Gdyby nie kobiety/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Gdyby nie kobiety | |
Podtytuł | Powieść sensacyjna | |
Wydawca | Wydawnictwo M. Fruchtmana | |
Data wyd. | 1938 | |
Druk | Zakł. Graf. „Record“ | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
URKE-NACHALNIK
Gdyby nie kobiety
Powieść sensacyjna
Warszawa 1938
Wydawnictwo M. Fruchtmana
Zakł. Graf. „Record“ W-wa, tel. 11.37-36.
|
Gdy Krygier wybiegi z pokoju Janka w pensjonacie w Zakopanem, zatrzasnąwszy silnie drzwiami, Jankowi wydawało się, że coś się urwało w nim. Chciał zatrzymać go, ale Ada przeszkodziła mu w tym:
— Niech sobie idzie!... Ach, mój kochany, gdybyś wiedział prawdę....
Nie dokończyła. Zwiesiła tylko głowę, jakby się wstydziła powtórzyć, co wie.
Janek, z natury wybuchowy i porywczy, zawołał:
— Wyznaj mi prawdę! Dlaczego przy nim nie powiedziałaś wszystkiego?
— On mnie chciał...
— Czego chciał? — krzyknął Janek, chwytając kapelusz i palto. Był gotów ścigać Krygiera.
Ale Ada zręcznym ruchem zatarasowała sobą drogę:
— Zostaniesz tutaj! — zarzuciła mu na szyję ręce. — Zamknij okna i zaciągnij firanki...
Janek zapomniał teraz o Krygierze, o całym świście. Ada umiała go trzymać w swej mocy. Grała przy tym swoją rolę tak świetnie, że przebiegły Janek nie orientował się w niczym.
Naraz rozległ się dzwonek u drzwi.
— Kto to stuka? — przeraził się Janek.
Ada roześmiała się:
— Zapomniałeś, że na dziś zaprosiłam twoich kolegów na herbatkę.
Zapaliła światło i otworzyła drzwi. Do pokoju weszli Milczek i Antek, obładowani delikatesami.
Janek nie orientował się w sytuacji. Pamiętał, że Milczek i Antek umówili z nim i Krygierem spotkanie w Warszawie, a nie w pensjonacie w Zakopanem, gdzie się teraz znajdowali.
— Jakto? Przecież umówiliśmy spotkanie w Warszawie!? — denerwował się Janek.
— Przecież ty takie tu zostałeś...
— Nie mogłem jechać, ale Krygier napewno opuścił Zakopane.
— Myśmy także nie mogli wyjechać. A Krygier zaczeka na nas w Warszawie. Nic mu się nie stanie.
Janek spoglądał podejrzliwie na przyjaciółkę i towarzyszy.
Ada spostrzegła oburzenie Janka i zawołała:
— To moja wina, że nie pojechali.
Odpowiedź Ady nie przyczyniła się do odprężenia sytuacji. Przeciwnie, Janek żywił do niej teraz jeszcze większą podejrzliwość.
— Za wiele mieszasz się do moich spraw — rzekł do Ady z wyrzutem w głosie.
— Skoro się oburzasz, powiem ci to, com ukrywała, dziś są moje urodziny! Dlatego zaprosiłam ich tutaj na dziś wieczór.
— Dlaczego ukrywałaś to przede mną? Byłbym ci kupił upominek, a noc spędzilibyśmy w eleganckim lokalu!
— Z tego powodu właśnie ci nie mówiłam o tym, bo poco kłuć frajerom oczy? Czy nie możemy się zabawić tu w pokoju? W lokalach jest duszno, pełno dymu. Nie znoszę atmosfery nocnych lokali.
Janek nie mógł nawet zrozumieć nagłej przemiany w nastroju Ady. Jak każdy zakochany przyjmował słowa przyjaciółki za dobrą monetę.
Wszyscy zasiedli do stołu. Janek nie spostrzegł, że Ada jest tego wieczora wyjątkowo podniecona i zaaferowana. Stale podchodziła do okna, by poprawić firanki pod pretekstem, że nie lubi, gdy sąsiedzi lub postronni zaglądają do jej pokoju. Janek tłumaczył zachowanie Ady uroczystą chwilą.
— Zbliż się do mnie — zawołał fanek podniosłym tonem. — Brzydko z mojej strony, żem dziś ci nie kupił upominku, ale jutro błąd ten będzie naprawiony: palce twoje ozdobię pięknymi brylantami.
W tym momencie Milczek, który rzadko się odzywał, oświadczył:
— Mam pomysł!
— Jaki pomysł? — zapytali wszyscy naraz.
— Pojechać we czwórkę do Warszawy i hulać tam przez dwa dni na całego.
— Mam lepszy pomysł! — zawołał Antek.
— Mój projekt jest najlepszy — przerwała dyskusję Ada. — Będziemy się tu bawić do rana. Na wszelkie eskapady jest już za późno! Nieprawdaż, najdroższy? — zwróciła się do Janka, rozpływając się w słodkim uśmiechu.
— Skoro tak sobie życzysz, będzie tak. Wiesz przecież, że nie lubię ci się przeciwstawiać.
Ada nalała kielichy szampana, które wszyscy wychylili jednym tchem.
— Do grobowej deski będziesz moją! — ucałował Janek Adę.
— I o mnie nie zapomnij! — zawołał Milczek, wręczając Adzie zegarek, wysadzony diamentami.
— Sto lat obyś nam królowała i jaśniała, jak dziś! — zawołał Antek, nakładając jej na rękę branzoletę złotą, upstrzoną brylancikami.
— A ja wam życzę, byście nie potrzebowali odtąd kraść i byście mieli wszystkiego poddostatkiem.
— Piję za wasze zdrowie! — nalała Ada kielichy.
Pod wpływem wypitego wina, języki rozwiązały się zebranym. W pewnym momencie Ada odezwała się:
— Janku, wiedz o tym, że wnet przybędą tu goście, których zaprosiłam z okazji dzisiejszej uroczystości.
— Kogo zaprosiłaś? — znów obudziło się w Janku podejrzenie.
— Twoich przyjaciół: Bajgełe, „zimną kokotę“ i trzech panów, moich znajomych z czasów pobytu zagranicą. Nie będziesz się na mnie gniewał?
— Ktoby się na taką kochaną istotę mógł pogniewać? Ale sądzę, że już nie przyjdą. Druga po północy — rzekł Janek, spoglądając na zegar.
W tej chwili rozległ się ostry dzwonek u drzwi. Ada pobiegła do drzwi, by je otworzyć.
Głośny śmiech towarzyszył zatrzaśnięciu drzwi. Ada, wracając do stołu, ze śmiechem opowiadała, że pewien starszy jegomość dopytywał się o jakąś Janinę. Widać, przed nami mieszkała tu „wesoła“ pani Janinka.
Trzej spólnicy niewiadomo dlaczego zamienili ze sobą spojrzenia, z których biła nieufność i podejrzliwość. Sami nie mogli wytłumaczyć dlaczego słowa Ady nie budziły w nich zaufania.
— Może zatelefonujemy do Warszawy, do Bajgełe, by dowiedzieć się, czy wyjechali — zaproponował Milczek.
— Nie, nie trzeba — rzuciła Ada. — Napewno przyjadą.
Nastrój zmienił się. Radość ustąpiła miejsca ponurym rozmyślaniom, które każdy z nich napróżno starał się ukryć lub bagatelizować w duchu.
— Widzę, że się nudzicie — zawołała Ada i, chcąc polepszyć im humory, dodała: — Zagrajmy! Oto talia kart.
Ale nikt jakoś nie zdradził ochoty do gry.
— Co się z wami dziś dzieje? — nagabywała ich Ada — Nie poznaję was!
Ale wszyscy siedzieli w skupieniu, natężając słuch dla podchwycenia najmniejszego szmeru, dochodzącego z ulicy.
Naraz Janek wstał i zatopił wzrok w Adzie, która czuła, że zmienia się na twarzy pod wpływem jego przenikliwego spojrzenia. Serce zabiło jej silniej, a w mózgu huczało: „czyżby się połapał w komedii przeze mnie zaaranżowanej?“ Postanowiła bronić się do ostatniej chwili, nawet gdyby została zdemaskowana.
— Janeczku — odezwała się — co ci jest? jesteś taki dziwny, a spoglądasz na mnie takimi oczyma, że mnie strach przejmuje. Może jesteś niezdrów?
Wypowiedziała te słowa z takim wzruszeniem i ciepłem, że nikt nie ważyłby się nawet wątpić w to, że ta kobieta jest zakochana w nim po uszy.
Janek nie odpowiedział Adzie. Natomiast spytał towarzyszy:
— Macie broń przy sobie?
Ada czuła, że nogi uginają się pod nią. Czyniła nad ludzkie wysiłki, by panować nad sobą, sytuacją i zebranymi.
Milczek w odpowiedzi na pytanie Janka, roześmiał się głośno.
— Nie ruszam się bez spluwy nawet tam, gdzie cesarz idzie piechotą. A dziś nawet mam przy sobie dwie spluwy. To u mnie już jest w zwyczaju, że, gdy mnie zapraszają gdzieś na ucztę, zabieram ze sobą dwa rewolwery. W życiu różnie bywa. Nasz brat jest już do tego przyzwyczajony.
— Co oznaczają wasze surowe wykazy twarzy? — zaindagowała ich Ada. — Czy uplanowaliście zbiorowe samobójstwo?
— Samobójstwo? — parsknął śmiechem Milczek. — O, nie! Raz tylko w życiu byłem gotów popełnić takie głupstwo.
— Zapewne z powodu zawiedzionej miłości! — uśmiechnęła się Ada kokieteryjnie. — Ciekawa jestem jak wygląda kobieta, dla której chciał pan popełnić samobójstwo?
Ada usiłowała świadomie skierować rozmowę na inne tory.
— Dla kobiety? Dla zawiedzionej miłości miałbym rozstać się z życiem? — zapytał się zdziwiony Milczek. — I pani mnie o takie rzeczy posądza?
— Więc dla jakiego powodu?
— Z głodu. Pięć dni głodowałem.
Wszyscy roześmieli się. Ale Janek nie dał się odwieść od tematu i, zwracając się do Antka, zapytał go:
— Masz maszynkę przy sobie?
— Mam jeszcze coś lepszego.
Obaj porozumieli się oczyma. Ada czuła, że siły ją opuszczają.
— Napędzacie mi strachu waszymi tajemniczymi mrugnięciami i rozmówkami — rzekła Ada. — Wytworzyliście nastrój, jakbyście mieli zamiar stoczyć z kimś bój.
Janek odparł:
— Uspokój się, nic ci nie grozi z naszej strony. Z tobą wojować nie będziemy.
— Ale co to ma znaczyć, że do mnie do pokoju przy byliście uzbrojeni? — udawała Ada obrażoną, odzyskawszy po wyjaśnieniu Janka pewność siebie. — zuję się dotkniętą waszym zachowaniem.
Ada wstała z miną pogniewaną, udając się do przyległego pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Janek chciał podążyć za nią, by ją przeprosić, ale Milczek zatrzymał go i szepnął mu na ucho:
— Idziemy stąd, ale już!
Janek chciał coś odpowiedzieć, ale Milczek przyłożył palec do ust na znak, by nie mówił ani słowa.
Ada, która stała nachylona po tamtej stronie drzwi i zaglądała przez dziurkę od klucza, nie spostrzegła ruchu Milczka. Natychmiast wróciła do pokoju i, zwracając się z uśmiechem do Milczka, zapytała go:
— Powiedz mi pan, czy wszyscy mężczyźni są tacy fałszywi, jak mój Janek?
Milczek nie odpowiedział, w zruszając ramionami.
— Pytaj mnie o to — wyręczył go Janek.
— A może lepiej byłoby, gdybyś ty odpowiedziała, kto z nas jest fałszywy: ja czy ty.
Ada zbladła, jak chusta. Pokój zawirował przed jej oczyma. Takiego pytania postawionego znienacka nie spodziewała się. Wyjąkała:
— Pytasz o to serio?
— Tym razem tak!...
W pokoju zaległa męcząca cisza. Wszyscy czuli, że lada moment stanie się coś ważnego, co napawało obecnych uczuciem zgrozy.
Ada, czując, że traci grunt pod nogami, próbowała ratować się z opresji:
— Taki to wieczór urządziliście mi dziś — rzekła do Janka z wyrzutem w głosie. — Czy czasem nie przybyliście do mnie już pijani? Bo mówicie od rzeczy!... Zatruliście mi dzisiejszą uroczystość! Robicie na mnie w rażenie ludzi, gotowych do zbrodni.
Nikt nie odpowiadał.
— Janku, nie poznaję cię wcale! — zawołała drżącym głosem Ada, kładąc swoją rękę na jego ramieniu. — Co się z tobą dzieje?
W tym momencie u drzwi rozległ się dzwonek. Ada chciała otworzyć drzwi, ale Janek rozkazał:
— Stój! Nie ruszaj się z miejsca!
Ada nie mogła wydobyć głosu.
Janek trzymał ją mocno za rękę. Dobijanie do drzwi stawało się energiczniejsze. Janek dał znak Milczkowi, by zobaczył, kto się tak dobija.
Milczek zbliżył się do drzwi, dobijanie się ustało.
— W porządku — wyjaśnił Milczek, sprawdzając, czy ktoś jest w sieni. — Nikogo tam nie ma.
Ada nie mogła dłużej znieść atmosfery. Zawołała:
— Powiedźcie, kto był za drzwiami? Wasza tajemniczość napawa mnie strachem!... Będę wzywała pomocy!... Boję się tu być z wami!...
Ale trzej kompanowie wybuchnęli śmiechem.
Ada już przestała się orientować w sytuacji. Była bliska obłędu. Płacząc, błagała przyjaciół:
— Przestańcie mnie straszyć!... Dosyć tych nieprzyjemnych żartów. Doprowadzacie mnie do rozpaczy. Janku, przestań!
Zebrani byli zachwyceni jej grą; zdążyli się poznać na jej kreciej robocie. Nawet Janek, zakochany w Adzie po uszy, już teraz nie wątpił, że padł ofiarą przebiegłej konfidentki.
Zaledwie przekroczyli próg pokoju Ady, Wilczek i Antek dawali Jankowi tajne znaki, że znajdują się w zasadzce i że przybyli tu po to, by jego stąd wyciągnąć.
Chytry Bajgełe wytropił w Warszawie prawdziwy zawód Ady i telegraficznie zawiadomił o tym Milczka, by uprzedził Janka o grożącym mu niebezpieczeństwie. Łatwo się domyśleć, że Bajgełe i „zimna kokota“ nie mieli potrzeby jechać do Zakopanego. Ada dążyła do tego, by całą bandę zebrać w jednym pokoju i — naraz ich oddać w ręce policji. Nie mogła przewidzieć, że w ostatniej chwili będzie zdemaskowana.
Janek podszedł do Ady i, chwyciwszy ją za obie ręce, zatopił ostry wzrok w jej twarzy. Ada, przerażona, wyrwała mu się z rąk, wołając:
— Czego chcesz ode mnie?... Ludzie! Ratujcie!... Janek postradał zmysły!..
Ale Janek nie dał się zbić z tropu.
Przyciągnął ją siłą do siebie i zapytał:
— Kochasz mnie?
— Nie! Jesteś sadystą! Męki zadawane mnie sprawiają ci rozkosz! Czegoś się uwziął na mnie?
— Teraz tylko mnie nie kochasz? A przed tym byłaś mniej podła? — huknął na nią Janek.
Ada chciała się skryć do przyległego pokoju, ale Janek przeszkodził jej w tym.
— Siadaj! — rozkazał jej.
Ada posłusznie wykonała rozkaz Janka.
— Biada mi! Z kim się zadawałam!...
Milczek postanowił przyspieszyć to, co miało nastąpić. Zbliżywszy się do Ady, rzekł z ironią w głosie:
— Czy można panią poprosić o małą przysługę?
— Proszę — uczepiła się Milczka, sądząc, że może Milczek ją uratuje.
— Proszę wszystko zrzucić z siebie! — rzekł Milczek ku uciesze kompanów.
— Co takiego?
— Czemu się pani oburza? Jesteśmy w swoim gronie...
Ada zrozumiała, że igra teraz z ogniem. Nadaremnie spoglądała raz po raz w okno, którędy miano jej dać znak świetlny, że wszystko jest gotowe. Nie mogła pojąć dlaczego jej ludzie, na których liczyła, nie przychodzili. Intrygowało ją również to, kto mógł przed tym dzwonić u drzwi.
Milczek ponowił swój rozkaz:
— Zrzucić z siebie wszystko!
— Co sobie pan myśli? — odezwała się Ada. — Wódka przemawia przez pana! Jak pan śmie?
Zwróciła się oczyma w stronę Janka, ale ten udawał, że nic nie słyszy, ani rozumie, bawiąc się rewolwerem. Antek, który nie brał udziału w tej „zabawie“ zajął miejsce przy drzwiach, trzymając w ręku dwa granaty. Ada była bliska obłędu.
— Jak widzę, trzeba panią wiele razy prosić o tę przysługę... — odezwał się Milczek.
— Czego chcecie ode mnie, parszywcy? — zawołała Ada. — Uprzedzam was, że zacznę wzywać pomocy! Zbiegną się tu ludzie. Przypuszczam, że wam specjalnie na zbiegowisku tu nie zależy.
— Proszę tylko spróbować!.. Ale uprzedzam, że poradzimy sobie z panią! Ale co tu będziemy się patyczkować: W tej chwili zrzucić z siebie wszystko — rozkazał Milczek.
— Janku!... — zawołała Ada, wyciągając ku niemu dłonie. Ale Janek ani drgnął. Nie zwracał na nią najmniejszej uwagi.
— Już zapomniałeś czym byłam dla ciebie!...
— Nie zapomniałem, ty podła kobieto! Żmija podstępna!... Paskudny dzień wybrałaś na twoje urodziny!.. Będzie to dzień haniebnego zakończenia twojej kariery konfidenta!.. Milczek, spełnij twoją powinność!...
— A więc, czy spełnia Pani nasz rozkaz — spytał ponownie Milczek.
— Czego chcecie ode mnie? — biadała Ada. — Wszystko, co mi zarzucacie, jest kłamstwem. Chcecie się mnie pozbyć, bo jestem wtajemniczona w wasze sprawki. A ty — zwróciła się Ada do Janka — masz mnie już dość!
— Ruszać się! — rozkazał surowo Milczek.
— Muszę panią dobrze zrewidować, czy nie posiada pani przy sobie czegoś takiego, co mogłoby się i nam przydać. Zresztą, uprzedzamy, że teraz wykrętami pani nic nie wskóra.
Ada zbladła przy tych słowach. Ujrzała przed sobą śmierć. Resztkami sił, drżąc, jak w febrze, zawołała:
— Jestem kobietą i nie macie prawa tego żądać ode mnie! Mogę wejść do przyległego pokoju i wam stamtąd wrzucić moją odzież. Będziecie mogli z nią robić, co się wam żywnie będzie podobało!
Milczek spojrzał na Janka, szukając u niego rozstrzygnięcia, po czym rzekł:
— Dobrze, niechaj i tak będzie. Uprzedzam tylko, by się pani nie imała sztuczek policyjnych. Najlepiej będzie, gdy do przyległego pokoju uda się pani wraz ze swoim kochankiem, Jankiem. Sądzę, że teraz pani godności kobiecej nie stanie się żadna krzywda.
Janek bez ceregieli wepchnął ją do drugiego pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Ada rzuciła mu się do kolan, wołając:
— Ratuj mnie, Janeczku kochany, choćby przez wzgląd na rozkoszne chwile, które spędziliśmy razem, Janeczku! Zlituj się nade mną! jestem jeszcze tak młoda! Powinieneś mnie zrozumieć! Każdy może w życiu popełnić głupstwo! Prawda, że jestem konfidentką, ale zrobiłam to dla chleba. Jestem biedną dziewczyną. Już pierwszej nocy, którą spędziliśmy razem, mogłam cię oddać w ręce policji ale tego nie uczyniłam A wiesz sam dlaczego tak nie postąpiłam — bo cię gorąco pokochałam!
— Wiem, wiem, że potrafisz świetnie zagrać swoją rolę. Ale chyba nie sądzisz, że jestem taki naiwny, bym akurat teraz uwierzył w twoją szczerość. Nie oddałaś mnie pierwszej nocy w ręce policji, bo chciałaś nas wszystkich za jednym zamachem nakryć. Dobrze znam typ kobiet, do których należysz. Wasz talent detektywistyczny wyczerpuje się na rozpuście i podłej kokieterii. Sprzedajecie rozkosze nie gorzej od ulicznic. Wstyd mnie ogarnia na myśl, że między nami mogło coś być intymnego.
— Masz rację, najdroższy. Ale przypomnij sobie słowa, które wypowiedziałeś: „przestępcy trzeba dać możność wydźwignięcia się“. Przyznaję się, że jestem konfidentką. Nieszczęśliwa miłość do komisarza policji zaprowadziła mnie na tę drogę nieszczęsną. Daj mi możność naprawienia błędu życiowego. Będę ci wierną, jak psina. Daruj mi tym razem życie.
Wybuchnęła płaczem. Łkała, Janek nie mógł opanować wzruszenia, które powoli brało w nim górę nad innymi uczuciami. Ale na myśl o tym, że gdzieś na dziedzińcu czekają spólnicy Ady, by ich żywcem pochwycić, Janek zmienił się radykalnie.
— Zrzuć z siebie wszystko!
— W ten sposób odpłacasz mi się za moja miłość? Przysięgam na Boga, że nigdy cię nie zdradzę. Daruj mi życie.
— Ale kto potrzebuje twego nędznego życia — odparł Janek z pogardą.
— Pozwól tylko siebie zrewidować.
Ada odetchnęła z ulga, usłyszawszy, że jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. W duchu jednak postanowiła przedłużyć te manipulacje. Liczyła, że jednak uda się jej doczekać chwili, kiedy umówieni ludzie z policji zjawią się i przystąpią do aresztowania. Nie zrezygnowała z okazji wypróbowania po raz ostatni swoich wdzięków.
— Oto masz mój rewolwer — rzekła cicho.
— Nosiłaś nawet przy sobie broń? — A oto masz moją oznakę konfidentki. Więcej nic nie posiadam. Proszę, możesz się przekonać...
Liczyła na to, że pod wpływem jej urody, Janek złagodnieje i nie zechce jej wyrządzić krzywdy. Ale Janek był zimny, jak głaz.
— Szkoda twoich zabiegów! — rzucił przez zęby, wściekły na nią. że jeszcze chwyta się ohydnej taktyki. Janek splunął w jej stronę. — Brzydzę się sobą, gdy pomyślę, że mogłem cię tulić i kochać...
Wtem Milczek uchylił drzwi i zawołał:
— Dlaczego to tak długo trwa?
— Bądźcie spokojni — odrzekł Janek — Tylko raz dałem się wyprowadzić w pole. Dziękuję ci, żeś mł otworzył oczy. A oto masz jej rewolwer i „dyplom“ konfidentki.
Janek wepchnął Adę z powrotem do pierwszego pokoju.
Milczek spojrzał na Janka i rzekł:
— Sądzę, że mamy dość dzisiejszej zabawy. Co teraz począć z tym „fantem“? — mrugnął okiem na Adę, która trzęsła się ze strachu.
— Rób z nią, co chcesz. Daję ci absolutnie wolne ręce.
Milczek zauważył:
— Tak, trzeba się czym prędzej pozbyć „fantu“. Zależy nam na czasie. Musimy się stąd czymprędzej wydostać. Pytanie tylko, czy nam pozwolą stąd wyjść Podejrzewam twoją „ukochaną“, że zawczasu pomyślała o tym, byś się z nią nie mógł „rozstać“. Przecież ona cię tak gorąco kochała — zachichotał.
Janek zaczął krążyć po pokoju wściekły z oburzenia. Zdawał sobie sprawę z tego, że towarzysze nigdy mu nie wybaczą wsypy, gdyby z jego powodu dziś zostali uwiezieni.
W pewnym momencie Janek przystanął i chwyciwszy ją za ramiona zawołał:
— Ty ohydny, kapusiu! Gadaj, ale prawdę: jesteśmy otoczeni przez twoich psubratów?
Ada uczepiła się tej deski ratunku:
— Wyprowadzę was stąd! Przysięgam, że się wam nic nie stanie*! Włos z głowy nawet nie spadnie.
Zaczekaj chwilę — rzekł Janek. — Zanim zadecydujemy, jak mamy z nią skończyć, muszę wykonać małą operacyjkę.
Janek chwycił ze stołu nóż i, otworzywszy szafę, zaczął krajać i niszczyć garderobę Ady. Twarz jej krzywił skurcz bólu. Z rezygnacją i w milczeniu przyglądała się, jak Janek niszczył jej suknie i futra.
Następnie Janek podszedł do Ady i zdjął z niej biżuterię, pozostawiając tylko upominki, przyniesiono przez Milczka i Antka.
— To sobie schowasz na „czarną godzinę“. Ale wiedz przynajmniej, że to są imitacje, a nie wyroby, ze złota ozdobne w drogie kamienie.
Ada nie odpowiadała. Błagała tylko Opatrzność w duchu, by zabawa w zemstę trwała jaknajdłużej. Nie traciła nadziei, że policjanci wnet wkroczą do pokoju, a wówczas... Oczy miała zwrócone w stronę okna.
— A teraz przystępujemy do roboty! — zawołał Janek. — Ponieważ i nas nigdy nie karano bez wyroku, zaimprowizujemy naprędce mały sąd nad „serdeczną“, moją przyjaciółką. Proponuję, by ją wyrzucić przez okno na podwórze.
— Na którym znajdujemy się piętrze? — zapytał Milczek z zimną krwią.
— Ty ją lepiej znasz ode mnie: jest pulchniutka i zachodzi obawa, że jej się nic złego nie stanie.
— Jesteśmy na czwartym piętrze. Wystarczy... — odparł Janek.
— A ja jednak radziłbym załatwić się z nią szybciej i mniej dramatycznie — rzekł Milczek.
— Przytrzymałbym ją rękami, a „maszynką“ skończyłbym z nią w ciągu kilku minut.
— Mordercy!... Bandyci!... Ratunku!... Policja!.
To Ada w obliczu śmierci zaczęła wzywać pomocy.
Na jej ustach ukazała się biała piana. Jednym skokiem Milczek znalazł się przy niej. Chwycił ją za gardło. Ada stawiała opór. To spadło na Milczka tak niespodzianie, niby grom z jasnego nieba. Ada wyrwała mu się z rąk, a w jej dłoni błysnął rewolwer.
Wszyscy trzej byli zdumieni i oszołomieni. Nie mogli zrozumieć, w jaki sposób ukryła rewolwer, którym teraz się odgrażała.
Zwinnym skokiem Ada znalazła się przy oknie, przez które oddała w ciemności dwa strzały. Szyby z brzękiem spadły na podwórko...
Z ulicy dolatywały odgłosy ostrych gwizdków policyjnych. Milczek celnym wystrzałem z rewolweru roztrzaskał lampę. Pokój zaległy ciemności egipskie. Ada zaczęła histerycznie wzywać pomocy.
Milczek chwycił ją za ręce i siłą zaniósł do okna.
Ada strzeliła kilkakrotnie, ale chybiła. Kopała, gryzła, drapała, krzyczała.
Dwie pary silnych rąk uniosły ją w górę i z całych sił wyrzuciły przez okno.
Do drzwi zaczęła się gwałtownie dobijać policja.
Trzej kompanowie skryli się do przyległego pokoiku, który stanowił alkowę, Janek pod nieobecność Ady zrobił w suficie otwór, który prowadził na strych, o czym Ada nie wiedziała.
W kilka minut po tym znaleźli się na dachu przyległego domu. Tam, skryli się na strychu, by po tym wydostać się na korytarz. Teraz droga do wolności stała przed nimi otworem. Wydostali się wnet na podwórze, a po chwili posuwali się ostrożnie jeden za drugim boczną uliczką.
Pomysł Szczupaka nakrycia bandy przy pomocy pięknej konfidentki zawiódł na całej linii.
Znów nasunął się sezon zimowy. Nadciągała „ofenzywa“. W warszawskim światku przestępczym panował ożywiony ruch. Z zadowoleniem opowiadano sobie o ostatnich wydarzeniach. Ludzie nocy byli zachwyceni męstwem i pomysłowością Krygiera.
Urząd Śledczy, co prawda, trzymał sprawę Wołkowa w jaknajwięktszej tajemnicy. Ale w podziemiach doskonale wiedziano o tym, że Wołkow postradał zmysły i że przebywa w sanatorium pod Warszawą.
Odczuli zresztą zmianę w Urzędzie Śledczym na własnej skórze. Miejsce Wołkowa zajął Szczupak, który dał o sobie znać ludziom nocy. Nazajutrz, po przejęciu urzędu, Szczupak rozpoczął ze światem przestępców za ciekłą walkę. Nie było nocy bez obławy. Areszty policyjne były przepełnione. Również do więzień trafiły setki osób, które zżyły się z myślą, że pozostaną na wolności.
O Janku, Milczku, Antku i Adzie w Warszawie niewiele wiedziano. O zajściu w Zakopanem krążyły wśród ludzi nocy liczne opowieści. Co do jednego szczegółu świat przestępczy był zgodny: nie ulegało dla nich wątpliwości, że uciekli oni wraz z Krygierem zagranicę.
Również Bajgełe i „zimna kokota“ zniknęli bez śladu. Zdali oni sobie w porę sprawę z tego, że najwyższy czas rozstać się z Warszawą.
Karpie głowy światka warszawskiego nie brały udziału w zimowym sezonie. Nastały czasy dla podrzędnych rzezimieszków. Największą sensacją było, że w Warszawie ustały groźne włamania połączone z rozpruwaniem kas ogniotrwałych. Policja jednak nie zrezygnowała z postanowienia zlikwidowania bandy rozpruwaczy.
Banda ta miała na swoim koncie długą listę zbrodni: kilka olbrzymich włamań, zabójstwa (zamordowany policjant w nocy ograbienia hrabiny, zastrzelony Felek, oraz urocza konfidentka, która przebywała w szpitalu bez rąk i nóg).
Szczupak rozesłał po całej Polsce listy gończe z fotografiami uczestników bandy Krygiera. Szczupak poprzysiągł w duchu, że nie odpocznie w pościgu, póki ich nie wytropi.
O Wołkowie miał swoje zdanie. Ale nie umiał rozwiązać zagadki: w jaki sposób to się stało, że Krygier uciekł z celi aresztu, a tam — w celi — znaleziono Wołkowa w stanie obłąkanym...
Szczupak robił sobie wyrzuty, że odrazu nie skierował Krygiera do więzienia, skąd nie mógłby z taką łatwością uciec. Miał jeszcze jeden powód, dla którego nie powinien zbytnio badać tajemnicy: sam miał taki wypadek... Czyż nie przebywał w piwnicy ze związanymi rękami i nogami? Może i Wołkowowi coś takiego się przydarzyło?..
Od Wołkowa nie mógł niczego się dowiedzieć. Od krytycznej nocy zmienił się nie do poznania. Na wszystkie pytania odpowiadał głupkowatym uśmiechem, szepcząc po cichu niezrozumiałe dla nikogo słowa.
Uderzał wszystkich fakt, że Wołkow nikogo nie poznawał i nikt nie potrafił wzbudzić w nim zainteresowania. Nawet żony i dzieci nie poznawał, spoglądając na nich obojętnym wzrokiem. Stał się bogobojny. Dni i noce spędzał na modlitwie. Bywało, że budził się w nocy biegał po osobnej celi. Twarz jego przybierała surowy wyraz. Wydawał ostre rozkazy. Znów grał rolę komisarza. Ale po kilku minutach chował się pod łóżko. Płakał. Groził. Błagał.
Psychiatrzy, którzy mieli Wołkowa pod obserwacją, jednogłośnie orzekli, że jest nieuleczalnie chory. Ustalili, że trapią go wyrzuty sumienia, prześladują go różne wizje, ale odcyfrowanie tego, co się rozgrywało w jego umyśle, było niemożliwością.
Jedynego człowieka którego umiał rozpoznać był Szczupak. Na jego widok, Wołkow odzyskiwał jakby przytomność umysłu. Lekarze nie mogli sobie tego wytłumaczyć. Wołkow, na widok Szczupaka zbliżał się do niego, zatapiał w nim wzrok, jakby mu czynił ostre zarzuty. Szczupakowi robiło się nieswojo. Postanowił wreszcie zaniechać dalszych odwiedzin Wołkowa w sanatorium.
Po wypadku w Zakopanem, Szczupak postanowił trzymać się na baczności i zachowywać się z większą ostrożnością. Jedynie przypadkowi miał do zawdzięczenia, że jego pian nie powiódł się. Samochód, którym Szczupak mknął wraz z towarzyszami do Zakopanego, by na daną wiadomość przez konfidentkę, za jednym zamachem zlikwidować całą bandę, uległ uszkodzeniu. Gdyby nie dwugodzinne opóźnienie z powodu defektu w aucie, Janek z kompanami byliby już za kratami. Na myśl mu nie przyszło, że chytry Bajgełe zawczasu dowiedział się o tym i uprzedził swoich towarzyszy.
Bajgełe, który również był zaproszony przez Adę na uroczystość, nie odpoczął, póki nie skontrolował podejrzeń, powziętych pod jej adresem. Od pierwszej chwili nie wierzył, że jest artystką filmową, za którą się podawała.
Szczupak wybierał się zagranicę, gdzie, wedle otrzymanych przezeń wiadomości, miała przebywać ścigana banda.
Pewnej nocy, gdy wrócił późno zmęczony do domu, zabrzęczał na nocnym stoliku telefon.
— Czy to pan komisarz? — pytał głos kobiecy.
— Tak jest. Kto mówi?
— Dobry wieczór panu komisarzowi. Tu mówi kobieta, która ma panu do zakomunikowania bardzo ważnych rzeczy.
Słowo „ważne“ zelektryzowało komisarza.
— Czy mogłaby mi pani podać swoje nazwisko lub inne szczegóły dotyczące pani osoby?
— Telefonicznie, niestety, nie mogłabym. Musielibyśmy się spotkać osobiście.
— Proszę mi wyznaczyć spotkanie — rzekł komisarz Szczupak.
— Mogę przyjść tylko do takiego lokalu, gdzie uczciwej kobiecie wypada spotkać się z mężczyzną — oświadczyła kobieta z uśmiechem.
Szczupak chciał sobie przypomnieć skąd zna ten głos. ale nadaremnie.
— Proszę bardzo. Zgadzam się na wszystko, tylko czy mogę wiedzieć, jakiej to sprawy dotyczy?
— Zapewniam pana, że moje wyjaśnienia przyczynią się do wykrycia afery, którą pan się tak przejmuje. Ale telefonicznie nie mogę udzielić panu tych wyjaśnień.
— Jestem do pani dyspozycji — rzekł Szczupak zdecydowanym tonem.
— W takim razie będę pana oczekiwała jutro o dziesiątej na Placu Teatralnym przed Operą.
— Jak panią poznam?
— Mężczyźni twierdzą, że jestem piękna. Zapewne i pan mnie wyróżni swoją męską spostrzegawczością. — zawołał kobiecy głos w tubie telefonicznej. — Panie komisarzu, pan napewno nie pożałuje tego spotkania ze mną.
Szczupak przez dłuższy czas nie mógł zasnąć po rozmowie z tajemniczą damą.
Na nowym odpowiedzialnym stanowisku Szczupak czuł się nie bardzo pewny siebie. Władze przełożone spodziewały się z jego strony nadzwyczajnych sukcesów. Z natury był człowiekiem małomównym i skroninym. Nie lubiał chwalić siebie i opowiadać o swoich nad zwyczajnych sukcesach, co tak charakteryzuje detektywów.
Jego zdaniem zrobił wiele w ciągu swego urzędowania. Dzięki odrębnemu sposobowi urządzania obław udało mu się zlikwidować najważniejsze „meliny“, w których zbierali się czołowi przedstawiciele świata podziemnego dla omówienia planów działalności na najbliższą przyszłość. Niejedną poszukiwaną „osobistość“ udało mu się w ten sposób wyłowić i osadzić w więzieniu. Również zmniejszyła się liczba kradzieży.. Przy pomocy konfidentów Szczupak zawczasu demaskował plany światka przestępczego. Nic nie pomogły tricki włamywaczy, którzy wynajmowali uczciwych ludzi do przenoszenia narzędzi zbrodni. W podziemiach panowała panika. Groziła im kompletna utrata zarobków.
Bajgełe na ten okres odgrywał wybitną rolę wśród ludzi nocy. Wybrany przez, komitet trzynastu na miejsce garbatego, opuścił Warszawę i przeniósł się do małej mieściny na Polesiu, skąd wysyłał swoje instrukcje. Ale jego zalecenia nie nadawały się do nowowytworzonej sytuacji. Ludzie nocy buntowali się i żądali „detronizacji“ Bajgełe i przywrócenia do byłej godności przykutego do łoża garbatego. Ten „rebe“ złodziei powoli wycofywał się ze świata przestępczego. Nieliczni tylko zwolennicy jeszcze przesiadywali w jego norze, przysłuchując się jego wywodom i naukom.
Garbaty wiedział o wyczynach Krygiera i o klęsce Wołkowa. Nie chciał tylko słyszeć imienia Klawego Janka. Nie mógł mu wybaczyć, że upatrzył sobie córkę złodzieja i jego dawnego przyjaciela Staśka Lipy za narzeczonę. Ale dużo przyjemności sprawiło mu opowiadanie o odważnej ucieczce Klawego Janka z kompanami w Zakopanem.
„Garbaty“ sam wskazał na Bajgełe jako na swego godnego następcę. Miał dość tej ferajny. Wolał cały czas spędzać na modłach i bogobojnych rozmyślaniach.
Ale oto pewnej nocy, kiedy garbaty prawił zebranym zwolennikom morały, naraz drzwi jego pokoju rozwarły się i wtargnęła policja. Na czele wywiadowców stał Szczupak. Nałożyli oni momentalnie zwolennikom „rebego“ kajdanki na ręce, a z pod poduszki garbatego zabrali portfel, wypchany pieniędzmi, notes z uwagami; paczkę różnych dokumentów. Szczupak zlikwidował „rezydencję“ garbatego, założyciela zakonu „Rozpruwaczy“.
Fakt ten wstrząsnął światem ludzi nocy, którzy powzięli zamiar pozbycia się Szczupaka. W tym celu odbyła się wielka na rada „trzynastu“, w wyniku której Bajgełe wydelegował „Zimną Kokotę“ dla wykończenia Szczupaka. Ona chętnie podjęła się tej misji.
„Zimna kokota“ chciała się zrehabilitować w oczach ludzi nocy, którzy pamiętali że utrzymywała bliskie stosunki z komisarzem Wołkowem...
Obudziła ona w nocy Szczupaka, telefonując doń, że ma mu coś ważnego do zakomunikowania.
Punktualnie o godzinie 10 ran o Szczupak przybył na umówione miejsce spotkania. „Zimna kokota“ zbliżyła się doń pewnym krokiem, witając go dobrze wypróbowanym uśmiechem, który działał na mężczyzn zabójczo...
Szczupak musiał przyznać w duchu, że jest urocza.
— Czym mogę pani służyć? — zapytał Szczupak służbowo niemal.
„Zimna kokota“ wybuchnęła śmiechem:
— Tylko nie tak ostro, panie komisarzu. Musi pan na chwile zapomnieć o swoim mundurze. Nie lubię mężczyzn brutalnych.
— Po co pani mnie tu wzywała? By czynić mnie uwagi?. — zaczął się Szczupak denerwować.
— Jeżeli pan zamierza do mnie przemawiać takim tonem, rozstańmy się natychmiast. Inaczej sobie wyobrażałam nasze zetknięcie się i osobiste poznanie. Przedstawiłam sobie pana, piastującego tak wysoka godność, jako człowieka cierpliwego kulturalnego, taktownego, conajmniej uprzejmego wobec kobiety...
Szczupak nie wierzył własnym uszom. Jak śmiała ta nieznajoma wzywać go tutaj po to, by go strofować? Ta zuchwałość intrygowała Szczupaka.
— Więc czym mogę pani służyć? — ponowił Szczupak pytanie, starając się te słowa wypowiedzieć łagodnie.
— Na wstępie zaproszeniem na kawę z ciastkami — odrzekła, uśmiechając się zalotnie.
Szczupak przyglądał się jej z rosnącym zainteresowaniem.
Pięknie skrojony kostium angielski leżał na jej zgrabnej figurze, niby ulany. Srebrny lis, który zdobił jej kostium, dodawał wiele gracji.
„Zimna kokota“ stwierdziła z zadowoleniem, że od pierwszego wejrzenia wywarła na Szczupaku dobre wrażenie. Intuicją kobiecą wyczuła, że jej plan uda się całkowicie. Postanowiła nie dać mu ani czasu, ani możności uwolnienia się od czaru, jak na nim wywierała. Bez ceremonialnie ujęła go za ramię i skierowała się w stronę Wierzbowej.
Szczupakowi jej zachowanie wydawało się podejrzanym. Pozwolił siebie prowadzić dokąd chciała, ale w duchu postanowił zachować ostrożność. Wiedział coś nie coś o tym, że jego poprzednicy, zarówno Żarski jak i Wołkow dlatego skończyli tak marnie, że zadawali się z kobietami, które doprowadziły ich do upadku.
„Zimna kokota“ zaprowadziła Żarskiego do jednej z cukierni w tej okolicy, które o tej porze były puste. Zamówiła dla siebie i dla Szczupaka dwie pół czarne. Usiadła w takiej pozie, by Szczupak mógł podziwiać jej piękną linię ciała. Zarzuciła szarmancko nóżkę na nóżkę. Szczupak poczuł po grzbiecie dziwny, lekki dreszcz rozkoszy.
Szczupak czuł, że ta kobieta wywiera nań coraz silniejszy wpływ. Postanowił temu przeciwdziałać.
— Ciekaw jestem, co mi pani ma tak zajmującego do opowiedzenia, że uważała nawet za wskazane dzwonić do mnie w nocy.
„Zimna kokota“ przysunęła się bliżej do komisarza tak, że kolana jej oparły się o jego nogi.
Szczupak bał się dziwnie kuszącego aromatu, który bił od „zimnej kokoty“.
— Jak widzę — ciągnął dalej Szczupak — pragnie mnie pani zainteresować raczej swoją osobą, a nie rewelacyjnymi doniesieniami na pewien temat... Tu nie miejsce na flirt.
„Zimna kokota“ odpowiedziała na słowa Szczupaka śmiechem.
— Ten śmiech jest mi znany. Również gdzieś musiałem panią widzieć. Ale szkoda czasu na tego rodzaju rozpamiętywania. Jestem, niestety, bardzo zajęty. Musimy przystąpić do sprawy.. Jeżeli ma mnie pani coś do zakomunikowania...
„Zimna kokota“ naraz spoważniała. Dokończyła palenie papierosa i przyjąwszy poważny wyraz twarzy, rzekła:
— Panie komisarzu, jeżeli dziś pan piastuje tak wysoką godność, niemała moja w tym zasługa.
— Nie rozumiem pani.
— Zaraz panu to przypomnę. Czy pamięta pan, jak to było przed kilkoma tygodniami, że leżał związany w piwnicy?
Szczupak chwycił ją za rękę:
— Skąd pani o tym wie? Kim pani jest? I kto pani opowiadał o tym wydarzeniu?
„Zimna Kokota“ flegmatycznie zapaliła drugiego papierosa i rzekła spokojnie:
— Mnie pan zawdzięcza swoje życie. Ja pana wówczas uratowałam.
— Pani? — spytał zdziwiony Szczupak.
— Tak, mnie pan ma do zawdzięczenia swoje ocalenie. Jak pan się domyśla, należę do ludzi nocy... Nazywają mnie „zimna kokota“ — roześmiała się cynicznie. — Tak „zimna kokota“. Czy pan, panie komisarzu, już słyszał o podobnym pseudonimie kobiecym?
Szczupak przypatrywał się jej z rosnącym zainteresowaniem. Teraz zrozumiał dlaczego jej dziwny śmiech był mu „skądinąd“ znany. Zaimponowała mu szczerym przyznaniem się z przynależności do światka przestępczego.
Szczupak przemówił do niej łagodniejszym tonem:
A więc to pani na nich wpłynęła, by mnie nie skrzywdzono. Ale może mi pani wytłumaczy, co za związek z tamtym wypadkiem miał pani cyniczny śmiech, który kilkakrotnie podchwytywałem? Z kogo pani wówczas szydziła, czy czasem nie ze mnie?
— Panie komisarzu, z tymi ludźmi można wszystko zrobić, ale w pogodnym i wesołym nastroju. Miałam trudną przeprawę z ukochanym, od którego decyzji zależało wówczas pańskie życie.
— W imię czego pani to uczyniła?
— We własnym interesie.
— Jak to mam rozumieć?
— Gdy zobaczyłam pana związanego i bezradnego w piwnicy, litość we mnie wezbrała postanowiłam pana uratować. Po drugie, wiedziałam, że przyjdzie czas. kiedy będę potrzebowała pańskiej pomocy... Wiele słyszałam o pańskich talentach. Wiedziałam, że prędzej czy później będzie pan następcą Wołkowa. Takie stosunki zawsze mogą się przydać.
— Pani znała Wołkowa? — zapytał Szczupak.
— Oho!...
Szczupak zastanowił się przez chwilę, po czym za pytał:
— Skąd pani znała Wołkowa i w jaki sposób zbliżyła się pani do niego, o czym wolno mi przypuszczać, sądząc z pani odpowiedzi.
— Pan staje się zazdrosny?.. — znów roześmiała się „zimna kokota“ — Wołkow miał być moim kochankiem — rzuciła bez żenady.
— Wołkow?
— Co w tym dziwnego? Alboż jestem brzydką kobietą?...
— O, nie! Tego bym nie powiedział. Przeciwnie, pani uroda jest odurzająca, ale pani rozumie: on — komisarz policji, a pani — no, przecież, pani sama przyznała tu, że należy do innego świata.
— Czy mogę z panem mówić otwarcie i bez ogródek, panie komisarzu?
— To jest moim najgorętszym życzeniem. Proszę być ze mną szczera. Wszak pand mi uratowała życie.
Komisarz Szczupak uśmiechnął się i przysunął bliżej do rozmówczyni.
— Wołkow — cedziła teraz „zimna kokota“ każde słowo — chciał uczynić ze mnie swoją nałożnicę. No, podkochiwał się we mnie.
— A pani była względem niego obojętna?
— Gdy się kocha złodzieja, nie można jednocześnie być kochanką komisarza policji. Pan komisarz przecież mówił teraz o innym świece...
— Czy wolno panią zapytać o to, kto był pani przyjacielem z pośród ludzi nocy?
— Klawy Janek. Jego prawdziwie kochałam!
— A teraz?
— Teraz — „zimna kokota“ zacisnęła ze złością swoje piąstki — jestem zaciętszym jego wrogiem od was, wszystkich policjantów. Najpiękniejszym dniem w moim życiu będzie ten, kiedy Janek zawiśnie na szubienicy.
Szczupak przeniknął ją spojrzeniem, jakby chciał sprawdzać, czy czasem nie gra komedii.
— Rozumiem teraz dlaczego pani do mnie dzwoniła. Kierowało panią uczucie zemsty. Ale dlaczego naraz chce się pani na nim mścić?
— Zdradził mnie, podły! I nadomiar złego nakazał, bym była Wołkowowi uległa...
— I Wołkow, komisarz policji, pozwolił sobie na to?...
„Zimna kokota“ zmierzyła go ironicznym spojrzeniem od stóp do głowy i rzekła:
— Czy komisarz policji nie jest samcem?
Szczupak w duchu rozmyślał nad wyznaniem przybyłej. Niejednokrotnie przekonywał się w czasie długiej praktyki policyjnej, ile usług kobiety oddały policji w walce ze zbrodnią i przestępstwem. Małoż to razy wysłuchiwał zeznań żon czy kochanek przestępców, które ujawniały kryjówki poszukiwanych zbrodniarzy? Dlaczegóżby „Zimna kokota“, która, jak twierdzi, była kochanką herszta bandy, miała nie przysłużyć się w wytropieniu tej szajki? Taka może więcej potrafi od całej brygady konfidentek.
Po klęsce z Adą w Zakopanem, komisarz Szczupak zrezygnował z usług konfidentek. Bolał nad losem Ady, wobec której nie był obojętny.
Obserwując „Zimną kokotę“ Szczupak w duchu przyznał, że Wołkow miał gust...
„Zimna kokota“ była w okresie najbujniejszego pokwitania kobiecego.. Po smutnych przeżyciach od zyskała równowagę duchową i fizyczną. Bajgełe opiekował się nią, jak rodzoną córką. Czarowała wszystkich swoją urodą i kobiecością. Znała swoją wartość i nie ulękła się decyzji ludzi nocy, którzy powierzyli jej misję uczynienia Szczupaka powolnym narzędziem.
Nie trzeba było jej udzielać pouczeń, jak winna zabrać się do roboty. Złodziejką nigdy nie była. Natomiast niejednokrotnie wypadało jej w życiu wypróbowywać na opornych mężczyznach swojej siły kusicielskiej. Ten proceder stał się u niej z czasem grą hazardową. Im obojętniejszy był wobec niej mężczyzna, tym silniej dążyła do jego zdobycia. Wyczuła, że ze Szczupakiem sprawa nie pójdzie tak gładko.. Widziała w nim twardy orzech do zgryzienia. Szukała jego słabej strony... I dlatego rozpoczęła od sprawy, którą można było go, jako komisarza policji, zainteresować.
— A więc, mam rozumieć pani słowa, jako chęć oddania nam swoich usług? — zapytał Szczupak po pewnym namyśle, nie spuszczając przy tych słowach oka z twarzy „Zimnej kokoty“, jakby nie chciał uronić najmniejszego drgnięcia. — jakie pani stawia warunki zapłaty?
Szczupak, znając ludzi nocy, wiedział, że bez zapłaty niczego nie zrobią, nawet okiem nie mrugną. Nie ufał zbytnio jej pragnieniu zemsty. Był pewny, że „Zimna kokota“ ma w tym także interes materialny.
— Nie mam zamiaru być pańską płatną konfidentką — odparła „Zimna kokota“.
— Proponuję panu interes na wzajemnych zasadach, któryby się nam jednakowo opłacał.
Jej zbyt szczera propozycja dotknęła Szczupaka, jego uszy policyjne nie mogły obojętnie wysłuchać propozycji, trącącej zbyt przejrzyście przekupstwem. Szczupak był bardzo daleki od łapówek w jakiejkolwiek formie byłyby mu one uczynione.
— Ze mną — uśmiechnął się Szczupak — niestety trudno jest zawierać tranzakcje handlowe. — A jednak gotów jestem wysłuchać, na czym polega pani propozycja. Mam wrażenie, że pani jest więcej człowiekiem interesu, niż kobietą...
— A czyż być urodziwą kobietą, to zły interes? Ale zaznaczam na wstępie, że nie przybyłam tu, by pana przekupić, jestem także daleka od tego, by usidlić pana jako kobieta i w ten sposób ułatwić sobie wykonanie planu. Moją ambicję stawiam ponad wszystko.
Pragnę zemsty!
„Zimnej kokoty“ nie trzeba było pouczać, jak ma postępować. Znała wszechstronnie arkana sztuki dyplomacji kobiecej. Wiedziała z doświadczenia, że im silniej atakować będzie mężczyznę, tym będzie oporniejszy.
