Zrobiłem już wybór jak ci wiadomo. Kocham pannę de Lilliers i z nią się ożenię. Lecz chociaż serce moje zajęte, nie idzie zatem ażebym miał być ślepym lub niesprawiedliwym.
Stwierdzam jedynie fakt niepodlegający zaprzeczeniu.
— Więc według ciebie, pani Dick-Thorn znajdzie bez trudności męża dla swej córki?
— Ma się rozumieć.
— Nieszczęściem, zaczął młody doktór, mam pewne powody do sądzenia że nasza gospodyni nie jest zbyt bogatą i nie będzie mogła co za tem idzie dać dużego posagu i rachuje jedynie na piękność i wewnętrzne zalety charakteru panny Oliwji, które ten brak zastąpią.
— Ma słuszność, jeżeli na to rachuje. Co bądź ludzie mówią, bezinteresowność jeszcze na świecie istnieje w stanie wyjątkowym... jeśli chcesz, ale mimo to istnieje. Panna Oliwja jest zbyt urocza, ażeby jej można było nie kochać. Jej oczy błękitne pełne łagodności, i różowe usteczka, warte są miljony!... Ja sam, gdybym był wolny, stanąłbym w szeregu konkurentów uważając że jestem dość bogaty aby wziąść pannę bez posagu.
— Kto wie czy pani Dick-Thorn niepomyślała o tobie?
Henryk spojrzał na przyjaciela zdziwiony.
— O mnie? powtórzył.
— Nie inaczej.
— A to w jakim celu?
— Ażebyś się ożenił z jej córką.
— Czy to mówisz na serjo?
— Zupełnie na serjo.
— Jeżeli tak, to się mylisz.
— Nie sądzę, bo zastanów się trochę. Najpierw posadziła cię po prawej stronie Oliwji...
— A ciebie po lewej... po stronie serca...
— Tak, ale cię mogę upewnić Henryku że pani Dick-Thorn niema zamiaru wziąść za zięcia skromnego lekarza bez majątku. Ona patrzy wyżej i dopóki nie będę miał dowodów przeciwnych, nic niewybije mi z głowy że na ciebie zarzuciła wędkę, i że spodziewa się z całą słusznością że jej córka będzie margrabiną.
— Czy cię upoważniła abyś mnie wybadał w tym względzie?
— Ależ nie!... co znowu? i muszę ci powiedzieć że wiedząc o twoich zaręczynach z panną de Lilliers, zburzyłbym jej projekta, przy pierwszym z jej strony wyznaniu.
— I byłbym ci za to bardzo wdzięczny. Kocham pannę de Lilliers i to nazawsze!... A teraz drogi Edmundzie pozwól mi zapytać się, czy nasza ostatnia rozmowa w przedmiocie pewnej zdrady, która cię uczyniła tak nieszczęśliwym, wydała owoce? Mam nadzieję że tak jest, ponieważ wyraz twej, twarzy nie zdradza już takiego smutku. Jesteś więc zawsze zakochany?
— Bardziej niż przed tem!... rzeki Edmund, i tak jak ty... na zawsze!
— Przekonałeś się więc o niesłuszności swoich zazdrosnych podejrzeń?
— Otrzymałem na to dowód, wyszepnął doktór.
— Widziałeś się z Ireneuszem Moulin?
— Widziałem.
— I niepmyliłem się, wszak prawda? Owa tajemnicza wizyta panny Berty na Placu Królewskim, była uczyniona w uczciwym zamiarze?
— Tak! jest to tajemnica rodzinna, trafnie odgadłeś.
— Byłem tego pewien. Ireneusz Moulin jest uczciwym człowiekiem. Szczerość i prawość widnieją na jego twarzy Znam się na ludzkich fizjonomjach, i upewniam że jego oblicze nie kłamie!
Rozmowę dwóch przyjaciół przerwały dźwięki muzyki.
Zaproszeni przybywali tłumnie, za chwilę tańce rozpocząć się miały.
— Panie margrabio, rzekła pani Dick-Thorn podchodząc do Henryka, może pan zechcesz rozpoczęć bal z Oliwją? Powierzam ją panu.
Henryk ukłonił się grzecznie, a gdy podawał ramię młodej pannie, wzrok jego spotkał się z oczyma doktora utkwionemi w przyjaciela!
Edmund uśmiechnął się, wyrazem łatwym do odgadnienia.
— Miałżeby Edmund odgadnąć? pomyślał młody adwokat. Miałażby pani Dick-Thorn chcieć mnie w rzeczy samej za zięcia?
I poprowadził swoją tancerkę w stronę gdzie się zbierał pierwszy kontredans.
Klaudja została z Edmundem. Dotknęła lekko wachlarzem jego ramienia.
— Doktorze! zapytała pół głosem, co pomyślisz o tej młodej parze?
— O jakiej parze? odparł Loriot, udając naiwnego.
— O panu de la Tour-Vandieu i o mojej córce?
— Nieporównana para, pod względem dystynkcyi i wdzięku!
— Mógłżeby kto zaprzeczyć że są jak gdyby dla siebie stworzonemi?
— Natura bywa niekiedy artystą; w tym razie dała tego dowód.
— Bardzo się cieszę że pan jesteś tego zdania.
— Moje zdanie, będzie zdaniem każdego sądzę, kto ma oczy na to, ażeby patrzeć.
Klaudja się uśmiechnęła.
— Niepomyliłem się więc!... pomyślał Edmund.
— Kto może przewidzieć przyszłość? mówiła dalej pani Dick-Thorn. Może jest przeznaczeniem tych dwojga młodych ludzi iść ręka w rękę przez życie?
— A to jakim sposobem?
— Taniec łączy ich na chwilę, małżeństwo połączyłoby na zawsze!...
— W takim razie, rzekł Edmund, świat cały zazdrościłby mojemu przyjacielowi, ale ziszczenie tych marzeń jest niestety! niepodobieństwem.
— Tak pan sądzisz... dla czego?
— Może pani nie jest wiadomo że Henryk został zaręczonym z panną Lilliers?
Klaudja się uśmiechnęła.
— Wiem o tem! — odpowiedziała.
Edmund spojrzał na nią teraz zdumiony.
— Wszystkim wiadomo, mówiła dalej pani Dick-Thorn, że to małżeństwo jest ułożonem, ale każde małżeństwo zerwanem być może, dopóki ślub nie nastąpi.
— Ależ Henryk kocha pannę de Lilliers?
Szydercza mina Klaudyi była odpowiedzią na te wyrazy.
— Czyliż można być kiedy pewnym tego że się kocha? odrzekła. Przecież wolno się cofnąć po przekonaniu że nastąpiła omyłka... Zdarza się to codziennie... Życie ludzkie jest pełnem osobliwych zdarzeń. Przekonywasz się pan zapewne sam o tem.
Wypowiedziawszy to Klaudja, zwróciła się na przyjęcie jakiejś nowo przybyłej damy.
— Dziwna kobieta! pomyślał Edmund, Znajduję dziś coś niezwykłego w jej postępowaniu. Co się w niej zmieniło?... niewiem! ale jej niepoznaję. Obecność Iraneusza Moulin pod przybranym nazwiskiem w tym domu, naprowadza mnie na domysł, że w życiu pani Dick-Thorn kryje się jakaś tajemnica. Moulin powiedział abym się niczemu niedziwił, a zatem mogę się spodziewać wiele rzeczy nie oczekiwanych.
Dźwięki orkiestry rozlegały się po salonie. Po kadrylu nastąpił walc. Henryk tancerz doskonały i tym razem tańczył z Oliwją. Wszyscy podziwiali wdzięk owej pary.
