Dwie sieroty/Tom III/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ksawery de Montépin.
DWIE SIEROTY
(Dorożka № 13).
Powieść w 6 tomach.
Przekład z francuzkiego
TOM III.
WARSZAWA.
Nakładem i drukiem J. Terpińskiego.
Skład główny w kantorze drukarni przy ul. Wierzbowej № 7 (Plac Teatr.)
Дозволено Цензурою.
Варшава 24 Мая 1899 г. TOM III-ci.
O cześć ojcowską.
|
Za pierwszym spojrzeniem mechanik poznał agenta, który go zatrzymał przy wyjściu z cmentarza Montparnasse.
— Jakto... znów pana przeznaczono mi za towarzysza? rzekł obrzucając go pogardliwym spojrzeniem. Pod pańską więc opieką mam się udać do swego mieszkania tak jak niegdyś do prefektury?
— Tak; udzielono mi ten zaszczyt, odparł Theifer ze złośliwym uśmiechem.
— Zaiste, sędziowie nie mogli zrobić lepszego wyboru!... dodał ironicznie Moulin.
— Starałem się o to, mówił dalej agent, ażeby powziąść naoczne przekonanie, czyli przy dokonywaniu rewizyi nie spokorniejesz pan cośkolwiek, pamiętam bowiem pańską zuchwałość w dniu przytrzymania... A teraz na początek proszę wyciągnąć ręce.
— Na co? pytał Ireneusz.
— Ażeby panu założono łańcuszki...
To mówiąc agent wydobywał z zadowoleniem z kieszeni narzędzia kary, na widok których Moulin drgnął gwałtownie cofając się wstecz.
— Mnie... kajdany?... zawołał, mnie... jak złodziejowi lub mordercy?
— Taki mam rozkaz!...
— Ależ to nikczemnie... niesłusznie... Ja protestuję!...
— Wolno panu... lecz ja w każdym razie mój obowiązek wypełnić muszę. Proszę się więc poddać!... zakończył szorstkim, stanowczym głosem.
Moulin zrozumiał że wszelki opór byłby tu daremnym i pogorszyłby sprawę przy tak ciężkim obwinieniu. Poddając się więc konieczności wyciągnął ręce na które Theifer z widoczną, radością sam zakładał owe haniebne narzędzia.
Chwila ta na biednym niewinnym mechaniku straszne sprawiła wrażenie. Rumieniec oblał mu twarz, łzy zabłysły pod powiekami. Nie zwracając na to uwagi, umieszczono go w dorożce, i ruszono w drogę.
Ireneusz wciśnięty w kąt powozu, — przez całą drogę nie przemówił ani słowa.
O w pół do dziewiątej stanęli na miejscu.
Odźwierna domu przy placu Królewskim pani Bijon, wiedziała o nieobecności nowego lokatora, ale nie przypuszczała na chwilę ażeby został uwięzionym. Przestrach jej był tak wielkim gdy zawezwano ją przed sędziego, że mówić zrazu nie mogła, zwolna dopiero język się jej rozwiązał to wszakże co wiedziała o swym lokatorze, nie mogło mu zaszkodzić.
Zeznała, że Moulin był bardzo porządnym i spokojnym człowiekiem, i że nigdy nie byłaby przypuściła aby należał do oszustów i złodziei...
— Bo też on nie jest ani oszustem, ani złodziejem!... odparł sędzia śledczy.
— Na Boga! wołała przerażona kobieta, zabił więc kogo?
— Nie oskarżają go o to...
— Za cóż więc został uwięzionym?
— Za inne nie mniej ważne sprawy.
Usłyszawszy to, wyobraziła sobie odźwierna, że ów mechanik był jakąś wysoką i bardzo groźną osobistością czuła się więc prawie dumną, że Ireneusz mieszkał w jej domu.
Niebawem wszedł Theifer, oznajmując, że przywiózł już więźnia, i oczekuje na dalsze rozkazy; a podczas tego Moulin pilnowany przez dwóch agentów w bramie oczekiwał.
Sprowadzono go natychmiast, i rozpoczęto poszukiwania.
Spostrzegłszy wchodzącego odźwierna, rzuciła się ku niemu za powitaniem, a pochwyciwszy za rękę, spostrzegła łańcuchy.
— Na Boga! w cóż to pana ubrano? krzyknęła usuwając się z przerażeniem.
— Ha! jak pani widzisz!... odrzekł z goryczą. Moulin, przystrojono mnie jak zbrodniarza!... a zwracając się do sędziego:
— Zaklinam pana na wszystko!... rzekł, oszczędź mi wstydu i poniżenia!... Przysięgam, że wam nie ucieknę!...
Sędzia polecił uwolnić ręce obwinionemu, co Theifer spełnić musiał, lubo z widoczną niechęcią.
— Czy zawezwano już ślusarza? pytał dalej sędzia.
— Do otworzenia drzwi?
— Tak; podsądny utrzymuje albowiem, że zgubił klucz od mieszkania.
— Wszakże dwa panu dałam panie Moulin.
— Drugi schowałem w biurko, odparł Ireneusz mówiła odźwierna.
Na dany znak przez Theifera, jeden z agentów pobiegł szybko, i wrócił w kilka minut wraz ze ślusarzem, z którym udano się razem na górę.
Theifer osłupiał prawie z podziwu zastawszy drzwi na klucz zamknięte. Gdy po otwarciu ich wytrychem, weszli wewnątrz mieszkania rzucił badawczym wzrokiem w około siebie. Moulin toż samo uczynił, i dostrzegł z wielką radością, że wchodzono tu, podczas jego nieobecności. Uchylone drzwi do garderoby, rozpraszały wszelką wątpliwość.
— A więc pani Leroyer, pomyślał, wypełniła punktualnie zlecenie, zabrała list i pieniądze.
Na twarzy mechanika, zajaśniała radość. Theifer dostrzegł tę zmianę, ale zbadać nie mógł przyczyny.
— Czy pan znasz cel naszej tutaj bytności? zapytał więźnia. Oskarżono pana o stosunki z wichrzycielami zamieszkałemi w Anglji i we Włoszech. Oszczędź nam pan więc daremnego trudu... Zjednaj sobie sędziego szczerem wyznaniem winy, a wszystko skończy się dobrze.
— Ależ na Boga!... odrzekł Ireneusz spokojnie, nie mogę w żaden sposób zadowolnić panów. To co mówiłem wczoraj sędziemu śledczemu, dziś panu powtórzę. Jestem ofiarą, jakiejś mistyfikacyi czy pomyłki nieodgadnionej dla mnie lecz nie mniej fałszywej. Sprawami tego rodzaju jak pan mówisz nie zajmowałem się nigdy, ani tu, ani za granicą, i nie należałem do żadnych pokutnych stowarzyszeń. Od lat osiemnastu jak opuściłem Paryż, nie zachowuję z nikim żadnych stosunków, ani prowadzę korespondencyi. Zadowolony z obecnego położenia rzeczy nie żywię niechęci dla nikogo. Oto najczystsza prawda!... Widzę wszelako, że mi panowie nie wierzycie. Oskarżenia dokonała widocznie jakaś przebiegła a wroga mi osobistość, która zestawiając fałszywe pozory zachwiała waszą wiarę, a mnie zgubić pragnęła. Chcecie panowie koniecznie dowieść mi kłamstwo?... nie jestem w stanie temu przeszkodzić... Szukajcie!... upewniam was jednak, iż nic nie znajdziecie takiego coby wasze podejrzenia potwierdzić mogło!...
— Gdzież są, pańskie papiery? zapytał komisarz.
— Te, które posiadam, a nie jest ich wiele, ułożone są, w szufladzie mojego biurka, w sypialnym pokoju.
— A gdzież ten pokój?
— Na prawo.
— Idźmy więc.
Theifer będąc pewnym, iż tam zastanie włożoną przez księcia Jerzego karteczkę, cieszył się mówiąc w myśli do siebie:
— Zobaczymy jaką, będziesz miał minę mój ty odważny rycerzu, skoro ci przeczytają znalezioną w twym własnym biurku pewną notatkę...
Weszli razem do sypialni mechanika. Szuflada w biurku była szeroko otwarta. Latarka pozostawiona przez agenta, stała na podniesionym blacie, świeczka w niej wypaliła się zupełnie.
Na ustach Ireneusza pojawił się uśmiech zadowolenia. Latarka ta bowiem nie będąca jego własnością, przekonywała dostatecznie o bytności tu pani Leroyer. Theifer natomiast, mocno się przeraził.
Nie dostrzegł już złota i banknotów, jakie widział dnia poprzedniego, i był przekonanym, że ta kobieta obłąkana zabrać je musiała.
— Jeśli zabrała pieniądze, myślał, mogła również zabrać i kopertę z wsuniętą w nią podstępnie karteczką.
Komisarz zbliżył się do biurka.
— Wszystkie szuflady pootwierane... rzekł do Ireneusza; czyś je pan tak pozostawił?
— Tak; odrzekł tenże najspokojniej.
Theifer osłupiał słysząc pomienioną, odpowiedź.
— Dla czego on kłamie? pomyślał, pamiętając dobrze, iż biurko było wczoraj zamknięte. A i latarka nie była jego własnością. Wszystkie te szczegóły jakie go zadziwić powinny, przyjmuje tak obojętnie... Co to znaczy? do czarta!...
Komisarz wraz z sędzią, zajęli się szczegółowym rozpatrywaniem papierów listów i rachunków. Ireneusz spoglądał na nich z uśmiechem, rzucając od czasu do czasu ironiczne spojrzenia na inspektora policji wpatrującego się bacznie w twarz mechanika ażeby z niej wyczytać cośkolwiek.
Obojętność Moulin’a doprowadzała go do rozpaczy. Gniewał się za swą niedomyślność sam na siebie.
— Przysiągłbym, że biurko było wczoraj zamknięte!... powtarzał sobie w myślach, jak niemniej, że widziałem w tej szufladzie rozsypane złoto i banknoty!... Ten nicpoń zauważył już na pewno nieobecność tych rzeczy, ale tego poznać nie daje. Jakaś w tem wszystkiem kryje się intryga!... Być może, iż kobieta, która nas wczoraj tak wystraszyła udawała tylko obłąkaną, a w rzeczywistości jest wspólniczką Moulin’a? A myśmy ją pozostawili tu samą!... Jakaż niedorzeczność... jaki idjotyzm!... Muszę powiadomić o wszystkiem księcia... Jego przestrach jest przyczyną tego. niepowodzenia naszych planów.
Przeszukanie pierwsze nie wykryło nic podejrzanego. Szukano dalej.
Już większą połowę papierów wyjęto z szuflady, w którą dnia poprzedniego Jerzy wsunął swoją oskarżającą karteczkę, a pomienionej koperty na jaką tak niecierpliwie oczekiwał Theifer, jeszcze nie napotkano.
Dokonana rewizja, wykazywała niewinność Ireneusza. Theifer wściekał się ze złości.
— Jest to widoczne, mówił do siebie, że owa warjatka odegrała tu znakomitą, rolę. Przysiągłbym, że jest tak zdrową, na umyśle, jak my oba z księciem. Ta to przeklęta wspólniczka Moulin’a usunęła błękitną kopertę... Co począć teraz? To mnie tylko pociesza, że więzień nie tak prędko uwolnionym zostanie. Przez ten czas, książę obmyśli inną pułapkę na niego.
Gdy tak rozmyślał Theifer sędzia wraz z komisarzem przeszukiwali inne sprzęty, nie ciesząc się otrzymanym rezultatem swych trudów.
— Papierów kompromitujących nikt na wierzchu nie trzyma, mówili do siebie. Każdy je chowa jaknajgłębiej. Nie zniechęcajmy się więc początkowym niepowodzeniem... Szukajmy dalej.
Tu zwrócili się do Ireneusza.
— Trwasz pan więc jeszcze w zamiarze utajenia prawdy? zagadnął go sędzia. Żądasz widocznie byśmy twoje mieszkanie przetrząsnęli od góry do dołu?
— Mówię panom poraz dziesiąty, odparł znudzony Moulin wciąż jednemi i temi samemi pytaniami, mówię, i powtarzam, iż nie mogę przyznać się do winy, której nie popełniłem. Chcecie więc panowie zmusić mnie do kłamstwa?...
lecz w takim razie daremno czas tracicie! Papiery jakie macie przed sobą, są jedynemi dokumentami które posiadam. Przysięgam, że innych nie znajdziecie!...
— Zobaczymy!... zawołał wzburzony sędzia. Szukajcie pilnie!... rzekł do agentów, szukajcie tak, by ani jedna skrytka nie uszła przed waszemi oczyma!...
Agenci z Theiferem na czele, rzucili się do dzieła okazując wobec sędziego swoją niezwykłą gorliwość.
Przetrząśnięto ciemną garderobę. W niektórych miejscach, odrywano nawet podłogę. Próbowano ścian i pieców, szukano w łóżku i innych sprzętach gospodarskich.
Po upływie godziny, zmęczeni agenci wrócili do sędziego z próżnemi rękoma. Kazano więc odwieść Ireneusza Moulin z powrotem do więzienia św. Pelagji.
Sędzia zamknął mieszkanie kluczem znalezionym w biurku obwinionego, a spisawszy protokół z rewizji jaka nic nie wykryła, zabrał z sobą ten papier jaki miał złożyć za przybyciem do prefektury w ręce sędziego śledczego Camus Bressoles’a.
Jednocześnie z wyżej opisanemi przez nas wypadkami, odbywała się inna, niemniej dziwna scena przy ulicy Notre-Dame des Champs w domu zamieszkałym przez panią Leroyer.
Od rana dnia tego, nie było tam już czyściciela obuwia, a i ów mniemany brat odźwiernej, znikł także bez śladu.
Doktór Loriot, po bezsennie spędzonej nocy wstał bardzo rano. Dziwne pomięszanie Berty zaniepokoiło go wielce, wiedział, że podany przez nią pozór odniesienia wykończonej roboty, był tylko zręcznie wynalezioną wymówką, dla nieprzyjęcia jego wieczornych odwiedzin. Nie podobna bowiem było przypuszczać, ażeby tam gdzie szło o zdrowie a może nawet i życie matki, podobna błahostka mogła tak ważną odgrywać rolę.
Edmund mylił się zatem licząc na miłość Berty dla siebie. Ona wyraźnie widzieć go nie chciała. Był dla niej niczem... był jej zupełnie obojętnym.
Wszedłszy na tor podobnie smutnych rozmyślań nie mógł zamknąć oczu na chwilę. Zwątpienie wkradło się do jego serca, z towarzyszącem mu zwykle w takich razach podejrzeniem. Setki najszaleńszych przypuszczeń snuły się po głowie młodzieńca, wśród których zasnąć nie mógł do rana.
Wstawszy bardzo wcześnie, postanowił udać się bezzwłocznie do pani Monestier w nadziei, iż może matka lub córka usprawiedliwią w czemkolwiek swoje wczorajsze postąpienie.
W pobliżu domu zamieszkiwanego przez obie kobiety, spostrzegł wolno jadący powóz którego woźnica rozglądał się na obie strony, jak gdyby poszukując czegoś.
Jakież było jego zdziwienie gdy w owym woźnicy poznał Piotra Loriot, i jego dorożkę № 13.
— Ach! to ty stryju!... zawołał podbiegając doń z wyciągniętą życzliwie ręką. Cóż ciebie w te strony tak rano sprowadza?
— Wlokę się jak widzisz, od bramy do bramy, od domu do domu.
— Szukasz kogo?
— Tak.
— Kogóż takiego?
— Pewnej panienki, czy pani...
— Która ci za kurs nie zapłaciła zapewne?
— Przeciwnie, wynagrodziła mnie wspaniale!... Dawno już nie otrzymałem takiego sutego napiwku.
— Czegóż więc chcesz od niej?
— Chcę jej zwrócić przedmiot pozostawiony w dorożce.
— Wszakże wiesz stryju zapewne, gdzieś ją zawiózł?
— Wiem, że kazała mi stanąć pod 15 numerem, ale tam nie weszła. Przemądre to ptaszę!... Wysiadłszy, szła jeszcze kawałek pieszo, i jeśli się nie mylę, wsunęła się do tego domu...
Tu wskazał ręką kamienicę oznaczoną dziewiętnastym numerem.
Młody doktór drgnął pomimowoli.
— Tu... mówisz? zapytał.
— Przysiągłbym... Dowiem się natychmiast. Lecz jak ty się miewasz mój chłopcze?
— Dobrze.
— Pobladłeś mi nieco... Pracujesz za wiele.
— Nie spałem dziś w nocy.
— Masz jakie zmartwienie.
— Bynajmniej...
— To dobrze... Dowód, że szczęście ci sprzyja... Lecz co tu robisz tak rano na ulicy Notre-Dame des Champs.
— Idę jak ty mój stryju pod 19.
— Masz tam kogo chorego?
— Tak; pewną ubogą kobietę...
— Którą masz nadzieję wyleczyć?
— Nieśmiem marzyć o tem... Trzebaby chyba cudu!
— Jak dawno chodzisz do tego domu?
— Od trzech miesięcy.
— To mógłbyś mnie może objaśnić co do osoby której poszukuję?
— Ale czy jesteś pewnym stryju, że ona tu mieszka?
— Dziwne zapytanie... Gdybym nie był pewnym nie udawał bym się do ciebie, ale do odźwiernego.
— Zkąd zabrałeś jej, stryju?
— Z ulicy de Rennes. Jest to młode dziewczę liczące najwyżej lat dziewiętnaście, piękna jak anioł ale tak piękna, że mnie staremu na jej widok serce gwałtownie uderzyło. Jasna blondynka, szczupła, blada, ubrana w grubą żałobę.
— Młoda blondynka... w grubej żałobie? pytał z widocznym niepokojem Edmund.
— Tak.
— Która mogła być godzina, gdy ją spotkałeś na ulicy de Rennes?
— Trzy kwandranse na dziewiątą, wskazywał zegar wieżowy. Lada chwila miała wybuchnąć burza. Wicher dął tak silny, iż zdawało się zerwie wierzchołek wzgórza Montmartre. Myślałem sobie nie potrzebuję tak znowu chciwie uganiać się za groszem, i miałem chęć wracać spokojnie do domu.
— Miałeś chęć stryju, aleś tego nie zrobił... dorzucił Edmund.
— Cóż chcesz mój chłopcze? odparł śmiejąc się Loriot. Dziewczyna była tak piękna, a tak tkliwie prosiła!... Mówiła, że ma bardzo daleki kurs do odbycia, w bardzo ważnej sprawie, że przy zbliżającej się burzy, nie dostanie innej dorożki. Domyśliłem się, że tam szło o jakąś naznaczoną, schadzkę, a ponieważ dla zakochanych jestem bardzo wyrozumiałym, powiedziałem jej, że ją zawiozę.
Każdy z wymówionych przez Piotra wyrazów ranił jak sztylet zbolałe serce Edmunda. Nie wiedział na pewno o kim stryj mówi, a jednak szarpało go przeczucie nieszczęścia.
— I gdzież zawiozłeś tą panią stryju? pytał, pokonywając wzruszenie.
— Na drugi koniec Paryża, aż na plac Królewski przy Marais. Kazała mi się zatrzymać pod 18-m numerem, ale widziałem, że weszła pod № 24. Kobiety mówię ci chłopcze, to chytre a przebiegłe istoty!...
— A długo tam bawiła?
— Ach! mój — kochany, nie wspominaj mi o tem!.. Byłem przekonany, że już niepowróci ta panna... Kląłem na czem świat stoi, patrząc jak moje szkapy mokły na takiej ulewie. Mnie deszcz nie dokuczał bom się schronił pod arkady, ale biedne moje koniska!.. Djabelnie długo siedziała tam owa dziewczyna.
Tu nagle przerwał spoglądając na synowca.
— Co ci się stało? zawołał, zbladłeś jak ściana... Gotówżeś zemdleć mi tu, jak kobieta?
— Uspokój się stryju, nic mi nie będzie, rzekł Edmund .Mów dalej... twoje opowiadanie bardzo mnie zajmuje. Odwiozłeś więc tutaj z powrotem tę panienkę?
— Tu, niezupełnie... gdyż tak samo jak na placu Królewskim, kazała mi się zatrzymać o kilka domów bliżej. Mając ją w podejrzeniu, śledziłem z daleka, i jestem pewien, że mieszka w tym domu.
— Pozostawiła jaki przedmiot w dorożce?
— Tak; broszkę z fotografją młodego chłopca. Chcesz ją zobaczyć?
— Radbym.
Piotr Loriot wyjął z kieszeni zawiniętą w papier starannie broszkę Berty z fotografią jej brata, i podał doktorowi, który rzucił na nią przelotne spojrzenie.
— Fakt nie ulega wątpliwości... wyszepnął do siebie młodzieniec. Zrozumiałem jest teraz dla mnie wczorajsze zakłopotanie matki i córki. Berta szła na oznaczoną schadzkę, łudząc mnie odnoszeniem roboty... A jam ją tak kochał!.. Tak jej wierzyłem!... Wiedząc żem oddał jej serce, przyszłość... i szczęście swoje, zdradziła mnie haniebnie!
Piotr Loriot widząc ów wybuch żalu siostrzeńca, stał przed nim osłupiały. Ostatnie słowa zbolałego, rzuciły niejakie światło na ciemną dotąd dla woźnicy zagadkę.
— Do pioruna!... zawołał, byłażby to więc taż sama dziewczyna Edmundzie, którą tak kochałeś, i o której mi często mówiłeś?... Taż sama, która tak niedawno straciła brata, i z tak bezprzykładną gorliwością pielęgnowała swą matkę?... Ta wreszcie, którą chciałaś poślubić?... Ależ to być nie może?
— Tak; to ona! wyszepnął zaledwie dosłyszanym głosem młody doktór.
— Wstrzymajże się na Boga!... wołał oburzony Piotr Loriot. Stoisz nad przepaścią człowieku! Dziewczyna która sama jedna w taką niepogodę, biegnie na plac Królewski, nie jest godną ciebie!... Umierającą matkę pozostawia samą, by zdala od niej rozweselić się chwilowo!... To nikczemne Edmundzie... To woła o pomstę do Boga!...
— Tak, w rzeczy samej... to niegodnie!... wyszepnął młodzieniec.
— Gdybym był wiedział to o czem wiem teraz, wołał zaperzony Loriot, upewniam cię, że nie ruszyłbym się był z miejsca. Bezwiednie przyczyniłem się do twego nieszczęścia!... Ale odwagi mój chłopcze... odwagi!
— Nie zbywa mi na niej stryju... upewniam!
— Upewniasz, a mimo to nie widzę jej wcale... Czyliż mężczyzna odważny, śmiało patrzący w oczy nieszczęściu, płakałby tak jak ty teraz?
Na te wyrazy Edmund zapanował nad sobą, a ocierając łzy na powiekach:
— Zechcesz że mi powierzyć stryju tę broszkę? zapytał. Radbym ją sam doręczyć właścicielce.
— Najchętniej!... Piotr odrzekł. Przyznaję, że jestem nawet z tego zadowolony, ponieważ przy mej wrodzonej gwałtowności mógłbym owej panience powiedzieć kilka słów gorzkiej prawdy. Wolę więc to co o niej myślę, ukryć w głębi serca. Weź ten nieszczęsny medaljon, a przedewszystkiem, idź posil się trochę, bo jesteś zapewne bez śniadania. Wierzaj mi, nie warto żałować takiej wietrznicy. No! a kiedyż się zobaczymy? dodał z ojcowską, tkliwością patrząc w oblicze swego wychowańca.
— Niezadługo, stryju.
— Zatem do widzenia... Bądź dobrej myśli!...
Tu uścisnąwszy rękę Edmunda, wgramolił się na swe dorożkarskie siedzenie, i ruszył kłusem z miejsca.
Młody doktór stał jeszcze chwilę zatopiony w myślach, wreszcie wszedł do domu.
Berta, pomimo strasznych wrażeń odniesionych dnia poprzedniego, wstała bardzo wcześnie, zaniepokojona o zdrowie matki którego stan w rzeczy samej był zatrważającym.
Pani Leroyer, spędziła noc w gorączce, ataki duszności przychodziły częściej i dłużej trwały, czem przerażone dziewczę oczekiwało niecierpliwie na przybycie doktora.
Dziewiątą wybił zegar wieżowy, gdy dzwonek zatętnił od strony przedpokoju.
Dziewczę pobiegło otworzyć.
Edmund mocno blady, ale spokojny z pozoru powitał ją obojętnym ukłonem. Serce dziewczyny ścisnęło się boleśnie na ten chłód tak serdecznego zwykle młodzieńca.
— Ach! gdybyś pan wiedział, zawołała, z jakim upragnieniem oczekuję na twoje przybycie!...
— Matce pani zatem jest gorzej?
— Zdaje się... niestety!
Loriot udał się bezzwłocznie do pokoju chorej. Zdumiony został straszną zmianą jaką cierpienie wyryło na obliczu wdowy.
Pani Leroyer wyciągnęła do niego rękę usiłując przemówić, duszność wszelako głos jej tamowała, serce biło gwałtownie, twarz pałała gorączką, a oczy świeciły niezwykłym blaskiem.
Puls badany przez Edmunda, świadczył o wielkich spustoszeniach wewnętrznych.
Młody doktór spojrzał z wyrazem wyrzutu na Bertę.
— Co się tu stało na Boga? zawołał, mów pani?...
— Nie... nie! usiłowała odpowiedzieć pani Leroyer, przestraszyła mnie ta wczorajsza burza.
Kłamstwo! pomyślał Edmund, radbym jednakże wiedzieć, czy ta kobieta działa wespół z córką, lub też jest przez nią oszukiwana? Rozmyślając po nad tem, przyłożył ucho do lewej strony piersi chorej i zaczął nasłuchiwać.
Niejednostajne uderzenia serca, świadczyły o gwałtownym postępie choroby, a tem samym o niemożebności uratowania nieszczęśliwej.
— Powiedz mi pani, zapytał, czy doznawałaś boleści w dalszych kończynach nóg, około kostek?
Chora odpowiedziała potwierdzająco.
Edmund odrzuciwszy kołdrę, obejrzał nogi cierpiącej; i znalazł je silnie opuchniętemi. Wszystko wróżyło rychły zgon nieszczęśliwej.
Pomimo całej boleści jaką mu sprawiło to potwierdzenie, synowiec Piotra Loriot usiłował zachować spokój pozorny.
Siłą woli powstrzymywał łzy jakie mu się do oczu cisnęły. Nakrywszy nogi chorej kołdrą, zwrócił się do Berty:
— Proszę przygotować dla mnie papier i pióro rzekł nakazująco napiszę receptę w sąsiednim pokoju.
Dziewczyna wyszła spełnić polecenie, przysłoniwszy oczy rękoma.
Słowa doktora krótkie i suche w miejscu jak to bywało pełnych serdecznego współczucia wyrazów, raniły boleśnie serce biednego dziewczęcia.
— Boże!... wyszepnęła, gniewa się widocznie za moje wyjście wczorajsze, czyż jednak mogłam postąpić inaczej? Trzeba nawyknąć do tej jego oziębłości dodała z westchnieniem, straszna tajemnica o jakiej wiedzieć nie powinien rozłącza nas z sobą na zawsze. Żegnajcie złote sny moje!... przebudzenie się zbliża!...
Podczas gdy Berta łzawo to powtarzała przygotowując papier i pióro, Edmund usiłował pocieszyć chorą.
— Wszystko zależeć będzie od skrupulatnego wykonania moich poleceń, zakończył, odpowiadając na pełne trwogi zapytania wdowy. Będziesz że pani w możności wykonać to co ci przepiszę
— Uczynię wszystko doktorze!...
— A więc zabraniam pani podnosić się z łóżka. Niewłaściwie postąpiłaś wczoraj, wstając i lękając się burzy. Byłem pewien, że pani posiadasz tyle odwagi, iż nie przestraszą cię grzmoty. Mam panią jednak za usprawiedliwioną... W mieszkaniu znajdowałaś się samą... Panna Berta nie powinna była opuszczać pani!...
— Berta była nieobecną przez czas bardzo krótki; wyszepnęła chora. Zadrzemnęłam nieco, a powrót jej mnie przebudził.
— Spała!... pomyślał doktór, wszystko zaczynam pojmować teraz!... Córka skorzystała ze snu matki, ażeby ją okłamać!... Powrócę wieczorem, dodał głośno, jeżeli panna Berta wyjść dzisiaj nie będzie potrzebowała.
— Nie! córka moja nigdzie nie wyjdzie... Będziemy na pana oczekiwały.
— Spocznij pani zatem spokojnie. Do rychłego widzenia... Receptę napiszę w drugim pokoju. I wyszedł.
— Pomimo wszelkich nad sobą wysiłków, wzruszenie go dławiło, niewysłowiony niepokój ściskał mu serce. Nie dziwna! Kochał Bertę tkliwie, kochał całą duszą, i teraz nawet nie przestał jej kochać, niestety!... Przeklinał jednak tę miłość, będąc przekonanym, że jego ideał nie zasługiwał nawet na szacunek.
Dziewczyna oczekiwała nań niecierpliwie niemniej wzruszona i niespokojna.
— Stan zdrowia mej matki jest niebezpiecznym, wszak prawda? zapytała drżąca, gdy Edmund ukazał się we drzwiach.
— Tak, bardzo niebezpiecznym, odrzekł, i nie będę ukrywał, że z tego powodu, ciężka moralna odpowiedzialność spada na panią!...
— Na mnie? zawołała Berta przestraszona.
— Nie inaczej.
— Z jakiej przyczyny?
— Ostrzegałem że najmniejsze wzruszenie może stać się powodem śmierci pani Monestier...
— A więc... szepnęła zaledwie dosłyszanym głosem.
— A więc, pomimo moich przestróg, chora doświadczyła wstrząśnięć moralnych jakie bardzo szkodliwie podziałały na jej zdrowie, a od pani zależało uchronić ją od takowych.
Dziewczyna milczała pochyliwszy głowę.
— Przypuszczając nawet, co, mi się nie zdaje być prawdopodobnem, że burza przestraszyła chorą, mówił Edmund dalej, to i w takim razie dostateczną byłaby obecność pani aby ją uspokoić... Pani jednakże nie było w domu!...
— Bardzo ważna przyczyna zmusiła mnie do wyjścia, wyjąknęło zmięszane dziewczę.
— W rzeczy samej... bardzo to ważna jakaś musiała być przyczyna która znagliła córkę do odstąpienia umierającej matki, odparł z szyderstwem Loriot. Wszakże powiadomiona przezenmie wiedziałaś pani, że jej nieobecność przy chorej, otwiera drogę wszystkim złym następstwom.
— Nieobecność moja trwała bardzo krótko...
— Tak... około trzech godzin.
Berta spojrzała zdumiona na mówiącego. Zkąd on mógł wiedzieć to, o czem jak sądziła nikt w świecie nie wiedział?
— Byłaś pani do tego stopnia roztargnioną wracając, mówił Edmund dalej, żeś pozostawiła w dorożce przedmiot bardzo drogi dla siebie, jaki ci zwracam obecnie.
Tu drżącą ręką podał dziewczęciu medaljon znaleziony przez Piotra Loriot w dorożce.
— Mój medaljon! zawołała Berta chwytając go żywo.
— Widzisz więc pani, że wiem o wszystkiem, ciągnął smutnie dalej. Wczoraj chciałaś mnie pani w błąd wprowadzić, opowiadając o jakiejś wykończonej na obstalunek pilnej robocie... Ja jednak mniej łatwowierny aniżeli jej matka, złudzić się nie dałem!...
— Jak to mam rozumieć... co znaczą te słowa? pytało spłonione oburzeniem dziewczę.
— Cóż bowiem ja mogę sądzić o młodej dziewczynie która na czas kilkogodzinny odstępuje umierającą matkę? kończył z westchnieniem. Bierze ona dorożkę, każe się wieść w oddaloną część miasta, gdzie obawiając się być śledzoną, podaje stangretowi niedokładny adres, i wślizguje się chyłkiem do innego domu. Tam spędza trzy godziny czasu, zapominając o całym świecie, o matce konającej prawie, i wszystkich ciążących na sobie obowiązkach!... Wracając, temiż samemi otacza się ostrożnościami, zamiast kazać zajechać przed dom przez siebie zamieszkiwany, każe się zatrzymać dorożce bliżej pod 15-ym numerem... Tak!... skoro się niema tajemnicy, na co te ostrożności? Jak możesz więc żądać pani ażebym ci wierzył?.
Berta słuchała nieruchoma jak posąg, z wlepionym spojrzeniem w młodzieńca, z przytłumionym oddechem. Silny rumieniec wystąpił na jej twarz bladą, podczas gdy mówił Edmund, a skoro zamilkł:
— Boże! zawołała, przykładając ręce do czoła z ruchem obłąkanej, ależ to straszne!... przerażające!... Oskarżają mnie... posądzają... i to on... on... właśnie!...
— A więc... tak! odrzekł Loriot, ja panią oskarżam... ja!... który cię kochałem... nad życie!... och!... wiesz o tem dobrze!... Ja!... który ci oddałem mą duszę, i marzyłem niestety w snach złudnych, o nadaniu ci mego nazwiska. Biedny zaślepieńcze!... budowałeś gmach swego szczęścia na piasku ruchomym, pierwszy podmuch wichru, rozsypał go w gruzy!...
— Boże!... mój Boże!... powtarzała Berta łkając boleśnie.
— To, co ja cierpię od kilku godzin, słowem wypowiedzieć się nie da, powtarzał smutno. Pani tego pojąć nie jesteś w stanie, a jednem słowem mogłabyś wszelkie rozpruszyć zwątpienie. Berto, zaklinam... powróć mi wiarę w siebie!... Często pozory mylą... Wytłumacz się, usprawiedliw, błagam cię o to!... Powiedz w jakim celu jeździłaś na plac Królewski wczoraj wieczorem?
Biedną dziewczynę łzy dławiły prawie. Nigdy położenie nie było straszniejszem. Zbolałe jej serce walczyło między miłością a obowiązkiem. Powinność, słowo dane matce, niedozwalało jej wyjawić Edmundowi rzeczywistego swego nazwiska, ani ciążącej na nim owej krwawej plamy. Tajemnica hańbiącej śmierci niewinnie straconego, zachowaną ściśle być powinna, aż do chwili powrócenia czci Pawłowi Leroyer.
Dobrze pojęła to Berta, i po chwili bohaterskiej walki samej z sobą:
— Niepodobna mi jest zadość uczynić pańskiemu żądaniu!... odpowiedziała. Moja godność osobista niepozwala mi się tłumaczyć przed tym kto ośmiela się rzucić cień podejrzenia na moje postępowanie...
— Takto? niechcesz więc pani mnie uspokoić, usunąć mego zwątpienia?
— Gardzę podobną nieufnością! odparła dumnie; zresztą na co by się przydało zwalczać ją słowami?
— Jeden wyraz... a rzucę się do nóg twoich błagając przebaczenia za moje chwilowe zwątpienie...
— Nie! tego wyrazu nie wymówię, wypraszać dla siebie ufności nie będę odpowiedziała. Podobnym obwinieniem wyrządziłeś mi pan zniewagę! Odmawiam wszelkich tłumaczeń. Wstydziłabym się sama przed sobą, gdybym zmuszoną była zwalczać pańskie haniebne posądzenia.
Edmund załamał ręce z rozpaczą.
— Nie kocha mnie!... nigdy nie kochała!... Wszystko dla mnie skończone!... zawołał.
Tu kilka słów wygłoszonych z rozdzierającym żalem, wstrząsnęły dziewczyną. Była gotową wyjawić już wszystko. Miłość chwilowo zwyciężyła obowiązek.
Otworzyła usta aby powiedzieć:
— Kochałam cię... i jestem godną twojej miłości... gdy głos pani Leroyer przyzywającej córkę do siebie dobiegł z drugiego pokoju.
— Idę mamo... idę! odpowiedziała: a zwracając się do młodego doktora:
— Jeżeli pan sądzisz, że straciłam prawo do jego szacunku, wyrzecze, nie w mojej mocy jest zadać mu fałsz w tym względzie, przyszłość niechaj go kiedyś inaczej przekona; na teraz proszę o uwolnienie mnie od wszelkich tłumaczeń i usprawiedliwiań.
Chłód wiejący z powyższych wyrazów i pogardliwe spojrzenie Berty, zachwiały biednym młodzieńcem.
— Zastosuję się do życzeń pani, rzekł cicho, a zatem nie zobaczymy się więcej!...
— Jakto? chcesz pan więc zapomnieć o mojej matce, w chwilach gdy walczy pomiędzy życiem a śmiercią, chcesz ją opuścić? pytała zatrwożona.
— Opuścić matkę pani? powtórzył Loriot; nie obawiaj się o to. Znam obowiązki mojego powołania, i potrafię do nich się zastosować. Możesz być pani spokojną, iż do ostatniej chwili nie odstąpię twej matki. Ale niestety krótko to trwać będzie.
— Co pan chcesz przez to rozumieć? zapytała Berta z przerażeniom.
— Chcę panią powiadomić, iż życie chorej zawisło na włosku prawie.
— To niepodobna!... Mówisz pan ażeby mnie tylko nastraszyć...
— Niech Bóg uchowa!... Nie byłbym zdolnym do podobnego okrucieństwa!...
— Albo też pan mylić się możesz. Toż to byłby dla mnie cios straszny! Po świeżym zgonie brata utracić matkę...
i zostać samej na świecie... zupełnie samej!... Nie! ja nie wierzę w pańską przepowiednię... Nie!... matki zdrowie nie jest do tego stopnia zachwianem...
— Obowiązkiem można było wyświetlić pani prawdę.
— Boże... mój Boże!... wołała z rozpaczą; tak niedawno jeszcze miałeś pan wszelką nadzieję!...
— Tak miałem ją... przyznaję, bo liczyłem na pomoc i opiekę ze strony pani. Rachuby mnie te zawiodły!... Depcząc moją miłość, zerwałaś jednocześnie nić na której zawisło życie twej matki!...
Ostatni był to cios dla nieszczęśliwej dziewczyny. Słowa Edmunda trafiły w jej serce zbolałe. Nie mogąc dłużej zapanować nad sobą, wybuchnęła łkaniem.
Młody doktór obojętny na pozór, pisał w milczeniu receptę.
— Oto lekarstwo, rzekł, wskazując Bercie papier leżący na stole. Przybędę wieczorem... I ukłoniwszy się z lekka, wyszedł z miną obrażonego w swojej godności człowieka.
Na schodach jednak, zmuszonym był się zatrzymać. Wzruszenie dławiło go prawie. Chwiał się na nogach jak człowiek pijany, chwytając za poręcz obiema rękami aż wreszcie łzy popłynęły mu z oczu.
Po doznanej ztąd uldze, wróciła moc charakteru.
— Nie umrę przecież z tej rany... wyszepnął, mimo, że ból jest straszny!... Cóż wszakże na to poradzić? Nie można żałować tego czem się pogardza... Zapomnę!...
Berta, pozostawszy samą, padła na kolana.
— Boże!... to nad moje siły!... wołała. Wszystko sprzysięgło się na mnie!... Moja matka umiera... a ten którego kocham nad życie, ośmiela się rzucić na mnie tak haniebne posądzenie!... Boże... zlituj się nademną!... bo upadam pod krzyżem jaki zesłałeś na moje słabe ramiona.
Pani Leroyer dosłyszawszy łkanie, przywołała córkę do siebie.
Otarłszy łzy z pośpiechem, Berta pobiegła do chorej.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Theifer niezapomniał o poleceniu księcia de la Tour-Vandieu, i po obiedzie w dniu dokonanej rewizji u Ireneusza, udał się na ulicę św. Dominika.
Jerzy oczekiwał nań niecierpliwie. Pragnął otrzymać co rychlej wiadomość o przebiegu sprawy licząc obok tego na informacje o owej warjatce która go takiego nabawiła przestrachu.
Mylił by się ten ktoby sądził, iż zbrodniarz ten był spokojnym; przeciwnie, jego trwoga i przerażenie wzrosły od wczoraj. Pocieszał się wprawdzie, że za pomocą podłożonej w biurku notatki obezwładnił i pozbył się na długo Moulin’a, lecz wyczytana wiadomość w bruljonie listu, niepokoiła go wielce. Klaudja Varni, jego dawna kochanka, wspólniczka zbrodni, jego duch piekieł, miała powrócić do Paryża.
Pragnęła, widocznie przywołaniem strasznej przeszłości, zmusić go do ustępstw, lub może nakłonić do nowych zbrodni. Z jej listu miał zamiar „wyzyskiwania“. A kto wie czyli już nie przybyła? i nie ustawia groźnych baterji do mającej rozpocząć się walki?
Uwolniony chwilowo Jerzy od jednego wroga miał przed sobą drugiego, stokroć groźniejszego. W jaki bowiem sposób prowadzić walkę z kobietą która przeżyła z nim wspólnie lat tyle, i znała najmniejszy szczegół z jego rozwięzłej młodości? Nie pozostawało jak wypełnić jej żądania, w których książę był pewnym, że chciwa zysku Klaudja ograniczać się nie będzie.
Zjawienie się obłąkanej Estery, przygnębiało zarówno skołatany umysł zbrodniarza lubo mniej o wiele niż mające nastąpić odwiedziny Klaudji, ponieważ wiedział, że z tamtej strony przynajmniej nie zagraża mu niebezpieczeństwo. Jedyną trwogę dla niego stanowiła. osobistość Klaudji Varni.
Był pewien, że upłynione lata nie zmniejszyły jej zamiłowania do intryg i szatańskich pomysłów, a obok tego wymagań zbytków i rozkoszy.
Jedyna wyższość jaką posiadał nad nią obecnie, było, iż szczęśliwym trafem został wcześnie powiadomionym o jej przybyciu przed wypowiedzeniem wojny. Mógł się więc przygotować do mającego podstępnie nastąpić wybuchu.
Theifera wprowadzono natychmiast do gabinetu pana de la Tour-Vandieu. Wyraz twarzy przybyłego nie był bynajmniej uspokajającym.
— Cóż, byłeś na placu Królewskim? żywo zapytał go książę.
— Byłem w towarzystwie komisarza i sędziego.
— Nie spostrzegli, że przed nimi ktoś dokonywał rewizji?
— Bynajmniej.
— Zatem jesteśmy w porządku.
— Niezupełnie!... odparł znacząco Theifer.
— Jakto... dla czego?
— Dla tego, że po naszym odejściu, inna nastąpiła wizyta w mieszkaniu mechanika.
— Inna wizyta? powtórzył z osłupieniem Jerzy.
— Tak, książę.
— Zkąd pan powziąłeś to przekonanie?
— Z bardzo prostego spostrzeżenia. Złoto, banknoty, i inne wartościowe papiery jakie widzieliśmy wczoraj w szufladzie, dziś znikły bez śladu.
— Ukradziono je?... zawołał Jerzy z trwogą.
