Kroniki włoskie/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Kroniki włoskie
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


STENDHAL
KRONIKI WŁOSKIE

BIBLIOTEKA BOYA, WARSZAWA, SMOLNA 11







OD TŁUMACZA

Omawiając parokrotnie twórczość Stendhala, zaznaczyłem osobliwy jego stosunek do Włoch: ten drugi patrjotyzm, który w końcu wziął niemal górę nad francuskim i kazał mu ukochać wszystko, włoską ziemię, miasta, architekturę, muzykę, malarstwo, a nadewszystko włoską kobietę. Wrażenia, jakie dało młodemu chłopcu wejście do Medjolanu z armją Bonapartego, pierwsza miłość, pierwszy pojedynek, pierwsza bitwa, wszystko to wycisnęło się w jego sercu głęboko i przywiązało go na zawsze do tego kraju. Do Włoch tęskni Stendhal gdziekolwiek go losy zaniosą; w Paryżu czy w Smoleńsku lub pod Moskwą.
W Paryżu zwłaszcza czuł się zawsze źle; jego obolała miłość własna jest w tem olbrzymiem skupieniu ludzi wciąż czujna, wciąż napięta; tu, w tym kraju gdzie ludzie mniej troszczą się o opinję drugich, ale pozwalają płynąć życiu wyławiając zeń godziny szczęścia, Stendhal doświadcza wypoczynku nerwów. Dla autora książki O Miłości, Włochy, ta ojczyzna miłości, zawsze pozostaną drogie, jedyne. Co nie przeszkadza mu — kiedy losy skazały go na stałe przebywanie we włoskiej mieścinie — tęsknić za Paryżem. Takie jest już serce ludzkie!
Drugą fanatyczną miłością, jaką ten zimny na pozór człowiek nosił w sercu, był Napoleon. Ale czyż Napoleon nie był też cząstką Włoch? Był nią z rasy, zwłaszcza dla Stendhala, który w wielkim Korsykaninie widział wcielenie kondotjerów czy tyranów włoskiego Średniowiecza. I z tych trzech umiłowań, Włoch, Napoleona i renesansu, wyrosła religja Stendhala: kult energji, kult namiętności, ślepej w dążeniu do celu, mądrej i jasnowidzącej w obmyślaniu środków, namiętności nie cofającej się przed żadną konsekwencją — oto piękno!
Zwłaszcza gdy to piękno oblecze postać pięknej kobiety, Stendhal gotów jest paść przed niem na twarz z uwielbieniem. Szuka go w historji — nie tej oficjalnej, utkanej wedle niego z kłamstw i komunałów — ale w historji prawdziwej, historji obyczajów, ujawniających się pod piórem naiwnych kronikarzy. Odtwarza je z wyobraźni w swoich utworach. Bohaterki jego powieści, to rodzone siostrzyce bohaterek tych Kronik Włoskich: księżna Sanseverina a Vanina Vanini; Matylda de la Mole a Helena Campireali — któż odróżni co tu historją a co wyobraźnią?
Wygnany z Włoch — można użyć tego wyrażenia — do Francji, usycha Stendhal w niesympatycznym dlań Paryżu aż do rewolucji lipcowej, która, jak wiadomo, była pośrednio powrotem na widownię starych bonapartystów. Stendhal znów staje się oficjalną osobistością: zostaje konsulem francuskim w Civita-Vecchia. Nudząc się dosyć w tem miasteczku — ach, minęła dlań dobra miłość, która nie zostawiała czasu na nudy — szperał w starych rękopisach i w nich, jak zresztą sam opisuje (o ile nie mistyfikuje nas trochę, bo i z tem trzeba się liczyć u Stendhala), znalazł te kroniki. Jakże się musiał niemi delektować! Ileż skarbów dla siebie znalazł w tych pożółkłych kartach, nad któremi mógłby postawić jako motto słowa które gdzieś napisał: „Miłość jest rozkosznym kwiatem, ale trzeba mieć odwagę uszczknąć go nad brzegiem okropnych przepaści“.
Ileż znalazłby tu dokumentów do dzieła z którem się nosił, ale którego nie napisał nigdy: Historja energji we Włoszech!
Ale ten kult energji, bezwzględny aż do niemoralności, nie był u Stendhala doktryną literacką: tkwił głęboko w epoce, w warunkach które go wychowały. Już sama doba porewolucyjna wydała poniekąd zanik poczuć moralnych; a jakąż szkołą zdziczenia musiała być Wielka Armja Napoleona! Porównajmy teorje Stendhala, który zresztą w praktyce dość był od nich odległy, będąc sam całe życie raczej sentymentalnym kochankiem, z bohaterami Balzaka, rozbitkami napoleonizmu, Filipem Bridau, Maksencjuszem Gilet[1].
Ale ten rys obyczajowy obchodzi tu Stendhala tylko mimochodem. Pięć kronik włoskich ma za bohaterki pięć kobiet; medaljony ich rzeźbi rylcem świadomego artysty.
Rola Stendhala jako pisarza jest tu dość osobliwa. Stara się, aby go jaknajmniej było znać. W pełni Romantyzmu, mając w ręku te tematy jak gdyby stworzone na to aby pobudzić romantyczną wyobraźnię, sili się zostać oschłym kronikarzem. Całe stronice tłumaczy wręcz (stylem, jak zawsze, dość niedbałym) z włoskiego oryginału: ledwie tu i owdzie jakieś dotknięcie, linja, potrzebne dla wydobycia energji rysów; czasem przed rozpoczęciem opowiadania pozwoli sobie na małą rozprawkę, zawsze pełną oryginalnych myśli. Oddalił się nieco od tej bezosobistej oschłości stylu w najdłuższej z kronik, w Ksieni z Castro; i oto staje się nam jasne, dlaczego Stendhal miał rację tak się bronić wiejącemu ze wszystkich stron wiatrowi Romantyzmu: w tym bowiem utworze nie zdołał istotnie uniknąć romantycznego ukoloryzowania tematu.
Cztery kroniki włoskie sięgają doby Renesansu; piątą, Vanina Vanini, zaczerpnął pisarz z współczesności. Stanowi ona łącznik pomiędzy Włochami dawnemi, a temi które Stendhal znał osobiście; zarazem stanowi łącznik pomiędzy Stendhalem-kronikarzem a Stendhalem-poetą, który stworzył jedną z najenergiczniejszej narysowanych swoich postaci, ową księżnę Sansverina w Pustelni parmeńskiej. Tak więc, Kroniki włoskie stanowią nieodzowny prawie przyczynek do zrozumienia Stendhala jako powieściopisarza i jako wyznawcy owej filozofji, którą on sam ochrzcił mianem beylizmu. A ducha tych Kronik, bezosobistych napozór, oszczędnych w wyrazie aż do przesady, odnajdziemy w utworach niejednego z jego następców, począwszy od autora Carmen i Kolomby, Prospera Mérimée, też wytrwałego poszukiwacza energji.
Nie powiem, aby dzieje księżnej Palliano lub Wiktorji Accoramboni przejmowały zachwytem dla owego Renesansu, o którem przyjęte jest mówić z nabożnem uwielbieniem. Stendhal twierdzi, że te obyczaje były niezbędne, aby epoka mogła wydać Rafaela i Benwenuta Cellini: jeżeli tak, powiedzmy sobie z pociechą, że mieliśmy Wyspiańskiego tańszym kosztem...

Warszawa, w listopadzie 1923.


RODZINA CENCI


Don Juan Moliera jest rozpustnikiem, niewątpliwie; ale przedewszystkiem jest człowiekiem z dobrego towarzystwa. Zanim się odda niezwyciężonemu pędowi, który go prze do ładnych kobiet, dba o to, aby się dostroić do pewnego idealnego wzoru; chce być przedmiotem bezgranicznego podziwu, na dworze młodego króla, pełnego dowcipu i wdzięku.
Don Juan Mozarta bliższy jest już natury i mniej francuski: mniej myśli o sądzie drugich. Mamy tylko dwa portrety don Juana włoskiego, w postaci w jakiej musiał się objawić w owym pięknym kraju, w szesnastym wieku, w zaraniu odradzającej się cywilizacji.
Z tych dwóch portretów, jeden jest taki, że bezwarunkowo nie mogę go pokazać: epoka nasza jest zbyt świątobliwa: trzeba pamiętać wielkie słowo, które nieraz słyszałem z ust lorda Byrona: This age of cant. Owa obłuda, tak nudna i niezdolna oszukać nikogo, ma tę olbrzymią zaletę, iż daje głupcom temat do rozmowy: gorszą się że ktoś ośmielił się powiedzieć to a to, że się odważył śmiać z tego a tego, etc. Wadą jej jest, iż nieskończenie uszczupla sferę historji.
Jeśli czytelnik raczy mi pozwolić, przedstawię mu, z całą uniżonością, zapisek historyczny tyczący drugiego z owych Juanów: tego, o którym można mówić w r. 1837; nazywa się Franciszek Cenci.
Iżby don Juan był możliwy, trzeba aby istniała na świecie obłuda. Don Juan w starożytności byłby zjawiskiem bez treści; religja była radosnem świętem, zachęcała ludzi do rozkoszy, jakże miałaby piętnować istoty, które rozkosz czynią swym jedynym celem? Jedynie rząd mówił o powściągliwości; zabraniał tego, co mogło szkodzić ojczyźnie — to znaczy dobrze zrozumianemu interesowi ogółu — a nie tego, co może szkodzić danej jednostce.
Wszelki człowiek, który miał pociąg do kobiet i dużo pieniędzy, mógł być tedy don Juanem w Atenach. Nikt nie miał mu nic do zarzucenia; nikt nie głosił, że życie jest padołem płaczu i że zasługą jest cierpieć.
Nie sądzę, aby don Juan ateński mógł dojść do zbrodni równie szybko jak don Juanowie nowoczesnych monarchij. Znaczna część przyjemności naszego don Juana polega na urąganiu opinji; w początkach zaś, za młodu, wyobrażał sobie, że urąga jedynie obłudzie.
Gwałcić prawa w monarchji typu Ludwika XV, wygarnąć z fuzji do pobijacza dachów i strącić go na dół, czyż to nie było dowodem, że ktoś się obraca w towarzystwie monarchy, że jest człowiekiem najlepszego tonu i że drwi sobie z sędziego, mieszczanina rodem? Drwić sobie z sędziego, czyi to nie jest pierwsza próba początkującego don Juana? U nas, kobiety nie są już w modzie, oto czemu don Juanowie zdarzają się rzadko; ale kiedy istnieli, zaczynali zawsze od szukania przyjemności bardzo naturalnych, szczycąc się zarazem, że się przeciwstawiają temu, co w ich mniemaniu, było bez podstaw w religji współczesnych. Dopiero później, kiedy don Juan zaczyna się psuć, znajduje on przedziwną rozkosz w tem, aby urągać nawet mniemaniom które sam uważa za słuszne i sprawiedliwe.
To przejście musiało być bardzo trudne u starożytnych; dopiero za cesarzów rzymskich, po Tyberjuszu i Kaprei, spotyka się rozpustników miłujących zepsucie dla zepsucia, to znaczy dla przyjemności urągania słusznym poglądom współczesnych.
Tak więc, religji chrześcijańskiej przypisuję możliwość satanicznej roli don Juana. Bezwątpienia, to ta religja ogłosiła światu, że lichy niewolnik czy gladjator mają duszę co do wartości i godności najzupełniej równą duszy samego Cezara; jakoż należy się jej dank za to uszlachetnienie uczuć: nie wątpię zresztą, że, prędzej czy później, uczucia te byłyby się zbudziły w sercu ludów. Eneida jest już o wiele tkliwsza niż Iljada.
Nauka Chrystusa była niemal tożsamą z nauką współczesnych mu filozofów arabskich; jedyna nowa rzecz, która weszła w świat wraz z zasadami głoszonemi przez św. Pawła, to ciało kapłańskie zupełnie oddzielone od reszty obywateli, a nawet mające sprzeczne z nimi interesy.
Ciało to wzięło za jedyne zadanie hodować i umacniać uczucia religijne; znalazło uroki i przyzwyczajenia zdolne oddziałać na dusze wszystkich klas, od nieokrzesanego pastucha aż do zużytego starego dworaka; umiało związać swoje wspomnienia z czarem wrażeń dziecięctwa; nie przepuściło najmniejszej zarazy ani najdrobniejszej klęski, aby z nich nie skorzystać dla pomnożenia lęku i uczucia religijnego, lub bodaj dla wzniesienia pięknego kościoła, jak np. Salute w Wenecji.
Istnienie tego ciała wydało cudowną rzecz: św. Leon, papież dający bez siły fizycznej opór dzikiemu Atylli i jego barbarzyńskim hordom, które napełniły strachem Chiny, Persję i Galję.
Tak więc, religja — podobnie jak owa „absolutna władza złagodzona piosenką“, zwana monarchją francuską — wydała osobliwe rzeczy, których świat nigdyby może nie ujrzał, gdyby był pozbawiony tych dwóch instytucji.
Wśród tych rzeczy dobrych albo złych, ale zawsze osobliwych i ciekawych, któreby mocno zdziwiły Arystotelesa, Polibjusza, Augusta i inne tęgie głowy w starożytności, mieszczę bez wahania nawskroś nowoczesny charakter don Juana. Jestto, mojem zdaniem, owoc ascetycznych urządzeń papieży władających po Lutrze; Leon X bowiem i jego dwór (1506) hołdowali mniejwięcej zasadom religji Ateńczyków.
Don Juana Moliera wystawiono w początkach panowania Ludwika XIV, 15 lutego r. 1665; monarcha ów nie ugrzązł był jeszcze w dewocji, a mimo to cenzura duchowna kazała usunąć scenę żebraka w lesie. Aby wzmocnić swoje stanowisko, cenzura ta siliła się wytłumaczyć młodemu królowi — który był rzadkim nieukiem — ze słowo jansenista jest to synonim republikanina.
Oryginał stworzył Hiszpan, Tirso de Molina; włoska trupa grała przeróbkę tegoż w Paryżu około r. 1664, z szalonem powodzeniem. Jestto zapewne najczęściej grywana ze wszystkich komedyj w świecie. Bo też jest tam djabeł i miłość, lęk przed piekłem i namiętne pożądanie kobiety, to znaczy wszystko co jest najstraszniejszego i najsłodszego w oczach ludzi, o ile wzniosą się bodaj trochę ponad stan dzikich.
Nie dziw, że obraz don Juana wszedł do literatury za pośrednictwem hiszpańskiego poety. Miłość zajmuje wiele miejsca w życiu tego ludu; w owym kraju jest to namiętność, która przemożną ręką ugina pod sobą wszystkie inne, nawet — czyżby kto uwierzył? — próżność. Toż samo w Niemczech i we Włoszech. Biorąc ściśle, jedynie Francja najzupełniej jest wolna od tej namiętności, która tamtym każe popełniać tyle szaleństw: np. zaślubić ubogą dziewczynę, pod pozorem że jest ładna i że się ją kocha. Brzydkim pannom nie zbywa we Francji na wielbicielach: my jesteśmy ludzie rozsądni. Gdzieindziej trzeba im oblec sukienkę zakonną; dlatego to klasztory są nieodzowne w Hiszpanji. Panny nie mają posagów w tym kraju; prawo to zapewniło tryumf miłości. Czyż we Francji miłość nie schroniła się na piąte pięterko, to znaczy między dziewczęta, które wybierają sobie miłego bez pośrednictwa rejenta i rodziny?
Niema co mówić tutaj o don Juanie lorda Byrona; jestto poprostu nowy Faublas, ot, ładny chłopiec, na którego walą się wielkie nieprawdopodobne łaski losu.
We Włoszech zatem, i to jedynie w szesnastym wieku, musiał się zjawić po raz pierwszy ten osobliwy charakter.
We Włoszech, w siedemnastym wieku, mówiła pewna księżniczka, jedząc z rozkoszą lody w upalny wieczór: Co za szkoda, że to nie jest grzech.
To uczucie stanowi, wedle mnie, podstawę charakteru don Juana: jak widzimy, religja chrześcijańska jest dlań nieodzowna.
Pewien neapolitański autor woła: „Czyż to jest nic urągać niebu, wierząc iż, w tejże chwili, niebo może cię obrócić w popiół? Stąd, powiadają, olbrzymią rozkoszą jest mieć kochanką zakonnicę i to zakonnicę głęboko pobożną, doskonale świadomą tego że czyni źle, i błagającą Boga o przebaczenie z tą samą żarliwością z jaką grzeszy“.
Wyobraźmy sobie bardzo zepsutego chrześcijanina, urodzonego w Rzymie, w dobie gdy surowy Pius V przywrócił do czci lub wymyślił na nowo mnóstwo drobiazgowych praktyk, zgoła obcych owej prostej moralności, która mieni cnotą jedynie to, co jest użyteczne ludziom. Nieubłagana inkwizycja — nieubłagana tak, że jedynie krótko przetrwała we Włoszech i musiała się chronić w Hiszpanji — świeżo porósłszy w siły, napawała lękiem wszystkich. Przez kilka lat ścigano bardzo ciężkiemi karami zaniedbanie lub publiczną wzgardę owych drobnych praktyk, wyniesionych do rzędu najświętszych obowiązków religji; otóż, zepsuty Rzymianin o którym mówimy, wzruszył ramionami, widząc jak ogół drży przed straszliwem prawem inkwizycji:
„Ba, powiedział sobie, jestem najbogatszym człowiekiem w Rzymie, owej stolicy świata; chcę być i największym zuchem; będę sobie publicznie drwił ze wszystkiego co ci ludzie szanują, a co tak mało ma wspólnego z rzeczami godnemi szacunku“.
Albowiem don Juan, aby być sobą, musi być człowiekiem odważnym, oraz posiadać ów bystry i jasny umysł, pozwalający swobodnie czytać w pobudkach ludzi.
Franciszek Cenci musiał sobie powiedzieć: „Jakim wymownym czynem, ja Rzymianin, urodzony w Rzymie w r. 1527, właśnie podczas owych sześciu miesięcy, przez które luterańskie żołdaki konetabla Bourbon dopuszczały się najokropniejszych profanacji rzeczy świętych, jakim odważnym czynem zdołam zadziwić wszystkich i zabawić się przednio urągając opinji? Jak wprawić w zdumienie głupców, wśród których żyję? Jak znaleźć tę niewysłowioną rozkosz, aby się czuć innym od tego pospólstwa?“
W głowie Rzymianina, i to Rzymianina ze średniowiecza, nie mogło się pomieścić aby miał poprzestać na słowach. Niema kraju, w którym buńczuczne słowa byłyby w większej pogardzie niż we Włoszech.
Człowiek, który mógł sobie to powiedzieć, zwał się Franciszek Cenci: padł zabity w oczach swojej córki i swojej żony, 15 września 1598 r. Nic miłego nie zostało nam po tym don Juanie; charakteru jego nie złagodziła i nie pomniejszyła myśl o tem, aby być przedewszystkiem, jak don Juan Moliera, człowiekiem dobrego towarzystwa. Jeśli myślał o innych, to jedynie poto aby zaznaczyć swą wyższość nad nimi, posłużyć się nimi dla swoich celów, lub nienawidzić ich. Don Juan nie zna rozkoszy czerpanej w sympatji, w słodkiej zadumie, w złudzeniach tkliwego serca. Trzeba mu przedewszystkiem rozkoszy, któreby były tryumfem, któreby mogły być widoczne drugim i którymby nic można zaprzeczyć; trzeba mu owej listy, jaką bezczelny Leporello podsuwa przed oczy smętnej Elwirze.
Rzymski don Juan ustrzegł się tej ciężkiej niezręczności aby dawać klucz do swego charakteru, aby się zwierzać przed lokajem, jak don Juan Moliera; nie miał w życiu powiernika i nie wyrzekł innych słów prócz tych, które były potrzebne dla jego zamiarów. Nikt nie zeszedł go w chwili owej szczerej tkliwości i uroczej pogody, które każą nam tyle wybaczyć don Juanowi Mozarta; krótko mówiąc, portret, który wam ukażę, jest okropny.
Gdyby chodziło o mój wybór, nie byłbym opisywał tego charakteru; poprzestałbym na przestudjowaniu go, ile że bardziej jest okropny niż ciekawy; ale wyznaję, że prosili mnie o to towarzysze podróży, którym nie mogłem niczego odmówić. W r. 1823 miałem szczęście oglądać Włochy w towarzystwie uroczych osób, których nie zapomnę nigdy; oczarował mnie, wraz z niemi, portret Beatrix Cenci, który można oglądać w Rzymie, w pałacu Barberini.
Galerja tego pałacu sprowadza się obecnie do siedmiu czy ośmiu obrazów; ale cztery z nich to arcydzieła: przedewszystkiem portret słynnej Fornariny, kochanki Rafaela, pendzla samego Rafaela. Portret ten, co do którego nie może być wątpliwości, istnieją bowiem jego współczesne kopie, jest zupełnie różny od wizerunku, który w galerji florenckiej podają za portret kochanki Rafaela i który pod tem mianem utrwalił swym rylcem Morghen. Florencki portret nie jest nawet Rafaela. Przez cześć dla wielkiego imienia, czytelnik przebaczy mi może tę dygresję?
Drugi cenny portret w galerji Barberini jest pendzla Gwida; to portret Beatrix Cenci, który widzi się na tylu lichych rycinach. Wielki malarz osłonił szyję Beatryczy kawałkiem draperji; włożył jej na głowę turban; lękał się snadź posunąć prawdę aż do okropności, gdyby wiernie odtworzył strój, jaki sobie kazała sporządzić na dzień egzekucji, oraz stargane włosy biednej szesnastoletniej dziewczyny wydanej na łup rozpaczy. Głowa jest słodka i piękna, łagodne spojrzenie i oczy bardzo duże mają zdziwiony wyraz osoby, którą zaskoczono w chwili gdy płacze gorącemi łzami. Włosy są jasne i piękne. Niema w tej głowie nic z owej dumy rzymskiej, ani z tej świadomości własnej siły, jakie często czytamy w nieustraszonem spojrzeniu jakiejś córy Tybru, di una figlia del Tevere, jak one same o sobie mówią z dumą. Nieszczęściem, półcienie tego portretu zrudziały w czasie owych długich dwustu trzydziestu ośmiu lat, dzielących nas od katastrofy, którą chcemy opowiedzieć.
Trzeci portret w galerji Barberini, to Lukrecja Petroni, macocha Beatryczy, stracona wraz z nią. Typ matrony rzymskiej w pełni piękności i dumy. Wydatne rysy, olśniewająca płeć, brwi czarne i silnie zaznaczone, spojrzenie rozkazujące a przepojone rozkoszą. Wspaniały kontrast z łagodną, prostą, prawie niemiecką fizjognomją pasierbicy.
Czwarty portret, błyszczący prawdą i blaskiem kolorów, to jedno z arcydzieł Tycjana; owa niewolnica grecka, która była kochanką słynnego doży Barbarigo.
Prawie każdy cudzoziemiec przybyły do Rzymu każe się prowadzić zaraz do galerji Barberini; ciągną ich — kobiety zwłaszcza — portrety Beatrix Cenci i jej macochy. Podzieliłem tę powszechną ciekawość; następnie, jak wszyscy, starałem się uzyskać dostęp do aktów słynnego procesu. Jeśli zdołacie to osiągnąć, będziecie, sądzę, zdumieni, czytając te akta (gdzie wszystko jest po łacinie, z wyjątkiem odpowiedzi oskarżonych), że nie znajdziecie wcale faktów. To stąd, że w Rzymie, w r. 1599, fakty te nie były nikomu obce. Pozwolono mi skopjować współczesną opowieść; sądziłem, że mogę dać jej przekład nie obrażając niczyjej obyczajności; przynajmniej przekład ten można było głośno odczytać przy damach w r. 1823. Rozumie się, że tłumacz przestaje być wierny tam, gdzie nie może nim być: zgroza zdławiłaby zainteresowanie.
Smutna rola don Juana (tego który nie stara się dociągnąć do idealnego wzoru i który pamięta o opinji świata jedynie poto aby ją znieważać) przedstawiona jest tutaj w całej okropności. Wyuzdanie jego zbrodni zmusiło dwie nieszczęśliwe kobiety do tego, że go kazały zabić w swoich oczach; z tych dwóch kobiet jedna była jego żoną, druga córką, — i czytelnik nie będzie śmiał rozstrzygnąć, czy były winne. Współcześni uważali, że nie zasługują na śmierć.
Jestem przekonany, że tradycja Galeota Manfrcdi (który zginął z ręki swojej żony — temat ujęty przez wielkiego poetę Montiego) i tyle innych domowych tragedji piętnastego wieku, mniej znanych i ledwie wspomnianych w poszczególnych kronikach włoskich miast, kończyły się sceną podobną do sceny w zamku Petrella. Oto przekład współczesnego opowiadania; spisano je w rzymskiej włoszczyźnie dnia 14 września 1599 r.

PRAWDZIWA HISTORJA

śmierci Jakóba i Beatryczy Cenci oraz Lukrecji Petroni Cenci, ich macochy, straconych za zbrodnię ojcobójstwa, ostatniej soboty dnia 11 września r. 1599, za panowania Jego świątobliwości papieża Klemensa VII Aldobrandini.

Ohydne życie, jakie wiódł Franciszek Cenci, urodzony w Rzymie, jeden z najmożniejszych naszych obywateli, doprowadził go w końcu do zguby. Spowodował on przedwczesną śmierć swoich synów, krzepkich i dzielnych młodzieńców, oraz córki Beatryczy, która, mimo że ją zawiedziono na stracenie ledwie przed czterema dniami, w szesnastym roku życia, uchodziła za jedną z najpiękniejszych istot w państwie papieskiem i w całej Italji. Krąży pogłoska, Ze imć Gwido Reni, jeden z wychowanków wspaniałej szkoły bolońskiej, postarał się zrobić portret biednej Beatryczy, w ubiegły piątek, w wilję jej stracenia. Jeśli ów wielki malarz wywiązał się z tego zadania tak jak to uczynił w innych obrazach wykonanych w naszej stolicy, potomność będzie mogła sobie wytworzyć jakieś pojęcie o piękności tej cudnej dziewczyny. Iżby mogła zachować również wspomnienie jej bezprzykładnych niedoli oraz zdumiewającej siły z jaką ta dusza, naprawdę rzymska, umiała stawić im czoło, postanowiłem spisać to, czegom się dowiedział o czynie, który ją zawiódł na śmierć, oraz to com widział w dniu jej chlubnej tragedji.
Osoby, które mi udzieliły informacyj, mogły, z racji swego stanowiska, znać najtajniejsze okoliczności, nieznane w Rzymie nawet dziś, mimo że od sześciu tygodni nikt nie mówi o niczem innem jak tylko o procesie Cencich. Będę pisał dość swobodnie, w przeświadczeniu iż mogę złożyć swój komentarz w czcigodnem archiwum, skąd z pewnością nie wydobędą go aż po mojej śmierci. Jedyną mą zgryzotą jest, iż muszę — ale tak każe prawda — mówić przeciw niewinności tej biednej Beatrix Cenci, uwielbianej i szanowanej przez wszystkich którzy ją znali, tyle ile jej ohydny ojciec był znienawidzony i przeklinany.
Człowiek ten, który, nie można zaprzeczyć, otrzymał od nieba zdumiewający rozum i oryginalność, był synem monsignora Cenci, który za Piusa V (Ghisleri) wzniósł się na stanowisko podskarbiego (ministra finansów). Ten święty papież, całkowicie, jak wiadomo, pochłonięty słuszną nienawiścią do herezji oraz odbudowywaniem swej wspaniałej Inkwizycji, żywił jedynie wzgardę dla świeckiego zarządu swego państwa, tak iż monsignor Cenci, pełniący urząd podskarbiego przez kilka lat przed r. 1572, zdołał zostawić temu okropnemu człowiekowi, który był jego synem a ojcem Beatryczy, czysty dochód stu sześćdziesięciu tysięcy piastrów (około dwóch miljonów pięćset tysięcy franków w r. 1837).
Franciszek Cenci, prócz tego wielkiego majątku, miał sławę odwagi i roztropności taką, jakiej, za jego młodości, nie zdołał osiągnąć nikt inny w Rzymie; a sława ta dawała mu tem więcej wpływu na dworze papieskim i wśród całego ludu, ile że zbrodnie, o które zaczynano go obwiniać, były z rodzaju, który świat łatwo przebacza. Wielu Rzymian przypominało sobie jeszcze z żalem swobodę myślenia i działania jakiej kosztowano za Leona X, którego nam wydarto w r. 1549. Już za tego papieża zaczęto mówić o młodym Franciszku Cenci z przyczyny jego szczególnych miłostek, uwieńczonych pomyślnym skutkiem dzięki jeszcze szczególniejszym środkom.
Za Pawła III, w epoce gdy jeszcze można było mówić z niejakiem bezpieczeństwem, wielu mówiło, że Franciszek Cenci jest zwłaszcza chciwy niezwykłych wydarzeń, któreby mogły mu dać peripezie di nuova idea, nowe i niepokojące wrażenia; ci opierali się na tem, iż w jego księgach rachunkowych znaleziono takie np. punkty:
„Za przygody i peripezie w Toskanelli trzy tysiące pięćset piastrów (około sześćdziesięciu tysięcy franków z r. 1837), e non fu caro, i to nie było za drogo“.
Nie jest może wiadomo w innych miastach włoskich, że nasze losy i nasz sposób życia w Rzymie zmieniają się wedle charakteru panującego papieża. Tak więc, przez trzynaście lat, pod dobrym papieżem Grzegorzem XIII (Buoncompagni) wszystko było w Rzymie wolno; kto chciał, kazał zasztyletować swego wroga i, byle się zachowywał przyzwoicie, nie był ścigany. Po tym nadmiarze pobłażania nastał nadmiar srogości przez pięć lat, które panował wielki Sykstus V. Powiadano o nim jak o cesarzu Auguście, iż albo nie powinien był przyjść nigdy, albo powinien był zostać na zawsze. Wówczas Rzym oglądał stracenie nieszczęśników za morderstwa lub otrucia zapomniane od dziesiątka lat, z których mieli nieszczęście wyspowiadać się przed kardynałem Montalto, później Sykstusem V.
O Franciszku Cenci zaczęło być głośno głównie za Grzegorza XIII; pojął żonę bardzo bogatą i pod każdym względem odpowiadającą tak możnemu panu; umarła, dawszy mu siedmioro dzieci. Wkrótce po jej śmierci zaślubił powtórnie Lukrecję Petroni, osobę rzadkiej urody, słynną zwłaszcza olśniewającą białością cery, ale nieco zbyt pełną, jak to jest powszechną wadą Rzymianek. Z Lukrecją nie miał dzieci.
Najmniejszą przywarą, o jaką można było winić Franciszka Cenci, była skłonność do haniebnych miłości; największą ta, że nie wierzył w Boga. W życiu nie ujrzał go nikt wchodzącego do kościoła.
Wtrącony trzy razy do więzienia za swoje haniebne miłostki, ocalił się dając dwieście tysięcy piastrów osobom będącym w łasce u papieżów pod którymi kolejno żył. (Dwieście tysięcy piastrów równa się mniej więcej pięciu miljonom z r. 1837).
Widziałem Franciszka Cenci jedynie wówczas gdy mu już włosy siwiały, pod papieżem Buoncompagni, kiedy śmiałkom wszystko było dozwolone. Był to człowiek mający jakieś pięć stóp i cztery cale wzrostu, zręcznej postawy mimo iż zbyt chudy; uchodził za wielkiego osiłka, może sam rozpuszczał te pogłoski; oczy miał duże i wyraziste, ale z powieką zanadto obwisłą; nos wydatny i duży, wargi cienkie, uśmiech pełen wdzięku. Uśmiech ten stawał się straszny, kiedy Cenci wlepiał spojrzenie w któregoś ze swoich wrogów; skoro był bodaj trochę wzruszony i podrażniony, drżał na całem ciele tak, że niepodobna mu było tego opanować. Widziałem go za młodu, pod papieżem Buoncompagni, jak puszczał się konno z Rzymu do Neapolu, zapewne dla jakiejś miłostki; jechał przez lasy San Germano i Fajola nie troszcząc się o bandytów, i odbywał podobno tę drogę w dwadzieścia godzin. Podróżował zawsze sam, nie uprzedzając nikogo; kiedy jeden koń był zdrożony, kupował albo kradł innego. Skoro robiono jakieś ceremonje, on nie robił sobie ceremonji z tem aby pchnąć kogo sztyletem. Ale, poprawdzie, za mej młodości, to znaczy kiedy on miał czterdzieści ośm albo pięćdziesiąt lat, nikt nie był na tyle śmiały aby mu się przeciwić. Wielką jego przyjemnością było zwłaszcza urągać nieprzyjaciołom.
Znano go dobrze na wszystkich gościńcach w stanach Jego świątobliwości; płacił hojnie, ale też był zdolny, w parę miesięcy po doznanem uchybieniu, wysłać zbirów i zgładzić tego kto go obraził.
Jedynym cnotliwym czynem, jakiego dokonał przez całe długie życie, było to, że zbudował, w dziedzińcu swego rozległego pałacu w pobliżu Tybru, kościół poświęcony św. Tomaszowi; a i to jeszcze pobudką tego pięknego czynu była osobliwa chęć, aby mieć pod okiem groby wszystkich swoich dzieci, do których żywił bezmierną i wynaturzoną nienawiść, zgoła od ich najwcześniejszej młodości, kiedy nie mogły go jeszcze niczem obrazić.
Tam chce je mieć wszystkie, mawiał często z gorzkim uśmiechem do robotników, których zatrudniał przy budowie kościoła. Trzech starszych, Jakóba, Krzysztofa i Rocha, posłał na naukę do uniwersytetu w Salamance w Hiszpanji. Skoro się raz znaleźli w tych odległych stronach, znajdował złośliwą przyjemność w tem, aby im nie posyłać wcale pieniędzy, tak iż nieszczęśliwi młodzieńcy, napisawszy do ojca mnóstwo listów bez odpowiedzi, zmuszeni byli nędznie wracać do ojczyzny, pożyczając lub żebrząc przez całą drogę.
W Rzymie zastali ojca sroższym jeszcze, surowszym i drapieżniejszym niż kiedykolwiek; mimo swych ogromnych bogactw, nie chciał ich ani odziać ani dawać im pieniędzy na najprostsze życie. Nieszczęśliwi musieli odwołać się do papieża, który zniewolił Franciszka Cenci aby im wyznaczył małą pensyjkę. Z tą szczupłą pomocą opuścili dom.
Niebawem, z okazji swoich bezecnych miłostek, Franciszek dostał się do więzienia trzeci i ostatni raz; na co trzej bracia wyprosili posłuchanie u Ojca św., obecnie władającego nam papieża, i prosili go wspólnie, aby uśmiercił Franciszka Cenci ich ojca, który, powiadali, okryje hańbą ich dom. Klemens VIII miał wielką ochotę to uczynić, ale poniechał swej pierwotnej myśli, aby nie dać zadowolenia wyrodnym dzieciom i wygnał je haniebnie z przed swego oblicza.
Ojciec, jak wspomnieliśmy wyżej, wydostał się z więzienia dając znaczną sumę komuś, kto mógł mu być pomocny. Można pojąć, że osobliwy krok trzech najstarszych synów musiał pomnożyć jeszcze nienawiść jego do dzieci. Przeklinał je bezustanku, duże i małe, i codziennie bił kijem dwie biedne córki, które mieszkały z nim w pałacu.
Najstarsza, mimo iż pilnie strzeżona, poty dokładała starań, aż zdołała przedłożyć papieżowi suplikę, zaklinając Jego Świątobliwość, aby ją wydał za mąż lub pomieścił w klasztorze. Klemens VIII ulitował się jej niedoli i wydał ją za Karola Gabrielli, z najszlachetniejszego domu w Gubbio; Jego świątobliwość zmusił ojca do wypłacenia znacznego posagu.
Na ten niespodziany cios Franciszek Cenci wpadł w straszny gniew. W obawie aby Beatrix, podrósłszy trochę, nie zdobyła się na podobny pomysł, zamknął ją w jednym z apartamentów olbrzymiego pałacu. Tam, nikomu nie wolno było oglądać Beatryczy, liczącej wówczas ledwie czternaście lat, a już będącej w pełni swej cudnej piękności. Posiadała zwłaszcza wesołość, niewinność i humor jakiego nigdy u nikogo nie spotkałem. Franciszek Cenci sam nosił jej pożywienie. Można przypuszczać, że wówczas-to potwór zakochał się w niej, lub udawał zakochanego, aby dręczyć swą nieszczęsną córkę. Często wspominał jej o przewrotnej sztuczce, jaką mu wypłatała jej starsza siostra i, doprowadzając się do furji dźwiękiem własnych słów, okładał w końcu razami biedną Beatryczę.
Wśród tego, Roch Cenci, jego syn, zginął z ręki jakiegoś rzeźnika, a następnego roku zabił Krzysztofa Cenci Paweł Corso z Massy. Przy tej sposobności ojciec okazał całą swą bezbożność, na pogrzebie bowiem obu synów nie chciał dać ani bajoka na świece. Dowiadując się o losie syna swego Krzysztofa, wykrzyknął, że dopiero wówczas będzie rad, kiedy wszystkie jego dzieci znajdą się w ziemi, i że, skoro ostatnie umrze, on, na znak radości, podpali swój pałac. Rzym zdumiewał się takiemi słowy, ale wszystko zdało się możliwe ze strony człowieka, który swą chlubę pokładał w tem aby urągać całemu światu, nawet samemu papieżowi.
(Tutaj staje się zupełnem niepodobieństwem podążyć za rzymskim kronikarzem w bardzo ciemnem opowiadaniu osobliwych rzeczy, jakiemi Franciszek Cenci starał się zadziwić współczesnych. Żona jego i jego nieszczęśliwa córka stały się, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, ofiarami tych ohydnych kaprysów).
Wszystko to nie wystarczało mu, groźbami i siłą próbował zgwałcić córkę Beatryczę, która była już duża i ładna; nie wstydził się kłaść w jej łóżku, zupełnie nagi. Przechadzał się z nią po salonach, będąc zupełnie obnażony; poczem wiódł ją do łóżka żony, iżby przy blasku lampy biedna Lukrecja mogła widzieć, co on robi z Beatryczą.
Wmawiał w biedną dziewczynę okropną herezję, którą ledwie śmiem przytoczyć, mianowicie że, jeśli ojciec ma sprawę z własną córką, dzieci które stąd się urodzą są niezawodnie święte, i że wszyscy najwięksi święci czczeni przez Kościół urodzili się w ten sposób, to znaczy że ich macierzysty dziadek był ich ojcem.
Kiedy Beatryx opierała się jego ohydnym chuciom, bił ją tak dotkliwie, iż biedna dziewczyna, nie mogąc znieść tego okropnego życia, zapragnęła pójść w ślady starszej siostry. Przesłała naszemu świątobliwemu papieżowi szczegółową suplikę; ale należy przypuścić że Franciszek Cenci ubezpieczył się w tej mierze, nie zdaje się bowiem aby ta suplika doszła kiedy rąk Jego Świątobliwości; przynajmniej niepodobna jej było odnaleźć w sekretarjacie Memoriali, kiedy, po uwięzieniu Beatryczy, obrońca jej bardzo potrzebował tego dokumentu; byłby on poniekąd dowodem wybryków, jakich widownią był zamek w Petrella. Czyż nie byłoby dla wszystkich jasne że Beatrix Cenci znalazła się w położeniu godziwej obrony? Memorjał ten przemawiał również w imieniu Lukrecji, macochy Beatryczy.
Franciszek Cenci dowiedział się o tem staraniu; można się domyślać z jaką wściekłością podwoił prześladowanie obu nieszczęśliwych kobiet.
Życie ich stało się nie do zniesienia; wówczas-to, widząc jasno, ze niczego nie mogą się spodziewać po sprawiedliwości panującego, którego dworaków Franciszek zjednał sobie podarkami, postanowiły chwycić się ostatecznego środka, który je zgubił, ale który miał tę korzyść, iż zakończył ich cierpienia na tym świecie.
Trzeba wiedzieć, że sławny monsignor Guerra często bywał w pałacu Cencich; był to człowiek wysokiego wzrostu i wogóle piękny mężczyzna; otrzymał od losu ten osobny dar, że ze wszystkiego do czego zechciał się przyłożyć, wywiązywał się ze szczególnym wdziękiem. Przypuszczano, że kochał Beatryczę i że miał zamiar zrzucić mantelleta i ożenić się z nią; ale, mimo że starał się z wielką bacznością kryć swoje uczucia, ściągnął na siebie nienawiść Franciszka Cenci, który wyrzucał mu bliską zażyłość ze wszystkiemi jego dziećmi. Ilekroć monsignor Guerra się dowiedział, że signora Cenci niema w pałacu, udawał się do apartamentu pań i spędzał tam po kilka godzin, gawędząc z niemi i słuchając ich skarg na niewiarygodne obchodzenie, jakiego obie były pastwą. Zdaje się, że pierwsza Beatrix odważyła się wspomnieć monsignorowi Guerra o planie, jaki powzięły. Z czasem monsignor zgodził się przyłożyć do tego rękę; naglony niejednokrotnie przez Beatryczę, umyślił wreszcie powiadomić o tym osobliwym zamiarze Jakóba Cenci, bez którego zgody nic nie można było rozpocząć, ile że był najstarszym bratem i głową domu po Franciszku.
Jakób przystał do spisku nadzwyczaj łatwo; ojciec obchodził się z nim okropnie, nie dawał mu żadnego zasiłku, co było dla Jakóba tem dotkliwsze, iż miał żonę i sześcioro dzieci. Za miejsce do narady się i omówienia szczegółów śmierci Franciszka wybrano mieszkanie monsignora Guerra. Sprawę roztrząśnięto najstaranniej, we wszystkich szczegółach przyjmując zdanie Lukrecji i Beatryczy. Kiedy wreszcie rzecz była postanowiona, wybrano dwóch wasalów Franciszka Cenci, którzy żywili doń śmiertelną nienawiść. Jeden nazywał się Marzio; był to dzielny człowiek, bardzo przywiązany do dzieci Franciszka; aby uczynić coś, coby im było miłe, zgodził się wziąć udział w ojcobójstwe. Drugiego, Olimpja, książę Colonna mianował był kasztelanem fortecy Petrella, w królestwie Neapolu; ale, mocą swego wpływu u księcia, Franciszek Cenci wypędził go stamtąd.
Umówiono wszystko z tymi dwoma. Ponieważ Franciszek Cenci oznajmił, iż, aby uniknąć rzymskich wyziewów, spędzi najbliższe lato w tej właśnie warowni w Petrella, umyślono zgromadzić tam tuzin neapolitańskich zbirów. Olimpjo podjął się ich dostarczyć. Postanowiono, że ich ukryje w lasach niedaleko Petrella, że ich uprzedzi o chwili, w której Franciszek Cenci puści się w drogę: porwą go z gościńca i każą oznajmić rodzinie, iż gotowi są go uwolnić w zamian za znaczny okup. Dzieci wrócą wówczas do Rzymu, aby zgromadzić sumę żądaną przez rozbójników; muszą udać, że nie mogły zebrać jej dość szybko, a zbóje, w myśl swej groźby, nie otrzymawszy pieniędzy, uśmiercą Franciszka. W ten sposób nikomu nie przyjdzie na myśl podejrzewać istotnych sprawców.
Ale, skoro nadeszło lato i Franciszek Cenci wyjechał z Rzymu do Petrella, szpieg, który miał uprzedzić o wyjeździe, ostrzegł zbyt późno zbirów zaczajonych w lesie, tak iż nie zdążyli wypaść na gościniec. Cenci przybył do Petrella bez szkody, zbóje zaś, zmęczeni oczekiwaniem wątpliwego łupu, udali się gdzieindziej kraść na własny rachunek.
Tymczasem Cenci, starzec roztropny i podejrzliwy, nie wychylał się nigdy z fortecy. Że zaś zły humor jego wzrastał z dolegliwościami wieku, które mu były nie do zniesienia, podwoił jeszcze okrucieństwo, z jakiem dręczył dwie biedne kobiety. Twierdził, że one cieszą się z jego niemocy.
Beatrix, doprowadzona do ostateczności ohydami, które musiała znosić, kazała wezwać pod mury fortecy Marzia i Olimpja. W nocy, gdy ojciec spał, rozmówiła się z nimi przez okno i rzuciła im listy, przeznaczone dla monsignora Guerra. Drogą tych listów ułożono, że monsignor Guerra przyrzeknie Marziowi i Olimpiowi tysiąc piastrów, jeśli się zgodzą sami zgładzić Franciszka Cenci. Trzecią część sumy miał wypłacić w Rzymie, przed spełnieniem czynu, monsignor Guerra, pozostałe dwie trzecie Lukrecja i Beatrix, skoro, po dokonaniu sprawy, owładną szkatułką Franciszka.
Umówiono również, że rzecz spełni się w dzień Narodzenia Najświętszej Panny, i w tym celu obu ludzi wprowadzono zręcznie do fortecy. Ale cześć, należna świętu Matki Boskiej, powstrzymała Lukrecję, która nakłoniła Beatrix do odłożenia daty, aby nie popełniać podwójnego grzechu.
Jakoż, 9 września r. 1598, wieczorem matka i córka podały bardzo zręcznie opjum Franciszkowi Cenci, owemu człowiekowi tak trudnemu do oszukania; i zapadł w głęboki sen.
Około północy, Beatrix wpuściła sama do fortecy Marcia i Olimpja; następnie Lukrecja i Beatrix wprowadziły ich do pokoju starca, który spał głęboko. Tam zostawiły ich, aby spełnili to, co było umówione, same zaś udały się tymczasem do sąsiedniej komnaty. Naraz ujrzały morderców, wchodzących do pokoju, bladych, jakby nieprzytomnych.
— Co się stało? wykrzyknęły kobiety.
— To hańba i wstyd, odparli, zabijać biednego uśpionego starca! Litość nie pozwała nam tego uczynić.
Słysząc tę wymówkę, Beatrix porwała się oburzona i zaczęła ich lżyć, mówiąc:
— Jakto! Wy mężczyźni, dobrze przygotowani do tego czynu, nie macie odwagi zabić człowieka, który śpi! Tem bardziej nie śmielibyście mu spojrzeć w twarz, gdyby czuwał! I na to, aby tak skończyć, wzięliście pieniądze? Więc dobrze! skoro wasze tchórzostwo tego żąda, ja sama zabiję ojca, ale i wy nie pożyjecie długo!
Zagrzani temi płomiennemi słowy i lękając się jakowegoś uszczerbku w zapłacie, mordercy wrócili śmiało do komnaty, kobiety zaś udały się za nimi. Jeden z nich miał wielki gwóźdź, który postawił pionowo na oku śpiącego starca; drugi, trzymający młot, wbił mu ten gwóźdź w głowę. Tak samo wbito drugi gwóźdź w gardło, tak, iż tę biedną duszę, obciążoną tyloma śmiertelnemi grzechami, pochwyciły djabły; ciało miotało się, ale nadaremnie.
Skoro się z tem załatwiono, młoda dziewczyna dała Olimpjowi dużą sakiewkę pełną złota; Marziowi dała sukienny płaszcz oszyty złotym galonem, będący własnością ojca; poczem odprawiła ich.
Zostawszy same, kobiety wyciągnęły najpierw wielki gwóźdź wbity w głowę trupa, i drugi, który tkwił w szyi; następnie, zawinąwszy ciało w prześcieradło, powlekły je przez szereg pokojów aż na galerję, która wychodziła na ogródek. Stamtąd rzuciły ciało na wielki krzak bzu, rosnący w tem miejscu. Ponieważ na końcu tej galerji znajdował się ustęp, miały nadzieję, iż, ci którzy nazajutrz znajdą ciało starca w gałęziach bzu, pomyślą, że mu się noga powinęła i że spadł idąc na wychód.
Wszystko zdarzyło się jak przewidziały. Rano, skoro znaleziono trupa, wszczął się w fortecy zgiełk; i one nie omieszkały uderzyć w krzyk i opłakiwać nieszczęsną śmierć ojca i małżonka. Ale młoda Beatrix posiadała odwagę obrażonej skromności, nie zaś roztropność nieodzowną w życiu; zaraz rano oddała praczce pałacowej prześcieradło splamione krwią, powiadając, aby się nie dziwiła tej obfitej posoce, gdyż to ona miała silny upływ krwi przez całą noc. Narazie tedy wszystko odbyło się dobrze.
Pogrzebano uczciwie Franciszka Cenci, i obie kobiety wróciły do Rzymu, aby się cieszyć spokojem, którego od tak dawna i nadaremnie pragnęły. Sądziły, że kupiły sobie trwałe szczęście, ponieważ nie wiedziały, co się dzieje w Neapolu.
Sprawiedliwość boża, która nie chciała aby tak okrutne ojcobójstwo zostało bez kary, zrządziła, iż skoro tylko się dowiedziano co zaszło w Petrella, najwyższy sędzia powziął wątpliwość i posłał komisarza królewskiego dla zbadania ciała i uwięzienia podejrzanych osób.
Komisarz królewski kazał uwięzić wszystkich mieszkańców fortecy. Zawieziono więźniów do Neapolu w kajdanach; nic w zeznaniach ich nie wydało się podejrzane, prócz oświadczenia praczki, która wyznała, iż otrzymała od Beatryczy zakrwawione prześcieradło. Spytano jej, czy Beatrix próbowała wytłumaczyć te wielkie plamy krwi; odpowiedziała, że Beatrix mówiła o naturalnej dolegliwości. Spytano jej, czy tak wielkie plamy mogły pochodzić z owej dolegliwości; odpowiedziała, że nie, i że plamy na prześcieradle miały czerwień nazbyt żywą.
Przesłano natychmiast te poszlaki trybunałowi w Rzymie; mimo to, upłynęło wiele miesięcy, zanim ktoś u nas pomyślał o uwięzieniu dzieci Franciszka. Lukrecja, Beatrix i Jakób mogli byli tysiąc razy uciec, czy to udając się do Florencji pod pozorem jakiej pielgrzymki, czy wsiadając na statek do Civita Vecchia; ale Bóg odmówił im tego zbawczego natchnienia.
Monsignor Guerra, dowiedziawszy się o tem co się dzieje w Neapolu, wysłał natychmiast ludzi, którym polecił zabić Marzia i Olimp ja; ale jedynie Olimpja zdołano zabić w Terni. Policja neapolitańska uwięziła Marzia; zaprowadzano go do Neapolu, gdzie wyznał wszystko.
Straszliwe to zeznanie przesłano natychmiast trybunałowi w Rzymie, który namyślił się wreszcie ująć i odprowadzić do więzienia Corte Savella Jakób a i Bernarda Cenci, jedynych żyjących jeszcze synów Franciszka, oraz wdowę po nim, Lukrecję. Beatryczę zostawiono w pałacu pod silną strażą. Przewieziono Marzia z Neapolu i również pomieszczono go w więzieniu Savella; tam stawiono go do oczu dwóm kobietom, które przeczyły wszystkiemu niezłomnie; zwłaszcza Beatrix nie chciała za nic uznać płaszcza z galonem, który dała Marziowi. Zbójca ten, naraz zdjęty uwielbieniem dla cudnej piękności i zdumiewającej wymowy młodej dziewczyny, zaprzeczył wszystkiemu, co wyznał w Neapolu. Wzięto go na tortury, nie wyznał nic i wolał umrzeć w męczarniach: sprawiedliwy hołd oddany piękności Beatryczy!
Po śmierci zbrodniarza, wobec tego że corpus delicti nie zostało stwierdzone, sędziowie nie uznali, aby była dostateczna przyczyna wydania na tortury dwóch synów Franciszka Cenci lub też obu kobiet. Zawiedziono wszystkich czworo do zamku Św. Anioła, gdzie spędzili kilka miesięcy zupełnie spokojnie.
Wszystko zdawało się skończone i nikt nie wątpił już w Rzymie, że ta młoda dziewczyna, tak piękna, tak dzielna i budząca tyle sympatji, znajdzie się niebawem na swobodzie, kiedy, nieszczęściem, policja przytrzymała zbója, który w Terni zabił Olimpja; przywiedziony do Rzymu, człowiek ten wyznał wszystko.
Monsignora Guerra, tak mocno podanego w podejrzenie zeznaniami zbója, wezwano przed sąd bez najmniejszej zwłoki; więzienie było pewne, a śmierć prawdopodobna. Ale ten wspaniały człowiek, któremu los dał umiejętność robienia dobrze wszystkiego, zdołał się ocalić w sposób graniczący z cudem. Uchodził za najpiękniejszego mężczyznę na dworze papieża i nadto był znany w Rzymie, aby mógł żywić nadzieję ucieczki; zresztą drzwi były Bilnie strzeżone i prawdopodobnie w chwili doręczenia rozkazu dom jego był pod dozorem. Trzeba wiedzieć, że monsignor był bardzo wysoki, miał wybornie białą cerę, piękną blond brodę i cudne włosy tej samej maści.
Z niewiarygodną szybkością przekupił węglarza, wziął jego suknie, kazał sobie ogolić głowę i brodę, umalował sobie twarz, kupił dwa osły i zaczął obchodzić ulice Rzymu i sprzedawać węgiel, kuśtykając. Cudownie przybrał minę ciemięgi i gbura, wykrzykiwał wszędzie swój węgiel z gębą pełną cebuli i chleba, gdy setki zbirów szukały go nietylko w Rzymie, ale po wszystkich gościńcach. Wreszcie, kiedy się już oswoili z jego twarzą, odważył się opuścić Rzym, wciąż pędząc przed sobą dwa osły objuczone węglem. Spotkał kilka oddziałów zbirów, którym nie postało w głowie przytrzymać go. Od tego czasu był od niego tylko jeden list; matka posłała mu pieniądze do Marsylji. Przypuszczają, że wojuje we Francji jako żołnierz.
Wyznanie mordercy z Terni i ta ucieczka monsignora Guerra, która zrobiła w Rzymie nieopisane wrażenie, tak bardzo wznowiła podejrzenia, a nawet poszlaki przeciw Cencim, że wyrwano ich z zamku Św. Anioła i sprowadzono z powrotem do więzienia Savella.
Dwaj bracia, wzięci na tortury, dalecy byli od przykładu wielkodusznego zbójcy Marzia i tchórzliwie wyznali wszystko. Signora Lukrecja Petroni tak była przyzwyczajona do wygody i miętkiego zbytku, że nie mogła znieść tortury corde; wyznała wszystko, co wiedziała.
Zgoła inaczej z Beatrix Cenci, dziewczyną pełną życia i odwagi. Namowy ani groźby sędziego Moscati nie wskórały nic. Zniosła torturę corde bez najmniejszego wzruszenia z doskonałem męstwem. Za nic sędzia nie zdołał z niej wydobyć odpowiedzi, któraby ją naraziła w najlżejszym sposobie; co więcej, dzięki swej bystrości, zagnała w kozi róg słynnego Ulissesa Moscati, sędziego, któremu powierzono jej śledztwo. Tak był zdumiony zachowaniem się dziewczyny, iż uważał sobie za powinność zdać ze wszystkiego sprawę Jego Świątobliwości papieżowi Klemensowi VIII, szczęśliwie panującemu.
Jego świątobliwość papież zechciał przejrzeć akty procesu i zbadać go. Lękał się, iż Ulisses Moscati, tak głośny swą głęboką wiedzą i niepospolitą bystrością umysłu, dał się ująć piękności Beatryczy i oszczędza ją w śledztwie. Wynikło stąd, iż Jego świątobliwość odjął mu proces i powierzył go innemu, surowszemu sędziemu. W istocie, barbarzyńca ten miał tę odwagę, iż udręczył bez litości owo tak piękne ciało ad torturam capillorum (to znaczy iż wzięto Beatrix Cenci na tortury wieszając ją za włosy).
Gdy tak wisiała u sznura, ów nowy sędzia postawił Beatryczy do oczu macochę i braci. Skoro tylko Jakób i signora Lukrecja ujrzeli ją, wykrzyknęli:
— Zgrzeszyliśmy, trzeba teraz uczynić pokutę i nie wydawać ciała na mękę dla daremnego uporu.
— Chcecie tedy okryć hańbą swój dom, odparła dziewczyna, i umrzeć w niesławie? Źle czynicie, ale skoro taka wasza wola, niech i tak będzie.
Obróciła się ku zbirom.
— Odwiążcie mnie, rzekła: niech mi odczytają zeznania matki; potwierdzę to co należy potwierdzić, a zaprzeczę temu, czemu należy zaprzeczyć.
Tak się stało; wyznała wszystko co było prawdą. Natychmiast zdjęto łańcuchy wszystkim; że zaś minęło pięć miesięcy jak nie widziała braci, zechciała zjeść obiad z nimi i wszyscy czworo spędzili dzień bardzo wesoły.
Ale następnego dnia rozdzielono ich na nowo; braci zawiedziono do więzienia w Tordinona, a kobiety zostały w Savella. Nasz święty Ojciec, ujrzawszy autentyczny akt zawierający zeznania wszystkich, nakazał, aby bezzwłocznie przywiązano ich do ogonów nieokiełzanych koni i tak wydano na śmierć.
Cały Rzym zadrżał, słysząc ten surowy wyrok. Mnogość kardynałów i książąt przyszła paść na kolana przed papieżem, błagając go, aby pozwolił nieszczęśnikom przedstawić swoją obronę.
— A oni, czy zostawili czas na przedstawienie obrony swemu staremu ojcu? rzekł papież oburzony.
Wreszcie, przez osobliwą łaskę, zgodził się udzielić zwłoki dwudziestopięciodniowej. Natychmiast najcelniejsi rzymscy adwokaci jęli pisać w tej spraiwie, która poruszyła miasto i napełniła je współczuciem. Dwudziestego piątego dnia zjawili się wszyscy naraz przed Jego Świątobliwością. Mikołaj de Angalis przemówił pierwszy; ale zaledwie zdążył odczytać pierwsze słowa obrony, Klemens VIII przerwał:
— Zatem, wykrzyknął, są w Rzymie ludzie, którzy zamordowali własnego ojca, i są adwokaci, gotowi bronić tych ludzi!
Wszyscy stali niemi, kiedy Farinacci odważył się przemówić.
— Wielce Świątobliwy ojcze, rzekł, nie jesteśmy tu aby bronić zbrodni, ale aby dowieść, jeśli zdołamy, że jeden albo kilkoro z tych nieszczęsnych nie są jej winni.
Papież dał znak by mówił, i mówił przez trzy długie godziny, poczem papież przyjął pisanie ich wszystkich i odprawił ich. Kiedy odchodzili, Altieri szedł na końcu; zląkł się, że ściągnął na siebie niełaskę, ukląkł tedy przed ojcem świętym i rzekł:
— Jestem adwokatem ubogich, nie mogłem uchylić się od tej sprawy.
Na to papież odparł:
— Nie tobie się też dziwimy, ale innym.
Papież nie chciał się położyć, ale spędził całą noc na czytaniu obrony adwokata, wezwawszy do pomocy w tej czynności kardynała de Saint-Marcel. Jego świątobliwość zdawał się tak wzruszony, ze ten i ów powziął nadzieję ratunku dla tych nieszczęśliwych. Aby ocalić synów, adwokaci zrzucali całą zbrodnię na Beatrix. Ponieważ dowiedziono w procesie, że ojciec jej niejednokrotnie użył przemocy w zbrodniczych zamiarach, adwokaci mieli nadzieję, iż jej będzie zbrodnia odpuszczona, ile że znajdowała się w położeniu godziwej obrony; gdyby zaś tak się stało, skoro główna winowajczyni ocaliłaby głowę, w jakiż sposób braci jej, przez nią namówionych, mianoby wydać na śmierć?
Poświęciwszy tę noc obowiązkom sędziego, Klemens VIII nakazał, aby oskarżonych odprowadzono do więzienia i zamknięto w oddzielnych celach. Ta okoliczność obudziła wielkie nadzieje w Rzymie, gdzie w całej tej zbrodni widziano jedynie Beatrix. Było stwierdzone, że kochała monsignora Guerra, ale że nigdy nie przekroczyła przykazań najsurowszej cnoty; nie można było tedy, wedle sprawiedliwości, czynić z niej potwora zbrodni. I jakże ją karać za to, że posłużyła się prawem obrony? a cóżby zrobiono, gdyby się okazała powolną? Trzeba było, aby sprawiedliwość ludzka pomnożyła niedole istoty tak lubej, tak godnej litości i tak już nieszczęśliwej? Po życiu tak smutnem, które zwaliło na nią wszystkie nieszczęścia, czyż nie miała wreszcie prawa do kilku dni mniej okropnych? Każdy człowiek w Rzymie poczuwał się do obowiązku bronienia jej. Czyżby jej nie przebaczono, gdyby, za pierwszym razem kiedy Franciszek Cenci pokusił się o zbrodnię, zasztyletowała go?
Papież Klemens VIII był łagodny i miłosierny. Zaczynaliśmy mieć nadzieję, iż, zawstydzony nieco wybuchem gniewu, pod wpływem którego przerwał obronę adwokatom, przebaczy tej, która odparła siłę siłą, coprawda nie w momencie pierwszej zbrodni, ale wówczas gdy niegodziwiec próbował ją ponowić. Cały Rzym był w napięciu, kiedy papież otrzymał wiadomość o gwałtownej śmierci margrabiny Konstancji Santa-Croce. Syn jej, Paweł Santa-Croce, zabił sztyletem tę panią, liczącą sześćdziesiąt lat, za to, iż nie chciała się zobowiązać, że go uczyni spadkobiercą wszystkich dóbr. Raport dodawał, że Santa-Croce uciekł i że nie było nadziei dosięgnięcia go. Papież przypomniał sobie bratobójstwo Massinich, spełnione niedawno. Zatroskany częstością tych mordów, dokonanych na najbliższych krewnych, Jego Świątobliwość nie sądził, aby mu wolno było przebaczyć. Gdy nadszedł nieszczęsny raport o Pawle Santa-Croce, papież znajdował się w płacu Monte-Cavillo; spędził tam dzień 6 września, aby być następnego rama bliżej kościoła N. Panny Anielskiej, gdzie miał wyświęcić na biskupa pewnego niemieckiego kardynała.
W piątek, o godzinie dwudziestej drugiej (czwarta popołudniu), kazał wezwać pana Ferrantego Tavema[2], gubernatora Rzymu, i rzekł mu te słowa:
— Oddajemy ci sprawę Cencich, iżby sprawiedliwość spełniła się za fcwem staraniem, bez najmniejszej zwłoki.
Gubernator wrócił do swego pałacu wielce poruszony rozkazem; natychmiast wygotował wyrok i zwołał kongregację celem naradzenia się nad sposobem wykonania.
W sobotę rano, 11 września 1599, najpierwsi panowie rzymscy, członkowie bractwa confortatori, udali się do dwóch więzień, do Corte-Savella, gdzie była Beatrix i jej macocha, oraz do Tordinona, gdzie znajdowali się Jakób i Bernard Cenci. Przez całą noc z piątku na sobotę, panowie rzymscy, którzy wiedzieli co się dzieje, biegali wciąż z pałacu Monte-Cavallo do głównych kardynałów, aby uzyskać bodaj tyle, by kobiety stracono w murach więzienia, a nie na haniebmem rusztowaniu, i aby uzyskać łaskę dla młodego Bernarda Cenci, który, mając ledwie piętnaście lat, nie mógł być dopuszczony do żadnej tajemnicy. Zwłaszcza szlachetny kardynał Sforza odznaczył się tej nieszczęsnej nocy gorliwością, ale, mimo iż tak możny, nic nie zdołał uzyskać. Zbrodnia Pawła Santa-Croce była to zbrodnia plugawa, spełniona dla pieniędzy, a zbrodnia Beatrix była dla ocalenia honoru.
Gdy najmożniejsi kardynałowie czynili tyle daremnych starań, Farinacci, nasz wielki prawoznawca, odważył się dotrzeć do papieża; stanąwszy przed Jego świątobliwością, zdumiewający ten człowiek umiał przemówić do sumienia papieża, i póty się naprzykrzał, aż uzyskał życie dla Bernarda Cenci.
Kiedy papież wyrzekł to wielkie słowo, mogła być czwarta rano (sobota 11 września). Całą noc pracowano na placu Św. Anioła nad przygotowaniem tej okrutnej tragedji. Jednakże wszystkich potrzebnych odpisów wyroku nie dało się wygotować przed piątą rano, tak ze dopiero o szóstej można było oznajmić okropną wiadomość biednym nieszczęśnikom, którzy spali spokojnie.
W pierwszej chwili młoda dziewczyna nie miała nawet tyle sił aby się ubrać. Wciąż wydawała rozdzierające okrzyki i oddawała się najstraszniejszej rozpaczy.
— Jak to możliwe, o mój Boże, wołała, abym tak niespodzianie musiała umrzeć?
Lukrecja Petroni, przeciwnie, zachowała się bardzo rozsądnie. Najpierw pomodliła się na klęczkach, następnie upomniała spokojnie córkę, aby z nią poszła do kaplicy, iżby się tam przygotowały do tego wielkiego przejścia z życia do śmierci.
To słowo wróciło Beatryczy cały spokój; o ile zrazu oddawała się wybuchom szaleństwa, o tyle stała się roztropną i poważną, skoro matka przywołała do przytomności tę wielką duszę. Od tej chwili była zwierciadłem męstwa, które podziwiał cały Rzym.
Zażądała rejenta celem sporządzenia testamentu, co jej przyzwolono. Poleciła, aby ciało jej zaniesiono do św. Piotra in Montorio; zostawiła trzy tysiące franków Stygmatkom (zakonnice Stygmatów św. Franciszka); suma ta miała posłużyć na wyposażenie pięćdziesięciu ubogich nowicjuszek. Przykład ten wzruszył signorę Lukrecję, która także zrobiła testament i nakazała, aby ciało jej przeniesiono do św. Jerzego; zostawiła pięć tysięcy franków jałmużny temu kościołowi i inne pobożne legaty.
O ósmej wyspowiadały się, wysłuchały mszy i przyjęły św. komunję. Ale, nim się udały na mszę, signora Beatrix rozważyła, że nie byłoby przystojne pokazać się na rusztowaniu, w oczach całego ludu, w bogatych szatach, które miały na sobie. Kazała sporządzić dwie suknie, jedną dla siebie, drugą dla matki. Suknie te uszyto krojem szat zakonnych, bez ozdób na piersiach i ramionach, jedynie marszczone z szerokiemi rękawami. Suknia matki była z czarnego płótna, suknia dziewczyny z niebieskiej kitajki z grubym sznurem opasującym kibić.
Kiedy przyniesiono te suknie, signora Beatrix, dotąd klęcząca, wstała i rzekła do signory Lukrecji:
— Pani matko, godzina naszej męki zbliża się; byłoby dobrze, abyśmy się przygotowały, abyśmy zmieniły suknie i oddały sobie ostatni raz wzajemną przysługę przy ubieraniu.
Wzniesiono na placu Św. Anioła rusztowanie z pieńkiem i mannaja (rodzaj gilotyny). O godzinie trzynastej (ósma rano), bractwo Miłosierdzia przyniosło wielki krucyfiks do bram więzienia. Jakób Cenci wyszedł pierwszy; ukląkł pobożnie w progu, pomodlił się i ucałował święte rany krucyfiksu. Za nim szedł Bernard Cenci, młodszy brat; ten miał ręce związane i deszczułkę przed oczami. Tłum był ogromny; wszczął się tumult z powodu naczynia, które spadło z okna prawie na głowę jednego z pokutników, niosącego zapaloną pochodnię tuż przy chorągwi.
Wszyscy patrzyli na dwóch braci, kiedy nagle wystąpił prokurator rzymski i rzekł:
— Signor Bernardo, pan nasz darowuje ci życie, udaj się za swymi krewnymi i módl się do Boga za nich.
Natychmiast jego dwaj confortatori odjęli mu deszczułkę, znajdującą się przed oczyma. Kat usadowił na wóz Jakóba Cenci i zdjął mu suknie, aby go móc szarpać kleszczami. Kiedy kat podszedł do Bernarda, sprawdził podpis na jego ułaskawienie, rozwiązał go, zdjął mu kajdany, że zaś był bez ubrania, jako iż miał być szarpany obcęgami, kat posadził go na wóz i zawinął go w bogaty płaszcz dziany złotem. (Powiadano, że to był ten sam, który Beatrix dała Marziowi w fortecy Petrella). Olbrzymi tłum, znajdujący się na ulicy, w oknach i na dachach, poruszył się nagle; rozległ się głuchy i poważny szmer: zaczęto mówić, że dziecko zostało ułaskawione.
Rozległy się psalmy i procesja udała się przez plac nawoński ku więzieniu Savella. Przybywszy do bram, chorągiew zatrzymała się, dwie kobiety wyszły, uwielbiły stopy św. krucyfiksu, poczem ruszyły w drogę pieszo, jedna za drugą. Były odziane tak jak wspomniano, z głową okrytą zasłoną z kitajki sięgającą prawie do pasa.
Signora Lukrecja, jako wdowa, miała zasłonę czarną i pantofle czarne aksamitne bez obcasów, wedle zwyczaju.
Zasłona Beatrix była z niebieskiej kitajki, jak suknia; co więcej miała welon ze srebrnej lamy na ramionach, spódnicę fioletową i białe atłasowe pantofle, wykwintnie zasznurowane szkarłatnym sznurkiem. Miała w tym stroju szczególny wdzięk, tak iż łzy napływały do oczu wszystkim w miarę jak widzieli idącą wolno na końcu procesji.
Obie kobiety miały dłonie swobodne, ale ramiona przywiązane do ciała, tak iż każda mogła nieść krucyfiks; trzymały go też przy oczach. Rękawy były bardzo szerokie, tak że było widać ramiona, okryte koszulą obciśniętą przy garstkach, jak jest obyczaj w tym kraju.
Signora Lukrecja, która miała serce mniej mężne, płakała ustawicznie; młoda Beatrix, przeciwnie, objawiała wiele żartu; obracając oczy w stronę każdego kościoła, który mijała procesja, przyklękała na chwilę i mówiła silnym głosem: Adoramus te, Christe!
Przez ten czas biednego Jakóba Cenci szarpano na wózku kleszczami, co znosił z wielkiem męstwem.
Procesja zaledwie mogła się przecisnąć przez plac koło mostu Św. Anioła, tyle było karet i taka ciżba ludu. Zaprowadzono natychmiast kobiety do kaplicy, którą przygotowano, poczem zawiedziono tam Jakóba Cenci.
Młodego Bernarda, w płaszczu oszywanym złotem, zaprowadzono na rusztowanie; zaczem wszyscy mniemali, że ma być stracony i że go nie darowano łaską. Biedny chłopczyna tak się przeląkł, że padł zemdlony, ledwie wstąpiwszy nogą na szafot. Ocucono go zimną wodą i posadzono naprzeciw pieńka.
Kat poszedł po Lulkrecję Petroni; ręce miała związane na grzbiecie i nie miała już zasłony na ramionach. Ukazała się na placu obok chorągwi, z głową spowitą, w czarny (welon; pojednała się z Bogiem i ucałowała jego święte rany. Powiedziano jej, aby porzuciła sandały na bruku; ponieważ była bardzo tłusta, dość ciężko było jej wejść. Kiedy się znalazła na rusztowaniu i kiedy jej zdjęto z głowy czarną zasłonę, przykro ją dotknęło to, że ją widzą z odsłoniętemi ramionami i piersią; popatrzyła na siebie, potem na śmiertelny pieniek i na znak poddania podniosła zwolna ręce; łzy napłynęły jej do oczu, rzekła: „O mój Boże!... A wy, bracia, módlcie się za mą duszę“.
Nie wiedząc co ma czynić, spytała Aleksandra, pierwszego kata, jak się ma zachować. Rzekł, aby usiadła okrakiem na desce. Ale ten ruch zdał się jej nieobyczajny; jakoż wykonała go bardzo wolno. (Szczegóły, które następują, są do zniesienia jedynie dla włoskiego czytelnika, który chce wiedzieć wszystko z największą dokładnością; czytelnikom francuskim niech wystarczy, iż, przez skrupuł skromności, biedna kobieta zraniła się w pierś; kat pokazał głowę ludowi, poczem zawinął ją w czarną zasłonę).
Gdy wyporządzano szafot dla młodej dziewczyny, trybuna pełna ciekawych zawaliła się i wielu ludzi się pozabijało. Tak stanęli przed sądem boskim wcześniej od Beatrix.
Kiedy Beatrix ujrzała, iż orszak wraca po nią do kaplicy, spytała żywo:
— Czy pani matka naprawdę umarła?
Odpowiedziano że tak; zaczem padła na kolana przed krucyfiksem i modliła się żarliwie za jej duszę. Następnie mówiła głośno i długo do krucyfiksu.
— Panie, odwróciłeś się dla mnie, i pójdę za tobą z dobrej woli, nie rozpaczając o twem miłosierdziu dla mego straszliwego grzechu, etc.
Odmówiła następnie liczne psalmy i modły, wciąż na chwałę Boga. Kiedy wreszcie kat zjawił się przed nią ze sznurem, rzekła:
— Zwiąż to ciało, które ma być ukarane, a rozwiąż duszę, która ma dostąpić nieśmiertelności i wiekuistej chwały.
Zaczem wstała, pomodliła się, zzuła trzewiki, poczem, wstąpiwszy na szafot, okraczyła zwinnie deskę i podała głowę pod topór. Spełniła wszystko sama, tak aby kat jej nie tykał. Dzięki zwinności ruchów, nie dopuściła by publiczność miała widzieć jej ramiona i piersi w chwili gdy jej zdejmowano zasłonę. Cios długo się opóźniał, ponieważ zaszły przeszkody. Przez ten czas wzywała głośno imienia Jezusa Chrystusa i Przenajświętszej Dziewicy[3]. W okropnej chwili ciało wzdrygnęło się straszliwie. Biedny Bernard Cenci, który wciąż siedział na rusztowaniu, padł znowu zemdlony; trwało dobre pół godziny, zanim confortatori zdołali go ocucić. Wówczas wstąpił na rusztowanie Jakób Cenci; znów trzeba tu pominąć nazbyt okrutne szczegóły. Jakóib Cenci został zatłuczony (mazzolato).
Natychmiast odprowadzono Bernarda do więzienia; miał silną gorączkę, puszczono mu krew.\
Co się tyczy biednych kobiet, złożono je do trumien i ustawiono o kilka kroków od rusztowania, blisko posągu św. Pawła, ostatniego po prawej na moście św. Anioła. Zostały tam do kwadrans na piątą po południu. Koło każdej trumny płonęły cztery świece z białego wosku.
Następnie, wraz ze szczątkami Jakóba Cenci, zaniesiono je do pałacu florenckiego konsula. O kwadrans na dziesiątą wieczór ciało młodej dziewczyny, przybrane w jej własne szaty i obficie uwieńczone kwiatami, zaniesiono do św. Piotra in Montario. Była cudownie piękna; możnaby myśleć, że śpi. Pogrzebano ją koło wielkiego ołtarza, przed Przemienieniem Rafaela z Urbino. Towarzyszyło jej pięćdziesiąt grubych płonących świec i wszyscy Franciszkanie z całego Rzymu.
Lukrecję Petroni zaniesiono o dziesiątej wieczór do kościoła św. Jerzego. Podczas tej tragedji, ciżba była olbrzymia; jak daleko wzrok mógł sięgnąć, ulice były wypełnione karocami i ludem, trybuny, okna i dachy pełne ciekawych. Słońce prażyło owego dnia tak, iż wielu ludzi mdlało. Ogromna ilość osób dostała gorączki; kiedy zaś wszystko się skończyło o dziewiętnastej godzinie (trzy kwadranse na drugą) i kiedy tłum się rozproszył, wiele osób udusiło się w tłoku, wiele stratowały konie. Liczba zabitych była bardzo wielka.
Signora Lukrecja Petroni była dość niska i, mimo że miała pięćdziesiąt lat, bardzo urodziwa. Miała piękne rysy, mały nos, czarne oczy, twarz bardzo białą z żywemi rumieńcami; włosy skąpe, kasztanowate.
Beatrix Cenci, która będzie budziła wiekuiste żale, miała właśnie szesnaście lat; była nieduża, pulchna i miała dołki na policzkach, tak iż kiedy leżała umarła i przystrojona kwiatami, możnaby rzec że śpi, a nawet że się śmieje, jak często zdarzało się jej póki była przy życiu. Miała małe usta, włosy blond i z natury kędzierzawe. Kiedy szła na śmierć, te kręcące się blond włosy opadły jej na oczy, co jej przydało wdzięku i skłoniło do współczucia.
Jakób Cenci był małego wzrostu, otyły, biały na twarzy i z czarną brodą; miał około dwudziestu sześciu lat gdy umierał.
Bernard Cenci podobny był zupełnie do siostry, że zaś nosił jak ona długie włosy, przeto, kiedy się zjawił na szafocie, wiele osób wzięło go za nią.
Słońce prażyło tego dnia tak dotkliwie, iż wielu widzów tej tragedji umarło w nocy, wśród nich Ubaldino Ubaldini, młodzieniec rzadkiej piękności i cieszący się wprzód doskonałem zdrowiem. Był to brat signora Renzi, tak znanego w Rzymie. Tak więc cienie Cencich odeszły w licznem towarzystwie.
Wczoraj, we wtorek, 14 września 1599 r. pokutnicy z San Marcelo, z okazji dnia św. Krzyża, skorzystali ze swego przywileju aby uwolnić z więzienia Bernarda Cenci, który zobowiązał się zapłacić w ciągu roku czterysta tysięcy franków Najświętszej Trójcy z mostu sykstyńskiego.

