Z pamiętnika (Reymont, 1903)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Z pamiętnika
Pochodzenie Z pamiętnika
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z PAMIĘTNIKA

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

strasznie lubię stawiać kropki ........

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Nareszcie jestem już narzeczoną! ......

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...... ale dosyć tej zabawy! To coś okropnego, jak ja lubię kropki. Muszę napisać list do Kuryera i spytać się, co to znaczy? Oni muszą wiedzieć, bo na wszystko odpowiadają. W przeszłym roku „Ma“ się zapytywała o cudowne miejsca: wymienili wszystkie na całym świecie; a potem „Pa“ zapytywał, czy my jesteśmy szlachtą i jakiego herbu? Zaraz odpowiedzieli i wymienili z dziesięć herbów! „Pa“ chodził potem do specyalisty radzić się, jaki wybrać na bilety wizytowe!...
Naprawdę mam narzeczonego i to już najzupełniej urzędownie, bo z „Ma“ i „Pa“, z ciotkami i wujaszkami, z tortem, z piramidą i błogosławieństwem, i brylantowym pierścionkiem na palcu...
A od cioci Hortensyi dostałam brylantowe kolczyki, zaraz się w nie ubrałam i siadłam wprost lustra, a trochę z boku lampy, tak się cudownie skrzyły, aż p. Henryk chciał mnie w ucho po...
To on właśnie jest moim narzeczonym.
„Pa“ nie chciał się zgodzić, bo p. Henryk jeszcze nie skończył uniwersytetu.
Także powód!
Kto może być już na piątym kursie medycyny, ten chyba i mężem być potrafi!...
Feministką nie jestem i starą panną zostać nie myślę — powiedziałam to „Pa“ wyraźnie.
A on mówi, że mam jeszcze czas... pewnie, ale także mam już dosyć tych tańcujących herbatek z uczniakami z szóstej klasy!
Chciałabym już bywać na prawdziwych balach i tańczyć z prawdziwymi mężczyznami!
A nawet mi już wstyd, że rok, jak skończyłam pensyę i nawet ani razu nie byłam narzeczoną, to coś okropnego!
A tyle moich koleżanek już wyszło za mąż! a jedna to nawet umarła!...
„Pa“ nie chciał się zgodzić na p. Henryka!
Dopiero, jak „Ma“ dowiedziała się, że p. Henryk ma trzy bogate ciotki, to „Pa“ trochę zmiękł i powiada:
— Zobaczymy, psiakość nóżki baranie! Hipoteka to zwierciadło! A ciotki bez hipoteki to — nie tędy droga szanowny panie Henryku!...
Spłakałam się strasznie i tak się modliłam, żeby te ciotki były z hipoteką!... i zaraz nazajutrz „Pa“ sprawdził, że wszystkie trzy mają domy i prócz pana Henryka żadnych sukcesorów!...
„Ma“ dała z radości na mszę, a ja suknię i zimowy kaftanik córce stróża naszego, jeszcze zupełnie dobrą.
A wieczorem przy kolacyi „Pa“ powiada:
— I student kochać się może, ale tylko porządnemu człowiekowi wolno się żenić, a ten twój świszczypała jest niezłym materyałem na porządnego człowieka...
I zaraz się zgodził!
Straszni materyaliści ci mężczyźni, jak mówi „Ma“.
Ja tam o majątek nie dbam!
Nigdy mnie to nie obchodziło! Dobrze jeszcze pamiętam te mądre zdania z wzorów do kaligrafii:
„Praca uszlachetnia i zbogaca, a pieniądz gubi“, albo to: „wytrwałością i pracą dobijesz się celu“...
To bardzo mądre... tylko trochę tego nie rozumiem, że praca zbogaca... zdawało mi się, że to pieniądz zbogaca... mniejsza z tem.
Nic mnie nie obchodzi, czy p. Henryk biedny, czy bogaty, bo ja go i tak k....., a że chciałabym ładnie mieszkać, bywać i jeździć własnym powozem, to chyba zupełnie naturalne, bo mam już dosyć tramwajów i jednokonek!...
Ciocia także była przeciwną, tłómaczyła ciągle „Ma“ i „Pa“, że p. Henryk, to żadna partya!
Doktór, mający trzy ciotki z hipotekami, jest złą partyą!!
Obrzydliwe są te wdowy z pretensyami!...
Oho! mnie oczów nie zamydli, dobrze widziałam, jak przewracała do niego białkami... a tak się wciąż pudrowała i perfumowała, że aż Stokrotki uciekały od niej... i... wiem na pewno, że... że staniki i suknie ma strasznie watowane...
Rano to nigdy nikogo nie wpuszcza do swojego pokoju, ale raz.. naprawdę nienaumyślnie... zobaczyłam ją, jak się ubierała...
Jezus! wyglądała, jak pikowany materac!... to coś okropnego!...
A mizdrzyła się do niego, że aż się słabo robiło!
Myśmy się tylko śmiali z p. Henrykiem!
Nie, ja nie obgaduję nikogo, nie lubię plotek, a przytem to siostra „Ma“..., ale naprawdę, to zgroza, żeby w tym wieku... i jeszcze...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

„Stokrotek“ porwał mi pudełko z czekoladkami i uciekł pod kanapę... zbiłam go jak psa, ale czekoladki już na nic.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Późno wieczorem. Aż tutaj słychać beczenie Zdzisia... ale dobrze mu tak, żeby nie pan Henryk, to sama jeszczebym co dołożyła...
Taki niegodziwy chłopak, że to coś okropnego.
Pan Henryk wieczorem, bo to dzisiaj sobota, i po kolacyi, prosił mnie, abym co zagrała; poszliśmy do saloniku i, jak zwykle, przymknęłam drzwi od jadalnego, żeby muzyką nie przeszkadzać „Pa“, bo czytał Kuryera... i... ledwieśmy zaczęli szukać nut... a tu z pod kanapy ktoś krzyczy:

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

— „Hala, nie całuj się z panem Henrykiem, bo zaraz powiem mamie“...
To coś okropnego, żeby nawet nut poszukać nie można bez kontroli!
Dostał porządną frycówkę od „Pa“, ale popsuł nam wieczór, bo pan Henryk był zmieszany, powiedział, że go głowa boli i poszedł z „Pa“ na piwo...
Nie, żeby się tak zdetonować zaraz... tego naprawdę nie rozumiem.
A ta słodziuchna ciotuchna powiada, jak tylko wyszli:
— „Można i tak — ale to rzadko kończy się ślubem“.
To jędza dopiero, co?
A sama to miała trzech mężów i pięciu narzeczonych, to pewnie się z nimi nie całowała nigdy? Aha, może Zdziś w to uwierzy, ale nie ja.
Ja wiem, to wszystko mówi przez zazdrość i że nie chciałam iść za jej protegowanego pana Guzikiewicza!...
Także partya!
Podobno jeszcze młody! wolę nie sprawdzać, ale za to łysy i jak chodzi, to mu się nogi składają w jedenastkę i czasem tak zabawnie wyskakują! A do tego ma fabrykę drutów! No, żeby chociaż szyn!
Potem toby mnie nazywali druciarką!
Nie chcę, niechaj sobie uszczęśliwia inną swojemi drutami i nóżkami!
Ale co kwiatów i cukierków miałam od niego!
Naprawdę, ale róże to sprowadzał z Nizzy. „Pa“ mówił, że każdy transport kosztuje kilkanaście rubli!
A na Boże Narodzenie, to mi przysłał brylanty!... jak włoskie orzechy takie ogromne, a jakie cudne! To coś okropnego — „Ma“ kazała mi je zaraz odesłać z powrotem...
Tak mi było żal... tak żal, że okropnie się zbeczałam, no bo „Ma“ nie pozwoliła mi się w nie ubrać nawet do teatru...
Przecieżby ich nie ubyło!
Przymierzyłam je tylko ukradkiem...
Szkoda że...
Ale ja i tak, chociaż mi nie daje brylantów, kocham pana Henryka!
Co prawda, to te jego bilety do teatru, kwiatki, nuty, książki, to mi się już porządnie sprzykrzyły.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

11-go marca. Oho! Zdziś znowu płacze! Co ten chłopak wyprawia, to coś okropnego!
Pan Henryk bywa u nas na obiadach, w czwartki, soboty i niedziele. „Ma“ mówi, że nie wypada zapraszać go częściej, bo i tak codziennie bywa wieczorem na herbacie.
Dzisiaj po obiedzie wlazł panu Henrykowi na kolana i mówi:
— „Niech pan zawsze przychodzi na obiady, bo jak pan jest, to mama daje leguminę“.
Myślałam, że się spalę ze wstydu, „Ma“ też się zmieszała okropnie, tylko „Pa“ się śmiał...
Ja nie wiem, co w tem śmiesznego, nie wiem...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Później. Miałyśmy z „Ma“ iść do magazynów, bo chociaż ślub ma być jesienią dopiero, ale już czas szykować wyprawę, a „Ma“ mi mówi:
— Kupimy wyprawę w Wiedniu, nic nie mów o tem nikomu.
— Pojedziemy do Wiednia?
— Będziemy tam przejazdem.
— Przejazdem, dokąd?
— Do Włoch! Tylko ani słowa nikomu.
Ubrała się i wyszła.
Pojedziemy do Włoch! ja pojadę do Włoch, będę miała wyprawę z Wiednia!
Nie, to wprost niemożebne, nie mogę temu uwierzyć. „Pa“ stanowczo się nie zgodzi, chociaż „Ma“ zawsze umie go przekonać...
Ale do Włoch!...
Żeby tylko „Pa“ nie chciał kosztów odbić na mojej wyprawie.
Oho, nie pozwolę się skrzywdzić!
Ktoś dzwoni i „Stokrotki“ nie szczekają, to pewnie p. Henryk!
Jak to dobrze, że „Ma“ jeszcze nie przyszła...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W nocy. Pan Henryk poszedł trochę wcześniej, bo ma dyżur w szpitalu...
Tak mówił. Wierzę mu, ale bo to wiadomo, co ci mężczyźni robią poza domem?
Był już w tym nowym płaszczu z peleryną i z bobrowym kołnierzem.
Bardzo mu w nim ładnie, bardzo, a tak nie chciał go kupić.
Ale postawiłam na swojem. Powiedziałam mu ostro, że dopóki będzie chodził w tym studenckim szynelu, nie pójdę z nim nigdzie...
Siedzieliśmy w saloniku sami i było nam strasznie dobrze... ogromnie mocny, aż mnie boki bolą i usta tak pieką...
Grałam mu trochę i rozmawialiśmy, jak się urządzimy.
Tak mi jakoś dziwnie duszno i gorąco!...
On chce do salonu ciemne obicia i meble! Także gust! Ciekawam, gdzie to widział? bo na całym świecie, we wszystkich salonach dają się jasne meble i obicia — o i od tego nie odstąpię.
Później to muszę mu powiedzieć... że ta jego broda kłuje, teraz cała twarz mnie pali.
Straszną ochotę miałam, aby mu powiedzieć, że jedziemy do Włoch.
Coś mi jest dziwnego... takbym całowała i ściskała, że to coś okropnego.
Nie. „Pa“ nie zgodzi się na Włochy, bo trzeba będzie dom na wiosnę odnowić, już komisarz nie daje o to spokoju.
Tak mi jest smutno, takbym czegoś płakała... a ten niegodziwy Zdziś wyjadł mi wszystkie czekoladki.
Włochy i wyprawa z Wiednia, nie, popękają z zazdrości.
Pójdę do kuchni do Rozalii, bo już nie mogę sama wysiedzieć.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

12 marca.
Taki śnieg, że nic nie widać przez szyby.
A ja się tak nudzę strasznie, że już wytrzymać nie mogę. Pan Henryk dzisiaj nie przyjdzie, napisał, że musi siedzieć przy chorej ciotce.
Ciekawam, co ważniejsze, czy jakaś tam ciotka, czy też narzeczona?
Ale „Pa“ powiedział, że skoro ciotka chora, to on nie powinien jej zostawiać samej ani chwili.
Rozumiem, ale kiedy ja się tak sama nudzę.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Wieczorem. Rozalia opowiedziała mi o tych lokatorach z pierwszego piętra, Bańkowskich! że wczoraj pani odprawiła bonę Niemkę dla tego, że nosi szlafroczki i fryzuje się tak samo, jak jej córka najstarsza.

Co? także pretensya! stolarze zbogaceni! a ciągle wyprawiają awantury to o piwnice, to o górę, to im się ciągle piece źle palą!
Jabym dwudziestu czterech godzin nie trzymała takich lokatorów.
Heblowa arystokracya, a ona to się ubiera u Hersego! Fasa obrzydliwa, a już o wiorstę czuć ich wióra! I to tak się stawia, że nam się już nie kłaniają, od czasu, jak się z „Ma“ pokłócili o „Stokrotki“.
Że ją ugryzł w nogę, czy gdzieś tam, to wielka obraza!
Naprawdę, ale nie warto zajmować się jakiemiś tam lokatorami.
Dostałam list od Józi, to moja koleżanka, która wyszła za mąż na prowincyę, winszuje mi zaręczyn.
Tak, prawda, ja jestem narzeczoną i mam narzeczonego.
Nie mogę czasem w to uwierzyć, a czasem to mi się zdaje, że to tak już było zawsze, zawsze.
Muszę napisać, jak się to stało.
Ale ja się małżeństwa nie boję, ocho, przy ślubie nie będę płakała.
To było jeszcze jesienią, w listopadzie.
Siedziałam w saloniku ze „Stokrotkami“ i wyglądałam na ulicę i strasznie się nudziłam, bo to okropnie nudne być panną na wydaniu. A do „Ma“ przyszła jakaś stara pani i rozmawiały w jadalnym — nie podsłuchiwałam, nie, zajrzałam tylko cichutko, czy „Ma“ nie przyjmuje jej czekoladą.
Bo ja okropnie lubię czekoladę i usłyszałam, że ta pani mówi o jakimś młodym mężczyźnie, i czy on może u nas bywać.
Uciekłam od drzwi, bo robiło mi się strasznie gorąco, a potem tak się zbeczałam, że aż „Stokrotki“ skomlały.
A wieczorem „Ma“ przyszła do mojego pokoju i mówi.
— Hala, jesteś dorosłą panną!
— Ja wiem, że jestem dorosłą, a długiej sukienki to mi „Ma“ jeszcze nie daje.
— Jesteś dorosłą, dostaniesz długą sukienkę, no i pewnie pójdziesz kiedyś za mąż.
Rzuciłam się „Ma“ na szyję, bo ją bardzo, bardzo kocham i nigdybym się z nią nie chciała rozstawać, ale i krótkie sukienki, to też mnie trochę wstydzą.
A wyjście za mąż, to ważna chwila w życiu kobiety-chrześcijanki!
— Ja wiem i... i strasznie jestem ciekawa tej chwili.
— Ale z góry wiedz i pamiętaj, że nawet najlepszy mąż jest jeszcze najgorszym!
„Pa“, który przyszedł później, jak to usłyszał, trzaskał drzwiami i wyniósł się do resursy.
I długo „Ma“ mówiła o świętości małżeństwa, o cnocie, o obowiązkach i t. p. dyrdymałki, które ja już dawno umiem na pamięć, bo i ciocia to samo umie mówić, przy każdej sposobności!
Już od tych mądrości uszy mnie bolą!
Ale com się „Ma“ naprosiła, żeby mi powiedziała, kto to chce się starać o mnie; nie powiedziała.
— Dowiesz się w niedzielę.
Naprawdę, ale umierałam z ciekawości, nie mogłam jeść nawet czekoladek i ciągle mi się chciało płakać.
A to był pan Henryk!
Myślałam, że to będzie ktoś zupełnie obcy!
O, bo ja pana Henryka znałam dawno, jeszcze z czasów pensyonarskich.
Teraz, kiedy jest już moim narzeczonym, to przecież mogę się przyznać!
Jeszcze na wiosnę przysłał mi cały pęk róż, ale „Ma“ się rozgniewała i kazała je odnieść do kościoła.
A poznałam go u Naci, bo to kolega jej brata. Prześlicznie tańczy, tylko włosy nosił za długie i tak się źle ubierał... i strasznie ciągle wymyślał na bogatą burżuazyę.
Nacia powiedziała mi w tajemnicy, że on jest soc... no, nie mogę więcej napisać...
Bałam się go, bo dobrze pamiętam, co „Ma“ i „Pa“ mówili nieraz z księdzem Tolem o tych strasznych ludziach.
Unikałam go, chociaż naprawdę bardzo mi się podobał, a on że często bywał u brata Naci, to, to... musiałam go spotykać.
Ale od urzędowego poznania, to już u nas bywał w każdą niedzielę, a czasem, jak „Pa“ nie było, „Ma“ zapraszała go, aby i w tygodniu przyszedł na herbatę.
Potem, w karnawale „Ma“ urządziła dwa tańcujące wieczory!
Jezus, takeśmy tańczyli mazura, że to coś okropnego, aż ta Bańkowska, z pierwszego piętra, przysłała służącą, że spać nie mogą.
Powiedziałam też służącej, że jeśli pani spać nie może, to niech jedzie na spacer, to jej dobrze zrobi.
Ale „Pa“ się rozgniewał na mnie i nie dał już więcej tańczyć!
Ja wiem, bał się o „najlepszego lokatora“ — przecież „Pa“ się pierwszy kłania nawet tym z czwartego piętra z oficyny.
To też „Ma“ za ten zakaz powiedziała mu taki pater noster, że długo będzie pamiętał!
I „Ma“ miała racyę, miała sto racyi...
Bo żeby się tak nie szanować i jeszcze dla kogo? dla jakichś tam zbogaconych stolarzy, to coś okropnego...
Nawet panu Henrykowi się to nie podobało, widziałam, jaki zły wychodził...
I pewnie... nie dokończyć mazura ze mną!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Chodziliśmy do teatru, na ślizgawki, na spacery do Saskiego ogrodu i tak cały karnawał przeszedł.
Aż „Ma“ pyta mi się kiedyś:
— Cóż, nie oświadczył ci się jeszcze?
Ciekawam, kiedy się miał oświadczyć? Przecież ani chwili nigdy nie byliśmy sami. Jak nie ciocia to „Ma“, jak nie „Ma“ to ciocia, a w dodatku ten Zdziś nieznośny, że dwóch słów nie można było powiedzieć swobodnie, ani nic.
— Trzeba z tem skończyć, ja to urządzę, bo szkoda czasu... powiada „Ma“.
— I pieniędzy! — dopowiedziała ciocia.
Jakby te obiady, leguminy, ciastka wieczorem tak dużo kosztowały
— A ja przez to codzienne prawie siedzenie wasze w nocy wyspać się nie mogę.
— To niech „Ma“ nas nie pilnuje i idzie spać!
— Chciałby tego aniołek, ja wiem, nic jej nie obchodzą wydatki, bo chciałaby się tylko po kątach całować ze studentami.
Ach ta ciocia, ta ciocia!
To pudło, ten materac!
Nie, już jak ja będę miała córkę, to bez żadnej ciotki, to niema sensu.
Strasznie chciałabym mieć córeczkę... ale taką maciupcią... ot tycią... z jasnymi włoskami i niebieskiemi oczkami... codziennie inaczejbym ją ubierała... bo te chłopaczyska to mi się już sprzykrzyły.
Nawet nie wiem, po co ich przynoszą... bociany! Ha! ha! ha!
Jakże to śmieszna ta bajka!
No i „Ma“ urządziła wszystko.
Zaprosiła pana Henryka w moje imieniny na obiad, bo „Pa“ już przedtem upewnił się co do ciotek.
Nigdy tego dnia nie zapomnę, nigdy.
Prawie nie spałam całą noc, tylko myślałam, myślałam, jak to będzie i strasznie mi się płakać chciało.
A rano bardzo stróż froterował podłogę w saloniku i w jadalnym, a Rozalia ze stróżką i „Ma“ robiły porządki.
Nie, nie mogłam się wziąć do niczego; napisałam tylko dwa meldunki, bo rewirowy przyszedł i jeden kwit na komorne...
„Ma“ kupiła mi na imieniny śliczny fular na suknię, a „Pa“ dał mi po cichu dwadzieścia pięć rubli, żebym sobie co kupiła.
Tak czekałam tego obiadu!
Musiałam z „Ma“ iść na mszę do Karmelitów.
Ale nie mogłam się modlić, bo naprawdę, co zaczęłam czytać modlitwy, to mi się ukazywała twarz pana Henryka, a przytem tak zmarzłam!
W domu już zastałam listy od koleżanek i ogromny bukiet kwiatów, ale bez biletu.
Ubrałam się zaraz w tę nową suknię, w której raz tylko byłam w teatrze; ogromnie mi w niej dobrze.
Taka byłam czerwona, że musiałam się dobrze przypudrować.
A tak mi serce biło że to coś okropnego...
Przyszedł zaraz po dwunastej!
Jak tylko zadzwonił i „Ma“ przez dziurkę od zatrzasku zobaczyła, że to on, zabrała Zdzisia i poszła do kuchni.
Zostaliśmy tylko ze „Stokrotkami“.
I zaraz zaczął mi winszować, a potem mówił tak gorąco... tak mnie po rękach całował... że strasznie się bałam, żeby kto nie wszedł, no, i nawet jeszcze nie zdążył uklęknąć, ani całować... a „Ma“ już weszła... a potem „Pa“, a potem ciocia ze Zdzisiem.
Uciekłam i tak beczałam w swoim pokoju... że aż „Ma“ przyszła po mnie.
I stało się.
Przy obiedzie piliśmy wino szampańskie, upiłam się trochę, a potem siedzieliśmy już sami w saloniku i... tak mnie cało... Dziwna, ale te dawniejsze to... nie były takie jakieś straszne.
Wieczorem były jego wszystkie trzy ciotki!
Stare, poważne, ale takie wielkie damy!... Tak mi się wciąż przyglądały, że ciągle byłam ponsowa, byłyby zostały na kolacyi, ale „Stokrotki“ pogryzły się z mopsem najstarszej ciotki, że ledwie ich pan Henryk rozdzielił.
Ja wiem, to Zdziś je poszczuł na siebie.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W tej chwili była służąca od ciotki Ani, tej z mopsem, pytać się, czy tutaj niema pana Henryka, bo nie był już u nich od wczoraj!...
Śmieszne te ciotki. I tak od zaręczyn codziennie przychodzi służąca od którejś z ciotek z narzekaniem, że nie był już cały dzień.
Mniejsza z tem.
Otóż, jak tylko wtedy ciotki wyszły, „Pa“ zabrał pana Henryka do swojego gabinetu.
Strasznie byłam zmęczona i poszłam do swojego pokoju, położyłam się na otomance, a przez drzwi wszystko było słychać, co „Pa“ mówił, i — słyszałam.
Długo milczeli, musiała Rozalia przynosić im wino, bo słyszałam brzęk kieliszków. Już usypiałam, kiedy „Pa“ chrząknął i powiada:
— Chciałem z panem pomówić szczerze o różnych różnościach.
Pan Henryk coś mówił, ale tak cicho, że nie słyszałam ani słowa.
— Bo, psiakość, nóżki baranie, jak się jest młodym, to tam różne rzeczy świtają w głowie, różne mrzonki: swoboda... nędza... całość... jeszcze kieliszek, co? Wyborne, co? Mówię panu niema, jak Litewski.
Było się młodym i rozumie się młodość, ale jak się człowiek żeni, stwarza rodzinę, zostaje obywatelem, to uważa kochany pan, psiakość, nóżki baranie, powinno być ze wszystkiem basta, na czysto!
Skończy pan medycynę, weźmie się pan do praktyki, ożeni, a praca, dobrobyt, porządek, sumienność, oto są nasze ideały, co mówię, oto ideały wszystkich porządnych ludzi na świecie i lojalność... tak lojalność, psiakość, nóżki baranie, głową muru nie przebijesz, a żyć się musi.
Uważa kochany pan, a żyć się musi — jeszcze kieliszek, co? Uważa pan, zielony tak z 70-go roku. Pyszności wino. Mam tu jeszcze niezły zapasik, to dam wam połowę na wasze gospodarstwo.
Pan Henryk dziękował, słyszałam nawet, jak się całowali.
Ja bardzo kocham „Pa“, ale nie lubię, jak mnie całuje, bo tak zawsze bucha od niego piwo.
— Więc chciałem ci tak, panie Henryku, po ojcowsku, szczerze powiedzieć. Pluń na mrzonki i głupstwa, zostaw to tym półgłówkom i oberwańcom.
Rozsądek, kochany panie, rozsądek, to fundament społeczeństwa, na tem świat stoi! i tego nam potrzeba, jak najwięcej.
Żona, dzieci, praktyka, to pole do pracy, szerokie pole do zacnej, poczciwej, obywatelskiej pracy, to ci mówię ja, Jan Gwalbert.
— Rozalia! przynieś nową butelkę...
— Więc jesteś na czysto? — zapytał.
— Ależ najzupełniej, daję panu słowo honoru.
Znowu się całowali.
A ja kiedyś tak się bałam o niego, i nieraz taka byłam zła, że zajmuje się jakiemiś głupstwami!
Rozalia przyniosła wino, a „Pa“ zamknął drzwi na korytarz i cicho mówił:
— Jeszcze jedna butelka i jedno pytanie.
Nie dosłyszałam wszystkiego, a tylko to:
...grzeszki, no, co to pan wie, a ja rozumiem...
Nie wiem, co odpowiedział pan Henryk, śmiali się tylko bardzo głośno.
— Bo jak mnie widzisz, ja, Jan Gwalbert, ja mąż, ojciec i obywatel, mogę ci pomódz, jeślibyś tego, psiakość, nóżki baranie... potrzebował... Młode winko, panie kochany, musi wyszumieć... no, co?
Ale pan Henryk energicznie się czegoś wypierał.
A potem „Pa“ mówił ciszej.
— Było się młodym i wcale niczego... uważasz, panie kochany... nie jedna, psiakość, nóżki baranie, nie dwie... ho, ho i ja byłem Farysem, a jakże, a jakże, a szczególniej ostatnia Frania! Bruneta, biust, jak materace na sprężynach, wspaniała, frontowa dziewczyna... mówię ci, tak chudłem, że moja narzeczona bała się, czy suchot nie mam, Ha! ha! psiakość, nóżki baranie, ale trzeba było się rozstać i powiedzieć, że się żenię. Uważa pan kochany, to rzuciła na mnie stołkiem, co?
Smok nie kobieta, widuję ją czasem na ulicy... ale...
Nie słyszałam już więcej, bo zaraz wyszli...
To dopiero ten „Pa“, nigdybym nie przypuszczała... a wydaje się taki, że ja za niego robię meldunki...
Aha! teraz rozumiem dopiero, dlaczego „Ma“ odprawiła Joasię, a „Pa“ cały tydzień sypiał w swoim gabinecie.
Naprawdę, ale ci mężczyźni, to coś okropnego.
Już ja pana Henryka będę dobrze pilnowała, mnie nie oszuka, oho!
„Ma“ mnie woła.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