— Tak, mości książę, jako też i włożoną przez nas notatkę do tej błękitnej koperty.
— I ta notatka zginęła?... wyszepnął z pognębieniem pan de la Tour-Vandieu.
— Zginęła, niestety! To też sprawa Ireneusza Moulin znacznie się polepszyła. Bo rzeczywiście ten człowiek nie jest winien wcale.
— A kogo posądzasz o usunięcie tych rzeczy?
— Ma się rozumieć tę jasnowłosą kobietę, która ośmieliła się z taką czelnością nazwać waszą — książęcą mość „mordercą“.
Jerzy wzruszył ramionami.
— Mylisz się; odrzekł, ta kobieta jest rzeczywiście warjatką.
— Warjatką? powtórzył Theifer! niepodobna mi w to uwierzyć. Wydała mi się zupełnie przytomną, posądzam ją o wspólnictwo z Moulin’em.
— Nierozsądne przypuszczenie.
— Nie; mości książę... oparte na dowodach!...
— Na jakich dowodach?
— Niech książę raczy posłuchać. Wczoraj, wszak prawda? zastaliśmy biurko mechanika na klucz zamknięte?...
— Tak.
— Otóż w pośpiechu i przestrachu, zostawiliśmy je otwartem, z powysuwanemi szufladami, a w dodatku na jednej z półeczek, zostawiłem palącą się latarkę.
— Rzeczywiście tak było.
— W jednej z tych szuflad otwartych, znajdowały się pieniądze, zapewne cały majątek mechanika.
— Cóż zatem?
— Otóż Ireneusz widział dziś otwarte biurko, widział brak pieniędzy, a najmniejszym gestem nie okazał swego zdziwienia. Zdawało mu się to być rzeczą zupełnie naturalną, jak gdyby zaprzedałą żoną. Ztąd wnosić wypada, że polecił jakiejś osobie dziś dla nas nieznanej, aby zabrała to wszystko do siebie. Któżby nią mógł być innym jak nie owa mniemana warjatka, której naszym tchórzostwem ułatwiliśmy jeszcze zadanie.
— Masz słuszność zupełną.
— Cieszę się, że wasza książęca mość podziela moje zapatrywania, odparł z ukłonem agent.
— Nie dowiedziałeś się czegoś o tej obłąkanej?
— Wiem niektóre bliższe szczegóły. Mieszka w tym samym domu gdzie Ireneusz Moulin, i uchodzi tam za warjatkę. W tem udawaniu musi być jakiś cel ukryty, o którym wkrótce się dowiem. Opiekuje się nią jakaś wiekowa osoba, daleka jej krewna, dziwaczka jak mówią do nieuwierzenia. Otóż właśnie wczoraj podobno, nie było jej w domu.
— A nazwisko tej damy wiekowej?
— Pani Amadis.
— Nie pomyliłem się więc... pomyślał Jerzy. W owej warjatce poznałem odrazu Esterę Derieux. Któż o tem cię powiadomił? dodał głośno.
— Odźwierna. Ale każda sprawa ma swoje dwie strony. Wyjawiłem księciu moje domysły, ależ i ja nie jestem nieomylny. Być bardzo może, iż ta jasnowłosa kobieta ma umysł w nienormalnym stanie, i że pomimowoli zaszła do mieszkania Moulin’a. W takim razie, należałoby nam przypuszczać istnienie jakiegoś nieznanego wspólnika który zaopatrzony kluczem przyszedł po naszym odejściu.
— Wszystko to jest możebnem. rzekł Jerzy po chwili namysłu. Lecz ktoby to mógł być? Kogo by wybrał mechanik do tak skutecznej dla siebie pomocy.
Pan de la Tour-Vandieu zadumał się głęboko a potem:
— Może to pani Leroyer? odrzekł.
— Niepodobna! odparł uśmiechnąwszy się Theifer. Ta kobieta jest umierającą!
— Może jej córka?
— Zbyt młode dziewczę. Zresztą agenci postawieni na czatach upewnili mnie, że wychodziła raz tylko wczoraj, i to po lekarstwo do apteki.
— Dziwne to... w rzeczy samej, wyszepnął Jerzy. Czyliż Klaudja Varni mogłaby działać w porozumieniu z Ireneuszem Moulin? Nie po tysiąc razy nie!... To być nie może!... Słowa tego człowieka podsłuchane na cmentarzu Montparnasse, upewniają, mnie, że on nie zna jej wcale.
Jakkolwiek Jerzy szeptał cicho te słowa, Theifer posłyszał je dobrze.
— Wasza książęca mość uważa więc stanowczo panią Varni za swoją nieprzyjaciółkę? zapytał przerywając.
— Niewątpliwie... i to za najgroźniejszego wroga?
— Pokonamy ją!
Pan de la Tour-Vandieu potrząsnął głową, z powątpiewaniem.
— Nie znasz Klaudji odrzekł. To co raz postanowi, wypełnić musi!... Cokolwiek bądź obmyśli, wykona, nie zrażając się przeszkodami.
— A więc to szatan w kobiecej postaci? zapytał Theifer z uśmiechem.
— Gorzej mówię ci niż szatan!... Jest to niezmordowana energja, oddana na usługi żelaznej woli i przebiegłości bez granic, pełnej piekielnych pomysłów!... Lękam się tej kobiety, mimo, że bojaźliwym nie jestem... Przekonasz się kiedyś Theiferze, iż ja przez nią, zgubionym zostanę!...
Przerażony temi złowrogo wygłoszonemi słowy drżał Jerzy jak w febrze.
Agent zdumiony tym niewidzianym dotąd stanem księcia patrzył na niego z pod oka, ukradkiem.
— Jeżeli wasza książęca mość. obawia się jakiego wybuchu, to niezaszkodziłoby może posłuchać mej rady, jaką miałem honor raz już udzielić.
— Jakiej rady?
— Należałoby księciu wyjechać z Paryża.
— Czyż to jest możebne?
— Dla czego nie? Ta nieobecność mogłaby się znacznie przedłużyć.
— Byłoby to najwyższym nierozsądkiem z mej strony. Zostawiłbym wolne pole mym wrogom. Działali by swobodnie na moją szkodę, nie znajdując nigdzie zapory.
— Tem lepiej... Działając albowiem, odsłonili by nam swe plany.
— I jakąż korzyść otrzymałbym z tego?
— Przekonanie, czego się obawiać należy.
— Na nic by mi się to nieprzydało, będąc nieobecnym w Paryżu. Gdyby mi nawet największe groziło niebezpieczeństwo, nie mógbym go usunąć.
— Słuszna uwaga, w rzeczy samej, rzekł Theifer. Nasuwa mi ona myśl inną, a mianowicie, iż książę nieopuszczając Paryża, mógłby rozpuścić wiadomość o swoim wyjeździe za granicę. Z ukrytego natenczas jakiego zakątka naszego miasta można by było śledzić nieprzyjaciół, i przysposabiać się do obrony. Jakże się podoba ten projekt waszej mości?
— Sposób nie zły... lecz czy możliwy do wykonania? Odbieram codziennie liczne korespondencje na które bezzwłocznie odpowiadać muszę...
— Czyż niema książę jakiego zaufanego sługi, któryby na oznaczone miejsce nadsełał przychodzące listy?
Jerzy przecząco potrząsnął głową.
— Nie wierzę, odrzekł, i nie ufam nikomu.
— Pomyślmy, może wynajdziemy sposób na taką drobnostkę, zaczął znowu Theifer.
Pan de la Tour-Vandieu zaczął szybkim krokiem przechadzać się po gabinecie, głęboko zadumany. Agent wodził za nim oczyma, jak kot czyhający na zdobycz.
Po chwili, Jerzy, zatrzymał się nagle.
— Znalazłem!... zawołał.
Theifer oczekiwał w milczeniu.
— Czy pan wiesz? zaczął książę, że mój pałacowy ogród rozciąga się do Uniwersyteckiej ulicy, i że w ogrodzie tym mam piękny pawilon?
— Wiem, odparł agent, ale oczekuję dalszego wyjaśnienia.
— A więc posłuchaj. Jeden z moich przodków miał czarownie piękną kochankę, którą ubóstwiał, a zmuszonym był ukrywać się z tem przed żoną. Kazał więc na końcu ogrodu wybudować pawilon, w którym ją umieścił. Korzystając z wyjazdu żony na czas dłuższy za granicę, wezwał umiejętnych robotników, którzy urządzili skryte przejście między pawilonem a jego gabinetem. To przejście dotąd istnieje, ja tylko je znam i posiadam klucz od niego. Czy pan rozumiesz teraz?
— Rozumiem... Książę chciałby zamieszkać w tym pawilonie.
— Tak; ale jest to za blizko mojego pałacu... Znają mnie w tej dzielnicy... Lecz z drugiej strony korzystając z tajemnego przejścia mógłbym co noc dostawać się do mego gabinetu i przeglądać korespondencje.
— Świetny pomysł! zawołał Theifer; ale o jednej rzeczy wasza książęca mość zapomina. Cóżby pomyślał ten człowiek któryby przynosił z poczty listy i gazety, a nie zastawał ich nazajutrz?
— To prawda!... odparł smutno Jerzy. Ciężka do zwalczenia przeszkoda.
— Możnaby się w ten sposób urządzić, rzekł agent po chwili namysłu. Wasza książęca mość mógłby parę razy na tydzień zakradać się w nocy do swego pałacu, przeczytać wszystkie listy, i napowrót zalepić je w kopertach. Nieobecność księcia będzie wszystkim wiadomą, a owa pani Klaudja Varni, nie da o ile sądzę długo oczekiwać na siebie. Jakże się podoba mój projekt?
— Nad wyraz!... Będę miał ustronne mieszkanie z którego rzadko kiedy na świat się wychyla. W zamian ty panie Theifer, będziesz mi donosił o wszystkiem.
— W dodatku, nauczę waszą książęcą mość robienia pewnej sztuki, którą nazywamy „charakteryzacją twarzy“, a która tak zmieni oblicze, że książę będzie mógł nawet wychodzić w dzień biały nie będąc poznanym.
— Wybornie!... zawołał z radością pan de la Tour-Vandieu. Idź pan zaraz i wynajmij u mego notarjusza pawilon przy Uniwersyteckiej ulicy, rozumie się pod fałszywym nazwiskiem, i zapłać z góry za sześć miesięcy.
— Jest to zupełnie niepotrzebnem. Do całej tej sprawy notarjusz mięszać się nie powinien, ani o niej wiedzieć. Gdyby o tem posłyszano, że pawilon jest wynajęty, nie jednemu przyszła by chętka zobaczenia nowego lokatora. Posunięto by się może nawet do szpiegowania... Ścisła tajemnica zachowaną tu być powinna.
— Masz słuszność zupełną.
— Czy ten pawilon jest umeblowany?
— Tak.
— Zrobimy więc z niego chwilowe schronienie gdyby okazała się tego potrzeba. A co do mieszkania, czy książę sobie życzy abym mu wynalazł takowe?
— Prosiłbym cię o to... ale w dzielnicy w której mnie nikt nie zna.
— Proszę więc rozgłosić między znajomemi o rychłym swoim wyjeździe za granicę. Ja dziś wieczór mieszkanie mieć będę.
— Theiferze... pomnij, że liczę na ciebie!...
— Słusznie mości książę, gdyż jestem mu duszą i ciałem oddany, służąc wiernie tej sprawie. To mówiąc z niskim ukłonem, wyszedł z gabinetu.
Po odejściu agenta, pan de la Tour-Vandieu zadzwonił na kamerdynera.
— Ferdynandzie! rzekł do wchodzącego sługi, zapakuj moje walizy... Wyjeżdżam na czas dłuższy.
Lokaj nawykły do biernego posłuszeństwa nie okazał wcale zdziwienia, zapytał tylko:
— Czy będę miał zaszczyt towarzyszyć waszej książęcej mości? i mam przygotować dla siebie rzeczy?
— Nie potrzeba, pojadę sam. Niech tylko wszystko będzie na jutro upakowanem.
Wyszedłszy na miasto Jerzy, udał się do swego bankiera, od którego wziął przekazy na różne zagraniczne banki, ztamtąd pojechał do kilku przyjaciół, rozgłaszając wszędzie o zamiarze rychłego swego wyjazdu. Dziwiono się wprawdzie tej opóźnionej nieco manji podróżowania, lecz każdy inaczej tłumaczył ją sobie.
Wiedziano, że książę był dobrze widzianym u dworu, nie wierzono więc w jego osobistą zachciankę, lecz przypuszczano, że wyjeżdża z jakąś powierzoną sobie misją, do Włoch zkąd coraz bardziej niepokojące nadchodziły wieści.
Henryk dowiedział się również od ojca swej narzeczonej, hrabiego de Liliers, u którego pan de la Tour-Vandieu był z pożegnaniem, o rychłym wyjeździe z Paryża swego przybranego rodzica.
Wieczorem dnia tego, spotkali się oba.
— Wyjeżdżasz ojcze zapytał.
— Tak.
— Pisuj choć do mnie.
— Wątpię czyli to będzie możebnem. Zbyt mało będę miał czasu.
— To może sobie życzysz abym ja pisywał do ciebie.
— Byłoby to daremnem rzekł Jerzy. Nie zatrzymując się nigdzie dłużej, nie odebrałbym żadnego z twych listów.
— Nie każesz więc ojcze przysełać sobie nadchodzącej korespondencji we wskazane miejsce? pytał młodzieniec.
— Nie!... proszę cię tylko aby codziennie składano listy i gazety na moim biurku. Po powrocie przejrzę wszystko razem.
Te lakoniczne odpowiedzi księcia, potwierdzały domysły ogółu.
Tegoż samego wieczora, pan de la Tour-Vandieu otrzymał list od Theifera zawierający te słowa:
„Oczekuję dziś na waszą książęcą mość o godzinie dziewiątej wieczorem, na rogu ulic Pot-de-Fer Saint Marcel i Mouffetard“.
— Doskonale! zawołał Jerzy, nie mógł odpowiedniejszego miejsca wynaleść; i o oznaczonej godzinie udał się na schadzkę zostawiając w oddaleniu dorożkę jaką przyjechał. Theifer już oczekiwał we wgłębieniu bramy.
— Niech wasza książęca mość raczy pójść za mną, rzekł cicho.
Ruszyli w drogę. Ulica Pot-de Fer, odpowiadała w zupełności wymaganiom księcia. Zabudowana samemi staremi domami, obróconemi dziś na użytek klasztorów, była przybytkiem spokoju i grobowej ciszy.
— Czy w tych stronach znalazłeś dla mnie mieszkanie? zapytał Jerzy.
— Tak, w kamienicy w której odźwiernym jest mój podwładny. Dom ten posiada tylko dwóch lokatorów, to jest waszą książęcą mość, i osiemdziesięcioletniego staruszka wraz z siostrą, który w niczem przeszkadzać nie będzie.
— Jest że to mieszkanie umeblowanem?
— Nie: ale jutro dostarczą potrzebne sprzęty. Nie będzie tam wprawdzie okazale, ale postaram się ażeby znośnie było przynajmniej. Odźwierna mogłaby przynosić obiad księciu z pobliskiej restauracji, i usługiwać w ciągu dnia całego. Sądzę, iż do pewnego stopnia zaufać jej można; nie wiem wszelako czy milczeć umie? Okna mieszkania wychodzą na ogrody i ulicę; obawiam się tylko czy wychodzenie na drugie piętro nie utrudni księcia zbytecznie? Zapłaciłem za kwartał z góry, i złożę pokwitowanie.
— Na jakie nazwisko zawarłeś umowę?
— Na nazwisko Fryderyka Bérard; agenta skupującego starożytności na wywóz za granicę. Uprzedzić jednak muszę, iż odźwierna w tym przyszłym swoim lokatorze podejrzywa policyjnego agenta.
— Agenta policyjnego, we mnie? powtórzył książę ze wstrętem.
Theifer szyderczo się uśmiechnął.
— Wszystkie drogi są dobre, które prowadzą do celu, odrzekł. To przekonanie odźwiernej ułatwić może księciu nie jedną trudną do zwyciężenia przeszkodę, z których najważniejszą jest możność częstego a coraz innego przebierania się, jakie dozwoli waszej książęcej mości chodzić po wszystkich dzielnicach Paryża bez obawy zostania poznanym.
Słowa agenta, przekonywająco oddziałały na pana de la Tour-Vandieu.
— Wszystko rozumnie obmyślałeś, zaczął po chwili, nie rozumiem tylko, na co wezwałeś mnie tu dzisiaj?
— Aby pokazać waszej książęcej mości mieszkanie, i przedstawić odźwierną. Radziłbym dla tych ludzi być bardzo szczodrobliwym...
— Bądź o to spokojny.
— Jeszcze jeden szczegół przedstawię waszej książęcej mości. W stosunkach zemną, niezbędną jest zmiana. Zmuszonym „będę nazywać księcia wprost po nazwisku.
— Wszak to wynika samo z siebie... Miałem ci o tem już dawno powiedzieć.
Tak rozmawiając, doszli do starego domu, o sześciu oknach frontowych, gdzie zatrzymał się Theifer.
— Jesteśmy w celu... rzekł.
Ciężki młotek poruszony ręką agenta, przywołał natychmiast odźwierną.
— Otóż pani Randeau, rzekł do niej, przybywam z moim przyjacielem panem Bérard, aby mu pokazać wynajęte dla niego mieszkanie.
— O! jestem pewną, że ten pan będzie bardzo zadowolonym, odpowiedziała. Przed kilkoma laty odnawiano pokoje, a kominki jak jestem odźwierną w tym domu, nie dymiły ani razu.
— Może nam pani zechcesz poświecić na wschody, rzekł Theifer.
— Natychmiast.
Tu zabrawszy klucz ze swojej stancyjki, szła pierwsza po brudnych wschodach, gdzie ani jedna lampka nie rozpraszała ciemności.
Na drugim piętrze zatrzymano się przed wysokiemi drzwiami. Otworzywszy je odźwierna weszła pierwsza, oświetlając niesioną w ręku lampką duże trzy pokoje.
Okna jadalni wychodziły na ogród zacieniony staremi rozłożystemi drzewami, których wierzchołki sięgały aż do drugiego piętra.
— Bardzo mi się tu podoba, rzekł Jerzy, lubię kwiaty i drzewa. Siedząc po całych dniach w domu, będę przynajmniej oddychał świeżem powietrzem.
— Byłem pewny, że będziesz zadowolonym, rzekł Theifer. Jutro przyniosą, ci meble, a pani Randeau jako porządna gospodyni, zajmie się ich ustawieniem i usługą u ciebie.
— Z całą gorliwością odparła kobieta. Jestem przekonaną, że pan na moją opieszałość uskarżać się nie będzie.
— Na początek, przyjm pani to odemnie, rzekł Jerzy, wsuwając w rękę odźwiernej luidora.
Pani Randeau oniemiała z podziwu, dziękowała za datek tak hojny z nieukrywaną radością i wręczając klucz od drzwi głównych swojemu nowemu lokatorowi.
— Oto klucz od drzwi frontowych, wyrzecze, możesz pan wchodzić i wychodzić kiedy się podoba. Nikt pana śledzić nie będzie, bo nie będziesz miał żadnych sąsiadów. Dzielnica jest spokojna, dom także. Nigdy nie zdarzyła się tu kradzież, ani pijatyka... Prawdziwy raj ziemski, przekonasz się pan o tem.
Nazajutrz około południa, mieszkanie Jerzego było już umeblowanem. O czwartej, kazał odwieść swe kufry na Ljońską drogę żelazną, a pożegnawszy się obojętnie z przybranym swym synem wsiadł do karety rozkazując podążać na stację.
Po zniesieniu kufrów do sali bagażów służba księcia wróciła do pałacu.
W pół godziny potem, pan de la Tour-Vandieu odebrał rzeczy ze stacyi, i w wynajętej dorożce przewiózł je do swego mieszkania przy ulicy Pot-de-Fer, gdzie odtąd się ulokował pod nazwiskiem Fryderyka Bérard.
Wróćmy do więzienia św. Pelagji.
Ireneusz Moulin nie był już więcej wzywanym do sędziego śledczego, i wywnioskował bardzo logicznie, iż mimo że w jego mieszkaniu nie znaleziono nic kompromitującego, to jego sprawa wszelako pójdzie zwykłym torem i będzie musiał raz jeszcze stanąć przed sądem.
Jan-Czwartek zachęcał mechanika do dotrzymania obietnicy, to jest do wezwania adwokata przeznaczonego im na obrońcę.
Ireneusz nie czuł do Jana tego instynktowego wstrętu, jaki uczuwał stykając się z innemi zbrodniarzami. Żyli obadwa z sobą w jaknajlepszej zgodzie, i ten rodzaj poufności jaka się wyradza w więzieniu, zwiększał się z dniem każdym.
Wiemy, że Ireneusz postanowił wybadać swego towarzysza co do jego przeszłości, i oczekiwał tylko sposobnej chwili ku temu. Tymczasem starał się zaskarbić jego życzliwość dla siebie. Prosił więc na jego żądanie, owego młodzieńca o którym poprzednio mówiliśmy, by go przywołał do pokoju adwokatów, skoro Henryk de la Tour-Vandieu przybędzie.
Młodzieniec ten, nazwiskiem Juljusz Renaudy, zastosował się do życzeń mechanika, i trzeciego dnia po skończonej naradzie ze swym adwokatem, powiadomił Ireneusza, że oczekuje na niego.
— Nie zapomnij że o mnie!... wołał za wychodzącym Jan-Czwartek.
— Bądź spokojnym, com przyrzekł, dotrzymam.
Po upływie dziesięciu minut, wprowadzono Moulin’a do Pokoju przeznaczonego dla adwokatów i ich klijentów, aby go przedstawić Henrykowi de la Tour-Vandieu.
— Pan jesteś Ireneuszem Moulin? zapytał go tenże.
— Tak panie.
— Pan to zobowiązałeś Renaudie’go by mnie zapytał czyli zechcę zająć się pańską sprawą?
— Ja panie.
— Za nim kazałem pana przywołać, dowiedziałem się w kancelarji o rodzaju pańskiego przewinienia. Jesteś pan oskarżonym w politycznych zawichrzeniach.
Ireneusz skinął głową potakująco.
— Jak wszyscy oskarżeni, mówił dalej młody adwokat, nie uważasz się pan za winnego?
— Tak jest, odpowiedział mechanik, jak wszyscy niesprawiedliwie posądzeni, a przekonani o swojej niewinności.
Henryk de la Tour-Vandieu spojrzał przenikliwie na mówiącego i dostrzegł w jego wzroku otwartość i szczerość .Ireneusz wydał mu się być sympatycznym człowiekiem, podobała mu się prostota jego odpowiedzi.
— Chcąc z pożytkiem poprowadzić pańską sprawę odrzekł, potrzeba mi poznać ciążące na panu podejrzenia. Muszę przeczytać akta dotyczące tej sprawy. Prawdopodonie zajmę się pańską obroną, lecz jest koniecznem ażebyś pan wyznał, mi prawdę, jasną, czystą prawdę.
— Panie!... zawołał mechanik, przysięgam, iż niemam nic do ukrywania.
— Nierozumiem adwokata, — mówił dalej Henryk, który wobec trybunału sędziów ucieka się do kłamstwa, w celu obrony swojego klijenta. Nie potrafiłbym nikogo przekonać nie będąc sam przedtem głęboko przekonany. Według mojego sposobu widzenia rzeczy, mój fach, który mi się jednym z najwznioślejszych być zdaje, nie jest fachem, ale zawodem kapłańskim... Siłą wykrętnej wymowy starać się obronić winnego od zasłużonej kary, uważam za czyn niegodny, i niewłaściwy.
— Masz pan słuszność zupełną, odparł Ireneusz podzielam pańskie zapatrywania jakie mu zaszczyt przynoszą.
— Zechciej pan zatem wtajemniczyć mnie w krótkości w szczegóły swojego życia.
Moulin opowiedział o swoim pobycie w Anglji o przyjeździe do Paryża, i zaaresztowaniu go przy wyjściu z cmentarza Montparnasse, gdzie towarzyszył pogrzebowemu konduktowi. Nie mogąc jednakże wydać nie należącej do siebie tajemnicy, pokrył milczeniem wszystko co dotyczyło rodziny Leroyer.
Wymienił kolejno wypadki w których uczestnictwo zarzucił mu sędzia śledczy, i powtórzył swoje odpowiedzi udzielone temuż.
Opowiedział wreszcie o najściu policji na swoje mieszkanie, i ujemnym rezultacie tego najścia.
— Czy rzeczywiście zgubiłeś pan klucz od swego mieszkania? pytał adwokat.
— Tak panie; odrzekł Ireneusz, zmuszony do tego kłamstwa wiadomemi nam powodami.
— Jak dawno wyjechałeś pan pierwotnie z Paryża?
— Przed dwudziestoma laty.
— I przez cały ten czas aż do obecnej chwili przemieszkiwałeś w Portsmouth?
— Tak; nie wydalałem się ztamtąd wcale.
— Czy mógłbyś pan złożyć świadectwo firmy w której lat tyle pracowałeś?
— Miałem takie świadectwo, lecz zabrano mi je wraz z innemi papierami. Możnaby jednak otrzymać kopję, zażądawszy jej z Anglji.
— Jestżeś pan pewnym, że w pańskich papierach nie znaleziono nic kompromitującego?
— Nie mogli znaleść tego, czego nie było.
— Jak więc tłumaczyć sobie pańskie uwięzienie?
— Sam nie pojmuję tego.
— Nie podejrzywasz pan oskarżenia któregoś z nieprzyjaciół?
— Niemam nieprzyjaciół o których bym wiedział. Nie znam zresztą nikogo w Paryżu, prócz pewnej ubogiej wdowy, której zmarłego syna odprowadzając na cmentarz, spotkałem raz pierwszy po moim powrocie do Francji.
— Jak długo bawiłeś w Paryżu przed zaaresztowaniem?
— Niespełna tydzień.
— Czem pan się przez te dni zajmowałeś?
— Szukałem tej właśnie biednej kobiety. Jest to wdowa po moim pierwszym pryncypale.
— Nierozprawiałeś pan czasem głośno w kawiarniach o polityce?
— Nigdy!... ponieważ jak to mówiłem sędziemu śledczemu podobnemi kwestjami nie zajmuję się wcale. Zresztą, nie chodzę po kawiarniach i nie mam zwyczaju rozprawiać z nieznajomemi. Wszelako o ile sobie przypominam, pewnego wieczora znajdowałem się w zakładzie restauracyjnym pod „Srebrnym Krukiem“, utrzymywanym przez niejakiego Loupiat’a, mego dawnego znajomego... Tego to wieczora miałem szczęście uratować życie pewnemu komisarzowi policji.
— W jakich to było okolicznościach?
Ireneusz opowiedział wiadome nam już zdarzenie, jakie w krótkości notował młody adwokat w swoim pugilaresie.
— Jak się nazywa komisarz, zapytał, któremu pan oddałeś tę tak wielką przysługę?
— Niepomnę jego nazwiska, wiem tylko, że jest komisarzem w tamtym okręgu miasta.
— O nazwisku trzeba się będzie dowiedzieć, ponieważ prawdopodobnie zapotrzebujemy jego pomocy, rzekł Henryk. A teraz zejdę do kancelarji ażeby przejrzeć pańskie papiery.
— Dziękuję panie adwokacie, odparł Ireneusz. Pozwól pan dodać, że co do kwestji honorarjum możesz pan być zupełnie spokojnym; mam na to przygotowane pieniądze.
— Pomówiemy o tem później; przerwał Henryk z uśmiechem.
— Lecz jeszcze mam jedną prośbę do pana...
— Cóż takiego?
— Poważyłbym się prosić o wyświadczenie mi pewnej łaski...
— Jakiej?
Moulin zdawał się być zaambarasowanym.
— Mów pan... zobaczymy; nalegał Henryk. Może pan chciałbyś przedstawić mi kogoś któryby mógł poświadczyć za panem?
— Nie, panie adwokacie...
— A więc mów jasno, zgadywać nie umiem.
— Jest tu pewien więzień, zaczął Moulin, który mnie bardzo interesuje. Biedak ten, nie posiada i szeląga, a chciałby koniecznie być przez pana w sądzie bronionym. Przyrzekłem, że złożę za niego panu honorarjum.
— Jestże ten więzień równie jak pan obwinionym w kwestji politycznej?
— Bynajmniej.
— O cóż więc takiego?
— O kradzież... wyszepnął Moulin.
Henryk de la Tour-Vandieu okazał gest wstrętu.
— Jednakże, dodał z pośpiechem mechanik, przysięga, że jest niewinnym.
— A może na to złożyć dowody?
— Tak panie. Może dostarczyć świadków, i to wiarogodnych.
— Czy jest powtórnie karanym?
— Tego na pewno niewiem, lecz zdaje mi się że tak jest.
— A jak tłumaczy swoje zaaresztowanie?
— Mówi, że oskarżył go fałszywie przez zemstę, jeden z jego towarzyszów.
— Jak się nazywa ten więzień przez pana protegowany?
— Nazywa się Jan-Czwartek.
— Jest to przydomek czy nazwisko?
— Nazwisko, nie posiada innego będąc porzuconym sierotą... Znaleziono go w dniu świętego Jana, we Czwartek, w polu, nad rowem.
Słysząc to Henryk de la Tour-Vandieu drgnął lekko. I on wszakże mimo wysokiego jakie obecnie zajmował stanowiska, był wychowańcem domu podrzutków, człowiekiem bez nazwiska.
— Jest to okoliczność wiele łagodząca winę, w moim przekonaniu, rzekł do Ireneusza. Te nieszczęśliwe istoty przychodzące na świat z piętnem występku, nie spotykają nigdy dobrej rady, nie widzą dobrych przykładów!... Rzadko kiedy spotykają życzliwą rękę któraby niemi kierować zechciała, a nigdy kochającego serca!... Zobaczę się z pańskim protegowanym.
— Dziś... panie? Henryk spojrzał na zegarek.
— Tak, dzisiaj... odrzekł, każę go natychmiast przywołać.
— Wynagrodzenie za tę sprawę, raczy pan adwokat przyjąć odemnie.
— Dobrze... dobrze! — odparł uśmiechając się młodzieniec. Pomówimy o tem później. Możesz liczyć na mnie mój przyjacielu... Wydajesz mi się być uczciwym człowiekiem.
— Przekonam pana adwokata, iż w sądzie o mnie niepomylił się...
Henryk zadzwonił. We drzwiach ukazał się strażnik dla odprowadzenia Ireneusza.
— Pragnąłbym się widzieć z Janem-Czwartkiem: rzekł do niego młody adwokat.
— Przyprowadzę go natychmiast, odrzekł, i wyszedł z Moulin’em.
— Jestem pewny, rzekł do siebie Henryk po ich odejściu, że ten biedny człowiek jest ofiarą gorliwości policji. Agenci chcą się odznaczyć w swej służbie, za jaką bądź cenę. Mechanik ten przybył z Anglji, gdzie jest siedlisko wichrzycieli; czyż to nie dosyć ażeby wzbudzić podejrzenie? Aresztują go więc; jeśli okaże się winnym dobra z niego zdobycz, jeżeli nie, tem gorzej dla niego!... Ha! zapominacie, moi panowie, że tym nieszczęśliwym służy prawo obrony...
W tej chwili, drzwi otworzono. Strażnik wprowadził Jana-Czwartka.
— Oto więzień, z którym pan żądałeś się widzieć panie adwokacie, rzekł popychając Jana na środek sali, i zamykając drzwi za nim.
Jan-Czwartek ukłoniwszy się, podszedł do młodzieńca. Przypominamy sobie, że nazwisko adwokata wygłoszone przez Renaud’ego, mocno go zajęło. Pamiętał bowiem, że notarjusz „Gęsie pióro“, mówił o jakimś dygnitarzu noszącym to miano, który pisał list do niego, dwadzieścia lat temu, jaki według jego przekonania wywołał ową zbrodnię na moście de Neuilly.
Z zamiarem więc rozpoczęcia ukrytego śledztwa w tej sprawie, Jan-Czwartek uprosił Moulin’a o wezwanie tego a nie innego adwokata do wspólnej obrony ich obu.
Wchodząc w próg „parlatorjum“ stary rzezimieszek spojrzał bacznie na młodego adwokata, który również badawczo przyglądał się fizjognomji nowo przybyłego.
— Ma sprytną minę, pomyślał Jan-Czwartek. Podoba mi się ten człowiek!... I zaczął z układną grzecznością w te słowa:
— Wskutek przedstawienia mnie przez kolegę, raczyłeś pan zająć się moją sprawą, i kazałeś mnie tu przywołać. Jestem panu tak wdzięcznym panie adwokacie, że nie potrafię wyrazić słowami mojej wdzięczności, tak dla pana jako i Ireneusza Moulin, który wiedząc, że się znajduję, w kłopotliwem pieniężnym położeniu, zobowiązał się zaliczyć panu na mój rachunek wynagrodzenie. Jestem pewnym, że jeśli pan bronić mnie będziesz, zostanę uniewinnionym.
— Będę bronił, jeżeli się przekonam, iż rzeczywiście niezawiniłeś, odparł Henryk de la Tour-Vandieu. A teraz odpowiadaj szczerze na moje zapytania.
— Przysięgam że nic nie zataję!...
— Jesteś oskarżony o kradzież?
— Tak panie.
— Czy rzeczywiście nie zawiniłeś w tej sprawie?
— Nie zawiniłem, niesłusznie mnie oskarżono.
— Musiały być jednak jakieś powody do podobnego oskarżenia?
— Nie było żadnych.
— Może pozory świadczyły przeciw tobie?
— I to nie!... panie adwokacie. Nic nie było coby mnie mogło podać w podejrzenie, prócz denuncjacji pewnego łotra zwanego „Szpagatem“, który postanowił wsadzić mnie do więzienia ponieważ wyobraził sobie, że ja byłem powodem jego przyaresztowania.
— A czy byłbyś w stanie dowieść swej niewinności w tej sprawie.
— Tak; mogę przekonać sędziów, żem był natenczas nieobecnym w Paryżu, świadkowie to potwierdzą.
— Jeżeli tak, to moja pomoc nie jest ci potrzebną?
— Przeciwnie, pomoc pańska jest dla mnie niezbędną.
— Dla czego?
— Bo muszę wyznać że... że jestem recydywistą.
— Wiem o tem, odparł Henryk.
— I że... naturalnie, tłumaczył dalej Jan-Czwartek, jeżeli nie będę miał obrońcy, lub też dostanę obrońcę z urzędu, dla którego moja sprawa będzie zupełnie obojętną, chwycą mnie za kark tam w sądzie, mimo że czysty jestem jak śnieg i zawyrokują mnie na Bóg wie ile miesięcy Więzienia. Pan broniąc mnie, będziesz mógł przekonać sędziów, że chociaż człowiek raz zgrzeszy, nie idzie zatem, ażeby grzeszyć miał ciągle.
— Czy masz rodzinę?
— Niemam. a przynajmniej niewiem o żadnej. Podrzutek, znaleziony w polu, nad rowem, ani opieki, ani zachęty ku dobru... ani życzliwego serca. Takie fatalne położenie do złego tylko prowadzi. Pojmuje pan, że nie należałoby mnie potępiać ale raczej pożałować!...
— Nie potępiam cię wcale... i będę się starał ztąd cię wydobyć. Podaj mi nazwiska świadków na których zeznania chcesz się powołać.
— Już je zapisano panie adwokacie w protokole u sędziego śledczego.
— Dobrze; każę sobie przedstawić akta twej sprawy. Zrobię co tylko będzie w mej mocy, ale nie mogę taić przed tobą, że dawniejsza twa sprawa i wyrok skazujący cię na więzienie, będą wielką dla mnie przeszkodą w odpowiedzi na oskarżenia prokuratora.
— Ach! panie adwokacie, wyjąknął z wzruszeniem Jan-Czwartek, błagam... zaklinam... nie opuszczaj mnie pan!... Całą nadzieję pokładam w panu!... Wyjednaj mi uwolnienie... Ja bardzo potrzebuję być wolnym!...
Henryk de la Tour-Vandieu zdumiony dźwiękiem głosu z jakim Jan wymówił te słowa, spojrzał na niego uważnie.
— Tak bardzo potrzebujesz być wolnym? powtórzył. Sądzę, iż nie w żadnym występnym celu, nie dla tego naprzykład aby się zemścić po nad tym, który cię oskarżył?
Czwartek, jak wiemy był doświadczonym, zręcznym komedjantem. Wytrzymał z niezachwianym spokojem badawcze spojrzenie adwokata.
— Tak; nie dla złego czynu, potrzebuję wolności odrzekł, ale przeciwnie, dla spełnienia dobrego uczynku.
Henryk badał ciekawie fizjonomję więźnia.
— Mam temu wierzyć? odparł z niedowierzaniem.
— Upewniam pana adwokata.
— Jakiegoż rodzaju jest ten twój dobry uczynek?
— Opowiem panu wszystko, lecz przed tem pozwolisz mi pan zadać sobie kilka zapytań... Dajesz mi pan na to upoważnienie? Młodzieniec skinął głową potwierdzająco.
— Nieznam dobrze przepisów prawa, zaczął Jan-Czwartek, a potrzebowałbym dowiedzieć się co do pewnego punktu czy nie jestem w błędzie?
— Mów zatem.
— Objaśnij mnie pan czy prawo karze człowieka za zbrodnię popełnioną przed wieloma laty?
— Powiedz dokładnie przed iloma laty? bez tego bowiem objaśnić cię ściśle nie mogę.
— Zbrodnia o której mówię, popełnioną została przed dwudziestoma laty, i pociągnęła za sobą karę śmierci.
— Zdumiewa mię twoja nieśmiałość, rzekł Henryk. A więc posłuchaj. Kodeks karny powiada w rozdziale piątym, artykule 687, co następuje:
„Możność dochodzenia bądź na drodze cywilnej bądź na drodze karnej, zbrodni, pociągającej“ za sobą karę śmierci lub dożywotniego więzienia, jako też każdej innej zbrodni, zasługującej na więzienie i pozbawienie praw, ustaje po upływie lat dziesięciu, rachując od dnia w którym zbrodnia popełnioną została, jeżeli w tym przeciągu czasu nie były przedsiębrane żadne kroki prawne w celu poszukiwania i wyśledzenia sprawcy“.
Czy więc w wypadku o którym wspominasz nie było żadnego śledztwa ani poszukiwań?
— Nie było, panie adwokacie.
— Skoro tak, to zbrodniarz może być pewnym bezkarności.
— Jakto? nawet gdyby ujawniono i poparto dowodami spełnioną przezeń zbrodnię?
— Nawet i w takim razie.
— A jeżeli człowiek niewinny został zawyrokowanym i straconym w miejsce winowajcy?
— To nie zmienia prawa. Możnaby, rzecz pewna wydobyć na jaw przeszłość, i postarać się o oczyszczenie pamięci niewinnie potępionego, lecz prawdziwemu winowajcy nie będzie grozić żadna inna kara, prócz rozgłośnego skandalu.
Winien się okaże jedynie wobec sądu świata, ale nie będzie potrzebował obawiać się niczego prócz... hańby!...
— A gdyby zajmował świetne i bardzo wybitne stanowisko?
— Tem gorzej dla niego. Upadek byłby głośniejszy i cięższy. Ot! wszystko! Jan-Czwartek głęboko zadumał.
— A teraz, zaczął po chwili Henryk de la Tour-Vandieu, powiedz mi w jakim celu żądałeś powyższych objaśnień?
— Posłuchaj pan. Znam pewnego starego zbrodniarza, zajmującego w świecie wysokie stanowisko, miljonera, który stał się wspólnikiem morderstwa, i niewinnego człowieka wysłał pod gilotynę, ażeby zginął w jego miejsce
!... Skoro zostanę uwolnionym, pomszczę tę nieszczęśliwą ofiarę, odkrywając prawdziwego winowajcę, i udam się do pana o pomoc w osiągnięciu tego celu. Widzisz pan zatem, że tu chodzi o prawdziwie dobry uczynek.
— Kto wie czy będziesz go mógł dokonać? rzekł Henryk. Sumienie w takich razach bywa najsprawiedliwszym sędzią. Może przez te lat dwadzieścia dręczy ono zbrodniarza za popełnioną winę? W każdym razie, jeżeli po uwolnieniu zechcesz zasięgnąć mej rady, najchętniej ci takową udzielę.
— Wszak pan nazywasz się de la Tour-Vandieu? zapytał Jan-Czwartek.
— Tak: ale dla czego pytasz mnie o to?
— Wszak to rzecz prosta, mój Boże!... Radbym wiedzieć nazwisko mego szlachetnego obrońcy. Zresztą nazwisko pańskie, obcem mi nie jest. Byłżebyś pan krewnym księcia Zygmunta de la Tour-Vandieu?
— Był to mój stryj, ale już nie żyje.
— Wiem o tem... Byłem przy jego śmierci.
Henryk spojrzał na mówiącego z zdumieniem.
— Co?... byłeś przy zgonie księcia Zygmunta de la Tour-Vandieu? wykrzyknął.
— Tak, panie adwokacie... Znalazłem się tam przypadkowo... Stryj pański zginął w pojedynku. Przechodziłem właśnie przez lasek Winceński w chwili kiedy go raniono... Zbliżyłem się... Już konał!... Mogę poświadczyć, że to był dzielny i odważny człowiek!... Znałeś pan zapewne dobrze tego swojego stryja?
— Nie znałem go... wyszepnął młodzieniec.
— A można zapytać ile pan masz lat? badał dalej Czwartek.
Pytania te, męczyły i kłopotały Henryka.
— Mam lat dwadzieścia dwa, odrzekł pragnąc co rychlej ukończyć rozmowę.
— A lat dwadzieścia mija, jak książę Zygmunt zginął. Za małym pan byłeś, to prawda ażeby módz go zapamiętać... Lecz pański ojciec czy nie był on natenczas obecnym na placu walki?
— Mój ojciec mieszkał natenczas we Włoszech, i przyjechał wtedy do Francji w kilka miesięcy po śmierci stryja i babki mojej i przywiózł mnie wtedy z sobą do kraju.
Henryk zmieniał w ten sposób fakta dla uniknięcia tłumaczeń co do swojej pozycji jako podrzuconego niegdyś dziecka a obecnie przybranego syna Jerzego de la Tour-Vandieu.
Zawsze tak odpowiadał, ilekroć go pytano o szczegóły z jego dzieciństwa.
Ta jego odpowiedź zaniepokoiła Jana-Czwartka.
Jeżeli on powrócił wraz z ojcem do kraju, pomyślał sobie, dopiero po śmierci stryja, a więc to nie jego ojciec jest tą osobistością z Neuilly. Gęsie pióro sam nie wiedział co mówił o owym sławnym liście... Widocznie pomięszało mu się w głowie... Słowem, że z tego wszystkiego nic nie rozumiem.