Dopisane inną ręką:

Od niego to pochodzą Franciszek i Bernard Cenci, dziś żyjący.
Słynny Farinacci, który uporem swym ocalił życie młodemu Cenci, wydał swoje obrony. Daje jedynie wyciąg z obrony nr. 66, którą wygłosił wobec Klemensa VIII w sprawie Cencich. Obrona ta w języku łacińskim zajęłaby sześć wielkich stronic i nie mogę jej tutaj przytoczyć, czego żałuję; dobrze oddaje ducha roku 1599 i zdaje mi się bardzo rozsądna. Wiele lat po r. 1599, Farinaeci, oddając swoje obrony do druku, dodał przypisek do tej, którą wygłosił w sprawie Cencich: Omnes fuerunt ultimo supplicio effecti, excepto Bernardo qui ad triremes cum bonorum confiscatione condemnatus fuit, ac etiam ad interessandum aliorum morti prout interfuit[4].
Koniec tego łacińskiego przypisku jest wzruszający, ale sądzę, że czytelnik znużony jest tak długą historją.


VANINA VANINI


Było to pewnego wieczoru na wiosnę r. 182*. Cały Rzym był w ruchu: książę de B***, słynny bankier, wydawał bal w swoim nowym pałacu na placu weneckim. Wszystko co sztuka włoska, co zbytek Paryża i Londynu mogą wydać najwspanialszego, zgromadzono dla upiększenia tego pałacu. Tłok był ogromny. Jasnowłose i skromne piękności arystokratycznej Anglji ubiegały się o zaszczyt obecności na tym balu; przybywały tłumnie. Najpiękniejsze kobiety rzymskie walczyły z niemi o palmę piękności. Młoda dziewczyna, w której blask oczu i heban włosów zdradzały Rzymiankę, weszła prowadzona przez ojca; wszystkie spojrzenia biegły za nią. Szczególna duma widniała w każdym jej ruchu.
Wchodząc, cudzoziemcy olśnieni byli wspaniałością tego balu. „Festyn żadnego z królów Europy, mówili, ani się umył do tego“.
Królowie nie mieszkają w cudach architektury rzymskiej; obowiązani są zapraszać wielkie damy swego dworu; książę de B*** prosi tylko ładne kobiety. Tego wieczora był szczęśliwy w swoich zaproszeniach; mężczyźni byli olśnieni. Wśród tych niepospolitych kobiet trzeba było wybierać, która jest najpiękniejsza; wybór był jakiś czas nierozstrzygnięty, ale w końcu obwołano królową balu księżniczkę Vaninę Vanini, ową młodą dziewczynę o czarnych włosach i płomiennem oku. Natychmiast cudzoziemcy i młodzi Rzymianie, opuszczając inne salony, napłynęli ciżbą tam gdzie ona była.
Ojciec jej, książę Hasdrubal Vanini, życzył sobie, aby najpierw przetańczyła z kilkoma panującymi niemieckimi. Następnie przyjęła zaproszenie paru Anglików bardzo pięknych i bardzo dobrze urodzonych; sztywne ich miny znudziły ją. Zdawało się, że więcej znajduje przyjemności w dręczeniu młodego Livia Savelli, który wyglądał na wielce zakochanego. Był to najświetniejszy młodzieniec w Rzymie, i co więcej on też był księciem; ale gdyby mu dano do przeczytania powieść, rzuciłby książkę po dwudziestej stronicy, powiadając że go od czytania głowa boli. W oczach Vaniny była to wada.
Około północy rozeszła się po sali balowej wiadomość, która sprawiła pewne wrażenie. Młody karbonarjusz, zamknięty w zamku św. Anioła, umknął tegoż samego wieczora w przebraniu; przez wybryk romantycznego zuchwalstwa, mijając ostatnie warty, natarł na żołnierzy ze sztyletem; ale sam odniósł ranę, zbiry goniły go śladami krwi, i była nadzieja że go pochwycą.
Podczas gdy opowiadano tę historyjkę, Livio Savelli, olśniony wdziękiem i powodzeniem Vaniny, z którą właśnie przetańczył, szepnął odprowadzając ją na miejsce, oszalały niemal z miłości:
— Powiedz pani, kogo byłabyś zdolna pokochać?
— Tego młodego karbonarjusza, który uciekł, lub bodaj kogoś, ktoby zrobił coś więcej, niż to że raczył się urodzić.
Książę Hasdrubal zbliżył się do córki. Jestto bogaty człowiek; od dwudziestu lat nie policzył się ze swoim intendentem, który mu pożycza jego własne dochody na bardzo wysoki procent. Ktoby go spotkał na ulicy, wziąłby go za starego aktora; nie zauważyłby, że książę ma na palcach kilka olbrzymich pierścieni zdobnych dużemi djamantami. Dwaj jego synowie wstąpili do jezuitów, a potem zmarli w obłąkaniu. Zapomniał ich; ale gryzie się tem, że jego jedyna córka, Vanina, nie chce iść za mąż. Ma już dziewiętnaście lat, a odrzuca najświetniejsze partje. Jaka przyczyna? ta sama, która skłoniła Syllę do abdykacji, wzgarda dla Rzymian.
Nazajutrz po balu, Vanina zauważyła, że ojciec jej, człowiek najbardziej niedbały pod słońcem, który w życiu nie zadał sobie tego trudu aby użyć klucza, zamyka starannie drzwiczki od schodków, wiodących na trzecie piętro pałacu. Okna wychodzą łtam na terasę, obsadzoną pomarańczami. Vanina odbyła kilka wizyt na mieście; za powrotem, główna brama była zastawiona przygotowaniami do iluminacji, powóz wjechał tedy dziedzińcem. Vanina podniosła oczy i ujrzała ze zdziwieniem, że jedno okno w apartamencie, który ojciec zamknął tak troskliwie, jest otwarte. Uwolniła się od swej damy, weszła na poddasze i póty szukała, aż znalazła zakratowane okienko, wychodzące na terasę strojną pomarańczami. Owo otwarte okno, które zauważyła, było tuż. Bezwątpienia w pokoju ktoś mieszkał; ale kto? Nazajutrz Vanina zdołała się wystarać o klucz od drzwiczek, wychodzących na terasę.
Podeszła na palcach do okna, które było jeszcze otwarte. Żaluzja pozwalała jej zostać niepostrzeżoną. W pokoju było łóżko, ktoś leżał w tem łóżku. Pierwszym jej odruchem było cofnąć się; ale spostrzegła suknię kobiecą, rzuconą na krzesło. Przyglądając się bliżej osobie spoczywającej w łóżku, ujrzała, że jestto blondynka, jak się zdawało bardzo młoda. Nie wątpiła już, że to kobieta. Suknia rzucona na krzesło była zakrwawiona; była też krew na damskim trzewiku, stojącym na stole. Nieznajoma poruszyła się; Vanina spostrzegła, że jest ranna. Szeroka opaska płócienna splamiona krwią okrywała jej piersi; opaska ta była umocowana jedynie zapomocą wstążek: to nie ręka chirurga założyła ją. Vanina zauważyła, że codzień, koło czwartej, ojciec zamyka się w swoich pokojach, a potem zachodzi do nieznajomej; niebawem wraca i siada do powozu, aby się udać do hrabiny Vitteleschi. Skoro tylko odjechał, Vanina biegła na terasę, skąd mogła widzieć nieznajomą. Owa młoda kobieta, tak bardzo nieszczęśliwa, żywo przemawiała do jej wyobraźni; Vanina siliła się odgadnąć jej dzieje. Zakrwawiona suknia rzucona na krzesło nosiła ślady jakgdyby pchnięć sztyletu: Vanina mogła policzyć jej dziury. Jednego dnia, ujrzała nieznajomą wyraźniej: błękitne jej oczy tonęły w niebie; zdawała się pogrążona w modlitwie. Niebawem łzy napełniły jej piękne oczy; młoda księżniczka ledwie mogła się wstrzymać aby do niej nie zagadać. Nazajutrz Vanina odważyła się ukryć na terasie przed przybyciem ojca. Ujrzała don Hasdrubala, jak wchodził do nieznajomej; niósł koszyk, a w nim zapasy. Książę miał minę niespokojną, mówił niewiele. Szeptał tak cicho, że, mimo iż okno było otwarte, Vanina nie mogła dosłyszeć co mówi. Wkrótce wyszedł.
— Musi ta biedna kobieta mieć bardzo groźnych wrogów, pomyślała Vanina, skoro ojciec, z natury tak nieuważny, nie śmie się zwierzyć nikomu i zadaje sobie trud wspinania się codzień na poddasze.
Pewnego wieczora, kiedy Vanina wysuwała ostrożnie głowę ku oknu nieznajomej, spotkała jej oczy; wszystko się wydało. Vanina padła na kolana i krzyknęła:
— Kocham panią i chcę ci być pomocna.
Nieznajoma dała znak, aby weszła.
— Jakże winnam panią przepraszać, wykrzyknęła Vanina; moja głupia ciekawość musi się pani wydać niedelikatna! Przysięgam ci tajemnicę i, jeśli zażądasz, nie wrócę tu nigdy.
— Któż mógłby nie czuć się szczęśliwy, oglądając panią! rzekła nieznajoma. Czy mieszkasz w tym pałacu?
— Oczywiście! odparła Vanina. Ale widzę, że pani mnie nie zna: jestem Vanina, córka don Hasdrubala.
Nieznajoma objęła ją zdumionem spojrzeniem, zaczerwieniła się mocno, poczem dodała:
— Racz pani użyczyć mi nadziei, że będziesz mnie odwiedzała codzień; ale chciałabym, aby książę nie wiedział nic o tych odwiedzinach.
Serce biła Vaninie jak młotem; zachowanie się nieznajomej uderzyło ją swą szlachetnością. Biedna kobieta musiała się z pewnością narazić jakiemuś potężnemu człowiekowi; może w przystępie zazdrości zabiła kochanka? Vanina nie dopuszczała myśli, aby jej niedole mogły mieć jakąś pospolitą przyczynę. Nieznajoma opowiedziała, że ją zraniono w ramię; rana sięga aż do piersi i dokucza jej mocno. Często miała usta pełne krwi.
— I niema tu chirurga! wykrzyknęła Vanina.
— Wiadomo pani, że w Rzymie, odparła nieznajoma, chirurg winien jest policji wiemy raport z każdej rany, którą ma w leczeniu. Książę raczy sam opatrywać moje rany tą bielizną.
Nieznajoma miała ten smak, iż unikała wszelkiego roztkliwiania się nad swoim wypadkiem; Vanina szalała już za nią. Jedno tylko zdziwiło młodą księżniczkę, a mianowicie, iż w trakcie rozmowy, niewątpliwie bardzo poważnej, nieznajoma z trudem zdołała powściągnąć nagłą ochotę do śmiechu.
— Byłabym szczęśliwa, rzekła Vanina, gdybym mogła znać twoje imię.
— Zowią mnie Klementyna.
— A więc, droga Klementyno, jutro o piątej przyjdę cię odwiedzić.
Nazajutrz Vanina znalazła nową przyjaciółkę w bardzo złym stanie.
— Sprowadzę ci chirurga, rzekła Vanina ściskając ją.
— Raczej wolałabym umrzeć, odparła nieznajoma. Czyż mogłabym narazić moich dobroczyńców?
— Chirurg pana Saveli-Caranzara, gubernatora Rzymu, jest synem naszego służącego, odparła żywo Vanina; jest nam oddany, a dzięki swojej pozycji nie lęka się nikogo. Ojciec mój niedocenia jego wierności; poślę po niego.
— Nie chcę chirurga! wykrzyknęła nieznajoma z gwałtownością, która zdumiała Vaninę. Przychodź do mnie, a jeśli Bóg zechce mnie powołać do siebie, umrę szczęśliwa w twoich ramionach.
Nazajutrz, stan nieznajomej pogorszył się.
— Jeśli mnie kochasz, rzekła Vanina na rozstaniu, zgodzisz się przyjąć chirurga.
— Jeżeli się zgodzę, szczęście moje pierzchnie.
— Poślę po niego, odparła Vanina.
Nic nie mówiąc, nieznajoma zatrzymała ją; ujęła rękę młodej dziewczyny i okryła ją pocałunkami. Nastało długie milczenie, nieznajoma miała łzy w oczach. Wreszcie, puściła rękę Vaniny i rzekła z wyrazem takim, jakgdyby szła na śmierć:
— Mam pani coś wyznać. Przedwczoraj skłamałam, mówiąc że się nazywam Klementyna: jestem nieszczęśliwy carbonaro.
Vanina zdumiona cofnęła się z krzesłem, wstała.
— Czuję, ciągnął karbonarjusz, że to wyznanie pozbawia mnie jedynego skarbu, który mnie wiązał do świata, ale byłoby niegodne oszukiwać panią. Nazywam się Pietro Missirilli, mam dziewiętnaście lat; mój ojciec jest biednym chirurgiem w St. Angelo in Vado; ja jestem karbonarjuszem. Odkryto naszą schadzkę; powleczono mnie w kajdanach z Romanji do Rzymu. Wtrącony do kaźni, gdzie lampka płonęła dniem i nocą, spędziłem tam trzynaście miesięcy. Litościwa dusza zapragnęła mnie ocalić. Przebrano mnie za kobietę. Kiedy wychodziłem z więzienia i mijałem straże przy ostatnej bramie, usłyszałem, jak jeden z żołdaków przeklina karbonarjuszy; dałem mu policzek. Zaręczam pani, to nie była czcza fanfaronada, ale roztargnienie. Ścigany w nocy przez ulice po tym niebacznym kroku, zraniony bagnetem, tracąc już siły, wpadam do jakiegoś domu przez otwartą bramę. Słyszę kroki żołnierzy tuż za sobą, skaczę w ogród, padam o kilka kroków od kobiety, która się przechadza.
— Hrabina Vitteleschi; przyjaciółka mego ojca, rzekła Vanina.
— Jakto! powiedziała to pani? wykrzyknął Missirilli. Tyle wiem, że ta dama, której nazwisko nigdy nie powinno wyjść z moich ust, ocaliła mi życie. W chwili gdy żołnierze wpadli do domu aby mnie pochwycić, ojciec pani uprowadził mnie w swoim powozie. Czuję się bardzo źle; od kilku dni to pchnięcie bagnetem nie daje mi oddychać. Umrę, i umrę w rozpaczy, skoro tem samem przestanę panią widywać.
Vanina słuchała niecierpliwie, i szybko wyszła. Missirilli nie znalazł w tych pięknych oczach żadnego współczucia, jedynie wyraz obrażonej dumy.
W nocy zjawił się chirurg; był sam. Missirilli był w rozpaczy, lękał się, że już nie ujrzy Vaniny. Próbował pytać chirurga, ale ten puścił mu krew i nie odpowiedział nic. Toż samo milczenie następnych dni. Oczy Pietra nie opuszczały terasy, którą Vanina zwykła była wchodzić; był bardzo nieszczęśliwy. Jednego dnia, koło północy, zdawało mu się, że widzi jakiś cień na terasie: czy to była Vanina?
Co noc Vanina przychodziła i przyciskała twarz do szyby w oknach młodego carbonaro.
— Jeśli doń przemówię, powiadała sobie, jestem zgubiona! Nie, nigdy już nie powinnam go ujrzeć!
Powziąwszy to postanowienie, przypominała sobie mimowoli sympatję, jaką zapłonęła do tego młodzieńca, kiedy tak niedorzecznie brała go za kobietę. Po tak lubej zażyłości trzeba go zapomnieć! W chwilach rozsądku Vanina była przerażona zmianami, jakie zaszły w jej pojęciach. Od czasu jak Missirilli wymienił swoje nazwisko, wszystko to, o czem zwykła myśleć, pokryło się jakgdyby mgłą, jawiło się już tylko w dali.
Tydzień nie upłynął, kiedy Vanina, blada i drżąca, weszła z chirurgiem do pokoju młodego carbonaro. Przyszła powiedzieć mu, że trzeba skłonić księcia, aby przysyłał w swoje miejsce służącego. Nie została ani dziesięciu sekund; ale, przez litość, za kilka dni znów wróciła z chirurgiem. Jednego wieczora, mimo iż Missirilli czuł się o wiele lepiej i Vanina nie miała już powodu do obaw o jego życie, ośmieliła się przyjść sama. Na jej widok Missirilli omal nie oszalał ze szczęścia, ale starał się ukryć swą miłość; przedewszystkiem chciał ocalić godność mężczyzny. Vaninę, która weszła ze spłonionem czołem, lękając się wyznań miłosnych, zbiła z tropu szlachetna i pełna oddania, ale wolna od roztkliwień przyjaźń, z jaką ją przyjął. Kiedy odeszła, nie starał się jej zatrzymać.
Kiedy wróciła w kilka dni później, toż samo zachowanie się, te same zapewnienia głębokiego szacunku i wiekuistej wdzięczności. Vanina nietylko nie potrzebowała hamować uniesień młodego carbonaro, ale zaczęła się lękać że ona jedna kocha... Ta tak dumna dotąd młoda dziewczyna gorzko uczuła bezmiar swego szaleństwa. Udawała wesołość, nawet chłód, przychodziła rzadziej, ale nie mogła się przemóc aby nie odwiedzać młodego chorego.
Missirilli, płonąc miłością, ale pomny swego niskiego urodzenia i swej godności, postanowił dać folgę uczuciom aż wtedy, gdy Vanina wytrwa tydzień bez widzenia go. Duma młodej księżniczki broniła się piędź po piędzi.
— Ba! powiedziała sobie wreszcie, jeżeli przychodzę do niego, to dla siebie, aby sobie sprawić przyjemność. Nigdy nie wyznam mu sympatji, jaką we mnie budzi.
Przesiadywała długo u Missirilla, który rozmawiał z nią tak, jakby to czynił wobec dwudziestu osób. Jednego wieczora, po dniu przez który nienawidziła go i przyrzekała sobie być dlań jeszcze surowsza i chłodniejsza niż zwykle, powiedziała mu, że go kocha. Niebawem została jego kochanką.
Było to szaleństwo, ale trzeba wyznać, że Vanina czuła się zupełnie szczęśliwa. Missirilli nie myślał już o rzekomych obowiązkach godności; kochał tak jak się kocha pierwszy raz w dziewiętnastym roku i we Włoszech. Miał wszystkie skrupuły najtkliwszej miłości; tak dalece iż wyznał tej dumnej księżniczce podstęp, do którego się uciekł aby obudzić jej miłość. Zdumiony był nadmiarem jej szczęścia. Cztery miesiące spłynęły bardzo szybko. Jednego dnia, chirurg oznajmił, iż wraca wolność choremu. Co mam począć? pomyślał Missirilli; zostać ukryty u jednej z najpiękniejszych osób w Rzymie? A podli tyrani, którzy mnie trzymali trzynaście miesięcy w więzieniu bez słońca, będą pewni, że mnie złamali! Italjo, jesteś naprawdę nieszczęśliwa, jeśli twoi synowie opuszczają cię tak łatwo!
Vanina nie wątpiła, że największem szczęściem Pietra byłoby zostać na zawsze przy niej; zdawał się u szczytu marzeń; ale jedno powiedzenie generała Bonaparte rozlegało się ironicznie w duszy młodzieńca i dawało ton całemu jego stosunkowi do kobiet. Kiedy, w r. 1796, generał Bonaparte opuszczał Brescię, ławnicy, którzy go odprowadzali do bram miasta, wspomnieli mu, iż mieszkańcy Brescji najbardziej kochają wolność w całych Włoszech.
— Tak, odparł, lubią o tem opowiadać swoim kochankom.
Missirilli oświadczył Vaninie dość nieswoim głosem:
— Skoro zapadnie noc, muszę wyjść z tego domu.
— Pamiętaj wrócić do pałacu przed świtem; będę czekała na ciebie.
— O świcie będę daleko.
— Wybornie, rzekła zimno Vanina; i dokąd się udasz?
— Do Rzymu, zemścić się.
— Ponieważ jestem bogata, ciągnęła Vanina najspokojniej w świecie, mam nadzieję, że przyjmiesz odemnie broń i pieniądze?
Missirilli popatrzył na nią bystro długą chwilę, poczem rzucił się w jej ramiona, mówiąc:
— Duszo mego życia, zapominam przy tobie o wszystkiem, nawet o swoim obowiązku. Ale im twoje serce jest szlachetniejsze, tem bardziej powinnaś mnie rozumieć.
Vanina płakała długo, w końcu postanowiono, że Piętro opuści Rzym aż pojutrze.
— Piętro, powiedziała doń nazajutrz, mówiłeś mi nieraz, że człowiek znany, np. książę rzymski, rozrządzający znacznemi sumami, mógłby oddać wielkie usługi sprawie wolności, gdyby kiedy Austrja wplątała się gdzieś daleko w wielką wojnę.
— Z pewnością, odparł Piętro zdumiony.
— Posłuchaj zatem: jesteś dzielny człowiek, brak ci jedynie wysokiej pozycji; ofiaruję ci swoją rękę i dwieście tysięcy funtów renty. Podejmuję się uzyskać pozwolenie ojca.
Piętro rzucił się do jej stóp; Vanina jaśniała radością.
— Kocham cię bez pamięci, rzekł; ale jestem biednym sługą ojczyzny: im Włochy są nieszczęśliwsze, tem bardziej powinienem im zostać wierny. Aby uzyskać zezwolenie don Hasdrubala, trzebaby lata całe odgrywać nader smutną rolę. Vanino, odmawiam.
Missirilli chciał spalić mosty tem słowem: czuł, że niebawem zbraknie mu odwagi.
— Mojem nieszczęściem jest, wykrzyknął, że cię kocham bardziej niż życie, że opuścić Rzym jest dla mnie najstraszliwszą męką. Och! czemuż Włochy nie są wolne od barbarzyńców! Z jaką rozkoszą popłynąłbym z tobą do Ameryki.
Vankia zlodowaciała. Ta odmowa jej ręki dotknęła jej dumę; ale niebawem rzuciła się w ramiona Missirilla.
— Nigdy nie wydałeś mi się godniejszy kochania, wykrzyknęła; tak, mój chirurgu wiejski, jestem twoją na zawsze. Jesteś wielki człowiek, na wzór dawnych Rzymian.
Wszelka myśl o przyszłości, wszelki mizerny głos rozsądku pierzchły; była to chwila doskonałej miłości. Skoro znów mogli zebrać myśli, Vanina rzekła:
— Będę w Romanji tuż za tobą i każę sobie przepisać kąpiele w Poretta. Zatrzymam się w zamku, który mamy w San Nicolo, niedaleko Forli...
— Tam spędzę życie z tobą! wykrzyknął Missirilli.
— Moim losem jest obecnie ważyć się na wszystko, odparła Vanina z westchnieniem. Zgubię się dla ciebie, ale mniejsza... Czy będziesz mógł kochać dziewczynę zniesławioną?
— Czyż nie jesteś żoną moją, rzekł Missirilli, i to żoną ubóstwianą na wieki? Potrafię cię kochać i bronić.
Vanina musiała iść do gości. Zaledwie Missirilli został sam, własne postępowanie wydało mu się barbarzyństwem.
— Co to jest ojczyzna? powiadał sobie. To nie jest istota, której bylibyśmy winni wdzięczność za dobrodziejstwo, która byłaby nieszczęśliwa i mogła nas przeklinać, jeśli jej chybimy. Ojczyzna i wolność, to tak jak mój płaszcz; to rzecz, która mi jest pożyteczna, którą trzeba mi kupić, to prawda, o ile jej nie dostałem w spadku po ojcu; ale ostatecznie kocham ojczyznę i wolność, ponieważ te dwie rzeczy są mi użyteczne. Jeżeli nie mam z niemi co począć, jeżeli są dla mnie niby płaszcz w sierpniu, poco je kupować i to za olbrzymią cenę? Vanina jest tak piękna, tak urocza! Będą jej nadskakiwali; zapomni o mnie. Gdzież jest kobieta, któraby miała w życiu tylko jednego kochanka? Ci pankowie rzymscy, którymi gardzę, mają tyle przewag nademną! Muszą być bardzo mili. Och! jeśli odjadę, ona zapomni o mnie, i stracę ją na zawsze.
W nocy, Vanina zaszła do niego; przyznał się jej do niepewności w której tonął, oraz do roztrząsań, jakim, pod wpływem swej miłości, poddał wielkie słowo ojczyzna. Vanina uczuła się bardzo szczęśliwa.
— Gdyby musiał koniecznie wybierać między ojczyzną a mną, powiadała sobie, dałby pierwszeństwo mnie.
Zegar na sąsiedniej wieży wybił trzecią; nadchodziła chwila ostatecznego pożegnania. Piętro wyrwał się z objęć kochanki. Już schodził na dół, kiedy Vanina, wstrzymując łzy, rzekła z uśmiechem:
— Gdybyś znalazł opiekę u biednej wieśniaczki, czy nie uczyniłbyś nic, aby się odwdzięczyć? Przyszłość jest niepewna, puszczasz się w drogę pośród swoich wrogów; daruj mi trzy dni przez wdzięczność, tak jakbym była biedną kobietą, aby mi zapłacić za opiekę.
Missirilli został. Wreszcie opuścił Rzym. Dzięki paszportowi, kupionemu w zagranicznej ambasadzie, dostał się do swoich. Była to wielka radość; myśleli że nie żyje. Przyjaciele chcieli uczcić jego powrót sprzątnięciem jednego lub dwóch karabinierów (nazwa, jaką noszą żandarmi w państwie papieskiem).
— Nie zabijajmy bez koniecznej potrzeby Włocha, który umie władać bronią, rzekł Missirilli; ojczyzna nasza nie jest wyspą, jak nieszczęsna Anglja: to brak żołnierzy nie pozwala nam się oprzeć sprzymierzonym królom Europy.
Wkrótce potem, Missirilli, tropiony przez karabinierów, zabił ich dwóch, z pistoletów, które mu dała Vanina. Nałożono cenę na jego głowę.
Vanina nie zjawiała się w Romanji; Missirilli sądził, że zapomniała o nim. Był to cios dla jego miłości własnej; zaczął wiele rozmyślać nad różnicą stanu, która go dzieli od kochanki. W chwili roztkliwienia i żalu za minionem szczęściem, powziął myśl, aby wrócić do Rzymu i zobaczyć co robi Vanina. Ta szalona myśl miała już przeważyć wszystko co uważał za swój obowiązek, kiedy, pewnego wieczora, dzwon na górskim kościółku wydzwonił Anioł Pański w jakiś osobliwy sposób, tak jakby dzwonnik zapomniał się. Był to znak schadzki dla vente karbonarjuszy, do której Missirilli wstąpił przybywszy do Romanji. Tej samej nocy, wszyscy znaleźli się w pewnej pustelni w lesie. Dwaj pustelnicy, uśpieni przy pomocy opjum, nie mieli najmniejszej świadomości celu, na jaki posłużył ich domek. Missirilli, który przybył tam bardzo smutny, dowiedział się, że naczelnika vente schwytano, i że jego, zaledwie dwudziestoletniego młokosa, miano wybrać naczelnikiem vente, która liczyła mężczyzn więcej niż pięćdziesięcioletnich, spiskujących od czasu wyprawy Murata w r. 1815. Dostępując tego nieoczekiwanego zaszczytu, Piętro uczuł, że serce mu bije. Skoro został sam, postanowił nie myśleć już o młodej Rzymiance, która o nim zapomniała i poświęcić wszystkie swoje myśli powinności oswobodzenia Wioch od barbarzyńców[5].
W dwa dni później, Missirilli wyczytał w raporcie przyjazdów i odjazdów, jaki mu składano jako naczelnikowi vente, że księżniczka Vanina przybyła do zamku swego w San Nicolo. Wiadomość ta wniosła więcej zamętu niż radości w jego duszę. Próżno upewniał sam siebie o swej miłości ojczyzny, przemagając się aby nie pognać tegoż wieczora do zamku w San Nicolo; myśl o Vaninie, której się sprzeniewierzał, nie dała mu spełniać należycie obowiązków. Ujrzał ją nazajutrz; kochała go jak w Rzymie. Ojciec, który chciał ją wydać za mąż, opóźnił jej wyjazd. Przywiozła dwa tysiące cekinów. Ta nieoczekiwana pomoc cudownie wzmocniła powagę MissŁrilla jako nowego dygnitarza. Zamówiono sztylety na Korfu; przekupiono przybocznego sekretarza legata, mającego ścigać karbonarjuszów. W ten sposób zdobyto listę księży, pełniących funkcje szpiegów rządowych.
W owej epoce dokończono organizacji jednego z najmniej szalonych spisków, o jakie pokuszono się w nieszczęsnej Italji. Nie będę tu wchodził w szczegóły, powiem tylko, że, gdyby zamiar ten uwieńczyło powodzenie, Missirilli miałby prawo do sporej części chwały. Za jego sprawą, kilka tysięcy spiskowców byłoby powstało na dany sygnał, czekając pod bronią przybycia wodzów. Stanowcza chwila zbliżała się, kiedy, jak zawsze się zdarza, uwięzienie wodzów udaremniło spisek.
Ledwie przybywszy do Romanji, Vanina nabyła przeświadczenia, że miłość ojczyzny kazałaby jej kochankowi zapomnieć o wszelkiej innej miłości. Duma zakipiała w młodej Rzymiance. Napróżno siliła się być rozsądna; popadła w melancholję: spostrzegła się, iż przeklina wolność. Jednego dnia, kiedy przybyła do Forli aby się widzieć z Missirillim, nie mogła opanować męki, którą dotąd duma jej zawsze umiała zawładnąć.
— Doprawdy, rzekła, ty mnie kochasz po małżeńsku; to mi wcale nie wystarcza.
Rozpłakała się; ale to ze wstydu że się zniżyła do wyrzutów. Missirilli uspokajał ją z widocznem roztargnieniem. W tej chwili Vanina powzięła myśl aby go opuścić i wrócić do Rzymu. Znajdowała okrutną radość w tem aby się ukarać za słabość która przez nią przemówiła. Po krótkiem milczeniu, postanowienie jej dojrzało; uważałaby się za niegodną swego kochanka, gdyby go nie opuściła. Cieszyła się jego bolesnem zdumieniem, kiedy jej będzie napróżno szukał dokoła siebie. To znowuż myśl, że nie może uzyskać miłości człowieka, dla którego uczyniła tyle szaleństw, roztkliwiła ją głęboko. Przerwała milczenie i robiła co tylko mogła, aby zeń wydrzeć czulsze słowo. On mówił jej z roztargnioną twarzą rzeczy bardzo serdeczne; ale jakimi innym, o ileż głębszym akcentem brzmiał jego głos, gdy wykrzyknął z bólem, mówiąc o swoich zamiarach:
— Och, jeśli ta sprawa się nie powiedzie, jeśli rząd odkryje ją znowu, rzucam już wszystko!
Vanina siedziała bez ruchu. Od godziny czuła, że widzi swego kochanka ostatni raz. Te słowa rozświetliły złowrogim blaskiem jej duszę. Powiedziała sobie:
— Karbonarjusze dostali odemnie kilka tysięcy cekinów; nikt nie będzie mógł wątpić o mojem oddaniu.
Kiedy Vanina zbudziła się z zadumy, rzekła do Pietra:
— Chcesz spędzić ze mną jeden dzień w zamku San Nicolo? Dzisiejsze zebranie nie wymaga twej obecności. Jutro rano wybierzemy się w San Nicolo na przechadzkę; to uspokoi twoje nerwy i wróci ci zimną krew, której potrzeba ci w tym ważnym momencie.
Piętro zgodził się.
Vanina rozstała się z nim, aby się przygotować do podróży. Wedle zwyczaju zamknęła na klucz pokoik, w którym go ukryła.
Pobiegła do swej dawnej pokojówki, która, opuściwszy służbę, wyszła za mąż i otworzyła sklepik w Forli. Przybywszy do tej kobiety, nakreśliła śpiesznie, na marginesie książki do modlenia którą znalazła w izdebce, dokładny opis miejsca gdzie vente karbonarjuszów miała się odbyć tej nocy. Zakończyła denuncjację temi słowy: „Vente składa się z dziewiętnastu członków; oto ich nazwiska i adresy“. Spisawszy listę bardzo dokładnie, opuściwszy jedynie nazwisko Pietra, powiedziała do tej kobiety, na której oddanie mogła liczyć:
— Zanieś tę książkę do kardynała-legata; niech przeczyta co tu jest napisane i niech ci odda książkę. Oto dla ciebie dziesięć cekinów; jeśli kiedykolwiek legat zdradzi twoje imię, śmierć twoja jest pewna; ale ocalisz mi życie, jeśli pokażesz legatowi kartkę którą skreśliłam.
Wszystko odbyło się cudownie. Strach legata sprawił, że zachował się nie po pańsku. Pozwolił kobiecinie, która żądała posłuchania, zjawić się przed nim w masce, ale pod warunkiem, że ręce będzie miała związane. W ten sposób wprowadzono sklepikarkę przed oblicze dostojnika, który oszańcował się za olbrzymim stołem, przykrytym zielonem suknem.
Legat odczytał pismo zawarte w książce do modlenia, trzymając ją daleko od siebie, z obawy subtelnej trucizny. Oddał książkę sklepikarce i nie kazał jej śledzić. W niespełna trzy kwadranse po rozstaniu z kochankiem, Vanina, ujrzawszy że jej dawna pokojówka wraca, pośpieszyła znów do Pietra, sądząc iż odtąd posiadła go wyłącznie dla siebie. Oznajmiła mu, że w mieście jest niezwykły ruch; widać było patrole karabinierów w ulicach gdzie nie zjawiali się nigdy.
— Posłuchaj mnie, dodała, jedźmy natychmiast do San Nicolo.
Missirilli zgodził się. Dostali się pieszo do powozu księżniczki, w którym jej duenna, dyskretna i dobrze opłacana powiernica, czekała o pół mili za miastem.
Znalazłszy się w zamku San Nicolo, Vanina, zaniepokojona swoim szalonym krokiem, zdwoiła tkliwość dla kochanka. Ale, kiedy mu mówiła o swej miłości, miała uczucie że gra komedję. Zdradzając go w wilję, zapomniała o wyrzutach. Tuląc kochanka, powiadała sobie:
— Wystarczy by mu powiedziano jedno słowo, aby mnie znienawidził natychmiast i na zawsze.
W nocy wszedł nagle do pokoju jeden ze służących Vaniny. Człowiek ten był karbonarjuszem bez jej wiedzy: Missirilli miał tedy dla niej tajemnice, nawet co do takich szczegółów. Zadrżała.
Człowiek ten przyszedł ostrzec Pietra, że tej nocy otoczono w Forli domy dziewiętnastu karbonarjuszów i uwięziono ich w chwili gdy wracali z vente. Mimo że ich zaskoczono niespodzianie, dziewięciu uciekło. Dziesięciu zdołali karabinierzy doprowadzić do cytadeli. Wchodząc, jeden z nich rzucił się w głęboką studnię i zabił się.
Vanina słuchała pół przytomna; szczęściem Missirilli nie zauważył tego: byłby wyczytał zbrodnię w jej oczach.
— W tej chwili, dodał służący, załoga Forli obstawiła sznurkiem wszystkie ulice. Żołnierz stoi od żołnierza tak blisko, że mogą z sobą rozmawiać. Mieszkańcom nie wolno przejść z jednej strony ulicy na drugą, poza miejscem gdzie stoi oficer.
Skoro ten człowiek wyszedł, Piętro zadumał się.
— Nic się nie da zrobić w tej chwili, rzekł wreszcie.
Vanina była wpół żywa; drżała pod spojrzeniem kochanka.
— Co się z tobą dzieje? rzekł.
Poczem zaczął myśleć o czem innem i przestał na nią patrzeć. Około południa ośmieliła się rzec:
— Oto znów jedna vente odkryta; sądzę że na jakiś czas dasz temu pokój.
— Najzupełniej, odparł Missirilli z uśmiechem, od którego zadrżała.
Wybrała się z nieodzowną wizytą do proboszcza w San Nicolo, może szpiega jezuitów. Kiedy o szóstej wróciła na obiad, pokoik, w którym ukrywał się jej kochanek, był pusty. Oszalała, jęła go szukać po całym domu; nie było go. Zrozpaczona wróciła do pokoiku, wówczas dopiero spostrzegła list; przeczytała:
„Idę oddać się w ręce legata; zwątpiłem o naszej sprawie, niebo jest przeciw nam. Kto nas zdradził? zapewne nędznik który się rzucił do studni. Skoro życie moje jest bezpożyteczne dla biednych Włoch, nie chcę aby moi towarzysze, widząc że mnie jednego nie uwięziono, mogli sobie wyobrazić że ich zdradziłem. Żegnaj; jeśli mnie kochasz, myśl jak mnie pomścić. Zgub, zdław nikczemnika który nas zdradził, choćby to był mój ojciec“.
Vanina padła na krzesło, wpół zemdlona i pogrążona w najstraszliwszej męce. Nie mogła wyrzec słowa; oczy jej były suche i płonące.
Padła na kolana:
— Wielki Boże! wykrzyknęła, przyjmij mój ślub; tak, skarżę nikczemnika który zdradził; ale wprzód trzeba wrócić wolność Pietrowi.
W godzinę potem była w drodze do Rzymu. Od dawna ojciec nalegał aby wróciła. W czasie nieobecności Vaniny, ułożono jej małżeństwo z księciem Liviem Savelli. Skoro tylko wróciła, ojciec wspomniał jej o tem ze drżeniem. Ku jego wielkiemu zdziwieniu, zgodziła się od pierwszego słowa. Tegoż samego wieczora, u hrabiny Vitteleschi, ojciec przedstawił jej prawie oficjalnie don Livia; rozmawiała z nim długo. Był to młodzieniec nader wytwornych manier i mający śliczne włosy; ale, mimo że ceniono jego dowcip, uchodził za takiego lekkoducha, że nie był podejrzany w oczach rządu. Vanina pomyślała, że rozkochawszy go w sobie, może w nim zyskać powolne narzędzie. Ponieważ był bratankiem monsignora Savelli-Catanzara, gubernatora rzymskiego i ministra policji, przypuszczała że szpiegi nie ośmielą się go śledzić.
Przez kilka dni, Vanina obchodziła się z sympatycznym don Liviem bardzo łaskawie; poczem nagle oznajmiła mu że nigdy za niego nie wyjdzie; nie można go (jej zdaniem) brać na serjo.
— Gdybyś nie był dzieckiem, rzekła, zausznicy twego stryja nie mieliby dla ciebie tajemnic. Naprzykład, co zamierza rząd uczynić z karbonarjuszami ujętymi niedawno w Forli?
W dwa dni później, don Livio oświadczył jej, że wszyscy karbonarjusze ujęci w Forti umknęli. Spojrzała nań swemi wielkiemi czamemi oczyma z uśmiechem nieopisanej wzgardy i nie raczyła się doń odezwać cały wieczór. Na trzeci dzień don Livio wyznał jej rumieniąc się, że go oszukano.
— Ale, rzekł, postarałem się o klucz od gabinetu stryja; dowiedziałem się z papierów które tam znalazłem, że kongregacja (lub komisja), złożona z najwpływowszych kardynałów i prałatów, zbiera się w największej tajemnicy i naradza się nad tem, czy należy sądzić tych karbonarjuszów w Rawennie czy w Rzymie. Dziewięciu karbonarjuszów ujętych w Forli i ich herszt, niejaki Missirilli, który zrobił to głupstwo że się sam wydał, znajdują się w tej chwili w zamku San Leo.
Na to słowo głupstwo, Vanina uszczypnęła księcia z całych sił.
— Chcę sama, rzekła, widzieć te urzędowe papiery i dostać się z tobą do gabinetu stryja; musiałeś źle przeczytać.
Na te słowa, don Livio zadrżał; Vanina żądała rzeczy prawie niemożliwej; ale oryginalność dziewczyny zdwajała jego uczucie. W kilka dni później, Vanina, w męskiem przebraniu, w zgrabnej liberji domu Savelli, mogła spędzić pół godziny przewracając w najtajniejszych papierach ministra policji. Przebiegł ją dreszcz szczęścia, kiedy znalazła dzienny raport tyczący obwinionego Pietra Missirilli. Ręce jej drżały, gdy trzymała ten papier. Kiedy czytała to nazwisko, omal nie zemdlała. Wychodząc z pałacu gubernatora, Vanina pozwoliła aby ją don Livio pocałował.
— Dobrze, rzekła, wywiązujesz się z prób, którym cię pragnę poddać.
Po tem powiedzeniu, młody książę podpaliłby Watykan, aby się przypodobać Vaninie. Tego wieczora był bal u ambasadora francuskiego; tańczyła dużo, i prawie wyłącznie z narzeczonym. Don Livio był pijany szczęściem, nie trzeba było dać mu ochłonąć.
— Ojciec mój bywa niekiedy dziwny, rzekła pewnego dnia Vanina; wypędził dziś rano dwóch służących i przyszli do mnie ze swemi lamentami. Jeden prosił mnie, aby go umieścić u pańskiego stryja, gubernatora rzymskiego; drogi, który sługiwał w artylerji u Francuzów, chciałby znaleźć miejsce w zamku Św. Anioła.
— Biorę ich obu do swojej służby, rzekł żywo młody książę.
— Czy ja o to pana proszę? odparła dumnie Vanina. Powtarzam panu dosłownie prośbę tych biednych ludzi; muszą uzyskać to czego pragną, a nie co innego.
Rzecz była niesłychanie trudna. Monsignor Cantazara nie brał takich spraw lekko i wpuszczał do domu jedynie ludzi dobrze sobie znanych. Wśród tego życia, wypełnionego napozór ciągłą zabawą, Vanina, dręczona wyrzutami, była bardzo nieszczęśliwa.
Powolność, z jaką wlekły się wypadki, zabijała ją. Pełnomocnik ojca wystarał się jej o pieniądze. Czy miała opuścić dom ojcowski i udać się do Romanji aby próbować uwolnić kochanka? Mimo całego szaleństwa tej myśli, już miała ją wprowadzić w czyn, kiedy traf ulitował się nad nią.
Pewnego dnia, don Livio oznajmił jej:
— Dwóch karbonarjuszów z vente Missirilli przewiozą do Rzymu, z tem że mają być po wyroku straceni w Romanji. Wuj mój uzyskał to u papieża dziś wieczór. Tylko my dwoje w całym Rzymie znamy tę tajemnicę. Czyś zadowolona?
— Robi się z ciebie mężczyzna, odparła Vanina; możesz mi ofiarować swój portret.
W wilję dnia w którym Missirilli miał przybyć do Rzymu, Vanina znalazła jakiś pozór aby się udać do Citta-Castelana. W tem mieście nocują w więzieniu karbonarjusze, których się przewozi z Romanji do Rzymu. Ujrzała Pietra rano, kiedy opuszczał więzienie; był skuty, sam na wózku; zdawał się jej bardzo blady, ale zgoła nie złamany. Staruszka jakaś rzuciła mu bukiecik fiołków; Missirilli podziękował uśmiechem.
Widok kochanka obudził w Vaninie wszystkie wspomnienia i skrzepił jej zapał. Oddawna obdarzyła zaszczytnem wyróżnieniem ks. Cari, kapelana zamku św. Anioła, gdzie miał się dostać jej kochanek; wzięła tego zacnego księdza na spowiednika. To nie byle co w Rzymie być spowiednikiem księżniczki, bratanicy gubernatora.
Proces karbonarjuszów z Forli nie trwał długo. Aby się zemścić za ich sprowadzenie do Rzymu, któremu nie dało się zapobiec, stronnictwo ultra złożyło komisję, która ich miała sądzić, z najambitniejszych prałatów. Przewodniczącym komisji był minister policji.
Prawo na karbonarjuszów jest jasne; więźniowie z Forli nie mogli mieć żadnych złudzeń; mimo to, bronili swego życia zapomocą wszystkich możliwych wybiegów. Sędziowie nietylko skazali ich na śmierć, ale wielu z nich głosowało za okrutną kaźnią, ucięciem ręki etc. Ministrowi policji, którego karjera była zapewniona (miejsce to opuszcza się jedynie dla kapelusza kardynalskiego), nie zależało wcale na ucinaniu ręki; zaniósłszy wyrok papieżowi, uzyskał dla wszystkich skazanych złagodzenie kary na kilka lat więzienia. Wyłączony z tej łaski był jedynie Pietro Missirilli. Minister widział w tym młodym człowieku niebezpiecznego fanatyka, był już zresztą skazany na śmierć jako winny zabójstwa wspomnianych dwóch karabinierów. Vanina dowiedziała się o wyroku i o łasce w kilka chwil po powrocie ministra od papieża.
Nazajutrz, monsignor Catanzara wrócił do swego pałacu koło północy i nie zastał pokojowca. Zdziwiony, zadzwonił kilkakrotnie; wreszcie zjawił się stary zidjociały sługa; minister, zniecierpliwiony, zdecydował się sam rozebrać. Zamknął drzwi na klucz; było bardzo gorąco; wziął suknie i rzucił je bezładnie na krzesło. Ubranie, rzucone zbyt silnie, przeleciało przez krzesło i potrąciło muślinową firankę przy oknie, pod którą zarysował się kształt człowieka. Minister skoczył żywo ku łóżku i pochwycił pistolety. Kiedy wracał do okna, bardzo młody człowiek, odziany w barwy jego domu, zbliżył się doń z pistoletem w ręku. Na ten widok, minister podniósł pistolet; już miał strzelić. Młody człowiek rzekł śmiejąc się:
— Jakto! Wasza Dostojność nie poznaje Vaniny Vanini?
— Co znaczy ten głupi żart? odparł minister z gniewem.
— Mówmy rozsądnie, rzekła młoda dziewczyna. Przedewszystkiem, pański pistolet nie jest nabity.
Zdumiony minister sprawdził; poczem wydobył sztylet z kieszeni od kamizelki[6].
Vanina rzekła z minką czarująco poważną:
— Siadajmy, Wasza Dostojność.
Siadła spokojnie na kanapie.
— Czy jesteś bodaj sama? spytał minister.
— Najzupełniej sama, przysięgam! wykrzyknęła Vanina.
Minister sprawdził prawdę tych słów, obszedł pokój i zajrzał wszędzie; poczem usiadł ma krześle o trzy kroki od Vaniny.
— Jakiż miałabym w tem interes, rzekła Vanina łagodnie i ze spokojem, aby się porywać na życie człowieka ludzkiego, którego miejsce zająłby prawdopodobnie jakiś osobnik słaby a zagorzały, zdolny zgubić siebie i drugich?
— Czegóż tedy pani sobie życzy? rzekł minister oschle. Ta scena jest nie na miejscu i nie powinna się przedłużać.
— To co mam dodać, odparła Vanina wyniośle, porzucając nagle uprzejmy ton, ważniejsze jest dla pana niż dla mnie. Żądają aby karbonarjusz Missirilli wyszedł cało; jeżeli zginie, pan nie przeżyje go ani o tydzień. Nie mam w tem żadnego interesu; szaleństwo, które pana oburza, zrobiłam najpierw dlatego aby się zabawić, a powtóre aby dopomóc mojej przyjaciółce. Chciałam, dodała Vanina odzyskując uprzejmy ton, chciałam oddać usługę miłemu człowiekowi który niebawem będzie moim wujem, i który, jak wszystko pozwala się spodziewać, wysoko podniesie losy swej rodziny.
Minister porzucił wyraz niechęci; piękność Vaniny przyśpieszyła zapewne tę nagłą zmianę. Znana jest w Rzymie słabość monsignora Catanzara do ładnych kobiet; Vanina zaś, w swojem przebraniu, w obcisłych jedwabnych pończochach, w czerwonej kamizelce, w niebieskim fraczku ze srebrnemi galonami, z pistoletem w dłoni, — była czarująca.
— Moja przyszła siostrzenico, rzekł minister prawie ze śmiechem, puszczasz się na wielkie szaleństwo, i pewno nie ostatnie.
— Mam nadzieję, że osobistość tak roztropna, odparła Vanina, dochowa mi tajemnicy, zwłaszcza wobec don Livia; aby cię do tego zachęcić, drogi wujaszku, jeśli przyrzekniesz życie protegowanemu mojej przyjaciółki, dam ci całusa.
Tak wiodąc rozmowę w tonie wpół żartobliwym, w jakim damy rzymskie umieją załatwiać najważniejsze sprawy, Vanina zdołała nadać temu spotkaniu, zaczętemu z pistoletem w dłoni, charakter wizyty młodej księżnej Savelli u wuja swego, gubernatora Rzymu.
Niebawem monsignor Catanzara, odtrącając dumnie myśl aby miał sobie coś pozwolić narzucić postrachem, zaczął tłumaczyć siostrzenicy trudności z jakiemi byłoby połączone ocalenie Pietra. Tak rozmawiając, minister przechadzał się z Vaniną po pokoju; wziął karafkę lemoniady, która stała na kominku, i napełnił kryształową szklankę. W chwili gdy miał ją podnieść do ust, Vanina chwyciła ją i, potrzymawszy jakiś czas, upuściła na ogród niby przez roztargnienie. W chwilę potem, minister wyjął czekoladową pastylkę z bombonierki; Vanina odebrała mu ją i rzekła śmiejąc się:
— Uważaj, wujaszku, u ciebie wszystko jest zatrute; śmierć twoja była już postanowiona. To ja uzyskałam łaskę dla mego przyszłego wuja, aby nie wejść w rodzinę Savelli z próżnemi rękami.
Minister, wielce zdziwiony, podziękował bratanicy i uczynił jej nadzieje co do ocalenia Pietra.
— Dobiliśmy targu! wykrzyknęła Vanina, a oto nagroda, dodała ściskając go.
Minister przyjął nagrodę.
— Trzeba ci wiedzieć, droga Vanimo, dodał, że ja nie lubię krwi. Zresztą — mimo że w twoich oczach mogę się wydawać stary — jestem jeszcze młody, i mogę doczekać epoki, w której wylana dzisiaj krew będzie plamą.
Biła druga, kiedy monsignor Catanzara odprowadził Vaninę do furtki.
Kiedy w dwa dni później minister zjawił się u papieża, dość zakłopotany krokiem który miał podjąć, Jego Świątobliwość rzekł:
— Przedewszystkiem, kochany Catanzara, mam cię prosić o łaskę. Jednego z tych karbonarjuszów z Forli skazaliście na śmierć, ta myśl nie daje mi spać; trzeba ocalić tego człowieka.
Minister, widząc że intencje papieża są stanowcze, zaczął wynajdywać trudności, wreszcie napisał dekret motu proprio, który papież, wbrew zwyczajowi, podpisał.
Vaninie przyszło na myśl że zdobędzie może ułaskawienie dla swego kochanka, ale że go będą próbowali otruć. Już poprzedniego dnia Missirilli otrzymał od księdza Cari, swego spowiednika, kilka paczek sucharów, z ostrzeżeniem, aby nie tykał pokarmów dostarczonych przez zarząd więzienia.
Dowiedziawszy się, że karbonarjuszów forleńskich mają przewieźć do zamku San Leo, Vanina spróbowała ujrzeć Pietra po drodze, w Citta Castellana; przybyła do tego miasta na dobę przed więźniami; zastała tam księdza Cari, który ją poprzedził o kilka dni. Uzyskał u dozorcy, że Missirilli będzie mógł wysłuchać mszy św. o północy w kaplicy więziennej. Posunięto się dalej: jeżeli Missirilli zgodzi się aby mu związano ręce i nogi łańcuchem, dozorca cofnie się aż do drzwi kaplicy, w ten sposób aby wciąż widzieć jeńca za którego jest odpowiedzialny, ale aby nie słyszeć co będzie mówił.
Dzień, który miał rozstrzygnąć o losie Vaniny, nadszedł wreszcie. Od rana zamknęła się w kaplicy więziennej. Kto zdoła wyrazić myśli miotające nią w ciągu tego długiego dnia? Czy Missirilli kocha ją na tyle aby przebaczyć? Wydała jego vente, ale ocalała mu życie. Kiedy rozsądek brał górę w tej udręczonej duszy, Vanina miała nadzieję że Piętro zgodzi się opuścić Włochy wraz z nią; jeśli zgrzeszyła, to z nadmiaru miłości. Wybiła czwarta; Vanina usłyszała zdaleka na bruku łoskot kopyt końskich; to byli karabinierzy. Odgłos każdego kroku rozbrzmiewał w jej sercu. Niebawem poznała turkot wózków na których jechali więźniowie. Zatrzymali się przed więzieniem; ujrzała jak dwóch karabinierów dźwiga Pietra, który siedział sam na wózku, w tak ciężkich kajdanach że nie mógł się ruszać. Żyje bodaj! powiadała sobie ze łzami w oczach; nie otruli go jeszcze! Wieczór był okrutny; wysoko nad ołtarzem płonęła lampka, na której dozorca oszczędzał oliwy, i to było całe oświetlenie tej posępnej kaplicy. Oczy Vaniny błądziły po grobowcach jakichś średniowiecznych magnatów, zmarłych w przyległem więzieniu. Posągi ich miały wyraz okrucieństwa.
Wszelkie odgłosy ustały oddawna; Vanina tonęła w czarnych myślach. Nieco po północy, usłyszała szelest, lekki niby skrzydła nietoperza. Chciała podejść i padła wpół zemdlona u balustrady ołtarza. W tej samej chwili dwa widma znalazły się tuż przy niej, nie słyszała kiedy przybyły. Byli to dozorca i Missirilli, tak spętany kajdanami, że był niby w powijakach. Dozorca skierował latarkę, którą postawił na balustradzie koło Vaniny, tak, aby dobrze widzieć więźnia. Następnie cofnął się aż do drzwi. Zaledwie dozorca się oddalił, Vanina rzuciła się na szyję Pietra. Tuląc go w ramionach, czuła jedynie zimne i ostre żelazo. Kto go ubrał w te kajdany? pomyślała. Nie znajdowała żadnej rozkoszy w uściskach kochanka. Do tego bólu przyłączył się inny, dotkliwszy: sądziła chwilę, że Missirilli świadom jest jej zbrodni, tak powitanie jego było lodowate.
— Droga Vanino, rzekł wreszcie, boleję nad miłością, jaką w tobie zbudziłem; daremnie szukam w sobie zalet, które mogłyby cię nią natchnąć. Wróćmy, wierzaj, do bardziej chrześcijańskich uczuć, zapomnijmy o złudzeniach które nas niegdyś odurzyły. Nie mogę być twoim. Nieszczęście, które prześladuje moje zamiary, to może pokuta za stan śmiertelnego grzechu, w jakim się wciąż znajduję. Gdyby nawet sądzić rzeczy ludzkim rozsądkiem: czemu nie uwięziono mnie wraz z przyjaciółmi owej nieszczęsnej nocy w Forli? Czemu w godzinie niebezpieczeństwa nie byłem na stanowisku? Czemu moja nieobecność mogła uprawnić najdotkliwsze podejrzenie? Hodowałem w sercu inną miłość niż miłość Włoch.
Vanina nie mogła ochłonąć ze zdumienia nad odmianą kochanka. Mimo iż nie wychudł zbytnio, wyglądał na lat trzydzieści. Vanina przypisywała tę zmianę złemu obejściu, jakie cierpiał w więzieniu; rozpłakała się.
— Och! rzekła, dozorcy tak przyrzekali, że będą dla ciebie względni.
Faktem jest, iż, w pobliżu śmierci, wszystkie uczucia religijne dające się pogodzić z miłością Włoch zbudziły się w sercu młodego carbonaro. Stopniowo Vanina spostrzegła, że zdumiewająca odmiana jaką znalazła w kochanku jest natury czysto moralnej i bynajmniej nie wynika z fizycznych udręczeń. Boleść jej, która zdawała się jej ostateczna, wzmogła się jeszcze.
Missirilli milczał; Vanina dławiła się od płaczu. Piętro dodał, sam nieco wzruszony:
— Jeżelim kochał coś na ziemi, to ciebie, Vanino; ale, dzięki Bogu, mam już tylko jeden cel w życiu: umrę w więzieniu, lub starając się wrócić wolność Italji.
Znów zapadło milczenie; Vanina napróżno chciała przemówić, nie mogła. Missirilli dodał:
— Obowiązek jest okrutny, droga przyjaciółko; ale gdyby nie było nieco trudu w spełnieniu go, gdzież bohaterstwo? Daj mi słowo, że nie będziesz się już starała mnie widzieć.
Wyciągnął rękę, o ile pozwalał na to dość ciasny łańcuch, i podał palce Vaninie.
— Jeśli zechcesz przyjąć radę od tego który ci był drogi, wyjdź rozsądnie zamąż za dzielnego człowieka którego ojciec ci przeznacza. Nie czyń mu żadnych niemiłych zwierzeń; ale, z drugiej strony, nie staraj się widzieć ze mną; bądźmy obcy dla siebie. Wyłożyłaś znaczną sumę dla służby Ojczyzny; jeśli kiedy uwolni się od swoich tyranów, suma ta będzie ci spłacana w dobrach narodowych.
Vanina była zmiażdżona. Kiedy Piętro do niej mówił, oko jego błysło na chwilę jedynie przy słowie ojczyzna.
Wreszcie duma przyszła z pomocą młodej księżniczce. Zaopatrzyła się w djamenty i ostre piłki; nie odpowiadając Pietrowi, podała mu je.
— Przyjmuję z obowiązku, rzekł, powinienem bowiem starać się umknąć; ale nie ujrzę cię nigdy; przysięgam to w obliczu twych nowych dobrodziejstw. Żegnaj, Vanino; przyrzeknij mi, że nigdy nie będziesz do mnie pisywać, nigdy nie będziesz się starała mnie widzieć; zostaw mnie całego ojczyźnie, umarłem dla ciebie, żegnaj.
— Nie, odparła Vanina wściekła, chcę abyś wiedział co ja zrobiłam, przez miłość moją dla ciebie.
Opowiedziała mu wszystkie swoje zabiegi od chwili gdy Missirilli opuścił zamek San Leo aby się oddać w ręce legata. Skończywszy to opowiadanie, Vanina rzekła:
— To wszystko nic; zrobiłam więcej z miłości ku tobie.
Wówczas wyznała mu swoją zdradę.
— Och! potworze, wykrzyknął Pietro wściekły, rzucając się na nią i próbując ją zatłuc kajdanami.
Byłby tego dokonał, gdyby nie dozorca, który przybiegł na pierwsze krzyki. Pochwycił Pietra.
— Masz, potworze, nic nie chcę ci zawdzięczać, rzekł Missirilli do Vaniny, rzucając jej, o ile łańcuchy mu pozwalały, piłki i djamenty, i oddalając się szybko.
Vanina została wpół martwa. Wróciła do Rzymu; dzienniki donoszą właśnie, że wyszła za księcia don Livia Savelli.