— Na kim chce się pani zemścić i w jaki sposób?
— Jeszcze nie mam dokładnie opracowanego planu. Nad tym musiałabym się zastanowić. Oni są zbyt przebiegli i chytrzy, by ich łatwo można było przyłapać. Mam wrażenie, że pan, panie komisarzu, niejednokrotnie mógł się o tym przekonać. I pan zapewne był pewny, że w Zakopanem wszystko pójdzie, jak po maśle, a jednak...
Roześmiała się. Komisarz wyczuł z jej śmiechu zadowolenie. Odezwał się:
— Jak widzę, pani jest o wszystkim dobrze poinformowana.
— Oho!...
— O czym pani jeszcze jest tak świetnie poinformowana? — zapytał komisarz Szczupak. — Jestem tego bardzo ciekaw — dodał poufnym tonem.
— Sądzę, że na dziś starczy. Innym razem znów panu coś powiem. Niech mi pan lepiej powie, czy chce pan skorzystać z mojej słabości i żądzy zemsty nad tym, którego kochałam, oraz z mojej przyjaźni?
— Czy Dani to mówi poważnie?
— Dziwi mnie pańskie pytanie.
— Bo my jesteśmy z zasady w takich wypadkach powściągliwi i ostrożni — wyjaśnił Szczupak.
— Pewnie — uśmiechnęła się „Zimna kokota“.
— Co oznacza pani tajemniczy uśmiech? — poczuł się Szczupak dotknięty.
— Pan chce za jednym razem więcej dowiedzieć się, niż można.
— Musze wiedzieć o wszystkim, do czego obowiązuje mnie stanowisko urzędowe.
— I o niczym więcej? — uśmiechała się teraz do niego kokieteryjnie.
— Pani od pierwszej chwili przemawia do mnie dwuznacznikami.
— A pan do mnie — nie?
— Już od dawna zdecydowałem, że z kobietami nie prowadzę dyskusyj.
— Nawet z takimi kobietami, jak ja?
— Pani jeszcze nie znam dobrze.
— Ale pan chciałby mnie lepiej poznać?
— Zależy — wyprostował się, jakby chciał być wyższym, niż jest w rzeczywistości.
— Od czego? — podchwyciła „Zimna kokota“.
— Od tego, czy można mieć do pani zaufanie — odparł Szczupak.
— A czy do parna, panie komisarzu, można odnieść się z ufnością?
— Pani mnie obraża... Pani zapomina, że rozmawia z komisarzem policji.
— Przeciwnie, pamiętam, że przede mną stoi wszechpotężny komisarz policji — rzekła nie bez ironii.
— I dlatego zachowuję ostrożność.
— Więc, używając pani stylu, czy zawrzemy „interes“?
— Na dziś wystarczy — rzekła „Zimna kokota“, dając jednocześnie znak kelnerowi, że chce uiścić należność za konsumpcję.
Szczupak wyprzedził ją z zapłatą należności.
— A więc pan? chce jeszcze raz ze mną się spotkać? — spytał komisarz.
— A pan niby nie chce?... — roześmiała się.
— Przybyłam tu, by z panem zawrzeć znajomość, a nie ją zrywać... Pan, panie komisarzu, spodobał mi się jako mądry człowiek, a nie jako mężczyzna.
Szczupaka ta uwaga zabolała. Odezwał się:
— Byłbym rad, gdyby pani teraz, wszystko odrazu wyznała wszystko, co wie. Szkoda czasu.
— Jakto? Pan już nie chce się ze mną spotkać?... Nie zainteresowałam pana swoją osobą?
— Jako kobieta, nie — odpłacił się jej Szczupak. Jako konfidentka, musiałbym się jeszcze o tym przekonać.
„Zimna kokota“ podała mu szybko rękę i, uśmiechając się rzekła:
— Jeszcze się spotkamy, panie komisarzu! Dziś o 10 wieczór oczekiwać będę pana na tym samym miejscu. Pa!
Oddaliła się szybkim krokiem.
Szczupak miał ochotę zatrzymać ją, skierować do Urzędu Śledczego, by tam podać badaniu. W krzyżowym ogniu pytań wyjawi wszystko. W ostatniej chwili zrezygnował z tej myśli. Nie chciał, by w Urzędzie Śledczym dowiedziano się o jego przejściu w suterynie Krygiera. „Zimna kokota“ mogłaby o tym powiedzieć. Najadłby się wstydu.
Szczupak skierował się do Urzędu śledczego. Na biurku swoim znalazł plikę papierów, pism i ważnych dokumentów, które czekały na jego podpis lub załatwienie.
Zabrał się energicznie do roboty. Ale nie mógł skupić myśli. Wbrew woli i wysiłku nie mógł uwolnić się od wrażenia, jakie na nim wywarła „Zimna kokota“. Chwilami zdawało mu się, że ona jest tuż przy nim. Ciągnęło go ku niej. Wstydził się tych uczuć i myśli, ale zwalczyć ich nie był w stanie. „Zimna kokota“ miała w sobie coś takiego, co przyciąga, jak magnes. Umiała wkradać się do myśli mężczyzny i nie dawać mu długo o sobie zapomnieć.
— Ta banda umyślnie nasłała mi tę kokotę, by mnie dostać w swoje podstępne sieci. Ale ja to nie Wołkow. Mnie nie wezmą na ten kawał.
Znów pożałował swego kroku, że nie zatrzymał „Zimnej kokoty“. Nie był zadowolony także z tego, że odbył z nią poufne spotkanie. Nie miał teraz żadnych wątpliwość!, że „Zimna kokota“ miała za zadanie skompromitowanie jego osoby i unieszkodliwienie go w ten sposób.
Nie był zdolny do dalszej pracy. Znów odżywały w nim fragmenty spotkania z „Zimną kokotą“. Przypomniał sobie, jak uwodzicielsko spoglądała na niego, jak zbliżała się do niego kolanami. Ale zdawał sobie przy tym sprawę z tego, że to nie były odruchy nieświadome z jej strony, lecz działanie z rozmysłem.
Rozmyślał w dalszym ciągu nad jej urodą Pamiętał o tym, że swoją prezencją nie mógłby kobiecie zaimponować: jest niskiego wzrostu, ma twarz pokrytą piegami, niepozorny. Mimowoli czuł się dobrze z myślą, że „Zimna kokota“, urodziwa niewiasta poluje na niego. Wyczuł to odrazu, ale nie mógł wyjaśnić w jakim celu to czyniła.
Nie mógł uwierzyć w jej oświadczenie, że pragnie zemsty na Klawym Janku, gdyż brakło w tym logicznego związku. Sama chwaliła się, że należy do ludzi nocy, a teraz pragnie ich zdradzić... Tu musi tkwić podstęp.
Znów zabrał się do roboty, ale i tym razem mu nie szło. Oczarował go uśmiech „Zimnej kokoty“. Zerwał się z fotela, by przechadzać się ostrym krokiem po gabinecie.
— Nie, nie, nie! — zawołał na głos. To karcił siebie za myśli, które go odrywały od powinności — Jesteś piękna, uwodzicielska, kusicielska, ale nie odprowadzisz mnie od postanowienia zlikwidowania i wytępienia tej bandy!
Z powrotem zajął miejsce w fotelu i energicznym ruchem nacisnął guzik dzwonka. Do pokoju wszedł policjant, stojący na warcie przed gabinetem.
— Proszę pojedyńczo wprowadzić zatrzymanych dziś w melinie na Smoczej — wydał Szczupak rozkaz.
Niedługo trwało, a drzwi gabinetu Szczupaka otworzył się i na progu stanął wysoki, rosły aresztant z paletkiem, przerzuconym na ręku, jakby był gotów do podroży. Wprowadzony przez policjanta zatrzymał się przed biurkiem komisarza. Obaj, policjant i aresztant czekali na to, by komisarz uniósł głowę do góry.
Szczupak, spostrzegłszy aresztanta zawołał:
— Oho, kogo tu widzę? Jak pan do nas trafił?
Aresztowany ukłonił się i z szelmowskim uśmiechem odparł:
— To nie moja wina, panie komisarzu.
— A czyja? — spytał Szczupak.
— Pańskich ludzi, którzy mnie zatrzymali.
Szczupak, śmiejąc się rzekł:
— Pewnie.... Jak widzę, nie pozbył się pan humoru. Już dawno, jak pan przybył do Warszawy?
— Kilka dni.
— A poco pan właściwie wrócił do Polski? Przecież pan „operował“ zagranicą?
— Stęskniłem się za ojczyzną.
— Taki z pana „patriota“?
— Zawsze człowieka opanowują solidne uczucia.
— Doskonale. Siadajcie — rzekł Szczupak.
— Mam czas na to, by „siedzieć“...
— Słusznie. I ja jestem tego zdania. Ale możecie usiąść na razie... Chciałbym z wami pogadać. Jak się powodziło w Londynie?
— Świetnie, panie komisarzu. Oby nie gorzej w Warszawie.
Szczupak dał znak policjantowi, aby wyszedł z gabinetu.
Aresztowany poruszał się nerwowo na krześle. Widać było, że jego humor jest sztuczny. Zapytał w pewnym momencie:
— Za co mnie zatrzymano?
— A co robiliście w melinie u garbuska?
Aresztowany przyjął zdumiony wyraz twarzy:
— Przybyłem do tego starca w odwiedziny. Jest samotny, chory, opuszczony. Ktoby to się spodziewał, że tego chorego staruszka traktujecie jeszcze tako zbrodniarza? Od wielu lat jest przykuty do łóżka i nie jest zdolny do żadnego czynu.
— Ten staruszek napewno nie jest zdolny — uśmiechnął się Szczupak.
— A jeżeli chodzi o mnie, oddawna zarzuciłem fach złodziejski. Przekonałem się, że jest nieopłacalny.
— Zbyt późno doszliście do tego wniosku. Ale mamy jeszcze stare rachunki do wyrównania.
— Stare rachunki? — zdziwił się badany. — Nie wiem o co chodzi.
— Ale my wiemy. Może sobie przypominacie włamanie do sklepu jubilerskiego na Marszałkowskiej przed pięciu laty?
— Pojęcia nie mam o tej kradzieży. Tu zachodzi nieporozumienie albo pomyłka, panie komisarzu.
— Nie mylę się — odparł Szczupak. Odpocznijcie sobie za kratkami, to i pamięć będzie lepiej służyła. Zresztą, nie dziwię się, że pan o tej kradzieży „zapomniał“. A to jest dług!
— Kto dziś płaci długi? — roześmiał się aresztowany. — Tymbardziej, że nie przypominam sobie podobnej „roboty“.
Komisarz Szczupak zastanowił się przez chwilę, po czym zapytał:
— Chcecie odzyskać wolność?
— Któżby tego nie chciał? Słońce tak pięknie świeci, ptaszki ćwierkają w sadach i ogrodach, na świecie jest tak rozkosznie i przyziemnie, — któżby to chciał powędrować za kraty? Popełniłby pan największy grzech, gdyby mnie pan uwięził za zadawnione grzechy.
— Podobacie mi się. Jesteście zawsze pogodnie nastrojeni. Wasza wesołość rozbraja mnie. Ale jeden warunek stawiam.
Aresztowany posmutniał przy ostatnich słowach. Wiedział z doświadczenia, że złodziej z charakterem nie może uczynić zadość warunkom policji...
— Dlaczego milczycie? — pytał komisarz. — Nie uśmiecha się wam wolność?
— Czego pan komisarz pragnie się ode mnie dowiedzieć?
— Drobnostki. Powiedźcie mi, czy znacie kobietę, którą w waszym światku przezywają „Zimną kokotą“?
Aresztowany wybałuszył oczy na znak zdumienia i rzekł:
— Nie rozumiem o co chodzi.
— Tylko nie udawaj greka — odpalił komisarz.
— Naprawdę nie wiem o kogo chodzi. Po raz pierwszy słyszę o podobnym przydomku kobiecym.
— A o Klawym Janku także słyszycie po raz pierwszy? Badany wstał z miejsca i, cedząc każde słowo z osobna, odpowiedział:
— Kapusiem nigdy nie byłem i nie będę. Panie komisarzu, pan źle trafił, jeżeli chodzi o moją osobę.
— A więc wolicie odpocząć w celi więziennej?... Trudno. Chociaż, przyznaję, że za takiego głupca was nie uważałem.
— Może pan robić, co mu się żywnie podoba.
— Czy to wasze ostatnie słowo?
— Tak. Nigdy nie zdradzam moich towarzyszy.
Komisarz nacisnął guzik dzwonka. Wszedł policjant.
— Odprowadzić do celi, skąd aresztanci będą odtransportowani do więzienia.
Aresztowany zmierzył komisarza od stóp do głowy i rzekł z przesadną elegancją:
— O ile pan komisarz ma nadzieję że w celi więziennej rozwiąże mi się język, tkwi w błędzie.
— Przekonamy się o tym później. A teraz — do celi.
Szczupak należał do tych ludzi, którzy pamiętają twarz, choćby raz oglądaną, przez całe życie. Był chodzącą encyklopedią wydarzeń policyjnych. Dobrze znał jegomościa, którego przed chwilą odesłał do celi więziennej. Aresztowany należał do typu przestępców, którzy długo potrafią ukrywać się przed okiem policji.
Drzwi gabinetu Szczupaka znów się otworzyły. Jegomość w ubraniu robotniczym stanął z respektem przed biurkiem komisarza.
— Olek? — zawołał zdumiony Szczupak na widok przybyłego.
— Nie do twarzy wam w bluzie robotniczej.
— Coż zrobić? Takie czasy. Musiałem się zabrać do roboty.
— Do jakiej roboty? — zagadnął z uśmiechem Szczupak.
— Do uczciwej pracy.
— Tylko bez dowcipów. Mam dokładne dane, że chodzicie na „tamte“ roboty.
— Ja? Nigdy... już dawno byłbym przyzwoitym człowiekiem, gdyby mi pozwolono.
— A kto wam nie pozwala?
— Frajery, a niech ich jasna...
— A teraz już pozwalają wam być uczciwym człowiekiem?
— Teraz także nie. Wytykają mnie palcami: „Oto idzie złodziej“. Mogę przysiądz, że już od pięciu miesięcy nie wyjąłem rąk z kieszeni.
— Z czyich kieszeni? — żartował komisarz.
— Z moich. Pięć miesięcy, jak jestem frajerem.
— Pięć miesięcy to nie wiele.
— A mnie, panie komisarzu, wydaje się, że to już pięć lat.
— Z czego utrzymujesz się, skoro nie „pracujesz“? — spytał Szczupak. — Z „oszczędności“?
— Nie, handluję.
— Czym?
— Pomarańczami.
— Smaczny artykuł. Ale czy to ci wystarczy?
— W zupełności. Ale frajery dziś zmądrzeli i nie dają się oszukiwać. „Uczciwie żyć, znaczy ciężko żyć“ mawiają frajerzy — rzekł badany z udanym westchnieniem.
Komisarz, który znał się na aktorskich zdolnościach ludzi nocy, przyjrzał się uważnie badanemu, po czym wyjął papierośnicę, zapalił papierosa i poczęstował aresztowanego.
— Palcie, proszę. Jestem zadowolony, że zerwaliście z tym podłym życiem. A więc założyliście sobie sklep owocowy i zostaliście uczciwym kupcem?
— Poco odrazu zakładać sklep i płacić podatki. Niechaj podatki płacą frajerzy.
— A więc handlujecie i oszukujecie Skarb Państwa?
— Mam wózek ręczny, na którym obwożę swoje towary. Jeżeli to równoznaczne jest z okradaniem Skarbu Państwa, to już uczciwym być nie mogę.
Komisarz roześmiał się:
— Jak widzę, dorobiliście się, ale, przypuszczam, że gdy nawija się „zarobek“, nie przepuszczacie tej okazji...
Badanemu zaiskrzyły się oczy.
— Człowiek nie jest z drzewa...
— Powiedźcie mi, jakim sposobem trafiliście do meliny garbuska, u którego zbierają się tylko złodzieje?
— Starzy znajomi. Przyszedłem do staruszka w odwiedziny. Chory jest. Przyniosłem mu kilka pomarańczy. Nie rozumiem, czego tam policja szukała.
Szczupak uśmiechnął się pod wąsem i rzekł:
— Będziecie musieli przerwać handel pomarańczami.
— Dlaczego, panie komisarzu. Jestem niewinny.
— Może jesteście niewinni, ale znacie wielu, którzy mają grube grzechy na sumieniu. Wybierajcie: albo powędrujecie do więzienia, albo powiecie wszystko o dawnych znajomych.
— Nie rozumiem, czego pan komisarz chce ode mnie. Nie mam nic wspólnego z moimi kompanami. Nie obchodzą mnie. Nie widuję się z nimi.
— Powiedźcie lepiej, że nie chcecie nic opowiedzieć.
— O kogo panu chodzi, panie komisarzu?
— Chciałbym wiedzieć, gdzie teraz przebywają Klawy Janek i Krygier?
— Poraź pierwszy słyszę te nazwiska. Daję słowo złodziejskie, że gdy tylko się o czymś dowiem, wnet tu przylecę.
Komisarz zatopił wzrok w twarzy badanego, śledząc za najmniejszą zmarszczką. Chciał go przeniknąć, co knuje i zamierza.
— Widzę, że nie chcesz więcej handlować pomarańczami — rzekł Szczupak.
— Nie, to nie.
Komisarz zwrócił się do posterunkowego:
— Odprowadzić do tej samej celi, a stamtąd do więzienia.
— Za co to mnie spotyka? — zawołał Olek płaczliwym głosem. — Jestem niewinny!
— Dlatego, że nie chcesz powiedzieć prawdy. Ale ja już ci rozwiążę język.
Olek przez chwilę jakby się namyślał.
— A gdy powiem, puści mnie pan?
— Odrazu. Tylko prawdę proszę mówić!
— Opowiem tylko o tym, co mi jest wiadome — rzekł Olek zrezygnowany. — Przepadło. Wolność cenię wyżej od kompanów. I szkoda mi zostawiać dla innych moją młodą żonę. A więc pana interesuje Krygier i jego banda, co, panie komisarzu?
— O, o! Właśnie o nich chodzi! zawołał z ożywieniem Szczupak, napinając nerwy, wzrok i słuch. — Krygiera znacie?
— A jakże.
— Janka?
— Także.
— Bajgełe, Milczka, Felka?
— Któż ich nie zna! — zawołał Olek.
Szczupak uśmiechnął się z zadowoleniem:
— Nie macie powodu ich lękać się. A my potrafimy odwdzięczyć się.
— Pan chce bym został waszym człowiekiem, kapusiem?
— Przypuszczam, że to będzie przyjemniejsze, niż przebywacie w więzieniu. Nie radziłbym wam odrzucania mojej propozycji. Zresztą, to nie będą darmowe usługi. A teraz proszę mi powiedzieć: znacie „Zimną kokotę“?
— To ładna i bycza kobita. Warta grzechu.
— Nie o to pytam i wasza rekomendacja w tej dziedzinie nie jest mi potrzebna. Mnie obchodzą inne szczegóły.
— Proszę, niech pan komisarz o to pyta. Odpowiem.
— Trzeba było odrazu tak. Muszę wiedzieć, czy ta kobieta jest zaufaną tych ludzi i czy zajmuje w święcie przestępców jakąś pozycję.
Badany nie mógł dłużej wytrzymać i, zbliżywszy się do biurka komisarza, zawołał cynicznie:
— I pan mógł uwierzyć w to, że otrzyma ode mnie podobne informacje? Właśnie nam są potrzebni tacy, jak Klawy Janek, Krygier i ich towarzysze. Zapewniam pana, panie komisarzu, że szkoda pańskiej fatygi i że ich pan nigdy nie schwyta. Krygier nabił w butelkę najzdolniejszych detektywów świata! A mnie uczynić kapusiem panu się nie uda!... Rezygnuję z wszystkiego: z wózka z pomarańczami, z młodej żony, ale kapusiem nie będę.
W kilka chwil później Olka wyprowadzono, zakutego w kajdany, gdyż urządził w gabinecie Szczupaka awanturę.
Szczupak żałował w duchu, że wdał się z przestępcami w rozmowy. Musiał przyznać, że ludzie nocy nie są zdolni do zdrady. Szczupak zaniechał badania pozostałych aresztantów, wyłowionych podczas obławy.
Będąc sam w gabinecie, Szczupak zaczął wertować kartki albumu przestępców. Z nienawiścią przyglądał się modrym oczom Krygiera. Szczupakowi zdawało się, że nawet z podobizny wyziera szyderczy uśmiech przebiegłego Krygiera.
Szczupak przypomniał sobie, że o dziewiątej wieczorem ma spotkanie z „Zimną kokotą“. Zadzwoni na wartownika, któremu polecił wezwać przodownika Andrzejczaka.
W kilka minut po tym w gabinecie siedział przystojny mężczyzna w cywilu. Był to wywiadowca Andrzejczak.
— Jesteście dziś wolni? — spytał komisarz.
— Zawsze jestem na rozkazy pana komisarza.
— No to świetnie — odrzekł Szczupak z uśmiechem zadowolenia na ustach.
Andrzejczak uchodził za jednego z najzdolniejszych wywiadowców. Cechował go upór. Był ryzykantem, wszędzie wysuwając się na przedni plan z narażeniem życia. Był zwinny i pełen humoru. Potrafił znaleźć się w każdej sytuacji. Miał, jak to ludzie mówią, „nosa“, jego węch detektywistyczny dokonywał niejednokrotnie cudów.
W czasie trwania pościgu za bandą Krygiera Andrzejczak był zajęty innymi sprawami, których nigdy brak w Urzędzie Śledczym. Z drugiej strony, inni, którzy mieli „plecy” w Urzędzie, nie chcieli dopuścić Andrzejczaka do tej roboty. Nie chcieli, by na niego spadły odznaczenia w razie pomyślnej likwidacji bandy Krygiera. Andrzejczak w duchu naśmiewał się z błazeństwa niektórych uczestników pościgu bandy Krygiera. W skrytości Andrzejczak robił w tej sprawie wywiady i zdobył informacje, o których Szczupak nie miał pojęcia.
Andrzejczak domyślał się o co chodzi, ale trwał w milczeniu, czekając z respektem na zlecenia Szczupaka.
Szczupak przez dłuższą chwilę obserwował Andrzejczaka, po czym zapytał go:
— jak się wam powodzi? Jak żona, dziecko? Już czas, byście zaawansowali. Uczciwie zasłużyliście sobie na to.
Szczupak znał słabe strony przodownika Andrzejczaka. Wiedział, że ubóstwia swoją żonę i dziecko. Co do awansu, Szczupak chciał w ten sposób podrażnić ambicję Andrzejczaka.
Ale Andrzejczak odpowiedział rzeczowo:
— Możebyśmy, panie komisarzu, odrazu przystąpili do rzeczy.
Szczupak udawał, że nie spostrzegł tej „niezręczności“ Andrzejczaka i ciągnął dalej:
— Zawsze byłem o was jak najlepszego zdania. Teraz, gdy to zależy ode mnie, postaram się dla was o awans.
— Panie komisarzu, obraża mnie to, że pan zgóry chce mnie wynagrodzić za czyny, których jeszcze nie spełniłem.
— A więc, do sprawy. Domyślacie się, że chcę was przyciągnąć do sprawy bandy Krygiera.
— Krygiera i Klawego Janka znam osobiście — wyjaśnił Andrzejczak. — Pozostałych znam z widzenia.
— Znacie ich osobiście? — zawołał Szczupak uradowany.
— Razem z nimi na wyprawy nie chodziłem, ale znam ich dobrze. Nie chciałbym teraz jeszcze o tym mówić.
— Dlaczego? Czy macie przede mną jakieś tajemnice?
— Nie, panie komisarzu. Wstyd mi przyznać, że ich szpiegowałem w skrytości, na własną rękę. Nawet byłem gotów ich zatrzymać, ale w ostatniej chwili wymignęli się. Nie mogłem pojąć, jak to się stało. Oni muszą mieć swego człowieka w Urzędzie Śledczym, który ich ostrzega...
— Co, co? — zapytał przerażony Szczupak. — i mnie coś podobnego spotkało! Już miałem tę bandę kilkakrotnie w ręku, ale w ostatniej chwili udało im się wykręcić. I ja wówczas powziąłem podejrzenie, że wśród nas jest zdrajca. Nawet wiem, kogo należy o to podejrzewać.
Obaj spoglądali teraz na siebie, jakby czekali na to, by nie być pierwszym z wymienieniem nazwiska domniemanego zdrajcy.
Wreszcie Szczupak zapytał:
— Czy można wiedzieć kogo o to podejrzewacie?
— To nie jest w tej chwili decydujące — usiłował Andrzejczak wykręcić się.
— Może i macie rację. Ale przejdziemy do naszej sprawy — nie chciał Szczupak nalegać na wyjawienie nazwiska podejrzanego. — Kogo jeszcze znacie z tej bandy?
— Znam Bajgełe. Milczka i Antka. Znałem także Felka, którego zamordowali, oraz Reginę, która powiesiła się. Znam również „Zimną kokotę“.
— „Zimna kokotę“? — zawołał zdumiony Szczupak. — Opowiedźcie szybko wszystko, co wiecie o niej.
— Wiem także, że była dziś o dziesiątej rano na randce w kawiarni z panem komisarzem.
— Szczupak nie mógł się opanować i zawołał:
— Szpiegowaliście mnie? Jak śmieliście?
— Nie pana, panie komisarzu, szpiegowałem, lecz ich...
Obaj przez dłuższy czas spoglądali na siebie podejrzliwie.
W pewnym momencie Szczupak zawołał gniewnym tonem:
— Co się tu, do licha, dzieje w Urzędzie Śledczymi? Nikomu nie można niczego zaufać! Będę musiał z tym raz na zawsze skończyć!
Szczupak krążył nerwowym krokiem po gabinecie.
— A co jeszcze wiecie o mnie? — spytał raptownie Andrzejczaka.
— Że dziś o 10 wieczór ma się pan spotkać po raz wtóry z „Zimną kokotą“.
Szczupaka ogarniała wściekłość. Zatopił przenikiwy wzrok w twarzy Andrzejczaka, ale nic nie mógł odczytać z niej. Czy Andrzejczak szydził z niego w duchu? A może mówił poważnie?
— Więc, zapewne, i podsłuchaliście rozmowę moją z „Zimną kokotą“? — unosił się Szczupak.
— Nie, treści rozmowy nie znam. To nie było przedmiotem moich zainteresowań. Natomiast wiem, że pańskiemu życiu zagrażało niebezpieczeństwo. Czy domyśla się pan przynajmniej przez kogo została nasłana?
— Przesada!... Nie widzę, jakie groziłoby mnie niebezpieczeństwo ze strony tej kobiety. Za nadto macie rozbudzoną fantazję.
W duchu jednak Szczupak był odmiennego zdania o Andrzejczaku, podziwiając jego zdolności wywiadowcze, zręczność, orientację, a przede wszystkim jego informacje!...
— Panie komisarzu — odparł Andrzejczak — nie należę do ludzi dających się unosić falom fantazji. Całą noc spędzili na naradzie, na której szukali sposobu, by się pana komisarza pozbyć i jego zniszczyć. „Zimna kokota“ została przez nich nasłana, by pana zwabiła w „bezpieczne“ miejsce. I gdyby im się udało, byliby w odpowiedniej chwili, kiedy pan byłby pochłonięty „Zimną kokotą“, wpadli i... Panie komisarzu, nie jestem bajkopisarzem...
— Ale skąd o tym wiecie? Kto was tak dokładnie o wszystkim poinformował?
— Niestety, na razie musi to wszystko pozostać w tajemnicy.
— I to niby była przyczyna, dla której nas szpiegowałeś?
— Nie szpiegowałem pana komisarza, lecz strzegłem go! Uważałem to za swój obowiązek. Nie mogłem pana spuścić z oczu. Nie byłem tam sam. Na wszelki wypadek, w pobliżu, znajdowało się kilku moich wywiadowców. Przypuszczałem, że jej uda się za pierwszym razem pana komisarza gdzieś uprowadzić — rzekł Andrzejczak z uśmiechem.
Szczupak był jakby rażony prądem. Wstyd mu było spoglądać przodownikowi w oczy. Wierzył teraz, ie Andrzejczak nie zmyślił niczego. Andrzejczak urósł na znaczeniu w oczach Szczupaka. Odnosiło się wrażenie, jakby nagle zmieniły się role...
— I co jeszcze panu wiadomo? — spytał komisarz, gdy odzyskał równowagę.
— Wiem...
— Andrzejczak chrząknął. Ale spotkawszy się z zachęcającym spojrzeniem Szczupaka, rzekł:
— Wiem, że pan był w ich ręku i że mieli pana już związanego powrozami w piwnicy.
— Co??? — krzyknął Szczupak nie swoim głosem — Ja? Ja?
— To było w piwnicy Bajgełe — ciągnął dalej spokojnie. — Oni, coprawda, pana uwolnili ale nie wiem, czy pan zdaje sobie sprawę z tego, komu winien pan wdzięczność z powodu swego ocalenia.
— Komu?
— Przypadkowi.
— Nie rozumiem — rzekł Szczupak ze zdziwieniem.
— Przypadkowi — powtórzył Andrzejczak.
— Przypadkowo otoczyłem tę melinę przez moich ludzi. Nie pozostało tedy bandzie nic innego, jak uwolnić pana i ulotnić się. I ten przypadek zrządził, że pan komisarz ocalał.
— Dlaczego odrazu nie meldowaliście mnie o tym.
— Pan komisarz wybaczy, ale teraz jeszcze nie mogę udzielić na to pytanie odpowiedzi.
— Kto jeszcze wie o tym wypadku w suterynie?
— Nikt, oprócz mnie — zapewnił Andrzejczak.
— Rozumiem was — wyciągnął Szczupak dłoń Andrzejczakowi.
— Nie chcieliście mnie skompromitować. Dziękuję wam. Od dziś będziemy przyjaciółmi.
— A czy mogę wiedzieć poco mnie pan komisarz wzywał? — zapytał po chwili Andrzejczak.
— Chciałem z wami omówić tę sprawę oraz szczegóły dalszego postępowania. „Zimna kokota“ zapewniła mnie, że to jej mam do zawdzięczenia ocalenie życia, wówczas, w piwnicy...
— Ona już niejednego doprowadziła do tego, że musiał popełnić samobójstwo, ale ratować kogoś od śmierci, to nie jej fach — roześmiał się Andrzejczak. — Znam ją bardzo dobrze, ale teraz nie mam czasu na rozmowy o niej. Niedarmo ludzie nocy przezwali ją „Zimną kokotą“.
— Umówiłem z nią spotkanie dziś o 10 wieczór. Zresztą, wiecie sami o tym. Jak sądzicie, mam tam iść?
— Pewnie, że tak.
— A wy, co zrobicie?
— Ja? Nadal będę was szpiegował — uśmiechnął się dobrotliwie Andrzejczak.
— Spodobaliście mi się. Jutro przedstawię was do awansu. Uczciwie zarobiliście tę zasługę.
— Dziękuję. Ale nie ma powodu do pośpiechu. Najprzód musimy ich wszystkich dostać w swoje ręce.
— Ale jak to zrobić?
— Mam pomysł.
— Proszę, słucham — zawołał podniecony Szczupak.
— Panie komisarzu, pan nie powinien niczym się zdradzać, że wie o co chodzi. Najlepiej pan uczyni, gdy zagra rolę zakochanego. „Zimna kokota“ dążyć będzie do osiągnięcia swego celu, a wówczas — my dojdziemy do naszego celu. Ale proszę pamiętać, że trzeba grać zakochanego, ale nie wolno się przy tym zapomnieć... A ta kobieta może człowieka zaprowadzić prosto w objęcia diabła.
Szczupak zastanowił się przez chwilę i rzekł:
— Już myślałem nad tym, ale...
— Rozumiem, to jest trochę ryzykowne...
— Ta banda może przejrzeć naszą grę. Tu trzeba zachować ostrożność. Nie wolno nam zapominać, że po ich stronie grą kieruje przebiegły i doświadczony Krygier.
— Ale i ja obmyśliłem ich szanse.
— Mam inny plan — rzucił Szczupak stanowczym głosem.
— Rozkaz, panie komisarzu — odpowiedział Andrzejczak.
— Uważam, że najlepiej uczynimy, gdy ją natychmiast aresztujemy. A potem zobaczymy co dalej robić. Jestem przekonany, że gdy ją weźmiemy w ogień krzyżowych pytań, prędzej dowiemy się o wielu rzeczach, niż to osiągniemy w zabawie „w miłość.“ Ona jest nazbyt wyrafinowana, bym ja ją mógł oszukać. Kobiety-przestępczynie nigdy długo nie wytrzymują ognia krzyżowego.
Odrazu śpiewają. Nie wolno nam się z nią bawić w kota i myszkę. Gangrenę leczy się radykalnie. Uciąć i koniec. Każda minuta zwłoki grozi śmiercią.
— Rozkaz, panie komisarzu!
— Rozkaz rozkazem, ale chciałbym wysłuchać waszej opinii — rzekł Szczupak.
— Pan komisarz ma większe ode mnie doświadczenie, a po drugie...
— Po drugie? — podchwycił Szczupak.
— Z zasady słucham się moich przełożonych.
— Przecież już mówiłem na wstępie, że w naszej współpracy nie może być tej ścisłej granicy między przełożonym a podwładnym. Macie prawo osobistego wypowiadania się. Chcę wiedzieć jakie jest wasze zdanie w tej sprawie. Po to was wzywałem. Nie chcę, abyście byli tylko biernym narzędziem.
— Pan komisarz mówi to poważnie?
— Nawet bardzo poważnie.
— W takim razie muszę otwarcie powiedzieć, że plan pana komisarza nie wytrzyma próby życiowej.
— Dlaczego?
— Bo „zimna kokota“ jest bardziej zahartowana od niejednego mężczyzny. Ona nigdy nie zdradzi swoich towarzyszy, nawet gdyby ją krojono żywcem. Urodziła się i wychowywała w otoczeniu i środowisku ludzi nocy. I ich tajemnic nie zdradzi. Ręczę za to.
— Skąd wasza pewność?
— Znam dobrze jej rodowód. Proszę, niech pan komisarz przewertuje stronice albumu przestępców: łatwo przekona się, że od pradziada ciągnie się jej „szlachectwo“ zbrodniarzy. Taka kobieta nawet wzięta w ogień krzyżowy pytań na śledztwie nie zdradzi swoich najbliższych. To jest kobieta o silniejszych nerwach od niejednego mężczyzny.
— Przerażacie mnie tą kobietą — uśmiechnął Szczupak.
— Nie miałem tego zamiaru.
— Więc?
— Dążymy do tego samego celu: do wytępienia te] bandy. Ale, moim zdaniem, aresztując „zimną kokotę“, zepsujemy tylko sprawę.. Banda dopiero wówczas będzie się miała na baczności. I trzeba będzie zacząć od nowa...
— Może i macie rację — rzekł komisarz.
— Ale to nie dla mnie robota wlec się z taką kokotą po mieście i udawać, że się kocham w niej na zabój.
— Obawia się pan, że naprawdę się w niej zakocha? — uśmiechnął się Andrzejczak.
— Wszystko jest na tym świecie możliwe. Ona jest piękna i kusząca. Są takie chwile w życiu człowieka, kiedy mężczyzna nie może ręczyć za siebie, jesteście mężczyzną o silniejszej woli, możebyście tak wy...
— Co?
— No, bardzo prosto. Wzięlibyście na siebie rolę zakochanego. Zapoznam was z nią i...
— O, nie! Panie komisarzu, dziękuję za tę przyjemność.
— Aha. boicie się?
— Nie, co do tego, nie mam obawy, tylko...
— Tylko co? — pytał Szczupak.
— Już i tego sposobu się chwyciłem.
— Co? — zdumieniu Szczupaka nie było granicy.
— Niestety, to prawda — gorzko uśmiechnął siłę Andrzejczak.
— Taka z niej ptaszyna? — mówił uszczypliwie Szczupak.
— To nie ptaszyna, lecz jadowita żmija, „zimna kokota“ łowi ofiary i je zatruwa.
— Kochaliście się? — nie wierzył Szczupak władnym uszom.
— Tak, Ale ona nie jest zdolna do miłości...
— Przestaję rozumieć wiele rzeczy. Za donżuana was nie uważałem. Skąd żeście się wzięli do niej?Zawsze naprzód— To dawna historia...
— To także tajemnica?
— Niestety...
— Dziwny z was człowiek. I teraz pałacie do niej uczuciem zemsty?
— Nie. Raczej lituję się nad nią. Ta sama kobieta gdyby z jej wrodzonymi zdolnościami przyszła na świat w innym środowisku, oddziaływałaby na mężczyznę dodatnio, tak jak obecnie oddziaływa na nich ujemnie. Jej wina w moich oczach jest z tego powodu mniejsza. Ale, sądzę, nie zostałem tu wezwany po to, aby rozprawiać o zaletach czy wadach „zimnej kokoty“. Mamy chyba omawiać sprawy natury urzędowej.
— Racja. A więc słucham waszego zdania.
— Moim zdaniem pan, panie komisarzu, winien dać się przez nią prowadzić... Nie spuścimy „zimnej kokoty“ z oka i w ten sposób trafimy do kryjówki bandy.
— Niechaj i tak będzie. Wierzaj mi pan, że nie mam do tego zbytniej ochoty.
— Innego wyjścia nie widzę. Przypuszczam jednak, że to długo nie potrwa.
Wymienili ze sobą uścisk dłoni. Szczupak dodał:
— Zabieramy się odrazu do roboty. Tylko ostrożnie!
— Ostrożność zalecam panu, panie komisarzu! Niech pan nie zapomina przez sekundę nawet z kim pan ma do czynienia. Niech pan pamięta, że ona uczciwie zasłużyła na przydomek „zimna kokota“.
Gdy drzwi gabinetu Szczupaka zamknęły się za oddalającym się Andrzejczakiem, komisarz zabrał się do wertowania albumu przestępców. Teraz nie było to trudne, skoro Andrzejczak wyjawił Szczupakowi nazwisko „zimnej kokoty“.
Szczupak przyglądał się teraz jej podobiznie z większym zainteresowaniem. „Zimna kokota“ przedstawiona była na fotografii jako młoda łobuzerska dziewczyna o małych, prowokujących oczach, które jakby teraz szydziły z niego. Zestawiał teraz tę podobiznę z sylwetką, jaką miał przed sobą w kawiarni. Szczupak musiał przyznać w duchu, że „zimna kokota“ jest teraz o wiele ładniejsza.
Dziwny strach obleciał teraz komisarza. Zaczęło go nurtować niebezpieczne uczucie i pożądanie.
„A może ten chytry Andrzejczak chce mi podstawić nogę“ — naraz przebiegła go myśl. Szczupak odpędził od siebie to podejrzenie. Andrzejczak, który służył od wielu lat w urzędzie śledczym, cieszył się nieskazitelną opinią.
Ale na dnie duszy zrodziło się w Szczupaku uczucie zazdrości.
„On był jej kochankiem“.
Andrzejczak nie chciał mu wyjawić szczegółów te i romantycznej przygody.
Po spożyciu obiadu, Szczupak zaczął się denerwować. Co pewien czas spoglądał na zegar. Chciał, by zegar już wskazywał godzinę dziesiątą wieczór. Pragnął już siedzieć przy boku tej kobiety, o której tak wiele już słyszał.
Na trzydzieści minut przed oznaczonym terminem Szczupak już siedział w kawiarni, wypatrując niecierpliwie zjawienia się „zimnej kokoty“. Szczupak był w odświętnym nastroju, jakby miał niebawem stanąć na kobiercu ślubnym. Wyelegantował się do nie poznania. Włożył po raz pierwszy nowiuteńkie ciemne ubranie, które wisiało w szafie. Wyglądał przystojniej, niż zazwyczaj.
Punktualnie o 10 wieczór zbliżyła się do jego stolika „zimna kokota“ z czarującym uśmiechem na usteczkach. Szczupak zerwał się z miejsca i szarmancko ucałował jej dłoń, prosząc o zajęcie miejsca przy jej stoliku.
— Dobry wieczór — rzekł Szczupak na jej powitanie. — Jak widzę, jest pani punktualna.
— A pan punktualniejszy ode mnie — odparła, zwracając uwagę na jego elegancję. Uśmiech zadowolenia, który zakwitł na jej ustach, znikł bez śladu.
Szczupak nie mógł oderwać oczu od jej czarującej twarzy. Blade światło elektryczne dodawało jej twarzy uroku. Była ubrana jasno i bogato. Wzrokiem wędrowała od stolika do stolika. Ściągała na siebie powszechna uwagę. Nawet kobiety rzucały w jej kierunku zazdrosne spojrzenia.
— Tu nam nie będzie wygodnie rozmawiać — szepnęła mu. — Może przejdziemy do gabinetu.
— Proszę bardzo — odezwał się Szczupak.
Andrzejczak, ucharakteryzowany i zaszyty w kąt, obserwował ze swego miejsca Szczupaka. Był zadowolony z zachowania się Szczupaka, który, nadskakując „zimnej kokocie“, grał świetnie role zakochanego..
W kilka minut po tym Szczupak znajdował się z „zimną kokotą“ w separatce. A w sąsiednim gabinecie ulokował się Andrzejczak.
— Czego się pani napije?
— Ja?... Szampana — roześmiała się „zimna kokota“. — Ten trunek dodaje nam chęci do życia — dodała szelmowskim uśmiechem..
Kelner, który stał we drzwiach, nie dał się prosić i, nie pytając o zgodę Szczupaka zwiał, by wrócić z butelką szampana.
Szczupak znajdował się w nieprzyjemnej sytuacji. Wiedział, że ona go naciągnie i że będzie musiał uiścić słony rachunek. W kieszeni miał niewielką sumę. Nie spodziewał się, że „zimna kokota“ rozpocznie od pana.
— Pan nie jest w humorze — rzekła do Szczupaka, przysuwając się doń bliżej.
— Gdy się siedzi blisko tak urodziwej kobiety, mimowoli traci się humor.
— Sądzę, że dzieje się odwrotnie. Tak chciałabym wiedzieć, co pan sądzi w tej chwili o mnie.
— O pani?
— O mnie pan winien myśleć jaknajmniej. Przecież jestem tak blisko pana.
— Blisko a jednocześnie tak daleko — westchnął Szczupak.
Nalała sobie kielich szampana i wychyliła go duszkiem.
— Przybyłam tu, by się zabawić, a nie wysłuchiwać pana westchnień, panie komisarzu — rzekła doń, kokieteryjnie zaglądając mu w oczy. Podsunęła mu kielich wina do ust.
— Czy pani tu zamierza dłużej zabawić?
— To zależy od pana.
Szczupak udawał, że nie rozumie i jeszcze głębiej westchnął.
— E, pan mnie psuje do reszty humor swoimi westchnieniami.
— Wzdycham dlatego, że pani jest „zimną kokotą“ a ja komisarzem policji.
— Cha-cha-cha! — roześmiała się.
— Nie rozumiem, co nam to może szkodzić.
— Pani albo nie rozumie, albo udaje, że nie rozumie.
„Zimna kokota“ zmierzyła go podejrzliwie i zawołała:
— Kelner!
Kelner, który stał w pogotowiu w niewielkim oddaleniu od gabinetu, zjawił się momentalnie. Jego oko nie myliło go. Od pierwszego wejrzenia zrozumiał, ze ta kobieta „zrobi“ duży rachunek.
— Jeszcze szampana, koniaku francuskiego i zakąski.
W kilka chwil po tym stół był już zastawiony smacznymi zakąskami.
Szczupak nadaremnie dawał jej do zrozumienia w delikatny sposób, że nie ma przy sobie tyle pieniędzy. Niby ptaszyna, „zimna kokota“ dziobnęła po łyczku i kąsku z każdej przyniesionej potrawy czy dania. Robiło to wrażenie, jakby jej zależało na tym, by rachunek wynosił jaknajwięcej...
— Dlaczego pan nie pije! Niech się pan nie obawia! Nie upije się pan!
— Już jestem pijany! — rzekł Szczupak, biorąc ją za rękę.
— Od czego? Chyba nie z miłości do mnie?
— Może tak?
Raptownie wyrwała rączkę z jego dłoni, odsuwając się jaknajdalej.
— Nie po to tu przyszłam. Pan się zapomina, panie komisarzu.
Wyrzuciła z siebie te słowa tak ostrym tonem że Szczupak przez chwilę był zgniewany i zdumiony. Ale wnet przypomniał sobie ostrzeżenie Andrzejczaka, że ta kobieta zna świetnie arkana sztuki uwodzicielskiej. Szczupak mimo to postanowił grać swoją rolę do końca.
— Pani rozumie — rzekł z uśmiechem że pod mundurem komisarza bije żywe serce i pulsuje krew ludzka. To nie moja wina, że powoli zaczynam ulegać pani wpływowi.
— Mojemu wpływowi? — spytała jakby zawstydzona. — Ja przyznam się panu, tego nie czuję. Wy, mężczyźni, zbyt szybko stajecie się sentymentalni na widok sukienki. Przypisujecie nam takie zdolności i takla zalety, których same nie odczuwamy.
— Czy pani to mówi poważnie?
— Nie mam potrzeby kłamać.
— Dlaczego pani nie pije?
— Bo pan, panie komisarzu, nie pije.
— Bez tytułowania się obejdzie... Przecież jestem tylko mężczyzną... — uśmiechnął się i nalał kieliszki.
— Dla mnie jest pan tylko komisarzem policji — odparła, dumnie zarzucając główkę. — jak widzę, pan zupełnie zapomniał o celu naszego spotkania.
— Pani obecność odurzyła mnie do tego stopnia, że zapomniałem o wszystkim..
— Bez komplementów.
Szczupak spojrzał jej w oczy. Siedziała, pogrążona w zadumie. Zdawał sobie sprawę, że z niego kiepski amant. Wszystko, co robił w kierunku udawania zakochanego, wypadało sztucznie i nieswojo. Gotów był przypuszczać, że wyrafinowana „zimna kokota“ przejrzała go na wylot i że już czyta w jego myślach. Uważał sam, że jego gra jest nieprzekonywująca. Jej wyrachowanie i chłód do reszty wybijały go z roli.
— Dlaczego pan me pije? — wyrwała go z rozmyślań. — Pan dziś zbyt wiele zastanawia się...
— Myślę o pani.
— A ja o panu — spojrzała na niego czułe. Na jej twarzy zjawił się ledwie dostrzegalny uśmiech.
— O mnie — zapytał wesoło komisarz, poruszając się na krześle. — Ciekaw jestem, co o mnie pani sądzi?
— Powiedziałabym panu, gdybym miała pewność...
Nie dokończyła. Uśmiechnęła się.
Jego wyostrzony węch policjanta mówił mu, że gra jest skończona.
Teraz Szczupak zrozumiał słowa Andrzejczaka, że z tą kobietą nie pójdzie im tak łatwo. Gotów był już odkryć karty, ale nie pozwoliła mu na to godność męska, która w nim wzięła górę.
— Do diaska — wyrzucał sobie w duchu — czyż jestem aż tak odrażający, że nie mogę sobie nawet wmówić, iż jestem zakochany. Nie, nie wolno mi ustępować. Muszę podjąć na nowo próbę.
— Z ust pani gotów jestem wszystko wysłuchać — rzekł na głos Szczupak.
— Wszystko?
W tym momencie ich spojrzenia skrzyżowały się.
— Może pani mówić o wszystkim. Słucham.
— Skoro pan domaga się prawdy, wywalę ją panu prosto z mostu — syknęła, niby żmija.
— O co pani chodzi?
— O co? — wybuchnęła swoim charakterystycznym śmiechem, wstając naraz z krzesła.
— Nie rozumiem pani śmiechu?
— Pan nie rozumie?... Pan?... Ależ, panie komisarzu, tym razem to chyba pan się wsypał, a nie ja...
— Czym?
— Wszystkim — śmiała się „Zimna kokota“ w dalszym ciągu.
— Co to za gra? — denerwował się Szczupak.
— Pani się zapomina.
— Ale za to pan gra wyśmienicie i nie zapomina się.
— Niech pani do mnie nie mówi półsłówkami.
Szczupak nie mógł oderwać od niej wzroku. Była trupio blada, a oczy jej skrzyły się, niby u kocicy wnocy.
Szczupak nie poznawał jej. Twarz i głos jej zmieniły się radykalnie.
— Dlaczego pan, panie komisarzu, nie ma odwagi ze mną słaba kobietą, mówić otwarcie?
— No więc co pani ma mi do powiedzenia? Niechże się nareszcie dowiem! — unosił się Szczupak.
— Sądzę, że już panu wiele powiedziałam. Niekiedy niedomówienia mają większą wymowę od słów. Przecież pan nie jest taki naiwny, by trzeba mu było kisić łopatą do głowy...
— Ma pani rację, po co te komedie? Możemy grać w otwarte karty.
— I ja jestem tego samego zdania. Nie należę do tchórzów.
„Zimna kokota“ wypowiedziała te słowa tak stanowczym tonem, jakby nie należała do ludzi nocy, których można unieszkodliwić każdej chwili.
— Kto mnie uratował krytycznego dnia w piwnicy Bajgełe? — zapytał ironicznie Szczupak.
— Nie ja — puściła przy tym „Zimna kokota“ dym papierosa prosto w twarz Szczupakowi.
— A mnie pani przedtym zapewniała, że to pani mnie uratowała.
— To było przedtym, teraz jest nieistotne — uśmiechała się.
— A w jakiej sprawie pani do mnie dzwoniła pewnej nocy?
— W sprawie, która mi się teraz nie powiodła.
— Pani chciała mnie naciągnąć?
— Tak!... Pragnęłam tego...
— I pani się nie udało?
— Panu także.
— To się jeszcze okaże — uśmiechnął się Szczupak, a twarz jego zdradzała pewność siebie.
— Owszem, pan jest mądry i roztropny wywiadowca.
— A pani mnie miała przedtym za frajera, który da się zwieść?.. Nie należę do tego typu mężczyzn, których kobiety łatwo uwodzą.
— A teraz czy mogę panu zadać kilka pytań z tym, by pan był tak samo szczery ze mną?
— To zależy od rodzaju pytań.
„Zimna kokota“ naraz zerwała się z miejsca i zawołała:
— Niech pan nie sądzi, że jestem głupsza od pana. Od pierwszej chwili pana przejrzałam. O, gdyby nie kapusie, których nigdzie nie brak...
— Co byłoby? — ironizował Szczupak.
— Gdyby nie Andrzejczak, który tu siedzi za ścianą i pana strzeże, byłabym ja zwyciężyła, a nie pan!... O własnych siłach niczego nie jesteście w stanie zdziałać. Jesteście mądrzy i genialni przy pomocy donosicieli. Jakże panu nie było do twarzy z miną zakochanego.
Szczupak aż zsiniał z oburzenia. Na twarzy jego ukazały się czerwone plamy.
— Domyślam się — ciągnęła dalej „zimna kokota“ — że pan za chwilę wyda rozkaz aresztowania mnie, ale niech pan nie sądzi, że to się panu tak łatwo uda.
Ale oto, niespodzianie we drzwiach ukazał się Andrzejczak, który wyczuł, że dłużej mu nie wolno zwlekać. Słyszał za ścianką, jak „zimna kokota“ wymawiała jego nazwisko, nie mógł tylko pojąć, skąd ona to wszystko wywęszyła.