— Dla czego mnie pytasz o to wszystko? zagadnął młodzieniec widząc zadumę Jana-Czwartka.
— Przepraszam najmocniej pana adwokata za moją śmiałość, odparł tenże. Nazwisko pańskie przywiodło mi na pamięć różne historje z dawnych czasów...
To mówiąc spojrzał na kapelusz Henryka.
Na widok pokrywającej go krepy, drgnął pomimowolnie.
— Pan w żałobie?... Czy pański ojciec umarł? pytał z niepokojem.
— Nie; odrzekł Henryk. Straciłem matkę.
— Przepraszam za nieprzyjemne być może panu zapytanie, chciej mi pan przebaczyć.
— Niemiłe dla mnie, zapewne... rzekł Henryk. Musiałeś jednak mieć jakiś powód ażeby mi je zadać, żądam więc byś mi wyjawił ten powód?
Jan okazał głębokie zakłopotanie.
— Żadnego panie nie miałem powodu, odrzekł, żadnego, upewniam... Wspomnienia przeszłości, nic więcej...
— Mówisz prawdę?
— Mogę panu dać za to moje... Chciał dodać słowo honoru, lecz przypomniawszy sobie swoje obecne położenie, i miejsce w którem się znajdował, nie dokończył rozpoczętego zdania.
Henryk podniósł się i zadzwonił na strażnika.
— Przejrzysz więc pan moje akta? zapytał błagalnie więzień.
— Wszak ci to przyrzekłem.
— I zobaczę pana niezadługo?
— I to obiecać ci mogę.
Strażnik odprowadził Czwartka do więzienia a Henryk wyszedł z gmachu świętej Pelagji zaciekawiony dziwnemi zapytaniami swego nowego klijenta.
Ów klijent ze swojej strony, był coraz niespokojniejszym.
— Jego matka umarła... mówił sobie, a on ma lat dwadzieścia dwa. Ojciec przywiózł go z Włoch, w kilka miesięcy po śmierci księcia Zygmunta... Miałżebym znajdować się na fałszywym tropie?... „Książę Z. de L. T. V.“ Wszakże te same litery notarjusz „Gęsie-Pióro“, wytłumaczył mi w ten sposób: „Zygmunt de la Tour-Vandieu“. Zdawało się, że to tak pasuje jak gdyby umyślnie zrobione, lecz w gruncie rzeczy co prawda, niczego to nie dowodzi; bo ileż to nazwisk we Francji zaczyna się od tych samych liter? Dopóki będę tu siedział, pod kluczem, niczego się niedowiem... Muszę być wolnym!... Muszę dostać kopję tego listu, który „Gęsie-Pióro“ zostawił w swoich manatkach przv ulicy de la Piegnie. Trzeba mi się także przekonać czy owa pani Dick-Thorn z Berlińskiej ulicy jest rzeczywiście ową trucicielką z Neuilly, czy i pod tym względem nie jestem w błędzie?
Jan-Czwartek zbity z tropu rozmową z Henrykiem, zaczynał wątpić o wszystkiem.
— No, i cóż? zapytał Ireneusz, widząc go wchodzącym, z pognębioną miną, przyjął twoją obronę?
— Będzie mnie bronił, i mam nadzieję, że mnie uwolni.
— A dla czego jesteś taki zmartwiony?
— Zdaje ci się!.. Przeciwnie, jestem uradowany... Zdaje mi się, że już trzymam w ręku klucz od więzienia, i jestem pewny, że go wkrótce mieć będę.
Czas upływał.
Dzień w którym Ireneusz Moulin, i Jan-Czwartek mieli stanąć wobec sędziów, nie był jeszcze urzędownie oznaczonym.
Książę Jerzy zajmował tymczasem ciągle, mieszkanie przy ulicy Pot-de-fer. Po kilkakrotnie wychodził ukradkiem i do swego pałacu przy ulicy św. Dominika dla przeczytania nadeszłych tam listów, które następnie w kopertach pozaklejał starannie.
Wszyscy byli przekonani, że pan de la Tour-Vandieu bawi poza granicami kraju.
Theifer nie mogąc odnaleść dawnej kochanki księcia, jakiej poszukiwał pod nazwiskiem Klaudji Varni, był pewien, że jej niema w Paryżu.
Odwoławszy swoich agentów czuwających nad mieszkaniem wdowy przy ulicy Notre-Dame des Champs, nie tracił go jednak z oczu, i przynosił zadawalniające wiadomości Jerzemu, wyczekującemu z upragnieniem chwili w której mu powiedzą: „Wdowa Leroyer umarła“.
Zdawało się bowiem temu zbrodniarzowi, że jej śmierć zdejmie przygniatający go ciężar. Córka Pawła Leroyer mało go obchodziła, a raczej nie obchodziła go wcale. Nie zwracał uwagi na to młode dziewczę, będąc najmocniej przekonanym, że skoro matka jej umrze, niebezpieczeństwo grozić mu przestanie. Wyobrażał sobie, że Berta będzie zmuszoną porzucić zamiary zemsty, i oczyszczenia pamięci niewinnie straconego ojca, nie mając silnego ramienia na jakim by wesprzeć się mogła, ani przewodnika któryby ją poprowadził.
Ireneusz Moulin, mógł by był wprawdzie podać rękę sierocie, i stać się jej przewodnikiem w tej sprawie, lecz został uwięzionym, i było prawdopodobnem, że będzie skazany, tak przynajmniej sądzili Jerzy z Theiferem.
Potępienie Ireneusza stało się jeszcze pewniejszem, po zamachu dokonanym na Napoleona III-go przy ulicy Le Peletier, gdzie tyle ofiar zginęło.
Uwięzienie Włocha Orsiniego, przybyłego z Anglji, którego znał Moulin, do czego się sam przyznał, pogorszało wielce na pozór sytuację mechanika. Łatwo było wplątać nieszczęśliwego w sprawę zdrady stanu ponieważ pozory świadczyły przeciw niemu, a własne jego zeznania podczas badań mocno go kompromitowały.
Stan zdrowia pani Leroyer, pogorszał się z dniem każdym.
Starania i troskliwość Edmunda Loriot bywającego u niej codziennie, a niekiedy i dwa razy na dzień, opóźniały tylko nieuniknioną, katastrofę.
Od czasu tej przykrej sceny, jakiej byliśmy świadkami, młody doktór zachowywał się względem Berty obojętnie, i przemawiał do niej tylko wtedy, gdy zachodziła potrzeba wydania poleceń dotyczących chorej. To udawanie ciążyło mu straszliwie, głęboka boleść szarpała mu serce, nie dając chwili spokoju dniem ani nocą. Cierpiał okrutnie...
Berta niesłusznie posądzona, a nie mogąca wyrzec i słowa na swoją obronę, niemniej od niego cierpiała, ale poczucie spełnionego obowiązku, krzepiło jej siły.
Pewnego dnia Edmund zdawał się być jeszcze smutniejszym i bardziej zgnębionym niż zwykle. Widział, że zbliża się, straszna chwila śmierci nieszczęśliwej wdowy, i przerażała go myśl o tym okrutnym ciosie jaki miał ugodzić w to biedne dziewczę.
Zdjęty litością, zapomniał chwilowo o swoim posądzeniu, i odprowadziwszy Bertę na stronę.
— Pani! rzekł drżącym głosem, niemam już żadnej nadziei uratowania twej matki!... Moim obowiązkiem jest przygotować cię do nieuniknionego nieszczęścia, jakie lada chwila spaść może.
— Boże!... zawołało dziewczę bledniejąc, a więc moja matka umiera?...
— Zostaniesz pani sierotą, mówił Edmund dalej, samotną, wśród świata... bez opieki... podpory... ach! czemuż muszę dodać, i bez przyjaciela!... A jednak uczucie głębokie, szlachetne, uczucie miłości bez granic, pragnąłem ci ofiarować, dla czegóżeś je odepchnęła? Radbym zapomnieć o tem, że odmówiłaś odpowiedzi na moje zapytanie... Ponawiam dziś tę samą prośbę i błagam odpowiedz mi tym razem!... Czyliż się nie dasz uprosić?... Niezechcesz usunąć niepewności jaka mnie udręcza?... niezechcesz powrócić spokoju mej duszy a nadziei sercu?... Berto!... ty którą nad wszystko ukochałem, i kocham jeszcze, miej litość nademną!... Bądź szczerą, nic nie ukrywaj, powiedz w jakim celu jeździłaś na plac Królewski?...
Gdy przestał mówić, dziewczyna uniosła pochyloną głowę na piersi, i głosem któremu napróżno nadać spokój usiłowała:
— Twoja boleść wstrząsa mną do głębi, wyszepnęła, a jednak i dziś zmuszoną jestem powtórzyć to, com powiedziała: „Jeżeli mi nie ufasz i sądzisz, że niegodną twego szacunku i miłości, zapomnijmy o sobie!... Cierpię nad tem niesłychanie, ale usprawiedliwiać się nie mogę... Nie mogę odpowiedzieć na twoje zapytanie.
Edmund z gestem rozpaczy pochwycił kapelusz i ukłoniwszy się w milczeniu, wyszedł chwiejąc się cały.
Gdy zamknął drzwi za sobą. Berta upadła na kolana, i ukrywszy twarz w dłoniach, zalewała się łzami. Konwulsyjne łkania rozrywały jej piersi.
Tego samego wieczora pani Leroyer zmarła w objęciach córki, która przysięgła umierającej poświęcić nawet i życie dla oczyszczenia pamięci ojca, nieszczęśliwego Pawła Leroyer, który zginął niewinnie na rusztowaniu.
Trzeciego dnia potem, sierota, odprowadziła śmiertelne szczątki matki na cmentarz Montparnasse, gdzie złożonemi zostały obok zwłok jej syna.
Wróciwszy z pogrzebu do osamotnionego mieszkania, dziewczynę straszna rozpacz ogarnęła.
— O! gdybyż Bóg miłosierny zechciał połączyć mnie co rychlej z memi drogiemi zmarłemi, mówiła zalewając się łzami. Na co mnie żyć dłużej? Nic mnie nie przywiązuje do tego świata, nic... oprócz tego zadania, którego wypełnienie przechodzi wątłe me siły!... Uczynię wszystko aby dotrzymać przysięgi, lecz czyliż skutek pomyślny jest w mojej mocy?
Orzeźwiła się nieco wspomniawszy o Ireneuszu Moulin. Rada była dowiedzieć się czy on zostanie w prędce uwolniony, i pomyślała o napisaniu do niego listu.
Obawa jednak aby go nie skompromitować powstrzymała ją od tego zamiaru. Przyszło jej na myśl ażeby go odwiedzić w więzieniu, lecz tenże sam powód, spełnić jej tego niedozwalał.
Biedna dziewczyna, z sercem zbolałem dotknięta w najdroższych uczuciach rodzinnych, w miłości, we wszystkich swoich nadziejach, oczekiwała już tylko na jedno teraz, a to, ażeby Ireneusz wyszedł z więzienia i ukazał się u niej.
Codziennie rano, kupowała numer Gazety pochłaniając doniesienia z rubryki sądowej, w nadziei spotkania w sprawozdaniach z procesów nazwisko Ireneusza, i codziennie spotykał ją zawód.
Usiłowała obok tego zatrzeć w pamięci wspomnienia o Edmundzie Loriot, którego ujrzeć już więcej nie miała nadziei, ale jej się to nie udawało. Postać zacnego młodzieńca zgnębionego rozpaczą jawiła się bezustannie przed jej oczyma.
Tydzień tak upłynął.
Dnia pewnego gdy siedząc pochylona nad haftem który jej palce bezwiednie wykonywały, ocierała łzy roszące jej lica, ktoś nagle do drzwi zadzwonił.
Pobiegła otworzyć.
Była to odźwierna, przynosząca list adresowany do zmarłej pani Monestier.
Berta pochwyciła go drżącą ręką.
Kto mógł pisać do zmarłej jej matki? Czyż jaka nowa zgryzota obciąży jej duszę i tak już nadmiar zbolałą?
Po wyjściu odźwiernej, rozpieczętowała list, a spojrzawszy na podpis, drgnęła spostrzegłszy nazwisko Moulin’a.
„Sprawa moja ma być jutro sądzoną na posiedzeniu siódmego Wydziału Sądu poprawczego.
„Gdybyś pani mogła przybyć jutro o jedenastej z rana do Pałacu Sprawiedliwości dowiedziałabyś się na miejscu czyli zostanę skazanym, lub też uwolnionym.
„Co bądź nastąpi, bądź pani pewną głębokiego szacunku z mej strony i najszczerszego poświęcenia wdzięcznego ci na zawsze przyjaciela
Berta zalała się łzami.
— Biedna matko!... wyszepnęła. Niedowiesz się już o losie swojego wychowańca na którego pomoc tyle rachowałaś!... Ja w twoim zastępstwie pójdę jutro na sprawę Moulin’a. Ubłagaj matko Wszechmocnego o zmiłowanie się nad niewinnym?... I uspokojona, zabrała się do pracy.
Słaby odblask nadziei, zajaśniał w ciemniach jej duszy.
Nazajutrz, o dziesiątej, udała się do Pałacu Sprawiedliwości i weszła głęboko wzruszona do sali siódmego Wydziału, gdzie znajdowała się już gromadka ciekawych, i kilku świadków wezwanych do spraw innych.
Usiadłszy tam na ławce oczekiwała.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Przed dziesiątą godziną z rana, furgon więzienny przywiózł od świętej Pelagji jedenastu więźniów, między któremi znajdowali się: Ireneusz Moulin, i Jan-Czwartek, który to ostatni miał stanąć przed piątym Wydziałem Sądu poprawczego.
Wszyscy ci więźniowie oczekiwali w sali nazwanej „Pułapką“.
Jan-Czwartek, był niespokojny, zły, i rozdrażniony, Ireneusz Moulin przeciwnie, uśmiechał się, oczekując swojej kolei. Widocznem było, że ufał w słuszność swej sprawy, i że ta ufność wzrastała w miarę, jak się zbliżała stanowcza chwila zawyrokowania.
Zbliżywszy się do swego towarzysza, położył rękę naj jego ramieniu.
— No cóż? zapytał widząc jego zły humor, widzę, że się obawiasz?
— Tak lękam się, w rzeczy samej, odparł rzezimieszek.
— A więc nie jesteś tak pewnym siebie jak przed tem?
— Nie jestem!... mruknął ponuro.
— Dla czego?
— Bo gnębią mnie złe przewidywania i cały świat czarno mi się przedstawia.
— Ale przecie nie popełniłeś kradzieży o której cię oskarżono?
— Co to znaczy!...
— Możesz się usprawiedliwić gdzie znajdowałeś się natenczas, masz wiarogodnych świadków do poparcia swej sprawy...
Jan-Czwartek wzruszył ramionami.
— Wszystkie te dowody, a „nic“ to jedno, jeżeli sędziowie nie zechcą wierzyć tym moim świadkom. Ten szelmowski poprzedni wyrok mnie zabija!... Po raz drugi już siedzę w więzieniu, i to mnie przestrasza!...
— No... no! nie trać odwagi, rzekł uśmiechając się Moulin. Mamy przed sobą jeszcze dużo czasu, możemy zjeść śniadanie.
— Dziękuję! — jeść mi się niechce.
— To może wypijesz szklankę wina?
— Wino czerwone, zgoda! To rozpędza smutne myśli.
Każdy z więźniów jakżeśmy o tem wspomnieli, miał prawo zażądać butelki wina w bufecie byle tylko za nią zapłacił.
Za pierwszą więc szklanką poszła druga a za drugą trzecia.
Przy trzeciej, Jan-Czwartek będący naczczo, a obok tego rozdrażniony niepokojem zaczął się ożywiać i rozweselać. Mimo, że mocną miał głowę, wino poszło mu do mózgu. Zrobił się tak rozmownym o ile był z początku milczącym, i Ireneusz pomyślał, iż może mu się uda wyciągnąć jaką korzyść z tego podchmielenia, i wydobyć niektóre szczegóły z tajemnic starego złodzieja.
Postanowił więc po powrocie z sądu przypuścić szturm do niego, czyli zostanie uwolnionym, lub też skazanym.
We drzwiach ukazał się nadzorca ze strażnikami, i listą więźniów w ręku, wywołując Ireneusza Moulin, Jana-Czwartka i kilku innych.
— Idźmy śmiało! wymruknął Jan, którego oczy świeciły niezwykłym blaskiem. Trzeba mieć odwagę, i odpowiadać porządnie adwokatom.
Przy wyjściu z sali, spotkał swego dawnego kolegę Szpagata, i pogroził mu zaciśniętą pięścią.
— Poczekaj stary!... zawołał, to coś dostał odemnie, to tylko zaliczka... Nie stracisz na oczekiwaniu... Zapłacę ci mój dług cały, z procentami.
Więźniowie pod silną strażą, zostali wyprowadzeni z sali do różnych wydziałów gdzie miano ich sądzić.
Ireneusz jak wiemy, miał być sądzony w siódmym wydziale. Usiadłszy na wskazanym mu miejscu przez strażnika, spojrzał w około sali szukając wzrokiem pani Leroyer. Nie znalazł jej, lecz dostrzegł Bertę, i serce ścisnęło mu się boleśnie.
— Skoro ta biedna kobieta nie przyszła, pomyślał, musi być chora... bardzo chora!... a może już nawet nie żyje!...
Na tę myśl, kroplisty pot wystąpił mu na czoło.
Berta nie znała wcale Moulina. Jej oczy szukały między oskarżonemi, który z nich mógłby być Ireneuszem, i jej wzrok instynktownie zatrzymał się na nim.
Jakiś głos wewnętrzny szepnął jej:
— To on!... Lecz to przeczucie nie było jeszcze pewnością.
Ażeby stwierdzić swój domysł, oczekiwała aż pisarz wymieni z nazwiska każdego z oskarżonych.
Prócz wzroku Berty, inne jeszcze oczy były wlepione niezmiennie w Ireneusza Moulin, lecz jakże różnym był wyraz tych oczu!... Nienawiść błyszczała w tem spojrzeniu, podczas gdy młoda dziewczyna widziała w mechaniku, jedynego opiekuna i przyjaciela.
Ten który z taką zjadliwością wpatrywał się w Moulin’a, mógł mieć około lat sześćdziesiąt. Długa szpakowata broda, spadała mu na piersi, okulary niebieskie przysłaniały oczy.
Ubrany był porządnie, ale bez żadnej wykwintności, i niczem nie zwracał na siebie uwagi.
Ów człowiek tak zmieniony pod przebraniem, był to książę Jerzy de la Tour-Vandieu. Zawiadomiony przez swego powiernika, iż sprawa Ireneusza Moulin, uznana za niemającą żadnego związku z zamachem przy ulicy Le Pelletier będzie sądzona tego dnia na posiedzeniu siódmego wydziału, chciał być sam obecnym przy zawyrokowaniu.
Wielki niepokój miotał tym starym zbrodniarzem, pomimo wewnętrznego przekonania, że mechanik zostanie skazanym.
Woźny oznajmił o przybyciu grona sędziów. Wszyscy powstali z miejsc swoich, a sędziowie usiedli.
Miejsce oskarżającego z urzędu, zajął prawnik znany ze swojej surowości, którego jednak charakterowi nic zarzucić, nie było można.
Sześciu młodych adwokatów zasiadło na lawie obrońców.
Książę Jerzy spojrzał na nich od niechcenia, i zadrżał, brwi mu się ściągnęły, opuścił głowę na piersi, poznawszy w jednym z tych młodzieńców swego przybranego syna Henryka de la Tour-Vandieu.
— Ten szaleniec nigdy się nie poprawi!... wyszepnął z cicha. Zawsze będzie obrońcą wichrzycielów i szalbierzy! Jak to znać, że w nim obca krew płynie, choć moje nosi nazwisko... Ciekawym którego z tych ludzi będzie on dziś bronił?
Wywołano najprzód sprawę jakiegoś biedaka oskarżonego o drobne przestępstwo polityczne, wydanie rewolucyjnego okrzyku, wśród licznie zebranej publiki, co uczynił pod wpływem na zbyt obfitych libacji.
Po gwałtownem przemówieniu oskarżającego, i bezbarwnej obronie adwokata naznaczonego z urzędu, nieborak został skazanym na sześć miesięcy więzienia, dwadzieścia pięć franków kary, i koszta procesu.
Było to oburzającem!
Książę Jerzy zatarł ręce z zadowoleniem. Złośliwy uśmiech przebiegł po jego wązkich ustach ukrytych pod przyprawionemi wąsami.
— Dobrze wróży ta surowość, pomyślał. Prawdopodobnie Moulin skazanym zostanie na dwa lata więzienia.
Berta drżała z przerażenia, pomyślawszy o owym dokumencie oskarżającym mechaniku, wsuniętym do jego biurka przez tych dwóch nieznajomych, a zabranym przez nią.
— Gdyby ten papier wpadł był w ręce policji, mówiła sobie, Ireneusz został by zgubionym!... Boże! mój Boże... ratuj niewinnego! wyszepnęła.
Pierwsza sprawa została kończoną. Pisarz zawołał: „Ireneusz Moulin“.
Mechanik powstał spokojny, i zamienił znaczące spojrzenie ze swoim obrońcą.
Berta uczuła, że siły ją opuszczają. Nie zawiodło jej więc przeczucie, wskazując wychowańca jej ojca, przyjaciela matki, i obrońcę tej dobrej i szlachetnej sprawy!...
Wobec rozpoczynającego się sądu ponad Moulin’em, dreszcz nerwowy wstrząsnął Jerzym de la Tour-Vandieu, ręce mu drżały.
Prokurator przeczytał głośno akt oskarżenia. Akt ten oparty na denuncjacji Theifera był niesłychanie zręcznie napisanym. Stosunki Moulin’a z Orsinim podczas jego pobytu w Anglji, do czego się przyznał, były nader umiejętnie wyzyskanemi w tem akcie.
Rodzaj mimowolnego dreszczu przebiegł po zebranych, po odczytaniu go przez pisarza. Zdawało się wszystkim, że wina mechanika została dowiedzioną. Dziwiono się tylko dla czego stawiono go przed sądem policji poprawczej a nie przed trybunałem? Nikt nie wątpił, że wyrok surowy zapadnie.
Książę Jerzy rozpromieniony, ukrywał z trudnością swą radość.
Badanie się rozpoczęło.
Ireneusz ciągle spokojny i pewien siebie odpowiadał z godnością pochodzącą z poczucia własnej niewinności. Tłumaczenie jego było jasne i przekonywające. Czuć było oddźwięk prawdy w każdym jego słowie.
Różne a częstokroć podstępne zapytania prezydującego, nie były wstanie zmieszać go ani na chwilę. W owej szermierce pomiędzy nim a przedstawicielem prawa ani razu nie został draśniętym.
Zwrot dokonywał się wobec opinji publicznej.
Wielu z pośród słuchaczów. zaczęło nabierać przekonania, iż Ireneusz Moulin, mógł być niesłusznie posądzonym.
Książę Jerzy, nie uśmiechał się już teraz, głęboka zmarszczka zarysowała
się na jego czole.
— Ja mogę temu nędznikowi pozwalać na tłumaczenie się w taki sposób zapytywał siebie. Ci urzędnicy nie posiadają chyba rozumu, trzeba go było zaraz na początku zbić z tropu, i zmusić do milczenia.
Po badaniu trwającem blisko godzinę, nastąpiły wnioski prokuratora. Były one jak to przewidzieć się dało, surowe i pognębiające.
Prokurator rzucał gromy na owych ludzi niebezpiecznych, robiących sobie z zawichrzeń społecznych cel życia, rujnujących podstawy państwowe, rzucających się zuchwale na władzę, bez której kraj popadłby w chaos i zamięszanie; paraliżujących przemysł i handel, rozsiewających popłoch nietylko po miastach, ale i w ustronnych zakątach wiejskich, wystawiających wreszcie kraj za nieufność i podejrzenia całej Europy. Zakończając swą mowę, żądał najsurowszego zastosowania praw względem podsądnego.
Ta mowa napuszona, pełna pustych frazesów, zwiększyła niepokój Berty, a podziałała jak balsam gojący na rozdrażnione nerwy księcia Jerzego.
Spojrzenia wszystkich zwróconemi teraz były na Ireneusza Moulin, studjując bacznie jego fizjognomję. Nie widniał na niej najmniejszy ślad niepokoju; lekko szyderczy wyraz ożywił jego oblicze.
— Ileż to słów daremnie wygłoszonych z mojej przyczyny, myślał uśmiechając się. Niech sobie gadają, nie potrafią uczynić mnie winnym.
Obrońca ma głos, przemówił prezydujący.
Henryk de la Tour-Vandieu powstał z ławki.
Jerzy zbladł jak ściana, dreszcz wstrząsnął nim od stóp do głowy.
— On?... on!... wyszepnął. On obrońcą mojego śmiertelnego wroga?... Zgnębionym bez odwołania!...
Uniósł się na ławce by powstać, lecz sił mu zbrakło, upadł z ciężkością na miejsce.
Młody adwokat głos zabrał.
Obrona jego była krótka, ale logiczna i pełna zapału.
Unikając szczegółów któreby mogły zadrasnąć miłość własną prokuratora, wydobył prawdę z pod osłon, pod któremi ukryć ją usiłowano. Dowiódł, że fakta służące za podstawę oskarżenia, wylęgły się tylko w bujnej wyobraźni policyjnych agentów, pragnących bądź co bądź odznaczyć się zbytkiem gorliwości.
Przedstawił sądowi przeszłość Ireneusza Moulin, żyjącego od lat osiemnastu zdala Paryża. Opowiedział, jak będąc bardzo młodym jeszcze chłopcem przyjechał do Anglji, jak tam pracował gorliwie, robiąc wzorowe postępy, szanowany przez zwierzchników, kochany przez towarzyszów, słowem bez zarzutu pod każdym względem. Jak się zajmował tem tylko co miało związek z jego rzemiosłem, nie zajmując wcale polityką.
Nietylko to wszystko opowiedział, ale dowiódł tego co mówił, poparł świadectwami nadesłanemi z Portsmouth, poświadczonemi przez kogo należało.
Przedstawił również list komisarza policji któremu Ireneusz przed kilkoma tygodniami w zajściu pod „Srebrnym Krukiem“ uratował życie.
— Niewinność tego, którego mam zaszczyt bronić, jest tu widoczną panowie, zakończył. Niepodobna jej zaprzeczyć, każdy uznać ją musi, bo narzuca się ona każdemu. Odrzućcie więc te oskarżenia bezzasadne. Zniszczcie owe raporta policyjne, jakich nic niepotwierdza, a wszystkie dowody moralne obalają. Podsądny jest człowiekiem bez plamy, nie macie prawa wątpić o tem dłużej, żądam stanowczo jego uwolnienia.
Henryk de la Tour-Vandieu, usiadł po tej przemowie, uścisnąwszy poprzednio rękę oskarżonego, który mu oddał uścisk z całą serdecznością.
Szmer przychylny przebiegł po zgromadzeniu.
Prokurator nie żądał już głosu ażeby odpowiedzieć obrońcy.
Sąd wyszedł na naradę.
Biedna Berta drżała ze wzruszenia. Książę Jerzy chwycił konwulsyjnie za poręcze od ławki aby nie upaść.
Po dziesięciu minutach, prezydujący wręczył pisarzowi do odczytania wyrok uniewinniający Ireneusza Moulin, i polecający natychmiastowe wypuszczenie go na wolność.
Córka Pawła Leroyer wydała przytłumiony okrzyk, i pod nadmiarem wzruszeń zemdlała.
Otaczający pośpieszyli do niej z ratunkiem i wkrótce przywrócono jej przytomność.
Książę de la Tour-Vandieu wymknął się z sali niepostrzeżenie. z czołem zroszonem zimnym potem, z najczarniejszemi pzeczuciami w duszy.
Henryk nie domyślając się nawet że jego obrona miała za świadka przybranego ojca, przyjmował gorące powinszowania kolegów, poczem udał się do sali piątego wydziału, gdzie bronić miał sprawy Jana-Czwartka.
I tam zarówno okazał w całej pełni swe świetne zdolności, ale ów drugi klijent nieszczęściem znajdował się w położeniu mniej wzbudzającem współczucia i zainteresowania, to też okazało się niepodobieństwem pozyskać dlań zupełne uwolnienie.
Wpływ wymowy Henryka, mimo że nie uwieńczonej skutkiem pożądanym, nie mniej był świetnym.
Czwartkowi wygłoszono wyrok skazujący go tylko na osiem dni aresztu. Szpagat otrzymał dwa lata więzienia, i pięć lat policyjnego nadzoru.
Książę Jerzy wyszedł z gmachu prefektury nie domyślając się wcale, że w tej chwili właśnie, w piątym wydziale, sądzono sprawę człowieka, który groźniejszym mógł stać się dla niego wrogiem ponad Ireneusza Moulin, i że własny syn jego stawał w obronie tego indywiduum, jak już poprzednio bronił mechanika.
Nie przeczuwał ów stary zbrodniarz, że bliskim jest może dzień w którym Jan-Czwartek i Ireneusz Moulin połączy się przeciw niemu, w celu strasznego odwetu.
Berta po odzyskaniu przytomności dzięki troskliwym staraniom jakiemi ją otoczono, była w możności mimo że bardzo osłabiona, powrócić na ulicę Notre-Dame des Champs.
Poraz to pierwszy od śmierci matki w sercu sieroty zajaśniała jeśli nie radość to drobna iskierka nadziei.
Widziała, że będzie możliwem oczyścić pamięć i nazwisko ojca, to nazwisko, które było i jej własnem, a którego niedozwalała jej nosić obecnie pokrywająca je krwawa plama.
Młoda dziewczyna przywiązywała niezmierną ważność do tego uniewinnienia. Chodziło jej o coś więcej jeszcze, prócz uznania i ogłoszenia o powróceniu czci Pawłowi Leroyer, niesłusznie straconemu na rusztowaniu. Myślała przed wszystkiem o owej przeszłości, przeszłości tak odległej, nieznanej ogółowi, zapomnianej przez wszystkich... a obok tego, myślała i o swojej przyszłości.
Biedne dziewczę, chciało nakazać milczenie swojemu sercu, wyrwać zeń najmniejszy ślad zawiedzionej miłości.
Serce wszelako, niechciało słuchać jej rozkazów, niedozwalało zapomnieć. Przeciwnie teraz więcej niż kiedykolwiek kochała Edmunda Loriot, i poczynała rozumieć, iż nigdy kochać go nieprzestanie, pomimo wszelkich usiłowań do stłumienia tego uczucia.
Otóż gdyby udało się dowieść, że Paweł Leroyer zginął męczennikiem a nie zbrodniarzem. Berta nie mając już potrzeby do zachowywania tajemnicy, mogłaby opowiedzieć młodemu lekarzowi powód swojej bytności na placu Królewskim, i zostać żoną Edmunda, kochaną, kochającą, szczęśliwą!...
Tak!... wszystko to było możliwem, i nawet być mogło bliskim spełnienia.
Tego jeszcze wieczora, lub co najdalej nazajutrz, spodziewała się zobaczyć Ireneusza u siebie. Będzie więc mogła dowiedzieć się nareszcie, co zawierał ów list zniszczony?
Moulin zwierzy się jej bez wątpienia ze swoich zamiarów, i odtąd pójdą już razem ręka w rękę ku zamierzonemu celowi.
Zbytecznem byłoby opowiadać, jak uszczęśliwionym był Moulin ze swego uwolnienia. Pozostawała mu jeszcze jedna drobna formalność do wykonania, a to, wypisanie się z rejestrów więziennych.
— Dziś wieczorem, pojadę na ulicę Notre-Dame des Champs, pomyślał, a teraz najważniejszą rzeczą jest zobaczyć się z Janem-Czwartkiem, i wydobyć z niego tę tak starannie ukrywaną tajemnicę.
Oczekując na przybycie Jana, Ireneusz zaczął rozmyślać o Bercie, którą widział wśród zgromadzonych w sądowej sali, i która zapewne jak mniemał opowiedziała swej matce o szczęśliwym zakończeniu sprawy.
— Wdowa Leroyer musi być bardzo chorą, pomyślał, skoro nie przybyła na posiedzenie sądu, ależ jak mogła posłać w swoje miejsce córkę, która nic niewiedziała o szczegółach przeszłości?
Zaciekawiało to niezmiernie mechanika.
Pół godziny upłynęło. We drzwiach ukazał się Jan-Czwartek, prowadzony przez dwóch strażników.
Głowę miał spuszczoną na piersi, i fizjonomję bardzo stroskaną.
Ireneusz zbliżył się szybko ku niemu.
— Co znaczy ten smutek? zapytał; miał żebyś zostać skazanym?
— Tak mój kochany! Sędziowie nie mają wstydu ani poczucia litości! Skazano mnie.
— Na jak długo?
— Na osiem dni aresztu.
Ireneusz roześmiał się głośno.
— Ha! mruknął gniewnie Jan-Czwartek, przyjmujesz to widzę jako zabawkę?...
— Nie przeczę, bo przecież dni osiem prędko przeminą?...
— Jak komu... Lecz skoro się jest niewinnym, to i taka kara bardzo jest przykrą. No... a ty coś zyskał?
— Uwolnienie.
— Winszuję! Już ty to we wszystkiem masz szczęście. Cieszę się z tego, boś ty dobry chłopak, ale tak byłem pewny, że oba ztąd razem wyjdziemy...
— Zobaczymy się z sobą za tydzień.
— Prawda... ale to djabelnie długo cały tydzień!...
— Będziesz miał czas rozmyślać nad swoim dziedzictwem, wyszepnął znacząco Ireneusz.
— Myślę o nim od lat dwudziestu!... odparł Jan-Czwartek z westchnieniem, a nie lubię interesów, które się wloką tak długo. Ale... ale!... dodał, przed rozpoczęciem sądu ofiarowałeś mi śniadanie. Wtedy nie mógłbym nic połknąć, lecz teraz gdy jestem spokojniejszy, zjadłbym chętnie jaki kawałek mięsa, i popił go paroma szklankami wina.
— Chciałem właśnie ci to zaproponować, rzekł Moulin. Te badania, oskarżenia, obrony, wszystko to tak mnie wytrawiło, że chętnie dotrzymam ci towarzystwa.
Tu uderzył w kratę, rozkazując podać mięso i wino.
W pięć minut później, zasiedli oba na kamiennej ławce, a przed nimi stał półmisek naładowany mięsiwem, i dwie butelki wina.
Jan-Czwartek podchmielony rannemi libacjami, rozgorączkowany stawaniem przed sądem, podrażniony wyrokiem ośmiodniowego więzienia, miał głowę ociężałą i mówił z trudnością.
Zdawało mu się, że wino zdoła mu przywrócić równowagę, a zatem Ireneusz dolewał mu go bezustannie, a sam nic nie pił prawie, trącając się próżnym kieliszkiem ze swoim kolegą.
Po wypróżnieniu pierwszej butelki oczy starego rzezimieszka nagle się zaiskrzyły. Zrobił się rozmownym, wesołym.
— Miałeś słuszność przyjacielu, wybełkotał ochrypłym głosem, osiem dni, to fraszka!... to prędko przeminie, szczególnie jeżeli mi dasz trochę pieniędzy. Będę chodził do bufetu, dla skrócenia sobie czasu.
Ireneusz położył przed nim luidora.
— Masz! — odrzekł, ale to nie darowizna rozumiesz? tylko pożyczka. Oddasz mi jak zrobisz „interes“.
— „Interes!“ powtórzył Jan. Głupstwo!... Przecież i ty należysz do tego „interesu“. Jużem ci powiedział, że mi potrzeba właśnie takiego jak ty młodzieńca, w porządnym ubraniu, któryby się umiał gładko wysłowić, takiego jak ty, eleganta. Podzielimy się jak bracia... Skoro tylko odnajdę ową kobietę i tego jegomości, dosyć nam będzie powiedzieć: „Dawaj“, ażeby mieć pieniądze... Ho!... ho... to kura co będzie nam znosić złote jaja!...
Ireneusz spostrzegł, że Jan-Czwartek już „dojrzał“ należycie, i że nadeszła chwila zwierzeń.
— A ha!... odrzekł, to tam w grę wchodzi i jakiś jegomość?
— Rozumie się, że nie inaczej.
— Dotąd mówiłeś mi tylko o kobiecie?
Jan-Czwartek wychylił duszkiem szklankę napełnioną po brzegi, pokiwał głową, i zaczął:
— Mówiłem... i będę mówił o niej. Trudno, albowiem wszystko odrazu wypowiedzieć... Kobietę, znalazłem, i djabelnie by mnie to zdziwiło, gdyby mnie w tym razie spotkała pomyłka. Była to kiedyś śliczna dziewczyna, i do obecnej chwili nie zmieniła się prawie. Tak dobrze wygląda, że trudno mi uwierzyć aby to była ona. Chciałbym więc właśnie to sprawdzić. Tak samo i co do tego jegomości... Ale... ale!... znasz ty „notarjusza?“
— Nieznam.
— A „Gęsie-Pióro“.
— I tego nie znam.
— Bo gdybyś znał jednego, znał byś i drugiego jest to albowiem jeden i tenże sam człowiek... Otóż uważaj... mnie się zdaje, że notarjusz pomylił się co do tego jegomości. Tyle jest nazwisk jakie się zaczynają od tych samych liter, nieprawdaż? Zresztą, zobaczymy. Ja jego poznam, chociażby w piekle!... Miałem go właśnie przyłapać, gdy mnie przytrzymano... wskutek denuncjacji tego nicponia Szpagata. Nie ujdzie mu to na sucho... bądź pewny! Zresztą da się to jeszcze naprawić, niech tylko znam tego starego, to interes pójdzie jak z płatka!
Jan-Czwartek poczynał bredzić jak widzimy, pomimo to jednak, wśród bezładu myśli snujących się po jego oszołomionym mózgu, można było dopatrzeć ślad głównie ułożonego planu.
— A ha! — więc tu naprawdę chodzi o jakąś ważną tajemnicę? zapytał Ireneusz.
— Cicho!... nie gadaj tak głośno, załóż sobie knebelek na usta, mój stary... szepnął rzezimieszek. Tak!... chodzi tu o bardzo ważną tajemuicę, a chociaż nie można tych zbrodniarzów wsadzić do więzienia, bo odtąd minęło już lat dwadzieścia, będą się obawiali skandalu, bo to mówię ci wielcy panowie, i będą musieli tak tańczyć jak ja im zagram. Pamiętaj co mówię... Sam się przekonasz o prawdzie. Ha! ha dodał po chwili, zobaczysz jak będą w około mnie skakali!...
— Dwadzieścia lat mówisz, minęło!... powtórzył z niepokojem Moulin. A więc ta zbrodnia została popełnioną przed dwudziestoma laty?
— Tak; odrzekł głucho Jan-Czwartek, i na jego spochmurniałem obliczu zawidniał jakiś szczególny wyraz. Popełnili zbrodnię... Tu przerwał.
— Znasz sprawców tej zbrodni? badał dalej mechanik.
— Znam.
— I masz nadzieję, że ich odnajdziesz?
— Dotąd miałem nadzieję, teraz mam pewność!...
— I dość ci będzie jedno słowo powiedzieć ażeby ich opanować?
— Tak!... jedno słowo... tylko jedno wystarczy, i zaraz łańcuch na szyję!... Zobaczysz jak będą błagać na klęczkach!... Ha! są takie szczegóły w tej sprawie których słuchając dreszcz przebiega po skórze!... Są tacy ludzie, których jest spotkać niemiło zwłaszcza kiedy się myśli, że oni już nie żyją, bo im się wlało w gardziel kwartę arszeniku z winem, ażeby się ich pozbyć, rozumiesz?...
— Rozumiem!... odparł zasłuchany mechanik. Trzeba się tylko przekonać, czyli przypadkiem nie jesteś w błędzie, i czy ten wyraz którym masz pogrozić, nic nie utracił z swej mocy?
Jan-Czwartek wzruszył ramionami z gestem tak wyrazistym jakiego mógł by mu pozazdrościć nie jeden ze sławnych aktorów.
— Dość tego!... wybełkotał, bądź spokojny!... A teraz nalej mi jeszcze szklankę wina wypijemy za zdrowie naszego przyszłego majątku.
— Dobrze, wypijemy.. ale powiedz mi ów wyraz jaki nam ma sprowadzić ten majątek?
Stary złodziej spojrzał z nieufnością na mechanika i zdawał się odzyskiwać przytomność.
— Ty raczej mi powiedz, odrzekł, czy ci nie przyszła chętka mnie podejść, i oszukać na tym interesie? Może chcesz się dowiedzieć wszystkiego, aby samemu później skorzystać?
— Ha! jeżeli mi nie ufasz, odparł Moulin, nic nie mów... nienalegam; ale jest to bardzo nikczemnie z twej strony, i nigdym się niespodziewał tak podłego podejrzenia. Czyż ja nie jestem twoim prawdziwym przyjacielem? Czyliż ci nie udzielałem wszystkiego czego potrzebowałeś w więzieniu, nie żądając nic w zamian od ciebie? I teraz, czy ci nie dałem przed chwilą luidora?
— To prawda!... mruknął Jan-Czwartek; ale i Szpagat był także moim przyjacielem, a jednak mnie zdradził, zadenuncjował... i skazali mnie na osiem dni aresztu.
— Tak; to wszystko Szpagat ci zrobił, a ja ci dałem obrońcę, bez którego został byś skazanym nie na dni osiem, ale na osiem miesięcy, a może i na rok cały rzekł Moulin.
Niechcę się zbogacać twą krzywdą. Pytam cię dla tego, że i ja także wiem o pewnej zbrodni popełnionej przed laty dwudziestu, i mógłbym przysiądz, że pomieniona zbrodnia i ta o której ty mówisz, są jedną i tąż samą. Jestem pewien, że one łączą się z sobą, bo i ja także poszukuję winnych.
— Ty?! wybełkotał Jan, ty poszukujesz?...
— Tak; szukam...
— Żeby ich wsadzić do więzienia? Nic z tego!... Adwokat powiedział, że nastąpiło przedawnienie.
— Nie dla tego aby ich uwięzić, odrzekł mechanik, ale pociągnąć do odpowiedzialności.
— Nie kłamiesz?
— Przysięgam że mówię prawdę!
— No to zobaczymy!... Gdzie popełniono tę twoją zbrodnię?
Jan-Czwartek spojrzał z osłupieniem.
— Na moście de Neuilly? powtórzył przytłumionym głosem.
— Tak: odrzekł Ireneusz.
— A kiedy to było?
— W nocy, dnia 24 Września 1837 roku.
— W nocy... 24 Września... wyjąknął zbrodniarz. „Plac Zgody...“ „Most zwodzony“.
Na te wyrazy Moulin, zerwał się z ławki.