KSIENI Z CASTRO

I.

Melodramat pokazał nam tyle razy rozbójników włoskich szesnastego wieku i tyle osób mówiło o nich bez znajomości przedmiotu, że obecnie maimy o nich najfałszywsze pojęcia. Można rzec ogólnie, że rozbójnicy ci byli opozycją przeciw okrutnym rządom, które zajęły we Włoszech miejsce średniowiecznych republik. Nowy tyran był to zazwyczaj najbogatszy obywatel pogrzebanej republiki, który, aby pozyskać sobie lud, zdobił miasta wspaniałemi kościołami i pięknemi obrazami. Tacy byli Polentini w Rawennie, Manfredi w Faenza, Riaro w Imola, Cane w Weronie, Bentivoglio w Bolonji, Visconti w Medjolanie i wreszcie najmniej wojowniczy a najobłudniejsi ze wszystkich, Medyceusze we Florencji. Z pomiędzy historyków tych małych państewek żaden nie ośmielił się opisać niezliczonych otruć i mordów spowodowanych strachem, który nękał tych małych tyranów; owi poważni historycy byli na ich żołdzie. Zważcie, że każdy z tych tyranów znał osobiście każdego z republikanów, o których wiedział że go nienawidzą (wielki książę Toskanji, Kosma, znał naprzykład Strozziego), że wielu z tych tyranów zginęło gwałtowną śmiercią, a zrozumiecie głębokie nienawiści, wiekuistą nieufność, które dały Włochom XVI w. tyle inteligencji i odwagi, a tyle genjuszu ich artystom. Ujrzycie, iż owe namiętności nie pozwoliły się rozwinąć dość pociesznemu przesądowi z epoki pani de Sevigne, który nazwano honorem, a który polegał zwłaszcza na tem, aby poświęcić życie dla swego pana i dla spodobania się damom. W szesnastym wieku, we Francji, działalność mężczyzny i jego istotna wartość mogły się objawić i zyskać podziw jedynie na polu bitwy lub w pojedynkach; że zaś kobiety lubią odwagę, a zwłaszcza junactwo, stały się one najwyższemi sędziami wartości mężczyzn. Wówczas to zrodził się duch galanterji, który sprowadził stopniowe zamieranie wszystkich namiętności a nawet miłości, na rzecz okrutnego tyrana, któremu poddajemy się wszyscy: próżności. Królowie popierali próżność i mieli rację: stąd władza wstążeczki orderowej.
We Włoszech, człowiek wyróżniał się czynem wszelkiego rodzaju: pchnięciem szpady, jak odkryciem dawnego rękopisu; patrz Petrarkę, bożyszcze swoich czasów. Kobieta w XVI wieku kochała człowieka biegłego w greczyźnie tyleż i więcej, ileby kochała wsławionego odwagą na polu bitwy. Wówczas widziało się namiętności, a nie odruch galanterji. Oto wielka różnica między Włochami a Francją; oto czemu Włochy dały życie Rafaelom, Giorgionom, Tycjanom, Corregiom, gdy Francja wydała wszystkich owych wielkich rycerzy XVI wieku, nieznanych dzisiaj, z których każdy pozabijał tak wielką liczbę nieprzyjaciół.
Proszę mi darować te surowe prawdy. Jakbądź się rzeczy mają, okrutne i konieczne pomsty małych tyranów włoskich w średnich wiekach pozyskały rozbójnikom serce ludności. Nienawidzono bandytów, kiedy kradli konie, zboże, pieniądze, słowem rzeczy potrzebne do życia; ale w głębi serca lud był po ich stronie; a dziewczęta wiejskie przekładały nad wszystkich młodego chłopca, który bodaj raz w życiu zmuszony był andar alla machia, to znaczy umykać w las i szukać schronienia u zbójców po jakimś nierozważnym czynie.
Za naszych czasów jeszcze każdy, oczywiście, lęka się spotkania z rozbójnikami; ale kiedy ich dosięgnie kara, każdy współczuje z nimi. To stąd, że ów naród tak inteligentny, tak drwiący, który śmieje się ze wszystkich manifestów publicznych pod cenzurą swoich panów, namiętnie czytuje poemaciki opowiadające z zapałem życie najsławniejszych bandytów. Heroizm mieszczący się w tych opowiadaniach porusza stronę artystyczną, która zawsze żyje w niższych klasach. Zresztą ten lud jest tak znudzony urzędowemi pochwałami oddawanemi pewnym ludziom, że wszystko co nie jest oficjalne trafia mu prosto do serca. Trzeba wiedzieć, że prosty lud we Włoszech ma pewne bolączki, których podróżny, choćby żył w tym kraju dziesięć lat, nie spostrzegłby nigdy. Naprzykład przed piętnastu laty, zanim roztropność rządów wytępiła zbójców, nierzadko zdarzało się, że wyprawy ich miały na celu ukaranie niesprawiedliwości gubernatorów w małych miastach. Gubernatorzy ci, samowładni urzędnicy o płacy nie przewyższającej dwudziestu talarów miesięcznie, są, oczywiście, na żołdzie najznaczniejszej rodziny, która, zapomocą tego bardzo prostego środka, gnębi swoich wrogów. Jeżeli zbójcom nie zawsze się udawało skarać tych małych despotów, przynajmniej drwili sobie z nich i płatali im psoty, co jest nie drobną rzeczą w oczach tego dowcipnego ludu. Satyryczny sonet pociesza Włocha po wszystkich niedolach, a zniewagi nie zapomina on nigdy. Oto druga zasadnicza różnica między Włochem a Francuzem.
Skoro, w XVI wieku, gubernator skazał na śmierć biednego mieszkańca znienawidzonego przez możną rodzinę, często zbójcy napadali na więzienie i, próbowali uwolnić ofiarę. Ze swej strony, potężne rodziny, nie ufając zbytnio ośmiu czy dziesięciu rządowym żołnierzom mającym strzec więźnia, wystawiali swoim kosztem oddział żołnierzy najemnych. Żołnierze ci, których nazywano bravi, biwakowali w pobliżu więzienia i podejmowali się odprowadzić aż na miejsce kaźni nieboraka, którego śmierć kupiono. Jeśli wpływowa rodzina miała w swojem gronie młodego człowieka, stawał on na czele tych improwizowanych żołnierzy.
Ten stan cywilizacji okropny jest z punktu widzenia moralności, przyznaję; za naszych czasów mamy pojedynek, nudę i nieprzedajnych sędziów; ale te obyczaje szesnastego wieku cudownie wspomagały produkcję mężczyzn godnych tego imienia.
Wielu historyków, wychwalanych do dziś przez rutyniczną literaturę Akademji, siliło się ukryć ten stan rzeczy, który, około r. 1550, stworzył tak wielkie charaktery. Współcześnie, ostrożne ich kłamstwa nagradzano wszystkiemi zaszczytami, jakiemi mogli rozporządzać Medyceusze we Florencji, Este w Ferrarze, wicekrólowie Neapolu etc. Pewien biedny historyk, nazwiskiem Gianone, chciał uchylić rąbek zasłony; że jednak ośmielił się powiedzieć jedynie cząstkę prawdy i to pod osłoną powątpiewali i niejasności, pozostał bardzo nudny, co mu nie przeszkodziło umrzeć w więzieniu w ośmdziesiątym drugim roku życia, 7 marca r. 1758.
Pierwszą tedy rzeczą, jeśli się chce poznać historję Włoch, to nie czytać autorów powszechnie uznanych; nigdzie lepiej nie znano ceny kłamstwa, nigdzie lepiej nie było ono opłacane.
Pierwsze kroniki, które spisano we Włoszech, po głębokiem barbarzyństwie dziewiątego wieku, wspominają już o zbójcach i mówią o nich tak jakby istnieli od niepamiętnych czasów. (Patrz zbiorek Muratoniego). Kiedy, nieszczęściem dla powszechnego dobra, dla sprawiedliwości, dla dobrych rządów, ale szczęściem dla sztuki, średniowieczne republiki zostały zdławione, najenergiczniej«i republikanie, ci którzy kochali wolność bardziej niż większość ich współobywateli, schronili się w lasy. Oczywiście, lud gnębiony przez Baglionich, Malatestów, Bentivogliów, Medyceuszów, kochał i szanował ich wrogów. Okrucieństwa małych tyranów, którzy nastąpili po pierwszych uzurpatorach, naprzykład okrucieństwa Kosmy, pierwszego wielkiego księcia Florencji, który kazał mordować republikanów szukających schronienia w Wenecji, nawet w Paryżu, dostarczyły zaciągu tym zbójcom. Aby pozostać w czasach bliskich tym w których żyła nasza bohaterka, około r. 1550, Alfons Picoolomini, książę de Monte-Mariano i Marco Sciarra dowodzili z powodzeniem uzbrojonemi bandami, które w okolicach Albano urągały żołnierzom papieskim wówczas bardzo dzielnym. Linja operacyjna tych słynnych wodzów, których lud do dziś podziwia, ciągnęła się od Padu i bagien raweńskich aż do lasów, które wówczas pokrywały Wezuwjusz. Las Faggiola, tak wsławiony ich czynami a położony o pięć mil od Rzymu, na drodze do Neapolu, był generalną kwaterę Sciarry, w której, za pontyfikatu Grzegorza XIII, skupiało się niekiedy po kilka tysięcy żołnierzy. Szczegółowa bistorja tego znamienitego bandyty byłaby nie do wiary w oczach obecnego pokolenia, w tym sensie że nikt nie zechciałby zrozumieć pobudek jego czynów. Pokonano go aż w r. 1592. Kiedy ujrzał że sprawa jest stracona, wdał się w układy z rzeczpospolitą wenecką i przeszedł w jej służby ze swymi najwierniejszymi lub najbardziej występnymi (jak kto woli) żołnierzami. Na żądanie rządu rzymskiego, Wenecja, która podpisała układ ze Sciarrą, kazała go zamordować, dzielnych zaś jego żołnierzy posłała na obronę wyspy Kandji przeciw Turkom. Ale roztropna Wenecja wiedziała, że na Kandji panuje mordercza zaraza; jakoż w kilka dni, z pięciuset żołnierzy, których Sciarra oddał w służby Republiki, pozostało sześćdziesięciu siedmiu. Ten las Faggiola, którego olbrzymie drzewa pokrywają dawny wulkan, był ostatnim teatrem czynów Marka Sciarra. Każdy podróżnik powie wam, że to jest najwspanialsza okolica owej cudnej campagna romana, której posępny wygląd jest jak stworzony dla tragedji. Las ten wieńczy swą ciemną zielenią szczyty Albano. Wspaniałą tę górę zawdzięczamy jakiejś erupcji wulkanicznej wcześniejszej o wiele wieków niż założenie Rzymu. W epoce, która poprzedziła wszelką historję, wyrosła ona wśród rozległej równiny, rozciągającej się niegdyś między Apeninami a morzem. Monte Cavi, która wznosi się otoczona mrokami lasu Faggiola, jest jej szczytowym punktem, widzi się ją zewsząd, z Terracyny i z Ostji, jak z Rzymu i z Tivoli; góra zaś Albano, obecnie pokryta pałacami, stanowi zakończenie tego rzymskiego widnokręgu, tak słynnego wśród podróżnych. Klasztor czarnych mnichów zastąpił, na szczycie Monte Cavi, świątynię Jowisza Feretryjskiego, gdzie ludy łacińskie przychodziły wspólnie ofiarować i zacieśniać węzły federacji religijnej. Osłoniony cieniem wspaniałych kasztanów, podróżny dociera w kilka godzin do olbrzymich złomów, będących ruiną świątyni Jowisza; ale z owego cienia tak rozkosznego w tym klimacie, dziś nawet wędrowiec spogląda z niepokojem w głąb lasu; lęka się bandytów. Przybywszy na szczyt Monte Cavi, rozpala się ogień w ruinach świątyni aby zgotować pożywienie. Z tego punktu, górującego nad całą campagna romana, widzi się ku zachodowi morze, które wydaje się o dwa kroki, mimo że jest o trzy lub cztery mile; rozróżnia się najmniejszy statek; przy pomocy najsłabszej lunety można policzyć ludzi udających się do Neapolu na statku parowym. Na wszystkie inne strony oko biegnie po wspaniałej równinie, która kończy się na wschód Apeninami, ponad Palestrina, na północ zaś bazyliką św. Piotra oraz innemi wielkiemi budowlami Rzymu. Ponieważ szczyt Monte Cavi nie jest zbyt wysoki, oko rozróżnia najdrobniejsze szczegóły tego wspaniałego kraju, który mógłby się obejść bez glorji historycznej, a w którym wszelako każdy gaik, każdy złom wyszczególnionego muru widziany na równinie lub na zboczu gór przypomina którąś z owych bitew, tak cudownych patrjotyzmem i męstwem, opowiedzianych przez Liwjusza.
Jeszcze za naszych dni, aby dojść do olbrzymich złomów, resztek świątyni Jowisza Feretryjskiego tworzących mur ogrodu Czarnych mnichów, można iść drogą tryumfalną, którą szli niegdyś pierwsi królowie Rzymu. Wyłożona jest kamieniami ciosanemi bardzo regularnie; w lesie Faggiola znajdują się długie pasy tej drogi.
Na brzegu wygasłego krateru, który, wypełniony obecnie przeźroczystą wodą, zmienił się w owo ładne jezioro Albano mające pięć czy sześć mil obwodu i oprawne w skałę z lawy, leżała niegdyś Alba, macierz Rzymu, którą polityka rzymska zniweczyła za pierwszych królów. Mimo to, ruiny jej istnieją jeszcze. W kilka wieków później, o ćwierć mili od Alby, na stoiku biegnącym ku morzu, wyrosło Albano, ale to nowoczesne miasto odgrodzone jest od jeziora zasłoną ze skał, które kryją jezioro miastu a miasto jezioru. Kiedy się je widzi z równiny, białe jego budynki odznaczają się na ciemnej i głębokiej zieleni owego lasu tak drogiego bandytom i tak często wsławionego, który wieńczy ze wszech stron wulkaniczną górę.
Albano, liczące dziś pięć do sześciu tysięcy mieszkańców, nie miało ani trzech tysięcy w r. 1540, kiedy, wśród pierwszych rodzin szlacheckich, kwitnął potężny ród Campireali, którego nieszczęścia mamy opowiedzieć.
Tłumaczę tę historję z dwóch obszernych rękopisów: jeden rzymski a drugi florencki. Z wielkiem swojem niebezpieczeństwem ośmieliłem się odtworzyć ich styl, niemal będący stylem naszych starych legend. Wykwintny i pełen umiaru styl dzisiejszy, niebardzo, jak mi się zdaje, godziłby się z treścią wypadków a zwłaszcza z uwagami autorów. Pisali koło roku 1598. Proszę czytelnika o pobłażanie dla nich i dla mnie.

II

Spisawszy tyle tragicznych historyj, powiada autor rękopisu florenckiego, zakończę tą, którą mi jest najciężej opowiedzieć. Będę mówił o słynnej ksieni klasztoru Wizytek w Castro, Helenie de Campireali, której proces i śmierć tyle dały do gadania w wielkim świecie Rzymu i całych Włoch. Już około r. 1555 bandyci władali w okolicach Rzymu, urzędnicy zaś byli zaprzedani możnym rodzinom. W r. 1572, to jest w roku procesu, Grzegorz XIII Buoncompagni wstąpił na stolec św. Piotra. Ten święty kapłan jednoczył wszystkie apostolskie cnoty, ale jego cywilnemu zarządowi można było zarzucić niejaką słabość; nie umiał ani dobrać uczciwych sędziów, ani też powściągnąć bandytów; gryzł się zbrodniami, a nie umiał ich karać. Zdawało mu się, iż, skazując kogoś na karę śmierci, bierze na siebie straszliwą odpowiedzialność. Wynikiem tego usposobienia było, że gościńce wiodące do wiecznego miasta zaludniły się nieprzeliczoną mnogością złoczyńców. Aby podróżować z niejakiem bezpieczeństwem, trzeba było być w przyjaźni z bandytami. Las Faggiola, który przepinała droga wiodąca do Neapolu przez Albano, był oddawna generalną kwaterą rządu wrogiego rządowi Jego Świątobliwości, i niejeden raz Rzym zmuszony był traktować, jak równy z równym, z Markiem Sciarra, jednym z królów lasu. Siłę bandytów stanowiło to, że posiadali przychylność okolicznych wieśniaków.
Owo ładne miasteczko Albano, tak bliskie generalnej kwatery bandytów, dało życie, w r. 1542, Helenie de Campireali. Ojciec jej uchodził za najbogatszego patrycjusza w okolicy, dzięki czemu zaślubił Wiktorję Carafa, dziedziczkę wielkich włości w królestwie neapolitańskiem. Mógłbym przytoczyć ludzi, którzy żyją jeszcze, a którzy bardzo dobrze znali Wiktorję Carafa i jej córkę. Wiktorja była wzorem statku i rozumu; ale, mimo swego wielkiego umysłu, nie mogła zapobiec upadkowi rodziny. Rzecz osobliwa! okropnych nieszczęść, które będą smutnym przedmiotem mego opowiadania, nie można, jak sądzę, przypisać w szczególności żadnemu z ich aktorów, których przedstawię czytelnikowi: widzę nieszczęśliwych, ale zaiste nie mogę znaleźć winnych. Niezwykła piękność i tkliwa dusza młodej Heleny, oto były dwa wielkie niebezpieczeństwa. One to służą za usprawiedliwienie dla Juljana Branciforte, jej kochanka; tępota monsignora Cittadini, biskupa z Castro, też może do pewnego stopnia być jej wymówką. Swój szybki awans po szczeblach godności duchownych zawdzięczał on swej poczciwości, a zwłaszcza swej wielce szlachetnej urodzie oraz najskończeniej pięknej fizjognomji jaką zdarza się spotkać. Czytałem o nim, że nie można go było ujrzeć a nie pokochać.
Ponieważ nie chcę pochlebiać nikomu, nie będę ukrywał, że pewien święty mnich z klasztoru Monte Cavi (którego niejeden raz zdybano w celi wznoszącego się na kilka stóp ponad ziemię, jak św. Paweł, w ten sposób, iż nic prócz łaski bożej nie mogło go podtrzymać w tej niewygodnej pozycji) przepowiedział panu Campireali, że jego ród wygaśnie wraz z nim, i że będzie miał tylko dwoje dzieci, które oboje zginą gwałtowną śmiercią. Z przyczyny tej przepowiedni nie mógł znaleźć żony w swoich stronach i udał się szukać szczęścia do Neapolu, gdzie miał istotnie to szczęście iż znalazł wielki majątek i kobietę zdolną genjuszem swoim odmienić jego zły los, gdyby rzecz taka wogóle była możliwa. Ów pan Campireali uchodził za poczciwego człowieka i czynił wielkie jałmużny; ale zgoła był wyzuty z dowcipu, co sprawiło, iż stopniowo usunął się z Rzymu i spędzał w końcu cały prawie rok w swoim pałacu w Albano. Oddawał się uprawie swoich ziem, położonych na tej tak bogatej równinie, która się ciągnie pomiędzy miastem a morzem. Za radą żony wspaniale wychował syna swego Fabia, młodzieńca bardzo dumnego ze swego urodzenia, oraz córkę Helenę, która była cudownie piękna, jak to można poznać jeszcze z jej portretu znajdującego się w zbiorach Farneze. Od czasu jak zacząłem pisać jej historję, zachodziłem do pałacu Farneze, aby oglądać śmiertelną powłokę daną od nieba tej kobiecie, której nieszczęścia narobiły w swoim czasie tyle hałasu i dotąd jeszcze zaprzątają pamięć ludzką. Kształt głowy tworzy wydłużony owal, czoło bardzo rozległe, włosy ciemno blond. Fizjognomja raczej wesoła; miała duże oczy z głębokim wyrazem i kasztanowate brwi tworzące łuk o doskonałym rysunku. Wargi są bardzo cienkie: możnaby rzec, że zarys ust wykreślił słynny malarz Corregio. Oglądana wśród portretów otaczających ją w galerji Farneze, robi wrażenie królowej. Rzadka to rzecz, aby wesołość łączyła się z majestatem.
Spędziwszy ośm lat jako wychowanka w klasztorze Wizytek w Castro, obecnie zburzonym, dokąd przeważnie posyłano córki magnatów rzymskich, Helena wróciła do domu; ale nim opuściła klasztor, ofiarowała wspaniały kielich na ołtarz do kościoła. Ledwie wróciła do Albano, ojciec jej sprowadził z Rzymu, za znaczną pensję, słynnego poetę Cechino, wówczas bardzo sędziwego; ów wzbogacił pamięć Heleny najpiękniejszemi wierszami boskiego Wergiljusza, Petrarki, Arjosta i Dantego, jego słynnych uczniów.