15-go marca. „Ma“ i „Pa“ się gniewają o podróż naszą do Włoch.
Trzy dni nic nie pisałam, bo w domu takie kwasy, nie mówią ze sobą i Rozalia ściele „Pa“ w gabinecie.
Ale nam za to nikt nie przeszkadza; chociaż taka korzyść.
Dzisiaj przyniósł pan Henryk próbki na całe ubranie wiosenne.
Wybrałam mu sama, bo to, co miał na sobie, strasznie mi się nie podobało... Musiał się i ostrzydz, teraz wygląda bardzo ładnie, a jeszcze w tym płaszczu, ani podobny do dawnego.
Bardzo szykowny teraz!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Muszę skończyć! Otóż, zaraz w niedzielę po oświadczynach były urzędowe zaręczyny!
Prawdziwy bal!
Muzyka — skrzypce i fortepian. Na fortepianie grała jakaś daleka nasza kuzynka, zjadła za to kolacyę i mama jej dała starą salopę. Bo to takie biedactwo!
I tyle gości, tyle gości!
Był i ksiądz Tolo i radca Malinowski z córkami! Nie cierpię ich, brzydkie, napuszone, stare i tak nosy do góry zadzierają.
Ja byłam ubrana w białą suknię, ale wysoko zapiętą, bo „Ma“ nie pozwoliła mi nawet małego dekolte zrobić! Pan Henryk przyszedł we fraku, ale tak mu nie dobrze w tem, że musiał iść i przebrać się w mundur.
A potem ciotki, wujaszkowie, znajomi, koleżanki moje; zaprosiłam tylko Cesię i Nacię, bo te jeszcze jako tako się ubierają.
Tyle ludzi, że nie mogli się pomieścić w salonie.
I aż na cztery stoliki grali w karty!
Zdziś dostał nowy garniturek; stróża „Ma“ ubrała w stary frak „Pa“, żeby drzwi otwierał, a lokaja wynajęła...
Naprawdę, miał taką minę, jakby gdzie u hrabiów służył.
A jaka kolacya!
Nawet ksiądz mówił do „Ma“, że nigdy podobnej nie jadł, a on przecież znać się musi na tem...
Była sarna, bażanty, ryby, lody, cukry, owoce i tak tego wszystkiego było dużo, tak „Ma“ poczciwa nic nie żałowała, że na każdą osobę wypadło po całym ananasie — naprawdę, po całym ananasie.
A przed kolacyą ksiądz Tolo nas pobłogosławił i rodzice też i ciotki i tak się spłakałam, bo... potem ciotka Hortensya dała mi te kolczyki brylantowe... pan radca Malinowski miał śliczną mowę, nic nie słyszałam... patrzyłam w lustro, jak się skrzyły kolczyki...
Panowie tak pili!...
A potem tańce...
„Pa“ tak się u..., że tylko chodził i śpiewał i chciał wszystkie panny całować, aż go „Ma“ zabrała... Spał u lokatorów na drugiem piętrze. A Zdziś, jak się dorwał do tortu, to zjadł pół piramidy z naszemi cyframi i tak się rozchorował, że aż pan Henryk musiał chodzić do apteki po lekarstwo.
I bawiliśmy się do dziesiątej rano.
Strasznie byłam szczęśliwa, strasznie!
A rano pon Henryk jak już odchodził... odprowadziłam go do przedpokoju... to... już nie zważał że „Ma“ stoi w drzwiach, tylko tak mnie ca...
Było ciemno, to może i nie widziała...
Naprawdę, ale zaręczyny, to znacznie przyjemniejsze, niż taki zwyczajny bal.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

16-go marca. Taki mróz na dworze, ale pan Henryk mówi, że i tak ślizgawki nie będzie, że zaraz puści. Szkoda, mam taki śliczny kostyum! Umyślnie na ślizgawkę „Ma“ mi kupiła.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wieczorem. Jakie śmieszne są te ciotki pana Henryka!...
Siedzimy dzisiaj z nim przy obiedzie; dzwonią. Kto taki? Służąca ciotki Sylwi... i weszła do jadalnego z ogromnem futrem, pewnie jeszcze po dziadku i powiada, że pani przysyła i prosi, żeby się Henryczek ubrał na ulicę, bo dzisiaj mróz, a Henryczek wyszedł tylko w palcie.
Służące mówią mu Henryczek!
Muszę ja to wszystko zmienić.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Jutro musimy z panem Henrykiem złożyć wizyty tym ciotkom.
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

18-go marca wieczorem. Byliśmy dopiero dzisiaj, bo wczoraj padał taki deszcz, że wyjrzeć nie można było...
Ledwie żyję i tak mi jest niedobrze, tak niedobrze, że...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Byliśmy u tych sławnych ciotek!
Boże, znowu mi tak... chyba ja nie umrę! a mam tyle sukien nowych, narzeczonego, kolczyki brylantowe... toby było okropne...
Najpierw pojechaliśmy do ciotki Ani.
Zaraz, muszę sobie przypomnieć; ciotka Ania to ta z mopsami, na Kruczej; ciotka Jania z papugą, na Hożej; i ciotka Sylwia z wychowanicą, na Nowym Świecie.
Przyjeżdżamy do ciotki Ani, dom chyba dwa razy większy od naszego, tylko na schodach czuć psami, że to coś okropnego.
Była w domu, podziękowaliśmy jej, naprawdę, nie wiem za co.
Siedziałam, jak na szpilkach. Poczęstowała nas czekoladą i biszkoptami, a ten jej okropny mops cały czas warczał na mnie i wyszczerzał zęby.
A na odchodnem ciotka powiada: Zażyjcie dzieci po pigułce homeopatycznej — taki czas wilgotny! to zrobi dobrze. Zażyliśmy, co było robić. Już wychodzimy, a służąca niesie coś dużego w papierze.
— To dla was, moje dzieci, sama haftowałam!
Podziękowaliśmy i wyszli, ja byłam rozczulona wprost, ale pan Henryk się uśmiechał.
Pojechaliśmy na Kruczą, do ciotki Jani.
Dom drewniany, stary, ale ogromne place pod ogrodem.
To młodsza ciotka, ucałowała nas, ale nie wiele można było mówić, bo z dziesięć papug i te tak się darły, że pan Henryk musiał się z niemi witać. Poczęstowała nas czekoladą z biszkoptami!
Ogromnie miła staruszka, tylko znowu kazała nam zjeść po kawałku cukru z jakiemiś kroplami od reumatyzmu i dała jakąś dużą paczkę.
— Weźcie dzieci, to ja, ciotka wasza, sama robiłam.
Już mi się robiło jakoś gorąco, ale pan Henryk powiada:
— Odwagi, panno Halo, jeszcze jedna, musimy odbyć tę pańszczyznę...
Ciotka Sylwia! Otworzyła nam drzwi jakaś panienka, która od razu rzuciła się na szyję panu Henrykowi!...
Tego to nie lubię... żeby...
Siedzieliśmy, a za chwilę znowu wnoszą czekoladę z biszkoptami!...
Jezus, aż mnie zamroczyło! Bo ja bardzo lubię czekoladę... ale raz dwie filiżanki, drugi raz dwie, tego już za wiele...
Ale musiałam pić, ciotka tak prosiła.
A tak mnie oglądała, że ciągle byłam w ponsach...
— Kto ci robi suknie!
Powiedziałam.
— Fuszerka i brak gustu, będziesz od dzisiaj ubierała się u mojej magazynierki!
Nie śmiałam się odezwać.
— Kto cię czesze?
— Ja sama, a czasem „Ma“ mi pomaga.
— Źle, zupełnie źle. Zdejm-no kapelusz!
Zdjęłam i aż mi się płakać chciało...
A ona zawołała służącej, zawołała też wychowanicę i do spółki mnie przeczesały, wyglądałam, że to coś okropnego, jak czupiradło!... a do tego tak mi się zrobiło niedobrze... że prawie uciekłam, ale ciotka Sylwia dała mi znowu cały pakiet czegoś...
— Weź na nowe gospodarstwo. Ubieraj się, gdzie ci mówię, czesz się inaczej i niech cię Bóg ma w swojej opiece.
A potem, to pocałowała pana Henryka, i ta wychowanica całowała pana Henryka, i służąca całowała pana Henryka, i już nie wiem kto...
Ledwiem przyjechała do domu...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Trochę mi przeszło.

„Ma“ powiada, że to te lekarstwa ich.
Dostałam trzy poduszki haftowane na kanwie, trzy patarafki pod lampę, trzy czapeczki włóczkowe na szkło od lampy i trzy abażury.
Żebym mogła, tobym w tej chwili wyrzuciła na śmietnik...
Wprost obrzydliwe!
Ale już ja nigdy do nich nie pójdę.
To rodzinka, co?
Nawet w teatrze takich śmiesznych nie widziałam.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

19-go marca. Od wczoraj piekło, „Ma“ nie daje spokoju... wciąż idzie szturm o Włochy...
Boże, na czem się to skończy! Muszę iść spać, późno.
Do widzenia kwitnące pomarańcze!
A jeśli nie pozwoli?...
Ale... dałaby mu „Ma“ nie pozwolić!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Warszawa 20-go marca.
Jedziemy do Włoch!
Naprawdę, jak kocham „Pa“ i „Ma“, jedziemy do Włoch.
Tak się tem cieszę, że wprost szaleję z radości...
Muszę iść powiedzieć o tem Naci i napisać panu Henrykowi, żeby przyszedł.
Boże, jaka ja jestem szczęśliwa!
A jeszcze przed godziną myślałam, że umrę z rozpaczy... że się otruję, naprawdę, tak myślałam... Esencya octowa jest w kredensie, a w Kuryerku często piszą o takich otruciach...
Ciekawam, jakbym wyglądała po śmierci w trumnie?... Ubraliby mnie w białą suknię, w welon, mnie bardzo dobrze w białym kolorze z welonem... przymierzałam suknię ślubną Józi... i w kwiatach, całe masy kwiatów... i pan Henryk w żałobie, zapłakany... „Ma“ płacze, „Pa“ płacze — i Zdziś i ciotka Cesia i „Stokrotki“... i księża... i znajomi... i śpiewy!...
Nie chcę, bo mi się już na płacz zbiera.
A jedziemy do Włoch.
„Pa“ długo nie chciał, wykręcał się i tłómaczył, to brakiem pieniędzy, to znowu, że nie można zostawiać na Boskiej Opatrzności domu, Zdzisia, „Stokrotek“ i cioci... ale, jak się „Ma“ zamknęła z nim w sypialnym...
Co to było! Co to było! Sądny dzień! Piekło, rozpacz... śmierć! Straszną godzinę przeżyłam! To dziwne, że nie osiwiałam, bo podobno w takich chwilach ludzie siwieją?
Siedziałam w jadalnym, a tak się wszystko we mnie trzęsło, jak wtedy, gdy mi się miał oświadczyć pan Henryk...
Jaki on był wtedy śliczny! jak cudownie mówił: Henio Halę kocha, kocha na śmierć, kocha na całą wieczność!
Tak to lubię, że musi mi to powtarzać codziennie...
Z pewnością, ale żadnej pannie nikt się jeszcze tak cudownie nie oświadczał!
Siedziałam cichutko! „Stokrotki“ wlazły mi na kolana, i tak czekaliśmy we troje w strasznej niepewności, aż tu słyszę głos „Ma“:
— Chcesz mojej śmierci tyranie, skąpcze, niegodziwcze... Morderco żony i dzieci!
Jezus! Marya! myślałam że mi serce wyskoczy! Dobrze, że przyszła ciocia ze Zdzisiem, bo naprawdę byłabym sobie zrobiła co złego.
A potem tak płakałam! tak płakałam, że i ciocia miała łzy w oczach i Zdziś beczał, i „Stokrotki“ tak żałośnie skomlały, aż Rozalia przyszła z kuchni i zawołała do sypialnego:
— Panienka umiera!
„Ma“ przybiegła, a „Pa“ popatrzył na mnie i uciekł, trzasnąwszy drzwiami, przyszedł dopiero na kolacyę.
Przyszedł pan Henryk i siedzieliśmy w saloniku, było trochę ciemno, to jest nie zupełnie, bo drzwi do jadalnego były uchylone...
Boże, jaki on gwałtowny!... tak się bałam, żeby „Ma“ nie weszła, tak się bałam... Jeszcze mnie usta palą... a on tak mocno... tak słodko... Ma śliczne wąsy i bardzo mu dobrze w takim płaszczu do ziemi i strasznie go ko... co miałam mówić?...
Acha, siedzimy, a „Pa“ z przedpokoju już woła:
— Psiakość, nóżki baranie! Człowiekiem jestem, obywatelem jestem, ojcem jestem, jedziemy do Włoch! Ja, Jan Gwalbert Adamski, z żoną i córką Halą, jedziemy do Włoch!
— I ze „Stokrotkami“ — prosiłam „Pa“ — bo coby one bez nas robiły.
— Dobrze, córko, i ze „Stokrotkami“, psiakość, nóżki baranie.
Chłopiec od kupca przyniósł za „Pa“ wino i bakalie. Wypiliśmy na szczęśliwą podróż, zjedli kolacyę i „Pa“ zabrał pana Henryka i poszli na piwo.
Myśmy się z „Ma“ i z ciocią spłakały z radości, aż „Stokrotki“ szczekały, bo i one jadą z nami... Prawie cały dom.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Poleciałam do Naci, jeszcze siedzieli przy herbacie.
Nie rozebrałam się z żakietu, tylko im wołam z progu: Nic nie wiecie?
— Co takiego? — Zerwali się wszyscy.
— Nic nie widzicie we mnie? Niczego się nie domyślacie?
Milczeli.
— Jadę do Włoch!
Zawołałam głośno i chciałam uciec, ale brat Naci dopędził mnie przy drzwiach i sprowadził do jadalnego.
Krótko tam siedziałam, może parę minut. Już nigdy nie pójdę do nich.
Szkaradni ludzie, wystygli, zimni. Ja im raz jeszcze mówię, że do Włoch jadę, a oni się nie dziwią!
A matka Naci powiedziała, że to nic nadzwyczajnego, że każdy może tam jechać, byle miał pieniądze.
Jaszczurka! Rozumiem, zazdrości nam! Także figura!
Urzędniczyny! Boże, zmiłuj się. Mieszkają w trzech pokojach, Bóg tam wie, jak za nie płacą i mówią, że jazda do Włoch, to nic nadzwyczajnego!
Rzym, Wezuwiusz, Papież, Florencya, morze, góry, Wenecya, to nic nadzwyczajnego!
Barbarzyńcy!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Później w nocy. Nie, nie mogę zasnąć... twardo... dam ja jutro Rozalii, że mi tak posłała! Tak mi czegoś smutno! tak smutno... Zjadłam resztę czekoladek, które przyniósł pan Henryk i zakręciłam papiloty, bo zapomniałam ze wzruszenia... Tak marzę o Włoszech, o tej boskiej Italii, o kwitnących pomarańczach... o... zaraz, trzeba się dobrze namyśleć, co wziąć na drogę... i jak najmniej, bo „Pa“ już zapowiadał:
— Żadnych fatałaszków, brać rzeczy najpotrzebniejsze.
„Pa“ suknie nazywa fatałaszkami! Ach ci mężczyźni, niby tacy mądrzy, a najprostszych rzeczy nie mogą zrozumieć.
Niedobrze mi jakoś... to ze wzruszenia... Na siebie wezmę ten szary angielski kostyum... trzeba zabrać: wizytową, tę jedwabną, potem trzeba wziąć strojniejszą, fularową, może się zdarzyć jaka herbatka tańcująca; potem kostyum wiosenny... prawda, przecie tam już wiosna i kwitną pomarańcze... Podobno Włosi są bardzo przystojni i bardzo zuchwali... ciekawam! Trzeba wziąć i białą nad morze, pan Henryk mówił, że mi w niej ślicznie...
Tak mi się oczy kleją...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Później.
Już usypiałam, ale „Pa“ przyszedł z piwa taki wesoły, że pocałował mnie, wywrócił fotel i chciał wejść w lustrzaną bieliźniarkę, a „Ma“ tak się rozgniewała, tak krzyczała, aż „Stokrotki“ uciekły do kuchni i zaczęły strasznie szczekać. A ta niegodziwa, bez serca Rozalia, oblała je zimną wodą! „Ma“ ją wybiła, bo pieski mogły dostać zapalenia płuc, a „Pa“ obiecał jej dodatkową frycówkę na jutro, jak się wyśpi. Za karę musiała iść aż na Nowy Świat do apteki, po wodę sodową dla „Pa“ i po lniane siemię na okłady dla „Stokrotek“! Dobrze jej tak, bardzo dobrze!
No, ja mu powiem przed ślubem, ja nie chcę, żeby pan Henryk chodził na piwo i powracał tak późno... nad ranem... ja się tak boję spać sama...
Do widzenia, boska Italio, do widzenia!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Za cztery dni jedziemy!
Ach, co mamy bieganiny, co pracy z przygotowaniami!
W domu pranie jeneralne... w saloniku dwie szwaczki szyją i reperują, pomaga im ciocia, bo „Ma“ nie ma czasu, odprawia rekolekcye na intencyę szczęśliwej podróży.
Zdziś wybił szybę u lokatora z pierwszego piętra i powiesił na schodach kota tych tam handlarzy z oficyny!
„Pa“ chciał go wybić, ale ciocia obroniła, i tak mu za to tyranizowanie dziecka nagadała, że zaraz wyszedł.
Ciocia ma racyę, żeby bić chłopca za stłuczenie głupiej szyby i za powieszenie kota, to trzeba być tyranem.
Oho! już ja się nie dam tyranizować panu Henrykowi! Jeszcze czego!
Wczoraj kupiłam dwie bluzki i kapelusz letni... nic już więcej, bo w Wiedniu podobno wszystko tańsze i ładniejsze. O, ja jestem bardzo oszczędną.
Pan Henryk chciał, żebyśmy dzisiaj poszli na odczyt prywatny... ale to takie nudne... bo już wiem z góry, że będą mówili o tych biedakach robotnikach...
— Trzeba coś dla nich robić — mówi zawsze pan Henryk.
A my przecież bardzo dużo robimy dla nich: „Pa“ kupił tabliczkę Towarzystwa przeciwżebraczego, jest przybita na drzwiach, a ja z „Ma“ i z ciocią kwestowałyśmy na Wielkanoc u Bernardynów, to mi moją, nowiusieńką, śliczną suknię tak pokapali woskiem, że już na nic.
Cały wieczór studyowałam z panem Henrykiem Włochy.
O, ja znam dobrze Italię... Czytałam kiedyś, jeszcze na pensyi, powieść Ouidy, działo się we Florencyi i Rzymie...
Jakiś młodszy syn lorda kochał się w nauczycielce sióstr!
Boże, jaka to bolesna historya! Ona była chora na suchoty, a jemu nie pozwalał żenić się ojciec! Okropnie się spłakałam!
Wszyscy ojcowie są tyrani. Wszyscy.
A gdyby „Pa“ nie pozwolił mi iść za pana Henryka?...
Jezus, jakbym była nieszczęśliwa... Ale nie, bo dałaby mu to niepozwolenie „Ma“! Oho, nic się nie boję.
Zaraz, Włochy to półwysep, oblewany przez dwa morza: Adryatyckie i... i... jakieś tam — mniejsza o jakieś głupie morze. Stolica Rzym ma mieszkańców, co mnie to obchodzi, a Neapol jest położony nad zatoką tegoż nazwiska, najpiękniejszą w świecie. W Neapolu jest Wezuwiusz i śpiewają: „O mia Napoli, o santa cita“.
Aha, muszę sobie kupić sznur korali, bo to teraz modne, no i tam są bardzo tanie.
„Ma“ powiada, że musimy być dłużej w Rzymie i widzieć Papieża!... Naturalnie, jak to być w Rzymie i nie widzieć Papieża!...
Pan Henryk twierdzi, że to będzie bardzo trudno, bo on zna takich, którzy byli w Rzymie i nie widzieli Papieża, ale „Pa“ powiedział stanowczo, że to się da zrobić.
— Psiakość, baranie nóżki, łapówkę wsunie się komu należy, trach... i wszystkie drzwi otwarte, jak wrota...
Cóż to, pierwszy raz będę miał z urzędami do czynienia, czy co? Zęby się na tem zjadło i grzeczną eksperyencyę się ma, a przytem, wszędzie na całym świecie szanuje się porządnych ludzi, zwłaszcza, jeśli są posiadaczami z czystą hipoteką, bez grosza długów.
„Pa“ ma racyę... „Pa“ ma sto dwadzieścia razy racyę, wołałam, bo pan Henryk uśmiechał się tak dziwnie.
Nie cierpię go za te miny i zaraz po ślubie stanowczo mu tego zabronię, stanowczo, a jeśli nie zechce posłuchać, to pójdziemy do rozwodu, będę nieszczęśliwą i umrę...
On zawsze musi się sprzeczać z „Ma“ i „Pa“.
I o co? o głupiego stróża, że mieszka w mokrej piwnicy!
Mój Boże, a iluż to biedaków byłoby szczęśliwych, żeby mogło mieć chociaż takie mieszkanie!
„Pa“ kiedyś powiedział o nim: Filantrop, altruista z cudzej kieszeni.
Ale ja jestem pewna, że jego nic nie obchodzą ci stróże, a tylko umyślnie tak mówi, żebym się pogniewała i żeby mnie mógł przepraszać... a ja strasznie lubię, jak mnie tak gorąco, tak mocno... przeprasza...
Tylko żeby już raz skończył tę medycynę i wziął się do praktyki... no i żeby się już nie kryć ze wszystkiem... bo ja zaraz mam takie głupie rumieńce... że... że... „Ma“ poznaje i krzyczy:
— Hala! ja ci dam całować się ze studentami!
No to czemu u nas nie bywa jaki hrabia, albo literat, przecież jabym wolała... nie, nie, napisałam niegodziwość, ale przy przepisywaniu na czysto wykreślę z pewnością, bo ja kocham pana Henryka ogromnie, strasznie, nadzwyczajnie go kocham...
Mój dzióbek słodki, mój piesek kochany, ma petite cochon droga...
Ktoś dzwoni!
On ogromnie lubi, jak mu tak mówię, tylko chce, żeby go po każdem słowie c.... ja to strasznie lubię, ale boję się, bo „Ma“ mówi, że całowanie przed ślubem, to miłość na kredyt i rzecz bardzo grzeszna... „Ma“ to wie bardzo dobrze, bo, jak się ciocia wygadała, „Ma“ miała dwóch narzeczonych... i nie umarli, tylko, tylko się nie ożenili z „Ma“.
Obrzydliwi ci mężczyźni!
Ktoś dzwoni!
Dlaczego Rozalia nie otwiera?
Aha, musi być w bramie z tym lokajem z pierwszego piętra...
Widziałam raz, jak się całowali na schodach...
Te służące, to istoty bez czci i bez wstydu — żeby się całować po schodach! i do tego z lokajami!
To wprost obrzydliwe!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Była u mnie Cesia, moja najserdeczniejsza przyjaciółka i najdawniejsza, bo jeszcze na pensyi przysięgłyśmy sobie przyjaźń i podpisałyśmy to krwią z serdecznego palca.
Naprawdę, jak kocham „Ma“ i „Pa“, prawdziwą krwią.
Nagadałyśmy się, nagadały.
Ach, ona jest bardzo nieszczęśliwa w miłości, bardzo! kocha się w Przybyszewskim! Ja to rozumiem, bo sama kochałam się bardzo nieszczęśliwie... cały miesiąc w jakimś cudnym chłopcu...; fotografia jego była wystawiona na Krakowskiem Przedmieściu! To codziennie umyślnie przechodziłam, żeby się na niego popatrzeć! A tak się bałam, żeby kto nie zauważył!
Pan Henryk mówi, że Cesia jest ładna i bardzo inteligentna.
Tak, twarz ma niczego, ujdzie, ale nieprawda, że inteligentna, jeszcze na pensyi, to z francuskiego miewała same dwójki, a czasem i „konia“. Co prawda, to i twarz ma za chudą, bez cery, nos za długi, a oczy, jak pudełka szuwaksu.
Tym mężczyznom, to nawet pokojówki mogą się podobać!
Gdzie jej do mnie! A przytem biedactwo już drugi rok chodzi w tym samym żakiecie!
Ogromnie mnie namawiała, żebym koniecznie, jak będę w Krakowie, poznała Przybyszewskiego... Kuzynek Jaś przywiózł mi jego książki!
Śliczne, ale takie jakieś, takie... oho, znowu te głupie rumieńce.
Skaranie boskie z temi rumieńcami, już i cytryny jem i pudruję się, nic nie pomaga, zawsze mnie zdradzają.
Dała mi paczkę do niego i przyznała się, że sama także pisuje!
Ceśka pisuje do druku! Ha! ha! to paradne, miała dwójki z języków i pisuje do druku!
Przecież nawet „Pa“, jak daje ogłoszenia do Kuryerka o lokalach do wynajęcia, to musi mu pomagać pan Henryk.
A ona pisuje sama i do druku!
Muszę o tem powiedzieć Naci, uśmiejemy się wybornie.
Ale Przybyszewskiego muszę poznać koniecznie, bo, bo ja strasznie lubię dekadentów.
Pan Henryk śmieje się ze mnie, ale cóż bo pan Henryk?... zaledwie student! i każe mi tylko czytywać naszych wielkich poetów — kiedy... kiedy ten Mickiewicz taki nudny, że już wolę się gonić po jadalnym ze „Stokrotkami“.
Czytałam przecież „Pana Tadeusza“, ta Zosia to głupia gęś, źle wychowana i nieprzyzwoita panna, żeby w papilotach i boso przełazić przez płoty! Może to dobre tam, gdzieś na prowincyi, ale nie u nas w Warszawie. Gęsiarka!
A i wiersze Słowackiego! Czytałam kiedyś głośno po kolacyi, to „Pa“ powiedział:
— Klituś, Bajduś, módl się za nami, a komorne już ja sam odbiorę.
I poszedł z panem Henrykiem na piwo.
Kuzynek Jaś przywiózł mi Altenberga, przeczytałam całego.
Boże, jakie to śliczne, a szczególniej ten ustęp, któryśmy z Nacią wyhaftowały na kanwie:
„Paliła „Princessy“ i patrzała na ratuszową wieżę, a on palił „Sułtany“ i patrzył na ratuszową wieżę, a oczy się ich spotkały na wieży ratuszowej“.
To nowy dreszcz, jak powiedział kuzynek Jaś.
Dlaczego pan Henryk nie napisze jakiej książki?... przecież skończył gimnazyum, jest na piątym kursie i taki uczony... chciałabym, żeby mój mąż był sławnym... bywalibyśmy wtedy wszędzie, a może i u arystokracyi!
Powiedziałam o tem przy kolacyi.
„Pa“ wyśmiał się ze mnie i powiedział, że porządny doktor zarabia więcej niż dziesięciu głupich literatów, którzy przeważnie chodzą bez butów i nie płacą komornego!
Pewnie, że „Pa“ ma racyę, ale ja strasznie lubię dekadentów.
Idę już spać, bo „Ma“ się gniewa, że tak dużo nafty wypalam.
Dobranoc Włochy, do widzenia.
...„a oczy się ich spotkały na wieży ratuszowej “...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

