<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Ostatnie nowele
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1921
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin – Łódź – Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ELIZA ORZESZKOWA


OSTATNIE NOWELE
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA—KRAKÓW—LUBLIN—ŁÓDŹ—POZNAŃ
THE POLISH BOOK IMPORTING CO., INC. NEW YORK




Druk W. L. Anczyca i Spółki w Krakowie.

1921


W GROBIE ETRUSKIM





Tytus Kwincjusz Flaminus, trzyimienny patrycjusz rzymski, opuścił swoją wspaniałą willę i szedł ku miejscu, na którem wznosić dla niego rozpoczynano pałac przewspaniały. Willa była obszerną, lecz jego wielkości pomieścić w sobie nie mogła i była pełną bogactw, lecz nie mieściły się w niej wszystkie jego bogactwa. Skinął tedy, rozkazał, złotem zadzwonił i już ziemia otwierała się dla przyjęcia fundamentów budowy, która miała być świątynią, chwale jego poświęconą.
Wcześnie Flaminus dosięgnął szczytu pomyślności ludzkiej. Dojrzałym był, lecz bynajmniej nie zestarzałym jeszcze, a z postawy rosłej i wykwintnej, z orlich rysów twarzy, z dumnego i surowego czoła wyczytać można było, że należał do rodu zdobywców. Głowę niósł wysoko, w oczach miał pogodę zadowolonego boga.
Za senatorską szatą jego, zdobną w złote palmy i purpurowe szlaki, sunął w nieśmiałem oddaleniu liczny, strojny orszak sług i kljentów. Niedaleka przechadzka przybierać musiała pozór pochodu triumfalnego, gdyż on to był Tytus Kwincjusz Flaminus, który się przechadzał...
Sprawiłyż to wpływy cudnej pogody letniej, czy nowych zaszczytów z Rzymu wczoraj otrzymanych, czy rozpoczęcia się robót około wznoszenia pałacu upragnionego, lecz nigdy tyle, ile dnia tego, Flaminus nie czuł się dumnym i szczęśliwym. Od mózgu do palców stóp napełniały go, przenikały, upajały uczucia dumy i szczęścia. Świetny orszak ze szmerem cichej rozmowy zdala za nim postępował, on zaś drogą, przedziwnie przez kunszt rzymski porfirowemi taflami wyłożoną, wśród mirtów i bukszpanów krocząc, z orlim profilem, wzniesionym tak wysoko, jakby dumnem czołem samego nieba dosięgnąć zamierzał — wspominał i myślał.
O możnych i sławnych przodkach swych wspominał i cieszył się, że możnymi i sławnymi byli, lecz więcej jeszcze tem, że sam ich w możności i sławie przewyższył. Uczuwał dwie naraz pychy, które mu dwa razy większą rozkosz sprawiały, niżby to jedna uczynić mogła. Przeżuwał ucztę, której smak nawskróś przejmował mu duszę.
Myślał o wielkich, o nieporównanych czynach, których dokonał. Sztuką wojenną, w której był mistrzem, zburzył jedno z państw ościennych, a drugie tak obietnicami, groźbami, intrygą genjalną obmotał, że samo rzuciło się w objęcia Rzymu. Poczem, prokonsulem tu i prokonsulem tam przez wdzięczny Rzym mianowany, deptał po ludach podbitych, gdy podnosiły głowy, a gdy pochylały, sączył w nie jad trucizny rozmaitej, aby posnęły i pomarły. Legjony rzymskie, wojennym jego genjuszem kierowane, jak szkło kruche rozbijały wszystko, co, broniąc życia swego, opór mu stawiało, a kędy zaszła potrzeba szczędzenia dzielności legjonów, tam je zastępowały przebiegłe słowa jego i chytre postępki. On to sprawił i mała podobnych jemu liczba, że blask i wolność ludów ziemi już do przeszłości minionej, a teraźniejszość i przyszłość potężna tylko do Rzymu należą. I sam już nie wie, na których z chwil minionych dłużej pamięć ma zatrzymać: na tych, które spędził nad polami bitew, zalanemi krwią i zasłanemi trupami przeciwników zwyciężonych, czy na tych, gdy przebiegłością jego zwiedzione, ludy mądre i wykwintne, — ba! od ojczyzny jego mędrsze, wykwintniejsze, — wieńce triumfalne pod stopy mu rzucały i z hymnem chwalby na cześć jego wznoszonym — szły do mogiły.
Pamięć jego waha się także pomiędzy temi dziesiątkami tysięcy funtów złota, któremi, z wypraw wojennych wracając, wzbogacał skarb publiczny Rzymu, a tem mnóstwem metalu drogocennego i drogocenniejszych nadeń arcydzieł sztuki, w które się sam wśród wypraw tych wzbogacił i które teraz od szczytu do dołu napełnić miały jego pałac. Staną w tym pałacu ściany atrjów i tryklinjów, rozbiegną się dokoła niego perystyle i ogrody, zabrzmią w nim uczty i muzyki takie, że w sto trąb Fama rozegrzmi po świecie: Flaminus wielki! Flaminus potężny! Flaminus niezrównany, niedościgły, boski!
Wzrok upojony, którym dotąd bujał pod błękitami nieba, spuścił ku ziemi i szeroko po niej spojrzeniem zatoczył.
Niedaleko przed nim czerniała gromada ludzi, która ze stukami rydlów i młotów, z grzmotem zwalanych kamieni, pod świątynię jego wielkości przygotowywała grunt i fundament. Dalej nieco ujrzał tych, którzy około winnic jego pracowali, albo, wspierając się na pasterskich kijach, z wiernymi psami przy bosych nogach, ku pastwiskom pędzili jego trzody. Dalej jeszcze, po szerokich jego niwach, jak biedne, zgarbione cienie posuwali się oracze, a najdalej, tam, skąd dochodził szum wód, roztrącanych przez wiosła, powietrzem płynęły, do ptaków wędrownych podobne, liczne żagle jego okrętów.
Flaminus patrzał, dziwił się, zapytywał siebie samego i bogów: »czyliż ci, którzy orzą i którzy ziemię kopią, wiosłami fale morskie roztrącają i, po kamienistych drogach bosemi nogami krocząc, na pastwiska trzody pędzą, ludźmi są, skoro on jest człowiekiem«. Albo: czyliż on jest człowiekiem, skoro tamci są ludźmi?
Nie: taka nierówność postaci, rozumu, losu, nie może istnieć wśród istot jednego rodu! Bogowie żartowali sobie, jedno imię nadając takim jak on i takim jak oni... Wolno żartować bogom, ale i jemu z ich żartów śmiać się. Cha, cha, cha! Gdybyż choć jedno podobieństwo, choć jedna wspólność pomiędzy nim a nimi! Budowa i członki ciała? Cóż to znaczy? On do Febusa i Merkurego Loquensa, oni do wychudzonych cyklopów podobni. Konieczność umierania? On, choć umrze, nie umrze. Czyny jego mieć będą sławę wiekopomną, a imię, w pamięci uwielbiających je pokoleń, otrzyma trwanie nieśmiertelne. Nie — mniemać i wierzyć niepodobna mu inaczej, jak tylko, że na ziemi, zarówno jak w niebie, istnieje ród bogów i że on tego rodu jest synem.
Tak myślał, roił, cieszył się, samego siebie do rzędu bóstw podnosił Tytus Kwincjusz Flaminus, wielki, sławny, przebogaty, po wielekroć konsularny patrycjusz i dostojnik przepotężnego Rzymu.
Wtem, z ciemnej gromady ludzi, do której się zbliżał, wybiegł dozorca robót i, na spotkanie pana pośpieszywszy, jął z niskim ukłonem rzecz dość ciekawą opowiadać.
Opowiadał, że rydle kopaczy uderzyły niedawno o jakąś powierzchnię twardą, ale kruchą, która też skruszyła się pod ich ciosami i ukazała wejście do podziemia, wrotami z twardego metalu zamknięte. Czem podziemie to być może? Nikt nie wie, bo nikt do wnętrza jego wstąpić nie śmie. Może ta czeluść, nagle pod stopami ludzkiemi rozwarta, jest wejściem do przybytku Snu, albo Nocy? Może tam na śmiertelnych czyhają genjusze podziemne, aby ich zawlec do królestwa wiekuistego smutku?
Z drwiącym uśmiechem gminnych przypuszczeń tych wysłuchał Flaminus i, do orszaku swego obrócony, zawołał:
— Pochodni!
Potem dodał:
— Skrybi i greccy lektorowie moi — do mnie!
A gdy przywołani zbliżyli się, z oczyma błyszczącemi mówił:
— Płonę od ciekawości zbadania tej czeluści podziemnej. Może mi ona skarby czy piękności jeszcze nieznane ukaże.
— Słusznem jest, najjaśniejszy, — jeden ze skrybów zauważył, — aby ziemia dla największego z synów swych tajemnic nie miała.
Uczony Grek zaś dodał:
— Jedni tylko Grecy dotąd niebu i ziemi tajemnice ich wydzierali. Słusznie, o Flaminie, ulubieńcem ojczyzny mojej zostałeś, boś mądry, ciekawy i śmiały.
Nieśmiałości Flaminus nie znał i od ciekawości płonęło mu oblicze, gdy pod uderzeniami młotów pękły drzwi cudnie z metalu wykute, a on z pochodnią w ręku przestąpił próg podziemia.
Jednak, zaledwie go przestąpił, zadrżał, zbladł, pochodnia wypadła mu z ręki.
— Co to? — Zawołał — Widzieliście? Co to było? Widziadło piekielne, szybko jak błyskawica zgasłe? czy zmysłów omam, przez rozgniewane genjusze rzucony? Widzieliście? Co to było? Mówcie!
Widzieli wszyscy, lecz nikt nic nie mówił, bo nikt nie wiedział, czem mogło być to, co jak błyskawica pole widzenia ich przerznęło i — znikło. Stali bladzi i drżący, z nogami, zrywającemi się do ucieczki, lecz nie śmiącemi uciekać, skoro nie uciekał Pan.
Blask kilku pochodni oświetlił był komnatę niedużą, kunsztownie sklepioną, wspaniałych ozdób pełną i w jej środku, na wysokim sarkofagu rozciągniętą postać męża, doskonale wypukłą i wyraźną, wspaniałą, w bogate szaty obleczoną, z profilem orlim, brodą długą i złotym ogromnym wieńcem na czarnych falach włosów. Przysiądzby można, że piękny i silny mąż ten, w pełni zdrowia na tem wysokiem łożu wczoraj zaledwie do snu się położył i że jest jednym z tych, za którymi kornie i karnie płyną łańcuchy ludzi nieścignione.