— Nie ulega już wątpliwości, pomyślał. „Plac Zgody“... „Most zwodzony“... te same nazwy zawiera w sobie bruljon listu. Czwartek więc zna tych nędzników, których ja szukam...
— Janie!... rzekł głośno, słuchaj i odpowiadaj mi.
Nieszczęściem stary rzezimieszek, doszedł do ostatnich granic opólstwa, pochylił się na kamienną ławkę, i chrapać zaczął.
Moulin potrząsnął nim silnie. Jan odpowiedział na to niewyraźnym mruknięciem.
— Bezprzytomny jak bydlę, pomyślał mechanik, nie jest w stanie zrozumieć czego chcę od niego. Dziś, nic się już nie dowiem, ale za tydzień będzie przecież wolnym. Wtedy wybadam go, i musi mi dać broń do walki i zwycięstwa.
Jan-Czwartek spał tak twardo, że jego chrapanie rozlegało się po całej „Pułapce“.
Przybyły strażnik spostrzegłszy opólstwo Czwartka, mocno się zaniepokoił.
Więzień będący pod jego nadzorem pijany!... Występek przeciw regulaminowi był wielki, i sprowadzić mógł zasłużoną karę. Przeklinał więc w myśli szynkarza, którego fałszowane wino tak uderzało do głowy.
Posiedzenia sądowe ukończonemi zostały. Nadeszli strażnicy ażeby zabrać skazanych i poodprowadzać ich do więzienia.
Jan-Czwartek nie mogąc ruszyć się o własnej sile, został wyniesionym z „Pułapki“, podczas gdy Ireneusz w towarzystwie policyjnego agenta jechał do świętej Pelagji, ażeby się wykreślić z więziennych rejestrów.
Z więzienia, kazał się zawieść prosto na ulicę Notre-Dame des Champs, w przekonaniu, że tam oczekują na niego niecierpliwie. Nieobecność pani Leroyer w sądzie, mocno go zaniepokoiła, chciał zatem przed udaniem się na górę zasięgnąć niektórych wiadomości, i w tym celu zatrzymał się przed stancyjką odźwiernej.
Powiadomiła go ona o smutnej rzeczywistości. Berta została sierotą.
Śmierć wdowy ugodziła ciężko w serce Ireneusza. Niweczyła ona jak sądził, wszystkie jego projekta, przynajmniej na teraz. A może, pomyślał, w chwili zgonu, uchyliła przed córką zasłonę ukrywającą tę krwawą przeszłość.
Gdyby umarła nic nie wyjawiwszy, byłoby to dowodem, że chciała zabrać z sobą do grobu ową tajemnicę. W takim razie, należałoby uszanować wolę nieszczęśliwej kobiety, i Moulin byłby zmuszonym zrzec się oczyszczenia pamięci Pawła Leroyer.
Przygnębiony temi myślami, wchodził zwolna po schodach, z pochyloną głową.
Przyszedłszy pode drzwi mieszkania sieroty przystanął i łzy otarł. Serce mu biło gwałtownie, silne wzruszenie dech mu tamowało.
Pociągnął lekko za dzwonek.
Szybkie kroki wewnątrz słyszeć się dały i Berta ukazała się we drzwiach.
Spojrzała szybko na stojącego przed sobą z odkrytą głową wyrytym smutkiem na twarzy.
— Pan wiesz o wszystkiem, nieprawdaż? zapytała. Moja matka... moja biedna matka nie żyje!... I zalała się łzami a łkanie gwałtowne wybiegło z jej piersi.
Ireneusz płakał także. Po chwili jednak zapanował nad swoim wzruszeniem i zbliżywszy się do dziewczyny, ujął jej ręce.
— Odwagi!... pani. rzekł, odwagi!... Wiem, że jej pani potrzebujesz wiele... Bóg ciężko doświadcza ciebie!
— Och! bardzo ciężko... powtórzyła Berta.
— Wszak jeśli teraźniejszość jest smutną, zaczął po chwili, przyszłość nam za to przynieść może pociechę.
— Przyszłość? odpowiedziała sierota z westchnieniem; ta przyszłość będzie pokryta żałobą, dopóki nie zostanie zmytą krwawa plama, która hańbą przeszłość okrywa.
Ireneusz spojrzał zdumiony.
— Dziwią pana moje słowa? zapytała Berta.
— Tak; bo nie wiedziałem... I przerwał niedokończywszy zdania.
— Niewiedziałeś pan że mi jest wiadomą ta okropna tajemnica? dokończyła dziewczyna. Moja matka czując zbliżającą się chwilę śmierci, opowiedziała mi wszystko... Nie mogąc pójść sama, złożona chorobą, mnie posłała do pańskiego mieszkania po kopję owego listu, w którym znalazłeś pan dowód, że mój ojciec postradał życie za zbrodnię przez innych spełnioną.
— Ten więc list, dzięki Bogu jest w pani rękach? wykrzyknął z radością mechanik. Za pomocą tego listu, odnajdziemy winnych... z tym listem w ręku będziemy mogli przekonać sędziów, o niewinności twojego ojca, zażądać powrócenia czci jego nazwisku, i otrzymać zadośćuczynienie; ale niestety prawdziwych sprawców zbrodni nie uda nam się postawić przed sądem, bo przedawnienie tej sprawy zapewnia im bezkarność!...
— Podczas tych słów Moulin’a Berta pochyliła smutnie! głowę.
— Tak... odpowiedziała, moglibyśmy to uczynić, gdybyśmy ten list mieli w posiadania.
— Pani więc go niemasz? zapytał żywo mechanik.
— Niemam.
— Cóż się z nim stało? Gdzie on jest...
— Spalono go w moich oczach, wyjąknęła z boleścią.
Ireneusz zbladł nagle.
— Spalono go?... powtórzył.
— Tak.
— Któż go spalił?
— Dwóch nędzników, którzy w chwilę po moim przyjściu dostali się do pańskiego mieszkania widocznie w tym celu ażeby wyszukać tego listu i zniszczyć go.
— Wiedzieli więc o jego istnieniu?
— Zapewne, bo poszli wprost do szuflady biurka w której był ukrytym.
— Boże!... co to wszystko znaczy? zawołał Moulin chwytając się za głowę. Zdaje mi się, że oszaleję:... Słucham a nic nie rozumiem... Wytłumacz mi to pan... Błagam opowiedz mi wszystko!...
Berta, przerywanym głosem, opowiedziała szczegóły znane już czytelnikom. Ireneusz słuchał z przerażeniem opowiadania o tym dziwnym dramacie odegranym w jego mieszkaniu.
— Dwóch ludzi?... wyjąknął po chwili; weszli oni do mnie, mówisz pani, i zabrali ten list?...
— Tak; i powtarzam panu, że naprzód wiedzieli gdzie szukać go mają.
— A pani nie znasz żadnego z tych mężczyzn?
— Żadnego.
— Nigdy ich pani nie widziałaś?
— Nigdy!...
— Ale poznać byś ich mogła?
— O! niezawodnie!... Nawet po dziesięciu latach, tak dobrze jak dziś!... Ich twarze wyryły się głęboko w mojej pamięci. Szczególniej pamiętam tego, który spalił list. On to musi być wspólnikiem kobiety od której ten list pochodził.
— Tak pani sądzisz?
— Przysięgłabym, że tak jest!... Jasno tego dowodzą wyrazy jakie wymówił po przeczytaniu tego tajemniczego listu. Był bladym, drżącym i szeptał zdławionym głosem: „Ona... w Paryżu?“ „I ten człowiek miał to w swoim ręku?... „Byłbym zgubionym gdyby nie ten traf szczęśliwy“.
— W istocie, odparł po namyśle Moulin ten nędznik musi być jej wspólnikiem lecz zkąd mógł wiedzieć, że kopja tego listu u mnie się znajduje? To pozostaje dla mnie zagadką nierozwiązalną.
— A może zrozumiesz to pan łatwiej po przeczytaniu tej kartki, jaką po spaleniu listu ten człowiek wsunął w błękitną kopertę?
— Kartkę tam wsunął? powtórzył Moulin.
— Tak; i gdybym jej była nie zabrała z sobą byłbyś pan zgubionym!...
— Gdzież jest ta kartka?
— Proszę... czytaj pan.
Mechanik przebiegł ją szybko oczyma i zbladł straszliwie.
— Ha! — masz pani słuszność!... wyrzekł po chwili. Tu już nie policja poprawcza lecz sądy przysięgłych byłyby mnie sądziły jako wspólnika Orsiniego. Ci nikczemnicy potrzebowali mnie zgubić, aby usunąć od twojej matki i obezwładnić w waszej sprawie. Mam nieprzyjaciół strasznych, nieubłaganych... bo wiedzą, że znam tajemnicę ich zbrodni!... Nie dadzą mi wytchnienia... wiem o tem!... Lecz gdzie ich szukać? Jak ich odnaleść? Ukrywają się w ciemnościach, i niemam sposobów do ich zwalczenia!... A! prawda, dodał po chwili, mam sprzymierzeńca... Mam Jana-Czwartka!...
— Jana-Czwartka? powtórzyła Berta.
— Tak!
— O kim pan mówisz?... Kto jest ten Jan-Czwartek.
— Wytłumaczę pani wszystko, ale muszę się trzymać jakiegokolwiek porządku. Środki do jakich uciekają się nasi wrogowie są dowodem, że chcą mnie zgubić, chociażby nawet najbardziej zbrodniczym sposobem. Widocznie więc wiedzą jaki jest mój cel i aby uniknąć otwartej walki chcą mnie się pozbyć... usunąć mnie. Otóż ta kartka podłożona przez nich, może stać się kiedyś groźną bronią na tych łotrów, którzy mi ją sami w ręce podali. Służy nam ona za ostrzeżenie... Miejmy się zatem na baczności, bo nieufność starczyć nam może za puklerz. Nie jesteśmy od nich silniejszemi, bądźmy więc zręczniejsi!...
— A teraz pomówmy o tej kobiecie, o której pani wspomniałaś, zaczął Ireneusz po chwili milczenia. Czy pani sądzisz, że ona jest — wspólniczką tych obu zbrodniarzów.
— Nie... nie! odpowie Berta. Jej dziwne zachowanie się i mowa, zdają się dowodzić, że jest obłąkaną.
— Obłąkaną? powtórzył Moulin.
— Zupełnie na to wygląda.
— Jest blondynką, wysokiego wzrostu, nie pierwszej młodości, ale jeszcze bardzo piękna?
— Opisałaś ją pani dokładnie.
— I cóż mówiła?
— Tego panu dosłownie powtórzyć nie mogę. Spostrzegłszy, że ci dwaj ludzie rabują pańskie biurko, zaczęła krzyczeć rozgniewana. Wymawiała szybko jakieś wyrazy bez związku, wśród których słowa: „Morderca“... i nazwa: „Brunoy“ powtarzały się ciągle.
— „Brunoy“! wykrzyknął Ireneusz. Wymawiała tę nazwę? A więc to ona!... Toż samo nazwisko uderzyło mnie gdy ją poraz pierwszy widziałem, i usłyszałem jej mowę.
— A więc pan ją znasz?
— Wiem tylko, że jest obłąkaną, i mieszka wraz ze starą kobietą która się nią opiekuje w tym domu, w którym, i ja mieszkam. Jestem pewien, że jakiś traf i obłąkanie sprowadziły ją do mego mieszkania.
— A domyślasz się pan dla czego jej ukazanie się tak przeraziło jednego z tych ludzi?
— Poznał ją bezwątpienia.
— Nie inaczej. Jego przestrach, niemniejszy był od mojego, gdy ta kobieta krzyczała: „Morderca“... „Morderca“... odpowiadał jej, ale nie mogłam dosłyszeć słów jego.
— I mówisz pani, zapytał Moulin, że ta obłąkana pozbierała resztki niedopalonego listu?
— Tak; i schowała je poza stanik.
— Dobrze jest wiedzieć ten szczegół. Przypuszczam, że te kawałki papieru na wpół strawione przez ogień, nie dadzą się złożyć w jednolitą całość, wszak nie należy nam zaniedbywać niczego. W każdym razie, dowiedzieć się muszę kto jest ta kobieta, i dla czego ta nazwa „Brunoy“ powraca jej wciąż na usta?
— A zatem ten list był niesłychanie ważnym, wszak prawda panie Moulin? zapytała Berta.
— Ma się rozumieć, bo był pisany własną ręką kobiety imieniem „Klaudja“ do wspólnika zbrodni.
— Przypominasz pan sobie co zawierał?
— Pamiętam co do słowa. Wszak go odczytywałem więcej niż sto razy.
— A nazwisko tego wspólnika nie było w nim wymienione?
— Nieszczęściem znajdowało się tam tylko imię chrzestne. Ha! gdyby było nazwisko, mielibyśmy już w ręku oboje nędzników, bo wszak Klaudja groziła temu człowiekowi mniej więcej w te słowa: „Przyjadę niezadługo do Paryża, i postanowiłam zobaczyć się z tobą... Miałżebyś zapomnieć o naszej umowie?... Nie sądzę. Gdyby cię jednak pamięć zawiodła, dość będzie dla przypomnienia przeszłości przytoczyć ci te słów kilka: „Plac Zgody“... „Most zwodzony“... „Most Neuilly“... „Noc dnia 24 Września 1837 r. Mniemam, że to będzie niepotrzebne... wszak prawda? Klaudja twoja dawna kochanka, będzie przyjęta przez ciebie jak stara, dobra przyjaciółka“.
— Powtarzam to wszystko z pamięci, dodał Ireneusz, wszak mogę zaręczyć, że mówię dokładnie. Ten list, był zbyt wyraźnym abym mógł powątpiewać o jego znaczeniu.
Chodziło widocznie o tę zbrodnię, której ofiarą padł dziadek pani, doktór Leroyer.
Berta głęboko westchnęła.
— I postradaliśmy dowód tak ważny!... odparła smutno. Ach! jakaż fatalność ściga nieszczęsną moją rodzinę!...
— Zwalczymy fatalność... Odwagi!... nadziei. List tak drogocenny przepadł nam wprawdzie, ale za to, mamy Jana-Czwartka.
— Któż jest ten Jan-Czwartek? zapytała Berta.
— Więzień.
Dziewczyna wzdrygnęła się ze wstrętem.
— Zrobiłem z nim znajomość w Batignolles w pewnej knajpie, mówił dalej mechanik, a potem spotkałem go poraz drugi w więzieniu świętej Pelagji.
— I pan zamierzasz wezwać pomocy takiego człowieka?
— Czemuż by nie? Czyliż potrzeba mieć koniecznie szacunek dla narzędzia którem się posługujemy?
— Czegóż więc pan spodziewasz się od niego?
— Bardzo wiele. Niektóre jego słowa naprowadzają mnie na domysł, że Jan-Czwartek posiada pewną tajemnicę, a pomiędzy tą naszą i jego tajemnicą, zachodzi pewien związek. Starałem się go wybadać, lecz miał się na baczności, i nie wydał się z niczem. Liczyłem na przyszłość, i lubo uważałem mego towarzysza za istotę godną pogardy, okazywałem mu wiele życzliwości i nie szczędziłem niczego, ażeby stać mu się pożytecznym. Znajdował się w więzieniu bez pieniędzy... Przychodziłem mu z pomocą, starając się wpoić weń przekonanie o ile jestem wart więcej od niego, tak, iż nareszcie zyskałem jego ufność zupełną. Doszedłem do zamierzonego celu...
— I cóż powiedział?
— Powiedział tyle, że moje domysły zamieniły się w pewność. Dziś jeszcze powtarzał mi też same słowa jakie były zamieszczone w liście, a które mówiłem pani przed chwilą. „Plac Zgody“... „Most zwodzony“... „Most Neuilly“... „Noc dnia 24 Września 1837 r.
— Ach! masz pan słuszność!... wykrzyknęła Berta, ten człowiek wie wszystko!
— Jestem przekonany, że zna morderców lekarza z Brunoy, potwierdził Ireneusz.
— Ale ich nie wymienił?
— Nie wie jak się nazywają, lecz poszukuje ich tak jak my poszukujemy, i na czas krótki przed uwięzieniem zdawało mu się, że spotkał tę kobietę wspólniczkę zbrodni, ową Klaudję, bezwątpięnia.
— Na jak długo skazany został ten Jan-Czwartek?
— Na osiem dni.
— A czy on nie wymknie się panu skoro go uwolnią?
— Tego się nie obawiam... Wyobraża on sobie, że będę mu potrzebnym do zdobycia wielkich pieniędzy, któremi przyobiecał podzielić, się zemną, dodał z uśmiechem Moulin.
— Z jakiegoż źródła te pieniądze mają wypłynąć?
— Z najochydniejszego, bo z „wyzyskiwania“. Posiadając tajemnicę morderców z mostu de Neuilly, chce ich odszukać, i kazać im drogo opłacać swoje milczenie. Rachuje na moją pomoc w wykonaniu tych niecnych zamiarów.
— Uważa więc pana za równego sobie nędznika? zapytała Berta.
— Bynajmniej. Poważa mnie wielce, jakby drugiego siebie. Moim postanowieniem było, udawać łotra, i pochwalać jego plany, bez tego bowiem straciłbym u niego zaufanie i nigdy nie zdołalibyśmy odkryć sprawców zbrodni. Jakże więc pochwalasz pani mój plan w tym razie?
— Pochwalam wszystko co doprowadzić mnie może do powrócenia czci mojemu ojcu.
— Będziemy o nią walczyli.
— Walka nieprzeraża mnie, upewniam, jestem odważna, lecz co innego mnie niepokoi...
— Cóż takiego?
— Podobna walka, to tak jak wojna. Powiadają, że pieniądz jest duszą wojny a ja jestem uboga, bardzo uboga!
— Jakto? zawołał mechanik. Czyżby skradziono pieniądze i papiery pozostawione w mem biurku?
— Nie; panie Ireueuszu, ocaliłam pański majątek, odpowiedziała dziewczyna. Jest u mnie wszystko w całości, i zaraz to panu powrócę.
— Ależ pani ten majątek jest tak dobrze pani własnością jak moją...
— Moją własnością?... A to z jakiego powodu
— Przedewszystkiem dla tego, że jestem pani przyjacielem, a powtóre, że to twój ojciec uczynił mnie tem czem jestem to jest uczciwym człowiekiem, zdolnym pracownikiem, bez niego, byłbym niczem na świecie. Możesz więc pani przyjąć odemnie tę pomoc, a przyjąć ją bez skrupułu.
Berta potrząsnęła głową przecząco.
— Brać pieniądze zdobyte ciężką pańską pracą, odparła, nie!... tego pan nie żądaj odemnie!
— A z czegóż pani żyć będziesz?
— Będę żyła jak pan żyłeś... Pracowałeś, i ja będę pracowała.
— Posłuchaj mnie pani, przemówił Ireneusz. Znamy się od dziś dopiero, ale mimo to jestem dawnym pani przyjacielem. Pomyśl, że dziewiętnaście lat temu nosiłem cię na moich rękach, huśtałem na moich kolanach... Wszakże to samo nadaje mi już pewne prawa... Uważaj mnie więc pani za swego brata... starszego brata!... Potrzebuję twojej pomocy dla wspólnej naszej sprawy, a nie będziesz mi mogła dopomódz jeśli jak dotąd zmuszoną będziesz zajmować się szyciem. Wszakże to jasne, nieprawdaż? Te pieniądze, które są u ciebie, zostaną tu aż do chwili w której oczyszczę pamięć mojego dobroczyńcy. Zostaną tu... przysięgam!... a jestem uparty jak muł!... Przyjmij więc pani tę współkę i bierz z tych pieniędzy ile tylko będziesz potrzebowała... jest to koniecznem dla powodzenia naszych planów! Zdobyłem tyle mą pracą, a jestem jeszcze niestary, oto dalej mogę pracować, i jak tylko wypełnimy nasze zadanie, zabiorę się na nowo do pracy, i zapełnię ten wyłom jaki teraz zrobimy. Wszak pani na to przystajesz?... Rzecz ułożona nieprawdaż?
Berta podała rękę Ireneuszowi, z oczyma pełnemi łez rozrzewnienia, szepcąc przytłumionym głosem:
— Ach! jakże słusznie mówiła mi matka. Jakżeś pan dobrym... szlachetnym!...
— Nie jestem lepszym od innych... Mam tylko dobrą pamięć, nic więcej! Zatem jesteśmy już w zgodzie?
— Skoro pan tak chcesz koniecznie...
— Weźmiesz pani do siebie jako depozyt te pieniądze?
— Ha! skoro to jest pańskim nieodwołalnym życzeniem.
— Tak; jest to moją niezmienną wolą i gdybym nie był tak smutnym, to myśl o tej współce rozweseliłaby mnie bardzo. A więc jesteśmy sprzymierzeńcami... a nawet więcej bo bratem i siostrą.
— To... to! — zawołała Berta, bratem i siostrą!... Jakże by pana był kochał ten mój drugi brat, biedny Abel!...
— Niewywołuj pani łez, proszę!.. wyjąknął Ireneusz ocierając oczy... Czasu na płacze nie mamy teraz. Nadeszła chwila działania. Potrzeba nam będzie żelaznej woli, i nerwów ze stali, a więc nie rozczulajmy się nadaremnie.
— Mimo to jednak zaprowadzisz mnie pan na grób mojego ojca, wyszepnęła Berta błagalnie, matka przyrzekła mi to umierając...
— Jutro, jeżeli pani zechcesz.
— I pozwolisz mi pan tam płakać?
— Będziemy płakać oboje, ale to już po raz ostatni!
— A więc... zaczął po chwili Ireneusz chcąc zmienić przedmiot rozmowy, będziesz pani moją kasjerką?
— Skoro pan tego żądasz... wyszepnęła Berta.
— Żądam nieodwołalnie. Pieniądze tu pewniejszemi będą niż u mnie w domu, gdzie policja już raz robiła rewizję, i może przyjść jej fantazja powtórzyć to jeszcze. Ale będziemy musieli często się widywać panno Berto.
— O! tak!....codziennie... codziennie!
— Nie inaczej; otóż byłbym bardzo szczęśliwy, gdybyś pani spełnić zechciała pewną moją prośbę.
— Przyrzekam to z góry... O cóż idzie
— Żebyś mi pani pozwoliła przychodzić tu na śniadanie i obiad?...
— Najchętniej.
— Będzie to dla nas dogodnie... a przytem i oszczędnie. Zaczniemy od jutra... Zgadzasz się pani?
— Bez kwestji. Jutro o jedenastej zastaniesz pan już gotowe śniadanie. Zjadłszy je, pójdziemy na cmentarz Montparnasse. Pomodliwszy się tam na grobie mojej biednej matki i brata, zaprowadzisz mnie pan na ten grób tajemniczy którego nigdy nie widziałam. Na grób drogiego męczennika który był ojcem moim.
— Zaprowadzę tam panią, odrzekł Moulin, ocierając oczy łzami zroszone; zaprowadzę cię moja siostro!
∗
∗ ∗ |
Theifer nie widział się z księciem de la Tour-Vandieu, od dnia wyroku wydanego przez siódmy wydział, a uwalniający całkowicie Ireneusza Moulin.
Wieczorem dnia tego, wracając do domu, spotkał właściciela sklepiku znanego nam już z tajnych stosunków z prefekturą, jaki w niektórych okolicznościach zastępował odźwiernego.
Tenże sklepikarz wręczył mu list przyniesiony przez posłańca, z podpisem Fryderyka Bérard, wzywający agenta ażeby przyszedł nazajutrz na ulicę Pot-de-Fer.
Stosownie do tego wezwania, Theifer udał się nazajutrz do księcia Jerzego. On sam otworzył mu drzwi, i agent zdumiony został zmianą jaka w ciągu czterdziestu ośmiu godzin zaszła na obliczu starca.
Dawny kochanek Klaudji Varni nosił na twarzy wyryte ślady gnębiących go trosk i niepokoju. Wydłużone rysy, śmiertelna bladość, zapadłe oczy, zdradzały jego męczarnie.
— Do czarta! opadły skrzydła jastrzębiowi, pomyślał Theifer składając ukłon pełen głębokiego poszanowania.
— Wasza książęca mość raczył mnie wezwać listem a więc przybyłem... dodał.
— Czy wiesz o fatalnym zakończeniu sprawy Ireneusza Moulin? zawołał gwałtownie Jerzy.
— Niestety... wiem o tem; odparł agent. Sędziowie siódmego wydziału wydali niesłuszny wyrok, ale uważam to za rzecz małej wagi, względnie do osobistej sprawy waszej książęcej mości.
— Jak to rozumiesz?
— Skoro chwilowe uwięzienie tego człowieka pozwoliło nam wejść do jego mieszkania i zniszczyć kompromitujący dokument, cóż nam przeszkadza teraz jego uwolnienie?...
— Szkodzi nam, i bardzo.
— Dla czego Ireneusz Moulin uwolniony teraz skoro pani Leroyer umarła miałby być dla nas niebezpiecznym?
— Niebezpieczniejszym jest niż kiedykolwiek.
— Pozwoli mi wasza książęca mość powtórzyć zapytanie, dla czego? Książę Jerzy skinął przyzwalająco poruszeniem głowy.
— Byłem więc chyba w błędzie, mówił dalej agent sądząc, że wszelkie niebezpieczeństwo usuniętem zostanie z chwilą zniszczenia listu i śmiercią wdowy Leroyer?
— Niebezpieczeństwo zmniejszyło się nieco, przyznaję, ponieważ ten list stanowił niezbity dowód popełnionego występku, w którym nic winien nie byłem, a za który musiałam być odpowiedzialnym, odparł Jerzy.
— A zatem skoro dowód nie istnieje, wasza książęca mość nie powinien obawiać się dochodzenia.
— Nie obawiałem się tego i pierwej, bo przedawnienie nastąpiło.
— Skutkiem czego więc ten niepokój waszej książęcej mości?
Pan de la Tour-Vandieu wzruszył ramionami.
— Zechciej że raz zrozumieć, odrzekł, że ja chcę mieć spokój zupełny. A mogę żyć spokojny będąc ciągle zagrożonym wybuchem skandalu, jaki może splamić moje nazwisko, i zepchnąć mnie z wysokiego stanowiska jakie obecnie zajmuję?
— Widzę z boleścią, że wasza książęca mość niema we mnie zaufania, rzekł Theifer.
— Co przez to rozumiesz?
— To, że wasza książęca mość posługuje się mną tylko jak gdyby martwem narzędziem, niedozwalając mi jasno rozejrzeć się w tej sprawie. Idę... nie wiedząc dokąd dążę? Nie znając tajemnicy szczegółowo nie mogę mieć rzecz naturalną jasnego sądu o stanie tej sprawy, a ztąd nie mogę udzielić pożytecznej rady. Przed kilkoma dniami, książę widział w owej Klaudji Varni jedynie groźną dla siebie nieprzyjaciółkę; dziś, znowu się wytwarzają nowe obawy. Zkąd i dlaczego?
Pan de la Tour-Vandieu, który upadł przed tem bezsilny na krzesło, wstał i zaczął się przechadzać wielkiemi krokami.
— Pytasz dla czego? powtórzył; dla tego żem się rozpatrzył lepiej i widzę rzeczy jak stoją. Klaudja Varni pozostawiona samej sobie nie będzie działać dla zemsty, ale dla korzyści. Skompromitowana zarówno jak ja, a nawet gorzej odemnie, zechce pieniędzy... Dawszy jej takowe, zmuszę ją do milczenia... Gdyby jednak nieszczęściem zawarła przymierze z Ireneuszem Moulin, Esterą lub z córką wdowy Leroyer, nie szłoby jej natenczas tylko o samą korzyść, albo o zemstę, i wtedy miałbym słuszny powód obawiać się najgorszych następstw.
— Zatem Klaudja Varni była... jakby tu powiedzieć była pańską wspólniczką w tej sprawie?
— Powiedz, współwinowajczynią, odrzekł Jerzy.
— Córka pani Leroyer, jest dzieckiem skazanego.
— Wszak dobrze wiesz o tem!...
— Przestrach złym bywa doradcą, Niedozwala on ropatrzeć się trzeźwo w położeniu. Tak i w tym razie. Jakże bowiem można przypuścić, ażeby ta występna kobieta mogła połączyć swą sprawę z sierotą po straconym, ja temu nie wierzę!... Klaudja Varni ma jedno prawdopodobnie na względzie, to jest własną korzyść, a nie wie nawet, że wasza książęca mość jest z innej strony zagrożonym.
— Niech i tak będzie!... ale temu jednak niezaprzeczysz, że Ireneusz Moulin którego cele są nam wiadome, może się połączyć z Bertą Leroyer i Esterą.
— Niechaj się książę nie lęka. O ile wiadomo traf tylko sprowadził Esterę do mieszkania mechanika.
— Mieszkając w tym samym domu, mogą się spotykać, jest to nawet prawdopodobne. Otóż z tego spotkania może wybuchnąć katastrofa jakiej się obawiam.
— Estera jest obłąkaną, a więc nic łatwiejszego, jak usunąć ją z drogi.
— Jakim sposobem?
— Za pomocą policji. Zmusić starą jej opiekunkę, panią Amadis by ją oddała do domu warjatów
— A czyż to da się uczynić?
— Jaknajlepiej. Prawo wydane co do obłąkanych jest niezmiernie elastyczne i dogodne. Mogę powiedzieć, że nigdy w żadnym razie prawo nie było względniejsze. Można je nagiąć do wszelkich okoliczności, prawdziwie jak siodło końskie na każdego konia dopasować można. Można je użyć w interesie publicznego porządku, i w swoim własnym interesie, jeżeli się ma wpływy i pieniądze. A zatem jeżeli ta warjatka niepokoi waszą książęcą mość, zobowiązuję się usunąć ją z drogi, i w ciągu trzech dni najdalej umieścić w domu obłąkanych.
— Zastanów się, czy nie za wiele obiecujesz Theiferze?
— Jestem pewien tego co mówię.
— Ależ prawo wymaga przeprowadzenia śledztwa.
— Wiem o tem.
— A więc?
— Więc cóż? Nakręca się prawo stosownie do potrzeby, i koniec na tem! Zresztą przeprowadzenie śledztwa nie jest tak trudną rzeczą, jeżeli się je samemu przeprowadzi. Dla przekonania waszej książęcej mości, potrzeba nie słów, lecz czynów. Proszę o rozkazy, a wszystko stanie się według pańskiej woli... Czy wasza książęca mość upoważnia mnie do działania?
— Upoważniam.
— Niechaj więc ta warjatka będzie uważana za nie istniejącą zupełnie. Dokonam tego najdalej w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.
— Liczę na twoją gorliwość i zręczność, odparł Jerzy, ale nam pozostają jeszcze Ireneusz Moulin, i Berta Leroyer...
— Cóż oni zrobić mogą, bez porozumienia się z obłąkaną?
Pan de la Tonr-Vandieu zaczął się na nowo przechadzać po pokoju. Układał odpowiedź na dane sobie zapytanie, a odpowiedź była bardzo trudną.
Chciał wytłumaczyć agentowi nie zdradzając tajemnicy jakie niebezpieczeństwo dopatrywał w przymierzu Berty z Ireneuszem.
Theifer odgadywał myśli księcia po widocznym jego niepokoju.
— Sądzę, ozwał się wreszcie, że będę mógł sam odpowiedzieć na zadane przed chwilą waszej książęcej mości zapytanie.
Jerzy spojrzał bystro na mówiącego.
— Istniał dowód przeciw waszej książęcej mości, zaczął agent, tym dowodem był list napisany przez osobę któraby mogła jeśli nie zgubić, to wywołać skandal, ale która nie zrobi tego, gdyż uzna za korzystniejsze dla siebie czerpać pełnemi rękoma w kasie księcia de la Tour-Vandieu niż zaspokajać jakąś tam dawną urazę. Ireneusz Moulin z tym listem w ręku był groźnym, z chwilą zniszczenia listu, przestał być niebezpiecznym.
— Ale on pewnie pamięta każde słowo tego pisma? — wtrącił książę.
— Cóż z tego? odrzekł Theifer. Jakąż wartość może mieć twierdzenie niepoparte dowodami? Żadnej; i Moulin wie o tem tak dobrze jak my oba. Będzie więc milczał, nic nie przedsięweźmie; chyba jedynie spróbowałby się zbliżyć do Estery, gdyby miał nadzieję dowiedzenia się czegoś od niej.
Skoro ją jednak zamkniemy, to nie uda mu się z nią zobaczyć... Stosowne polecenia wydam komu należy. Zresztą, któż by tam dawał wiarę zeznaniom obłąkanej!...
— Ale ona może powrócić do zdrowia?
— To prawda. A więc trzeba ją umieścić jaknajprędzej w miejscu bezpiecznym. Nie należy gardzić żadnym środkiem ostrożności.
— A gdy ta stara opiekunka zechce się z nią widywać, jak zdołasz temu przeszkodzić?
— Zrobię tak, że nie będzie wiedziała dokąd Esterę zawiozą. Zresztą ta stara to już trochę zdziecinniała. Dość ją będzie nastraszyć aby porzuciła zamiar dowiadywania się o swoją protegowaną.
Jerzy de la Tour-Vandieu skinął głową na znak potwierdzenia.
— Co zaś do Ireneusza Moulin, mówił dalej Theifer, przypuściwszy nawet gdyby odrazu nieporzucił zamiarów jakie do niczego go niedoprowadzą, trzeba pozwolić mu iść naprzód, i nic przeciw niemu nie działać a tylko patrzeć bacznie jak się będzie borykał z przeszkodami, któremi zasiejemy mu drogę.
— Masz słuszność rzekł książę; ale cóż poczniemy z Klaudją Varni?
— Niema jej z pewnością w Paryżu, jestem przekonany. Moi agenci są na czatach, i tropią jak dobre psy myśliwskie. Nie odnaleźli nic dotąd, a zatem jej niema. Zresztą, każę prowadzić dalej poszukiwania. Skoro się tylko dowiemy, że przyjechała do Paryża, przesłana jej z pańskiej strony pewna kwota pieniężna uwolni nas od niej.
— A jakże masz zamiar postąpić z Esterą Derieux? bo tak nazywa się ta obłąkana.
— Pomyślę nad tem dopiero.
— Lecz niezapomnij. że trzeba działać tu szybko...
— Rozpocznę od jutra działanie, a może nawet i dzisiaj.
— Dobrze mój przyjacielu, ale unikaj wszystkiego coby zmierzało do „wykrycia przeszłości“, odparł książę wymawiając, ostatnie wyrazy ze znaczącym naciskiem.
— Aha!... zawołał Theifer; wskrzeszenie zatem przeszłości byłoby niebezpiecznem?
Jerzy pochyleniem głowy odpowiedział na zapytanie.
— Czyżby między tą nieszczęśliwą obłąkaną a waszą książęcą mością istniał jaki niewidzialny związek? badał dalej agent. Pytanie moje wiem, że jest niedyskretnem, lecz aby działać skutecznie, muszę we wszystko być wtajemniczonym.
Pan de la Tour-Vaudieu wahał się z odpowiedzią, po namyśle jednak odparł przyciszonym głosem:
— Tak, istnieje węzeł pomiędzy nami, ale nieznany nikomu, węzeł... który musi być pokrytym wieczną tajemnicą.
Theifer wpatrywał się ze zdumieniem w pognębione oblicze starca.
— Małżeństwo zawarte „in extremis“ ciągnął dalej Jerzy, uczyniło Esterę Derieux prawą małżonką zmarłego mojego brata, księcia Zygmunta de la Tour-Vandieu.
Agent widocznie nie spodziewał się takiej odpowiedzi, bo wyraz najwyższego zdumienia odbił się na jego twarzy. Teraz pojmował jasno powód dla którego księcia Zygmunta zabito w pojedynku.
— O ile sobie przypominam, pomyślał, w tej sprawie zbrodni na moście de Neuilly wspominano także o jakimś dziecku, którego odnaleść nie zdołano. Muszę tę sprawę przejrzeć przy pierwszej sposobności.
— Pojmuję teraz, odrzekł głośno po chwili, że wywoływanie przeszłości mogłoby być zgubnem dla księcia. Postaramy się więc unikać wszelkich zwrotów ku temu.
Na twarzy Jerzego, zajaśniał wyraz zadowolenia.
— Czy pani Amadis wie o małżeństwie książęcego brata z Esterą? zapytał Theifer.
— Wie o tem.
— To niebezpieczne!
— Ja nie sądzę... Dla czego by miała dziś dopiero rozgłaszać tak dawno ukrywaną tajemnicę? Od lat dwudziestu wie o tem, a jednak milczy do tej pory?
— Czy książę znasz powód, który ją skłania do tego milczenia?
— Nie! ale zdaje mi się. że miała zastrzeżone dochowanie tajemnicy przez mego zmarłego brata.
— Gdyby tak było, moglibyśmy śmiało rachować na nią. Czy kopję aktu ślubnego posiada która z tych obu kobiet?
— Niewiem tego: jest to wszelako prawdopodobne, a nawet pewne.
— Niebezpieczeństwo zatem grozi nam z tej strony. Trzeba działać szybko i skutecznie. Sądzę, że na panią Amadis najlepiej poskutkuje przestrach i obezwładnienie. Zaraz też zabiorę się do pracy i mam nadzieję, że niezadługo przyniosę waszej książęcej mości pocieszające wieści.
Theifer nie mówił tego tylko dla uspokojenia Jerzego. Nie przebierając w środkach, i nie narażając się nigdy, przebiegły agent umiał wyzyskać swoje położenie i zaufanie jakie w nim władza pokładała.
Nie tylko że najgorsze jego sprawki nieściągały nań kary, lecz sprowadzały mu gratyfikację i pochwały. Stawiano go za wzór gorliwości i niezmordowanej energji.
Książę de la Tour-Vandieu przerażony swoim położeniem oddał się zupełnie w moc jego. Theifer zaś, przyrzekłszy prędką i skuteczną pomoc, czasu nie tracił.
Wyszedłszy od księcia, wsiadł w pierwszą napotkaną dorożkę, i kazał się wieść na plac Królewski pod № 24, zmieniwszy podczas drogi swoją fizjognomję przypięciem brody, i założeniem niebieskich okularów.
Odźwierna niepoznała w nim policyjnego agenta, jaki już pokilkakrotnie z powodu przyaresztowania Ireneusza przychodził do niej po różne objaśnienia.
Przyjęła go grzecznie.
— Co pan sobie życzy? zapytała uprzejmie.
— Chciałbym pomówić z panią.
— Czy w kwestji wynajęcia lokalu?
— Nie.
— Ą zatem w osobistym interesie?
— I to nie. W kwestji porządku publicznego. Jestem przedstawicielem władzy administracyjnej.
Wyrazy te wymówione uroczystym tonem, przestraszyły panią Bijou.
— Racz pan wejść po mojej stancyjki, odpowiedziała drżącym głosem, podając mu krzesło. Czekam na zapytanie dodała:
— Jestem pomocnikiem prokuratora!... rzekł dumnie Theifer.
Odźwierna kornie pochyliła głowę.
— Upoważniony przezeń, przychodzę do pani po pewne objaśnienia...
— Boże wielki!... zawołała z trwogą kobieta, czyż by mnie, o co obwiniono?
— Uspokój się pani, nie o ciebie tu chodzi, odparł z powagą agent. Mamy o pani jaknajlepsze wiadomości. Wymagam tylko szczerych odpowiedzi i najgłębszej tajemnicy po moim odejściu. Jedno nierozważne słowo, może panią zgubić!
— W głowie mi się mięsza!... Drżę cała!...
— Własne bezpieczeństwo pani, spoczywa w jej ręku.
— Przyrzekam że odpowiadać będę szczerze na zapytania, i dochowam tajemnicy.
— Tego właśnie żądam. Czy mieszkała niejaka pani Amadis?
— Ach! to najlepsza nasza lokatorka. Zajmuje pierwsze piętro od bardzo dawnych czasów. Jest to bardzo zacna i bogata osoba. Nic złego na nią powiedzieć nie mogę!...
— Wiem o tem... Lecz przy niej mieszka druga kobieta, pani Estera Derieux...
— Tak panie, nieszczęśliwa istota, którą szlachetna pani Amadis zajmuje się jak własną swą córką.
— Czy pani wiadomo, że ta osoba jest obłąkaną? — Niestety!... któżby o tem nie wiedział!...
— Miewa gwałtowne napady...
— Nie panie! Jej obłąkanie należy do spokojnych upewniam!
— A ja pani mówię, że ona jest niebezpieczną!... krzyknął gwałtownie Theifer.
— Tak pan sądzisz?
— Mówię... a więc tak być musi!... Odbieramy ciągłe zażalenia od lokatorów.
— Niewiedziałam o tem, nic niewiedziałam!... ale może tak jest, skoro pan utrzymuje...
— Bezwątpienia że tak być musi, skoro aż skarżą się na to!
— Niepojmuję komu by ta nieszczęśliwa przeszkadzać mogła? Nigdy jej nie widać, nie słychać. Wprawdzie przed kilkoma dniami omal nie wszczęła pożaru, lecz była to wina pokojówki, która odeszła nie zgasiwszy światła w gabinecie.
Agent słuchając bacznie słów gadatliwej odźwiernej, notował wszystko w pugilaresie.
— Jak często wychodzi ta obłąkana? zagadnął.
— Dość często, lecz zawsze pod opieką pani Amadis.
— Czy ludzie gromadzą się w około niej na ulicy?
— Nie widziałam tego. W ogrodzie tylko, albo na placu, zbiegają się do niej dzieci, jakie przywabia pięknym swoim śpiewem.
— A one czy się jej boją?
— Nie sądzę... lecz kto wie?...
— Czy powiadomiłaś pani o tem właściciela domu że o mało nie puściła z dymem całej jego posesji?
— Nie panie.
— A dla czego?
— Z obawy, aby niewymówiono mieszkania pani Amadis.
— Nie wypełniłaś pani zatem swojego obowiązku. Właściciel powinien być uprzedzonym o grożącem mu niebezpieczeństwie.
— Wszakże dom jest zaasekurowanym?
— Tak; lecz taki pożar, zagraża życiu mieszkańców.
— Do kogo należy ten dom? pytał dalej agent.
— Do pana Leona Giraud.
— Gdzie on mieszka?
— Przy ulicy Boudy, numer 44. Czy pan chce mu o tem powiedzieć, byłoby to dla mnie wielkim nieszczęściem. Za moje milczenie utraciłabym miejsce.
— Niechcąc pani szkodzić, niepowiem, lecz pod warunkiem, że pani sama jutro powiadomisz o tem pana Giraud.
— Przysięgam, że natychmiast to zrobię.
Theifer wstał z krzesła.
— Nic pan już więcej odemnie niepotrzebuje? zapytała odźwierna.
— Chciałbym wiedzieć czy pani Amadis jest teraz u siebie?
— Niema jej; wyszła z panią Esterą na przechadzkę, na plac Królewski.
— Dobrze, pójdę tam.