Po skończonym walcu, Klaudja wzięła pod rękę Henryka.
Jakże żałuję, wyrzekła, że książę de la Tour-Vandieu odmówił memu zaproszeniu.
— Pani więc zapraszała mojego ojca? pytał ze zdziwieniem adwokat.
— Tak jest, prosiłam. Kochany książę obcym mi nie jest, i sądziłam że mogę napewno liczyć na niego.
— Byłby zapewne bardzo szczęśliwym gdyby mógł przyjechać, niech pani nie wątpi.
— A cóż mu przeszkadzało?
— Najważniejsza z przeszkód, bo nieobecność.
— Nieobecność? powtórzyła Klaudja z zdumieniem. Czyżby ojciec pański wyjechał dziś z Paryża?
— Nie dziś... ale przed kilkoma tygodniami.
— Ależ to być niemoże, ponieważ...
Chciała powiedzieć „ponieważ go widziałam przed kilkoma godzinami“ ale przerwała, zamilkła. Przyszło jej na myśl że ta udana podróż Jerzego w którą nawet syn jego wierzył, musiała mieć za powód jakąś bardzo ważną tajemnicę.
— Bo, dokończyła, ktoś mi mówił, że widział go dziś wychodzącym z pałacu.
— Ten ktoś się pomylił, mój ojciec podróżuje.
— A po jakim kraju?
— Po Włoszech, jak się zdaje.
— Tak sądzisz pan; powtórzyła Klaudja, a więc nie wiesz na pewno?
— W rzeczy samej nie wiem...
— To jest dla mnie zagadką, której wyjaśnienie usłyszeć bym pragnęła.
— Nic prostszego, odparł Henryk. Mój ojciec wyjechał do Włoch, ale niemając powodu któryby go zmuszał jechać tam, a nie gdzieindziej, zmienił w drodze swój pierwotny zamiar.
— I nie pisujesz pan do niego?
— Nie pani, bo niewiem dokąd adresować listy.
— Zatem nie odseła się nadchodzących listów do niego adresowanych?
— Byłoby to niepodobieństwem. Wszystkie listy składają się na ojca biurku, w jego gabinecie. Gdy wróci, zastanie tam zaproszenie pani wraz z innemi papierami.
— To dziwne! zawołała pani Dick-Thorn. Jego książęca mość jest jak widzę szczególniejszego usposobienia.
— — Widocznie potrzebował wypocząć, objaśnił młody adwokat. Chciał się usunąć na jakiś czas od wszystkich interesów.
Klaudja zadumała się w milczeniu. Myślała sobie:
— Jerzy musi bywać potajemnie nocą w swoim pałacu, dla przeczytania listów przychodzących do niego. Najlepszym tego dowodem jest, że odebrał mój list. Ale dla czego otacza się taką tajemnicą? Muszę ja odkryć co to znaczy? Prosił mnie o zwłokę do jutra pod pozorem że się musi rozmówić z swym synem, a syn myśli że on jest we Włoszech? A więc nie zobaczą się z sobą... Miałżeby zamiar mnie oszukać?
— Nieobecność ojca musi być dla pana powodem wielu kłopotów? dodała głośno.
— Bynajmniej pani.
— A więc to nie pan zarządzasz jego interesami?
— Nie pani, ja niczem się nie zajmuję. Mój ojciec ma pełnomocnika który prowadzi jego interesa.
— Zdaje mi się że niejakiego Fryderyka Bérard?
— Marcina Pigard, pani.
— Który mieszka na ulicy Pot-de-fer...
— Ależ bynajmniej. Marcin Pigard mieszka u nas w pałacu, przy ulicy świętego Dominika.
— Ach! pomyliłam się!... Ten Bérard zajmuje się interesami u kogo innego.
Klaudja teraz już nie wątpiła. Miała teraz pewność że książę ukrywał się pod tym samym nazwiskiem, którego użył dziś rano.
— Czuję niebezpieczeństwo, pomyślała, ale będę się mieć na baczności.
— Co znaczą te rozpytywania? myślał jednocześnie Henryk. Co może obchodzić panią Dick-Thorn podróż mojego ojca, i nazwisko jego pełnomocnika? Miałożby być w tem coś więcej oprócz kobiecej ciekawości?
Dowiedziawszy się tego o czem chciała wiedzieć Klaudja którą obowiązki pani domu powoływały w inną stronę, opuściła Henryka.
Młody adwokat wraz z Edmundem Loriot przeszli do gabinetu przeznaczonego na palenie, gdzie cygara hawańskie oczekiwały na gości.
Ireneusz Moulin tymczasem znajdował się wszędzie. Rozciągał nadzór nad najmniejszemi szczegółami balu, niezapominając iż nadchodzi tak niecierpliwie oczekiwana przezeń chwila.
Jeden z lokajów otrzymał rozkaz zawiadomienia go, skoro tylko kto się zgłosi do niego.
Wyrachował że Berta wyjechawszy o w pół do jedenastej z ulicy Notre-Dame-des-Champs, powinna przybyć przed kwadransem na dwunastą.
O północy, po przekąsce zjedzonej w bufecie, artyści Teatru Gymnase, odegrać mieli Wodewil, nie trwający dłużej po nad dwadzieścia pięć minut, po którym miały nastąpić żywe obrazy, poprzedzające muzykalną część wieczoru.
Ireneusz Moulin uważał przeto że będzie miał czas, skoro tylko Berta i Jan-Czwartek przybędą, urządzić pośród żywych obrazów sceniczne przedstawienie, jakie sprawi pewną sensację.
Jedenasta wybiła.
Mniemany marszałek dworu, opanowany nerwowym drżeniem, niemógł chwili jednej ustać spokojnie na miejscu. Przechadzał się po kurytarzu, wyglądał na wschody, i wzdrygał się za każdym odgłosem dzwonka u bramy.
Nakoniec spotkał służącego, którego postawił na czatach.
Lokaj zbliżywszy się, rzekł:
— Panie Laurent, przyszedł fryzjer do czesania artystów, czy może wejść?
— Natychmiast... Będę na niego czekał na zakręcie małych wschodów.
Jan-Czwartek ukazał się, świetny, zmieniony do niepoznania. Zrobił według jego własnego wyrażenia, toalotę olśniewającą. Miał czarne pantalony, nabyte w Tempie, nieco przetarte, ale wieczorem wyglądające porządnie, tużurek tego samego koloru i wysoki cylinder.
Pod lewą ręką trzymał tekturowe pudełko z perukami, przewiązane różową wstążką.
— Panie Laurent! rzekł zapuszonym tonem, jestem na pańskie rozkazy. Poleciłeś mi pan ażebym był punktualnym, a więc stawiam się na oznaczoną godzinę.
— Dobrze, odparł Moulin. Franciszku, dodał zwracając się do służącego, idź do swoich obowiązków. Czekam tu na jedną z artystek która ma przybyć. Przyprowadzisz ją, skoro się ukaże.
— Dobrze, odrzekł lokaj, i odszedł.
— Wychodząc ze sceny, mówił Ireneusz, skoro pozostali oba sami ze Czwartkiem, otworzysz te drzwi! które się znajdują za kulisami w głębi teatru. Dostawszy się do sieni, umykaj co sił temi schodami jakie prowadzą na podwórze, a z podwórza na ulicę.
— Doskonale!... a gdzie się zobaczymy? zapytał Jan-Czwartek.
— Jutro, w zwykłym miejscu, o zwykłej godzinie.
— A więc ty nie uciekniesz wraz zemną?