Lecz zaledwie na tę uśpioną, wielką postać upadł blask pochodni i ogarnął ją dech wstępującego tu razem z tym blaskiem powietrza, gdy nagle, w jednym mgnieniu błyskawicznem zniknęła i u szczytu sarkofagu leżała już tylko rozsypana garść szarego prochu. Tylko ogromny złoty wieniec znaczył miejsce, na którem przed mgnieniem oka, w falach długich włosów leżała głowa z profilem dumnego zdobywcy.
Przez krótką tylko chwilę Flaminus mógł doświadczać trwogi i wahania. Wnet na lektorów i skrybów skinął, aby szli za nim i sam ku sarkofagowi postąpił.
— Dlaczego, — mówił, — mąż ten silny i piękny tak szybko z przed oczu nam zniknął, nie wiem, i wolę Bogów lub tajemnicze działanie natury w tem upatruję. Lecz to mgnienie oka, przez które go ujrzałem, wystarczyło, aby cześć moją dla niego obudzić i płonę żądzą dowiedzenia się, kim był, co uczynił i jak brzmiało imię jego.
Na ogromnym wieńcu złotym, w którym róże i laury wdzięczne mieszały się z postaciami genjuszów zwycięstwa i sławy, szukał wyrytych zgłosek imienia. Był to wieniec triumfalny, widział to dobrze, a na wieńcach takich musi znajdować się imię triumfatora. Znajduje się też wyryte u stóp genjusza sławy, spostrzega je Flaminus, wzrok wytęża, wyczytać usiłuje, aż po chwili ku orszakowi swemu obrócony, z wahaniem mówi:
— Pismo-nieznane!
Kilka twarzy zamyślonych pochyla się nad napisem, kilka par oczu w nim się zatapia i po upływie długich minut usta ze zmieszaniem szepcą:
— Pismo i język — nieznane!
Z twarzą rozgorzałą Flaminus pilnie powierzchnię sarkofagu dokoła ogląda.
— Jest i tu napis! — wola. — Pochodnie przybliżyć! Światła! Światła!
Wysokie łoże śmiertelne staje w pożarze blasków, a pałające oczy skrybów, lektorów i ich pana toną w wijących się pośród rzeźb napisach, aż z piersi wszystkich szept wychodzi ciężki, jak westchnienie.
— Pismo i język — nieznane!
Flaminus porwał się, burza uczuć rumieńce do czoła mu rzuciła.
— Imię męża tego! dziesięć tysięcy sestercji i łaska moja temu, kto imię to wyczyta!
Teraz blaski pochodni oblały ściany komnaty i ukazały na nich rzeczy przedziwne, wymowne.
Były to malowania, z których wyczytać można było jak żył, co posiadał, co miłował, czego używał ten, który teraz na szczycie sarkofagu garścią rozsypanego prochu leżał. Więc w miejscu jednem sztukmistrz przedstawił ptaki drogocenne i z wybornego smaku swego słynne, ryby z oddalonych rzek i mórz pochodzące, kosze owocami rzadkiemi, dzbany płynami rubinowemi, wazy kwiatami cudnemi napełnione. Gdzieindziej grajkowie kołom gibkich tancerek przygrywali, bogate wozy ścigały się na arenach, w niecierpliwem oczekiwaniu stały świecące od ozdób rumaki, przeciągały pochody wojenne i triumfalne, kwitły sady, złociły się pola i winnice, wypływały okręty na szerokie morza. Lecz niedość na tem.
Oprócz malowideł znajdowało się w tym przybytku głuchej śmierci mnóstwo wszędzie napisów i mnóstwo przedmiotów zadziwiających, świetnych. U stóp ścian, w niszach, na piedestałach jakieś zbroje pradawne, z kształtami nikomu z żyjących nieznanemi, jakieś czary i misy kunsztem rzeźbiarskim do wysokości dzieł sztuki dźwignięte, sprzęty, na których szyldkret, złoto i kość słoniowa mieszały się z marmurem i różanem drzewem, klejnoty rzadkie, wieńce, nadewszystko wieńce, mnóstwo wieńców takich, jakiemi ludzkość zachwycona i wdzięczna zdobi czoła swoich triumfatorów, wybrańców.
Wszystko to przedstawiało zapewne drobną tylko część bogactwa, potęgi, szczęśliwości tego, który teraz na szczycie sarkofagu rozsypaną garścią prochu leżał.
Flaminus patrzał, zdumiewał się, uwielbiał, aż przemówił.
— Bogatym i sławnym był. Jakiemi czynami zdobył bogactwo i sławę? Pragnę dzieje czynów jego poznać i jego imienia brzmieniem usta swoje rozradować. Pięćdziesiąt tysięcy sestercji temu, kto dzieje te i to imię w napisach tych wyczyta!
W wyczytywaniu wszystkich pism świata biegłymi byli skrybi rzymscy, a jakiejże wiedzy nie posiadali, z pośród najbardziej uczonych wybrani, lektorzy greccy? Jednak po długich minutach wszyscy z trwogą przed gniewem pana wyrzekli:
— Niepodobna... Pismo i język — nieznane!
Najpoważniejszy zaś i najśmielszy z pośród Greków mówić zaczął.
— Ziemia, na której, o najdostojniejszy! pałac swój wznieść zamierzyłeś, była ziemią narodu Etrusków, którzy dopóty nad nią panowali, dopóki nie podobało się bogom stworzyć prawych panów świata — Rzymian. Domyślam się tedy, żeśmy wstąpili do jednego z grobów Etruskich, w których naród ten miał zwyczaj otaczać swych zmarłych wyobrażeniami tego, z czego chwałę, szczęśliwość i osnowę życia swojego czerpali. Czy jednak mąż ten, który na mgnienie oka objawił się przed nami w całej swej sile, piękności i chwale, do tego narodu należał? Trudno zapewnić, bo na tej ziemi, tak jak na wszelkiej innej, wiele z kolei narodów żyło, kwitnęło, przemijało i znikało. Po najdawniej znanych tu Pelazgach nastąpili Kazenowie z Kecji, których wyrugowali Samnici, z kolei przez Gallów zgnębieni, a potem w związek obronny złączeni z Etruskami, których z powierzchni ziemskiej starli Rzymianie; każdy zaś z ludów, którem wymienił, przemijając, język swój z sobą unosił w krainę minionej i zapomnianej przeszłości. Nietylko więc imię i czyny męża tu pogrzebanego są dla nas nieprzeniknioną tajemnicą osłonięte, ale nawet oznajmić ci nie możemy z jakiego pochodził on rodu. Czy Pelazgiem był, Samnitą, Gallem, lub Etruskiem, a może z innem jeszcze plemieniem, zwycięskiem a nam nieznanem, tu przybył, nikt ze śmiertelnych, ani ty, Flamininie, z pomiędzy nich najpotężniejszy, dowiedzieć się dziś nie może.
Rzekł słowa te Grek poważny; milczenie wnętrze komnaty grobowej zaległo i wszystkim się zdało, że płyną po niej dźwięki żałosne, jakoby ciche żegnanie tych, co odchodzą na wieki.
Po chwili Grek jeszcze przemówił.
— Wszystko na ziemi o Clarissime! jest jako piasek toczący się z góry, którego jeden tuman, gdy przeleci, zastępuje go drugi, i tak lecą po przestworzach czasu tumany rzeczy ziemskich w nieskończoność, w uciszenie wiekuiste, w zapomnienie, w grób tak ogromny, że niczem są wobec niego ogromy oceanów, a któremu to grobowi na imię: przeszłość. Na dno tego grobu, razem z imieniem swem, mową swą i rozgłosem swych czynów zapadł mąż, który w krótkiej chwili przebywania przed obliczem słońca — tobie samemu — Clarissime, w sile i chwale zapewne dorównywał. Tak jest. Takie prawo ustanowili bogowie dla potężnego dębu i dla lichej trawy, dla orła i dla robaka, dla królów świata i dla pasterzy trzód...
Umilkł Grek, a Flaminus z głową spuszczoną i wzrokiem wbitym w ziemię słuchał jeszcze. Słuchał ech, któremi, mowa Greka odbijała się po różnych stronach jego własnego wnętrza. Potem, jak człowiek, który szereg tajemnych myśli głośno kończy, rzekł:
— A imię jego: Nikt!
Skraj togi na twarz zarzucił i krokiem gwałtownym komnatę grobową opuścił. Nikt z obecnych iść za nim nie śmiał i wszyscy z podziwem patrzali, jak zwalniając, to przyśpieszając kroku, szedł w złote pole, ku morzu, do takiego człowieka podobny, który sam nie wie, dokąd i po co idzie.
Szedł i co moment stawał, bo zdawało mu się, że ziemia w żywioł płynny przemieniona pod stopami jego i naokół fale toczy nieustanne, nieustanne, nieustannie jedne po drugich następujące, umykające, przepadające w oddaleniach nieścignionych. A gdy tak pod stopami jego i naokół działo się z ziemią, powietrzem, tumany piasku leciały, jeden za drugim, nieskończenie po sobie następując, przelatując, oddalając się, znikając w przestworzach, granic i końca nie mających...
W takiej fali on był kroplą, w takim tumanie on był ziarnkiem piasku...
A przed godziną mniemał... Tamten również w krótkiej porze przebywania przed obliczem słońca, mniemać zapewne musiał... W błędzie byli, on i tamten... Nie mógł Flaminus znieść myśli o tem, że w mniemaniu swem pobłądził, a przytem fale nieustannie pod stopami mu płynące, krokami jego chwiały i nad głową przelatujące tumany gryzącym pyłem zasypywały oczy, podniebienie, gardło.
Głowę ukrył całą w kraju senatorskiej szaty i od złotych palm, które ją usiewały, błyszczący, runął w cieniu winnicy, na ziemię.
— Bogowie! — wzdychał, otom jest dąb potężny, który zmalał do wzrostu lichej trawy, orzeł, który zwinął się w kształt robaka, król świata, zrównan z pasterzem trzód swoich... Kędyż na ziemi wielkość?
Prawdę powiedział prostak, z którego słów drwił Flaminus. W etruskim grobie mieszkały podziemne genjusze i wstępującym do niego śmiertelnikom ukazywały dwie nagie postacie, z których jedna mówiła: przeminiesz! a druga: największym z ludzi będąc, małyś jest i wielkim siebie mniemając — szalonyś!