— Dobry wieczór — ukłonił się Andrzejczak.
— Dobry wieczór, panie przodowniku — odparła „zimna kokota“.
— Proszę, niech pan siada. Z panem chętniej u cięłabym flircik, niż z tą...
Nie dokończyła Ale za to Andrzejczak ofuknął ją:
— Stul pyszczek!
— Oho! I pan dziś jest taki ostry? — roześmiała się.
— Jesteś aresztowana! — oświadczył twardo Andrzejczak.
— Chodź ze mną.
— A możebyśmy tak razem trochę wypili — ironizowała „zimna kokota“. — Pański przełożony kazał suto stół zastawić... Nawet szampan jest tu...
— Dziś nie. Ale chętnie z tobą będę pił w dniu odzyskania przez ciebie wolności po kilkuletnim pobycie w więzieniu — rzekł Andrzejczak zgryźliwie.
— A co ci szkodzi, jeżeli dziś napijemy się? Poco tak długo czekać? A nuż, Bóg da, i nie dożyjesz tej chwili?... — odpłaciła mu się „zimna kokota“.
— Dość tego! — zawołał Szczupak.
— Do aresztu! Naraz stała się rzecz, której nawet doświadczony Andrzejczak nie mógł przewidzieć.
„Zimna kokota“ dobyła nagle małego rewolweru i oddała celny strzał do lampy elektrycznej.. Gabinet zaległy ciemności. W tem drzwi rozwarły się z łoskotem i do gabinetu wdarło się kilka osób. Padło kilka szybko po sobie następujących strzałów.
Gdy Szczupak i Andrzejczak odzyskali równowagę ducha, „zimnej kokoty“ już dawno nie było. Jeszcze brzmiały im w uszach echa jej cynicznego śmiechu.
„Zimna kokota“ umiała sobie dobierać lokale...
Garbusek, „rebe“ złodziejski, któremu przez tyle lat udawało się uniknąć styczności z policją, po uwięzieniu go przez Szczupaka, rozchorował się w celi.
Umieszczono go w separatce w szpitalu więziennym, gdzie mógł się swobodnie oddać rozmyślaniom naci przeszłością. Siły go stopniowo opuszczały. Wiedział, że zbliża się godzina śmierci.
Nie obawiał się śmierci. W ręcz przeciwnie — już oddawna wypatrywał tej chwili, jak zbawienia. Ale tu, w więzieniu, nie chciał umrzeć. Na myśl o tym, zimne dreszcze przeszywały jego ciało. Raczej wybrałby śmierć w rynsztoku, na śmietniku, byle na wolności!
W skupieniu odmawiał modły, ledwie poruszając zasuszonymi wargami.
— Jużem odcierpiał za grzechy na tej ziemi — szeptały jego usta. Był pewny, że za pokutę, dobrowolnie na siebie wziętą na starość pójdzie do raju.
Tylko jednej rzeczy bał się: by w raju nie spotkał się z żoną, którą zamordował. Z jej powodu podupadł tak w życiu i runął w przepaść.
W obliczu śmierci wybiegał myślą daleko poza mury więzienne, hen za granice kraju, do Francji, gdzie w Paryżu mieszkała, jego córka, jedyne dziecko. Tak bardzo pragnął choć raz jeszcze ujrzeć ją i przytulić do schorzałego serca. Za żadną cenę nie chciał, by dowiedziała się kiedykolwiek, jak żył i że umarł w więzieniu.
Jego „zwolennicy“ dbali o to, by w więzieniu mu na niczym nie zbywało. Posyłali mu „wałówki“, także nie odczuwał braku pod tym względem. „Kalefaktorzy“ (roznosiciele posiłków po celach) obchodzili się z garbuskiem delikatnie i uprzejmie. Za okazywaną mu serdeczność zgóry odbierali zapłatę, przywłaszczając sobie kosztowne „wałówki”, których aresztant nawet me tknął Również felczer skazany za defraudację, „nie dokładał“ do chorego, ale za to dbał, by tak prędko nie rozstał się ze światem... Dbano o to, by „źródło“ dochodów nie wyschło przedwcześnie...
Lekarz więzienny od pierwszej chwili traktował garbuska jako nieuleczalnego, którego losy Opatrzność już przesądziła. Stolik przy łóżku chorego zastawiony był półlitrówkami mleka. Był to jeszcze jeden dowód, że chory ten nie długo już pociągnie (w rosyjskich więzieniach dawano mleko chorym, gdy już byli bliscy śmierci).
Ale chory jakby się zbuntował przeciw śmierci i... nie umierał.
W dwa tygodnie po jego uwięzieniu, do separatki zgłosił się elegancko ubrany jegomość z teczką w ręku. Utkwił on w twarzy przybyłego parę świdrujących oczu.
— Dzień dobry! — rzekł przybyły na powitanie.
Chory ciężko westchnął. Jego małe wygasłe oczy zmierzyły niespodziewanego gościa podejrzliwym spojrzeniem. Po chwili twarz chorego przystygła wyrazem pogardy i oburzenia. Garbus odwrócił się twarzą do ściany.
— Dzień dobry! — zawołał jeszcze głośniej przybyły, który usiadł przy łóżku chorego.
Ale chory nie odwracał się do niego. Usiłował nakryć nawet twarz kołdrą.
Przybyły zwrócił się do strażnika więziennego, by otworzył nieco okno, poczym dał mu znak, aby się oddalił i zostawił go sam na sam z chorym więźniem.
— Dlaczego mi nie odpowiadacie? — zapytał przybyły.
— Idź pan stąd! Pozwól mi pan umierać! — wystękał chory.
— E, przesada! Pan wcale nie jest tak poważnie chory. Pan udaje. Pan jest tylko wyczerpany. Czy pan wie, poco tu przybyłem?
— Wiem, wiem! Proszę sobie iść stąd i pozwolić mi umrzeć.
— Na umieranie zawsze człowiekowi starczy czasu.
— Zostawcie mnie w spokoju — błagał chory.
— Przecież tu możecie zaniechać udręki. Nie mam sił.
— Gdy się miało siły w życiu kraść i rabować, musi się mieć siły na to, by udzielić odpowiedzi na pytania sędziego śledczego.
Chory raptownie odwrócił się, zrzucił z siebie kołdrę i usiadł na brzegu łóżka. Oczy jego zabłysły złym ognikami Dopiera teraz sędzia śledczy ujrzał co za potworek krył się pod kołdrą. Instynktownie sędzia cofnął się nieco z krzesłem. Przeraził go widok wychudłego starca-garbuska, pożółkłego na twarzy i posiwiałego. Chory robił nędzne wrażenie. To nie był człowiek, lecz, karykaturalna postać, szkielet poruszający się.
Chory żywo poruszał bezdźwięcznie wargami, jakby czynił tajemnicze zaklęcia.
— Nie chciałem was dotknąć — rzekł po chwili sędzia śledczy.
— Rozumiecie sami, że muszę spełnić swój obowiązek, który mi nakazuje zaprotokołowanie waszych zeznań. Przecież nie ja jestem sędzią do wyrokowana kary.
Chory ułożył się z powrotem na łóżku, ciężko oddychają.
Sędzia śledczy wyrzekł się pierwotnej myśli, która go tu sprowadziła, gdyż sądził, że ten garbus jest mistrzem symulacji. Teraz żywił dla chorego uczucie litości, nie bacząc na to, że zarzucano mu długi łańcuch różnych przestępstw i zbrodni.
Na myśl o licznych listach gończych policji różnych państw, które miał teraz w swojej teczce, sędziemu śledczemu wzbierało na śmiech. Jak policja międzynarodowa nie mogła sobie uporać z takim człowieczkiem, w dodatku ułomnym. I czy jest do uwierzenia, by tak nędzny człowieczek zdolny był do popełnienia tych przestępstw, które mu zarzucają? Wszak wymacało to odwag: bohaterstwa, siły i wytrwałości?
— Czego pan żąda ode mnie? — wyszeptał chory, wyrywając swoim pytaniem z zadumy sędziego śledczego.
— Chciałbym z panem pomówić.
— O czym?
— O pańskiej przeszłości, która jest mi już poczęści a może i w całości znana.
— Zna pan moją przeszłość? — krzyknął chory, chwytając się obiema rękoma za głowę.
— Może nie wszystko wiem ale sądzę — przyjął już sędzia śledczy surową postawę prokuratorską — że panu obojętne jest, czy ukryje coś lub wszystko szczerze wyjawi, bo i tak pańskie dni są policzone. Panu będzie lżej umrzeć, gdy wyjawi ze skruchą wszystkie przewinienia, a nam będzie lżej ująć współwinowajców,
którzy są zdrowi i mogą odbyć karę za popełnione czyny.
Chory szeptał nerwowo nieco niezrozumiałym dla sędziego językiem, kręcąc się niespokojnie na łóżku. Sędzia śledczy odniósł wrażenie, że badany stacza ze sobą wewnętrzną walkę. Postanowił tedy przyśpieszyć decyzję.
W obliczu zbliżającej się śmierci powinien pan być ze mną szczery i niczego nie ukrywać. Winien pan pobudzić swoją wolę do spowiedzi czystej i ludzkiej. Przecież panu wiadomo, że Pan Bóg siłuje tych, którzy korzą się przed nim w prawdzie i pokorze. Czas nagli. Sprawiedliwość i uczciwość nakazują panu, by przed śmiercią wyznał wszystko o sobie i swoich spólnikach.
Ostatnie słowa sędzia śledczy wypowiedział pobożnie, po czym wyjął papier, pióro i atrament Unikał przy tym krzyżowania swoich spojrzeń ze wzrokiem więźnia.
Ale naraz usłyszał głos aresztanta:
— O czym pan wspominał? O uczciwości?
A gdy sędzia podniósł wzrok na twarz garbuska, zobaczył wyraz ironii i pogardy.
— Uczciwość musi zwyciężyć — odparł poważnie sędzia śledczy.
Skrzypiący chichot rozległ się w małej celi więziennej. To zaśmiał się garbusek.
— Uczciwość? Cha-cha-cha... Gdzież ją można nabyć?.... Proszę, niech mi pan sędzia wskaże adres!... I jabym chętnie ją nabył...
— Tylko bez żartów — zawołał sędzia śledczy.
— Czas nagli. Wszak pan jest inteligentnym człowiekiem; posiada pan wyższe wykształcenie. W takiej chwili mógłby pan wyzbyć się tej maniery.
— Traktuję pana tak samo, jak pan mnie — odparł z oburzeniem chory więzień. Twarz chorego nabrała rumieńców.
Sędzia śledczy znów nabrał przekonania, że ma to czynienia z symulantem.
— Czy mogę przystąpić do sprawy? — zapytał sędzia, zabierając się do notowania w aktach.
— Do jakiej sprawy? — zareagował więzień.
— Muszę wszystko wiedzieć o pańskiej przeszłości! — rzekł stanowczym głosem sędzia śledczy.
— Musi to nawet na Rusi.... — odpowiedział z ironią garbusek. — Ale oznajmiam panu, że nic mu nie powiem, bo nie chcę i nie mogę Czy pan mnie rozumie, panie sędzio?
Sędzia śledczy przez chwilę spoglądał na więźnia.
poczym wyjął z teczki pomięty zeszyt i zapytał:
— Pań to poznaje?
Więzień zatopił wzrok w zeszycie, poczym wycedził:
— W jaki sposób ten zeszyt dostał się w pańskie ręce? Niech mi pan to zwróci, proszę o to bardzo.
Chory wyciągnął przed siebie ręce i opadł nawpół zemdlony na poduszkę.
Sędzia podał mu garnuszek mleka dla pokrzepienia.
Więzień po chwili wyszeptał słabym głosem:
— Opowiem panu wiele, ale pod jednym warunkiem.
— Pod jakim warunkiem?
— O ile pan ten zeszyt zniszczy lub spali moich oczach. Ten zeszyt i tak nie ma dla pana żadnej wartości.
— Wręcz przeciwnie. Nasze muzeum policyjne wzbogaci się o bardzo ciekawy egzemplarz. Pańskie wiersze, zawarte w tym zeszycie, są bardzo zajmujące. Czy pan bardzo był zakochany w tej kobiecie, do której te wiersze były pisane? Czy ta kobieta jeszcze żyje?
Garbusek, przysunął się doń bliżej tak że sędzia śledczy uczuł na sobie gorący oddech chorego.
— O jakiej kobiecie pan myśli? Poznaję po panu, że pan wie wszystko. Spal pan to jak najszybciej. To jest jedyna pamiątka, która mi poniej pozostała.
— A dzieci nie zostały?
— Nie, nie! Żadnych dzieci — zawołał garbusek przerażony. — Co pana obchodzą moje dzieci? — krzyknął groźnie. — Zróbcie ze mną, co chcecie, ale nie szperajcie w moim życiu rodzinnym.
— Widzisz pan, że jesteśmy dobrze poinformowani o wszystkim — triumfował sędzia śledczy — Myślę, że teraz odpowie mi pan już na wszystkie moje pytania.
— Podrzyj pan zeszyt. Proszę, podrzyj pan — wyciągnął garbusek błagalnie ręce. — Opowiem wszystko?
Sędzia śledczy podał mu zeszyt z wierszami.
Garbusek z sadystycznym uśmieszkiem na ustach darł każdą kartkę z osobna na drobne kawałeczki. Cała jego twarz promieniowała w tej chwili wielką radością.
— No, czy teraz mogę zadawać moje pytania?
— Proszę bardzo.
— Jak pana nazywają?
— Garbusek.
— Prawdziwe nazwisko? Kuźniec.
— Urodzony?
— W Rosji.
— W jakiej okolicy?
— Na Ukrainie.
— Miasto?
— Czy to jest ważne?
— No, niech będzie... Ile pan ma lat?
Garbusek spojrzał na niego ironicznym wzrokiem.
— Po co panu mój wiek? Po co panu wiedzieć kim był mój ojciec i matka? Pytaj pan o to, co może się panu przydać praktycznie.
— Dobrze. Zgadzam się. Proszę mi, powiedzieć, czy zna pan osobnika, którego nazywają w naszym świecie Stasiek Lipa?
— Znam go bardzo dobrze. Bardzo przyzwoity i porządny człowiek.
— Oczywiście — uśmiechnął cię sędzia śledczy.
— Może mógłby mnie pan poinformować, gdzie on się teraz znajduje?
— Tego akurat nie wiem. Powiedziałbym chętnie, gdybym wiedział.
— Nie wie pan.... Napewno nie wie pan?
Garbusek nalegał.
Sędzia śledczy podsunął mu pod nos list adresowany doń z zagranicy właśnie przez Staśka Lipę.
— Wie pan więc lepiej ode mnie odpowiedział Garbusek zdenerwowanym głosem..
— Wiem jeszcze więcej, niż się panu zdaje.
— Więc czemu mnie pan dręczy, jeśli pan wie?
— Przeszedłem tu tylko dla niektórych formalności. Pan napewno zna Klawego Janka.. Krygera i wszystkie wielkie ryby podziemnego świata, które nieraz wykonywały pańskie plany. My wiemy że pan sam leżał sparaliżowany. Ale wskutek pańskich planów i porad mieliśmy więcej kłopotów niż gdyby pan sam poszedł na miasto kraść. Pan był przywódcą wszystkich wielkich włamań, wykonanych w ostatnich czasach u nas w Polsce. Pan jednak może nam tylko wskazać miejsce, gdzie się teraz ukrywają wykonawcy pańskich pomysłów. Powinien pan to zrobić, aby przynajmniej w ten sposób okupić wszystkie zbrodnie popełnione przez pana w życiu.
— Chcę to przecież uczynić, panie sędzio śledczy. Proszę, niech pan pyta, a powiem wszystko.
Sędzia śledczy wyczuł, że stary ironizuje. Zrobiło mu się żal, że pozwolił garbusowi podrzeć zeszyt, choć dla śledztwa nie miało to żadnego znaczenia. Pomimo to postanowił podjąć dalszą próbę.
— Jeśli pan wyzna prawdę o wszystkim, damy panu, tu, w wiezieniu najlepszych lekarzy. Wyleczymy pana zupełnie. Wkrótce będzie amnestia i ta niewielka kara, która pan otrzymał zostanie panu darowana. Redzie pan mógł spędzić swoje pozostałe lata na wolności, jako uczciwy człowiek. Pragnę tylko pańskiego dobra.
Garbusek usiadł na swoim łóżku więziennym. Jego blada twarz przybrała trupi kolor. Jego błyszczące oczka, jakby naraz zagrały. Wybuchnął śmiechem.
— Z czego pan się śmieje?
— Cha — cha cha! — śmiał się garbusek coraz głośniej, że sędzia śledczy na prawdę się przeraził.
Wyglądało to, jakby się trup zanosił śmiechem. Sędzia śledczy odsunął się od więźnia.
— Jakie z was głupie frajery! — wykrztusił garbusek, zgrzytając zębami.
— Licz się pan ze słowami! — zawołał ostrzegawczo sędzia śledczy.
Liczę się właśnie. Gdyby nie to już dawno naplułbym panu w tłustą gębę.
— Co to za wyrażenie?!
— Zwykłe wyrażenia. Specyficzne powiedzonka i przekleństwa świata przestępczego były mi zawsze obce. Jestem przecież inteligentem, jak to pan sam przed tym określił. Dlatego nie mówię do pana językiem mętów., chociaż ludzi nocy słownik jest mi dobrze znany. Ja go jednak nigdy nie używam. Jestem przecież byłym inżynierem — roześmiał się.
Przez chwilę zapanowała cisza.
— Ach, gdybym miał moją dawniejszą siłę — rzucił garbusek złym wzrokiem na sędziego śledczego.
— To coby było?
— Zmiażdżyłbym pana własnymi rękoma — podniósł garbusek zaciśnięte pięści, które jednak zaraz opadły bezsilnie na brudną kołdrę.
— Czyż czynię panu coś złego. Pragnę przecież tylko pańskiego dobra.
— Mojego dobra?... zaśmiał się garbusek.
— Tak, pańskiego dobra. Mówiłem już panu przecież. I zapewniam pana, że sam się będę o to starał, aby pana wyleczyli lekarze więzienni. Co więcej. Wydam polecenie, aby pana przewieziono do szpitala. To wszystko stanie się, jeśli pan złoży wyczerpujące zeznania.
Garbusek wyciągnął się przy tych słowach sztywno na swym posłaniu. Wychudłe ręce położył pod głowę. Zapatrzył się na kraty, a jego oczy przybrały przy tym szklany wyraz.
— Czemu pan milczy?
Garbusek westchnął.
— Czas mija. Ja jestem zajęty. Czemu pan milczy?
Garbusek leżał bez ruchu.
— Mówi pan, czy pan śpi?
— Nie mówię i nie śpię — zawołał garbusek ze złością, ostro akcentując każde słowo.
— Więc nie chce pan wydać swoich wspólników?
— Nie! Nie!!
— Umrzesz zbrodniarzem.
I sędzia śledczy zaczął zbierać swoje papiery.
— Już mnie pan opuszcza? Czemu się pan spieszy? — odezwał się nagle garbusek.
Sędzia śledczy spojrzał na niego podejrzliwie:
— Rozmyślił się pan? Chce pan zeznawać?
— Tak.
Sędzia śledczy uśmiechnął się z zadowoleniem i pomógł choremu ułożyć się wygodnie na posłaniu. Potem wyjął z powrotem papiery z teki. Uczynił wszystkie potrzebne przygotowania. Nawet jego zewnętrzny wygląd zmienił się nagle. Nie wątpił już teraz, że ten stary zdechlak — jak go nazywał w myślach będzie śpiewał, jak z nut.
— Tak to rozumiem. Jeszcze dziś poślę panu dobrego lekarza. Nie jest pan jeszcze taki stary — pocieszał go. — Wszystko może być jeszcze dobrze.
A więc, teraz do rzeczy.
Garbusek uśmiechnął się pod nosem i błysnął jakby łobuzowato oczyma. Sędzia śledczy przyjął to za dobrą monetę.
— Najpierw powiedz mi pan, jak długo przebywa pan już u nas w Warszawie?
— Dobrych parę lat, panie sędzio śledczy.
— I zawsze pan leżał chory w łóżku?
— Tak. Już więcej niż 15 lat jestem kaleką.
— Piętnaście lat? — dziwił się sędzia śledczy.
— Tak piętnaście lat z czubkiem.
— No, no.... a ile pan ma lat?
— Sześćdziesiąt.
— Jak długo pan siedział w więzieniu?
— Nie długo.
— Jak długo robi pan w fachu?
— Także nie długo.
— Kto byli pańscy wspólnicy?
— Różni: Żydzi, Chrześcijanie, Rosjanie, Turcy, Chińczycy, Japończycy, Tatarzy, Cyganie. Nawet murzyni także.
— No no...
— Tak to jest, panie sędzio śledczy.
— Byłem zawsze internacjonalista Nie dbałem o różnice rasowe. A obrabiałem także ludzi z różnych krajów. Nie robiłem różnicy miedzy żadnymi walutami świata. Słowem stuprocentowy internacjonalista.
Zamyślił się przez chwile. Poznać było że jest bardzo zdenerwowany. Uśmiechnął się z przymusem i mówił dalej.
— Cała moja przeszłość, która tak pana interesuje jest dla mnie samego jakby koszmarem, jakby złym snem, który dręczy mnie od wielu lat i nie pozwala mi przespać spokojnie nocy. Pan mi obiecuje lekarzy i inne przywileje, za cenę zdradzenia moich przyjaciół, z którymi razem się cieszyłem, jadłem, głodowałem i cierpiałem. Pan żąda ode mnie drobnostki. Więcej pan nie chce, jak tylko zrobić ze mnie „kapusia“ — roześmiał się.
Sędzia śledczy nie mógł się już połapać do czego stary zmierza:
— Ja znam wszystkie nazwiska i adresy wszystkich pańskich przyjaciół — pochwalił się sędzia śledczy. — Powtarzam panu raz jeszcze, że my wiemy o wszystkim. Pytam pana tylko o to pro forma, bo tak nam nakazują nasze przepisy.
— Wasze przepisy — pochylił się ku niemu garbusek, a jego twarz stała się jeszcze bledsza — gwiżdżę na was i na wasze przepisy i na wszystko na co wy, uczciwi ludzie się powołujecie. Mnie tylko obchodzi teraz jedna rzecz.
— Czy można wiedzieć co?
— Jak się pana pozbyć.
— Sam mnie pan przecież zatrzymał.
— Tak, zatrzymałem pana. Nudzę się tu w więzieniu aż do szaleństwa. Nawet śmierć, na którą czekam nie spieszy się, aby mnie zabrać. Dziękuje panu, że mi pan pomógł spędzić tych kilka godzin na jakiejś odmianie. Muszę przyznać, że pan mnie nieźle ubawił swoimi idiotycznymi pytaniami. Ale ode mnie nie wyciągnie pan tego, co pan chce. Idiotą nazywam pana dla tego, panie sędzio śledczy, bo śmiał pan mnie zaproponować, abym się stał na starość zdrajcą.
— Sędzia śledczy zerwał się z miejsca i krzyknął:
— Zdechniesz już tu, w więzieniu. Dziś jeszcze napiszę list do twej córki w Paryżu jakiego ma ojczulka.
Ostatnie słowa wywarły niezwykły skutek.
Garbusek chwycił się obiema rękami za serce. Piana ukazała mu się na ustach. Całe jego ciało zaczęło dygotać konwulsyjnie. Sędzia śledczy wybiegł na korytarz z teką w jednej ręce z papierami w drugiej alarm ując głośno strażników.
Po chwili wszedł do celi garbuska strażnik ze swoimi dwoma pomocnikami aresztantami.
Stary więzień nie dawał już najmniejszego znaku życia...
Strażnik przy pomocy swego „wypróbowanego środka“ stwierdził natychmiast, że więzień nie żyje.
Rabin złodziejów doczekał się wreszcie tego, na co tak długo czekał z niecierpliwością.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wiadomość o śmierci garbuska rozniosła się szybko wśród ludzi nocy. We wszystkich melinach, kawiarniach, restauracjach, uczęszczanych przez nich, podawano sobie nowinę z ust do ust. A wiadomość ta zrobiła na wszystkich wielkie wrażenie. Nawet przeciwnicy garbuska słuchali z respektem opowiadań o jego ostatnich minutach w szpitalu więziennym.
Bajgełe przyjął tę wiadomość z zapartym tchem. Natychmiast przyjechał do Warszawy i podstawił „lepszych facetów“, aby się postarali o wydobycie zwłok z więzienia.
Dzięki protekcji i wstawiennictwu bardzo ważnych osobistości udało się wydostać zwłoki. Podstawiono ciotkę, stryja, kuzyna, którzy się zobowiązali że urządzą pogrzeb na własny rachunek.
W największej tajemnicy przeniesiono zwłoki garbuska na bezpieczne miejsce, gdzie ludzie nocy mogli bez przeszkód przyjść i pożegnać po raz ostatni swego wiernego towarzysza.
Garbusek leżał na ziemi obstawiony srebrnym lichtarzami, w których paliły się świece. Po długich kłótniach i dyskusjach zgodził się Bajgełe na te kwiaty które przynieśli nie Żydzi.
Przez cała dobę żegnali swego garbuska przy Molach zastawionych flaszkami wódki, wina i zakąsek. A potem nadeszła chwila, gdy trzeba go było pożegnać na zawsze. Przez całą noc zajmowano się przygotowaniem pogrzebu garbuska.
Pieniędzy niebrak było. Każdy składał z całego serca datek, według swego stanowiska, jakie zajmował wśród ludzi nocy. Ostatnie zebranie obeszło się jednak bez incydentów.
Bajgełe, który się uważał za najbliższego przyjaciela zmarłego, rzucał rozkazy na wszystkie strony, a to się nie podobało innym. Baigełe pretendował również na zajęcie stanowiska garbuska, lecz tu natrafił na silnego przeciwnika w osobie Józka Zalewacza.
Józek Zalewacz uważał, że tylko on jako domorosły adwokat ma prawo zająć miejsce zmarłego. Zapewniał on, że tylko inteligentny i kulturalny człowiek powinien stać na czele warszawskich ludzi nocy, taki mianowicie, który jest uczony.
Bajgełe znowuż utrzymywał że na czele powinien stać taki człowiek jak on, z należytą „praktyką“ i odpowiednimi znajomościami wśród „zblatowanych“ policjantów.
„Zimna kokota“ robiła również ruch. Agitowała, ile tylko mogła, używała wszystkich swoich środków; sposobów, pragnąc dopiąć, aby przeszła kandydatura Bajgełe. Chciała się w ten sposób odwdzięczyć Bajgełeła wszystko. co on dla niej zrobił. Albowiem wśród ludzi nocy „Zimna kokota“ była znana oficjalnie jako adoptowana córka wszechmocnego Bajgełe.
Sam Bajgełe był z niej dumny. Po ostatnim wyczynie ze Szczupakiem stała się ona jeszcze bardziej sławna i liczono się z nią.. Słowem „Zimna kokota“ osiągnęła takie znaczenie, że wybaczono jej nawet to, że żyła przedtem z Szulcem..
W tej samej melinie, w której „melinowały“ zwłoki garbuska zebrały się delegacje ze wszystkich sfer nocnych ludzi. Mali kieszonkowcy, potokarze, szopenfeldziarze, aferzyści, włamywacze, rozpruwacze i inni „fachowcy“ i przedstawiciele różnych gałęzi sztuki złodziejskiej.
Te trzydzieści kilka osób, które się tu zebrały były poszukiwane przez policję różnych krajów. Szczupak miałby wielką pociechę, gdyby się tu zjawił w tej chwili. Oni zaś dobrze o tym wiedzieli i byli bardzo ostrożni.
Szczupak był wprawdzie poinformowany o tym zebraniu“, ale gdzie ono się „zamelinowało“ tego w żaden sposób nie mógł się dowiedzieć. Napróżno najzdolniejsi agenci, których on wysłał szukali, tropili, węszyli. Nawet ten agent, który śledził od bramy więziennej wóz, na którym wywieziono zwłoki garbuska stracił ślad.
Ludzie nocy wiedzieli przecież, że będą śledzeni, przeto zwłoki zostały wniesione do przechodniego domu. Po drugiej stronie czekał brat zimnej kokoty w taksówce w której przeniesiono zwłoki na bezpieczne miejsce.
Każdy delegat wygłaszał przemówienie, chwaląc czyny zmarłego i podnosząc przy tym, że najodpowiedniejszym zastępcą zmarłego może być tylko on sam.
Delegata, nie mówiącego do rzeczy ściągano bez ceremonii za kołnierz „z trybuny“, i kazano mu zamknąć gębę.
Zebranie zagaił pierwszy Bajgełe, który wygłosił też pierwsze przemówienie:
— Braciszkowie mili i tęgie chwaty! — mówił Bajgełe.
— Każdy z nas wie bardzo dobrze kim był zmarły. Miną setki lat, a nie będziemy mieli więcej takiego kamrata, jakim był garbusek. Jego złodziejski charakter, jego wykształcenie i inteligencja górowały nad każdym z nas. Był on jeszcze bardziej wykształcony i mądrzejszy od samego Krygiera. My wszyscy musimy pochylić głowy i z bólem w sercu żałować straty, którą poniósł cały złodziejski świat. Bardzo długo potrwa, zanim zdołamy go zapomnieć.
Takiego cennego człowieka nie zapomina się tak prędko. Takiego oddanego przyjaciela, jakiego w nim mieliśmy już tak rychło nie znajdziemy.
Chytrymi oczkami powiódł Bajgełe po obecnych, aby się przekonać, jakie wrażenie wywołały jego słowa i tak ciągnął dalej:
— Kto z was może zaprzeczyć, że nie jest tak, jak powiedziałem? Kto z was może tak naszykować robotę, jak on to potrafił? Owszem, powiedźcie, kto?!
Wszyscy spojrzeli po sobie, lecz nikt nie ośmielił się przerwać wszechmocnemu Bajgełe.
Bajgełe otworzył już usta, aby mówić dalej, gdy w tym odezwał się Józek Zalewacz:
— Ja wiem, kto może zająć jego miejsce. Któż inny, jak nie ja sam?! — zawołał na cały głos.
Kilka głosów zaraz dodało:
— Tak Józek Zalewacz powinien zastąpić zmarłego. Nikt inny tylko on.
Bajgełe udawał, że nie słyszy tych głosów i chciał mówić dalej. Lecz jeden z obecnych, zwolennik Zalewacza nabrał nagle odwagi i ściągnął go za marynarkę.
Całe szacowne grono podzieliło się na dwa wrogie obozy. Jeden obóz stanął po stronie Bajgełe, a drugi po stronie Józka Zalewacza.
Niewiele brakło, by w ruch poszły stołki, laski, noże i rewolwery. Gdyby nie zapobiegliwość „zimnej kokoty“, z pewnością doszłoby do krwawej masakry. Nieproszona przez nikogo zajęła miejsce na „mównicy“ i zaczęła przemawiać stanowczym i rozkazującym tonem:
— CISZA. Jak wam nie wstyd?
Istotnie w mgnieniu oka ustał wszelki krzyk. Oczy wszystkich zwrócone były w stronę „mównicy“. Zimna kokota w tym momencie wyglądała imponująco. Spojrzeniem zelektryzowała zgromadzonych. nakazując im posłuszeństwo i uległość.
Jej głos piorunował:
— Jeszcze nie zastygły zwłoki zmarłego, a już wszczynacie burdę? Zachciewa się wam nowej zabawy w „dintojry“? Szczupak tylko czeka na taką okazję, abyśmy wszczęli między sobą awantury, by tym łatwiej nas wszystkich wykończył. Uprzedzam i ostrzegam was, że teraz nie pora na osobiste porachunki.
— Słusznie. Słusznie. Nie pora teraz na porachunki — rozległy się wołania wtórne.
— Stulcie pyski! — wołali inni. — Nam „zimna kokota“ nie będzie przewodziła!
— Niechaj lepiej nadal sypia z Wołkowem — odcinali się drudzy. — Co to nasza nowa „rabinowa“?
— Nowy kaznodziej w spódnicy? — unosił się Józek Zalewacz.
Zimna kokota z uporem i spokojem wytrzymała grad obelg i uwag. Na jej ustach ukazał się tylko ów charakterystyczny uśmiech, a oczy ciskały dokoła ironiczne spojrzenia. Gdy przeciwnicy ucichli „zimna kokota“ ciągnęła dalej:
— Bracia, ze mną nigdy nie spóźnicie wykłócić się. Mamy teraz pilniejsze sprawy do przedyskutowania. Zawsze byłam gotowa skoczyć w ogień i w wodę dla naszego brata. Moi rodzice i najbliższe rodzeństwo, rekrutowali się z uczciwych złodziei.
Żadna nie ciąży na nich plamka. Nawet dziadek i babka byli ludźmi blatnymi. Musicie mnie uwierzyć, że chodzi mi tylko o wasze dobro. Każdy z nas jest doskonale świadom ostatnich prześladowań. Możemy zwyciężyć tylko wówczas, gdy będziemy działali ramię w ramię i w wielkiej zgodzie. Musimy wypowiedzieć zaciętą walkę wszystkim kapusiom, mentom i konfidentom, czyhającym na naszą wolność. Pamiętajcie, że kłótnie i swary mogą tylko przyśpieszyć naszą klęskę. Nawet wówczas, gdy stałam w bliskim kontakcie z Wołkowem, czyniłam to dla waszego dobra.
— Dla naszego dobra? — parsknął śmiechem Józek Zalewacz. — Można pęknąć ze śmiechu. Co wy na to, koledzy? — szydził z „zimnej kokoty“ Józek Zalewacz. Jak się wam podoba ten „mesjasz“ złodziei?
— CHA! CHA! CHA... — wtórowali mu jego zwolennicy. — Niech dalej grepsuje.
— Niech lepiej stanie z koszem pod halami, a nie nam prawić morały, patrzcie, kto nas uczy moresu?
Bajgełe, który przez cały czas nerwowo wrzucał sobie do ust czekoladki, uśmiechnął się pewny siebie, że w końcu zwycięży „zimna kokota“. Dla tej przyczyny nie zabierał głosu w tej dyskusji.
Ale gdy wyzwiska nie ustawały, a Józek Zalewacz zawołał: „może tak jaśnie pani „zimna kokota“ i mnie pozwoli powiedzieć kilka słów“, wówczas Bajgełe nie wytrzymał i krzyknął:
— TY frajerska duszo! Odwalisz się? To wstyd, byśmy się dali wodzić za nos przez frajerskiego kombinatora. Kim dla nas jest ten krzykacz? Przecież tylko butelce ma on do zawdzięczenia, że znajduje się w naszych szeregach.
Awantura się wzmogła. Zwolennicy Zalewacza przelicytowali przeciwników, uznając go za swego człowieka. Zimna kokota ustąpiła Zalewaczowi miejsca na mównicy. Zalewaczowi jednak nie powiodło się. Zbyt inteligentną wypalił mówkę i z kretesem przepadł w opinii złodziejskiej. Kilku zwolenników Bajgełe ściągnęło Zalewacza z mównicy, na której triumfalnie teraz stanęła „zimna kokota“.
— Teraz mieliście możność przekonania się, że z Zalewaczem nie tak łatwo będzie można się porozumieć. Musimy mieć swego człowieka, z którym możnaby było zasiąść do stołu i gadać po naszemu. Ostatnie moje przejście ze Szczupakiem powinno was przekonać, że działam dla waszego dobra. Uważam, że najgodniejszym następcą Zmarłego może być tylko Bajgełe.
— Tak Bajgełe, a nie Józek Zalewacz — wołali zebrani.
— Niech żyje Bajgełe!
— Niech żyje „zimna kokota“!
— Niech żyje ten, który jeszcze nie umarł... — ironizował Zalewacz, wkładając jednocześnie palto i kapelusz na znak, że odchodzi.
Ale „zimna kokota“ zatrzymała go, mówiąc.
— Niema powodów do ucieczki. Ale sami rozumiecie, że nie jesteście zdolni do odziedziczenia godności po Zmarłym.
— Rozumiem... rozumiem, że umrę już jako „frajer“.
Ale jedno muszę wam powiedzieć, że nie macie tyle rozumu w waszych głowach, ile ja w nogach.
— Stul pysk! — zagrzmiało naraz kilka głosów. Nawet zwolennicy jego zaprotestowali przeciw tym słowom, które wszystkich obrażały.
— Niech nas natychmiast przeprosi! — domagali się inni. To czelność nas tak znieważać.
— Jest zdenerwowany i nie należy zbytnio zwracać na niego uwagi — starała się „Zimna kokota“ zbagatelizować sprawę. Znała dobrze ludzi swego obłożenia i wiedziała, że w obronie „honoru“ gotowi są nawet wszcząć bójkę. Wolała przeto czym prędzej załagodzić zatarg.
— A więc, bractwo, na czym zostaje? — uśmiechnęła się do obecnych, którzy zapomnieli już o wszystkim i znajdowali się całkowicie pod jej wpływem. Nawet poprzedni przeciwnicy odwrócili się od „Zalewacza“ i a zachwytem spoglądali na „Zimną kokotę“.
[...]scy, unosząc w górę pięści.
— Jak powiadają frajerzy: „strzeżonego Pan Bóg strzeże“.
— Musimy się bronić! — grzmiał Bajgełe tubalnym głosem.
— Złodzieje też muszą żyć!...
— Jeszcze jak żyć! Słyszycie?... Nie damy się! — wołali obecni wygrażając pięściami.
Bajgełe znał dobrze swoich ludzi. Z natury łagodny, cichy człowieczek imponował on teraz kolegom swym bohaterstwem. Bajgełe wiedział, że ludzie ci są jak małe dzieci, które trzeba coraz zabawiać innymi historyjkami. Zainteresować ich coraz czymś innym i nowym, by nie mogli się zbyt długo zatrzymywać na jednej sprawie.
Kim jest ich nowy „rebe“? Bajgełe miał na swym sumieniu kilka zadawnionych grzechów i obawiał się by któryś z obecnych nie wypomniał mu tego.
Na szczęście Bajgiełe, nikt z obecnych nie wiedział o niczym. Gdyby zmarły garbus żył, Bajgełe nie pozwoliłby sobie na wygłoszenie takiego kazania i na stawianie siebie na wzór uczciwego złodzieja. Stary garbusek wiedział o wielu wykroczeniach Bajgełe przeciwko ludziom nocy, w czasie jego złodziejsko-paserskiej kariery. Ale teraz Bajgełe czuł się jak ryba w wodzie i przemawiał do sumienia swego audytorium.
„Zimna kokota“ opanowała bez większych trudności jego najgroźniejszych przeciwników.
— Teraz, przyjaciele, — ciągnął dalej Bajgełe tajemniczym głosem, — musimy jeszcze omówić dwie sprawy.
— Po pierwsze musimy się zastanowić, jak urządzić pogrzeb.
— Co znaczy jak? Z całą pompą. Niech frajerzy wiedzą, jak odprawiamy naszego przyjaciela na tamten świat.
— O to właśnie chodzi — zauważył Bajgełe. — Koledzy! Musimy wziąć pod uwagę, że Szczupak czeka tylko na to, byśmy się zgromadzili na pogrzebie. Zostaniemy wszyscy otoczeni przez „menty“ i odprowadzeni tam, gdzie jest jeszcze gorzej, niż w grobie, w którym mają spocząć drogie, nam zwłoki. Do żywego grobu zamkną nas na długie lata.
Bajgełe urwał, czekając na efekt ostatnich słów, po czym dodał:
— Moim zdaniem nikt z nas nie może być obecny na pogrzebie.
Wszyscy stanęli, jak skamieniali.
— Nie! Nie! — posypały się protesty.
— Nigdy się na to nie zgodzimy. Musimy go pochować z honorem.
Bajgełe rozłożył bezradnie ręce.
— Inaczej nie może być.
— Musimy naszego kochanego kolegę odprowadzić z honorami na miejsce wiecznego spoczynku. Nawet gdybyśmy mieli gnić w więzieniu.
— Gdzie jest honor złodziejski — wołał Józek „Zalewacz“, który przez cały czas trzymał w ręku otwartą książkę.
— Musimy w danym wypadku tak postąpić nie ustępował Bajgełe. Zmarłemu już jest wszystko jedno, czy go odprowadzimy, czy nie. Ale nam nie będzie obojętne gdy nas zamkną w więzieniu.
— A jaka jest druga sprawa, którą chciałeś omówić padło pytanie, — Może chcesz nas namówić, byśmy więcej nie kradli?
— Tego nie. Kraść możecie jak najwięcej! Druga sprawa, jaką chciałem omówić jest, byście się natychmiast pożegnali ze zmarłym. Nie możemy tu dłużej zastać Niebezpieczeństwo jest wielkie. Musimy bez protestu każdy z oddzielna, ostrożnie opuścić lokal.
Zaledwie od kilku chwil jesteś naszym wodzem, już domagasz się od nas dziwnych rzeczy.
— Nie ma w tym nic dziwnego. Dbam o waszą skórę, Szczupak może wpaść do tej meliny, a wówczas jesteśmy zgubieni. Brak tylko tego, by sprowadzono was wszystkich do urzędu śledczego. Ręczę, że nikt by z nas tak prędko nie odnalazł wolności. Nie jesteśmy wszak barankami, byśmy się mieli bezbronnie oddać w ręce Szczupaka.
— Ale ktoś musi się jednak zająć jego pogrzebem — zawołał jeden z obecnych.
— Wszak to hańba dla klanu złodziejskiego pozostawić go w ten sposób.
— Myślałem już nad tym, jakby to urządzić.
— I coś postanowił? — zapytało kilku naraz.
— Będziemy ciągnąć losy. Na kogo padnie los, ten będzie musiał zaryzykować swą wolnością i odprowadzić zwłoki na miejsce wiecznego spoczynku. Uprzedzam was raz jeszcze, że kto się znajdzie na cmentarzu. nie wróci stamtąd. A dalej możecie robić, jak uważacie.
Przez dłuższą chwile obecni przyglądali się sobie. Obudził się w nich instynkt samoobrony. Nikt z nich nie chciał się znaleźć za kratami. Wolność była dla nich najdroższym skarbem na świecie. A nikt nie wątpił w to, że Bajgełe mówi poważnie. Jednocześnie jednak każdy z nich poczytywał sobie za najświętszy obowiązek oddać ostatnie honory zmarłemu.
— A więc, jak zdecydowaliście? — wołał Bajgełe stanowczym głosem.
— Przypominam wam ponownie że czas nagli.
— Stanie, się zadość twojemu życzeniu — odezwali śię wszyscy jednogłośnie. Decydować będzie los.
Bajgełe zmarszczył czoło, po czym rzekł.
— Bracia! Chcecie mnie posłuchać?
— Wiecie wszak, że myślę tylko o was i gotów jestem uczynić wszystko, by uniknąć nieszczęścia.
— Tak. Ufamy ci w zupełności.
— I nikt nie sprzeciwi się mojej decyzji?
— Nikt! Nikt!
— Napewno?..
— Nikt nie waży się zaprotestować przeciwko twej woli. Jesteśmy przekonani, że możemy i powinniśmy zawierzyć tobie.
— Możecie przysiądz?
— Przysięgamy! — podnieśli wszyscy ręce.
Bajgełe wyprostował się. Twarz przybrała poważny wyraz. Głos jego drżał:
„Przysięgamy sobie wzajemną wierność na śmierć i życie. Każdy, kto zechce nas zniszczyć, będzie musiał zginąć z naszej ręki!“
Nastrój po przysiędze wytworzył się bardzo przyjazny. Nawet Józek „Zalewacz“ ucałował Bajgełe.
— Proponuję, — rozpoczął znów Bajgełe podniesionym głosem — by nikt z nas nie wziął udziału w pogrzebie. Słyszycie: NIKT! — podkreślił ostatnie słowo. Zmarłemu będzie to obojętne, kto go odprowadzi i pochowa. Nie urządzajmy losowania.
— A wszak poprzednio proponowałeś by los decydował — zawołał ktoś nieufnym tonem.
Nie zdążył dokończyć zdania, a już kilka pięści podsunięto mu pod nos.
— Słuchaj i milcz, kiedy „on“ przemawia..
Bajgełe ciągnął dalej:
— Na początku gotów byłem poświęcić kilku z nas. Ale sumienie złodziejskie sprzeciwia się temu. Nie przeżyłbym tego, gdyby aresztowano któregoś z nas. Musimy zrezygnować z pogrzebu. Trzeba dbać raczej o żywych, niż o umarłych.
— Musimy! Musimy! Masz słuszność. Szkoda wolności. Wiosna się zbliża.
Naturalnie, że nie możemy postąpić inaczej, — wtrąciła się „zimna kokota“, opierając rękę na ramieniu „Zalewacza“. Opłacimy hojnie frajerów i pogrzeb odbędzie się bez naszego udziału. Za pieniądze otrzymamy grób na honorowym miejscu. Wszystko za pieniądze. Żyć i umierać — tylko z pieniędzmi. Mam rację, czy nie?
Racja. Oczywista racja. Za pieniądze będą go opłakiwać bez nas.
— A teraz chodźmy do naszego zmarłego przyjaciela. — opuścił Bajgełe „trybunę“. Pożegnamy go po raz ostatni i złożymy życzenie szczęśliwej podróży wprost do raju. Musicie wiedzieć, że w ciągu ostatnich lat był bardzo bogobojny. Dość cierpiał na tym świecie.
— Wątpię, czy go tam wpuszczą — dowcipkował się „Zalewacz“.
— Jeżeli nie to, podstępem się tam dostanie.. Nasz brat poradzi sobie wszędzie — odezwał się inny. — Dokona włamania nawet do raju. Można na nim polegać.
— Dosyć! — uspokoiła ich „Zimna kokota“. — Umarły jest jeszcze między nami, a wy bluźnicie.
Obecni otoczyli zwłoki. Bajgełe uroczyście odsłonił twarz Zmarłego. Rozpłakał się na głos. Również „Zimna kokota“ wybuchnęła histerycznym płaczem.
Kilka chwil trwało pożegnanie. Każdy szukał pożegnalnego spojrzenia na twarzy nieboszczyka, po czym oddalił się, ustępując miejsca następnemu.
Bajgełe ostatni pożegnał Zmarłego tymi słowy:
— Spocznij, bracie, w uroczystym spokoju. Bądź naszym patronem, patronem złodziei. Błagaj Boga, by dał nam lżejsze zarobki, niż ryzykowanie życiem dla kawałka chleba. Nikt z nas nie życzy sobie podobnego psiego życia. Słyszysz: powiedz, że nikt z nas nie chce być wiecznie szczuty i ścigany. Oby nas Bóg wybawił z występnego życia. Żegnam cię, przyjacielu, może spotkamy się tam kiedyś.
Był już zmrok, gdy zgromadzeni pojedynczo opuścili melinę. Bajgele i „Zimna kokota“ wyszli ostatni.
Szczupak napróżno głowił się nad opracowaniem planu, w jaki sposób osaczyć wszystkich na pogrzebie. Okazało się, że ludzie nocy byli dobrze poinformowani o wszystkim.
W jednym z pięknych uzdrowisk nadmorskich roiło się tego dnia od ludzi. Mnóstwo ogorzałych, spoconych ciał. Rozmawiano, żartowano, śmiano się, dowcipkowano. Panował beztroski nastrój. Znać było, że ci ludzie, ubrani w eleganckie stroje kąpielowe, nie znają trosk materialnych. Kryzys, bezrobocie i inne klęski, pod ciężarem których uginała się ludzkość, były im obce. Rozglądali się dokoła z pewnością siebie. Drwili sobie jakby z całego świata.
Wśród obnażonych pleców, ramion, piersi, nóg i rak leżał oparłszy podbródek na dłoniach, opalony na słońcu — Klawy Janek. Zamyślony: wpatrzony w jeden punkt na plaży, gdzie jakaś niewiasta pogrążona była w czytaniu książki.
— Tak, mogę przysiąc, że to ona — mówił do samego siebie. — jak to się wszystko dziwnie układa. To napewno Aniela. Ale nie będę zakłóca1 jej spokoju.
Nie wytrzymał jednak i powoli przesuwał się w jej stronę. Napinał wzrok, by się przekonać, czy się nie myli. Serce waliło w nim mocno, jakgdyby miał popełnić zbrodnię. Usta szeptały bezdźwięcznie:
— Anielo.. Najdroższa moja. Zapomniałaś już o mnie napewno. Jaka piękna! Pokazać się jej, czy nie? — zmagał się z własnymi myślami.
Obok Anieli leżał wpatrzony w słońce jej ojciec — Stasiek Lipa, opalony na murzyna.
Ody Janek go zauważył, legł mu ciężar na sercu. Postanowił zachować ostrożność i zaczekać na lepszą okazję zetknięcia się z Anielą. Pół życia oddałby teraz, by mógł spojrzeć w jej piękne oczy i dowiedzieć się, co sądzi o nim.
Że była o wszystkim poinformowana, nie ulegało dlań żadnej wątpliwości. Gdy sobie pomyślał na kogo ją zamienił. — Krew uderzyła mu do twarzy ze wstydu.
Zdawał sobie sprawę z tego. że wciąż jeszcze ją kocha. Ba, kocha ją stokroć więcej, niż dawniej. Ale nie śmiał wspominać {ej więcej o tym. Sumienie nie pozwalało mu na to i nakazywało milczenie.
Kilka dni upłynęło od chwili, gdy ją zauważył na plaży. Stokrotnie przysięgał sobie, że wyjedzie, ucieknie stąd, lecz, gdy miał się zdecydować na wyjazd, brakło mu sił.
Całymi nocami warował w pobliżu willi, gdzie mieszkała Aniela wraz z ojcem, obserwując, czy nikt z młodych ludzi nie ma dostępu do jej domu.
Tracił zmysły z zazdrości, aczkolwiek nie miał powodów do podejrzeń. Stale widywał ją w towarzystwie ojca, opartą o jego ramię.
Na plaży nie pokazywał się więcej. Pragnął rozmowy z nią, zapytać jak się ma, co myśli o nim, dowiedzieć się, czy inny zajął miejsce w jej sercu. A jednocześnie unikał jej. Opanowywał go dziwny lęk na myśl, że może się z nią spotkać oko w oko.
Z chwilą gdy zmuszony był opuścić Polskę i uciekać zagranicę, postanowił wszcząć poszukiwania za nią, Kryger przeszkadzał mu w tym i to było przyczyną że, rozstali się.
Krygier wyruszył do Japonii. Postanowił zamieszkać tam na stałe. Założyć fabrykę i zapomnieć o przyszłości. Ostatni wypadek w Warszawie naprowadził go na tę myśl. Janek w chwili rozstania, uzbrojony był w gruby portfel z pieniędzmi.
Milczka Krygier zabrał ze sobą. Postanowił i jego urządzić. Tylko Antek pozostał osierocony i żaden z jego dawnych wspólników nie zatroszczył się o niego.
W uzdrowisku tym znalazł się Janek przypadkowo. Szukał wytchnienia. Wyczerpany ostatnimi wydarzeniami, złamany fizycznie i moralnie, przybył nad morze, by odzyskać spokój i równowagę ducha.
Klawy Janek węszył że w kąpielisku wśród beztroskiej burżuazji, która zjeżdża się z całego świata znajdzie schronienie przed wścibskimi spojrzeniami agentów.