W chwili gdy miał wychodzić poza bramę, towarzysząca mu ciągle odźwierna spostrzegła w oddaleniu nadchodzącą panią Amadis z Esterą i Marjettą, które po parogodzinnym spacerze wracały do domu.
— Zaczekaj pan chwilę, wyrzekła, otóż i moje panie nadchodzą.
Theifer wsunął się w głąb bramy, i oczekiwał, a gdy pani Amadis, przechodziła koło niego ukłonił się jej z poszanowaniem, zapytując:
— Czy mam zaszczyt powitać panią Amadis?
— Ja jestem, odparła wdowa oddając ukłon nawzajem. Czy pan masz do mnie jaki interes?
— Oczekiwałem na panią.
— By zemną pomówić?
— Tak; w kwestjach nader ważnych, i niecierpiących zwłoki.
— Zechciej pan zatem pofatygować się do mnie, tu bowiem byłoby nam niedogodnie.
Przez ten czas Estera z Marjettą weszły na wschody, pani Amadis szła sama z Theiferem w milczeniu. Skoro znaleźli się, w salonie rozpoczęła pierwsza rozmowę.
— Wspominałeś pan że przybywasz w ważnym interesie, cóż to takiego?
— Sprawa drażliwej natury, odrzekł agent; sprawa, która mogłaby się zakończyć dla pani przed sądowemi kratkami.
Pani Amadis drżała na całym ciele.
— Ja!... przed sądowemi kratkami?... ja?! zawołała. Boże!... czyliż to możliwe?
— Możliwe, a nawet nieuniknione!
— Lecz cóżem zrobiła takiego? O co mnie oskarżają?... Mów pan coprędzej!... Osoba w moim wieku, i przy moich funduszach, gdyż trzeba, panu wiedzieć, że ja mam osiemdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu, taka osoba nie może być bez zasady pociąganą do odpowiedzialności. Jakąż więc popełniłam zbrodnię?... Zaklinam, mów pan, bo umieram z obawy i przerażenia!...
— Przestępstwa pani, nie można nazwać zbrodnią, odparł Theifer, lecz tylko przekroczeniem prawa, za które toż prawo karze surowo, bezwzględnie. Ukrywasz pani w swoim mieszkaniu obłąkaną kobietę, mimo wydanych w tym względzie rozporządzeń policji, i wyraźnego zakazu władzy lekarskiej. Napady obłąkania u chorej, grożą publicznemu bezpieczeństwu.
Pani Amadis wzniosła ręce i oczy ku niebu, jak gdyby wzywać je chciała na obronę swej nieszczęśliwej wychowanicy.
— Miałżebyś pan mówić o Esterze? wyszepnęła.
— Tak pani.
— W takim razie w błąd pana wprowadzono.
— Chciałażbyś pani utrzymywać że ona nie jest chorą?
— Nie; tego nie mówię...
— W czem więc mój błąd leży?
— W dowodzeniu, że moja chora zakłóca spokój w domu, a nawet jak się pan wyraziłeś zagraża bezpieczeństwu publicznemu. Że tak nie jest, dowieść tego mogę. Choroba jej, jest raczej melancholijną, a nie gwałtownem szaleństwem.
Ta kobieta nigdy nie była szkodliwą.
— Mimo zapewnień pani, nie mogę odstąpić od poruczonego mi zadania. Zechciej pani widzieć we mnie przedstawiciela władzy, któremu nie wolno wchodzić w drobne szczegóły, ale stosować się do prawa jako wykonawcy tegoż. Pani starasz się ukryć prawdę przedemną. Wszak niezaprzeczysz, iż przed kilkoma dniami, obłąkana omal niesprowadziła tu pożaru?
— Jakto pan wiesz o tem?
— Tak pani. Nasi agenci policyjni zbyt gorliwie dbają o porządek publiczny aby o takim fakcie zamilczeć mieli, a oprócz tego i kilka tutejszych lokatorów zaniosło skargę w tym względzie.
— Skargę?... wielki Boże!...
— Czy pani sądzisz że przewidywanie mogącej nastąpić pożogi, wydaje się im jakąś przyjemną zabawką? Widzę, że pani pozostajesz w zupełnej nieświadomości praw naszych.
— Tak jest, wyznaję...
— To źle... źle bardzo! Każdy obywatel kraju, winien znać główniejsze przepisy, jeżeli niechce być niepokojonym. Z tego więc powodu wydelegowano mnie tutaj, abym rzecz zbadał na miejscu.
Pani Amadis przerażona surowym tonem mowy Theifera, i jego wysokim w jej wyobraźni urzędem, drżała jak w febrze, niezdolna zapanować nad sobą.
— Sądzę wszelako, iż w moim wieku, i przy moich funduszach... wyjąknęła, zasługuję na uwzględnienie.
— Prawo jest nietykalnem, rzekł Theifer. Żadne uboczne względy nagiąć go do okoliczności nie zdołają. Sędziowie zapatrują się na przestępstwo pani bardzo surowo, gdyż samo przetrzymywanie chorej, niewytłumaczone żadnym węzłem pokrewieństwa, jest już podejrzane.
Zacnej wdowie krew uderzyła do głowy.
— Podejrzane? powtórzyła pół nieprzytomnie.
— Tak, odrzekł Theifer. Dla czego pani opiekuje się jakąś Esterą Derieux której małżeństwo nie jest dla nas tajemnicą. Dla czego poświęcasz się dla kobiety, która za pomocą intryg wdarła się w arystokratyczną rodzinę, wnosząc w nią wstyd i upokorzenie. Możnaby sądzić żeś pani niosła tej kobiecie pomoc i radę... ułatwiała jej romans z księciem.
Każdy z zapatrujących się chłodno na dowodzenia agenta, dostrzegł by w nich tylko zręczny zwrot mowy, a na niebezpieczne pogróżki. Pani Amadis wszelako, przerażona odkrytą tajemnicą małżeństwa Estery, przygnębiona zarzutami Theifera siedziała przed nim w osłupieniu, jak gdyby rażona gromem.
Inspektor publicznego bezpieczeństwa, łatwo dopiął celu. Opanował postrachem starą kobietę i teraz mógł ją nagiąć do wszystkich swoich zamiarów, nie lękając się z jej strony oporu.
Po chwili głębokiego milczenia, pani Amadis podniosła się z krzesła, a składając ręce w najwyższej rozpaczy:
— Panie!... zawołała, broń mnie jeśli możesz!... Przez litość nie mów mi o tej strasznej przeszłości!... Przysięgłam, że nie rozłączę się z Esterą, i dochowam tajemnicy małżeństwa. Po dziś dzień dotrzymałam przysięgi, nie sądząc ażebym błądzić tam miała. Widziałam, że po śmierci księcia Zygmunta powinnam ją była umieścić w domu obłąkanych, ale kochałam ją... nie miałam siły z nią się rozłączyć... oddać ją w obce ręce!... Oto powód dla którego zatrzymałam ją u siebie. Czyliż jestem tak winną? Przebaczcie panowie moją nierozwagę... pozwólcie mi żyć i umierać spokojnie!...
Słysząc to Theifer, uśmiechnął się z lekka, i uprzejmiejszym już tonem: — To od pani zależy... odrzekł.
— Cóż więc mam czynić?
— Posłuchaj pani. Popełniłaś wielkie przestępstwo ukrywając w swoim mieszkaniu obłąkaną, której należało wszelkiemi środkami starać się powrócić zmysły.
— Ależ ja niczego nie szczędziłam panie by ją uzdrowić; odparła pani Amadis. Zwoływałam najznakomitszych lekarzy Paryskich, którym za wizyty płaciłam bajeczne honorarja...
— I cóż pani powiedzieli?
— Że jej uleczyć nie mogą.
— Obowiązkiem ich było umieścić ją w Zakładzie na ten cel specjalnie przeznaczonym, gdzieby odpowiednie leczenie sprowadziło skutek pożądany.
— Książę Zygmunt nie życzył sobie tego, a i doktorzy zarówno nie uważali potrzeby...
— Dziś jednak rodzina zmarłego księcia, — stanowczo żądać tego będzie.
— Rodzina? powtórzyła ze zdumieniem wdowa. Czyliż rodzina wie o tem, że Estera żyje?
— Dotąd nie wie... lecz wiedzieć będzie.
— Od kogo?
— Odemnie, to jest raczej od władzy jaką przedstawiam.
— To może ta rodzina księcia będzie mnie prześladowała za ukrywanie tej nieszczęśliwej? Ach! teraz czuję, że nie będę miała chwili spokoju!
— Mówiłem pani przed chwilą, że od ciebie zależy twój własny spokój. Czyś pani o tem zapomniała?
— Pamiętam panie... Lecz wspominając nie powiedziałeś jasno co mi czynić wypada?
— Widzę że pani zbłądziłaś tylko przez nieświadomość, rzekł obłudnie Theifer. Ubolewam więc nad panią; i gotów jestem udzielić ci skuteczną radę...
— Ach! jakżeś pan dobrym... szlachetnym... Czemże będę w stanie wyrazić ci moją wdzięczność? wołała uradowana pani Amadis.
Wdzięczność? powtórzył Theifer; o tem pomówimy później. Może nadejdzie chwila, że się do niej odwołam, tymczasem, posłuchaj mnie pani.
Bezzwłocznie złożę raport, że Estera Derieux nie inne nazwisko, tylko Derieux, gwałtownemi napadami obłąkania niepokoi mieszkańców, i że pani żądasz aby ją umieszczono skutkiem tego w jakimkolwiek zakładzie dla obłąkanych.
Dwie wielkie łzy stoczyły się po pulchnych policzkach wdowy.
— Ależ na Boga... panie! zawołała; jak można pisać takie kłamstwa? Czyliż ja bym się zgodziła na oddanie Estery do jakiegokolwiekbądź szpitala?
— Musisz się pani zgodzić na to bezwarunkowo, gdyż tylko wtedy od odpowiedzialności uwolnioną zostaniesz. Wyobraź pani sobie jakie cię oczekują inaczej, zgryzoty z chwilą wystąpienia rodziny księcia. Ile procesów, włóczeń się po sądach, ile różnorodnych awantur i nieprzyjemności!... Wszystkiego tego unikniesz pani, gdy chora pomieszczoną zostanie w Zakładzie.
Pani Amadis jak wiemy, kochała bardzo Esterę, miała poczciwe i tkliwe serce, ale nad wszystko przekładała spokój i niezamąconą swobodę umysłu. A gdy u wszystkich ludzi wiekowych najpóźniejszym uczuciem jest samolubstwo, tak też i u niej niebawem wzięło ono górę.
— Nie mogę więc pod żadnym pozorem trzymać nadal chorej u siebie? zapytała wybuchając łkaniem.
— Niepodobna pani.
— A gdybym przyrzekła... zaprzysięgła.,, że jej nigdy samej niepozostawię... że jej nieodstąpię na chwilę... że nie będę jej nawet wyprowadzała na spacer?...
— Czyż pani zapominasz że omal nie spaliła całego domu? Mogłoby znowu nastąpić coś podobnego. Obowiązkiem więc moim było porozumieć się z panią. Teraz nie narzucam mojego zdania. Jeżeli pani nie możesz rozłączyć się z chorą, to ją zatrzymaj u siebie. Zobaczymy jak w tej mierze postąpi prawo?
Pani Amadis na samą wzmiankę o prawie drżała jak liść osiczyny.
— Jestem pewny że pani żałowałabyś; swego uporu, zaczął przebiegły agent spostrzegłszy jej wahanie. Ale wtedy byłoby zapóżno. Cała odpowiedzialność spadła by na panią.
— Pojmuję to, odpowiedziała; widzę, że mi pan radzisz uczciwie, i masz tylko moje dobro na względzie. To też nie upieram się bynajmniej. Upewnij mnie pan tylko, że mojej, Esterze źle tam nie będzie.
— Upewniam że będzie jej tam tak dobrze jak u pani, a może nawet i lepiej, gdyż przy nieustannej pieczołowitości i radykalnej kuracji może powrócić do zdrowia.
— Ach! gdybyż to było prawdą!
— Miej pani nadzieję...
— Będzie mi wolno odwiedzać ją niekiedy?
— Nieco później... później. Tak zaraz z początku nie można.
— Dla czego?
— Widok pani mógłby źle na chorą oddziałać. Trzeba zaczekać aż się do miejsca i nowych osób przyzwyczai. Lepiej by nawet było ażebyś pani zaraz nie wiedziała gdzie ją umieszczą. Na wypadek wystąpienia rodziny księcia, mogłabyś z czystym sumieniem odpowiedzieć, że niewiesz co się z nią stało.
— A czyliż mnie kto o to zapytywać będzie?
— Bardzo być może... a nawet jest to prawdopodobnem.
— Cóż mam więc odpowiedzieć?
— Powiesz pani temu kto o to pytać cię będzie aby się zwrócił do prefektury.
— Ale będę odbierała wiadomości przynajmniej od mojej biednej wychowanicy?
— Bezwątpienia!... ile razy pani zażądasz.
— A jaką drogą?
— Ja sam będę ułatwiał to pani.
— Ach! jak pan jesteś zacnym, uczynnym! Czy zechcesz oddać komu przynależy w domu zdrowia te kilka tysięcy franków na przysmaczki dla chorej?
— Chętnie podejmuję się tego.
— Pozostaje mi zatem poddać się tej smutnej konieczności rozłączenia, mówiła wdowa z westchnieniem.
— Ma się rozumieć. Zechciej pani wziąść teraz ćwiartkę papieru, i pisać co ci podyktuję.
Pani Amadis zawahała się. Brak wprawy w pisaniu, i nieznajomość ortografji, stawiały ją w drażliwem położeniu wobec nieznajomego.
Theifer odgadł to natychmiast.
— Może pani masz wzrok słaby? zapytał, ja z przyjemnością wyręczę panią, zastrzegając sobie tylko jej podpis.
„Od lat kilku mam u siebie w mieszkaniu biedną kobietę przyjętą z litości która cierpi obłąkanie.
„Do dziś dnia ta choroba ukazująca się w spokojnych objawach, pozwoliła mi trzymać chorą w domu. Gdy jednak od kilku tygodni dotychczasowy charakter cierpienia zmienił się znacznie a zagrażając mojemu bezpieczeństwu, naraża i mieszkańców tego domu na nieprzewidziane wypadki, mam honor upraszać wielmożnego pana o wydelegowanie doktorów, którzyby zbadawszy, zechcieli pomieścić chorą we właściwym Zakładzie, dla przeprowadzenia tam odpowiedniej kuracji.
„Oczekując na przychylną odpowiedź pozostaję
Po napisaniu ostatnich wyrazów, Theifer przeczytał głośno zredagowaną prośbę.
— Brak tylko podpisu pani, rzekł, zwracają się do wdowy.
Biedna kobieta drżącą ręką wzięła podane sobie pióro.
— Ja mam więc dobrowolnie oddać tę nieszczęśliwą na pastwę szpitalną? zawołała Boże mój!... czuję że sił mi zbraknie ku temu!
— Krok taki jest niezbędnym dla własnego spokoju pani.
Tym argumentem, przekonał lękliwą staruszkę, nie mówiąc już nic więcej, wzięła za pióro, i dużemi niekształtnemi literami podpisała swoje nazwisko.
Uszczęśliwiony policjant, schował list do kieszeni, zaopatrzywszy go wprzódy we właściwy adres.
— A teraz, rzekł, zwracając się do pani Amadis potrzeba zachować w tajemnicy moją tu bytność u pani, i radę którą podałem.
— Ach! panie... niepowiem i słowa nikomu!
— Jeżeli pani dotrzymasz obietnicy, mogę panią, upewnić słowem honoru, że cię nie spotka żadna nieprzyjemność.
Pani Amadis westchnęła, ale mniej ciężko jak na początku rozmowy. Przewidywanie spokojnego życia, uśmiechało się do niej, przez mglistą zasłonę rozłączenia się z Esterą.
— Mogę więc liczyć na to że mi panowie przyślecie doktorów? zapytała.
— Ależ bezwątpienia.
— A jak długo będę na nich oczekiwała?
— Tego oznaczyć nie mogę.
— Może jutro?...
— Bardzo być może; ale ich wizyta niech panią nieprzestrasza. A i ja zapewne będę miał zaszczyt niedługo odwiedzić panią.
Tu niskim ukłonem pożegnał wdowę, ciesząc się z odniesionego zwycięstwa.
Pierwsza część planu, powiodła mu się znakomicie, liczył więc, że i druga nie gorzej mu pójdzie.
Wyszedłszy z Królewskiego placu, udał się natychmiast do prefektury, a po zameldowaniu się naczelnikowi, wszedł do jego gabinetu.
— Cóż cię sprowadza Theiferze? zapytał tenże.
— Bardzo ważna sprawa, panie naczelniku.
— Mów!... słucham.
— Przed dwiema godzinami szedłem placem Królewskim, gdy nagle moich uszu doleciał krzyk przeraźliwy. Biegnę w aleję, gdzie spostrzegam kobietę obłąkaną, a za nią pędzącą gromadę dzieci.
— Kazałeś ją przyaresztować... mam nadzieję?
— Nie panie naczelniku.
— A dla czego?
— Bo ta osoba była bardzo elegancko ubraną widocznie należała do wyższej klasy społeczeństwa. Pomogłem tylko wiekowej damie i służącej przeprowadzić ją do mieszkania. Zajmują obie piękny apartament na pierwszem piętrze. Badałem odźwierną i innych lokatorów, powiedziano mi, że obłąkana zwykle spokojna, miewa od jakiegoś czasu gwałtowne napady. Przed kilkoma dniami, omal niepodpaliła całego domu.
— Brzydkie sąsiedztwo!... jak widzę. A czyż rodzina chorej nie rozciąga nad nią dozoru?
— Niema ona nikogo z rodziny. Osoba przy której mieszka, i która się nią opiekuje nie jest jej krewną.
— Trzeba było przedstawić tej pani na co się naraża?
— Uczyniłem to, panie. Zrozumiawszy swój błąd napisała na moje ręce list do pana naczelnika, prosząc go o przysłanie lekarza specjalisty, któryby zbadawszy chorą umieścił ją następnie w jakim Zakładzie dla obłąkanych.
To mówiąc Theifer, podał przyniesiony list naczelnikowi.
— Trzeba się natychmiast zająć tą sprawą, rzekł tenże po przeczytaniu listu. Jak sądzisz czy śledztwo będzie tam potrzebne?
— Zdaje się że nie; panie naczelniku. Fakt jasno się przedstawia, a pośpiech jest niezbędnym.
— Wszelkie objawy obłąkania mocno mnie zawsze interesowały, odrzekł urzędnik. Jutro po południu przybędę do tych pań z lekarzem. Trzeba ażebyś i ty Theiferze także tam się znajdował.
— Będę nieodwołalnie, odparł agent. I zatarł ręce z radości.
Naczelnik napisał natychmiast listy do swoich lekarzy aby ich o tem powiadomić, i zamówić na dzień następujący.
Raporty panów agentów zyskują bardzo doniosłe uważanie, a cóż dopiero raport Theifera, jako inspektora publicznego bezpieczeństwa, który miał opinję zdolnego, uczciwego i pełnego gorliwości urzędnika. Pominięto więc śledztwo, uważając je za bezpotrzebne, i uwierzono mu zupełnie.
Bo i czemuż by zresztą nie miano wierzyć? Wszakże przemawiał w interesie ogólnego dobra, nie mając w tem pozornie żadnego osobistego celu?
Nazajutrz więc o oznaczonej godzinie, naczelnik w towarzystwie dwóch doktorów udał się na plac Królewski pod nr. 24.
Theifer oczekiwał przed bramą.
— Pozwoli pan... zapytał, powiadomić panią Amadis o swoim przybyciu. Jest to osoba w podeszłym wieku, którą wszystko trwoży i przeraża.
— Idź mój kochany, odparł naczelnik, za pięć minut i my tam będziemy.
Agent pobiegł na wschody.
Pani Amadis przyjęła go natychmiast.
— Ach! więc to dziś? zapytała wzruszona.
— Tak pani; lecz nie obawiaj się niczego. Starałem się pogodzić osobisty pani interes z wymaganiami prawa. Żadne śledztwo prowadzonem nie będzie. Lekarze w towarzystwie jednego z wyższych urzędników, wejdą tu za chwilę, by sprawdzić stan obłąkanej. Jest to zwykła formalność jaka dopełnioną być musi.
— Och!... zawołała ze łkaniem wdowa, drżę cała!..
— Upewniam panią że cię nie spotka żadna nieprzyjemność. Zadadzą ci kilka zapytań, odpowiadaj pani naocznie jasno zwięźle, nie mieszając się wcale, a upewniam, że sprawa załatwi się jaknalepiej.
Dalszą rozmowę przerwało wejście doktorów z naczelnikiem. Pani Amadis drżąca i pomieszana, poprowadziła ich do salonu.
Biedna kobieta zostawała pod wpływem silnego wrażenia przestrachu. Przedewszyśtkiem sam widok obcych ludzi i zetknięcie się z policją przejmowały ją trwogą, a powtóre, myśl o rozłączeniu się z Esterą, którą kochała gorąco, zasmucała ją głęboko.
— Odebrawszy wczoraj list od pani, zaczął naczelnik, pośpieszam zadość uczynić jej żądaniu. Panowie lekarze przybyli zemną, niechaj przekonać się raczą o stanie chorej.
Pani Amadis wybuchnęła płaczem, szepcąc z cicha:
— Ach! — panie... jakaż to boleść dla mnie!... Będę więc zmuszoną rzeczywiście rozłączyć się z tą tak drogą dla siebie istotą, do której tak się gorąco przywiązałam
— Tak jest niestety! Pojmuję żal pani, i jej rozpacz chwilową, ale nic temu zaradzić nie jestem w stanie. Przepisy nasze niepozwalają trzymać w domu takich chorych, których gwałtowne napady mogą stać się niebezpiecznemi dla otaczających. Smutno pani będzie bezwątpienia rozstać się z osobą od lat tylu przebywającą pod jej dachem, wszak myśl że pani unikniesz tym sposobem wielu nieprzyjemności, powinna ją pocieszać.
— Po nad tem wszystkiem zastanawiałam się... lecz mimo to, cierpię niesłychanie!
— Osobą o której mówimy, nazywa się Esterą Dérieux... nieprawdaż?
— Tak panie.
— Zechciej pani kazać ją tu przyprowadzić.
— Może panowie, raczą przejść do jej pokoju, sądzę, że to byłoby lepiej. Obawiam się jakiego gwałtownego wybuchu z jej strony na widok nieznajomych.
— Słusznie!... przeprowadź nas pani do niej.
Biedna staruszka zaledwie trzymając się na nogach, chwiejnym krokiem poprzedzała czterech mężczyzn.
Wszedłszy do chorej, zastali ją stojącą na środku pokoju, wpatrzoną w jakiś niedopalony i uczerniony świstek papieru. Na widok obcych osób, spojrzała zdziwiona, i gwałtownym ruchem rzuciła się ku oknu kryjąc w fałdach firanki.
Jeden z lekarzy, nachyliwszy się do pani Amadis, rzekł cicho:
— Przemów pani do niej. Usłyszawszy głos pani może się nie będzie tak obawiała.
Wdowa zbliżyła się do Estery.
— Drogie dziecię! zaczęła; moi przyjaciele przybyli do mnie w odwiedziny, pragną i ciebie zobaczyć. Zechcesz że ich przyjąć?
Obłąkana wysunęła głowę z poza firanki patrząc dzikim wzrokiem na nieznajomych.
Theifer nie tracił jej z oczu na chwilę.
Gdy go spostrzegła, zmienił się nagle wyraz jej twarzy, z okrzykiem wściekłej nienawiści, rzuciła się na niego jak pantera wymawiając wyrazy bez związku wśród których rozróżnić było można: „Brunoy“!... „Brunoy“!...
Jeden z obecnych lekarzy pochwycił ją za ręce a wpatrując się w nią, groźnym zawołał głosem:
— Uspokój się... ja tak chcę!... rozkazuję!...
Estera jak gdyby pod działaniem siły magnetycznej opuściła głowę, drżąc konwulsyjnie. Oddziałała na nią widocznie wola doktora, który jako specjalista w swoim zawodzie, zdobył tę siłę równającą się sile poskramiaczów drapieżnych zwierząt.
Stanęła w miejscu nieruchoma, jej ręce zwolna wracały do normalnego stanu, i nieświadoma przed chwilą zaszłych wypadków, wypuściła z dłoni papier, na widok którego drgnął Theifer.
Lekarz jednocześnie, zwrócił się do pani Amadis.
— Od jak dawna ta kobieta cierpi na pomięszanie zmysłów? zapytał.
— Od lat dwudziestu.
— I żadnych nie próbowano środków by ją do zdrowia powrócić?
Theifer widząc przestrach biednej wdowy, wmięszał się do rozmowy.
— Pani Amadis, rzekł, nie szczędziła na to ani trudów, ani pieniędzy. Przed dawnemi laty radziła się najznakomitszych lekarzy, ale nadaremnie:
— Jakaż była przyczyna rozwinięcia się tej choroby.
Wdowa chciała już na to odpowiedzieć, lecz Theifer ją uprzedził.
— Przyczyną był przestrach, odparł stanowczo; przestrach z wynikłego pożaru.
— I przez lat tyle, choroba nie przybierała nigdy gwałtownych symptomatów?
— Nigdy panie! Estera była tak łagodną jak dziecię.
— Na nieszczęście, dzisiaj choroba przybrała zupełnie inny charakter, ciągnął dalej doktór. Byłaś pani świadkiem gwałtownego jej objawu. Życie tego pana, dodał, wskazując na Theifera było zagrożonem.
— Czyż chora niema nikogo z rodziny? pytał naczelnik.
— Nikogo! panie... wyszepnęła pani Amadis. W chwili postradania zmysłów, utraciła i ojca pułkownika Dérieux. Mieszkała z nim w tym samym domu gdzie i ja zamieszkiwałam. Widząc ją chorą i pozbawioną opieki, przyjęłam ją do siebie, obiecując że się z nią nigdy nie rozstanę.
— Czyn ten przekonywa o szlachetnym charakterze pani, lecz mógł zarazem sprowadzić wiele przykrości. Dla uniknienia tego, przewieziemy pani protegowaną, do specjalnego zakładu, gdzie odpowiednia kuracja może zbawiennie wpłynąć na jej zdrowie.
— Ach! biedne dziecko!... zawołała pani Amadis wybuchając płaczem.
— Jest to niezbędne dla dobra chorej, odparł lekarz. Na pociechę, pozostaje pani nadzieja jęj wyzdrowienia w przyszłości.
Piekielny uśmiech pojawił się na ustach Theifera, którego sam widok krew zmrozić w żyłach był zdolny.
— Czy pani posiadasz jakie papiery tej obłąkanej? któreby dowiodły tożsamość jej osoby? pytał naczelnik.
— Mam niektóre panie.
— A jakie?
— Metrykę jej urodzenia, akt zejścia ojca, i... Tu zawahała się nieco.
Piorunujący wzrok Theifera wstrzymał jej słowa na ustach.
— I co więcej? powtórzył naczelnik.
— Nie... panie.
— Proszę mi wręczyć te papiery.
— Idę po nie, natychmiast.
Po wyjściu pani Amadis, zabrano się do spisania protokółu, i dopełnienia potrzebnych formalności, poczem można było natychmiast przewieść obłąkaną do jednego z wyznaczonych szpitalów. Theifer tymczasem zbliżył się do Estery, która w zupełnem obezwładnieniu siedziała na kanapie.
Sądząc że nie zwraca na niego uwagi, schylił się po papier leżący na podłodze, jaki oddawna przykuwał jego uwagę.
Ruch ten spostrzegła obłąkana, i po raz drugi krzyknęła przeraźliwie:
— „Złodziej!... Złodziej!...“
Agent blady z przerażenia, cofnął się od tych zaciśniętych palców wyciągniętych ku sobie, aż doktór któremu już raz się powiodło uspokoić Esterę, zbliżył się do niej, i położył kres gwałtownej scenie.
Po spisaniu protokółu, przeczytano go na głos.
— Czyś pani zrozumiała wszystko co tu napisano? zapytał naczelnik panią Amadis.
— Zrozumiałam, panie.
— Niemasz pani nic temu aktowi do zarzucenia?
— Niestety! nie, panie.
— Proszę go więc podpisać.
— Czyż to konieczne?
— Najniezbędniejsze.
— Jakkolwiek samolubstwo było główną wadą naszej wdowy, nie bez wyrzutów sumienia i niepokoju wzięła pióro do ręki. Położywszy podpis zaledwie czytelny, wybuchnęła płaczem.
— Teraz więc, rzekł naczelnik, pozostaje nam pożegnać panią.
— A więc panowie zabieracie mi już Esterę?
— Wszakżeśmy po to przyjechali?
— A gdzież ją panowie odwieziecie?
— Niewiadomo gdzie nam wydział administracyjny umieścić ją wyznaczy. Na teraz, jest ta wiadomość zbyteczną dla pani, gdyż w pierwszych początkach stanowczo nikogo do chorej niedopuszczają. Przez wzgląd na zdrowie swojej wychowanicy, niepowinnaś się pani tego domagać. Upewniam, że skoro tylko stan zdrowia jej się poprawi, zawiadomię panią o dozwolonych odwiedzinach.
— Jeżeli pan naczelnik pozwoli, przerwał Theifer to będę pośrednikiem pomiędzy panem a panią Amadis.
— Najchętniej. Sądzę że pan będziesz mile widzianym zwiastunem pomyślnej wiadomości.
Pani Amadis uspokojona, ukazaną sobie w oddaleniu nadzieją, zbliżyła się do Estery, a pochwyciwszy ją w objęcia, wśród łez i uścisków, żegnała ukochaną towarzyszkę.
Estera nie pojmując co się wokoło niej dzieje, patrzyła błędnym wzrokiem przed siebie, pogrążona w jakiejś dla niej tylko zrozumiałej zadumie. Theifer tymczasem zbliżył się do chorej, i silnie ujął jej dłonie.
Na jego widok twarz Estery przybrała wyraz dzikiej srogości. To jednak nie przeraziło agenta. Ściskając jej ręce coraz silniej, na wzór doktora, wpatrywał się bystro w jej oczy, powtarzając te same co i on wyrazy, i po chwili otrzymał skutek pożądany. Obłąkana spuściła głowę na piersi, i stała przed nim jak głaz nieruchoma.
— Teraz, zobowiązuję się, rzekł odwieść ją gdzie mi rozkażecie panowie. Jestem pewny, że mi będzie posłuszną.
Estera nie opierając się, szła za nim bezwiednie, nie obejrzawszy się wcale na swoją łzami zalaną opiekunkę.
Przed bramą, oczekiwały już dwie dorożki. W jedną z nich wsiadł Theifer, naczelnik i Estera, drugą zajęli doktorzy.
Szybko ruszono do prefektury, gdzie bezzwłocznie położono potrzebne podpisy, i w niespełna pół godziny doręczono Theiferowi rozkaz; przewiezienia chorej do zakładu obłąkanych w Charentou.
Ulokowano ją wygodnie na tylnem siedzeniu powozu; obok niej zajął miejsce Theifer, na przodzie usiedli dwaj agenci, jako niezbędna pomóc w razie potrzeby, lub jako świadkowie w innym wypadku.
Po półgodzinnej jeździe,, dziwna myśl przyszła Theiferowi do głowy. Wyjął z pugilaresu udzielony sobie rozkaz i wpatrywał się weń z wielką uwagą.
Rozkaz ten nie zawierał nic szczególnego. Zanotowano tam tylko że chorą usuwa się z domu „w interesie bezpieczeństwa publicznego“. Rubryka więc uwag pozostała wolną i niezapisaną.
Wyraz nieokreślonej radości odbił się na twarzy nikczemnika, plan nakreślony poprzednio, dojrzewał widocznie w jego głowie. To też skoro zakręcać miał na bity gościniec, wiodący do zakładu, którego piękne zabudowania przedstawiały się jak duża wiejska osada. Theifer kazał się zatrzymać woźnicy.
— Pilnujcie chorej, rzekł do agentów, ja tu za chwilę powrócę. I szybkim krokiem oddalał się w stronę mostu, gdzie wszedł do pierwszej napotkanej oberży.
— Podać mi piwa!... zawołał, i wszystko czego potrzeba do pisania.
Podano mu piwo, papier, kałamarz i pióro.
Po wychyleniu piwa, wziął się powtórnie do przejrzenia rubryki rozkazu, a rozłożywszy go przed sobą na stole, nakreślił w marginesie uwag pod słowami:
„W interesie bezpieczeństwa publicznego“.
I to co napisał, podkreślił dwa razy.
Pismo było zupełnie podobne do pierwszych wyrazów.
Gdy wyschło, zapłacił w oberży należytość, schował papier w pugilares, i wsiadł do powozu.
W kwadrans później, wjeżdżał z Esterą w podwórze domu warjatów w Charentou.
Esterę zaprowadzono do pokoju dyrektora, który po przeczytaniu rozkazu zapisał ją w regestr przybywających.
— Gdzie ją mam umieścić panie dyrektorze? zapytał dozorca po wyjściu Theifera z agentami.
— W dziale odosobnionych pod opieką naszego pomocnika doktora Edmunda Loriot.
Theifer wróciwszy do Paryża, udał się do prefektury,
by tam zdać sprawę ze swego posłannictwa, a załatwiwszy się z tem, poszedł na ulicę Pot-de-Fer.
Książę spostrzegłszy wypogodzoną twarz agenta i wzrok jego błyszczący ukontentowaniem, uśmiechnął się po raz pierwszy od dni wielu.
Twarz policjanta kazała się domyślać że wszystko dobrze idzie, a ten wniosek stał się pewnikiem, gdy Theifer opowiedział w krótkości o tem co zaszło.
— Brawo! wykrzyknął uradowany pan de la Tour-Vandieu. Prowadzisz rzecz cudownie, i zasługujesz na pochwałę.
— Czynię co mogę, a moja gorliwość jest moim obowiązkiem dla księcia. Niech wasza książęca mość zaszczycać mnie raczy i nadal swoim zaufaniem, a możemy być pewni zwycięstwa.
— Moje zaufanie posiadasz już w zupełności.
— Jestem pewien, że na nie zasłużę.
— Już zasłużyłeś, i to z wielu ważnych powodów, a głównie żeś mnie oswobodził od tej warjatki.
— Dzięki wyrazom: „Odosobniona — pod sekretem“, dodał Theifer, jakie wpisałem do rozkazu, wiedziony szczęśliwym natchnieniem, nikt nie będzie się mógł z nią widzieć, a chociażby nawet Ireneusz Moulin dowiedział się przypadkiem o jej uwięzieniu i przyszedł jej szukać w Charentou to trafi na niezwalczone przeszkody.
— Theiferze! jestem ci wielce zobowiązanym!... zawołał książę, i bądź pewnym że potrafię ci okazać mą wdzięczność.
Wasza książęca mość przecenia moje zasługi...
— Nie będziesz żałował żeś mi tak dobrze dopomógł w tej sprawie!... dodał z zadowoleniem Jerzy.
— Znam już oddawna szczodrobliwość waszej książęcej mości, i naprzód składam podziękowanie.
— Nic więcej niemam do powiedzenia?
— Mam tylko doręczyć ten papier. Tu agent wyjął z pugilaresu kawałek spalonego w połowie papieru, jaki podniósł w mieszkaniu Estery.
— Co to jest? zapytał książę.
— Urywek z bruljonu listu spalonego przez pana, w mieszkaniu-mechanika, który ta warjatka porwała, odrzekł Theifer. Są na nim jeszcze widoczne te kilkanaście wyrazów pisanych przez Klaudję Varni, które choć nie w jednej całości, mogłyby stać się dla pana silnie kompromitującemi. Radziłbym waszej książęcej mości zniszczyć ten papier natychmiast.
Jerzy wziął podany sobie świstek w rękę, i oglądał go uważnie.
— Rzeczywiście, wyszepnął, mógł on się stać dla mnie niebezpiecznym, lecz to niebezpieczeństwo zniknie w tej chwili. Myślisz o wszystkiem Theiferze... Jesteś genialnym człowiekiem, godnym podziwienia!
To mówiąc, potarł zapałkę i spalił na popiół ostatnie szczątki bruljonu.
— Teraz, rzekł Theifer, będę się starał śledzić intrygi Ireneusza Moulin, mimo że je uważano za rzecz małego znaczenia.
— Niemasz dotąd żadnej wiadomości o Klaudji?
— Żadnej. Ostatnie wieści od moich agentów, pozwalają mi sądzić prawie napewno że jej niema w Paryżu. Każę ją poszukiwać w Anglii.
— Na te wszystkie starania będziesz potrzebował pieniędzy?
Theifer ukłonił się z potakującym uśmiechem.
Książę wyjąwszy z biurka sześć banknotów po tysiąc franków każdy, podał mu je w milczeniu. Theifer schował je do kieszeni, i po złożeniu ukłonu wyszedł.
Posiadając zaufanie podwładnych sobie agentów, rozsełał ich po całym Paryżu za załatwianiem swoich prywatnych interesów, w tem przekonaniu że działają w interesach prefektury, a wynagradzał ich tylko drobnemi datkami. Z tem wszystkiem śladu Klaudji Varni odnaleść nie zdołano, i powiernik księcia Jerzego nie wątpił iż dla lepszego ukrycia się, przybrała fałszywe nazwisko. Nie przyszło mu na myśl aby wyszedłszy za mąż, nazywała się obecnie panią Dick-Thorn.
Szukano więc wszędzie owej Klaudji Varni, w mieszkaniach umeblowanych, w hotelach pierwszorzędnych, w gospodach, a ona jak nam wiadomo zamieszkiwała we własnym pałacyku.
Klaudja miała także swą własnę policję. Przedstawiliśmy już dawniej czytelnikom jej sekretnego agenta, kawalera Babylas Samper, jednego z najzdolniejszych ludzi agencyi „Roch i Funiel“.
Babylasowi nie zbrakło sprytu ani inteligencji, przyrzeczone zaś wynagrodzenie Klaudji, zdwajało jego gorliwość.
Tegoż samego dnia rano, w którym Theifer zawiózł Esterę do domu obłąkanych w Charentou, Babylas zadzwonił do bramy pałacyku przy Berlińskiej ulicy, i kazał oddać swój bilet wizytowy pani Dick-Thorn, która przybyłego natychmiast przyjęła.
— Odwiedziny pańskie, zaczęła po przywitaniu każą mi przypuszczać że pan mi masz coś do powiedzenia?
— Tak, i zdaje mi się że pani będziesz zadowolona z tego mojego raportu.
— Wynalazłeś pan panią Amadis?
— Wynalazłem, lecz wielkim trudem.
— Ta kobieta więc żyje?
— Żyje.
— Ach! zawołała Klaudja, musi już być bardzo starą!..
— Nie jest, już wprawdzie osobą pierwszej młodości. Wszak nie wygląda na więcej jak na lat sześćdziesiąt. Żyje dostatnio, posiada majątek, i nie okazuje się smutną; i zajmuje okazały apartament pierwszego piętra na placu Królewskim pod Nr. 24. Wszystko to zanotowałem w raporcie, który natychmiast przedstawię pani.
To mówiąc Samper, rozwinął wielki arkusz papieru zapełniony drobniuchnym pismem.
— Czy pani Amadis sama tam zamieszkuje? zapytała żywo Klaudja.
— Nie pani; ma przy sobie znacznie młodszą osobę.
— Jej nazwisko?
— Estera Derieux.
— I ta więc żyje? zawołała radośnie Klaudja. W rzeczy samej, wszystko się składa doskonale!
— Lecz muszę panią objaśnić, dodał Babylas, że ta Estera jest warjatką.
— Warjatką?... wyszepnęła była kochanka Jerzego.
— W zupełności, i to oddawna.
— I mimo tego, trzyma ją przy sobie pani Amadis?
— To dziwne!... rzekła Klaudja, a po chwili dodała: To obłąkanie stanie mi w moich projektach na przeszkodzie, lecz trudno zmienić to co nie w naszej mocy... Cóż więcej masz mi pan do powiedzenia?
— Śledziłem także księcia de la Tour-Vandieu...
— I jakaż wiadomość z ulicy św. Dominika?
— Nic ciekawego. Mój agent umieszczony na czatach przed pałacem księcia, od kilku dni niedostrzegł by tenże wychodził z domu.
— A przybrany syn Jerzego?
— Broni spraw sądowych w Pałacu Sprawiedliwości, mając w tem szczególne upodobanie mimo że jest miljonerem. Wieczorami, zaś, chodzi do swej narzeczonej hrabianki Izabelli de Liliers.
— Mówiłeś mi pan zdaje się, że on bardzo kocha tę dziewczynę?
— Tak twierdzą wszyscy.
— W wieku markiza nie wystarcza narzeczona, chociażby ją nawet uwielbiał. Henryk de la Tour-Vandieu musi mieć także i kochankę.
— Głos ogółu zaprzecza temu.
— To jeszcze nie dowód. Wybadaj pan tę sprawę.
— Dobrze pani.
— Jacyż są jego bliżej przyjaciele?
— Ma tylko jednego młodego doktora, serdecznej druha od szkolnej ławy. Koleżeństwo to wytworzyło szczerą i niewzruszoną przyjaźń.
— Jak się nazywa ten doktór?
— Edmund Loriot.
— Gdzie mieszka?
— Niewiem tego.
— Trzeba się o tem dowiedzieć koniecznie.
— Jutro będę wiedział.
— Masz pan co więcej mi jeszcze do powiedzenia
— Nic niemam. Na tem kończy się mój raport, który mam zaszczyt złożyć w ręce pani.
Klaudja wziąwszy papier, schowała go w szufladę znanego nam biurka.
— A teraz uregulujmy nasze rachunki. Ile panu jestem winną? zapytała.
Samper przedstawił rachunek, który szybko załatwionym został.
— Radabym się jeszcze pana o coś zapytać? zaczęła pani Dick-Thorn, a mianowicie czy pan znasz wszystkie miejsca zebrań publicznych w Paryżu?
— Jak swoją własną kieszeń. Jestem czystej krwi Paryżaninem.
— Chciałabym za dni kilka urządzić wieczorek u siebie. Moja służba nie byłaby wystarczającą w tym wypadku. Potrzebowałabym przyjąć kamerdynera i kilku lokajów lecz muszą to być ludzie bardzo pewni. Czy mógłbyś by mi pan takich dostarczyć?
— Najłatwiej pani, ponieważ kilku z moich przyjaciół zajmuje się umieszczaniem służących z wyższych domów, uzdolnionych, i dobrego prowadzenia.
— Przedwszystkiem, zajmij się pan wynalezieniem kamerdynera. Jeżeli on mi się spodoba, zatrzymałabym go nadal w mym domu.
— Czy pani życzysz sobie aby posiadał jakie wyróżniające go talenta?