MAGON





Na pokładzie wspaniałej tryremy, ognistem okiem ścigając blaski morza, przez trzy rzędy potężnych wioseł oranego, Mago Wielki, floty kartagińskiej wódz, czyli Nawarchos, w głębokich pogrążał się dumaniach. Dumania to były takie, jakie niekiedy szumią w duszach skrzydlatych, mających w sobie głębie tajemnicze, a w nich głuche boje i zdziwienia. Dziwił się Mago bojowi, który w nim powstał, a wzrastał w miarę zmniejszania się przestrzeni, rozdzielającej Kartaginę od Syrakuzy, ojczyznę Magona, przepotężną i kwitnącą, od krainy mąk, jęków i grozy.
Jaki to był bój? Jakie siły jawne i ukryte toczyć go poczęły w szerokiej piersi wojownika, wojownika o mocy miecza tak niepokonanej, że zawczasu, — bo kruczy włos nie siwiał mu jeszcze u skroni, — z imieniem jego skuła słowo: Wielki! Oto ze strony jednej w słonecznych blaskach i wawrzynowym liściu jaśniały radość i duma, że Kartagina jest najpierwszą potęgą świata i że on, Mago z Kartagińczyków jest najpierwszym, a z drugiej strony, zdaleka, niewyraźne, lecz natrętne, toczyły się kłęby mdłych wahań i ciemnych wątpień.
Nie pierwszy to raz ckliwość rzeczy ludzkich i gorycz, którą sączy każde ich rozkąszone jądro, zalewały mu serce męskie w tych właśnie momentach, gdy ramiona sławy wznosiły go najwyżej, lub kołysały najsłodziej ramiona rozkoszy. Lubił sławę i lubił rozkosz, lecz nigdy dłużej nad jeden obrót piasku w klepsydrze w objęciu ich nie pozostawał spokojnym i ufnym. Zaledwie upajające dymy ich przebić zdołały tkaninę jego mózgu, wnet napełniały go roje zapytań niespodzianych, myśli czarnoskrzydłych.
Cóż dalej? Co na dnie? Co w końcu? co po końcu? Czy nic nie wzlata wyżej, nie trwa stalej, nie ogarnia tkliwiej, nie przenika głębiej nad zgiełk boju, nad hymn chwalby, nad woń róży, nad płomię pocałunku, nad słodycz wina, zaprawionego miodem?
Tak zapytywał. I myślał, że pomimo wielkości swojej umrze tak samo, jak umarł ojciec jego, Mago Mądry, jak umarła matka jego, Mora Gwiazdooka, jak pomarli Phto, Korus, Syo, owi piękni, wielcy, silni, sławni poprzednicy jego, chluby Kartaginy, ozdoby świata. Myślał, że ten tylko łoże bezpieczne dla radości w sercu swem usłać zdoła, kto nigdy żywemi oczyma nie widział trupa; że jednostajnemi są początki i końce takich, jak on, triumfatorów zwycięskich i tych Numidów zwyciężonych, którzy tylekroć u stóp jego czołgali się lub konali; że ich i jego jednostajną bogowie dotknęli nędzą: nieświadomości swoich początków i swoich końców, jako też początków, końców, dróg i przeznaczeń wszystkiego, co wokoło ich małości i wokoło jego wielkości istnieje.
Bogów ojczyzny swej, krwi żądnych, szałem zmysłowym pijanych, w czci miał niewielkiej, lecz lubił czasem słuchać powieści Archilea z Platei, o tym Bogu Nieznanym, ku któremu wzlotną myślą swą docierali Grecy, nigdy, aż do ostatka dotrzeć nie mogąc. Słabym, choć żądnym oddechem duszy, może wspomnieniem głuchem lub mętnem przeczuciem wiedzeni, poprzez ziemskich sił i pomysłów zawieruchę, ścigali oni jakieś oblicze przeolbrzymie, jakąś przepotężną siłę, myśl, a w kształt zakuć i w słowa ułowić ich nie mogąc, nie wznieśli dla nich świątyni ani ołtarza i tylko poświęcili im głaz ogromny, który pod odkrytym stropem niebieskim, wśród pól milczących, wiecznie milczał.
Archileos z Platei, ścigany przez los i ludzi, ukrył się niegdyś pod dach Magona i za gościnność oddawna płacił mu słowami — które mącą duszę. Słowa Archilea mąciły duszę kartagińskiego wodza, jak czasem błyskawice mącą ciemność burzliwej nocy. Wojował Mago, rządził, w radach ojczyzny swej uczestniczył, ssał z piersi życia wszystkie jej mleka i miody; mów Archilea słuchać długo nie miał czasu. Tylko kiedy-niekiedy słowo jedno, słów kilka, pół obrotu piasku w klepsydrze, — coś nakształt błyskawicy, w której przelotnym błyśnięciem zamajaczyły w ciemnościach kształty przedziwne, wzrosty ogromne, linje przejasne, ale czem były, oko nie rozpoznało, bo błyskawica zgasła.
W błyskawicowem takiem widzeniu ujrzał raz Mago z za wonnych dymów, z za lśniących puharów, z za szumnych zgiełków biesiady, rozkwitający w głębi cienistych ogrodów kwiat białej magnolji i, rozplótłszy zawiązane mu u szyi ramiona Hality, białolicej Sabinki, współbiesiadnikom zniknął z oczu. Nikt nie widział, jak od gwaru ludzkiego daleko, wśród ciemnych cyprysów, korona śnieżnego kwiatu i oblicze sławnego męża oko w oko na siebie patrzały; on zapytywać się zdawał o tajemnicę jej niepokalanej bieli, ona w odpowiedź mu wysłała z atlasowej swej głębi skarabeusza o szmaragdowych skrzydłach, który wzbił się nad nim symbolem nieśmiertelnej duszy.
W błyskawicowem jakiem widzeniu, innym razem, po uczcie, wśród której wargi niewieście, w ogniu wina zapalone, sen z powiek mu starły, Mago w sypialnej komnacie swej ujrzał rzecz niespodziewaną. W różanem świetle syrakuzańskiej lampy, na kwiecistych purpurach syryjskich kobierców ujrzał pełzające, podrzucające się w ohydne kłęby i koła zwijające się głowy niedawno pobitych Numidów. Poznał je. Temi samemi były, na które oczyma spracowanemi w boju, z piersią wzdętą od radości, patrzał wśród pola zwycięskiej dla niego bitwy. Teraz od tych twarzy wykrzywionych, oczu obłąkanych, warg palcem śmierci spalonych i zmiętych, poszły mu w członki bóle niepojęte, ckliwości nieznośne, haki wydzierające z ciała i duszy wszystek ich spokój.
Lecz nazajutrz przypadła mu do piersi cudnej piękności Myrta czarnowłosa, a potem z urny losu wypadł nowy bój zwycięski. Mago był znowu mężem nad wszystkie męże chciwym sławy, pocałunków, róż — i miodem w żyłach pociekło mu życie szczęśliwe.
Że mogło kiedykolwiek nieszczęśliwem bywać, nie wiedział nikt, i on nie wiedział dlaczego bywało. Myślał czasem, że weszło to w niego z nieśmiertelnej duszy ojca, tego Magona Mądrego, który nad wszystko w świecie kochał ziemię, jej płody, jej żywiące soki i o nich napisał dzieło wiekopomne. A czasem samemu sobie na ciele chorym się zdawał, lekami przecież od choroby, która go udręczała, — rzecz dziwna! — bronić się nie chcąc. Z udręczeń o niewiadomem źródle, które były jak błyskawice rozdzierające ciemność, sączyła się rozkosz inna niż ta, którą wypijał z czerwonych warg Myrty, lub jak rosę brylantową zbierał z wawrzynowych wieńców, lecz której utracić nie chciał dlatego właśnie, że była inną, że czyniła go innym niż inni, że go czemś niepojętem i w słowa nieujętem wynosiła nad innych. Nad wysokich rówieśników swych uczuwał się Mago wyższym i czyniło go to dumnym, a także smutnym, bo ten wzrost sprawiał, że był samotnym i, towarzyszy mając mnóstwo — nie miał przyjaciela.
Gdy jako Nawarchoz, wódz floty potężnej, ku Syrakuzie płynął, opadły go błyskawice, ukazujące wśród ciemności rozwiejne zarysy rzeczy dostrzeganych oddawna, nierozpoznanych nigdy. Płynął tam, aby przeciwko zbuntowanemu ludowi wesprzeć tyranów Hykotasa i Denisa, pod stopy im rzucić cudną, a teraz łzami zalaną »źrenicę Sycylji«. Wesprzeć tyranów przeciwko ludowi! Tak mówili, to światu wmówić usiłowali wielkorządcy kartagińscy, ale Mago śmiał się z tych upewnień. Szczerość punicka! Przyrzeczenia punickie! On wiedział co o tem myśleć i świat wiedział, skoro ze słów tych utworzył szyderskie przysłowie: kupa handlarzy, góra kłamstw, to Kartagina. Gorący wstyd na czole za ojczyznę swą uczuwa. Mago. Nie jestże z niej dumny? Owszem, dumą napawa go jej potęga wojenna, jej bogactwo. Tylko w błyskawicowem widzeniu dostrzega nieprzeliczoną moc rąk chciwych, szpetnych, drapieżnych, brudnych od metalu, ociekłych krwią...
On wie. Nie po to za tryremą jego w ślad płyną setki okrętów punickich, nie po to na tych okrętach błyszczą orężem mirjady żołnierzy, aby Punici ceną krwi swojej dla Hykatosa i Denisa kupowali »źrenicę Sycylji«. Dla siebie kupić ją zamierzają. To nie pomoc sprzymierzeńcom udzielona, lecz nowe oszustwo. Na podbój Syrakuzy, pod dowództwem Magona płynie ta flota...
To podbój! Więc znowu podbój! O, chwała tobie, Kartagino, królowo mórz! Jednym więcej klejnotem wzbogaci się twe bogactwo, jednym więcej triumfem rozbrzmi po świecie sława twej potęgi, a sprawi to najpierwszy z synów twoich, Mago niezwyciężony, Numidów i Libijczyków pogromca, Mago Wielki!
Hej, słudzy! wołać tu Hanona, Lokata, Judra, dowódców o dłoni silnej, mężów o tarczach białych i pióropuszach krwawych nad stalowemi hełmy!
Przybiegli posłuszni, karni. Narada wojenna, gwar, spory. Hanon zacięty, choć skryty wróg Magona, raz jeszcze przed wolą jego ukorzył swą wolę i błysnęło nienawiścią oko śniadego Punity. Jedna to iskra więcej w ognisku radości Nawarcha, bo Hanonem zawistnym, przebiegłym i chytrym gardzi. Szybciej, silniej biją o tonie morskie wioseł tysiące, szybciej, weselej żeglarze pieśniami napełniają szerokie przestworza i, na mocne wiatry rozpuszczając żagle, kwieciste wieńce rozwieszając na masztach, za Magonową tryremą nie płyną, lecz, zda się, lecą setne okręty... Na podbój najpiękniejszego w świecie kraju i miasta, po Sycylję i Syrakuzę, po nowy klejnot dla kartagińskiego skarbca, po liść najwonniejszy dla Magonowego wieńca chwały!
Szaleje Mago przy biesiadnym stole. Myrta czarnemi włosy pierś mu osypała, wyborne są wina greckie i urokiem piękności nieznanych, a słynnych, mrugają w oddali źrenice — gwiazdy syrakuzeńskich niewiast.
Północ minęła. Wielkie, złote gwiazdy usiewają niebo. Cicho nad drżącem odbiciem gwiazd w morzu suną okręty punickie z więdnącemi w zmroku wonnej nocy różami na szczytach masztów. Na tryremie wodza wszyscy posnęli; nawet w sercu Hanona usnęła wściekła zawiść. Cisza głęboka na morzu, na niebie, na tryremie. W ciszy, pod gwiazdami na bezludnym pokładzie, szemrze szept:
— Archilen! Archilen! pójdź do mnie, bo oto znowu dusza omdlewa mi w ckliwej próżni i zrywa się w niej ciemny ptak, drapieżny ptak, straszny ptak śmiechu bezsennej nocy nad przeminionym dniem! Cóż dalej? Co na dnie? Co u końca? Co po końcu? Czy nic nie wzlata wyżej, nie trwa stalej, nie ogarnia tkliwiej, nie przenika głębiej nad podbój, nad bogactwo, nad objęcia Myrty sprzedajnej, nad chwalbę fałszywych ust?