24-go marca. Sobota. Jedziemy we wtorek. Boże, czy ja się doczekam.
Tak się boję, żebym nie umarła, albo nie zachorowała przed wyjazdem! P. Henryk przysłał mi kwiaty i lożę na operę. Śpiewa Battistini! Strasznie jestem ciekawa go zobaczyć, bo wszystkie panny się w nim kochają...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wieczorem, po teatrze. Jakie toalety, jakie brylanty, jakie kwiaty! Jestem jeszcze nieprzytomna z wrażenia! Boże, jakżebym chciała mieć suknię balową, głęboko dekoltowaną i sznury brylantów we włosach!
Przecież mam już ośmnaście lat, jestem dorosła, a „Ma“ obiecuje mi dopiero na przyszły karnawał sprawić suknię dekolte, a ja mam przecież śliczny biust. Zdjęłam szlafroczek i przejrzałam się teraz, naprawdę, ale mam ładne ramiona... a jeszcze, jakbym do balowej sukni wzięła wysoki gorset, to... to... nie wyglądałabym w piersiach tak szczupło.
Jaki on śliczny, a jak śpiewa! aż mrówki czułam w plecach i tak mi się zrobiło gorąco i niedobrze, że myślałam, iż zemdleję... aż mi „Ma“ rozpuściła trochę gorset. Nie, on nie jest za ciasny, tylko Rozalia za mocno ściągnęła. Teatr był pełny, panowie we frakach i taki entuzyazm, że aż panie płakały, a jedna, w loży naprzeciwko, dostała spazmów i wszystkie tak krzyczały, tak rzucały kwiaty, tak bisowały, że... aż nie wiem, czy to wypada... tak przy wszystkich...
Pan Henryk powiedział, że to damy z finansów i arystokracyi.
W wielkim świecie widać to wypada, ale jabym się trochę wstydziła...
Wyszliśmy przed skończeniem, bo „Ma“ dostała migreny i niepokoiła się, żeby czasem Rozalia na złość nie dała „Stokrotkom“ gulaszu z obiadu, mogłoby im to zaszkodzić.
Ach te służące, nigdy nie można na nich polegać!
Zdziś już spał, i ciocia, i „Stokrotki“, ale Rozalii nie było.
Pan Henryk musiał zawołać stróżki, żeby nam zrobiła herbaty i odgrzała co z obiadu.
Wszyscy byli bez humoru, „Ma“ zabrała „Stokrotki“ i poszła spać, a „Pa“ pił piwo z panem Henrykiem i wkońcu powiedział:
— Psiakość, nóżki baranie, to blaga ta muzyka dzisiejsza! Cóż mi to za opera, z której nic wygwizdać nie można. Moniuszko, ten ma kawałki ładne, Verdi to jest muzyka, można ją nawet wygrać nożem na pustej butelce... ale Wagner i jak się tam wabią... to zawracanie głowy porządnym ludziom i nic więcej...
Tak, „Pa“ jest muzykalny, bo ile razy ja gram nowego walca, albo na podwórzu zagra katarynka, to on wszystko zaraz wygwiżdże...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Niedziela. „Pa“ przy śniadaniu się irytował, że za wiele bierzemy walizek.
A wszystkiego jest cztery, mały koszyk i kufer! Same najniezbędniejsze rzeczy. Prócz tego „Ma“ zapakowała dwa funty herbaty, szynkę i parę funtów cukru, bo tam podobno wszystko bardzo drogo.
„Pa“ zabiera dwa tysiące papierosów.
Idziemy zaraz na sumę, czekamy tylko na pana Henryka.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wieczorem. Już wieczór! Boże, jak ten czas prędko leci! Nie, właściwie tak wolno się wlecze, że już nie wiem, czy się doczekam tego wtorku! Żeby to prędzej, bo suchot dostanę i umrę, albo co.
Poszliśmy sami do kościoła, bo pan Henryk nie przyszedł, tłómaczył się później, że musiał za kolegę dyżurować w szpitalu, że było tylu chorych nowych... ale „Ma“ mu powiedziała:
— Obowiązki względem Boga są ważniejsze; ten jest tylko człowiekiem, kto je wypełnia sumiennie i nie zna wyższych ponad nie!
O, „Ma“ umie mówić. Mnie się żal zrobiło pana Henryka.
Co prawda, chorzy mogli poczekać, przecież i tak od razu nie wyzdrowieją! a ja musiałam iść tylko z „Ma“ i „Pa“ do kościoła.
Nie lubię w niedzielę chodzić do kościoła, bo taki tłok, taki zaduch i tyle pospólstwa, że wytrzymać nie można. A tak się to wszystko tłoczy i rozpycha, jak u siebie w domu, całą falbanę oberwali mi dzisiaj!
Naprawdę nie powinni tak wszystkich wpuszczać do kościoła.
Dopiero po kazaniu przyniósł nam kościelny krzesła.
Takie długie to nabożeństwo. Ja się modliłam, ale cóż ja zrobię, kiedy już na ofertorium tak mi ciężyły powieki, że musiałam je podnosić palcami, a i to nie pomogło.
Pan Henryk czekał już na nas przed kościołem i poszliśmy razem przejść się po Krakowskiem Przedmieściu.
Pogoda była okropna, kapało z dachów i takie błoto!
Ale tak przyjemnie patrzeć na ludzi, na dorożki, na tramwaje... szkoda tylko, że w niedzielę pozamykane są wystawy sklepowe.
Spotkaliśmy Ceśkę z matką, ukłoniłam się im, ale... ale była tak ubraną, że doprawdy trochę mi było wstyd... nie miała nawet kaloszy i szedł z niemi ich lokator.
Okropny, nieuczesany i w takiem oberwanem palcie! Jak ona się nie wstydzi chodzić z nim po ulicach.
A potem szły panny Malinowskie z ojcem. Wcale nie ładne i tak pretensyonalnie ubrane... ale „Pa“ powiedział, że każda z nich, sztuka w sztukę, warta po sto tysięcy i jedną ciotkę bogatą.
Wcale mi to nie imponuje. Tylko to jest niesprawiedliwe, żeby takie brzydkie były tak bogate.
Jakichś dwóch panów przechodziło koło nas i jeden powiedział cicho: patrz, jaka śliczna dziewczyna! Czułam, że się rumienię. Ale naprawdę to było do mnie, bo tak mi zajrzał w oczy.
„Ma“ powiedziała, że wkrótce porządni ludzie nie będą mieli gdzie spacerować, bo już wszystkie szwaczki i wszystkie sklepiczarki spacerują po Krakowskiem. „Ma“ mówi prawdę, bo spotkaliśmy naszych lokatorów z drugiego, którzy mają sklep z papierem! Jakie kapelusze, jakie okrywki, jakie miny, naprawdę, ale lepiej się ubierają, niż my, a o komorne to „Pa“ nie może się doprosić i już im raz robił zajęcie.
Byliśmy także na wystawie sztuk pięknych bo deszcz zaczął padać... i ani jednej dorożki nie było... Chodzimy tam często, bo „Pa“ jest członkiem. Ogromnie dużo ludzi było! Boże! jaki ja tam widziałam kapelusz! filcowe czarne rondo, główka ubrana czarną jedwabną krepą, otoczona ogromnemi piórami strusiemi czarnemi i nad czołem spięcie z brylantów! Cudny po prostu! Żebym ja to mogła mieć taki! a brylanty prawdziwe, widziałam, umyślnie zaszłam z boku pod światło, błyszczały, jak gwiazdy!
Ale na wystawie niema nic szczególnego, same wody, lasy, zachody słońca, młyny, lepsze widziałam na letniem mieszkaniu.
„Pa“ powiedział, że na drugi rok już nie kupi biletu, bo szkoda pieniędzy i mamy już dosyć tych landszaftów, jakie Towarzystwo daje członkom, chyba, że będą dawali w porządnych ramach!
Pan Henryk zaprowadził nas do osobnej sali na „Szał“ Podkowińskiego. Ciągle o tem piszą w Kuryerach i cała Warszawa chodzi oglądać.
Tak się zmieszałam, tak mi było wstyd, że udawałam, iż patrzę na inny obraz, bo ona na tym obrazie jest zupełnie... no zupełnie bez ubrania... ale śliczna, tylko, że włosy to ma z pewnością farbowane.
Wyszliśmy zaraz, bo „Ma“ się oburzyła na pana Henryka, że na takie bezecne rzeczy nas zaprowadził.
„Pa“ się też rozgniewał i powiedział takie pater noster panu Henrykowi, że aż mi żal go było... że... Powiada „Pa“:
„Psiakość, nóżki baranie, gdzie tu jest sztuka? — Goła pannica na koniu — to ma być sztuka? — sztuka dla porządnych ludzi, dla rodzin polskich! nasza, polska sztuka? — Albo ja, Jan Gwalbert, ja mąż, ja ojciec, ja obywatel się nie rozumiem na sztuce, albo świat idzie na psy, albo na socyalisty. I ma tu być polska sztuka! malują gołe panny, jakieś nastroje, jakichś oberwańców, chłopów, żydów i inne tałałajstwo i ma tu kraj się podnieść! Mają nas za to szanować! Nie, musimy zginąć! I do tego każą nam płacić za oglądanie takich paskudztw, każą chodzić, każą popierać polską sztukę, bo inaczej, to gazety wymyślają nam zaraz od Bóg wie jakich. Cóż to, psiakość, nóżki baranie, to ja płacę pięć rubli rocznie gotowemi pieniędzmi i nie mogę zaprowadzić córki, ani żony na wystawę, żeby się nie zgorszyły! Pokazują nam za nasze własne, ciężko zapracowane pieniądze gołe lafiryndy, porozbieranych parobasów i jakieś tam głupie ni w pięć ni w dziewięć figlasy! To są kpiny z porządnych ludzi! Trzebaby o tem napisać do Kuryera. Co oni sobie myślą... ci... ci... pacykarze... Jak sufitu, to niema kto porządnie namalować, bo wszyscy są panowie artyści-malarze! Tfu! psiakość, nóżki baranie“...
Dawno nie widziałam, żeby się „Pa“ tak mocno rozgniewał.
Poszedł do swojego pokoju i mówił, że zaraz musi o tem napisać do Kuryera, żeby mu nie przeszkadzać...
Rozalia zaniosła mu kawę i powiedziała, że „Pa“ się położył i prosił, żeby Zdziś nie hałasował, bo odpocznie i zaraz się weźmie do pisania.
Myśmy z panem Henrykiem poszli do saloniku, żeby nie przeszkadzać i zaledwie zaczął mnie przepraszać... weszła ciocia.
Że też te ciotki to nigdy nie wiedzą, kiedy wejść... Jakby nie miała swojego pokoju...
Pan Henryk tłómaczył, że „Pa“ niesprawiedliwie sądzi sztukę dzisiejszą. Może ma racyę, ale „Pa“ od tylu lat jest członkiem Towarzystwa zachęty sztuk pięknych, to także musi się znać na sztuce...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wieczorem. Jutro poniedziałek, a we wtorek rano jedziemy!
Boże, to jeszcze całe dwie noce i jeden dzień!
Przed wieczorem przyszła Nacia i prosiła nas, abyśmy do nich poszli na herbatę, że będzie parę osób znajomych i jeden malarz i jeden młody literat!
Nie byliśmy!
„Pa“ powiedział, że ma już dosyć polędwicy z groszkiem, kiepskiego piwa i preferansa po groszu. Woli iść do resursy na winta i poszedł na cały wieczór. „Ma“ z ciocią poszły na rekolekcye do Pijarów, a pan Henryk miał iść zaraz na dyżur do szpitala.
Ale czy poszedł? Czy to można wierzyć mężczyznom?
Przecież my kobiety zawsze jesteśmy ofiarami i męczennicami, jak „Ma“ mówi.
„Stokrotki“ już śpią, a ja jestem taka sama, taka najsamsza...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Poniedziałek. To już jutro!
Nie, nie chce mi się wierzyć, że to już naprawdę jutro.
Umieram z niecierpliwości.
A „Stokrotki“ tak skomlą radośnie i tak się cisną do mnie, aż mi się chce płakać czegoś...
„Pa“ musiał znowu przyjść późno, bo „Ma“, kiedy przyszedł na śniadanie, nie dała się pocałować i wyszła z pokoju.
O, jabym już całe życie się gniewała. I właśnie na złość, kiedy mąż przychodzi późno, to i jabym przychodziła jeszcze później, jeździłabym na bale, tańczyła, chodziła na maskarady, do teatrów. Oho! znalazłabym zawsze kogoś, ktoby mnie odprowadzał. To nie takie trudne.
Przecież tej doktorowej z pierwszego piętra to zawsze towarzyszy ten wysoki blondyn... Już się „Ma“ nawet tem gorszy.
A jakby mi mąż robił wymówki, to powiedziałabym zimno, nie patrząc na niego: „Co, mój mężu? Dobrze, mój mężu? Jak chcesz, mój mężu!“ Ciekawą miałby minę i napewno oduczyłby się przychodzenia nad ranem.
Teraz dopiero rozumiem, co ciocia zawsze mówi „Ma“:
— Kobieta, jeśli chce być szczęśliwą, musi sobie męża wychowywać i urabiać. Od pierwszego dnia nie pozwalać na żadne wybryki i trzymać go żelazną ręką... Obietnicą pieszczoty można mężczyzn zaprowadzić chociażby do zbrodni!...
Ciocia miała trzech mężów, no i tak ich urabiała... że pomarli! Ale swoją drogą ma racyę, bo jak się gniewam na pana Henryka i nie dam się c..., to taki pokorny, tak mi w oczy patrzy prosząco, i zawsze później robi to wszystko, czego chciałam...
A „Ma“, jak się gniewa z „Pa“, to zawsze dysponuje Rozalii przy kolacyi:
— Pościelesz panu w gabinecie!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Już ja nie będę nieszczęśliwą — niema głupich!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Później. Zrobiłyśmy z mamą kilka wizyt pożegnalnych. Wszędzie się ogromnie dziwiono, że jedziemy do Włoch, winszowano tak serdecznie, życzono przyjemnej i wesołej podróży...
Nie mnie brać na serdeczność, wiem dobrze, jak nam zazdroszczą.
„Ma“ tłómaczyła, że jeszcze dwa lata temu, podczas choroby, złożyła ślub, że na podziękowanie za wyzdrowienie odbędzie pielgrzymkę do Rzymu i innych miejsc cudownych.
Ciekawam, poco takie tłómaczenie?..
Jedziemy do Włoch, bo nam się tak podoba, bo mamy na to i koniec. Niech nam zazdroszczą, ja to strasznie lubię.
Wstąpiłyśmy do Hersego. Nie, nic nam nie potrzeba, ale ja tak lubię oglądać materyały... Takie chłodne te jedwabie i takie miękkie, że ile razy zanurzę w nich ręce, to mnie przejmuje dziwny, rozkoszny dreszcz... A przytem, u Hersego, można zawsze zobaczyć jakiś nowy fason, który już z opowiadania robi nam nasza krawcowa; a czasem zdarzy się tanio kupić jakąś resztkę...
Jutro rano, o szóstej, odprawi u Karmelitów ksiądz mszę na intencyę szczęśliwej podróży!
Pójdziemy wszyscy, a „Ma“ prosiła na nie i znajomych bliższych i niektórych lokatorów.
Wątpię, czy przyjdą, chyba lokatorowie, żeby potem nie zapłacić! Gdyby to mnie tak prosili, nie poszłabym! A jakże, życzyć szczęśliwej drogi innym, a samej w domu siedzieć.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Ogromnie się spracowałam.
Przyszła Nacia z Ceśką, żeby się raz jeszcze ze mną pożegnać, więc nagadałyśmy się, zjadłyśmy pudełko czekoladek i... pokazałam im wszystkie, jakie zabieram, suknie.
Nie chciały oglądać, bo już były zapakowane, pokazałam umyślnie...
Ucałowałyśmy się na rozstanie serdecznie, ale czułam, że mnie nienawidzą.
Mała strata, krótki żal.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wieczorem. „Ma“ i „Pa“ dopisują się w moim dzienniku!!!
Co?...
Także awantura!
Zaraz opowiem, jak to było.
„Pa“ nie przyszedł na kolacyę. Siedzieliśmy sami. Pan Henryk trochę się zirytował... ale naprawdę, bo kotlety były tak odgrzane, że zimne po prostu we środku. Ciocia poszła wykrzyczeć Rozalię, a myśmy przeszli do saloniku. Ledwiem Zdzisia wyprawiła spać, bo upierał się smarkacz siedzieć z nami... Nieznośny chłopak!
Przy kolacyi nadeptywał mi na nogę tak mocno... że myślałam... i, chociaż rumieniłam się, ale oddałam leciuchno... a ten łobuz w śmiech!
Kiedy on to mógł widzieć?... Nie wiem, czy raz tak było... a i to wypadkiem, przy gościach, bo ciasno było przy stole...
Naprawdę, ale takich dużych chłopaków nie powinno być w domach, gdzie są dorosłe panny i bywają młodzi ludzie...
Otóż siedzieliśmy przy mojem biureczku pod oknem. Przymknęłam drzwi do jadalnego, żeby „Ma“ nie przeszkadzać, bo odbierała bieliznę od praczki.
Pan Henryk mnie prosił, abym pamiętała o nim w podróży, żebym często, codziennie, pisywała do niego...
Nigdy w życiu nie pisałam jeszcze do żadnego mężczyzny! A i do pana Henryka ani razu, no, bo nie wypada, a potem, przecież widujemy się codziennie; ciekawam, czy ja potrafię ułożyć dobrze list do niego?...
O czem się pisuje do narzeczonego?
Muszę nie zapomnieć zabrać z sobą pudełka z papierem, a mam śliczny, liliowy ze złotymi monogramami.
Pan Henryk dał mi go na imieniny, nie używałam go jeszcze, bo mi szkoda! Ciocia powiedziała, że powinien mi był dać wtedy coś z biżuteryi, ale „Ma“ twierdziła, że to jeszcze nie wypadało, bo wtedy nie byłam jeszcze jego narzeczoną...
Ale ciekawam, co mi da teraz na imieniny?
Już mu nieraz napomykałam delikatnie, że ogromnie lubię brylanty i szafiry...
Bo, tak mówiąc naprawdę, to już te kwiaty, książki, nuty i cukierki sprzykrzyły mi się... mam ich dotąd... a szczególniej kwiaty i książki...
To dobre, ale dla pensyonarek i podlotków!
Chwała Bogu, że wyszłam już z krótkich sukienek i sentymentalizmów.
I dobrze wiem, co mi się teraz należy.
Otóż pan Henryk tak prosił o pamięć, tak prosił... aż się żardinierka przewróciła i wszystkie kwiaty bach na dywan!
Wpadł „Pa“ i...
Musiał widzieć, bo... bo staliśmy tak blizko przy sobie...
Wcale nie wiedziałam, że „Pa“ przyszedł.
Pan Henryk tłómaczył, że ja mu czytałam swój pamiętnik i przez to żardinierka się przewróciła.
Taki był niezręczny, taką miał zabawną minę, że nie mogłam powstrzymać się od śmiechu!
Bo żeby się tak naiwnie tłómaczyć, to trzeba być... narzeczonym!
— Aha, psiakość, nóżki baranie! Lepiej żebyście to po ślubie sobie przeczytali, byłoby zdrowiej i taniej, bo za ten wazon z palmą ja sam gotowemi pieniędzmi zapłaciłem piętnaście rubli.
Ale się nie gniewał! Chodził długo po pokoju, przystawał, patrzył, jak pan Henryk zbierał skorupy, a potem stanął przede mną i powiada:
— Pamiętnik! Ty Hala piszesz pamiętnik?
— Tak „Pa“, piszę pamiętnik! — szepnęłam, bo „Pa“ miał taką minę, że płakać mi się chciało.
— Rozumiem, takie tam ptaszki, kanarki. Mój Boże! Jestem nieszczęśliwa! Pójdę na bal, byłam na balu, krawcowa zepsuła mi suknię, bzy już kwitną w ogrodzie botanicznym, chciałabym umrzeć, pójść do klasztoru, albo iść za mąż — takie tam panieńskie faramuszki.
Zaczął się śmiać, a ja się tak rozgniewałam, że chciałam iść do „Ma“. Nie puścił mnie, posadził na krześle i powiada:
— Pokaż, coś tam nabazgrała.
— O co to, to nie! Nigdy w życiu!
I nie pokazałam!
„Pa“ się gniewał, ale nie pokazałam, jeszcze czego...
— Wszystko mi jedno. Nie pokażesz, dobrze, ale i ja, i matka będziemy się dopisywali!
— Ale nie w moim kajeciku!
— Właśnie, że w twoim, bo i radca Malinowski pisze razem z córkami.
— Ale „Pa“ nie zajrzy, nie będzie czytał tego, co napisałam. Da „Pa“ na to zaraz, przy panu Henryku, obywatelskie słowo honoru.
Dał uroczyste słowo honoru.
Wierzę, ale wolę karty zapisane pozlepiać brzegami, to jeszcze pewniejsze, bo strzeżonego Pan Bóg strzeże, jak mówi ciocia.
Ale „Pa“ nie chciał powiedzieć, skąd mu się wzięła taka chęć do pisania.
Wiem, że pisać nie lubi, bo przecież meldunki ja prowadzę za niego.
— Z czasem się dowiecie, a może dopiero dzieci wasze, albo dzieci dzieci, albo i tam dalej... — powiedział, pocałował mnie w czoło i zaraz kazał przynieść kajecik.
Zlepiłam brzegi, zaraz odniosę.
To już jutro w południe.
Jak mi serce bije.
Cicho „Stokrotki“, nie piszczcie, jutro już jedziemy, bo już jutro o tej godzinie będziemy daleko za górami.. za morzami... e, chyba tak daleko jeszcze nie.
Ale ten „Pa“, żeby myśleć, że ja mogę pisać takie dzieciństwa!
Ale to tak zawsze, ojcowie i mężowie przesiadują tylko w knajpach, zajmują się interesami i nigdy nie mają czasu poznać swoich żon i córek...
Umyślnie tej karty nie zakleję, niech „Pa“ przeczyta...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Dopisek „Pa“. Warszawa, dnia 25-go marca, 1899 roku, o godzinie 10-tej minut 21 wieczorem, w domu przy ulicy Leszno pod Nr. 111/2174, policyjnym, cyrkuł III, Mostowski.
— Zaczynam w Imię Boże.
Muszę się skupić, żeby nie zgubić ani jednego słowa, ani jednego szczegółu, bo, jak mówi radca Malinowski, wszystko jest ważne dla potomności.
Zaczęło się to w resursie, przy preferku, tanim, złotówka za sto, bo to psiakość, nóżki baranie, ciężkie czasy, podatki, policya, kanalizacya, wodociągi i inne głupie wymysły.
— Janie Gwalbercie — rzekł radca Malinowski, podnosząc brwi aż na łysinę i patrząc z nad okularów.
— Jestem, zaraz wychodzę.
— Janie Gwalbercie, nim wyjdziesz w ostatniego atu, powiem ci: oto świat idzie na psy, albo... pokaż-no, nóżki na stół.
Wyszedłem.
— Jutro może już nie nasze. Mówię ci będziesz leżał bez dwóch. — Nie nowina. Psiakość, nóżki baranie, zawsze mam pecha.
— Janie Gwalbercie, słuchaj.
Słuchałem, ale żarło mnie, bo kartę miałem słabą i czułem już „legendę“.
— Kładę atu — oddaj swoje; jeszcze raz daję — nie masz! Dawaj skórę, a teraz w kiery — co, nie lubisz? Wiemy coś o tem. Jeszcze raz w to samo. — To ci dobrze zrobi. — A teraz dama! Tak, zapomniałem o damie i położyłem się bez dwóch, co zsumowawszy razem, wyniosło pięć rubli z kopiejkami.
Zapłaciłem, ale z tymi kierami, to tam nie było zupełnie fajn!
Wziął mnie pod rękę i poszliśmy do bufetu.
— Przegryziemy co?
— I owszem.
Wódeczka, śledzik, bułeczka z kawiorem.
Drugi raz stuknęliśmy się, kawałeczek pulardy w majonezie, grzybki, ździebko pâte de foie gras — niczegowate! Opłatek szynki, okruszynę kulebiaki, mały porter na finis i radca rzekł:
— Janie Gwalbercie, a możebyśmy co zjedli?
— I owszem, radco!
Wprawdzie tam matka będzie trochę trajkotać, ale nie mogłem odmówić koledze, radcy i wpływowemu człowiekowi! Trzeba umieć utrzymać honor domu.
Siedliśmy w kąciku! Garson podał radcy menu.
Przeglądał długo, marszczył brwi, namyślał się. Rozumiem, przecież to chwila, w której żołądek mówi surowo: uważaj!
— Janie Gwalbercie, a gdyby tak raki?
— Dobrze, to ma kolor.
— Sos Bordeles.
— I owszem, to jakby z kawałkiem wiosny!
— A dla rozpamiętywania, tak kartofelki sauté.
— Ślicznie, ja kocham przyrodę, kocham wieś.
— A potem jaką ptaszynę...
— Żywioły wszelkie chwalą Pana!
— A na konkluzyę gaiczek pomarańczowy, podlany strumykiem białego Goa!
— Wypłacalny!
Radca odetchnął i powiada:
— Janie Gwalbercie, jedziesz do Włoch?
— Tak. Ciekawym, kto mu powiedział.
— Piękny wojaż, ale co mówisz, gdybyśmy sobie teraz tak zajrzeli nad Ren?...
— Gotowy, ale Johannisberger z r. 1864, młodszy zestraszy raki.
— A później spławili ptaszki w Burgundzkiem?
— Zgoda, byle nie potonęły. Rozsądne umiarkowanie, to mój ideał!
— Kawka i maleńkie curaçao.
— Podnieca i daje wigor, całem sercem zgoda.
Kiedyśmy już zaspokoili pierwszy głód, radca powiada:
— Jedziesz kolego do Włoch. Ślicznie! Ale prócz zabawy, prócz przyjemności waszej, niechajże i to biedne, ciemne społeczeństwo nasze, odniesie z tego jaki pożytek.
— W jaki sposób?
— Postaw radca wdówkę Cliquot, tylko ochędożną, bardzo sec, a ten pożytek społeczny łatwiej nam się wyklaruje.
Postawiłem.
Trąciliśmy się raz i drugi, a radca powiada:
— Pisz kolega pamiętnik z podróży, spostrzegaj, obserwuj złe i dobre; oglądaj wszystko, i wszystko, co ci się wyda pożytecznem, notuj skwapliwie. Może się w tem mieścić głęboka nauka dla nas, albo i dla dzieci naszych.
Psiakość, nóżki baranie, prawda, że też mnie to nie przyszło do głowy!
— Bo, powiada dalej, gdyśmy już zapalili cygara przy kawie: Nasi ludzie włóczą się po świecie, latają po Europie, jak cielęta na wiosnę, tu skubną, tam wytrzeszczą oczy, gdzieindziej wierzgną, a do obory nic nie przyniosą i ogół nie ma ze swoich pieniędzy wydanych żadnego pożytku. Rozumiesz kolega?
— Święte słowa! Rozumiem, jakże?
Postawiłem wdówkę raz jeszcze, bo mnie rozczulił. To obywatel, to rozum. Ministeryalna głowa, psiakość, nóżki baranie!
— I piszcie wszyscy, bo czego ty nie spostrzeżesz, to zobaczy żona i córka.
Gorąco nam było, wzięliśmy „gumę“ i pojechali się nieco przewietrzyć. Ale szelma dryndziarz zawiózł nas prosto do Fantazyi...
Nie chciałem szczerze, bo jakże, czy to wypada porządnemu człowiekowi pokazywać się tam... gdzie te...
— Nie chcieliśmy, a sam nas zawiózł, w tem palec Boży! — powiada radca — te błaźnice są tak zabawne, to nam dobrze zrobi na trawienie...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Napisał mi tylko radca krótką notatkę: co i gdzie, jak mam oglądać i zaraz żeśmy wyszli.
Odwiozłem go do domu, bo zimne powietrze zmorzyło go trochę, a on jeszcze przed bramą rzucił mi się na szyję, całował i mówi:
— Janie Gwalbercie, pamiętaj, com mówił: pilnuj się notatki, bo to twoja podróżna ewangelia.
— Jakto, ja obywatel, ja mąż, ja ojciec, mógłbym zapomnieć o pożytku tego biednego, ciemnego społeczeństwa naszego? — Nigdy!
Matka się gniewała, że późno wróciłem, ale nawet najmądrzejsza kobieta nigdy tego nie zrozumie, że można być pożytecznym społeczeństwu swojemu nawet w klubie.
Radca Malinowski powtarza zawsze:
— Kobieta! Cóż to jest kobieta? Kostyum letni za pięćdziesiąt rubli na wiosnę i kaprysy, kostyum zimowy za sto rubli i przywidzenia, kostyum balowy za sto pięćdziesiąt rubli i bezmyślność — oto nasze kobiety, co mówię, oto są wszystkie kobiety!
Ma słuszność, psiakość, nóżki baranie, świętą słuszność.
Trzeba iść spać, bo rano wstać muszę. Trzeba iść jeszcze do cyrkułu, może się da co zrobić z komisarzem względem tych suteryn wilgotnych... Że tam trochę cieknie po ścianach, to cóż to może komu zaszkodzić! Przecież lokatora nie wyrzucę i nie dam lokalu tego stróżowi!
To zgroza, czego się to już nie zachciewa tym chamom!
Oto notatka, jaką mi dał radca, przepisuję dosłownie, żeby nie zaginęła:
„Kraków: Stanąć w Saskim. Wódka, przekąski, tylko Hawełka. Wino — Federowicz. Piwo — Wentzel. Wawel — zaprowadzi ekspres. Nic więcej godnego uwagi.
Wiedeń: Klomser Hotel. Central Café. Ronacher, jeśli z rodziną pójdziesz. Spitzer Café — sam. Burg — zmiana warty o 1-ej z południa. Są tam jeszcze jakieś muzea. Wszędzie w lepszych kawiarniach Pilzner z beczki! Doskonałe cygara!
Wenecya: Bauer Hotel. Kanały, Floriani — lody i inne smakołyki dla kobiet. Pilzner Halle tuż przy placu — doskonały! Calle dei Fabri 6 — zajrzeć samemu, w dzień mało ludzi! Gołębie na Placu! Wieczorem gondole — kanał, śpiewy. Teatry pod psem, nie warto, ani jednej nóżki baletowej!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Zaraz odnoszę matce i idę spać.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Dopisek „Ma“. Przeznaczeniem kobiety jest być żoną i matką i aniołem mężczyzny! Nie znałam Żmichowskiej, ale jej przyjaciółka mnie wychowywała. To mówi dosyć!
Boże, jakież rozkoszne są te „Stokrotki“! Och, one mają dusze czułe i wierne, a czemu mężczyźni są tak brutalni i poziomi?
Czemu świat jest tak nieszczęśliwym?
Ksiądz Tolo mówi, że dlatego, iż zaparł się Boga.
Och tak, bez ideału nie można być szczęśliwym.
Ale czy można mówić o ideale, jeśli mięso kosztuje czterdzieści groszy funt, kucharce trzeba płacić piętnaście rubli kwartalnie, a nawet najskromniejsza suknia kosztuje pięćdziesiąt rubli?
O, świat jest zły i przewrotny!
Ale poświęcenie jest fundamentem rodzin chrześcijańskich!
Jak wzniosłą jest rola kobiety-chrześcijanki!
Jest kapłanką domowych ołtarzy, jest skarbnicą cnót, jest służebnicą dobra!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Nie mogę pisać, bo mąż tak chrapie!