(Tu tłumacz opuścił długą rozprawę o rozmaitych stopniach chwały, jaką w XVI wieku przyznawano tym wielkim poetom. Zdaje się, że Helena umiała po łacinie. Wiersze, których jej uczono, mówiły o miłości, i to o miłości, która, gdybyśmy ją spotkali w roku 1839, zdałaby się nam bardzo śmieszna; chcę rzec o miłości namiętnej, która się żywi wielkiemi poświęceniami, może istnieć jedynie tajemnicą i zawsze sąsiaduje z najstraszliwszemi nieszczęściami).
Taką była miłość, którą umiał obudzić w Helenie, wówczas ledwie siedemnastoletniej, Juljan Branciforte. Był to sąsiad jej, bardzo ubogi; mieszkał w lichym domku w górach, o ćwierć mili od miasta wśród ruin Alby, nad brzegiem przepaści wysokiej na sto pięćdziesiąt stóp, wyścielonej zielenią która okala jezioro. Domek ten, przylegający do posępnych i wspaniałych mroków lasu Faggiola, zburzono później, gdy wzniesiono klasztor Pallazuola. Ten ubogi młodzian miał na swą korzyść jedynie dziarską i zwinną postać, oraz beztroskę z jaką znosił biedę. Wszystko co można było rzec o nim najlepszego, to iż rysy jego były wyraziste choć nie piękne. Ale mówiono o nim iż walczył dzielnie pod rozkazami księcia Colonny wśród jego bravi w paru bardzo niebezpiecznych potrzebach. Mimo jego ubóstwa, mimo braku urody, serce jego byłoby, w oczach dziewcząt z Albano, zdobyczą nader pochlebną. Mile witany wszędzie, Juljan Branciforte znał jedynie miłostki, aż do chwili w której Helena wróciła z klasztoru.
Kiedy, wkrótce potem, wielki poeta Cechino przeniósł się z Rzymu do pałacu Campireale, aby kształcić umysł tej młodej panienki, Juljan, który go znał, wystosował doń łaciński utwór wierszem, o szczęściu jakie spotkało jego starość że tak piękne oczy wlepiają się w jego oczy i że dusza tak czysta czuje się doskonale szczęśliwa, kiedy on raczy przychwalić jej myśli. Zazdrość i żal młodych dziewcząt, z któremi Juljan przestawał przed przybyciem Heleny, udaremniła niebawem wszelkie ostrożności, jakie rozwijał aby ukryć rodzącą się namiętność; jakoż, wyznaję, że ta miłość dwudziestodwuletniego młodzieńca i siedemnastoletniej panny objawiła się w sposób którego rozsądek nie mógłby pochwalić. Trzy miesiące nie upłynęło, jak pan Campireali spostrzegł, że Juljan Branciforte przechadza się zbyt często pod oknami jego pałacu (który istnieje jeszcze w połowie wielkiej ulicy, wiodącej ku jezioru).
Obyczaje wówczas były szorstkie i szczere, zgodne z wolnością republikańską; polor monarchji nie zdławił jeszcze gwałtownych namiętności. Widać to jasno w postępku pana Campireali. Tegoż dnia w którym uderzyła go częsta obecność młodego Branciforte, ozwał się w te słowa:
„Jak ty śmiesz włóczyć się bezustanku pod domem i zaglądać bezczelnie w okna mojej córki, ty który nie masz nawet w co się odziać? Gdybym się nie obawiał, że sąsiedzi źle sobie wytłumaczą mój postępek, dałbym ci trzy cekiny, abyś poszedł do Rzymu kupić sobie przyzwoite ubranie. Przynajmniej moich oczu i oczu mojej córki nie obrażałby tak często widok twoich łachmanów“.
Ojciec Heleny przesadzał zapewne: suknie młodego Branciforle to nie były łachmany; były sporządzone z bardzo prostego materjału; ale, mimo że czyste i często szczotkowane, trzeba przyznać, że wygląd ich zdradzał długie użycie. Juljan był tak strapiony wymówkami pana Campireali, że nie pojawił się już za dnia pod domem.
Jak wspomnieliśmy, dwie arkady, szczątek starożytnego wodociągu, służące za główną ścianę domkowi wzniesionemu przez ojca Juljana i zostawionemu w spadku, leżały o niespełna sześćset kroków od Albano. Aby się dostać do nowego miasta, Juljan musiał przechodzić koło pałacu Campireale; toteż Helena zauważyła rychło nieobecność tego szczególnego młodzieńca, który, jak szeptały jej przyjaciółki, zerwał wszelkie inne stosunki, aby się cały oddać szczęściu patrzenia na nią.
Pewnego letniego wieczora, koło północy, okno Heleny było otwarte; młoda dziewczyna oddychała powiewem od morza, który bardzo dobrze było czuć na wzgórzu Albano, mimo że miasto dzieliła od morza równina szeroka na trzy mile. Noc była ciemna, panowała głęboka cisza; można było usłyszeć spadający listek. Helena, wsparta na oknie, myślała może o Juljanie, kiedy ujrzała coś niby skrzydło nocnego ptaka, przesuwające się zwolna tuż za oknem. Cofnęła się przestraszona. Nie przyszło jej na myśl, że przedmiotem tym mógł kierować jakiś przechodzień; okno jej, na drugiem piętrze pałacu, wznosiło się przeszło na pięćdziesiąt stóp nad ziemią. Naraz spostrzegła, że ten osobliwy przedmiot, to bukiet, który w głębokiej ciszy przesuwa się tam i z powrotem przed oknem o które wspierała się Helena; serce zaczęło jej bić gwałtownie. Bukiet ten umieszczony był na końcu kilku związanych z sobą tyczek, trzcin podobnych do bambusu, które rosną w okolicach Rzymu i dają łodygi wysokie na dwadzieścia lub trzydzieści stóp.
Dość silny wiatr był przyczyną, iż słaba trzcina z trudnością zdołała utrzymać bukiet tuż pod oknem, w którem, wedle przypuszczeń Juljana, znajdowała się Helena; zresztą noc była tak ciemna, że z ulicy nic nie można było dojrzeć na takiej wysokości. Helena, która stała nieruchomo przy oknie, uczuła się mocno wzruszona.
Wziąć ten bukiet, czyż to nie było wyznanie? Nie doznawała zresztą żadnego z uczuć, które tego rodzaju przygoda obudziłaby dziś w młodej pannie z dobrego towarzystwa przygotowanej do życia starannem wychowaniem. Ponieważ ojciec i Fabio znajdowali się w domu, pierwszą jej myślą było, że najmniejszy hałas spowodowałby wystrzał muszkietu wymierzony w Juljana; ulitowała się niebezpieczeństw, na jakie narażał się biedny młodzieniec. Drugą myślą było, iż, mimo że go znała jeszcze bardzo mało, był on wszakże istotą, którą kocha najbardziej w świecie po własnej rodzinie. Wreszcie, po chwili wahania, wzięła bukiet. Dotykając kwiatów w głębokiej ciemności, uczuła, że do łodygi przywiązany jest list; pobiegła na schody, aby go odczytać przy blasku lampki płonącej przed obrazem Madonny. „Niebaczna! powiadała sobie rumieniąc się ze szczęścia przy pierwszych słowach listu; jeśli mnie ktoś zobaczy, jestem zgubiona, a rodzina moja na wieki będzie prześladowała tego biednego młodzieńca“. Wróciła do pokoju i zapaliła lampę. Była to rozkoszna chwila dla Juljana, który, wstydząc się swego kroku i jakby chcąc się ukryć jeszcze mimo ciemnej nocy, tulił się do olbrzymiego:pnia dębu, jednego z owych drzew o dziwacznych kształtach, które dziś jeszcze rosną nawprost pałacu Campireali.
W liście swoim, Juljan opowiadał, z najzupełniejszą prostotą, upokarzającą połajankę, jaka go spotkała ze strony ojca Heleny. „Jestem biedny, to prawda, ciągnął; niełatwo wyobraziłabyś sobie pani bezmiar mego ubóstwa. Mam tylko swój dom, który może zauważyłaś koło ruin albańskiego wodociągu; przy domu ogródek, który sam uprawiam i z którego warzywo stanowi mą żywność. Mam jeszcze winnicę, wydzierżawioną za trzydzieści talarów rocznie. Nie wiem, w istocie, czemu cię kocham; to pewna, że nie mogę żądać abyś dzieliła mą nędzę. A przecież, jeśli ty mnie nie pokochasz, życie straci dla minie wszelką wartość; zbyteczne mówić że oddałbym je tysiąc razy dla ciebie. A wszakże, przed twoim powrotem z klasztoru, życie to nie było nieszczęśliwe; przeciwnie, wypełniały je najświetniejsze marzenia. Toteż mogę powiedzieć, że widok szczęścia uczynił mnie nieszczęśliwym. Z pewnością wówczas nikt w świecie nie ośmieliłby się rzec mi słów, któremi mnie splugawił twój ojciec; sztylet mój wymierzyłby mi sprawiedliwość. Wówczas, przy mojej odwadze i broni, czułem się równy każdemu w świecie; niczego mi nie brakło. Obecnie wszystko bardzo się zmieniło; znam lęk. Zawiele tego pisania: może ty mną gardzisz! Jeśli, przeciwnie, masz dla mnie nieco litości, mimo ubogich sukien które noszę, zauważysz, że, co wieczora, kiedy północ dzwoni na wieży kapucynów na wzgórzu, znajduję się ukryty pod wielkim dębem, nawprost okna w które patrzę ciągle, domyślając się że to twoje okno. Jeśli nie gardzisz mną jak twój ojciec, rzuć mi kwiat z tego bukietu, ale uważaj aby się nie zahaczył o gzyms lub balkon twego pałacu“.
List ten odczytała Helena kilka razy; stopniowo oczy jej napełniły się łzami; patrzała tkliwie na wspaniały bukiet, związany mocnym jedwabiem. Próbowała wyrwać kwiat, ale nie mogła; zdjął ją lęk: dla młodej Rzymianki, wyrwać kwiat, uszkodzić bukiet będący darem miłości, znaczy narazić się że ta miłość umrze. W obawie aby się Juljan nie zniecierpliwił, pobiegła do okna; ale przyszło jej na myśl, że zbyt dobrze ją widać, ile że lampa napełniała pokój światłem. Nie wiedziała na jaki gest się odważyć; miała uczucie, że każdy jest zbyt wymowny.
Zawstydzona, wróciła pędem do pokoju. Ale czas mijał; naraz przyszła jej myśl, która wprawiła ją w nieopisane pomięszanie: Juljan przypuści, że ona, jak ojciec, gardzi nim bo jest ubogi! Ujrzała kawałek cennego marmuru leżący na stole; obwiązała go chusteczką i rzuciła pod dąb nawprost okna. Następnie dała znak, aby się Juljan oddalił: usłyszała, że spełnił jej wolę, gdyż odchodząc nie silił się już utaić szelestu kroków. Kiedy się znalazł na szczycie skał dzielących jezioro od ostatnich domostw w Albano, usłyszała piosenkę miłosną; przesłała mu, już śmielej, znak pożegnania, poczem jęła nanowo odczytywać list.
Nazajutrz i dalszych dni, znowu listy i podobne schadzki; że jednak w wiosce włoskiej nic nie ujdzie baczności, zwłaszcza że Helena była najbogatszą dziedziczką w okolicy, ostrzeżono pana Campireali, że co wieczór, o północy, widać światło w pokoju jego córki; że — rzecz o wiele osobliwsza — okno jest otwarte, a nawet Helena stoi w niem tak jakby się zgoła nie lękała zinzares (rodzaj dokuczliwych komarów, które psują najładniejsze wieczory w campagna romana). Tu muszę na nowo prosić czytelników o pobłażliwość. Kiedy ktoś chce poznać zwyczaje obcego kraju, musi być przygotowany na pojęcia bardzo dzikie, bardzo różne od naszych. Pan Campireali narządził dwa muszkiety: swój i swego syna. Wieczorem, kiedy wybiło trzy kwadranse na dwunastą, uprzedził Fabia i obaj wślizgnęli się najciszej na kamienny balkon na pierwszem piętrze, tuż pod oknem Heleny. Lita balustrada osłaniała ich do pasa, w razie gdyby ktoś z dołu zechciał wygarnąć z muszkietu w tę stronę. Północ wybiła: usłyszeli szelest pod drzewami; ale, co ich napełniło zdumieniem, światło w oknach Heleny nie pojawiło się. Dziewczyna ta, dotąd prosta i żywa jak dziecko, zmieniła się zupełnie odkąd kochała. Wiedziała, że najmniejsza nierozwaga naraża życie ukochanego; gdyby taki możny pan jak jej ojciec zabił biedaka takiego jak Juljan Branciforte, (wystarczyłoby mu potem zniknąć na trzy miesiące, które opędziłby w Neapolu; przez ten czas przyjaciele w Rzymie załagodziliby sprawę i wszystko skończyłoby się ofiarowaniem lampy za kilkaset talarów na ołtarz modnej w tej chwili Madonny. Rano przy śniadaniu, Helena poznała z fizjognomji ojca, że jest mocno pogniewany; ze spojrzeń zaś jakie na nią rzucał ukradkiem, odgadła że to ona jest przyczyną gniewu. Natychmiast pobiegła przyprószyć nieco kurzem drzewce dwóch wspaniałych muszkietów, wiszących nad łóżkiem ojcowskiem. Posypała również lekką warstwą kurzu puginały i szpady. Cały dzień okazywała szaloną wesołość, biegała po domu po wszystkich piętrach, gotowa ostrzec Juljana w razie gdyby miała szczęście go ujrzeć. Ale nie było nadziei. Biedny chłopiec tak był upokorzony połajanką bogatego pana, że w dzień nigdy nie zjawiał się w Albano; obowiązek jedynie sprowadzał go w niedzielę na mszę do parafjalnego kościoła. Matka Heleny, która ją ubóstwiała i nie umiała jej niczego odmówić, wyszła z nią trzy razy tego dnia, ale napróżno; Helena nie spotkała Juljana. Była w rozpaczy. Cóż się z nią działo, kiedy wieczorem, oglądając broń ojcowską, ujrzała że muszkiety są nabite i że prawie wszystkie puginały i szpady poruszano! Od śmiertelnego niepokoju odrywało ją jedynie pilne baczenie, aby nie okazać, że się czegoś domyśla. Idąc do siebie o dziesiątej wieczór, zamknęła na klucz drzwi wychodzące na przedpokój matczyny; poczem przycupnęła przy oknie, leżąc na podłodze tak aby jej nikt nie mógł spostrzec z zewnątrz. Można sobie wyobrazić, z jakim lękiem słuchała bijących godzin; nie było już mowy o wyrzutach jakie sobie czyniła często iż tak szybko pokochała Juljana, co mogło obniżyć jej cenę iw jego oczach. Ten dzień posunął sprawy młodego człowieka bardziej niż (pół roku stałości i zaklęć. „Poco kłamać? powiadała sobie Helena. Czyż go nie kocham całą duszą?“
O wpół do jedenastej, Helena ujrzała wyraźnie brata i ojca, jak się czają na kamiennym balkonie pod jej oknem. W dwie minuty po tem jak północ wybiła w klasztorze kapucynów, usłyszała równie wyraźnie kroki kochanka, który zatrzymał się pod dębem. Spostrzegła z radością, że ojciec i brat jakgdyby nic nie słyszeli; trzeba było lęku zakochanego serca, aby usłyszeć szelest tak lekki.
„Obecnie, powiadała sobie, zabiją mnie, ale, za wszelkę. cenę, nie trzeba aby dostali w ręce dzisiejszy list; prześladowaliby do ostatniego tchu biednego Juljana“. Przeżegnała się i, trzymając się jedną ręką żelaznej balustrady, wychyliła się ile tylko mogła na ulicę. Nie upłynęło ćwierć minuty, a bukiet, przymocowany jak zwykle do długiej trzciny, trącił ją w ramię. Chwyciła bukiet, ale, odczepiając go żywo od żerdki na której był umieszczony, trąciła tą żerdką o balkon. Natychmiast rozległy się dwa strzały, poczem zaległa cisza. Fabio, nie wiedząc w ciemności, czy to, co uderzyło o balkon, to nie był sznur, za pomocą którego Juljan schodzi od siostry, dał ognia w stronę jej balkonu; nazajutrz znalazła ślad kuli spłaszczonej na żelazie. Pan Campireali strzelił w dół, gdyż Juljan uczynił lekki hałas przytrzymując padającą żerdkę. Słysząc huk nad głową, Juljan odgadł co się święci i ukrył się pod balkonem.
Fabio szybko nabił ponownie muszkiet i, nie oglądając się na ojca, pobiegł do ogrodu. Otworzył cicho furtkę na ulicę i skradając się na palcach zaczął przepatrywać nieliczne osoby przechadzające się pod balkonem. W tej chwili, Juljan, który tego wieczora był z silną eskortą, znajdował się o dwadzieścia kroków, przytulony do drzewa. Helena, wychylając się z okna i drżąc o kochanka, zaczęła głośną rozmowę z bratem, którego usłyszała na ulicy; Spytała go czy zabił złodzieja.
— Nie sądź, że mnie oszukasz swym piekielnym podstępem! krzyknął z ulicy, którą przebiegł wzdłuż i wszerz; opłakuj zawczasu śmierć zuchwalca, który się ważył sięgać do twego okna.
Ledwie wyrzekł te słowa, Helena usłyszała, że matka puka do pokoju.
Otworzyła czemprędzej, powiadając że nie pojmuje jakim cudem drzwi są zamknięte.
— Bez komedji, drogi aniele, rzekła matka; ojciec jest wściekły i może cię zabić; chodź się ze mną położyć do łóżka, a jeżeli masz jaki list, daj mi go: ja schowam.
Helena rzekła:
— Oto bukiet, list ukryty jest w kwiatach.
Zaledwie obie kobiety znalazły się w łóżku, kiedy pan Campireali wszedł do pokoju żony. Przybywał z kaplicy, gdzie wszystko poprzewracał. Uderzyło Helenę to, że ojciec, blady jak upiór, działa zwolna, jak człowiek który powziął stanowcze postanowienie. „Zginęłam!“ rzekła sobie Helena.
— Cieszymy się, że mamy dzieci, rzekł ojciec, przechodząc obok łóżka żony aby się udać do pokoju córki, trzęsąc się z wściekłości ale udając zupełny spokój; cieszymy się że mamy dzieci, ale raczej powinniśmy płakać krwawemi łzami, kiedy dziecko okaże się dziewczyną. Wielki Boże! czy podobna! płochość ich może pozbawić honoru człowieka, który, od sześćdziesięciu lat, nie skaził się najlżejszym cieniem.
Mówiąc, przeszedł do pokoju córki.
— Zgubiona jestem, rzekła Helena do matki, listy są pod krucyfiksem koło okna.
Natychmiast matka wyskoczyła z łóżka i pobiegła za mężem; jęła wykrzykiwać największe androny aby wywołać jego gniew; udało się to jej najzupełniej. Starzec wściekał się, łamał w pokoju córki wszystko, ale matka mogła zabrać niepostrzeżenie listy. W godzinę później, kiedy pan Campireali wrócił do swego pokoju obok pokoju żony i kiedy wszystko się uspokoiło, matka rzekła:
— Masz swoje listy, nie chcę ich czytać, widzisz ile nas o mało nie kosztowały! Na twojem miejscu spaliłabym je. Dobranoc, uściskaj mnie.
Helena wróciła do siebie zalewając się łzami; miała uczucie, że od tych słów matki nie kocha już Juljana. Następnie gotowała się spalić listy, ale nim je wydała zniszczeniu, nie mogła się wstrzymać aby ich nie przeczytać. Odczytywała je tak długo, iż słońce było już wysoko na niebie, kiedy wreszcie namyśliła się iść za zbawienną radą.
Nazajutrz — była to niedziela — Helena udała się z matką do kościoła; szczęściem ojciec nie poszedł za niemi. Pierwszą osobą, którą spostrzegła w kościele, był Juljan. Jednem spojrzeniem upewniła się że nie jest ranny. Czuła się szczęśliwa bez granic; przygody nocne były o tysiąc mil od jej pamięci. Sporządziła kilka bilecików, określonych na strzępach zadeptanego papieru, jakie można znaleźć na posadzce w kościele; wszystkie zawierały to samo ostrzeżenie:
„Wszystko odkryte, wyjąwszy nazwiska. Nie pojawiaj się już na ulicy; będę tu przychodziła często“.
Helena upuściła świstek, spoglądając znacząco w stronę Juljana, który podniósł go i wyszedł. Wracając do domu w godzinę później, znalazła na schodach pałacowych strzępek papieru; uderzył ją zupełnem podobieństwem z temi, któremi posłużyła się rano. Podniosła go tak zręcznie, że nawet matka nic nie zauważyła; przeczytała:
„Za trzy dni ktoś wróci z Rzymu, dokąd musi się udać. Będzie śpiewał w biały dzień, w dni targowe, wśród zgiełku, około dziesiątej rano“.
Ten wyjazd zdziwił Helenę. „Czyżby się lękał muszkietu Fabia?“ powiadała sobie ze smutkiem. Miłość wybaczy wszystko, wyjąwszy dobrowolne oddalenie; bo też to jest największa męczarnia. Miast płynąć w słodkiem marzeniu, wypełnione rozpamiętywaniem uroków kochanka, życie staje się wówczas pastwą okrutnego wątpienia. „Ale czy to możliwe, aby on mnie już nie kochał?“ powiadała sobie Helena, przez trzy długie dni, które trwała nieobecność Juljana. Naraz, miejsce zgryzoty zajęła szalona radość: trzeciego dnia ujrzała go w samo południe, przechadzającego się pod pałacem jej ojca. Nigdy szlachetna jego postawa oraz dziarska fizjognomja nie jaśniały żywszym blaskiem; nigdy też nie mówiono tyle co tego dnia o ubóstwie Juljana. Mężczyźni a zwłaszcza młodzi ludzie mówili o nim z przekąsem; kobiety, a zwłaszcza młode dziewczęta, zachwycały się jego wspaniałą postacią.
Cały dzień Juljan przechadzał się po mieście; zdawałoby się, że chce sobie wynagrodzić owe miesiące zamknięcia, na które skazało go ubóstwo. Jak przystało człowiekowi zakochanemu, Juljan był dobrze uzbrojony pod swoim nowym strojem. Oprócz sztyletu i puginału, miał swoje giacco (rodzaj długiej kamizelki ze stalowej siatki; bardzo jest niewygodna, ale leczy włoskie serca ze smutnej choroby, która dręczyła je w owych czasach; mam na myśli obawę aby nie paść na rogu ulicy z ręki wroga). Tego dnia, Juljan miał nadzieję ujrzeć Helenę; mierziło go przytem trochę zostać samemu w pustym domu; oto dlaczego. Ranucy, dawny żołnierz jego ojca, odbywszy z nim dziesięć kampanji w oddziałach rozmaitych condottieri, na końcu w oddziale Marka Sciarra, nie opuścił swego kapitana, kiedy go rany zmusiły do porzucenia służby. Kapitan Branciforte miał przyczyny aby się trzymać zdala od Rzymu: narażał się tam na spotkanie synów ludzi których zabił; nawet w Albano nie miał ochoty wydać się na łaskę władz. Zamiast kupić lub nająć domek w mieście, wolał raczej zbudować go sobie w sposób taki aby zdaleka widzieć każdego nadchodzącego. Znalazł w ruinach Alby cudownie miejsce; nie będąc spostrzeżonym przez niewczesnych gości można było schronić się w las, gdzie władał dawny jego przyjaciel i wódz, Fabrycy Colonna. O przyszłość syna kapitan Branciforte nie troszczył się zgoła. Kiedy się wycofał ze służby, mając dopiero pięćdziesiąt lat ale podziurawiony jak sito, obliczył że może jeszcze żyć jakieś dziesięć lat; jakoż, po zbudowaniu domu, wydawał co roku dziesiątą część tego co zebrał z grabieży w których miał zaszczyt brać udział.
Kupił ową winnicę, która dawała synowi trzydzieści talarów rocznie; była to odpowiedź na przycinek pewnego obywatela z Albano, który, kiedy kapitan coś rozprawiał o interesach i o chwale tego miasta, zauważył że śmieszne jest aby taki chudeusz dawał rady osiadłym Albańczykom! Kapitan kupił winnicę i zapowiedział, że kupi więcej; poczem, spotkawszy owego kpiarza w ustronnem miejscu, zastrzelił go z pistoletu.
Po ośmiu latach takiego życia, kapitan umarł; adjutant jego, Ranucy, ubóstwiał Juljana; mimo to, znużony bezczynnością, wrócił do służby u księcia Colonna. Często zachodził odwiedzać syna swego Juljana (takie mu dawał miano); w wilję niebezpiecznego szturmu, któremu książę miał stawić czoło w fortecy Petrella, zabrał Juljana aby walczył przy jego boku. Widząc jego odwagę, rzekł:
— Tyś chyba szalony, i co więcej bardzo naiwny, aby gnić pod Albano jak najlichszy z mieszczuchów, gdy przy tem coś nam tu pokazał i przy nazwisku swego ojca mógłbyś być u nas świetnym awenturiere, i co więcej zrobić majątek.
Słowa te dręczyły Juljana. Umiał on nieco po łacinie od pewnego księdza; że jednak ojciec Juljana drwił sobie, poza łaciną, ze wszystkiego co ksiądz mówił, nie miał ani odrobiny wykształcenia. W zamian za to, wzgardzony dla swego ubóstwa, żyjąc samotnie w ustronnym domku, wytworzył sobie pewną filozofję, która śmiałością swoją zdumiałaby uczonych. Zanim naprzykład pokochał Helenę sam nie wiedząc czemu, ubóstwiał wojnę, ale miał wstręt do grabieży; w oczach zaś jego ojca i Ranucego grabież była niby wesoła krotochwila, którą się daje w teatrze po szlachetnej tragedji. Od czasu jak kochał Helenę, poglądy te stanowiły udrękę Juljana. Ta dusza, wprzód tak niefrasobliwa, nie śmiała się nikogo radzić w swych wątpliwościach, przepełniona była miłością i smutkiem. Cóżby powiedział pan Campireali, gdyby wiedział że on jest awenturiere? Dopiero miałby prawo obsypać go słusznemi wyrzutami! Juljan zawsze liczył na żołnierkę, jako na pewną ucieczkę w porze gdy już spienięży łańcuchy i inne klejnoty znalezione w żelaznej szkatule ojcowskiej. Jeżeli Juljan nie miał żadnego skrupułu aby wykraść, mimo swego ubóstwa, córkę bogatego pana Campireali, to dlatego, że w owej epoce ojciec rozrządzał w testamencie swojem mieniem jak mu się podobało i że pan Campireali mógł doskonale zostawić córce tysiąc talarów całego majątku. Inny problem zaprzątał głęboko wyobraźnię Juljana: 1) w jakiem mieście osadzi młodą żonę, skoro ją zaślubi i wykradnie ojcu? 2) skąd weźmie pieniędzy na jej utrzymanie?
Kiedy pan Campireali rzucił mu w twarz krwawe słowa, Juljan był przez dwa dni pastwą wściekłości i bólu; nie mógł się zdecydować ani na to aby zabić zuchwałego starca, ani aby go zostawić przy życiu. Całe noce płakał, wreszcie postanowił się poradzić Ranucego, jedynego przyjaciela jakiego miał w świecie; ale czy go ten przyjaciel zrozumie? Najpierw szukał Ranucego po całym lesie Faggiola; trzeba mu było udać się na gościniec neapolitański, poza Velletri, gdzie Ranucy dowodził zasadzką: oczekiwał tam, w licznej kompanji, Ruiza d‘Avalos, hiszpańskiego generała, który się wybierał do Rzymu lądem, niepomny że niegdyś, w licznej kompanji, wyraził się wzgardliwie o awanturnikach księcia Colonna. Kapelan jego przypomniał mu bardzo w porę tę drobną okoliczność, wskutek czego Ruiz d‘Avalos uzbroił barkę i puścił się morzem.
Wysłuchawszy opowieści Jiuljana, kapitan Ranucy rzekł:
— Opisz mi dokładnie tego jegomościa Campireali, iżby jego grubjaństwo nie kosztowało życia jakiego poczciwego mieszkańca Albano. Z chwilą gdy sprawa, która nas tu trzyma, zakończy się tak lub owak, udasz się do Rzymu, gdzie pamiętaj pokazywać się po gospodach i innych publicznych miejscach ile tylko zdołasz; nie trzeba aby cię ktoś mógł podejrzewać, zwłaszcza iż wiedzą że kochasz jego córkę.
Juljan z trudnością zdołał uspokoić gniew ojcowego druha. W końcu sam musiał wybuchnąć:
— Czy ty myślisz, że mnie chodzi o twoją szpadę? rzekł. Zdaje mi się, że i ja mam szpadę! Chcę od ciebie mądrej rady.
Ranucy wciąż wracał do swego:
— Jesteś młody, nigdyś nie był ranny; zniewaga była publiczna; otóż, mężczyzną shańbionym gardzą nawet kobiety.
Juljan odpowiedział, że jeszcze się poradzi w tej mierze swego serca. Mimo nalegań Ranucego, który koniecznie chciał go wciągnąć do napaści na hiszpańskiego generała, przyczem — powiadał — można nabyć chwałę, nie licząc dukatów, Juljan wrócił sam do swego domku. Tam to, w wilję dnia w którym pan Campireali wygarnął doń z muszkietu, odwiedzili Juljana Ranucy i jego kapral, obaj z powrotem z Velletri. Ranucy użył przemocy aby zajrzeć do szkatułki, gdzie jego zwierzchnik, kapitan Branciforte, chował niegdyś złote łańcuszki i inne kosztowności, o ile nie uważał za stosowne wydać ich zaraz po wyprawie. Znalazł tam dwa talary.
— Radzę ci zostać mnichem, rzekł do Juljana; masz potemu wszystkie cnoty; miłość ubóstwa, a oto dowód; pokorę, bo pozwalasz się lżyć w biały dzień bogaczowi z Albano; brak ci jedynie obłudy i łakomstwa.
Ranucy włożył przemocą do szkatułki pięćdziesiąt dukatów.
— Daję ci moje słowo, rzekł, że, jeśli do miesiąca pan Campireali nie będzie pogrzebany ze wszystkiemi honorami należnemi jego urodzeniu i dostatkom, tu obecny kapral przybędzie z trzydziestoma ludźmi aby zburzyć twój domek i spalić twoje rzeczy. Nie ścierpię, aby, pod pozorem miłości, syn kapitana Branciforte grał w świecie rolę durnia.
Owej nocy kiedy pan Campireali i jego syn strzelili z muszkietów, Ranucy i jego kapral byli na czatach pod balkonem. Juljan ledwie zdołał ich powstrzymać aby nie zabili lub bodaj nie porwali Fabia, wówczas gdy — jak opowiedzieliśmy wyżej — wypadł na ulicę przez ogród. Argumentem, który uspokoił Ranucego, było: iż nie godzi się zabijać młodego człowieka który może jeszcze na coś wyróść i stać się użyteczny, gdy jest starszy grzesznik winniejszy od niego i dobry już tylko na to aby go pochować.
Nazajutrz po tej przygodzie, Ranucy zaszył się w lasach a Juljan udał się do Rzymu. Uciechę, której doznał kupując piękne ubranie za dukaty Ranucego, mąciła okrutnie ta myśl, bardzo niezwykła w owej epoce i zwiastująca wysokie losy który go czekały; powiadał sobie: „Helena musi się dowiedzieć kim jestem“. Każdy inny mężczyzna w jego wieku i za jego czasów myślałby jedynie o team, aby nasycić swoją miłość i wykraść Helenę, nie troszcząc się w żadnym sposobie o to co się z nią stanie w pół roku później, ani też o mniemanie jakie o nim zachowa.
Wróciwszy do Albano, tego samego dnia w którym obnosił wszędzie piękne ubranie przywiezione z Rzymu, Juljan dowiedział się przez starego Scotta, swego przyjaciela, że Fabio wyjechał konno do majątku, który ojciec posiadał o trzy mile nad morzem. Później zobaczył, iż pan Campireali idzie w towarzystwie dwóch księży ku wspaniałej alei dębowej; aleja ta okala brzeg krateru, na którego dnie leży jezioro Albano. W dziesięć minut później stara kobieta weszła śmiało do pałacu Campireali, zachwalając owoce na sprzedaż; pierwszą osobą, którą spotkała, była Marjeta, zaufana Heleny. Helena zarumieniła się po białka otrzymując piękny bukiet. List w bukiecie był niezwykle długi; Juljan opowiedział wszystko czego doświadczył od owej burzliwej nocy; ale, pod wpływem szczególnego wstydu, nie śmiał wyznać tego, z czego każdy inny młodzieniec za jego czasów byłby tak dumny, a mianowicie że jest synem junaka słynnego z przygód i że on sam odznaczył się już w niejednej potrzebie. Wciąż zdawało mu się, że słyszy coby na to rzekł stary Campireali. Trzeba wiedzieć, że w szesnastym wieku, młode dziewczyny, bliższe zdrowego rozumu republik, o wiele bardziej ceniły człowieka za to czego dokonał sam, niż za bogactwa jego rodziny lub sławne czyny przodków. Ale pojęcia te miały zwłaszcza dziewczęta z ludu; panny z zamożnych lub szlachetnych domów lękały się rozbójników, i — rzecz zupełnie naturalna — miały w estymie szlachectwo i dostatek. Juljan zakończył trymi słowy: „Nie wiem, czy przyzwoite suknie, które przywiozłem z Rzymu, pozwolą ci zapomnieć zniewagi, którą osoba posiadająca twój szacunek zbezcześciła mnie niegdyś z powodu mego mizernego wyglądu; mogłem się zemścić, honor mi to nakazywał; nie uczyniłem tego przez wzgląd na łzy, jakie moja zemsta wycisnęłaby ubóstwianym oazom. To może ci dowiedzie — jeśli, na me nieszczęście, wątpiłaś jeszcze — że można być biednym, a mieć szlachetne uczucia. Pozatem mam ci wyznać straszliwą tajemnicę; z największą łatwością przyszłoby mi ją zwierzyć wszelkiej innej kobiecie, ale — nie wiem czemu — drżę, kiedy ją mam wyznać tobie. Może ona w jednej chwili zniweczyć twą miłość: nie wystarczyłoby mi żadne zaklęcie. Chcę czytać w twoich oczach wrażenie, jakie sprawi to wyznanie. W najbliższych dniach, skoro noc zapadnie, spotkam się z tobą w ogrodzie za pałacem. Tego dnia, Fabia i ojca nie będzie w domu; kiedy zyskam pewność, iż, mimo ich wzgardy dla licho odzianego młodzieńca, nie zdołają nam przerwać rozmowy, zjawi się pod oknami człowiek, pokazując dzieciakom ulicznym oswojonego lisa. Następnie, kiedy wydzwonią Anioł Pański, usłyszysz w oddali strzał z muszkietu; wówczas zbliż się do ogrodowego muru; jeśli nie będziesz sama, zaśpiewaj. O ile nic nie przerwie ciszy, niewolnik twój zjawi się drżący u twoich stóp i opowie ci rzeczy, które może cię przejmą zgrozą. Oczekując tego rozstrzygającego i straszliwego dla mnie dnia, nie ośmielę się podać ci już bukietu: ale koło drugiej w nocy przejdę śpiewając, a ty, stojąc na balkonie, upuścisz może kwiat uszczknięty twą ręką. Będą to może ostatnie znaki przychylności, jakich użyczysz nieszczęśliwemu Juljanowi“.
W trzy dni później, ojciec i brat Heleny udali się konno do majątku nad morzem; mieli ruszyć tuż przed zachodem słońca, aby być z powrotem koło drugiej. Ale, gdy mieli wyjeżdżać, nietylko ich dwa konie, ale wszystkie konie na folwarku znikły. Zdziwieni tą zuchwałą kradzieżą, szukali koni, które znaleźli dopiero nazajutrz w lesie nad morzem. Panowie Campireali musieli wracać do Albano na chłopskim wozie zaprzężonym w woły.
Kiedy tego wieczora Juljan znalazł się u kolan Heleny, było prawie zupełnie ciemno. Biedna dziewczyna była szczęśliwa z tej ciemności; pierwszy raz była w towarzystwie tego człowieka, którego kochała tkliwie, który to wiedział, ale z którym nigdy nie wymieniła ani słowa.
Jedno spostrzeżenie dodało jej nieco odwagi; Juljan był bardziej blady i drżący od niej. Widziała go u swoich kolan. „Doprawdy, nie jestem w stanie mówić“, rzekła. Mieli kilka chwil bardzo szczęśliwych: patrzyli na siebie, ale nie mogli wymówić słowa, nieruchomi jak grupa z marmuru. Juljan klęczał trzymając Helenę za rękę; ona, z pochyloną głową, przyglądała mu się ze skupieniem.
Juljan wiedział, że, w myśl rad przyjaciół, młodych rozpustników rzymskich, powinien był pokusić się o coś; ale wzdrygnął się przed tą myślą. Ze stanu ekstazy, najwyższego szczęścia jakie może dać miłość, obudziła go ta myśl: czas uchodzi szybko, ojciec i brat zbliżają się do pałacu. Uczuł, iż, przy swoich skrupułach, nie zazna trwałego szczęścia, póki nie uczyni owego straszliwego wyznania, które jego rzymskim przyjaciołom zdawałoby się ciężką głupoty.
— Wspominałem ci o wyznaniu, którego może nie powinienbym czynić, rzekł wreszcie.
Zbladł mocno; dodał z trudem, jakgdyby brakło mu oddechu:
— Może sprawię, iż pierzchną te uczucia, których nadzieja jest mojem życiem. Sądzisz, że jestem biedny; to nie wszystko: jestem bandytą i synem bandyty.
Na te słowa, Helena, córka bogacza i mająca wszystkie obawy swej kasty, uczuła że mdleje; bała się że upadnie. „Jakieby to było straszne dla biednego Juljana! pomyślała: przypuści, że nim gardzę“. Był u jej kolan. Aby nie upaść, oparła się o niego; niebawem padła bezprzytomna w jego ramiona. Jak czytelnik widzi, w szesnastym wieku lubiano w historjach miłosnych dokładność; a to dlatego że nie sądzono ich rozumem, ale odczuwano wyobraźnią, a uczucia czytelnika zlewały się z uczuciami bohaterów. Dwa rękopisy z których czerpię, a zwłaszcza ten który zawiera pewne zwroty właściwe djalektowi florenckiemu, podają najszczegółowiej historję wszystkich schadzek które nastąpiły. Niebezpieczeństwo tłumiło w młodej dziewczynie wyrzuty. Często, niebezpieczeństwa były ogromne; ale jedynie rozpalały one te dwa serca, dla których wszystkie wzruszenia płynące z ich miłości były szczęściem. Niejeden raz Fabio i jego ojciec omal ich nie schwytali. Byli wściekli, sądząc że z nich zadrwiono; głos publiczny powiadał im że Juljan jest kochankiem Heleny, a mimo to nic nie mogli dostrzec. Fabio, młodzieniec porywczy i dumny, namawiał ojca aby kazać zabić Juljana.
— Póki on będzie na świecie, powiadał, życie siostry znajduje się w strasznem niebezpieczeństwie. Kto nam zaręczy, że, w pierwszym momencie, honor nie zmusi nas do ubroczenia rąk w krwi tej zatwardziałej? Doszła do tego zuchwalstwa, że nie zapiera się już swej miłości; widziałeś, ojcze, że na twoje wyrzuty odpowiada jedynie tępem milczeniem; wierzaj, to milczenie jest wyrokiem śmierci na Juljana Branciforte.
— Pomyśl kim był jego ojciec, odpowiadał pan Campireali. Oczywiście, nic łatwiejszego dla nas niż udać się na pół roku do Rzymu, a przez ten czas Branciforte zniknie. Ale kto nam zaręczy, czy jego ojciec, który, mimo swych zbrodni, był człekiem dzielnym i szczodrym — szczodrym tak że zbogacił wielu swych żołnierzy a sam został biedny — kto nam zaręczy, że jego ojciec nie ma jeszcze przyjaciół, czy to w kompanji księcia Monte Mariano, czy w kompanji księcia Colonny, który często obozuie w lasach Faggiola, o pół mili od nas. W takim razie, wymordowanoby nas bez pardonu, mnie, ciebie, może i twoją nieszczęśliwą matkę.
Te częste rozmowy ojca z synem nie zupełnie były obce. Wiktorji Carafa, matce Heleny, i doprowadziły ją do rozpaczy. Wynikiem dyskusji między Fabiem a ojcem było, iż niegodne ich honoru jest cierpieć spokojnie pogłoski obiegające w Albano. Skoro nie było bezpieczne sprzątnąć młodego Branciforte, który z każdym dniem stawał się zuchwalszy i, co więcej, ubrany obecnie we wspaniałe szaty, posuwał bezczelność do tego stopnia, iż publicznie zagadywał Fabia lub nawet samego pana Campireali, trzeba było obrać jedną z tych decyzyj, a może obie razem: wrócić na stałe do Rzymu, oddać Helenę do klasztoru Wizytek, iżby tam została aż się znajdzie dla niej odpowiednia partja.
Nigdy Helena nie wyznała swojej miłości matce; matka i córka kochały się tkliwie i żyły z sobą najserdeczniej, a mimo to nie padło ani jedno słowo w przedmiocie który prawie jednako je zaprzątał. Ten jedyny niemal przedmiot ich myśli pierwszy raz wyraził się w sławach, gdy matka wspomniała córce, że jest zamiar przeniesienia się do Rzymu, a może i odesłania jej na kilka lat do klasztoru w Castro.
Zwierzenie to było ze strony Wiktorji Carafa wielkim nierozsądkiem; usprawiedliwić je może jedynie bezmierna czułość dla córki. Helena, oszalała miłością, chciała dowieść kochankowi że się nie wstydzi jego ubóstwa i że zaufanie jej do jego honoru jest bez granic. „Ktaby uwierzył? wykrzykuje autor florenckiego rękopisu, po tylu schadzkach tak zuchwałych i tak igrających z okrutną śmiercią, schadzkach które odbywały się w ogrodzie a nawet parę razy we własnym pokoju, Helena była czysta! Silna swa cnotą, ofiarowała kochankowi, że się z nim wymknie koło północy przez ogród i że spędzą noc w domku w rumach Alby, o ćwierć mili od pałacu. Przebrali się za mnichów zakonu św. Franciszka. Helena była słusznego wzrostu; w przebraniu tem wyglądała na młodego braciszka. Rzecz nie do wiary niemal i znamionująca wyraźnie palec boży, to iż na wąskiej dróżce wyrąbanej w skale i biegnącej pod samym murein kapucynów, Juljan i jego kochanka, przebrani za mnichów, spotkali pana Campireali i syna jego Fabia, którzy, w orszaku czterech dobrze uzbrojonych sług, mając przed sobą pazia z zapalonemu pochodniami, wracali z Castel Gandolfo, miasteczka położonego w pobliżu nad jeziorem. Aby przepuścić kochanków, obaj Campireali i ich ludzie ustawili się po obu stronach tej drogi szerokiej może na osiem stóp. Jakiemż byłoby szczęściem dla Heleny, gdyby ją poznano! Zginęłaby od kuli z ręki ojca lub brata, męka jej trwałaby tylko chwilę; ale niebo zrządziło inaczej.
Dodają jeszcze jeden szczegół tego osobliwego spotkania, który pani Campireali, dożywszy późnej starości, niemal stuletnia, opowiadała jeszcze niekiedy w Rzymie, w przytomności poważnych osób, które, również sędziwe, powtórzyły mi go, kiedy moja nienasycona ciekawość wypytywała je w tym przedmiocie, a także w wielu innych:
„Fabio Campireali, młodzieniec hardy swą odwagą i niosący się bardzo górnie, zauważywszy że młody mnich nie pozdrowił ani ojca ani jego, wykrzyknął:
— A to mi ladaco mniszek hardy! Bóg ich wie, co oni tam obaj idą robić za klasztorem o tak późnej godzinie! Miałbym djablą ochotę uchylić im kapturów; zobaczylibyśmy ich miny.
„Na te słowa, Juljan ścisnął puginał pod habitem i przeszedł między Fabia i Helenę. Znalazł się od Fabia o niecałą stopę; ale niebo zrządziło inaczej i uśmierzyło cudem wściekłość dwóch młodzieńców, którzy niebawem mieli spotkać się z tak bliska“.
W procesie, który później wytoczono Helenie Campireali, chciano przedstawić tę nocną wyprawę jako dowód zepsucia: był to obłęd młodego serca, płonącego szaloną miłością, ale to serce było czyste.

III

Trzeba wiedzieć, że Orosiniowie, wiekuiści współzawodnicy Colonnów i wszechpotężni wówczas w okolicy Rzymu, kazali świeżo trybunałom skazać na śmierć bogatego rolnika, Baltazara Bandini, rodem z Petrella. Zbyt długoby wymieniać tu występki o które obwiniano Bandiniego: większość z nich byłaby zbrodnię dziś, ale nie można ich oceniać równie surowo w roku 1559. Bandiniego uwięziono w zamku Orisinich, położonym w górach od strony Valmontone, o sześć mil od Albano. Barigel rzymski, w orszaku stu pięćdziesięciu zbirów, zjawił się w nocy na gościńcu; przybywał po Bandiniego aby go zawieść do Rzymu do więzienia Tordinona po wyrok skazujący go na śmierć. Ale, jak wspomnieliśmy, ów był rodem z Petrella, twierdzy Colonnów; jakoż żona Bandiniego zagadnęła publicznie Fabrycego Colonnę, który się znajdował w Petrella:
— Czy pozwolisz, panie, umrzeć swemu wiernemu słudze?
Colonna odpowiedział:
— Niech mnie Bóg broni, abym miał kiedykolwiek uchybić trybunałom papieża, mego pana!
Natychmiast żołnierze jego otrzymali rozkazy, a wszystkim jego stronnikom udzielono wiadomości aby byli w pogotowiu. Schadzkę naznaczono w okolicy Valmontone, miasteczka na szczycie skały niezbyt wysokiej, ale mającej za szaniec gładką prawie i prostopadłą przepaść wysoką na sześćdziesiąt do osiemdziesięciu stóp. Do tego miasta, należącego do papieża, udało się stronnikom Orsinich oraz zbirom doprowadzić Bandiniego. Wśród najgorliwszych popleczników władzy znajdowali się pan Campireali i Fabio, spokrewnieni zresztą trochę z Orsinimi. Od dawien dawna, przeciwnie, Juljan Branciforte i jego ojciec byli oddani Colonnom.
W okolicznościach w których nie wypadało Colonnom działać otwarcie, uciekali się oni do bardzo prostego sposobu. Większość bogatych wieśniaków rzymskich należała — wówczas jak dziś — do jakiejś kompanji pokutniczej. Pokutnicy nie pojawiają się publicznie inaczej niż z głową okrytą kawałkiem płótna, które zasłania im twarz i ma tylko dwie dziury na oczy. Kiedy Colonnowie nie chcą przyznać się do jakiegoś przedsięwzięcia, zalecają swoim stronnikom, aby, udając się na schadzkę, wdziali strój pokutników.
Po długich przygotowaniach, przewiezienie Bandiniego, którem od dwóch tygodni zajmowała się cała okolica, naznaczono na niedzielę. Tego dnia, o drugiej zrana, gubernator Valmontone kazał bić w dzwony na trwogę we wszystkich wioskach w lesie Faggiola. Chłopi wyszli dość licznie. (Obyczaje średniowiecznych republik, w których bito się aby uzyskać to czego się pragnie, zachowały sporo dzielności w sercu chłopów; za naszych czasów niktby się nie ruszył).
Tego dnia można było zauważyć rzecz dość osobliwą: w miarę jak gromadki uzbrojonych chłopów zapuszczały się w las, malały o połowę: stronnicy Colonnów przemykali się ku wskazanemu miejscu. Naczelnicy zdawali się przeświadczeni, że tego dnia nie będzie starcia: otrzymali rano rozkaz szerzenia tej pogłoski. Fabrycy przebiegał las z wyborem swoich stronników, których wsadził na pół-dzikie młode konie ze swojej stadniny. Robił jakgdyby przegląd oddziałów chłopskich; ale nie mówił do nich nic, ile że każde słowo mogło być niebezpieczne. Fabrycy był to wysoki chudy człowiek, niewiarogodnie zwinny i silny: mimo że miał ledwie czterdzieści pięć lat, włosy i wąsy miał mleczno-białe, z czego był bardzo nie rad: po tym znaku można go było poznać tam gdzie wolał ujść niepostrzeżony. Na jego widok, chłopi wołali: Niech żyje, Colonna! i wkładali płócienne kaptury. Sam książę miał swój kaptur na piersiach, aby go włożyć z chwilą gdy spostrzeże nieprzyjaciół.
Nie dali na siebie czekać. Ledwie słońce wstawało, kiedy jakiś tysiąc ludzi stronnictwa Orsinich, ciągnących od Valmontone, weszło w las, przechodząc o trzysta kroków od stronników Colonny, którym ten kazał położyć się na ziemi. W kilka minut po przejściu ostatnich Orsyńczyków, tworzących tę awangardę, książę, sprawił swoich ludzi: postanowił napaść eskortę Bandiniego w kwadrans po tem jak się zapuści w las. W tej okolicy las usiany jest skałami wysokiemi na piętnaście lub dwadzieścia stóp; są to fale lawy, na których kasztany rosną wspaniale, tak że prawie zupełnie zacieniają światło. Ponieważ fale te, mniej lub więcej nadgryzione czasem, powodują znaczne nierówności gruntu, przeto, aby oszczędzić gościńcowi mnóstwa niepotrzebnych wzniesień i spadków, wyżłobiono drogę w lawie, tak iż często znajduje się ona o kilka stóp poniżej poziomu lasu.
W pobliżu miejsca obranego przez księcia Colonnę na atak, znajdowała się polana zarośnięta murawą; z jednego brzegu polanę tę przecinał gościniec. Następnie droga wchodziła w las, który, pełen głogów i krzewów, był w tem miejscu zupełnie nie do przebycia. Fabrycy pomieścił swoich po obu stronach, o sto kroków od gościńca. Na znak księcia, każdy wieśniak nałożył kaptur i ustawił się z muszkietem za kasztanem; żołnierze księcia zajęli pozycje najbliżej drogi. Chłopi otrzymali wyraźny rozkaz nie strzelać aż po żołnierzach, ci zaś mieli dać ognia gdy nieprzyjaciel będzie o dwadzieścia kroków. Fabrycy kazał ściąć na prędce ze dwadzieścia drzew, które, rzucone przez drogę dość ciasną w tem miejscu i zarytą na trzy stopy w ziemię, zatarasowały ją zupełnie. Kapitan Ranucy z pięciomaset ludźmi tworzył przednią straż; miał rozkaz atakować dopiero kiedy usłyszy pierwsze strzały od strony drzew zamykających drogę. Kiedy Fabrycy Colonna ujrzał iż żołnierze jego i stronnicy siedzą każdy za swojem drzewem, dobrze rozmieszczeni i pełni ducha, wypuścił się galopem ze swą konnicą, w której wyróżniał się Juljan Branciforte. Książę wziął się na prawo dróżką, wiodącą na skraj polany.
Zaledwie książę się oddalił, ujrzano z daleka, na drodze z Valmontone, oddział konnych; byli to zbiry, barigel eskortujący Bandiniego oraz cała jazda Orsinich. Wśród nich znajdował się Baltazar Bandini, w otoczeniu czterech katów przybranych czerwona; mieli rozkaz wykonać wyrok najwyższych sędziów i utrupić Bandiniego, w razie gdyby widzieli iż stronnicy Colonnów chcą go oswobodzić.
Skoro kawalerja Colonny przybyła na skraj polany, rozległy się pierwsze strzały z zasadzki. Natychmiast książę wypuścił swoją jazdę galopem, kierując atak na czterech czerwonych katów, którzy otaczali Bandiniego.
Nie będziemy szczegółowo opowiadali tej utarczki, która nie trwała ani trzech kwadransów; stronnicy Orsinich, zaskoczeni, rozbiegli się na wszystkie strony; ale kapitan Ranucy zginął, co miało opłakany wpływ na losy Juljana. Zaledwie rozdał parę ciosów szabli, wciąż zbliżając się do ludzi czerwono odzianych, kiedy nagle znalazł się nawprost Fabia Campireali.
Pędząc na ognistymi rumaku i odziany w złociste giacco (koszulkę drucianą), Fabio wołał:
— Kto są te zamaskowane łotry? Poprzecinajmy ich maski pałaszem; ot, zaraz wam pokażę!
Prawie w tej samej chwili Juljan Branciforte otrzymał z jego ręki poprzeczne cięcie w czoło. Cios był zadany tak zręcznie, że maska, która mu kryła twarz, spadła; równocześnie uczuł, że krew z rany, lekkiej zresztą, zalewa mu oczy. Juljan cofnął się z koniem aby odetchnąć i wytrzeć sobie twarz. Za wszelką cenę chciał uniknąć starcia z bratem Heleny; już jego koń był o kilka kroków od Fabia, kiedy Juljan otrzymał w piersi wściekły cios szablą. Cios nie zranił go, dzięki giacco, ale odjął mu oddech na chwilę. Prawie równocześnie usłyszał krzyk:
Ti conosco, parco! Znam cię, kanaljo! Więc ty w ten sposób zarabiasz na suknie w miejsce dawnych łachmanów!
Juljan, dotknięty do żywego, zapomniał o pierwotnem postanowieniu i skoczył na Fabia:
Ed in mal ponto tu venisti! (w złą chwilę się zjawiłeś) wykrzyknął.
Po kilku gwałtownych ciosach, suknie, które okrywały ich koszulki druciane, opadły w strzępach. Koszulka Fabia była złota i wspaniała, koszulka Juljana bardzo pospolita.
— W jakim zlewie znalazłeś swoje giacco? — krzyknął Fabio.
W tej samej chwili Juljan znalazł sposobność, której szukał od pół minuty: wspaniała koszulka Fabia nie dość była obcisła na szyi, jakoż Juljan zadał mu w odsłonięty nieco szyję śmiertelny cios. Rapir wszedł na pół stopy w gardło Fabia, z którego trysnął strumień krwi.
— Masz, zuchwalcze! wykrzyknął Juljan.
I pognał w stronę czerwonych katów, z których dwóch siedziało jeszcze na koniach. Kiedy się zbliżył do nich, trzeci padł; ale, w chwili gdy Juljan dopadł czwartego, ten, widząc że go otacza dziesięciu z górą konnych, wypalił z pistoletu do biednego Baltazara Bandini, który upadł.
— Mości panowie, nie mamy tu co robić dłużej! wykrzyknął Branciforte; weźmy na szable zbirów którzy uciekają.
Wszyscy pognali za nimi.
Kiedy, w pół godziny później, Juljan stanął przed Fabrycym Colonną, pan ów ozwał się doń po raz pierwszy iw życiu. Szalał z gniewu; Juljan myślał, że go zastanie pełnym radości z powodu zwycięstwa, które zawdzięczał jedynie swemu znakomitemu planowi; Orsiniowie bowiem mieli blisko trzy tysiące ludzi, a Fabrycy nie zgromadził w tej potrzebie ani półtora tysiąca.
— Straciliśmy dzielnego druha Ranucego! wykrzyknął książę do Juljana; sam dotykałem ciała, już zimny. Biedny Baltazar Bandini jest śmiertelnie ranny. Nie udało się nam. Ale cień dzielnego kapitana stanie przed obliczem Plutona w licznem towarzystwie. Dałem rozkaz aby przystroić drzewa wszystkimi łajdakami, którzy nam wpadli w ręce. Mości panowie, słyszycie? wykrzyknął, podnosząc głos.
I puścił się galopem w stronę gdzie stoczyły walkę przednie straże. Juljan zastępował patroszę Ranucego; ruszył za księciem, który, przybywszy do trupa dzielnego żołnierza, leżącego w otoczeniu pięćdziesięciu przeszło zwłok nieprzyjaciół, zsiadł drugi raz z konia, aby ująć Ranucego za rękę. Juljan uczynił toż samo, płacząc.
— Jesteś bardzo młody, rzekł książę do Juljana, ale widzę cię okrytym krwią, a ojciec twój był dzielnym człowiekiem, otrzymał więcej niż dwadzieścia ram w służbie Colonnów. Obejmij dowództwo nad resztkami kompanji i odprowadź trupa do kościoła w Pertrella; a pamiętaj, że mogą cię napaść w drodze.
Nie napadli Juljana, ale on sam przebił rapierem jednego z żołnierzy, który mu rzekł że za młody jest aby dowodzić. Ponieważ Juljan był jeszcze okryty krwią Fabia, szaleństwo to wywarło dobre wrażenie. Wzdłuż całej drogi widział drzewa przystrojone jeńcami. Ten ohydny widok, w połączeniu ze śmiercią Ranucego, a zwłaszcza Fabia, doprowadzał go niemal do szaleństwa. Jedyną jego nadzieją było, że imię zwycięscy Fabia nie wyjdzie na jaw.
Pomijamy szczegóły wojskowe. W trzy dni po tej potyczce, Juljan zjawił się na kilka godzin w Albano; opowiadał znajomym, że gorączka zatrzymała go w Rzymie, gdzie musiał przeleżeć w łóżku cały tydzień.
Ale wszędzie odnoszono się doń z wyraźnym szacunkiem; najznamienitsi obywatele kłaniali mu się pierwsi; ten i ów tytułował go nawet niebacznie kapitanem. Juljan przeszedł kilka razy koło pałacu Campireali, który był szczelnie zamknięty; że zaś świeży kapitan był bardzo nieśmiały gdy chodziło o pewne pytania, dopiero koło południa przemógł się na tyle, iż spytał Scottiego, starca, który zawsze okazywał mu wiele dobroci:
— Gdzież są Campireali? Widzę, że pałac ich jest zamknięty.
— Mój przyjacielu, odparł Scotti z nagłym smutkiem, tego nazwiska nigdy nie powinieneś wymawiać. Przyjaciele twoi są pewni, że to on ciebie szukał i powtórzą to wszędzie; ale ostatecznie on był główną przeszkodą do twego małżeństwa; śmierć jego daje olbrzymi majątek siostrze, która cię kocha. Można nawet dodać — w tej chwili niedyskrecja staje się cnotą — można nawet dodać, iż kocha cię do tego stopnia, że cię odwiedzała w nocy w twoim domku. Toteż ludzie opowiadają, że byliście mężem i żoną przed nieszczęsną bitwą.
Starzec przerwał, widząc że Juljan zalewa się łzami.
— Wstąpmy do gospody, rzekł Juljan.
Scotti udał się za nim; dano im pokój, gdzie się zamknęli na klucz, poczem Juljan opowiedział starcowi wszystko co się zdarzyło od tygodnia. Kiedy skończył, starzec rzekł:
— Widzę z twoich łez, że czym twój nie był obmyślany z góry; mimo to śmierć Fabia jest dla ciebie wielkiem nieszczęściem. Trzeba koniecznie, aby Helena oświadczyła matce, że jesteś oddawna jej małżonkiem.
Juljan nie odpowiedział, co starzec przypisał chwalebnej dyskrecji. Utopiony w zadumie, Juljan pytał sam siebie, czy Helena, przejęta śmiercią brata, zdoła ocenić jego delikatność; żałował tego co zaszło niegdyś. Następnie, na jego pytanie, starzec opowiedział mu szczegółowo wszystko, co się działo w Albano w dniu walki. Fabio zginął o wpół do siódmej rano o więcej niż sześć mil od Albano, a o dziewiątej — rzecz nie do wiary! — zaczęto mówić o tej śmierci. Około południa ujrzano starego Campireali, zalanego łzami, podtrzymywanego przesz dwóch służących, jak się udawał do klasztoru kapucynów. Wkrótce potem, trzej dobrzy ojcowie, siedząc na najlepszych koniach Campirealich, w otoczeniu licznej służby, udali się do Ciampi, gdzie ta walka miała miejsce. Stary Campireali chciał koniecznie jechać z nimi; ale mu to odradzano z przyczyny że Fabrycy Colonna jest wściekły (nie bardzo wiedziano czemu) i że, w razie gdyby go wzięto do niewoli, mogłoby mu się to obrócić na złe.
Około północy zdawało się, że las Faggiola stoi w ogniu; to wszystkie mnichy i wszyscy biedni z Albano, każdy z grubą zapaloną świecą, szli na spotkanie ciała młodego Fabia.
— Nie będę ci taił, ciągnął starzec zniżając głos jakby się lękał że go kto usłyszy, że droga która wiedzie do Valmontone i do Ciampi...
— Cóż takiego? spytał Juljan.
— Ta droga przechodzi pod twoim domem; otóż powiadają, że, kiedy trup Fabia znalazł się w tem miejscu, krew trysła z okropnej rany, którą miał na szyi.
— Cóż za okropność! wykrzyknął Juljan wstając.
— Uspokój się, drogi chłopcze, rzekł starzec; sam widzisz, że trzeba abyś wiedział wszystko. A teraz mogę ci powiedzieć, że twoja tu dzisiejsza obecność wydała się nieco przedwczesna. Gdybyś mi uczynił tem zaszczyt, aby się mnie poradzić, dodałbym, kapitanie, że nie uchodzi ci zjawiać się w Albano przed upływom miesiąca. Nie potrzebuję cię ostrzegać, że byłoby niebezpiecznie pojawiać się w Rzymie. Niewiadomo jeszcze, jakie stanowisko zajmie ojciec święty wobec Colonnów; przypuszczają, że da wiarę oświadczeniu Fabrycego, który twierdzi, że o bitwie pod Ciampi wie jedynie ze słychu; ale gubernator rzymski, zajadły Orsińczyk, wścieka się i byłby bardzo rad, gdyby mógł powiesić którego z dzielnych żołnierzy Fabrycego, o co ten nie mógłby się upominać, skoro przysięga że nie brał udziału w bitwie. Pójdę dalej i, mimo że mnie nie pytasz, pozwolę sobie udzielić ci rady wojskowej: jesteś lubiany w Albano, inaczej nie byłbyś tu bezpieczny. Pomyśl, że się przechadzasz po mieście od kilku godzin, że jakiś stronnik Orsinich może to wziąć za zniewagę lub przynajmniej dojrzeć w tem sposobność zdobycia pięknej nagrody. Stary Campireali powtarzał tysiąc razy, że da najpiękniejszą wioskę temu, kto cię zabije. Powinieneś był wziąć z sobą do Albano kilku żołnierzy, których masz u siebie w domu.
— Nie mam w domu żadnych żołnierzy.
— W takim razie jesteś szalony, kapitanie. Przy tej gospodzie jest ogród, wyjdziemy ogrodem i wymkniemy się przez winnicę. Odprowadzę cię; jestem stary i bez broni, ale jeśli spotkamy jakichś nieprzychylnych Ludzi, pomówię z nimi i pomogę ci bodaj zyskać na czasie.
Juljan był w rozpaczy. Mamyż wyznać jego szaleństwo i odkąd się dowiedział, że pałac Campireali jest zamknięty a mieszkańcy jego wyjechali do Rzymu, powziął zamiar odwiedzenia ogródka, gdzie tak często spotykał się z Heleną. Miał nawet nadzieję ujrzenia jej pokoju, gdzie go przyjmowała kiedy matki nie było w domu. Chciał jakby odczynić jej gniew widokiem miejsc, gdzie była dlań tak serdeczna.
Branciforte i szlachetny starzec nie spotkali nikogo niepożądanego, idąc ścieżkami, które przecinają winnice i biegną ku jezioru.
Juljan kazał sobie na nowo opowiedzieć szczegóły. pogrzebu Fabia. Ciało dzielnego młodzieńca, prowadzone przez orszak księży, zawieziono do Rzymu i pochowano w kaplicy rodzinnej w klasztorze św. Onufrego na szczycie Janiculum. Jako rzecz bardzo osobliwą zauważono, że w wilję ceremonji ojciec odwiózł Helenę do klasztoru Wizytek w Castro; co potwierdziło pogłoski, iż Helena wzięła tajny ślub z awanturnikiem, który miał to nieszczęście iż zabił jej brata.
Znalazłszy się blisko domu, Juljan spotkał kaprala ze swej kompanji z czteroma żołnierzami; oświadczyli mu, że dawny ich kapitan nigdy nie opuszczał lasu, nie mając przy sobie kilku ludzi. Książę powiadał często, iż, jeśli ktoś ma ochotę dać się zabić, winien wziąć dymisję, aby mu nie narzucać obowiązku pomszczenia jego śmierci.
Jaljan Branciforte zrozumiał słuszność tych pojęć, które były mu dotąd obce. Myślał tak jak pierwotne ludy, że wojna polega tylko na tem, aby się mężnie bić. Wszedł natychmiast w intencje księcia; zdążył jedynie uściskać roztropnego starca, który tak wielkodusznie odprowadził go aż do domu.

Ale w kilka dni później, Juljan, wpół oszalały z melancholji, wrócił, aby ujrzeć pałac Campireali. Skoro zapadła noc, on i trzech jego żołnierzy, przebrani za kupców neapolitańskich, dostali się do Albano. Sam jeden udał się do domu Scotitiego; dowiedział się, że Helena wciąż jest w klasztorze w Castro. Ojciec, który sądził, że zaślubiła mordercę jego syna, poprzysiągł nie oglądać jej nigdy. Nie widział jej nawet wówczas gdy ją odwoził do klasztoru. Natomiast czułość matki jak gdyby zdwoiła się; częsta opuszczała Rzym aby spędzić dzień lub dwa z córką.