∗             ∗

Znowu noc. Już w zatoce Sycylijskiej, u stóp Syrakuzy, w cieniu wysokiej warowni stoją na kotwicach okręty kartagińskie i sennie kołysze się na łagodnej fali tryremą Newarcha, Magona. Bezpiecznemi czują się śpiące na okrętach wojska, spokój panuje na tryremie wodza. Wódz jednak nie śpi. Kotary z tyryjskich kobierców purpurowemi zwojami spływają wokół łoża, z wyciągniętą postacią wojownika, potężną i bezsenną. Tu, ówdzie, gliniane lampki egipskie pełgają wśród purpur płomykami, podobnemi do niespokojnych iskier. Ogniste oczy Magona mają niespokojne pełgania egipskich lampek. Możeż to być, aby najmężniejszy z Punitów trwogę uczuł na wieść o zwycięskim ku Syrakuzie pochodzie Timoleona, najcnotliwszego z Greków?
Przybywał. Na czele Koryntjan, pośpieszających z pomocą braciom-Grekom, wkrótce już pod mury Syrakuzeńskie przybyć miał Timoleon.
Hykatos, w strachu słaniając się u kolan Magona, błagał, aby puniccy żołnierze zeszli z okrętów, napełnili miasto i bronili go przed zbliżającym się Timoleonem. Mago jak lew rozgniewany porwał się był i wszystkiemi trąbami wojsk swych, nad morzem zaryczał: Do Syrakuzy!
Jak stado jastrzębi z rozpuszczonemi po krwawe mięsiwo szpony, spadli na Syrakuzę kartagińscy żołdacy. Spłakana »źrenica Sycylji« krwią zaszła.
A teraz, oczyma pełgając, jak pełgają płomyki przez wiatr miotane, wielki Punita leży wśród purpur bezsenny i — słucha. U dołu opon, nisko przy ziemi, słychać głos, który opowiada, pokorny głos ubogiego domownika, cichy i czasem łzą zaszły głos Greka, mieszkającego na kartagińskiej tryremie.
— W bitwie, którą Koryntjanie staczali przeciw mieszkańcom Argosu, Timofanes, brat Timoleona, popadł w niebezpieczeństwo śmiertelne; zraniony koń jego, upadając, rzucił go pomiędzy wrogów. Wnet strach, ten błądzący po polu bitew wróg wojowników, towarzyszy jego bladą pięścią pomiędzy oczy uderzył, aż uciekli. Wtedy zdala dostrzegający to Timoleon bieży na pomoc bratu, okrywa go swym puklerzem i ciało własne na tysiąc grotów, na tysiąc ciosów wystawiając, z zaciekłością lwiej macierzy, lwiątek swych przed napastnikiem broniącej, broni brata, obrania go, na ręku swym z bitwy unosi i, zranionego żołnierzom, wodzom, ludowi pokazując, woła: ten jest bohater! patrzcie, jak walczył mężnie, jakie rany za wolność Koryntu poniósł...
— Miłował brata...
— Miłował, panie, jak człowiek miłuje oko swoje, przez które widzi jasność dnia. Jasnością dnia był Timofanes, pełen pychy i popędliwych chuci dla Timoleona, cichego jak mądrość, słodkiego jak mądra łagodność. Miłował Timoleon Timofana więcej niż sławę swoją i to sprawiał, że w urzędach pokoju i wojny współobywatele wynosili brata ułomnego wyżej nad tego, który był wzorem ludzi. A gdy prośbą i namową, staraniem i radą już wyniósł go wysoko, wnet nad ułomnościami jego zasłonę ze skrzydeł swych roztaczał, o wszystkiem, co sam przemyślił, mówiąc: to Timofanes przemyślił! o wszystkiem co sam uczynił, mówiąc: to Timofanes uczynił! służąc umiłowanemu, jako kije służą krokom chorego człowieka, a wszystko to czyniąc w skrytości tak zamkniętej, że zdawał się być niczem, gdy Timofanes zdawał się być wszystkiem, że zdawał się mdłym cieniem, gdy Timofanes zdawał się triumfującym słońcem... Lecz, co widzę, o Panie? Czy mylą mię oczy, w twardej służbie życia wpółoślepłe? Zeusowe brwi twe zatrzepotały jako skrzydła krucze i na olimpijskiem czole położyły dwa znaki zadziwienia. Czemu tak dziwisz się, synu Magona Mędrca?
— Nie widziałem ja, o Archileu, w ojczyźnie swej, Kartaginie, miłowania takiego i gdy brwi moje kładą mi na czoło znaki zdziwienia, w piersi zrywa się śmiech z miłowania wielkiego, z miłowania takiego, jakiegom nie widział.
— Dlaczegóż nie śmiejesz się, o najszczęśliwszy z ludzi?
— Głaz ciężki legł mi na śmiechu i wyjść mu ze mnie nie daje...
— Ten głaz, o wodzu, to smutek...
— Czyliż smucą się potężni?
— Spójrz w siebie, najpotężniejszy! Czy nie uczuwasz, jakoby wiatr niósł powiewy od hyperborejskich lodów? Czy nie spostrzegasz, jako uciekają, w blade mary przemienione, dymy kadzidłowe. Lodem hyperborejskim, marami uformowanemi z dymu są potęga, sława, miód rozkoszy, połysk djamentu, czerwień purpury, gdy ogniem ich nie przepływa i słodyczą nie nasyca — wielkie kochanie.
Mago silnie zwarł dumne wargi, długo milczał, a potem rozkazał:
— Mów dalej!
— Koryntjanie, przewidując niedaleką wojnę, składają nowe pułki i dowództwo nad niemi oddają Timofanowi, jako najwięcej zasłużonemu ojczyźnie, o tem, że zasługi ukrytą sprawą Timoleona były, nie wiedząc. Wnet człek pyszny i pełen wrzących chuci ogłasza się panem samowładnym miasta, na karki tych, którzy opór mu stawią, morderczy miecz opuszcza i kraj kwitnący, szczęśliwy, wolny kładzie w paszczę tyranidy. Timoleon rzuca się do stóp brata i na duchy przodków, na łono wspólnej matki, na ogień święty, na wody czyste, na niebo wysokie zaklina, aby szlak krwawy opuścił, ojczyznę przebłagał, przebaczenie jej kupił...
— Kupił? — przerwał Mago.
— Tak jest, panie. Takie prawo nad śmiertelnymi zawiesiły moce niepojęte, że wszystko, co ich żywi, poi, raduje, wynosi, wzbogaca, oczyszcza, kupować oni muszą. Bólem płaci niewiasta powstanie dziecka swego, ceną śmiechu bywają przybiegające za nim łzy, mędrzec za mądrość monetą trudu, młodość starością, nadzieja wspomnieniem, życie śmiercią i śmierć sama tworzeniem nowego życia płacą. Opłatą winy — jest cierpienie...
— A czem za cnotę płaci cnotliwy? — zapytał Mago.
Archileos po chwili myślenia odrzekł:
— Cierpieniem.
Porwał się Mago i krzyknął:
— Srogie to prawo! Któż je zawiesił nad ziemią? Po co zawiesił?
Archileos nie odpowiadał długo, a potem, usta z otaczającym je włosem siwym i całe prawie oblicze, w oponę purpurową tak utulając, jakby jej jednej powierzał tajemnicę straszliwą i żałosną, rzekł:
— Głaz poświęcony Bogu Nieznanemu — milczy.
Długie milczenie, które nastąpiło potem, przerwał Nawarchos rozkazem:
— Mów dalej!
— Timofanes odtrącił brata, znowu głów wiele strącił z karków współobywateli, majętności ich zagrabił, ostatni szczęt sprawiedliwych praw Koryntu zniósł. Jak zwierzę, które wije się z bólu pod chłostą nielitościwej dłoni, pod biczem jego i pod piętami jego żołnierzy Korynt wił się i wył; cicho wył, bo za głośne szczeknięcie wszelka głowa rozdzielała się ze swym tułowiem. Natenczas przed Timoleonem otwarły się bramy pałacu tyrana, pilnie przed innymi strzeżone. Zbrojna straż, bez podejrzeń, przed oblicze wszechwładnego dopuściła brata-dobroczyńcę. Z dwoma przyjaciółmi przybył i znowu, kolana umiłowanego objąwszy, błagał... a w odpowiedź otrzymawszy śmiech szyderski człowieka, który z ziemi i nieba, ze sprawiedliwości i ojczyzny wesoło drwi sobie, do przyjaciół rzekł: »czyńcie!« i, twarz skrajem chlamidy zasłoniwszy, padł na ziemię cały w płaczu... A oni uczynili... Porywasz się, Panie! Siadasz na łożu! Z szeroko rozwartych oczu twych, z warg drgających, z piersi dyszącej wybucha pytanie, którego nie wymawia głos. Co uczynili? Przebili go mieczami swemi. Przebili go na rozkaz tego, który więcej nad miłowanego człowieka miłował ludzi...
Jak iskry drgające na wietrze, tak błyskają naokół płomyki egipskich lampek, lecz nie wtórzy im błyskanie oczu Magonowych, które spuszczone powieki okryły. Tylko na wielkiem czole Punity zmarszczki skłębione świadczą, że przetaczają się pod niem ciężkie kłęby myśli i pierś szeroka wznosi się ciężkim oddechem.
— Mów dalej!
— Rozległy się w murach miasta i na otaczających je polach hymny radości, peany zwycięstwa, lecz Timoleon nie widział, nie słyszał nic, bo od gromu przeraźliwego oślepły, ogłuchły, Korynt opuścił. Kędy sam na sam ze stropem niebieskim rozmawiają pola najjałowsze, kędy po skalnych wzgórzach stada kóz pną się pod strażą ubogich pasterzy, skąd wieczna samotność odgania pociechy i uciekają przed głuchem milczeniem nadzieje, tam poszedł... Któż wie, dlaczego tam poszedł? Może żałobę swą przed oczyma ludzi ukryć pragnął? Może gdy usta jego słowa: bracie! wymówić już nie mogły, dla słów innych otwierać się nie miały siły. Może obmierzły mu ludzkie sprawy i błagać chciał gwiazd, chmur, wichrów, gromów i milczeń pustyni, aby odkryły przed nim sprawy Boga Nieznanego. Któż zgadnie, jakie gwiazdy kierują sercem wielkiem i jakie zalegają je chmury, gdy zaszumi w nim wicher przeznaczeń nieszczęsnych, gdy w nie uderzy grom nieskończonego bólu!...
Coraz cichszy, umilkł i stopił się z ciszą głos opowiadającego, minuty płynęły, aż w komnacie ozwało się echo:
— Któż zgadnie, jakie gwiazdy kierują sercem wielkiem!
Nisko przy ziemi, cichy głos Archilea szemrał znowu:
— Dwadzieścia razy słońce okrążyło ziemię, odkąd Timoleon-bratobójca, na pustyni z gwiazdami, z chmurami, z wichrami, z ubogimi pasterzami trzód kozich przestawał, gdy przybyło ku niemu poselstwo z Koryntu, błagające, aby na czele wojska ku Syrakuzie śpieszył. Nieszczęście wołało nieszczęśliwego, Grecja wołała Greka. Usłuchał. I oto wnet już wystąpi do walki z tobą, o Panie, z tobą, któryś jest najstraszliwszy wróg Grecji i Timoleona...
Po komnacie znowu rozległo się echo:
— Wróg Grecji?...
Przepastne zdumienie było w tem echu i pierwszy poszum wichru, który niesie bóle i bunty.
— Wróg Timoleona... którego wielbię?
Z twarzą obróconą ku ścianie, jakby przed nią tylko głębiny duszy swej odkrywał, mówić począł:
— Jest mi tak, jak gdybym obudził się ze snu. Śniło mi się, że byłem wrogiem Grecji, a teraz spostrzegam, że brzydzę się zadawaniem krzywdy krainie, na której palce błogosławiące położyły genjusze wielkich myśli i czynów, mamże, jako zwierz dziki rozdeptywać płody tej ziemi, w truciznę obracać żywiące jej soki? Śniło mi się, że byłem wrogiem Timoleona, a teraz głośno wołam, bo moc uczuć niepojęta z piersi mi wyrzuca słowa popędliwe: czemum ja męża tego nie spotkał na górskiej przełęczy i pocałunku przyjaźni nie wziął od niego w przeczystym eterze? Czemu wśród równin morskich przestrzennych, wolnych, w oddechu łagodnych wiatrów nie spoiły się dłonie nasze przymierzem pokoju? Czemuśmy razem nie ścigali oczyma lotu orłów, my — dwaj orłowie? Czemu pod ognistem okiem słońca nie rozmawialiśmy z sobą o rzeczach wielkich, my — dwa duchy dla rzeczy wielkich stworzone z ognia? Dlaczegom na drodze swej napotykał ludzi zimnych i ludzi fałszywych, ludzi głupich, złych i małych, ciągnących na niże?... Czemu, gdym stworzon do boju i mordów, na dnie duszy mam płaczącą litość? Czemu dla mnie, którym wziął tak wiele, siła rozdawnicza nie miała tego, bez czego wszystko jest zgrzytem i bólem — harmonji?
Tak duszę swą otwierał, dziwił się, zapytywał Mago, a głos cichy, w zwoje kotary wtulony, u ziemi zaszemrał:
— Głaz poświęcony Bogu Nieznanemu milczy...
Wtem, na pokładzie tryremy rozległy się głośne wołania, okrzyki, kroki i u podniesionych kotar komnaty Nawarcha stanęli podwładni mu dowódcy. Z ust ich, tkniętych bladością wielkich wzruszeń, wypadła wieść... Timoleon z Koryntjanami swymi przybył. Już pochodem zwycięskim sycylijskie przebiegłszy pola, u stóp Syrakuzy stanął. Szpiegowie wyliczają, że wojska jego wobec punickich mirjad są jak garść piasku z dłoni dziecięcej wyrzucona wobec tumanów, które po afrykańskich pustyniach noszą niepowściągnione wiatry. Zwycięstwo Punitów pewne. Do boju, wodzu! nieprawdaż? Powiedz, Magonie wielki, posłuszni, jak huf tygrysów, za tobą pobieżym!
Porwał się z łoża Nawarchos i gromkie rozkazy padać mu z ust poczęły.
— Do szturmu miasta narzędzia gotować! Wojska na ląd wysadzać! Do boju, tygrysy moje! Do boju, Punici! Do boju z wielkim Grekiem...
Wtem zamilkł i, powleczony bladością tych, których nieskończone zdejmują bóle, jął to powściągać, co był do biegu popchnął.
— Czekajcie! Stójcie! Jam jeszcze rozkazów nie wydał! Niech dzień upłynie... jeden dzień!... Potem Mago Wielki powie, a wy, posłuszni, spełnicie!