Ledwie tylko rozpakował swe bagaże w pierwszorzędnym hotelu, uczepiła się jakaś Amerykanka, starsza panna, narzucając mu swoją osobę. Ale lanek nie wytrzymał długo w towarzystwie kapryśnej, nawpół — shisteryzowanej Amerykanki. Na trzeci dzień przekonał się, że jej brylanty są imitacją i dał jej wyraźnie do poznania, że nie ma zamiaru dłużej tracić na nią czasu. Ambitna Amerykanka nie darowała mu tego i uprzedzała przyjaciółki, że człowiek ten nie jest dżentelmenem.
Janek nie szukał towarzystwa. Unikał bogatych damulek, które polowały nań, jako na przystojnego mężczyznę. Po ostatnim przeżyciu z konfidentką, Janek nie znosił kobiet z fałszywymi brylantami i koliami.
Długie godziny spędzał Janek nad brzegiem morza. Nie przyszło mu nawet na myśl, by szukać tu Anieli. Przeciwnie, studjował listę gości w różnych hotelach, w obawie by nie natknąć się na znajome nazwisko.
Od chwili, gdy ujrzał Anielę, nie mógł sobie znaleźć miejsca. Jak uparta mucha brzęczało mu w uszach słowo „Aniela“, nie dając mu chwili spokoju.
Dowiedział się, że Stasiek Lipa mieszkał nad morzem od dłuższego czasu. Kupił on tu willę za piętnaście tysięcy dolarów. Jednego tylko fanek nie mógł pojąć, skąd się tu wzięli. Wiedział, że udali się do Ameryki. Miał o nich dokładne relacje; wiedział nawet o ostatnim wypadku z Anielą w pensjonacie, kiedy oświadczył jej się w miłości międzynarodowy handlarz żywym towarem. Świadomość, że również Stasiek Lipa mógł być poinformowany o jego ostatnim przejściu z konfidentką, nie dawała mu spokoju. Dręczyły go wyrzuty sumienia.
Całymi dniami wałęsał się Janek na wybrzeżu. Do uszu jego dochodziły radosne okrzyki i odgłosy pocałunków zakochanych par. Smutek go ogarniał na myśl, że tak blisko jest Anieli, a zarazem tak daleko.
Wiedział, że Aniela nigdy mu nie przebaczy tej zdrady. Pół życia byłby oddał za to, żeby i jej mógł coś zarzucić. Szpiegował ją, śledził, zbierał informacje co do jej sposobu życia.
Sam złoczyńca i destrukt moralny nie mógł się pogodzić z myślą, że Aniela zachowała swą niewinność. Myśl, że to ojciec jej, Stasiek Lipa stał na straży jej cnoty wywoływała w nim uśmiech ironiczny. Zbyt dobrze znał kobiety i wiedział, że kobieta potrafi wywieźć w pole najbardziej zazdrosnego męża i najzdolniejszego detektywa.
Gdy ujrzał ją po raz pierwszy na plaży, nie uszło jego uwagi że, Aniela jest przedmiotem powszechnego podziwu. Nawet kobiety z zazdrością spoglądały na jej wysmukłą, dziewczęcą postać..
Gdy tylko zapadała noc, Janek skradał się do ogrodu, który otaczał willę Staśka Lipy i wracał do swego hotelu dopiero nad ranem. Napróżno starał się spotkać z Anielą sam na sam, niespostrzeżony przez nikogo. Stasiek Lipa śledził córkę na każdym kroku. Janka oburzało to, że Aniela nie protestuje przeciw zbyt wstrętnej opiece i nie rwie się do samodzielnego życia.
Razu pewnego w nocy, gdy przedostał się przez wysoki parkan i ukrył w cieniu drzew, usłyszał cichy szept, który dobiegł do jego uszu.
— Mam cię!.. — przebiegła Janka radosna myśl. — Napewno randka z jakimś bubkiem.
Skradał się cicho, zawodowo; słyszał wyraźnie odgłosy pocałunków. Krew uderzyła mu do głowy, obudziła się w nim zazdrość.
— Zastrzelę ich oboje — ściskał Janek rewolwer w dłoni.. — Mnie tak długo wodziła za nos i udawała niewiniątko!.
Wyciągnął się na ziemi i czołgał na brzuchu a i pod ściankę dyskretnej altanki. Cichy szept zamienił się naraz w ciężkie sapanie. Janek nie wątpił ani na chwilę, że przybył w porę.
Myśl, jak błyskawica przebiegła jego mózg.. Ale zanim zdążył urzeczywistnić swój plan pociemniało mu w oczach. Dwa cienie wyskoczyły jeden po drugim wystraszone i ukryły się wśród drzew; chciał pobiec za nimi; ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Przed oczyma miał jeszcze wciąż dwie postacie, kobietę w białej sukni i mężczyznę który ciągnął ją za sobą.
Złamany i zrozpaczony oparł się Janek o ściankę altany, gdzie później się ukrył. Wprawnym okiem dojrzał w ciemności dwie wypróżnione butelki po winie.
— Widzę, że używa — pomyślał. — Podczas, gdy stary głupiec Stasiek Lipa śpi twardym snem, Aniela wykrada się z pokoju.
Groźne szczekanie psa przypomniało mu, że musi się czymprędzej stąd wynieść. Zegar wskazywał późną porę.
Przez cały dzień następny Janek biegał, jak nieprzytomny. Zobojętniał na wszystko. Urodziwa kelnerka którą się nieco zainteresował, nadziwić się nie mogła jego obojętności. Bolało ją, że nie zdradza najmniejszego zainteresowania jej osobą.
Janek ledwie doczekał się nocy. W ciągu dnia unikał tych miejsc, gdzieby się mógł natknąć na Staśka Lipę z jego córką, światło dzienne wyprowadzało z równowagi. świadomość, że Aniela należy do innych doprowadzała go do szału. Nie mógł sobie wybaczyć, że nie zareagował zmiejsca w altanie i nie dowiódł, że, nie jest lepsza od niego...
W głębi duszy wątpił wprawdzie, czy to była Aniela. Postanowił sprawdzić, czy nie ma tam młodej służącej, kucharki lub poprostu kobiety, którą przyjął za Anielę.
— Następnej nocy w willi Staśka Lipy pogaszono światła wcześniej, niż zazwyczaj. O godz. 10, prócz starego dozorcy, z którym Janek zdążył zawrzeć znajomość, wszyscy pogrążeni byli we śnie. Dozorca strzegł sumiennie willi przed złodziejami, natomiast przez palce patrzał na amantów, którzy zakradali się przez okna do damy swego serca.
Napróżno Janek usiłował dowiedzieć się od niego, ile kobiet przebywa w willi Amant, którego Janek zauważył w altanie, widać nie szczędził napiwków. Dozorca, jakgdyby nabrał pełne usta wody, milczał i uśmiechał się tajemniczo.
Że Janek jest człowiekiem, który interesuje się tylko kobietami, było dla dozorcy więcej, niż pewne. Zapewnie inaczej wyobrażał sobie złodzieja, włamywacza. Janka uważał za bogatego cudzoziemca, który szuka flirtu.
Noc była ciepła, jasna. — „Które okno należy do jej pokoju“ — strzeliła mu myśl. Janek zbliżył się do ganku i, zadarłszy głowę do góry wpatrywał się w okna.
Jako „fachowiec” zorientował się z łatwością w rozkładzie mieszkania. Ustalił, że pokój Anieli musi się znajdować na pierwszym piętrze. Zastanawiał się nad sposobami, jakby się tam dostać.
Dozorca próbował mu przeszkodzić w jego zamiarach, domyślając się, że coś Lu nie jest w porządku. Ale kilka banknotów, które Janek wsunął mu do ręki, dały mu do zrozumienia, że lepiej będzie, jeżeli się usunie na drugi koniec willi. Przed odejściem dozorca go ostrzegł:
— Ostrożnie młodzieńcze. Pan się chce zapewne dostać do Marty, a tam na piętrze mieszka córka szefa. Ostrożnie! Stary może się zbudzić.
Z wielkiej radości Janek miał ochotę rzucić się dozorcy na szyję i rozcałować go serdecznie. Brzydził się samego siebie, że bodaj przez chwilę mógł przypuścić, iż poprzedniej nocy zastał Anielę w altanie. Teraz nie wątpił już, że była to Marta, o której dozorca wspomniał przed chwilą.
Pragnął teraz tylko rzucić się do stóp Anieli, wybłagać u niej przebaczenie i odejść. Odejść na zawsze, daleko, i więcej nie stanąć na jej drodze. Jest zbyt czysta — myślał — bym ja, ordynarny przestępca, śmiał myśleć o niej, źle lub dobrze.
Nigdy w życiu nie czuł do siebie takiego gniewu i odrazu, jak w tej chwili. Gdyby mógł plunąć sobie w twarz, uczyniłby to chętnie. Już myśl o tym sprawiała mu ulgę.
Aniela urosła teraz w jego wyobraźni do niedoścignionego ideału Dotąd traktował kobiety, jako rozrywkę. Interesował się tylko ich wyglądem zewnętrznym, nie zważając na wartości duchowe, im bardziej kobieta była wyuzdana i zdemoralizowana, tym więcej mu imponowała. Teraz inaczej spoglądał na kobiety.
Jak kot, wdrapał się po schodach i zaczął majstrować u drzwi. Zamek rychło ustąpił i fanek znalazł się na korytarzu. Nocna lampka słabo oświetlała łóżko, na którym leżała kobieta. Dreszcz przeszedł mu po ciele. Kobietą tą była Aniela.
Przez dłuższą chwilę Janek nasycał się jej widokiem. Aniela oddychała lekko i twarz jej wzbudziła w nim uczucie, jakgdyby spoglądał na bóstwo, a nie na żywą istotę.
W pewnej chwili uczynił krok w tył, jakgdyby chciał uciec stąd, niespostrzeżony przez nikogo. Ale w tej chwili Aniela przekręciła się na drugi bok. Krew uderzyła mu do głowy z taką siłą, że musiał się oprzeć o ścianę, by nie upaść. W net jednak opanował się. Usta jego szeptały czule:
— Anielo!. Jedyna!., Najdroższa!..
Zbliżył się do łóżka i wpił oczy w śpiącą kobietę. Doznawał teraz takiego uczucia, jakgdyby włamywał się do kasy, pełnej pieniędzy, z tą różnicą, że z kasy mógł zabrać, ile chciał..
Janek żałował już że się zakradł do Anieli. Bał się, że nerwy jego nie wytrzymają.
Janek stał jak przykuty do miejsca. Aniela spała spokojnie nie czując na sobie płomiennych spojrzeń mężczyzny, który wzrokiem obejmował jej ciało. Aniela przyciągała go, jak magnes, a jednokrotnie nie dopuszczała do siebie.
— Trudno, niech się dzieje wola boska — pomyślał nieśmiało. Walka, jaką staczał ze sobą, była najsilniejszą w jego życiu! I zwyciężył.
Złe myśli pierzchły, jak zmory nocny, i w sercu jogo zbudziły się szlachetne uczucia. Spoglądał też na ukochaną zupełnie innym wzrokiem. Cicho szeptały jego usta:
— Nie. Nigdy. Jestem podły, nikczemny, ale ciebie, najdroższa. nigdy nie skrzywdzę.
W tej chwili mówił szczerze, z całego serca. Spoglądał na Anielę jak na siostrę ukochaną, zachwycając się jej subtelnymi rysami twarzy.
Był zadowolony z siebie, że zdołał się opanować i potrafił tak spokojnie patrzeć na nią. Czuł się, jak nowonarodzony. Całe życie chciałby tak czuwać nad jej łóżkiem i strzec jej przed innymi mężczyznami.
Naraz rozległ się donośny kaszel z zewnątrz, a potem skrzypnięcie zamykanych drzwi.
Zimny pot wystąpił mu na czoło na myśl, że Stasiek Lipa może go przyłapać. Szybko dobył z kieszeni notes i skreślił kilka słów:
„Aniela kochana. Żyję. Kocham cię tysiąckroć goręcej, niż dawniej. Przebacz mi, ty jedna możesz ziścić najgorętsze moje marzenie, zostać uczciwym człowiekiem.
Odruchowo, z przyzwyczajenia Janek natężył słuch i przybrał „fachową“ pozycję. Wydawało mu się, ze słyszy kroki po schodach. Czuł się gorzej, niż gdyby przyłapano go na gorącym uczynku włamania się do kasy. Szybko w sunął karteczkę pod zegarek, który leżał na stoliku nocnym. Następnie delikatnie ucałował jej jasne włosy i cicho opuścił dom.
Dozorca nocny uśmiechnął się doń porozumiewawczo, dając do poznania, że wie, u kogo był. Dwa banknoty natychmiast zamknęły mu usta. Jako dowód, iż zrozumiał, że należy trzymać język za zębami, przyłożył sobie palec do ust.
— Uciekaj pan natychmiast! Stary już nie śpi..
Dozorca nie miał potrzeby powtórzyć napomnieniu Jednym susem Janek przesadził parkan i szczęśliwy wrócił do hotelu. Świtało już. Janek rozebrał się szybko i zasnął natychmiast. Słodkie sny i marzenia o Anieli przykuły go do łóżka aż do wieczora. Gdy zbudził się, zapadał już zmierzch. Szczęśliwy wyskoczył z łóżka. Wydarzenia ostatniej nocy wryły się w jego świadomość, napawały go uczuciem niewysłowionej radości.
Miał niejasne przeczucie, że tej nocy zajdzie w jego życiu wielka zmiana. Dotychczasowe życie najeżone nie pewnością i niebezpieczeństwami, wyrobiło w nim potrzebę ryzyka. Był to swego rodzaju hazard. Zakradanie się w nocy do pokoju Anieli napawało go dziwnym uczuciem.
Zastanawiając się nad kolejami swego życia, doszedł do przekonania, że nic nie zmyje z jego sumienia występnej przeszłości. Gdy myślał o Adeli, która w międzyczasie nabrała mądrości życiowej i doświadczenia że należycie potrafi ocenić jego haniebne postępowanie wobec niej, łzy napłynęły mu do oczu. Janek płakał, jak małe dziecko, które zrozumiało, że postępowało źle. Był przekonany, że Aniela go odtrąci, nie mógł jednak zrezygnować z rozkoszy, by spojrzeć na nią jeszcze raz jeden, zapytać, co sądzi o nim. W tej chwili pragnął, by Aneta nie miała wyboru i musiała się związać z nim na zawsze. Przez mózg jego przesuwały się najbardziej fantastyczne pomysły.
Z rozważań tych wyrwało go dyskretne pukanie do drzwi.
— Proszę.
Drzwi otworzyły się na oścież. Do pokoju wtoczyła się tęga kobieta i, uśmiechając się tajemniczo, nakarminowanymi ustami, rzekła:
— Dobry wieczór panu, panie Blank, tak zdaje się, brzmi pańska godność?
Janek, niezadowolony, że nieznajoma przerwała tok jego rozważań, zapytał niezbyt delikatnym tonem, nie odpowiadając nawet na jej powitanie:
— Czym mogę pani służyć i kim pani jest?
— Niepoznaje mnie pan, panie Blank?
Przykry uśmiech wykrzywił jej grube wargi. Nie czekając, aż poprosi, rozparła się szeroko w fotelu i zapaliła papierosa.
Janek szybko zarzucił na siebie płaszcz i skłoniwszy się grzecznie, rzekł:
— Pani daruje, muszę odejść.
Przybyła uśmiechała się nadal, pokazując rząd złotych zębów. Miała na sobie mnóstwo kosztownej biżuterii: brylantowych kolczyków i pierścieni: istna wystawa jubilerska.
— Janek wiedział, że wszystkie jej brylanty są fałszywe. Kobieta ta mieszkała w tym samym, co on pensjonacie i podawała się za bogatą Amerykankę. Janek domyślał się, że jest to międzynarodowa aferzystka, która celowo demonstruje swoje brylanty. Trzymał się zdala od niej. Z jej sposobu zachowania się wynikało, że zna jego przeszłość. Janek, postanowił bronić się do ostateczności.
Janek znał dobrze tego typu arystokratyczne kobiety które można spotkać w każdym eleganckim uzdrowisku, gdzie żerują różnego rodzaju aferzystki, hochsztaplerzy. Było dlań jasne, że kobieta ta należy do tej kategorii ludzi. Aczkolwiek uchodziła tu za rodowitą Amerykankę, dowiedział się, że pochodzi z Warszawy z ul. Krochmalnej czy Smoczej.
— Nie wiem o co pani chodzi — odezwał się ostro. Bardzo dziękuję pani za towarzystwo, ale niestety, w tej chwili jestem bardzo zajęty.
— Czy mam zadzwonić na portiera, by panią wyprosił? Tu Europa, a nie Ameryka, gdzie kobiety mogą sobie pozwolić na swoje kaprysy.
Janek świadomie wspomniał o Ameryce aby przybyła przypuszczała, że rzeczywiście wierzy w jej pochodzenie. Postanowił się nie poddawać.
Nieznajoma spoglądała nań ironicznym spojrzeniem, jakgdyby bawiła się jego kosztem i zniecierpliwieniem. Nadal nie ruszała się z miejsca, jakgdyby nie zrozumiała o co chodzi.
Janek pienił się z oburzenia, wiedział jednak, że kobieta ta prowokuje go świadomie. „Zimna kokota N 2“ — pomyślał, z tą tylko różnicą, że tam ta jest piękna! młoda, a ta...
Wreszcie przybyła odezwała się:
— Jeżeli mnie pamięć nie myli, widziałam pana kiedyś.
Jankowi krew uderzyła do głowy. Miał ochotę schwycić kobietę za gardło i udusić na miejscu. Teraz, gdy zdawało mu się, że jest tak bliski szczęścia, znów przypominano mu jego ciemną przeszłość.
— Widziałam panią po raz pierwszy w pensjonacie.
— Moje oko nie myli mnie nigdy. Napewno widziałam pana dawniej.
— O, bardzo panią przepraszam, ale jednak muszę odejść.
Przybyła wstała i przyglądała mu się przez dłuższą chwilę:
— A więc pan sobie mnie nie przypomina?
— Niestety, nie.
— Wprawdzie zmieniłam się w międzyczasie, utyłam..
— Ale cóż mnie to może obchodzić — rzucił Janek.
— Hola, przyjacielu, cierpliwości.
— Skąd ten poufały ton? — udawał Janek obrażonego.
Przybyła roześmiała się.
— Proszę się nie śmiać tak głośno i nie zawracać mi głowy. Czy aby pani nie wypiła dziś za dużo..
— Nie wiem kto z nas jest pijany, ja czy pan przyjacielu kochany.
— Ja, napewno nie.
— I ja tak sądzę o sobie. Jesteśmy oboje przy zdrowych zmysłach.
— Nie wiem jednak ciągle, o co pani chodzi. Jestem w tym uzdrowisku po raz pierwszy.
— Wiem o tym.
— Co pani jest jeszcze wiadome o mnie?
— Bardzo wiele — roześmiała się przybyła.
Oboje przyglądali się sobie przez dłuższą chwilę.
Janek spoglądał w jej duże mądre oczy. Zaczynał ją sobie naprawdę przypominać. Ogarnęło go przerażenie.
— Czy może mi pani otwarcie powiedzieć, kim pani jest?
— Bardzo chętnie, ale pan mi się pierwszy przedstawi. Możliwie, że przyjęłam pana za kogo innego uśmiechnęła się ironicznie.
— Wszak pani zna moje nazwisko. Nazywam się Blank.
Przybyła wybuchnęła śmiechem.
— Nie o to nazwisko mi chodzi.
— A o jakie?
— To.. To., — m rugnęła lewym okiem.
Janek nie wątpił już teraz, że jest zdemaskowany. Postanowił jednak nie ustępować aż sobie nie przypomni, kiedy tę „twarz“ widział.
— Nie rozumiem co oznacza to mruganie okiem? Nie znam się na tym.
— Za to ja się znam na tym — odparła kobieta, mrugnąwszy okiem po raz drugi.
Janek poczuł się zaintrygowany. Odłożył płaszcz, który przez cały czas miał przerzucony na ramieniu, gotowy do wyjścia, i usiadł nawprost przybyłej.
— Pani ma piękne brylanty.
— Pan się zna na tym. Nic nie są warte.
— Czyżby?
— Tak samo, jak pan..
— Pani fest tego pewna?
— Najzupełniej.. Rozumiemy się doskonale..
To mówiąc, kobieta wstała.
— Nie będę pana dłużej zatrzymywała — rzekła — ale radzę się strzec!
— Kogo? — zerwał się Janek z miejsca.
— Wszystkiego.. Jestem życzliwą..
— Proszę ze mną mówić otwarcie — schwycił ją Janek za ręce.
— Przyszłam tu po to, by szczerze porozmawiać z Klawym Jankiem..
Janek zbladł. Nie mógł wydobyć z siebie głosu.
— Czemu się pan tak przeraził?
— Skąd pani mnie zna? Kim pani jest?
— Jestem „Lipet“. Teraz przypomina pan sobie?
— Skoro tak, — odetchnął Janek z ulgą, — jesteśmy w swoim gronie. Zna pani nasz parol? A jak się pani nazywa?
— Jestem wśród naszej braci nie mniej popularna od ciebie. Widzę, że osłabła ci pamięć. Jestem żoną Drejkopa...
— Czyż to możliwe?! Skąd się tu wzięłaś? Wszak mieszkacie w Ameryce..
— Bracie. My, mieszkamy na całym świecie.
Oboje przyglądali się sobie przez chwilę, po czym Janek wybuchnął śmiechem:
— A ja przyjąłem cię w pierwszej chwili za Amerykankę, która szuka flirtu. A to frajer ze mnie!!
— Prędko jednak zorientowałeś się, że moje brylanty są fałszywe. Powiedz mi, co tu porabiasz nad morzem?
— Sam nie wiem, skąd się tu wziąłem.
— Ale ja wiem.. Wiem, że nie jesteś już dawnym Klawym Jankiem., Gdzie twoje sumienie złodziejskie? Tak nie postępuje „blatny“. Pamiętaj, że źle skończysz...
Upłynęła dłuższa drwiła za nim Janek odpowiedział na ten zarzut.
— Właściwie, nie wiem o co ci chodzi..
Kobieta podeszła do drzwi i przekręciła klucz w zamku. Potem zbliżyła się do Janka i rzekła cichym zmęczonym głosem:
— Czegoś się uwziął na starego Staśka Lipę. Daj mu żyć! Pozwól mu zapomnieć o przeszłości. Słyszysz!.. — zakończyła groźnym tonem. — Dość się już nacierpiał w swym życiu.
Janek poczuł się jakgdyby mu sztylet wbito w pierś. Zwiesił ciężko głowę i rzekł usprawiedliwiającym tonem:
— To nie moja wina, że spotkaliśmy się znowu. Za trzymałem się tu zupełnie przypadkowo.. Zresztą, cóż on mnie może obchodzić?
— Ale ona cię interesuje, co?
— Cóż to ciebie może obchodzić? — zapalił się Janek.
— Nawet bardzo, Janku.
— Nie będę się nikogo pytał, jak mam postępować!
— Daremny trud. Aniela już dawno zapomniała o tobie. Małoż kobiet przewinęło się w twoim życiu? Jesz cze jej ci brak do kompletu?..
— Ale cóż to ciebie obchodzi?
— Powiedziałem ci już, że bardzo wiele. Stasiek Jest moim kuzynem. Aniela jest naszym okiem w głowie. Nigdy nie zostanie żoną złodzieja. Słyszysz? Nigdy!... Aniela ma narzeczonego, który jest adwokatem.
Janek zachwiał się na nogach. Prawą ręką uchwycił się stołu, by nie upaść. Spoglądał na nią błędnym wzrokiem, jakgdyby postradał zmysły. Naraz wybuchnął nawpół idiotycznym śmiechem.
Kobietę ogarnął strach. Nie wiedziała, co począć z sobą. Janek nie zdejmował z niej oczu. Zdawało się, te za chwilę rzuci się na nią.
— Coś powiedziała, że Aniela?..
Urwał i roześmiał się ponownie. Jego twarz skrzywił dziki grymas, a oczy biegały gorączkowo po pokoju, jakgdyby szukały narzędzia. Jankowi wróciła przytomność umysłu. Spokojnie zapalił cygaro i usiadł na krześle tuż obok przybyłej.
— Już odzyskałem równowagę. Nie lękaj się mnie. Klawy Janek ma twardą skórę. Życzę Anieli dużo szczęścia z jej adwokatem. Cieszę się, że jednak wybrała sobie na męża człowieka, zbliżonego do naszego zawodu. Złodziej i adwokat są stale w kontakcie — ironizował. — Tylko o jedną bym ją prosił drobnostkę. A potem — przysięgam, nie pokażę jej się więcej na oczy.
Oboje milczeli przez chwilę. Kobieta spojrzała ze współczuciem na Janka i zapytała.
— Powiedz, o co ci chodzi... Postaram się wpłynąć, by uczyniła zadość twej prośbie, jesteś wszak naszym człowiekiem.
Janek z wdzięcznością pocałował ją w rękę.
— Pragnę ją zobaczyć po raz ostatni, w życiu — wyrzucił z siebie jednym tchem.
— Widziałeś ją tej nocy.
— Wiesz o tym? — zawołał Janek zdumiony. Jesteś genialnym detektywem — uśmiechnął się posępnie.
— Dziękuje za komplement — obraziła się.
— To nie komplement. Jesteś doskonale poinformowana.
— Wiem też o twoim liście. Aniela podarła go na drobne kawałki i podeptała nogami.
— Kłamiesz! Kłamiesz! zerwał się Janek z miejsca i uczynił ruch, jakgdyby ją chciał schwycić za gardło. Kobieta nie ruszyła się z miejsca. Spoglądała na niego dumnie, jak na tchórza, którego nie ma powodu się obawiać. Jej spokój przywrócił mu przytomność umysłu.
— Jest mi bardzo ile... Jak nigdy w życiu — wybuchnął i zasłonił sobie twarz rękoma, jakgdyby się wstydził własnej słabości.
— Uspokoi się, Janku — szepnęła kobieta.
Janek spojrzał na nią zdziwiony.
— Musisz się wyrzec Anieli — szeptała. Ona nie chce cię znać. Szkoda zachodu. Stary Lipa raczej cię zamorduje i będzie gnił na stare lata w więzieniu, niżby ci miał oddać córkę za żonę.
Janek milczał. W mózgu jego krzyżowały się rozmaite myśli. Kobieta ciągnęła dalej.
— Jestem poinformowana o twoich wizytach w willi Lipy. Radzę ci się więcej tam nie pokazywać.
— Bedę czynił, co uważam za słuszne — buntował się znów Janek. Nikt na świecie nie będzie w stanie oderwać mnie od niej. Los mnie tu sprowadził. O na musi być moją!
— A co na to powie policja?
— Niech robi, co chce. Mnie już jest wszystko jedno.
— Jak możesz twierdzić, że kochasz Anielę, kiedy zaraz pierwszego dnia po jej wyjeździe z Polski, miałeś już kochankę?
— Kochanek miałem wiele — zawołał Janek, — ale serce moje nie należało do żadnej z nich. Ją jedną tylko kocham.
Janek biegał po pokoju, niby zwierzę zamknięte w klatce. Oczy mu błyszczały, jak u wściekłego kota.
— Czy pani ma tu zamiar jeszcze długo siedzieć? — zapytał zatrzymując się przed nią.
— To zależy od ciebie.
— Skoro tak, mogła się pani wcale nie fatygować — wyrzucił z siebie Janek, wskazując jej palcem drzwi.
— Dobranoc! — dodał.
— Dowidzenia! — uśmiechnęła się kobieta.
Kobieta zmierzyła go od stóp do głowy trzymając jedną rękę na klamce.
— Na co pani jeszcze czeka?
— Mam ci jeszcze coś do powiedzenia.
Kobieta puściła klamkę i usiadła z powrotem na krześle. Janek nie nie rozumiał..
— Janku! — odezwała się kobieta. — Czy naprawdę kochasz Anielę?
— Czy pani w to wątpi? życie gotów byłbym oddać za nią.
— A gotów byłbyś zerwać raz na zawsze ze światem przestępczym?
— Tak postanowiłem raz na zawsze zerwać z przeszłością.
— I wierzysz, że będziesz mógł się opanować?
— Tak. Ostatnia noc dowiodła, że mam żelazną wolę.
— Wiem o tym.
— Co pani wie? — schwycił ją Janek za rękę. Pani zachowanie wydaje mi się dziwnym.
— Nie przerywaj. Odpowiadaj na pytanie. Powiedz czy masz wiele dawnych grzechów za które policja cię ściga?
— Sporo. Ale poco pani pyta o to? — denerwował się Janek.
— Cierpliwości. Czy jesteś zupełnie zdrów?.
— Jak ryba.
— W takim razie Aniela będzie twoją.
Janek zerwał się z miejsca.
— Pani nie żartuje?!., Aniela będzie moją?! — Podejmuje się umożliwić wam spotkanie. Resztę pozostawiam tobie.
Janek był nieprzytomny ze szczęścia.
— Dlaczego mi pani tego odrazu nie powiedziała? Jakże jestem wdzięczny pani!
— Uspokój się. Mamy jeszcze ciężki orzech do zgryzienia. Stary Lipa za nic nie zgodzi się pojąć ciebie za zięcia. On szuka dla swej córki lekarza, adwokata, lub inżyniera; ona jednak słyszeć nawet nie chce o tym.
— Kocha mnie jeszcze?
— Kocha cię goręcej, niż dawniej, aczkolwiek nie wspomina o tym wcale, jestem z nią zaprzyjaźniona; opowiada mi o wszystkim.
— Ułatwię wam spotkanie. Stary nie może jednak wiedzieć o tym. Jego trzeba postawić przed faktem dokonanym. Rozumiesz?
— Tak. — Ale czy Aniela zgodzi się na to?
— Nie bądź frajerem, już ja to wszystko załatwię, ale pod jednym warunkiem.
— Mianowicie? Zapytał Janek nieufnie.
— Żebyś nie zakradał się przez parkan. Tej nocy nie wiele brakło, by Lipa cię schwytał.
— Jak ty jesteś dobrze poinformowana o wszystkim! — zawołał Janek oszołomiony.
— Jesteś pierwszorzędnym detektywem.
— Wiem o tym. Wolę jednak zostać „blatną“. Pamiętaj, Aniela nie wie o tym, że należę do świata podziemi.
— Dobrze. Ale umieram z tęsknoty porozmawiania 2 nią. Jak będę mógł się z nią zobaczyć?
— Polegaj na mnie. Każdej niedzieli wyjeżdżam z nią na spacer. Będziesz czekał tam, gdzie ci wskażę.
— Dziś mamy zaledwie wtorek. To ponad moje siły czekać aż do niedzieli:
— Inaczej być nie może. Musisz mnie usłuchać. Sam widzisz, że chcę cię z nią zetknąć. Chociaż, mówiąc między nami, nie jesteś jej wart.
— Zobaczy pani, jak jej będzie dobrze ze mną. Zrobię wszystko, by uczynić ją szczęśliwą.
— A więc do niedzieli — rzuciła kobieta na pożegnanie i opuściła pokój Janka.
Gdy kobieta wyszła, Janek udał się do restauracji na kolację. Jadł i pił z wielkim apetytem. W pewnej chwili wzrok jego zatrzymał się na urodziwej blondynce, która mijała jego stolik. Jej klasycznie piękne nóżki obciągnięte w cieniutkie jedwabne pończoszki, budziły w nim niepokój. Miał już ochotę bliżej zainteresować się blondynką. Ale przypomniał sobie Anielę i.. zrezygnował z zamiaru. Pełen radości i nadziei bliskiego zetknie da się z Anielą, udał się do pokoju na spoczynek.
Tej nocy, gdy Janek był w pokoju Anieli, młoda dziewczyna spała smaczniej i twardszym snem niż zazwyczaj. Ukołysana słodkim snem, nie słyszała, jak Janek się zakradł, a potem opuścił jej pokój. Zbudziła się wcześniej, niż zwykle. Gdy Stasiek Lipa wszedł do jej pokoju, by złożyć ojcowski pocałunek na jej czole, była już dawno ubrana.
Staśka zaintrygował ten fakt. Ale, gdy Aniela zn rzuciła mu ramiona na szyję, i oświadczyła, że spała dobrze uspokoił się i udał się na swój codzienny spacer po willi, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.
Aniela umyślnie przybrała wesoły wyraz twarzy by nie martwić ojca. W istocie była bardzo przygnębiona. Bilecik, który fanek zostawił na stoliku, obudził w niej na nowo uśpione uczucia. Rozpierała ją gorąca miłość do tego człowieka. Trawił ją głód zmysłów. Natura dopominała się o swe prawa. Kilka martwych słów na skrawku papieru przypominały jej setki wydarzeń, faktów z przeszłości, których napróżno pragnęła zapomnieć.
Jedyną jej przyjaciółką była starsza od niej znacznie kuzynka, ta sama, która odwiedziła Janka. Anieli nie przyszło nawet na myśl że krewna ta ma za sobą bogatą przeszłość kryminalną. Zwierzała się jej ze wszystkiego. Opowiadała jej o swej miłości do Janka, którego mimo wysiłków nie może wyrwać ze swego serca. Wówczas kuzynka Anieli postanowiła na własną rękę rozpocząć kroki, celem zbliżenia do siebie Anieli i Janka.
Gdy Aniela przeczytała list Janka nie posiadała się ze szczęścia. Wierzyła, że uda się jej nawrócić go na uczciwą drogę i że będą ze sobą szczęśliwi. Była więcej niż pewna, że i on rwie się do niej całą duszą. Czuła że bliska jest chwila, gdy los ich połączy na zawsze. Chciała go odszukać i wyznać swą miłość, tylko troska o starego ojca powstrzymywała ją od tego. Cierpiała i milczała. Miłość do starego ojca przemogła, w niej uczucie do ukochanego. Musiała jednak wylać przed kimś swój ból. Powiernicą uczyniła swą kuzynkę, nie przypuszczała wcale że ta kobieta pomoże jej urzeczywistnić piękny sen o Janku.
Następnej nocy w żaden sposób nie mogła zasnąć. Myśl, że i tej nocy może się zjawić spędzał jej sen z oczu. Gdy zasnęła już świtało Janek nie zjawił się tej nocy. Przez cały dzień chodziła, jak struta. Stasiek Lipa zauważył zmianę w jej usposobieniu i zaniepokoił się bardzo. Aniela zapewniała go, że nic jej nie jest stary ojciec postanowił jednak zbadać sprawcę i ustalić przyczyny nagłej zmiany nastroju córki.
Następnej nocy Aniela udała się na spoczynek wcześniej, niż zwykle. Gdy ojciec pocałował ją w głowę na dobranoc, Aniela udawała że śpi. Stasiek wrócił do pokoju ufny że noc minie spokojnie.
Gdy tylko została sama Aniela, szybko wyskoczyła z łóżka i wpiła wzrok w fotografię fanka, którą w tajemnicy przed ojcem miała zawsze przy sobie. Tęskniła za Jankiem. Tuliła jego fotografię do piersi, jak żywą istotę. Nasłuchiwała. Przeczuwała, że tej nocy stanie się cud. Przejmował ją dziwny strach. Zapaliła lampkę na nocnej szafce chcąc zmusić siebie doczytania. Napróżno litery skakały jej przed oczyma. Odłożyła książkę i na kryła się kołdrą po głowę. Nie mogła jednak zasnąć. Myśli, ciężkie jak ołów nie dawały jej spokoju. Wszystkie dotychczasowe noce bezsenne były niczym wobec tego, co przeżywała teraz. Była gotowa na wszystko.
Aniela była uświadomioną niewiastą. Nie chciała jednak, by jej miłość do Janka ograniczała się tylko do fizycznego zbliżenia dwojga ludzi. Swą miłością chciała go oczyścić, wyrwać z występnego świata podziemi.
Wreszcie znużona i wyczerpana Aniela usnęła. Dręczyły ją fantastyczne niezdrowe sny.
Poprzez cienkie firanki na oknach zaglądał księżyc. Oświetlił gałęzie drzew i smukłą sylwetkę mężczyzny, który wdrapywał się przez parkan. Przez chwilę przyczaił się pod parkanem, potem na czworakach czołgał się w kierunku domu. Z głębi ogrodu dały się słyszeć ciężkie kroki dozorcy. Tym razem Janek wolał się z nim nie spotkać. Kroki umilkły.
Janek leżał jeszcze przez chwilę na ziemi, po czym cichutko zaczął się skradać pod okno Anieli. Był już blisko schodów, które prowadziły do jej pokoju. W tej chwili świsnęło coś w powietrzu i jakiś wilgotny przedmiot dotknął jego twarzy. Janek upadł na ziemię. Przeraził się, jak nigdy w życiu mimo iż obfitowało ono w najfantastyczniejsze wydarzenia. Gdy wstał przekonał się że strachu nabawiła go jakaś mokra szmata, którą wiatr zrzucił na ziemię, śmiał się w duchu z tego wydarzenia.
Powoli i ostrożnie wspinał się po schodach, przechodząc po dwa stopnie odrazu. Przy żadnej z robót których wykonał w życiu mnóstwo nie zachował tyle ostrożności, co tym razem. Przez dziurkę od klucza zauważył słabe światełko w jej pokoju. Delikatnie zabrał się do majstrowania u drzwi. Z wielkiego zdenerwowania nie mógł sobie poradzić z zamkiem. Zimny pot wystąpił mu na myśl, że będzie musiał zrezygnować z swego przedsięwzięcia. Zabrał się z pasją do roboty. Nie zważał na hałas, jaki powodował. Było mu już wszystko jedno.
Postanowił nie rezygnować za żadną cenę. Zaczął zastanawiać nad innym sposobem dostania się do pokoju Anieli.
Po ostatniej rozmowie z kuzynką Anieli, czuł się pewniejszy siebie. Próbował nawet zapukać do drzwi. Aniela nie słyszała. Bał się pukać głośniej, by nie zbudzić jej ojca. jak kot zeskoczył ze schodów i przez chwilę obserwował okno okiem fachowca. Był wszak specjalistą w zakradaniu s;ę do cudzych mieszkań I tym razem znalazł sposób. Schodami dostał się na strych, skąd przez małe okienko dostał się na balkon, tam prowadziły drzwi do pokoju Anieli.
Znów nasycał swój wzrok widokiem Anieli. Pożerała go żądza, spalała mózg. Głos wewnętrzny wołał:
— Weź ją. Czeka na ciebie. Śni o tobie.
Janek czuł, że traci panowanie nad sobą. Napróżno usiłował uciec. Twarz jego wykrzywił zmysłowy grymas. Schylił się nad Anielą. W tej chwili skrzyżowały się ich spojrzenia. Z piersi ich jednocześnie wydarł się okrzyk:
— Janku!
— Anielo!
Porwał ja w swe ramiona. Janek wpił się ustami w jej wargi. Nie broniła się.
A za oknem dał wiatr morski, jakgdyby chciał opowiedzieć o wszystkim co zaszło. Oboje roześmieli się szczęśliwi. Zmysły zwyciężyły moralność. W pewnej chwili Janek zauważył zmianę w usposobieniu Anieli.
— Czemuś tak spoważniała najdroższa?
— Przypomniałam sobie ojca.
Janek porwał ją w ramiona.
— Co będzie dalej? — uwolniła się Aniela z jego uścisku.
— Co ma być — odparł uszczęśliwiony Janek. — Pobierzemy się. Założymy ognisko domowe. Będziemy mieli dzieci..
— To wszystko filozofia, mój kochany.. Musimy się poważnie zastanowić nad naszą przyszłością.
— Nie dbam o przeszłość, ani o przyszłość. Jesteś dla mnie wszystkim. Powiedz, kochasz mnie?
— Potym co zaszło między nami, czyż możesz wątpić w moją miłość? Czułam, że przyjdziesz.
— Tęskniłaś za mną?
Aniela w milczeniu zarzuciła mu ramiona na szyję.
— Najdroższa, będziesz wiecznie moją. Słyszysz? Wiecznie!!!
— To zależy od ciebie, kochanie.
— Uczynię wszystko, co w mej mocy, by dać ci szczęście.
— Wszystko?
— Kochanie, czyż wątpisz w mą miłość do ciebie? Odtąd nie umiałbym żyć chwili bez twych oczu. Rozkaż, a uczynię wszystko. Jak pies będę leżał wiernie u stóp, posłuszny każdemu twemu życzeniu.
Wierzę ci najdroższy. Dziś jeszcze musimy stąd uciec. Po tym, co zaszło między nami, nie śmiem po kazać się memu ojcu na oczy.
Aniela przesłoniła sobie twarz. Janek próbował ją pocieszyć, ale łzy, które spływały po jej twarzy, onieśmielały go, nie mógł wydobyć z siebie słowa. Obawiał się, czy Aniela nie żałuje już tego, co zaszło między nimi.. Znał gorycz uczucia, jakie opanowuje człowieka po dokonanej zbrodni. Postanowił się z nią rozmówić.
— Anielko!. Skarbie mój!. Żoneczko najdroższa!. Nie płacz! Przekonasz się, że nigdy nie pożałujesz tego, żeś ofiarowała mi swe serce żeś oddała w me ręce swój los.
— O nie, Janeczku, nie boję się o siebie — odparła Aniela, — płacze nad tobą.
— Nade mną? Nie rozumiem ciebie.
— Tak najdroższy obawiam się teraz więcej o ciebie, niż o siebie. Serce mi mówi, że nie długo będzie my cieszyli się sobą.
— Głupstwa.
— O, mój złoty, nie mów tak. Mam ku temu po wody. Czeka nas nieszczęście.
— Poco mamy mówić o nieszczęściu, kiedy jesteś my tak szczęśliwi? — zaczął się Janek denerwować. — Należymy do siebie i nic nie jest w stanie zakłócić naszej radości. Nie myśl o niczym, pozostaw to mnie.
— Janeczku, kochany, — wybuchła Aniela płaczem. — Twoje szczęście może się lada moment zamienić w nieszczęście. Musimy czym prędzej opuścić to uzdrowisko. Inaczej będziemy zgubieni.
Janek zastanowił się na chwilę, poczym rzekł:
— Sadzisz, że policja jest na moim tropie.
— Jestem tego pewna. Ale co ciebie naprowadziło na tę myśl?
— Domyślam się. Była u mnie pewna kobieta...
— Czy Róża była u ciebie? — zawołała Aniela.
— Tak. Opowiadała mi wiele. Między innymi wspomniała o policji.
Aniela sposępniała. Łzy napłynęły jej do oczu.
— Kobieta ta przechwalała się, żeś się zwierzył przed nią ze swej miłości do mnie.
— Istotnie. Ona jedna mnie tutaj rozumiała. Tylko... dziwnie niemam do niej zaufania... Powiedz Janku, czy kobieta ta nie należy do waszego świata?
Janek milczał.
— Nie odpowiadasz?
— Nie wiem... Zresztą, ona jest twoją krewną.. Przyrzekła skomunikować mnie z tobą — Tylko kazała mi czekać do niedzieli.
— A tyś nie wytrzymał?
— Gdybym wiedział, żeś mi wypaczyła dawna bym już był przy tobie...
— Ale wróćmy do sprawy — przerwała mu Aniela. Grozi ci niebezpieczeństwo i musisz stąd uciekać!
— Razem z tobą gotów jestem każdej chwili to uczynić.
— I ja nie myślę inaczej, żal mi tylko mego starego ojca. Wszak nie mogę uciec od niego, nie powiedziawszy mu ani słowa.
— Co masz zamiar uczynić?
— Wyznam mu prawdę.
— Co!... — zerwał się Janek z miejsca — Żebyś się nie ważyła tego uczynić.
Aniela nie spodziewała się podobnej reakcji z jego strony. Wyprostowała się dumnie.
— Chcesz bym już odczuła twoją brutalność? — zawołała wyniośle.
— Wybacz kochana — tłumaczył się Janek. — Twój ojciec nie wybaczy mi tego nigdy, że wbrew jego woli zostałem twoim mężem.
— Będzie musiał się z tym pogodzić. Inaczej być nie może. Powiem mu wszystko.
— Błagam cię, Anielko, nie czyń tego. Nie znasz zwyczajów i zasad, jakie obowiązują w naszym świecie. Mnie jako Klawemu Jankowi, nie wolno było pokochać ciebie. Jesteś córką złodzieja. To, czego dopuściłem się tej nocy wobec twego ojca, uważane jest w naszym świecie za największą zbrodnię. On zastrzeli nas oboje, jestem tego pewny.
Ojciec kocha mnie i na pewno mi przebaczy. Gdy tylko wstanie, opowiem mu co zaszło. Wyjedziemy stąd we troje.
Janek zrozumiał, że na nic się nie zdadzą wszelkie jego argumenty. Aniela nie ucieknie z nim bez wiedzy ojca. Spróbował jednak wytłumaczyć jej raz jeszcze, że ściągnie na nich nieszczęście.
— Nie znasz moralności świata podziemi. Nasz kodeks przewiduje najsurowszą kare dla „blatnego“, który oszukał swego towarzysza. Nadużywając twego zaufania, oszukałem twego ojca. Nie zasłużyłem na two ją miłość. My, mężczyźni, nie potrafimy kochać platonicznie.. Przebacz, że nie czekałem na ciebie, jak ty na mnie.
— Nie mów o tym — przyłożyła mu Aniela palec do ust.
— Ale twój ojciec nie będzie tak wyrozumiały...
— Ojciec mój wie że kocham ciebie. Wróć do swego hotelu, ubierz się elegancko i według wszelkich zasad etykiety, poproś ojca o moja rękę.
— Wszystko najdroższa, tylko nie to. Znam Staśka Lipę lepiej od ciebie, aczkolwiek jesteś jego córką. Nigdy nie zgodzi się na nasz ślub. Musimy stąd uciekać.
— Jeżeli będzie się upierał, opowiem mu wszystko, co zaszło tej nocy.
— Oszalałaś!? Człowiek ten, doprowadzony do pasji, zdolny jest do popełnienia największej zbrodni.
— Niech się dzieje co chce. Idź! Zaczyna już świtać. Ojciec wnet się obudzi. Nie chcę, by cię tu spotkał.
— Nie ruszę się stąd bez ciebie.
— Mówisz, jak dziecko.
— Nie, jak dorosły mężczyzna. Wyjedziemy i zawiadomimy go o naszym ślubie. Najlepiej jest postawić go wobec faktu dokonanego. Znam to z doświadczenia..
— Możliwie ale ja nie ucieknę. Muszę przekonać mego ojca, że inaczej nie może być.. Idź, proszę cię. Już dnieje.
— Nie pójdę! — upierał się Janek przy swoim.
Aniela spojrzała nart smutnym wzrokiem. Janek rzucił się jej do stóp.
— Pozwól mi zostać przy tobie — błagał — Nie umiem teraz być bez ciebie ani chwili. Kocham cię, Anielo..
Aniela spojrzała nań karcącym wzrokiem, ale Janek ucałował serdecznie jej dłoń i ciągnął dalej:
— Nie gniewaj się na mnie, kochanie. Mam dziwne przeczucie... Wydaje mi się, że za progiem twego domu czeka na mnie niebezpieczeństwo... Teraz, gdy odzyskałem ciebie, miłość jest mi szczególnie droga... Nie chcę gnić za kratami... Zdala od ciebie...
W oczach jego błysnęły łzy. Serce Anieli ścisnął ból. Opanowała się jednak i rzekła:
— Jesteś przeczulony, Janku. Pocałuj mnie teraz i idź, a gdy przyjdziesz wieczorem będziemy już godowi do podróży. Ojciec udzieli nam swego błogosławieństwa i odtąd nie rozstaniemy się już nigdy. Słyszysz? Nigdy!
— Nigdy! — powtórzył za nią Janek, a jednocześnie doznał uczucia, jakgdyby zamknęły się za nim wrota więzienne. Wydało mu się nawet, że słyszy podejrzany szmer pod oknem. Natężył słuch, ale Aniela roześmiała się beztrosko:
— Przesadzasz, kochany... To tylko nerwy... Proszę cię, idź prędzej... Ojciec wnet się zbudzi.
Janek stał jeszcze wciąż niezdecydowany.
— No idź już, Janku, idź! Spełń o co cię proszę, jeżeli mnie bodaj trochę kochasz...
Janek uczynił krok w kierunku drzwi.
— Nie żegnasz się ze mną?
— Ach, tak! — cofnął się Janek i porwał Anielę w ramiona.
W tej chwili rozległy się kroki na dole. Ktoś wspinał się po schodach. Suchy kaszel przerwał ciszę. Aniela zbladła jak chusta, a na twarzy jej odmalowało się tyle cierpienia, że Janek zapomniał o grożącym mu niebezpieczeństwie i odezwał się do Anieli:
— Nie bój się najdroższa! Obronię cię!
— Uciekaj! Uciekaj — ledwie wyszeptała. — Ojciec idzie... Zabije nas...
Janek był w duszy zadowolony z czekającej go przeprawy. Postanowił wyjaśnić sytuację, raz na zawsze.
Aniela ukryła się pod kołdrą. Nie chciała być świadkiem spotkania Janka z ojcem. Gdy jednak rozległo się pukanie do drzwi, wybiegła z łóżka i, otwierając drzwi szafy, zawołała:
— Ukryj się tam! — błagała. — Uczyń to dla mnie!
— Nie, muszę się z nim rozmówić! — obstawał Janek przy swoim. Przekręcił klucz w zamku.
Na progu stanął Stasiek Lipa.
W pokoju zapanowała śmiertelna cisza. Aniela nie śmiała podnieść oczu na ojca. Obaj mężczyźni zmierzyli się nienawistnymi spojrzeniami. Pierwszy zerwał się z miejsca Stasiek Lipa. Był siny, oczy wyłaziły mu z orbit. Żyły na skroniach napięły się, jak struny.. Powolnym krokiem zbliżał się do córki. Otworzył usta, by rzucić na nią słowa potępienia, ale w tejże chwili złapał się obiema rękami za klatkę piersiową i runął, jak długi u stóp córki.
— Ojcze!... — zawołała Aniela i schyliła się nad starcem.
Na myśl, że Klawy Janek może być jego zięciem lub że Aniela może oddała mu się, Stasiek Lipa stracił panowanie nad sobą.
Stasiek Lipa odnosił wrażenie jakby naraz cały świat zapadł się a wszyscy ludzie poginęli — i tylko on, jeden pozostał przy życiu, by spojrzeć ogromnej katastrofie w oczy. To, czego instynktownie przez całe życie się obawiał, nastąpiło... Życie utraciło dlań wszelką wartość.
Gdy spojrzał na Anielę, opuściła głowę. Wydawało mu się, że nie jego córka znajduje się w pokoju, nie jego dziecko, które ubóstwiał. To obcy człowiek, obca kobieta.
— Gratuluję!.. — naraz zawołał Stasiek Lipa. — Winszuję!.. — przekłuwał Anielę ironią. A słowa ojcowskie wrzynały się teraz w serce córki z większym bólem, niżby zatapiał w niej ostrze noża.
Janek stanął między ojcem a córką.
— Postawiłeś na swoim? Co? Ty, parszywy psie.
Janek nie odpowiadał. Tylko Aniela wystała, by zbliżyć się do ojca.
— Nie on postawił na swoim ojcze — rzekła. — Żadna siła nie jest w stanie nas rozłączyć. Kocham go!
— Cha-cha-cha — wybuchnął nieswoim śmiechem Stasiek Lipa.
— Coś powiedziała? Żadna moc was nie rozłączy?