IV

„Jeśli się nie usprawiedliwię wobec Heleny, powiadał sobie juljan, wracając w nocy na kwaterę w lesie, uwierzy w końcu, że jestem mordercą. Bóg wie, co za historję musiano jej opowiedzieć o tej nieszczęsnej walce!“
Udał.się po rozkazy księcia do zamku Petrella i poprosił o pozwolenie udania się do Castro. Fabrycy Colonna zmarszczył brwi.
— Sprawa owej utarczki nie jest jeszcze załatwiona z Jego świątobliwością. Powinieneś wiedzieć, że ja oświadczyłem prawdę, to znaczy, że byłem najzupełniej obcy temu starciu, o którem dowiedziałem się dopiero nazajutrz w Petrella. Mam powód przypuszczać, że Jego świątobliwość da wkońcu wiarę temu szczeremu wyznaniu. Ale Orsiniowie są potężni; wszyscy powiadają, że ty wyróżniłeś się w tej bijatyce. Orsiniowie posuwają się wręcz do twierdzenia, że kilku jeńców zawisło na gałęzi. Wiesz, jak dalece bajki te są fałszywe; ale można przewidywać odwet.
Zdumienie, które błysło w naiwnych spojrzeniach młodego kapitana, ubawiło księcia; mimo to, widząc taką niewinność, uznał, iż trzeba się wyrazić jaśniej.
— Widzę w tobie, ciągnął, ową doskonałą odwagę, która rozsławiła na całe Włochy nazwisko Branciforte. Mam nadzieję, że zachowasz dla mego domu wierność, która czyniła mi drogim twego ojca i którą chciałbym nagrodzić w tobie. Oto hasło mojej kompanji: nigdy nie powiedzieć słowa prawdy o tem, co dotyczy mnie lub moich żołnierzy. Jeżeli, w chwili gdy trzeba ci mówić, nie widzisz celu kłamstwa, kłam na los szczęścia, strzeż się jak grzechu śmiertelnego słowa prawdy. Pojmujesz, że skojarzone z innemi wskazówkami, mogłaby ono naprowadzić na trop. Pozatem wiem, że ty masz jakąś miłostkę u Wizytek w Castro; możesz się zabawić dwa tygodnie w tem miasteczku, gdzie Orsiniowie mają przyjaciół a nawet agentów. Udaj się do mego marszałka, który ci wyliczy dwieście cekinów. Przez dawną przyjaźń dla twego ojca, dodał książę śmiejąc się, mam ochotę udzielić ci paru miłosno-strategicznych wskazówek. Ty i trzej twoi żołnierze przebierzecie się za kupców; będziesz się wściekał na jednego ze swoich towarzyszów, który będzie z urzędu wciąż pijany i nawiąże liczne stosunki stawiając wino wszystkim próżniakom w Castro. Pozatem, dodał książę innym tonem, jeśli cię Orsiniowie pochwycą i wydadzą na śmierć, nie przyznawaj się za nic do prawdziwego nazwiska, a tem mniej do służby u mnie. Nie potrzebuję ci zalecać abyś okrążał każde miasteczko i wchodził zawsze, bramą przeciwną stronie z której przybywasz.
Te ojcowskie rady z ust człowieka zazwyczaj tak surowego wzruszyły Juljana. Zrazu książę uśmiechnął się z łez, które ujrzał w oczach młodego człowieka; później i jego głos się zmienił. Zdjął jeden z pierścieni, które miał na palcu; przyjmując pierścień, Juljan ucałował tę rękę słynną znamienitemu czynami.
— Nigdy ojciec mój tak nie mówił do mnie! wykrzyknął w zachwycie.
W dwa dni później, nieco przed świtem, Juljan znalazł się w murach miasteczka Castro. Towarzyszyło mu pięciu żołnierzy, w przebraniu jak on; dwaj szli osobno, udając że nie znają ani jego, ani trzech tamtych. Zanim jeszcze weszli do miasta, Juljan ujrzał klasztor Nawiedzenia, rozległy budynek otoczony czarnemi murami, dość podobny do fortecy. Pobiegł do kościoła, który był wspaniały. Zakonnice, wszystko szlachcianki, przeważnie z bogatych domów, prześcigały się która z nich bardziej wzbogaci ten kościół, jedyną część klasztoru dostępną oczom publiczności. Weszło w zwyczaj, że siostra, którą papież mianował ksienią, na podstawie listy trzech nazwisk przedstawionej przez kardynała, protektora klasztoru, składała znaczną ofiarę mającą uwiecznić jej imię. Ta, której dar był mniejszy od daru poprzedniczki, stawała się przedmiotem wzgardy, zarówno jak jej rodzina.
Juljan posuwał się drżący nawą wspaniałej budowli, lśniącej od marmurów i złoceń. C«prawda nie wiele myślał o marmurach i złoceniach; miał uczucie, że patrzą nań oczy Heleny. Wielki ołtarz, powiadano mu, kosztował przeszło ośmset tysięcy franków; ale spojrzenia jego, gardząc bogactwami ołtarza, biegły ku złoconej kracie, wysokiej blisko na czterdzieści stóp i podzielonej na trzy części dwoma olbrzymiemi marmurowemi filarami. Krata ta, której ogrom sprawiał straszliwe wrażenie, wznosiła się za wielkim ołtarzem i dzieliła chór klasztorny od kościoła otwartego dla wiernych.
Juljan powiadał sobie, że za tą złoconą kratą znajdują się w czasie nabożeństwa zakonnice i pensjonarki klasztoru. Do tej części kościoła mogła się udać o każdej porze dnia zakonnica lub pensjonarka, która się chciała modlić; na tej wszystkim znanej okoliczności biedny kochanek budował nadzieje.
Prawda, iż olbrzymia czarna zasłona wyścielała wewnętrzną stronę kraty; ale ta zasłona, myślał Juljan, nie powinna krępować wzroku pensjonarek spoglądających w kościół, skoro ja, mogąc się zbliżyć jedynie na pewną odległość, widzę doskonale przez zasłonę okna oświetlające chór aż do najdrobniejszych architektonicznych szczegółów. Każde wiązanie tej wspaniale złoconej kraty miało silne ostrze zwrócone ku publiczności.
Juljan wybrał miejsce bardzo widoczne, nawprost kraty, po lewej; tam słuchał jednej mszy po drugiej. Ponieważ otaczali go sami tylko chłopi, miał nadzieję iż zwróci na siebie uwagę nawet przez czarną zasłonę. Pierwszy raz w życiu skromny ten młodzian starał się ściągnąć uwagę; przybrał się dostatnio i sypał hojnie jałmużny tak wchodząc jak i wychodząc. Jego ludzie i on sam starali się o względy robotników i drobnych kupców, mających jakieś stosunki z klasztorem. Mimo to, dopiero trzeciego dnia zyskał nadzieję, iż zdoła przesłać Helenie list. Na jego rozkaz zaczęto pilnie śledzić dwie służebniczki wychodzące na zakupy dla klasztoru; jedna utrzymywała stosunek z kramarzem. Jeden z żołnierzy Juljana, który był niegdyś mnichem, pozyskał przyjaźń kramamarza i przyrzekł: mu cekina za każdy list doręczony pensjonarce klasztoru, Helenie Campireali.
— Co! rzekł kupiec na pierwsze słowo: list żonie bandyty!
Przydomek ten był już uświęcony w Castro, a nie było jeszcze dwóch tygodni od przybycia Heleny: tak dalece wszystko co uderza wyobraźnię szybko dostaje się w obieg u tego ludu łakomego dokładnych szczegółów!
Kramarz dodał:
— Ta przynajmniej jest zamężna! Ale ileż naszych dam nie ma tej wymówki, a otrzymują ze świata coś więcej niż listy!
W tym pierwszym liście, Juljan opowiadał szczegółowo wszystko co się zdarzyło w nieszczęsnym dniu śmierci Fabia. „Czy mnie nienawidzisz?“ pytał w końcu.
Helena odpowiedziała w kilku słowach, że nie nienawidzi nikogo, ale że postanowiła obrócić resztę dni na to aby zapomnieć o człowieku, przez którego brat jej zginął.
Juljan odpisał znowu; po kilku wykrzyknikach pod adresem losu (styl naśladowany z Platona i bardzo wówczas w modzie), tak pisał:
„Chcesz tedy podać w niepamięć słowo Boga, przekazane nam w Piśmie? Bóg powiada: Niewiasta opuści krewnych i rodziców aby iść za swym małżonkiem. Śmiałażbyś twierdzić, że nie jesteś moją żoną? Przypomnij sobie noc św. Piotra. Kiedy świt błyskał już za Monte Cavi, padłaś do moich kolan; zlitowałem się nad tobą; byłabyś moją, gdybym zechciał; nie mogłaś przemóc miłości, która parła cię w tej chwili w moje objęcia. Nieraz myślałem, że, ponieważ powtarzałem ci wiele razy, iż poświęciłem ci moje życie i wszystko najdroższe mi na świecie, mogłabyś odpowiedzieć (mimo że nie uczyniłaś tego nigdy), że wszystkie te ofiary, nie stwierdzone żadnym czynem, są jedynie urojone. Olśniła mnie pewna myśl, okrutna dla mnie, ale słuszna. Pomyślałem, że nie na darmo los daje mi sposobność poświęcenia dla twego dobra najwyższego szczęścia o jakiem mogłem kiedy marzyć. Byłaś już w moich ramionach, bez obrony, pamiętasz: usta twoje nawet nie umiały się wzbraniać. W tej chwili ranne Ave rozległo się w klasztorze Monte Cavi i cudownym trafem dźwięk tem doleciał do nas. Rzekłaś mi: „Uczyń to poświęcenie dla św. Madonny, matki wszelkiej czystości“. Powziąłem już od kilku chwil myśl tego najwyższego poświęcenia, jedynego zaiste jakie miałem sposobność dla ciebie uczynić. Uderzyło mnie, że tobie przyszła ta sama myśl. Odległy dźwięk tego Ave Maria wzruszył mnie, wyznaję! usłuchałem twojej, prośby. Nie cała ofiara była dla ciebie; oddałem nasz przyszły związek pod opiekę Madonny. Myślałem wówczas, że przeszkody zajdą nie z twojej strony, niewierna, ale ze strony twej bogatej i dumnej rodziny. Gdyby nie było w tem czegoś nadprzyrodzonego, w jaki sposób ten Anioł Pański doszedłby nas z tak daleka, ponad wierzchołki leśne, poruszane wiatrem rannym? Wówczas, pamiętasz, uklękłaś przede mną; ja wstałem, wyjąłem krzyżyk który noszę na piersiach, i ty przysięgłaś — na ten krzyżyk, na który patrzę w tej chwili, i na swoje wieczne potępienie, że, gdziękolwiekbyś się znalazła, cobądź mogłoby się zdarzyć, natychmiast kiedy ci rozkażę, oddasz się zupełnie do mego rozporządzenia, jak byłaś w chwili, gdy Ave Maria z Monte Cavi doleciało z tak daleka twego ucha. Następnie odmówiliśmy pobożnie dwa Zdrowaś i dwa Ojcze nasz. Otóż, na miłość którą czułaś wówczas, a jeżeli zapomniałaś o niej, jak się obawiam, na twoje wieczne potępienie, rozkazuję ci przyjąć mnie lej nocy w swojej celi lub w ogrodzie klasztornym“.
Włoski autor ściśle przytacza liczne i długie listy Juljana Braneiforte; ale podaje jedynie w skróceniu odpowiedzi Heleny. Po upływie dwustu siedemdziesięciu ośmiu lat jesteśmy tak dalecy od uczuć miłości i religji wypełniających te listy, że lękam się aby nie znużyły czytelnika.
Zdaje się z tych listów, że Helena usłuchała wreszcie rozkazu. Juljan znalazł sposób, aby się dostać do klasztoru; z pewnych słów można wnosić, że się przebrał za kobietę. Helena zgodziła się z nim widzieć, ale jedynie przez kratę parterowego okna, wychodzącego na ogród. Ku swej niewymownej boleści, Juljan spostrzegł, że młoda dziewczyna, niegdyś tak tkliwa a nawet tak namiętna, stała się dlań jakby obca; odnosiła się doń niemal uprzejmie. Pozwalając mu przyjść do ogrodu, czyniła to prawie wyłącznie przez cześć dla swego ślubu. Widzenie było krótkie: po kilku chwilach, duma Juljana, może nieco podniecona wypadkami ubiegłych tygodni, wzięła górę nad głębokim bólem.
— Widzę przed sobą, rzekł, jedynie grób tej Heleny, która w Albano oddała mi się rzekomo na całe życie.
Całym wysiłkiem Juljana było ukryć łzy, które zalewały mu twarz, w miarę jak Helena, mówiąc doń, szukała przystojnych zwrotów. Kiedy skończyła usprawiedliwiać zmianę, tak naturalną (powiadała) po śmierci brata, Juljan odparł, wymawiając słowa bardzo wolno:
— Nie spełniasz ślubu, nie przyjmujesz mnie w ogrodzie, nie jesteś u mych kolan, jak byłaś wówczas kiedy usłyszeliśmy Ave z Monte Cavi. Zapomnij o swym ślubie, jeśli możesz; co do mnie, nie zapominani niczego; Bóg z tobą!
To mówiąc, opuścił okienko, przy którem mógł zostać jeszcze godzinę. Ktoby mu powiedział chwilę przedtem, że skróci dobrowolnie tak upragnione widzenie! To poświęcenie rozdzierało jego duszę; ale pomyślał, że zasłużyłby na wzgardę Heleny, gdyby odpowiedział na jej uprzejmość inaczej, niż zostawiając ją na pastwę wyrzutów.
Przed świtem opuścił klasztor. Natychmiast wsiadł na koń, dając żołnierzom rozkaz, aby nań czekali w Castro cały tydzień, potem zaś aby wrócili do lasu; był pijany rozpaczą. Najpierw obrócił się w stronę Rzymu.
— Jakto! Oddalam się od niej! powiadał sobie za każdym krokiem; jakto! staliśmy się sobie obcy! O Fabio, jakżeś jest pomszczony!
Widok ludzi, których spotykał, pomnażał jego wściekłość; pchnął konia w pole i skierował się ku pustemu morskiemu wybrzeżu. Kiedy go już nie drażnił widok spokojnych wieśniaków, którym zazdrościł doli, odetchnął; obraz tych dzikich miejsc zgodny był z jego rozpaczą i łagodził jego gniew, mógł się oddać rozważaniom swego smutnego losu.
— W moim wieku, powiadał sobie, mam jeden ratunek; pokochać inną kobietę!
Na tę smutną myśl uczuł mowy przypływ rozpaczy: zrozumiał aż nadto, że istnieje dlań tylko jedna. Wyobrażał sobie mękę, jakąby cierpiał, gdyby się ważył zwrócić słowa miłości do innej: ta myśl rozdzierała go.
— I oto jestem, pomyślał, jak owi bohaterowie z Ariosta, którzy wędrują sami przez odludne kraje, kiedy im trzeba zapomnieć że ujrzeli przewrotną kochankę w objęciach innego rycerza... Nie, ona nie jest tak winna, mówił sobie, zalewając się łzami po napadzie szalonego śmiechu; niewierność jej nie posuwa się aż do miłości innego. Ta gorąca i czysta dusza dała się omamić okrutnym bajkom jakie jej o mnie powiadano; przedstawiono mnie z pewnością jako człowieka, który chwycił za broń w tej nieszczęsnej wyprawie jedynie aby zamordować jej brata. Posunięto się z pewnością dalej: przypisano mi tę brudną rachubę, iż, skoro brat jej padnie, ona stanie się dziedziczką włości... I ja popełniłem to szaleństwo, aby ją całe dwa tygodnie zostawić podszeptom moich wrogów! Trzeba przyznać, że, jeśli jestem bardzo nieszczęśliwy, niebo pozbawiło mnie też rozumu do pokierowania mem życiem! Jestem bardzo nędzny, bardzo godzien wzgardy! życie moje nie zdało się na nic nikomu, a mnie samemu mniej niż komukolwiek w świecie.
W tej chwili młody Branciforte uczuł pokusę bardzo w tej epoce rzadką: koń jego kroczył samym brzegiem, tak że chwilami fala zalewała jego kopyta; przyszło Juljanowi na myśl, aby go pchnąć w morze i położyć w ten sposób koniec okrutnemu losowi którego był pastwą. Co pocznie z sobą, skoro jedyna istota, która dała mu niekiedy uczuć istnienie szczęścia, opuściła go! Ale zatrzymała go jedna myśl.
— Czem są męki które cierpię, powiedział sobie, w porównaniu z temi, które wycierpię kiedyś, skoro raz zakończę to nędzne życie? Helena nie będzie już dla mnie poprostu obojętna, jak teraz; ujrzę ją w ramionach rywala, a rywalem tym będzie jaki panek rzymski, bogaty i poważany; aby bowiem udręczyć moją duszę, biesy będą szukały najokrutniejszych obrazów, to ich obowiązek. Tak więc nie zdołam znaleźć zapomnienia o Helenie, nawet w śmierci; co więcej, miłość moja zdwoi się, skoro to jest najpewniejszy środek, jaki znajdzie wiekuista potęga, aby mnie skarać za okropny grzech który popełniłem.
Aby do reszty odpędzić pokusę, Juljan zaczął pobożnie odmawiać Zdrowaś! Dźwięk porannego Ave, modlitwy poświęconej Madonnie, omamił go niegdyś i skłonił do szlachetnego czynu, który obecnie uważał za największy błąd swego życia. Ale, przez szacunek, nie śmiał posuwać się dalej i wyrazić całej myśli.
— Jeżeli z natchnienia Madonny popełniłem straszny błąd, czyż nie powinna ona, w swej nieskończonej sprawiedliwości, znaleźć jakiegoś sposobu aby mi wrócić szczęście?
Ta myśl o sprawiedliwości Madonny ukoiła stopniowo jego rozpacz. Podniósł głowę i ujrzał nawprost siebie, za Albano i jego lasami, owo Monte Cavi, okryte ciemną zielenią, i ów święty klasztor, którego ranne Ave przywiodło Juljana do tego co nazywał obecnie haniebną głupotą. Niespodziewany widok świętego miejsca pocieszył go.
— Nie, wykrzyknął, niepodobna aby mnie Madonna opuściła. Gdyby Helena była moją żoną, jak się na to godziło jej serce i jak tego żądała moja godność męska, wieść o śmierci brata byłaby napotkała w jej duszy pamięć węzłów spajających ją ze mną. Powiedziałaby sobie, że należała do mnie dawno przed nieszczęsnym wypadkiem, który na polu bitwy zetknął mnie z Fabiem. Był o dwa lata starszy ode mnie, bieglejszy w robieniu bronią, dzielniejszy, silniejszy. Tysiąc argumentów stanęłoby mej żonie aa dowód, że ja nie szukałem walki. Przypomniałaby sobie, że nigdy nie żywiłem nienawiści do jej brata, nawet wówczas gdy wypalił do niej z muszkietu. Pomnę, że na pierwszej schadzce, po powrocie z Rzymu, mówiłem: „Cóż chcesz? honor talk nakazywał; nie mogę go potępić jako brata!“
Odzyskawszy nadzieję mocą nabożeństwa do Madonny, Juljan pchnął żywiej konia i w kilka godzin przybył na kwaterę swej kompanji. Zastał ją na wymarszu: ruszano na gościniec wiodący z Neapolu do Rzymu, przez Monte Cassino. Młody kapitan zmienił konia i ruszył z żołnierzami. Nie bito się tego dnia. Juljan nie spytał poco idą, mało go to obchodziło. W chwili gdy się znalazł na czele żołnierzy, los jego przedstawił mu się z innej perspektywy.
— Jestem poprostu głupiec, powiadał sobie; nie powinienem był opuszczać Castro. Helena jest prawdopodobnie mniejiwinna, niż sobie wyobraziłem w pierwszem uniesieniu. Nie, ta dusza tak prosta i czysta, której pierwsze drgnienia urodziły się w mych oczach, nie przestała należeć do mnie! Kochała mnie tak głęboko, tak szczerze. Ileż razy chciała uciec ze mną, biedakiem, aby wziąć ślub u jakiego mnicha w Monte Cavi! Powinienem był w Castro uzyskać przedewszystkiem drugą schadzkę i przemówić jej do rozsądku. Doprawdy, namiętność czyni mnie niedorzecznym jak dziecko! Boże! czemuż nie mam przyjaciela aby go błagać o radę! Jeden krok wydaje mi się w ciągu dwóch minut naprzemian okropny i wyborny!
Wieczorem, kiedy kompanja opuszczała gościniec aby wrócić do lasu, Juljan zbliżył się do księcia i spytał czy nie mógłby zostać jeszcze kilka dni w wiadomem miejscu.
— Ruszaj do wszystkich djabłów! wrzasnął Fabrycy, czy myślisz, że to jest czas na głupstwa?
W godzinę później, Juljan puścił się z powrotem do Castro. Zastał tam swoich Judzi; ale, po swem wyniosłem rozstaniu z Heleną, nic wiedział jak pisać do niej. Pierwszy jego list zawierał tylko te słowa: „Czy zechcesz mnie przyjąć najbliższej nocy?“
„Możesz przyjść“, było też jedyną odpowiedzią.
Po odjeździe Juljana, Helena sądziła że ją rzucił na zawsze. Wówczas uczuła całą wagę słów zrozpaczonego młodzieńca: była jego żoną, nim miał nieszczęście spotkać jej brata na polu bitwy. Tym razem, Juljan nie spotkał się z ową sztywnością, która zraniła go tak boleśnie pierwej. Helena przyjęła go coprawda również przez kratę, ale czuć było że drży; że zaś Juljan przemawiał bardzo wstrzemięźliwie, prawie tak jak do obcej, tym razem Helena odczuła jak okrutny może być ów ton niemal urzędowy, gdy następuje po słodkiej zażyłości. Juljan, który lękał się zwłaszcza usłyszeć jakieś zimne słówko któreby mu zraniło duszę, przemawiał tonem adwokata, dowodząc że Helena była jego żoną o wiele przed nieszczęsną walką. Helena pozwoliła mu mówić; lękała się, że ją zdławią łzy, w razie gdyby rzekła coś ponad oderwane słowa. W końcu, widząc iż jeszcze chwila a zdradzi się, poprosiła Juljana aby wrócił nazajutrz. Tej nocy, jako w wilję uroczystego święta, odprawiano jutrznię wcześniej, tak iż schadzka ich łatwo mogła wyjść na jaw. Juljan, który rozumował jak zakochany, opuścił ogród w głębokiej zadumie; nie umiał rozstrzygnąć czy go Helena przyjęła dobrze czy źle. W głowie zaczynały mu świtać pojęcia nabyte z rozmów z kompanami:
— Któregoś dnia, powiedział sobie, trzeba będzie wykraść Helenę.
I zaczął rozpatrywać sposoby dostania się siłą do klasztoru. Ponieważ klasztor był bogaty i kuszący do grabieży, utrzymywał znaczną ilość służby, przeważnie byłych żołnierzy; pomieszczono ich w koszarach, których zakratowane okna wychodziły na wąski korytarz. Korytarz ten szedł od bramy klasztornej wybitnej w czarnym murze wysokim na ośmdziesiąt stóp, do furty strzeżonej przez siostrę odźwierną. Po lewej tego wąskiego korytarza znajdowały się koszary, po prawej mur ogrodowy, wysoki na trzydzieści stóp. Front klasztoru wychodzący na plac była to gruba ściana sczerniała od starości; jedyne jej otwory to była brama oraz okienko pozwalające żołnierzom wyglądać na zewnątrz. Można osądzić jak ponure wyrażenie sprawiała ta ściana, z bramą wzmocnioną szerokiemi blachami żelaza przybitemi zapomocą ogromnych gwoździ oraz jednam okienkiem cztery stopy wysokiem a ośmnaście cali szerokiem.
Nie podążymy za kronikarzem w długiem opowiadaniu schadzek, które Juljan wyprosił u Heleny. Stosunek odzyskał serdeczność, jaką miał niegdyś w ogrodzie w Albano; jednakże Helena nigdy nie zechciała wyjść do ogrodu. Pewnej nocy, uderzyła Juljana jej zaduma: matka przybyła z Rzymu aby ją odwiedzić i zamieszkała na kilka dni w klasztorze. Matka była zawsze tak tkliwa, tyle okazywała delikatności dla uczuć których domyślała się iw córce, że Helena czuła głębokie wyrzuty iż musi ją oszukiwać: jakże bowiem ośmieliłaby się wyznać że miewa schadzki z mordercą jej syna? W końcu Helena wyznała szczerze Juljanowi, że, jeśli ta dobra matka zapyta ją wprost, nie będzie miała siły jej okłamywać. Juljan uczuł całe niebezpieczeństwo; los jego zależał od przypadku, który mógł podsunąć jakieś słowo pani Campireali. Następnej nocy przemówił stanowczym tonem w ten sposób:
— Jutro przybędę wcześniej, usunę jedną sztabę w tej kracie, ty zejdziesz do ogrodu, zaprowadzę cię do kościoła w mieście, gdzie oddany mi ksiądz połączy nas. Zanim się zrobi dzień, znajdziesz się z powrotem w ogrodzie klasztornym. Skoro raz zostaniesz moją żoną, będę już bez obawy. Jeśli matka twoja zażąda tego jako pokuty za okropne nieszczęście nad którem bolejemy wszyscy, zgadzam się nawet na to, aby spędzić kilka miesięcy zdala od ciebie.
Kiedy Helena zdawała się oszołomiona tą propozycją, Juljan dodał:
— Książę wzywa mnie do siebie; honor i inne względy każą mi jechać. Jedynie to czego żądam może zapewnić naszą przyszłość; jeśli się nie zgadzasz, rozstańmy się na zawsze, tu, w tej chwili. Odjadę, wyrzucając sobie swoją nierozwagę. Uwierzyłem twemu słowu, sprzeniewierzyłaś się najświętszym ślubom. Mam nadzieję, że słuszna wzgarda obudzona twą zmiennością zdoła mnie uleczyć z miłości, która od zbyt dawna jest nieszczęściem mego życia.
Helena zalała się łzami:
— Wielki Boże! wykrzyknęła z płaczem, cóż za cios dla matki!
Zgodziła się wreszcie.
— Ale, dodała, mogą nas spostrzec kiedy będziemy wychodzili lub wracali; pomyśl, co za zgorszenie, pomyśl o okropnem położeniu w jakiem znalazłaby się matka; poczekajmy aż odjedzie.
— Sprawiłaś, że zwątpiłem w to co było dla mnie najświętsze: twoje słowo. Jutro wieczór będziesz moją żoną, lub widzimy się w tej chwili ostatni raz z tej strony grobu.
Biedna Helena zdołała odpowiedzieć jedynie łzami. Gnębił ją zwłaszcza stanowczy i okrutny ton Juljana. Czy w istocie zasłużyła na wzgardę? Czy to był ów kochanek niegdyś tak powolny i czuły? Wreszcie zgodziła się; Juljan odszedł. Od tej chwili Helena czekała następnej nocy w męczarniach rozdzierającego lęku. Gdyby się przygotowała na pewną śmierć, boleść jej byłaby mniej dotkliwa; mogłaby znaleźć nieco otuchy w myśli o Juljanie i o tkliwem przywiązaniu matki. Reszta nocy zeszła jej na najsmutniejszych wahaniach. Były chwile, że chciała wszystko wyznać matce. Kiedy nazajutrz stanęła przed nią, była tak blada, że matka, zapominając o wszelkich postanowieniach, rzuciła się w ramiona córki, wołając:
— Co się dzieje? wielki Boże! powiedz, coś ty uczyniła, albo co masz uczynić? Gdybyś wzięła sztylet i utopiła mi go w sercu, mniejbyś mi zadała bólu niż tem okrutnem milczeniem.
Helena tak żywo uczuła tkliwość matczyną, tak jasno widziała że matka nietylko nie przesadza swych uczuć ale raczej je powściąga, iż roztkliwiła się sama; padła do jej kolan. Kiedy matka, dochodząc co to może być za nieszczęsna tajemnica, wykrzyknęła iż Helena chce uciec, Helena odparła, że nazajutrz i przez dni następne pozostanie przy niej, ale błaga aby o nic więcej nie pytała.
Po tem niebacznem słówku nastąpiło pełne wyznanie. Pani Campireali wzdrygnęła się na wiadomość, że morderca syna znajduje się tak blisko. Ale po tym okrutnym bólu nastąpił wylew żywej i czystej radości. Któż zdoła sobie wyobrazić jej szczęście, kiedy się dowiedziała, że córka nigdy nie chybiła swoim obowiązkom?
Natychmiast roztropna matka odmieniła z gruntu zamiary; uznała, że wolno się jej uciec do podstępu wobec człowieka który nie był dla niej niczem. Serce Heleny było w straszliwej rozterce; wyznała wszystko do ostatka, ta umęczona dusza potrzebowała się wywnętrzyć. Signora Campireali, która działała w przeświadczeniu że jej wszystko wolno, wytoczyła szereg argumentów, zbyt długich aby je tu przytaczać. Dowiodła bez trudu nieszczęsnej córce, że w miejsce tajnego małżeństwa które zawsze jest plamą dla kobiety, uzyska małżeństwo publiczne i pełne chwały, jeśli zechce na tydzień odłożyć akt posłuszeństwa wobec tak szlachetnego kochanka.
Ona, signora Campireali, uda się do Rzymu; przedstawi mężowi, że na długo przed nieszczęsną walką, Helena była żoną Juljana. Ceremonji dokonano owej nocy, kiedy, przebrana w habit, spotkała ojca i brata nad jeziorem, na dróżce biegnącej pod klasztorem-kapucynów. Cały dzień matka nie opuściła córki; wreszcie, nad wieczorem, Helena napisała do kochanka naiwny i naszem zdaniem bardzo wzruszający list, w którym opowiedziała mu wszystkie walki targające jej sercem. Kończąc, błagała na kolanach o tydzień zwłoki. „Pisząc do ciebie (dodała) ten list, na który czeka posłaniec mej matki, mam uczucie iż źle zrobiłam zwierzając jej wszystko. Widzę jak się gniewasz, oczy twoje patrzą na ranie z nienawiścią; najsmutniejsze wyrzuty rozdzierają moje serce. Powiesz, że mam charakter słaby, tchórzliwy, bardzo godny wzgardy; przyznaję, drogi aniele. Ale wyobraź sobie ten widok: matka, zalana łzami, niemal klęcząca przede mną. Niepodobna mi było nie wyznać jej, że jest coś, co mi broni spełnić jej prośby; a skoro raz słabość moja wyrzekła niebaczne słowo, nie wiem co się stało, ale było mi wręcz niepodobieństwem nie opowiedzieć wszystkiego co zaszło. O ile mogę sobie przypomnieć, mam wrażenie, że dusza moja, wyzuta z wszelkiej siły, potrzebowała rady. Spodziewałam się znaleźć ją w słowach matki... Zapomniałam, drogi mój, że ta ukochana matka nie może być twoją sojuszniczką. Zapomniał ani o mym pierwszym obowiązku, którym jest słuchać cię. Widocznie nie jestem zdolna do prawdziwej miłości, która, jak powiadają, wyższa jest nad wszystkie próby. Gardź mną, Juljanie, ale, na imię Nieba, nie przestań mnie kochać. Wykradnij mnie, jeśli możesz, ale oddaj mi.tę sprawiedliwość, iż, gdyby matki nie było w klasztorze, najstraszliwsze niebezpieczeństwo, hańba nawet nic nie wzbroniłyby mi usłuchać twych rozkazów. Ale matka jest tak dobra! tak rozumna! tak szlachetna! Przypomnij sobie, co ci opowiadałam niegdyś; gdy ojciec wpadł do mego pokoju, matka ocaliła twoje listy, których nie miałam już sposobu ukryć; następnie, gdy niebezpieczeństwo minęło, oddała mi je nie czytając, bez słowa wymówki. I całe życie była dla mnie taka jak w owej straszliwej chwili. Sam widzisz, czym powinna ją kochać, a mimo to, w chwili gdy piszę do ciebie — cóż za okropne wyznanie! — mam uczucie że jej nienawidzę. Oznajmiła że z powodu gorąca chce spać w ogrodzie; słyszę uderzenia młotków, ustawiają właśnie namiot, niepodobna nam widzieć się tej nocy. Lękam się nawet że sypialnia zamknięta jest na klucz, zarówno jak drzwi na kręconych schodkach: rzecz, której nie robiono nigdy. Ostrożności te nie pozwoliłyby mi zejść do ogrodu, gdybym nawet chciała to uczynić, aby ułagodzić twój gniew. Och! jakżebym się oddała tobie w tej chwili, gdybym mogła! jakbym pobiegła do owego kościoła, gdzie nas mają połączyć!...“
List ten kończyły dwie stronice oszalałych wykrzyków, których żar wydał mi się jakby naśladowany z filozofji platońskiej. Tłumacząc ten list, opuściłem wiele ozdób w tym rodzaju.
Juljan Branciforte zdziwił się mocno, otrzymując pisano na godzinę przed wieczornem Ave; właśnie porozumiał się z księdzem. Gniew go ogarnął.
— Nie potrzebuje mi radzić abym ją wykradł, ta słaba i tchórzliwa istota!
I ruszył natychmiast do lasu Faggiola.
Oto, iz drugiej strony, jakie było położenie signory Campireali: mąż jej był umierający, niemożność pomszczenia się na Brancifortem wiodła go zwolna do grobu. Próżno ofiarował znaczne sumy rzymskim bravi; żaden nie chciał się targnąć na jednego z kapralów — jak ich mienili — księcia Colonny; zbyt byli pewni, że wytraconoby ich i ich rodziny. Nie dalej niż w zeszłym roku, spalono całą wioskę, aby pomścić śmierć jednego z żołnierzy Fabrycego Colonny; wszystkim mieszkańcom, mężczyznom i kobietom, którzy chcieli uciekać w pole, związano ręce i nogi sznurem, poczem rzucono ich w płomienie.
Signora Campireali miała wielkie posiadłości w królestwie Neapolu; mąż nakazał jej, aby sprowadziła stamtąd morderców, ale udała tylko że go słucha; myślała, że córka jest bez ratunku związana z Juljanem. W tem przeświadczeniu umyśliła, aby Juljan odbył jedną lub dwie kampanje w armji hiszpańskiej, która wówczas wojowała z buntownikami we Flandrji. Jeśli go nie zabiją (myślała), będzie to znak, że Bóg nie potępia tego musowego małżeństwa; w takim razie oddałaby córce swoje ziemie neapolitańskie, Juljan Branciforte przybrałby nazwisko od jednego z tych majątków i udałby się z żoną na parę lat do Hiszpanji. Po wszystkich tych próbach przemogłaby się może aby znieść jego widok. Ale wszystko zmieniło fizjognomję od wyznania córki; małżeństwo nie było już konieczne, zgoła przeciwnie. Gdy Helena pisała do kochanka list, któryśmy przytoczyli, signora Campireali pisała do Pescara i do Chieti, nakazując swoim dzierżawcom, aby jej przysłali do Castro, pewnych i śmiałych ludzi. Nie taiła, że chodzi o pomszczenie śmierci ich młodego pana, Fabia. Goniec wyruszył przed zachodem słońca.

V

Ale nazajutrz Juljan wrócił do Castro, wiodąc z sobą ośmiu żołnierzy, gotowych iść za nim i narazić się na gniew księcia, który czasem śmiercią karał takie wybryki. Juljan miał w Castro pięciu ludzi, przybywał z ośmioma; mimo to, liczba czternastu żołnierzy, choćby najdzielniejszych, zdawała mu się niedostateczna na tę potrzebę; klasztor był niby warownia.
Chodziło o to, aby, siłą czy zręcznością, dostać się przez pierwszą bramę; następnie trzeba było minąć korytarz więcej niż pięćdziesiąt kroków długi. Na lewo, jak wspomniano, wznosiły się zakratowane okna koszar, w których zakonnice pomieściły kilkudziesięciu sług klasztornych, dawnych żołnierzy. W razie alarmu, z okien tych posypałby się rzęsisty ogień.
Ówczesna ksieni, kobieta z głową, lękała się zakusów Orsinich, księcia Colonny, Marka Sciarra i tylu innych, którzy władali wszechmocnie w okolicy. Jak oprzeć się ośmiuset śmiałkom, gdyby zajęli niespodzianie miasteczko takie jak Castro, w mniemaniu, że klasztor jest nabity złotem? Zazwyczaj u Wizytek w Castro znajdowało się piętnastu lub dwudziestu bravi w koszarach na lewo od korytarza wiodącego do furty klasztornej; na prawo od tego przejścia był wielki mur niepodobny do przebycia; na końcu wznosiła się żelazna brama wychodząca na sień usianą kolumnami; za tą sienią był dziedziniec klasztorny, na prawo ogród. Tej żelaznej bramy strzegła siostra odźwierna.
Kiedy Juljjan wraz z ośmioma ludźmi znalazł się o trzy mile od Castro, zatrzymał się w gospodzie, aby przeczekać największy upał. Tam dopiero przedstawił swój zamiar; następnie wyrysował na piasku plan klasztoru, który chciał napaść.
— O dziewiątej, rzekł do swoich ludzi, powieczerzamy za miastem; o północy wejdziemy; zastaniemy pięciu kamratów, którzy czekają w pobliżu klasztoru. Jeden z nich, konny, uda gońca z Rzymu, aby odwołać signorę Campireali do łoża konającego męża. Będziemy się starali przebyć bez hałasu pierwszą bramę, ciury klasztorne zbyt łatwo mogliby nas wystrzelać z muszkietów, na placyku pod klasztorem lub w przejściu między pierwszą a drugą bramą. Druga brama jest żelazna, ale mam do niej klucz.
„Prawda, że są tam olbrzymie wrzeciądze żelazne przytwierdzone do muru; kiedy są założone, wówczas niema sposobu otworzyć. Ale ponieważ te sztaby żelazne są zbyt ciężkie aby odźwierna mogła je poruszyć, nigdy nie widziałem aby je zamykano, a przechodziłem tamtędy z dziesięć razy. Mam nadzieję, że i dziś wieczór uda mi się przejść bez przeszkód. Zgadujecie że mam sprzymierzeńców w klasztorze; zamiarem moim jest porwać osobę świecką, nie zakonnicę; nie powinniśmy robić użytku z broni, chyba w ostateczności. Gdybyśmy wszczęli bitwę przed naszem przybyciem do drugiej bramy, odźwierna zawołałaby niechybnie dwóch starych ogrodników mieszkających w klasztorze, i zdołaliby założyć sztaby, o których mówiłem. Jeżeli zdarzy się to nieszczęście, trzeba będzie rozbijać mur, co nam zabierze z dziesięć minut; w każdym razie ja podejdę do bramy pierwszy. Jeden ogrodnik jest przekupiony; możecie się domyślić, że nie pisnąłem mu słowa o swoich zamiarach. Przebywszy bramę, bierzemy się na prawo i jesteśmy w ogrodzie; tam zaczyna się wojna, trzeba kłaść każdego kto się nawinie. Będziecie używali, to się rozumie, jedynie szpady i puginału; najmniejszy wystrzał poruszyłby całe miasto, zaatakowanoby nas przy wyjściu. To nie znaczy abym z trzynastoma zuchami takiemi jak wy nie czuł się zdolny przejść przez ten kurnik, ale ten i ów w mieście ma rusznicę, strzelaliby z okien. W takim razie — mówię to nawiasem — trzeb aby się przemykać pod same domy. Raz znalazłszy się w ogrodzie, powiadacie zcicha każdemu kto się zjawi: „zabieraj się stąd“; — kto nie usłucha, tego puginałem. Ja wchodzę do klasztoru furtką z trzema którzy się znajdują najbliżej, w trzy minuty później schodzę z jedną albo dwiema kobietami, które wyniesiemy na rękach. Poczem zmykamy co żywo z klasztoru i z miasta. Dwóch zostanie przy bramie; oddadzą w krótkich odstępach ze dwadzieścia strzałów, aby nastraszyć mieszczan i trzymać ich zdaleka.
Juljan powtórzył dwa razy to objaśnienie.
— Czyście dobrać zrozumieli? rzekł. W sieni będzie ciemno, po prawej ogród, po lewej dziedziniec; nie pomylcie.
— Możesz na nas polegać, kapitanie! wykrzyknęli żołnierze.
Następnie poszli pić: tylko kapral został i poprosił kapitana o chwilę rozmowy.
— Nic prostszego, rzekł, niż projekt Waszej Dostojności. Włamywałem się już w życiu do dwóch klasztorów; to będzie trzeci; ale za mało nas jest. Jeśli przyjdzie nam się bawić w burzenie muru, trzeba pamiętać że ciury klasztorne nie zostaną bezczynni w czasie tej operacji; ustrzelą panu siedmiu lub ośmiu ludzi, a kiedy będziemy wracali, mogą nam odebrać brankę. Tak nam się stało w pewnym klasztorze koło Bolonji; zabito nam pięciu ludzi, my zabiliśmy ośmiu, ale kapitan nie dostał swojej lubki. Poradzę Waszej Dostojności dwie rzeczy. Znam w pobliżu czterech wieśniaków, którzy dzielnie sługiwali pod Markiem Sciarra i którzy za cekina będą bili się całą noc jak lwy. Może i ukradną jakie srebro w klasztorze; pana to nic nie obchodzi, grzech jest ich: pan najął ich poto aby porwali kobietę, oto wszystko. Druga rada jest taka. Nasz Hugo jesto sprytny i wykształcony chłopak; był lekarzem nim zabił szwagra i umknął do lasu. Może go pan posłać przed nocą do bramy klasztornej; poprosi o służbę i postara się aby go wpuszczono na strażnicę; spoi tych ciurów, ba, może mu się uda zamoczyć im zapał u muszkietów.
Nieszczęściem Juljan usłuchał rady kaprala. Odchodząc, kapral dodał:
— Mamy się targnąć na klasztor, to pachnie exkomuniką większą; co więcej klasztor Wizytek jest pod osobliwą opieką Madonny...
— Rozumiem cię! wykrzyknął Juljan jakgdyby zbudzony tem słowem. Zostań.
Kapral zamknął drzwi i wrócił odmówić różaniec z Juljanem. Trwało to dobrą godzinę. Skoro zapadła noc, ruszyli w drogę.
Kiedy wybiła północ, Juljan, który sam wszedł do Castro koło jedenastej, wrócił po swoich ludzi, znajdujących się poza bramami miasta. Wszedł z ośmioma żołnierzami, do których przyłączyło się trzech dobrze uzbrojonych chłopów; połączył się z pięcioma żołnierzami których miał w mieście i w ten sposób znalazł się na czele szesnastu ludzi gotowych na wszystko. Dwóch było przebranych za służących; wzięli obszerne czarne bluzy aby osłonić swoje giacco (koszulka druciana) i nie mieli piór na czapkach.
O wpół do pierwszej, Juljan, który wziął na siebie rolę gońca, przybył galopem do bramy klasztoru, czyniąc wielki zgiełk i krzycząc aby otworzono bezzwłocznie gońcowi kardynała. Ujrzał z przyjemnością, że żołnierze, którzy z nim rozmawiali przez okienko, są dobre podpici. Zgodnie ze zwyczajem podał swoje nazwisko na kawałku papieru, żołnierz poszedł oddać tę kartkę odźwiernej, która miała klucz od drugiej bramy i budziła ksienię w ważnych wypadkach. Czekanie trwało śmiertelne trzy kwadranse; przez ten czas Juljan z trudem zdołał utrzymać swą gromadkę w milczeniu. Ten i ów mieszczuch otwierał trwożliwie okno, kiedy wreszcie nadeszła pomyślna odpowiedź ksieni. Juljan dostał się na strażnicę po małej drabince którą mu podano z okna, ile że załodze klasztornej nie chciało się otwierać głównej bramy. Wszedł, a za nim dwaj żołnierze przebrani za służących. Skacząc z okna do strażnicy, napotkał spojrzenie Hugona; cała strażnica była pijana dzięki jego staraniom. Juljan oświadczył sierżantowi straży, że dwóm służącym domu Campireali, których uzbroił i przebrał za żołnierzy aby mieć eskortę w drodze, udało się dostać dobrej wódki; proszą tedy, by im pozwolono wejść, iżby się nie nudzili sami na ulicy. Przyzwolono jednogłośnie. Sam Julijan, w towarzystwie swoich dwóch ludzi, zeszedł po schodkach które prowadziły ze strażnicy na korytarz.
— Staraj się otworzyć główną bramę, rzekł do Hugona.
On sam dostał się spokojny do bramy żelaznej. Tam zastał poczciwą siostrę odźwierną; oświadczyła mu, że, gdyby go wpuszczono do klasztoru, ksieni musiałaby uprzedzić biskupa, ile że jest po północy; dlatego prosi, aby oddał listy siostrzyczce którą ksieni przysłała w tym celu. Na co Juljan odpowiedział, iż w zamęcie spowodowanym niespodzianą agonją pana Campireali, otrzymał jedynie list wierzytelny pisany przez lekarza; szczegółów ma udzielić ustnie żonie i córce chorego, o ile te panie są jeszcze w klasztorze, w każdym zaś razie wielebnej ksieni. Odźwierna poszła z tem zleceniem. Przy bramie została jedynie siostrzyczka przysłana przez ksienię. Gawędząc z nią, Juljan wsunął rękę za pręty żelazne i niby żartem próbował otworzyć. Siostra, która była bardzo trwożliwa, zlękła się i zgorszyła tą psotą; wówczas Juljan, widząc że drogi czas mija, popełnił tę nierozwagę, że jej ofiarował garść cekinów, prosząc by mu otworzyła, gdyż nadto zmęczony jest aby czekać dłużej. Czuł dobrze, że robi głupstwo, powiada kronikarz: że należało działać żelazem nie złotem; ale nie miał serca; z łatwością mógł chwycić siostrę, była ledwie o stopę od niego po drugiej stronie kraty. Ofiarowane cekiny przestraszyły siostrzyczkę. Powiadała później, że z zachowania Juljana odgadła że to nie jest prosty goniec: to kochanek której z zakonnic (pomyślała), który przybył na schadzkę; siostrzyczka zaś była nabożna. Przejęta zgrozą, zaczęła targać ze wszystkich sił sznur od dzwonka i niebawem narobiła hałasu zdolnego zbudzić umarłych.
— Wojna się zaczyna, rzekł Juljan do swoich ludzi, baczność!
Wyjął klucz i wsunąwszy rękę przez kratę, otworzył bramę, ku rozpaczy siostrzyczki, która padła na kolana i jęła odmawiać Ave Maria wołając że to świętokradztwa. Jeszcze w tej chwili Juljan powinien był uciszyć dziewczynę, ale nie miał odwagi: któryś z jego ludzi zatkał jej usta.
W tej chwili Juljan usłyszał wystrzał z muszkietu za sobą. Hugo zdołał otworzyć bramę, reszta żołnierzy wchodziła pocichu, kiedy jeden ze straży, mniej pijany od innych, zbliżył się do okna i zdumiony że widzi kurytarz pełen ludzi, zaczął kląć i wykrzykiwać że ich nie przepuści. Trzeba było nie odpowiadać i iść dalej ku żelaznej bramie; tak uczynili pierwsi żołnierze, ale ten który szedł na ostatku — jeden ze zwerbowanych popołudniu wieśniaków — wypalił z pistoletu do ciury, który wykrzykiwał przez okno, i zabił go. Ten strzał w ciemną noc oraz krzyki pijaków na widok padającego kamrata, zbudziły żołnierzy klasztornych, którzy, spędzając tę noc w łóżku, nie mogli pokosztować Hugonowego winka. Ośmiu czy dziesięciu bravi skoczyło wpółnago na chodnik i jęli ostro nacierać na oddziałek Juljana.
Jak rzekliśmy, hałas ten rozpoczął się w chwili gdy Juljan otworzył bramę żelazną. Na czele dwóch żołnierzy skoczył w ogród biegnąc ku drzwiczkom wiodącym na schody oddziału pensjonarek; ale przyjęto go kilkoma strzałami. Dwaj żołnierze padli, on sam dostał kulę w prawe ramię. Strzały te oddali ludzie signory Campireali, którzy z jej rozkazu nocowali w ogrodzie, otrzymawszy szczególne pozwolenie biskupa. Juljan pobiegł sam ku znanym sobie drzwiczkom, które wiodły na schody pensjonarek. Potrząsnął niemi z całych sił, ale były mocno zamknięte. Rozejrzał się za swemi ludźmi, ale nie odpowiedzieli nic, konali. W ciemności Juljan natknął się na trzech pachołków pani Campireali; obronił się puginałem.
Pobiegł z powrotem przez sień do żelaznej bramy aby wołać swoich ludzi; drzwi były zamknięte: ogrodnicy, zbudzeni dzwonkiem siostrzyczki, założyli wrzeciądze i zamknęli je na kłódki...
— Jestem odcięty, powiedział sobie Juljan.
Krzyknął na swoich ludzi; próżno silił się skruszyć kłódkę szpadą; gdyby mu się to udało, byłby odchylił jedną sztabę i otworzył jedno skrzydło. Szpada złamała się w kłódce; w tej chwili nadbiegł z ogrodu służący i zranił go w ramię. Juljan odwrócił się; przyparty do bramy, uczuł że naciera nań kilku ludzi. Bronił się puginałem; szczęściem, dzięki ciemności, prawie wszystkie ciosy odbijały się od drucianej koszulki. Otrzymawszy dotkliwą ranę w kolano, rzucił się na człowieka, który zanadto się odsłonił, powalił go ciosem puginału w twarz i zdołał zawładnąć jego szpadą. Odetchnął, myślał że jest ocalony; zajął pozycję po lewej stronie bramy, od dziedzińca. Ludzie jego, którzy nadbiegli, oddali kilka strzałów przez kratę i rozprószyli służbę. W sieni było coś widać jedynie przy blasku wystrzałów.
— Nie strzelajcie w moją stronę! krzyczał Juljan do swoich ludzi.
— Chwycili pana niby w łapkę na myszy, rzekł doń przez kratę kapral, który zachował zimną krew; zabili nam trzech ludzi. Rozwalimy mur koło zawiasów; niech się pan nie zbliża, kule będą lecieć na nas; zdaje się, że są nieprzyjaciele w ogrodzie?
— To te łajdaki, ciury Campirealich, odparł Juljan.
Nie skończył mówić, kiedy zaczęto ich ostrzeliwać z pistoletów; strzały kierowały się głosem a szły od sieni wiodącej na ogród. Juljan schronił się do izdebki odźwiernej, na lewo od wejścia; ku wielkiej radości znalazł tam niedostrzegalną prawie lampkę przed obrazem Madonny; ujął ją ostrożnie, aby jej nie zgasić; Uczuł że drży; obejrzał ranę w kolanie, która mu bardzo dolegała; krew płynęła obficie. Spoglądając dokoła, ujrzał zemdloną kobietę na krześle; zdumiał się poznając Marjetę, zaufaną Heleny; potrząsnął nią.
— Och! panie Juljanie, wykrzyknęła z płaczem, chce pan zabić Marjetę, swoją przyjaciółkę?
— Ani trochę; powiedz Helenie iż ją przepraszam żem napotkał jej spokój; niech pamięta Ave Maria w Monte Cavi. Oto bukiet, który zerwałem w jej ogrodzie w Albano; nieco splamiony krwią, umyj go zanim jej oddasz.
W tej chwili rozległa się salwa muszkietów od strony korytarza; to bravi atakowali ludzi Juljana.
— Powiedz mi, gdzie jest klucz od furtki? spytał Marjety.
— Nie widzę go; ale oto klucze od kłódek przy wrzeciądzach. Może pan wyjść.
Juljain pochwycił klucze i wypadł z izdebki.
— Nie silcie się rozwalać muru, rzekł do żołnierzy; mam klucze.
Nastała chwila głębokiego milczenia, gdy Juljan próbował otworzyć kłódkę; pomylił się co do klucza, wziął inny, wreszcie otworzył; ale w chwili gdy podnosił sztabę, otrzymał z bliska postrzał w prawe ramię. Uczuł, że traci władzę w tem ramieniu.
— Podnieście sztabę, krzyknął na ludzi.
Nie potrzebował im tego mówić.
Przy blasku strzałów pistoletowych, ujrzeli zagięty koniec żelaza nawpół już poza pierścieniem. Natychmiast kilka krzepkich rąk podniosło sztabę; kiedy koniec znalazł się poza pierścieniem, upuszczono ją. Wówczas można było uchylić bramę; kapral wszedł i szepnął do Juljana:
— Nic się już nie da zrobić; jest nas ledwie trzech czy czterech bez ran; pięciu nie żyje.
— Krew mnie uchodzi, odparł Juljan, czuję że zemdleję, powiedz im aby mnie wynieśli.
W chwili gdy Juljan rozmawiał z dzielnym kapralem, żołnierze klasztorni dali jeszcze kilka strzałów i kapral padł martwy. Szczęściem, Hugo słyszał rozkaz Juljana, zawołał po imieniu dwóch żołnierzy, którzy unieśli Juljana. Juljan, który nie zemdlał, kazał aby go nieśli przez ogród, do furtki. Żołnierze zaklęli otrzymując ten rozkaz, mimo to usłuchali.
— Sto cekinów temu, kto otworzy drzwi! wykrzyknął Juljan.
Ale drzwi oparły się wysiłkom rozwścieczonych zuchów. Stary ogrodnik, usadowiony w oknie na drugiem piętrze, ostrzeliwał ich mocno z pistoletu, przyświecając im w ten sposób w drodze.
Po bezskutecznem mocowaniu się z drzwiami, Juljan zemdlał zupełnie; Hugo krzyknął na żołnierzy, aby czemprędzej unieśli kapitana. On sam wstąpił do izdebki odźwiernej, wypędził Marjetę, nakazując jej straszliwym głosem aby zmykała i nie ważyła się nigdy zdradzić kogo poznała. Wyciągnął słomę z łóżka, połamał kilka krzeseł i podpalił izdebkę. Kiedy ujrzał że dobrze płonie, uciekł co miał tchu, wśród kanonady załogi.
Dopiero dalej niż o sto pięćdziesiąt kroków od Wizytek dopadł kapitana, zupełnie zemdlonego, którego unoszono co sił. W kilka minut później, za miastem, Hugo nakazał postój; miał ledwie czterech żołnierzy, odesłał dwóch do miasta, z rozkazem oddawania strzałów z muszkietu co pięć minut.
— Starajcie się odszukać rannych kamratów, rzekł, i opuśćcie miasto przed świtem; my udamy się ścieżką do Croce Rossa. Jeśli mażecie gdzie podłożyć ogień, nie żałujcie sobie.
Kiedy Jułjan odzyskał przytomność, znajdowali się o trzy mile od miasta i słońce było już wysoko. Hugo zdał mu raport.
— Twój oddział, kapitanie, składa się już tylko z pięciu ludzi, z tych trzej ranni. Dwaj wieśniacy, którzy zostali przy życiu, otrzymali po dwa cekiny i uciekli; dwóch nie rannych posłałem do miasteczka po chirurga.
Chirurg, trzęsący się starzec, przybył niebawem na wspaniałym ośle; trzeba mu było zagrozić podpaleniem domu, aby go skłonić do przybycia. Tak był wystraszony, że musiano go napoić wódką, aby go doprowadzić do możliwego stanu. Wreszcie wziął się do roboty; oświadczył Juljanowi, że rany jego nie są groźne.
— Rana w kolanie też nie jest niebezpieczna, dodał; ale będzie pan kulał całe życie, jeśli nie zachowasz zupełnego spokoju dwa lub trzy tygodnie.
Chirurg opatrzył żołnierzy. Hugo mrugnął na Juljana. Dano chirurgowi dwa cekiny, z których był bardzo kontent; poczem, tytułem wdzięczności, wlano weń tyle wódki, iż w końcu zasnął spokojnie. O to chodziło. Przeniesiono go dalej w pole, zawinięto w papier cztery cekiny i włożono mu je do kieszeni; była to zapłata za osła, na którego wsadzono Juljana i rannego w nogę żołnierza. Przeczekano największy upał w starożytnej ruinie nad stawem; szli całą noc unikając wsi, wreszcie, na trzeci dzień, o wschodzie słońca, Juljan, niesiony przez swoich ludzi, obudził się w lesie Faggiola, w chatce węglarza, która była jego generalną kwaterą.