Piwo, dobry obiad, karty, a potem chrapanie — oto są mężowie.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wtorek rano. Już po nabożeństwie. Dorożki czekają przed domem.
Sparzyłam sobie język herbatą. Zaraz jedziemy!
Boże! żeby czego nie zapomnieć!
Pan Henryk poleciał jeszcze do apteki, bo „Stokrotki“ jakieś smutne... jakby chore... Piszę już w kapeluszu i... ach, byłabym zapomniała pudru i ołówków do brwi... ja ich nie czernię, tylko „Ma“ kazała zabrać dla siebie...
Ciocia płacze. Zdziś płacze... Ze wszystkich okien wyglądają... Słyszę kroki pana Henryka na schodach!
Zaraz jedziemy!
Tak mi jest smutno i tak mi jest czegoś wesoło.
Byłabym zapomniała swoich oszczędności, mam je w woreczku, na szyi... nikt o nich nie wie.
Już jedziemy!
Więc to prawda!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Później, już w wagonie. Jedziemy do Włoch!
Piszę ołówkiem i patrzę w okno!
Dostałam pięć pudełek cukierków i tyle kwiatów, że całą ławkę zajęły, a cukierków, to mi chyba wystarczy, aż do Rzymu.
Spłakałam się na stacyi ze złości, bo ciotka Hortensya, na pożegnanie, tak przy wszystkich, na peronie, włożyła mi na szyję szkaplerz. — Śmieszna dewotka! Ma mi zapisać dom swój, bo żeby nie to... Mnie szkaplerz! mnie, która z panem Henrykiem czytałam Spencera i jadę do Włoch.
Te stare ciotki to... jedynie tyle są warte, że... że... mają domy!... Śmieszne istoty!
Muszę obserwować i zapisywać, bo pan Henryk mnie prosił, abym mu wszystko opisywała.
No tak, to wszystko, co wypada napisać narzeczonemu.
Tyle osób nas odprowadzało!
Była i Ceśka z Nacią, zobaczyłam je przed samym odjazdem, bo pierwej musiałam się pożegnać z Malinowskiemi, rozstałam się z niemi serdecznie, bo ja tam nie zważam na różnice majątkowe lub towarzyskie. Jak przyjaźń, to przyjaźń!
Będę do nich pisywała z drogi, tak mnie o to prosiły.
Swoją drogą czułam, że mi zazdroszczą i tej angielskiej sukni z pasmanteryą, którą nam na sobie i tej podróży do Włoch!
Także! — Dzisiaj to byle jakaś nauczycielka, lub córka jakiegoś urzędniczyny ma już pretensyę, żeby wyjeżdżać za granicę.
Paradne sobie! Jakby nie mogły pojechać sobie w niedzielę tramwajem do Wilanowa i z powrotem.
Tyle ludzi i tego nie może!
W wagonie pusto.
„Pa“ trochę drzemie!
„Ma“ daje „Stokrotkom“ pigułki homeopatyczne.
Aha! trzeba obserwować!
Pola z jednej i pola z drugiej strony... same pola...
Dziwne, dlaczego tyle placów stoi pustkami?... Możnaby przecież wszędzie porobić letnie mieszkania!
Widzę sama, że to, co piszą o biedzie chłopskiej, to gruba przesada.
Mój Boże, gdybyśmy to mieli takie pola na Lesznie!
Nie cierpię wszelkiej przesady i egzaltacyi, niewiem dobrze, czy egzaltacya pisze się przez „K“, czy przez „G“, ale mniejsza z tem.
Na każdej stacyi stoi taki pan w czerwonej czapce... a czasem i w białych rękawiczkach i ze wszystkich okien dworców wyglądają jakieś panie...
Wsie widać z okien, to znowu jakieś domy pojedyńcze, ale takie brudne, takie obdarte. Że to policya nie nakaże poodnawiać.
Śnieg jeszcze, i wody, i błoto...
Słońce nie świeci, nawet nie wiem, w której teraz może być stronie...
A tam już wiosna i kwitną pomarańcze...
Za nic w świecie nie mieszkałabym na wsi... Jezus, co za nudy, ani ulic, ani sklepów, ani balów, nie rozumiem, dlaczego ludzie tu mieszkają?...
No, bo że chłopi, to naturalne, któżby za nich robił...

Skierniewice. „Pa“ poszedł na piwo.
Chciałam kupić miejscową ansichtskartę — nie mają.
Co za barbarzyństwo jeszcze u nas, to coś okropnego... A za granicą to każda stacya, każda wieś ma swoją ansichtskartę!...
Jedziemy dalej... jedziemy.
Same pola... pusto... szaro... brzydko.. chałupy... nagie drzewa...
Ciekawam, co tam robi pan Henryk? Mówił, że zaraz idzie do szpitala, ale napewno poszedł z kolegami na bibę. — Oho, kuzynek Jaś opowiadał mi, jak się to uczą i studyują...
Kontrolują bilety... wyjrzałam za nimi i zobaczyłam, że konduktorzy pili w korytarzu wódkę i tak prosto z butelki... to coś okropnego!...
Obok nas, w sąsiednim przedziale siedzi jakieś towarzystwo i mówi po francusku... Pewnie arystokracya!
„Pa“ twierdzi, że to taka końska, z lombardów arystokracya...
Na wyścigach byłam tylko raz jeden, ale nie wiem, dlaczego tam chodzą i tyle piszą, prawda, tualety wspaniałe, ale żeby się interesować tem, że konie lecą i panowie spadają na ziemię, tego nie rozumiem.
Jestem pewna, że to robią tylko dla mody!
Chciałam tyle notować, ale doprawdy, że zupełnie nie mam co.

Koluszki. „Pa“ poszedł na piwo. Tak mi się chce spać... Już nie mogę jeść cukierków...