— Bynajmniej. Mam zamiar pozostać tu jeszcze dni kilka, ażeby widzieć co się dziać będzie.
— A jeśli pani Dick-Thorn zacznie cię badać?
— Odpowiem jej tak, że odwrócę wszelkie jej podejrzenia.
— Rozumiem.
— Ale posłuchaj. Uciekniesz tylko w razie popłochu. Gdyby zaś nie zaszło nic nadzwyczajnego, oczekuj na mnie w pokoju do którego cię teraz zaprowadzę, i gdzie się będą ubierali prawdziwi aktorzy. My zaś przebieramy się w przyległym gabinecie.
— Będzie popłoch... oj będzie! mruknął Jan-Czwartek.
— Zkąd o tem wnosisz?
— Mam dowód żem się nie pomylił, i że ta Angielka, to kobieta z Neuilly!... Ale to jeszcze nie wszystko... Dowiedziałem się coś nowego o tym człowieku, jej wspólniku, który zapłacił za zamordowanie doktora z Brunoy.
— Wpadłeś na jego ślady? zapytał żywo Ireneusz.
— Tak.
— Czy to jest książę de la Tour-Vandieu?
— Niewiem... ale ty się możesz o tem dowiedzieć.
— Ja? — powtórzył Moulin z osłupieniem.
— No, tak... Ty, mój stary;
— A to w jaki sposób?
— Wyobraź sobie że spotkałem tego jegomościa na rogu Berlińskiej ulicy. Poznałem gdy za pierwszym spojrzeniem, chociaż przez te lat dwadzieścia djabelnie się postarzał. Wysechł jak szczapa, stary łotr, ale rysy twarzy zostały te same, i oczy się niezmieniły.
— No i cóż dalej?
— Jakto cóż? — Poszedłem za nim... A czy wiesz gdzie on się udał?
— Zkąd mógłbym wiedzieć.
— Przyszedł tu... i siedział przeszło godzinę.
— Tu?! krzyknął Ireneusz. A! zdaje się że masz słuszność. Podczas mojej nieobecności, był tu gość jakiś. Zażądał widzieć się z panią Dick-Thorn. Pani nieprzyjmowała nikogo. Gość jednak niechciał odejść i rzekł do lokaja: „Powiedz że przybywam z Brunoy, a przyjmie mnie niezawodnie.“
— I przyjęła go?
— Przyjęła.
— „Przybywam z Brunoy“ użyte było jako hasło, jako znak porozumienia się.
— Jestem tego pewien, odparł Ireneusz, ten człowiek musi być jej wspólnikiem. Ale czy możesz ręczyć żeś się nie pomylił posądzając księcia de la Tour-Vandieu?
— Nie pomyliłem się, napewno! Czy znasz nazwisko tego co tu przychodził?
— Nazywa się on Fryderyk Bérard.
— No! to już trzeba mieć szczęście, takie jak ja je mam... szepnął stary rzezimieszek. Straciłem dziewięć franków pięćdziesiąt centymów, i nie dowiedziałem się niczego od odźwiernej Ale nie żałuję moich pieniędzy.
Tu Jan-Czwartek opowiedział swą podróż na tyle dorożki wiozącej Fryderyka Bérard z jednego końca Paryża na drugi.
— Ależ tu djabelnie po pańsku urządzone!... dodał rozglądając się w około, i łatwo byłoby odszukać to biurko w którym Angielka chowa pieniądze. Zdaje mi się że ci już o tem mówiłem?
— A mnie się zdaje że ci powiedziałem iż sobie nie życzę abyś kradł tutaj!... odparł Moulin. Zobaczymy później co nam robić wypadnie. Teraz rozpakuj kostjumy. Tu jest klucz od walizy. Ja idę oczekiwać za panną Bertą, która się jakoś opóźnia dzisiaj.
Jan-Czwartek wzruszył wzruszył ramionami patrząc za odchodzącym marszałkiem dworu.
— Takich skrupulatów jak ty mój stary, wymruknął z szyderczym uśmiechem, tutaj nam niepotrzeba. Już po raz drugi dzisiaj nie pozwala mi ręki przyłożyć do ciasta!... To mi to panicz dopiero!... Czy myślisz że ja mam zamiar ubiegać się o nagrodę cnoty?... Nie! z tego nic nie będzie! Znam dobrze moje rzemiosło, wziąłem z sobą wszystko co potrzeba, a po skończonym przedstawieniu, wszrubuję się tu i chwycę pieniądze. Obawia się skargi ten głupiec!... Jeżeli pani Dick-Thorn jest tąż samą kobietą z Neuilly, to po przeczytaniu pokwitowania jakie jej zostawię w szufladzie, dobrze się namyśli, zanim poda skargę do policyi. Zresztą mam tak wielką ku temu ochotę, iż nie jestem wstanie nad sobą zapanować. Gdybym był niewziął zadatku przed dwudziestoma laty za tę całą sprawę, to może bym tego nie uczynił. Ale tak!... to bez skrupułu!...
Tu otworzywszy walizę, zaczął przygotowywać kostjumy.
Była już północ. Muzyka ucichła. Goście pani Dick-Thorn tłoczyli się do bufetu.
Ireneusz Moulin niezmiernie zdziwiony i zaniepokojony tym niewytłumaczonem opóźnianiem się Berty, przechodził bezustannie z sali jadalnej gdzie go powoływał obowiązek do przedsionka prowadzącego na wschody.
Lokaj Franciszek postawiony na czatach, wbiegł szybko nareszcie i zbliżył się ku niemu.
— Nakoniec!.. pomyślał Moulin, i zapytał głośno. Przyjechała ta dama?
— Nie, panie Laurent; dorożkarz chce się z panem widzieć.
— Dorożkarz?
— Tak, zdaje się że mu chodzi o jakiś kurs z góry zapłacony przez pana.
— Idę natychmiast. I zbiegł z pospiechem na dół.
Sous-Sonci oczekiwał na niego w sieni.
— Pomóżże wysiąść tej pani którą przywiozłeś, rzekł do niego Moulin.
— Pani, którą przywiozłem?
— No, tak.
— Ależ ja jej wcale nieprzywiozłem.
Ireneusz zbladł.
— Jakto? zawołał, nieprzywiozłeś jej?
— Nie panie.
— Dla czego?
— Dla tego że ona musi tu być już oddawna.
— Jakto... musi być tutaj?
— Tak proszę pana. Kiedym przyjechał według danego mi rozkazu na ulicę Notre-Dame-des-Champs punktualnie o naznaczonej godzinie, a nawet wcześniej, odźwierna którą zapytałem o pannę Bertę Monestier, odpowiedziała mi że ta panienka już pojechała.
Niespokojność Ireneusza zmieniła się w przerażenie.
— Pojechała... powtórzył stłumionym głosem. To niepodobna!...
— A jednak tak jest rzeczywiście.
— Ale kiedy ona miała czekać aż po nią przyjadą?
— Więc też przyjechali po nią.
— Kto przyjechał?
— Jakiś dorożkarz. Wszedł na górę po tę pannę i zabrał ją. Pan musi o tem wiedzieć, bo przecież on być musiał przez pana przysłany?
— Nie posełałem nikogo prócz ciebie.
— A jednak tamten dorożkarz powiedział że ma polecenie od pana Ireneusza Moulin. Gdyby nie to, odźwierna byłaby mu wejść niepozwoliła.
— A ty potrzebowałeś aż półtory godziny czasu, aby mnie o tem zawiadomić? Teraz jest już po północy.
— Proszę pana, ja pojechałem natychmiast, ale w taką niepogodę, bruk jest ślizki. Nie jestem temu winien... Koń upadł mi w drodze, musiałem go podnosić i uprząż na nim poprawić.