— Tak; — chciałabym ażeby mówił poprawnie po francusku, i znał język angielski o tyle aby rozumiał co mówią do niego i umiał odpowiedzieć.
— Nie jest to rzecz zbyt trudna. Dziś jeszcze zajmę się tym interesem.
— Wdzięczną panu będę.
— A w jakim czasie będziesz pani potrzebowała tych dodatkowych lokajów?
— W dniu urządzenia zabawy.
— A kamerdynera?
— Skoro go tylko pan znajdziesz przysełaj lub przyprowadź tu do mnie. Ale powtarzam, ma to być człowiek z jaknajwiarogodniejszemi świadectwami.
— Mogę zapewnić że pani będziesz z niego zadowoloną.
Skoro tylko Klaudja pozostała samą, wyraz żywej radości zajaśniał na jej obliczu.
Powodzenie moje zapewnione! wołała. Estera Dérieux żona księcia Zygmunta de la Tour-Vandieu żyje, i posłuży mi wybornie. Będzie ona dla mnie tym asem atutowym jaki zapewnia wygranę. Jest wprawdzie warjatką, ale mniejsza o to. Dosyć mi będzie wspomnieć o niej Jerzemu, aby go mieć u nóg swoich. Przez nią, zawładnę nim zupełnie!... Dowiodę mu że jego bratowa ma niezaprzeczone prawo do majątku, jako spadkobierczyni po swoim mężu, którego testament mam w swoim ręku.
Jestem więc tak silną jak się tego niespodziewałam... Jestem niezwyciężoną!...
Najważniejszą rzeczą będzie teraz widzenie się z Jerzym, mówiła po chwili namysłu. Gdybym do niego pojechała nie przyjął by mnie napewno!... Trzeba więc ażeby sam przybył tu do mnie. Przekonam go że ogniwa łączące nas kiedyś, nie dadzą się tak łatwo rozerwać!... Podyktuję mu nowe prawa do których zastosować się musi. Zabawa nad którą przemyśliwam, wypadnie za dwa tygodnie. Jerzy zostanie pomieszczonym na liście moich gości. Wyobrażam sobie jego zdumienie, gdy w pani Dick-Thorn pozna dawną swoją kochankę, Klaudję Varni!...
Nie przypuszczam aby odrzucił moje zaproszenie. Postaram się tak go zaintrygować że nie pomyśli o odmowie. Radabym także widzieć u siebie tego Henryka de la Tour-Vandieu owego słynnego adwokata o którym mówi cały Paryż... I dla niego przeznaczam rolę w tej komedji a raczej dramacie... Rola ta może nie bardzo mu się spodoba... Ale co począć?... W skutek minionej a strasznej przeszłości jego przybranego ojca, rozporządzam dzisiaj przyszłością ich obu. Jestem potężną, jestem wielką!... w obu nich!... Użyję też tej siły na swoją, korzyść.
Z tryumfującym uśmiechem wyszła z gabinetu udając się do swoich pokojów, gdzie niebawem nadbiegła Oliwja.
— Ucałuj mnie córko!... rzekła do niej. Nieuwierzysz jak potężną jest moja miłość ku tobie. Przekonasz się o tem kiedyś. Walczę i pracuję dla ciebie bezustannie, i teraz już śmiało zapewnić cię mogę że będziesz szczęśliwą, i będziesz bardzo bogatą!!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ireneusz Moulin po uwolnieniu go z więzienia św. Pelagji, zajął na nowo swoje mieszkanie na placu Królewskim, ku wielkiej radości tamecznej odźwiernej, która natychmiast objęła u niego obowiązki gospodyni, przerwane chwilowo uwięzieniem.
Moulin, od czasu poznania się z Bertą powracał tylko na noc do swego mieszkania, dzień cały przepędzając u niej. Nie zdołał jeszcze wypytać się odźwiernej o swoją, sąsiadkę cierpiącą obłąkanie, jaka przed niedawnym czasem tyle go zajęła. Pragnął wprzódy porozumieć się z Janem-Czwartkiem, na którego uwolnienie czekał niecierpliwie.
Odźwierna znów, pomna na surowe polecenie urzędnika, wystrzegała się wszelkiej wzmianki o swojej nieszczęśliwej lokatorce. Nie wiedział przeto Ireneusz o tem, że Estera Dérieux w skutek zwołanego konsyljum, odwiezioną została do domu obłąkanych, i że po tylu latach rozłączono ją z panią Amadis, która tęskniąc za swoją wychowanką, bezustannie zalewała się łzami.
Mechanik dwukrotnie dowiadywał się do więzienia św. Pelagji, lecz z Czwartkiem niemógł się widzieć ponieważ za niesforne sprawowanie się, wsadzono go znów do ciemnicy.
Wolno więc upływał czas przeznaczony na odsiedzenie tygodnia.
— Pragnęłabym, mówiła Berta, poznać jaknajrychlej tego człowieka, w którego ręku spoczywa rehabilitacja mojego ojca.
— Może pani chciałabyś go zobaczyć zaraz po uwolnieniu?
— Chętnie, lecz czyliż to jest możebnem?
— Dla czego nie? O ósmej wypuszczają uwolnionych więźniów. Czekaj pani o siódmej na rogu ulicy de la Clef. Przyjdę tam, i pójdziemy razem do św. Pelagji po Jana-Czwartka.
— Czyliż to jednak nie wyda się dziwnem dla tych którzy nie mają łączących nas z sobą okoliczności?
— Bynajmniej. Przypuszczać mogą że jesteś pani siostrą którego z uwięzionych.
— Słusznie... Pójdę więc z panem.
Nazajutrz, o oznaczonej godzinie, Berta zasłonięta czarnym krepowym welonem, oczekiwała na Ireneusza, z którym następnie weszła do skromnej kawiarni, znajdującej się na wprost więzienia, zkąd doskonale główną bramę tegoż widać było.
Punktualnie o ósmej drzwi otworzono.
Kilku ludzi znanych Ireneuszowi z czasów jego tamże zamknięcia przestąpiło próg więzienny. Dwóch poczęło się witać z oczekującemi przed bramą trzeci skierował się wprost do kawiarni.
— Czy niema pomiędzy niemi Jana-Czwartka?
Pytała Berta z obawą.
— Niema go pani. Nierozumiem co to znaczy? Ale dowiemy się zaraz.
— Od kogo?
— Od Człowieka który tu wejdzie za chwilę.
Zaledwie wymówił to Moulin, we drzwiach ukazał się mężczyzna ubogo ubrany, i zażądał butelki wina.
— Przyjm ją odemnie! zawołał Ireneusz, podchodząc na powitanie.
— Jak się masz kolego! krzyknął z radością, nieznajomy. Niespodziewałem się zastać cię tutaj. Czy oczekujesz na kogo?
— Tak; na kogoś co miał być dziś uwolnionym.
— Któż to taki?
— Jan-Czwartek!
— Ach! na tego mógłbyś czekać do nieskończoności i niedoczekać się nigdy.
Berta pobladła, słysząc te słowa.
— Dla czego tak mówisz? pytał mechanik.
— Bo niema już Czwartka u św. Pelagii.
— A cóż się z nim stało?
— Odesłano go do Conciergerie.
— Z jakiego powodu? Wszak miał być dzisiaj uwolniony?
— Niemożna w tej mierze objaśnić szczegółowo, wiem tylko, że od tygodnia siedział zamknięty w odosobnieniu za karę, gdyż pojechawszy do sądu, upił się i niechciał słuchać strażnika. Dziś wezwano go wraz z temi, którzy jechali do sędziego śledczego więcej go już nie widziałem.
— Czyżby go pociągnięto do jakiej nowej sprawy?
— Nic niewiem, ale to możebne. Taki stary złodziej, nie jedno ma na sumieniu. Strzeż się pan, jeżeli masz z nim jakie stosunki. Nad tym człowiekiem zawisła fatalna gwiazda.
Słysząc to Berta, zaczerwieniła się jak piwonija, na samą myśl upokorzenia na jakie narażonym był Ireneusz.
Moulin nie stracił jednak dobrej miny.
— Dziękuję za przestrogę, rzekł uprzejmie, Będę ostrożniejszym. A teraz do widzenia.
— Do widzenia! Lecz kiedyż będę miał szczęście odwzajemnienia się buteleczką wina?
— Nic to pilnego. Dziś nie mam czasu, jestem bardzo zajęty.
Wyszedłszy z kawiarni Ireneusz, posmutniał widocznie.
— I cóż pan mówisz na ten nowy zawód? pytała Berta.
— Nieumiem sobie tego wytłumaczyć. Trzeba się udać do Conciergerie i dowiedzieć, czy tam rzeczywiście Jan-Czwartek znowu odsiaduje jaką karę.
— Słyszałeś pan jak ten człowiek wyrażał się o nim. Musi to być złoczyńca ostatniej kategoryi. Czyż nam należy w naszej świętej sprawie bratać się ze zbrodnią?
— O! pani... odrzekł Ireneusz, wybierać nam nie wolno; posługiwać się musimy różnego rodzaju ludźmi i różnemi środkami. Nie wolno nam odrzucać tych szczególniej, których Opatrzność sama zseła w nasze ręce. Jeżeli pani wzdragasz się na myśl bratania z motłochem, jeżeli wstręt czujesz na myśl, iż ze mną do wielu siedlisk hańby i brudu — wejść będziesz zmuszoną, jeżeli przerażają cię kręte i niebezpieczne drogi, wśród których błądzić będziemy, to usuń się pani zawczasu od tej sprawy, nie krępuj moich zamiarów i nie zniechęcaj mnie na wstępie. Pozwól mi działać samodzielnie. Gdybyś wszakże zechciała wytrwać przy moim boku, przygotuj się na to, że w tem ciężkiem zadaniu wypadnie ci nieraz usiąść na jednej ławie z tym zbrodniarzem, do którego już teraz czujesz taką odrazę. Że nieraz będziesz musiała uścisnąć dłoń jego, słuchać jego gburowatych dowcipów i różnych planów na przyszłe morderstwa i kradzieże.
— Obawiam się, aby to poświęcenie nie było po nad twoje siły!... Co do mnie. pani, ja się nie cofnę przed niczem!,.. Przysiągłem sobie, że jakiebykolwiek groziły mi niebezpieczeństwa, będę walczył do ostatniego tchnienia!... Dla młodej dziewczyny podobne zadanie, przechodzi możliwe granice!... Oblicz się więc pani lepiej teraz z siłami, by ci ich nie zabrakło wśród walki!
— Nie, panie Ireneuszu, nie upadnę przy pańskim boku, odparła Berta z silnym postanowieniem. Wybacz mi pan tę pierwszą i ostatnią chwilę słabości. Nie opuszczę pana nawet wśród największych niepowodzeń! Gdziekolwiek bądź mnie zaprowadzisz, pójdę bez wahania, jakąkolwiek wskażesz mi drogę, bez namysłu nią pospieszę. Nic mnie nie odstraszy od raz powziętego wspólnie postanowienia!... Niewstrzyma żadna ofiara... Poświęcę wszystko... nawet dobre imię, bo ono powróconem mi będzie z chwilą, w której oczyszczę pamięć mojego ojca.
Wymawiając ostatnie słowa, myślała o Edmundzie Loriot, który być może o niej zapomniał i pogardza nią najniesłuszniej.
— Gdzie idziemy teraz panie Moulin? zapytała po chwili.
— Do Conciergerie, odrzekł, lecz niemożemy udać się tam pieszo.
— Dla czego? Czy sądzisz pan, że nie zajdę? Mylisz się... Jestem silną i chętnie pójdę wraz z tobą.
Idąc szybkim krokiem oboje, kreślili plan przyszłego działania.
— Zaczekaj pani na mnie tu na skwerze, rzekł Ireneusz, skoro stanęli na miejscu. Pójdę sam zaczerpnąć objaśnienia. I zlekka zapukał w bramę.
We drzwiach ukazał się strażnik.
— Prosiłbym o parę słów powiadomienia, rzekł Moulin.
— Względem czego?
— Względem pewnego więźnia, którego miano tu przewieść od św. Pelagji.
— Jego nazwisko?
— Jan-Czwartek.
— Jan-Czwartek? powtórzył strażnik; o! to ptaszek nie lada. Sprowadzono go tu wczoraj dla wybadania w sprawie ostatniej jego awantnry w „pułapce.“ Wiadomo panu zapewne, że zawieziony do sądu, tak się upił, że musiano z tamtąd go wynieść.
— Dozorca więzienia św. Pelagji, wniósł o to skargę, strażnik postradał miejsce, a szynkarza również wydalić miano. Za jednego łotra, cierpi tylu ludzi.
— A niewiadomo panu, gdzie on się teraz znajduje?
— Wypuszczono go na wolność, od dwóch godzin.
Wróciwszy do Berty Ireneusz, niemógł ukryć swojego zafrasowania.
— I cóżeś się pan dowiedział? pytała z niepokojem.
— Ach! pani... odrzekł, jakaś złowroga nad nami zawisła siła.
— Czyliż by Jana uwięziono powtórnie?
— Gdyby tak było; pozostałaby nam przynajmniej nadzieja widzenia się z nim, ale niestety, uwolniono go od godziny.
— Wszakże pan na to wyczekiwałeś?
— Tak; ale w innych okolicznościach. Gdzie szukać go teraz?
— A niemasz pan jego adresu?
— Tacy ludzie niemiewają nigdy stałego pomieszczenia.
— Może mu pan dałeś swój adres?
— Nie dałem; nieprzewidując że go przewiozą do Conciergerie. Stracone więc wszystko!... Ach! gdybym był przeczuł!...
— Cóż teraz poczniemy? pytała smutno Berta.
— Musimy czekać dopóki niespodziewany traf jaki nieposłuży nam w tym razie. Ponieważ po raz pierwszy spotkałem Jana w jednej z knajp podejrzanych, będę więc przebiegał codziennie wszystkie podobne zakłady, gdzie może napotkam go kiedy.
W pół godziny później, Berta z Ireneuszem oboje smutni, wchodzili w bramę domu przy ulicy Notre-Dame-des-Champs.
Odźwierna wybiegła naprzeciw nich.
— Oto list do panienki!... wołała. Wprawdzie położono na nim adres nieboszczki pani, lecz sądzę, iż panienka go przyjmie. Przyniósł go tu jakiś wychudzony jegomość, tak chudy, że patrzeć, litość przejmowała! Przysięgłabym, że ten człowiek od kilku dni nic w ustach niemiał.
To mówiąc gadatliwa kobieta, podała Bercie list zapieczętowany.
Pewnie od Jana-Czwartka, pomyślał Ireneusz.
Przeczucie go niezawiodło. List zawierał te słowa:
Widzenie nasze jest niezbędne i to jaknajrychlej. Przy tej sposobności, łączę dla pani wyrazy poważania.
P. S. Gdyby mnie tam nie zastał, niech się pyta o pana Jana.
— List bez podpisu! wołała Berta z rozpaczą.
— To prawda, odparł Moulin, ale treść jego objaśnia ostatecznie. O naznaczonej godzinie udam się tam.
— I ja pójdę z panem, rzekła stanowczo Berta.
— Ależ jest to miejsce podejrzane!...
— Co mi to szkodzi. Cel do którego dążymy, usprawiedliwia wszystko. Zresztą, będąc z panem, nie obawiam się niczego.
— Ha! skoro pani masz tyle odwagi...
— Jeden szczegół jest dla mnie niewytłumaczonym panie Moulin. Zkąd ten człowiek wiedział, że pan znasz moją matkę i zkąd znał jej adres?
— Rzecz bardzo prosta. Jan Czwartek pośredniczył pomiędzy mną a Eugeniuszem, owym posłańcem, który list odemnie przyniósł tu paniom wraz z kluczem od mieszkania. Wtedy to Jan przeczytawszy adres, zapamiętał go.
Tak było w rzeczy samej. Przebiegły rzezimieszek, wypuszczony z więzienia, pomyślał najpierw o Ireneuszu. Nie wiedział on wprawdzie, że po pijanemu wydał połowę swojej tajemnicy, ale pamiętał, że Moulin był dla niego szczodrym towarzyszem, a w przyszłości w razie potrzeby mógł być dogodnym narzędziem. Pragnął więc przypuścić go do swego „interesu,“ a w następstwie, podzielić się i zyskiem.
W tem jednak zamiarze, stawał mu na przeszkodzie brak dokładnego adresu Moulin’a. Przemyśliwał nad sposobami odnalezienia go, gdy naszczęście przypomniał sobie adres na liście powierzonym Eugeniuszowi.
Wszedł więc do sklepu i na kupionej ćwiartce papieru nakreślił znaną nam treść, a list sam odniósł na ulicę Notre-Dame-des-Champs. Z tamtąd podążył do swego mieszkania, na ulicę Vinaigrier, gdzie już od kilku tygodni wskutek uwięzienia, wcale się nie pokazał.
Smutek go jednak spotkał tam na samym wstępie.
Odźwierny jako pośrednik pomiędzy gospodarzem a lokatorami, powiedział mu, że nadal tu mieszkać nie może, gdyż właściciel nie chce mieć w domu podejrzanych ludzi, jacy po kilka tygodni nie przychodzą do mieszkania.
Jakkolwiek było to niesprawiedliwem, Jan-Czwartek niemógł zaoponować temu.
— Jutro postaram się o inny lokal, odrzekł i nie wchodząc już wcale na górę, by niepowiększać żalu widokiem ulubionych kątów, skierował się na ulicę Rebeval, by tam wynaleść sobie pomieszczenie.
Jego kasa, dzięki szczodrobliwości Ireneusza, nie znajdowała się jeszcze w zbyt opłakanym stanie. Dwudziesto frankowa jaką otrzymał przy odejściu, była nienaruszoną. Nic go więc nie znaglało do wyprzedawania sprzętów i zwinięcia gospodarstwa.
Ulicę Rebevel przecinały liczne poprzecznice, wychodzące obecnie na bulwar „Suebla,“ a dawniej stykające się z pustemi placami „Wzgórz Chaumont.“
Jan-Czwartek przebiegł wszystkie te ulice przy których domy, a raczej lepianki pobudowane były że starego gruzu i drzewa.
W pobliżu Laurun zatrzymał się przed kartą, noszącą napis: „Małe mieszkanie zaraz do wynajęcia.“
Wszedł i rozejrzał się w podwórku.
Po prawej, wznosiła się dwupiętrowa oficyna. Po lewej, nie było widać nic więcej, prócz szop drewnianych, pustych zupełnie, a opartych o mur wysoki. Po za tym murem, znajdował się plac pusty, zasiany wzgórzami.
Jan-Czwartek wszedł z miną buńczuczną do odźwiernego.
— Macie tu parter do wynajęcia? zapytał.
— Tak Panie.
— Można go obejrzyć?
— Najchętniej. To mówiąc odźwierny, zdjął klucze z haku i wyszedł. To mieszkanie, dodał, znajduje się w głębi podwórza, ale jest do niego drugie wejście od ulicy Rebeval.
— To dobrze! — Proszę mnie prowadzić, rzekł Jan-Czwartek.
Domek parterowy, tworzył w rzeczy samej oddzielny budynek sklecony z cegły i gruzu, a ukryty po za snopami.
Odźwierny otworzywszy drzwi, wszedł pierwszy.
Mieszkanie składało się z dwóch pokojów; jedno okno wychodziło na małe podwórko. Otaczający je parkan, opatrzony był furtką łączącą tę posesję z ulicą Rebeval. Mieszkanie było czyste, świeżo odnowione, ale wilgoć czuć było wszędzie.
— Ile wynosi opłata komornego? zapytał Jan-Czwartek.
— Trzysta franków.
— To drogo.
— Jest to ostatnia cena. Napróżno by się pan targował.
— Czy komorne płaci się z góry?
— Nie koniecznie, jeżeli lokator posiada meble odpowiedniej wartości. Czy masz pan takowe?
— Naturalnie! zawołał Czwartek z miną obrażonego człowieka. Cóż to, uważasz mnie za jakiegoś żebraka, włóczęgę?
— No, w takim razie właściciel nie będzie wymagającym.
— Zatem, wynajmę to mieszkanie. Oto pięć franków zadatku.
— A kiedy zechce się pan wprowadzić?
— Dziś w wieczór lub jutro z rana. Prędzej jednak jutro niż dzisiaj.
— Jak panu będzie dogodniej. Mieszkanie jest do wzięcia każdej chwili. Ale, zapomniałem pana zapytać o nazwisko.
Jan podał mu pierwsze lepsze jakie mu na myśl przyszło i wyszedł zadumany.
— Niemam obecnie tyle pieniędzy, myślał, by się tu dzisiaj wprowadzić. Wieczorem wszakże pożyczę od Ireneusza z jakie 50 franków, z których skwitujemy się po skończonym interesie.
Pogrążony w projektach i myślach o przyszłości, wsiadł do pociągu kolei idącej do Paryża od rogatek Montparnasse. Przybywszy tam, zaszedł do Barreaux-Verts, mając nadzieję spotkać tu którego z dawnych znajomych i w jego towarzystwie przepędzić czas nudnego oczekiwania na Moulina.
Zakład „Barreaux-Verts“ w połączeniu kawiarni z restauracją, był na pierwszy rzut oka wspaniale urządzonym. Wielkie akacjowe drzewa, ocieniały podwórze zastawione stolikami i ławkami, gdzie codziennie zasiadały tłumy pijących gości, lecz wyznać trzeba, bardzo mięszanego towarzystwa.
Dom dwupiętrowy, znajdował się w głębi dziedzińca zamkniętego murem, przy którym umieszczono balustradę z drzewa, pomalowaną na zielono, zkąd poszła nazwa zakładu.
Wielkie salony pierwszego piętra, pozostawiono zwykle na uroczyste weselne obchody lub tańcujące zebrania. Częstokroć również powracający z cmentarza po odprowadzeniu zwłok zmarłych, a blizkich sobie osób, zachodzili tu na przekąskę zroszoną winem, by przy niej pomówić o nieboszczyku, oddając mu pochwały, kończące się zwykle naganą.
Goście należący do mięszanego towarzystwa, zbierali się w parterowych salonach, gdzie swobodnie mogli puszczać wodze swym wyuzdanym dowcipom, gdzie kłótnie kończyły się zwykle pijatyką, a czasem i pchnięciem noża.
W takiej to miejscowości Ireneusz i Berta mieli się spotkać z Janem-Czwartkiem.
Rzezimieszek nasz zastał tam licznych znajomych i kolegów więziennych, z któremi przepędził parę godzin czasu, lecz za zbliżeniem się dziesiątej, żadne namowy ni prośby powstrzymać go nie zdołały.
— Muszę być na stanowisku, tłumaczył, mam ważną sprawę do załatwienia.
Pożegnał ich więc, udając się do właściciela zakładu.
— Czy masz pan wolny który z gabinetów? zapytał cicho.
— Mam kilka.
— Weźmy najbliższy...
— Może numer 3-ci?
— Dobrze. Za chwilę zgłoszą się tu do mnie. Zechciej więc pan łaskawie przeprowadzić tam przybyłego, by się nie błąkał pomiędzy tą zgrają.
— Najchętniej; ale o kogóż będą się pytali?
— O pana Jana.
— To dobrze. Czy trzeba panu jeszcze co podać?
— Szklankę ponczu.
Gospodarz zajął się przyrządzeniem żądanego napoju, a Jan-Czwartek poszedł do wskazanego sobie gabinetu.
Jeden płomyk gazowy, palący się przy ścianie, oświecał słabo to ustronie, w którym prócz kilku krzeseł i stołu, nic więcej się nie znajdowało.
Stary rzezimieszek rzucił się na krzesło i zapalił cygaro, podczas gdy Ireneusz z Bertą zdążali na schadzkę i wchodzili do knajpy zaciemnionej tytuniowym dymem!
Berta drżała z trwogi i odrazy. Stanąwszy na progu izby, cofnęła się, niemając odwagi postąpić dalej.
— Naprzód!... światło... panno Berto!... szepnął jej na ucho Moulin. Chciałaś pani przyjść tu, cofać się teraz nie pora.
— Będę więc musiała usiąść przy którym z tych stołów... pośród takiego otoczenia?... pytała stłumionym głosem.
— Nie obawiaj się pani. Skoro tylko spotkamy naszego znajomego, wyjdziemy ztąd zaraz.
— Spieszmy się zatem... zaklinam!
— Czegóż się pani obawiasz?
— Lękam się... a bardziej jeszcze się wstydzę...
— Zapominasz pani, że jestem przy tobie, i że nic złego spotkać cię niemoże. Ludzie którzy się tu znajdują, przynajmniej na tem miejscu nie są niebezpiecznemi. Przejdźmy więc śmiało wśród nich i odszukajmy naszego Czwartka.
Berta prowadzona pod rękę przez Ireneusza, przesuwała się wraz z nim pośród tej zgrai włóczęgów. Kobiety nawpół pijane, których samo zachowanie się wskazywało ich profesję, patrzyły na nią zaciekawione.
Przeszedłszy tak główną salę, znaleźli się u drzwi małego gabinetu, gdzie trzej pijani zapaśnicy bili się zaciekle. Nie było jednak pomiędzy nimi Jana-Czwartka.
Ireneusz posmutniał i zadumał.
— Może jeszcze nie przyszedł? rzekła na pocieszenie Berta. Wyjdźmy ztąd, zaczekamy przed domem.
Zwróciwszy się ku drzwiom, spotkali gospodarza.
— Kogo państwo szukacie? zapytał.
— Naszego znajomego... „pana Jana.“
— Ten pan czeka właśnie na państwo w osobnym gabinecie.
— Dam państwu przewodnika, odparł z zrażoną miną gospodarz. I przywoławszy posługacza, kazał mu zaprowadzić przybyłych pod numer 3-ci.
Na odgłos otwierających się drzwi, Jan-Czwartek, siedzący do nich plecami, odwrócił się nagle. Spostrzegłszy Bertę, zmarszczył czoło z nieukontentowaniem, nie wstając nawet na powitanie.
Ireneusz jakkolwiek dostrzegł to niezadowolenie, nie dał tego poznać po sobie.
— Jak się masz przyjacielu... zawołał wesoło. Omal że nie minęła nas sposobność spotkania się z tobą. Wychodziliśmy już, lecz nas zatrzymał gospodarz.
— Czyżeś nie czytał ostatnich wyrazów w mym liście? zapytał Czwartek.
— Owszem, lecz zapomniałem na razie o twem poleceniu.
— Mniejsza z tem, skorośmy się tu zeszli. Co państwo pić będziecie? proszę mi powiedzieć.
Moulin spojrzał na Bertę błagalnie.
— Wszystko nam jedno, co pan podać każesz, odpowiedziała, zrozumiawszy tę niemą prośbę swojego towarzysza.
Jan uchyliwszy drzwi, zawołał głośno:
— Trzy szklanki ponczu!... pod Nr. 3, i wróciwszy do stołu, usiadł zachmurzony.
— Powiedz mi mój kochany, dla czego jesteś dziś w tak złym humorze? zapytał Moulin. Czy masz jakie nowe zmartwienie? Ja tak się cieszyłem z naszego spotkania i obiecywałem sobie wesołą pogawędkę.
— I ja zarówno!... mruknął Czwartek, a po małej przerwie: Powiedz mi, dodał, czy ta pani jest twoją kuzynką?
— Nie! odrzekł mechanik. Panna Berta jest moją serdeczną, szczerą przyjaciółką, na którą liczę jak sam na siebie. Jej obecność niechaj cię nie zastrasza. Możesz przy niej mówić wszystko, pewien, że cię nie zdradzi.
Jan podrapał się w głowę.
— Ale bo to widzisz, odparł po chwili, skoro się mówi o sprawach ważniejszych, to kobiety są wtedy niepotrzebne!...
— Lecz panie!... zawołała Berta, chcąc sobie zaskarbić łaski rzezimieszka, nie uprzedzaj się pan do kobiet, a w szczególności do mnie. Ja powinnam być tu uważaną, jako druga połowa pana Ireneusza, jako jego wierny i nieodstępny towarzysz, którego nic niezniechęcić i nic odstraszyć nie zdoła.
— Nic odstraszyć nie zdoła? powtórzył Czwartek z niedowierzaniem.
— Tak, panie.
— A więc poszłabyś pani z nami w razie potrzeby na jaką nocną wyprawę?
— Poszłabym bez wahania; i z większą może odwagą, niż nie jeden mężczyzna. Na kobietę mniej zwykle w takich razach zwracają uwagi, mniej ściągamy na siebie podejrzenia, więcej też nabroić możemy.
— Masz pani słuszność. Przebiegła kobieta zaniosłaby djabła w worku na sprzedaż, i nikt by się tego nie domyślił. A zatem wiesz pani o co chodzi?
— Ireneusz powiedział mi nieco.
— Wierzaj, przerwał mechanik, że ta mała przydać się nam może.
— Dobrze... dobrze! — pomówimy o tem.
— Czy wiesz? zaczął znów Moulin, że oczekiwałem dziś na ciebie przy ulicy de la Clef?
— Domyślałem się tego. Byłem w prefekturze.
— Powiadomiono mnie o tem, mówił dalej Ireneusz, pobiegłem tam natychmiast, ale niezastałem już ciebie. Wydalić mają dozorcę z twojej przyczyny.
— Niechaj się broni. Los takich bydląt mało mnie obchodzi. Lecz przyznać muszę, żem sobie wtedy niezgorzej napruszył głowę. Co... hę?
— Zapewne.
— A jakie to ja brednie wtenczas tobie opowiadałem.
— O ile pamiętam, mówiłeś bardzo rozsądnie. Tak mnie nawet zajęło twoje opowiadanie, że z niecierpliwością oczekiwałem twojego uwolnienia, aby usłyszeć zakończenie.
— Cóżem ja mówił takiego? pytał Jan niespokojnie.
— Wspominałeś noc 24-go Września 1887 roku. Dalej, most Zwodzony, plac Zgody i most de Neuilly.
{{tab}Jan-Czwartek zadumał się głęboko, a po chwili:
— Wszystko to były bajki... zawołał gniewnie, stworzone przez mój nietrzeźwy umysł. Nie mówmy o tem więcej, lecz powiedz mi raczej, czy ta kokoszka ma także należeć do naszej wyprawy?
Berta spojrzała na niego piorunująco. Ireneusz uprzedził ją w odpowiedzi.
— Rozumie się!... zawołał wesoło. Takie roztropne przebiegłe stworzenie, bardzo nam się przyda.
— A może zechce także dzielić się i zyskiem? pytał Czwartek niezadowolniony.
— Nie! odrzekł Ireneusz. Byłoby to niesprawiedliwem. Ta sprawa jest twoją, dość już że mnie przypuszczasz do zarobku.
— Dla czegóż więc chcesz ją do naszej współki zaciągnąć?
— Pragnę żeby się przy mnie wprawiała. Wspomniałeś kiedyś, że korzyść będzie wspaniała. Dając jej zatem z tego jakąś cząstkę, nie skrzywdzę się bardzo. Wprawdzie moja kasa znajduje się już w bardzo chorobliwym stanie, a w portmonetce prześwitują pustki, lecz w każdym razie przeznaczę jej coś od siebie.
— Dobrze! odrzekł po chwili Jan. Ale do rozpoczęcia ataku, potrzebuję trochę pieniędzy. Czy mógłbyś mi je pożyczyć?
— Ta resztka jaka mi pozostała, jest do twego rozporządzenia, rzekł Moulin uprzejmie.
— Co do mnie, niemam pieniędzy aby je panu ofiarować, wtrąciła Berta, lecz w, zamian, przyjmij pan moją niezmordowaną energję.
Jan-Czwartek spojrzał na dziewczę z uśmiechem zadowolenia, a kładąc rękę na jej ramieniu:
— Jesteś dzielną dziewczyną!... ojcowskim rzekł tonem, podobasz mi się bardzo. Musisz być zuchem nielada, pomimo skromnej swej minki.
— To moja uczennica!... rzekł z dumą Ireneusz. Pochlebia mi twoja pochwała.
Berta czując rękę złoczyńcy na swoim ramieniu, drgnęła, jak za zbliżeniem się jadowitej gadziny. Rumieniła się i bladła na przemiany, niezdołała, ukryć głębokiej odrazy.
— Tak! jestem jego uczennicą!... zawołała stanowczym głosem, wskazując na Moulin’a, i przyniosę mu zaszczyt... przekonasz się pan o tem!
— Aprobuję twój pomysł kolego!... rzekł z zupełną już teraz ufnością rzezimieszek. Zdaję mi się, że sprawa trojgu razem pójdzie nam dobrze.
— Czy rzeczywiście, interes do którego przystąpić mamy, rokuje tak świetne zyski? pytał Moulin.
— Mówię ci nieobliczone!
— Ileż więc w przybliżeniu?
— Niepodobna określić. Tyle ile sami zechcemy.
— Tyle!... powtórzył z niedowierzaniem mechanik.
— Tak!
— To zbyt ogólnikowa odpowiedź. Wolałbym mieć jakąś pewną oznaczoną sumę, wiedziałbym przynajmniej do czego dążę.
— Do czego dążysz? powtórzył Czwartek. Zaczekaj... powiem ci to zaraz, dodał przyciszonym głosem, wypijając poncz przed nim stojący. Wiedz o tem, że ci nędznicy są miljonerami... że od lat dwudziestu czekam, tłumiąc zemstę, i że obecnie jeśli mi dopomożesz, większa część tych miljonów, które oni ukradli, stanie się naszą własnością.
— A więc... zawołał Ireueusz, będzie to „wyzyskiwanie.“ Lubię takie sprawy, bo one są najkorzystniejsze. Ale musiało ci się djabelnie przykrzeć z przechowywaniem tej zemsty przez lat dwadzieścia?
— Ma się rozumieć! Nienawiść moja datuje się od roku 1837.
— W którym miesiącu to nastąpiło? zapytała Berta.
— We Wrześniu.
— A gdzie się to działo?
— Na placu Zgody, w pobliżu Zwodniczego mostu. Pewnego drzystego wieczora, dwaj mężczyźni i kobieta oczekiwali...
— A jednym z tych mężczyzn pan byłeś!... zawołała nagle panna Leroyer, patrząc mu bystro w oczy.
— Nie! odrzekł po chwili wahania. Był to mój towarzysz, który otruty przez nich, powierzył mi przy zgonie tę tajemnicę o jakiej już potrosze wiedziałem...
— A ów drugi mężczyzna i kobieta, czy żyją jeszcze? badała dalej.
— Żyją.
— Gdzież znajdują się teraz?
— Zaczekaj że pani chwilę; opowiem wszystko kolejno. Trzej owi wspólnicy oczekiwali na mającego przybyć mężczyznę. Ukazał się o naznaczonej godzinie, niosąc dziecko na ręku.
— Berta wzdrygnęła się pod wpływem dreszczu przerażenia.
— Dziecko!... wyszepnęła przytłumionym głosem.
— Tak, mały, najwyżej dwuletni chłopczyna. Mężczyzna oczekujący, podszedł naprzeciw przybyłego, a zamieniwszy z nim słów kilka, podprowadził go do oczekującej opodal dorożki w którą wsiedli razem. Miejsce stangreta zajmowała kobieta po męsku przebrana i człowiek zamówiony do spełnienia zbrodni.
Powóz potoczył się szybko w stronę Neuilly, konie biegły jak szalone.
Zatrzymano się w pobliżu mostu. Dwaj mężczyźni wysiedli z dorożki, trzeci zsunął się z kozła, chyłkiem podążał za niemi. Tak doszli do środka mostu.
Tu Czwartek przerwał opowiadanie.
— A więc na środku mostu zabito tego człowieka i dziecko? zawołała Berta, chwytając chciwie każde słowo opowiadającego.
— Nie! dziecka nie zabito, odrzekł. Zamordowano tylko mężczyznę. Pchnięcie sztyletem w plecy, powaliło go na ziemię, poczem ciało zabitego wrzucono przez parapet w nurty Sekwany.
— A dziecko?
— Zbrodniarz zabrał je z sobą i uciekł.
— I ty widziałeś to wszystko? pytał z niedowierzaniem Ireneusz.
— Widziałem, stojąc ukryty za drzewem w alei, odrzekł Jan-Czwartek, niezauważywszy nieprawdopodobieństwa w swoim tłumaczeniu. Nie jestem o tyle złym jak sądzisz, dodał. Byłbym pobiegł na pomoc zamordowanemu, ale już było zapóźno. Zresztą cóż bym poradził przeciw trzem napastnikom?
— A cóż zrobiono z dzieckiem? pytała Berta.
— Towarzysz mój umierając wyznał, że dziecko złożył pod bramą jakiegoś domu na Polach Elizejskich.
— Ale dla czego chcieli i pana zgładzić, skoro pan nie należałeś do tej sprawy? badała dalej Berta.
Jan-Czwartek kiwnął znacząco głową, a po chwili.
— To znowu inna historja!... krzyknął z zaciśnietemi pięściami, którą, wam później opowiem, skoro się lepiej poznamy. Nie wchodząc w inne szczegóły, wierzajcie mi, że to co mówię, widziałem własnemi oczyma.
— Jednem słowem znasz pan morderców?
— Znam!
— Jak nazwiska?
— To znowu rzecz inna. Nie jestem jeszcze pewien zupełnie jak się nazywają oni. Znam tylko ich twarze, utkwiły w mojej pamięci, i mimo lat tylu mam ich wciąż przed oczyma, jak gdyby to działo się wczoraj.
— T od lat dwudziestu poszukujesz pan ciągle?
— Ale niestety bez pomyślnego skutku. Przed miesiącem wypadek posłużył mi lepiej niż najgorliwsze me chęci. Spotkałem kobietę która przysiągłbym, że jest tą samą, nędznicą z mostu de Neuilly, a mimo to; chwilami wpadam w powątpiewanie.
— Dla czego?
— Ponieważ ta jest Angielką, mężatką czy wdową, może więc tylko podobieństwo rysów twarzy w błąd mnie wprowadziło.
— Trzeba się było przekonać.
— Byłbym to zrobił, gdyby nieprzeszkodziła mi nikczemna denuncjacja Szpagata. Wsadzono mnie do więzienia, nazajutrz po spotkaniu się z tą kobietą, i to właśnie w chwili, w której miałem poznać jej wspólnika.
— Tego człowieka. który przewodniczył w zbrodni na moście de Neuilly?
— Tak. Zdaje mi się że nazwisko tego zbrodniarza wiem już napewno.
— Jakże się on nazywa?
— Jest to książę Jerzy de la Tour-Vandieu.
Ireneusz wydał okrzyk zdziwienia.
— Jakto? ojciec naszego adwokata? Lecz nie, to być niemoże!...
— A jednak przysiągłbym, że nie jestem w błędzie. Gęsie-Pióro jak nazywamy naszego notarjusza, dawnego mojego towarzysza, który mistrzowsko podrabiał wszystkie podpisy i naśladował charaktery, mówił mi, że między swojemi papierami ma kopję listu wzywającego na schadzkę, na plac Zgody z podpisem: — Ks. Z. de la T. Y.“ co znaczy: Książe Zygmunt de la Tour-Vandieu.
— Przypuśćmy że tak jest, rzekł Moulin, ale przed chwilą mówiłeś o Jerzym?
— Tak, o rodzonym bracie Zygmunta, o łotrze ostatniego rodzaju, który dla odziedziczenia majątku i tytułów, kazał swojego brata zabić w pojedynku, w tym to dniu właśnie, w którym na moście de Neuilly, zabito, owego starca z dzieckiem.
— A czy pan masz ten list?
— Niemam go u siebie, lecz wiem gdzie się znajduje. Tu w krótkości opowiedział im to, co notarjusz zeznał przed kilkoma tygodniami.
— Trzeba nam koniecznie postarać się o ten dowód; rzekł Ireneusz, jeżeli notabene litery dobrze zapamiętałeś.
— Jakto... wątpisz o tem?
— Tak, trochę. Bo widzisz, i ja znam osobę do której możnaby też same litery zastosować, a mianowicie: „Książę Zostene, de la Tour-Ville-neuve:.“
— Tam do djabła! wykrzyknął zbity z tropu Jan-Czwartek.
— Podobnych nazwisk wynaleść byłoby można bez liku, dodała Berta.
— Moim zdaniem, trzebaby było przedewszystkiem odnaleźć tę kobietę, a raczej pilnować tę, na którą mam podejrzenie.
— Masz pani słuszność, zawołał Jan. Gdy pochwyciwszy jedno, drugie samo się zdradza.
— Gdzie mieszka ta kobieta? zapytał Moulin.
— Na Berlińskiej ulicy, w pięknie urządzonym pałacyku.
— A jak się nazywa?
— Pani Dick-Thorn.
— Dick-Thorn? powtórzył Ireneusz, przypominając sobie, że podróżna która przedstawiła ową pamiętną kopję listu, nosiła toż samo nazwisko.
— Zkąd ona przybyła? pytał dalej.
— Z Londynu.
— To ona, napewno!...
— Tak sądzisz? odrzekł Czwartek.
— Tak; lecz w każdym razie trzeba mieć dowody. Gdyby tak można...
— Cóż takiego? Tu przerwał.
— Gdyby co można, zagadnęła Berta.
— Przyszła mi pewna myśl do głowy. Później ją rozważymy. Teraz postarajmy się o list notarjusza.
— Nie tak łatwo go dostać jak się wydaje. Trzeba w takim razie wykupić jego rzeczy, które zastawił na pięćset franków.
— Jutro postaram się o taką kwotę. Następnie trzeba pilnować domu na Berlińskiej ulicy. Nie zaszkodziłoby także pójść podziękować naszemu adwokatowi panu Henrykowi de la Tour-Vaudieu.
— Do pałacu jego ojca?
— Ma się rozumieć.
— Myśl znakomita! zawołał Jan. Jeżeli w starym księciu poznam owego człowieka z Neuilly, to sprawa nasza wygrana. Odkryjemy dla siebie żyłę złotodajną.
— Którą potrafimy eksploatować, dodała znacząco Berta.
— Coraz bardziej podoba mi się ta mała! wykrzyknął z radością Jan.
Ireneusz obawiając się jakich czułych wynurzeń ze strony rzezimieszka:
— Ale to czas nam do domu... zawołał. Trzeba się nam umówić na jutrzejsze spotkanie.
— Chętnie, lecz chciałbym cię jeszcze o coś prosić.
— Jestem na twoje rozkazy. O co chodzi?
— O małą pożyczkę pieniędzy. Jutro się przeprowadzam, a moja portmonetka już świeci pustkami.
Moulin wyjął z pugilaresu banknot, a podając go Janowi:
— Oto sto franków, rzekł, ale zastrzegam, abym cię nie zobaczył pijanym. Sprawa do której się zabieramy, potrzebuje wiele trzeźwości i rozwagi.
— Przysięgam że niezobaczysz mnie w podochoconym stanie.
— Liczę na ciebie.
— Przekonasz się o tem.
— O której godzinie będziesz się wyprowadzał?
— O siódmej rano.