Piotrków. „Pa“ poszedł na piwo. „Stokrotki“ uciekły z wagonu, ledwie je „Ma“ z pomocą tragarza złapała. Jakiś oficer wsiadł do naszego wagonu... śliczny, blondyn, wąsiki zakręcone, a usta... bardzo podobne do pana Henryka. Wysiadł zaraz na następnej stacyi. Straszniebym chciała żeby pan Henryk chodził w takim pięknym mundurze, bo te uniwersyteckie, nawet z płaszczami, już mi się przejadły. Ale w Wiedniu muszę kupić sobie „princessów“ i zapalę. U Altenberga, to wszystkie panie palą princessy.
Ruszamy!
„Pa“ przez okno wymyśla garsonowi, że mają podłą lurę, nie piwo i obiecuje napisać zażalenie. Ale nie napisze, znam go dobrze, machnie ręką i powie: psiakość, nóżki baranie, bocianem nie jestem, żebym miał świat czyścić. W domu tak jest zawsze...
Ciągle te pola i pola... Zupełnie niema patrzeć na co...
Śnieg zaczyna padać... a słupy telegraficzne mają taką zabawną minę... pochylają się w jedną stronę, jakby z nami biegły... Boże, jak to już daleko od Warszawy!
Na jakiejś stacyjce wsiadła stara, gruba pani, lokaj w liberyi wniósł za nią walizkę i stoi teraz w korytarzu. Boże, jaki ona ma kapelusz! Ale chciałabym, żeby zawsze lokaj nosił za mną... Oglądaliby się za mną na ulicach! Pokłóciła się z „Ma“, bo usiadła młodszemu „Stokrotkowi“ na ogonie i podobno rozerwał jej okrycie, czy tam coś podobnego!
Bardzo dobrze, niech uważa, gdzie siada; myśli, że ma lokaja w liberyi, to już jej wolno wszędzie siadać...

Częstochowa. „Pa“ poszedł na piwo. Znalazłam ansichtskartę. Brzydka, bo tylko z wieżą klasztorną.
Napiszę w drodze, bo jakiś brunet chodzi przed wagonami i zagląda w okno. Bezczelni ci mężczyźni. A ten i brzydki do tego. Nie patrzyłam na niego, a gdy pociąg ruszył, ukłonił mi się... zarumieniłam się... to coś okropnego...
Śnieg taki pada, że boję się, żebyśmy nie uwięzli w zaspach! To byłoby okropne, jechać do Włoch i uwięznąć w śniegach!
Tak mi jest smutno, tak się czuję osamotnioną, że chce mi się płakać... Ach, ten „Pa“, żeby tak obrzydliwie chrapać!... Nigdy mężowi nie pozwolę na chrapanie, to wstrętne. Że to „Ma“ pozwala mu na to! Rozwydrzył się, bo mama za wiele pobłaża, i robi, co mu się podoba!
Mam jakieś złe przeczucia... czy aby Zdziś nie zbił mi lustra?...
No tak, ma się rozumieć, zapomniałam grzebyka, a to wszystko przez „Pa“, tak się śpieszył, tak naglił, a potem całych dziesięć minut czekaliśmy jeszcze. Napewno, skoro go Rozalia znajdzie — „zje śledzia“.
Śnieg pada coraz gęstszy. Przypudrowałam się trochę, bo mnie ogromnie twarz pali, muszą o mnie mówić w Warszawie. Na stacyach pełno żydów i brudnych, obdartych ludzi, a nikogo z towarzystwa! Mam jeszcze trzy pudełka cukierków. W Wenecyi muszę koniecznie kupić sobie żabot koronkowy.

Jakaś stacya. „Pa“ się przebudził i koniecznie chciał iść na piwo, ale pociąg zaraz ruszył... „Pa“ zwymyślał konduktora i powiedział, że zaraz w Granicy napisze zażalenie na takie nieporządki.
Śnieg przestał padać. A nawet słońce prześwituje, ale tak nizko, jakby miało spaść...
Aha, tak: „Ostatnie promienie zachodzącego słońca padały na uśpioną czarną ziemię“ — niedobrze, bo ziemia jest biała od śniegu.
Chciałabym tę kartę dla Ceśki ładnie napisać. Zaraz: „Najdroższa moja. Jedziemy szalenie. Do Włoch jeszcze daleko, ale już minęliśmy Piotrków, przejechali nawet Częstochowę. Smutno mi, tak mi żal ciebie, że nie jedziesz. Śnieg białymi puchami zasypywał ziemię, a teraz słońce zachodzi i ponury mrok przysłania słomiane strzechy wiosek, lasów, miast... Zaraz przejedziemy Granicę... a ostatnie promienie zachodzącego słońca ślą nam pożegnanie od opuszczonej, drogiej ziemi rodzinnej i od Ciebie, Najdroższa, czego ci życzy — Twoja Hala“. P. S. Ucałuj odemnie Nacię.
P. S. Zajrzyj do nas i powiedz cioci, że zapomniałam grzebyka leży na stole, w stołowym, żeby go Rozalia nie ściągnęła...
P. S. Jeśli ci łyżwy nie będą potrzebne, to odeślij.
Wsiadł jakiś gruby pan z dwiema walizami i wyżłem. Jezus, „Stokrotki“ się rzuciły na wyżła! Myślałam, że umrę ze strachu...
Ten straszny człowiek złapał „Stokrotki“ za grzbiety i wyrzucił je na korytarz! „Ma“ zemdlała. „Pa“ przyniósł „Stokrotki“. A ten straszny człowiek kłóci się z „Pa“, że nie ma gdzie swoich waliz postawić i powiada, że kto wiezie tyle łachów, to powinien je oddać do wagonu bagażowego!... „Pa“ się strasznie rozgniewał i krzyczy:
— Pan wyrzucasz moje „Stokrotki“! to ja kopię w brzuch pańskiego wyżła i wyrzucam pańskie walizy, psiakość, nóżki baranie! — I tak kopnął psa, że ten zaczął wyć...
Dobrze, że zaraz była jakaś stacya, bo byłoby się stało coś okropnego!
A jednak nigdy mnie przeczucia nie zawodzą... Przyszedł zawiadowca. „Pa“ chciał, żeby pisali protokół na służbę, że puszczają do wagonów takich ludzi i psów, podobnych do wilków. Straszny człowiek wysiadł i tak wymyślał, że „Pa“ wołał żandarma, żeby go pociągnąć do sądu za obelgi.
Pociąg ruszył, a rzeczy nasze mają wziąć na Granicy do opłaty! „Ma“ nawymyślała „Pa“, że jest safanduła i zły ojciec rodziny, że pozwala robić krzywdę „Stokrotkom“.
Biedne pieski jeszcze drżą z przerażenia i tak piszczą żałośnie! Niegodziwi są ludzie, żeby krzywdzić takie biedactwa... Ledwie się uspokoiłam. Biłabym takich ludzi!

Przed Granicą. Lasy... ogromne lasy... Prawie tak wielkie, jak w Otwocku...
„Pa“ chce, abym część papierosów schowała przy sobie... na p..., bo jestem tutaj dosyć szczupła, to nie poznają... Wstydzę się trochę, bo jak ja będę wyglądała? Schowałam i poszłam się przyjrzeć... nie, niemożliwe... Poznają, bo jestem taka... wypukła... jak ta, co Zdzisia karmiła... Ciekawam, czyby się to podobało panu Henrykowi?
Granica!
Przesiedliśmy się do wagonów austryackich!
„Ma“ wzięła „Stokrotki“ pod suknię, bo konduktor nie chciał ich puścić.
Wyjrzałam oknem, ale nie wiem, w której stronie ta Austrya. Jacyś robotnicy wsiadają do wagonów! Więc i robotnicy jeżdżą za granicę?... Ale chyba nie do Włoch?

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Szyldwachy... most... woda... woda... piasek... przejechaliśmy Granicę!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

To już tutaj „za granicą“?! Dziwne, ale tego nie widać! Nie rozumiem, takie same lasy, taki sam wieczór i to jest za granicą?! A ja myślałam!...

Trzebinia, w nocy. Awantura! Sądny dzień! Boże, jak się to skończy! „Pa“ skonfiskowali w Szczakowej papierosy, „Ma“ herbatę, a mnie cukierki! Potem „Stokrotki“ zginęły, że ledwieśmy je znaleźli... Nie daruję sobie nigdy, że ich nie zjadłam przed Granicą... Całe trzy pudełka zabrali!
„Pa“ tak krzyczał, tak wymyślał im za to, że chcieli go zatrzymać!
„Ma“ płacze i modli się, „Stokrotki“ się gryzą, a mnie tak smutno, tak strasznie smutno, żebym chociaż miała cukierki!... Musimy czekać do rana w Trzebini bo pociągu niema do Krakowa! Co za nieszczęście! Musimy spać na krzesłach! A może „Pa“ jeszcze wezmą do więzienia?... Nie, takiej hańbybym nie przeżyła.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Dopisek „Pa”. Ulżyło mi trochę, myślałem, że mnie już szlak trafi!... A szelmy, żeby mnie tak zirytować! Mnie, Jana Gwalberta, mnie obywatela, mnie, porządnego ojca i obywatela ciągać do protokółów, jak jakiegoś zbrodniarza!...
I te gałgany mają takie piwo!
Boże, Boże, Ty widzisz wszystko, co się dzieje. Jadę wesoły, szczęśliwy i tu zaraz, w Szczakowej pytają mnie, czy czego nie deklaruję?... czy czego nie wiozę?... A zjadłeś sto par dyabłów, psiakość, nóżki baranie! Cóż to, będę im głupie papierosy, cukierki, albo herbatę deklarował, czy ja to tem handluję, obywatel jestem!... A ci robią rewizyę i mnie z żoną biorą na osobność!!! Świat się kończy, czy co?... Rewizya, konfiskują — kara, protokół! Do samego cesarza pójdę, świat cały poruszę, a swojej krzywdy nie daruję! To ja mam nie palić, moje dziewczątko ma cukierków nie jeść, matka i „Stokrotki“ i my wszyscy mamy herbaty nie pić...
Zrozum, kto w Boga wierzy, bo ja, Jan Gwalbert, nie potrafię.
Przyjeżdżamy tutaj, niema połączenia z Krakowem, niema hotelu, niema gdzie spać!...
I pytam się raz jeszcze, gdzie ta konstytucya?... gdzie ta wolność?
Nie, spać na krzesłach w zimie, nawet bez szlafroka.
Zgroza! Zgroza!
Gdzież jest ta wolność? Proszę mi ją pokazać! Psiakość, nóżki baranie! Ja, Jan Gwalbert, chcę widzieć tę wolność!...
Pójdę się chyba napić czegoś, bo czuję, że mnie znowu złość chwyta, a doktór zabrania mi wzruszeń wszelkich...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

28 marca rano. Za granicą... No, nareszcie jesteśmy w Krakowie. Stanął mi zegarek, że nie wiem, o której godzinie przyjechaliśmy do hotelu...
Umyślnie napisałam tytuł u góry, bo to bardzo ładnie brzmi: Za granicą! Nie wiem tylko, czy to właściwie, bo tutaj tak wszystko po polsku, jakby to nie było jeszcze „za granicą“, a w pociągu to tylko z jednym konduktorem mogłam się rozmówić po niemiecku, a i on wkońcu powiedział, że będzie mi wygodniej mówić po polsku... Także się wybrał. Nie po to się chyba jeździ „za granicę“, żeby rozmawiać po polsku... Ale kiedy w tym Krakowie to prawie inaczej nie rozumieją.
Zażądałam od pokojówki wody ciepłej, ma się rozumieć, mówiłam po francusku — nie rozumiała! Dopiero, jak jej po polsku nawymyślałam, to zrozumiała.
„Pa“ i „Ma“ już śpią, a i „Stokrotki“ także, biedactwa, takie były zmęczone drogą, że je „Pa“ z wagonu musiał wynosić.
Deszcz pada i takie błoto, takie zimno! Z okna nic nie widać, tylko takie same domy, jak u nas, ale tak odrapane... że też to na to pozwala policya.
Pierwszy raz w życiu mieszkam w hotelu...
Trzeba iść spać, bo kuzynek Jaś ma przyjść o drugiej...
Byłam na kurytarzu; długi i ciemny, drzwi koło drzwi, a prawie przed każdemi stoją buty... Jak to zabawnie wygląda! A przed sąsiedniemi drzwiami stoją długie buty z ostrogami i damskie buciki, ogromne, powykrzywiane i takie niezgrabne, to pewnie jaki oficer z żoną! Ale żeby szanująca się kobieta miała takie pokrzywione buciki?...
Służba tu ogromnie grzeczna w tym hotelu, wszyscy mówią: „Całuję rączki“ i „Jaśnie panienka“. Tutaj umieją cenić ludzi. A u nas, to nawet nasz stróż tak nie mówi. Ale, bo też u nas... Boże się zmiłuj — chamstwo.
Ach, żeby to już prędzej być w tym Neapolu, Rzymie, Florencyi, tam to dopiero śliczne mieć muszą ansichtskarty!
U nas tam już wstają. Rozalia pewnie nastawia samowar, albo poszła po bułki, a ciocia zaczyna się wypychać... tapicerka!
Także pomysł... jadę do Włoch, jestem już „za granicą“ i będę sobie jakąś tam głupią Rozalię przypominała...
Ciekawam, co pan Henryk robił wieczorem?...
Dziwne, ale jeszcze jakoś za nim nie tęsknię. Chociaż kto mi teraz będzie przynosił cukierki?...

Wieczorem. Ale ten kuzyn Jaś, od czasu jak został dekadentem i mówi samemu Przybyszewskiemu „Stachu“, to ogromnie wyprzystojniał. A taki dowcipny i tak dziwnie patrzy, że... coś okropnego. Ubrany tylko tak jakoś, że w Warszawie tobym się wstydziła z nim iść na ulicę, boby wszyscy zwracali uwagę... Ale tutaj, to mi wszystko jedno, nikt mnie nie zna! I ogromnie dobrze wychowany, przyniósł mi pudełko cukierków... gorsze, co prawda, niż u nas w Warszawie, ale już tak byłam stęskniona!
„Ma“ już śpi, zmęczona pewnie bo tyleśmy dzisiaj się nachodziły i po sklepach, po kościołach i muzeach, że już nóg nie czuję. „Pa“ z kuzynkiem Jasiem wyprowadzili „Stokrotki“ na spacer, bo biedne pieski prawie cały dzień przesiedziały w hotelu...
Jutro mamy iść do teatru, bo dzisiaj nie grają. To dopiero prowincya! Ale ansichtskarty mają śliczne! Napisałam z piętnaście i szkoda, że już nie mam więcej do kogo pisać!... Aha, mam, tak, napiszę nawet do Rozalii to może grzebyk się znajdzie i zaraz cały dom będzie wiedział, że jesteśmy już za granicą — i, jak ja pamiętam o naszej służbie.
Wstaliśmy już po drugiej, kuzynek Jaś zaraz przyszedł, i z zaproszeniem od swojej matki, która jest cioteczno-stryjeczną siostrą „Pa“, na obiad, na jutro. Kuzynek Jaś przyjeżdża do nas często. Obiecał że jutro w teatrze pokaże mi Przybyszewskiego. Już o tej znajomości napisałam Ceśce.
Byliśmy na obiedzie u tego stawnego Hawełki. Boże! Jakaż to obrzydliwa nora! U nas, w Warszawie, toby policya zaraz zamknęła taki brudny zakład, a tutaj to wszyscy chodzą i jest sławny! A jak obrzydliwie jeść dają... bez serwet, na bibułkach, jak dla dorożkarzy. A takie podawali potrawy, że majonezu nie można było odróżnić w smaku od kurcząt! Wstrętna garkuchnia! A „Pa“ tak był zachwycony, że temu, co odbierał pieniądze, podał rękę... jak ci mężczyźni na niczem się nie znają i nie umieją się szanować, to coś okropnego! Aż „Ma“ musiała mu powiedzieć: „Janie!“
Muszę notować po kolei, żebym miała o czem pisać panu Henrykowi.
Wyszliśmy od Hawełki i chciałam, abyśmy pojechali w tutejsze Aleje Ujazdowskie, ale „Pa“ twierdził, że mu radca tego nie zanotował. A kuzynek Jaś powiada, że niema.
— A gdzież jeżdżą i chodzą na spacer?
— Spaceruje się po plantach i po linii Analfabetów.
Także miasto i wartoż było wstępować?
O, mnie nigdy przeczucia nie zawodzą: najpierw grzebień, potem ta historya na granicy, a teraz, że niema gdzie zobaczyć tutejszego towarzystwa! Naprawdę, ale żeby nie Przybyszewski, toby tutaj zupełnie nie było co oglądać!
I zaprowadził nas na planty! Błoto chyba po kolana, jak u nas na Pradze, jakieś podejrzane osoby i trochę księży, to całe towarzystwo!
Kuzynek pokazywał nam „Rondel“, śmieszna nazwa, i tę bramę Floryańską, ale to nic szczególnego, brudne, odrapane i wcale nie ładne. „Pa“ powiedział, że to tylko szkoda tak porządnego placu, bo w tem miejscu mogłyby stać porządne domy o czterech frontach, ze sklepami na dole, toby się lepiej opłaciło miastu, niż te rumowiska!... No i z pewnością byłoby ładniej.
Floryańską poszliśmy na A-B, którą kuzynek Jaś nazywa linią Analfabetów, ale nie wiem, dla czego, bo mnie się podoba ta nazwa A-B, — to jakoś tajemniczo brzmi... jak z romansu.
Obejrzeliśmy wystawy! Boże, zmiłuj się, ja nie wiem, ale naprawdę, to tutaj kupują chyba same pokojówki i kucharki! takie wszystko ordynarne, bez gustu, taka tandeta... u nas na Nalewkach, to sto razy lepsze rzeczy sprzedają!... tylko, że ogromnie tanio. Weszłyśmy do paru sklepów... ogromnie tanio i wszędzie można mówić po niemiecku. „Ma“ kupiła mi śliczną matinkę i tylko za 25 guldenów, u nas toby kosztowało ze 20 rubli!
Rynek taki sobie, u nas plac Teatralny znacznie ładniejszy, tylko Sukiennice ładne, ale na ulicach prawie nikogo, ani jednej sukni, ani jednego możliwego kapelusza i nigdzie nie widać studentów, u nas to przecież zawsze można ich spotkać na ulicy.
A kuzynek Jaś powiada, że i tutaj nie robią nic innego, tylko się włóczą po mieście, ale że nie noszą mundurów, to się nie odznaczają.
Jakto? Studenci nie noszą mundurów!!
To nie do uwierzenia, to coś okropnego!
Ależ to barbarzyńskie, obrzydliwe, to nie do uwierzenia, żeby studenci chodzili bez mundurów i wyglądali na pierwszych lepszych!... Żeby nikt tego nie widział, że są studentami! Nie, nigdybym tutaj nie chciała być studentem...
Jestem przekonana, że i pan Henryk by nie chciał, bo jemu jest bardzo dobrze w mundurze.
Wstąpiliśmy potem do kościoła Maryackiego! „Ma“ i „Pa“ zostali modlić się w ławkach, a myśmy z kuzynkiem oglądali!...
Istotnie duży kościół, ale ciemny i brudny...
Kuzynek pokazywał mi te ściany, malowane przez Matejkę i powiada, że to arcydzieła... Nie znajduję... mnie się wydają bez gustu, jak w jakim chłopskim kościele... mogliby odnowić szykowniej! Trochę się znam przecież, bo mamy duży dom i wiem, jak się odnawiać powinno, żeby wyglądało elegancko! A już te kolorowe okna, to dobre na schody, do przedpokojów, ale żeby w kościele...
Chociaż na taką dziurę, jak Kraków, to dobry i taki kościół... Ale u nas w Warszawie, toby go nikomu nie pokazywali, mamy tyle piękniejszych, czystych, porządnie wymalowanych.
Pan Henryk mówił, że koniecznie trzeba zwiedzić Wawel i groby królewskie, więc pojechaliśmy. Ale nie widziałam jeszcze ani jednej dorożki na gumach, pewnie i tego niema w tym Krakowie.
Groby były już zamknięte, to i lepiej, bo ja się strasznie boję umarłych, no i przecież jeszcze kiedyś będę w Krakowie... Chociaż, co może być interesującego nawet w grobach królewskich! Nie leżą przecież na wierzchu, w płaszczach i koronach, z berłami!...
Katedry małośmy widzieli, bo się już szaro robiło i tak była zastawiona rusztowaniami... a przytem „Ma“ to zamiast oglądać, przed każdym prawie ołtarzem klęka i modli się... a naprawdę, mnie tak kolana bolą od klęczenia, że to coś okropnego...
Naprawdę, ale widzieliśmy prawdziwego i żywego kardynała!
Wychodzimy z katedry, mija nas jakiś wysoki ksiądz! A nasz przewodnik powiada: „to kardynał“.
Wróciliśmy za nim, ale już się gdzieś podział. „Ma“ koniecznie chciała go widzieć... ledwie jej „Pa“ wytłómaczył, że przecież jedziemy do Rzymu, to ich tam zobaczymy.
Byliśmy i na zamku. Ogromny, ale też odrapany i taki smutny, i tak tam czuć żołnierzami... że to coś okropnego...
Mają z niego robić mieszkanie dla cesarza, chciałabym go wtedy zobaczyć! Dopiero to muszą być wspaniałości!
„Pa“ miał łzy w oczach i tak klął, tak wymyślał, że bałam się, aby kto nie usłyszał, a „Ma“ ciągle nos wycierała!
Tylko nie rozumiem dla czego? — No, bo że to dawny zamek, i że teraz mieszkają żołnierze — to cóż nadzwyczajnego?...
A u nas też całe dwa lata mieszkał jeden jenerał...
Byłabym zapomniała. Prawie razem z nami chodzili jacyś państwo.
Naprawdę, ale od wyjazdu z Warszawy, to dopiero pierwszy kostyum wart oglądania! Ona śliczna, a jak ubrana! Jezus, aż mnie oczy rozbolały od patrzenia na nią. Cała na popielato: futro, kostyum, buciki, kapelusz, a jaki szyk, jakby prosto od Wortha!
Chciałabym się kiedy tak ubrać, mnie doskonale w popielatym...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Później. „Pa“ dopiero wróci! ze „Stokrotkami“. Tłómaczył się przed „Ma“, że „Stokrotki“ uciekły mu na planty i długo musiał ich szukać.