— Ojcze, nie śmiej się. Należymy do siebie. Jesteśmy już jak mąż i żona..
Ale Stasiek Lipa wybuchnął jeszcze silniejszym śmiechem. Młodzi ludzie jednocześnie pomyśleli, czy Stasiek Lipa nie postradał zmysłów.
— Czy mógłbym z tobą porozmawiać? — spytał Janek Staśka Lipę.
— Ty ze mną.. Nie, nie! Nie chce cię znać!.. Porozmawiaj z moją córką.. Mnie zostaw w spokoju. Moim przyjacielem już nigdy nie będziesz.
— Dlaczego? Czy ci nie wypada?
Stasiek Lipa udawał, że nie słyszy i zbliżył się do córki z zaciśniętymi pięściami.
— Tak tyś się odwdzięczyła?.. Bardzo pięknie z twojej strony.. Miałaś rację. Wszak jestem tylko złodziejem... Ojcu-złodziejowi wszystko wypada. Nawet córka.
Nie dokończył. Aniela wybuchnęła płaczem.
— Nie mogłam inaczej.. Wyklnij mnie. Bij mnie. Rób co chcesz, tylko nie lżyj.
— W tej chwili masz stąd wyjść! — krzyknął Stasiek Lipa do Klawego Janka, wskazując mu jednocześnie drzwi.
— Nie ruszę się stąd, póki nie rozmówimy się. Musisz mnie wysłuchać.
— Ze mną już nigdy rozmawiać nie będziesz. Twoim ciętym językiem zdołałeś, coprawda, uprowadzić moją córkę, ale ze mną nic nie wskórasz.
— Rozmyślisz się.
— Mylisz się.
Stasiek Lipa utkwił w Janku groźne spojrzenie.
— Zapłacisz mi za wszystko. Zemszczę się na tobie za wszystko. Nie sądź, że już jestem bezbronny i stary, że można ze mną robić wszystko, czego się tylko zachciewa... Popamiętasz mnie ty łobuzie..
— Pamiętam, pamiętam... — ironizował Klawy Janek.
— Najlepszy dowód, że pamiętałem dotychczas o tobie, bo odszukam cię... Ale wiedz, że Aniela należy do mnie na zawsze, na wieki.
Krew nabiegła Staśkowi Lipie do oczu.
— Stu! pysk!.. Bezwstydny! Ale zapłacisz mi za wszystko.
— Kto się ciebie lęka?
Stasiek Lipa silnym pchnięciem ręki otworzył drzwi i z pośpiechem wybiegł z pokoju. Aniela, przerażona postępowaniem ojca, chwyciła Janka za rękę i za wołała:
— Musimy już stąd uciec. Stary może jeszcze po pełnić głupstwo. Postradał chyba zmysły. Strach mnie ogarnia na myśl, że mogłabym przy nim pozostać.
— Nie lękaj się. Twój Janek strzeże cię.
— Dlaczego tak się uparłeś i nie chciałeś stąd odejść — czyniła mu teraz Aniela wyrzuty. — Co teraz będzie? Przeczucie mówi mi, że tu wnet stanie się rzecz straszliwa. Strach targa mną. Co teraz będzie?
— Co ma być? Ojciec twój musi się trochę denerwować, oburzać, ale wnet pogodzi się z losem... Nie uważam go za tak głupiego, by nie zdawał sobie sprawy z tego, że już nic nie poradzi na to, co zaszło...
— Jesteś w błędzie. Nie znasz mego ojca.
— Możliwe, ale nie ma powodu do strachu.
W tej chwili drzwi otworzyły się i na progu stanął Stasiek Lipa, który robił okropne wrażenie. W jednym ręku trzymał rewolwer, wycelowany w Janka, a w drugim ręku sztylet. Aniela nie wierzyła własnym oczom. Oniemiała z przerażenia.
— Bądź gotów do wyprawy na tamten świat! — zawołał groźnie Stasiek Lipa do Janka.
Janek spoglądał nań z uśmiechem, chociaż w głowie błysnęła mu myśl:
— Wszystko skończone..
Nie wątpił, że ten zacięty, stary przestępca spełni teraz swoją groźbę. Instynkt samozachowawczy podyktował Jankowi myśl nawiązania z Lipą rozmowy:
— Zastanów się, Staśku! Zastanów się nad tym, co chcesz uczynić! Wszak wiesz, że śmierci się nie lękam. Ale miej przynajmniej litość nad swoim dzieckiem. Z ciebie wielki egoista.
— Nie większy od ciebie. Musisz umrzeć!
Janek przekonawszy się, że nie ma nic do stracenia. nagłym skokiem dopadł Staśka. Wywiązała się za dęta walka na śmierć i życie. Naraz padł strzał. Janek runął na podłogę, ciągnąc za klapy Staśka Lipę...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Drzwi raptownie otworzyły się. Dwaj cywile z wyciągniętymi rewolwerami w ręku otoczyli ich.
— Ręce do góry! — padł rozkaz.
Wielki pies policyjny szczekał groźnie, jakby ostrzegał, że lepiej jest od razu ustąpić wobec władzy...
Wypadki nastąpiły po sobie w tak błyskawicznym tempie, że nie mogło nawet być mowy o stawianiu o poru. W kilkanaście sekund później Stasiek Lipa był już skuty w kajdanki. Anielę wyniesiono do auta policyjnego nawpół żywą i omdlałą. Janka z krwawiącą raną także umieszczono w aucie.
Miejscowi dwaj policjanci, którzy towarzyszyli dwum cywilom, chcieli zaalarmować pogotowie ratunkowe by spieszyć Jankowi z pomocą lekarską. Ale obaj cywile, którymi byli komisarz Szczupak i starszy przodownik Andrzejczak, nie godzili się na żadne „pauzy“.
— Diabli go nie wezmą — rzekł komisarz. — W komisariacie już zrobimy, co trzeba będzie. Janek jeszcze nie kona...
Gra była skończona.
Następnego dnia Szczupak i Andrzejczak odtransportowali całą szajkę do granicy, gdzie ją oczekiwała „służba honorowa“ w postaci oddziału policji umundurowanej i cywilnej w liczbie kilkunastu osób.
Jak się wnet okazało, rana postrzałowa w plecy, którą otrzymał Janek, była lekka. Życiu jego nie zagrażało niebezpieczeństwo. Stasiek Lipa był zrezygnowany. Nie udzielał odpowiedzi na stawiane mu w śledztwie pytania. Policja nie mogła się tymczasem połapać, że dostała w swoje ręce słynnego przestępcę Staśka Lipę. Na miejscu strzału policja wystawiła aresztowanemu Lipie, który tam figurował pod innym nazwiskiem, jak najlepsze świadectwo. Wszystko miało się wyjaśnić w Warszawie.
Aniela była tak wstrząśnięta i złamana, że nie zdawała sobie sprawy z dalszego biegu wypadków. Nie rozumiała, dokąd ich prowadzą. Z bólem rozmyślała o starym ojcu, którego stan był godny pożałowania. Wyrzuty sumienia, które ją teraz trawiły, iż sama przyczyniła się do zaprowadzenia ojca na stare lata do więzienia, doprowadzały ją do szału.
Zaraz po sprowadzeniu całej szafki, osadzono ją w więzieniu. Staśka Lipę umieszczono w osobnej celi. Jego tożsamości Szczupakowi nie udało się ustalić. Ale Szczupak nie wątpił, że wpadła mu w ręce gruba ryba, conajmniej drugi Kryger.
Straż, która czuwała nad Jankiem była niezwykle ostra. W dzień i w nocy pode drzwiami jego celi czuwał strażnik. Również pod oknem jego celi czuwał drugi strażnik. Władze więzienne dobrze jeszcze miały w pamięci jego ryzykowną ucieczkę, która narobiła w całym świecie taką wrzawę, budząc powszechną sensację.
Anielę przydzielono do ogólnej celi, w której było kilka prostytutek i zawodowych złodziejek. Na szczęście w tej celi przebywała złodziejka, która wiedziała kim jest Aniela. Dbała ona o to, by Aniele nie skrzywdzono. Przeciwnie, traktowano ją jak „swoją“. Ale Aniela była obojętna na otoczenie w celi więziennej, które stanowiło dla niej obcy świat. Dniami i nocami zalewała się łzami. Uważała siebie za winowajczynię wszystkich wypadków. Więcej myślała o starym ojcu, niż o sobie. O Janku nie mogła wspominać, gdyż na sama myśl o nim traciła zmysły. Uważała go już za zupełnie straconego.
— Co będzie ze starym ojcem? Całe życie cierpiał, a teraz na stare lata, będzie gnił w więzieniu? Ach, jakam nieszczęśliwa!..
Rozumiała, że musi przemilczeć sprawę Janka. Aresztantki już zdążyły wyśmiać Anielę, gdy opowiedział im o miłości do Janka, jedna z nich nawet próbowała Anielę w ten sposób pocieszać:
— Nie bądź frajerką. Nie będzie Janek, to będzie Franek. Nie ma powodu do zmartwień. Z tak pięknym „cyferblatem“ znajdziesz tysiące mężczyzn na jego miejsce. Gdybym ja była tak piękna jak ty, oho, już poradziłabym sobie. Nie jeden mężczyzna leżałby pod moim obcasem. Polegaj na mnie. Przezywają mnie „Czerwoną Hanką“. I wiem, co mówię. Oho, ja to wiem wszystko..
Aniela miała wiele do zawdzięczenia znajomym ojca, nie mając nawet o tym pojęcia. Gdyby nie ten wzgląd, padłaby ofiarą demoralizacji i występnej miłości więziennej.. Uszanowano jej godność. Dano jej pod tym względem spokój. Przeciwnie, starano się wpływać na Aniele uspokajająco:
— Nie rozpaczaj — tłumaczono Anieli. — Więzienie jest dla ludzi zbudowane. Ludzie tu przychodzą, ale ludzie także stąd wychodzą. Nie ma wieczności na ziemi. Tu ludzie są podobni do podróżnych w hotelu. I dlatego nie trzeba ani płakać, ani rozpaczać. Wszak jesteś córka blatnego. Okrywasz hańbą ród złodziejski swoim tchórzostwem. Nieładnie. Twój ojciec jest taki odważny, a ty zdradzasz więcej strachu od przeciętnej frajerki. W twoich żyłach płynie przecież „krew złodziejska“. Ludzie „naszego pokroju“ nie mogą się niczego obawiać.
Skutek tych pouczeń był wręcz odmienny. Aniela jeszcze więcej popłakiwała. To co u aresztantek uchodziło za punkt honoru, zasadę, szczyt moralność złodziejskiej, napawało Anielę strachem, odrazą i pogardą do samej siebie, że los mógł ją sprzęgnąć z takim otoczeniem. Aniela i wspomniane aresztantki stanowiły dwa odrębne światy. Nie rozumiały siebie.
Pierwsze dwa dni pobytu w więzieniu złamały Anielę. Oczy opuchły od łez, a od specyficznego zapachu kotła z jedzeniem wzbierało jej na wymioty. Dwa dni pościła. Nie mogła dotknąć potraw więziennych. Zmieniła się do niepoznana. Drogo zapłaciła za miłość do Janka. Ale miłość ta nie zmalała. Kochała go teraz jeszcze goręcej, jeszcze silniej.
Nie mogła odżałować teraz, że nie postąpiła dość energicznie i siłą nie przepędziła Janka przed nadejściem ojca. Byłoby może do tego wszystkiego nie doszło.
Znajoma Staśka perswadowała Anieli:
— Janek nie zginie. Znam go dobrze. Och, to bestia. nie człowiek. Odzyska wcześniej ode mnie wolność, chociaż muszę jeszcze z posiedzieć z pół roku. Dla Janka nie ma takich murów więziennych, ani takich krat, które na zawsze mogłyby go odgrodzić od wolności. Będziecie jeszcze razem używali wolności. Zresztą od zatrzymania przez policję do wyroku skazującego dzieli nas długa droga. I dlatego wierzę, że Janek wykręci się.
Po chwili znajoma Staśka Lipy ciągnęła dalej:
— Wiem, że twój Janek niejedno przeskrobał i niejeden grzech ciąży mu na sumieniu. „Sprawiedliwość i kara“ znajdzie już dość powodów, by uwiesić mu na szyi wyrok na długie lata. Ale niejednokrotnie już to się zdarzało, że dowody skierowane przeciw oskarżonemu, stają się dlań deską ratunku. Sędziowie nie są jasnowidzami, by móc przejrzeć dusze przestępców. W sądzie wiele zależy od różnych „dodatków“ i okoliczności. Duże znaczenie mają zeznania świadków. Znam te sprawy z doświadczenia. Można być winnym przestępstwa i wyjść na wolność, a można być niewinnym i — powędrować za kraty więzienne. Taki jest los człowieka. Trzeba mieć też szczęście. No i dobrego adwokata. Główna rzecz to pieniądze. Nieraz się zdarzyło, że uczciwość odmierzana była wedle kieszeni oskarżonego. Ciebie przecież napewno wypuszczą na wolność.
Aniela nawet nie słyszała dokładnie słów swojej pocieszycielki. Miała przy jej słowach wrażenie jakby wyrywano włosy z jej płowy, a ciało przekłuwano szpilkami. Otoczenie było okryte mgłą i mrokiem. Przyszłość wydawała się jej beznadziejnie ciężka.
Niespodziewany przypadek, który zburzył tak długo wyczekiwane szczęście, zdzielił Anielę obuchem po głowie. Nie mogła zebrać myśli, które chaotycznie błądziły w jej mózgu zbolałym.
Wieczorem, gdy ogłaszano, że nastała pora snu, rzucała się na brudny barłóg, walcząc ze snem, jakby z upiorem. Spojrzenia aresztantek, które przekłuwały jej ciało dziwną i chorobliwą żądzą, przejmowały Anielę uczuciem zgrozy i ohydy. Nawet nie rozumiała dobrze utajonych pragnień zboczowych współlokatorek.
Podchwytywała nieraz szeptem prowadzone rozmowy między aresztantkami, które przy tym rzucały groźne spojrzenia w stronę opiekunki Anieli. Nie wiele z tego rozumiała, ale dużo strachu przeżywała.
Ale sen jest silniejszy od człowieka. Zmożył więc i Anielę. Gdy zasypiała, wchodziła w drugi świat mąk i cierpień. Z mroku więziennego poczęły się wyłaniać widziadła, cienie, duchy, które wpijały się szponami w podświadomość Anieli. Ach, te zmory więzienne!...
Pierwszy we śnie zjawiał się jej stary ojciec ze spojrzeniem smutnym i pełnym wyrzutów. Po tym — Janek który porywał ją w swoje ramiona. Później nawiedzały ją inne postacie: komisarz Żarski, Regina, Krygier, Bajgełe, Wołkow, Antek, Felek, Milczek i za nimi w tyle wlókł się profesor z Poznania, który ją wszak ostrze gał. Korowód ten zamykała „zimna kokota“, która chichotem szyderczym jakby mówiła:
— Już jesteśmy do siebie prawie podobne, niby dwie krople wody...
Po takich snach koszmarnych Aniela budziła się jeszcze bardziej wyczerpana i złamana, niż przed tym.
I Janek nielepiej czuł się od Anieli w więzienia. Miał nad nią te przewagę, że już nieraz zasmakował w tym, ale i na niego nagłe zaaresztowanie spadło ni by grom z jasnego nieba. Życie zemściło się na mm fatalnie. Akurat, kiedy ziściły się jego najgorętsze marzenia, oderwano go od Anieli, która złączyła się z nim sercem i ciałem.
W pierwszej chwili, gdy wzmocniona eskorta od prowadza go do więzienia, nie zdawał sobie sprawy z tego, co w nim zachodziło. Dopiero następnego dnia gdy obudził go ze snu dozorca więzienny, zdał sobie sprawę z rzeczywistości.
Instynktownie zaczął się ubierać. Jakby we śnie słyszał głosy, dobiegające go z korytarza więziennego oraz brzęk kluczy więziennych.
Stanął przy drzwiach. Powiódł ręką po czole, jak by chciał zebrać myśli. Oczy jego spoczęły na kratach, serce jego drgnęło, jakby miało skoczyć gdzieś w dal. Zbliżył się do okna. Promienie słońca ledwie mogły się tu przedrzeć i przypomnieć, że za murami więziennymi jest piękny świat, wolność, radość i miłość...
Drzwi otwarły się z łoskotem.
— Śniadanie! Janek nie ruszył się z miejsca.
— Śniadanie, powiadam! Ogłuchłeś?
Menta szerzej otworzył drzwi, jakby na miejscu zamierzał wymierzyć karę temu, który ważył się go przez chwilę dłużej zatrzymać.
— Daj garnuszek — rzucił „kalifaktor“.
Janek jeszcze raz potarł ręką czoło i odrzekł:
— Dziękuję. Nie chcę.
Co Masz zamiar proklamować strajk głodowy? Już zaczynasz swoje stare sztuki? Ruszaj się! Gdzie garnek?
Klawy Janek machinalnie podał swój garnuszek i odebrał swój „przydział“ chleba, który odłożył na stół. W garnuszku chlusnęła czarna ciecz o osobliwym i przykrym zapachu. Drzwi z łoskotem zatrzasnęły się z powrotem.
Janek przyjmował wszystko z wyrazem twarzy człowieka, który postradał zmysły. Robił wrażenie człowieka-lunatyka. Wypadki, które spadły na niego tak niespodziewanie, w strząsnęły nim do głębi. Żelazny Janek załamał się. Rozstanie z Anielą i uwięzienie oszołomiły go. Ale nie na długo. Po dwuch dniach zrodził się w nim bunt przeciwko prześladowcom.
Wiedział, że wcześniej, czy później uda mu się stąd wydostać. O siebie się nie troszczył. Niepokoiła go tylko myśl o tym, że Aniela nie wytrzyma reżymu więziennego. Pienił się ze złości, zagrażał. Ale cela więzienna przypominała mu że póki jest w tych murach, silniejsi są ci, którzy je strzegą. Hamował swój gniew, by w przystępie furii nie popełnić głupstwa, które trzeba będzie w więzieniu odpokutować.
Z niecierpliwością oczekiwał chwili, kiedy prowadzić go będą do sędziego śledczego. Nie podobała mu się sytuacja, że znów spotka się z ironicznymi spojrzeniami prześladowców. Nie znosił ich, „przedstawicieli sprawiedliwości“ — a jednak pragnął, by to spotkanie odbyło się czym wcześniej, by jaknajprędzej dowieść, że Aniela jest niewinna.
Był pewny, że sędzia śledczy wypuści ją na wolność.
„Wezmę wszystko na siebie — rozumował w duchu — przyznam się do wszystkiego, czego tylko ode mnie zażądają, byle by zwolnili Anielę“.
Był tak odurzony miłością do Anieli, że przestał się orientować w sytuacji. Zapomniał, że policja jest poinformowana o udziale Anieli w akcji wykradzenia go z Pawlaka i że ten fakt wystarczy, by Anielę dalej trzymać w więzieniu i skazać ją na karę więzienia. Podświadomość dyktowała mu tylko sytuacje wygodne i pomyślne... Myśl, że Aniela musi odzyskać wolność, górowała nad wszystkim.
Janek nie nudził się w więzieniu. Kombinował, opracowywał plany, układał sobie w myśli odpowiedzi na pytania, które, jego zdaniem, zada mu sędzia śledczy.
Przypomniał sobie przede wszystkim wszystkie „wyprawy“, które podejmował. Segregował ie według pewnego porządku. Podzielił swoje „grzechy“ na dwie kategorie: na te, o których policja ma pewne informacje oraz na te, które przeszły gładko, bez najmniejszego śladu.
Zestawienie tego bilansu zaorało mu sporo czasu. Przyszedł do wniosku, że nawet pięćset lat więzienia nie wystarczyłyby na wyrównanie tego „rachunku przestępstw“, gdyby miano mu wymierzyć karę za każdy grzech z oddzielna. A przecież ciążył na nim zarzut zabójstwa policjanta, który faktycznie padł z ręki Wołkowa. Będzie mógł wskazać na Wołkowa. Ale po pierwsze, byłoby to nielojalne wobec wspólnika... A po drugie, kto wie, czy uwierzą, że mówi prawdę?.... Jedyny dowód, list w którym Wołkow przyznaje się do winy zabójstwa policjanta, przechowywał u siebie Krygier.
Najnieszczęśliwszy był Stasiek Lipa. Dostawał ataki sercowe. Nie bolało go to, że dostał się do więzienia, lecz okoliczność, że kula, którą posłał Jankowi, nie była śmiertelna.
Stan zdrowia Staśka Lipy pogorszył się do tego stopnia że trzeba było umieścić go w szpitalu więziennym. Przypadek zrządził, że go umieszczono w tej samej celi, w której skonał Garbusek.
Stasiek Lipa przyjmował wszystko z rezygnacją. Dopatrywał się w ostatnich klęskach życiowych palca Bożego, który ukarał go w ten sposób za wszystkie grzechy, popełnione w życiu. Ze spokojem ducha oczekiwał śmierci.
Na zegarze więziennym wybiła dwunasta godzina. Rozległ się dzwon obwieszczający godzinę obiadu. Później nieco we drzwiach trzech cel Anieli, Janka i Staśka za wołał merla drewnianym, grubym głosem:
— Do sędziego śledczego!
W kilka minut po tym wszyscy trzej stali, odgrodzeni od siebie, w długim, ponurym korytarzu więziennym. Jeden nie wiedział nic o drugim. Twarzą do ściany stali w zupełnym odosobnieniu, oczekując na chwilę wpuszczenia ich do gabinetu sędziego śledczego.
Pierwszy został wezwany Stasiek Lipa.
— Siadajcie — rzekł mu łagodnie na powitanie sędzia śledczy, podsuwając mu krzesło. Przez dłuższą chwilę panowało milczenie. Stasiek Lipa ciężko westchnął. Na gładko ogolonej twarzy sędziego śledczego ukazał się uśmiech zadowolenia.
— Pan jest chory?
Lipa nic nie odpowiedział. Lekki uśmieszek ironii przewinął się wkoło jego ust. Ale wnet zaczął go dusić meczący kaszel, który rozrywał serce na strzępy.
Sędzia śledczy naprędce napełnił szklankę wodą z karafki, stojącej na stole i podał ją Lipie.
— Proszę, niech pan pije, przyniesie to patiu ulgę...
— Dziękuję, już się lepiej czuję.
Obaj spojrzeli na siebie. Sędzia śledczy manipulował coś w aktach, jakby szukał wstępu do rozmowy i badania, do którego już musiał przystąpić. Zależało mu, widać na tym, by odbyło się ono w nastroju odpowiednim i niedenerwującym...
— Jak dawno chorujecie na serce?
— Panie sędzio, lepiej będzie gdy pan natychmiast przystąpi do sprawy — rzekł Stasiek Lipa, akcentując każde słowo. — Sądzę, że moja choroba sercowa najmniej pana sędziego w tej chwili obchodzi.
jak przed wielu laty...
Stasiek Lipa przysunął się bliżej sędziego śledczego który, zaglądając do swoich papierów, uśmiechał się tajemniczo.
— Poznajecie mnie? Oho, ja was dobrze pamiętam!
— O, nie panie sędzio — odparł Stasiek Lipa — Nie miałem jeszcze zaszczytu pana sędziego poznać. Pan sędzia się myli co do mojej osoby.
— Jestem zadowolony, że nie jesteście tym, za którego przyjąłem was. Jeżeli się nie znamy oddawna, to tym lepiej. Prędzej dojdziemy do ładu. Możecie być ze mną szczerzy. Rozumiecie sami, że wszystko wiemy i że policja nie śni.
— Panie sędzio, widzę, że pan mnie przyjmuje za kogo innego. Nie mam nic wspólnego z tym groźnym przestępcą, Klawym Jankiem.
— Chciałbym w to uwierzyć. Ale o tym jeszcze pomówimy. Teraz proszę mi podać swój wiek.
— Sześćdziesiąt lat! Cała sześćdziesiątka! Już dość przeżyłem na tym świecie — rzekł Stasiek Lipa z ironią.
— Gdzieście się urodzili?
— W Rosji.
— Zawód.
— Mechanik. Ślusarz.
— Tak, to precyzyjny fach — uśmiechnął się sędzia.
Zaległa cisza, którą przerwał wnet sędzia śledczy.
— Żonaty? Dzieci macie?
— Tylko jedną córkę.
— Która zatrzymano wraz z wami?
— Tak jest, panie sędzio.
— W jakim wieku, jest wasza córka?
— Liczy dwadzieścia dwie wiosny. Sadzę, że wiek mojej córki nie ma nic wspólnego z tą sprawą.
— O, nie! jej sprawa wiąże się z waszą.
Stasiek Lipa wzruszył ramionami.
— Sergiusz Dymitrow. Czyżby pan sędzia nie miał moich zagranicznych dokumentów?
Sędzia śledczy uśmiechnął się:
— Ale wasza córka nie spamiętała imienia ojca... Córka jednak podała inne imię. Owszem, papiery wasze są w naszym posiadaniu.
Stasiek Lipa zbladł, jak chusta.
Sędzia śledczy udawał, że nie widzi tego i schyliwszy głowę nad papierami, ciągnął dalej:
— A więc, nazywacie się Sergiusz Dymitrow? Owszem, rdzenne imię i nazwisko rosyjskie... A jakie macie obywatelstwo?
— Rosyjskie.
— Mieszkaliście kiedyś w Warszawie?
Sędzia śledczy świdrował Staśka Lipę swoimi przenikliwymi oczyma.
Na twarzy Staśka Lipy ukazał się jego charakterystyczny uśmiech:
— Nie, w Warszawie jeszcze nigdy nie byłem.
— Może sobie dokładnie przypomnicie ten szczegół? Czy w 1902 r. nie siedzieliśmy tu razem, w tym pokoju?
— Nie, nie! Pan sędzia się myli. Zachodzi tu oczywiste nieporozumienie. Przyjmuje mnie pan, panie sędzio, za kogo innego. Nigdy tu moja noga nie stanęła. Widzę pana sędziego po raz pierwszy w życiu.
Obaj wzajemnie usiłowali przeniknąć siebie. Chociaż obaj mieli wrażenie, że się już kiedyś widzieli w życiu, nie mieli jednak tej absolutnej pewności, jasnym jest, że Lipie najmniej na tym zależało, by sobie przypomnieć tę okoliczność.
— Zrozumcie — ciągnął dalej sędzia śledczy — to już kawał czasu minął. Dwadzieścia lat! Zmieniłem się w międzyczasie. No i wyście się zapewne zmienili. Przypomnijcie sobie tę okoliczność. Chciałbym sprawdzić, [...] stem młodszy od was.
Sędzia śledczy odnosił się do Staśka Lipy z widocznym szacunkiem. W gruncie rzeczy do zachowania pewnej formy wobec aresztanta skłaniała go niepewność, czy rozpoznał Staśka Lipę.
Stasiek jednak zdążył zorientować się, że policja jeszcze nie wie z kim ma do czynienia i postanowił nie dać się zdemaskować.
— Jestem niewinny, panie sędzio. Bezpodstawnie jestem oskarżony lub podejrzany o coś. — uniósł Stasiek Lipa głowę do góry, która mu cały czas ciążyła.
— Możliwie. Ale w takim wypadku, skąd się wziął do pańskiej willi niebezpieczny bandyta Klawy Janek?
— Klawy Janek zapoznał się na plaży morskiej z moją córką.
— Rozumiem. I co dalej było? — pytał sędzia śledczy.
— Pan sędzia rozumie.. Dzisiejsze dzieci..
— Tak, tak. I ja mam dzieci. Stale mamy z nimi konflikty. Podrasta złe pokolenie. Nie chce się słuchać rodziców...
Znów zaległa cisza. Poufały ton sędziego śledczego budził u Staśka Lipy podejrzenie.
— Więc mam to rozumieć, że pańska córka zakochała się w Klawym Janku? — spytał po chwili sędzia śledczy.
— O, tak! I na nic się zdały moje perswazje. Odrazu tknęło mnie złe przeczucie, iż córka wpadła w ręce jakiegoś podejrzanego gagatka. Uprzedzałem moją córkę, ale nadaremnie.
— Kto strzelał do Klawego Janka?
— Ja! Postanowiłem oboje zastrzelić. Nigdy nie dopuszczę, by córka moja poślubiła przestępcę...
Ze słów Staśka Lipy biła przekonywująca prawda. Sędzia śledczy nie miał powodu wątpić w tę część zeznań badanego. Płynęły one spod serca.
— A więc, przyznajecie się — rzekł sędzia śledczy — do tego, że usiłowaliście zamordować amanta córki. I strzelaliście z tego oto rewolweru?
— Tak. Żałuję tylko, że strzały moje chybiły.
— Ale to jest karalne. Może ktoś być największym nawet przestępcą, nikt nie ma prawa dokonywania nad nim samosądu. Kara i sprawiedliwość spoczywają w ręku właściwych ludzi. Na to istnieje sąd. Czyście o tym nie wiedzieli?
— Owszem. Wiedziałem. Uniosłem się. Nie pamiętałem co robię. Było mi wszystko jedno, co stanie się później.
— Rozumiem. Proszę mi tylko powiedzieć prawdę: czy byliście już kiedykolwiek karani?
— Nigdy. Oby tak dalej do końca moich lat, których już niewiele pozostało mi w życiu. Stale unikałem konfliktów z Kodeksem Karnym.
— Nigdy! — przepytał sędzia śledczy.
— Nigdy! — rzekł Stasiek Lipa tak stanowczym i uroczystym tonem że sędzia śledczy począł w pośpiechu przerzucać akta, czytając od czasu do czasu coś pod nosem.
— Gdzie poznała wasza córka Klawego Janka?
— Na wybrzeżu morskim. W bardzo romantycznym zakątku — uśmiechnął się Lipa gorzko.
— A przed tym nie znała go?
Stasiek Lipa zorientował się, że wsypał się. Przypomniał sobie w tej chwili, że Aniela brała udział w zorganizowaniu ucieczki Klawego Janka z więzienia, o czym policja musiała wiedzieć....
— Kto wie? Kto to może dziś ręczyć za swoje dzieci?
— Czy córka wasza bawiła kiedyś w Warszawie?
— Przejazdem.
— Aha... Rozumiem.. A kiedy to miało miejsce?
— Nie pamiętam.
— Przypomnijcie to sobie, bo to ważny szczegół. Nawet poniekąd decydujący i dla waszej sprawy.
— Nie mogę sobie tego przypomnieć.
Sędzia śledczy poczynił pewne notatki w swoich aktach.
— Powiedz mi pan — zmienił naraz sędzia śledczy ton — czy mógłby pan złożyć kaucję, gdybym powziął decyzję wypuszczenia pana na wolność do czasu wyjaśnienia sprawy?
— Zależy o jaka sumę chodzi — odparł Stasiek Lipa spokojnie, aczkolwiek nie wątpił, że to chwyt sędziego śledczego, który pragnie go zaskoczyć czymś.
— Dobrze. Na dziś starczy. Za kilka dni dam panu znać o wysokości potrzebnej kaucji. A za córkę również jest pan gotów złożyć kaucję?
— Wolałbym, aby pan sędzia natychmiast wypuścił córkę moją na wolność! Ona jest absolutnie niewinna! — wyciągnął Stasiek Lipa obie ręce przed siebie, a oczy za szły mu łzami.
— O, nie! Ona musi pozostać w więzieniu! Wraz z ukochanym ma ona na sumieniu szereg ciężkich grzechów.
— Co? Moja córka? Nie! To wykluczone! Przysięgam, że moja córka jest niewinna i że nie dopuściła się żadnego przestępstwa! Gotów jestem za nią złożyć na poczet kaucji cały mój majątek, byleby się jaknajszybciej znalazła na wolności! Złe dziecko, ale zawsze moje dziecko. Jedne dziecko!
— Ile ma pan w swoim majątku? — zapytał naraz sędzia śledczy.
Stasiek Lipa zawahał się:
— Mam licznych przyjaciół, którzy z pewnością złożą potrzebną sumę, o ile mój skromny mająteczek nie wystarczy.
— Jeden z was musi zostać w więzieniu do procesu. Inaczej być nie może.
— Dobrze. Ja tu pozostanę — rzekł Stasiek Lipa. Córka moja nie powinna nic wiedzieć o wiezieniach, gdzie młodzi ludzie przechodzą najgorszą szkołę demoralizacji. Chcę uratować moje dziecko.
— A skąd pan wie, że więzienie tak demoralizuje? — spojrzał sędzia śledczy podejrzliwie na Staśka Lipę.
— Czytałem o tym. Nie chcę, by córka moja przebywała w atmosferze zbrodniarzy. Wśród prostytutek i złodziejek dusza jej przedwcześnie zwiędnie.
— A jednak ona pokochała zbrodniarza.
— Nie wiedziała kim jest. A potem było już za późno...
— Pan to mówi poważnie, bym zwolnił córkę a pana tu zatrzymał w wiezieniu? Wszak pan jest niezdrów! Panu raczej prędzej przydałaby się wolność pod względem zdrowotnym.
— Obu nam przydałaby się wolność, ale skoro inaczej być nie może...
— Tak to już być musi: albo pan, albo córka.
— W takim razie, niech pan sędzia wypuści na wolność córkę.
Naraz sędzia śledczy wybuchnął śmiechem, od którego Stasiek Lipa wzdrygnął się cały.
— U mnie oboje długo posiedzicie... Oboje.. Nie tak prędko ujrzycie światło dzienne!... Przechytrzyłeś sprawę...
I zanim Stasiek Lipa zdołał zorientować się w sytuacji, sędzia śledczy polecił go wyprowadzić z gabinetu.
Następnie badany był Klawy Janek.
— Siadajcie — rzekł sędzia śledczy, nie spoglądając wcale na aresztanta.
Dziękuję. Będę miał dość czasu na siedzenie — odrzekł cynicznie Klawy Janek.
— Dowcipniś z was — rzekł sędzia. — Ale, mam wrażenie, że jesteście zbyt pewni siebie.
— Taki już jestem i nie zmienię się.
— A kiedy zamierzacie znów stad uciekać?
— Gdy tylko się nadarzy ku temu okazja, panie sędzio. Rozmyślam właśnie o tym w dzień i w nocy.
— Daremny trud. Więcej się wam ta sztuka nie uda. Wiecie, o co was oskarżają?
— Skąd miałbym o tym wiedzieć? — udawał Janek, że nic nie rozumie. — Co policji może wpaść do głowy, tego ja wymyśleć nie potrafię. Mogą mi wmówić nawet, że urodziłem dziecko...
— Siadajcie i bez żartów! — rzekł sędzia surowiej. — Musimy się rozmówić. Dodaję na wstępie, że to od was zależy, by kara wypadła łagodniejsza. Ale, by to się stało, trzeba abyście nam opowiedzieli całą prawdę.
— Czyż inaczej myślałem?...
Sędzia śledczy wyczuł ironię ze słów Klawego Janka i przyjął surową postawę.
— Czy wiecie, że swoim zachowaniem pogarszacie tylko sytuacje? — zapytał ostro sędzia śledczy.
— Mamy dość środków na to, by jednak skłonić was do większej rozmówności.
— Wiem o tym. Wszystko mi jedno. Możecie robić ze mną, co chcecie. Ale uprzedzam, że ze złością nic nie wskóracie u mnie.
— Możliwe, ale waszej przyjaciółce nie jest chyba wszystko jedno, co będzie.
Słowa te silnie podziałały na Klawego Janka. Odbiło się to momentalnie na wyrazie jego twarzy, Łobuzerski wyraz twarzy ustąpił miejsca wyrazom cierpienia i męki. Zwiesił głowę.
— Ona jest niewinna... Ona jest niewinna... — powtarzał kilkakrotnie, a sam skręcał się przy tym, niby gad. Zdawało się, że wrastał w ziemię. Stał się mniejszy o głowę.
Sędzia śledczy wyprostował się. Triumfalnie podkręcał wąsa. Przygotował się do wykorzystania słabych miejsc badanego. Posypał się grad pytań.
— Jak się nazywacie? I za czyim paszportem wydostaliście się zagranicę?
Klawy Janek milczał.
— Milczycie? Ale za to my już wszystko wiemy. Pański teść już wszystko tu wyśpiewał. Wszak jesteście starymi przyjaciółmi. Znacie się nie od dziś...
Janek milczał zapatrzony w obraz, zawieszony na ścianie, który przedstawiał jakiegoś bohatera z mieczem w ręku.
Sędzia śledczy wnet połapał się, że ten trick jest zbyt stary dla sprowokowania Janka i zachęcenia go do zeznań, więc zaczął od innej beczki
— Wasza przyjaciółka jak dawno chodziła z wami na robotę?
Janek otrząsnął się przy tym pytaniu, i uczyniwszy krok naprzód, odparł:
— Ze mną róbcie, co chcecie. Opowiem wam całą prawdę, ale ją puśćcie na wolność. I nie wtrącajcie jej osoby do moich spraw, z którymi nie miała nigdy nic wspólnego. Za największe przestępstwo uważam właśnie to, że zawróciłem tej dziewczynie głowę. Niepotrzebnie i niewinnie została wplątana w tę aferę. Ani ona, ani jej ojciec nie należą do świata przestępczego. Poznaliśmy się przypadkowo. Była niedoświadczona, naiwna i niewinna. Nie powiedziałem jej prawdy o sobie. Ona jest ofiarą mojej przestępczości..
— Rozumiem.. Jeszcze jesteście w niej zakochani i dlatego wolicie, by wasza przyjaciółka znalazła się na wolności. Zawsze będzie mogła wam zanosić wałówki... Mamy jednak dowody, że ona była hersztem Waszej tajnej bandy. Ani ona, ani jej ojciec tak prędko nie ujrzą światła dziennego. Ojciec jej przyznał się do przynależności do świata podziemi. Oto są jego słowa. Mogę je wam odczytać.
Janek przybrał ponownie postawę cyniczną i rzekł:
— Czy na prawdę uważa mnie pan za takiego frajera? Takie tricki odpowiadają innej sytuacji, naprzykład gdy się zatrzymuje handlarza bajgiełkami. O ile pan sędzia życzy sobie komedii, proszę bardzo, możemy ją grać w dalszym ciągu.
Sędzia śledczy nerwowo zdjął okulary, które począł energicznie pocierać chusteczką, po czym temperował ołówek kolorowy, później zatopił wzrok w aktach.
— Ile razy byliście już badani przez sędziego śledczego.
— Wielokrotnie, ale za takiego naiwnego nikt mnie nie przyjmował... — odciął się Klawy Janek.
— I za każdym razem byliście tak cyniczni?
— Jakże inaczej odnosić się do was, sędziów śledczych?
— I sądzicie, że tak będzie dla was lepiej?
— Jestem tego absolutnie pewien.
Sędzia śledczy uśmiechnął się:
— Za takiego głupca nie uważałem Klawego Janka.
— A ja żałuję, że wpadłem w ręce takiego sędziego śledczego.
— Co? Jak śmiesz? Każe cię zakuć w kajdany — zerwał się sędzia, pełen oburzenia. — Zgnijesz u mnie w oddzielnej celi. To samo spotka także twoją przyjaciółkę.
Janek ledwie opanował się przy ostatnich słowach, by nie rzucić się na sędziego. Janka twarz skrzywić się do tego stopnia, że sędzia przeraził się. Krzyknął głośno. We drzwiach ukazali się natychmiast strażnicy, którzy w mgnieniu oka rzuciły się na aresztanta. Schwycili go za ręce.
— Wyprowadzić tego łotra i zakuć w kajdany! — rozkazał sędzia śledczy. — Ja ci pokażę, kanalio! Błagać będziesz że chcesz już zeznawać. Oho, wyśpiewasz mi już wówczas wszystko! Ja ci już otworzę pyszczek! Nie pierwszy jesteś u mnie...
Janka wyrzucono z pokoju. W przyległej izbie dla więźniów zakuto go w kajdany.
Do gabinetu sędziego śledczego wprowadzono Anielę.
Zegar więzienny wybił godzinę trzecią po południu. Do gabinetu sędziego śledczego dochodziły odgłosy przejeżdżających na ulicy tramwajów i przebiegających przechodniów. Życie za oknem szumiało i przypominało Anieli o wolnym świecie. Serce ścisnęło jej się z bólu; rozpłakała się głośno.
— Pani płacze — rzucił sędzia szyderczo.
— Radzę zostawić kilka łez na później. Wypadnie tu pani jeszcze długie lata posiedzieć. Przydadzą się i łezki.
Aniela podniosła na sędziego zapłakane oczy. Sędzia urwał, a potem dodał łagodniejszym tonem:
— Proszę, niech pani spocznie..
Podał jej krzesło. A w duszy pomyślał:
— Co za czyste spojrzenie.. Po raz pierwszy widzę zbrodniarkę o tak niewinnym wyrazie twarzy.
Nie wątpił, że ma przed sobą zbrodniarkę. Akta jakie zawierała jego teczka, dawały mu stuprocentową pewność, że stoi przed nim wyrafinowana zbrodniarka, która uzbroiła się w zapas histerycznych łez, by wzruszyć jego serce mężczyzny. Postanowił w duszy być nie czułym na jej łzy, ani na subtelny wdzięk, jaki bił z jej całej postawy.
Aniela usiadła na brzegu krzesła i z ufnością utkwiła wielkie oczy w surowej twarzy sędziego śledczego. Robiła wrażenie, jakgdyby nie zdawała sobie sprawy z powagi chwili, ani z tego, przed kim się znajduje. Wyglądała, jakgdyby się spodziewała od tego człowieka po mocy i obrony przed prześladowcami.
Sędzia śledczy zmierzył badawczym wzrokiem zgrabną kibić Anieli. Napróżno silił się na urzędowy ton. Musiał przyznać, że w wieloletniej praktyce nie miał jeszcze do czynienia z tak piękną zbrodniarką. Myśli, które daleko nie licowały z powagą chwili, natrętnie wdzierały się do jego mózgu. Zazdrościł Klawemu Jankowi tak pięknej narzeczonej i to obudziło w nim nienawiść do tej kobiety.
— Jak pani na imię — Aniela.
— A jak się nazywa pani ojciec?
Aniela wybuchnęła płaczem.
— Proszę się uspokoić. Nie uczynię pani nic złego — rozpoczął sędzia łagodniejszym tonem — Ze mną może pani być zupełnie szczera.
Aniela rozpłakała się jeszcze głośniej.
— Jeżeli się pani nie uspokoi, odeślę ją z powrotem do celi. Tam się pani wypłacze.
Aniela rzuciła się niespodziewanie do jego stóp:
— Litości... Nie odsyłaj mnie pan więcej do celi.. Nie przeżyję tego!..
Sędzia cofnął się szybko. W jego mózgu zrodziło się podejrzenie:
— O, z niej nie byle jaki ptaszek — pomyślał w duchu. O, jestem już 25 lat na tym chlebie, mnie nie wyprowadzi w pole!
— Proszę w tej chwili przestać płakać! — rzekł rozkazującym tonem. Tamte kobiety nie są gorsze.
Aniela otarła łzy. Wzrokiem, pełnym przerażeni, spojrzała na swego prześladowcę, po czym usiadła z powrotem na miejsce.
— Czy dawno jest już pani jego kochanką?
Aniela nie odpowiedziała.
— Jak długo jesteście już zaprzyjaźnieni ze sobą?
W oczach Anieli zabłysły ogniki gniewu.
— Na nic pani oburzenie.. Znamy się na tym. Odpowiada pani, czy nie?
— Czego pan chce ode mnie? Za co mnie paw męczy? Ach jacy ludzie są źli!..
Sędzia nie wątpił już teraz, że ma do czynienia z wyrafinowaną symulantką.
— Mila turkaweczko!.. Napróżno się pani trudzi. Od pierwszej chwili zorientowałem się, kogo mam przed sobą. U mnie pani tymi sposobikami nic nie wskóra. Szkoda wysiłku.
— Co pan sobie myśli o mnie? — uniosła Aniela dumnie głowę. — I za kogo pan mnie ma?
— Za taką, jaka pani jest w istocie mola panieneczko! Wszak nie zaprzeczy pani, że jest kochanką nie bezpiecznego zbrodniarza, Klawego Janka nieprawdaż?
Aniela zasłoniła sobie twarz obiema rękami, a z jej piersi wydarł się spazmatyczny szloch.
— Pani znów płacze...
Aniela nie odpowiadała. Sędzia śledczy tracił cierpliwość.
— Milczeniem i płaczem pogarsza pani tylko sytuację..
Aniela nie słuchała jego słów. Rozumiała teraz swego ojca i Janka, dlaczego z taką nienawiścią odzywali się o tych, którzy dzierżą w swych rękach wymiar sprawiedliwości. Za co się znęcają nad nią, kiedy nie poczuwa się do niczego? W sędzi śledczym widziała tylko złego człowieka, który chce ją skrzywdzić. I postanowiła nie odpowiadać na jego prowokacyjne pytania.
— Dziwi mnie pani upór — kontynuował dalej sędzia śledczy. — Podobnym postępowaniem przedłuży pani tylko śledztwo i tym dłużej wypadnie jej potem czekać na proces. Dlaczego zarówno ojciec jak i kochanek pani przyznał się do wszystkiego? Wszak nie zaprzeczy pani, że jest córka tego starca i kochanką Klawego Janka? Oni opowiedzieli mi już wszystko.
— Pan kłamie! kłamie!.. — zawołała Aniela.
— Proszę się liczyć ze słowami, moja panno. I nie udawać, że nie orientuje się, gdzie jest i z kim mówi. Mamy dziesiątki sposobów na to, by złamać pani upór. Wszyscy przestępcy są d!a nas równi i nie mamy żadnych względów, nawet dla kobiet. Uprzedzam, że nasze środki na rozwiązanie jeżyków nie są przyjemne...
— Czego pan chce ode mnie? Dlaczego mnie pan dręczy? — zawołała Aniela zrozpaczona. — Czy to moja wina, że mój ojciec.. i..
Urwała. Sędzia śledczy zerwał się z miejsca.
— Kim jest pani ojciec?.. Słucham!.. O to nam właśnie chodzi.
Aniela zrozumiała, że o mało co nie powiedziała za dużo. Postanowiła milczeć i nie zwracać więcej uwagi na jego słowa.
Sędzia milczał przez dłuższą chwilę, po czym znów zwrócił się do Anieli.
— A więc pani się upiera przy swoim? Nie chce pani wydać swych wspólników.. co?
Aniela dziwiła się w duchu, że dotąd sędzia nie pytał jej wcale o współudział w ucieczce Janka z więzienia. To była jedyna łączność, jaką miała z nimi. Postanowiła, że, jeżeli zapytają o to przyzna się natychmiast.
— Proszę mnie kazać odprowadzić do celi — prosiła Aniela.
— Nie mam już więcej sił.
Tyle wyrzutu było w jej kilku słowach, że sędzia zmiękł i kazał ja wyprowadzić z pokoju. Zamknięto ją w oddzielnej celi, a nie, jak dotąd w ogólnej.
Hrabina, którą okradziono krytycznej nocy, kiedy Wołkow zamordował policjanta i zabrał mu tekę z pieniędzmi, zrabowaną przez Klawego Janka, zamieszkiwała nadal w Warszawie.
Po dziwnym wypadku, jaki jej się wydarzył, że administrator nabył dla niej willę w Poznaniu akurat z ręki tak niebezpiecznego przestępcy, jakim był Krygier, zrezygnowała z wyjazdu z Warszawy. Niezwłocznie po tym wypadku hrabina odsprzedała willę i postanowiła pozostać w stolicy.
Już zapomniała o wielkiej stracie, jaką poniosła po włamaniu do jej apartamentów.
Tylko o jednym wypadku nie mogła zapomnieć, chociaż to wydarzenie miało także miejsce wówczas. Z pamięci nie mogła wymazać postaci panny, która na pod stawie ogłoszenia w gazecie zgłosiła się do niej w charakterze guwernantki. Przybyła, otrzymała posadę i miała wrócić z dokumentami. Ale od tego czasu znikła bez śladu.
Postać Anieli prześladowała hrabinę. Tak utrwaliła sobie w pamięci jej wygląd, wymowę i sposób chodzenia, że... Przypomniała sobie rozmowę, w której ustalała rodzinne stosunki Anieli.
Gdy hrabina zapytała Anielę o jej ojca, dziewczyna naraz zbladła i posmutniała. Hrabina domyśliła się, że dziewczyna nie może i nie chce mówić o swym ojcu.
— Kim mogła być ta dziewczyna? — zadawała sobie hrabina to pytanie niewiadomo po raz który. — Nadaremnie zastanawiała się nad tym, dlaczego ta panna, mimo przyrzeczenia, że przyjdzie do pracy, nie wróciła i posadę odrzuciła.
Aniela jak wiadomo, dlatego nie stawiła się do pracy, bo poprostu wstydziła się przebywać w domu, który Klawy Janek ograbił. Aniela domyśliła się, że Klawy Janek w jej domu popełnił zbrodnię, z opowiadania hrabiny. Mimo, iż Anielę ciągnęło do tego domu i do sympatycznej hrabiny, nie mogła tam pozostać.
Obie kobiety — hrabina i Aniela — nie znały się nigdy przed tym. Tylko jeden raz się spotkały w życiu, a tak się związały podświadomie myślowo, jakby łączyła je głębsza wieź.
Aniela wyśmiewała siebie, że tak często powraca w myślach do tej bogatej kobiety. „Cóż ona mnie może obchodzić“ — zarzucała sobie w duchu. Aniela wstydziła się i przychodziła do wniosku, że właściwą przyczyną dla której chciałaby powrócić do hrabiny, był komfort jaki ją tam czekał. Karciła siebie za to. Ale wbrew woli bardzo często wyłaniały się w jej wyobraźni poszczególne fragmenty pałacu hrabiny: marmurowe schody, lustra, dywany perskie, żyrandole, zastawa srebrna i wiele innych cennych przedmiotów, jakie widziała w pałacu.
Ale gdy później śniło się jej o tych rzeczach, mawiała — głupie sny.
Hrabina znów w odmienny sposób tłumaczyła sobie okoliczność, dlaczego nie może wymazać z pamięci sylwetki nieznajomej dziewczyny. Nagłe zjawienie się jej i równie niespodziewane zniknięcie tłumaczyła sobie w ten sposób:
— Widać Stasiek Lipa — jej były mąż — chciał się w ten sposób zemścić na niej. Zaaranżował tę sprawę. Po przeczytaniu ogłoszenia w gazecie, zorientował się z podanego adresu, że poszukuje wychowawczyni i posłał córkę, by obudzić w niej wspomnienia przeszłości. Chciał by widok porzuconej córki wywołał w niej wyrzuty sumienia. Oczywiście, nie wyznał córce, kim jest hrabina.. A potem zabronił córce objąć posadę..
Przypuszczenie, że Aniela jest jej córką, było raczej oparte na intuicji, niż na faktach. W jej mózgu zrodziły się najrozmaitsze przypuszczenia, dotyczące osoby urodziwej wychowawczyni. Raz była przekonana, że jest to jej córka, którą pozostawiła u Staśka Lipy, gdy dziewczynka miała zaledwie dwa lata. Dopatrzyła się nawet w niej pewnego podobieństwa do siebie i do drugiej córki zrodzonej z małżeństwa z hrabią. Innym razem znów nabierała przekonania, że była to córka podziemi, wysłana przez swą bandę dla zbadania czy można u niej spróbować szczęścia po raz wtóry..