∗             ∗

Przeminął dzień. Mago Wielki powiedział; oni, posłuszni, spełnili...
Cicho, bez pieśni, bez wieńców na masztach, milczeniem wstydu powleczone, od Sycylijskich brzegów odbiły kartagińskie okręty i już, okrążywszy przylądek, wypłynęły na Afrykańskie morze, gdy w Syrakuzie, u szczytu jej twierdzy, u stóp jej murów, rozległ się okrzyk:
— Uciekli!
Uciekli Punici, uciekł w trwodze sławny z męstwa ich dowódca! Bo cóż innego, jak tylko trwoga blada mogła pchnąć ich okręty z powrotem ku brzegom ojczystym? Kędyż ukryła się, kędy przepadła potężna flota Kartaginy? — żartowali Grecy. Tysiąc, dwa tysiące, dziesięć tysięcy talentów złota temu, kto zgadnie, albo wynajdzie, gdzie ukryła się i przepadła flota Kartaginy razem z wodzem swym, Magonem Wielkim — tchórzem!
Na żaglującej po afrykańskiem morzu tryremie Nawarcha rozlegają się krzyki:
— Uciekłeś, Magonie Wielki! Tchórzu!
Wydaje krzyki te z piersi, białemi puklerzami osłoniętych, gromada mężów o krwawych pióropuszach  nad stalowemi hełmy. Hanon im przewodzi. Godzina wzywana przez zawiść jego — wybiła! Mago-tchórz runie w otchłań, on stanie u szczytu! Wściekłym gniewem płoną oczy, w zapamiętałej groźbie miotają się ręce; ramiona potężne, postać wodza oplótłszy, walą go na ziemię. Zginiony!
Nad opalową roztoczą Egiejskiego morza, blaskiem świetnych odrodzin jaśnieje Syrakuza. Kwitną rumieńcami wybladłe przedtem lica, śmieją się serca, śpiewają usta, ze świątyń, z rynków, z panegirji, z agry, z pola igrzysk, poświęconych bóstwom zbawczym, tryskają pod niebo hymny pochwalne, dziękczynne, radosne...
Nad afrykańskiem morzem, u szczytu pobrzeżnej skały drzewo hańby i śmierci wznosi ku niebu rozpięty na niem blady trup Magona.