— Gdzież się spotkamy?
— W dawnym moim mieszkaniu, przy ulicy Vinaigries. Do widzenia więc, rzekł Czwartek, podając rękę Moulin’owi i Bercie.
Dziewczę zawahało się, ale stanowczy wzrok mechanika oddziałał na nią skutecznie. Podała drobną rączkę, którą zbrodniarz silnie uścisnął.
Znalazłszy. się na świeżem powietrzu, dopiero odetchnęła całą piersią.
— Zdawało mi się, wyrzekła, iż nie będę w stanie podać ręki temu nędznikowi. Kto wie, jakiemu zbrodniami skalał on dłoń swoją.
— Uprzedzam panią, że podobne nieprzyjemności napotkać jeszcze się mogą, odparł Ireneusz. Przestrzegałem, cofać się niechciałaś.
— Bo niewiedziałam połowy tego, co ten łotr opowiadał. To on zamordował starego doktora z Brunou, jestem pewna. Przez jego zbrodnię, mój ojciec zginął pod gilotyną. Teraz wszystko rozumiem. Mój ojciec szedł do Neuilly, a słysząc jęki wydobywające się z Sekwany, przechylił się przez parapet i krwią się powalał. Tak mówił w sądzie, i tak wnioskować można z opowiadań tego nikczemnika. Przysięgłabym, że Jan-Czwartek był owym zbrodniarzem...
— Uspokój się pani, odparł Moulin. Pomimo wszystkiego, nie możemy się usuwać od niego, gdyż tylko przy jego pomocy wyliczyć możemy winowajców.
— To prawda! rzekło smutno dziewczę.
— Staraj się więc pani powściągać niechęć i odrazę, a w takim razie zapewnić mogę panią o pomyślnym skutku naszych usiłowań.
— Oby sprawdziły się pańskie słowa!
— Mam w Bogu nadzieję! Sprawiedliwość wymierzoną być musi, i kara zbrodniarza nie minie. Lecz otóż i mieszkanie pani.
— Do widzenia mój bracie, odpowiedziała Berta, podając rękę mechanikowi.
Nazajutrz o godzinie siódmej jak ułożono, Ireneusz Moulin, zapukał do drzwi Jana-Czwartka, który załatwił spieszno przeprowadzkę, pragnąc co rychlej zająć się ważniejszą sprawą.
Na wynajęte tragi upakował całą swą chudobę i o jedenastej, nowe jego mieszkanie umeblowanemu już było.
Ireneusz ofiarował mu śniadanie w jednej z pod rogatkowych restauracyj.
— Co teraz robić będziemy? zapytał Jan, skoro zasiedli przy stole.
— Idziemy na ulicę de la Reynie odebrać papiery notarjusza.
— Pamiętaj jednak, że trzeba tam zapłacić pięćset franków za zastawione rzeczy „Gęsiego-Pióra.“
— Kwota jaką mam przy sobie, na to wystarczy.
— A toś się djabelnie obłowił. Musiałeś się tęgo napracować za nim zebrałeś takie kapitały. Jedźmy więc i przejrzyjmy papiery tego starego.
W epoce w której się to działo, to jest w roku 1837, prowadzono w najlepsze przekopywanie Paryża. Zaczęły powstawać nowe szerokie ulice, olbrzymie bulwary przerzynały wnętrze miasta, wpuszczając powietrze i światło do dzielnic, gdzie dotąd słońce znano tylko z opowiadania.
Chcąc się dostać na ulicę de la Reynie, ten wąski stary zaułek, mechanik wraz ze swym towarzyszem, musieli przebywać place zasypane gruzem, omijać kawały murów spadających z łoskotem pod narzędziami robotników.
Olbrzymie dzieło Hausmana uporządkowanie Paryża, posuwało się naprzód bez przerwy. Od miesiąca już przebijano długą linję, jaka dziś nosi nazwę dzielnicy Sewastopolskiej.
Ireneusz z Janem poszli ulicą świętego Marcina, aby łatwiej się dostać do dzielnicy Targowej. Zastali ulicę de la Reynie natłoczoną rusztowaniami i wozami wywożącemi gruzy.
— Pod jaki numer idziemy? zapytał Moulin.
— Pod siedemnasty.
Szli dalej. Ireneusz spoglądał pilnie na numera umieszczone nad bramami domów.
Nagle przystanął. Jan-Czwartek również się zatrzymał.
— Do stu piorunów! wykrzyknął, fatalność nas ściga! dom rozwalony.
Moulin zmarszczył brwi i pochylił głowę.
— Jeszcze jeden zawód! wyszepnął z cicha.
Jan-Czwartek przechadzał się tam i napowrót, jak niedźwiedź w klatce zamknięty pomrukując.
— Kończą się domy na trzynastym numerze. Następne cztery kamienice zburzone.
— A jesteś pewien żeś się niepomylił w numerze?
— Jaknajpewniejszy! Numer siedemnasty było tu zapisane, odparł rzezimieszek, dotykając palcem czoła. A to co tu raz napisane, na zawsze pozostaje.
— Trzeba się nam rozpytać.
— Gdzie... w jaki sposób?
— Przecież tu muszą znać właściciela zburzonego domu, wiedzą zapewne gdzie mieszka. Pójdziemy do niego i odbierzemy rzeczy notarjusza, których zapewne nie zakopał pod gruzami.
— Dobra myśl, idę na zwiady. Tu Czwartek wszedł pod numer trzynasty.
Po kilku minutach pojawił się z zafrasowaną miną.
— I cóż? zapytał Ireneusz.
— Ha cóż? niepowodzenie na każdym kroku i koszta. Jeśli tak dalej pójdzie, to niedojdziemy do celu.
— Nie wiedzę, więc, gdzie ten właściciel mieszka?
— Gdyby to tylko!... Możnaby go odszukać w adresowym biurze... lecz gorzej niż wszystko, bo umarł przed miesiącem i rzeczy po nim sprzedał przed zburzeniem domu.
Moulin rzucił się gniewnie.
— Trzeba się nam więc wyrzec nadziei znalezienia tego listu, zawołał zirytowany, oto co znaczy niemieć szczęścia!...
— Mówiłeś, że „Gęsie Pióro“ siedzi w więzieniu? dodał po chwili milczenia.
— Tak.
— A czy niemożnaby się z nim widzieć?
— Byłoby to trudno. Najpierw trzebaby wiedzieć dokąd go zesłano, a dalej nie wiem, czyby nam pozwolono go zobaczyć, bo nie jesteśmy jego krewnemi. Zresztą nic by nam to niepomogło, bo on mi opowiedział szczegółowo co zawierał ten list. Powtórzyłem ci to, czegóż nam więcej potrzeba?
— A czy masz pewność, odparł Moulin, że cyfry któremi ten list był podpisany, są te a nie inne?
— Książe de la T. V., jestem tego pewny, odparł Jan.
— A zatem trzeba się nam jeszcze o jednej rzeczy przekonać.
— O czem takim?
— Zobaczysz. Poszukajmy jakiej Czytelni.
— Znajdziemy ją około Palais-Royal.
Idąc tam, wstąpili do kilku Czytelni, lecz nie znaleźli w żadnej tego, czego potrzebowali.
— Dostaniemy może w księgarni, rzekł Ireneusz.
I wszedł z Janem pod arkady, przebiegł galerję i zatrzymał się przede drzwiami sklepu słynnego wydawcy, króla Paryzkich księgarzy.
Za szybami widać było różnokolorowe okładki, niezliczonego mnóstwa książek, na których błyszczały nazwiska najznakomitszych autorów.
Moulin wszedł do sklepu, Czwartek, onieśmielony, czekał na niego przed drzwiami.
— Panie, zapytał mechanik jednego z subjektów, czy mógłbym znaleść u panów spis wszystkich rodzin szlacheckich zamieszkałych w Paryżu?
— Panie Souyestne, zwrócił się subjekt z zapytaniem do zarządzającego, czy taki spis istnieje.
— Jest, odparł zapytany, i są w nim wymienione alfabetycznie nazwiska wszystkich szlacheckich rodzin mieszkających nietylko w Paryżu ale i na prowincyi. Znajdziesz pan w składzie dwadzieścia egzemplarzy. Litera Z. trzeci oddział, szósta półka, skrzynka 137.
— Prosiłbym o taki egzemplarz, dodał Ireneusz.
Zechciej pan zatrzymać się kilka minut.
Subjekt zniknął na krętych schodach wiodących do podziemia i wkrótce ukazał się niosąc książkę w ręku.
Moulin zapłaciwszy, wyszedł z grubym tomem z księgarni.
— Znalazłeś czegoś potrzebował? zapytał Czwartek.
— Mam! idźmy na ulicę Valois! wejdziemy do pierwszej lepszej kawiarni i dowiemy się co myśleć o tom.
Usiadłszy z Janem przy stole, otworzył książkę i przepatrywał spis nazwisk zaczynający się od tych samych liter.
Znalazł ich trzy z tytułami książąt a mianowicie:
Zygmunt de la Tour-Villeneuve. Zenon de la Tour-Vallier. Zenobjusz de la Tour-Vandoeuve.
— Widzisz, rzekł po przeczytaniu głośno tych nazwisk, widzisz, że początkowe litery niczego nie dowodzą, i że miałem słuszność powątpiewania.
— To prawda! wyrzeknął Jan, co tu teraz robić?
— Musimy użyć raz powziętego sposobu, to jest, zobaczyć księcia de la Tour-Vandieu i przekonać się, czy to ten sam człowiek z mostu de Neuilly?
— A jeżeli to nie on?
— Znajdziemy pozór do odszukania innych książąt kolejno.
— Masz słuszność, idźmy na ulicę św. Dominika. Ale gdy zażądamy widzieć się z synem, to nie zobaczymy ojca?
— Moja w tem rzecz... Zobaczymy go, będąc raz w jego domu.
W pół godziny później Ireneusz dzwonił do pałacowej bramy. Drzwi otworzono, i obaj weszli w podwórze.
— Potrzebujemy, rzekł, zobaczyć się z księciem de la Tour-Vandieu.
— A z którym, bo jest ich dwóch?
Moulin zawahał się, wspomniawszy że od jego odpowiedzi zależy może powodzenie całej sprawy.
— Ze starszym księciem, odpowiedział, sądząc że jeśli zobaczy się z Jerzym, będzie mógł łatwo wytłumaczyć swoją pomyłkę.
— Niema księcia w domu, rzekł odźwierny.
— A o której godzinie powróci?
— Niepowróci wcale. Wyjechał za granicę przed kilkoma miesiącami, i niewiadomo kiedy przyjedzie do Paryża!
— Wyjechał? rzekł Moulin mocno zdziwiony. A syn jego?
— To rzecz inna... Pan Henryk jest w sądzie, gdzie broni sprawy... Jeżeli pan masz jaki interes do niego, można się z nim widzieć codziennie przed dziesiątą rano.
— Nie wiedzie się nam stanowczo! rzekł do towarzysza, skoro drzwi zamknął za niemi.
— Tak! wszystko się przeciw nam obraca, mruknął Jan.
— Jedyną teraz nadzieją pozostała nam pani Dick-Thorn, mówił dalej Ireneusz. Gdyby się nam i z tej strony nie udało, interesa nasze wtedy, zachwianemi na dobre by zostały.
— Trzeba się nam raz przekonać, czy się nie pomyliłem; rzekł Czwartek.
— Lecz to daleko, a jest już późno.
— Pusta dorożka przejeżdżała w tej chwili. Ireneusz kazał przystanąć woźnicy, i wsiedli w nią oba.
— Na Berlińską ulicę! zawołał Jan-Czwartek.
— Który numer?
— Stań na rogu ulicy, od strony Clichy.
Skoro przystanął woźnica w oznaczonym miejscu, wysiedli oboje na wprost pałacyku w którym zamieszkiwała pani Dick-Thorn.
— To dom prywatny, szepnął Ireneusz, trudno nam będzie dostać się do wnętrza.
— Głupstwo! Trzeba nam tylko zadzwonić i powiedzieć, że chcemy widzieć się z panią.
Moulin uśmiechnął się.
— I myślisz, odrzekł, że nas tak zaraz wpuszczą do niej, nie pytając o nazwiska, ani o interes jaki nas do niej sprowadza?
— A nie wahałeś się wejść w tenże sam sposób do księcia de la Tour-Vandieu, który jest przecie większym panem, aniżeli ta angielka?
— Tam była całkiem rzecz inna. Chciej to zrozumieć, mieliśmy jakiś pozór przynajmniej. Znalazłszy się w obec ojca, dość nam było powiedzieć, żeśmy się pomylili, szukając syna, który jako adwokat, przyjmuje ludzi z niższych warstw społeczeństwa. Tu zaś niesłużyło by nam prawo żadnego tłumaczenia się. A choćby nawet, co mało prawdopodobne przyjęła nas pani Dick-Thorn, niemoglibyśmy przecież wręcz jej powiedzieć: „Jesteś wspólniczką morderstwa dokonanego na moście de Neuilly, przed dwudziestoma laty.“ Bo do czegóż by nas to doprowadziło?
— Jeżeli to rzeczywiście jest ona, zobaczylibyśmy jej pomięszanie.
— Chociażby nawet nie była to ona, zmięszałoby ją także oskarżenie, ale uspokoiwszy się zaraz, kazałaby nas odstawić na policję. I cóż byśmy natenczas poczęli?
— Niepoważyłaby się oddawać nas policyi, jeżeli to rzeczywiście jest ona!...wykrzyknął Jan-Czwartek!
— Przypuśćmy żeby nie śmiała, chociaż taka kobieta jak ją opisałeś, do wszystkiego jest zdolną. Lecz gdyby złudziło cię podobieństwo rysów twarzy, co jest możliwe, wziętoby nas za złodziejów urządzających napad i nasza sprawa źleby skończyć się mogła.
Jan-Czwartek rozumiejąc słuszność dowodzenia mechanika, podrapał się w głowę, jak to było jego zwyczajem, ilekroć znalazł się w kłopocie.
— Dobrze mówisz!... do miljon djabłów! zawołał po chwili. Co tu więc robić?
— Toż samo pytanie i ja sobie zadaję, nie znajdując na nie odpowiedzi. Trzeba nam szukać sposobu zbliżenia się do tej kobiety, i wydarcia jej tajemnicy podstępem.
— A gdybyśmy weszli oknem w nocy do jej mieszkania?
Moulin wzruszył ramionami.
— Najgorszy sposób ze wszystkich!... zawołał. Powodzenie wątpliwe, a aresztowanie niechybne, i niezawodna kara!
— Do czarta! szepnął Jan-Czwartek, Nie idzie nam gładko... nie, wcale...
W tej chwili otworzyły się drzwi domu i wyszedł z nich urodziwy mężczyzna z przyzwoitym ułożeniem, czarno ubrany, w białym krawacie, w świeżych rękawiczkach, z wygoloną twarzą, prócz długich krzaczastych faworytów!
Za pierwszym rzutem oka, można było w nim poznać służącego z dostatniego pańskiego domu.
— Czy widzisz? szepnął Jan do Ireneusza, trącając go łokciem. To napewno jeden z lokajów Angielki. A gdyby go też pociągnąć za język?
— I cóżby nam z tego przyszło?
— Może nic... a może wiele... Niewiadomo.
— Chodźmy za nim jeźli chcesz, lecz zdaje mi się, że trudno będzie wejść z nim w rozmowę.
— Ba! od czegóż spryt?
— Idźmy.
Ów nieznajomy szedł w stronę Amsterdamskiej ulicy. Moulin wraz z Janem ścigać go zaczęli, trzymając się w odległości jakich piętnaście kroków.
Nieznajomy wszedł do handlu win położonego na rogu ulic Amsterdamskiej i Berlińskiej. Ścigający weszli tam za nim, podczas gdy on rozmawiał z właścicielem sklepu.
— Dwa kieliszki absyntu!.. zażądał Ireneusz, siadając z Janem przy małym stoliku.
Gospodarz podał im takowy i wrócił do rozmowy z przybyłym.
— A więc panie Laurent, mówił, niemogłeś pan przyjąć miejsca u tej angielki?
Jan z Ireneuszem pilnie nasłuchiwali.
— Niemogłem, odrzekł Laurent.
— Dla czego?
— Ponieważ trzeba umieć tak dobrze po angielsku, jak po francuzku, a ja nieznani angielskiego wcale. Żałuję mocno, bo miejsce zdaje się dobre.
— Przedstawiłeś się pan jej jako kamerdyner?
— Nie; jako marszałek dworu. Ponieważ w ogłoszeniu zamieszczonem w gazetach, żądano marszałka. Zresztą znam wszystkie rodzaje służby.
— A dużo ma ona służących w swym domu?
— Obecnie niewiele, ale chce powiększyć ich liczbę.
— Czy ta angielka jest zamężną?
— Nie; jest wdową. Przyjechała z Anglji tu z córką którą chce wydać za mąż. Ma zamiar urządzić u siebie w tym celu bal świetny, po którym nastąpią inne zabawy, co mi się właśnie podoba. Na te to bale potrzeba im marszałka dworu, któryby umiał rzecz poprowadzić.
W tej chwili Ireneusz wmieszał się do rozmowy.
— Przepraszam, rzekł. Czy pan mówisz o pani Dick-Thorn?
— Tak jest; odrzekł kamerdyner. Pan ją znasz?
— Robiłem ślusarskie roboty w jej domu. Piękna osoba!
— Bardzo piękna!... mimo że jej dawno minęła trzydziestka.
— I bardzo uprzejma...
— To prawda. Dla tego też mocno żałuję że niemogłem przyjąć miejsca u niej. Gdyby nie ta piekielna angielszczyzna, byłaby mnie pani Dick-Thorn zgodziła, nie oglądając nawet papierów i moich świadectw wyjątkowo dobrych, jakie mam w moim pugilaresie.
Tu Laurent poklepał się po kieszeni paltotu.
— Te świadectwa powinny były ją skłonić do ugody; zaczął Moulin.
— Nawet ich obejrzyć niechciała. Język angielski jest niezbędnym do otrzymania tego miejsca.
Ireneusz niedopytując się o więcej, zapłacił za absynt i wyszedł z towarzyszem.
Uszedłszy kilka kroków, zatrzymał się nagle.
— Co się stało? zapytał Czwartek.
— Powiedź mi, czy posiadasz zręczność i wprawę? odrzekł mechanik.
— Do czarta! przecież to moje rzemiosło. Dla czego pytasz mnie o to?
— Czy mógłbyś spotkawszy kogoś na ulicy, wyciągnąć mu z kieszeni pugilares tak, żeby nie poczuł i nie domyślił się, że jest okradzionym?
— Kradzież kieszonkowa!... Nic łatwiejszego. Przecież to moja specjalność... Radbym zobaczyć takiego, coby był zręczniejszym odemnie w tym razie. Masz na widoku jaki pugilares?
— Mam.
— A czyj?
— Tego kamerdynera, z którym rozmawialiśmy przed chwilą.
— Zapewne nadziany banknotami?
— Czemś lepszem po nad pieniądze, bo siedzą w nim papiery i świadectwa tego panicza.
— Cóż z niemi chcesz zrobić?
— Później ci opowiem. Teraz niemamy czasu na rozmowę. Działać potrzeba. Muszę mieć dowody i świadectwa tego pana Laurent.
— Niech tylko wyjdzie ze sklepu, a będziesz je miał.
— Popisz się dobrze; ja zaś tymczasem idę w inną stronę.
— Gdzież się spotkamy?
— U ojca Loupiat, przy Akacjowej ulicy.
— O której godzinie?
— Niewiem tego. Kto przyjdzie pierwszy, niechaj zaczeka na drugiego.
— Dobrze.
Tu Ireneusz puścił się spiesznie ku stacji dorożek na Londyńskiej ulicy, gdzie wskoczył do jednej z nich wołając:
— Na plac Królewski numer 24, co koń wyskoczy. Dziesięć sous na piwo!
Jan-Czwartek patrzył zdumiony za oddalającym się towarzyszem, zapytując siebie.
— Co on chce zrobić ze szpargałami tego Laurenta?
W tem nagle myśl jakaś zabłysła mu w głowie, bo uderzył się w czoło poszeptując:
— Ha! wiem!... To sprytny djabeł. Prawdziwe jest szczęście mieć takiego wspólnika. I przeszedł na drugą stronę ulicy spoglądając bacznie na drzwi sklepu, gdzie przez szyby widział rozmawiającego jeszcze kamerdynera z właścicielem sklepu.
Upłynął kwadrans. Jan-Czwartek zaczął się niecierpliwić, gdy właśnie Laurent podawszy rękę właścicielowi winiarni, skierował się do wyjścia.
— Otóż właśnie pora aby go doścignąć, pomyślał Jan, i upatrzyć stosowną chwilę do wyciągnięcia pugilaresu.
Laurent wyszedłszy z winiarni, minął rzezimieszka, który wyszepnął:
— Ba! lecz nie teraz... Nie można nic zrobić w tej chwili. Tu schylił się jak gdyby chcąc zawiązać sznurek u kamasza i odwrócił się tyłem do Laurenta, który go minął nie zwróciwszy nań uwagi.
Jan-Czwartek zaczekał chwilę, potem się podniósł i szedł za nim. Kamerdyner zawrócił na Amsterdamską ulicę i wszedł na dworzec kolei świętego Łazarza, co zaniepokoiło starego złodzieja.
— Jeżeli wsiądzie do wagonu, wyszepnął natenczas jestem zgubiony!... Trzeba było lepiej zaryzykować i ściągnąć papiery odrazu.
Mimo to, wszedł z nim na dworzec. Jednym rzutem oka przejrzał okienka przy kasach, przy których tłoczyła się publiczność. Dostrzegł Laurenta dobywającego pieniądze przy kasie w której sprzedawano bilety na linję wiodącą do Enguien i rzekł sobie:
— To dobrze! Pójdzie do sali oczekiwać na pociąg. Urządzę się tak, aby się z nim spotkać na schodach.
Przebiegł szybko stopnie prowadzące do sal pierwszego piętra, i na zakręcie zatrzymał się, spojrzawszy po za siebie.
Zobaczył Laurenta idącego z biletem w ręku, który rozdzielał na dwie połowy, tam i z powrotem. Kamerdyner szedł z pochyloną głową.
Jan-Czwartek puścił się na dół, udając spieszno biegnącego człowieka.
Dwa stopnie zaledwie oddzielały go od kamerdynera, gdy nagle potknął się, a straciwszy równowagę, omal nie stoczył się na dół, gdyby się był nie czepił Laurenta, który machinalnie nachylił się i wyciągnął ręce aby go ratować.
— Przepraszam po tysiąc krotnie!... wyjęknął Czwartek. Oddałeś mi pan wielką przysługę. Ale czym pana niepotrącił przypadkiem?
Rozległ się głos dzwonka. Laurent spiesząc się niesłychanie, odpowiedział gestem przecząco, rzucił się na schody i zniknął.
Jan-Czwartek tryumfował, miał pugilares, który wsunął pomiędzy kamizelkę a koszulę, poczem wymknął się spieszno z kolejnego dworca.
Niechcąc przechodzić powtórnie Amsterdamską ulicą, zawrócił na Rzymską, i wkrótce zatrzymał się przed znaną nam knajpą pod „Srebrnym Krukiem“ przy Akacjowej ulicy.
W tej porze gości nie było tam prawie.
— Pan Ireneusz Moulin nie przyszedł jeszcze? zapytał ojca Loupiat’a.
— Niema go! odrzekł tenże. Czy się umówił z panem, że tu będzie?
— Tak; będę na niego tu oczekiwał.
— Rad jestem temu, bo niewidziałem poczciwego Ireneusza od dnia jego uwolnienia. Byłem w siódmym Wydziale sądu, powołany przezeń na świadka. A pan nie byłeś tam dnia tego?
— I ja tam byłem, ale w innym Wydziale.
— Ho! ho! mówił dalej Loupiat, jego adwokat, to mądry człowiek, świetnie go bronił natenczas. Aż miło było słuchać przemowy tego młodzieńca...
— Tak; dobrze broni, ale gdy kogo prześladuje nieszczęście. to i jeszcze nie zawsze uda się obronić klijenta.
— Powiedz mi pan proszę, kto jesteś? zaczął gospodarz zakładu, przyglądając się z uwagą Czwartkowi, ponieważ zdaje mi się, że zkądsiś znam pana. Widziałem pana kiedyś, nieprawdaż?
— Tak; tego wieczora gdy nastąpiło tu aresztowanie. Wypiliśmy wtedy butelkę białego wina tu u pana z mechanikiem.
— He! he!... przypominam sobie. Pracujesz pan w składzie żelaznych wyrobów?
— Tak jest; przy ulicy świętego Antoniego.
— Miałeś pan wtedy otrzymać jakąś sukcesję?
— Spodziewałem się tego.
— I jakże, odebrałeś ją już?
— Nic dotąd nie otrzymałem. Oczekuję ciągle, ale jestem spokojny. Lada dzień spadek odbiorę.
Nadejście kilku nowych gości, przerwało rozmowę. Loupiat zmuszony będąc zająć się niemi, odszedł, pozostawiwszy Jana niezadowolnionego że Moulin dotąd nie nadchodzi.
Rzezimieszek skracał sobie czas o ile mógł najlepiej popijając piwo, paląc fajkę i czytając Sądową Gazetę. Co chwila jednak podnosił głowę i spoglądał ku drzwiom.
Dwie godziny tak upłynęły, gdy drzwi otwarły się może po raz dwudziesty. Jan spojrzał i obojętnie zwrócił wzrok na trzymaną w ręku Gazetę.
Mężczyzna który wszedł w progi zakładu Loupiat’a, zdawał się być rzeczywiście tu, jak gdyby nie na właściwym dla siebie miejscu.
— Miał na sobie nowo zrobiony strój balowy. Frak czarny dobrze skrojony, czarną kamizelkę z pod której jaśniała koszula olśniewającej białości. Biały krawat, mistrzowską ręką zawiązany. Czarne spodnie spadały na nowiuteńkie lakierki.
Ów strojny elegant, miał na głowie wysoki jedwabny cylinder, długie faworyty okalały twarz wygoloną zupełnie. Na lewym ręku trzymał lekkie palto.
Zbliżywszy się do Jana, zasiadł z uśmiechem przy tymże samym stoliku.
Stary rzezimieszek wpatrując się weń ze zdziwieniem, nagle wykrzyknął:
— To ty?... do pioruna!... Nigdy bym cię nie poznał!
— A co? zmieniłem się... nieprawdaż? zawołał, śmiejąc się Moulin, gdyż to był on w rzeczy samej.
— Tak trudno cię poznać, że przeszedł bym dziesięć razy koło ciebie nie wiedząc że to ty jesteś! Wyglądasz tak jak jaki pan młody.
— Albo marszałek dwom.
— Jak marszałek dworu wielkiego pana! Możesz mi wierzyć, że ten oto Laurent, ani umywa się do ciebie.
— Właśnie tego mi trzeba. Powiedz mi, zdobyłeś pugilares?
— Ma się/rozumieć że go zdobyłem skoro mi powiedziałeś, że go mieć trzeba.
— A czy wiesz co w nim jest?
— Nie otwierałem go wcale. Masz... zobacz co tam siedzi w jego wnętrzu.
Ireneusz zabrał się do przejrzenia.
W pugilaresie znajdowały się różne papiery, jak: metryka urodzenia, świadectwo uwolnienia od służby wojskowej, pochwalne zaświadczenie z różnych pańskich domów, w których Laurent służył i gdzie wychwalono jego zalety wszechstronne.
— Z temi papierami, wyszepnął Moulin, mogę się śmiało przedstawić pani Dick-Thorn.
— Zrozumiałem twój plan, rzekł Czwartek.
— I jakże go znajdujesz?
— Świetny! kolego... Wyborny!
— Raz się dostawszy do domu Angielki, będę w samym sercu twierdzy, zaczął Ireneusz i wkrótce się dowiemy czego się trzymać w naszym interesie.
— Ale jak sobie dasz radę ze służbą?
— To fraszka! Skoro się posiada trochę sprytu, łatwo sobie ze wszystkiem poradzić. A jeśli mi każą urządzić wieczorek, jaki ma zamiar wydać pani Dick-Thorn, to sam mi potem powiesz, jak się udał.
— Ja? zawołał Jan zdziwiony.
— Tak, ty!...
— Chcesz mnie więc wprowadzić jako wynajętego lokaja? Ależ niepotrafiłbym się ruszać w liberji. Niemam odpowiedniej ku temu powierzchowności. Jestem nazbyt chudy... Mam minę wygłodzonego człowieka. Nie pasowałbym do takiego domu.
— Bądź spokojny! Jeżeli wszystko pójdzie jak się spodziewam, to sprawię ci wstęp uroczysty.
— Ach! co ty mówisz? — No! no!... nie łapmy ryb przed niewodem. Pomówimy o tem, jak będę marszałkiem dworu u pani Dick-Thorn. I Moulin zaczął na nowo przeglądać pugilares.
— Czego tam szukasz? zapytał Jan.
— Adresu tego Laurenta. Otóż jest list adresowany do niego do Vincennes.
— Do czegóż ci potrzebny ten adres?
— Bo muszę do niego napisać.
— O czem?
— Trzeba, mu to odesłać, odrzekł Ireneusz, wyciągając pieniądze z bocznej przegródki pugilaresu.
— Sto franków! wykrzyknął złodziej z zaiskrzonymi chciwością oczyma. Odesłać sto franków, to głupstwo prawdziwe! Podzielemy się po połowie.
Moulin wzruszył ramionami.
— O! ty głowo bez mózgu! odrzekł. Czyż niepojmujesz, że zaraz jutro Laurent ogłosiłby w dziennikach o zgubie pugilaresu zawierającego sto franków i papiery, a ztąd oskarżono by mnie o kradzież, gdybym przywłaszczył to, co się w nim znajduje. Trzeba być przezornym. Odeślę pieniądze Laurentowi i napiszę, że papiery i świadectwa znajdzie złożone u właściciela sklepu, w którym go widzieliśmy.
— Tam je odeślesz?
— Sam je odniosę, po zrobieniu z nich wpierw użytku, ma się rozumieć.
Jan pełen zachwytu, poklepał po ramieniu Ireneusza wołając:
— Ach! jak ty jesteś przebiegłym i zręcznym! Ktoby się tego po tobie spodziewał?
— To jeszcze fraszka. Zobaczysz wkrótce coś więcej. Tymczasem idę pożegnać się z Loupiat’em i w drogę!
Ireneusz poszedł w rzeczy samej przebrany w swój strój lokajski, wyglądał jakby został zaproszony na wesele i wyszedł wraz z Czwartkiem.
— Dokąd teraz idziesz? zapytał go tenże.
— Na Berlińską ulicę. Mówię po angielsku jak rodowity Anglik, mogę więc śmiało ofiarować swoje usługi pani Dick-Thorn!
W dziesięć minut później, Ireneusz pozostawiwszy na ulicy Jana-Czwartka, zadzwonił odważnie do bramy pałacyku należącego do byłej niegdyś Klaudi Veroui obecnie wdowy Dick-Thorn.
Powiadomiliśmy już naszych czytelników w jaki sposób policjant Theifer, działający według życzen i rozkazów Jerzego de la Tour-Vandieu zawiózł i umieścił Esterę w domu obłąkanych w Charentou.
Przypominają też sobie może — odpowiedź dyrektora zakładu, daną dyżurnemu lekarzowi na jego pytanie, w którym oddziale trzeba umieścić chorą!
— W oddziale odosobnionych, odrzekł dyrektor zostającym pod zawiadywaniem doktora Loriot nowego asystenta.
Trzeba nam w kilku słowach wyjaśnić nowe położenie Edmunda.
Henryk de la Tour-Vandieu, jak o tem pamiętają zapewne czytelnicy, prosił swego przybranego ojca o protekcję dla młodego doktora kolegi i przyjaciela swego od lat dziecięcych, i o wyrobienie mu miejsca w którym ze znaczniejszych szpitalów Paryskich.
Jerzy niezadowolony ze ścisłych stosunków syna z synowcem prostego dorożkarza, prosił za nim, lecz bardzo obojętnie i składno; zkąd wyniknęło, że ominięto Edmunda, oddawszy to miejsce któremuś z bardziej protegowanych współzawodników.
Henryk zrozumiał natenczas, że zamiast prosić księcia, lepiej byłby zrobił działając sam w tym interesie, ponieważ stanowisko, jakie zajmował obecnie, dozwalało mu wiele zrobić dla przyjaciela.
Owóż nie odkładając, znowu nazajutrz zabrał się do dzieła.
Powiadomiony przez jednego ze znanych sobie doktorów, że w szpitalu w Charentou wakuje posada asystenta, zależna od prefektury, wybrał się do prefekta policji, do dyrektora Zakładu, do prokuratora i użył wszystkich wpływów w jego mocy będących, ażeby zdobyć to miejsce dla przyjaciela.
Wszystko to jednak czynił bez wiedzy Edmunda.
Loriot, pomimo że tak młody, miał już ustaloną praktykę i ogólnie był poważany. Studjował specjalnie choroby umysłowe.
Ponieważ zabawne o nim z różnych stron wiadomości okazały się bardzo pochlebnemi, a zatem dnia pewnego zawiadomiono Henryka urzędownie, że jego przyjaciel otrzymał miejsce, o jakie on tak gorąco starał się dla niego.
W kilka dni po otrzymaniu tej wiadomości, przyszedł do niego Edmund, mniej smutny niż zwykle, oznajmując Henrykowi tę tak radosną dla siebie nowinę, nie wiedząc, że jemu właśnie zawdzięcza to tak oczekiwane przez siebie szczęście.
Henryk winszował mu serdecznie, ale zataił swoje starania w tej sprawie tak pomyślnym uwieńczonej skutkiem.
Miejsce asystenta przy szpitalu w Charentou, nie przynosiło wielkich materjalnych korzyści, ale wyróżniało tego kto je otrzymał, a tem samem powiększała się jego praktyka jednocześnie ze sławą.
Edmund z zapałem zabrał się do pracy, i od początku dowiódł swoją gorliwością i nabytemi wiadomościami, że dobry wybór uczyniono.
Stan zdrowia Estery Derieux niewymagał ani nadzwyczajnych środków ostrożności, ani surowego z nią się obchodzenia. Uznano więc za jedyny sposób trzymania jej według rozkazu przez prefekturę wydanego „odosobnionym“ budynku i zamknięcie w pokoju, którego okna opatrzone kratami, wychodziły na ogrody położone na Wzgórzach przeciągające się po za domem obłąkanych.
Zmiana miejsca, tryb życia, widok nowych twarzy, wbrew oczekiwaniom nierozdrażniły bynajmniej Estery. Dała się wprowadzić do szpitala bez skargi, nie stawiając żadnego oporu. Przeszedłszy próg swojej celi, nie okazała zdumienia.
Zbliżywszy się do otwartego okna, przygasłym wzrokiem wpatrywała się w zieleniejące ogrody i nieruchoma utonęła w milczeniu.
Przyniesiono jej jedzenie.
Usiadła przy małym stoliku i jadła bezwiednie.
We dwie godziny później, podczas wieczornej wizyty, znaleziono ją śpiącą na łóżku spokojnie.
— No! już ta to chyba nie narobi nam kłopotu, mówił posługacz oddziału odosobnionych. Gdyby wszystkie tak się zachowywały, łatwem byłoby nasze zajęcie.
Wizyty doktora odbywały się codziennie o godzinie dziewiątej rano. Nazajutrz więc Edmund Loriot przyszedł ze zwykłą sobie punktualnością i udał się do swego oddziału. gdzie już nań oczekiwali posługacze i student kursów medycyny, dodany do pomocy lekarza.
— Czy zaszło co nowego? zapytał Loriot.
— Tak panie doktorze.
— Cóż takiego?
— Przysłano nam chorą, z rozkazem prefektury, trzymania jej w odosobnieniu i tajemnicy...
— Warjatkę?
— Nie zdaje mi się... Od chwili przybycia, zachowuje się całkiem spokojnie. Nigdy jeszcze niewidziałem podobnie spokojnej obłąkanej.
— Młoda czy stara?
— W średnim wieku... ale jeszcze bardzo piękna. Ma minę wielkiej pani.
— Do jakiej sfery społecznej zdaje się należyć?
— Niewiem... Ubrana bardzo bogato. Czy pan od niej rozpoczniesz wizyty?
— Nie; — pójdę do niej na ostatku.
Oddział Edmunda Loriot, zawierał około dwudziestu Numerów, z których dwanaście tylko było zajętych. Przegląd tych cel, gdyby doktór był mniej sumienny, nie zajął by mu więcej czasu nad kilkanaście minut, lecz Edmund Loriot pojmujący całą doniosłość przyjętego obowiązku, nie traktował go lekko, ale studjował wszystko, zdawał sobie sprawę z najdrobniejszych szczegółów, pragnąc dojść do ważnych odkryć, jakieby mu pozwoliły uleczyć chorych uznanych za nieuleczalnych.
Dla większej części tych nieszczęśliwych oddanym jego staraniom, nie było nadziei uzdrowienia, nie mógł się łudzić co do tego. Stan szczegółowy kilku jednakże zostawiał niejaką nadzieję i ci to właśnie byli przedmiotem jego starań i najtroskliwszej opieki.
Odwiedzanie chorych, zabrało mu blisko godzinę czasu, poczem udał się do „Nowej chorej“ jak ją nazywał posługacz zakładu.
Loriot wszedł do jej pokoju.
Estera leżała jeszcze w łóżku, ale już nie spała. Głowę miała opartą na ręku. Jej wielkie błękitne oczy, miały wyraz przejmująco smutny. Bujne sploty jedwabistych blond włosów otaczając jej twarz, nadawały szczególny sympatyczny wyraz jej całej postaci.
Edmund zdumiony tem poetycznem zjawiskiem jakiego ujrzeć się niespodziewał, podszedł do łóżka chorej.
Spostrzegłszy go Estera, uniosła głowę i utkwiła weń szkliste niepewne spojrzenie. Doktór ujął jej rękę i przekonał się, że ma ciało chłodne, puls regularny, spokojny.
— Czy pani cierpisz? zapytał.
Chora nic nie odpowiedziała.
Młody doktór przyłożył rękę do jej czoła.
— Temperatura normalna, rzekł, nic nadzwyczajnego.
A wziąwszy stojące w pobliżu krzesło:
— Czy mnie pani niesłyszysz, czy niechcesz do mnie mówić? zapytał, siadając.
Takież same milczenie.
— Może ona jest niemą, panie doktorze? ozwał się posługacz.
— Zkąd ci przyszło to na myśl?
— Bo od chwili swojego tu przybycia, nie wymówiła jeszcze ani słowa.
— To niczego nie dowodzi.
— Lubisz pani kwiaty? zaczął na nowo Edmund, zwracając się do chorej.
Estera spojrzała na mówiącego, i w jej lazurowych źrenicach zajaśniał odblask życia.
Młody doktor powtórzył zapytanie.
Usta obłąkanej poruszyły się zlekka i szept z nich wybiegł niewyraźny.
— Kwiaty... kwiaty... Jakież to piękne kwiaty!...
— Lubisz je pani?
Estera popadła na nowo w milczenie.
Posługacze poglądali na siebie z podziwieniem, jak gdyby chcieli powiedzieć:
— Bądź co bądź, zmusił ją do mówienia. — Chociaż tak młody, umie sobie z choremi poradzić.
— Edmund ująwszy obie ręce obłąkanej i wpatrując się w nią swem stanowczem wejrzeniem, któremu warjaci tak łatwo ulegają, zawołał nakazująco:
— Odpowiadaj mi!... Ja chcę tego!...
Chora odwróciła oczy do błyszczącego wzroku doktora.
Przez kilka chwil jeszcze usiłował nad nią zapanować, ale nadaremnie.
— Podać mi notatkę! — zawołał na posługacza.
— Oto jest panie... rzekł tenże podając papier żądany.
Edmund rzucił nań wzrokiem.
Na karcie nie było żadnego objaśnienia. Wypisano tylko nazwisko i imię obłąkanej, a w kolumnie przeznaczonej na osobiste uwagi nic nie było prócz liter: O. S. P. P.
— To dziwne! — pomyślał Loriot. Ani jednego słowa objaśnienia, ani jednej uwagi! — Kto jest ta kobieta, i jaki dramat ukrywa się pod jej obłąkaniem?
W jednej z wydanych przez nas powieści noszącej tytuł: „Doktór obłąkanych“ wyprowadziliśmy na jaw przerażające tajemnice i straszliwe sceny, których częstokroć „Domy obłąkanych“ bywają widownią i grobem.
Młody doktór dobrze o tem wiedział, i tajemniczy ów pozór obecnie zdawał mu się ukrywać jakiś nieznany a straszliwy dramat.
— Nie udzielono panu żadnych objaśnień, przywożąc tu tę kobietę? Zapytał studenta obecnego na wizycie.
— Żadnych, doktorze.
— I nie powiedziano jaki był powód jej obłąkania? Student potrząsnął głową przecząco.
— Ani od jak dawna postradała zmysły?
Taż sama przecząca odpowiedź.
— Jakże to być może. ażeby w sprawozdania przemilczeć szczegóły tak ważne i niezbędne?
— Nic niewiem.
— Może to jest wyjątkowe postępowanie?
— Nie doktorze. Takie milczenie często się praktykuje, jeżeli obłąkany przysłany jest przez prefekturę, która nakazuje tajemnicę.
— Jak rozumieć tą nakazaną tajemnicę?
— To znaczy, że obłąkany nie może widywać się z nikim bez wyraźnego piśmiennego rozkazu prefekta policyi lub prokuratora. Nie może przechadzać się gdzieindziej, jak tylko w podwórzu budynku, w którym jest zamknięty, a podczas przechadzki, powinna pozostawać pod ścisłym pilnym nadzorem.
— A zatem jest to najkompletniejsze odosobnienie?
— Tak, doktorze.
— Czyliżby ta kobieta miała popełnić zbrodnię, zanim wpadła w obłąkanie? i miąłożby to obłąkanie być następstwem. tej zbrodni? wyszepnął Loriot półgłosem.
— Może objaśnią pana co do tego w kancelaryi, rzekł student, ja upewniam, że o niczem niewiem.
Edmund zwrócił się do Estery i w tenże sam sposób jak o kwiaty, zadał jej kilka pytań dotyczących się jej gustu i upodobań, chora jednakże zdawała się tego nie słyszeć.
Niezniechęcony tem, zaczął nanowo:
— Czy pani lubisz muzykę? na które niespodziewał się otrzymać odpowiedzi.
Estera tymczasem podniosła głowę szepcąc z cicha:
— Muzyka!... śpiew aniołów... teatr jaśniejący tysiącem świateł!... W teatrze ujrzałam go raz pierwszy... Ileż zachwytu!... jakie melodje!... Potem noc posępna po blasku... Po radości boleść!... Żałoba po dniach miłości!... Brunoy!... ach! Brunoy.... tam go zabili!... Patrz... patrz... to mój pogrzeb przechodzi... I wyciągniętą ręką wskazywała coś widocznego dla niej jedynie.