Jako była żona Stanka Lipy znała wszystkie sposoby, jakimi posługują się ludzie podziemi w najrozmaitszych wypadkach. W ciągu trzech lat pożycia z Lipą nie uczynił w jej obecności nic takiego, co by zdradziło jego zawód. Tylko z podsłuchanych niekiedy rozmów domyślała się rzeczy, na których Lipa był przekonany, że ona jako frajerka, nigdy się nie pozna.
Hrabina wyznała nawet komisarzowi Żarskiemu, który jeszcze żył wówczas i prowadził śledztwo w sprawie dokonanej u niej kradzieży, że panna, która zgłosiła się do niej z ogłoszenia, wydaje jej się być podejrzaną. Ale napróżno usiłowała odmalować przed komisarzem jej wygląd zewnętrzny. Komisarz Żarski który był w owym czasie po uszy zakochany w Anieli, widział Anielę zupełnie innymi oczyma, niż ją przedstawiała hrabina dlatego też nie mógł się zorientować, kogo ona ma na myśli.
Hrabina spróbowała też na własną rękę poprowadzić dochodzenie i ustalić kim jest przybyła do niej w charakterze wychowawczyni dziewczyna. Zamieściła ona we wszystkich dziennikach ogłoszenie następującej treści:
„Młoda niewiasta imieniem Aniela która zgłosiła się w sprawie kondycji, proszona jest o natychmiastowe zgłoszenie się. Jestem gotowa wynagrodzić ją w dwójnasób za jej pracę. Dziecko, którym Pani miała się zaopiekować, rozchorowało się poważnie z tęsknoty za nią i woła bezustanku: „gdzie jest moja pani dlaczego nie przyszła“..
Ale na nic się zdały jej wysiłki! Zgłosiło się nawet kilka niewiast, które zapewniały, że mają na imię Aniela i zgłaszały się w sprawie kondycji. Prawdziwa jednak Aniela zginęła, jak kamień w wodzie.
Tęsknota za Anielą wzrastała w sercu hrabiny z dnia na dzień. Sama nie wiedziała, czemu równocześnie z imieniem jej córki wypływa w jej wyobraźni obraz nieznajomej dziewczyny. Napróżno pocieszała się, że jest to tylko skutkiem podobieństwa imion.
Ostatnimi czasy użyła wszelkich możliwych sposobów, by ustalić, gdzie przebywa Stasiek Lipa z córką. Napróżno! Trick, do którego uciekł się jej adwokat, wysyłając do adwokata Lipy list z wyjaśnieniem, „tajemnicy“, jakoby Stasiek Lipa nie był ojcem Anieli, jak wiemy nie udał się. Lipa zorientował się, że hrabina czeka tylko na to, by on wyrzucił Anielę ze swego domu a wówczas ona odzyska córkę..
Stasiek Lipa nigdy nie wspominał przed córką imienia jej matki. Nie istniała więcej dla niego.
Czy kochał ja jeszcze?
Tak. Ją jedną tylko kochał. Nie mógł przeboleć jej zdrady, nie mógł jej zapomnieć. Kochał ją, a zarazem nienawidził z całej duszy. Już dawnoby zatopił swą zemstę w jej krwi ale za każdym razem przypominał sobie, że kobieta ta jest matką jego dziecka, i uwalniał się na pewien czas od myśli o krwawej zemście, która go prześladowała.
Gdy Stasiek nasłał fanka i jego ludzi na hrabinę, by ją obrabowali, kierował się dwoma względami. Po pierwsze — że tam można się łatwo, „wsypać“ i w ten sposób pozbędzie się fanka, po wtóre — chciał bodaj częściowo zemścić się na tej, która złamała mu życie, i zamieniła go na innego.
Stasiek Lipa był dla niej najlepszym mężem i przyjacielem. Z natury dobry i bardzo ambitny czynił wszystko, co było w jego mocy, aby żona była zadowolona ze swego losu. Zaraz po ślubie uświadomiła ona sobie swą wartość, jako kobieta, jako panna nie zdawała ona sobie z tego sprawy. Bogate stroje, kosztowna biżuteria, przepych, jakim ją otoczył, wywołały zamęt w jej umyśle. Kiedyś musiała się zadowolić skromną batystową sukienczyną — na lepsza nie stać było jej ubogich rodziców. Teraz jako żona Staśka Lipy znalazła się w szeregu tych kobiet, dla których mąż jest tylko szyldem, parawanem, za plecami którego można sobie na wszystko pozwolić..
Jej znajomość z pułkownikiem rosyjskim rozpoczęła się w sześć tygodni po ślubie. Przez dłuższy czas broniła się przed jego zalotami. Czuła wdzięczność dla swego męża-złodzieja, który ją wyrwał z biednego domu rodzinnego i otworzył jej wrota do tego, co ludzie nazywa ją życiem.
Bywały chwile, kiedy odczuwała wyrzuty sumienia. Gdy była młodsza i mogła korzystać z życia, uczucie to było jej obce. Ale teraz, jako starsza kobieta, wdowa po hrabim, zaczynała coraz częściej wspominać Lipę i swą porzuconą córkę Anielę.
„Aniela — myślała hrabina — powinna już mieć ze 21 lat. Nie chciałabym, by została sam a na świecie“...
Anielę, którą porzuciła jako maleństwo, kochała jeszcze bardziej niż swą drugą córeczkę. Może dlatego, że świadoma była krzywdy, jaką jej wyrządziła.
Pożycie jej z hrabią nie było szczęśliwe. Na początku ją wprawdzie ubóstwiał. Później uczucie jego do niej osłabło. Interesowały go więcej tancerki, wino, konie wyścigowe. Doszło nawet do tego, że gdy wracał nawpół pijany do domu po hulankach nocnych, wyrzucał jej pochodzenie żydowskie, szydził z niej, że jest podłą kokotą która porzuciła męża i dziecko, by zostać jego kochanką.
Tak pogarszało się ich współżycie z dnia na dzień. Gdy przyszła im na świat córeczka stosunki zaostrzyły się jeszcze bardziej. Hrabia nie mógł znieść myśli, że dziecko, zrodzone przez Żydówkę, będzie nosiła jego arystokratyczne nazwisko.
Osamotniona hrabina całą swą miłość przeniosła na dziecko, szczególnie, że hrabia rzadko kiedy był w domu. Większą część życia spędził w Szwajcarii lub Monte Carlo. Przybywał do domu tylko po to, by się zaopatrzyć w świeży zapas pieniędzy gdyż pieniądze, szczególnie w Monte Carlo płynęły jak woda. To jednak nie zmniejszało stanu jego posiadania. Majątek jego wzbogacał się o coraz nowe spadki. Od czasu do czasu umierała jakaś bogata ciotka, pozostawiając mu majątek.
Po kilkuletnim pożyciu z hrabią, jako ślubna żoną, hrabina owdowiała. Niespodziewanie otrzymała telegram, że mąż jej zmarł na atak sercowy. Zrana, gdy przeglądał pocztę zasłabł nagle i po kilku minusach zmarł. W testamencie cały swój majątek zapisał dla żony i dziecka. W liście pożegnalnym prosił nawet żonę by mu przebaczyła, że kochał ją zawsze gorąco i dziecko i tylko rodzina jego ponosi winę za nieporozumienia między nimi i niesnaski.
Aczkolwiek była daleko młodsza od swego męża, hrabiego, postanowiła zostać wdową i nie brać ślubu po raz trzeci. Nie brakło konkurentów do jej ręki. Była jeszcze dość młoda powabna i szalenie bogata.
Hrabina dwukrotnie zawiedziona w pożyciu małżeńskim, z góry rezygnowała z wszelkich ofert matrymonialnych. Ostatnimi czasy coraz częściej myślała o dziecku, które zostawiła na łaskę przestępcy. Niepokój córkę spędzał jej sen z oczu. Miała niejasne przeczucie, że niebawem nastąpi coś takiego, co wywoła prze wrót w jej dotychczasowym życiu. Z dnia na dzień stawała się bardziej nerwowa. Lekarz domowy zalecał jej wyjazd, ale hrabina ani słyszeć nie chciała o tym; z niecierpliwością oczekiwała nieznanych wydarzeń, które miały nastąpić.
Razu pewnego, gdy wróciła do domu, po porannej przechadzce w ogrodzie wzrok jej padł na miejsce, gdzie zazwyczaj odkładano pocztę poranną. Szybko przejrzała korespondencję wybierając w pierwszym rzędzie koperty, które były jej znane. Później dopiero przeglądała mniej znane listy. Nie znalazła nic takiego, — coby ją szczególnie zainteresowało. Serce jednak biło jej tym razem silniej niż zazwyczaj, gdy zaznajamiała się z treścią listów. Gazeta wypadła jej z ręki.
Szybko podniosła dziennik i wpiła wzrok w zamieszczone tam fotografie, by się przekonać, czy się nie myli. Nazwiska umieszczone pod fotografiami, niczego nie mówiły. Natomiast sensacyjne nagłówki dosadnie określały o kogo chodzi. Jedna z fotografii przedstawiała podobiznę młodej dziewczyny.
Pod tytułem: „Niebywały sukces naszej policji“ hrabina przeczytała: „Kronika policyjna zanotowała niebywały w dziejach kryminalistyki sukces policji. Udało jej się bowiem zamknąć pod kluczem najgenialniejszych włamywaczy międzynarodowych.
Czytelnicy przypominają sobie zapewne głośne w swoim czasie włamanie do mieszkania hrabiny M. Tejże nocy znaleziono na ulicy zamordowanego policjanta. Również czytelnicy nie zapomnieli chyba zuchwałego włamania do skarbca banku, kiedy to wykradziono mnóstwo obcych walut, złota, brylantów. Ta sama świetnie zorganizowana banda ma na swym sumieniu jeszcze kilka bezczelnych włamań w kraju, nie mówiąc o kradzieżach, dokonanych w innych krajach...
Banda przejawiała tyle przedsiębiorczości i energii, że najzdolniejsi nawet agenci nie mogli znaleźć sposobu na jej zlikwidowanie. W Poznaniu banda ta posiadana luksusową willę do swej dyspozycji. Utalentowany komisarz Żarski, zrozpaczony niepowodzeniami w tropieniu bandy, popełnił samobójstwo. Złoczyńcy posługiwali się w swej pracy najnowszymi zdobyczami techniki.
Na czele zbrodniczej bandy stał niejaki Krygier, inżynier, człowiek z wyższym wykształceniem i niezwykłej inteligencji. Nie było więzienia na świecie, skąd nie udafo by mu się zbiec. Policji naszej udało się go nawet w swoim czasie zaaresztować. Ale po dzień dzisiejszy pozostało zagadką, w jaki sposób uciekł z urzędu śledczego.
Wkońcu jednak — czytała dalej hrabina — policja dopięła celu. Najprzód aresztowała prawą rękę Krygiera i jego wiernego spólnika, znanego z przezwiska „Klawy Janek“. Pod względem znajomości fachu dorównuje on mistrzowi. Jest zuchwalszy od Krygiera i agresywniejszy.
Klawy Janek jest urodziwym eleganckim mężczyzną i cieszy się kolosalnym powodzeniem u kobiet. Z łatwością nawiązywał kontakt z paniami z towarzystwa i zbliżał się do nich, by potem je okradać. I on wpadł w swoim czasie w ręce policji. Ale pewnej nocy zbiegł z więzienia. Ucieczka Klawego Janka była dziełem jego wiernego spólnika, Krygiera. Strażnik, który niewątpliwie brał udział w organizowaniu ucieczki znikł bez śladu. Policja przypuszcza, że został on wysłany zagranicę lub zamordowany.
Jednocześnie z zuchwałym włamywaczem ujęty został niejaki Siergiej Dymitrow wraz z jego piękną córką, która jest kochanka Klawego Janka i wiernie mu pomagała w jego zbrodniczej akcji. Jest to piękna wykształcona niewiasta, uosobienie wdzięku i powabu. Kim jest jej ojciec, dotąd nie udało się ustalić, ale istnieje przypuszczenie, że jest on również członkiem zbrodniczej bandy.
Warto podkreślić, że ojciec strzelał do Klawego Janka w chwili, gdy przyłapał go w nocy w pokoju córki. Wspomniany Dymitrow jest obcokrajowcem i właścicielem eleganckiej willi w pięknym uzdrowisku nadmorskim. Tam też miało miejsce sensacyjne aresztowanie.
Dalsze szczegóły — donosiła gazeta — musimy ze względu na dobro śledztwa zachować w tajemnicy. Na leży żywić nadzieję, że również pozostali członkowie bandy znajdą się za kratami, podobnie jak ich towarzysze“.
Również inne dzienniki podały pod sensacyjnymi nagłówkami frapujący opis niebywałego aresztowania złoczyńców.
Hrabina poznała z fotografii, że to ta sama niewiasta, która zgłosiła się do niej w sprawie kondycji. Pozostałe dwa zdjęcia Staśka Lipy i Klawego Janka były jej nieznane. Zdawało jej się, że ich nigdy w życiu nie widziała. Stasiek Lipa zmienił się w ciągu tych lat do tego stopnia, że hrabina nie poznała swego byłego męża. W sercu jej nie zrodziło się najmniejsze podejrzenie, że to jej b. mąż Stasiek Lipa. Po przeczytaniu dzienników, hrabina przez dłuższą chwilę nie mogła opanować wstrząsu. Zdawało jej się, że wszystko, co się znajduje w pokoju — meble, obrazy, żyrandole, — wszystko wali się na głowę, by ją zniszczyć, zmiażdżyć.
— A więc to taki ptaszek — rozmyślała hrabina — Teraz rozumiem wszystko. Banda widać, postanowiła mnie obrabować po raz drugi i w tym celu nasłała na mnie tę dziewczynę. Nigdy w życiu nie uwierzyłabym że ta niewiasta, o wielkich niewinnych oczach należy do występnej bandy.
Hrabina wywoływała w swej pamięci znane typy zbrodniarzy, z którymi stykała się jako żona Lipy. Do szła do przekonania, że zewnętrzny wygląd człowieka nie świadczy o jego wartości duchowej, o jego zawodzie i też o tym, z jakiego pochodzi środowiska. I Stasiek Lipa wcale nie przypominał złodzieja, gdy ujrzała go po raz pierwszy..
Myśli ciężkie, jak ołów legły na jej sercu, wywołując coraz nowe czasami logiczne, czasami bezmyślne przypuszczenia.. Sama nie rozumiała, dlaczego ją tak zainteresowała ta nieznana dziewczyna.
Pokojówka zaniepokojona faktem, że hrabina tak długo nie dzwoni na śniadanie, zapukała delikatnie do drzwi.
Hrabina zerwała się, jak ze snu i odezwała się cichym głosem: — „Proszę“.
— Pani hrabina jeszcze nic nie jadła, — rzekła pokojówka. Załamała przy tym rozpaczliwie ręce, jak gdyby sprawa posiłku była najważniejszym problemem życiowym.
— Dziękuję.. Nie jestem głodna.
— Pani hrabina znów płakała — zbliżyła się pokojówka, spoglądając ze współczuciem na swą panią.
— Wydaje ci się.. Możesz odejść.. — uśmiechnęła się hrabina ze smutkiem. — Podasz mi wcześniej obiad. Muszę teraz wyjść na miasto.
— A śniadanie?
— Nie mogę jeść...
Pokojówka nieufnym wzrokiem spojrzała na korespondencję, która leżała na stoliku.
— Czemu tak stoisz? Idź!
— Chciałam.. Chciałam pani hrabinie zakomunikować...
— Co się stało? — spojrzała na nią hrabina niespokojnym wzrokiem.
— Był tu policjant..
— Policjant? — powtórzyła hrabina przerażona. Serce jej zabiło mocniej. Przypomniała sobie przeczytaną w dziennikach wiadomość.
— Zostawił polecenie, by pani hrabina zgłosiła się do urzędu śledczego w bardzo pilnej sprawie.
— Do jakiego sędziego?.. Czyś oszalała?
— Zostawił wezwanie.
— Podaj je prędzej.
— Za chwileczkę — odparła pokojówka i pobiegła do kuchni.
Hrabina była przekonana, że wezwanie ma związek z aresztowaniem Klawego Janka. Płonęła z ciekawości.. Najbardziej intrygowała ją rola młodej dziewczyny.
Hrabina miała się stawić do sędziego śledczego na godzinę pierwszą. Miała jeszcze dużo czasu. Wzięta więc znów gazetę i w piła wzrok w fotografię dziewczyny.
„Co za uderzające podobieństwo do mnie i mojego dziecka.. Nie, to niemożliwe!
Przyjrzała się dokładnie obu innym fotografiom. Przede wszystkim podobiźnie ojca dziewczyny. Nie rozpoznała w nim jednak swego byłego męża — nie mogła się dopatrzyć najmniejszego podobieństwa.
Hrabina przypominała sobie, że dziewczyna, będąc u niej, podała się jako sierota.
„Skłamała — pomyślała hrabina, — ale w jakim celu?“
Różne myśli przesunęły się przez jej zmęczony mózg. Doszła do przekonania, że Lipa — jej były mąż — uczynił to wszystko, by się zemścić na niej. To on na słał kasiarzy, by ja obrabowali, to on nasłał potem tę tajemniczą dziewczynę by ją do reszty zrujnować.
Hrabinie nawet na myśl nie przyszło, że spogląda w gazecie na fotografię swego byłego męża i własną córkę — Anielę. Była przekonana, że Lipa przebywa zagranicą i nigdy nie pozwoli na to, by jego córka była zbrodniarką, kochanka króla podziemi. Nie traciła nadziei, że Aniela odbywa studia zagranicą.
Postanowiła być punktualna i dokładnie co do chwili stawić się u sędziego śledczego. Rozumiała, że wzywana jest jako świadek oraz że po aresztowaniu złodziei sprawa o włamanie się do jej mieszkania zostanie ponownie rozpatrzona.
Jako była żona złodzieja, chętnie by zrezygnowała z dalszego prowadzenia procesu. Gdyby nawet rozpoznała złodziei, kto wie, czy by ich wydała. Wiedziała, że pieniędzy i tak nie odzyska.
Ciekawa była tylko zobaczyć Klawego Janka, o którym dzienniki rozpisywały się tak obszernie. Chciała się spotkać oko w oko z tą, która miała czelność wedrzeć się do jej świadomości i stale przypominać sobą wizerunek jej dziecka, które porzuciła przed laty.
Wybiła godzina, kiedy miała się stawić u sędziego śledczego. Nakazała w domu zamknąć porządnie drzwi, uważać na dziecko, po czym wyszła na miasto.
Przez cała drogę myślała o tajemniczej dziewczynie. Sama nie wiedziała, czemu żywiła sympatię dla nieznajomej zbrodniarki i wszelkimi siłami starała się ją wytłumaczyć. Zdawało się, że fotografia owej „Anieli“ w dziennikach, nie pozostawia żadnych wątpliwości co do jej wartości moralnej, a jednak myślała o niej z największą życzliwością.
Sędzia śledczy, ten sam, który przesłuchał aresztowanych w wiezieniu, przywitał hrabinę bardzo uprzejmie. Gdy ją tylko ujrzał na progu, zerwał się ze swe go miejsca i wybiegł jej na spotkanie.
— Proszę, pani będzie łaskawa spocząć, pani hrabino!
Z szacunkiem podał jej krzesło.
— Pani hrabina wybaczy, że ją fatygowałem. Pani rozumie...
Westchnął z pobożną miną i ciągnął dalej:
— Chodzi mi o włamanie, dokonane do mieszkania hrabiny. Moje wezwanie ma na celu dobro pani..
Tym razem hrabina westchnęła.
— Prawie już zapomniałam o tym. Było to tak dawno temu.
— Słusznie. Ale my tak szybko nie zapominamy o naszych obowiązkach. Szukamy i tropimy tak długo, aż znajdziemy złoczyńcę. Sprawiedliwość nigdy nie rezygnuje. Musi zawsze zwyciężyć.
Hrabinę zaczynały już niecierpliwić przechwałki sędziego, więc przerwała mu:
— Ale czym mogę panu teraz służyć?
— Pani może być nieocenioną pomocą, hrabin.
Słowa te wypowiedział sędzia z tak tajemniczą miną, że rumieńce wystąpiły na twarzy hrabiny. Mózg jej przebiegła myśl:
— Oni znają moją przeszłość. Jestem skompromitowana, jako żona Lipy.
Uniosła jednak dumnie głowę i odparła z uśmiechem:
— Uczynię wszystko, co leży w mej mocy. Wszak panom chodzi tylko o moje dobro, nieprawdaż?
— Oczywiście, niewątpliwie, — potwierdził sędzia. — Czynimy wszystko, by zabezpieczyć naszym obywatelom ich dobytek. Jest też obowiązkiem obywateli okazywać nam pomoc w zaciekłej walce na śmierć i życie, jaką prowadzimy ze światem przestępczym. Zwyciężymy tylko wówczas, gdy nasi obywatele okażą nam stuprocentowe zaufanie i doniosą nam o wszystkim, co mogłoby ułatwić śledztwo. Wówczas wszyscy winni poniosą należną karę.
Hrabina nie wątpiła już teraz, do czego sędzia śledczy, zmierza. Zimny pot wystąpił jej na czoło. Umiała jednak zapanować nad uczuciami i zachować zimną krew, aby sędzia, który nie zdejmował z niej oka, nie odczytał z jej twarzy, co się dzieje w jej sercu.
— Proszę bardzo, jestem gotowa informować pana o wszystkim. Wątpię tylko, czy zdołam wnieść coś nowego do sprawy. Zmarły komisarz Żarski zaprotokułował już wszystko, co miałam w tej materii do powiedzenia.
— Mam przed sobą ten cały materiał. Ale chciałbym pomówić z panią w innej sprawie, która na pozór nie ma nic wspólnego z dokonaną w jej domu kradzieżą.
Hrabina z trudem chwytała oddech. Szybko wyjęła z torebki mocno naperfumowaną chusteczkę i przyłożyła ją do nosa. Na szczęście sędzia był w tej chwili zajęty przeglądaniem akt i nie zauważył jej manewru.
— Proszę mi powiedzieć, łaskawa pani hrabino — ciągnął sędzia nie odrywając wzroku od papierów: — czy pani zauważyła wówczas twarz któregoś z włamywaczy?
— Nie — odparła hrabina z ulgą.
— Na ile jest mi wiadomem, pani wszczęła wówczas alarm i spłoszyła złoczyńców. Czy nie zauważyła pani twarzy, sylwetki. Jest to dla nas bardzo ważne.
— Nie. Słyszałam tylko, jak uciekali, ale twarzy nie widziałam.
— Ilu ich było?
— Tego nie wiem.
— Gdyby pani ich wówczas widziała, rozpoznałaby ich pani na pewno. Ale pani była zapewne tak wystraszona, że nie wiedziała, co się z nią dzieje. Rozumiem to doskonale.
— Byłam nieprzytomna.
— Proszę sobie jednak przypomnieć hrabino, co pani wówczas widziała. Dla nas jest wszystko ważne, nawet, to, co może zdaniem pani, nie ma żadnego znaczenia. Musi pani wiedzieć, że złodzieje, którzy panią okradli znajdują się pod kluczem.
— Nie mam nic do dodania do mego oświadczenia, złożonego w swoim czasie w komisariacie.
— Chodzi nam o rozwiązanie tajemniczej zagadki..
Rumieńce wystąpiły na twarzy hrabiny. Odwróciła głowę, by sędzia nie zauważył tej zmiany.
— Czy mogę wiedzieć o jaką tajemnicę chodzi? — siliła się hrabina na uśmiech, by zamaskować przerażenie, jakie malowało się na jej twarzy.
— O, to bardzo tajemnicza sprawa — zauważył sędzia.
— Nie spoczniemy, aż nie wyjaśnimy wszystkie go. Miałem już do rozwiązania trudniejsze zagadki kryminalne, — a jednak dałem sobie radę — przechwalał się sędzia, pokręcając wąsa. — Powolutku, a wszystko wyjdzie na jaw.
Hrabina milczała, aczkolwiek ciekawa była wiedzieć, co oznaczają jego dwuznaczne powiedzenia. Utkwiła spojrzenie w twarzy sędziego śledczego, starając się odczytać z jego kamiennej maski, czy, mówiąc o tajemnicy, ma na myśli jej przeszłość, gdy była żoną złodzieja Staśka Lipy, czy może niepotrzebnie się lęka. „Kto wie — dręczyła ją myśl — czy nie zostanę wmieszana w jakąś niezwykłą aferę kryminalną“.
— Czy pańska zagadka jest urzędową tajemnicą, której osobie prywatnej nie można zaufać?
— Tak i nie. Zależnie od tego, z kim się ma do czynienia. Pani, czcigodna hrabino, nie może mi niczym zaszkodzić, gdy zaufam jej tajemnicę; nawet przeciwnie...
Sędzia był znanym samochwałą, człowiekiem, który nie potrafi ukryć swych myśli, nawet przed samym sobą. Stanowisko sędziego zawdzięczał szwagrowi, prokuratorowi sądu apelacyjnego, jemu też udało się wykryć kilka sensacyjnych zbrodni, czego nikt nie był w stanie dokonać. Wszyscy wiedzieli o tym, że stanowisko swe zawdzięcza on ustosunkowanemu szwagrowi. A jego zręcznie niektóre posunięcia tłumaczono poprostu tym, że ma więcej szczęścia od innych...
Znano go też dobrze w świecie podziemnym. Tu nienawidzono go jeszcze bardziej. Ludzie nocy zarzucali mu często, że w protokułach przekręca ich zeznania. Posiadał pewne zdolności literackie i zeznania oskarżonych podczas przesłuchania uzupełniał własna fantazją. Nie tylko wobec oskarżonych pozwalał sobie na „upiększenie“ ich zeznań, by zrobiły silniejsze wrażenie na procesie, ale nawet z powodami postępował w ten sposób, że notował tak, jak uważał za wskazane. Świat podziemi ochrzcił go przezwiskiem „grepser“.
Podczasi przesłuchania mówił bezustannie, stawiał pytania, które często nie miały najmniejszego związku z przebiegiem śledztwa. Gniewał się, śmiał, dowcipkował, opowiadał stare dowcipy, częstował papierosami. Grał komedię, byleby tylko sprowadzić śledztwo na tory, które sobie zgóry wyimaginował z chwilą przejęcia sprawy.
Natomiast zadowoleni byli zeń sędziowie. W szybkim tempie doprowadzał najbardziej zawikłane śledztwo do porządku, jak tego wymaga sprawiedliwość. Wszyscy, którzy wpadli w jego ręce, nie czekali długo na proces; w krótkim czasie otrzymywali „zasłużona” karę. Nic tedy dziwnego, że szwagier jego, który stai na czele sprawiedliwości, był z niego bardzo zadowolony. Bezustannie dostarczał „pracy“ surowym sędziom..
Dręczyły go wprawdzie często wyrzuty sumienia. Ale tylko wówczas, gdy oskarżony nie otrzymywał takiej kary, jaką on przewidział. Dbał o to, by więzienia były zawsze pełne w imię świętej uczciwości, kultury, człowieczeństwa. Czy zbrodniarz istotnie zadłużył na taka karę — o to dbał najmniej.
Jak tylko otrzymał wiadomość, że Klawy Janek przebywa w areszcie, z wielkiej radości przez cała noc nie mógł zmrużyć oka.
Z niecierpliwością czekał na otrzymanie papierów i natychmiast pobiegł do więzienia.
Bał się, by policja go sprowadziła do urzędu. Klawy Janek dowiódł mu już razu pewnego, że dotrzymał słowa. Oświadczył mu kiedyś, że długo nie będzie pod kluczem — i tak się stało. Rozkazał teraz strzec Janka, jak oka w głowie. Z całym zapałem zabrał się do pracy. Czynił wszystko, by proces odbył się czym prędzej. W swej wyobraźni widział już Janka, wiszącego na szubienicy. Łagodniejszej kary nie przewidywał dla tego zbrodniarza, mordercy policjanta i niebezpiecznego włamywacza.
Hrabinę poprosił do siebie ze względów osobistych. Zeznania, złożone przez nią już po dokonanej u niej kradzieży, były jasne i nie wymagały komentarzy. Z przyzwyczajenia tylko podejrzewał każdego. Oskarżyciel budził w nim zawsze więcej nieufności, niż oskarżony.
Przeglądając akta, dotyczące personalij hrabiny, zauważył na marginesie, obok zaprotokołowanych jej zeznań, drobne uwagi, dokonane przez komisarza Żarskiego. Wyraził się on o niej w ten sposób:
„Kobieta czterdziestoletnia o oczach kameleona, jest hrabiną i nazbyt bogatą, abym ją mógł o coś podejrzewać. A jednak...“
Więcej Żarski o niej nie wspominał. Ale nasz sędzia uchwycił się tych kilku słów i dopatrzył się już w osobie hrabiny tajemniczej postaci. Wyobraźnia poniosła go. Widział przed sobą niebezpiecznego międzynarodowego szpiega...
Gdy sędzia ujrzał hrabinę, z miejsca zmienił zdanie o niej. Dystyngowana dama wywarła na nim nie zwykłe wrażenie, nie wzbudzała już najmniejszego podejrzenia...
Surowy, nieporadny sędzia śledczy zmienił się w eleganckiego reprezentanta sprawiedliwości, jednego z tych, o jakich się czyta często w angielskich powieściach kryminalnych.
Hrabina, nie wiedząc z jakiego typu człowiekiem ma do czynienia, przeraziła się w pierwszej chwili. Wydawało jej się, że człowiek ten o małych, chytrych oczach, lśniących jak u kota, wie o wszystkim i przenika ją nawskroś. Ale wnet zorientowała się, że wygaduje, co mu ślina na jeżyk przyniesie, że chce jej tylko zaimponować mądrością i „fachowością“.
W głębi duszy nie była jednak pewna, kogo ma przed sobą. Doznawała różnych uczuć. To jej się wydawało, że wie coś o niej, to znów okazywało się, że jej lęk jest nieuzasadniony. W wyobraźni zaliczała go do ludzi, których trudno zgryźć z pierwszego wejrzenia. Najgorsze, że tego pokroju człowiek, nie zna za zwyczaj samego siebie.
W ostatnim zdaniu powtórzył raz jeszcze słowo „tajemnica“ i hrabina odnosiła wrażenie, że świadomie je zaakcentował.
— Jestem gotowa służyć panu wszystkim, co jest w mojej mocy — rzekła. — Ale proszę mi wierzyć panie sędzio, znam się bardzo mało na kryminologii. Na tym polu nie będzie pan miał ze mnie pociechy.
Hrabina roześmiała się, jakgdyby chciała tym podkreślić, jak dalece bagatelizuje sprawę, która jego niepokoi.
— Czy wie pani, że mamy możność uratowania części pieniędzy, zrabowanych u pani? — uśmiechnął się sędzia tajemniczo.
Hrabina poruszyła się energiczniej na krześle i od powiedziała spokojnie:
— To byłoby bardzo pięknie z pańskiej strony, panie sędzio.
— O to właśnie chodzi — zamyślił się sędzia.
— Pan mnie zaintrygował. To bardzo ciekawe. Pan jest mądrym człowiekiem.
— Widzi pani — uśmiechnął się sędzia i przysunął się wraz z krzesłem bliżej hrabiny, po czym rozejrzał się dokoła, jakgdyby się chciał upewnić, czy nikt nie podsłuchuje — mamy w swych rękach całą bandę, najgroźniejszą, jaka kiedykolwiek operowała w Polsce. Nasza policja dokonała cudu.
— Pięknie. Na czym jednak polega tajemnica, o której pan przed chwilą wspominał? Sędzia przybrał tak zagadkowy wyraz twarzy, że serce zamarło w piersi hrabiny z przerażenia. Znów zrodziło się w niej podejrzenie, że bawi się z nią, jak kot z myszką. Z pliki dokumentów, leżących na biurku, sędzia wyjął gazetę i z sadystycznym uśmiechem podał ją hrabinie.
— Czy pani to czytała?
Oczy hrabiny spoczęły na trzech fotografiach. Sędzia nie odrywał wzroku od hrabiny. Śledził każde drgnienie jej powiek.
— Czy pani ich zna?
— Skąd?...
— Proszę im się przyjrzeć dokładnie. To bardzo popularne postacie.
— Dziwię się pańskiemu pytaniu. Skąd do mnie tego rodzaju znajomości?..
— A tego pana z bródką pani również nie zna. Proszę sobie przypomnieć!
Hrabina wpiła wzrok w fotografię. Serce zabiło mocniej, jakgdyby chciało wyskoczyć... Wydało jej się, że pewne rysy twarzy, profil, wielkie oczy osłonięte gęstymi brwiami, są jej dziwnie znajome. Ale wnet opanowała się. „To nie Lipa“ — upewniła się. Zdjęcie przedstawiało starszego, zgarbionego pana. Nie, to nie był jej silny, dzielny Staszek.
Hrabina zachowała w swej pamięci obraz Staśka Lipy takim, jakim był dawniej. Widziała go młodego, silnego. Nie przyszło jej na myśl, że się zmienił w ciągu tylu lat. Za nic nie chciała uwierzyć, że ma przed sobą podobiznę byłego męża.
— Nie! Nie znam tego człowieka — odparła i wstała oburzona z miejsca.
— Pani odchodzi? Proszę, jeszcze chwileczkę.
Hrabina dumnie uniosła głowę.
— To co pana interesuje, panie sędzio, jest dla mnie zupełnie obojętne.
— Dziękuje za zaufanie. Niestety, nie mam więcej czasu. Muszę odejść.
Przez chwilę spoglądali na siebie. Oboje myśleli o czym innym.
Sędziemu poprostu imponowało, że może przebywać w towarzystwie prawdziwej hrabiny, tym bardziej, że była jeszcze piękna i ponętna. Nie przypuszczał wcale, gdy pokazywał jej zdjęcia, że ma ona coś wspólnego z ludźmi świata przestępczego. Chciał jej tylko za imponować swą mądrością, rycerskością, których to zalet, zresztą, nigdy nie posiadał.
— Pani nie zna tego człowieka? Sądziłem, że pani jednak widziała gdzieś tę twarz. Pani tyle lat spędziła zagranicą. To ptak międzynarodowy, który bywa wszędzie.
— I pan go zna?
— O to właśnie chodzi. Nie możemy natrafić na żaden ślad, któryby nam pomógł ustalić jego tożsamość. Intryguje nas ten tajemniczy Siergiej Dymitrow. Całą tę bandę aresztowaliśmy zagranicą, jest to ojciec z córką i zięciem. Ojciec jest dla nas zagadką. Miejscowa policja wydała o nim jaknajlepszą opinię. My, jednak, jesteśmy innego zdania.
— Dziewczynę tę widziałam już kiedyś.. Znam ją..
— Co? Pani ją zna?!
Sędzia śledczy zerwał się z miejsca. Hrabina, przerażona, cofnęła się w tył.
— Proszę.. niech pani powie, gdzie pani widziała tę dziewczynę?.. To jest niezwykle ważne dla przebiegu śledztwa.
— Dziewczyna ta była przed pewnym czasem w moim domu.
— U pani w domu? Kiedy w jakim celu?
— Zamieściłam ogłoszenie w gazecie, że poszukuję wychowawczyni dla mego dziecka.
— I ona zgłosiła się w charakterze kandydatki?
— Tak!
— I co było dalej? Na litość boską, proszę szczegółowo o tym opowiedzieć — zawołał sędzia śledczy. — Lewą ręką pokręcał nerwowo wąsa, a prawą pocierał czoło. — Zaczynam wszystko rozumieć — dodał zadowolony.
— Porozumiałyśmy się co do warunków i następne go dnia miała rozpocząć pracę.
— I oczywiście, więcej się nie zjawiła — pocierał sędzia ręce z zadowolenia.
— Ma pan rację, więcej się nie pokazała — dodała hrabina cicho i spuściła ze smutkiem głowę, jakgdyby żałowała, że opowiedziała sędziemu o tym wypadku.
Sędzia kroczył podniecony po pokoju, wymachiwał rękami, przez dłuższa chwilę mamrotał coś pod nosem, potem zbliżył się do hrabiny, która szykowała się już do odejścia.
— Teraz rozumiem wszystko — zawołał zadowolony z samego siebie. — Czy wie pani, poco ta dziewczyna przyszła?
Hrabina zamieniła z sędzia nieme spojrzenie. Nie chciała oskarżać dziewczyny, która, jakgdyby spoglądała na nią z gazety błagalnym wzrokiem.
— Banda po raz drugi planowała na panią napad — zawołał z takim triumfem w głosie, jakgdyby conajmniej odkrył Amerykę. — Teraz nie mam najmniejszych wątpliwości.
— Ale dlaczego jednak się więcej nie zjawiła?
— Dlatego, że policja nasza stąpała jej po piętach — wytłumaczył sędzia tajemniczym, tonem.
— Mam wrażenie, że pan się myli, panie sędzio.
Dziewczyna nie wyglądała na taką. Miałam z nią dłuższą rozmowę. Opowiadała mi o wszystkim. Że jest sierotą... a ta przecież ma ojca.
Sędzia śledczy wybuchnął śmiechem.
— Dziwię się, że pani wątpi we własne słowa. Wszak pani rozpoznała tę dziewczynę. A ten obok niej jest na pewno jej ojcem. O, ta banda potrafi dobierać sobie ludzi, którzy świetnie grają role niewiniątek i wzbudzają sympatie oraz zaufanie. Dla mnie jest to jasne, jak dzień. Dziewczyna ta została nasłana na dom pani przez jej ojca i kochanka. Mamy dowody.
— Jakie dowody? Sama nie wiem, czemu nie mogę uwierzyć, że dziewczyna ta jest zbrodniarką. Może się omyliłam?..
— Co do czego?
— Ze dziewczyna, której pan mi przedstawił fotografię, jest tą samą, która zgłosiła się do mnie w sprawie kondycji.
— Pani się na pewno nie pomyliła, hrabino. Czy widzi pani to zdjęcie po środku?
— Tak.
— To jest ten, który panią okradł. On jest też jej kochankiem. Teraz wierzy już pani, że to jest ta sam a dziewczyna? Banda zamierzała oskubać panią po raz drugi. Za pierwszym razem przebudziła się pani i przeszkodziła im w pracy. Nie zadowolili się olbrzymia sumą, jaką wówczas zrabowali. Mają wielkie apetyty.. Chcieli się upewnić, czy pani nadal przechowuje kosztowności w domu i w tym celu postanowili wprowadzić do pani domu szpiega. Zawczasu dowiedzieliśmy się o tym i udaremniliśmy ich plany. Teraz rozumie pani, czcigodna hrabino?.. Wiedziałem o tym wszystkim.
Hrabina z wdzięcznością uścisnęła dłoń sędziego śledczego. Nie przyszło jej nawet na myśl że wszystko, co jej powiedział, jest tylko wytworem bujnej wyobraźni. Gdyż faktycznie nikt w policji nie wiedział o wizycie Anieli u hrabiny, a i plan ponownej kradzieży był także owocem jego fantazji.
Hrabina nabrała więcej zaufania do sędziego. Znikła obawa, że chce się dowiedzieć czegoś, co dotyczy własnej osoby. Poprawił się nastrój. Hrabina zaprosiła go nawet do siebie na obiad, czym sędzia śledczy poczuł się uszczęśliwiony.
Zadowolony z dokonanego niespodziewanie odkrycia, zapomniał, że, zapraszając hrabinę do siebie, miał co do niej poważne podejrzenie.
Przeciwko Anieli i jej ojcu miał właściwie słabe dowody, któreby potwierdzały ich związek z bandą przestępczą. Ale teraz, na podstawie zeznań hrabiny, nabrał przekonania że zatrzymana jest niebezpieczna zbrodniarka, członkinią groźnej bandy. Brakło mu tylko „materiałów“ przeciwko Lipie, jej ojcu.
— Łaskawa pani! — odezwał się do hrabiny już na progu. — Mam wspaniały pomysł.
Hrabina uśmiechnęła się.
— Pan jest genialny, panie sędzio. Cóż to za pomysł?
— Skonfrontuję panią z tą dziewczyna.
— Świetna myśl — ucieszyła się hrabina.
— Muszę się upewnić, czy się nie mylę. Zdarza się często, że ludzie są do siebie podobni. Chciałabym być w porządku z własnym sumieniem.
Sędzia w pierwszej chwili żałował własnej propozycji. Przyzwyczajony podejrzewać zawsze innych, chciał się już cofnąć, widząc jak się hrabina uchwyciła tej myśli. Ale nie wypadało mu już. Telefonicznie porozumiał się z kancelarią więzienia, że przybywa w pilnej sprawie.
W kilka chwil później taksówka zatrzymała się przed gmachem więzienia prewencyjnego, z którego wysiedli hrabina w towarzystwie sędziego śledczego. Hrabina po raz pierwszy w życiu przekroczyła próg bramy więziennej. Szereg żelaznych drzwi zamknął się za nią, aż w towarzystwie sędziego śledczego i starszego strażnika weszła do sali, w której odbywały się przesłuchania więźniów. W kilka chwil później wprowadzono Anielę. Była wychudła i blada. Hrabina nie poznała jej od pierwszego wejrzenia.
Gdy tylko Aniela przekroczyła próg pokoju, sędzia zapytał hrabinę ostrym tonem, czy poznaje tę dziewczynę. Hrabina milczała. Jej wzrok spotkał się ze spojrzeniem Anieli, która bladła i pąsowiała na przemian.
— Czy to ta sama — przerwał sędzia rozrastania hrabiny.
— Tak, ta sama!
I rzucił w stronę Anieli triumfujące spojrzenie.
— No, czy nie miałem racji?
Aniela dygotała z zimna. Mimo iż na ulicy grzało słońce. Anielę przechodziły dreszcze. Nie śmiała patrzeć hrabinie w oczy; spuściła głowę.
— Siadać! — zawołał sędzia rozkazującym tonem.
Aniela nie ruszała się z miejsca.
— Mówię przecież!..
Aniela wybuchnęła płaczem.
— Pani znów płacze? Ta symulacja na nic sie nie zda. Dlaczego pani się nie zgłosiła następnego dnia do pracy, zgodnie z tym, jak się z hrabina umówiła? Dlaczego pani nie objęła posady, co? Nasza policja przeszkodziła pani, co?
Sędzia śledczy miał zwyczaj w pewnych chwilach stawiać pytania i samemu na nie odpowiadać. I teraz, chcąc zaimponować hrabini, postępował tak samo.
Hrabina siedziała na swym miejscu, jak skamieniała. Serce ściskało jej się z bólu na widok Anieli. Tyle cierpienia malowało się na jej twarzy, że hrabina po czuła dla niej współczucie i litość.
Aniela, mimo, iż pobladła i zmizerniała, była jeszcze piękniejsza, niż dotąd. Jej smutne zapłakane oczy, z których bił bezmiar bólu, przykuwały do siebie i zmuszały do szacunku.
— Teraz wiemy wszystko o pani — ciągnął dalej sędzia kamiennym głosem przeglądając raporty.
— Będzie dla pani daleko lepiej, jeżeli się odrazu przyzna do wszystkiego.
Aniela zasłoniła sobie rękami twarz. Nie mogła znieść ciepłego spojrzenia hrabiny. Sama nie wiedziała, czemu tak postępuje.
— Pani się wstydzi? Pewnie, że to wstyd być zbrodniarką, — rozpoczął sędzia tonem moralizatorskim. — Rozumiem. Każdemu może się zdarzyć, że postąpi źle; najważniejsze, jeżeli się żałuje złego czynu. Nigdy nie jest za późno, by wyrazić skruchę i przyznać się do wszystkiego. Ponieść zasłużoną karę, oczyścić się przez pokutę w więzieniu i wrócić na drogę uczciwą. Lepiej późno, niż nigdy. Pani jest młoda. Sad weźmie to pod uwagę i wyznaczy łagodną karę. Sam wstawię się za panią, by ją obronić. Ale tylko wówczas, gdy przyzna się do wszystkich zbrodni, popełnionych do spółki z ojcem, kochankiem i pozostałą bandą!
Aniela nagłe osunęła się na podłogę. Hrabina zerwała się z miejsca, jakgdyby chciała ją przytrzymać.
— Spokoju, hrabino, nic jej nie jest. Znamy się na tych sztuczkach. Nie ma pani pojęcia, jacy z nich uzdolnieni aktorzy. Dziewczyna ta jest niezwykłą symulantką. Przekonałem się już o tym. I teraz udaje najbezczelniej w świecie.
— Ależ, panie sędzio, dziewczyna zemdlała — zawołała hrabina, zbliżając się do Anieli. Sędzia jednak powstrzymał ją za ręce, po czym nacisnął dzwonek na biurku.
We drzwiach ukazała się klucznica.
— Proszę sprawdzić stan aresztantki — rzucił sędzia — nie oglądając się wcale na Anielę, która leżała na podłodze z głową opartą o nogę krzesła, nie dając znaku życia.
Strażniczka brutalnie pociągnęła Anielę za włosy, nacisnęła jej nos, szarpnęła za ramię, a widząc, że ta wszystko nie skutkuje, zaczęła ją bić po twarzy. Hrabina, widząc co się dzieje, zawołała z rozpaczy:
— Doktora?.. Ona umiera!..
Sędzia ja uspokoił.
— Proszę się nie przejmować, hrabino. Jesteśmy już przyzwyczajeni do podobnych kawałów histerycznych. Zaręczam pani, że nic jej nie jest. Symuluje, nic ponadto.
Wreszcie Aniela odetchnęła głęboko.
— No i co, nie mówiłem. — zawołał sędzia z triumfującą miną, — że nic jej nie fest? Wiem co mówię.
Sędzia dał znak klucznicy, która stała schylona nad ofiara, by odeszła.
— Proszę mi pozwolić ją orzeźwić perfumami. Od razu się ocknie, — prosiła hrabina, wzruszona tym wypadkiem.
— Proszę bardzo, jeżeli pani hrabina sobie życzy.
Hrabina potarła skronie Anieli perfumami. Zemdlona otworzyła oczy. Ich spojrzenia spotkały się. Hrabina odezwała się pierwsza:
— Czy pani jest lepiej?
Aniela wyprostowała się i odpada zawstydzona, spuszczając oczy:
— Lepiej, proszę pani.. Dziękuję..
Sędzia przyglądał im się przez chwilę, po czym przybrał poprzednią postawę.
— Namyśliła się już pani? — zapytał ostro. — Proszę usiąść.
Aniela zajęła miejsce na krześle.
— Poznaje pani hrabinę?
Aniela kiwnęła potakująco głową.
— Czy może nam pan powiedzieć, co uplanowała wówczas do spółki ze swoim kochankiem, gdy zgłosiła Cię do pani hrabiny po objęcie kondycji?
Aniela schyliła głowę.
— Proszę się przyznać. I tak wiemy wszystko.
Aniela wybuchnęła płaczem.
— Znów??!.. huknął sędzia śledczy.
Aniela rozpłakała się jeszcze głośniej. Hrabina nie mogła dłużej przyglądać się jej cierpieniom i rzekła zdecydowanym głosem:
— Panie sędzio, mam wrażenie, że ta dziewczyna jest niewinna...
Sędzia śledczy wybuchnął śmiechem:
— Proszę mi wybaczyć, hrabino, ale pani nie orjentuje się w tym, co za genialna aktorka z tej przestępczyni. Ta dziewczyna rozminęła się z powołaniem — byłaby cudowną aktorką. Ale ze mną nic nie wskóra. Znam się na symulacji. U mnie się nie wykręci. — Przyzna się pani, czy nie? — zawołał groźnym tonem i uczynił krok w stronę Anieli. — Jeżeli nie, nie zjawię się tu więcej. Uprzykrzy się pani czekanie na proces.
Mam dużo czasu i cierpliwości...
Hrabinie zakręciły się łzy w oczach. Ze współczuciem odezwała się do Anieli:
— Sądzę, że byłoby lepiej, gdyby się pani przyznała do wszystkiego. Wierzę, że pani jest niewinna. Jestem przekonana, że wówczas zgłosiła się pani do mnie w sprawie objęcia posady, bez ubocznych złych zamiarów. Pani jest na pewno niewinna.
Aniela podniosła na hrabinę swe wielkie oczy, w których malowała się głęboka wdzięczność. Sędzia śledczy poruszył się nerwowo na krześle.
— Pytam po raz ostatni, przyznaje się pani, czy nie?
— Powiem wszystko, co pan sobie życzy, tylko proszę mnie nie męczyć.. Nie mogę dłużej. — zawołała głosem pełnym rozpaczy.
— Pani chciała się dostać do mieszkania hrabiny, by ją okraść po raz drugi? Co? Zgadza się?
— Tak. Zgadza się.
— No!.. Czy nie mówiłem? — zawołał sędzia triumfującym głosem.
Nie zauważył ironicznego wyrazu twarzy Anieli.
— Kto panią tam posłał?.. Pani narzeczony, co? Wiemy na pewno, ze Klawy Janek planował ponowny napad na hrabinę. Pani temu nie zaprzeczy?
— Nie. Nie zaprzeczę.
— Pani ojciec należał również do tef bandy, nieprawdaż? Znamy doskonale rolę pani ojca. Wiemy już wszystko o was. Proszę wyznać wszystko, a wypuszczę panią na wolność. Prawdą jest, co mówię?
— Prawdą.
Sędzia śledczy był tak przejęty notowaniem własnych pytań i własnych odpowiedzi, że nie zauważył z jak zrezygnowanym głosem powtarzała Aniela jego słowa, zgadzając się na wszystko, nie wnikając wcale w treść jego pytań. Nie uszło to jednak uwagi hrabiny. Nie mogła się dłużej przyglądać tej komedii. W stała z miejsca:
— Murzę już pana pożegnać, panie sędzio. Miał pan rację. Sprawiedliwość musi zwyciężyć...
— Czego się pani hrabina tak śpieszy?
— Musze odejść. Muszę!
Podała mu dłoń, która sędzia uścisnął z wielkim szacunkiem. Z Anielą pożegnała się kiwnięciem głowy.
Hrabina wyszła z więzienia złamana. Nie umiała sobie wytłumaczyć, dlaczego żywi tyle sympatii dla pięknej dziewczyny, a tyle odrazy dla rzecznika sprawiedliwości.
Gdy tylko hrabina wyszła, sędzia zarzucił Anielę pytaniami. Nie czekał na jej odpowiedzi. Notował tak, jak uważał dla siebie za wygodne.
Pod koniec przyrzekł aresztowanej, że postara się, by proces odbył się czym prędzej. „Z takimi ptaszkami trzeba się pośpieszyć, by każdy z was otrzymał zasłużona karę“ — oświadczył sędzia i rozkazał przeprowadzić ją do oddzielnej celi.
Był to okres wyjątkowo trudny dla ludzi nocy. Najzdolniejsi „pracownicy“ w padali jeden po drugim w ręce policji.
Szczupak i Andrzejczak, który w międzyczasie awansował na aspiranta, nie odpoczywali. Pogromowali świat podziemi bezlitośnie. Wyławiali ich oraz osadzali w więzieniu.
Obławy nie ustawały. Ludzie nocy musieli bardzo często zmieniać meliny. Bali się pozostawać przez jedną noc na tym samym miejscu.
Grubsze ryby zawczasu wyniosły się zagranicę. Każdy szukał bezpiecznej drogi, by nie wpaść w sidła, jakie Szczupak i bardziej niebezpieczny od niego Andrzejczak zastawiali na nich na każdym kroku.