Już było ciemno, jak wróciliśmy z Wawelu, na linii Analfabetów było pełno ludzi... Dobrze się przyglądałam i naprawdę nic, ani jednego kostyumu, ani jednego kapelusza, ani jednej twarzy... A u nas, jak się idzie Krakowskiem, to niewiadomo wprost, gdzie pierwej patrzeć!
A na rogach i przed Hawełką stało pełno oficerów... Myślałam z początku, że to posłańcy, albo inni jacyś ludzie, no bo tak wystają przed domem! Ale kuzynek mówi: oficerowie! bo posłańcy noszą czerwone czapki i nazywają się ekspresami!
Ale ci oficerowie są bardzo szykowni, tylko tak śmiesznie ubrani! Mundury mają takie jakieś, jakby spódniczki baletowe, no i z pewnością chodzą w gorsetach!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

29 marca, rano. Boże, taka jestem wzruszona, iż poparzyłam się herbatą! Nadzwyczajna wiadomość! Nie, nigdybym się tego po „Pa“ nie spodziewała.
Idźcie sobie „Stokrotki“, nie przeszkadzajcie! W nocy przyszła depesza z Warszawy, że „Pa“ został wybrany prezesem nowego towarzystwa asekuracyjno-pożyczkowo-lombardowego. „Pa“ prezes! Mój „Pa“ jest prezesem!!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Wieczorem. Ach, co wrażeń, co wrażeń... jestem wprost upojona i nie chce mi się wierzyć, że to naprawdę, ale ja tego nie czytałam... Ale jutro wieczorem jedziemy dalej.

Dostałam list od pana Henryka! Tak ślicznie napisany, że ogromnie żałuję, iż nie mogę go przeczytać chociaż Naci... a taki dobry, że aż mi się płakać chciało... chociaż szkoda, że on nie pisze tak, jak dekadenci, ci przyjaciele kuzynka, co to Przybyszewskiemu mówią: „Stachu“.
A propos Przybyszewskiego! Poznałam go, t. j. pokazał mi go w teatrze, w loży, kuzynek. Nie, nie jest taki śliczny, jak mówiła Ceśka, ale taki dziwny, że aż mnie dreszcz przeszedł. Pierwszy raz widziałam sławnego człowieka tak z blizka, no bo niegdyś w Nałęczowie pokazywali nam Prusa, ale nie zrobił na mnie wrażenia: stary, w okularach i jak pierwszy lepszy. Naprawdę, ale ja myślałam, że wielcy ludzie to powinni inaczej wyglądać, niż wszyscy!...
Pan Henryk tak mnie prosi, abym wciąż myślała i pamiętała o nim, ale to trudno, bo wprost nie mam na to czasu... tyle nowych wrażeń!...
Co się mogło stać „Stokrotkom“?... takie niespokojne, piszczą...
„Pa“ „prezes“ nie chciał iść z niemi na spacer i poszedł sam na piwo...
„Pa“ przez to prezesostwo zaczyna się coś za bardzo stawiać... ale to się skończy, jak tylko przyjedziemy do Warszawy.
O! ktoś w sąsiednim numerze jakby płakał!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wypuściłam „Stokrotki“ na korytarz, niech sobie pobiegają!
Te damskie buciki ogromne i pokrzywione, już stoją pod drzwiami, ale takie zabłocone i takie jakieś nieszczęśliwe... ale buty z ostrogami jeszcze widocznie nie przyszły!
Byliśmy na Kopcu, ale tylko na dole, bo deszcz padał i takie błoto...
Ostatecznie, to wkońcu nudne to oglądanie, i naprawdę, ale w Krakowie niema co oglądać...
Byliśmy na wystawie sztuk pięknych; jakieś tam krówki na łączkach, łączki bez krówek, jakieś tam wiatraczki, jakieś zachodziki i wschodziki słońca; jakieś chłopy w białych kapotach i chłopy bez kapot, a razem właściwe „mydlarstwo“, jak powiedział kuzynek Jaś.
Mnie i „Ma“ bardzo się podobały obrazki Stachiewicza, takie śliczne...
— „Mydlarz glicerynowy“ — powiada kuzynek.
A „Pa“ bardzo się zachwycał jakiemś polowaniem Fałata.
— „Mydlarz cesarski“.
Zobaczyłam obraz Gersona, bo on i u nas w Warszawie wystawia...
— „Mydlarz warszawski, najgorszy gatunek“ — powiada kuzynek... ale ja się na to zgodzić nie mogę, bo chociaż kuzynek Jaś mówi także Przybyszewskiemu „Stachu“ i zna się... ale i Gersona tak u nas w Kuryerach ciągle chwalą... że także się znać muszą...
Potem poszliśmy na ten proszony obiad do matki kuzynka. Zupełnie myślałam inaczej o niej.
A ona stołuje, wydaje prywatne obiady!
„Ma“ się chciała cofnąć, ale było już zapóźno. Widziałam, że „Pa“ nie zrobiło to najmniejszej różnicy.
Przy stole było kilkanaście osób... a obiad! lepiej nie wspominać.
A towarzystwo! same studentki i studenci, a na szczęście, dwóch przyjaciół kuzynka, dekadentów! Tak się zachowywali przy stole, jakby nas tam nie było, palili, kłócili się, czytali gazety podczas jedzenia — co? to dobrze wychowani!
A jak poubierane, to coś okropnego, u nas w Warszawie, to pokojówki na wychodne ubierają się lepiej.
Biedny ten kuzynek Jaś!
Jaka to szkoda, że nie można sobie wybierać rodziców!
A ci studenci, to podobno sami tacy wypędzeni u nas ze wszystkich szkół... wypędki!
Czarujące towarzystwo, co?... A ta ciocia żyje z nimi... winszuję, ale naprawdę nie zazdroszczę, nie...
Ci dekadenci siedzieli przy mnie. Bardzo przystojni i podobno ogromnie genialni... a jeden z nich jasny blondyn z czarnemi prawie oczami.
Nic nie drukowali, mówili, że nie warto dawać „mydlarzom“ arcydzieł, że lepiej kilku wybranym przeczytać w rękopisie.
Kuzynek opowiadał, że oni mają plany na nadzwyczajne rzeczy, na arcydzieła, jakich jeszcze nie było.
Wyglądają na to, ale mnie się więcej podoba ten jasny... a głos ma taki słodki, taki... przenikający, jak muzyka.
„Ma“, z powodu prezesostwa „Pa“, urządziła u nas w hotelu herbatę; zaprosiła tę ciotkę, a ja tak zrobiłam, że z kuzynkiem przyszli i ci dwaj, pan Hyacynt i pan Adalbert.
Ale tej ciotki, to już mam dosyć i jej towarzystwa.
No, bo można być bez środków, to się czasem zdarza, podobno nawet najporządniejszym ludziom, ale żeby żyć ze stołowania... to coś okropnego.
Ci biedni kuzyni, to naprawdę egipska plaga. Niestety, ale mamy ich paru, czy nawet więcej. Nigdy nie można było ustrzedz się od ich natręctwa w najbardziej niewłaściwej porze...
Aż dopiero „Ma“ zapowiedziała Rozalii, że kto tylko przychodzi głównemi schodami, powinien dawać bilet wizytowy.
Teraz, z góry się przynajmniej wie, czy się jest w domu, lub czy się wyszło. No... bo nieraz przychodzili, kiedy był ktoś ze znajomych... a tak się źle ubierają!... Naprawdę, ale ubierać to już się powinni porządnie, niktby wtedy przynajmniej nie poznał, że...
Ale cały czas na tym obiedzie czekałam, rychło ciotka weźmie „Pa“ do osobnego pokoju i poprosi o pożyczkę.
Oni tak robią zwykle.
Nie poprosiła... a może później to zrobi... przed wyjazdem naszym...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Ale herbata udała się nadzwyczajnie!
„Pa“ jakoś długo nie powraca... znowu będzie awantura!...
Żeby lubieć przesiadywać w takich dusznych, zadymionych knajpach! Ci mężczyźni to nie mają ani odrobiny smaku.
Byliśmy i w teatrze.
Ale muszę wpierw napisać o tym podwieczorku.
Pan Hyacynt wpisał mi do mojego kajeciku cudny poemat. Już widzę, jak mi go Ceśka będzie zazdrościła.
Ale naprawdę ten poemat jest cudowny... ja się jeszcze dekadentyzmu nie uczyłam, ale czuję go...
Madame wykładała nam tylko historyę literatury... doszłyśmy do... naprawdę nie pamiętam, do Mickiewicza, czy też do Kochanowskiego?
Ale pan Henryk nie umiałby napisać takiego poematu, ja go bardzo k... ale cóż, jest zaledwie studentem piątego kursu medycyny, no i nigdy, ani razu, nie powiedział mi, że jestem śliczna! — ani razu, i to mój narzeczony, to coś okropnego!
A pan Hyacynt to mi ciągle mówił o tem, a przecież pierwszy raz mnie widział!
Strasznie przyjemnie było mi tego słuchać — strasznie.
Jak wrócę do kraju, to i pan Henryk musi mi to powiedzieć...
Przejrzałam się teraz... naprawdę, ale ja jestem ładna, chociaż to lustro hotelowe jest okropne, trochę jestem za szczupła...
Ale p. Hyacynt powiedział, że jestem jak lilia górska w noc marcową!
To symboliczne, rozumiem.
Mój Boże, żebym ja tak umiała mówić ślicznie!...
Otóż byłabym zapomniała, przyszli wszyscy razem z ciocią.
Po herbacie „Pa“ i „Ma“ z ciocią poszli do drugiego pokoju. A ja, pan Hyacynt, pan Adalbert i kuzynek Jaś zostaliśmy sami.
Taka jestem wzruszona, że jeszcze uspokoić się nie mogę... bo cały czas pan Hyacynt rozmawiał ze mną... a tak patrzył... tak cudnie mówił i tak mnie całował po rękach... nie śmiałam mu zabronić... bo tak mówił wtedy o nieśmiertelności... o sztuce... o nagim wszechbycie... o czuciach zielonych kamieni... o białym koniu i o słońcu zgniłem. Aż mi się w głowie mąciło.
Nie, chyba o tem nie napiszę panu Henrykowi, nie zrozumiałby i jeszczeby się śmiał ze mnie.
I mówił jeszcze, że już od dzieciństwa szuka absolutu. — Doprawdy, ale nie śmiałam się pytać, co to takiego?
Ale... pan Hyacynt i pan Adalbert nie są z tych, co to Przybyszewskiemu mówią „Stachu“. Oni są jego przeciwnikami!
Pan Hyacynt powiada, że Przybyszewski, to nie dekadent, a tylko „filister“, a zaledwie Jan Chrzciciel jego i Adalberta!...
Mają założyć pismo, które drukować się będzie na czarnym papierze zielonemi literami, i tam dopiero mają wypowiedzieć wojnę całemu światu — i Przybyszewskiemu, a nawet i Miriam jest „filistrem“.
Miriam! nie, nie słyszałam nigdy o takiej literatce! — I potem napisał mi ten poemat:

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

„Na ulicach miasta leży śnieg, a deszcz tak pada, pada, pada...
A ja leżę na smutnej, jak moja dusza, kanapie, leżę.
Na fioletowej kanapie marzenia leżę, a deszcz tak pada, pada, pada...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
„Na śnieżnych absolutu polach kwitną orchidee!...

„A ona przysłała mi tuzin skarpetek i srebrną łyżeczkę do kawy...
„A potem umarła!!!
„Na śniegach leżą orchidee... a ona umarła.
„Buty policyanta skrzypią pod oknami szpitala waryatów.
„Butelka przepotężnej gliceryny stoi pod fuksyami!...
„I tylko tuzin skarpetek mi przysłała i srebrną łyżeczkę do kawy.
„A potem umarła!“

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

„Ona tak lubiła kawę, czytała Altenberga, zużywała tylko goldcreamu.
„Ubierała się w fioletowe suknie, lubiła zapach przypalonych kaloszy!
„I zimne mięso z sosem tatarskim.
„A potem umarła.“

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

„O! O! O!
„Dusza moja zmącona, jak biała bita śmietana istnienia.
„Serce moje przegryzły obłędne grynszpany rozpaczy.
„Jakże sierocą i smutną jest ta łyżeczka do kawy?
„Tak smutną, jak książęce buty na śmietnisku, jak to okno, ślepe na nieśmiertelność.
„I jak ta pusta butelka, i jak ta umarła...
„I jak ten policyant, którego buty skrzypią pod oknami szpitala waryatów“.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

„Na ulicach śnieg leży, deszcz pada, słowiki śpiewają.
„Miedziane trąby huczą w mniszek klasztorze... a z daleka... z daleka...
„Zgrzyt ostry kos na łąkach... tam — na łąkach prabytu...
„Tam, gdzie chodzą nagie wszechbyty i płyną strugi przepotężnej gliceryny pod fuksyami absolutu“.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Naprawdę, ale nawet w Kuryerze nigdy tak ślicznego kawałka nie czytałam.
Kuzynek Jaś pododawał tylko znaki pisarskie, bo pan Hyacynt musiał w natchnieniu zapomnieć.
Poszliśmy razem do teatru.
Teatr śliczny, zapomniałam tylko, co grali, bo było tyle ludzi!...
Wszystkie loże zajęte. Ale naprawdę u nas w Warszawie panie szykowniej się ubierają, no i są znacznie piękniejsze... tylko, że u nas niema tylu hrabiów!
Kuzynek i pan Hyacynt pokazywali mi ich. Z pół teatru było samych hrabiów, hrabin i hrabianek! A brzydkie, jakby na umyślnie!
Przecież hrabianki to już powinny być przystojne...
A potem pokazali mi lożę, gdzie siedział Przybyszewski i ci, co mu mówią „Stachu“.
Nie myślałam, aby tutaj, w takiej dziurze, jak Kraków, aż tylu było hrabiów!
„Pa“ powiedział, że to garsoni po knajpach i hotelach tylu fabrykują hrabiów, że Galicya ma ich nawet na eksport!
— Nie, nie mogę tego zrozumieć...
Taka już jestem senna...
Ale dlaczego mu dała tuzin tych sk... i potem umarła?... To musi być głęboki symbol...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

„Pa“ powrócił ogromnie wesoły... i mówi, że był z kuzynkiem i z tymi panami, że to chociaż dekadenci, ale porządne chłopaki z przyszłością!...
Lubię to „chociaż“!... „Pa“ będzie oceniał dekadentów!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

30 marca, rano. Już wieczorem jedziemy do Wiednia.
Jestem tylko ze „Stokrotkami“, bo „Pa“ studyuje tutejsze urządzenia, a „Ma“ poszła do Kapucynów kupić kropli, bo ta homeopatya to „Stokrotkom“ jakoś nie pomaga...
Muszę pisać do pana Henryka, ale tak mi się nie chce i... zresztą to nie tak łatwo... na brudno, to jeszcze jako tako... ale przepisywanie na czysto to taka męka, aż mnie głowa boli..
Naprawdę, że nie rozumiem, po co wynaleźli te całe głupie ortografie i znaki przestankowe.
Żeby się tylko ludzie męczyli. Dobrze pan Hyacynt mówił, że to jeden z najstarszych przesądów.
Chciałabym bardzo widzieć go jeszcze i słuchać...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

O zmroku. Byłam w ujeżdżalni na zgromadzeniu soc... „Pa“ przyszedł z kuzynkami i musieliśmy iść, chociaż „Ma“ się uparła i została, bo powiada, że jeśli was kto zobaczy... i potem stanie się jakieś nieszczęście, to niechże ma was kto bronić!.. Zimno mi się zrobiło!...
Bo jabym w więzieniu nie wytrzymała ani godziny i zarazbym umarła... z samego wstydu!...
Ale „Pa“ z kuzynkiem śmiali się, a ja byłam taka ciekawa zobaczyć tych soc..., bom jeszcze ani jednego w życiu nie widziała.
Już było pełno w tej ujeżdżalni. Jakiś pan z dużemi wąsami mówił na estradzie, ale nie można się było tam docisnąć, ani nic wyraźnie usłyszeć, bo tak wrzeszczeli, co powiedział: Bóg — Hańba! krzyczeli, Praca — Hańba! Stańczycy! Hańba!...
Tak się bałam, myślałam, że w tej chwili wszystkich nas wyprowadzą... ale wyszliśmy zaraz, bo ci soc... tak jakoś końmi pachną, że okropnie mnie głowa rozbolała! Muszę się zaraz pakować.
Żeby to jak najprędzej zobaczyć te Włochy, tak mnie już nudzi Kraków!
Zalepię kartki i zaraz oddam „Pa“, bo chce pisać, a taki jakiś zły, że się boję mówić do niego.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Ale musiałam dać panu Hyacyntowi chusteczkę na pamiątkę, zabrał i nie chciał oddać... i tak prosił... tak...
Zaraz, przed odjazdem jeszcze muszę napisać do pana Henryka, bo on tam biedactwo musi dopiero tęsknić!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Dopisek „Pa”. Wybrali mnie na prezesa! Skromne są moje zasługi, ale nie chwaląc się, ja, Jan Gwalbert, służę, jak mogę, temu biednemu, ciemnemu społeczeństwu i bez nagrody, bo prezesostwo jest honorowe. Prawda, mam w tym interesie jakiś kapitalik, ale te 15%, jakie daje, czemże jest wobec korzyści, jakie przynosi ogółowi?...
Tani lombard dla ubogich, to instytucya użyteczności społecznej.
A ja tej instytucyi byłem inicyatorem, ja, Jan Gwalbert.
Ale dość, nie wypada pisać o skromnych swoich zasługach!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Całe trzy dni byłem w Krakowie, oglądałem pilnie, przypatrywałem się sumiennie, badałem wszystko gorliwie i sądzę szczerze, że dobrze poznałem, że mam już prawo wygłosić swoje zdanie, i czynię to z czystem sumieniem dla pożytku społecznego.

Trzymałem się ściśle notatki radcy Malinowskiego.
Hawełka, no wprost nadzwyczajny, czułem się tam, jak u siebie w domu, i chłopcy nie biorą napiwków!
To jest bardzo moralne, to trzeba wprowadzić u nas w Warszawie, to jest europejskie! A pilzner wszędzie prosto z beczki, no wprost doskonały!
Próbowałem i krajowych piw, bardzo, bardzo możliwe.
Poznałem się z jednym bardzo porządnym demokratą. Wypiliśmy po dziesięć większych pilznera, ale nagadałem się, wyżaliłem i teraz wiem, co to znaczy ta tutejsza konstytucya!
A i te chłopaki, chociaż dekadenty, bardzo porządni, z przyszłością. Zakładają pismo dla prawdziwej oświaty inteligencyi!
Oświata! tak, to fundament, to opoka, tak. — Wprawdzie oni mi wymyślali od filistrów, od mydlarzów, ale psiakość, nóżki baranie, mydlarzem nie jestem; ja, Jan Gwalbert, pokazałem smykom, że jestem czujący obywatel i kocham społeczeństwo, zapłaciłem za nich kolacyę, zapłaciłem prenumeratę za dziesięć lat z góry! Strasznieśmy się potem pokochali, psiakość, nóżki baranie.
Muszę się streszczać, bo chciałbym przed wyjazdem uciąć małe śpi.
Otóż: Niema kanalizacyi i wodociągów.
Bruki, oświetlenia, porządki, pod ostatnim starym dyabłem.
Domy brudne, odrapane, zanieczyszczone, że aż strach.
Żeby to tak u nas, dałaby im policya takie nieporządki.
Podatki straszne, przerażające, nie do uwierzenia.
Ja, Jan Gwalbert, ja obywatel, to mówię, że stanowczo za dużo hrabiów, za dużo ekscelencyi, za dużo posłów, za dużo stronnictw. Skończyłem.
P. S. Socyalistów stanowczo skasować powinni...
A co marnotrawstwa, to zgroza! Miasto obdłużone, że ledwie procenta płaci, więc ciągle właścicielom podnosi podatki... Za dużo stanowczo tych podatków od dodatkowych dodatków.
A mają planty i grubo płacą na ich utrzymanie! Gdzieby to u nas pozwoliło miasto, żeby tyle placów stało bezużytecznie pod ogrodami. Rozparcelować, wytknąć ulice, sprzedać, zabudować porządnemi kamienicami i pieniądze są, ruch jest, przemysł się podnosi, handel ma parę tysięcy nowych sklepów.
To jest porządna gospodarka miejska, tak się u nas w Warszawie robi, a tutaj miliony się marnują i na co?
Ja, Jan Gwalbert, pytam się na co?
Żeby na tych trawnikach psy się ganiały, a po alejach żeby sztubaki urządzały sobie schadzki z pensyonarkami?
Tak, planty są niepożyteczne i niemoralne, bardzo niemoralne!
Skończyłem.
Jeszcze słówko.
Raz jeszcze powiem, że za dużo hrabiów i żydów z pejsami!
Psiakość, nóżki baranie, co za wiele, to niezdrowo. Pytam się w teatrze o tego i owego, co mi wpadł w oczy: Hrabio, powiadają. Potrąciłem kogoś na ulicy. Bój się Boga, krzyczą mi w ucho — to ekscelencya! U Hawełki zmierzam do stołu, gdzie siedział jakiś jegomość; nie można, widzisz, to jenerał!... Idę do pustego stołu; nie można, zarezerwowany dla nadradcy.
Pasya mnie ogarnęła, psiakość, nóżki baranie, wściekła pasya, poszedłem do bufetu, żeby się ochłodzić.. Czekałem pół godziny na piwo, dlaczego? Bo panowie posłowie musieli wpierw wypić!... a potem kandydaci na posłów, a potem hrabiowie, znowu ekscelencye.
Jezus, Marya, myślałem, żem się urżnął, ale nie, „Stokrotki“ siedziały przy mnie, no i wypiłem może wszystkiego z pięć większych... więc się pytam tego znajomego demokraty, serdeczny człowiek — gdzie, psiakość, nóżki baranie, są u was zwyczajni porządni, nieutytułowani ludzie?...
— Przeważnie w Wiśniczu i pod Telegrafem — odpowiada, to niby jakby u nas na Pawiaku.
— Ale i tam ekscelencyi nie brakuje — dodał.
Konstytucya, wolność, doskonała rzecz, ale tyle hrabiów i trzy procent od kapitałów! — Bóg zapłać, wolę wrócić do Warszawy!
Skończyłem, idę się przespać.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Dopisek „Ma“.
Kobieta chrześcijanka, która często rozmawia z Nim, nie ma tak wiele do powiedzenia o świecie.
Tak, Kraków jest piękny! Piękny przez swoje świątynie, przez pobożność, jaka tutaj panuje, przez cnoty, przez zadziwiającą ilość różnego duchowieństwa!
Ale Kraków jest bardzo drogi! Byłam na targu, pytałam się o ceny, włosy mi powstały na głowie, taka drożyzna! Całe szczęście, że ci biedacy mają tutaj tyle pociech religijnych, całe szczęście. Opatrzność zawsze czuwa nad maluczkimi.
A ludzie nie chcą widzieć tego, ślepi i nieszczęśni!
Sklepy nieszczególne, ale niektóre materyały zadziwiająco tanie. Niewiele kupowałam, bo w Wiedniu podobno jeszcze taniej.
Nie, ja nie jestem obskurantką, ale ta siostra męża bardzo mi się nie podobała, wygłasza zasady, że... stara waryatka! chłodziła się tyle lat i nic nie pomogło. Dałabym głowę, że nie chodzi do spowiedzi! Tak też jej Pan Bóg daje, że żyje prawie w nędzy! Nie mam litości dla bezbożnych! Radziła mi, abym dla dokończenia edukacyi Hali zostawiła ją w Krakowie!
Naiwna z tą swoją krakowską edukacyą! Moja Hala jest skończoną panną, przecież w Warszawie skończyła pierwszorzędną pensyę, doskonale gra na fortepianie, umie po francusku i po niemiecku i robi doskonałą partyę!
Boże! muszę jeszcze przed wyjazdem dać „Stokrotkom“ tych kropli...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wiedeń 2-go kwietnia.
W Wiedniu to już jest naprawdę za granicą.
Takie wszystko inne, takie cudowne i takie rzeczywiście zagraniczne!
Miałam straszny katar, bo jechaliśmy nocą, zimno było, a ja tak chciałam widzieć tę zagranicę, że wciąż wyglądałam oknem.
Ale nic nie było widać i pociąg tak prędko leciał, że nie mogłam nigdzie kupić kart. Tylko na jakiejś stacyi garsoni latali przed pociągiem i wołali: „szwarc kafe“. U nas to nigdy tak nie wołają.
Tyle żydów jechało w tym pociągu, że już myślałam, że my nie do Wiednia jedziemy!
Ma się rozumieć, „Pa“ zaraz musiał zrobić z nimi awanturę!...
No, bo jakiś, taki gruby, zdjął buty i siedział tylko w sk..., a potem zdjął palto... a potem kołnierzyk... naprawdę, ja myślałam, że on się zupełnie rozbierze.
„Pa“ go wyrzucił na korytarz i zrobił taki hałas, aż przyleciał konduktor, a „Stokrotki“ poczciwe chciały go gryźć, ledwie je „Ma“ wstrzymała...
Konduktor kazał mu się ubrać, siedział potem, ale tak gadał, że tutaj jest Austrya, a nie Warszawa, że tutaj jest wolność, jest konstytucya, jest równość, a takich polskich szlachciców, jak „Pa“, to uczą rozumu...
Dopiero jak mu „Pa“ powiedział bardzo brzydko o konstytucyi, i że da mu w m...., to się zabrał i wyniósł do innego przedziału.
Ja myślałam, że za granicą to i żydzi są grzeczniejsi i cywilizowani!... no bo, żeby zdejmować buty i ubranie przy damach!... naprawdę, ale u nas i chłopby tego nie zrobił!...
Kuzynek Jaś nas odwoził, ale już powrócił.
Nie, nigdy bym nie przypuszczała, żeby on był taki bezwstydny, nigdy; pożyczył od „Pa“ sto rubli!... To coś okropnego!
„Pa“ się zirytował, bo podobno i tamtym musiał pożyczyć!!!
To wprost nie do uwierzenia! tacy przyzwoici, tacy dekadenci i pożyczają pieniądze! Nie mam słów, jakie to obrzydliwe!
A jeszcze „Pa“ powiedział, że pan Hyacynt, to nie tyle dekadent, ile zwyczajny szajgec! Nie, nigdy w to nie uwierzę — nie...
Jezus, umarłabym z obrzydzenia... z pewnością „Pa“ to mówił przez złość!
Bo, że kuzynek pożyczył, to nic dziwnego, wyręczył tylko swoją matkę.
Mój Boże, jak to nikomu ufać nie można, nawet prawdziwym dekadentom!
Ale pan Henryk, toby od nikogo nie pożyczał z pewnością!... Zarazbym z nim zerwała. Napisałam do niego, wyjeżdżając z Krakowa.
Ach, jak to się dobrze stało, żem mu nic nie wspominała o panu Hyacyncie!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