Głowa Ireneusza płonęła.
To co się stało, było dlań niewytłumaczonem; nikt przecież niewiedział o jego planach, nikt niemógł odgadnąć jego myśli. Nikt nieprzypuszczał że on jest w Paryżu; niepodobna więc było aby użyto jego nazwiska do ułożenia zasadzki dla wciągnięcia w nią Berty.
Musiała tu zajść jakaś pomyłka, jakieś nieporozumienie. Jeżeli Berta rzeczywiście wyjechała, musiała już wrócić do domu i zapewne czeka na dorożkarza.
— Słuchaj! rzekł do woźnicy, powiedz mi, czy możesz w ciągu pięciu kwandransów pojechać na ulicę Notre-Dame-des-Champs i wrócić tu z powrotem? Dostaniesz za to odemnie sto franków.
— Dla czego nie? Mogę to zrobić. Jeżeli koń padnie, to i cóż? Nie jest on mój...
— Wracaj tam zkądżeś przyjechał, zapytaj o pannę Bertę Monestier, i przywieź ją tu.
— Jadę i wracam. Niech pan przygotuje moje sto franków.
Sons-Sonci wskoczył na kozioł, i koń podcięty batem, ruszył w galopa, wbrew przepisom policyjnym, jakie niepozwalają tak szybko jeździć po ulicach Paryża.
— Jeśli przyjedzie, to jeszcze zdąży na czas, pomyślał Ireneusz, wracając na górę. Ale jakież szczególne zdarzenie! Jedno by tylko mogło ją wytłumaczyć. Berta chciała się może usunąć od tej roli, jaka ją przerażała. Odwaga podtrzymywana przezemnie, znać opuściła ją w ostatniej chwili. Przelękła się i kazała odźwiernej opowiedzieć tę niedorzeczną bajkę, o jakimś innym dorożkarzu. Ach! nieszczęśliwe te nerwy kobiece. Wszystko przez nie przepada! Tu zajął się swą służbą, walcząc z ogarniającym go niepokojem.
Co chwila spoglądał na zegarek, którego wskazówki wskazywały w pół do pierwszej, a potem pierwszą po północy.
Artyści Teatru Gymnase, przybyli w kostjumach. Goście zajęli miejsca, i pierwsze dźwięki orkiestry zapowiedziały rozpoczęcie się Wodewilu.
Ireneusz skorzystał z wolnej chwili jaką mu dało rozpoczęcie się przedstawienia i poszedł czatować przy oknie wychodzącym na ulicę.
Na kilka minut przed pierwszą, dorożka z koniem pianą okrytym, zatrzymała się przed bramą. Moulin przebiegł schody z szybkością huraganu, i dopadł bramy gdy jednocześnie dorożkarz w nią wchodził.
Woźnica miał minę zafrasowaną.
— No, i cóż? zapytał Ireneusz.
— A cóż? ta pani dotąd niepowróciła.
— Czy podobna?
— Tak. Obudziłem odźwierną, a jeden Bóg wie jak to było trudno! Dałem jej za to franka z własnej kieszeni. Poszliśmy razem do mieszkania tej panny. Dzwoniliśmy, sztukali do drzwi pięściami, nikt nie otworzył!... nikt się nie odezwał.
— A więc stało się jakieś nieszczęście!... wyszepnął Moulin drżącemi usty, podczas gdy wzruszenie oddech mu tamowało.
— Niech pan nieprzypuszcza takich złych rzeczy, odrzekł dorożkarz. Ta pani może była gdzieindziej zaproszona, i niemogła tu przyjechać.
Ireneusz nie miał odpowiedzi na tak niedorzeczne przypuszczenie.
— Masz tu swoje pieniądze, rzekł do dorożkarza, kładąc mu w rękę stofrankowy papierek, poczem zawróciwszy się, poszedł na wschody, powoli, chwiejąc się na każdym kroku jak człowiek pijany.
— Oprócz moralnej męczarni doświadczał uczucia fizycznego bólu... Głowa mu pałała, mózg, zdawało się że rozpadnie w kawałki.
Niewierzył już teraz ażeby Berta miała się cofnąć przed zadaniem jakie przyjęła na siebie. Domyślał się jakiegoś podstępu, obawiał się zbrodni. Złowrogie przeczucie odzywało się w jego sercu.
Odpychał ogarniające go czarne myśli, i poszeptywał:
Ha! zajmę się sam tą sprawą, w której ona miała wziąść udział. Panna służąca zastąpi jej miejsce, w tej scenie, w jakiej ona miała wystąpić.
Oklaski rozlegające się w tej chwili, były dowodem że kurtyna zapadła, a po Wodewilu, miał nastąpić antrakt dość długi, ażeby można było przygotować żywe obrazy.
Klaudja wraz z córką, siedziały obok doktora Edmunda Loriot. Henryk de la Tour-Vaudieu rozmawiał z jakimś młodym znajomym adwokatem, którego spotkał pośród zaproszonych. Ireneusz uważając że już pora przygotować wszystko, posłał byłego figuranta w teatrze Ambigu, do Jana-Czwartka, siedzącego w przeznaczonym dlań gabinecie, a sam poszedł do służbowych pokojów.
— Panno Ireno, rzekł do młodej panny służącej, sprytnej i zręcznej, przeznaczonej wyłącznie do usług Oliwji, czy mi pani zechcesz wyświadczyć pewną przysługę?
— Dla czego by nie? — panie Laurent, odrzekła pokojówka; o coż to chodzi?
— Idzie o zastąpienie artystki, która w ostatniej chwili zrobiła zawód.
— Zrobiłabym to chętnie, panie Laurent, ale czy chęci sprostają potrzebie?
— Nie idzie tu o komedję, ale o żywe obrazy.
Nie będziesz pani miała nic do mówienia.
— Ale za to dużo do obaczenia, odparła panna Irena ze śmiechem. Znam ja te żywe obrazy. To bardzo ładne, ale za mało przybrane, a choć nie jestem świętoszką, muszę się namyśleć zanim wystąpię w kostjumie Ewy przed gośćmi naszej pani.
— Pani Dick-Thorn, nie zniosłaby takich nieprzyzwoitości w swoim salonie, odparł Ireneusz. Osoba jaką masz pani przedstawiać, ubrana jest po męzku, i ma oprócz tego na sobie płaszcz dorożkarski. Najbardziej wymagająca skromność nic temu zarzucić nie może.
— Skoro tak, przyjmuję propozycję.
— Przystajesz więc pani?
— Najchętniej. Gdzież się mam ubrać, i co mam robić?
— Chodź pani ze mną.
Tu poprowadził pannę Irenę do gabinetu, gdzie się znajdował Jan-Czwartek, i ów były figurant.
Stary złoczyńca był już ubrany i umalowany. Kończył właśnie charakteryzować swojego towarzysza mającego przedstawiać doktora z Brunoy, niosącego dziecko.
— A panna Berta? — zapytał Jan-Czwartek.
— Niemogła przyjechać. Ta pani ją zastąpi.
Dwaj aktorzy ubrani, ustąpili miejsca pokojówce, która według objaśnień Ireneusza Moulin, przystąpiła do przebierania się, podczas gdy mniemany Laurent poszedł ubrać się w sąsiednim pokoju pod kierunkiem Jana-Czwartka.
W czasie gdy się działy wyżej opisane przez nas zdarzenia, żywe obrazy były bardzo w użyciu. Wprowadzone one zostały w modę najprzód w teatrze Porte-Saint-Marton, i w Cyrku, poczem trupę pięknej pani Keller którą cały Paryż przychodził podziwiać w roli Ariadny Kanowy.