Wśród tych, którzy się wnet znaleźli za kratami, znajdowali się też Bajgełe i „Zimna kokota“. W ostatnie] chwili przed odejściem międzynarodowego pociągu którym mieli się udać zagranicę. Andrzejczak ich zaaresztował. Nawet Józef Zalewacz, któremu się nie śniło, że zamkną go w więzieniu, znalazł się za kratami.
Warszawa i inne większe miasta Polski, gdzie banki i wielkie przedsiębiorstwa przechowywały swe skarby w ogniotrwałych kasach, odetchnęły z ulgą. Wszyscy byli przekonani, że niebezpieczna banda została unieszkodliwiona i można spać spokojnie.
Termin sensacyjnego procesu bandy zbrodniarzy wyznaczony był na 24 września.
Wszystkie dzienniki opublikowały tę datę wielkimi czcionkami na pierwszej stronie. Wśród ludzi nocy proces ten wywołał większe zainteresowanie niż u „frajerów“. Wyrywali sobie dzienniki z rąk. Wchłaniali każdą wiadomość która miała jakikolwiek związek z procesem.
Ludzie nocy nie próżnowali. Utworzyli komitet, który miał za zadanie zdobyć pieniądze i inne środki potrzebne na obronę towarzyszy.
Przede wszystkim robili przygotowania do odbicia więźniów po drodze, w czasie przeprowadzania ich a więzienia na rozprawę lub odwrotnie. Znaleźli się nawet oddani towarzysze, którzy gotowi byli własnym życiem zaryzykować, byleby wyrwać Staśka Lipę, Anielę i Klawego Janka z rąk policji.
Cały świat podziemi żałował Janka. Każdy z nich wiedział, że Janek nie jest winny zabójstwa policjanta. To było też przyczyną, dlaczego się nim tak interesowano i postanowiono nie dopuścić, by niewinnie zawisł na szubienicy...
Proces Klawego fanka wywołał niejeden zatarg wśród ludzi nocy. Utworzyły się dwa obozy, które zwalczały się nawzajem.
Niektórzy z pośród dawnych kolegów fanka utrzymywali, że sam ponosi winę za to, że znalazł się w wiezieniu. Podzielali stanowisko Staśka Lipy i przyzna wali mu rację, że złodziejowi nie wolno unieszczęśliwiać córki złodzieja.
Inni znów rozumowali inaczej: złodziej nie powinien oddawać swej córki w ręce „frajera“. Ma już ktoś na tym skorzystać, lepiej by skorzystał swój...
Tylko co do jednej rzeczy zgadzali się wszyscy, że przede wszystkim należy ich zwolnić. Dopiero po tem — twierdzili przeciwnicy Janka — postawi się go przed sąd — „dintorię“ i wyznaczy surową karę za uwiedzenie córki złodzieja.
Ten sam komitet, który wziął na siebie piecze nad aresztowanymi: Klawym Jankiem, Staśkiem Lipą i Anielą, postarał się o dwuch najlepszych warszawskich adwokatów, którym powierzył obronę podsądnych. Klawy Janek oskarżony był o zabójstwo policjanta. Nieliczne jednostki tylko wiedziały, kto był prawdziwym mordercą policjanta. Nie wspominano nawet o tym obrońcom. Czekano na telegraficzną decyzję Krygiera w tej sprawie.
Na dzień przed rozpoczęciem procesu nadszedł od Krygiera rozkaz milczenia. I nikt z ludzi nocy nie odważył się postąpić inaczej.
Szczupak tymczasem triumfował, jego stanowisko jako naczelnika urzędu śledczego, było niezachwiane. Z chwilą, gdy udało mu się zlikwidować bandę, nie lękał się nikogo.
Nie wiedział, co go czeka i z której strony przyjdzie nieszczęście.
W przeddzień procesu, gdy siedział w biurze, zajęty przeglądaniem różnych akt, celem przygotowania się do wielkiego procesu — ktoś zapukał gwałtownie do drzwi.
— Proszę! — zawołał komisarz zdenerwowany. Był zły, że przeszkadzają mu o tak późnej porze.
Drzwi otworzyły się i na progu stanął Wołkow.
— Dobry wieczór! Dobry wieczór panie komisarzu!
Szczupak nie wierzył własnym oczom. Przed nim stał Wołkow, ubrany w elegancki mundur komisarza. Uśmiechał się dziwnie. Szczupak przeraził się do tego stopnia, że nie wiedział, co począć ze sobą i co odpowiedzieć.
— Proszę się nie lękać! — odezwał się Wołkow.
— Nie jestem już więcej wariatem.
Wołkow wypowiedział te słowa dziwnym głosem.
— Szczupak odnosił wrażenie, jakgdyby syknęła jadowita żmija, jeszcze większy strach go obleciał.
— Proszę, niech pan spocznie, panie komisarzu. Czym mogę panu służyć? — rzekł drżącym głosem, widząc, że oczy Wołkowa biegają niespokojnie, jak u człowieka nienormalnego.
Wołkow rozparł się wygodnie na krześle. Przez dłuższą chwilę przyglądali się sobie.
— Przyszedłem, by się z tobą rozmówić.
— Proszę bardzo.
Wołkow naraz zerwał się na nogi i z całych sił walnął pięścią w stół:
— Przyszedłem policzyć się z tobą!...
— Ze mną?..
— Tak, z tobą. Tyś mnie kazał zamknąć w domu dla wariatów! Chciałeś mnie się pozbyć! Chciałeś zająć moje miejsce!!...
Kolego Wołkow, co też pan powiada?
— Nie myśl, że postradałem zmysły. Jestem zdrów, rozumiesz?... jestem zdrów! — walił Wołkow pięścią w stół.
— Wierzę panu. Wszak widzę, że jest pan zdrów...
— Wierzysz mi?.. Ale ja tobie nie wierzę!..
Twarz Wołkowa wykrzywiła się nie do poznania. Szczupak uczynił ruch, jak gdyby chciał nacisnąć dzwonek alarmowy na biurku. Wołkow jednak odtrącił jego rękę gwałtownie.
Szczupak zbladł śmiertelnie. W mózgu jego błysnęła myśl.
— Wołkow zbiegł z domu dla wariatów. Jak go się pozbyć? Kto wie, czego chce...
Wołkow nie spuszczał zeń oka.
— Dziwisz się, poco tu przyszedłem? Czego od ciebie chcę... Zaczekaj...
Szczupak utkwił w nim wystraszone, pytające spojrzenie.
— Siadaj! — rozkazał Wołkow.
— Radzę, nie staraj się stąd wydostać. Wszak znasz mnie. Wiesz, że nie zwykłem żartować.
Szczupak odruchowo cofnął się w tył. Wołkow tej chwili był tak nie podobny do siebie, do dawnego Wołkowa.. i wzbudzał w Szczupaku tyle strachu, że poprostu ząb dzwonił mu o ząb; jakgdyby Szczupak nagle dostał febry. Trząsł się w panicznym lęku.
Wołkow zawołał ponownie:
— Siadaj!
Schwycił go za rękę i zmusił do zajęcia miejsca w fotelu.
Szczupak ciężko opadł na fotel i wystraszonymi oczyma wpił się w twarz Wołkowa. Wołkow miał cerę zielonkawo bladą. Oczy jego płonęły dziwnym blaskiem, jak u człowieka, który nie jest odpowiedzialny za swoje czyny. Piana ukazała się w kącikach ust jak u wściekłego psa. W palcach prawej ręki ściskał niewypalone cygaro.
— Czego chcesz ode mnie? — wyjąkał Szczupak z trudem, przekonany, że ma przed sobą szaleńca, zbiegłego z domu wariatów.
Wołkow nie odpowiedział. Tylko na twarzy jego ukazywał się coraz inny grymas, który przejmował Szczupaka zgroza. Wreszcie Wołkow odezwał się:
— Otwórz w tej chwili szufladę twego biurka!.. Ale już!..
— Czego chcesz? Czego szukasz?
— Czyń, co ci każę!.. Dowiesz się!..
— Wołkow, jesteś chory — usiłował Szczupak rozbroić prześladowcę.
— Chory? Kto?... ja?.. Nie! Już nie jestem wariatem!.. No, ruszaj się... Szkoda czasu!
— Powiedz, o co ci chodzi?
— Rób, co ci każe!...
— Mam tam swoje papiery. Poco ci one są potrzebne?
— Zaraz się dowiesz!
— Nie mogę. Są to poufne dokumenty.
— Pokaż je!
— Nie wolno mi tego czynić. Nie jesteś na służbie. Sam kiedyś zajmowałeś odpowiedzialne stanowisko i wiesz, że nie wolno mi zdradzać tajemnic śledztwa...
Szczupak zastanawiał się w duchu, jak się pozbyć nieproszonego gościa. Postanowił otworzyć szufladę, a jednocześnie niepostrzeżenie zaalarmować służbę, by wyprowadzono Wołkowa i przewieziono z powrotem, skąd przybył. Szczupak był przekonany, że Wołkow zbiegł ze szpitala; nie wiedział, że Wołkow już od dwuch tygodni bawi na wolności i że matka jego wyjednała, by na jej odpowiedzialność wypisano go ze szpitala.
Faktycznie stan choroby Wołkowa był daleko poważniejszy, niż na początku. Opętała go mania prześladowcza; stale wydawało mu się, że ścigają go i pragną zdemaskować jego zbrodnie. Szczupaka uważał za za ciekłego wroga; na niego zrzucał wine za wszystkie klęski. Oddawna go nie znosił, ale od czasu, gdy Szczupak zajął jego stanowisko, pałał ku niemu niepohamowaną nienawiścią.
— Otwierasz szufladę, czy nie?
— Uspokój się. przyjacielu. Dla ciebie jestem gotów uczynić wszystko. Proszę bardzo.
Mówiąc to, Szczupak wsunął ręce do kieszeni, jak gdyby chciał stamtąd wyjąć kluczyk. Ale Wołkow schwycił go za ręce, wołając:
— Ja sam wyjmę kluczyk!
Mówiąc to, Wołkow miał na celu dostać się do tylnej kieszeni Szczupaka, by wyjąć rewolwer. W tym samym momencie mózg Szczupaka przebiegła myśl:
— Kto wie, co temu szaleńcowi może przyjść do głowy!... Trzeba się bronić, póki czas.
Błyskawicznym ruchem cofnął się w tył i dobył rewolweru.
— Stój! Nie ruszaj się! Słyszysz?!
— Słyszę — uśmiechnął się Wołkow, posuwając się powoli w stronę przeciwnika.
— Stój, bo strzelam!
Wołkow roześmiał się głośno, po czym szarpnął za guziki munduru i obnażył pierś.
— Proszę, strzelaj! Strzelaj! Czemu stoisz?!
Szczupak nie wiedział, jak postąpić. Strzelać do anormalnego człowieka nie sposób. Nie wiedział jednak, jak się inaczej go pozbyć. Naraz z całych sił rzucił się na Wołkowa.
Walczyli zawzięcie. Wołkow wypróbowanym sposobem schwycił przeciwnika za gardło, dusząc go z całych sił. Obaj tarzali się na podłodze. Szczupak wił się, jak wąż, by się uwolnić z kleszczy. Rozwydrzony i krwiożerczy Wołkow zwyciężył w końcu.
Szczupak opadł bezsilnie na podłogę. Wołkow me wypuszczał ofiary ze swych szponów, aż się upewnił wreszcie, że w róg nie żyje.
Przez dłuższą chwilę Wołkow przyglądał się zamordowanemu. Szatański uśmiech, triumf nasyconej zemsty, odmalował się na jego twarzy. Nadsłuchiwał, czy nikt nie nadchodzi. Nie miał powodu do obawy. Grube mury nie przepuszczały odgłosów walki. Nawet kilkakrotne okrzyki Szczupaka nie przedostały się poprzez ściany.
Wszak mury te były specjalnie na ten cel skonstruowane: to, co się działo w tym pokoju, nie mogło wychodzić po za jego ściany.
I teraz ściany te wypełniły swe zadanie. Nikt nie słyszał, co tu zaszło. Zresztą, była późna pora. Biura nie były czynne. Agent, który sprawował dyżur, znajdował się daleko w oficynie i w żaden sposób nie mógł usłyszeć, co się dzieje na czwartym piętrze w narożnym pokoiku na końcu długiego korytarza, gdzie urzędował naczelny komisarz.
Wołkow przyłożył ucho do piersi Szczupaka. Palce wygięły się. niby szpony, gotowe znów schwycić Szczupaka za gardło.
Ofiara jego nie dawała najmniejszej oznaki życia.
Szczupak leżał twarzą zwrócony do sufitu. Oczy wylazły mu z orbit. Z ust sączył się wąski strumyk krwi.
Wołkow przeszukał kieszenie zamordowanego, wyjął klucz i przewertował biurko. W pewnej chwili wzrok jego zatrzymał się na dokumencie, na którym przeczytał swoje nazwisko.
— Mam! — zawołał zadowolony.
Wołkow nie mógł się nadziwić na widok tego, co dojrzał.
„Trud mój nie poszedł na marne“ — pomyślał.
Wołkow nie wierzył własnym oczom. Na dużym arkuszu papieru był zanotowany numer telefonu, z którego on dzwonił niegdyś do Szczupaka; był to numer telefonu Reginy. Znalazł też zanotowane wiele podejrzanych szczegółów o nim. Były to sprawy, o których nawet nie śmiał myśleć, że Szczupak mógłby o nich wiedzieć. Nie wątpił już teraz, że gdyby nie ustąpił z powodu choroby, Szczupak i tak skompromitowałby go i zajął jego stanowisko. Gdyby Szczupak ogłosił zebrane przeciwko niemu dokumenty, czekałyby go długie lata więzienia.
Zasadniczo Wołkow wydawał się być zupełnie normalnym człowiekiem. Umysł jego pracował logicznie. Miał tylko manię na jednym punkcie: panicznie lękał się wiezienia, dokąd sam wysyłał tysiące ludzi — i kompromitacji. Nie miał dość odwagi, by samemu popełnić samobójstwo, chociaż, gdy chodziło o pozbawienie życia innego, nie zastanawiał się zbyt długo..
Podarł na drobne kawałki papiery, które uważał za wskazane zniszczyć. Podarte skrawki ukrył w kieszeni. Nawet dokument, w którym mowa była o Klawym Janku i Krygierze, zniszczył. Fotografię Krygiera, którą znalazł wśród papierów, schował do portfelu. Po dokonaniu skrupulatnej rewizji, Wołkow szykował się do wyjścia. Jeszcze raz przyjrzał się Szczupakowi.. Ułożył go na kanapie, wyprostował, zamknął mu oczy, po czym po myślał w duchu:
Trzech ludzi mam już na sumieniu. Wszyscy, którzy wiedzą o mojej zbrodni, muszą zginąć. Teraz muszę jeszcze ją odszukać.. Ona uczyniła ze mnie łapownika, przestępcę, zbrodniarza.
Miał na myśli „zimną kokotę“.
Nie wiedział, że, „zimna kokota“ oraz Bajgełe już przebywają w więzieniu. Postanowił też odszukać Krygiera i także jego zgładzić, Również tego nie wiedział, że przebywa zagranicą.
Wołkow cichutko otworzył okienko, prowadzące na dach sąsiedniego domu. Uprzednio doprowadził wszystko do porządku, by nikt nie mógł domyśleć się, co zaszło. Nawet kluczyki Szczupaka włożył mu z powrotem do kieszeni.
Wołkow nie chciał wracać tą samą drogą, jaką przyszedł.
Roześmiał się na myśl, że policja nąpróżno będzie się głowiła nad tajemniczą zbrodnią, jaka miała miejsce tej nocy w urzędzie śledczym.
Wydostał się przez okienko i zamknął je za sobą. Powoli, na czworakach, posuwał się po dachach, aż dostał się na strych znanego mu od dawna domu. gdzie w swoim czasie dokonał rewizji.
Bez większych trudności otworzył drzwi, prowadzące na strych i zeszedł d o schodach. Dozorca na widok munduru komisarza policji, schylił się nisko i szybko po biegł, by otworzyć mu drzwi. Nie śmiał nawet spojrzeć w twarz surowemu komisarzowi..
Po wydostaniu się ze szpitala Wołkow nie pokazywał się wcale w domu. Żona jego odetchnęła z ulgą. Miała zapewnioną egzystencję. Pieniędzy jej nie brakło — były to pieniądze, które „Klawy Janek“ zgubił po dokonaniu włamania i rabunku u hrabiny, a które Wołkow zdobył po zamordowaniu policjanta. Mogła żyć w dostatku. Nie zastanawiała się nad tym, skąd mąż zdobył tyle pieniędzy i jakie jest ich pochodzenie.
Wołkow zamieszkał u swej matki, która na skutek nadwątlonego stanu zdrowia przeniosła się na stałe do Warszawy. Wiedziała, że śmierć jej jest bliska. Udało jej się dzięki zabiegom adwokata, wydostać chorego syna ze szpitala, aby mógł czuwać przy jej łożu. Wołkow był jedynym synem i jedynym spadkobiercą jej znacznego majątku. W jaki sposób doszła do tego majątku, tego Wołkow nie wiedział. Matka nigdy nie wspominała mu o tym. Plotki, jakie krążyły o jego matce, a które dos2ły tez do uszu syna, że była kochanką bogatego dziedzica i że on ją tak zabezpieczył, nie obchodziły Wołkowa. Gdy szastał pieniędzmi, tłumaczył się, że to matka daje mu pieniądze. W ten sposób mógł, nie wzbudzane podejrzeń, używać kosztem pieniędzy, które zgubił „Klawy Janek“ a które znalazł za mordowany przez Wołkowa policjant.
Wołkow nie znał swego ojca. Starczyło mu, że ma bogatą matkę.
Młodości nie miał zbyt różowej. Matka oddała go do obcych ludzi na wychowanie i tylko od czasu do czasu odwiedzała go. Od najwcześniejszych lat zdradzał awanturnicze usposobienie. Wychowawca przepowiedział mu jego karierę.
— Z ciebie Wołkow będzie albo międzynarodowy przestępca, albo sławny detektyw.
Spełniło się jedno i drugie. Zgubiły go kobiety. „Zimna kokota“ najbardziej przyczyniła się do jego upadku. Ona go pchnęła do pierwszej zbrodni. Pieniądze, które otrzymywał od matki, nie starczały dla nasycenia jej zachcianek.
Teraz żył Wołkow pod wrażeniem czekającego go wielkiego spadku. Marzył o fantastycznych sumach, które znów pozwolą mu rozpocząć wystawne życie.
Wołkow umiał chodzić koło swych spraw. Nie od stępował od łoża matki, strzegł bacznie, by nikt obcy nie zdobył dla siebie jej serca i fortuny...
Matka jego, kobieta czterdziestokilkuletnia, której los nie poskąpił cierpień — znała dobrze życie. Nie podobał jej się tryb życia syna. Instynktem macierzyńskim wyczuła, że dzieje się z nim coś tajemniczego i że jego choroba ma głębsze przyczyny..
Gdy Wołkow przebywał w towarzystwie matki starał się ukryć przed nią nurtujące go uczucia. Był pogodny, uśmiechnięty. Matka jednak poznała się na tym. Zycie nauczyło ją odróżniać szczery uśmiech od poznanego. Syn przedstawiał dla niej zagadkę.
Licząc się z jego stanem duchowym, nie chciała go rozdrażniać. Z dnia na dzień odkładała szczerą rozmowę z synem. Ale, gdy poczuła, że chwile jej życia są policzone, postanowiła nie zwlekać dłużej.
Po zamordowaniu Szczupaka, udał się do matki.
We dnie Wołkow nie odstępował od jej łoża. Tylko w nocy, gdy zasypiała z bólu, zmęczona i wyczerpana, wykradał się na „polowanie“ jak to sam nazywał.
Gdy tym razem wszedł na palcach do pokoju matki, ujrzał ją siedzącą na łóżku. Zaraz przy wejściu utkwiła w nim swe nawpół wygasłe oczy.
— Nie śpisz, mamo? — szepnął Wołkow.
Chora kobieta nie odpowiedziała, obserwując go bacznie nadal. Wołkow mienił się barwami pod wpływem jej przenikliwego wzroku. Dreszcz przeszedł po jego ciele. Nigdy matka nie przenikała go tak na wskroś. Odnosił wrażenie, jakgdyby obserwował go umarły z zaświatów i chciał go zabrać do grobu.
— Mamo, co się stało?
— Ze mną, nic.
— I ze mną nic, mamo.
— Gdzie byłeś?
— W domu.
— Kłamiesz.
— Ależ mamo.. ja nie kłamię.
— Zbliż się do mnie.. — odezwała się matka surowym głosem.
Wołkow podszedł do matki, siląc się na uśmiech.
— Mamo, co ci jest? Tak dziwnie wyglądasz!.. Może wezwać doktora...
— Przyjrzyj się raczej sobie, jak ty wyglądasz.
— Ja?..
— Tak, ty. Wyznaj mi natychmiast, gdzieś był, a kim się zmagałeś!..
Wołkow zbladł jak chusta. W oczach jego zabłysły złe ogniki.
Masz gorączkę, mamo!..
— Nie synku.
— Co ci przychodzi na myśl, mateczko.. Z nikim nie walczyłem.
— Przejrzyj się w lustrze.
Wołkow podszedł do lustra. Przez dłuższą chwilę przyglądał się sobie, jakgdyby siebie nie poznawał. Z przerażeniem stwierdził, że ma na sobie podarty mun ciur, a lewe ucho pokryte jest skrzepłą krwią.
Matka nie zdejmowała zeń oka, jakgdyby stała się odrazu mocniejsza, zdrowsza. Głos jej odzyskał dawny, metaliczny dźwięk. Wyprostowała się na łóżku.
— No i co, synku, miałam rację?
— Mamo, to głupstwo...
— Może znów urządziłeś żonie awanturę?
— Tak.. Ona zaczęła..
— Biłeś ją?
— Trochę. Rzuciła się na mnie pazurami... Nie mogę z nią dłużej żyć. Nie mogę — powtórzył i podniósł na matkę oczy, by się przekonać, czy mu wierzy.
— A dzieci? — Dzieci.. Dzieci zabiorę do siebie. Zabezpieczę je. — dodał z pewnością w głosie, przekonany, że fortel się udał.
Oboje przyglądali się sobie.
— Usiądź synku, tu, bliżej mnie...
Wołkow usiadł, poprawiwszy uprzednio matce poduszki pod głową. Ręce jego mimowolnie dotknęły grubego portfelu.
— Sprawdź, czy służąca śpi — rozkazała matka.
— Śpi.
— Zamknij drzwi na klucz.
— Poco?
— Pragnę się z tobą rozmówić przed śmiercią. Chcę, by nikt nas nie słyszał.
— Ze mną?
— Tak, synku. Mam wrażenie, że mamy sobie wiele do opowiedzenia.
— Proszę bardzo — usiadł Wołkow przy łożu matki. Pomyślał zadowolony: „Pragnie mi przekazać swój majątek“.
— Czy nie masz mi nic do powiedzenia, synu? — gładziła go matka po głowie.
— Ja, nie, mateńko. Wiesz wszystko o mnie.
— Wszystko?...
— Tak, mamo.
— Nie, dziecko moje. Nie jesteś szczery wobec mnie, jak dawniej. Nie poznaję ciebie.
— Co ci przychodzi na myśl? Dziwi mnie twój ton, mateczko.
— Jestem twoją matką. Przede mną możesz wyznać wszystko. Ciąży ci coś na sumieniu?..
— Na sumieniu? — skrzywił się Wołkow.
— Tak synku. Ja, twoja matka, dojrzałam w tobie to, czego nie może spostrzec kto inny. Nie poznaję ciebie.
— Cóż zauważyłaś takiego, mamo?... Chyba masz gorączkę. Zawezwę lekarza.
— Już mnie żaden lekarz na świecie nie pomoże. Czuje, że chwile mego życia są policzone. Ale ty jesteś młody, musisz żyć!
— Czyż nie żyję, mamo — silił się Wołkow na uśmiech. — Czyż nie jesteś ze mnie zadowolona. Sam, o własnych siłach doszedłem do wysokiego stanowiska. Wkrótce odzyskam urząd. Lekarze twierdzą, że wracam do zdrowia...
— Lekarze wiedzą jedno, a ja co innego. Choroba nie spadła na ciebie bez powodu. Popełniłeś zapewne coś takiego, co dręczy twoje sumienie.
Wołkow poruszył się niespokojnie na krześle. Matka zauważyła jego ruch.
— Od czasu twego awansu zauważyłam, żeś się bardzo zdemoralizował, jesteś innym człowiekiem. Wyznaj matce, co ci ciąży na sercu — powiedz, dziecko moje. — I ja opowiem ci wszystko o sobie.
— Nie mam nie do opowiedzenia! — zawołał Wołkow energicznie — Nie wiem, mamo, czego chcesz ode mnie... Nie rozumiem ciebie..
Matka utkwiła wzrok w synu i uśmiechnęła się smutnie. Wołkow zaczął ją podejrzewać, że wie coś o jego upadku, ale kilka łez, które stoczyły się z jej nieruchomych oczu po twarzy, powstrzymały go, by nie stracił równowagi i nie rzucił się na nią.
— Dziecko moje, — serce mi mówi, że dzieje się z tobą coś złego. Mam tylko ciebie jednego na świecie. Nie mogę umrzeć spokojnie, aż nie dowiem się wszystkiego. Słyszysz, pragnę wiedzieć wszystko!
— Mamo! Daj mi spokój. — Jestem przekonany, że mówisz to wszystko pod wpływem gorączki. Może podać termometr?
— Nie, synku, dziękuję. Nie chcesz pomówić szczerze z twoją maka. Niechaj i tak będzie. Zbliż się do mnie, chcę ci coś ważnego zaufać, — coś w sprawie rodzinnej.
Wołkow przysunął się bliżej. Czuł zapach lekarstw z ust matki. Myśl, że chce z nim pomówić o spadku, przykuwała go do miejsca, inaczej uciekłby stąd jaknajdalej, a wrócił dopiero wówczas, gdy byłoby już po wszystkim...
Wołkow poczuł żal do matki. Teraz zdał sobie sprawę, że wychowanie, jakie mu dali obcy, źli ludzie wyrobiło w nim tę zaciętość i upór. Miał urazę do matki, że powierzyła go w obce ręce, którzy myśleli tylko o tym, by z pieniędzy, które otrzymywali na jego wykształcenie, jaknajmniej wydać na niego, a jaknajwięcej zostawić dla siebie. Wyrzucał jej w duchu, że nie interesowała się nim przez jego całe dziecięctwo, a teraz, gdy jest dojrzałym mężczyzną, ojcem dzieci, żąda od niego szczerych wyznań.
Nie mógł jej darować, że skazała go na los bękarta. Wołkow nigdy nie znał swego ojca. Świadomość, że nosi panieńskie nazwisko matki wyprowadziła go z równowagi i często spędzała sen z powiek. Matka była dlań przez cale życie zagadką. Gdyby nie wielki spadek, na który liczył, jako jedyny syn, wstydziłby się nawet przyznać do tego, że ona jest jego matką..
Umierająca matka wyczuła myśli syna i chciała się przed mim usprawiedliwić. Chciała mu wyjaśnić, wyznać wszystko... Niech wie, że matka jego nie była winna.. Chciała umrzeć z czystym sumieniem, wytłumaczyć się w oczach syna.
Nie podejrzewała go o popełnienie zbrodni. Nie przypuszczała na chwilę, że syn jej dźwiga na sumieniu ciężkie brodnie. Co do jednego tylko była pewna: że syn jej jest zakochany, nieszczęśliwie zakochany..
Chora kobieta wiedziała co to jest nieszczęśliwa miłość, szczególnie, gdy się ma żonę i dzieci. Dlatego postanowiła rozmówić się z nim, udzielić mu kilka praktycznych wskazówek. Nieszczęśliwa miłość jest źródłem jego choroby nerwowej — tłumaczyła sobie w duchu.
— Synku, jesteś zakochany? — zapytała naraz.
Wołkow odetchnął z ulgą.
— Tak mamo.
— W kim?
— W hrabini.
— Co?...
Chora kobieta nie mogła chwycić tchu. Syn podał jej wodę.
— Czegoś się tak przeraziła, mamo?
— I ona ciebie kocha?
— Nie.
— Wybij ją sobie z głowy. Uciekaj od tych ludzi. Pamiętaj synku, uciekaj.
Wołkow był zadowolony, że wie w końcu o co go matka podejrzewa. Nie zdawał sobie tylko sprawy, że słowem „hrabina“ sprawił matce niewysłowiony ból, zadrasnął dawne, niezagojone rany.
— Uspokój się, mamo. Postaram się wyrwać ją ze swego serca, zapomnieć o tej nieszczęśliwej miłości. No wyznaj, coś mi chciała opowiedzieć o sobie.
Przez dłuższa chwilę leżała bez ruchu. Oczy jej utkwione były nieruchomo w jednym punkcie na suficie. Po chwili znów usiadła na łóżku, przysunęła się do syna i zaczęła cichym, słabym głosem:
— Urodziłam się na Polesiu. W małym wiejskim domku. Rodzice moi byli bardzo biedni. Oboje pracowali u bogatego dziedzica, hrabiego, ale to co zarabiali starczyło zaledwie na zaspokojenie głodu.
Tu chora urwała, jakgdyby przypominała sobie wygląd wioski, gdzie przyszła na świat.
— ... Byłam ładną dziewczyną, — ciągnęła matka dalej — hrabia rozkazał rodzicom, by sprowadzili mnie do dworu. Liczyłam wówczas 12 lat...
Głos jej się załamał i naraz zawołała histerycznie:
— Uciekaj od hrabiny, póki czas. Uciekaj! Unikaj przeklętej arystokracji.
Silny atak przerwał jej okrzyk. Wołkow spoglądał z nienawiścią na chora matkę. Zrozumiał, że chce mu opowiedzieć o jego ojcu. Matka wyczuła jego oziębłość i cicho zauważyła:
— To nie moja wina... Rodzice zbili mnie i nakazali czynić wszystko, co mi hrabia rozkaże... Nie rozumiałam jeszcze wówczas, czego chce ode mnie i co mam robić...
Umierająca kobieta zasłoniła twarz rękami, jakgdyby się wstydziła syna, który siedział tu w mundurze policjanta, jako przedstawiciel sprawiedliwości... W tej chwili czuła się zbrodniarką wobec własnego syna, a on, faktyczny przestępca, wyglądał jak uosobienie prawości. — tak dumnym i wyniosłym wzrokiem spoglądał na nieszczęśliwą kobietę...
— A więc jestem bękartem? — zawołał Wołkow siny z oburzenia.
— Bękartem...
— Uspokój się dziecko moje... Pozwól mi skończyć..
Wołkow zapalił cygaro. Zapomniał, że to on jest godnym potępienia zbrodniarzem, a nie jego chora matka, którą ciemni, sponiewierani rodzice zmusili, by została kochanką wyuzdanego arystokraty... Zaciągał się dymem, nie zważając na to, że to szkodzi chorej.
— Nie pal synku.. Duszno mi..
Wołkow z gniewem zmiął w rękach cygaro, a potem podeptał je nogami.
— Chcesz słuchać dalej synku?
— Poco mi to opowiadasz?
— Zaraz synku... Posłuchaj do końca.
Chora odetchnęła ciężko i ciągnęła dalej.
— Czternaście lat liczyłam, gdy wydałam na świat dziecko.. Ślicznego chłopczyka.
Wołkow zerwał się z miejsca.
— Kogo, mnie?...
— Nie synu...
— A więc mam braci, a może też i siostry? — zawołał z ironią w głosie.
— Nie krzycz, dziecko moje. Nie denerwuj się.. Nie masz nikogo więcej..
Wołkow usiadł z powrotem przy łożu matki. W duchu pomyślał:
„Dobrze, że nie mam spólników do spadku. Po takiej matce i z taką przeszłością trzeba przynajmniej skorzystać...“
— Opowiadaj dalej; słucham cię, mamo — zawołał oschłym głosem.
— Tylko nie denerwuj synku... Mogę przerwać opowiadanie, jeżeli cię to męczy?..
— Opowiadaj, jestem ciekaw, gdzie się ten hrabia, mój ojciec, znajduje. Dlaczego nie miałbym nosić jego nazwiska?
— Już dawno nie żyje. Gdy mnie zmusił do uległości, liczył czterdzieści osiem lat. Nie był jednak tak złym człowiekiem, jak wyobrażałam sobie wówczas. Obdarzył hojnie mnie i moich rodziców. Przed śmiercią zapisał mi wielki majątek na Kresach.
Wołkow znów poruszył się na swym miejscu.
— Posiadasz majątek, mateczko? Dlaczegoś mi o tym nigdy nie wspominała?
— Zaraz — synku, wszystko ci opowiem. Sprawdź tylko jeszcze raz, czy służąca śpi. Nie chcę, by nas ktoś podsłuchiwał.
— Śpi, śpi... Mów prędzej — unosił się Wołkow.
Matka spojrzała na syna z wyrzutem, ale po chwili ciągnęła dalej:
— Po zgonie hrabiego, przed dwudziestu kilku laty, znalazłam się sama, niezależna i bogata. Mogłam korzystać z życia — bawić się, ale nigdy nie byłam rozpustną. Marzyłam zawsze o cichym ognisku rodzinnym. Wyjść zamąż jednak nie chciałam. Myślałam tylko o was, moich dzieciach. O tobie i Janku. Później zapadłam na zdrowiu i zupełnie usunęłam się w cień.
— A o jakim to Janku wspomniałaś? — mruknął Wołkow.
— To twój starszy brat, którego wydałam na świat, licząc zaledwie czternaście lat.
— Gdzie jest? Czy żyje?
— O nim chciałam właśnie pomówić z tobą.
Chora kobieta znów się zamyśliła, jakgdyby się zastanawiała, co ma mówić dalej.
— Gdy Janek przyszedł na świat, było to dla wszystkich tajemnicą, bo tak sobie właśnie życzył hrabia. Wyjechaliśmy natychmiast zagranicę. Dziecko oddaliśmy na wychowanie staremu, oddanemu parobkowi. Nikt nie mógł wiedzieć o tym, że to nasze dziecko.
Przed kilkoma miesiącami, gdy się przekonałam, że stan mój jest beznadziejny, postanowiłam zainteresować się losem mego dziecka. Powierzyłam sprawę dwum prywatnym detektywom, którzy ustalili nazwisko wieśniaka, u którego wychowywał się Janek. Wieśniak nazywał się Gawryło a jego żona Marta. Oboje umarli już dawno.
— A Janek? — zapytał Wołkow zaintrygowany.
— Zaraz... Cierpliwości, synu. Postanowiłam cały mój majątek zapisać nieszczęśliwemu synowi, Jankowi. Chciałam w ten sposób wynagrodzić mu smutne dzieciństwo, które spędził w domu biednego chłopa, o chłodzie i głodzie. Ale dopiero teraz wyszło na jaw, że po od byciu służby wojskowej, Janek zginął, jak kamień w wodzie.
Nie wrócił więcej do rodzinnej wioski. Wywiadowcy jednak ustalili o nim wszystko, wszystko — zalała się gorącymi łzami.
Wołkow na początku prawie się nie przysłuchiwał spowiedzi matczynej. Myśli jego krążyły dokoła innej Sprawy. Zastanawiał się nad tym, jak odszukać „Zimną kokotę“ i w jaki sposób ją wytransportować na tamten świat, tak samo — jak Reginę i Szczupaka. Ale ostatnie słowa matki wzbudziły w nim zainteresowanie.
— Co się z nim stało? — Mów mamo! Czy żyje? Wołkow był ciekaw dalszego losu swego brata. Nie chciał mieć spólnika do spadku. Matka wyczuła jego myśli. Serce ścisnęło jej się z bólu.
— Po wyjściu z wojska — ciągnęła chora dalej — kapitan, u którego Janek był ordynansem — wystarał się dlań i pracę w policji. Janek został policjantem w Warszawie.
— Policjantem w Warszawie? — zawołał Wołkow niesamowitym głosem.
— Tak, policjantem — westchnęła ciężko.
— Tylko, że nie długo utrzymał się na tej posadzie. Zginął z ręki bandytów. Słyszałeś zapewne o tym wypadku...
Wołkow naraz schwycił się obiema rękami za głowę, biegnąc po pokoju tam i z powrotem, jak szalony.
— Co się stało, mój synu? Co ci jest?!
— Nic, nic... Mów dalej, mamo.
— Służąca moja miała zostać jego żoną. Ona mi opowiedziała o wszystkim, jak go zdradziecko zamordowali. Biedna dziewczyna po utracie ukochanego nie chce słyszeć o żadnym innym mężczyźnie.
— Opowiadaj o nim — zawołał Wołkow. — Mów!.. — uniósł w powietrze zaciśnięte pięści.
— Co ci jest, synu? — pytała zaniepokojona kobieta.
— Mów! Mów! Nie zwlekaj!
— Już mówię, ale nie denerwuj się kochamy. Rozumiem twój ból. Straciłeś brata...
— Mów! Mów! — wołał Wołkow — chwytając się obiema rękami za gardło, jakgdyby miał zamiar się udusić.
— Uspokój się dziecko moje. Opowiem ci wszystko. Powinieneś wiedzieć w jak smutnych okolicznościach zginał swój brat. Michał padł na posterunku...
— Na posterunku?.. — tłukł Wołkow z rozpaczy głową o ścianę.
— Tak synku. Bądź ostrożny. Porzuć służbę w policji. Człowiek tam zawsze ryzykuje życiem, jest w ciągłym niebezpieczeństwie, gdyż ma do czynienia ze złodziejami, mordercami i bandytami. Michał również zginął z rąk bandytów, zmykających po dokonaniu włamania u pewnej hrabiny.
— Skąd wiesz o tym — zawołał Wołkow nieswoim głosem.
— Skąd wiem? W tych dniach ma się odbyć proces głośnego bandyty „Klawego Janka“. To on ograbił kasę u hrabiny. On zastrzelił mego syna. Chciałabym dożyć do chwili wyroku sądu i dowiedzieć się jaka kara spotka zabójcę mego dziecka.
Wołkow stal oparty o ścianę, spoglądając tępym wzrokiem na matkę, jakgdyby jej wcale nie dostrzegał. Usta jego szeptały coś w cichości..
— Co ci jest, synu mój! Umarli nie wracają!... Przepadło...
— Ha — ha! — roześmiał się Wołkow dziwnie i zbliżył się do matki, krzycząc jej niemal do ucha:
— Michał był twoim synem. Policjant moim bratem. Klawy Janek. Hrabina. W nocy na posterunku. Ha.. ha.. — śmiał się coraz głośniej.
— Ciszej, na litość boską. Służąca się zbudzi. Opanuj się, synu. — Biada mi, poco ci o tym opowiedziałam? Nie wiedziałam, że to tak wpłynie na ciebie..
Naraz chwycił Wołkow matkę za gardło. Ale w tejże chwili odzyskał świadomość i ją puścił.
— Wszystko przez ciebie!.. Przez ciebie.. Tłukł znów głową o ścianę
— Dziecko moje, cóż zawiniłam?
— Tylko ty!.. Ty!.. Nikt inny!..
Chora kobieta nie wątpiła już, że syn jej dostał ataku, które ostatnimi czasy powtarzały się coraz częściej. Z trudem wyszła z łóżka, aby go uspokoić.
— Dziecko moje.. najdroższe.. co ci jest?
Wołkow odskoczył od niej.
— Nie zbliżaj się do mnie! Matka zwróciła się w stronę drzwi, aby zbudzić służącą. Wołkow zastąpił jej drogę.
— Nie budź się, powiadam. Połóż się...
Matka wystraszona ułożyła się z powrotem na łóżku, Wołkow zaszył się w kąt; zasłonił sobie twarz rękami, wołając przeraźliwie:
— Widzę ich!.. Idą! Idą! Mamo! Mamo! Michał! Michał!..
— Dziecko moje, dziecko moje, — rozpaczała chora matka, nie wiedząc co począć ze sobą i z synem.
Naraz otworzyły się drzwi. Służąca wystraszona, potargana, nawpół naga, ukazała się na progu.
— Zadzwoń na lekarza. Syn dostał ataku — rozkazała chora.
— Nie trzeba doktora, nie! Zadzwońcie na policję. Szczupak! Szczupak!.. Słyszysz!?
— Proszę panią, co mam robić.. — wołała służąca.
— Chcesz wiedzieć, co masz robić? — roześmiał się Wołkow. — Zaraz! Wszystko ci wyjaśnię. Zbliż się do mnie..
Służąca przerażona, zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Matka powoli zaczęła się posuwać w stronę telefonu, by wezwać pogotowie.
— Nie ruszaj się z miejsca! — zagroził matce pięścią. — Oddaj twój portfel z pieniędzmi, który ukrywasz pod poduszką. Oddaj. Chcę się podzielić z Michałem...? Z moim bratem!..
Nie ruszał się jednak z miejsca. Wyciągnął ręce przed siebie, jak człowiek, który chce się rzucić na kogoś i boi się jednocześnie stracić równowagę. Chwiał się na nogach; na ustach wystąpiła piana. Tępym wzrokiem wpatrzony był w sufit.
Matka z przerażenia osunęła się na najbliżej stojące krzesło. Przyglądała się niesamowitemu wyrazowi syna. Była śmiertelnie blada. Drżała, jak w febrze. Wiedziała, że musi coś przedsięwziąć. Zbliżyła się do Wołkowa chwiejnym krokiem.
— Synku, co ci jest? Lękam się o ciebie.. To ja, twoja matka..
Rozpłakała się. Służąca, która lekko uchyliła drzwi, by zajrzeć, co się dzieje wybuchnęła histerycznym płaczem.
— Milczeć! — cisnął Wołkow szklanką o drzwi.
— Bo was tu.. Ha — ha! Boicie się mnie, co? Myślicie, że oszalałem!?..
— Synku! Synku! Zlituj się nad twoją matką.. — drżała chora ze zdenerwowania.
— Oni idą!.. Michał, Regina, Szczupak!.. Czekajcie! Idę z wami!.. — wołał Wołkow w przystępie ataku szału.
Wołkow podbiegł do drzwi i szarpnął je do siebie z taką siłą, że służąca, która stała oparta o drzwi wpadła do pokoju. Jednym skokiem Wołkow znalazł się na ulicy.
Sędzia śledczy dotrzymał słowa. Termin procesu tajemniczej bandy został przyśpieszony w rekordowym tempie. Miał dobrze w pamięci poprzedni wypadek, gdy Klawy Janek zbiegł z więzienia — zanim akt oskarżenia był gotowy. Teraz sędzia dokładał wszelkich starań, aby rozprawa odbyła się czym prędzej.
Zgon komisarza Szczupaka przyczynił się również do tego, aby sąd nad Klawym Jankiem odbył się w błyskawicznym tempie. Wszyscy, którzy mieli związek Z prawodawstwem i jego organami wykonawczymi, byli przekonani, że mordu dokonali towarzysze Janka z zemsty za prześladowania i ciągłe aresztowania, jakich dokonywał wśród świata podziemi.
Tylko aspirant Andrzejczak nie chciał w to wierzyć. Jednak na pytanie: kto był tym odważnym, który dostał się do gabinetu komisarza i go zamordował, nie mógł znaleźć odpowiedzi.
Wszystkie dzienniki rozpisały się szeroko na temat wielkiej zorganizowanej bandy przestępczej. Jedna z gazet popołudniowych, która uchodziła za najlepiej „informowaną“, w ten sposób opisywała przebieg mordu na Szczupaku:
— Zajechałem do hotelu „Europejskiego“.
— Jeżeli można, przyjdę do ciebie natychmiast. Stęskniłem się za tobą.
— Więc przychodź chłopcze.
— Może jesteś zmęczony podróżą, ojczulku?
— Nie. Czekam na ciebie.
— Za kwadrans będę u ciebie.
— Do widzenia.
— Do widzenia.
Krygier zadowolony odłożył słuchawkę. Przejrzał się w wielkim lustrze i uśmiech zadowolenia zakwitł na jego ucharakteryzowanej twarzy, który wnet znikł.
Stanął przed oknem i wyjrzał na ulicę. Panował ożywiony ruch. Dorożki, auta, tramwaje mijały się i dopędzały jedno drugie.
Krygier przyglądał się ulicy z wysokości trzeciego piętra. Opanowało go dziwne uczucie. Jedna myśl uporczywie nie dawała mu spokoju.
— Ludzie pędzą. Szukają zarobków, porusza ich walka o byt, śpieszą się.. a ja..
Znów przejrzał się w lustrze.. Przeraził się własnego wyglądu.
— Nie potrwa długo, a będziesz naprawdę tak wyglądał — mruknął pod nosem. — Jak długo jeszcze będziesz pędził tak niepewny żywot?
Krygier czytał w dziennikach wszystko, co wypisywano o nim. Z odraza myślał o insynuowanym mu morderstwie. Całe jego życie było hazardem. I teraz bawiło go że znajduje się w paszczy lwa i igra z niebezpieczeństwem..
Krygier był zawsze pewny siebie. Życie nauczyło go wydostawać się z nastawionych nań sieci. I teraz był więcej niż pewny, że wszystkie jego plany muszą się ziścić.
Pukanie do drzwi wyrwało go z zadumy.
— Proszę.
Drzwi się otworzyły. Antek rzucił się Krygerowi na szyję.
— Jak się masz ojcze? Jak się mama czuje? Siostry, bracia, słowem cala rodzina?
Krygier przekręcił klucz we drzwiach.
— Możesz mówić. Widzisz, we wszystkich tutejszych hotelach podsłuchuje się rozmowy. Ale myśmy się zrozumieli, nieprawdaż?
— To dobre! Wszak jestem Antkiem.
— Siadaj.
Przez dłuższa chwile przyglądali się sobie.
— Źle wyglądasz, Antku.
— Nie zarabia się grosza. Nie można nosa wysunąć na ulicę.
— Ścigają was, jak zadżumionych.
— Jeszcze gorzej.. Jutro odbędzie się proces.
— W tej sprawie przyjechałem.
— Poco? Chcesz się unieszczęśliwić?
— Daj spokój, wiem co robię.
— A jednak.. Mogą cię poznać.
— Nie ma obawy. Powiedz lepiej, czy nikt nie widział, jak wchodziłeś do mnie.
— Nikt. Zachowałem najdalej idącą ostrożność.
— Na pewno? Antek wyjął z kieszeni sztuczne wąsy i przyczepił je do nosa.
— Twoja nauka nie poszła w las.
— Nie wszystko, czego was uczyłem, umieliście za stosować z pożytkiem. Janek nie chciał mnie słuchać; dlatego spotkał go taki smutny koniec. Głupimi kawałami wpakował też Starego Lipę i jego córkę Aniele do więzienia. Romansów mu się chciało i to z córką złodzieja.
— Masz jakieś plany?
— Chce wiedzieć coście uczynili dotąd.
— Bardzo wiele.
— Słucham.
— Sądzę, że nie jest to odpowiedni moment. Czekają na ciebie. Przyrzekłem cię sprowadzić.
— Co?..
— Powiedziałem dość wyraźnie.
— Nie pójdę.
— Nie możesz nas obrazić. Dwa dni szykowaliśmy się do tego przyjęcia. Cała paczka czeka na ciebie. Oczekiwali cię na dworcu.
— To bardzo głupie z waszej strony. Jak mogliście coś podobnego uczynić? Sami mogliście mnie „wsypać“.
— Chcieli się tylko przekonać, czy przyjechałeś. I tak nie zbliżyliby się do ciebie. Na szczęście nie poznali cię wcale.
— Ale ja ich poznałem. Nie tylko ich. Konfidentów też poznałem. Jednego z nich zatrzymałem i zapytałem o nazwę dobrego hotelu.
— Ryzykujesz za bardzo. Igrasz z życiem. Chodź. Wszyscy czekają tam, proszę cię.
— Policja również czeka — uśmiechnął się Krygier.
— Bądź spokojny. Meliny, gdzieśmy przygotowali przyjęcie na twoją cześć, nigdy nie wykryją. Zaręczani moją głową.
— Nie pójdę. Podziękuj wszystkim w moim imieniu. Co mi po twojej głowie? Wolę mieć swoją na karku. Zrozum, że mam o czymś ważniejszym do pomyślenia.
— Przede wszystkim — zauważył Antek — musi my omówić z tobą, w jaki sposób mamy odbić jutro Janka, Lipę i Anielę, gdy ich prowadzić będą do sądu lub z powrotem.
— Żebyście się nie ważyli czynić coś podobnego! — zawołał Krygier gwałtownie. — Nie dopuszczę do żadnych zamachów. Rozumiesz?
— Co!??.. Nie poznaję ciebie!.. Zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz?!
— Nie pozwalam!
— Janka czeka szubienica. Nie możemy dopuścić do tego, by go powieszono, jak kota.
— Nie będzie wisiał. Ręczę!
— Krygier! Co się z tobą dzieje?.. Wszystko przemawia przeciwko niemu. Za zabójstwo policjanta grozi mu stryczek. To pewne, jak na dłoni..
— Wiem o wszystkim.. Idź i uprzedź naszych, by niczego nie podejmowali. Pozostawcie to mnie. Ocalę ich wszystkich.
— Nie rozumiem ciebie, leżeli liczysz na list, w którym Wołkow sam przyznaje się do zabójstwa policjanta — mylisz się. Sąd weźmie pod uwagę, że Wołkow nie jest przy zdrowych zmysłach i przyjmie że napisał ten list pod terorem. Po wtóre sądzę, że nie jest to właściwa droga obrony Janka.
— Tak ci szkoda Janka?
— Mam do niego żal, że zamordował Felka.. ale jednak jest wspólnikiem.
— Pozostaw to mnie. Skoro przyjechałem, na pewno wszystko będzie w porządku. Przewidziałem już wszelkie ewentualności.
— Ale dlaczego nie chcesz pójść ze mną? Sprawisz mi przykrość.
— Nie mam czasu. Idź i uprzedź wszystkich, by się nie ważyli pokazać w sądzie.
— Czy to twoje ostatnie słowo?
— Tak żądam — i tak być powinno.
— Ale ja muszę tam być! Chcę go zobaczyć.
— Zabraniam ci.
— Nie rozumiem, co masz na względzie.
— To moja rzecz. Mam nadzieję, że spełnisz moje życzenie.
— Może mógłbym ci być pomocnym — zapytał Antek niepewnym głosem. — Mógłbym się przydać.
— Nie. To niemożliwe.
Antek zwiesił posępnie głowę.
— Cóż? Czy jestem kapusiem, że mnie tak unikasz? Dziwi mnie twój stosunek. Nie zasłużyłem na to.
— Jesteś dobrym chłopem, Antku. Mam do ciebie stuprocentowe zaufanie — oparł Krygier dłoń na ramieniu Antka. — Tylko widzisz, opracowałem bardzo trudny, wręcz fantastyczny plan — i nie chcę, by mi ktokolwiek przeszkadzał.
— Ale nasi mogą ci tylko pomóc, a nigdy przeszkodzić! — zawołał Antek.
— Nie zawsze decyduje pomoc fizyczna. Tym razem na nic się nie zda wasza pomoc, jest to przedsięwzięcie, które wymaga więcej mózgu, niż rąk. Możesz na mnie polegać..
— Ale co to może zaszkodzić, że będziemy w sądzie? Dlaczego nie ma tam być naszych jaknajwięcej?
— Możecie mi tylko zaszkodzić.
— Ciekaw jestem, czym?