WIEDŹMA





Zdaje się, że w całej tej wsi nadniemeńskiej powszechnie poczytywano ją za wiedźmę. Pośród mężczyzn znajdowali się zapewne tacy, którzy na rzeczy tego rodzaju mieli pogląd trochę sceptyczny, a nadewszystko wcale o nich nie myśleli, lecz kobiety zostawały ze sobą ma tym punkcie w doskonałej zgodzie i jednomyślności, co już samo było zjawiskiem tak rzadkiem, że niemal nadprzyrodzonem.
Dwudziestoletnia Nastusia Perejkowa osłupiała ze zdziwienia, gdyśmy ją o chatę Słaboszychy zapytały. Było to na miedzy, z której stron obu stały na świeżem ściernisku dziesiątki snopów. W krótkiej, kraciastej spódnicy, w białej koszuli i czerwonej chustce, z tyłu głowy na kasztanowatych włosach związanej, z niskiem, ogorzałem czołem, które miało dziewiczą gładkość i pogodę, z oczami, jak bławatki pośród zboża, świecącemi pośród ciemno płowych brwi i rzęs, wydawała się ona wcieleniem sielanki. Bosym jej stopom, do połowy ukrytym w trawie, słońce nadawało połysk pozłoconego bronzu, przy każdem poruszeniu sierp, który w spuszczonej ręce trzymała, jak srebrny półksiężyc błyskał u jej kraciastej spódnicy. Pytanie nasze sprowadziło w niej dziwną zmianę. Spoważniała, ściągnęła brwi i z pod nich patrzała na nas trochę trwożnie i nieufnie. Po chwilowem wahaniu, milcząc, ukazała chatę, stojącą w pewnem od wsi oddaleniu, na bielejącej zdala płachcie piasku i, widocznie niezadowolona, uczyniła krok ku odejściu, ale, rozmyśliwszy się snać, stanęła znowu i zapytała:
— Czy wy do niej pójdziecie?
Mówiła cicho i patrząc w ziemię. Usłyszawszy, że chcemy poznać zioła, któremi Słaboszycha leczy wiejską ludność, z ironją skrzywiła drobne, ponsowe usta.
— I wy wierzycie temu, że ona lekaruje?
Bliżej ku nam przystąpiła i ze spuszczonym wzrokiem, cicho i prędko mówić zaczęła:
— Ja wam dobrze życzę. Nie idźcie do niej. Ona nie lekaruje, ale wiedźmaruje; spytajcie się kogo chcecie, czy ja łgę. Łucja, ta, co z drugiego końca, naprawdę lekaruje. Świokrze na wiosnę w sieredzinie tak bolało, że aż krzyczała, a jak tylko Łucja ziółek jej nawarzyła i napić się dała, zaraz przestało. Mego od febry wyleczyła, a kiedy u Karasiowej dziecko na lichtarytys zachorowało, to i felczer nic nie pomógł, a ona pomogła. Ale ta... niedobra! Złe tylko zna, dobrego nie zna. Ludzie chodzą do niej po rady, ale to dlatego, widzicie, że boją się jej... nie żart, jak boją się tej szelmy. Przeszłego roku czemścić takim ogród Mikuły posypała, że robactwo go napadło i wszystkie liście na warzywie porobiły się jak sita. Do Kobardowej obory taką rozpuchę wpuściła, która wszystkie mleko z krów wydajała, a Karasiowej żonce cościć takiego zrobiła, że jak na wiosnę dziecko zległa, to i do tego czasu nie wstaje. Rozgniewała się, widzicie, na Karasia, że ją wódką nie traktował, a na Mikułę i Kabardę, że po pijanemu jej dziada wybili.
— Czy to jej mąż, ten dziad, którego wybili?
— A toż. Mąż. Lokajem kiedyś we dworze służył, uczony był podomno, na książce czytał, ale teraz chodzi z kijem po świecie i żebrze... Posiedzi w domu miesiąc, dwa i znów torbę na plecy i do jakiego miasteczka, albo pod jaki tam kościół żebrać idzie. Czy on jej dużo pieniędzy przynosi, czy co, ale ona za nim, jak matka za dzieckiem — tak ginie. Oczy ludziom wydzierałaby za niego. Kiedy, nie daj Boże, ktokolwiek jemu choć złe słóweczko powie — zaraz pomstuje...
— A dzieci mają?
— A toż. Syn za parobka po dworach służy, a córka taka sama jak ona i wnuczka będzie taka sama. Ta córka, Maryśka, to już dwa razy za mąż wychodziła i za każdym razem mąż jak raz w rok i dwanaście niedziel umierał... Tak już ona im robiła... po pierwszym córkę ma... czartowskie plemię...
— Dlaczego czartowskie plemię?
Nastusia przysunęła się ku nam tak, że czułyśmy na twarzach jej gorący oddech. Mówiła bardzo śpiesznie i cicho.
— Są widzicie tacy ludzie, których Pan Bóg nie stworzył Czart ich stworzył. A kiedy ojciec, albo matka tak przyjdą na świat, to i dzieci będą takie i wnuki... całe już plemię takie... czartowskie... Oni... oni...
Zawahała się. Na dziewiczo gładkiem jej czole powstały dwie poprzeczne zmarszczki, oczy pociemniały i znieruchomiały, grozą zdjęte. Zdawało się, że przez te kilka sekund o dziesięć lat postarzała. Tak cicho, że ledwie dosłyszeć ją było można, kończyła:
— Oni nie mają duszy. Im czart zamiast duszy swoją złą siłę daje... Oni bez duszy...
W tej chwili od wsi i Perejkowej chaty męski głos zawołał:
— Nastusiu! Nastusiu!
Jakby na czarodziejskie zaklęcie, na dźwięk tego głosu, twarz młodej kobiety zajaśniała znowu wiosenną pogodą. Mogło się zdawać, że głos ten przebudził ją z dręczącego snu.
— Oj! — zawołała, — a to mój z łąki już powrócił... Na błocie kosił o milę stąd i mówił, że jutro powróci, aż tu już i powrócił! aaaa! Kab jeho...
Serdeczna radość paliła się w jej oczach i śmiała się na czole, ustach i policzkach. Głową ku nam skinęła i odbiegła. Ale po kilku krokach wróciła jeszcze, znowu trochę chmurna, niespokojna:
— Moje wy mileńkie, — zcicha i błagalnie przemówiła, — nie mówcie tylko nikomu o tem, co ja wam o Słaboszysze powiedziałam, zmiłujcie się, nie mówcie... broń Boże dowie się, jeszcze pomstować będzie i mojemu, albo dziecku co złego zrobi.... Nie powiecie? Moje wy mileńkie, nie mówcie!
Otrzymawszy żądane przyrzeczenie, szybko odeszła ku wsi, wyprostowana, zgrabna, małemi, ale silnemi stopy depcąc trawy i kwiaty. W gęstwinie warzywnego ogrodu i wiśniowego sadu parę razy jeszcze sierp na kraciastej spódnicy błysnął jak srebrny półksiężyc...