„Pa“ się znowu zirytował, bo dla oszczędności, że tutaj fiakry są bardzo drogie, wziął przewodnika i musiał mu za cały dzień zapłacić piętnaście guldenów!
Ale miasto cudowne! Jakie wystawy, to naprawdę, ale nawet nie marzyłam, żeby mogły być takie śliczne.
A co za przepych! jakie stroje, jakie kapelusze, to zupełnie jakby żurnale mód chodziły po ulicy... a jacy szykowni są tutaj panowie! Naprawdę, ale nawet ci, co powożą fiakrami, to tak zupełnie wyglądają, jak nasi hrabiowie... Dobrze im się przyjrzałam w przeszłym roku na corso w Alejach Ujazdowskich!
I fiakry takie szykowne i zupełnie jak prywatne powozy wyglądają. Bo u nas, naszemi dorożkami, to już zupełnie jeździć nie można.
„Ma“ mówi, że uczciwe kobiety nie jeżdżą na gumach, no, a temi strasznemi jednokonkami, to znowu nikt szanujący się nie pojedzie.
Byliśmy w Burgu, w muzeum cesarskiem. Obrazów małośmy oglądali, bo przecież we Włoszech zobaczymy piękniejsze... ale... naprawdę, to zupełnie nie rozumiem, dlaczego ludzie tak się zachwycają tymi obrazami?...
Prawda, że to teraz bardzo modne, ale...
A jaki ja tam kapelusz widziałam! z samych czarnych, ogromnych piór strusich, poprzepinanych bukiecikami fiołków, no cud prawdziwy!...
I w tem muzeum są śliczne rzeczy, a szczególniej te złote, naprawdę szczerozłote serwisy cesarskie i tyle kosztowności!
„Pa“ powiada, że to złoto, to blaga! Ale jakżeby, żeby cesarz nie mógł mieć szczerozłotych serwisów!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Całe popołudnie oglądaliśmy wystawy!

Cudy, same cudy, ale już mnie tak nogi bolą!...
Pan Henryk pisał dzisiaj, ale on już nudny z temi radami i czułościami... to dobre w Warszawie, ale nie tutaj za granicą.
Idziemy wieczorem do Ronachera, do opery nie, bo za drogo i „Pa“ mówi, że w każdem mieście włoskiem są lepsze i tańsze...
Strasznie się cieszę, bo nigdy jeszcze w takim teatrze nie byłam... a tyle mi o tem kuzynek naopowiadał!...
Kupiłam sobie „princessów“, zapalę po teatrze, jak „Ma“ i „Pa“ pójdą spać! Przecież u Altenberga, to wszystkie panie palą „princessy“.
A „Ma“ kupiła mi białą flanelową suknię, ogromnie to wszystko tanie i szykowne! że to coś okropnego!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wieczorem, po Ronacherze.
„Pa“ poszedł do kawiarni na gazety, mówił, że musi sprawdzić notatkę radcy.
Ach, ten Ronacher, to wprost cudowny! Ale nic nie podobny do teatru Rozmaitości, ani do krakowskiego, ani się umywają do niego!
Już dla tego samego warto było przyjechać do Wiednia! Nigdy w życiu, nawet na swoich zaręczynach, nie bawiłam się tak doskonale!
A „Ma“ powiada, że to jeden skandal i obraza boska!
Co tam mogło być nieprzyzwoitego?... no, ten zapach piwa, sosów, schabu z kapustą, przyjemny nie jest, to prawda, ale, żeby aż obraza boska!... to już dziwaczenie i...
Najpierw śpiewała jakaś Niemka i tak wygorsowana, że aż całe łopatki było widać, a na przodzie to...
A potem tańczyli, grali, śpiewali; były i psy tresowane, i niedźwiedzie i akrobaci, i żongler, jak u nas w cyrku, i balet, i clowni bili się po twarzach ogromnie zabawnie... a potem tańczyli jacyś Francuzi!...
Jezus! trochę się wstydziłam patrzeć... bo tak fajtały nogami, że... że myślałam, że im wszystko pospada! Aha! to taki kankan!
Tylko tyle!
Nieraz czytałam o nim w romansach, ale myślałam, że to coś naprawdę nieprzyzwoitego...
E!... tak fajtać nogami, to i jabym potrafiła...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Spróbowałam nogami troszeczkę... tylko, że się krzesło przewróciło i „Ma“ się przebudziła zaraz...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Paliłam te „princessy“, ale tak mi jest strasznie nied...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Myślałam, że już umrę... nie, nigdy już, nigdy nie będę paliła nawet „princessów“, to obrzydliwość!... Czy mężczyznom zawsze się tak robi po paleniu?...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

„Pa“ powrócił, ale jakiś zły!
Aha, mówi do „Ma“, że jedziemy już jutro rano, że niema czasu na siedzenia w Wiedniu, zobaczymy go z powrotem lepiej.
A myśmy jeszcze nie były na Mariahilfstrasse!... ani w żadnem Panopticum!
Przynajmniej nie będę potrzebowała pisać długiego listu do pana Henryka, powiem w karcie: „Pa“ tak spieszył, że czasu nie było...
Jeszcze mi jakoś niewyraźnie...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Dopisek „Pa“.
Zły jestem, wściekły jestem, psiakość, nóżki baranie!
Ten radca mnie urządził, no!
Byłem tu i owdzie, aby to, co mi napisał — sprawdzić, no nie źle, nie. Piwo i owszem, dobre. A po teatrze, walę do tej „Spitzer-Café“!
Myślałem, że istotnie zobaczę coś ciekawego, bo radca tak mrugał... a może nawet tak troszeczkę... no uczciwie pikantnego...
A tam brudno, piwo pod psem i ostatnie wybiorki... wywłoki...
Wściekły byłem, zwymyślałem przewodnika, co wlazło...
Poszliśmy na lepsze piwo... a tam tylko wino sprzedawali...
Poznałem się z rodakami, bycze facety; postawili szampańskie, postawiłem i ja raz i drugi!... Koniec końcem pękło sto guldenów, psiakość, nóżki baranie...
Podła dziura ten Wiedeń!
Pieniędzy wydałem masę, a nic pożytecznego nie widziałem.
Blagierskie miasto, jutro jadę dalej.
Deszcz, błoto, zdzierstwo i blaga na każdym kroku.
Wchodzę do muzeum... marmury, marmury!
Myślę sobie, tutaj nie blagują, cesarskie!
Ale, że to człowiek bywał nieraz taksatorem przy wystawianiu domów na licytacyi... więc się przyglądam uważnie — stiuki nie marmury, blaga!
Kogo? mnie, Jana Gwalberta, chcą oszukiwać? Oho! jeszcze się taki nie urodził. Oto i wszystko!
I tylko trzy rzeczy godne zanotowania widziałem:
Ronacher!
Miotły na kołach do zamiatania ulic!
Automat Bar!
Wchodzę tam, nikogo; wtykam dziesiątkę, zakręcam kuraskiem, leje się śliwowica; wtykam drugą — wysuwa się bułka z szynką; wtykam trzecią — jest piwo!
Psiakość, nóżki baranie, te szwaby, to mają kiepełe.
A Ronacher, to jest instytucya! Takie powinno się wszędzie urządzać, bo to i moralne i człowiek się rzetelnie zabawi — i spokojnie zje kolacyę! Nie tak, jak w tych teatrach; płać, duś się, wytrzeszczaj oczy, a tam ci pokazują zdrady, miłości, okropności, że w antrakcie piwa nie można nawet przełknąć... i takie zgorszenie pokazują, że dziewczyny nie można brać na to!

3-go kwietnia. W drodze do Włoch, na jakiejś stacyi.
Tak mi jest smutno, takbym czegoś płakała, że to coś okropnego...
Same nieszczęścia nas dzisiaj prześladują.
Najpierw zaspaliśmy trochę.
Potem zapomniałam pudełka z kapeluszem, „Pa“ musiał już z dworca wracać do hotelu, ledwie zdążył, że już nie mieliśmy czasu zjeść śniadania...
Ja to wszystko przeczuwałam, bo śniły mi się ryby ze śliwkami, a to znaczy zawsze jakieś przykrości, nieraz to już sprawdzałam!...
Mówiłam zaraz o tem „Ma“, ale powiedziała, „że czasem, to nic nie szkodzą ryby ze śliwkami“, a tylko jak się śnią ryby na amarantowo, to może być źle!
Być może, ale i moje ze śliwkami sprawdziły się!...
Boże! to już tak daleko od Warszawy, a ja jestem taka nieszczęśliwa...
Mam czerwone oczy i taka jestem mizerna! Muszę się trochę przypudrować! Ach, żeby to pan Henryk widział, jak ja jestem nieszczęśliwa! O, jemu tam dobrze, chodzi z kolegami na biby, albo i umizga się i... wcale nie jest nieszczęśliwy!...
Ach, jacy egoiści są ci mężczyźni, to coś okropnego!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Tak było pełno, że ledwieśmy miejsce znaleźli.
Także spotkanie! W tym samym przedziale jechał ten żyd, którego „Pa“ przed Wiedniem wyrzucił, bo buty zdjął...
Niegodziwiec! Tych wszystkich żydów, tobym kazała wsadzić już nie wiem gdzie!... Bo to wszystko przez niego!
Jechaliśmy, ale nie można było nic widzieć przez okno, deszcz padał, i mnie się spać chciało, i „Pa“ klął, że mu się jeść chce, a i „Stokrotki“ tak piszczały!
Naturalnie, bo i one nie jadły śniadania!... Ale tak pociąg leciał, że nigdzie nie można było wysiąść!...
Dopiero tutaj, na tej wstrętnej stacyi miał się zatrzymać dłużej... a „Pa“ mówi: wysiądę, przetrącę co i wam przyniosę.
I wyszedł, no i może po minucie pociąg rusza, a „Pa“ niema!...
Jezus! myślałam, że oszaleję... „Ma“ zaczęła krzyczeć, żeby przystanęli!...
Ale gdzie tam co zrobią te szwaby!... „Pa“ chciał jeszcze w biegu wsiąść — złapali go!...
A ten żyd powiada, żeby pociągnąć za rączkę u sufitu, to pociąg stanie. Pociągnęłam z „Ma“, aż się coś oberwało i pociąg strasznie zagwizdał, ale zaraz stanął...
Co to była za awantura, to coś okropnego...
Zleciała się służba, i pasażerowie, i wszyscy!...
„Pa“ nie puścili do pociągu, a myśmy też wysiadły, a połowa rzeczy poszła prosto do Budapesztu!... ale rzeczy, to pewnie nie zginą, ale moje czekoladki, to napewno śledzia zjedzą, umyślnie mi je „Ma“ na drogę kupiła.
Sodoma i Gomora! Naprawdę, ale jużbym drugiej takiej chwili nie przeżyła...
A ten niegodziwy żyd śmiał się z nas, bo to on powiedział, że na tej stacyi pociąg zatrzymuje się na śniadanie!... „Pa“ aż go bić chciał i szkoda, że pociąg ruszył, ale tak mu jeszcze z peronu nawymyślał, że to coś okropnego!...
A ten podły wyglądał oknem i krzyczał:
— Wimiślaj pan sobie zdrów, a ja po polsku nie rozumiem!
Okropni są ci żydzi, ja, żebym była „Pa“, tobym tym wszystkim, którzy mieszkają u nas, zaraz podniosła komorne. Ale „Pa“ tego nie zrobi, wiem, taki miękki...
Już ja panu Henrykowi nie pozwolę być safandułą...
No i musimy na tej stacyi czekać do południowego pociągu i „Pa“ zapłacił już karę za zatrzymanie.
„Stokrotki“ widocznie się przestraszyły, bo tak się biedaki trzęsą, a może nawet są chore...
Sama „Ma“ poszła prosić naczelnika stacyi, żeby im co poradził, to ten gbur, szwab jakiś, powiedział, że nie jest weterynarzem...
Chociaż u nas nie jest za granicą, ale naprawdę ludzie są grzeczniejsi!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Zjedliśmy porządne śniadanie, ale mamy jeszcze trzy godziny czekania... i z tego wszystkiego zupełnie mi się rozfryzowały włosy.
Jakiś śliczny huzar chodzi po peronie, pewnie Węgier!
Zafryzuję sobie włosy i pójdę przejść się trochę po peronie.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Budapeszt 4-go kwietnia. Dopisek „Pa”.
Przespałem się, wypocząłem po tych strasznych przejściach i zaraz ruszamy dalej, a i kobiety ze „Stokrotkami“ czują się niezgorzej.
Ten Peszt, to Europa, psiakość, nóżki baranie! a te Węgry, to naród, ho! ho!...
Ogromnie tylko podobni do żydów!... Wola boska, sam znam w Warszawie czystego jak złoto katolika, a taką ma jucha twarz, że na pierwszy rzut oka przysiągłbyś, że gudłaj!
Przeszedłem się trochę po mieście! Wspaniałe, nadzwyczajne!...
Elektryka, asfalty, drzewo, porządek pierwszej klasy!
Tylko wina węgierskiego nie mają! Wszedłem do Grand Café i zażądałem, podali mi jakąś lurę... a myślałem, że się tam za tanie pieniądze uraczę, co się zowie... Ale za to gulasz — piekło, dziesięć większych pilznerów wypiłem i jeszcze mnie pali.
A kobiety! — smoki! Żebym tak nie był z gruntu moralnym człowiekiem i czującym obywatelem i gdybym był sam! — No, nie ręczę...
Chodzą, jak łanie, aż do głowy uderza!
A domy — pałace, prawdziwe pałace, jak pod sznur wyciągnięte i wszystkie w jednym stylu, w takim porządnym dochodowym stylu!
To, to lubię, a nie te różne fidrygałki i wymysły głupie, które dużo kosztują, a ani grosza więcej nie przynoszą, jak te przechwalone domy Talowskiego w Krakowie.
A hotele! Winda wszędzie, elektryczność, woda, czystość, komfort, że człowiek i w domu nie mieszka porządniej. A pokojówki! no wprost damy! Nie śmiałem jej mówić o ciepłą wodę do ogolenia!
A przystojne!... pi, pi, pi! — te z Fantazyi, to nawet się nie umywały!
Muszę ja tutaj kiedy sam przyjechać... bo Peszt wart porządnego obejrzenia... a z kobietami, to człowiek przeważnie skrępowany...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Ale zdzierusy, niech ręka boska broni, gorzej, niż żydy!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

5-go kwietnia już w drodze do Wenecyi.
Jedziemy już prosto do Włoch.
Mamy przejeżdżać przez morze, co?... Tak się tem cieszę, bo żadna z moich koleżanek nie jechała morzem... mogą sobie za to jeździć przez Wisłę na Saską Kępę — nie bronię. Pesztu prawie nie widziałam, bo tak mnie bolała głowa!...
Ale za to na stacyi widziałam prawdziwego Anglika, mówił wprawdzie po niemiecku, ale był taki w kratki, miał pled i Baedeckera w ręku, że to z pewnością Anglik: O, w Wenecyi, to „Pa“ musi kupić mi Baedeckera, przecież to wprost nie wypada jeździć bez niego.
Ale tutaj, chociaż tak blizko Włoch, wcale nie jest jeszcze ciepło...
Pola wszędzie, jak u nas; jedziemy do jakichś gór, widać je z okna; jakby je kto farbką namalował, takie niebieskie...
Jedziemy z ogromnym szykiem, bo jest i wagon restauracyjny! Byliśmy już w nim na kawie! To takie dziwne!...
Tu się je, a tu się jedzie, a tak się wszystko chwieje, jak pijane.
Mało takich zwyczajnych ludzi, sami prawie podróżni, to zaraz poznać...
O, my też wyglądamy dystyngowanie, ale do Anglików to nie jesteśmy podobni, szkoda...
Nie rozumiem, dlaczego „Pa“ nie chce robić znajomości w wagonie, przecież to mogą być jakieś wysokie figury...
Muszę obserwować...
Te pola, to widać już są na całym świecie.
Przy drzwiach siedzi jakiś brunet bardzo szykowny.
Wsiadł w Peszcie, i w takim ogromnym palcie, jakby w nim mieszkał. Nie mogłam wstrzymać się od śmiechu, a on, jak siadał, ukłonił się nam... Dobrze widać wychowany!...
Wyszedł na korytarz palić papierosa...
Napewno Węgier... taki czarny... tylko nos ma niewyraźny, jakby...
Aha rozmawia z „Pa“... ciekawam? muszę iść poprawić sobie włosy...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Jedliśmy obiad przy jednym stole, rozmawialiśmy... a jaki miły!