— Wszystkim przyjacielu.
— Mówisz tak zagadkowo, że cię nie rozumiem.
— Wnet ci wytłumaczę, jak widzę, trzeba d wszystko wyjaśniać, jak na dłoni. Niech i tak będzie.
— Wybacz mi, przyjacielu! — zawołał Antek wzruszony.
— Nie wątpię w twój spryt. Ale po prostu chce ci służyć do ostatniej kropli krwi. Czuję się nieszczęśliwy, że mnie odtrącasz od siebie.
— Uspokój się, Antosiu, jesteś oddanym towarzyszem.
— Pamiętam dobrze dni zgrozy, który przeżuliśmy razem. Tym razem nie pozostawię cię w Polsce. Zabiorę cię ze sobą do Japonii.
Antek nie wiedział, jak dziękować Krygierowi. Schwycił Krygiera za rękę i zawołał z ogniem w oku:
— Skoczę dla ciebie w ogień i w wodę. — Życie gotów jestem oddać dla naszej sprawy.
— Poco? Uspokój się. Nie będziesz więcej musiał ryzykować.
Antek otworzył szeroko oczy.
— Nie rozumiem.
— Cierpliwości, a wszystko zrozumiesz. Na razie czyń, co ci każę.
— Zrobię wedle rozkazu.
— Idź do naszych, powtórz im te słowa: ani jeden z tych, który mnie zna, niech nie stawi się w sadzie na rozprawę. Ponieważ będę obecny w sadzie przez cały czas procesu, mimowoli który z naszych może mnie zdradzić, jeżeli się tam znajdzie. Może się wyrwać słówkiem, mrugnąć okiem i jestem zgubiony. Nie tylko ja. Wszyscy ucierpicie, jeżeli wpadnę. Powtóre ma się tam rozegrać wysoce dramatyczny moment.
— Dobrze. Będę ci wierny, jak pies. Przysięgam na wszystko...
— Nie przysięgaj — przerwał mu Krygier. — Czyli tylko to, co ci nakaże rozum.
Obaj pożegnali się ostatecznie. Ody tylko Antek wyszedł. Krygier otrzymał depeszę, by natychmiast wyjechał do Berlina.
Krygier uregulował rachunek, rozdzielił hojne napiwki i kazał się zawieźć na dworzec. Zabawił tam dziesięć minut.. Następnie wsiadł do innej taksówki i udał się do hotelu „Bristol“.
Tu wyglądał już zupełnie inaczej. Zameldował się jako turysta, obywatel amerykański.
Krygier manewrował świadomie w ten sposób, by zmylić ślad. Zmieniał adres kilkakrotnie. Telegram, który otrzymał, był oczywiście zgóry uplanowany. Umówił się z Milczakiem, by do niego zadepeszował.
Nie polegał na Antku, który był przekonany, że nikt go nie widział udającego się do hotelu „Europejskiego“ i starał się zachować jaknajdalej idącą ostrożność.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Ostatnie wypadki zwaliły się na głowę Anieli z zawrotną szybkością. Spadały na nią ciosy jeden po drugim, jeden potworniejszy od drugiego.
Na początku wydawało jej się, że nie przeżyje tej klęski. Następnie zaczęła się przyzwyczajać. Niejedno krotnie przychodziły jej na myśl słowa Dostojewskiego.
„Każdy człowiek jest bydlęciem — które i łatwością przyzwyczaja się do wszystkiego. Bydlęciem jest nawet stuprocentowy dżentelmen, bez względu na narodowość czy jest Anglikiem czy Chińczykiem niezależnie od jego ideologii. Pruski monarchista, czy rosyjski komunista — każdy przyzwyczaja się szybko do wszystkiego na świecie: do zbrodni, nędzy, głodu i więzienia“.
Gdy policja, na rozkaz sędziego śledczego odprowadziła ją do więzienia, w pierwszej chwili odczuwała tylko cichy gniew i bunt przeciwko starannie ogolonemu sędziemu, który był przekonany, że ma przed sobą nie bezpieczna zbrodniarkę. Potem przysłuchiwała się paplaninie aresztantek, które przebywały z nią w jednej celi.
— Gdy sędzia śledczy rozkazał przeprowadzić Anielę do oddzielnej celi, ponieważ nie chce się przyznać — była w pierwszej chwili bardzo zadowolona, że pozbędzie się przykrego towarzystwa. Nawet aresztantka, która otoczyła ją opieka, jako córkę Staśka Lipy, była jej wstrętna z jej opowiadaniami o „zyskach“, jakie ciągnie z jej nędznego procederu. Ale po dwutygodniowym pobycie w samotności wśród czterech ścian, poczuła jak okrutnym był dla niej sędzia, skazując ją na odosobnienie.
Przed oczyma jej przesuwały się fantastyczne obrazy nieznanej przyszłości. Widziała siebie zgubioną na zawsze, na wieki...
Tego dnia, gdy sędzia śledczy wezwał ją na przesłuchanie wróciła do celi jeszcze bardziej złamana. Człowiek ten wydawał jej się być niebezpiecznym. Gotowa była przyznać się do wszystkiego, byle nie słyszeć więcej jego ironicznych zapytań i jego własnych odpowiedzi.
Pobyt w pojedynczej celi zahartował ją jeszcze bardziej. Nie myślała już o sobie. Z chwilą, gdy z wolnego człowieka przeistoczyła się w aresztantkę, zgóry zrezygnowała ze wszystkiego, bez czego człowiek wolny nie może istnieć.
Swoich najbliższych miała tuż obok siebie, a jednocześnie tak daleko, świadomość, że ojciec jej i kochanek cierpią, była dla niej bardziej dokuczliwa, niż nie pokój o własny los.
Lipa zaś cierpiał w dwójnasób. Myśl, że córka jego dręczy się w samotnej celi, spędzała mu sen z powiek. Z dnia na dzień zapadał bardziej na zdrowiu, Janek również troszczył się więcej o Anielę, niż o siebie.
Jako znany zuch wśród ludzi nocy, czy na wolności, czy w więzieniu, wnet wynalazł sposób komunikowania się z Anielą.
Codziennie posyłał jej „grypsy“ z słowami pełnymi otuchy i miłości. Aniela nie mogła się nadziwić jego energii nawet za kratami. I ona ze swej strony pocieszała go ciepłymi słowy.
W jednym ze swych liścików Janek opisał Anieli sen, w którym śniło mu się, że obydwoje są wolni i udają się razem okrętem za morze. Zapewniał ją, że miłość ich jest stokroć mocniejsza od żelaznych krat i grubych murów, które je dzielą: musimy jeszcze być razem i żyć szczęśliwie na wolności — pisał jej.
Aniela nie przejmowała się jego słowami otuchy, ani radosnymi snami. A Jednak dodawała mu odwagi i nadziei i zapewniała że żadna siła na świecie ich nie rozdzieli. W głębi duszy żywiła Aniela przekonanie, że straciła Janka na zawsze.
Janek posyłał jej niezbędną żywność. Wszystko, co otrzymywał cd przyjaciół, dzielił między siebie a ukochaną.
Gdy Aniela po raz pierwszy otrzymała paczkę odesłała ją z powrotem, prosząc Janka, by sam ją spożył. Ale on zaprzysiągł ją, by nie zwracała wałówek, gdyż jemu nie brak niczego.
Janek domyślał się, że Aniela nie weźmie do ust strawy więziennej. Znał dobrze smak tych potraw.
Nie zapominał też o Lipie. Wspierał go jak mógł. Każda paczka żywności przechodziła przez wiele rąk. Janek oddawał ją „kalifaktorowi“, ten kucharzowi; następnie paczka wędrowała do „pralni“; z „pralni“ do oddziału dla kobiet itd. Jeszcze dłuższą drogę musiała od być paczka do szpitala więziennego, gdzie Stasiek Lipa leżał przykuty do łóżka. Janek nakazał mu powiedzieć, że jedzenie posyła mu Bajgełe. Opracował już plan nowej ucieczki. Ale myśl, że Aniela pozostałaby sama w murach, powstrzymywała go od tego czynu. Bodaj w więzieniu — ale razem z nią..
Od dnia, w którym doręczono mu akt oskarżenia i zapowiedziano termin procesu, Janek żył, jak w malignie. Z niecierpliwością oczekiwał chwili, gdy ujrzy Anielę, spojrzy w jej piękne oczy.
Że ją ujrzy na rozprawie, a może zamieni kilka słów na ławie oskarżonych — co do tego był pewny. Janek znał dobrze ceremoniał sądowy i chociażby przestrzega no go jaknajsurowiej, nie wątpił, że uda mu się porożu mieć z Anielą.
We śnie czy na jawie zawsze miał przed oczyma jej obraz. Chętnie zawisł by na szubienicy, gdyby wiedział, że tym zwróci wolność Anieli.
Był przygotowany na wszystko najgorsze. Widział oczyma wyobraźni swój smutny koniec. Prokuratora, obrońcę z naczelnikiem więzienia na czele — ceremoniał, z którym jest związana egzekucja skazanego na śmierć.
..Wszyscy rzecznicy sprawiedliwości odprowadzają go na szubienicę. Widzi w swej wyobraźni kata, który spowiada nań stalowym wzrokiem. Klawy Janek wysłuchuje sentencji wyroku ze spokojem: „on, Klawy Janek zamordował policjanta i musi zginąć“.
Ani przez chwile nie myślał o tym, by zrzucić winę a Wołkowa, faktycznego zabójcę policjanta..
Klawy Janek nie lękał się śmierci. Do pewnego stopnia był nawet zadowolony, że się wreszcie wszystko skończy — i jego miłość i życie, które nie wróżyło mu nic dobrego.
Zdawał sobie sprawę, że tylko śmierć może go uwolnić z tego trybu życia, jaki musi prowadzić wśród ludzi nocy. Jedyne, czego pragnął, to pewności, że Aniela nie ucierpi przez miłość do niego i że natychmiast zostanie zwolniona.
Bywały chwile, kiedy ponosiła go zbrodnicza fantazja, a wówczas zupełnie inaczej myślał o Anieli. Widział swe dłonie zaciśnięte dokoła jej szyi. Widział ją nieprzytomną u swych stóp. Tulił ją bezwładną w swych mocarnych ramionach, całował jej usta, z których sączył się cienki strumyk krwi.
Był wówczas zadowolony, że jej piękne ciało nie będzie należało do żadnego innego mężczyzny. Nikt już nie nasyci swej namiętności żarem jej zmysłów. Oboje jednocześnie spoczną w ciemnym grobie.
W ciszy celi więziennej mózg jego przeszywały sprzeczne uczucia i myśli. Opracował już nawet plan uduszenia jej na sali sądowej. Jeżeli tam się nie uda, zamorduje ją w ostatniej chwili życia. Jego ostatnim życzeniem przed śmiercią będzie zobaczyć się z Anielą w cztery oczy. A wówczas, udusi ją w swych ramionach.
Takie i podobne myśli oddawna absorbowały jego umysł. Tylko w samotnej celi więziennej mogły się zrodzić zbrodnicze plany.
Ostatniej nocy przed procesem Janek ani chwilę nie zmrużyć oka. Miał przeczucie, że „coś“ niezwykłego się stanie. Żelazne łańcuchy, w jakie był zakuty, jako niebezpieczny przestępca, dokuczały mu bardziej, niż dotąd. Klawy Janek nie mógł się już doczekać chwili, kiedy będzie mógł nasycić wzrok widokiem Anieli, pomówić z nią, zapytać, czy go jeszcze kocha.
Strażnik więzienny nie spuszczał zeń oka. Przez całą noc nie odstępował od Jego drzwi, zaglądając przez „judasza“.
Świtało już, Janek miotał się na posłaniu, brzęcząc łańcuchami.
Strażnik w pewnym momencie zajrzał przez „judasza“ i zapytał obojętnym głosem:
— Dlaczego nie śpisz?
— Nie mogę.
— Nie możesz, czy nie chcesz?
— Obie rzeczy.
— Możesz zasnąć. I tak cię mam na oku. Nikt ci nie wyrządzi krzywdy. Nie masz się czego obawiać. Możesz spać spokojnie, jak na wolności. Już ja cię strzegę...
Janek wyczuł ironię w jego głosie i postanowił z nim się rozmówić. Aczkolwiek nie widział twarzy, orientował się doskonale do kogo należy szare oko w „judaszu“. Znał „mente“ jako takiego, który lubi nawiązywać rozmowy z więźniami, by przy okazji popisać się swymi zdolnościami, jako strażnik więzienny. W ciszy więziennej taka rozmowa jest czegoś warta. Potrzeba rozmowy z kimś, słuchania ludzkiego głosu sprawia, że nawet rozmowa z strażnikiem staje się przyjemnością.
— Która godzina? — zapytał Janek łagodniejszym tonem.
— A która byś chciał, żeby była? — odpowiedział strażnik życzliwszym głosem pytaniem na pytanie.
— Jak najpóźniej. Nie mogę w żaden sposób zasnąć.
— Skoro nie śpisz, powinieneś był słyszeć bicie zegara więziennego. — zapytał strażnik podejrzliwie.
— Nie znoszę zegara więziennego. Gdy zaczyna dzwonić, zatykam sobie palcami uszy.
— Jeszcze dość wcześnie. Do pobudki masz dwie godziny. Możesz spać spokojnie.
— Nie mogę spać. Pozwól mi się ubrać.
— Nie wolno. Musisz spać!
— Kiedy nie mogę! Gnaty mnie bolą od leżenia. Łańcuchy dokuczają mi tej nocy więcej, niż kiedykolwiek przed tym.
— Stary kawał, Klawy Janku — roześmiał się strażnik zasłonił otwór „judasza“.
Jednym skokiem znalazł się Janek u drzwi.
— Niech pan nie odchodzi. Zaczekaj pan chwilkę. Chcę panu coś powiedzieć.
— Nie zawracaj głowy.
— Niech mi pan rozluźni nieco kajdany. Tamują mi obieg krwi. Nie mogę wytrzymać dłużej.
Janek tłukł pięściami w drzwi.
— Połóż się w tej chwili spać. Nie otworzę celi. Nie sądź, że masz przed sobą frajera. To stary kawał. Ja otworzę w nocy celę — a ty mnie schwycisz za gardło?! Nie ma głupich.
— Jest pan tchórzem. Wszak jestem zakuty w kajdany...
— No, no, zamilcz. Gdy się otworzy celę przekonamy się, czyś mówił prawdę. Mnie nic nie obchodzi. Mam nocna służbę i basta.
Janek już nie słyszał, co mu „menta“ mówił. Z całych sił tłukł łańcuchami w drzwi.
— Nie wal tak! Zbudzisz „dzieci“ — rzucił strażnik ironicznie.
Janek dobijał się jeszcze głośniej.
— Cicho, powiadam ci.
— Nie! Nie! Nie przestanę!
— Chcesz do karceru?
— Tak! Tak! Chcę!..
— Janku, znowu zaczynasz. Jeżeli ci te łańcuchy nie wystarczają, dostaniesz wygodniejsze. Znasz je.. Trzydziestokilogramowe...
— Rozluźnij mi pan ręce, inaczej wytłukę wszystkie szyby.
To poskutkowało.
— Uspokój się. Zamelduję dyżurnemu. Zaraz przyjdziemy i rozluźnimy łańcuchy. Wszak wiesz, że strażnik nocny nie ma przy sobie klucza.
— Bardzo pana proszę o to. Czuję nieludzki ból w rękach i nogach.
Zgrzytnął klucz w zamku i drzwi celi Janka otworzyły się z łoskotem. Po obu stronach korytarza ustawili się dwaj strażnicy z rewolwerami w rękach. Do celi weszli inspektor więzienny oraz strażnik nocny.
— Baczność! Janek utkwił wzrok w sufit i nie odezwał się słówkiem.
— Czyś zaniemówił! — krzyknął inspektor na cały głos, wściekły, że go wyrwano ze snu.
— Baczność! — zawołał jeszcze głośniej strażnik, płaszcząc się przed inspektorem.
— Nie słyszysz rozkazu — rzucił gniewnie inspektor, który nigdy nie miał kontaktu z więźniami.
— Nie słyszę. Proszę mi rozluźnić łańcuchy. O północy nie mam obowiązku raportować.
— O każdej porze! Słyszysz?... Zawsze musisz spełniać rozkazy. Meldować się o każdej porze dnia czy nocy. Rozumiesz?
Inspektor, który niedawno przybył z prowincji, przyzwyczajony był do tego, by więźniowie kłaniali się przed nim niżej pasa. Zachowanie Janka wyprowadziło go z równowagi. Postanowił nauczyć zuchwalca.
— Przed takim głupim inspektorem nie zaraportuję nigdy — rzucił Klawy Janek zuchwale.
— Co??!..
Inspektor uniósł w górę obie pieści, jakgdyby się chciał rzucić na więźnia. Janek uczynił krok w tył i odrzekł spokojnie:
— Groźby zachowaj pan dla siebie, dla własnej żony. Mnie pan nie przestraszy.
— Szacunku, bandyto!
— Dla kogo?
— Już ja cię nauczę. Zginiesz w karcerze. Zrewidować go w tej chwili i sprowadzić do karceru.
— Niestety, nie przy mnie nie znajdziecie!
Mówiąc to, Janek rzucił coś do ust i połknął.
— Coś przełknął?
— Coś bardzo smacznego, panie inspektorze!
— Zrewidować celę! — zawołał inspektor. Więźniowi rozkazał odwrócić się twarzą do ściany.
— Lubię spoglądać na inspektorów, jak się kręcą — odparł Janek cynicznie. — Wam z tym do twarzy.
— Bierzcie go! — huknął inspektor. — Pomóżcie! — zwrócił się do dwu strażników — którzy stali dotąd na korytarzu z rewolwerami w rękach.
— Poco bierzecie mnie siłą? — Sam pójdę. Niech się tylko mogę ruszyć..
To mówiąc Janek oparł się plecami o ścianę. I zanim się inspektor zorientował w zamiarach więźnia, ten uczepił łańcuchy o żelazny stolik przymocowany do ściany i rozdarł je na dwie części, niby papier.
Obecni spoglądali na siebie oszołomieni, nie śmiąc się zbliżać do więźnia. Klawy Janek zdzierał ze siebie szaty jak człowiek, który nagle dostał ataku szału. Wydzierał sobie włosy, których mu nie ostrzyżono, aby nie zmienić jego wyglądu zewnętrznego. Tłukł pięściami w żelazny stolik i wołał:
— Precz stąd, sadyści!
— Bierzcie go! Czego stoicie?
Inspektor krzyczał na innych, ale sam stał już jedną nogą na korytarzu.
Kilka par rak wyciągnęło się w kierunku więźnia. Janek walczył, jak lew, nie dopuszczając nikogo do siebie. Jeden z „mentów“ schwycił dzban z zimna wodą i lunął Jankowi prosto w twarz. Drugi narzucił mil koc. Następnie wszyscy trzej rzucili się, ciągnąc go do karceru. Napróżno Janek stawiał opór. Rękojeści rewolwerów, którymi tłuczono go po głowie były dość silne. Zakrwawionego, pobitego zepchnięto do pod ziemnych lochów, gdzie mieścił się karcer. Z oddal do chodziły do uszu Janka głuche okrzyki odważniejszych więźniów. Wołali:
— Nie bić!.. Nie bić!
A echo w wąskich długich korytarzach powtarzało:
— Nie bić!..
Po czym w całym gmachu więziennym znów zapanowała głucha cisza. Janek leżał poturbowany w zimnym karcerze. Nie czuł już ciężaru grubych łańcuchów, w które zakuto go na nowo..
Nadszedł wreszcie dzień procesu. Na ławie oskarżonych sądu okręgowego zasiedli wszyscy oskarżeni w tym procesie: Klawy Janek, Aniela, Stasiek Lipa, Bajgełe“, Józef Zalewacz i „Zimna kokota“.
Nadszedł, jak każdy inny dzień w życiu ludzkości, który jednym przenosi radość, innym — smutek, jednym przyjemność, dla innych znów mija szaro, bezbarwnie jak większość dni roku..
Był to smutny dzień. Na niebie zawisły ciężki ołowiane chmury, jakby się chciały spuścić na ziemię. Padał gęsty deszcz zmieszany ze śniegiem, który natychmiast topniał.
Przechodnie unosili wysoko parasole, aby uniknąć zderzenia. Inni w przemoczonych płaszczach i z podniesionymi kołnierzami, śpieszyli się do przystanków tramwajowych. Wszystko mknęło — ulice, ludzie, tramwaje, przesiąknięte były wilgocią.
A jednak, mimo niepogody, przed gmachem sądu okręgowego panował wielki ruch. Każdy za wszelką cenę pragnął się dostać na salę sądową, by być obecnym na procesie.
Policja i tajni agenci obserwowali zgromadzonych. Woźny o sumiastych wąsach uważnie kontrolował karty wstępu. Obok woźnego stał nowomianowany komisarz Andrzejczak. Przyglądał się uważnie każdej wchodzącej osobie. Widać policja szukała „kogoś“. Starszy pan o solidnym wyglądzie z łagodnym uśmiechem na ustach o mało co nie został stratowany przez prącą masę ludzką. Dzięki interwencji woźnego przedostał się przez kordon. Wzbudzał tyle zaufania, że woźny nie kontrolował jego biletu.
Z szacunkiem ustąpił mu miejsca i natychmiast przepuścił.
Nawet komisarz Andrzejczak, następca Szczupaka, który przejmował wszystkich przenikliwym wzrokiem, nie przyjrzał się twarzy starca ani jego zgarbionej sylwetce. W drżących rękach, które świadczyły, że pochodzi on z lepszej sfery, trzymał tekę wypełnioną papierami.
Każdy, nawet największy znawca mógł go przyjąć za emerytowanego sędziego albo conajmniej za człowieka spokrewnionego z tą sferą.
Wolnym krokiem podszedł staruszek do pierwszych rzędów, zajął miejsce i zagłębił się w poważnej lekturze filozoficznej.
Przybywało coraz więcej ludzi. Na twarzy każdego malowało się zdenerwowanie. Przychodzili ludzie z najrozmaitszych warstw społecznych. Przeważnie kobiety, — jedne w chustkach na głowach, drugie — w futrach karakułowych lub wytartych paltach, które pamiętały lepsze czasy, ale były także panie w pięknych srebrnych lisach, zarzuconych na smukłe ramiona.
W większości były to kobiety żądne plotek i sensacji.
Zajęły one miejsca w pierwszych rzędach i debatowały zapalczywie, częstując się czekoladkami.
Jaki zapadnie wyrok? Jak wygląda Klawy Janek? Podobno jest pięknym mężczyzną? A i jego narzeczona wyróżnia się fenomenalną urodą?..
Co sprowadziło tych przestępców na ławę oskarżonych, jakie koleje życia przeszli, zanim znaleźli się w tych murach — to nie obchodziło uperfumowanych pań. Oczywiście, że nie zadały sobie trudu, by zastanowić się nad tym, kto w ogóle jest winien, że na świecie są złodzieje i przestępcy.
Staruszek o którym wspomnieliśmy, rozglądał się dyskretnie, podnosząc od czasu do czasu wzrok poprzez duże rogowe okulary. Nieopodal zajął miejsce mężczyzna w wieku lat około 40 i dawał staruszkowi do zrozumienia, że go rozpoznał. Obaj porozumieli się spojrzeniem, że pozostają dobrymi przyjaciółmi.
Zegar sądowy wybił godzinę 10. Po tym otworzyły się boczne drzwi, które prowadziły na ławę oskarżonych. Oczy zebranych na sali sadowej zwróciły się w stronę odgrodzonego pola przed ławą oskarżonych.
Najpierw w bocznych drzwiach ukazał się policjant a za nim niepewnym krokiem postępowała młoda niewiasta. Na sali sądowej w tej chwili rozległy się szeptem wypowiedziane uwagi:
— To ona!.. Kochanka!..
Aniela prawie że została wepchnięta przez drzwi na ławę oskarżonych. Poznać było po niej, że nie kieruje się własną wolą. Narzuciła na oczy chustkę aresztancką. Poczuła silne bicie serca.
Po chwili drzwi boczne znów się otworzyły. Pierwszy wszedł silnej budowy policjant, który rozejrzał się po ławie oskarżonych mruknął coś pod nosem posterunkowemu strzegącemu Anielę i wprowadził oskarżonych jednego za drugim. Pierwszy wszedł Klawy Janek, następnie — Stasiek Lipa, Bajgełe, Zalewacz i „Zimna kokota“.
Podsądni zajęli wskazane im miejsca, przy czym każdy z nich był oddzielony od towarzysza policjantem.
Nadaremnie Klawy Janek starał się przywitać Anielę choć spojrzeniem. Aniela była ostatnia na ławie oskarżonych. Nie interesowała się tym, co zachodziło dokoła niej. Klawy Janek kilkakrotnie zakaszlał, ale i to nie pomogło.. Aniela nie obejrzała się.
Stasiek Lipa ze łzami w oczach prosił o zezwolenie na przywitanie się z córką, ale spotkał się z odmową. Posterunkowi otrzymali surowe instrukcje, by nie pozwolili więźniom na porozumiewanie się ze sobą nawet przy pomocy gestykulacji.
Janek siedział jak na rozżarzonych węglach. Wiercił się nerwowo na miejscu i ciskał w stronę publiczności złowrogie spojrzenia. Wyszminkowane damy jak na komendę, nastawiły na Janka lornetki. Klawy Janek jako typowy człowiek nocy, musiał przypaść do gustu lekkomyślnym damulkom.
„Zimna kokota“ rozgadała się na wszystkie strony uśmiechając się od czasu do czasu do mężczyzn, którzy nie odrywali od niej wzroku.
Józef „Zalewacz“, który sam nie wiedział jakim cudem znalazł się wśród tych „asów“ na ławie oskarżonych, siedział spokojny z niewinnym wyrazem twarzy.
„Bajgełe“ wyłaził ze skóry. Jego maleńkie oczki biegały nerwowo po sali. Kilkakrotnie próbował przemówić do Staśka Lipy. Skończyło się na tym, że przesadzono go i przystawiono doń jeszcze jednego policjanta.
Dzwonek w pokoju, w którym sędziowie przygotowują się do „występu“, zabrzęczał donośnie. Jednoczę śnie rozległ się urzędowy ton woźnego:
— Proszę wstać! Sąd idzie..
Publiczność podniosła się, jak jeden mąż. Sędziowie zajęli fotele. Prokurator zajął miejsce po prawej stronie; protokulant — po lewej. Przewodniczący sądu przetarł amerykańskie okulary, przekręcając kartki akt, które miał przed sobą.
Trzej najwybitniejsi adwokaci warszawscy, którzy podjęli się obrony oskarżonych porozumiewali się ze sobą, od czasu do czasu rzucając pokrzepiający uśmiech w stronę ławy oskarżonych.
Klawy Janek główny oskarżony miał tylko jedną odpowiedź na wszystkie pytania: „Nie wiem“ — albo w ogólne odpowiadał.
Tych samych odpowiedzi udzielał, Bajgełe, Zalewacz i „Zimna kokota“.
Staśka Lipy i Anieli nie wypytywano długo. Aniela odpowiadała z płaczem. Stasiek Lipa bronił tylko córki.
Janek, któremu akt oskarżenia zarzucał dwanaście włamań do różnych instytucyi finansowych, a na dobitkę — zabójstwo policjanta, wyglądał na ławie oskarżonych jak gdyby był niewinny.. Zdradzał absolutny brak zainteresowania sprawą. Wydawał się nie dostrzegać wcale sędziów ani obrońców, ani świadków którzy wiedzieli wszystko lepiej od niego ani podnieconej publiczności. Wszystko to nie istniało dla niego w tej chwili. Siedział wyprostowany z rękami opartymi na barierze i myślał o Anieli, która była tak blisko niego a jednak tak daleko..
Jego zimne stalowe oczy wpatrzone były w jeden punkt — w zielony stół sędziowski. Od czasu do czasu tylko, gdy zadawano mu pytania, zmierzał wszystkich wyrokiem i odpowiadał uporczywie: — „nie wiem“ — po czym znów przenosił wzrok na zielone sukno stołu sędziowskiego.
Napróżno usiłował porozumieć się z Anielą. Nie mógł jej nawet należycie spojrzeć w twarz. I ona za czoła go odszukiwać wzrokiem: ale bezskutecznie. Surowi policjanci przeszkadzali im w tym.
Aniela zaczęła się powoli oswajać z atmosferą sądu. Jej piękne, pełne smutku oczy wzbudzały sympatię nie tylko publiczności ale i sędziów.
Przeszło dwa miesiące, które spędziła w więzieniu, uczyniły ją jeszcze piękniejszą. Doznane przeżycia, rozpacz i udręka nadały jej twarzy uduchowiony wyraz.
„Widowisko“ się rozpoczęło.
Sympatia zebranych na sali była wyraźnie po jej stronie. Obrońca Anieli wyłaził ze skóry, by dowieść jej niewinności. Co do jej ojca wszyscy przewidywali zgóry, że zostanie uniewinniony. Nawet policjanci mieli litość dla starego złamanego ojca pięknej dziewczyny.
Przewodniczący widząc, że Aniela się nieco uspokoiła i że zaczyna się interesować procesem, postanowiła ponownie przesłuchać oskarżoną.
— Proszę mi powiedzieć, ale cała prawdę, czy oskarżony Klawy Janek nie opowiadał pani nigdy o swych przestępstwach?
— Nigdy — odparła Aniela cicho.
Przewodniczący zadowolony że Aniela odpowiada przerzucił kartkę z pytaniami, która jeden z sędziów mu podsunął i pytał dalej:
— Proszę mi powiedzieć a jak to się stało, że niewiasta wykształcona i inteligentna jak pani, zbliżyła się do zbrodniarza?
— Proszę mi wybaczyć Wysoki Sądzie, ale na to pytanie nie odpowiem.
— Jak długo się znacie?
— Niedawno.
— Mniej więcej?
Przeszło rok.
— Czy ojciec pani wiedział o tym?
— Nie.
— A kiedy się pani dowiedziała prawdy o Klawym Janku?
— Gdy nas zaaresztowano. W hotelu.
— Wcześniej nie? — uśmiechnął się przewodniczący.
— Wiedziałam, ale nie tak dalece.
— Dlaczego nie zerwała pani z nim odrazu?
— Proszę zapytać o to moje serce — wybuchnęła Aniela płaczem.
Janek, który przez cały czas siedział obojętny, zerwał się z miejsca i zawołał:
— Wysoki Trybunale! Proszę o głos.
— Zaraz! — odparł przewodniczący apatycznie. — Proszę na razie usiąść.
Janek wahał się przez chwilę co począć. Policjant oparł rękę na jego ramieniu, nakazując mu zająć miejsce.
— Niech oskarżona przestanie płakać i odpowiada lepiej na pytania. W interesie oskarżonej leży wyznać nam wszystko. Gotowi jesteśmy przypuszczać, że oskarżona padła ofiara wyrafinowanego przestępcy.
— Nieprawda, kłamstwo! — zawołała Aniela.
— Proszę się liczyć ze słowami — skarcił ją przewodniczący. — Oskarżona stoi przed Sądem.
— Przepraszam!..
Sędzia o wyglądzie duchownego szepnął coś przewodniczącemu sądu na ucho.
Może bylibyśmy przekonani co do niewinności oskarżonej — ciągnął dalej przewodniczący ojcowskim tonem — gdybyśmy mieli dowody. Zadaniem oskarżonej jest upewnić nas, że się nie mylimy. Proszę odpowiadać na pytania..
— Czego chcecie ode mnie. Zamknijcie mnie z powrotem w ciemnej celi, byle nie męczcie mnie dłużej!
— Proszę się uspokoić i odpowiedzieć na jedno pytanie:
— Czy krytycznej nocy, gdy ojciec strzelał do Klawego Janka był on u oskarżonej po raz pierwszy?
— Tak!
— Jeszcze jedno pytanie:
— Czy oskarżona była jego kochanka? Aniela przesłoniła sobie twarz rękami.
— Kochałam go i kochać będę do ostatniej chwili mego życia. Możecie mnie na wieki zakuć w kajdany ale uczucia z serca nie wyrwiecie.
— Spokojniej.. spokojniej.. — rzekł przewodniczący i dał znak protokulantowi, by zanotował ostatnie słowa oskarżonej.
— Oskarżona może usiąść.
Aniela ciężko opadła na ławę.
Przewodniczący przez dłuższą chwilę przyglądał się Jankowi, który nie zważając na przestrogi policjantów uśmiechał się w stronę Anieli. Oboje spoglądali na siebie ukradkiem. Twarz Anieli wyrażała bezgraniczne przywiązanie. Z jej spojrzenia biło tyle miłości, ciepła, że obecni na sali mężczyźni zazdrościli wprost Jankowi.
— A co oskarżony chce opowiedzieć? — zwrócił się przewodniczący do Janka surowym tonem.
— Teraz już nic — skłonił się Janek z galanterią i usiadł.
Sędziowie porozumieli się spojrzeniami. Przewodniczący z kolei zwrócił się do Staśka Lipy:
— Ile lat liczy córka oskarżonego?
— Dwadzieścia.
— Czy w dzieciństwie córka zdradzała złe skłonności?
— Nie.
— Czy uczyła się chętnie?
— Bardzo.
— Czy była oddanym dzieckiem?
— O, jeszcze jak!
— Kiedy się poznała z Klawym Jankiem?
— Nie wiem.
— Czy oskarżony wiedział o jej miłości?
— Na początku nie. A potem było już zapóźno.
— Czy oskarżony był kiedyś sądzony?
— Nigdy.
— Dlaczego wyjechał z Polski?
— Nie mogłem się pogodzić z myślą, że moja córka zakochała się w..
Podsądni na ławie oskarżonych uśmiechnęli się dyskretnie.
— I postanowił go zamordować?
— Spotkałem go w mej willi niespodzianie. W pierwszej chwili straciłem panowanie nad sobą.
— Więc me nosił się z zamiarem zabójstwa?
— Nigdy.
— Oskarżony jest starym, schorowanym człowiekiem. Bliski jest już dzień, kiedy stanie przed Sadem Wiekuistego. Niechże powie prawdę, czy nie zna tych wszystkich, którzy dziś zasiadają na ławie oskarżonych?
— Nie, nie znam ich.
— Proszę przyjrzeć im się dokładnie.
Lipa przyjrzał im się uważnie i odrzekł zdecydowanym tonem.
— Widzę ich po raz pierwszy w życiu.
— Proszę usiąść.
Również Bajgełe, Josek Zalewacz i „Zimna Kokota“ wypierali się wszystkiego.
— Nie wiemy o niczym. Nie znamy się wcale.
Nie mamy pojęcia za co nas aresztowano.
Rozpoczęło się przesłuchanie świadków.
Przewinęły się najrozmaitsze typy — policjanci, poszkodowani, konfidenci. Nie wnieśli nic nowego do sprawy.
Konfidentka, którą Klawy Janek wyrzucił przez okno, a która po dłuższej kuracji przybyła jako świadek do sadu nie „sypała“ ani Janka ani jego przyjaciół. Przeciwnie wyraziła wątpliwość, czy Klawy Janek ma w ogóle coś wspólnego z zarzucanymi mu zbrodniami. Konfidentka, która w międzyczasie usunięto z urzędu śledczego, chciała się w ten sposób zemścić na dawnych przełożonych. Z drugiej strony chciała wzbudzić zazdrość Anieli dowieść, że nie jest ona obojętna względem byłego kochanka.
Ostatnia zeznała hrabina.
Stasiek Lipa poznał hrabinę z miejsca. Zauważył ją gdy tylko weszła na salę. W pierwszej chwili uczynił ruch, jakgdyby chciał przesadzić barierę i rzucić się na nią..
Zachowując postawę pełną wyniosłości i dumy zbliżyła się hrabina do stołu sędziowskiego. Ciekawe spojrzenia zgromadzonej publiczności przekłuwały ją niby rozżarzone igły. Miała złe przeczucie. Odnosiła wrażenie, jakgdyby występowała tu nie jako poszkodowana, okradziona — lecz jako oskarżona lub współwinna.
— Hrabina Mołdakowa? — zapytał sędzia.
— Tak.
— Czy świadek poznaje oskarżoną — wskazał przewodniczący sądu na Anielę.
— Tak. Poznaję — rzuciła hrabina, spoglądając w stronę Anieli.
— Czy to na pewno ta sama, która przybyła do pani w sprawie posady? Czy się świadek nie myli?
— Na pewno ta sama — nie mylę się. Zresztą ta pani sama się przyznała w swoim czasie do tego, że była u mnie w domu.
Przewodniczący przewrócił kilka kartek akt po czym pytał dalej:
— A jej ojca świadek zna również?
— Nie! — odparła hrabina.
— Na pewno?
— Skadbym go miała znać?
— Proszę się dobrze przyjrzeć oskarżonemu. Chodzi tu o siwego więźnia.
— Czy to jest jej ojciec? Hrabina przez dłuższą chwilę przyglądała się Staśkowi Lipie.
— Nie. Tego pana nie znam.
Przewodniczący chciał już uwolnić hrabinę z dalszego przesłuchania, gdy naraz powstał tumult na ławie oskarżonych. Stasiek Lipa osunął nieprzytomny na podłogę.
Aniela zerwała się z miejsca i zawołała przerażonym głosem:
— Ojcze!.. Ojcze!..
Policjant wezwał ją do zachowania spokoju. Ale zanim policjanci zdążyć się zorientować co zaszło Stasiek Lipa odzyskał przytomność o własnych siłach podniósł się z podłogi i usiadł z powrotem na miejsce.
— Co oskarżonemu jest? — zapytał prezes ze współczuciem.
— Już nic.. Serce..
Wskazał prawą ręką na serce. Oczy jego miotały złe błyski.
— Czemu oskarżony tak zbladł?
Stasiek Lipa stanął naraz wyprostowany.
— Wysoki Sądzie — mam prośbę..
— Słucham..
— Pragnę by hrabina przyjrzała mi się dokładnie. Czy mnie naprawdę nie poznaje? Mam wrażenie że się pomyliła.
Sędziowie zdumieni spoglądali na Lipę. Nie wiedzieli, do czego oskarżony zmierza. Również hrabina która była już gotowa odejść, spojrzała zaintrygowana w stronę ławy oskarżonych. Nie rozumiała, co schorowany, obrośnięty starzec ma na myśli.
— W interesie oskarżonego byłoby, aby świadek go nie poznał — zauważył przewodniczący z ironia w głosie.
— Ja najlepiej wiem, Wysoki Trybunale, co jest dla mnie korzystniejsze. Proszę zatrzymać hrabinę. Niech mi się dobrze przyjrzy i jeszcze raz powtórzy czy mnie nie zna.
— A czy oskarżony zna świadka?
— Tak. Znam hrabinę bardzo dobrze.
— Skąd?
— To ja dokonałem włamania do jej kasy.
— Co?.. Pan?..
Słowa te spadły na zebranych niby piorun z jasnego nieba. Publiczność z zapartym tchem śledziła dalszy bieg wypadków. Spodziewano się sensacyjnego zwrotu, który zadecyduje o dalszym losie oskarżonych.
— Oskarżony nie był w stanie tego sam dokonać. Gdzież są wspólnicy?..
— Nie miałem wspólników.
— A kto zamordował policjanta? Czy też oskarżony?
— Ja.
— Czy oskarżony jest przy zdrowych zmysłach?
— Jestem zupełnie zdrów.
— I oskarżony nasłał swą córkę do hrabiny, by ją okraść po raz drugi?
— Tak. Ja.
Sędziowie poczuli się mocno zakłopotani. Właśnie ten, którego mieli zamiar uniewinnić — oskarża samego siebie. Sędziowie podejrzewali, że oskarżony dostał ataku szału. Przewodniczący zapytał:
— Czy oskarżony nie cierpi na ból głowy?
— Nie.
— A jak z sercem?
— Lepiej. Jestem zupełnie zdrów.
— Gdyby nawet było prawdą, co oskarżony powiada, — ciągnął dalej przewodniczący — hrabina i tak nie mogłaby go poznać, gdyż spała w czasie włamania.
— Znamy się jeszcze z przed kradzieży.
Naraz rozległ się na sali rozdzierający krzyk kobiety:
— To on!.. On!. Boję się!
Był to głos hrabiny. Rzuciła się w stronę drzwi. Przewodniczący dał znak, by ją zatrzymać.
— Świadek Mołdakowa! Co się stało? Co oznacza ten okrzyk? — podniósł się przewodniczący ze swego miejsca.
— Hrabina stała złamana ze zwieszoną głową. Wzrok jej spotkał się ze spojrzeniem Staśka Lipy, który się dziwnie uśmiechał.
— On!.. On!. Boję się! — zawołała, hrabina po raz wtóry.
— Kto taki?
— Ja. Stasiek Lipa, jej były mąż — padły sensacyjne słowa z ławy oskarżonych.
Na sali powstało poruszenie nie do opisania. Wszyscy zerwali się z miejsc wyciągając przed siebie szyje w zaciekawieniu, nie chcąc niczego przegapić z tego co się dzieje na sali.
— Spokój!.. Siadać! — wołał woźny, starając się przekrzyczeć dzwonek przewodniczącego.
— Czy oskarżony jest przy zdrowych zmysłach? — pytał niedowierzająco przewodniczący. — Świadek jest hrabiną Mołdakową.. Chrześcijanką.
— Neofitka.. Moją była żoną. I jej matką.
Wypowiadając ostatnie słowa, Stasiek Lipa wskazał na Anielę, która siedziała blada jak chusta.
— Więc oskarżony posłał córkę na zwiady, by ją okraść po raz drugi. Był to akt zemsty?
— Moja córka jest uczciwa! Nigdy nie miała nic wspólnego z moja „pracą“! — schwycił się Stasiek Lipa za serce i opadł bezsilnie na ławę.
Sędzia śledczy, który przez cały czas nie odstępował od hrabiny, zbliżył się do stołu sędziowskiego.
— Wysoki Trybunale! Przydomek — „Stasiek Lipa“ jest nam dobrze znany. Już od dziesięciu lat jest on poszukiwany przez szereg krajów, jestem przekonany, że hrabina Mołdakowa nie ma z nim nic wspólnego. Oskarżony nie zasługuje na zaufanie. On kłamie.
— Bardzo dziękuję za wyjaśnienie — uśmiechnął się przewodniczący. — Niebawem ustalimy, kto mówi prawdę.
Przewodniczący sądu oświadczył, że przerywa rozprawę i że komplet sędziowski udaje się na naradę.
Narada nie trwała długo, po czym sędziowie wrócili na salę i przewodniczący zakomunikował, że proces zostaje odroczony.
Po wysłuchaniu decyzji sądu Stasiek Lipa zerwał się z miejsca:
— Nie! Nie! Nie wrócę do więzienia. Dosyć!.. O — szczędzę wam kłopotu. Ale córce mojej zwróćcie wolność! Ona jest niewinna!
Stary ojciec schwycił się obiema rękami za serce.
Przewodniczący rozkazał publiczności opuścić salę. Czyniono to niechętnie; wszyscy byli ciekawi finału tej sceny. Woźni wnet oczyścili salę.
Stasiek Lipa krztusił się od kaszlu. Dwaj policjanci ułożyli go na ławie.
Hrabina wybłagała, by pozwolono jej zbliżyć się do chorego. Obie Aniela i hrabina, podtrzymywały mu głowę. Pozostałych oskarżonych wyprowadzono z sali.
— Ojcze!.. Biedny mój ojcze! — szlochała Aniela.
Hrabina pokrywała twarz Anieli pocałunkami, zapewniając ją, że dziś jeszcze uwolni ją za kaucją. Aniela, zajęta miłowaniem ojca, nie słuchała słów hrabiny — jej matki.
Jeden z dwóch policjantów, którzy strzegli Staśka Lipy i jego córki, zatelefonował do więzienia, by przysłano po Lipę karetkę szpitalną.
Naraz Stasiek Lipa wyprostował się, usiadł i ująwszy córkę za rękę, rzekł:
— Idź!.. Idź do swej matki. Porzuć świat podziemny!!..
Głowa opadła mu z powrotem. Hrabina uklękła przed Lipą.
— Przebacz mi..
— Umieram!.. — wyjąkał.
— Ojcze! Ojcze! Pozostań z nami!
— Nie, dziecko moje.. Słuchaj swej matki.. Lepiej umrzeć, niż gnić w więzieniu. Przebaczam wam.
Stasiek Lipa miotał się w konwulsjach. Obie kobiety czuły jak powoli sztywnieją mu ręce. Wyszeptał po raz ostatni:
— Przeklęty niech będzie żywot złodzieja!
Ostatni sezon zimowy był dla ludzi nocy straszny. Starzy weterani kunsztu złodziejskiego nie pamiętali tak ciężkiej zimy.
Komisarz Andrzejczak zabrał się energicznie do „czystki“. Lepsi fachowcy przenieśli się zagranicę. „Średni“ objęli różne funkcje w warsztatach więziennych, jako aresztanci. Mali złodziejaszkowie zaopatrzyli się w wózki ręczne lub poszukali innego zajęcia.
W kołach policyjnych również nastąpiła generalna czystka. Fakt, że na czele urzędu śledczego stał zbrodniarz — bowiem w swym liście pożegnalnym Wołkow który popełnił samobójstwo, przyznał się do wszystkich dokonanych zbrodni i morderstw — wywołał u czynników miarodajnych piorunujące wrażenie. Andrzejczak jako wyjątkowo zdolny i uczciwy człowiek, awansował na naczelnika urzędu śledczego. Stał na wysokości zadania. Surowo karał podwładnych za najdrobniejsze przekroczenia.
Po pewnym czasie wznowiony był proces Klawego Janka i towarzyszy.
Aniela odpowiadała z wolnej stopy, bowiem hrabina zwolniła ją za kaucją.
Klawy Janek został za różne kradzieże i włamania skazany łącznie na 8 lat wiezienia. „Zimna kokota“ — na 6 lat. „Bajgełe“ dostał 5 lat więzienia — Joska Zalewacza z braku dowodów uniewinniono.
Mijały tygodnie, miesiące. „Zimna kokota“ po rozprawie sądowej rozchorowała się ciężko. Choroba na którą cierpiała zrobiła wielkie spustoszenia w jej organiźmie. Po krótkich mękach zmarła.
„Bajgełe“ pracował w warsztatach więziennych przy krawieczyźnie. Po robocie w gronie towarzyszy niedoli wspominał dawne czasy, kiedy Wołkow musiał tańczyć na jego nutę.
O Klawym Janku, który siedział izolowany w więzieniu mokotowskim, odzywał się z największym szacunkiem i zapewniał słuchaczy, że Janek na pewno wcześniej niż należy się spodziewać, znajdzie się na wolności.
„Krygier go nie opuści“ — szeptał w tajemnicy.
„Bejgełe“ był dumny z tego, że skazany został w tym samym procesie co Klawy Janek i uważany był za jego wspólnika.
Aniela nie zapomniała o Janku. Zanosiła mu codziennie wałówki.
Nie pomogły wywody matki, że za długo wypad nie jej czekać na ukochanego. Aniela pozostała mu wierną.
Hrabina jednak postanowiła za wszelką cenę uleczyć swa córkę z nieszczęśliwej miłości.
Hrabina upatrzyła już kandydata dla swej córki Był to przystojny, wykształcony i inteligentny młodzieniec. Poznała go z Anielą i przyłożyła wszelkich starań, by młodzi zbliżyli się do siebie.
Ale starania hrabiny były bezskuteczne. Każdej środy Aniela posyłała przez służącą „wałówki“ do więzienia. Byłaby je zanosiła sama, ale matka stanowczo sprzeciwiła się temu, by wyczekiwała w kolejce przed bramą więzienną wraz z podejrzanymi typami.
Aniela w żaden sposób nie mogła uzyskać widzenia z Jankiem. Zawdzięczała to swej matce, która wyjednała u sędziego śledczego, by nie zezwolił na widzenie jej córki z więźniem.
Pewnej środy, w dniu kiedy przyjmuje się „wałówki“ dla więźniów, służąca przyniosła paczkę z powrotem oświadczając, że więźnia o przydomku, „Klawy Janek“ nie ma już w więzieniu.
Aniela ze łzami w oczach błagała matkę, by poinformowała się u sędziego śledczego — co się stało z Jankiem.
I dowiedziała się...
— Klawy Janek — oświadczyła hrabina Anieli. — popełnił samobójstwo.. Nie żyje!..
Trudno opisać rozpacz Anieli. Usychała z tęsknoty. W ciągu kilku dni zmieniła się nie do poznania.
Znów minęły dni i tygodnie.
Pewnej nocy hrabina weszła do pokoju córki by sprawdzić, czy śpi. Aniela pogrążona w myślach nie zauważyła matki... Wspominała umarłego ojca, którego grób odwiedzała codziennie oraz Janka, który skończył tak tragicznie...
— W ciąż myślisz o nim... — oparła hrabina dłonie na głowie córki.
— Tak — mamo — zerwała się Aniela z miejsca — Nie mogę go wydrzeć ze swego serca... We śnie i na jawie mam go przed sobą.
— Zapomnij dziecko. Z tamtego świata nie ma powrotu.
W tej samej chwili rozległy się za oknem podejrzane szmery. Amiela przerażona przytuliła się do matki. Okno się rozwarło i ukazała się twarz Janka.
Hrabina nawpół przytomna upadła na stojące w pobliżu krzesło. Aniela rozwarła szeroko oczy i stanęła jak skamieniała.
— Anielo!..
Janek wskoczył przez okno do pokoju.
— Co się ze mną dzieje? Czy śnię?
— To nie sen, najdroższa — zawołał Janek i porwał Anielę w ramiona.
— Ach — gdyby nie kobiety!..
Po chwili ukazała się w oknie twarz Krygiera.
— Janku prędzej, szkoda czasu.
— Uciekłeś? — zwróciła się Aniela do Janka.
— Tak. Chodź ze mną.
— Chcesz mnie opuścić! — załamała hrabina ręce w rozpaczy.
— Cale życie obeszłaś się beze mnie, więc daruj...
Krygier znów ukazał się w oknie.
— Otwórzcie drzwi, już jestem za stary, by łazić przez okno.
Aniela uszczęśliwiona wpuściła Krygiera Szybko zaczęła się pakować.
— Jak będę żyć bez ciebie! — zalewała się hrabina łzami.
— Będzie pani mogła przyjechać do nas — uspakajał ją Krygier — Wyjeżdżamy do Japonii.
— I co inni Janek będzie robił?
— Zostanie dyrektorem mojej fabryki maszyn.
— Kto jeszcze jedzie z nami? — zapytała rozpromieniona Aniela.
— Milczek i Antek. To im zawdzięczasz uwolnienie Janka.
— Chciałbym się jeszcze pożegnać z zacnym profesorem — zauważył Janek — Może pojedziemy na Poznań?
— Zobaczymy się z nim za kilka tygodni. Oddaje mu do druku moją autobiografię...
Aniela gotowa do wyjścia, zwróciła się do matki:
— Mamo! Daj nam swe błogosławieństwo.
Hrabina drgnęła. To krótkim wahaniu pocałowała oboje serdecznie.
— Zlikwiduję tu swe sprawy majątkowe — rzekła — i postaram się czym prędzej przyjechać do was...
— Bądź zdrowa mamo! Ucałuj mą siostrzyczkę — rzuciła Aniela stojąc już za drzwiami.
Gdy auto ruszyło z pasażerami, rozległo się dokoła głośne ujadanie psów.