VI

Nazajutrz po bitwie, siostry Wizytki znalazły ze zgrozą dziesięć trupów w ogrodzie i w korytarzu wiodącym od głównej bramy do żelaznej furty; załoga klasztorna liczyła ośmiu rannych. Nigdy klasztor nie zakosztował takiego strachu; słyszano niekiedy strzelaninę na ulicy, ale nigdy tylu strzałów w ogrodzie, w zabudowaniach klasztornych i pod oknami zakonnic. Rzecz trwała dobre półtorej godziny, przez ten czas panował w samym klasztorze nieopisany zamęt. Gdyby Juljan Branciforte pozyskał był najlżejszą pomoc której z zakonnic albo pensjonarek, byłby dopiął celu; wystarczyłoby aby mu otworzyły któreś z licznych drzwi wychodzących na ogród. Ale, przejęty oburzeniem i wściekłością na to co mienił wiarołomstwem Heleny, Juljan chciał działać jedynie siłą. Uważałby to za uchybienie samemu sobie, gdyby powierzył swój zamiar komukolwiek, ktoby go mógł powtórzyć Helenie. Jedno słowo przesłane Marjecie byłoby wystarczyło; byłaby otworzyła drzwi do ogrodu, mężczyzna zaś zjawiający się w sypialniach klasztoru, przy straszliwym akompanjamencie strzałów, zyskałby posłuch bez cienia oporu. Po pierwszych strzałach, Helena drżała o życie kochanka i myślała jedynie o tam aby ujść z nim razem.
Jak odmalować jej rozpacz, kiedy Marjeta opowiedziała o okropnej ranie którą Juljan otrzymał w kolano i z której w jej oczach krew płynęła obficie. Helena przeklinała swoje tchórzostwo i brak charakteru.
— Miałam tę słabość aby się zwierzyć matce i Jułjan zapłacił to krwią; mógł zginąć w owym wspaniałym ataku, w którym męstwo jego dokazało cudów.
Bravi, wpuszczeni do rozmównicy, opowiadali siostrom słuchającym ich chciwie, że w życiu nie widzieli męstwa równego temu jakie rozwinął herszt bandytów, ów młodzieniec w przebraniu gońca.
Jeśli wszystkie mieszkanki klasztoru słuchały tych opowiadań z najwyższym współudziałom, można sobie wyobrazić jak namiętnie Helena chwytała szczegóły o młodym wodzu. Kiedy słuchała opowiadań klasztornych sług, oraz dwóch starych ogrodników, nader bezstronnych świadków, miała uczucie że zupełnie już nie kocha matki. Nastąpiła nawet żywa wymiana słów między temi istotami, które się tak tkliwie kochały w wilję walki; signorę Campireali zgorszyły ślady krwi, widniejące na bukiecie, z którym Helena nie rozstawała się ani na chwilę.
— Rzuć te kwiaty zmazane krwią.
— To ja wytoczyłam tę szlachetną krew; popłynęła dlatego, że miałam tę słabość aby się zwierzyć tobie.
— Kochasz jeszcze mordercę swego brata?
— Kocham mego małżonka, którego, na me wiekuiste nieszczęście, brat zmusił do walki.
Po tej odpowiedzi, przez całe trzy dni które signora Campireali spędziła w klasztorze, nie wymieniły ani słowa.
Nazajutrz po wyjeździe matki, Helena zdołała się wymknąć korzystając z zamętu jaki panował między dwiema bramami w klasztorze: wprowadzono do ogrodu mnóstwo murarzy, iżby tam zbudowali nowe fortyfikacje. Marjeta i jej pani przebrały się za robotnice. Ale obywatele miasta pełnili czujną straż u bramy. Wreszcie ten sam kramarz, który doręczał Helenie listy od Juljana, zgodził się podać ją za swą córkę i odprowadzić aż do Albano. Helena znalazła schronienie u swojej mamki, która, dzięki jej dobrodziejstwom, miała tam sklepik. Natychmiast po przybyciu, Helena napisała do Juljana, a mamka znalazła, nie bez trudu, człowieka, który odważył się zapuścić w las Faggiola, mimo iż nie znał hasła żołnierzy Colonny.
Wysłannik wrócił po trzech dniach mocno wystraszony; nie mógł znaleźć Juljana Branciforte, a kiedy się zbyt pilnie wypytywał o młodego kapitana, ściągnął na siebie podejrzenie, tak iż w końcu zmuszony był uciekać.
— Niema wątpienia, biedny Juljan nie żyje, i to ja go zabiłam! Musiał być taki skutek mojej nędznej słabości i tchórzostwa; Juljan powinien był pokochać dzielną kobietę, córkę którego z kapitanów księcia Colonny.
Mamka zlękła się, że Helena umrze. Udała się do klasztoru kapucynów, położonego przy skalistej drodze, gdzie niegdyś Fabio i jego ojciec spotkali w nocy parę kochanków. Mamka rozmawiała długo ze spowiednikiem i pod pieczęcią Sakramentu wyznała mu że młoda Helena Campireali pragnie się spotkać z Juljanem Branciforte, swoim małżonkiem, i że gotowa jest ofiarować do klasztoru lampę wartości stu piastrów.
— Sto piastrów! odparł mnich wzburzony. A co się stanie z naszym klasztorem, jeśli ściągnie na siebie gniew pana Campireali? Nie sto, ale tysiąc piastrów dał nam za to, żeśmy przynieśli ciało syna jego z Ciampi, nie licząc wosku.
Trzeba powiedzieć na chwałę klasztoru, że dwaj starzy zakonnicy, dowiedziawszy się o położeniu Heleny, udali się do Albano w zamiarze sprowadzenia jej po woli lub po niewoli do rodzinnego pałacu; wiedzieli, że czeka ich bogata nagroda ze strony signory Campireali. Całe Albano rozbrzmiewało ucieczką Heleny i opowieściami o nagrodach przyrzeczonych przez matkę temu kto dostarczy nowin o córce. Ale dwaj zakonnicy tak wzruszyli się rozpaczą biednej Heleny, która była przekonana że Juljan Branciforte nie żyje, iż nietylko nie zdradzili jej przed matką, ale podjęli się przeprowadzić ją aż do warowni Petrella. Helena i Marjeta, wciąż przebrane za robotnice, udały się pieszo, nocą, do źródła w lesie w Faggiola, o milę od Albano. Zakonnicy przyprowadzili tam muły i kiedy zrobił się dzień puścili się do Petrella. Żołnierze, którzy wiedzieli że książę otacza klasztor swą opieką, kłaniali się im z szacunkiem; ale inaczej z dwoma młodzikami którzy im towarzyszyli: żołnierze spoglądali na nich okiem zrazu surowem, a zbliżywszy się parskali śmiechem i winszowali mnichom urody mulników.
— Milczcie, bezbożnicy, i wiedzcie, że to wszystko dzieje się z rozkazu księcia Colonny, odpowiadali zakonnicy nie zatrzymując się.
Ale biedna Helena nie miała szczęścia; księcia nie było w Petrella, kiedy zaś w trzy dni później, po powrocie, udzielił jej posłuchania, obszedł się z nią bardzo twardo.
— Poco acanna tu przybyła? Co znaczy ten niewczesny koncept? Twoje babskie paplanie sprowadziło śmierć siedmiu najtęższych zuchów w całych Włoszech, czego żaden rozsądny człowiek nie przebaczy ci nigdy. Na tym świecie trzeba chcieć albo nie chcieć. Z pewnością także nowe twoje paplarstwo jest powodem, że Juljana Branciforte ogłoszono świętokradcą i skazano na dwugodzinne szarpanie rozżarzonemi kleszczami, a potem na spalenie żywcem jak żyda, jego, najlepszego chrześcijanina jakiego znam! Jakżeby ktoś mógł, bez jakichś bezecnych plotek acanny, wymyślić to niecne kłamstwo, że Branciforte był w Castro w dniu napadu na klasztor? Wszyscy moi ludzie zaświadczą ci, że owego dnia widziano go tu w Petrella, wieczór zaś wysłałem go do Velletri.
— Ale czy żyje? wołała po raz dziesiąty Helena zalewając się łzami.
— Umarł dla acanny, odparł książę, nie ujrzysz go już nigdy. Radzę acannie, wracaj do klasztoru i staraj się trzymać język za zębami; nakazuję ci opuścić Petrella w ciągu godziny. Zwłaszcza nie opowiadaj nikomu żeś mnie widziała, lub potrafię cię skarać.
Biedna Helena boleśnie odczuła przyjęcie księcia Colonny, dla którego Juljan miał tyle czci i którego kochała ponieważ on go kochał.
Mimo opinji księcia, ten krok Heleny nie był źle pomyślany. Gdyby przybyła do Petrella trzy dni wcześniej, zastałaby Juljana; rana w kolanie nie pozwalała mu chodzić i książę kazał go przewieźć do Avezzano, sporego miasta w królestwie Neapolu. Na pierwszą wiadomość o straszliwym wyroku na Juljana Branciforte kupionym przez pana Campireali, który to wyrok głosił go świętokradcą i gwałcicielem klasztoru, książę zrozumiał, że, gdyby chodziło o obronę Juljana, nie może liczyć ani na czwartą część swoich ludzi. To był grzech przeciw Madonnie, do której opieki każdy ze zbójców rościł sobie szczególne prawo. Gdyby się znalazł w Rzymie barigel dość śmiały i spróbował ująć Juljana w lasach Faggiola, możeby mu się to udało.
Juljan przybył do Avezzano pod mianem Fontanny, a ludzie, którzy go przewieźli, byli dyskretni. Wróciwszy do Petrella, oznajmili ze smutkiem że Juljan umarł w drodze, i od tej chwili każdy z żołnierzy księcia wiedział że ten ktoby wymówił to nieszczęsne imię, naraziłby się na pchnięcie puginałem w serce.
Próżno tedy Helena, wróciwszy do Albano, pisała list po liście, i wydała na posłańców wszystkie cekiny jakie posiadała. Owi dwaj starzy zakonnicy powzięli dla niej wielką życzliwość, niezwykła uroda bowiem (powiada kronikarz florencki) ma wpływ nawet na serca zarosłe plugawem samolubstwem i obłudą. Tłumaczyli tedy biednej dziewczynie, że daremnie siliłaby się przesłać pismo Juljanowi: Colonna oświadczył, że nie żyje, i z pewnością Branciforte zjawi się na świecie nie wprzód, aż książę będzie sobie tego życzył. Mamka Heleny oznajmiła jej z płaczem, że matka odkryła w końcu jej schronienie i że wydała najsurowsze rozkazy, aby ją dostawiono siłą do pałacu Campireali w Albano. Helena zrozumiała, że, skoro raz znajdzie się w tym pałacu, więzienie jej może się stać bezgranicznie surowe i że zdołają jej wzbronić bezwarunkowo styczności ze światem, podczas gdy w klasztorze w Castro będzie mogła prowadzić korespondencję równie łatwo jak inne zakonnice. Zresztą — i to ją skłoniło ostatecznie — w ogrodzie tego klasztoru Juljan przelał dla niej krew; ujrzy to drewniane krzesło w izdebce odźwiernej, gdzie przysiadł na chwilę aby obejrzeć ranę w kolanie; tam-to dał Marjecie ów zakrwawiony bukiet, z którym Helena się odtąd nie rozstawała. Wróciła tedy smutno do Castro, i tu możnaby zakończyć jej dzieje: byłoby to dobrze dla niej, a może i dla czytelnika. Odtąd będziemy w istocie świadkami powolnego poniżenia szlachetnej i tkliwej duszy. Bezmyślne względy i kłamstwa cywilizacji, które ją odtąd otoczą ze wszystkich stron, zastąpią odruch krzepkich i szczerych namiętności. Rzymski kronikarz robi tu naiwną uwagę: dlatego że kobieta zada sobie tę fatygę aby urodzić ładną córkę, myśli że posiada talenty pokierowania jej życiem. Dlatego że, kiedy córka miała sześć lat, mówiła jej bardzo słusznie: „Moje dziecko, wyprostuj sobie kołnierzyk“, — wówczas, gdy ta córka ma ośmnaście lat a matka pięćdziesiąt, kiedy córka ma tyleż albo i więcej rozumu niż matka, matka, zaślepiona chęcią panowania, czuje się w prawie kierować jej życiem i posługiwać się kłamstwem. Ujrzymy, że to Wiktorja Carafa, matka Heleny, ząpomocą zręcznych i chytrych sposobów spowodowała śmierć ukochanej córki, sprawiwszy jej nieszczęście przez dwanaście lat. Smutny owoc żądzy panowania!
Przed śmiercią, pan Campireali doczekał się tej radości, że w Rzymie ogłoszono wyrok skazujący Juljana Branciforte na szarpanie przez dwie godziny rozżarzonemi obcęgami na placach Rzymu, a potem na spalenie na wolnym ogniu i wrzucenie popiołów do Tybru. Na freskach w klasztorze Najśw. Panny we Florencji można oglądać jeszcze dziś, w jaki sposób wykonywano te okrutne wyroki na świętokradcach. Zazwyczaj trzeba było silnej straży, aby powstrzymać oburzony lud który chciał zastąpić kata w jego funkcjach. Każdy uważał się za osobistego przyjaciela Madonny. Pan Campireali kazał sobie odczytać ten wyrok niedługo przed śmiercią; adwokatowi, który go uzyskał, darował piękne dobra między Albano a morzem. Adwokat ów nie był w tem bez zasług. Juljana skazano na tę okrutną karę, mimo że nikt go nie rozpoznał pod przebraniem młodego kurjera, który tak dzielnie kierował napadem. Ten wspaniały dar nie dał spać wszystkim intrygantom w całym Rzymie. Był wówczas na dworze niejaki fratone (mnich), człowiek przebiegły i zdolny do wszystkiego, nawet do wymuszenia na papieżu kardynalskiego kapelusza; zajmował się sprawami księcia Colonny i ten straszliwy klijent przymnażał mu wiele reputacji. Kiedy signora Campireali dowiedziała się że córka wróciła do Castro, kazała wezwać owego fratone.
— Wasza Wielebność otrzyma wspaniałą nagrodę, jeśli zechce pomóc w sprawie nader prostej, którą natychmiast wyłożę. W najbliższych dniach wyrok, który skazuje Juljana Branciforte na straszliwą karę, ma być ogłoszony i stanie się prawomocny w królestwie Neapolu. Proszę, niech Wasza Wielebność zechce przeczytać ten list wicekróla, patroszę mego krewniaka, który raczy mi oznajmiać tę nowinę. Na jakiej ziemi Branciforte będzie mógł szukać schronienia? Każę doręczyć pięćdziesiąt tysięcy piastrów księciu z prośbą aby przekazał wszystko albo część Juljanowi, pod warunkiem, że przyjmie służby u króla hiszpańskiego, mego pana, przeciw buntownikom we Flandrji. Wicekról wystawi temu Branciforte dekret na kapitana; iżby zaś wyrok na świętokradztwo (który mam nadzieję uprawomocnić i w Hiszpanji) nie szkodził mu w karjerze, przybierze nazwisko barona Lizzara; jest to mająteczek który mam w Abruzzach, i który, zapomocą fikcyjnej sprzedaży, zdołam mu przekazać na własność. Sądzę iż Wasza Wielebność nigdy nie widział, aby matka w ten sposób obchodziła się z mordercą swego syna. Za cenę pięciuset piastrów oddawna mogliśmy się pozbyć nienawistnego młokosa; ale nie chcieliśmy wchodzić w zatarg z Colonną. Toteż raczy Wasza Wielebność przedstawić księciu, iż szacunek dla jego praw kosztuje mnie sześćdziesiąt albo ośmdziesiąt tysięcy piastrów. Nie chcę już słyszeć nigdy o tym Branciforte; a zwłaszcza niech Wasza Wielebność przedłoży mój szacunek księciu.
Fratone oświadczył, że do trzech dni wybierze się w stronę Ostji, a signora Campireali wręczyła mu pierścień wartości tysiąca piastrów.
W kilka dni później, fratone zjawił się w Rzymie i oświadczył pani Campireali, że nie udzielił jej propozycji księciu; ale że przed miesiącem młody Branciforte popłynął do Barcelony, gdzie może mu doręczyć pięćdziesiąt tysięcy piastrów za pośrednictwem którego z bankierów.
Książę spotkał się ze strony Juljana z wielkiemi trudnościami; mimo niebezpieczeństw jakie mu odtąd groziły we Włoszech, młody kochanek nie mógł się zdobyć na to aby opuścić kraj. Próżno książę przedkładał mu, że signora Campireali może umrzeć; próżno obiecywał, że w każdym wypadku po upływie trzech lat Juljan będzie mógł wrócić do kraju; Juljan płakał, ale nie godził się. Wreszcie, książę musiał zażądać od niego tego wyjazdu jako osobistej przysługi; Juljan nie mógł niczego odmówić przyjacielowi ojca; ale przedewszystkiem chciał spytać o rozkazy Heleny. Książę raczył się podjąć przesłania długiego listu; co więcej, pozwolił Juljanowi pisywać do niej z Flandrji raz na miesiąc. Wreszcie, zrozpaczony kochanek puścił się do Barcelony. Książę, który nie życzył sobie aby Juljan wrócił kiedykolwiek, palił wszystkie jego listy. Zapomnieliśmy powiedzieć, iż, mimo że bardzo odległy od wszelkiej próżności, książę czuł się zmuszony powiedzieć, w interesie sprawy, że to on zapewnia majątek w wysokości pięćdziesięciu tysięcy piastrów synowi jednego z najwierniejszych sług domu Colonnów.
Biedną Helenę traktowano w klasztorze w Castro jak księżniczkę. Śmierć ojca uczyniła ją dziedziczką olbrzymiego majątku, do którego przyłączyły się znaczne spadki. Po śmierci ojca kazała dać po pięć łokci czarnego sukna wszystkim mieszkańcom Castro i okolicy, którzy oświadczą chęć noszenia żałoby po panu Campireali. Jeszcze była w pierwszym okresie żałoby, kiedy nieznana ręka oddała jej list Juljana. Trudno oddać wzruszenie z jakiem otwarła ten list jak również głęboki smutek po przeczytaniu. Było to wszakże pismo Juljana; zbadała list z największą bacznością. List mówił o miłości; o jakiej miłości, wielki Boże! Ale to signora Carafa, kobieta pełna rozumu, ułożyła ten list. Zamiarem jej było rozpocząć korespondencję od kilku listów przepełnionych namiętną miłością; chciała w ten sposób przygotować przejście do następnych, gdzie miłość miała stopniowo gasnąć.
Miniemy szybko dziesięć lat nieszczęśliwego życia. Helena sądziła, że Juljan zupełnie o niej zapomniał, a mimo to odtrąciła wyniośle starania najwytworniejszych młodzieńców w Rzymie. Zawahała się wszakże chwilkę, kiedy jej wspomniano o młodym Oktawie Colonna, najstarszym synu słynnego Fabrycego, który ją niegdyś tak źle przyjął w Petrella. Zdawało się jej, że, skoro nieodzownie musi wyjść za mąż, aby dać opiekuna majątkom jakie miała w państwie rzymskiem i w królestwie Neapolu, mniej będzie jej wstrętne nosić nazwisko człowieka, którego Juljan niegdyś kochał. Gdyby się Helena zgodziła na to małżeństwo, doszłaby rychło prawdy co do Juljana. Stary książę Fabrycy mawiał często i z zapałem o nadludzkiej dzielności i czynach pułkownika Lizzara (Juljan Branciforte), który, podobny bohaterom dawnych romansów, starał się pocieszyć pięknemi czynami po nieszczęśliwej miłości, odbierającej mu smak do wszelkich uciech. Myślał, że Helena oddawna wyszła za mąż; signora Campireali otoczyła i jego kłamstwem.
Helena pojednała się napoły z tą przemyślną matką. Ta, pragnąc gorąco aby córka wyszła za mąż, poprosiła swego przyjaciela, starego kardynała Santi-Quatro, protektora zakonu Wizytek, który udawał się do Castro, aby oznajmił poufnie co najstarszym siostrom, że przyczyną opóźnienia jego podróży był pewien akt laski. Dobry papież Grzegorz XIII, zdjęty litością dla złoczyńcy imieniem Juljan Branciforte, który niegdyś targnął się na ich klasztor, raczył, dowiadując się o jego śmierci, odwołać wyrok mieniący go świętokradcą. Papież uczynił to w silnem przekonaniu, iż, pod brzemieniem takiego wyroku, Branciforte nie mógłby nigdy wydostać się z czyśćca, o ile człowiek ten, ujęty w Meksyku i zamordowany przez dzikich, miał szczęście dostać się wogóle do czyśćca. Nowina ta wprawiła w poruszenie cały klasztor; doszła i do Heleny, która oddawała się wówczas wszystkim szaleństwom próżności, jakie osobie głęboko znudzonej może podsunąć posiadanie wielkiego majątku. Począwszy od tej chwili, nie opuściła pokoju. Trzeba wiedzieć, iż, aby móc pomieścić swój pokój w izdebce odźwiernej gdzie Juljan schronił się na chwilę w noc walki, Helena kazała przebudować cały klasztor. Z niesłychanym mozołem, z powszechnem i trudnem do załagodzenia zgorszeniem zdołała wyszukać i przyjąć w swe służby owych trzech zuchów, których niegdyś użył Branciforte i którzy pozostali przy życiu z pięciu ocalonych z utarczki w klasztorze. W ich liczbie znajdował się Hugon, stary już i pocentkowany ranami. Widok tych ludzi wzniecił wiele szemrań; ostatecznie lęk, jaki duma Heleny budziła w całym klasztorze, zwyciężył. Odtąd widywano ich codzień, jak, przybrani w barwy Heleny, przychodzili do kraty po jej rozkazy i nieraz długo odpowiadali na jej pytania, zawsze w tym samym przedmiocie.
Po półrocznem zamknięciu i zobojętnieniu na wszystkie rzeczy świata, jakie nastąpiło u niej po wiadomości o zgonie Juljana, pierwszem wrażeniem, jakie obudziło tę duszę już złamaną nieuleczalnem nieszczęściem i długą nudą, było drgnienie próżności.
Ksieni klasztoru zmarła niedawno. Wedle zwyczaju, kardynał Santi-Quatro, który był jeszcze protektorem Wizytek mimo swoich dziewięćdziesięciu dwóch lat, ułożył listę trzech zakonnic, z których papież miał wybrać ksienię. Trzeba było bardzo ważnych pobudek, aby Jego świątobliwość odczytał dwa dalsze nazwiska na tej liście, zwykle poprzestawał na przekreśleniu ich i nominacja była dokonana.
Pewnego dnia, Helena znajdowała się w oknie dawnej izdebki odźwiernej, która stała się obecnie krańcem nowego skrzydła wzniesionego z jej rozkazu. Okno to znajdowało się nie wyżej niż dwie stopy nad chodnikiem zbroczonym niegdyś krwią Juljana, a obecnie wcielonym do ogrodu. Helena, miała oczy głęboko utkwione w ziemi. Trzy panie, o których wiedziano od kilku godzin że kardynał pomieścił je na liście, przeszły pod oknem Heleny. Nie widziała ich, i tem samem nie mogła ich pozdrowić. Jedna z dani uczuła się dotknięta i ozwała się dość głośno:
— Ładne mi obyczaje, aby pensjonarka wystawiała swój pokój na widok publiczny!
Zbudzona temi słowami z zadumy, Helena podniosła oczy i spotkała trzy jadowite spojrzenia.
— Ba! rzekła do siebie zamykając okno nie ukłoniwszy się, dość długo jestem jagnięciem w tym klasztorze, trzeba mi zostać wilkiem, choćby poto aby dostarczyć rozrywki gapiom z miasteczka.
W godzinę później, jeden z jej ludzi, wyprawiony jako goniec, zawiózł następujący list do jej matki, która od dziesięciu lat mieszkała w Rzymie i umiała tam sobie wyrobić znaczne wpływy.
„Wielce czcigodna pani matko.
„Co rok dajesz mi trzysta tysięcy franków w dzień imienin; obracani tutaj te pieniądze na szaleństwa, szanowne coprawda, ale zawsze szaleństwa. Mimo że mi tego nie przypominasz oddawna, wiem, że miałabym dwa sposoby dowiedzenia ci mojej wdzięczności za dobre intencje jakie dla mnie żywiłaś. Nie wyjdę za mąż, ale zostałabym chętnie ksienią tego klasztoru; myśl tę zrodziła we mnie okoliczność, że trzy panie, pomieszczone na liście przez naszego kardynała, są niemi wrogami; którąkolwiekby wybrano, czekałyby mnie wszelkie dokuczliwości. Ofiaruj mój bukiecik imieninowy tam gdzie trzeba; na początek odwleczmy nominację na pół roku, co uszczęśliwi przeoryszę, moją dobrą przyjaciółkę, obecnie sprawującą rządy. Już to samo będzie dla mnie szczęściem, a słowa tego rzadko mogę użyć mówiąc o twojej córce. Pomysł mój jest szalony, wiem; ale jeśli widzisz jaką nadzieję powodzenia, za trzy dni przywdzieję biały welon; ośm lat mieszkania w klasztorze bez jednego dnia przerwy daje mi prawo do półrocznego opustu. Dyspensy nie odmawia się, to kosztuje czterdzieści talarów.
„Pozostaję z całym szacunkiem, czcigodna pani matko, etc“.
List ten przepełnił radością signorę Campireali. Otrzymała go w chwili gdy sobie żywo wyrzucała iż oznajmiła córce śmierć Juljana; nie wiedziała jak się skończy jej głęboka melancholja, przewidywała jakieś szaleństwo; bała się wręcz aby córka nie zechciała oglądać w Meksyku miejsc gdzie rzekomo padł Branciforte; wówczas, przejeżdżając przez Madryt, łatwo dowiedziałyby się o prawdziwem nazwisku pułkownika Lizzara. Z drugiej strony, to, o co córka prosiła ją w liście, to była rzecz najtrudniejsza, a nawet, można powiedzieć, najniedorzeczniejsza w świecie. Młoda dziewczyna nie będąc nawet zakonnicą, znana jedynie z szalonej — podzielanej może! — miłości bandyty, miała stanąć na czele klasztoru, gdzie każdy magnat rzymski miał jakąś krewniaczkę! Ale, myślała signora Campireali, powiadają, że każdy proces można wytoczyć a tem samem wygrać. Jakoż, w odpowiedzi swojej, Wiktorja Carafa dała pewne nadzieje córce, która zazwyczaj miała zachcenia niedorzeczne, ale wzamian zapominała o nich bardzo łatwo. Wieczorem, zbierając wiadomości o wszystkiem co zdaleka lub zbliska mogło tyczyć klasztoru w Castro, dowiedziała się, że, od kilku miesięcy, przyjaciel jej, kardynał Santi-Quatro, jest wielce zgryziony: pragnął wydać bratanicę za don Oktawa Colonna, starszego syna księcia Fabrycego, o którym tak często była mowa w tem opowiadaniu. Książę ofiarował mu swego drugiego syna, don Lorenza, ponieważ, dla załatania jego fortuny, mocno wyszczerbionej w wojnie, którą król Neapolu i papież, wreszcie pogodzeni, wydali zbójcom z lasów Faggiola, trzeba było aby żona starszego syna wniosła domowi Colonna sześćset tysięcy piastrów (3.210.000 fr.) posagu. Otóż, kardynał Santi-Quatro, nawet wywłaszczając w najdzikszy sposób innych krewnych, nie mógł ofiarować więcej niż trzysta ośmdziesiąt do czterystu tysięcy talarów.
Wiktorja Carafa do późnej nocy wypytywała o te sprawy przyjaciół starego Santi-Quatro. Nazajutrz o siódmej rano kazała się oznajmić u starego kardynała.
— Eminencjo, rzekł, jesteśmy oboje bardzo starzy; nie byłoby celu oszukiwać się wzajem, dając piękne nazwy rzeczom które nie są piękne. Przychodzę ci zaproponować szaleństwo: wszystko co można powiedzieć na jego korzyść, to że nie jest wstrętne, ale wyznaję iż zdaje mi się mocno niedorzeczne. Kiedy się toczyła sprawa o małżeństwo Oktawa Colonny z córką moją Heleną, nabrałam sympatji dla tego młodzieńca i w dniu jego ślubu wypłacę Waszej Eminencji dwieście tysięcy piastrów w ziemi lub gotowiźnie, z prośbą byś mu je doręczył. Ale, aby biedna wdowa mogła uczynić tak olbrzymią ofiarę, trzeba by moja córka Helena, która liczy obecnie dwadzieścia siedem lat i która od dziewiętnastego roku życia nie opuściła klasztoru ani na jedną noc, została ksienią w Castro; trzebaby opóźnić w tym celu wybór o pół roku; rzecz jest kanonicznie dozwolona.
— Co pani powiada? krzyknął stary kardynał wzburzony; nawet Jego świątobliwość nie mógłby uczynić tego, czego pani żądasz od biednego niedołężnego starca.
— Toteż mówiłam Waszej Eminencji, że pomysł jest niedorzeczny; głupcom wyda się szalony; ale ludzie znający stosunki na dworze pomyślą, że nasz miłościwy władca, dobry papież Grzegorz XIII, zechciał wynagrodzić wierne i długie służby Waszej Eminencji, ułatwiając małżeństwo, którego — jak całemu Rzymowi wiadomo — Eminencja pragnie. Zresztą rzecz jest bardzo możliwa, zupełnie kanoniczna, ręczę; córka moja przywdzieje welon od jutra.
— Ale symonia, pani! wykrzyknął kardynał straszliwym głosem.
Signora Campireali zabierała się do odejścia.
— Co pani za papier zostawia?
— To spis majątków, które oddałabym jako równowartość dwustu tysięcy piastrów wrazie gdyby nie chciano gotowizny; przelanie tytułów własności możnaby trzymać w ukryciu długi czas; naprzykład Colonnowie mogliby mi wytoczyć proces, którybym przegrała.
— Ale symonia, pani, okropna symonia!
— Trzeba zacząć od odroczenia wyboru na pół roku; jutro przyjdę po rozkazy Waszej Eminencji.
Czuję, że czytelnikowi urodzonemu na północ od Alp trzeba objaśnić urzędowy niemal ton pewnych ustępów tego djalogu; przypomnę, że w krajach ściśle katolickich większość drażliwych rozmów opiera się w końcu o konfesjonał, a wówczas zgoła nie jest obojętne czy dane wyrażenie było pełne uszanowania czy też ironiczne.
Nazajutrz, Wiktorja Carafa dowiedziała się, że wskutek ważnego błędu faktycznego, odkrytego w liście trzech pań proponowanych na stanowisko ksieni w Castro, odłożono wybór na pół roku: mianowicie druga z pań na liście miała w rodzie renegata; któryś jej stryjeczny dziadek przyjął protestantyzm w Udine.
Signora Campireali uznała za właściwe porozumieć się z księciem Fabrycym Colonna, którego domowi ofiarowała tak znaczne korzyści. Po dwudniowych zabiegach, zdołała uzyskać spotkanie w miasteczku niedaleko Rzymu, ale wyszła z tego posłuchania wręcz przerażona: książę, zazwyczaj tak spokojny, tak był przejęty chwałą wojenną pułkownika Lizarra (Juljana Branciforte), że uważała za zupełnie bezcelowe prosić go o tajemnicę w tej mierze. Pułkownik był dlań niby syn, co więcej niby ulubiony wychowanek. Książę bezustanku odczytywał listy z Flandrji. Cóżby się stało z ukochanym projektem, dla którego signora Campireali tyle poświęcała od dziesięciu lat, gdyby córka dowiedziała się o istnieniu i sławie pułkownika Lizarra?
Sądzę że lepiej pominąć milczeniem wiele okoliczności, które, to prawda, malują obyczaje tej epoki, ale których opowiadanie wydaje mi się dość przykre. Autor rzymskiego rękopisu zadał sobie nieskończony trud, aby dociec ścisłej daty szczegółów które opuszczam.
W dwa lata po widzeniu signory Campireali z księciem Colonna, Helena była ksienią w Castro; ale stary kardynał Santi-Quatro umarł z bólu po tym akcie symonji. Biskupem w Castro był wówczas najurodziwszy mężczyzna na dworze papieskim, monsignor Francesco Cittadini, szlachcic z Medjolanu. Ten młody człowiek odznaczający się skromnością, wdziękiem i godnością, był w częstych stosunkach z ksienią Wizytek, zwłaszcza z okazji nowych budowli, któremi zamierzyła upiększyć swój klasztor. Ów młody biskup Cittadini, wówczas liczący dwadzieścia dziewięć lat, zakochał się do szaleństwa w pięknej ksieni. W procesie który wytoczono w rok później, wiele zakonnic, powołanych w charakterze świadków, powiadało, że biskup jak mógł najczęściej odwiedzał klasztor i często mawiał do ksieni: „Gdzieindziej rozkazuję, i wyznaję to na mój wstyd, znajduję w tem niejaką przyjemność; przy tobie, pani, jestem posłuszny jak niewolnik, ale z przyjemnością która o wiele przewyższa słodycz rozkazywania gdzieindziej. Czuję się pod władzą istoty wyższej; gdybym nawet próbował, nie mógłbym mieć innej woli niż jej wola, i raczejbym pragnął być na wieki ostatnim z jej niewolników, niż być królem zdala od jej oczu“.
Świadkowie zeznają, iż często, wśród tych dwornych przemów, ksieni nakazywała mu milczenie i to w twardych i wzgardliwych słowach.
— Prawdę rzekłszy, dodaje inny świadek, pani traktowała go jak lokaja; wówczas biedny biskup spuszczał oczy, zaczynał płakać, ale nie odchodził. Znajdował codzień jakiś pozór aby się zjawić w klasztorze, co mocno gorszyło spowiedników klasztornych i wrogów ksieni. Ale ksieni miała silne poparcie w przeoryszy, swojej serdecznej przyjaciółce, która pod jej rozkazami sprawowała rządy.
— Wiecie, moje szlachetne siostry, powiadała przeorysza, że, od czasu nieszczęśliwej miłości jaką nasza ksieni żywiła za młodu dla pewnego rycerza, zostało jej sporo dziwactw; ale wiecie również, że nigdy nie zdarzyło się jej przekonać do osoby której okazała wzgardę. Otóż może przez całe życie nie wyrzekła tylu obraźliwych słów, ile ich wylała w naszej obecności na głowę biednego monsignora Cittadini. Codziennie w naszych oczach znosił obejście takie, że musimy się rumienić za jego dostojeństwo. — Tak, odparły zgorszone zakonnice, ale wraca codzień; nie dzieje mu się tedy zbytnia krzywda; w każdym zaś razie ten pozór zgorszenia szkodzi powadze świętego zakonu Wizytek. Najsurowszy pan nie obsypuje najniezdarniejszego sługi ani czwartą częścią obelg, jakiemi dumna ksieni smagała codzień młodego biskupa tak pełnego namaszczenia; ale był zakochany, przywiózł zaś ze swej ojczyzny tę kardynalną zasadę, iż, skoro się raz podejmie tego rodzaju przedsięwzięcie, trzeba się troszczyć jedynie o cel a nie zważać na środki. — Ostatecznie, powiadał biskup do swego powiernika Cezara del Bene, hańba spada na kochanka, który poniecha ataku, zanim go zmusi do tego zupełna beznadziejność. Obecnie smutne moje zadanie ograniczy się do podania wyciągu — z konieczności bardzo suchego z procesu, który spowodował śmierć Heleny. Proces ten wyczytałem w bibljotece, której nazwę trzeba mi zmilczeć; tworzy on nie mniej niż osiem tomów infolio. Pytania i wywody są po łacinie, odpowiedzi po włosku. Znajduję tam, iż w listopadzie r. 1572, koło jedenastej wieczór, młody biskup udał się sam do bramy kościoła, gdzie przez cały dzień mają dostęp wierni; ksieni sama otworzyła mu i pozwoliła iść za sobą. Przyjęła go w pokoju, w którym przebywała często i który tajemnemi drzwiczkami łączył się ze stallami nad nawą kościoła. Nie upłynęła godzina, a zdumionego biskupa odprawiono z powrotem; ksieni odprowadziła go sama do wrót kościoła mówiąc te słowa: — Proszę wracać do swego pałacu i poniechać mnie corychlej. Żegnam cię, monsignore, brzydzę się panem, mam uczucie że się oddałam lokajowi.
Jednakże za trzy miesiące nadszedł karnawał. Mieszkańcy Castro słynni byli z zabaw jakie wydawali w owej epoce; całe miasto rozbrzmiewało gwarem maskarad. Żaden korowód nie ominął małego okienka, przez które wnikało nieco światła do jednej ze stajen klasztornych. Można się domyślić, że na trzy miesiące przed karnawałem stajnię tę zmieniono na salon i że w dnie maskarady było tam pełno ludzi. W pełni tego szaleństwa, biskup zjawił się w swej karocy; ksieni dała mu znak, i następnej nocy o pierwszej znalazł się u wrót kościoła. Wszedł; ale w niespełna trzy kwadranse odprawiono go z gniewem. Od pierwszej schadzki w listopadzie zachodził do klasztoru mniejwięcej co tydzień. Na twarzy jego malował się wyraz tryumfu i zadowolenia, który nie uszedł niczyjej uwagi, a który mocno drażnił dumny charakter młodej ksieni. Zwłaszcza w poniedziałek wielkanocny, między innemi, potraktowała go jak ostatniego z ludzi, obrzucając go słowami, których nie zniósłby ciura klasztorny. Mimo to, w kilka dni później, dała mu znak, wskutek którego piękny biskup znalazł się o północy u bramy kościoła; sprowadziła go, aby mu oznajmić że jest brzemienna. Na tę wiadomość (powiadają akty procesu), piękny młodzian zbladł ze zgrozy i zupełnie ogłupiał ze strachu. Ksieni dostała gorączki, sprowadziła lekarza i nie taiła przed nim swego stanu. Człowiek ten znał szczodrość chorej i przyrzekł wybawić ją z kłopotu. Zaczął od tego iż zaznajomił ją z pewną prostą kobietą, młodą i ładną, która, mimo iż nie nosiła tytułu położnej, znała się ma tem. Mąż jej był piekarzem. Helena rada była z tej kobiety; ale ta oznajmiła jej, iż dla wykonania planu, który miał przynieść ocalenie, trzeba by chora miała dwie powiernice w klasztorze.
— Kobieta taka jak ty, zgoda; ale któraś z równych mi nigdy! Odejdź.
Położna wyszła. Ale za kilka godzin, Helena, nie uważając za bezpieczne narażać się na plotki tej kobiety, kazała zawołać lekarza, który przysłał piekarzową z powrotem. Ksieni przyjęła ją łaskawiej, piekarzowa zaś przysięgła, iż, nawet gdyby jej nie odwołano, nie byłaby rozgadała tajemnicy; ale oświadczyła ponownie, że, jeśli nie znajdzie się w klasztorze dwóch kobiet oddanych ksieni i świadomych wszystkiego, nie może się niczego podjąć. Bezwątpienia bała się oskarżenia o dzieciobójstwo. Zastanowiwszy się głęboko. ksieni powierzyła tę straszliwą tajemnicę pani Wiktorji, przeoryszy klasztoru, ze szlachetnej rodziny książąt de C... i pani Bernardzie, córce margrabiego P... Kazała im przysiąc na brewiarz, że nigdy nie zdradzą ani słowa z tego co im powie, nawet przy sakramencie spowiedzi. Obie panie zdrętwiały ze zgrozy. Świadczą w swoich zeznaniach, iż, znając wyniosły charakter ksieni, spodziewały się dowiedzieć o jakiem morderstwie. Ksieni oświadczyła im spokojnie i poprostu:
— Chybiłam swoim obowiązkom, jestem w ciąży.
Pani Wiktorja, przeorysza, głęboko wzruszona i wiedziona przyjaźnią, która od tylu lat łączyła ją z Heleną, nie zaś próżną ciekawością, wykrzyknęła ze łzami w oczach:
— Któż jest zuchwalec, który popełnił tę zbrodnię?
— Nie powiedziałam tego nawet spowiednikowi; osądź czy zechcę powiedzieć tobie!
Obie panie zaczęły się naradzać nad sposobem ukrycia nieszczęsnej tajemnicy. Przedewszystkiem, postanowiły, że łóżko ksieni przeniesie się z jej obecnego pokoju, położonego w samym środku, do apteki, którą właśnie urządzono w najodleglejszej części klasztoru, na trzeciem piętrze budynku wzniesionego hojnością Heleny. Tam to ksieni dała życie potomkowi płci męskiej. Od trzech tygodni piekarzowa była ukryta w mieszkaniu przeoryszy. Kiedy się przemykała pod ścianami klasztoru unosząc dziecko, dziecko zaczęło krzyczeć; przerażona kobieta schroniła się do piwnicy. W godzinę potem pani Bernarda, przy pomocy lekarza, zdołała otworzyć furtkę i piekarzowa szybko opuściła klasztor, a wkrótce potem miasto. Znalazłszy się w szczerem polu, gnana panicznym strachem, schroniła się do groty, którą przypadkiem napotkała w skałach. Ksieni napisała do Cezara del Bene, powiernika i pokojowca biskupa, który pośpieszył do wskazanej groty; był na koniu; chwycił dziecko i puścił się galopem do Montefiascone. Dziecko ochrzczono w kościele św. Małgorzaty; otrzymało imię Aleksandra. Miejscowa gospodyni postarała się o mamkę, której Cezar wręczył osiem talarów. Kobiety, licznie zgromadzone pod kościołem w czasie ceremonji chrztu, jęły natarczywie pytać Cezara o nazwisko ojca.
— To wielki pan z Rzymu, odparł, który nadużył wiary wieśniaczki ubogiej jak wy.
I znikł.

VII

Wszystko szło dobrze w tym olbrzymim klasztorze, zamieszkałym przez więcej niż trzysta ciekawych kobiet; nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Ale ksieni wręczyła lekarzowi kilka garści cekinów, świeżo wybitych w mennicy w Rzymie. Lekarz dał sporo tych sztuk piekarzowej. Kobiecina była ładna, a mąż zazdrosny; szperał w jej walizie, znalazł te lśniące sztuki złota i, w przypuszczeniu że stanowią cenę jej hańby, zmusił ją, przykładając nóż do gardła, aby powiedziała skąd pochodzą. Po paru wykrętach, kobieta wyznała prawdę i pogodzili się. Małżeństwo zaczęło się naradzać nad sposobem użycia takiej sumy. Piekarzowa chciała zapłacić jakieś długi, ale mężowi zachciało się kupić muła, co też się stało. Ten muł poruszył całą dzielnicę, gdzie znano ubóstwo owej pary. Wszystkie kumoszki z miasteczka, przyjaciółki i nieprzyjaciółki, zachodziły raz po raz pytać piekarzową, co za szczodry kochanek dał jej fundusze na tego muła. Kobiecina, doprowadzona do ostateczności, powiadała tu i ówdzie prawdę. Jednego dnia, kiedy Cezar del Bene odwiedził dziecko i przybył zdać sprawę ksieni ze swoich odwiedzin, ta, miano iż bardzo niezdrowa, zawlekła się aż do kraty i obsypała go wymówkami za niedyskrecję jego pomocników. Biskup rozchorował się ze strachu; napisał do swoich braci do Medjolanu aby im donieść o niesłychanem oskarżeniu którego padł ofiarą; prosił aby mu przyszli z pomocą. Mimo iż mocno niezdrów, postanowił opuścić Castro, ale przed odjazdem tak napisał do ksieni:
„Wie pani już, że wszystko wyszło na jaw. Toteż, o ile pani dba o to, aby ocalić nietylko moją reputację ale może i życie, i aby uniknąć większego zgorszenia, może pani obwinić Jana Baptystę Doleri, zmarłego przed dwoma dniami; jeśli w ten sposób nie ocali pani swojej czci, moja cześć przynajmniej uniknie wszelkiego niebezpieczeństwa“.
Biskup zawołał spowiednika klasztoru w Castro, imieniem don Luigi.
— Oddaj to, rzekł, do rąk wielebnej ksieni.
Ta, przeczytawszy haniebne pismo, wykrzyknęła głośno w obecności wszystkich obecnych:
Na takie, obejście zasługują panny głupie, które przekładają piękność ciała nad piękność duszy!
Wiadomość o wszystkiem co się dzieje w Castro doszła rychło uszu straszliwego kardynała Farneze (stał się taki od kilku lat, ponieważ spodziewał się na najbliższem konklawe zyskać poparcie kardynałów zelantów). Natychmiast wydał podeście w Castro rozkaz uwięzienia biskupa Cittadini. Cała służba biskupa, obawiając się śledztwa i tortur, uciekła. Jedyny Cezar del Bene został wierny swemu panu i przysiągł że raczej umrze w męczarniach, niżby miał powiedzieć coś coby mogło biskupowi zaszkodzić. Cittadini, osaczony przez straż w swoim pałacu, napisał znów do braci, którzy coprędzej przybyli z Medjolanu. Zastali go w więzieniu w Ronciglione.
W pierwszem przesłuchaniu ksieni czytam, iż, wyznając swój błąd, przeczy aby miała stosunki z Jego Wielebnością; wspólnikiem jej był rzekomo Doleri, adwokat klasztoru.
9 września r. 1573, Grzegorz XIII nakazał, aby proces odbył się z całym pośpiechem i z całą surowością. Sędzia kryminalny, prokurator i komisarz udali się do Castro i do Ronciglione. Cezar del Bene, pokojowiec biskupa, wyznaje tylko, że zaniósł dziecko do mamki. Przesłuchują go w obecności pani Wiktorji i Bernardy. Biorą go na tortury dwa dni z rzędu, cierpi strasznie, ale wiemy słowu, wyznaje jedynie to czego mu niepodobna zaprzeczyć, tak iż prokurator nic zeń nie wydobył.
Kiedy nadeszła kolej pań Wiktorji i Bernardy, które były świadkami tortur zadanych Cezarowi, wyznają wszystko co uczyniły. Zapytywano wszystkie zakonnice o nazwisko sprawcy zbrodni; większość odpowiada, iż słyszały że to Jego Wielebność. Jedna z odźwiernych przytacza zelżywe sława, jakiemi ksieni obrzuciła biskupa wypędzając go z kościoła. Dodaje: „Kiedy ludzie mówią do siebie w tym tonie, znaczy że już oddawna są z sobą bardzo blisko. W istocie ksiądz biskup, zazwyczaj rad z siebie, miał, wychodząc z kościoła, minę wielce markotną”.
Jedna z zakonnic, pytana pod groźbą tortur, odpowiedziała, że sprawcą zbrodni musi być kat, ponieważ ksieni trzyma go nieustannie w objęciach i pieści go często. Inna zakonnica twierdzi, że sprawcą musi być wiatr, ponieważ w dnie w które jest wiatr, ksieni jest rada i wesoła, wystawia się na wiatr w altanie którą kazała umyślnie zbudować; i kiedy ją prosić o łaskę w tem miejscu, nigdy nie odmawia. Piekarzowa, mamka, kumoszki z Montefiascone, przerażone torturami, na które w ich oczach wzięto Cezara, wyznają prawdę.
Młody biskup był chory lub udawał chorego w Ronciglione, co dało sposobność jego braciom, wspieranym wpływami i środkami signory Campireali, rzucić się do stóp papieża i błagać o wstrzymanie śledztwa aż do wyzdrowienia biskupa. Na co straszliwy kardynał Farneze pomnożył liczbę straży strzegącej go w więzieniu. Ponieważ biskupa nie można było przesłuchiwać, komisarze zaczynali każde posiedzenie od nowego badania ksieni. Pewnego dnia, kiedy matka kazała jej powiedzieć aby była dobrej myśli i dalej przeczyła wszystkiemu, Helena wyznała wszystko.
— Czemu obwiniłaś zrazu Jana Baptystę Doleri?
— Przez litość dla tchórzostwa biskupa; przytem, jeśli zdoła ocalić swoje drogie życie, będzie mógł opiekować się moim synem.
Po tem wyznaniu, wtrącono ksienię w klasztorze w Castro do celi, której mury, zarówno jak sklepienie, miały osiem stóp grubości; zakonnice mówiły o tem więzieniu ze zgrozą, znane było pod mianem „celi mnichów“. Ksieni była tam pod ustawiczną strażą trzech kobiet.
Skoro zdrowie biskupa polepszyło się nieco, trzystu zbirów czy żołnierzy przybyło aby go zabrać z Ronciglione. Przeniesiono go do Rzymu w lektyce i pomieszczono w więzieniu Corte Savella. Wkrótce potem zakonnice przewieziono również do Rzymu; ksienię zamknięto w klasztorze św. Marty. Cztery zakonnice były oskarżone: panie Wiktorja i Bernarda, siostra furtjanka, oraz odźwierna, która słyszała zelżywe słowa ksieni do biskupa.
Biskupa przesłuchał audytor Izby, jedna z najwyższych osobistości sądowniczych. Wzięto na nowo na tortury biednego Cezara del Bene, który nietylko nie wyznał nic, ale powiadał rzeczy wielce niemiłe dla władz, co nań sprowadziło nową porcję tortur. Tym wstępnym męczarniom poddano również panie Wiktorję i Bernardę. Biskup przeczył wszystkiemu bezrozumnie ale z uporem; opowiadał szczegółowo wszystko co robił owych trzech wieczorów najoczywiściej spędzonych u ksieni.
Wreszcie postawiono sobie do oczu ksienię i biskupa; i, mimo że Helena wciąż mówiła prawdę, wzięto ją na tortury. Gdy powtarzała to samo co wciąż mówiła od swego pierwszego wyznania, biskup, wierny swej roli, obrzucił ją obelgami.
Po wielu dalszych aktach, usprawiedliwianych w gruncie, ale skażanych owym duchem okrucieństwa, który po Karolu Piątym i Filipie Drugim utrwalił się we włoskiem sądownictwie, biskupa skazano na dożywotnie więzienie w zamku św. Anioła; ksienię na zamknięcie na całe życie w klasztorze św. Marty. Ale już signora Campireali, pragnąc ocalić córkę, podjęła wykopanie podziemnego przejścia. Tunel ten wychodził z kanału pozostałego po wspaniałościach starożytnego Rzymu i miał się kończyć w głębokiej piwnicy, gdzie składano szczątki mniszek zakonu św. Marty. Szeroki na dwie stopy, miał ściany z desek przytrzymujące ziemię po prawej i po lewej; w miarę zaś jak się posuwano, wstawiano sklepienie z dwóch desek, tworzących niby ramiona dużego A.
Przekop ten drążono w głębokości mniejwięcej trzydziestu stóp. Ważne było zachować właściwy kierunek; raz po raz studnie i fundamenty dawnych budowli kazały robotnikom zbaczać z drogi. Druga trudność, to ziemia, z którą nie wiedziano co począć; zdaje się, że ją rozsypywano w nocy po ulicach Rzymu. Wszyscy dziwili się tej obfitości ziemi, która, można rzec, spadała z nieba...
Minio olbrzymich sum, jakie signora Campireali wydawała aby ocalić córkę, podkop jej odkrytoby z pewnością; ale w roku 1585 umarł papież Grzegorz XIII; z opróżnieniem papieskiego stolca rozpoczęło się panowanie zamętu.
Helena cierpiała u św. Marty bardzo; można sobie wyobrazić, z jakim zapałem owe dość ubogie zakonnice siliły się dokuczać ksieni bardzo bogatej i skazanej za taką zbrodnię. Oczekiwała z niecierpliwością wyniku prac podjętych przez matkę. Ale nagle serce jej doznało osobliwych wzruszeń. Już pół roku wprzódy, Fabrycy Colonna, widząc iż zdrowie Grzegorza XIII podupada i mając wielkie zamiary na czas bezkrólewia, posłał jednego ze swych oficerów do Juljana Branciforte, tak znanego obecnie w armji hiszpańskiej pod mianem pułkownika Lizarry. Wzywał go do Włoch; Juljan płonął chęcią ujrzenia ojczyzny. Wylądował pod przybranem nazwiskiem w Pescara, małym porcie na Adrjatyku pod Chietti w Abruzach, i górami przybył do Petrella. Radość księcia zdumiała wszystkich. Oświadczył Juljanowi, że go sprowadził, aby go uczynić swym następcą i powierzyć mu dowództwo armji. Na co Branciforte odparł, iż, z punktu widzenia wojskowego, rzecz cała jest licha warta, czego z łatwością dowiódł; że jeżeli Hiszpanie naprawdę zechcą, mogą w pół roku i z niewielkim zachodem zniszczyć wszystkie partyzanckie korpusy we Włoszech.
— Ale, ostatecznie, dodał młody Branciforte, jeśli książę sobie życzy, jestem gotów. Zawsze znajdzie książę we mnie następcę dzielnego Ranucego, ubitego pod Ciampi.
Przed przybyciem Juljana, książę nakazał, tak jak on umiał, aby nikt w Petrella nie ośmielił się mówić o Castro i o procesie ksieni; kara śmierci bez żadnej litości czekała za najmniejsze gadulstwo. Wśród wylewów przyjaźni, z jakie, mi książę przyjął Juljana, poprosił go, aby nie jechał do Albano bez niego; sam zaś miał uskutecznić tę podróż tak, iż obsadził miasto tysiącem swoich ludzi, tysiąc dwustu zaś umieścił jako przednią straż na drodze do Rzymu. Można osądzić, co się działo z biednym Juljanem, kiedy książę, wezwawszy starego Scotti, który żył jeszcze, do domu gdzie się mieściła generalna kwatera, kazał go wprowadzić do pokoju, gdzie znajdował się Branciforte. Skoro dwaj przyjaciele padli sobie w ramiona, książę rzekł:
— A teraz, biedny pułkowniku, spodziewaj się wszystkiego co najgorsze.
Poczem zdmuchnął świecę i wyszedł zamykając ich na klucz.
Nazajutrz, Juljan nie chciał wyjść z pokoju; posłał poprostu do księcia z prośbą, aby mógł wrócić do Petrella i nie pojawiać się przez kilka dni. Ale oznajmiono mu, że książę zniknął, zarówno jak jego wojsko. W nocy dowiedział się o śmierci Grzegorza XIII; zapomniał o swym przyjacielu Juljanie i pognał w pole. Przy Juljanie zostało jakich trzydziestu ludzi należących do dawnej kompanji Ranucego. Wiadomo, że w owej epoce, w czasie interregnum, prawa spały, każdy dawał folgę swoim namiętnościom, prawem była tylko siła; dlatego, nim dzień dobiegł końca, książę Colonna powiesił już pięćdziesięciu z górą wrogów. Co do Juljana, ten, mimo że nie miał ani czterdziestu ludzi, ośmielił się iść na Rzym.
Wszyscy słudzy ksieni z Castro pozostali jej wierni; pomieścili się w ubogich domkach, sąsiadujących z klasztorem św. Marty. Agonja Grzegorza XIII trwała więcej niż tydzień; signora Campireali czekała niecierpliwie zamętu, który nastąpił po jego śmierci, aby dokończyć ostatnich sążni podkopu. Ponieważ trzeba było przebyć granice kilku zamieszkałych domów, obawiała się, że nie zdoła utaić przed światem celu swego przedsięwzięcia.
Na trzeci dzień po przybyciu Juljana Branciforte do Petrella, trzej dawni bravi Juljana, przyjęci przez Helenę w jej służby, zachowywali się tak jakby oszaleli. Mimo iż wiadomo było aż nadto, że Helena znajduje się w najściślejszem zamknięciu i pod strażą zakonnic, które jej nienawidziły, Hugo, jeden z bravi, przybył do bramy klasztoru i jął natrętnie się domagać, aby mu pozwolono ujrzeć jego panią, i to natychmiast. Odpędzono go i wyrzucono za drzwi. Pod wpływem rozpaczy, człowiek ten został pod bramą i zaczął rozdawać po bajoku każdemu ze sług klasztornych, który wchodził albo wychodził; powtarzał przytem te słowa: Cieszcie się ze mną; pan Juljan Branciforte przybył, żyje; powiedzcie to swoim przyjaciołom.
Dwaj kamraci Hugona cały dzień znosili mu bajoki i rozdawali je dzień i noc, powtarzając wciąż te same słowa, póki nie rozdali wszystkiego. Ale trzej bravi, luzując się wzajem, dalej pełnili straż u bramy klasztoru, wciąż powtarzając przechodniom te same słowa z towarzyszeniem głębokich pokłonów: Pan Juljan przybył etc.
Pomysł dzielnych ludzi powiódł się: w niespełna trzydzieści sześć godzin po rozdaniu pierwszego bajoka, biedna Helena w głębi swej kazili wiedziała, że Juljan żyje: słowo to wtrąciło ją w istne szaleństwo.
— O matko, wykrzyknęła, ileż ty mi złego wyrządziłaś!
W kilka godzin później zdumiewającą wiadomość potwierdziła Marjeta, która, za cenę wszystkich swoich klejnocików, zdobyła pozwolenie towarzyszenia odźwiernej, gdy ta przynosiła Helenie jadło. Helena rzuciła się jej w ramiona, płacząc z radości.
— To bardzo pięknie, rzekła; ale nie długo dane mi będzie zostać z tobą.
— Myślę! odparła Marjeta. Przypuszczam, że nim conclave się skończy, więzienie pani zamieni się na proste wygnanie.
— Ach, droga, ujrzeć Juljana, i ujrzeć go tak występną!
Trzeciej nocy po tej rozmowie, posadzka kościelna zapadła się w jednem miejscu z wielkim hałasem; zakonnice myślały, że klasztor wali się w gruzy. Popłoch był straszny, wszyscy krzyczeli że to trzęsienie ziemi. W godzinę po zawaleniu się marmurowej posadzki, signora Campireali, poprzedzona przez trzech bravi w służbie Heleny, weszła podziemnym chodnikiem do więzienia.
— Zwycięstwo, pani, zwycięstwo! krzyczeli zuchy.
Helena zlękła się śmiertelnie; myślała, że to Juljan nadchodzi. Uspokoiła się i rysy jej odzyskały zwykły wyraz, kiedy jej oznajmili, że towarzyszą jedynie signorze Campireali i że Juljan jest dopiero w Albano, które zajął wraz z kilkoma tysiącami żołnierzy.
Po chwili oczekiwania, signora Campireali zjawiła się; szła z trudem, prowadzona przez koniuszego: był w paradnym stroju i przy szpadzie, ale jego wspaniałe ubranie było całe zachlastane ziemia.
— O moja droga Heleno! ocaliłam cię! wołała signora.
— A kto ci powiedział, matko, że ja chcę ocalenia?
Signora Campireali osłupiała; patrzała na córkę szeroko otwartemi oczami, widocznie bardzo wzruszona.
— A więc, droga Heleno, rzekła wreszcie, los zmusza mnie do wyznania postępku, bardzo naturalnego może wobec nieszczęść zaszłych w naszej rodzinie, ale którego żałuję i za który proszę o przebaczenie: Juljan... Branciforte... żyje...
— I dlatego że on żyje, ja nie chcę żyć.
Signora Campireali nie zrozumiała zrazu, następnie zaczęła znów mówić do córki błagalnemi słowy, ale nie otrzymała odpowiedzi. Helena obróciła się w stronę krucyfiksu i modliła się nie słuchając. Próżno przez całą godzinę signora Campireali siliła się uzyskać słowo lub spojrzenie. Wreszcie córka zniecierpliwiona rzekła:
— Pod marmurowym krucyfiksem w moim pokoiku w Albano, były schowane jego listy; lepiej było pozwolić mi zginąć od sztyletu ojca! Idź, matko, i zostaw mi złoto.
Signora Campireali chciała jeszcze coś mówić, mimo znaków jakie jej dawał wystraszony koniuszy. Helena zniecierpliwiła się.
— Zostaw mi bodaj godzinę swobody; zatrułaś mi życie, chcesz mi zatruć i śmierć.
— Będziemy jeszcze panami przekopu przez parę godzin; mam nadzieję, że się opamiętasz! wykrzyknęła signora Campireali, zalewając się łzami.
I zapuściła się w korytarz.
— Hugonie, zostań przy mnie, rzekła Helena do jednego z bravi, i bądź uzbrojony, mój chłopcze, będzie może trzeba mnie bronić. Chodź, pokaż mi swój puginał, swoją szpadę, sztylet!
Stary żołnierz pokazał jej broń w dobrym stanie.
— Dobrze! zostań tam w pobliżu mej celi; napiszę do Juljana długi list, który mu sam oddasz; nie chcę aby przechodził przez inne ręce niż twoje, bo nie mam czem zapieczętować. Możesz przeczytać to co zawiera list. Zabierz wszystko złoto, które mi zostawiła matka; potrzebuję tylko pięćdziesięciu cekinów; połóż je na łóżku.
To rzekłszy, Helena zaczęła pisać.
„Nie wątpię o tobie, drogi Juljanie; jeśli odchodzę, to dlatego, że umarłabym z boleści w twoich ramionach, widząc jakie byłoby moje szczęście, gdybym nie była popełniła błędu. Nie sądź, bym kochała kiedy jaką istotę po tobie; wręcz przeciwnie, serce moje było przejęte najżywszą wzgardą dla człowieka, którego dopuściłam do mej sypialni. Błąd mój wypłynął jedynie z nudy, i — można rzec — z rozpusty. Pomyśl, że umysł mój, mocno osłabiony od czasu daremnej podróży do Petrella, gdzie książę, którego czciłam ponieważ ty go kochałeś, przyjął mnie tak okrutnie; pomyśl, powtarzam, że umysł mój, wielce osłabiony, dławiono dwanaście lat kłamstwem. Wszystko, co mnie otaczało, było fałszem i kłamstwem, i ja wiedziałam o tem. Zrazu dostałam ze trzydzieści listów od ciebie; osądź z jakiem wzruszeniem otwierałam pierwsze! ale, w miarę jak je czytałam, serce moje ścinało się. Badałam pismo, poznawałam twoją rękę, ale nie twoje serce. Pomyśl, że to pierwsze kłamstwo podcięło istotę mego życia; tak iż otwierałam obojętnie list, pisany twą ręką! Ohydna bajka o twej śmierci do reszty zabiła we mnie wszystko co zostało jeszcze ze szczęśliwej młodości. Pierwszą mą myślą, wyobrażasz sobie, było jechać aby zobaczyć i dotknąć własnemi rękami wybrzeży Meksyku, gdzie rzekomo dzicy cię zgładzili; gdybym była poszła za tą myślą, byłabym teraz szczęśliwa; w Madrycie bowiem — mimo liczby i zręczności szpiegów, któremi czujna ręka mogłaby mnie otoczyć — byłabym trafiła do wszystkich dusz, w których zostało jeszcze nieco współczucia i dobroci, i wierzę iż byłabym dotarła do prawdy. Tak, mój Juljanie: już twoje wspaniałe czyny zwróciły na ciebie uwagę świata, i może ktoś w Madrycie wiedział, że ty jesteś Branciforte. Mamż powiedzieć, co zburzyło nasze szczęście? Najpierw pamięć okrutnego i upokarzającego przyjęcia w Petrella: ileż przeszkód trzebaby pokonać od Castro do Meksyku! Widzisz, dusza moja straciła już całą energję. Następnie wzięła we mnie górę próżność. Zabudowałam klasztor wielkiemi gmachami, aby obrócić na swoje mieszkanie pokoik przy furcie, gdzieś ty się schronił w noc walki. Jednego dnia, spoglądałam na ziemię, którą ty niegdyś dla mnie oblałeś krwią; usłyszałam wzgardliwe słowo, podniosłam oczy, ujrzałam wrogie twarze; aby się pomścić, zapragnęłam być ksienią. Matka, która wiedziała że ty żyjesz, dokonała heroicznych czynów, aby uzyskać tę dziką nominację. Godność ta była dla mnie jedynie źródłem nudy, do reszty spodliła mi duszę; często sprawiało ani przyjemność znaczyć swą władzę nieszczęściem drugich; popełniałam niesprawidliwości. Miałam trzydzieści lat, byłam — wedle świata — cnotliwa, bogata, poważana, a mimo to głęboko nieszczęśliwa. Wówczas zjawił się ten nieborak, sama poczciwość, ale i wcielone niezdarstwo. Nicość jego sprawiła, że zniosłam pierwsze jego nadskakiwania. Wszystko, co mnie otaczało od twego wyjazdu, tak udręczyło mą duszę, że nie miała siły oprzeć się najlżejszej pokusie. Mamż wyznać coś, co jest bardzo nieprzystojne? Ba, myślę, że umarłej wszystko wolno. Kiedy będziesz czytał te słowa, Tabaki zeżrą owe rzekome piękności, które powinny były istnieć tylko dla ciebie. Trzebaż wreszcie powiedzieć tę rzecz tak bardzo mi przykrą: otóż, nie widziałam, czemubym nie miała zakosztować grubej cielesnej miłości, jak wszystkie nasze rzymskie panie; byłam rozwiązła w myśli, ale nigdy nie mogłam się oddać temu człowiekowi bez zgrozy i wstrętu, które niweczyły całą przyjemność. Widziałam wciąż ciebie przy mym boku, w ogrodzie w Albano, kiedy Madonna podsunęła ci ową myśl, szlachetną napozór, ale która — wraz z moją matką — sprawiła nieszczęście naszego życia. Nie byłeś groźny, ale tkliwy i dobry, jak zawsze; patrzałeś na mnie; wówczas chwytała mnie wściekłość na tego człowieka, tak że biłam go ze wszystkich sił. Oto cała prawda, drogi Juljanie: nie chciałam umrzeć, nie wyznawszy ci jej; myślałam także, że ta rozmowa z tobą odbierze mi chęć do śmierci. Widzę z niej tem lepiej, jaką radością byłaby dla mnie ujrzeć cię, gdybym została godną ciebie. Nakazuję ci żyć i dalej iść drogą chwały wojennej, która sprawiła mi tyle radości, kiedym się dowiedziała o twoich tryumfach. Cóżby to było, wielki Boże! gdybym była dostała twoje listy, zwłaszcza po bitwie pod Achenne! Żyj, i wspominaj często Ranucego, poległego pod Ciampi, i Helenę, która, aby nie widzieć wyrzutu w twoich oczach, umarła w klasztorze św. Marty“.
Skończywszy pisać, Helena zbliżyła się do starego żołnierza, który tymczasem zasnął; wzięła pokryjomu puginał, poczem zbudziła go.
— Skończyłam, rzekła; lękam się, aby wrogowie nasi nie zawładnęli podkopem. Weź prędko mój list — leży na stole — i oddaj go sam Juljanowi, ty sam, rozumiesz? I jeszcze daj mu tę chustkę; powiedz mu, że go kocham w tej chwili tak jak zawsze go kochałam, zawsze, słyszysz!
Hugo stał w miejscu i nie odchodził.
— Idźże!
— Pani, czy pani dobrze się namyśliła? Pan Juljan tak panią kocha!
— I ja go kocham; weź list i oddaj mu go sam.
— A więc, niech panią Bóg błogosławi, tak jak pani jest dobra.
Hugo wyszedł i wrócił szybko; zastał Helenę martwą, z puginałem w sercu.