„Stokrotki“ nie miały miejsca, to je trzymał na kolanach... tego toby nawet pan Henryk nie zrobił... a tak na mnie spogląda...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Już dawno, dawno po południu, a my wciąż jedziemy... „Pa“ drzemie.
Jedziemy przez straszne góry, no nigdy takich nie widziałam, a wysokie, że to coś okropnego, aż się patrzeć boję...
On umie trochę po polsku!... zaczął z „Ma“ rozmawiać, tylko ma taki dziwny akcent... pewnie węgierski!
Muszę być strasznie czerwona, bo tak się zawstydziłam... mówiłam z „Ma“ o różnych rzeczach... a on mógł rozumieć...
Chociaż, wolałabym Węgra, który nie rozumie po polsku, to byłoby szykowniej... Bardzo dystyngowany człowiek... opowiada o swoich dobrach na Węgrzech, ma i domy w Peszcie!... Przedstawia się nam!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Nazywa się baron Pfaffy-Terek!...
To wspaniale brzmi! Prawda, przecież i arcyksiężna Stefania wyszła za Węgra!... teraz, to temu się nie dziwię!
Ach, cudowna ta droga przez góry, ze dwie godziny stałam z nim w korytarzu i patrzyliśmy, bo księżyc świeci... a tak mówi ogniście... pocałował mnie w rękę... aż mi się strasznie zrobiło, ale się obraziłam, bo to nie wypada tak zaraz... Chociaż podobno ci Węgrzy zawsze są tak gwałtowni...
Tak mnie przepraszał... powiedziałam, że później to mu może daruję... ale przecież ja się nie gniewam, tylko tak wypadało...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Słyszałam, jak mu „Ma“ powiedziała, że jestem już narzeczoną, ale narzeczeństwo, to jeszcze nie ślub... Poczciwa ta „Ma“, a jaka mądra!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Napisałam na szybie tym zaręczynowym brylantem: Baronowa Pfaffy-Terek — to wspaniale wygląda!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

We wszystkich francuskich romansach każdy baron albo wicehrabia mają najmniej po pięćdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Szkoda! Pan Henryk jest bardzo dobry i ja go ogromnie k....., ale on nigdy nie będzie baronem, ani nie będzie miał 50.000 franków dochodu!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Ale Nacia i Ceśka i wszystkie znajome umarłyby z zazdrości...
Już zjeżdżamy z gór do Fiume!...
Tam, gdzieś w dole pobłyskuje morze, bo księżyc tak świeci... Tak jest cudnie, tak cudnie, że wolę patrzeć, niż pisać...
Nie, to zupełnie, jak w jakiej operze, tak jest pięknie, a może nawet i ładniej.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Fiume.
Nie zdążyliśmy na okręt, pociąg się spóźnił, musimy czekać do jutra wieczorem.
On mieszka w tym samym hotelu i zajmuje się ciągle nami!...
Boże, czyby to być mogło?...
A przed oknami huczy morze!... to tylko tak piszą, że huczy, ale to morze, to nie huczy wcale!
Więc to jest prawdziwe morze!... Zupełnie nie wygląda na to, bo wcale go prawie z okien nie widać!...
Deszcz znowu pada. I nie widziałam jeszcze ani jednego z tych „wilków morskich“ marynarzy!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Żeby chociaż te ciotki naprawdę zapisały panu Henrykowi swoje domy, bo to o dobrą praktykę teraz trudno!... — powiada „Ma“.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Już na morzu, ołówkiem.
Tak się strasznie boję. Całe szczęście, że on jest z nami!... Tak się wszystko kołysze!... Morze takie ciemne, tak grzmi. Pewnie będzie burza!... Jezus, za nic w świecie nie chcę utonąć, ani żeby się statek rozbił. Czytałam o takich rozbitkach i o ludożercach!... To straszne! Aż się myśleć o tem boję.
Tak ciemno, że nawet tego okrętu nie można zobaczyć... i nie można chodzić, trzeba się trzymać poręczy...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Już ruszyliśmy! Boże mój, czy aby dojedziemy do tej Wenecyi, czy ja jeszcze zobaczę Warszawę!
Baron powiedział, że jedziemy spokojnie, że nic się nie stanie... Chciałam z nim pomówić, ale „Ma“ ciągle była przy nas...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Byliśmy na kolacyi! Ach, jakie to dziwne! to wprost nie do uwierzenia! solniczki, oliwiarki wiszą u sufitu.. tylko trochę się kołysze... i tak się kiwali wszyscy zabawnie!... jakiś pan, który siedział naprzeciw, wyciągnął rękę po sól, ale się kiwnęło, złapał „Ma“ za nos!...
Jakie to było śmieszne!... a „Ma“ nawymyślała mu, jakby był co winien.
Sam okręt, to nic nadzwyczajnego, taki dom, co pływa...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Siedzieliśmy wszyscy na pokładzie, on siedział trochę niżej i że było dosyć ciemno, pocałował mnie w rękę... no, nie mogłam mu zabronić, boby „Ma“ spostrzegła... Potem chodziliśmy po pokładzie i tyle mi powiedział! Jezus! że nawet pan Henryk tego nie mówił, jak mi się oświadczał...
Boże, jakie to wszystko cudowne!
Tak niedawno była Warszawa, a teraz morze... straszne morze, przyglądałam się, ale nie widać rekinów, ani wieloryba... okręt... Baron... tu maszyny huczą... tu się kołysze... tu noc... a tu ci Anglicy, którzy śpią na tych porozkładanych fotelach...
Naprawdę, to wszystko, jak w bajce. Nie wiem, czy te wszystkie cuda będę umiała opowiedzieć...
„Ma“ chce już spać, a jabym tak ciągle, ciągle płynęła do Wenecyi!
Dobranoc morze, dobranoc baronie Pfaffy-Terek... dobranoc wszystko, bo taka jestem szczęśliwa, że to coś okropnego... Tak wyraźnie, to mi się nie oświadczył... jeszcze, przecież znamy się dopiero dwa dni... Mamy razem pojechać aż do Neapolu...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Później, już w kajucie.
Wcale spać nie mogę... coś się strasznego dzieje naokoło...
„Stokrotki“ tak piszczą żałośnie...
Okręt tak się kołysze strasznie, a tak wszystko drży — Jezus, a tak się błyska, tak woda bije w ściany!... Jezus! Marya! Burza, napewno burza!... tak mi się w głowie kręci... „Ma“ płacze...
Ubrałyśmy się na nowo.... trzeszczy wszystko!...
Tak duszno... Okręt skacze, jak po zagonach!...
Nie, już nie chcę... dosyć!...
Tak się trzęsę cała, że ołówka utrzymać nie mogę...
Zmówiłyśmy z „Ma“ nowennę... Chciałam iść po barona, żeby nas uspokoił... ale zaraz za progiem okręt się rzucił i strasznie się przewróciłam, aż mnie boli wszystko...
„Pa“ robi awanturę... chce, żeby nas wysadzili na pierwszej stacyi.
Tak mi się robi dziwnie... przecież nie paliłam „princessów“, tak mi jest... smutno... czy ja umieram?... czy też jedziemy... do Wenecyi!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wenecya, 10-go kwietnia.
Boże, jakież cudowne mają ansichtskarty! Już mi „Pa“ kupił Baedeckera w czerwonej okładce, bo zapowiedziałam, żeby innego nie brał!...
Wysłałam ze dwadzieścia kart, nawet i do ciotek pana Henryka!
Ale morzem już nigdy nie pojadę, tysiąc razy wolę Wisłą...
A cała ta kolej, aż do Fiume, nawet ze wszystkimi baronami i gulaszami węgierskimi, jest wstrętna! tak, obrzydliwa! sto razy tak!!...
Całe prawie dwa dni nie pisałam, bo trochę czekałam... i po tem morzu byłam bez życia! Że nie umarłam, to pewnie tylko dla tego, że jedziemy do Rzymu!
I taka byłam chora, że to coś okropnego! już mnie nic nie obchodziło, nawet pan Henryk, a nawet i Włochy!
Pierwszego dnia nie mógł przyjść, był tak samo zmęczony...
Ale dzisiaj także nie był, nie wychodziłam, ubrałam się w czerwoną fularową, bo mi w niej bardzo dobrze, i nie przyszedł...
Ach, tej nocy nigdy nie zapomnę, nigdy!
Już tylko leżałyśmy z „Ma“ i płakałyśmy i czekałyśmy śmierci! a „Stokrotki“ tak piszczały! a morze tak huczało! a okręt tak się strasznie kołysał, że „Ma“ zleciała z łóżka, i ja zleciałam, i „Stokrotki“ zleciały!... i już nie wiem, ile razy, jeszcze do dzisiaj mam sińce.
„Pa“ także całą noc przeleżał w korytarzu i chorował.
Naprawdę, ale to już jest oburzające, tyle mi mówił w pociągu, tak mnie całował po rękach... i więcej się nie pokazał!...
Jeżeli myśli, że on mnie co obchodzi, to jest zarozumiały głupiec, jakbym nie była narzeczoną i nie miała pana Henryka, któremu on nie jest wart nawet... palta podać! A może to nawet i nie baron? baron toby przecież dotrzymał słowa.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Cały dzień dzisiaj oglądaliśmy miasto i wystawy!
Mury, woda, niebo i same pałace!
A te koronki... a te szkła u Testoliniego, to można zwaryować!
Cuda same... a jedwabie tańsze, niż u nas madapolany... a ten pałac dożów... a kościół św. Marka?... no, to wszystko... sto tysięcy cudów! Aż się zbeczałam i sama nie wiem czego! Wychodzimy rano — słońce świeci i tak ciepło, jak u nas w czerwcu, jeszcze nie widziałam kwitnących pomarańcz; a tu przy placu, zaraz... że można ręką dotknąć... morze! takie turkusowe, takie śliczne, jak na tych landszaftach, co wiszą u nas w stołowym...
Ludzie siedzą na placu... nad morzem... wszędzie... pełno statków, gondoli... a tu i ten most westchnień... kanały... świeże kwiaty sprzedają... gołębie latają... Anglicy chodzą... wiatr taki ciepły... jacyś fotografują, że tak mi się jakoś zrobiło tkliwo... nie wiedziałam nawet, że płaczę, aż mi „Ma“ obtarła oczy!...
Mój Boże, czemu takiej Wenecyi niema w Warszawie? możnaby sobie codziennie chodzić na ten plac cudowny!
To niby miasto a morze... morze a ulice, ulice a kanały!
Tak wszystko wygląda, jakby jaki poeta wymyślił...
A „Pa“ się Wenecya nie podoba!!
Widział kto coś podobnego? to coś strasznego!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Byliśmy u św. Marka! Prześliczny! Same marmury i to prawdziwe, jak mówi „Pa“, tylko posadzka taka zepsuta, pełno dołów, jak u nas na trotuarach; mogliby dać nową i porządną!
Nie braliśmy przewodnika tylko podług Baedeckera, po kolei oglądaliśmy wszystko, aż nóg nie czuję i tak mnie kark boli od patrzenia w górę!...
Wszystko prześliczne, tylko te mozajki, chociaż je tak bardzo chwali Baedecker, mnie się nie podobają... takie jakieś niezgrabne i dziwaczne.
Byliśmy w pałacu Dożów.
Nadzwyczajny! a w tej wielkiej sali, to mogłoby śmiało tańczyć mazura ze trzysta par.
Obrazów jest pełno na ścianach i na sufitach, ale szkoda, że nie zostawili mebli, dopiero to musiał być komfort i szyk!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Niedziela.
Widziałam go dzisiaj u św. Marka, byłyśmy z „Ma“ na sumie, stał z jakiemiś żydówkami, ukłonił mi się... chciałam mu się nie odkłonić...
A potem spotkaliśmy państwo Matacz z Warszawy! „Pa“ się ogromnie ucieszył, bo to jego adwokat!
Za całe dwa liry kupiłam gołębiom grochu; tak fruwały nademną, siadały mi na ramionach, na głowie, na rękach — szkoda, że pan Henryk tak mnie nie widział.
Byliśmy razem z państwem Matacz w Akademii... Obrazy mi się nie bardzo podobały, takie wszystkie poczerniałe, stare i religijne, jakby w kościele, ale tam, w pierwszej sali jest cudowny sufit. Oglądałam dłużej, a tu jakichś dwóch panów mówi za mną po polsku:
— Patrz, jaka śliczna Wenecyanka.
— Nie, to prędzej Angielka.
— Ale mówię ci Wenecyanka, czysty typ, doskonała w kolorze...
Rozczerwieniłam się, ale mi się ogromnie śmiać chciało...
Wychodzimy potem, a ci panowie witają się z panem Matacz i ten ich nam przedstawia...
Jakie mieli miny!... Obaj malarze, ale nie z Warszawy... jeden mocny brunet, a ten drugi, to jego przyjaciel!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wieczorem.
Jutro po południu jedziemy już prosto do Rzymu!
Cały wieczór siedzieliśmy na placu, potem jeździliśmy gondolą, słuchali muzyki i znowu siedzieliśmy.
Tyle ludzi, jak u nas w niedzielę na Nowym Świecie. Ale tutaj wszystko zupełnie inaczej...
Muzyka grała na placu i wszyscy spacerowali, pełno było marynarzy z białymi kołnierzami i Wenecyanek, ale chodzą bez kapeluszy, z szalami na ramionach, no tak zupełnie wyglądało, jak w operze.
A co cudzoziemców, chyba wszystkimi językami świata mówili!...
Takich lodów, jakie dają u Florianiego, tom jeszcze nie jadła, nieopowiedziane! tylko ciastka mają stanowczo za małe.
Poszliśmy potem do sali, bo tak się zrobiło zimno i deszcz pada.
Ten brunet, malarz, mieszka stale we Włoszech, co on nam naopowiadał, toby można z tego całą książkę napisać i bardzo zajmującą; dwadzieścia razy się pojedynkował i był piętnaście razy ciężko rannym, a dziesięć razy już był umierającym!... Dawał na to słowo honoru!...
A tak głośno opowiada, tak krzyczy i klnie wszystkimi językami, że z początku to cała sala na nas patrzyła.
Polował na lwy w Abissynii, ale nieszczęśliwie, bo go lew pokaleczył, aż żałował, że nie może w towarzystwie pokazać śladów kłów i pazurów na sobie...
To coś okropnego, że on się nie bał!
Założył się z jakimś lordem o sto tysięcy funtów i przeszedł pieszo przez Saharę... sam jeden... zasypywały go piaski... tydzień cały nie jadł... nie pił wody... ale zakład wygrał!... Dawał na to słowo honoru!...
Napisał operę p. t. „Symfonia oślicy“!...
Także tytuł...
Wynalazł ster do kierowania balonów, ale musi się z nim kryć jeszcze... zna się doskonale z królem angielskim, Vanderbiltowi mówi: ty, razem polowali na żyrafy, a papierośnicę, taką do cygar, to ma z samych złotych medalów, które podostawał za swoje obrazy na wystawach. Pokazywał wszystkim... i „Pa“ mówił, że medale są naprawdę złote...
Potem rozbił się z okrętem na oceanie, żył pięć lat na odludnej wyspie i... zjadł swego towarzysza!.. Dawał słowo honoru i aż płakał, jak to opowiadał, z żalu pewnie!...
To dopiero jeść mu się chciało! Jezu, umarłabym prędzej!...
Pierwszy raz widzę takiego, co jadł człowieka...
„Pa“ w domu powiedział, że to wesoły chłop, ale blagier na gruby kamień!...
Nie, pocóżby miał blagować?...
Ale pan Henryk, to pewnie się jeszcze ani razu nie pojedynkował, o, on tak wszystkim ustępuje z drogi, taki grzeczny dla wszystkich...
A pan Matacz też opowiadał później, że go napadło dwóch drabów, ale uciekł szczęśliwie; a potem jakiś klijent chciał go obić, ale on mu kij odebrał, kazał aresztować, sprawę podał do sądu, a że byli świadkowie, wsadził go na miesiąc do kozy!...
Także bohater, co?... A chwali się, jakby dwóch drabów i ten klijent, to były co najmniej lwy, rozbicie okrętu, albo zjedzenie człowieka... a ta jego żona to ciągle wykrzykiwała:
— Mężyku, więc to jest ta bella Wenecya? to kamienne marzenie rzeczywistości, ta bajka Szeherezady?...
— Mężyku patrz na te gondole, na te kanały, na te pałace! Boże, co tu koloryzmu, co tu koloryzmu!!
I tak ciągle się zachwycała, i tak głośno, i ciągle przystawała i na wszystko patrzyła przez lornetkę i zaraz notowała, widziałam dobrze, ale mąż często szczypał ją w rękę... wtedy trochę przestawała. Śmieszna taka egzaltacya!
Więc to już jutro do Romy!... Do Romy!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Uwagi „Pa“. Gdyby nawet ktoś takie miasto wymyślił tobym mu szczerze powiedział: głupstwo acan wymyślił!...
Stawiać miasto na wodzie!... nie, to waryactwo czyste. Jakież u dyabła muszą być fundamenta pod domami? i poco takie koszta? Psiakość, nóżki baranie, i tu woda i tam woda, wszędzie woda; człowiek boi się rozpędzić, żeby nie wpaść do wody!...
Domy, jak kaczki siedzą na wodzie i basta!
Zachwycają się Wenecyą... hm, ludzie dużo mają czasu! Piszą o pałacach tych, kanałach, placach... ale żebym ja u nas, w Warszawie, miał taki pałac brudny, odrapany, z wodą naokoło, toby mi na pe[1] dom zapieczętowali i poszedłbym z torbami. A śmierdzi wszędzie, że niech ręka Boska broni!...
Zasypać kanały, odnowić domy, zrobić skwer na placu św. Marka, toby jeszcze to miasteczko było możliwe. Ale wino tanie i dobre. Tylko te Włochy mają miny, że zawsze zapinam się na wszystkie guziki, jak wychodzę z hotelu.
Ten malarz łże, to łże, ale porządny chłop... żeby tylko wkońcu nie chciał mi sprzedać jakiego obrazu?...
Trzeba iść spać, jutro jeszcze obejrzę Wenecyę, to może co pożytecznego znajdę i zapiszę. Ale pieniążki w tym wojażu, to płyną jak woda, psiakość, nóżki baranie.

12-go kwietnia. Młodszy „Stokrotek“ nie żyje!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

„Pa“ też o mało się nie utopił.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Pewnie zaraz wrócimy do Warszawy!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Boże, mój Boże, przecież to całe życie ludzkie, to coś okropnego!!

Że ludzie umierają z chorób, są nieszczęśliwi, no, to są zwyczajne rzeczy, ale, że „Stokrotek“ mógł się utopić, a my do Rzymu nie pojedziemy! to naprawdę, ale już nic nie rozumiem.
Och „Ma“ zawsze ma racyę, jak mówi, że świat jest podły i bez ideałów.
A samo życie? to tylko świństwo i spółka, jak powiedział jakiś mędrzec... może tego nie wypadało napisać? może to nieprzyzwoite? Ale cóż mnie to wszystko obchodzi?... kiedy mi się już płakać chce i jestem taka smutna!
I w tej Wenecyi... żeby się to stało chociaż w Rzymie, to jużby mi nie było tak żal wracać... I już jechaliśmy... ogłosiło się wszędzie... pożegnaliśmy się ze wszystkiemi... pisywałam z drogi... a teraz wracać? Obiecałam poprzywozić suweniry... Nie widzieć Rzymu, Wezuwiusza, kwitnących pomarańcz, i wracać?... Co za wstyd, co za upokorzenie!...
Boże! jak mi smutno! nawet mi już czekoladki nie smakują!... co?
Co za nieszczęście.
Czemu tu niema pana Henryka?... On taki dobry, taki kochany, taki poczciwy, zarazby „Pa“ wytłómaczył, że my powinniśmy jechać do Rzymu, że właśnie teraz, po takich nieszczęściach, to tylko do Rzymu!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Krótki dopisek „Ma“.

Ach, leją się łzy moje gorzkie.
Krzycz serce głosem żałości!
„Stokrotek“ młodszy nie żyje.
A imię jego było lubość!
Och ten pies, nie psią miał duszę, zaiste nie psią...
Boże mój i za co mnie spotyka cios taki?!
Jeszcze w dłoniach czuję gładkość jego, jeszcze na twarzy czuję jego delikatne, słodkie lizanie — jeszcze ten harmonijny głosik słyszę!
A jego już niema i nigdy nie będzie... nigdy nie będzie...
I to wszystko przez tego obrzydliwca, opoja, niedołęgę — przez tego męża mojego!
Zaprawdę, kobieta-chrześcijanka dużo przecierpieć musi...
Męczeństwo jest najkosztowniejszym klejnotem żywota żony!
Ach, „Stokrotku“ mój, „Stokrotku“ niezapomniany!
Ale właśnie nie powrócę do Warszawy, za nic w świecie.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

I to całe dwa tysiące rubli ukradli „Pa“!
„Ma“ w tej chwili tak gada „Pa“, tak gada, że Jezus!
Bo „Ma“ wiedziała tylko, że „Pa“ ma tysiąc rubli ze sobą...
Rzeczywiście, dla czego nie powiedział, na co mu było tyle pieniędzy?...
A teraz nas wszystkich za to Pan Bóg skarał...
Bo pewno chciał sobie urządzać hulanki... i to na pewno w Rzymie... tam gdzie papież... gdzie tyle świętości... to coś okropnego!...
Kasę to już ja będę miała przy sobie, a panu Henrykowi będę codziennie dawała na papierosy i na tramwaje.
Nie chcę, żeby mnie przez niego spotykały nieszczęścia...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

To wszystko tak było:
„Pa“ wyszedł ze „Stokrotkami“, żeby się trochę przeszły przed jazdą... łzy zalewają mi oczy, jak sobie przypomnę.
Mój Boże, tak aportował, tak chodził na dwóch łapkach, tak umiał za mną nosić parasolkę i.. nie żyje.
Och, „Ma“ racyę ma, że nie wiadomo dnia ani godziny!
„Pa“ poprowadził je nad morze... stały przy nim i patrzyli wszyscy na wodę... a na gondoli przy brzegu stał pies jakiś i szczekał, „Stokrotki“ też szczekały i zaczęły się rzucać... aż „Pa“ odszedł dalej, żeby się nie rozdrażniały, bo później zawsze chorują... Szedł jakiś Włoch, no taki oberwus, jak oni wszyscy!
Gwizdał na „Stokrotki“ i z pewnością je podrażnił, bo one zawsze takie łagodne... i ten młodszy rzucił się i ugryzł go podobno... przecież taki mały piesek nie mógł mu krzywdy zrobić, najwyżej może rozerwał mu te jego... łachmany! a ten złapał go za skórę i rzucił do morza!!!
Czemu tam mnie nie było! Zabiłabym go parasolką!
I rzucił tak prosto... na śmierć... do morza!
„Pa“ krzyczał, żeby ratowali, a ci gondolierzy jeszcze przeszkadzali...
Już dopływał do brzegu... ale brzeg wysoki, gładki, równy... aż się „Pa“ położył na kamieniach, żeby go złapać... no za bardzo się przechylił... wpadł... strasznie się rozbił i zabłocił...
„Pa“ wyciągnęli, ale „Stokrotek“ utonął.
Utonął i nie żyje!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Przyprowadzili „Pa“ do hotelu, tak wyglądał strasznie, że „Ma“ zaraz zemdlała!
Był potem doktór... „Pa“ chciał mu płacić, niema pugilaresu! surdut i kamizelka na piersiach były rozcięte — i pugilares ze wszystkiemi pieniędzmi ukradli!
„Stokrotek“ młodszy i pugilares!
Czy może być straszniejsze nieszczęście?!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

„Pa“ już telegrafował do Warszawy po pieniądze i stanowczo mówi, że ma już dosyć wojażu i dosyć Włoch.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Ja chyba umrę, albo bardzo ciężko się rozchoruję, jeśli zaraz wrócimy do Warszawy.

Przecież moglibyśmy posiedzieć choćby w Zakopanem parę tygodni... niktby nie wiedział, skąd wracamy!
Nawet już nie wiem co robię?
To coś okropnego... nie będę śmiała wyjść na ulicę w Warszawie...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Boże, coś nowego, jakaś nadzieja... Boże...
„Ma“ woła „Pa“, że nie powróci, że mnie zabierze, „Stokrotka“ zabierze i sami pojedziemy do Rzymu, choćby tylko w troje, a „Pa“ niech sobie powraca na złamanie karku, kiedy taki niedołęga, taki tyran, taki kat „Stokrotka“!...
„Ma“ płacze, „Pa“ płacze, i ten biedny sierota też skomli, to pewnie z żałości po tamtym...
Mój Boże, żebyśmy pojechali do Rzymu — to już pierwszemu, jakiego spotkam dziadowi dam rubla, a jak wrócę do Warszawy — to zaraz dam tę jesienną suknię córce stróża, chociaż naprawdę ona jeszcze zupełnie dobra i trochę mi jej szkoda.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Cicho „Stokrotku“... cicho sieroto... cicho mój zakręcony ogonku... niech tylko pojedziemy do Rzymu, to już ja ci będę towarzyszką, i matką, i siostrą, i wszystkiem... cicho moja sieroto... cicho...
A „Ma“ wciąż kłóci się z „Pa“.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Boże, takam zmęczona i nieszczęśliwa!

Ach, żeby to już odpocząć!
Pan Hyacynt mówi, że szczęście jest tam — „na łąkach prabytu, gdzie chodzą nagie wszechbyty i płyną strugi przepotężnej gliceryny pod fuksyami absolutu“...
Ale pocóż mi gliceryna?
Głupi żydziak ten pan Hyacynt, że to ja się od razu nie poznałam na tych głupstwach fałszywych dekadentów — bo przecież on nie mówi Przybyszewskiemu „Stachu“.
Boże, żebym teraz chociaż miała pudełko czekoladek!...

Zakopane — Wisła. 1901 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej winno być na pewno.