Doktór śledził jej poruszenia z wielką uwagą i zaciekawieniem.
Nagle obłąkana opuściła rękę na łóżko, ogień który jaśniał w jej spojrzeniu zagasł, uśmiech pojawił się na ustach i zaczęła nucić tkliwym głosem arję z opery „Niema z Portici.“
Gdy skończyła, dwie łzy spłynęły po długich jej rzęsach ocieniających laurowe oczy, i potoczyły się po jej policzkach.
Edmund dojrzał te łzy, i wyraz radości zajaśniał na jego twarzy.
— Płacze... wyszepnął, a więc będzie ją można uleczyć!...
— Doktorze... zapytał student, sądzisz więc, że ta kobieta uleczalną być może?
— Niemogę tego obecnie stanowczo powiedzieć, ale zobaczymy później. Chciej pan napisać wskazówki postępowania z chorą, jakie ci podyktuję.
I podyktowawszy mu to szczegółowo, wyszedł, rzuciwszy pożegnalne spojrzenie na Esterę, której piękne oblicze nosiło piętno głębokiego smutku.
— Morel! — rzekł wychodząc ze studentem do jednego z posługaczów wyłącznie przeznaczonego do obsługi odosobnionych; polecam ci tę nową chorą. Obchódź się z nią o ile można najłagodniej.
— Niech pan będzie spokojny, nieobchodzimy się nigdy surowo z obłąkanemi.
— Wiem o tem.... ale dla tej szczególniej żądam wyjątkowych względów. Widoczna, że ta kobieta przecierpiała wiele.
— Niech pan polega na mnie panie doktorze.
— Rad będę jeśli rozciągniesz nad nią opiekę w dzień przez okienko pomimo jej wiedzy, i powiesz mi jutro coś zauważył.
— Dobrze panie doktorze.
Loriot po wydaniu ostatnich poleceń studentowi, poszedł do mieszkania naczelnego lekarza, przez którego został natychmiast przyjętym.
Naczelny ów lekarz, był to człowiek w podeszłym już wieku, bardzo uczony, i najuczciwszy w świecie. Wstawszy uścisnął rękę swojego asystenta.
— Cóż mi powiesz mój młody kolego? zapytał z ojcowską serdecznością.
— Przychodzę panie dyrektorze z powodu jednej chorej, oddanej wczoraj do naszego oddziału, rzekł Edmund.
— Wczoraj? powtórzył przypominając sobie dyrektor. A! tak... rzeczywiście przysłano nam jakąś kobietę za pośrednictwem prefektury.
— Nazwisko jej Estera Dérieux.
— Czyś zauważył w nowo przybyłej coś szczególnego, o czem mnie chcesz powiadomić?
— Tak, panie dyrektorze.
— A więc słucham...
— Zdaje mi się, że jest nadzieja jej uleczenia.
— Ha! bardzo mi przyjemnie, że chcesz przedsięwziąść kurację, której pomyślny rezultat byłby dowodem twoich zdolności.
— Dzięki za tak pochlebne zdanie, odparł młodzieniec, ale niemogę przedsięwziąść nic stanowczego, nie przekonawszy się wprzódy, z jakiego rodzaju chorą mam do czynienia, i nie posiadając szczegółów dotyczących jej przeszłości. Chciałbym mieć co do tej kobiety, dokładne objaśnienia.
— Czyż akt zapisania jej do Zakładu, nie zawiera w sobie wyciągu z raportów lekarzy prefektury, którzy poświadczyli jej obłąkanie i uznali za konieczne umieszczenie jej tutaj?
— W akcie tym niema wzmianki o niczem, jak tylko o tem, że ta kobieta ma być trzymaną „w oddziale odosobnionych, pod sekretem.“
Naczelny lekarz zmarszczył czoło.
— A!... nowo przybyła ma więc być trzymaną „pod sekretem“ powtórzył. W takim razie wszystko jest w porządku, bo taki akt niepowinien zawierać żadnych szczegółów.
— Pragnąłbym wiedzieć, czy ta kobieta umieszczoną tu została skutkiem jakiego występnego czynu? mówił dalej Loriot.
— Zaraz się dowiemy.
Tu dyrektor zadzwonił, Ukazujący się woźny otrzymał rozkaz pójścia natychmiast do kancelaryi, wzięcia ztamtąd wczorajszych rejestrów i przyniesienia ich dyrektorowi.
W pięć minut później pojawił się, niosąc żądane papiery.
Były trzy sztuki tych rejestrów. Dyrektor wziął ten w którym było zapisane nazwisko Estery, i otworzył.
— Otóż jest sprawozdanie, zawołał i rozkaz zamknięcia.
— Szczególniej sprawozdania, jestem ciekawy, rzekł Loriot.
— Zaraz je przeczytamy.
Dyrektor zaczął czytać głośno sprawozdanie, z którego się okazało że Estera Dérieus, sierota, przyjęta przez litościwą osobę, z którą nie łączyło jej żadne pokrewieństwo, zostaje umieszczoną w Zakładzie dla obłąkanych ze względu bezpieczeństwa publicznego, że ma lat trzydzieści ośm, że cierpi obłąkanie od lat dwudziestu dwóch, i że popadła w chorobę skutkiem przestrachu spowodowanego pożarem.
— To musi być fałsz... wykrzyknął Loriot.
— Fałsz?... powtórzył dyrektor, patrząc z osłupieniem na młodego doktora. Zapominasz chyba, że to jest sprawozdanie urzędowe podpisane przez lekarzy wydelegowanych z prefektury?
— Wiem o tem dobrze, odrzekł Loriot, ale i doktorzy mogą się mylić jak zwykli śmiertelnicy!... Co do przeszłości nie widzę nic innego po nad to, co im powiedziano. Mogli więc być w błąd wprowadzonemi szczególnie lub przypadkowo, i wydać mylne świadectwo o przyczynach obłąkania.
— Może masz i słuszność. Sądzisz więc, że tu zachodzi pomyłka?
— Tak mi się zdaje. Jutro zresztą szczegółowe zbadanie chorej, może mi da jaki dowód w tym względzie.
— Jeżeli trafnie sądzisz, co jest prawdopodobnem, dowodzi to twojej bystrości umysłowej.
— Więc ta kobieta od lat dwudziestu dwóch jest obłąkaną?
— Tak.
— I sprawozdanie nic nie wspomina, czy przez ten przeciąg czasu, specjaliści uleczyć jej nie próbowali?
— Przepraszam! — Myślałeś widać o czemś innym podczas mojego czytania. Sprawozdanie wspomina o staraniach bezużytecznych jakiemi otaczali ją pierwszorzędni lekarze. Spodziewam się więc być umiejętniejszym po nad nich?
— Spodziewać się tego byłoby z mej strony karygodnym zarozumieniem. Wszak będąc mniej umiejętnym, mogę być szczęśliwszym. Dopóki sam się nieprzekonam, będę miał zawsze nadzieję, że można uleczyć tę kobietę pod której obłąkaniem, ukrywa się jakaś tajemnica, a może i zbrodnia! — Tę zbrodnię i tę tajemnicę, ja odkryć muszę!...
Naczelny lekarz powtórnie zmarszczył czoło.
— Obawiam się, rzekł, lękam się mój młody kolego, ażebyś nie wszedł na niewłaściwą sobie drogę.
— Jakim sposobem panie dyrektorze?
— Powinienem udzielić ci przestrogę jako stary i doświadczony człowiek, i dam ci ją, a sądzą, że posiadam tyle zdrowego rozsądku, że skorzystać z niej nieomieszkasz.
I po chwilowej przerwie, tak zaczął:
— Od niedawna należąc do personelu naszego rządowego Zakładu obłąkanych, nie możesz jeszcze wiedzieć tego, co ci w tym razie wiedzieć koniecznie należy. Chciej więc zrozumieć raz nazawsze, że naszym zadaniem nie jest leczenie obłąkanych dla zdobywania cudzych tajemnic, które stokroć lepiej pozostawić nieodkrytemi. Niezapominaj, że rozkaz policyi z którym przysłano nam chorą, zawiera te wielce znaczące słowa: „W interesie bezpieczeństwa publicznego.“ Zwróć i na to uwagę, że podwójna wzmianka „Do oddziału odosobnionych.“ „Pod sekretem“ podkreśloną jest dwa razy, co nam wskazuje, że ta kobieta już dla świata umarła!...
— Umarła!... powtórzył z przerażeniem Loriot. Nie wolno mi zatem próbować nawet przywrócić jej do zdrowia?
— Owszem, powinineś tego próbować w interesie nauki, i jeżeli ci się to uda, uczyni ci wielki zaszczyt, powiększy twą sławę. Wiedz o tem jednak zawczasu, że w położeniu tej nieszczęśliwej nie zajdzie pomimo to żadna zmiana. Rozbudziwszy ten umysł uśpiony, oddasz usługę nauce, ale tej biednej kobiecie wyrządzisz prawie krzywdę. Bo niezawodnie będzie wtedy więcej cierpiała, widząc się uwięzioną, niż teraz gdy nawet nie wie czyli jest wolną?
Edmund słuchał z przerażeniem doktora.
— Jakąż zbrodnię popełnić by mogła, rzekł po chwili aby ją tak od świata usunięto?
— Co nazywasz usunięciem od świata? wytłumacz mi proszę. Nie widzę tu nic podobnego. Ta kobieta jako obłąkana, została umieszczoną w zakładzie, gdzie będzie otoczoną wszelkiemi staraniami jakich jej stan wymaga. Jest więc na zupełnie właściwem miejscu.
— Ależ ten rozkaz zamknięcia jej w odosobnieniu wydany bez wymienienia dowodów?
— Przepraszam!... przerwał dyrektor; napisano tam: „W interesie publicznego bezpieczeństwa.“ Ten powód starczy za wszystko, niepotrzebując żadnych objaśnień ani tłumaczeń. Sprawozdanie lekarzy powiada, że zanoszone były skargi na chorą, która omal niepodpaliła domu w którym zamieszkiwała. Czyż trzeba więcej na wytłumaczenie środków jakie przedsięwzięto? Nie stwarzaj sobie daremnych złudzeń mój młody kolego, nie stawiaj domysłów w miejscu rzeczywistości. Bądź jednem słowem praktycznym, patrz trzeźwo, to jest potrzebnem dla początkującego lekarza w twojem położeniu.
— Jednakże panie dyrektorze mogę przedsiewziąść kurację, jakie bądź będą jej następstwa?
— Możesz wzbogacić naukę jednem więcej doświadczeniem, to twój obowiązek. Zdawaj mi sprawę dzień po dniu jakie będą tego następstwa.
— Przyrzekam to panie dyrektorze.
Tu Loriot wyszedł, rozbierając w myślach wszystkie szczegóły rozmowy z naczelnym lekarzem. Czuł się zachwianym w swoich nadziejach usłyszawszy ze sprawozdania że Estera była od lat dwudziestu dwóch obłąkaną.
Czyż po tak długim przeciągu czasu można się było jeszcze łudzić czarami powodzenia?
— Mam nadzieję, że tobie się uda tam, gdzie pierwszorzędni lekarze doznali niepowodzenia? pytał go dyrektor.
Edmund przypomniał sobie to szydercze nieomal zapytanie, i zaczął wątpić o sobie. Mimo całego jednak zniechęcenia:
— Spróbuję! rzekł, bądź co bądź spróbuję!
Od chwili zerwania stosunków z Bertą Leroyer, Loriot był ciągle smutny i ponury.
Wiemy, że uwielbiał tę młodą dziewczynę. Nie zdołał wymazać z pamięci a raczej z serca tego uroczego obrazu jasnowłosej. Zajęcia i ruch ciągły w jakim pozostawał, pozwalały mu zapomnieć chwilowo o rozwianych marzeniach, ale było to tylko czasowe ogłuszenie siebie. Gdy wchodził w progi domu, wspomnienie żywe wracało, i zgryzota cięższa jeszcze niż przedtem.
Obecnie gdy wrócił do swego mieszkania, Berta zajmowała tylko przez pół jego myśli, drugą połowę zabrała Estera Dérieux „odosobniona“ w Chareutou.
Zjadłszy z pospiechem śniadanie, zabronił przyjmować kogokolwiek, i zabrał się do wertowania różnych dzieł traktujących o obłąkaniu, i zawierających olbrzymie wycinki badań najznakomitszych specjalistów. Gromadził oddawna szczegóły, notował mnóstwo rzeczy, przygotowując broń do walki jaką stoczyć zamierzał.
Nazajutrz, o dziesięć minut przed obowiązkową wizytą przybył do zakładu, i kazał się wprowadzić do pokoju tej samej chorej posługaczowi, któremu dnia poprzedniego polecał gorąco nad nią opiekę.
— No i cóż Morel? pytał go w drodze, czuwałeś nad chorą tak, żeby tego niewidziała jakem ci to wczoraj rozkazał?
— Tak, panie doktorze.
— Nie zauważyłeś nic szczególnego?
— Nic, zupełnie.
— Żadnego widocznego ataku?
— Nie było żadnego ataku. Biedna istota, najłagodniejsza w świecie jakie kiedykolwiek widziałem. Wstała i ubrała się sama, jak zdrowa osoba. Przepędziła potem znaczną część dnia w oknie; wyglądając na ogród.
— Czy mówiła co głośno?
— Nic panie doktorze, śpiewała tylko od czasu do czasu, toż samo co przy panu.
— Melodję z Niemej z Portici?
— Niewiem, czy to z Niemej, ale wiem że to samo.
— A wieczorem była niespokojną?
— Bynajmniej. Po wypiciu przepisanego napoju, zdawała się być obezwładnioną.
— Nie miała żadnej gorączki?
— Nie, panie.
Tu posługacz otworzył drzwi celi.
Estera już wstała i ubrana była w suknie szpitalne. Siedziała przy otwartem oknie z głową opartą o kraty.
Nie poruszyła się wcale na odgłos otwierających się drzwi i kroków wchodzących osób.
Edmund zbliżył się do niej i położył lekko rękę na jej ramieniu, mówiąc z cicha to jedno słowo: „Brunoy.“
Obłąkana zerwawszy się gwałtownie, stanęła przed doktorem, który utkwił w jej oczach swoje spojrzenie.
— Brunoy!... powtórzyła z przerażeniem i groźbą. Brunoy... tam ja umarłam i on umarł.
— Byłem tego pewny, pomyślał młody lekarz; a więc to z Brunoy skutkiem jakiego strasznego zdarzenia zaczęło się obłąkanie.
Estera, której usta poruszały się jeszcze nie wydając żadnego dźwięku, osunęła się na krzesło. Jej długie jasne włosy spadały na ramiona.
Loriot wsunął rękę pod ten płaszcz złocisty i zaczął szukać na czaszce wypukłości i zaklęśnień, jakie dla frenologów bywają źródłem nieocenionych okryć.
Obłkąana zdawała się nic nie czuć.
Młody doktór drgnął nagle. Odnalazł na skórze bliznę w tem miejscu, gdzie na czaszce uczuł nacięcie.
— Co to jest? wyszepnął.
Chcąc rozwiązać tę zagadkę, rozsunął włosy ostrożnie, i odsłonił rzeczoną bliznę długą na siedem centymetrów, odznaczającą się wyraźnie na białej skórze głowy. Na końcu tej blizny widać było nabrzmienie wielkości sztuki dziesięcio groszowej.
Loriot przez kilka minut przyglądał się z uwagą tej bliźnie, i nienaturalnemu obrzmieniu. Posuwał palcem po tej bliźnie i nacisnął ją mocno.
Nieruchomość Estery wskazywała, że to dotknięcie nie sprawiało jej żadnej boleści.
— To jednak jest powodem obłąkania, odgaduję, a nawet jestem pewny, mówił do siebie Edmund. Posunął palcem zlekka po guzie zakończającym tę bliznę.
Takaż sama nieczułość ze strony obłąkanej.
Po chwili nacisnął mocno.
Esterę przebiegł dreszcz nagły, zerwała się z przeraźliwym krzykiem. Spojrzenie jej błędnem się stało. Podniósłszy w górę ręce, załamała je nad głową, jak gdyby doświadczając bolesnego wstrząśnienia mózgu. Trwało to dwie lub trzy minuty, poczem uspokoiła się wracając do zwykłej nieruchomości.
Młody doktor z zajęciem łatwem do zrozumienia, śledził wszystkie poruszenia chorej.
Jej twarz się rozjaśniła.
— Nie pomyliłem się, wyszepnął. Źródło choroby jest tam. Nieszczęśliwa została uderzoną w głową, i jestem pewien, że jakieś obce ciało naciskające mózg, tkwi w jej czaszce.
Estera nieporuszyła się wcale. Edmund korzystając z tej bezwładności, przystąpił do nowego badania, którego rezultat potwierdził jego domysły.
— Ta kobieta została zraniona wystrzałem z palnej broni, w głowę część czaszki, rzekł sam do siebie. Odłamek kuli tkwi tutaj, czuję go pod palcem. Trzeba przygotowywać operację, straszliwą operację, z której wyniknie śmierć lub wyleczenie!
Godzina urzędowej wizyty upłynęła.
Loriot wydawszy posługaczowi kilka nowych poleceń dotyczących Estery, wyszedł z jej celi.
— Spróbuję... powtarzał, idąc do innych chorych.
Po ukończonej wizycie w Chareutou, wrócił do domu, jak to czynił codzień, ażeby zjeść śniadanie przed wyjściem do chorych na miasto.
Przede drzwiami domu w którym mieszkał przy ulicy Cuvier, spotkał się z Henrykiem de la Tour-Vandieu wysiadającym z powozu.
— Jak się masz Henryku! wołał ściskając rękę młodzieńca. Mam nadzieję że przyjeżdżasz nie do doktora, ale do przyjaciela.
— Nie mylisz się w tym razie. Tak jesteś od pewnego czasu zajętym, że prawie niewidujemy się z sobą, z czem mnie pogodzić się jest trudno. Chciałbym zjeść z tobą, śniadanie.
— Z największą przyjemnością ofiaruję ci takowe.
I dwaj przyjaciele trzymając się pod ręce, weszli na wschody.
Edmund wprowadził Henryka do swego gabinetu i pozostawił go na chwilę, aby dać rozporządzenie służącej, poczem powrócił do gościa.
— Jakże? czy jesteś zadowolony ze swojej nowej posady? zapytał przybrany syn Jerzego.
— Nie można być bardziej zadowolonym; odparł Edmund. Pomoże mi to wiele do studjów niezbędnych do celu jaki sobie obrałem.
— Jakiż to cel?
— Wyrobić sobie sławę w tej specjalności i mieć kiedyś dom własny dla chorych umysłowo.
— Zdaje się, że nietrudno ten cel osiągnąć?...
— Zapewne, odrzekł Loriot z uśmiechem, lecz tylko w takim razie, jeżeli się ma kapitał na kupno i urządzenie podobnego Zakładu.
— To rzecz najmniejsza! zawołał Henryk.
— Mnie się zaś zdaje, że to rzecz wielkiej wagi.
— Czyż niemasz przyjaciół którzy by byli szczęśliwemi mogąc ci przyjść, z pomocą, gdybyś im uczynił ten zaszczyt zażądawszy od nich tego?
— O! wiem dobrze, iż na ciebie mogę rachować i nie zawahałbym się prosząc cię o pomoc, nawet o pomoc pieniężną. Lecz mam nadzieję, że za lat kilka z własnych oszczędności zbiorę potrzebną sumę i będę mógł urzeczywistnić moje marzenia, bez uciekania się do twojej kieszeni.
— Za lat kilka? dla czego czekać tak długo?
— Bo to jest konieczne. Dyrektor Zakładu w tak młodym jak ja wieku, nie wzbudzałby potrzebnego zaufania.
— Może po części masz rację, ależ człowiek żonaty staje się od razu poważnym, a przecież ożenisz się niezadługo?
Edmund zbladł, posłyszawszy te słowa.
— Ożenić się? — zawołał, mnie?... Nigdy!...
Henryk spojrzał na niego zdumiony.
— Jakto... nigdy? — odrzekł. Wiem że miałeś inne zamiary. Mówiłeś o ożenieniu się w sposób zupełnie inny.
— Ha! człowiek zmienia zapatrywania, i ja moje zmieniłem, rzekł głucho Edmund.
— Boże! zawołał żywo Henryk, widząc smutek przyjaciela, czyż ja nie zraniłem przypadkiem twojego serca?... Nie obudziłem w nim jakich bolesnych myśli? Żałuję tego mocno, mówił adwokat. Zgrzeszyłem przez nieświadomość.
Przebacz mi, przebacz!
— Nie żądaj przebaczenia przyjacielu, bo nie zawiniłeś wcale, odparł smutno Loriot. Jeżeli twoje słowa wywołały chwilowo mą boleść, to ona już przeszła.
Jestem zresztą nierozsądny, bo niechcę się wyleczyć. Przyjmuję cierpienia i trwam w nich, sprawione mi przez tę, którą kocham, którą zawsze będę kochał, pomimo tego, co nastąpiło.
— Cóż więc takiego się stało?
— Rzecz bardzo smutna!...
— Kochałeś... byłeś kochanym...
— Tak sądziłem przynajmniej...
— Któż więc zerwał to wszystko?
— „Ona!“ Tu Edmund zerwał się z krzesła, ujął obie ręce Henryka i uścisnął je z serdecznem wzruszeniem mówiąc dalej:
— Ach! gdyby to tylko!... byłaby przynajmniej jakaś pociecha w mojej rozpaczy, ale przeciwnie!... Ona dała mi do zrozumienia, że w zamian za serce które jej oddałem, płaciła mi równą miłością, a to było kłamstwem!... bo ona... ona mnie zdradzała!...
— Jestżeś tego pewnym? zapytał Henryk.
— Zdradzała mnie!... zdradzała!... wołał dalej Edmund, zdradzała nikczemnie... niemiłosiernie. To niegodne... szkaradne!... Opuściła umierającą matkę, aby się widzieć na mieście w nocy z kochankiem!...
— To niepodobna!!.. wykrzyknął Henryk, niemogąc uwierzyć w podobną przewrotność charakteru.
— A jednak tak było...
— Może dozwoliłeś się ułudzie fałszywym pozorom?
— Niestety! miałem w ręku potępiające ją dowody!...
— Jakie?
— Jeden ci tylko przytoczę. Oddano mi broszę pozostawioną przez Bertę o jedenastej wieczorem w dorożce, która ją przywiozła ze schadzki.
— Dowodzi to tylko że panna Berta jechała dorożką, ale niekoniecznie to być mogło dla widzenia się z kochankiem. Ta jej wieczorem wycieczka mogła być rzeczą całkiem niewinną...
Edmund potrząsnął głową przecząco.
— W takim — razie, odrzekł, gdyby nie miała nic do ukrywania, byłaby szczerze wszystko opowiedziała.
— Zapytywałeś ją o to?
— Naturalnie.
— Mówiłeś że ją posądzasz?
— Wszakże jej sam oddałem medaljon pozostawiony w dorożce.
— I nie próbowała się usprawiedliwić?
— Odmówiła mi w pogardliwy sposób wszelkiego tłumaczenia.
Henryk zadumał się chwilkę, a potem.
— Powołanie moje, rzekł, nauczyło mnie zgłębiać położenia, jakie na pozór wydają się być prostemi, a w głębi rzeczy bywają o wiele więcej niż się wydają zawikłanemi. Niedowierzam pozorom, a najwyraźniejsze nieraz dowody wydają mi się zawsze być wątpliwemi. Czyż więc ta młoda osoba niemogła mieć jakiego polecenia, jakiegoś ważnego czynu do spełnienia, a przytem była, być może związana słowem do dotrzymania tajemnicy, której nie miała prawa tobie wyjawić?
— Nie! — po sto razy nie!... odparł zgnębiony Edmund. Berta niemogła mieć żadnej uczciwej tajemnicy przedemną! W około niej niemasz nic tajemniczego. Znałem najdrobniejsze szczegóły jej położenia. Jakąż więc inną tajemnicę oprócz miłosnej, mogłaby ukrywać przedemną? Wyjechała z domu wieczorem, podczas straszliwej burzy, i udała się na Plac Królewski. Ostrzegałem ją, że najmniejsze wzruszenie może zabić jej umierającą matkę!... Ale cóż ją to obchodziło, gdy chciała biedz na schadzkę z kochankiem? Bez litości dla matki, którą pozostawiła samotną na śmiertelnym łożu, odeszła i kazała się zawieść tam, gdzie ci mówiłem, a doróżce kazała się zatrzymać opodal domu w którym na nią czekał kochanek i podczas ulewnego deszczu doszła pod Numer 24, gdzie bawiła blizko dwie godziny.
— Zkądże wiesz to wszystko?
— Wsiadła przypadkiem do dorożki mojego stryja Piotra Loriot i w jego to ręce wpadł ów medaljon będący dowodem jej zdrady. Ha! cóż czy jesteś przekonanym teraz?
Henryk zadumał się przez chwilę, a potem:
— Czy chcesz abym ci powiedział co myślę? wyrzekł.
— Proszę cię o to.
— Otóż nie jestem wcale przekonany o winie ze strony Berty.
— Jakto?... ty jeszcze wątpisz? zawołał Loriot.
— Nietylko wątpię, ale niewierzę zupełnie, a oto powody mojego niedowiarstwa, posłuchaj! — Jakkolwiek zepsutą moralnie może być kobieta, jedno uczucie góruje w niej po nad wszystkiemi innemi, to jest uszanowanie prawie zabobonne na widok śmierci, szczególnie jeżeli śmierć zabrała tych, którzy jej byli drogiemi. Młoda dziewczyna, w której winę uwierzyłeś, wiedziała że jej matka jest umierającą, wiedziała że najmniejsze wzruszenie zabić ją może. W takich warunkach nie opuściłaby domu napewno, ażeby iść na schadzkę z kochankiem, na to bym przysiągł i głowę w zakład postawił. Musiała mieć inny powód do pojechania na Plac Królewski, powód jakiś bardzo ważny i groźny!... Kto wie, czyli w tym razie nie wypełniała danego przez matkę rozkazu? Odmówiła ci tłumaczenia, niechciała się usprawiedliwić jak mówisz... Dla mnie jest to dowodem właśnie jej niewinności.
— Jej niewinność!... Ha! ha! powtórzył z szyderstwem Edmund.
— Tak jest, mój przyjacielu. Gdyby cię nie kochała i była winną, zapytałaby ciebie, jakim prawem posądzasz ją i ośmielasz się śledzić jej postępowanie? — Na twoje oskarżenie byłaby odpowiedziała; „Nie jestem jeszcze ani twoją narzeczoną, ani twoją żoną!... Gdybym nawet miała kochanka, cóż tobie do tego?“ — Tak zaś pełne godności milczenie, było jedyną jej odpowiedzią. Wolała cierpieć niesłusznie, aniżeli zdradzić powierzoną sobie tajemnicę.
— Ale jakaż to może być tajemnica? pytał Edmund w gorączkowem uniesieniu. Powtarzam, że ona niema i mieć nie może żadnej tajemnicy.
— Mówił byś inaczej mój przyjacielu, odrzekł Henryk de la Tour-Vandieu, gdybyś tak jak ja słyszał codziennie wyznania ludzi, jacy niemogą nic zataić przed swoim obrońcą. W najzacniejszych rodzinach, mam na to dowody, zdarzają się nieraz najhaniebniejsze, przerażająco smutne tajemnice, jakich istnienia świat niepodejrzywa wcale! Jeżeli zresztą, nieufność wkradła się do twojego serca, trzeba się było dowiedzieć do kogo Berta jeździła wśród nocy?
— Dowiadywałem się właśnie...
— I cóż?
— Poszedłem nazajutrz rano na Plac Królewski i zapytywałem...
— Kogo?
— Odźwierną, tego domu. Nie mogłem pytać kogo innego.
— I cóż ci powiedziała?
— Że w przed dzień wieczorem niewidziała żadnej młodej osoby wchodzącej tamże. Wymieniłem jej na wypadek nazwisko Monestier. Odźwierna odpowiedziała mi, że zna to nazwisko, i że pewien młody człowiek, jeden z jej lokatorów zapytywał ją o nie. Wszak to wystarczające?
— Niezupełnie, jak sądzisz. Widziałeś tego człowieka?
— Nie widziałem go.
— Dla czego?
— Ponieważ siedział w więzieniu.
— W więzieniu? — zawołał Henryk. Ależ w takim razie niemógł, rzecz prosta przyjmować u siebie panny Monestier?
— Naturalnie; odparł Edmund, ale widocznie znał Bertę i zapewne użyczył swego mieszkania któremu z przyjaciół, ażeby tenże mógł się z nią widywać.
— Zwykła logika zakochanych!... odrzekł młody adwokat. Wybacz mój drogi, ale twoje dowodzenie niema żadnej podstawy.
— Przekonaj mnie więc że się mylę!...
— Z czasem dowiodę ci tego, mam nadzieję. Mówisz więc, że się to działo na Placu Królewskim? zapytał Henryk po chwili milczenia.
— Tak.
— Czy nie wiesz jak się nazywał ten człowiek, ów uwięziony?
— Nazywa się on Ireneusz Moulin.
Przybrany syn księcia Jerzego, zerwał się żywo.
— Znasz go więc? zapytał Edmund.
— Znam. Jest to mężczyzna blizko czterdziestoletni, przybyły niedawno z Londynu, który mogę cię upewnić, nie jest w Bercie ani zakochanym, ani też niepobłażałby żadnym brudnym miłostkom z jej strony. Ireneusz Moulin jest to uczciwy człowiek, niesłusznie oskarżony o należenie do tajnego stowarzyszenia. Broniłem go przed sądem policyi Poprawczej i uwolniono go. Jedna z jego odpowiedzi danych sędziemu śledczemu, wprowadza mnie na domysł, że w samej rzeczy istnieją jakieś tajemne stosunki pomiędzy nim a rodziną Monestier, lecz mam najgłębsze przekonanie, że te stosunki są jaknajuczciwszemi...
— Ha! gdybym mógł temu uwierzyć!... wyjąknął Loriot.
— Nic ci nieprzeszkadza przekonać się samemu.
— Jakim sposobem?
— Ireneusz Moulin został uwolnionym. Idź do niego i powiedz, że ja cię przysłałem, opowiedz mu wszystko, bo ten człowiek zasługuje na zaufanie. Nie zdradzi napewno tajemnicy jeśli ta do niego nie należy, lecz znajdzie jaki sposób wytłumaczenia ci powodu obecności panny Monestier w jego mieszkaniu podczas jego nieobecności. No... jakże, czy cię to uspokaja?
Edmund poruszył głową z niedowierzaniem.
— Nie ufasz zatem mym słowom?
— Niech Bóg uchowa mój przyjacielu, ale tyle wycierpiałem, tyle dotąd cierpię, że zwątpiłem o tem, ażebym mógł się kiedykolwiek pocieszyć. Zanim uwierzę iż byłem szalonym i ślepym, że podejrzywałem niesłusznie tę dziewczynę! zanim pójdę upaść do stóp Berty i błagać o przebaczenie, potrzeba mi niezbitych dowodów jej niewinności.
— Jeden tylko Ireneusz Moulin dostarczyć ci je może.
— A więc pójdę do niego dziś jeszcze.
W tej chwili weszła służąca oznajmując, że śniadanie na stole. Dwaj przyjaciele przeszli do jadalnego pokoju.
— Tak, drogi Edmundzie, rzekł Henryk ściskając rękę młodego doktora, nie sądź iż twoje szczęście przepadło bez ratunku. Odnajdziem je, mówię ci to z przekonania.
— Gdyby to mogło być prawdą!... wyszepnął Edmund łzawym głosem.
Przy stole Loriot wydawał się być mniej smutnym. Henryk uczynił wszystko co było w jego mocy, aby go rozweselić i natchnąć nadzieją.
Dwaj młodzi ludzie pili właśnie kawę, gdy odgłos dzwonka rozległ się w przedpokoju.
— Otóż przybywa jakiś chory, który nam przerwie rozmowę, wymruknął Edmund.
Za chwilę ukazała się służąca z listem w ręku.
— List do pana doktora od jakiejś pani, wyrzekła.
— Któż go przyniósł?
— Lokaj ubrany jak jaki jenerał, cały naszyty złotemi galonami.
— Do czarta! mój drogi... zawołał śmiejąc się Henryk, to jakaś pacjentka z wielkiego świata!...
Edmund złamał pieczątkę i spojrzał przedewszystkiem na podpis listu.
— K. Dick-Thorn, przeczytał głośno. Nie znam tej osobistości.
— Ten list jest podpisany przez panią Dick-Thorn? zapytał Henryk.
— Tak.
— To dziwne...
— Dla czego?
— Bo i ja dziś rano otrzymałem bilecik podpisany tym samym nazwiskiem, z prośbą ażebym się udał na Berlińską ulicę gdzie pani Dick-Thorn, cudzoziemka jak widać z nazwiska pragnie zasięgnąć mojej rady w sprawie wielkiej doniosłości. A cóż do ciebie pisze ta dama?
— Posłuchaj.
Będę bardzo wdzięczną jeżeli pan raczysz przybyć do mnie na ulicę Berlińską Numer 24. Proszę przyjąć zapewnienie wysokiego szacunku w jakim pozostaję.
— Ten list, ozwał się Henryk, jest ulany w takiej samej formie jak tamten do mnie pisany. Jedyna zmiana że ten adresowany do doktora, tamten do prawnika. To szczególna, że wybór tej cudzoziemki padł na nas dwóch nierozłączonych przyjaciół. Pojedziesz więc do niej? — Naturalnie. Jedna pacjentka więcej, rzecz nie do odrzucenia. Myślę wciąż o przyszłości mojego wymarzonego Zakładu. — Dobrze robisz.
— Ty zaś Henryku, niemasz potrzeby zadawać sobie takiego jak ja trudu. Jesteś bogatym, a co zatem idzie i wolnym.
— Co prawda, niemam zwyczaju udzielać porady na mieście, odparł śmiejąc się młody adwokat. Mimo to pójdę. Sposób pisania tej Angielki pobudza moją ciekawość. Niemam potrzeby stawać dziś w sądzie. Rozstawszy się z tobą pojadę do mistress Dick-Thorn!
— A ja pójdę do niej po ukończeniu mych wizyt.
W pół godziny potem, Henryk pożegnał Edmunda polecając mu raz jeszcze zobaczyć się z Ireneuszem Moulin, a wsiadłszy w dorożkę na pobliskiej stacyi, kazał się zawieść na Berlińską ulicę.
∗ ∗
∗ |
Klaudja Varni jak wiedzą czytelnicy, pragnęła bardzo mieć Henryka de la Tour-Vandieu na balu u siebie, jaki zamierzyła wydać niezadługo. Miała względem niego pewne zamiary i chciała poznać tego młodego człowieka przed ich wykonaniem.
— Czy zechce on jednak przyjąć zaproszenie od nieznajomej? powtarzała.
Było to niepewne i można nawet powiedzieć, nieprawdopodobne. Rozumiejąc to dobrze, pani Dick-Thorn postanowiła pokonać tę trudność. Potrzebowała objaśnień co do niektórych zawiłości prawnych. Wysłała zatem list do Henryka jako adwokata z prośbą o poradę.
— Rozumiem to dobrze, pisała w tym liście, że takie prawne jak pan znakomitości nieprzyjmują próśb tego rodzaju, i że ktokolwiek potrzebuje ich pomocy, powinien sam udać się do nich. Lecz może raczysz pan uczynić wyjątek w tym razie ze względu na kobietę i cudzoziemkę.“
Zrobiwszy znajomość z Henrykiem de la Tour-Vandieu i zostawszy jego klijentką, nie potrzebowała się obawiać, aby odmówił zaproszeniu.
Użyła tego samego sposobu względem Edmunda Loriot.
Cel jaki miała Klaudja, aby go zrobić swoim domowym lekarzem, jest łatwym do zrozumienia!
Babylas Samper, ów agent wywiadowczego biura upewnił ją, że młody doktór był jedynym przyjacielem Henryka, a więc zręczna kobieta chciała wciągnąć do swego domu doktora, ażeby go wybadać o wszystko, co dotyczyło przybranego syna pana de la Tour-Vandieu.
— Głos dzwonka dobiegający z przedpokoju oznajmił przybywającego, i służący na pozłacanej tacy podał pani Dick-Thorn bilet młodego adwokata.
— Wprowadź do salonu, odpowiedziała, i proś pana de la Tour-Vandieu ażeby chwilę zaczekał.
Tu poprawiła końcem palców swe bujne czarne włosy, przesunęła po twarzy puszek nasycony welutyną i wyszła do gościa.
Henryk złożył jej ukłon głęboki.
Pani Dick-Thorn rzuciła nań okiem, i to jedno spojrzenie wystarczyło jej do wydania sądu o młodym człowieku. sądu któryby dał się streścić w tych słowach:
— Ten młodzieniec ma rozum i dużo silnej woli. Nie przyjdzie mi łatwo zaprowadzić go tam gdziem zamierzała. Mimo to próbować będę, może mi się uda. A potem przemówiła głośno:
— Czy potrafię wyrazie panu mą wdzięczność? Nie wzgardziłeś pan prośbą jaką zaledwie wymówić zdołałam, nie wiedząc, czy będzie przyjętą? Pospiech pański w jej wypełnieniu, jest jedną więcej dla mnie łaską.
Henryk zdziwiony że ta Angielka bardzo jeszcze piękna, lubo niezbyt młoda, tak poprawnie i czysto mówi akcentem francuzkim, odrzekł:
— Życzyłaś pani ażebym dla niej zrobił wyjątek, od ogólnie przyjętego zwyczaju... Grzeczność dla kobiety odmówić mi niepozwoliła. Jestem na pani rozkazy.
Klaudja usiadła; wskazawszy na fotelu miejsce swojemu gościowi.
— Panie! — zaczęła, chciałam pana prosić o radę.
— Dla ciebie, pani?
— Nie; lecz dla osoby, która mnie zblizka obchodzi, a niechce radzić się sama dopóki nie otrzyma objaśnień co do prawa wynikającego z pewnych zdarzeń jakie chcę panu opowiedzieć.
— Jest to więc porada przez zastępstwo, odrzekł z uśmiechem Henryk.
— Tak: odpowiedziała uśmiechając się również Klaudja.
— Jestem gotów odpowiadać na zapytanie pani, ale gdybym miał bronić tej sprawy, potrzebowałbym rozmówić się wprost z osobą zainteresowaną.
— Bądź pan spokojny! Przedstawię panu tę osobę, skoro nadejdzie pora.
— O cóż więc chodzi? zapytał młodzieniec.
— Wychowałam się w Paryżu, zaczęła pani Dick-Thorn, znam więc nieco francuskie prawa, ale niedostatecznie, i nie jestem wstanie rozwiązać tego zapytania.
— Słucham więc panią... Jakaż to kwestja?
— Chodzi tu o małżeństwo.
— Chciej pani zadawać mi zapytania, a ja postaram się objaśnić panią o ile będę mógł najlepiej w tem, co się pani wydaje być niezrozumiałem.
— A zatem panie, czy małżeństwo zawarte „in extremis“ jest ważnem w obec prawa?
— Najzupełniej, ponieważ prawo na nie zezwala, jeżeli świadkowie zeznają, że stan zdrowia jednego z małżonków jest bez nadziei.
— Świadkowie złożyli takie zeznanie w wspomnionym wypadku.
— Czy to małżeństwo zostało zawartem cywilnie?
— Przeciwnie, zawartem było tylko małżeństwo kościelne.
— Nie jest ono przeto mniej ważnem, gdyż i ten wyjątek przewidziało prawo. W którym roku zostało ono zawartem?
— W roku 1835. Dla różnych powodów nie zostało ono ujawnionem w swoim czasie, a żona która po przejściu na świat syna była umierająca, nie umarła. Żyje do obecnej chwili. Mąż zaś żył tylko dwa lata po zawarciu małżeństwa, które pozostało w tajemnicy. Do dnia dzisiejszego różne względy rodzinne stały na przeszkodzie i niedozwalały żonie wystąpić o przynależne jej prawa i nazwisko. Czy mogłaby to obecnie uczynić?
— A jest jaki dowód poświadczający to małżeństwo?
— Jest; i mąż umierając zrobił testament, w którym przekazał synowi cały majątek, a żonie używalność dochodów.
— Czy wprowadzono w wykonanie testament?
— Nie; ten testament nigdy nie został ogłoszonym, i bliski krewny zmarłego objął cały majątek jako najbliższy spadkobierca.
— Dla czego matka nie upomniała się o należny sobie i dziecku majątek?
— Bo popadła w obłąkanie skutkiem przebytej choroby.
— Dla czego więc nikt niewystąpił w jej imieniu upomnieć się o majątek i nazwisko?
— Mówiłam już że względy rodzinne stanęły temu na przeszkodzie.
— A czy obecnie ta osoba wróciła do zdrowia?
— Nie, panie.
— Teraz więc syn powinien upomnieć się o swoje prawa i on jeden tylko może to uczynić. Będzie mógł dowieść mając testament w ręku że jest synem i spadkobiercą, i zapozwie krewnego który przywłaszczył sobie nieprawnie jego majątek.
— A jeśli syn nie żyje?
— W takim razie należałoby się udać do sądu z prośbą o wyznaczenie rady familijnej i opiekuna obłąkanej, który w jej imieniu powinien wystąpić o zwrot majątku.
— Ale trzebaby się procesować?
— Tak pani. Trzeba przeprowadzić proces cywilny, jeżeli ten co zagarnął majątek, nie wiedział o zawartem małżeństwie i o testamencie.
— Wiedział o jednym i drugim.
— Jesteś pani tego pewną?
— Mam na to dowody.
— W takim razie skandal byłby okropny!
— Czy przywłaszczyciel mógłby być skazanym na galery?
— Nie pani, bo przedawnienie zapewnia bezkarność zbrodniarzowi, ale byłby zhańbionym na wieki i zgubionym w obec świata.
— Czy można byłoby go zmusić do zwrócenia majątku?
— Bez żadnej wątpliwości.
— Ale on zajmuje bardzo wysokie stanowisko, wielkie wpływy... Będzie się bronił...
— Rzecz pewna, że będzie usiłował się bronić, ale to wszystko napróżno. Gdyby mi powierzono tę sprawę, mógłbym zapewnić z góry o wygranej.
— Skoro nadejdzie właściwa pora, poproszę pana, ażebyś zechciał ją wziąść pod swoją opiekę.
— Przyjmuję zawczasu, odparł Henryk, bo widzę tu materjał do bardzo ciekawej obrony, zresztą obrałem sobie jako specjalność walkę z niesprawiedliwością i obronę pokrzywdzonych.
— Wiedziałam o tem, odparła Klaudja, dla tego udałam się do pana.