KSIĘŻNA PALLIANO

Palermo, 22 lipca 1838.

Nie jestem przyrodnikiem; po grecku umiem bardzo średnio; to też, kiedym się wybierał na Sycylję, głównym mym celem nie było obserwować Etnę, ani też rzucać jakieś światło, dla siebie lub dla drugich, na to, co starożytni Grecy powiedzieli o Sycylji. Przedewszystkiem szukałem rozkoszy dla oczu, która w tym osobliwym kraju jest, zaiste, wielka. Podobny jest — powiadają — do Afryki; ale co jest dla mnie zupełnie pewne, to że do Włoch podobny jest jedynie przez swoje palące namiętności. Jeżeli o kim, to o Sycyljanach można powiedzieć, że słowo niepodobieństwo ale istnieje dla nich z chwilą gdy zapłoną miłością lub nienawiścią; nienawiść zaś, w tym pięknym kraju, nigdy nie płynie z interesu pieniężnego.
Uważam, że w Anglji, a zwłaszcza we Francji, mówi się często o włoskiej namiętności, o owej nieokiełzanej namiętności, którą spotyka się we Włoszech w XVI i XVII wieku. Za naszych czasów ta piękna namiętność wymarła, zupełnie wymarła w klasach dotkniętych naśladownictwem obyczajów francuskich oraz modnemi formami Paryża lub Londynu.
Można powiedzieć — wiem o tem — że w epoce Karola Piątego (1530), Neapol, Florencja, a nawet Rzym, naśladowały potrosze obyczaj hiszpański; ale czyż ten tak szlachetny ustrój nie wspierał się na bezgranicznym szacunku, jaki wszelki człowiek godny tego miana winien mieć dla skłonności swej duszy? Obyczaj ten nietylko nie wykluczał energji, ale ją podsycał; podczas gdy pierwszą zasadą dudków małpujących księcia de Richelieu, około r. 1760, było nie okazywać wzruszenia. Czyż zasadą dandysów angielskich, których dziś naśladuje się w Neapolu chętniej niż dudków francuskich, nie jest okazywać znudzenie wszystkiem, wyższość ponad wszystko?
Tak więc już od wieku, namiętność włoska nie istnieje w wytwornem towarzystwie tego kraju.
Aby sobie stworzyć jakieś pojęcie o włoskiej namiętności, o której nasi romansopisarze mówią z taką pewnością siebie, musiałem sięgnąć do historji; a i to jeszcze wielka historja, spisana przez ludzi z talentem i często zbyt majestatyczna, nie wiele mówi o tych szczegółach. Szaleństwa raczy protokółować tylko o tyle, o ile popełnili je królowie lub książęta. Zapuściłem się w osobliwą historję każdego miasta, ale przeraziła mnie obfitość materiału. Lada mieścina przedkłada wam dumnie swą historję w drukowanych trzech lub czterech tomach in 4-o i siedmiu lub ośmiu tomach rękopiśmiennych; te ostatnie są prawie nie do odcyfrowania, usiane skróceniami, dające literom osobliwe kształty i w najciekawszych miejscach pełne zwrotów używanych w danej okolicy ale niezrozumiałych o dwadzieścia mil. Albowiem, w tej pięknej Italji gdzie miłość posiada tyle tragicznych wydarzeń, jedynie trzy miasta, Florencja, Sienna i Rzym, mówią mniejwięcej tak jak piszą; wszędzie indziej język pisany odległy jest o sto mil od języka mówionego.
To co się nazywa wioską namiętnością, to znaczy namiętnością, która stara się uczynić sobie zadość, nie zaś dać drugim zaszczytne o nas pojęcie, zaczyna się z odrodzeniem społeczeństwa w XII wieku, a gaśnie, przynajmniej w wyższem towarzystwie, około r. 1734. W tym czasie, Burboni obejmują berło Neapolu w osobie don Carlosa, z matki Farneze, powtórnie zaślubionej Filipowi V, owemu żałosnemu wnukowi Ludwika XIV, tak nieustraszonemu w gradzie kul, tak znudzonemu i tak rozkochanemu w muzyce. Wiadomo, że przez dwadzieścia cztery lata cudowny kastrat Farinelli śpiewał mu codzień trzy ulubione arje, zawsze te same.
Filozoficzny umysł może się zainteresować szczegółami namiętności takiej jaką się spotyka w Rzymie lub w Neapolu; ale wyznaję, że nie widzę nic głupszego niż owe romanse dające włoskie imiona swoim bohaterom. Czyż nie uznaliśmy za pewnik, że namiętności zmieniają się, skoro się posuniemy o sto mil ku północy? Czyż miłość jest taka sama w Marsylji a w Paryżu? Co najwyżej można powiedzieć, że kraje mające oddawna jednaką formę rządu, objawiają pewne zewnętrzne podobieństwa obyczajowe.
Jak namiętności, jak muzyka, tak krajobraz zmienia się, skoro się posuniemy o trzy lub cztery stopnie na północ. Krajobraz neapolitański wydałby się niedorzeczny w Wenecji, gdyby nie było przyjęte, nawet we Włoszech, podziwiać piękność Neapolu. W Paryżu robimy jeszcze lepiej: wierzymy, że lasy i pola są zupełnie jednakie w okolicach Neapolu i Wenecji, i chcielibyśmy aby np. Canaletto miał ściśle ten sam koloryt co Salwator Rosa.
A czyż nie jest szczytem śmieszności owa dama angielska, obdarzona wszystkiemi doskonałościami swojej wyspy, ale wyraźnie niezdolna, nawet na tej wyspie, odmalować nienawiści i miłości, słowem pani Anna Radchffe, kiedy daje włoskie imiona i wielkie namiętności osobom swego słynnego romansu Konfesjonał czarnych Pokutników?
Nie będę się starał przydawać wdzięku prostocie oraz rażącej chwilami surowości zbyt prawdziwego opowiadania, które przedkładam pobłażliwości czytelnika; tłumaczę naprzykład dosłownie odpowiedź księżnej Palliano na oświadczyny jej krewniaka, Marcelego Capeece. Ta kronika rodzinna znajduje się, nie wiem czemu, na końcu drugiego tomu rękopiśmiennej historji Palermo, co do której nie mogę podać żadnych szczegółów.
Opowiadanie to, które, z wielkim żalem, mocno skracam (opuszcza mnóstwo charakterystycznych okoliczności), obejmuje raczej ostatnie przygody nieszczęśliwej rodziny Carafa, niż zajmujące dzieje miłości. Próżność autorska szepce mi, że można byłoby uczynić bardziej zajmującą tę i ową sytuację, szerzej rozwijając — to znaczy zgadując i szczegółowo opowiadając czytelnikowi — uczucia danych osobistości. Ale czyż ja, młody Francuz, urodzony na północ od Paryża, mogę mieć pewność, iż trafnie odgadnę to co się działo w tych włoskich duszach z r. 1559? Mogę co najwyżej zgadnąć co się wyda miłe i zajmujące czytelnikom francuskim z roku 1838.
Owa namiętność, władnąca uczuciami we Włoszech około roku 1559, żądała czynów nie słów. Toteż w niniejszem opowiadaniu bardzo mało będzie rozmów. Jestto ujemna strona tego przekładu, ile że nawykliśmy do długich rozmów naszych powieściowych bohaterów; rozmowa jest dla nich jak bitwa. Opowieść, dla której dopraszam się pobłażliwości czytelnika, ujawnia pewną właściwość, wprowadzoną we włoskie obyczaje przez Hiszpanów. Nie wyszedłem z roli tłumacza. Wierny obraz sposobu czucia w XVI wieku, a nawet sposobu opowiadania dziejopisa, którym, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, był jakiś szlachcic, dworzanin nieszczęsnej księżnej Palliano, stanowi, mojem zdaniem, główną zaletę tej tragicznej historji, o ile wogóle ma ona zalety.
Najsurowsza hiszpańska etykieta panowała na dworze księcia Palliano. Zważcie, że każdy kardynał, że każdy książę rzymski miał podobny dwór, a możecie sobie wytworzyć obraz, jaki przedstawiała w r. 1559 cywilizacja Rzymu. Nie zapominajcie, że była to epoka, kiedy król Filip II, potrzebując dla jakiejś intrygi głosów dwóch kardynałów, dał każdemu z nich dwieście tysięcy franków renty w beneficjach kościelnych. Rzym, mimo iż bez potężnej armji, był centrum świata. Paryż był w roku 1559 miastem dość sympatycznych barbarzyńców.

Wierny przekład starego opowiadania, spisanego około r. 1566.

Jan Piotr Carafa, mimo iż pochodzący z jednej z najszlachetniejszych rodzin w Neapolu, miał charakter przykry, szorstki, gwałtowny, wręcz godny pastucha. Przywdział sukienkę (sutannę) i udał się młodo do Rzymu, gdzie znalazł pomoc w faworze swego krewniaka, Oliwiera Carafa, kardynała i arcybiskupa Neapolu. Aleksander VI, ów wielki człowiek, który wiedział wszystko i mógł wszystko, uczynił zeń swego cameriere (mniej więcej to cobyśmy dziś nazwali ordynansowym oficerem). Juljan II mianował go arcybiskupem Chieti; papież Paweł zrobił go kardynałem; wreszcie, 23 maja roku 1555, po straszliwych intrygach i kłótniach kardynałów zamkniętych w conclave, wybrano go papieżem pod imieniem Pawła IV; miał wówczas siedmdziesiąt ośm lat. Ci sami, którzy go powołali na stolec św. Piotra, zadrżeli niebawem widząc srogość i surową, nieubłaganą pobożność pana, którego sobie dali.
Wieść o tej nieoczekiwanej nominacji poruszyła Neapol i Palermo. W krótkim czasie zjawiła się w Rzymie mnogość członków znamienitej rodziny Carafa. Wszyscy otrzymali jakieś stanowiska; ale — rzecz naturalna — papież wyróżnił osobliwie trzech bratanków, synów hrabiego Montorio, swego brata.
Don Juan, najstarszy, już żonaty, został księciem Palliano. Księstwo to, zagarnięte Markowi Antoniemu Colonna, do którego wprzód należało, obejmowało mnogość wsi i miasteczek. Carlos, drugi bratanek Jego Świątobliwości, był kawalerem maltańskim i bywał na wojnie; zrobiono go kardynałem, legatem bolońskim i pierwszym ministrem. Był to człowiek bardzo śmiały; wierny tradycjom rodzinnym, ośmielił się nienawidzić najpotężniejszego króla (Filipa II, króla Hiszpanji i Indji) i dał mu odczuć swą nienawiść. Trzeciego bratanka, don Antonia Carafę, ponieważ był żonaty, papież zrobił margrabią Montebello. Wreszcie córkę brata z pierwszego małżeństwa postanowił wydać za Franciszka, delfina Francji, syna Henryka II; jako posag Paweł IV zamierzał mu dać królestwo Neapolu, które zagarniętoby Filipowi II, królowi Hiszpanji. Rodzina Carafa nienawidziła tego potężnego króla, który, wspomagany błędami tejże rodziny, zdołał ją później wytępić, jak to zobaczycie.
Od czasu jak wstąpił na tron św. Piotra, tron najpotężniejszy w świecie i zaćmiewający w owej epoce nawet wspaniałego monarchę Hiszpanji, Paweł IV, zarówno jak większość jego następców, roztaczał przykład wszystkich cnót. Był to wielki papież i wielki święty; starał się zreformować nadużycia Kościoła i oddalić w ten sposób sobór powszechny, którego domagano się ze wszystkich stron na dworze w Rzymie, a którego roztropna polityka nie pozwalała dopuścić.
Wedle obyczajów owej epoki nazbyt już obecnie zapomnianych, stanami Jego świątobliwości rządzili samowolnie jego bratankowie, ile że monarcha nic mógł pokładać zaufania w ludziach, którzyby mieli interesy różne od jego interesów. Kardynał był pierwszym ministrem i wspierał radą stryja; księcia Palliano mianowano generałem armji świętego Kościoła; a margrabia Montebello, kapitan gwardji pałacowej, wpuszczał jedynie tych których mu się spodobało. Niebawem ci młodzi ludzie zaczęli się dopuszczać największych nadużyć; zaczęli od przywłaszczania sobie majątku osób przeciwnych ich rządom. Mieszkańcy nie wiedzieli do kogo się udać aby uzyskać sprawiedliwość. Nietylko trzeba im było drżeć o swoje mienie, ale — rzecz okropna do powiedzenia w ojczyźnie czystej Lukrecji! — cześć ich żon i córek nie była bezpieczna. Książę Palliano i jego bracia porywali najpiękniejsze kobiety; wystarczało aby która miała nieszczęście wpaść im w oko. Patrzano ze zdumieniem na to że nie mają żadnego względu dla szlachectwa krwi; ba, co o wiele cięższe, nie wstrzymywała ich święta klauzura klasztoru. Lud, doprowadzony do rozpaczy, nie wiedział gdzie nieść swoje skargi, taką grozę budzili trzej bracia w całem otoczeniu papieża; byli zuchwali nawet wobec ambasadorów.
Książę zaślubił, jeszcze przed wyniesieniem swego stryja, Violantę Cardone, z rodziny hiszpańskiego pochodzenia, należącej w Neapolu do najznamienitszych.
Należała do Seggio di nido.
Violanta, słynna z rzadkiej piękności i wdzięku jaki umiała przybrać kiedy chciała być miła, jeszcze sławniejsza była z szalonej dumy. Ale trzeba być sprawiedliwym; trudno sobie wyobrazić kobietę górniej myślącą, co okazała dowodnie światu, nie wyznając nic przed śmiercią kapucynowi który ją spowiadał. Umiała na pamięć i wygłaszała z nieskończonym wdziękiem cudnego Orlanda messer Arjosta, mnóstwo sonetów boskiego Petrarki, powiastki z Pecorone, etc. Ale jeszcze bardziej była urocza, kiedy raczyła zabawiać towarzystwo osobliwemi myślami, jakie rodziły się jej w głowie.
Miała syna, który nosił miano księcia de Cavi. Brat jej, D. Ferrand, hrabia d’Aliffe, przybył do Rzymu, znęcony pomyślnością szwagra.
Książę Palliano trzymał wspaniały dwór; młodzieńcy z pierwszych rodzin w Neapolu walczyli o zaszczyt należenia doń. Wśród tych, którzy mu byli najmilsi, Rzym wyróżnił swoim podziwem Marcelego Capecce (z Seggio di nido), młodego kawalera słynnego w Neapolu z dowcipu, jak niemniej z boskiej piękności którą otrzymał od nieba. Ulubienicą księżnej była Djana Brancaccio, licząca wówczas trzydzieści trzy lat, bliska krewna margrabiny Montebello, jej bratowej. Powiadano w Rzymie, że dla tej faworyty wyrzekła się swej dumy; zwierzała jej wszystkie tajemnice. Ale te tajemnice odnosiły się tylko do polityki; księżna budziła namiętności, lecz nie podzielała żadnej.
Z porady kardynała Carafa, papież wydał wojnę królowi hiszpańskiemu, a król Francji posłał papieżowi na pomoc armję pod dowództwem księcia de Guize.
Ale trzeba nam się trzymać wypadków domowych na dworze księcia Palliano.
Capecce był oddawna jak szalony; dziwaczne jego postępki zwracały powszechną uwagę. Faktem jest, że biedny młodzieniec rozkochał się do szaleństwa w księżnej, swojej pani, ale nie śmiał jej tego wyznać. Mimo to, wierzył iż dojdzie do celu, ile że księżna była wielce zagniewana na męża, który ją zaniedbywał. Książę Palliano był wszechwładny w Rzymie, i księżna wiedziała z pewnością, że prawie codzień najsłynniejsze z piękności damy rzymskie odwiedzają jej męża w jego własnym pałacu, a to był afront, z którym nie mogła się pogodzić.
Wśród kapelanów świątobliwego papieża Pawła IV znajdował się czcigodny mnich, z którym papież odmawiał brewiarz. Człowiek ten, narażając własne gardło, może namówiony przez hiszpańskiego ambasadora, ośmielił się pewnego dnia odkryć papieżowi wszystkie zbrodnie jego bratanków. Ojciec św. rozchorował się ze zgryzoty; chciał wątpić; ale przytłoczyły go dowody napływające ze wszystkich stron. Właśnie w pierwszy dzień r. 1559 zaszedł wypadek, który utrwalił papieża w podejrzeniach i może go zdecydował. Właśnie zatem w dzień obrzezania Naszego Zbawiciela (która to okoliczność znacznie obciążyła winę w oczach tak pobożnego władcy), Andrzej Lanfranchi, sekretarz księcia Palliano, wydał wspaniałą wieczerzę dla kardynała Carafa; a iżby do uciech Bachusa nie brakło uciech Wenery, sprowadził na tę wieczerzę Martuccję, jedną z najpiękniejszych, najsławniejszych i najbogatszych kurtyzan szlachetnego miasta Rzymu. Fatalność chciała, iż Capecce, faworyt księcia, ten sam który potajemnie kochał się w księżnej i uchodził za najpiękniejszego mężczyznę w stolicy świata, utrzymywał od jakiegoś czasu stosunki z Martuccią. Tego wieczora szukał jej wszędzie, gdzie mógł mieć nadzieję że ją spotka. Nie znalazłszy jej nigdzie i dowiedziawszy się że Lanfranchi wydaje wieczerzę, powziął podejrzenie i koło północy zjawił się u Lanfranchiego w towarzystwie wielu zbrojnych.
Otworzono mu drzwi, zaproszono go by usiadł i wziął udział w zabawie; ale, po kilku dość oschłych słowach, dał znak Martuccji aby wstała i wyszła z nim. Gdy się wahała, zmięszana i przewidując co ją czeka, wziął ją za rękę, chcąc ją pociągnąć za sobą. Kardynał, na którego cześć Martuccja przybyła, sprzeciwił się żywo jej odejściu; ale Capecce silił się wyciągnąć ją z sali.
Kardynał-minister, który tego wieczora przywdział strój zgoła wie zdradzający jego wysokiej godności, dobył szpady i z całą swą znaną w Rzymie odwaga i energją zaprotestował przeciw uprowadzeniu dziewczyny. Marceli, pijany gniewem, zawołał swych ludzi; ale byli to przeważnie Neapolitańczycy: kiedy poznali książęcego sekretarza, a następnie kardynała, którego skryło im zrazu niezwykłe przebranie, nie chcieli się bić i silili się załagodzić zwadę.
W czasie tego zamętu, Martuccja, koło której skupili się wszyscy i którą Marceli przytrzymywał za rękę, zdołała się wymknąć. Skoro Marceli spostrzegł jej nieobecność, pognał za nią, a wszyscy znowuż za nim.
Noc była ciemna, z czego zrodziły się najosobliwsze wieści. Rano 2 stycznia wszędzie mówiono w stolicy o zaciętej bitwie, jaką stoczyli (powiadano) kardynał-bratanek z Marcelim Capecce. Książę Palliano, naczelny wódz armji Kościoła, uznał sprawę za poważniejszą o wiele niż była; że zaś nie był zbyt dobrze z bratem swoim ministrem, tej samej nocy kazał uwięzić Lanfranchiego, a nazajutrz wczesnym rankiem i Marceli znalazł się w więzieniu. Niebawem spostrzeżono, że nikt nie postradał życia i że te kroki pomnożyły jedynie zgorszenie, które w całości spadło na kardynała. Czemprędzej uwolniono więźniów, a bracia zespolili swą olbrzymią władzę aby zdławić sprawę. Sądzili zrazu, że im się to uda; ale trzeciego dnia wieść o wszystkiem doszła uszu papieża. Kazał wezwać dwóch bratanków i przemówił do nich tak, jak mógł przemówić monarcha pobożny i głęboko obrażony.
Piątego stycznia, w którym to dniu zebrała się wielka liczba kardynałów w kongregacji sancti officii, Ojciec św. pierwszy przemówił o tej okropnej sprawie; spytał obecnych kardynałów, w jaki sposób ośmielili się nie donieść mu o niej.
— Milczycie! a wszak zgorszenie dotyka wysokiej godności w którą was obleczono! Kardynał Carafa ośmielił się zjawić na ulicy w świeckim stroju i z gołą szpadą w dłoni. I poco? aby gonić bezwstydną kurtyzanę!
Można sobie wyobrazić śmiertelną ciszę, jaka zaległa wśród dworaków w czasie podobnego ataku na pierwszego ministra. To starzec ośmdziesięcioletni grzmiał na ukochanego bratanka, dotąd panującego nad nim samowładnie. W oburzeniu swojem papież chciał odebrać bratankowi kapelusz kardynalski.
Podsycił jeszcze gniew papieża ambasador wielkiego księcia Toskanji, który przyszedł się żalić na jakieś świeże zuchwalstwo pierwszego ministra. Ów kardynał, dotąd tak potężny, zjawił się u Jego świątobliwości na zwykłą pracę. Papież wytrzymał go całe cztery godziny w przedpokoju, wyczekującego na oczach wszystkich, poczem odprawił go bez posłuchania. Łatwo sobie wyobrazić, co musiała cierpieć niepohamowana duma ministra. Kardynał był wzburzony ale nie skruszony; myślał iż starzec przyciśnięty wiekiem, całe życie oddychający miłością rodziny, a wreszcie mało nawykły do załatwiania świeckich spraw, będzie musiał się uciec do jego pomocy. Ale cnota świątobliwego papieża zwyciężyła; zwołał kardynałów i długo popatrzywszy na nich bez słowa, w końcu zalał się łzami i nie zawahał się kajać niejako przed nimi.
— Niemoc wieku, rzekł, oraz troska z jaką oddaję się sprawom religji, w których, jak wam wiadomo, pragnę wytępić wszystkie nadużycia, skłoniły mnie do tego, aby oddać władzę świecką trzem bratankom; nadużyli jej, wypędzam ich na zawsze.
Odczytano następnie breve, które odejmowało bratankom wszystkie godności i wypędzało ich do nędznych wiosek. Kardynała-ministra wygnano do Civita Lavinia; księcia Palliano do Soriano, a margrabiego do Montebello; breve to odejmowało księciu jego pensje, które dochodziły siedemdziesięciu dwóch tysięcy piastrów (więcej niż miljon z r. 1833).
Nie mogło być mowy o złamaniu tych surowych rozkazów. Carafowie mieli wrogów i kontrolerów w ludzie całego Rzymu, który ich nienawidził.
Książę Palliano, wraz z hrabią d’Aliffe, swoim szwagrem, oraz Leonardem del Cardine, zamieszkał w miasteczku Soriano, gdy księżna i jej teściowa osiadły w Gallese, nędznem siole niespełna o dwie mile.
Są to urocze miejscowości; ale dla nich to była banicja: wypędzono ich z Rzymu, gdzie dotąd władali tak zuchwale.
Marceli Capecce podążył, wraz z innymi dworzanami, za swą panią do mieściny przeznaczonej na jej wygnanie. W miejsce hołdów całego Rzymu, ta kobieta tak potężna kilka dni wprzódy i zażywająca władzy z upojeniem dumy, ujrzała dokoła siebie jedynie prostych chłopów, których zdziwienie tem żywiej przypominało jej upadek. Nie widziała żadnej pociechy; stryj był tak sędziwy, że prawdopodobnie nie zdążyłby już przed śmiercią odwołać bratanków. Na domiar nędzy, bracia nienawidzili się między sobą; szeptano zgoła, że książę i margrabia, którzy nie podzielali nieokiełzanych namiętności kardynała, przerażeni jego wybrykami, postarali się go oskarżyć przed stryjem swym papieżem.
Wśród tej głębokiej i straszliwej niełaski, zdarzyła się rzecz, która, na nieszczęście księżnej i samego Capecce, okazała, iż wówczas w Rzymie nie prawdziwa miłość pociągnęła Capeccego w trop Martuccji.
Pewnego dnia, kiedy księżna zawołała go, aby mu dać jakiś rozkaz, znalazł się z nią sam: rzecz która nie zdarzała się ani dwa razy na rok. Ujrzawszy że niema nikogo w sali, Capecce stał nieruchomy i milczący. Podszedł do drzwi aby zobaczyć czy go nikt nie może słyszeć w sąsiedniej sali, poczem ośmielił się przemówić tak:
— Pani, nie obruszaj się i nie przyjmij z gniewem szczególnych słów które odważę się wyrzec. Oddawna kochani cię bardziej niż życie. Jeżeli, wyzbywszy się wszelkiej rozwagi, ośmieliłem się patrzyć wzrokiem kochanka na twe boskie powaby, nie przypisuj winy tego mnie, ale nadprzyrodzonej sile która mnie popycha i mną porusza. Jestem na mękach, płonę ogniem; nie żądam ulgi dla płomienia który mnie trawi, ale jedynie błagam, aby twoja wspaniałomyślność ulitowała się nad sługą pełnym lęku i pokory.
Księżna zdawała się zdumiona, a bardziej jeszcze pogniewana:
— Powiedz, Marceli, rzekła, cóżeś ujrzał takiego we mnie, coby ci dało śmiałość mówienia mi o miłości? Czy życie moje, czy moje zachowanie tak bardzo odbiega od prawideł obyczajności, abyś się ważył na takie zuchwalstwo? Jakżeś ty się ośmielił przypuszczać, że ja mogłabym się oddać tobie lub innemu mężczyźnie poza moim panem i małżonkiem? Przebaczam ci to coś mi powiedział, bo myślę żeś oszalał; ale strzeż się popełnić jeszcze raz coś podobnego, lub przysięgam ci że cię skarżę wraz za pierwsze i za drugie zuchwalstwo.
Księżna oddaliła się w gniewie; w istocie, Capecce począł sobie nieroztropnie: trzeba było pozwolić się domyślać, ale nie mówić. Zmięszał się wielce, obawiając się aby księżna nie opowiedziała wszystkiego mężowi.
Ale dalszy ciąg był wielce odmienny od tego czego się obawiał. W tej wiejskiej samotności, dumna księżna Palliano nie mogła się wstrzymać, aby nie zwierzyć swej ulubionej dworce, Djanie Brancaccio, tego co się jej ktoś ośmielił powiedzieć. Djana była to kobieta trzydziestoletnia trawiona namiętnościami. Miała rude włosy (kronikarz wraca kilka razy do tego szczegółu, który widocznie tłumaczy mu wszystkie szaleństwa Djany). Kochała do obłędu Domicjana Fornari, szlachcica przy dworze margrabiego Montebello. Chciała go zaślubić; ale czy margrabia i jego żona, z któremi miała zaszczyt być spokrewniona, zgodziliby się kiedy, aby zaślubiła człowieka będącego w ich służbie? Była to przeszkoda nie do zwalczenia, tak się przynajmniej zdawało.
Była tylko jedna nadzieja pozwolenia: trzeba było uzyskać poparcie księcia Palliano, starszego brata margrabiego, i Djana miała niejakie nadzieje w tej mierze. Książę uważał ją bardziej za krewną niż za domownicę. Był to człowiek prostego serca i dobry, o wiele mniej od braci zważający na względy surowej etykiety. Mimo że książę korzystał jak istny młodzieniec ze wszystkich przewag swego dostojeństwa i daleki był od wierności żonie, kochał ją serdecznie i, jak można było mniemać, nie umiałby jej odmówić łaski, gdyby o nią prosiła usilnie.
Wyznanie, jakie Capecce ośmielił się złożyć księżnej, zdało się posępnej Djanie nieoczekiwanem szczęściem. Pani jej była dotąd rozpaczliwie cnotliwa; gdyby mogła poznać miłość, gdyby popełniła błąd, na każdym kroku potrzebowałaby Djany: faworyta mogłaby się wszystkiego spodziewać od kobiety, której znałaby tajemnice.
Miast zwrócić uwagę księżnej przedewszystkiem na to co winna jest samej sobie, a następnie na straszliwe niebezpieczeństwa jakie jej grożą na tak trudnym do oszukania dworze, Djana, porwana ogniem swej namiętności, mówiła swej pani o Marcelim Capecce tak jak mówiła samej sobie o Domicjanie Fornari. Wśród długich gawęd na tem pustkowiu, codziennie znajdowała sposób zwrócenia uwagi księżnej na wdzięk i urodę biednego Marcelego, który zdawał się tak smutny. Należał on, jak księżna, do jednej z pierwszych rodzin w Neapolu, wzięcie miał równie szlachetne jak krew; brakło mu jedynie owych dóbr, które kaprys losu mógł mu dać każdego dnia, aby się stał pod każdym względem równy kobiecie, którą ośmielił się kochać.
Djana spostrzegła z radością, że pierwszym skutkiem tych rozmów było zdwojone zaufanie księżnej.
Nie omieszkała uprzedzić Marcelego jak rzeczy stoją. Lato było niezwykle upalne, księżna przechadzała się często w lasach otaczających Gallese. O zmierzchu lubiła zażywać morskiego wietrzyku na uroczem wzgórzu wśród lasów, z którego szczytu widzi się morze zaledwie o dwie mile.
Nie uchybiając surowym prawom etykiety, Marceli mógł się znajdować w tym lesie; krył się tam (powiadają) i ukazywał się oczom księżnej dopiero wówczas, gdy była dobrze nastrojona pod wpływem rozmów z Djaną. Wtedy Djana dawała znak Marcelemu. Djana, widząc że jej pani gotowa jest ulec opłakanej namiętności, którą zbudziła w jej sercu, sama poddała się gwałtownej miłości, jaką zrodził w niej Domicjan Fornari. Odtąd była pewna, że zdoła go zaślubić. Ale Domicjan był to młodzieniec spokojny, o zimnym i oględnym charakterze; zapały namiętnej kochanki nietylko go nie przywiązywały, ale niebawem stały mu się niemiłe. Djana Brancaccio była bliską krewną Carafów; był pewien że go zasztyletują za najmniejszą wieścią jaka dojdzie o tej miłostce straszliwego kardynała Carafa, który, minio iż młodszy od księcia Palliano, był w rzeczywistości głową rodziny.
Księżna dała już od jakiegoś czasu folgę swej miłości do Marcelego Capecce, kiedy pewnego pięknego dnia Domicjan Fornari nie pokazał się już we wsi gdzie był wygnany dwór margrabiego Montebello. Znikł; dowiedziano się później, że wsiadł na statek w małym porcie Nettuno; bezwątpienia zmienił nazwisko i słych o nim zaginął.
Któż zdoła odmalować rozpacz Djany? Wysłuchawszy z dobrocią jej żalów, pewnego dnia, księżna Palliano dała jej do zrozumienia, że ten temat rozmowy zdaje się jej wyczerpany. Serce Djany, tak wzgardzonej przez kochanka, przechodziło okrutne wzruszenia; wysnuła najdziksze wnioski z chwili znudzenia jakie zdradziła księżna słysząc jej ustawne żale. Djana uroiła sobie, że to księżna nakłoniła Domicjana aby ją rzucił na zawsze i co więcej dostarczyła mu środków na podróż. Ta szalona myśl wspierała się jedynie na kilku napomnieniach, których księżna udzieliła jej niegdyś. Wślad za podejrzeniem poszła zemsta. Poprosiła księcia o posłuchanie i opowiedziała mu wszystko co się dzieje między jego żoną a Marcelim. Książę nie chciał dać wiary.
— Pomyśl, rzekł, że przez piętnaście lat nie miałem najmniejszej rzeczy do zarzucenia mojej żonie; oparła się pokusom dworu i pokusom świetnej pozycji, którą mieliśmy w Rzymie; najpowabniejsi książęta, sam książę de Guize, nie zdołali nic wskórać, i ty mi chcesz wmówić że uległa prostemu giermkowi?
Nieszczęście chciało, że książę nudził się mocno w Soriano, wiosce przeznaczonej mu za miejsce wygnania, a odległej niespełna o dwie mile od siedziby jego żony; dzięki temu Djana mogła uzyskać cały szereg audjencyj, zgoła bez świadomości księżnej. Djana była kobietą bardzo niepospolitą; namiętność uczyniła ją wymowną. Podała księciu mnóstwo szczegółów; zemsta stała się jedyną jej rozkoszą. Powtarzała mu, że prawie codzień Capecce wślizguje się do pokoju księżnej o jedenastej wieczór a opuszcza go aż o drugiej lub trzeciej rano. Wszystko to przyjmował zrazu książę tak obojętnie, że nie chciał sobie zadać trudu zrobienia dwóch mil o północy, aby przybyć do Gallese i wejść znienacka do sypialni żony.
Ale pewnego wieczora, kiedy się znalazł w Gallese, już po zachodzie słońca ale jeszcze za dnia, Djana wpadła z rozwianym włosem do pokoju gdzie był książę. Wszyscy się oddalili, a ona powiedziała mu że Marceli Capecce wszedł do sypialni księżnej. Książę, widocznie źle usposobiony w tej chwili, wziął sztylet i pobiegł do pokoju żony: wszedł ukrytemi drzwiczkami. Zastał Marcelego Capecce. Na jego widok kochankowie zbledli; ale nie było nic nagannego w pozycji w jakiej się znajdowali. Księżna leżała w łóżku, zajęta zapisywaniem jakiegoś drobnego wydatku; pokojówka była w komnacie, Marceli stał o trzy kroki od łóżka.
Książę, wściekły, chwycił Marcelego za gardło, zawlókł go do sąsiedniego pokoju i kazał mu rzucić na ziemię puginał i sztylet, któremi był zbrojny. Poczem zawołał straż, która odprowadziła go natychmiast do więzienia w Soriano.
Księżnę zostawiono w pałacu, ale pod ścisłą strażą.
Książę nie był okrutny; zdaje się że miał ochotę ukryć tę haniebną sprawę, aby nie musieć się posuwać do ostatecznych kroków jakich honor żądałby od niego. Chciał wmówić światu, że Marcelego uwięziono dla zupełnie innej przyczyny; biorąc pozór z kilku ogromnych ropuch które Marceli kupił bardzo drogo przed paru miesiącami, rozgłosił że młodzieniec próbował go otruć. Ale prawdziwa zbrodnia była zbyt dobrze znana, i kardynał, jego brat, kazał go spytać, kiedy zamierza obmyć w krwi winnych zniewagę jaką ważono się uczynić ich rodzinie.
Książę przybrał sobie hrabiego d’Aliffe, brata żony, oraz Antoniego Torrando, przyjaciela domu. Wszyscy trzej, utworzywszy rodzaj trybunału, złożyli sąd nad Marcelim Capecce, oskarżonym o cudzołóstwo z księżną.
Niestałość rzeczy ludzkich zechciała, że papież Pius IV, następca Pawła IV, należał do partji hiszpańskiej. Nie mógł niczego odmówić królowi Filipowi II, który zażądał odeń śmierci kardynała i księcia Palliano. Obu braci oskarżono przed trybunałem, a kroniki procesu, który im wytoczono, podają nam szczegóły śmierci Marcelego Capecce.
Jeden z licznych przesłuchanych świadków zeznaje w tych słowach:
— Byliśmy w Soriano; książę, mój pan, miał długą rozmowę z hrabią d’Aliffe. Wieczorem, bardzo późno, zeszli do lamusa, gdzie książę kazał przygotować sznury, aby wziąć winnego na śledztwo. Byli tam obecni książę, hrabia d’Aliffe, pan Antoni Torrando i ja.
Pierwszym wezwanym świadkiem był kapitan Kamil Griffone, serdeczny przyjaciel i powiernik Capeccego. Książę, spytał go tak:
— Powiedz prawdę, przyjacielu. Co wiesz o tem, co Marceli robił w komnacie księżnej?
— Nic nie wiem; od trzech tygodni poróżniłem się z Marcelim.
Gdy się wzdragał powiedzieć więcej, książę zawołał paru ludzi. Podesta miasta Soriano związał kapitana sznurem. Zbiry podciągnęły sznur, unosząc w ten sposób winnego na cztery palce od ziemi. Skoro tak kapitana potrzymano dobry kwadrans, rzekł:
— Spuśćcie mnie, powiem co wiem.
Kiedy go postawiono na ziemi, straż oddaliła się, a my zostaliśmy z nim sami.
— Prawda iż kilka razy towarzyszyłem Marcelemu aż do progu księżnej, rzekł kapitan, ale nie wiem nic, ponieważ czekałem nań w sąsiednim dziedzińcu może do pierwszej z rana.
Natychmiast przywołano z powrotem zbirów, którzy, na rozkaz księcia, podciągnęli go na nowo, tak że nogi nie dotykały ziemi. Niebawem kapitan wykrzyknął:
— Spuśćcie mnie, powiem prawdę. Prawda jest, ciągnął, że, od kilku miesięcy, spostrzegłem iż Marceli ma stosunki z księżną i chciałem uwiadomić o tem Waszą Dostojność lub don Leonarda. Księżna posyłała co rano dowiadywać się o Marcelego; dawała mu drobne podarki, między innemi konfitury bardzo starannie przyrządzone i bardzo drogie; widziałem u Marcelego złote łańcuszki ślicznej roboty, które widocznie miał od księżnej.
Po tem zeznaniu odesłano kapitana do więzienia. Sprowadzono odźwiernego księżnej, który powiedział że nic nie wie; wzięto go na sznur, i uniesiono w powietrze. Po pół godzinie rzekł:
— Spuśćcie mnie, powiem co wiem.
Znalazłszy się na ziemi, oświadczył, że nic nie wie; podniesiono go na nowo. Po pół godzinie spuszczono go; wyjaśnił iż od niedawna dopiero przydany jest do osobistych usług księżnej. Ponieważ było możliwe że ten człowiek nic nie wie, odesłano go do więzienia. Wszystko to zajęło wiele czasu, ile że za każdym razem oddalano zbirów. Chciano aby straż myślała, że chodzi o usiłowane otrucie trucizną z ropuchy.
Była już późna noc, kiedy książę kazał wprowadzić Marcelego. Skoro straż wyszła i drzwi zamknięto na klucz, książę rzekł:
— Coś miał do roboty, spytał, w pokoju księżnej, żeś tam zostawał do pierwszej, drugiej, a niekiedy czwartej rano?
Marceli zaprzeczył wszystkiemu; zawołano zbirów i zawieszono go; sznur wykręcił mu ramię; nie mogąc znieść bólu, prosił aby go spuszczono. Posadzono go na krześle; zaczął się wikłać w zeznaniach i sam nie wiedział co mówi. Zawołano zbirów którzy go podciągnęli na nowo; po długim czasie poprosił aby go spuszczono.
— To prawda, rzekł, że wchodziłem do pokoju księżnej o tak późnej godzinie; ale to dlatego że się kochałem z Djana Brancaccio, damą dworu Jej Dostojności, której obiecałem małżeństwo i która przyzwoliła mi wszystko z wyjątkiem rzeczy przeciwnych czci.
Odprowadzono Marcelego do więzienia; postawiono mu do oczu kapitana i Djanę, która zaprzeczyła wszystkiemu.
Następnie odprowadzono Marcelego do sali; kiedyśmy byli blisko drzwi, Marceli rzekł:
— Wasza Dostojność, książę pamięta, że przyrzekł mnie darować życiem, jeśli powiem całą prawdę. Nie trzeba mnie brać na sznur, powiem wszystko.
Zaczem, zbliżył się do księcia i ledwie słyszalnym głosem wyznał, jako prawdą jest, że go księżna obdarzała swojemi względami. Na te słowa, książę rzucił się na Marcelego i ugryzł go w policzek; poczem wydobył sztylet i ujrzałem że chce ugodzić winnego. Rzekłem wówczas, że byłoby dobrze, aby Marceli napisał własną ręką to co wyznał, i że to pismo posłużyłoby za usprawiedliwienie Jego Dostojności. Weszliśmy do sali, gdzie znajdował się przybór do pisania; ale sznur tak zranił Marcelego w ramię i w rękę że zdołał tylko napisać te słowa: „Tak, zdradziłem mego pana; tak, skalałem jego cześć!“
Książę czytał w miarę jak Marceli pisał. W tej chwili rzucił się na Marcelego i zadał mu trzy ciosy sztyletem, które Marcelemu odjęły życie. Djana Brancaccio stała tam o trzy kroki, wpół żywa, i żałowała z pewnością tysiąc razy tego co uczyniła.
— Kobieto niegodna swego szlachetnego urodzenia! wykrzyknął książę; ty, jedyna przyczyno mojej hańby, nad którą pracowałaś iżby ci służyła do twoich plugawych uciech! Musisz otrzymać nagrodę za wszystkie swoje zdrady.
To mówiąc, chwycił ją za włosy i przeciął jej gardło nożem. Nieszczęśliwa oddała strumień krwi i padła martwa.
Książę kazał rzucić oba trupy do kloaki wpodle więzienia.
Młody kardynał Alfons Carafa, syn margrabiego Montebello, jedyny z całej rodziny którego Paweł IV zachował przy sobie, uważał sobie za obowiązek opowiedzieć mu ten wypadek. Papież rzekł tylko te słowa:
— A z księżną co?
Sądzono powszechnie w Rzymie, że te słowa powinny spowodować śmierć nieszczęśliwej kobiety. Ale książę nie mógł się zdobyć na tę ofiarę, czy że księżna była brzemienna, czy z powodu nadzwyczajnej czułości jaką niegdyś żywił dla niej.
W trzy miesiące po wielkim akcie cnoty, który spełnił święty papież rozłączając się z całą rodziną, Paweł IV zachorzał i po drugich trzech miesiącach choroby oddał ducha 18 sierpnia r. 1559.
Kardynał pisał list po liście do księcia Palliano, powtarzając mu bezustanku, że ich honor wymaga śmierci księżnej. Dowiedziawszy się o śmierci stryja i nie wiedząc jakie może być usposobienie nowego papieża, chciał aby wszystko załatwiono w najkrótszym czasie.
Książę, człowiek prosty, dobry i o wiele mniej drażliwy od kardynała na punkcie honoru, nie mógł się zdobyć na straszliwą ostateczność, jakiej odeń wymagano. Powiadał sobie że on sam nieraz sprzeniewierzył się księżnej i to nie zadając sobie najmniejszego trudu aby się ukrywać, i że te jego zdrady mogły kobietę tak dumną pchnąć do zemsty. Kardynał, jeszcze w chwili gdy miał się udać na conclave, po wysłuchaniu mszy i przyjęciu komunji św., napisał do brata, że go dręczą te ustawiczne odwłoki, i że, jeśli książę nie namyśli się uczynić wreszcie zadość honorowi rodziny, on, kardynał, zaklina się, że nie będzie się już mieszał do jego spraw ani też nie będzie się starał być mu użyteczny w czasie conclave ani u nowego papieża. Może inna racja, obca sprawom honoru, przyczyniła się do decyzji księcia. Mimo że księżnę strzeżono pilnie, znalazła podobno sposób, aby uwiadomić Marka Antoniego Colonna, zawziętego wroga księcia (z przyczyny księstwa Palliano, które mu książę był zagarnął), że, jeśli Marek Antoni zdoła jej ocalić życie i oswobodzić ją, ona wzamian wyda mu fortecę Palliano, nad którą dowództwo ma człowiek jej oddany.
28 sierpnia 1559 r., książę posłał do Gallese dwie kompanje żołnierzy. 30-go, D. Leonard del Cardine, krewny księcia, i D. Ferrant, hrabia d’Aliffe, brat księżnej, przybyli do Gallese i udali się do pokoju księżnej aby ją zgładzić. Oznajmili jej śmierć, przyjęła tę wiadomość bez żadnego wzruszenia. Chciała się przedtem wyspowiadać i wysłuchać mszy św. Kiedy następnie ci dwaj panowie zbliżyli się do niej, zauważyła że nie są zgodni z sobą. Spytała, czy jest rozkaz księcia na to aby ją zgładzić.
— Tak, pani, odparł D. Leonard.
Księżna życzyła sobie ujrzeć rozkaz, D. Farrant pokazał go jej.
(Znajduję w procesie księcia Palliano zeznania mnichów, którzy byli świadkami tego okropnego wydarzenia. Te zeznania są o wiele jaśniejsze niż zeznania innych świadków, co pochodzi, jak sądzę, stąd, że zakonnicy mogli zeznawać przed sądem bez lęku, gdy inni świadkowie byli mniej lub więcej wspólnikami swego pana).
Brat Antoni z Pawji, kapucyn, tak zeznawał:
— Po mszy, podczas której księżna przyjęła pobożnie świętą komunję i podczas gdyśmy ją krzepili słowy, hrabia d’Aliffe, brat księżnej pani, wszedł do pokoju ze sznurem i z leszczynowym prętem, grubym na palec a może na pół łokcia długim. Zakrył oczy księżnej chustką, którą ona, z zupełnym spokojem, zasunęła bardziej na oczy aby go nie widzieć. Hrabia założył jej sznur na szyję; ale, ponieważ nie dobrze przylegał, zdjął go i oddalił się o kilka kroków; księżna, słysząc że odchodzi, zdjęła chusteczkę z oczu i rzekła:
— I co? cóż się dzieje?
Hrabia odpowiedział:
— Sznur nie przylegał dobrze, pójdę po inny, abyś się nie męczyła.
To mówiąc, wyszedł; niebawem wrócił do pokoju z innym sznurem, założył jej na nowo chusteczkę na oczy, wsunął pręt w pętle i zakręciwszy, udusił ją. Przez cały czas księżna zachowywała się tak jak przy zwyczajnej rozmowie.
Brat Antoni z Salazar, drugi kapucyn, kończy zeznanie w te słowa:
— Chciałem wyjść z pokoju przez skrupuł sumienia, aby nie patrzyć na jej śmierć; ale księżna rzekła:
— Nie odchodź stąd, na miłosierdzie nieba.
(Tu mnich przytacza okoliczności śmierci, ściśle tak jak je tu podaliśmy). Dodaje:
— Umarła jak dobra chrześcijanka, powtarzając często. „Wierzę, wierzę“.
Dwaj mnichy, którzy widocznie otrzymali od swoich przełożonych upoważnienie, powtarzają w zeznaniach, że księżna wciąż upewniała o swej zupełnej niewinności, we wszystkich rozmowach z nimi, przy każdej spowiedzi, a zwłaszcza na spowiedzi przed mszą, przy której przyjęła św. Komunję. Jeśli była winna, ten upór musiał ją wtrącić do piekła.
W czasie konfrontacji brata Antoniego z Pawji, kapucyna, z D. Leonardem del Gardine, braciszek rzekł:
— Towarzysz mój zwrócił uwagę hrabiego, że godziłoby się zaczekać aż księżna zlegnie; jest w szóstym miesiącu ciąży, dodał, nie trzeba gubić duszy małego nieszczęśnika, którego nosi w łonie, trzeba go móc ochrzcić.
Na co hrabia d’Aliffe odpowiedział:
— Wiesz, że mam jechać do Rzymu, nie chcę się tam jawić z tą maską na twarzy (z tą zniewagą niepomszczoną).
Ledwie księżna wyzionęła ducha, dwaj kapucyni nalegali aby bezzwłocznie otworzono ciało dla ochrzczenia dziecka, ale hrabia ani D. Leonard nie dali ucha ich prośbom.
Nazajutrz księżnę pogrzebano w miejscowym kościele, z niejaką uroczystością (czytałem protokół). Wydarzenie to, o którem wieść rozeszła się niebawem, nie zrobiło zbytniego wrażenia, spodziewano się go oddawna; niejednokrotnie już głoszono o tej śmierci w Gallese i w Rzymie. Zresztą mord poza obrębem miasta i w chwili wakansu stolicy apostolskiej nie miał w sobie nic nadzwyczajnego. Konklawe, które nastąpiło po śmierci Pawła IV było bardzo burzliwe i trwało nie mniej niż cztery miesiące.

26 grudnia biedny kardynał Carlo Carafa musiał przyczynić się do wyboru kardynała popieranego przez Hiszpanję, tem samem niezdolnego odmówić żadnych kroków, których Filip II zażądałby przeciw temuż kardynałowi Carafa. Nowo obrany papież przybrał miano Piusa IV.
Gdyby kardynał nie był na wygnaniu w chwili śmierci stryja, byłby się stał panem wyboru lub bodaj mógłby zapobiec wyborowi wroga.
Wkrótce potem uwięziono kardynała, zarówno jak księcia; najwidoczniej Filip II wydał wyrok na nich. Mieli odpowiadać na czternaście punktów oskarżenia. Przesłuchano wszystkich, którzy mogli oświetlić tych czternaście punktów. Proces ten, bardzo ściśle przeprowadzony, tworzy dwa tomy in-folio, które przeczytałem z zajęciem, ponieważ spotyka się tam na każdej stronicy rysy obyczajowe, których historycy nie uznali za godne majestatu historji. Znalazłem tam malownicze szczegóły, tyczące usiłowań morderstwa skierowanych przez partję hiszpańską przeciw kardynałowi Carafa, wówczas wszechwładnemu ministrowi.
Zresztą i jego i brata skazano za zbrodnie które nie były zbrodniami dla nikogo innego, naprzykład za to, że uśmiercili kochanka niewiernej żony i samą żonę. W kilka lat później, książę Orsini zaślubił siostrę wielkiego księcia Toskanji, posądził ją o niewierność i kazał ją otruć w samej-że Toskanji za zgodą wielkiego księcia jej brata, i nigdy nie poczytano mu tego za zbrodnię. Wiele księżniczek z domu Medyceuszów zginęło w ten sposób.
Kiedy ukończono proces dwóch Carafa, sporządzono długi wyciąg, który, na kilka zawodów, rozpatrywano na radzie kardynałów. Aż nadto jasne jest, iż, z chwilą gdy raz postanowiono skarać śmiercią mord który był pomstą za cudzołóstwo — występek, którym trybunały nie zaprzątały się nigdy — kardynał winien był iż naglił brata do zbrodni, jak książę winien był że ją kazał wykonać.
3 marca r. 1561 papież Pius IV zwołał konsystorz, który trwał ośm godzin i z końcem którego wydał wyrok na obu Carafa w tych słowach: Prout in schedula (Niech się stanie wedle żądania).
Następnej nocy, prokurator posłał do więzienia św. Anioła barigela, iżby wykonał wyrok na dwóch braciach, Karolu, kardynale Carafa, i Janie księciu Palliano; i tak się stało. Najpierw zajęto się księciem. Przeniesiono go z zamku św. Anioła do więzienia Tordinone, gdzie wszystko było przygotowane; tam księciu, hrabiemu d‘Aliffe i D. Leonardowi del Cardine ucięto głowy.
Książę zniósł tę straszliwą chwilę nietylko jak szlachcic wysokiego rodu ale jak chrześcijanin gotowy ścierpieć wszystko dla miłości Boga. Przemawiał pięknemu słowy do towarzyszów aby ich umocnić w chwili śmierci, następnie napisał do syna.
Barigel wrócił do zamku św. Anioła aby oznajmić śmierć kardynałowi Carafa, dając mu jedynie godzinę na przygotowanie się. Kardynał okazał wielkość duszy wyższą jeszcze od brata, ile że wyrzekł mniej słów: słowa są zawsze szukaniem siły poza sobą samym. Kiedy mu oznajmiono straszliwą wieść, usłyszano tylko, iż wymówił szeptem te słowa:
— Więc śmierć! O papieżu Piusie! o królu Filipie!
Wyspowiadał się; odmówił siedem psalmów pokutnych, poczem usiadł na krześle i rzekł do kata:
— Rób swoje.
Kat udusił go sznurem jedwabnym; sznur pękł, trzeba było zaczynać drugi raz. Kardynał spojrzał na kata, nie racząc wyrzec słowa.