Przedstawienie słynnego obrazu Geroma „Pojedynek Pierrota“, wsławił ją jeszcze bardziej.
Artyści sprowadzeni przez Ireneusza, zarabiali wiele, dając co wieczór przedstawienie na improwizowanych scenach, w prywatnych domach.
Orkiestra odegrała część uwertury, poczem następowały żywe obrazy, trwające trzy kwandranse czasu, a zdolne zadowolnić najwybitniejszych widzów.
Między akty były bardzo krótkie...
Natychmiast po wykonaniu programu, trupa oczekiwana gdzieindziej, pospieszając na nowe miejsce, opuściła pałacyk przy Berlińskiej ulicy.
Pozostał wszakże jeszcze jeden obraz do przedstawienia, a aktorami w nim byli Jan-Czwartek i Ireneusz Moulin, który to ostatni natychmiast po zapuszczeniu zasłony, posłał służącego do dyrektora orkiestry, ażeby kazał grać żałobnego marsza.
Zaledwie rozległy się pierwsze jego tony, Jan-Czwartek który sobie przypomniał najdrobniejsze szczegóły dramatu odegranego w nocy dnia 24 Września 1837 roku, ustawił aktorów wśród dekoracyi przedstawiającej most słabo oświetlony latarniami, których wątpliwe światło padało na nieruchomie stojącą dorożkę.
Przedstawienie zabójstwa doktora Levoyer odznaczało się niezmierną wiernością i przerażającą prawdą.
Niktby nie poznał twarzy aktorów przedstawiających scenę morderstwa, tak doskonale byli ucharakteryzowani.
Już gotowe!.. rzekł Czwartek, podnosząc nóż na byłego figuranta z Ambigu, przedstawiającego doktora.
— Podnieś zasłonę!.. zawołał Moulin.
Zasłona podniosła się i straszny widok wyżej przez nas opisany, ukazał się oczom widzów.
Jednocześnie górujący głos Ireneusza ponad grobową muzyką wymówił następne słowa niezrozumiałe dla reszty widzów:
Rezultat jaki Moulin i Jan-Czwartek chcieli wywołać przeszedł oczekiwania.
Pani Dick—Thorn śmiertelnie zbladła. Drżenie nerwowe wstrząsnęło jej ciałem. Obłąkane oczy szeroko się otworzyły.
Nie wiedząc co czyni, podniosła się, chcąc uciec od straszliwego widoku zbrodni jakiej była wspólniczką.
Nogi ugięły się pod nią, wydawszy jęk głuchy, upadła na krzesło napowrót, i straciła przytomność.
Wypadek ten, jak się łatwo domyśleć, spowodował natychmiastowe zapuszczenie kurtyny.
Wszyscy goście zdumieni, zaczęli się tłoczyć koło Klaudyj, niemogąc odgadnąć rzeczywistej przyczyny zemdlenia, starając się dociec jaka choroba tak nagle ją dotknęła?
Zrozpaczona Oliwja załamywała ręce, okrywając pocałunkami zimną twarz matki.
Edmund Loriot nie stracił odwagi. Zażądał zimnej wody, dla zwilżenia skroni Klaudyi, podsunął jej pod nos flakon z trzeźwiącą solą, i odpowiadał zapylającym:
— To nic... to przejdzie. Proste zemdlenie spowodowane gorącem. Za kilka minut pani Dick-Thorn powróci do przytomności, i nie będzie potrzebowała nic, oprócz spokoju.
A odwracając się do Oliwji.
— Racz pani wskazać mi, dodał, gdzieby można było przenieść jej matkę?
— Do jej sypialni, Którą na dzisiejszy wieczór zmieniono na pokój do gry w karty, odpowiedziało dziewczę łkając.
— Niechże się pani uspokoi proszę — mówił dalej Edmund. Upewniam że to nie jest nic groźnego.
Młody doktór był bardzo silny. Wziął na ręce zemdloną, i obarczony tym ciężarem pod którym nie ugiął się nawet, przeszedł przez tłum gości roztępujących się przed nim, i pozostał sam z matką i córką.
Zajmując się staraniem około chorej, myślał o Ireneuszu Moulin. Przypomniał sobie, słowo które tenże wyrzekł będąc u Berty:
— Nie dziwuj się pan niczem, choćby najnieprawdopodobniejsze rzeczy działy się przed pańskiemi oczyma.
Czyliżby tajemnica otaczająca Bertę i Ireneusza miała jako związek z tym wypadkiem zdumiewającym jaki się odegrał u pani Dick-Thorn?
Obecność tu Moulin’a pod przybranym nazwiskiem, upoważniała do podobnych przypuszczeń. Zemdlenie bowiem nastąpiło w tej chwili gdy się rozległy wyrazy.
Widocznie te słowa wywołały zdumiewające przerażenie, wynikłe prawdopodobnie nie z widoku strasznej sceny, ale z jakiegoś okropnego wspomnienia.
Jakież mogło być to wspomnienie, i co w sobie ukrywała przeszłość pani Dick-Thorn? Edmund stawiał sobie to zapytanie, niemogąc na nie znaleść odpowiedzi.
— Panie! wyjąknęła Oliwja, moja matka jest ciągle nieprzytomną... Ja się obawiam!..
— Niech, się pani uspokoi, to kwestja czasu tylko... Niema się czego obawiać.
— Mogę ci temu wierzyć?
— Daję pani słowo honoru! Wkrótce powróci do przytomności.
Oliwja wolniej odetchnęła.
Jednocześnie otworzyły się drzwi salonu i Ireneusz Moulin ukazał się w progu.
Przebranie jego i umalowanie, zniknęły bez śladu. Wrócił do postaci Laureata, marszałka dworu.
— Co się to stało panie doktorze? — zawołał. — Pani zasłabła podczas przedstawienia żywych obrazów?.. I zbliżył się do kanapy na której spoczywała Klaudja.
— Edmundowi zdawało się, że w jego głosie poznaje ów dźwięczny glos, który ze sceny wymówił przed chwilą.
Drgnął, i wpatrywał się w Ireneusza, który spojrzał na niego z wyrazem nakazującym milczenie.
— Ależ to przynajmniej niema nic niebezpiecznego, panie doktorze? — pytał dalej.
— Nic niebezpiecznego, ani ważnego, — odparł Edmund. Uspokój pan gości, panie Laureat, możesz im oznajmić, że najdalej za kwadrans pani Dick-Thorn wróci do salonu zdrowa jak przedtem.
— Dajesz mi pan przyjemne polecenie, panie doktorze. Jestem z tego mocno zadowolony... I wyszedł z pokoju pozornie zadowolony.
Cofnijmy się o parę chwil, i zobaczmy co się działo za kurtyną po przedstawieniu sceny morderstwa.
Jan-Czwartek i Ireneusz Moulin nie spuszczali oczu z pani Dick-Thorn. Widzieli że zbladła, zadrżała, chciała uciec i upadła wreszcie bez przytomności i siły.
Dla nich było to dowodem wystarczającym.
Odtąd mieli pewność, że Klaudja była wspólniczką zbrodni popełnionej przed laty dwudziestu, na moście Neuilly.
Wiemy już czego się trzymać teraz... — szepnął Czwartkowi Ireneusz Moulin. — Myśl moja była dobra, a skutek przeszedł oczekiwania. Wiesz gdzie są boczne schody prowadzące na podwórze, wyjdź śpieszno, i do jutra do widzenia.
— Do jutra! powtórzył rzezimieszek. Umykam co prędzej. I pomyślał:
— Tak chciałbyś ażebym odszedł z próżnemi rękoma?... Nic z tego! — Przed wyjściem mam jeszcze coś do załatwienia...
Moulin poszedł do przyległego pokoju ażeby się przebrać, i wrócić do dawnej swojej postaci. Były figurant z Ambigu, i panna Irena toż samo zrobili.
Jan-Czwartek i inny miał zamiar, który jest już nam wiadomy.
Chciał przed wyjściem z pałacyku przetrząsnąć biureczko, w którym jak mu szeptał jego instynkt złodziejski pani Dick-Thorn zapewne chowa pieniądze.
Nabyta pewność że pani domu była tą samą trucicielką z dawnych czasów, podsycała w nim jeszcze to pragnienie. Zamiast więc przebrać się i uciekać, wyjrzał przez otwór w kurtynie, aby zobaczyć co się dzieje na sali.
Było to właśnie w chwili gdy goście otoczyli zemdloną Klaudję.
Po tym niespodziewanym wypadku, wszystkie pokoje były opustoszone, a tylko salon napełniony tłumem.
— Wszyscy są zajęci, pomyślał Jan-Czwartek, sposobność doskonała, — a zresztą cóż ja ryzykuję? Gdyby mnie przyłapano wypadkiem, szepnę tylko słowo do ucha tej pani, a każe wypuścić mnie zaraz. Zastanówmy się trochę... Na wprost, jest duży salon... Mały salonik w którym wiszą portrety, znajduje się na prawo i przypominam sobie że przytyka do pokoju gdzie zwąchałem w biurku zamknięte banknoty. Idźmy tam co prędzej.
Stary Toto zeszedł z zaimprowizowanej sceny, przeszedł pokój przeznaczony na garderobę, otworzył drzwi na prawo, zobaczył portrety Klaudyi i nieboszczyka Dick-Thorna, a uniósłszy portjerę, zadrżał radośnie na widok hebanowego biureczka.
Słychać było zdala dochodzący szmer głosów ale w pokoju nie było nikogo.
Chcąc aby szalony ten zamiar się powiódł, należało działać szybko.
Jan-Czwartek wydobył z kieszeni nóż, którego końce wsunął w szparę między szufladkę a biurkiem i użył ostrza do podważenia i oderwania zamku.
Rozległ się trzask; zamek ustąpił, szuflada się wysunęła i ukazał się pugilares naładowany banknotami przez Klaudję tego samego popołudnia, a w jednej z bocznych jego kieszonek spoczywał testament Zygmunta i pokwitowanie Corticellego.
Jan-Czwartek rozchylił pugilares i drżącą ręką obmacał drogocenne bilety.
— Schwytałem żabę! szepnął chowając pugilares za koszulę, na gołych piersiach. Teraz chodzi oto ażeby nie dać Angielce nasłać sobie na kark policyi. To nie będzie trudnem.
Wydobywszy z kieszeni ołówek, nakreślił na kawałku czystego papieru następujące słowa, których ortografję zamieniamy:
Włożył ten papier na miejsce pugilaresu do szuflady, którą gwałtownym popchnięciem wsunął na dawne miejsce, poczem zawrócił tam zkąd przyszedł przed dwiema minutami, ponieważ wszystko, co opowiadamy nie trwało dłużej nad dwie minuty, i wybiegł z pałacu niezauważony przez nikogo.
Wydostawszy się na ulicę, objawił swą radość tak gwałtownym zacieraniem rąk, iż zdawało się że zedrze z nich skórę. Uśmiech tryumfu ściągnął muskuły jego twarzy i byłby chętnie zatańczył na błotnistym chodniku.
— Nie rozumiem tego filozofa Ireneusza Moulin z jego spartańskiemi zasadami. Nic lubię żeby mi kto stawiał przeszkody, skoro taka dobra sposobność się zdarza. Pójdę teraz do restauracyi, każę sobie podać zupę i zwierzynę, do tego butelkę dobrego wina.
I odszedł szybko.
W tej właśnie chwili pani Dick-Thorn odzyskawszy przytomność, rozglądała się w około błędnemi oczyma.
Głębokie milczenie panowało w pokoju, zaledwie słaby szmer dochodził tu rozmów prowadzonych pół głosem, przez drzwi zamknięte i pozapuszczane portjery.
Trzy osoby tylko znajdowały się koło kanapy, na której złożono panią domu, Oliwja, doktór Edmund Loriot, i Ireneusz Moulin.
Klaudja zdawała się być chwilowo owładniętą maligną.
— Każcie zamilknąć tej muzyce, wyjąknęła głucho. Spuście zasłonę... zgaście światła... usuńcie ten przeklęty widok!.. Usuńcie go!.. usuńcie...
Oliwja płakała rzewnemi Izami.
Ireneusz Moulin zaledwie zdołał powstrzymać radość słysząc panią Dick-Thorn znajdującą się w ten sposób.
— Uspokój się pani, — rzekł Edmund. Byłaś pani cierpiącą... Gorąco wywołało chwilowe omdlenie, ale to już minęło, i będzie pani mogła za chwilę uspokoić gości wyszedłszy do nich.
Słowa młodego doktora w jednej chwili przywiodły Klaudję do przytomności. Uspokoiła się nagle, ślady obłędu zniknęły, popatrzyła w milczeniu na córkę, na doktora i Ireneusza.
Wspomnienie tego co zaszło, stanęło przed jej pamięcią jasno, wyraźnie.
Dreszcz nerwowy przebiegł jej ciało.
Zrozumiała całe niebezpieczeństwo położenia, i do jakich domysłów jej zemdlenie mogło dać pole?
Czyliż się nie skompromitowała, nie dala powodu do najnieprzyjaźniejszych posądzeń?
Każda inna kobieta pochyliłaby głowę pod zasłużoną karą, ale Klaudya Varni odznaczała się silnym charakterem.
Żelazna wola przywróciła w oka mgnieniu ład w jej mózgu wstrząśnionym niespodziewanem zjawiskiem. Twarz jej wypogodziła się, uśmiech wystąpił na usta, i głosem pewnie wesołym rzekła do Edmunda:
— Ale powiedzże mi wreszcie doktorze co się to stało? Zdaje mi się żem się czegoś przelękła, i żem zemdlała, ale dokładnie nie wiem. Objaśnij że mnie jak to było?
Synowiec Piotra Loriot, dozwolił się, złudzić tym serdecznym spokojem, ale Ireneusz Moulin wiedział czego się trzymać.
— Nic prostszego pani — odrzekł młody doktór. Ostatni z żywych obrazów był przerażającym. Ta scena zabójstwa, wstrząsnęła pani nerwami, ztąd zawrót głowy i omdlenie. Często się to zdarza w teatrach, na przedstawieniach dramatów, w scenach bardzo wzruszających, dyżurni lekarze mają z tego powodu dużo zajęcia.
— Przypominam sobie: tak... w rzeczy samej — odpowiedziała śmiejąc się Klaudya. Ten obraz sprawił na mnie okropne wrażenie ale taka słabość musiała wszystkim wydawać się śmieszną?..
— Bynajmniej Pani... Z zemdleniem walczyć niepodobna!
— Z resztą wytłumaczyć to łatwo; dodała po chwili. Ten obraz mnie przeraził, bo przywiódł mi na myśl pewne wspomnienie...
— A.... szepnął pomimowolnie Moulin.