Dopisano później:

W niewiele lat potem, papież Pius V kazał przejrzeć proces i unieważnił go; kardynała i jego brata wrócono do czci, a generalnego prokuratora, który najbardziej przyczynił się do ich śmierci, powieszono. Pius V nakazał zniszczenie aktów procesu; wszystkie kopje istniejące w bibljotekach spalono; zabroniono przechowywać ich pod klątwą; ale papież zapomniał o tem, że ma kopję procesu we własnej bibljotece. Jakoż wedle tej kopji sporządzono wszystkie odpisy które dziś istnieją.


WIKTORJA ACCORAMBONI


Nieszczęściem, zarówno dla mnie jak dla czytelnika, to nie jest powieść, ale raczej wiemy przekład bardzo poważnego opowiadania spisanego w Padwie w grudniu r. 1585.
Bawiąc przed kilku laty w Mantui, szukałem szkiców i obrazów dostępnych dla mojej skromnej sakiewki, ale dobierałem malarzy z przed roku 1600; około tej epoki, oryginalność włoska, już zagrożona mocno zdobyciem Florencji w r. 1530, umarła do reszty.
Zamiast obrazu, pewien stary patrycjusz, bardzo bogaty i bardzo skąpy, ofiarował mi na sprzedaż, bardzo drogo, pożółkłe od starości rękopisy. Poprosiłem o pozwolenie przejrzenia ich; zgodził się, dodając iż ufa mojej rzetelności, że mianowicie, o ile nie kupię rękopisów, nie zapamiętam ciekawych anegdot, które tam wyczytam.
Pod tym warunkiem, który mnie ubawił, przejrzałem, z wielkim uszczerbkiem dla oczu, jakieś trzysta lub czterysta tomów, w których, przed paroma wiekami, nagromadzono opowieści tragicznych wydarzeń, listy z wyzwaniem na pojedynek, ugody między szlachetnymi sąsiadami etc. etc. Stary właściciel żądał olbrzymiej sumy za te rękopisy. Po dłuższych rokowaniach nabyłem bardzo drogo prawo skopjowania pewnych opowiadań, które mi się spodobały i które malują włoskie obyczaje około roku 1500. Mam ich dwadzieścia dwa tomy in folio i to co czytelnik przeczyta, o ile znajdzie cierpliwość potemu, ta właśnie jedna z tych kronik, wiernie przetłumaczona. Znam historję szesnastego wieku we Włoszech i sądzę, że to co następuje jest zupełnie prawdziwe. Zadałem sobie trud, aby przekład tego starego włoskiego stylu, surowego, prostego, wielce ciemnego i najeżonego aluzjami do spraw i myśli które zaprzątały świat pod berłem Sykstusa Piątego (1585) nie barwił się odblaskiem nowoczesnej literatury oraz pojęciami naszej epoki, wyzutej z przesądów.
Nieznajomy autor rękopisu jest to osobistość wielce oględna: nie sądzi nigdy faktu, nie komentuje go nigdy; jedynym jego celem jest prawda. Jeśli czasem jest — bezwiednie zresztą — malowniczy, to stąd, iż około r. 1585 próżność nie otaczała wszystkich ludzkich postępków aureolą przesady; każdy mniemał, iż, aby oddziałać na drugich, trzeba się wyrażać możliwie jasno. Około r. 1585, wyjąwszy błaznów trzymanych na dworach, lub wyjąwszy poetów, nikt nie silił się na powab słów. Nie powiadano jeszcze: „Umrę u twoich stóp, Najjaśniejszy Panie“, posyłając po konie pocztowe aby drapnąć; był to może jedyny rodzaj zdrady, który nie był przyjęty. Mówiono mało, i każdy dawał niezmierne baczenie na to co doń mówiono.
Tak więc, łaskawy czytelniku, nie szukaj tu stylu żywego, błyskotliwego, strojnego aluzjami do modnych uczuć; nie spodziewaj się zwłaszcza porywających wzruszeń romansu George Sand; ta wielka pisarka zrobiłaby arcydzieło z życia i nieszczęść Wiktorji Accoramboni. Szczere opowiadanie, które ci przedkładam, może mieć jedynie skromne zalety kroniki. Kiedy przypadkiem, jadąc sam o zmroku kolaską pocztową, zechce się ktoś zadumać nad tajemnicami serca ludzkiego, będzie mógł osnuć swoje sądy dokoła szczegółów tej historji. Autor mówi wszystko, tłumaczy wszystko, nie zostawia nic wyobraźni czytelnika: spisał to w dwanaście dni po śmierci bohaterki.
Wiktorja Accoramboni urodziła się z wielce szlachetnej rodziny, w Agubio w księstwie Urbino. Od dzieciństwa zwracała uwagę rzadką pięknością; ale piękność ta była najmniejszym jej urokiem. Nie brakło jej żadnej z zalet, które mogą zyskać podziw młodej dziewczynie wysokiego rodu; ale, wśród tylu przymiotów, najgodniejszy uwagi, niemal — można rzec — graniczący z cudem, był jakiś nieodparty wdzięk, od pierwszego wejrzenia jednający jej serce i wolę każdego. I tej prostoty, stanowiącej siłę jej najmniejszego słowa, nie mącił żaden cień sztuczności; od pierwszej chwili czuło się ufność do tej pani obdarzonej tak niezwykłą urodą. Ktoś, ktoby ją tylko widział, mógłby ostatecznie oprzeć się temu urzeczeniu; ale jeśli usłyszał jej głos, zwłaszcza jeśli z nią rozmawiał, niepodobna mu było obronić się działaniu tak niezwykłego czaru.
Wielu młodych kawalerów w Rzymie, gdzie mieszkał jej ojciec i gdzie jeszcze stoi jego pałac na placu Rustieuci, opodal św. Piotra, zabiegało się o jej rękę. Było wiele zazdrości i wiele współzawodnictw, ale wreszcie rodzice Wiktorji dali pierwszeństwo Feliksowi Peretti, siostrzeńcowi kardynała Montalto, który został później papieżem Sykstusem piątym, szczęśliwie nam panującym.
Feliks, syn Kamilli Peretti, siostry kardynała, nazywał się zrazu Franciszek Mignucci; przybrał miano Feliksa Peretti wówczas gdy został uroczyście adoptowany przez wuja.
Wchodząc w dom Perettich, Wiktorja wniosła bezwiednie tę właściwość, którą można nazwać opłakaną i która towarzyszyła jej wszędzie; można powiedzieć, że, aby jej nie ubóstwiać, trzeba było nigdy jej nie ujrzeć. Miłość, jaką płonął do niej mąż, graniczyła z szaleństwem; teściowa jej Kamilla i sam kardynał Montalto nie mieli, zdawało się, innego zajęcia na ziemi, niż odgadywać chęci Wiktorji i starać się je zaspokoić. Cały Rzym zdumiewał się, jak ów kardynał, znany ze szczupłych środków nie mniej jak ze wstrętu do wszelkiego zbytku, znajdował stałą przyjemność w tem, aby uprzedzać wszystkie życzenia Wiktorji. Istota ta, młoda, olśniewająco piękna, uwielbiana przez wszystkich, miewała bądź co bądź niekiedy zachcenia dość kosztowne. Wiktorja dostawała od swoich nowych krewnych klejnoty wielkiej ceny, perły, słowem wszystko co się pojawiło najrzadszego u złotników rzymskich, w owym czasie dobrze zaopatrzonych.
Z miłości do lubej siostrzenicy, kardynał Montalto, tak znany ze swej surowości, uważał braci Wiktorji tak, jakby to byli właśni jego siostrzeńcy. Oktaw Accoramboni, ledwie doszedłszy trzydziestu lat, został, dzięki wstawiennictwu kardynała Montalto, desygnowany przez księcia Urbino i mianowany przez papieża Grzegorza XIII biskupem fossembrońskim; Marceli Accoramboni, młody junak oskarżony o mnogość zbrodni i żywo ścigany przez corte (żandarmerję), umknął z trudem pościgu, który mógł go zawieść na śmierć. Zaszczycony opieką kardynała, zdołał odzyskać nieco spokoju.
Trzeciego brata Wiktorji, Juljusza Accoramboni, kardynał Aleksander Sforza dopuścił do pierwszych zaszczytów na swym dworze, skoro tylko kardynał Montalto poprosił go o to.
Słowem, gdyby ludzie umieli mierzyć własne szczęście nie wedle bezgranicznej niestałości pragnień, ale wedle istotnych dóbr, które już posiadają, małżeństwo Wiktorji z siostrzeńcem kardynała Montalto mogło się wydać Accorambonim szczytem ziemskiego szczęścia. Ale bezrozumna żądza olbrzymich i niepewnych korzyści może ludziom najbardziej obsypanym łaskami losu podsuwać szalone i niebezpieczne myśli.
Faktem jest, że, jeżeli który z krewnych Wiktorji, jak to w Rzymie podejrzewano, przyczynił się, przez żądzę nowego wywyższenia, do zagłady jej męża, niebawem miał sposobność ocenić, o ile byłoby rozsądniej zadowolić się umiarkowaną korzyścią miłego losu, który miał tak rychło dojść szczytu ambicji ludzkiej.
Gdy tak Wiktorja żyła jak królowa w swoim domu, pewnego wieczora, kiedy Feliks Peretti miał się położyć do łóżka z żoną, niejaka Katarzyna, urodzona w Bolonji, pokojówka Wiktorji, oddała mu list. List ten przyniósł brat Katarzyny, Dominik d’Aquaviva, zwany Mancino (mańkut). Człowiek ten był wygnany z Rzymu za rozliczne zbrodnie, ale na prośbę Katarzyny Feliks zyskał mu potężną opiekę swego wuja i Mancino bywał często w domu Feliksa, który pokładał w nim wielkie zaufanie.
List, o którym mówimy, pisany był w imieniu Marcelego Accoramboni, najmilszego Feliksowi ze wszystkich braci Wiktorji. Najczęściej żył w ukryciu poza murami Rzymu; niekiedy wszakże odważał się wejść do miasta i wówczas znajdował schronienie u Feliksa.
Listem tym, doręczonym o tak niewczesnej godzinie, Marceli wzywał szwagra swego, Feliksa Peretti, na pomoc; zaklinał go, aby mu przybył na ratunek i dodawał, że w sprawie niezmiernie pilnej oczekuje go około pałacu Monte-Cavallo.
Feliks powiedział żonie o szczególnym liście, poczem ubrał się, nie biorąc innej broni prócz szpady. Już miał wyjść w towarzystwie jednego sługi z pochodnią, kiedy zastąpiły mu drogę matka Kamilla, wszystkie kobiety z całego domu, a wśród nich sama Wiktorja; błagały najusilniej, aby nie wychodził o tak późnej porze. Kiedy nie chciał ulec ich prośbom, padły na kolana i ze łzami w oczach zaklinały go aby ich usłuchał.
Kobiety te, a zwłaszcza Kamilla, były pod wrażeniem opowieści krążących o dziwnych rzeczach, które się działy codzień i uchodziły bezkarnie w owym czasie pontyfikatu Grzegorza XIII, pełnego zamętu i niesłychanych zbrodni. Uderzyła je jeszcze i ta myśl: kiedy Marceli Accoramboni ważył się pojawić w Rzymie, nie miał zwyczaju wzywać Feliksa, i taki krok, o tej godzinie, zdawał się im czemś zgoła nieprzystojnem.
Pełen ognia właściwego swemu wiekowi, Feliks nie uznawał tych argumentów; kiedy zaś dowiedział się, że list przyniósł Mancino, człowiek, którego kochał i któremu nieraz oddał usługę, nic nie mogło go wstrzymać; wyszedł z domu.
Jak wspomniano, poprzedzał go jeden sługa z pochodnią; ale ledwie biedny młodzian wstąpił kilka kroków na wzgórze Monte-Cavallo, padł ugodzony trzema strzałami z rusznicy. Widząc go leżącego, mordercy rzucili się nań i przeszyli go mnóstwem ciosów, aż im się zdał zupełnie martwy. Natychmiast przyniesiono tę żałobną nowinę matce i żonie Feliksa, a przez nie doszła wnet do wuja jego, kardynała.
Kardynał, nie zmieniwszy wyrazu twarzy, nie zdradzając najlżejszego wzruszenia, kazał się szybko ubrać, poczem polecił Bogu samego siebie oraz tę biedną duszę (tak zaskoczoną niespodzianie). Następnie udał się do siostrzenicy i tam z cudowną powagą oraz z pozorami głębokiego spokoju nałożył hamulec krzykom i płaczom kobiecym, które zaczynały się rozlegać w całym domu. Wpływ jego na te kobiety był taki, że, od tej chwili, nawet w momencie gdy wynoszono trupa z domu, nie ujrzano ani nie usłyszano w ich zachowaniu nic, coby się by najmniej oddalało do zwyczajnej żałoby w spokojnym domu. Co się tyczy samego kardynała, nikt nie mógł w nim dojrzeć nawet umiarkowanych oznak bólu; nic nie zmieniło się w porządku ani w widomych objawach jego życia. Cały Rzym nabrał niebawem tego przeświadczenia, mimo iż, ze zwykłą swą ciekawością, śledził najlżejsze poruszenia tego tak głęboko zranionego człowieka.
Zdarzyło się przypadkiem, że nazajutrz po śmierci Feliksa zwołano konsystorz (kardynałów) do Watykanu. Nie było człowieka w mieście, któryby nie myślał, że bodaj w pierwszy dzień kardynał Montalto uchylił się od tej publicznej funkcji. W istocie, miał się tam ukazać oczom tylu i tak ciekawych świadków! Śledzonoby najlżejsze drgnienia owej naturalnej słabości, którą tak pilnie wypadało ukryć osobie mierzącej z wybitnego stanowiska ku jeszcze wybitniejszemu; każdy bowiem przyzna, że nie przystoi, aby ten, który ma ambicję wznieść się ponad wszystkich ludzi, okazał się człowiekiem jak inni.
Ale osoby, które żywiły takie mniemanie, omyliły się podwójnie. Po pierwsze, wedle swego zwyczaju, kardynał Montalto zjawił się w sali konsystorskiej jeden z pierwszych; powtóre, nawet najprzenikliwszym niepodobna było dopatrzyć się w nim jakiegoś znaku wzruszenia. Przeciwnie, sposób, w jaki odpowiadał kolegom, starającym się wyrazić mu współczucie z powodu tak okrutnego wypadku, przejął wszystkich zdumieniem. Jego bart i pozorna nieczułość po tak okropnem nieszczęściu stały się przedmiotem rozmów całego miasta.
Coprawda, nawet w konstystorzu, paru ludzi znających obyczaje dworów, przypisywało tę pozorną obojętność nie brakowi uczucia, ale raczej udaniu; a pogląd ten podzieliła niebawem większość dworaków. W istocie, roztropniej było nie okazywać zbytniego wzruszenia krzywdą, której sprawca był zapewne osobą wysoko położoną i mogącą mu snadnie zagrodzić drogę do najwyższej godności.
Jakąbądż była przyczyna tej widomej obojętności, to pewna, iż zdumiała ona cały Rzym oraz dwór Grzegorza XIII. Ale — aby wrócić do konsystorza — kiedy zebrali się wszyscy kardynałowie i sam papież wszedł na salę, natychmiast obrócił oczy w stronę kardynała Montalto i ujrzano że Jego świątobliwość uronił łzy; co się tyczy kardynała, rysy jego nie straciły zwykłego spokoju.
Zdumienie wzrosło jeszcze, kiedy, na tym samym konsystorzu, skoro kardynał Montalto przyklęknął zkolei przed tronem Jego świątobliwości, aby zdać sprawę z czynności mu powierzonych, papież, nim mu pozwolił rozpocząć, nie mógł się wstrzymać od szlochu. Kiedy Jego Świątobliwość zdolny był przemówić, starał się pocieszyć kardynała, przyrzekając mu, iż zbrodnia tak potworna spotka się rychło ze surową karą. Ale kardynał, podziękowawszy pokornie, błagał papieża, aby poniechał śledztwa w tej sprawie, świadcząc się, iż, co się jego tyczy, przebacza z serca winowajcy, kimkolwiekby był. I po tej prośbie, wyrażonej w bardzo krótkich słowach, kardynał przeszedł do spraw które mu poruczono, tak jakby nic nadzwyczajnego nie zaszło.
Oczy wszystkich obecnych kardynałów wlepione były w papieża i w kardynała Montalto; mimo iż bardzo trudno jest zmylić wyćwiczone oko dworaków, żaden wszakże nie ośmielił się powiedzieć, aby twarz kardynała Montalto zdradziła ślad wzruszenia, gdy widział tak zbliska płaczącego papieża, który poprostu nie mógł się opanować. Ta zdumiewająca nieczułość kardynała Montalto nie zadała sobie kłamu przez cały czas rozmowy z Jego świątobliwością; aż papież był tem uderzony i, po skończonym konsystorzu, nie mogąc się wstrzymać, rzekł do kardynała San Sisto, swego ulubionego bratanka:
Veramente, costui e un gran frate! (W istocie, tęgi mnich z tego człowieka!)
Następnych dni, zachowanie kardynała Montalto nie uległo zgoła odmianie. Przyjął, jak każe obyczaj, kondolencje kardynałów, prałatów i książąt rzymskich, ale z żadnym — bez względu na wiążące ich stosunki — nie pozwolił sobie na słowo bólu lub żałoby. Z każdym, po krótkiej uwadze o niestałości rzeczy ziemskich, umocnionej i popartej cytatami z Pisma lub z Ojców kościoła, odmieniał rozmowę i przechodził do miejskich nowin lub do osobistych spraw każdego; zgoła tak, jakby chciał pocieszyć swoich pocieszycieli.
Rzym był zwłaszcza ciekawy tego co się będzie działo podczas odwiedzin księcia Paola Giordana Orsini, któremu głos publiczny przypisywał śmierć Feliksa Peretti. Pospólstwo mniemało, że kardynał nie zniesie z bliska obecności księcia i rozmowy z nim sam na sam, tak aby miał nie zdradzić jakowym znakiem swoich uczuć.
W chwili gdy książę przybył, zebrała się ogromna ciżba na ulicy i koło bramy; mnogość dworzan wypełniała wszystkie pokoje, tak byli ciekawi śledzić twarze obu. Ale u żadnego z nich nie można było dostrzec nic nadzwyczajnego. Kardynał zachował wszystkie formy dworności; przybrał twarz nader wesołą, a sposób w jaki zwracał się do księcia odznaczał się wyszukaną uprzejmością.
W chwilę potem, siadając do karocy i znalazłszy się ze swymi poufałymi, książę Paweł nie mógł się wstrzymać i rzekł śmiejąc się: In fatto, e vero che costui e un gran frate! (Szczera prawda, że to jest tęgi mnich!) jakgdyby chciał potwierdzić prawdę słów, które się wymknęły papieżowi.
Roztropni ludzie myśleli, że zachowanie kardynała Montalto w tej okoliczności wymościło mu drogę do tjary; wiele bowiem osób powzięło o nim to mniemanie, iż z natury czy z cnoty chrześcijańskiej, nie umie lub nie chce szkodzić nikomu, choćby miał największe przyczyny do gniewu.
Feliks Peretti nie zostawił żadnego pisma tyczącego żony; tem samem trzeba jej było wracać do rodziców. Kardynał kazał jej wręczyć przed odejściem stroje, klejnoty i wogóle wszystkie dary, jakie otrzymała gdy była żoną jego siostrzeńca.
Trzeciego dnia po śmierci Feliksa, Wiktorja, w towarzystwie matki, wprowadziła się do pałacu księcia Orsini. Niektórzy mówili, iż skłoniła je do tego kroku troska o osobiste bezpieczeństwo, ile że corte[7] groziła im pościgiem jako oskarżonym o zgodę na zabójstwo, lub bodaj o jego świadomość. Inni myśleli (a późniejsze wypadki potwierdziły to niejako), że skłoniła je do tego kroku chęć małżeństwa, ile że książę przyrzekł Wiktorji zaślubić ją, skoro tylko będzie wolna.
Bądź co bądź, ani wówczas ani później, nie poznano jasno sprawy śmierci Feliksa, mimo iż wszyscy podejrzewali wszystkich. Większość wszelako przypisywała tę śmierć księciu Orsini; znano jego miłość do Wiktorji, którą objawiał w sposób niedwuznaczny; a małżeństwo które nastąpiło było tego wymownym dowodem, gdyż oblubienica była tu o tyle niższa stanem, iż jedynie napór namiętności mógł ją zrównać z oblubieńcem. Przeświadczenia tego nie zachwiał wśród ogółu list napisany do gubernatora Rzymu i ogłoszony w kilka dni po fakcie. List ten podpisany był nazwiskiem Cezara Palantieri, młodego człowieka o wielce nieokiełzanym charakterze, wygnanego z miasta.
W liście tym Palantieri powiada, że nie trzeba aby Jego Dostojność zadawał sobie trud szukania gdzie indziej sprawcy śmierci Feliksa, gdyż to on kazał go zabić, wskutek nieporozumień, które zaszły między nimi przed jakimś czasem.
Wielu myślało, że to morderstwo nie stało się bez zgody rodziny Accoramboni: oskarżano braci Wiktorji, uwiedzionych jakoby ambicją spowinowacenia się z możnym i bogatym księciem. Oskarżano zwłaszcza Marcelego, na mocy poszlaki zawartej w liście, który wywabił z domu nieszczęsnego Feliksa. Mówiono źle i o samej Wiktorji, kiedy ujrzano iż godzi się zamieszkać w pałacu Orsinich jako przyszła małżonka, tuż po śmierci męża.
Dochodzenie tego morderstwa objął monsignor Portici, gubernator Rzymu, na rozkaz Grzegorza XIII. Widzimy w niem tylko, iż ów Dominik, przezwany Mancino, uwięziony przez corte, ale nie wzięty na tortury (tormentato) wyznaje w drugiem przesłuchaniu, dnia 24 lutego 1582:
„Że przyczyną wszystkiego była matka Wiktorji, i że wspomagała ją owa pokojówka rodem z Bolonji, która, natychmiast po morderstwie, schroniła się do cytadeli w Braciano (należącej do księcia Orsini, gdzie corte nie śmiałaby wkroczyć), a że sprawcami zbrodni byli Machione z Gubbio i Paweł Barca z Bracciano, lanzie spezzate (żołnierze) pewnego pana, którego nazwiska dla godnych przyczyn nie wymieniono.
Do tych godnych przyczyn dołączyły się, jak sądzę, prośby kardynała Montalto, który żądał usilnie, aby dochodzeń nie posuwano dalej; jakoż w istocie nie było mowy o procesie. Mancino wyszedł z więzienia z precetto (rozkazem) by wracał natychmiast do swej ojczyzny i nie wydalał się bez szczególnego zezwolenia. Uwolnienie tego człowieka nastąpiło w r. 1583, w dzień św. Ludwika, że zaś ów dzień był równocześnie dniem urodzin kardynała Montalto, okoliczność ta utwierdza mnie coraz więcej w przeświadczeniu, że to na jego prośbę zakończono sprawę. Pod rządem tak słabym jak rząd Grzegorza XIII taki proces mógł mieć następstwa bardzo niemiłe i to bez żadnej kompensaty.
W ten sposób, działanie corte zawieszono; mimo to, Grzegorz XIII nie chciał się zgodzić, aby książę Paweł Orsini, diuk Bracciano, zaślubił wdowę Accoramboni. Jego świątobliwość, nałożywszy Wiktorji jakoby więzienie, dał księciu i wdowie precetto nie zawierania małżeństwa bez osobliwej zgody jego lub jego następcy.
Grzegorz XIII umarł (z początkiem r. 1585); ponieważ doktorzy praw, których poradził się Paweł Orsini, orzekli że, wedle ich sądu, precetto wygasa przez śmierć panującego który je nałożył, książę postanowił zaślubić Wiktorję przed wyborem nowego papieża. Ale małżeństwo nie mogło się odbyć tak rychło jakby książę pragnął; częścią dlatego że chciał mieć pozwolenie braci Wiktorji, zdarzyło się zaś, że Oktaw Accoramboni, biskup Fossombrone, nie chciał za nic dać swego pozwolenia; częścią ponieważ nie przypuszczano, aby wybór następcy Grzegorza XIII odbył się tak szybko. Faktem jest, że ślub odbył się dopiero tego dnia, w którym papieżem został kardynał Montalto, tak zainteresowany w tej sprawie, to znaczy 24 kwietnia 1588; bądź to z przypadku, bądź że książę rad był okazać, że tak samo nie lęka się corte pod nowym papieżem, jak się go nie lękał pod Grzegorzem XIII.
To małżeństwo oburzyło do żywa Sykstusa piątego (takie imię przybrał Montalto); porzucił już maskę mnicha i dostroił swą duszę do stopnia, na którym Bóg go pomieścił.
Mimo to, papież nie zdradził niczem gniewu; jedynie, gdy książę Orsini zjawił się tego samego dnia wraz z ciżbą panów rzymskich, aby mu ucałować nogi, a z tajnym zamiarem wyczytania w twarzy Ojca św. czego mu się trzeba spodziewać lub lękać ze strony tego człowieka, dotąd tak mało mu znanego, spostrzegł że już nie czas na żarty. Kiedy nowy papież spojrzał na księcia w szczególny sposób i nic nie odpowiedział na jego dworności, ten postanowił wyświetlić bezzwłocznie zamiary Jego świątobliwości.
Za pośrednictwem Ferdynanda, kardynała de Medicis (brata pierwszej żony) oraz katolickiego ambasadora hiszpańskiego, książę uzyskał u papieża audjencję w jego pokoju; tam wygłosił do Jego świątobliwości dobrze obmyślone przemówienie. Nie wspominając o minionych wypadkach, ucieszył się jego nową godnością, oraz ofiarował mu, jako powolny wassal i sługa, całe swoje mienie i wszystkie siły.
Papież wysłuchał z nadzwyczajną uwagą; w końcu oświadczył, że nikt bardziej odeń nie pragnie aby życie i czyny Pawła Giordana Orsini były na przyszłość godne krwi Orsinich i prawego chrześcijańskiego rycerza; że, co się tyczy przeszłego jego stosunku do stolicy apostolskiej i do niego samego, dziś papieża, sumienie może go najlepiej objaśnić; może wszakże być pewny jednej rzeczy, mianowicie, że, tak jak przebacza mu chętnie to co mógł był uczynić przeciw Feliksowi Peretti i przeciw Feliksowi kardynałowi Montalto, nigdy nie przebaczyłby mu tego, coby na przyszłość uczynił przeciw papieżowi Sykstusowi; tem samem wzywa go, aby natychmiast wygnał z domu i ze swoich ziem wszystkich bandytów (wywołańców) i złoczyńców, którym dotąd użyczał schronienia.
Sykstus piąty umiał wywierać osobliwe wrażenie, w jakimkolwiek tonie przemawiał; ale kiedy był wzburzony i groźny, rzekłbyś oczy jego ciskały pioruny. Tyle jest pewne, że książę Paweł Orsini, zawsze nawykły że papieże go się bali, zaczął, pod wpływem tych słów, poważnie myśleć o swoich sprawach, ile że niczego podobnego nie słyszał od lat trzynastu. Ledwie wyszedłszy z pałacu Jego świątobliwości, pobiegł do kardynała de Medicis opowiedzieć mu co zaszło. Następnie, za radą kardynała, postanowił odprawić bez zwłoki wszystkich wywołańców, którym dawał schronienie w swoim pałacu i w swoich ziemiach, i pomyślał coprędzej o tem, aby znaleźć jakiś przyzwoity pozór bezzwłocznego opuszczenia kraju, podległego władzy tak surowego papieża.
Trzeba wiedzieć, że książę Paweł Orsini zrobił się nader otyły; nogi jego były grubsze niż ciało zwykłego człowieka, a jedna z tych olbrzymich nóg dotknięta była schorzeniem zwanem lupa (wilczyca), tak nazwanem ponieważ trzeba je żywić wielką ilością świeżego mięsiwa, które się przykłada na schorzały członek; inaczej żrące humory, nie znajdując martwego mięsa do pożarcia, rzuciłyby się na żywe ciało w ich pobliżu.
Książę wziął to cierpienie za pozór, aby się udać do słynnych kąpiel w Albano, opodal Padwy, kraju podległego rzeczpospolitej weneckiej; wyruszył wraz z nową małżonką w połowie czerwca. Albano było dlań schronieniem bardzo pewnem, od wielu bowiem lat dom Orsinich związany był z rzeczpospolitą wenecką wzajemnemi usługami.
Znalazłszy się w tem bezpiecznem schronieniu, książę myślał już tylko o tem aby zażywać wczasu; w tym celu wynajął trzy wspaniałe pałace: jeden w Wenecji, pałac Dandolo, przy ulicy Zacca; drugi w Padwie, mianowicie pałac Foscarini, na wspaniałym placu zwanym Areną; trzeci wybrał w Salo, nad lubym brzegiem jeziora Garda: ten pałac należał niegdyś do rodziny Sforza Pallavicini.
Panowie weneccy (rząd republiki) z przyjemnością dowiedzieli się o przybyciu w ich Stany takiego magnata i ofiarowali mu bardzo godną condotta (to znaczy pokaźną sumę, wypłacaną corocznie, którą książę miał obrócić na sformowanie korpusu dwóch do trzech tysięcy ludzi, pod swojem dowództwem). Książę wymówił się bardzo swobodnie od tej propozycji; kazał oświadczyć senatorom, iż z naturalnej i dziedzicznej w jego rodzie skłonności byłby sercem gotów do służby w najdostojniejszej republice, jednakże, będąc obecnie oddany królowi katolickiemu, nie uważa za właściwe przyjmować innych zobowiązań. Owa tak stanowcza odpowiedź ostudziła nieco senatorów. Zrazu mieli zamiar, w razie przybycia księcia do Wenecji, zgotować mu wspaniałe przyjęcie imieniem miasta; po tej odprawie namyślili się uważać go za prywatną osobę.
Książę Orsini, powiadomiony o wszystkiem, postanowił nawet nie jechać do Wenecji. Już był w sąsiedztwie Padwy; zaczem, jadąc dalej tym uroczym krajem, udał się, wraz ze świtą, do domu przygotowanego dlań w Salo, nad brzegiem jeziora Garda. Spędził tam całe lato wśród wspaniałych i urozmaiconych rozrywek.
Skoro nadeszła pora zmiany pobytu, książę dokonał kilku niewielkich podróży, po których uczuł, że nie może już znosić zmęczenia tak dobrze jak wprzódy; zląkł się o swoje zdrowie; wreszcie postanowił spędzić kilka dni w Wenecji, ale odradziła mu to żona jego Wiktorja, która go nakłoniła aby nadal został w Salo.
Niektórzy myśleli, że Wiktorja Accoramboni spostrzegła niebezpieczeństwo grożące życiu małżonka i że nakłoniła go do pozostania w Salo jedynie chcąc wyciągnąć go później poza granice Włoch, naprzykład do jakiegoś wolnego miasta w Szwajcarji; w ten sposób, w razie śmierci księcia, ubezpieczyłaby swoją osobę i osobisty majątek.
Czy to przypuszczenie było słuszne czy nie, faktem jest że nie stało się nic podobnego, ile że książę, uległszy nowemu napadowi choroby w Salo, 10 listopada, natychmiast przeczuł to co ma się zdarzyć.
Użalił się swej nieszczęśliwej żony; widział ją w kwiecie młodości, ubogą zarówno reputacją jak mieniem, znienawidzoną władcom panującym we Włoszech, niezbyt nawidzoną przez Orsinich, i bez nadziei innego małżeństwa po jego śmierci. Jako pan wspaniały i wierny słowu, sporządził z własnego popędu testament, którym chciał ubezpieczyć losy tej nieszczęsnej. Zostawił jej w gotowiźnie lub w klejnotach pokaźną sumę stu tysięcy piastrów, poza tem wszystkie konie, karoce i sprzęty, które mu służyły w tej podróży. Dziedzicem reszty majątku uczynił Wirginia Orsini, swego jedynego syna z pierwszej żony, siostry Franciszka I, wielkiego księcia toskańskiego (tej samej, którą zabił za niewierność, za zgodą jej braci).
Ale jak niepewne są przewidywania ludzi! Rozporządzenia, któremi Paweł Orsini mniemał zapewnić bezpieczeństwo nieszczęśliwej kobiecie, zmieniły się dla niej w klęski i niedole.
Podpisawszy testament, książę uczuł się dnia 12 listopada nieco lepiej. Rano 13-go puszczono mu krew, a lekarze, pokładając nadzieje już tylko w surowej djecie, wydali najściślejsze rozkazy aby mu nie dozwalano żadnego jadła.
Ale, zaledwie opuścili pokój, książę zażądał aby mu dano obiad; nikt nie ośmielił się sprzeciwić, jadł tedy i pił jak zwyczajnie. Ukończywszy posiłek, stracił przytomność, i na dwie godziny przed zachodem słońca nie żył.
Po tej nagłe śmierci, Wiktorja Accoramboni, w towarzystwie Marcelego, swego brata, oraz całego dworu nieboszczyka księcia, udała się do Padwy do pałacu Foscarini w pobliży Areny, tego samego który książę Orsini był wynajął.
Wkrótce potem, przybył tam do niej brat jej Flaminio, cieszący się pełnią łask kardynała Farnese. Wiktorja poczyniła kroki, aby uzyskać wypłatę mężowskiego zapisu; zapis ten sięgał sześćdziesięciu tysięcy piastrów, które miały być jej wypłacone w ciągu dwóch lat, niezależnie od posagu oraz klejnotów i sprzętów które miała w ręku. Książę Orsini zarządził testamentem, aby w Rzymie lub innem mieście, wedle wyboru księżnej, kupiono jej pałac wartości dziesięciu tysięcy piastrów i posiadłość miejską za sześć tysięcy; zalecił dalej, aby jej zapewniono stół i służbę, należne pani jej stanowiska. Służba miała się składać z czterdziestu ludzi, wraz z odpowiednią ilością koni.
Signora Wiktorja pokładała wiele nadziei w przyjaźni książąt Ferrary, Florencji i Urbino oraz kardynałów Farneze i Medici, mianowanych przez nieboszczyka wykonawcami testamentu. Godzi się nadmienić, że testament sporządzony był w Padwie i poddany ocenie znamienitych pp. Parrizoli i Menochio, profesorów tamecznego uniwersytetu, a dziś tak słynnych prawoznawców.
Książę Ludwik Orsini przybył do Padwy, aby dopełnić swoich obowiązków względem nieboszczyka i wdowy; następnie miał się udać na wyspę Korfu aby objąć rządy, do których go powołała najdostojniejsza republika.
Najpierw wszczął się spór między signorą Wiktorją i księciem Ludwikiem co do koni nieboszczyka diuka, których książę nie chciał uznać za sprzęty w zwyczajnem znaczeniu tego słowa; ale księżna dowiodła, że trzeba je, ściśle mówiąc, uważać za sprzęty. Zaczem postanowiono, że zachowa ich użytek do późniejszego rozstrzygnięcia; a jako rękojmię podała pana Soardi de Bergame, kondotjera rzeczpospolitej weneckiej, szlachcica bardzo bogatego, jednego z pierwszych w ojczyźnie.
Druga trudność wyłoniła się z powodu pewnej ilości srebra, które nieboszczyk książę oddał księciu Ludwikowi w zastaw za pożyczoną sumę. Wszystko rozstrzygano drogą sądową, ile że najdostojniejszy książę Ferrary pilnował, aby ostatnią wolę księcia Orsini wypełniono z całą ścisłością.
Tę drugą sprawę rozstrzygnięto dnia 23 grudnia, który to dzień przypadał w niedzielę.
Tej samej nocy, czterdziestu ludzi wtargnęło do domu rzeczonej Accoramboni. Byli ubrani w płaszcze płócienne, dziwnie skrojone i uszyte w ten sposób, aby ich nie można było poznać, chyba po głosie; wołając się zaś nawzajem, posługiwali się zmyślonemi imionami.
Szukali najpierw księżnej, a skoro ją znaleźli, jeden rzekł: „Teraz trzeba umierać“.
I nie darowując jej ani chwili, mimo iż błagała że chce się polecić Bogu, wbił jej sztylet tuż nad lewą piersią; poczem, obracając sztylet na wszystkie strony, okrutnik spytał kilka razy nieszczęśliwej aby powiedziała czy dosięgnął serca; wreszcie wydała ostatnie tchnienie. Przez ten czas, inni szukali braci księżnej, z których jeden Marceli uszedł z życiem, ponieważ go nie znaleziono w domu; drugiego przeszyto setką ciosów. Mordercy zostawili ciała na ziemi, cały dom we łzach i lamentach, i, porwawszy szkatułkę z pieniędzmi i kosztownościami, umknęli.
Wieść ta dobiegła szybko do sędziów w Padwie; polecili rozpoznać martwe ciała i posłali do Wenecji po rozkazy.
Przez cały poniedziałek, w pałacu oraz w kościele Eremitów była straszliwa ciżba; wszyscy chcieli oglądać trupy. Ciekawi wzruszyli się litością, zwłaszcza na widok księżnej, tak pięknej; płakali nad jej nieszczęściem, et dentibus fremebant (i zgrzytali zębami) na morderców: ale nie znano jeszcze ich nazwiska.
Corte, powziąwszy silne podejrzenie iż rzecz stała się z rozkazu lub przynajmniej za zgodą rzeczonego księcia Ludwika, kazała go wezwać; kiedy zaś on chciał wejść in corte (do trybunału) Jego Dostojności kapitana z orszakiem czterdziestu uzbrojonych ludzi, zagrodzono mu drogę i powiedziano, aby wszedł tylko z trzema lub czterema. Ale, w chwili gdy ci wychodzili, inni wcisnęli się za nimi, odtrącając straże, i weszli wszyscy.
Książę Ludwik, znalazłszy się przed Jego Dostojnością kapitanem, użalił się na tę zniewagę, świadcząc się, że nigdy nie doznał podobnego afrontu od żadnego panującego. Kiedy Jego Dostojność spytał go, czy wie coś dotyczącego śmierci signory Wiktorji oraz tego co się zdarzyło ubiegłej nocy, odpowiedział że tak, i że nakazał aby z tego zdano sprawę sądowi. Chciano zapisać jego zeznania; odpowiedział że ludzie jego stanu nie podlegają tej formalności i że takoż nie godzi się go przesłuchiwać.
Książę Ludwik poprosił o pozwolenie wysłania gońca do Florencji, z listem do księcia Wirginia Orsini, w którym zawiadamia go o zbrodni i procesie. Pokazał list udany, nie będący prawdziwym i uzyskał to o co prosił.
Ale wysłanego gońca przytrzymano za miastem i przeszukano starannie; znaleziono list, który książę Ludwik pokazał, oraz drugi, schowany w butach kurjera; a był następującej treści:
„Do pana Wirginia Orsini.
„Wielce dostojny panie!
„Wykonaliśmy to, co było ułożone między nami, i to w ten sposób, żeśmy wyprowadzili w pole jegomościa Tondini (zapewne nazwisko naczelnika corte, który przesłuchiwał księcia), tak iż mają mnie, tu za niewinnego jak baranek. Wykonałem rzecz osobiście, toteż nie zaniedbaj W. Ks. Mość wysłać natychmiast wiadomych ludzi“.
List len poruszył mocno sędziów; posłali go czemprędzej do Wenecji; sami zaś dali rozkaz zamknięcia bram miasta oraz obsadzenia murów wojskiem przez dzień i noc. Ogłoszono surowe kary na każdego, kto, znając zbrodniarzy, nie udzieliłby sądowi tego co wie. Mordercy, którzy zdradzą jednego ze swoich, nie będą sami odpowiadali, a nawet otrzymają pewną kwotę pieniężną. Ale, około siódmej w nocy w wilję Bożego Narodzenia (24 grudnia o północy), przybył z Wenecji Alojzy Bragadino z szerokiemi pełnomocnictwami od senatu, oraz z rozkazem ujęcia, żywych lub umarłych, za wszelką cenę, rzeczonego księcia Ludwika i wszystkich jego ludzi.
Ów pełnomocnik Bragadino, Jego Dostojność kapitan i podesta zebrali się w fortecy.
Nakazano pod karą szubienicy (della forca) wszelkiej milicji, pieszej i konnej, aby się zebrała, dobrze uzbrojona, wpodle domu rzeczonego księcia Ludwika, sąsiadującego z fortecą, a przylegającego do kościoła św. Augustyna na Arenie.
Skoro nastał dzień (będący dniem Bożego Narodzenia) ogłoszono w mieście edykt, upominający synów św. Marka aby pobiegli z bronią w ręku do domu pana Ludwika; ci którzy nie posiadają broni, mają się udać do fortecy, gdzie otrzymają jej ile zapragną. Edykt ten przyznawał nagrodę dwóch tysięcy dukatów temu kto odda do rąk corte, żywym lub umarłym, rzeczonego pana Ludwika, a pięćset dukatów za każdego z jego ludzi. Co więcej, wydano rozkaz, aby ten kto nie ma broni, nie zbliżał się do domu księcia, iżby nie zawadzał bijącym się, w razie gdyby książę odważył się uczynić wypad.
Zarazem pomieszczono rusznice wałowe, moździerze i armaty na starych murach, nawprost domu księcia; toż samo na nowych murach, z których widać było tyły domu. Z owej strony ustawiono jazdę, aby się mogła swobodnie obracać w razie potrzeby. Nad rzeką Brentą rozstawiono ławy, szafy, wozy i inne sprzęty tworząc z nich rodzaj szańca. Chciano w ten sposób uczynić zaporę dla oblężonych, w razie gdyby mieli ruszyć na lud w zwartym ordynku. Szaniec ten miał też chronić puszkarzy i piechotę przeciw rusznicom oblężonych.
Wreszcie umocowano na rzece barki, nawprost i po bokach książęcego pałacu. Barki były pełne ludzi zbrojnych w muszkiety i inną broń sposobną do niepokojenia wroga, w razie gdyby próbował wycieczki; równocześnie wzniesiono barykady na wszystkich ulicach.
W czasie tych przygotowań nadszedł list w bardzo przystojnych słowach, w którym książę żalił się, że go osądzono winnym i że się go traktuje jako wroga, ba nawet buntownika, zanim zbadano sprawę. List ten ułożył niejaki Liveroto.

27-go grudnia trzej szlachcice, najznaczniejsi w mieście, udali się, z ramienia sądu, do księcia Ludwika, który miał w domu około czterdziestu ludzi, żołnierzy ostrzelanych z niebezpieczeństwem. Zastali ich sporządzających szańce z desek i mokrych materacy oraz gotujących rusznice.
Ci trzej szlachcice oświadczyli księciu, że sędziowie gotowi są owładnąć jego osobą; napominają go aby się poddał, dodając iż, dzięki temu, nim jeszcze przyjdzie do czynnego starcia, może się u nich spodziewać zmiłowania. Na co pan Ludwik odpowiedział, że gdyby usunęli straże rozstawione koło domu, udałby się przed sędziów samowtór albo samotrzeć ze swymi ludźmi aby traktować sprawę, pod warunkiem że zawsze będzie miał swobodę cofnąć się do pałacu.
Wysłannicy przyjęli te propozycje spisane jego ręką, i wrócili do sędziów, którzy odrzucili te warunki, z szczególną poradą wielce znamienitego Pio Enea i innych panów. Posłowie wrócili do księcia i oznajmili mu, że, jeśli się nie podda wręcz i bez warunków, dom jego będzie zrównany z ziemią z armaty; na co odpowiedział że woli śmierć niż takie pohańbienie.
Starsi dali znak do bitwy. Mimo że można było zburzyć prawie cały dom jedną salwą, woleli działać z niejakiemi względami, próbując czy oblężeni nie zgodzą się poddać.
Ten zamiar powiódł się, i oszczędzono Wenecjanom wiele pieniędzy, które byliby wydali na odbudowanie pałacu; nie wszyscy jednak pochwalili to. Gdyby ludzie pana Ludwika powzięli bez wahania rezolucję i wypadli z domu, skutek byłby bardzo wątpliwy. Byli to starsi żołnierze, nie zbywało im amunicji, broni, ani serca, a zwłaszcza mieli największy interes w tem aby zwyciężyć; czyż nie było lepiej dla nich, nawet przyjmując najgorsze, umrzeć od kuli niż z ręki kata? Zresztą z kim mieli do czynienia? Z ciurami mało doświadczonemi w broni. W takim wypadku panowie mocnoby żałowali swej łagodności i swej wrodzonej dobroci.
Zaczęto tedy od burzenia kolumnady przed domem; następnie, strzelając wciąż nieco górą, zburzono tylną fasadę. Przez ten czas, oblężeni gęsto strzelali z rusznicy, ale bez innego skutku prócz tego iż jakiegoś człowieka skaleczono w ramię.
Pan Ludwik krzyczał z wielkim impetem: „Bitwa! bitwa! wojna! wojna!“ Był bardzo zajęty wytapianiem kul z cynowych półmisków, oraz z ołowiu z szybek okiennych. Groził że uczyni wycieczkę. Ale oblegający powzięli nowe postanowienie: wysunięto artylerję grubszego kalibru.
Za pierwszym strzałem zwalił się wielki kawał domu i niejaki Pandolfo Lenpratti z Camerino padł przywalony gruzem. Był to bardzo mężny człowiek i banita jeden z najznamienitszych. Wywołano go ze Stanów św. Kościoła, a na głowę jego nałożył cenę czterechset piastrów Jaśnie Wielmożny pan Vitelli, a to za śmierć Wincentego Vitelli, napadniętego w powozie i zabitego sztyletem i rusznicą, bronią daną przez księcia Ludwika Orsini, a ramieniem owego Pandolfa i jego towarzyszów. Ogłuszony upadkiem, Pandolfo nie mógł uczynić żadnego ruchu; ciura pewien zwany Caidi Lista przysunął się doń uzbrojony w pistolet i bardzo mężnie uciął mu głowę, którą zaniósł czemprędzej do cytadeli i oddał władzom.
Wkrótce potem drugi strzał armatni zwalił ścianę domu, a wraz z nią hrabiego Montemelino z Peruzy; i zmarł w ruinach zmiażdżony kulą.
Ujrzano następnie wychodzącego z domu pułkownika Lorenzo, szlachcica z Camerino, bardzo bogatego, który w niejednej okazji dał dowody męstwa i wielce był szacowny księciu. Ten postanowił nie umrzeć bez pomsty; chciał strzelić z rusznicy; ale, mimo że kurek spadł, zdarzyło się — może z dopustu Boga — że zapał się nie zajął, a w tejże chwili jego przeszyła kula. Wystrzelił doń jakiś biedaczyna, repetytor żaków u św. Michała. Ale kiedy, chcąc zyskać przyrzeczoną nagrodę, zbliżał się aby mu uciąć głowę, uprzedzili go inni zwinniejsi a zwłaszcza silniejsi, którzy wzięli sakiewkę, pas, strzelbę, pieniędze i pierścionki pułkownika, i ucięli mu głowę.
Skoro ci, w których książę Ludwik największą pokładał ufność, padli, stropił się bardzo, i zauważono że poniechał już wszelkiego ruchu.
Pan Filenfi, jego marszałek dworu i sekretarz w cywilnem ubraniu, dał z balkonu białą chustką znak, że się poddaje. Wyszedł i zawiedziono go do cytadeli, prowadząc pod ramię, jak podobno jest obyczaj na wojnie; a prowadził go Anzelm Suardo, namiestnik Panów (sędziów). Przesłuchany na miejscu, rzekł iż nie ponosi żadnej winy w tem co się stało, ile że dopiero w wilję Bożego Narodzenia przybył z Wenecji, gdzie zatrzymał się kilka dni dla spraw księcia.
Spytano go, ilu ludzi ma ze sobą książę; odpowiedział: „Dwudziestu albo trzydziestu“.
Spytano o ich nazwiska; odpowiedział, że jest ośmiu lub dziesięciu takich, którzy jako znamienitsi jadali jak on przy stole księcia, i tych zna po nazwisku; o innych, włóczęgach z rzemiosła i niedawno przybyłych, nic mu nie wiadomo.
Wymienił trzynaście osób; wśród tych brata pana Liveroto.
Wkrótce potem, artylerja ustawiona na murach zaczęła grać. Żołnierze usadowili się w domach sąsiadujących z pałacem księcia, aby przeszkodzić ucieczce jego ludzi. Książę, narażający się na te same niebezpieczeństwa co owi dwaj, których opowiedzieliśmy śmierć, rzekł tym, co go otaczali, aby się bronili póki nie ujrzą pisma jego ręki w towarzystwie pewnego znaku; poczem oddał się wymienionemu już Anzelmowi Suardo. Nie można go było zawieść w karocy, jak było przepisane, a to z powodu ciżby ludu i barykad wznoszących się na ulicach; postanowiono tedy, że pójdzie piechotą.
Szedł otoczony ludźmi Marcelego Accoramboni; tuż przy nim szli panowie condottieri, namiestnik Suardo, inni kapitanowie i szlachta, wszyscy dobrze uzbrojeni. Następnie szła tęga kompanja żandarmów i żołnierzy miejskich. Książę Ludwik szedł ciemno ubrany, ze sztyletem u boku i z płaszczem odrzuconym przez ramię w sposób bardzo dworny; rzekł z uśmiechem wzgardy: „Gdybym był walczył!“ chcąc dać do zrozumienia, że byłby zwyciężył. Zaprowadzony przed Panów, skłonił się i rzekł:
— Panowie, jestem jeńcem tego szlachcica, i bardzo mnie smuci to co się zdarzyło, a czemu nie jestem winien.
Kiedy kapitan nakazał aby mu odjęto sztylet, który miał przy boku, oparł się o balkon, i zaczął sobie obcinać paznogcie nożyczkami, które tam znalazł.
Spytano go o osoby, które ma w domu; wymienił między innymi pułkownika Liveroto i hrabiego Montemelino (o którym była mowa wyżej); dodając, że dałby dziesięć tysięcy piastrów za jednego z nich, a za drugiego oddałby własną krew. Poprosił, aby go pomieszczono w miejscu przystojnem dla człowieka jego stanu. Skoro rzecz ułożono, napisał własną ręką do swoich, nakazując aby się poddali i dał pierścień jako znak. Oświadczył panu Anzelmowi, że daje mu swoją szpadę i fuzję, skoro znajdzie tę broń w domu, aby się nią posługiwał dla jego miłości, jako bronią należącą do szlachcica a nie do pospolitego ciury.
Żołnierze weszli do domu, przetrząsnęli go starannie i natychmiast zwołali ludzi księcia, w liczbie trzydziestu czterech, poczem zaprowadzili ich po dwu do więzienia. Trupy zostawiono na pastwę psom, i co prędzej zdano ze wszystkiego sprawę w Wenecji.
Spostrzeżono, że wielu żołnierzy księcia Ludwika, wspólników czynu, brakuje: zabroniono dawać im schronienie, pod karą zburzenia nieposłusznym domu i skonfiskowania mienia; ci zaś, którzy ich wydadzą, otrzymają pięćdziesiąt piastrów. Tym sposobem wykryto wielu.
Wysłano z Wenecji fregatę do Kandji, z rozkazem do pana Latyna Orsini, aby wracał natychmiast dla sprawy wielkiej wagi; i zdaje się, że straci swoje stanowisko.
Wczoraj rano, w dzień św. Szczepana, wszyscy spodziewali się że będą świadkami stracenia księcia Ludwika, lub też dowiedzą się że go uduszono w więzieniu; i było powszechne zdziwienie że się stało inaczej, zważywszy że nie jestto ptak, któregoby można długo trzymać w klatce. Ale następnej nocy odbył się proces, i w dzień św. Jana, nieco przed świtem, przyszła wiadomość że owego pana uduszono w więzieniu i że umarł bardzo dobrze przysposobiony. Ciało jego przeniesiono bez zwłoki do katedry, w otoczeniu księży katedralnych oraz ojców jezuitów. Zostawiono go cały dzień na stole na środku kościoła, iżby służył za widowisko dla ludu a za zwierciadło dla niedoświadczonych.
Nazajutrz ciało jego przeniesiono do Wenecji, jak nakazał w testamencie, i tam go pogrzebano.
W sobotę powieszono dwóch jego ludzi; pierwszym i głównym był Furio Savorgano, drugim osoba podłego stanu.
W poniedziałek, przedostatniego dnia rzeczonego roku, powieszono trzynastu, wśród tych kilku bardzo szlachetnego rodu; dwóch innych — kapitana Splendiano i hrabiego Paganello — przeprowadzono przez rynek i lekko szarpano kleszczami; skoro przybyli na miejsce stracenia, zatłuczono ich, rozbito im głowy i jeszcze nawpół żywych poćwiertowano. Byli obaj ze szlachty i, nim weszli na złą drogę, obaj bardzo bogaci. Powiadają, że to hrabia Paganello zabił Wiktorję Accoramboni, z okrucieństwem o którem opowiadaliśmy. Sprzeciwiałoby się temu to, iż książę Ludwik, w przytoczonym liście, wyznaje, iż rzecz spełnił własną ręką; może czyni to przez próżną chwalbę, podobną jaką okazał w Rzymie po zamordowaniu Witellego, lub aby się lepiej zasłużyć w oczach księcia Wirginia Orsini.
Hrabiemu Paganello, nim otrzymał śmiertelny cios, wbito wielokrotnie nóż powyżej lewej piersi, aby mu dosięgnąć serca, jak on uczynił owej biednej pani. Stąd wynikło, że z piersi jego popłynął jakoby wielki strumień krwi.
Żył tak więcej niż pół godziny, ku wielkiemu zdumieniu wszystkich. Był to człowiek czterdziestopięcioletni, wyglądał bardzo silnie.
Szubienica stoi jeszcze, aby się załatwić z dziewiętnastoma pozostałymi, w pierwszy dzień nieświąteczny. Ale, ponieważ kat jest bardzo zmęczony, a lud jest bez tchu od widoku tylu śmierci, odkładają egzekucję przez te dwa dni. Nie zdaje się aby kogoś zostawiono przy życiu. Z ludzi księcia Ludwika jedynym wyjątkiem może będzie pan Filenfi, jego marszałek dworu, który zadaje sobie wiele trudu — i w istocie rzecz jest dlań ważna — aby dowieść że nie miał żadnego udziału w tem zdarzeniu.
Nikt nic przypomina sobie, nawet z najstarszych mieszkańców Padwy, aby kiedykolwiek — i równie sprawiedliwym wyrokiem — pozbawiono życia tyle osób na jeden raz. I panowie weneccy zyskali sobie dobrą sławę i reputację u najcywilizowańszych narodów.

Dopisane inną ręką:

Franciszka Filenfi, sekretarza i maestro di casa, skazano na piętnaście lat więzienia. Podczaszego (copiere) Onoria Adami z Fermo, zarówno jak dwóch innych, na rok więzienia; siedmiu innych skazano na galery z kajdanami na nogach, siedmiu uwolniono.




  1. Balzac, Kawalerskie gospodarstwo.
  2. Później został kardynałem za tak szczególną usługę (Przyp. rękopisu).
  3. Współczesny autor opowiada, iż Klemens VIII był bardzo niespokojny o zbawienie duszy Beatrycy; uważając snać, iż ją skazano niesłusznie, lękał się odruchu buntu. W chwili gdy położyła głowę na pieńku, dano strzał armatni z zamku św. Anioła, skąd widać było dobrze rusztowanie. Papież, który modlił się w Monte Cavallo i czekał tego sygnału, dał natychmiast młodej dziewczynie rozgrzeszenie papieskie większe, in articulo mortis. Stąd owo opóźnienie okrutnego momentu, o którem mówi kronikarz.
  4. „Wszyscy ponieśli ostateczną męczarnię, z wyjątkiem Bernarda, którego skazano na galery z konfiskatą dóbr, a także na obecność przy śmierci innych, co też się stało“.
  5. Liberar l’Italia debarbari, wyrażenie Petrarki w r. 1350, powtórzone później przez Juljusza II, przez Machiavela i hrabiego Alfieri.
  6. Prałat rzymski byłby zapewne niezdolny dzielnie dowodzić korpusem armji, jak to się nieraz przydarzyło generałowi dywizji który był ministrem policji w Paryżu, w czasie zamachu Maleta; ale nigdy nie dałby się uwięzić u siebie w domu tak łatwo. Zanadtoby się bał drwin swoich kolegów. Rzymianin, który wie że go nienawidzą, nie rusza się bez broni. Autor nie uważał za potrzebne usprawiedliwiać wielu innych drobnych różnic między sposobami działania i mówienia w Paryżu a w Rzymie. Nie silił się zacierać tych różnic; przeciwnie sądził, że trzeba je śmiało wydobyć. Rzymianie, których maluje, nie mają zaszczytu być Francuzami.
  7. Corte nie mogła wkraczać do pałacu książęcia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.