Tak, mówiła Klaudya. Jednej nocy przed przyjściem na świat Oliwji, męża mojego wraz zemną, spotkała napaść na moście Londyńskim. Wracaliśmy z balu. Chciano ukraść moje brylanty, i gdyby nie opatrznościowe prawdziwe zjawienie się policyi, zostalibyśmy zamordowani i wrzuceni do Tamizy, bo stangret był w zmowie ze złoczyńcami.
— Ach! pani... zawołał Loriot, to tłómaczy najzupełniej dzisiejszy wypadek.
— Mogę więc już doktorze wyjść do gości?
— Owszem, ale przed tem wypij pani proszę szklankę zimnej wody.
— Przyniosę ją w tej chwili, — rzekł Moulin wychodząc szybko z pokoju.
— Droga mamo!.. — rzekła Oliwja, trzeba nieco poprawić twoje uczesanie głowy, czy chcesz abym ci przysłała naszą pokojówkę?
— Nie potrzeba, — odpowiedziała pani Dick-Thorn, — sama sobie w tem poradzą. Idź do salonu z doktorem, i powiedz gościom że mi zupełnie już dobrze, oraz że przyjdę za pięć minut najdalej.
— Dobrze mamo.
Oliwja wprowadzona przez doktora, uspokoiła wszystkich. Dyrektor muzyki dał znak i zabawa się rozpoczęła.
Henryk de la Tour-Vandieu, zbliżył się do Edmunda.
— Co się to stało? — zapytał.
— Zemdlała? jak wiesz.
— Tak, ale z jakiego powodu?
— Z powodu jakiegoś wspomnienia z Londynu wywołanego tym niefortunnym obrazem. Pani Dick-Thorn jest nerwowa, i bardzo wrażliwa, oto cały powód.
— A zatem nic podejrzanego?
— Bynajmniej.
Klaudja Varni zostawszy sama podniosła się z kanapy, a poprawiwszy przed zwierciadłem rozpuszczone warkocze, siłą woli stłumiła trwogę, ażeby jasno zbadać położenie. Usiłowała przeniknąć tajemnicę jaka ją otaczała.
— Co to ma znaczyć? zkąd ten straszliwy obraz? — zapytywała siebie. — Kto go rozkazał przedstawić przed memi oczyma, w moim domu na balu?.. Kto przedstawił tę samą z taką przerażającą wiernością? Dwóch tylko ludzi zna najdrobniejsze szczegóły tej chwili. Jan-Czwartek i Jerzy de la Tour-Vandieu. Jan-Czwartek nie żyje, pozostaje więc książę lecz jakiż by miał interes w wywołaniu skandalu groźniejszego dla niego, niż dla mnie? Nierozumiem... niepojmuję... Szukam, i nic odnaleść niemogę! Miałżeby to być wypadek? pomimowolny traf losu.
Może jest jakiś rysunek przedstawiający tę zbrodnię na moście de Neuilly, i artyści bez żadnej złej myśli wzięli go za wzór do przedstawienia. Można przypuścić, ale to jest nieprawdopodobne...
Klaudja właśnie nad tem się rozmyślała głęboko, gdy wszedł Ireneusz Moulin niosąc na tacy szklankę zimnej wody.
Wziąwszy ją pani Dick-Thorn, jednym tchem wypiła.
— Laurent, — wyrzekła — mam się ciebie zapytać o kilka ważnych rzeczy.
— Jestem na rozkazy.
— O ten żywy obraz, który dziś przedstawiono ostatni...
— Ten, który tak panią przeraził?
Gdybym mógł to przewidzieć, byłbym go wykreślił z programu, ale uważałem go za zupełnie niewinny.
— Kto przedstawił ten obraz?
— Ci sami artyści, którzy występowali w poprzednich.
— Jest żeś tego pewien?
— Najzupełniej!
— Widziałem jak się ubierali.
— Dyrektor tej trupy jest jeszcze tu w pałacu?
— Nie pani... Wyjechał razem z artystami zdążając na inne przedstawienie jakie miał dać na przedmieściu Saint-Germain. Mam jutro odesłać mu dekoracje. Czy pani ma co do rozkazania?
— Nie, — odparła w zadumie Klaudja.
Mniemany kamerdyner skłonił się, i chciał wyjść z pokoju.
— Jeszcze słówko... — dodała zatrzymując go — pani Dick-Thorn.
— Słucham, — odrzekł Ireneusz.
— Będziesz miał płacić jutro, a raczej dziś jeszcze, zapewne duże rachunki? Nie chciałabym przetrzymywać należytości dostawcom... Ile ci będzie potrzeba?
— Według tego jakiem obrachował w przybliżeniu, około trzech tysięcy franków.
— Skoro tylko rozjadą się goście zanim się udam na spoczynek, dam ci trzy tysiące franków. Przyjdziesz po nie tu do mnie.
— Dobrze pani.
Ireneusz skłoniwszy się raz jeszcze, wyszedł z pokoju. Klaudja nieco jeszcze blada, ale z uśmiechem na ustach, wróciła do salonu, gdzie ją przyjęto z oznakami żywego współczucia.
Zabawa trwała jeszcze czas jakiś, a po ostatniej figurze kotyljona, goście pani Dick-Thorn rozjeżdżać się zaczęli, i o godzinie czwartej rano nie było już nikogo.
— Chodź teraz do mnie. — rzekła Klaudja spostrzegłszy Ireneusza stojącego we drzwiach nieruchomie.
Moulin poszedł za nią do gabinetu gdzie stało hebanowe biurko.
Klaudja wyjęła z kieszeni pęk kluczyków i wybrawszy z nich jeden, włożyła go w zamek.
Klucz niechciał się obrócić.
Szarpnęła gwałtownie, i szuflada się otworzyła:
— To dziwne! — pomyślała, — pamiętam dobrze żem zamknęła biurko na dwa spusty.
Włożywszy rękę w szufladę, wydała okrzyk przestrachu.
— Co się stało? — pytał z niepokojem Moulin.
— Okradziono mnie!
— Okradziono? — powtórzył Moulin; — ależ to niepodobna!... Przez całą noc goście bawili się w tym pokoju, który od salonu jest tylko oddzielony portjerą...
— Mówię ci, że mnie okradziono!... Wyłamano zamek!... Patrz!... są ślady wyłamania. Ukradziono mi pugilares w którym były bardzo ważne dokumenty i ogromną sumę pieniędzy przeszło sto tysięcy franków!...
— Pojąć tego niemogę!... — rzekł Moulin. — Czy pani jest pewną że nieschowała gdzieindziej tego pugilaresu?
— Najpewniejsza!... Był tu... w tym miejscu gdzie leży ten papier którego przed tem nie niebyło.
Klaudja wzięła do ręki pozostawioną kartkę papieru. Dwa wiersze napisane ołówkiem dużemi niezgrabnemi literami, zwróciły jej uwagę.
Zbliżyła się do świecznika, i Ireneusz ujrzał że ręce jej drżały a spojrzenie nabrało wyrazu strasznej trwogi podczas gdy cicho czytała:
Przeczytawszy to Klaudja wsparła się o ścianę aby nie upaść, i niewiedząc co mówi, powtarzała głośno jak obłąkana:
— Jan-Czwartek!... Jan-Czwartek więc żyje!...
— Łotr! nie usłuchał mnie!... pomyślał Ireneusz, i dodał głośno: Skoro panię okradziono a ten papier może wprowadzić na ślad złodziei, trzeba w tej chwili zawiadomić policję i podać skargę do komisarza. Biegnę natychmiast.
Słowa te przyprowadziły panią Dick-Thorn do przytomności. Myśl że Jan-Czwartek żyje, że schwytany zdradziłby ją niezawodnie, przejmowały ją przerażeniem.
Starała się otrząsnąć że wzruszenia i trwogi.
— Nie... nie! — odpowiedziała odzyskując krew zimną. Ani słowa... ani jednego kroku do policyi!... Pomyliłam się... nic mi nie ukradziono!... Nic.... rozumiesz? nic zgoła. Nakazuję ci najgłębsze milczenie. Zaniechaj...
Tu wybrawszy inny klucz, otworzyła inną szkatułkę z czerwonego jedwabiu, w której była paczka banknotów i kilkadziesiąt sztuk złota, odrachowała trzy tysiące franków i podała je Moulinowi mówiąc:
— Masz tu co ci potrzeba!... Idź, i nie zapominaj rozkazu. Ani słowa o tem co zaszło... nikomu!...
— Będę posłusznym pani.
Odchodząc Ireneusz pomyślał:
— Kobieta z mostu Neuilly, to ona sama. Gdybym nawet wątpił o tem, niemógłbym wątpić dłużej! — Nazwisko Jana-Czwartka wywarło na niej piorunujące wrażenie!.. Utrzymuje teraz że nic jej nie ukradziono, i niechce zawiadomić policyi, bo się lęka znaleść w obec swego dawnego wspólnika a pewnie ten pugilares zawiera w sobie dowody zbrodni popełnionej przez nią i Fryderyka Bérard. Poszło więc wszystko jaknajlepiej, i na ten raz przebaczam Janowi że odbył tu swoją praktykę.
Teraz dla uspokojenia, muszę się dowiedzieć o przyczynie nieobecności Berty, i skoro się tylko dzień zrobi pójdę na ulicę Notre-Dame-des Champs.
Pani Dick-Thorn zostawszy, sama niepotrzebowała ukrywać swego przerażenia i gniewu.
Przechadzała się po pokoju rozgorączkowana.
Jan-Czwartek... powtarzała drżącemi usty, gdy z oczu jej płynęły błyskawice wściekłości. Nie umarł... i zjawia się groźny po dwudziestu latach!... Ha! teraz wszystko rozumiem... Ten człowiek ocalony jakimś cudem od zadanej mu przezemnie trucizny, poznał Jerzego de la Tour-Vandieu, złączył się z nim i Jerzy to był autorem tej odegranej dziś złowrogiej komedji... Powiedziałam mu że mam testament jego brata, i kwit Cortticellego. Chciał wydrzeć mi te dokumenty, ażeby mnie obezwładnić, i na jego to rozkaz okradł mnie Jan-Czwartek. Nikczemnik dał mi rano sto tysięcy franków, aby je odebrać wieczorem!... Księże da la Tour-Vandieu, miljoner, podlejszy niż zbrodniarz z profesji, a tytuł i majątek, wszystko mnie zawdzięcza.
Ale ostatnie słowo; jeszcze wypowiedzianem nie zostało!... Zobaczymy co mi odpowie jego książęca mość jutro skoro go odwiedzę na ulicy Pot-de-fer.
∗
∗ ∗ |
O wpół do ósmej rano nazajutrz, Ireneusz wydawszy rozkaz ażeby interesanci jeżeli jacy się zgłoszę, oczekiwali na niego, wyszedł z domu, a wsiadłszy w dorożkę kazał się wieść na ulicę Notre-Dame des Champs.
Nie zastawszy odźwiernej w jej stancyjce, poszedł wprost na trzecie piętro i zadzwonił po kilkakrotnie do drzwi mieszkania Berty.
Niestety!... nikt nie odpowiedział!
Moulin przyłożył ucho do drzwi. Grobowa cisza panowała wewnątrz.
Ireneusz uczuł ściśnienie serca. Trwoga go ogarnęła.
— Ach! — zawołał z rozpaczą; — jakieś nieszczęście spotkało biedną dziewczynę. Wczoraj nie chciałem temu wierzyć, dziś jednak niemogę przeczyć rzeczywistości, widocznie popadła w zasadzkę.
Przygnębiony, trwogą, zeszedł na dół. Odźwierna była już w swojej stancyjce. Poznała zaraz Moulina.
— Wracasz pan od panny Berty? — zapytała.
— Tak, i jestem mocno zaniepokojony. Wczoraj wieczorem jak pani wiadomo, przysyłałem po nią dwa razy, aby ją zawieść tam gdzie na nią oczekiwano. Nie zastano jej, i teraz dzwoniłem do niej napróżno.
— Bo niepowróciła. Dziś w nocy, otwierała tylko dorożkarzowi, któregoś pan przysyłał o pierwszej.
— Czy panią nie zadziwia ta nieobecność?
— Ależ tak, na Boga!... Nic nie rozumiem co się to znaczy? Pan przysyłałeś jednego tylko dorożkarza dziś w nocy?
— Jednego, ale przyjeżdżał dwa razy.
— Jakże się więc stało że inny przyjechał po nią przed umówioną godziną, i powiedział że jest przez pana przysłany po pannę Bertę?
— Przezemnie? — zawołał zdziwiony Moulin.
— Tak mówił. Przypominam sobie całą moją rozmowę z tym dorożkarzem. Wszedł nic do mnie nie mówiąc. Ja go więc zapytałam: „A do kogo to?“
„Na trzecie piętro, odrzekł, drzwi na wprost schodów, jestem przysłany po pannę Bertę Monestier, przez pana Ireneusza Moulin“.
— Powiedział pani dokąd ją ma zawieść?
— Nie pamiętam co mówił dalej. Uwierzyłam mu, odpowiedziałam: „Idź“ i poszedł.
— I panna Berta zeszła z nim na dół?
— W jaką minutę potem.
— A przechodząc koło pani, nic niemówiła?
— Nic. Zamknęła drzwi za sobą, i słyszałam że dorożka ruszyła prawie w tej samej chwili kiedy druga dorożka zatrzymała się przed domem, i drugi dorożkarz ten coś go pan przysłał wszedł aby mi powiedzieć toż samo co pierwszy.
— A tego pierwszego dobrze pani widziała?
— Tak jak pana widzę przed sobą panie Moulin.
— I jesteś pani pewna, że to był prawdziwy dorożkarz?
— Wyglądał na prawdziwego, ale zkąd mogę wiedzieć?
— Czy możesz mi pani opisać tego człowieka?
— Najchętniej, jeżeli to panu może na co się przydać.
— Przyda się bardzo! — Jest w tem coś, że panna Berta nie powróciła. Lękam się czy ją niespotkało jakie nieszczęście...
— Wielki Boże!... Nie przypuszczajmy podobnych myśli. Biedna panienka. Trzeba iść do prefektury, zawiadomić policję, panie Moulin.
— Właśnie do tego, potrzeba mi rysopisu pomienionego dorożkarza.
— Był to człowiek niedużego wzrostu, i dobrej tuszy. Miał rude włosy i takież faworyty! Ubrany był w długi surdut brązowego koloru z miedzianemi guzikami. Miał na głowie ceratowy kapelusz.
— Dziękuję pani. Ale jeszcze słówko. Pani wiesz jak świat jest skłonny do posądzeń, i jak opinia kobiety wątłą jest rzeczą. Jeśliby więc panią kto pytał gdzie jest panna Berta, powiedz pani ze wyjechała na wieś.
I Ireneusz wsiadłszy w oczekującą na niego dorożkę opuścił ulicę Notre-Dame des Champs coraz to mocniej niepokojony.
- ↑ Brakujący fragment str. 289-304 przepisano z wydania Biblioteka Romansów, Powieści, Podróży, Pamiętników i Utworów Poetycznych : pismo tygodniowe. R. 10, 1881, № 42, str. 658-664