∗             ∗

Szłyśmy dalej. Opuszczając na dziś zamiar odwiedzenia Słaboszychy, szłyśmy szerokiemi, to znowu bardzo wąskiemi miedzami, śród równego pola, na którem to stały jeszcze złote ściany nieściętego żyta, ówdzie wznosiły się przysadziste dziesiątki snopów, gdzieindziej ciemna grusza w zaklętej nieruchomości stała nad ścierniskiem, usianem drobnemi liśćmi i kwiatami, których nie dosięgnął sierp. Wszystko pogodny wieczór powlekał już zmrokiem, rozwidnianym przez fioletowe smugi, błądzące po zbladłym błękicie nieba i przez wielki pas jaskrawej purpury, który stał na zachodzie, przelewając w sobie fiolet i złoto. Od tych ostatnich świateł dnia powietrze i ziemia nabierały tu i owdzie barw fioletu i bladej czerwieni; napełniała je przecież żółtość świeżo ściętej słomy.
Cicho było, coraz ciszej. Żniwiarze dawno już zeszli z pola, trzody porykiwały we wsi, aż uciszyły je ściany obór, na gruszach usnęło ptactwo. Na znaczną już odległość oddaliłyśmy się od wsi, gdyśmy pośród pola spostrzegły trzy ludzkie postacie, które, jedna za drugą, ku ziemi schylone, bardzo powoli posuwały się w prostej linji zagonu. Niebawem spostrzegłyśmy, że były to trzy kobiety. Kiedy, przyśpieszywszy kroku, zbliżyłyśmy się ku nim, zobaczyłyśmy, że były to żniwiarki, dziwnie spóźnione. Dla wszystkich robota dzienna była już ukończona, oprócz dla nich.
— Boże dopomóż!
Dziakujemo, pani! — odpowiedziały dwa głosy. Trzecia żniwiarka, ta, która szła na ostatku, nie odpowiadała. Było to dziecko. Trzynastoletnia, szczupła, blada, nie miała w ręku sierpa; za tamtemi zbierała kłosy i w snopy je składała. Teraz także, z więzią żyta w podniesionych nad głową rękach, z opadającemi na szarą koszulę lnianemi włosy i z pod krótkiej spódniczki tonącemi w ścierni bosemi stopy, wlepiała w nas ogromne, zadziwione, śród chudej twarzy błękitem świecące oczy. Tamte na przedzie żąć przestały i wyprostowały się. Szczególny widok. Trzy pory życia; trzy pokolenia. Obok dziecka stała kobieta dojrzała, barczysta, czerstwa, z mnóstwem tylko zmarszczek na ogorzałem czole, które czyniły je zbolałem, zgryzionem i ponury wyraz nadawały czarnym, płomiennym oczom. Trzecia była starą, przygarbioną, pomarszczoną, bezzębną babą, w której przedewszystkiem uderzały ręce dziwnie od wyschnięcia małe, prawie jak ziemia czarne, z tak powykrzywianemi palcami, że trudno było pojąć, jakim sposobem mogły one utrzymać sierp, który też w sposób niezwykły u piersi trzymały. Wszystkie trzy były ubrane bardzo ubogo. Wobec ich niebielonych koszul, starych spódnic, brudnych fartuchów i chustek, ubranie Nastusi Perejkowej mogłoby się wydawać bogatym strojem.
— Spóźniłyście się z robotą... poraby już do chaty wracać i wieczerzać...
Bez zadziwienia, śmiało, trochę szepleniąc i głową trzęsąc, baba odpowiedziała:
— Nie można jeszcze, pani drogieńka, oj, nie można..., trzeba dziś pół morga skończyć, żeby tam niewiadomo co, trzeba, bo tak kazali...
— Kto kazał?
Głową na dwór wskazała.
— A wakomon!
— Czy to nie na swojem żniecie?
— Na swojem! — zadziwiły się, oj, Bożeż mój, Boże, gdzież te swoje? Niema, pani drogieńka, niema ani kawałeczka... Ze dworu pod kartofle i pod len troszkę dali, na odrobotek. Pszenicę my już pleli, a teraz żniemy. Pół morga zżąć kazali..., nie tak to na trzy i wiele, tylko, że jedna stara, druga mała, z trzeciej tak samo robotnica nie tęga..., to ot tak, i nocka na polu zastała...
— A dlaczegóż z mołodycy robotnica nie tęga? — zapytałyśmy żartobliwie.
Kobieta z pomarszczeniem czołem i płomiennemi oczami, trochę z zawstydzeniem, trochę z niechęcią twarz odwróciła. Baba za to, z sierpem u piersi i brodą na dłoni, natychmiast zagadała:
— Oj, pani drogieńka, nieszczęśliwa ona! taka nieszczęśliwa, że już niewiadomo, za co Pan Bóg najwyższy takie jej dał nieszczęście! Dziewka z niej pracowita była, każda robota, bywało, pali się jej w rękach... Ale teraz ochoty do niczego nie ma..., jak o swojem nieszczęściu zamyśli się, tak ze spuszczonemi rękami nad robotą stoi...
Ta, o której mówiła, z ponurem wejrzeniem, niecierpliwie, za rękaw koszuli ją pociągnęła.
Chadźmo, mamo, chadźmo! już nie rano! — Baba trąciła ją łokciem.
— A cicho-że! — zaszepleniła z takim gniewem, że aż jej małe oczy, wśród niezliczonych zmarszczek, zielonawo błyskały. — Co ty mnie z panią gadać przeszkadzasz! Widzisz, jaka znalazła się! Chadźmo! chadźmo! Idzi siabie do wszystkich czartów!
O, nie była wcale słodką ta staruszka!
— Czy to wasza córka ?
— A córka! Żeby świat takich pahanych córek nie widział! Dwa razy już szła ode mnie i dwa razy powracała... Rok i dwanaście niedziel z każdym mężem przeżyła i czart jego duszę brał...
Niezrażona, młoda kobieta zaszeptała znowu:
Chadźmo, mamo, chadźmo kończyć!...
Idzi ze wszystkiej głowy....
— Jak nazywacie się?
— Słaboszycha, pani drogieńka, Maksyma Słabosza, co kiedyś we dworze za lokaja służył, żonka...
Z temi słowy żywo posunęła się ku nam i z przykrą uniżonością, z rodzajem umizgów na zgrzybiałej twarzy, które i płacz i śmiech udawać usiłowały, w ręce całować nas zaczęła. Wzamian córka jej stała wyprostowana, ponura, na wszystko obojętna.
Chadźmo, mamo! — raz jeszcze powtórzyła, — a to tatko z miasteczka powróci i nie będzie miał czem powieczerzać!
Uwaga ta wywołała na starą wpływ niespodziany. Aż zatrzęsła się cała od niej i, szybko na zagon wracając, mówiła:
— A-a-a! prawda twoja, dońko! oj, stara już moja głowa i pamięć z niej uciekła! A toż on powróci... Może już i powrócił, a nie będzie miał czem powieczerzać! Oj, daj tobie Boże zdrowie, dońko, że ty mnie przypomniała... Chadźmo, żywo tylko chadźmo, kończyć!... Nu, Mańku, — na wnuczkę zawołała, — co ty jak ta wrona z rozdziawioną gębą stoisz! Chadzi! Żywo! —
Pochyliła się; małe, czarne jej ręce żywo zaruszały się śród szeleszczącej słomy; bez pożegnania z nami, przodem poszła. Za nią szła młoda kobieta, pochód kończyła mała dziewczynka.
Stojąc na miedzy, ścigałyśmy je wzrokiem. Oddalały się dość prędko i zarazem przycichał szelest poruszanej i ścinanej przez nie słomy, aż zupełnie przestałyśmy go słyszeć. Tylko długo jeszcze w ciszy pustego pola, w łagodnym zmroku trzy ich postacie posuwały się wciąż naprzód, jedna za drugą. Pod fioletowemi smugami, rozrzuconemi na bladem niebie, w świetle czerwonego obłoku, który bladł na zachodnim jego krańcu, wyglądały jak trzy ciemne, zgarbione widma tych biblijnych niewiast, które wieczorem, po zejściu z pola żniwiarzy, podnosiły i zbierały upuszczone przez nich kłosy. Wiedziałyśmy przecież, że były one nie czem innem, tylko czartowskiem plemieniem.


∗             ∗
Że w Słaboszysze mieściła się część tej złej siły, która, najrozliczniejszemi strumieniami rozlewając się po świecie, w najrozliczniejsze sposoby dręczy, krzywdzi, gnębi ludzi, o tem, po bliższem z nią zapoznaniu się byłyśmy przekonane. Widać to było z ostrych błysków jej zielonawych oczu, z uniżonych umizgów, które czasem w dziwne tańce wprawiały zmarszczki jej twarzy, z niecierpliwych, albo łakomych ruchów jej powykrzywianych i mnóstwem guzów okrytych palców, nadewszystko zaś z głębokiej jej znajomości zarówno roślinnych, jak wszelkich innych środków, przez które, na ludzkie zdrowie i losy dodatnie albo ujemne wpływy wywierać można. Wybornie znała się na czarach, rzucanych w oczy i tych, które rzucają się w plecy, na załamywaniu ze strasznem zaklęciem kłosów w polu i rzucaniu pod czyjąś chatę z takiemiż intencjami związanych tasiemek; wiedziała, że istnieje na świecie siedemdziesiąt złych wiatrów, tak samo jak siedemdziesiąt fałszywych wiar, — i jakiemi sposoby sprowadzać można pierwsze na chaty i ludzi, lub też, za odpowiedniem wynagrodzeniem, odwracać je od nich. Nie były jej nieznane skutki, które dla żywego ciała wyniknąć mogą z uderzenia w nie ręką trupa i te, które na zdrowie człowieka wywiera wyrzucenie za płot o wschodzie i zachodzie słońca siedmiu szpilek. Gdy ktokolwiek był chory, napewno przepowiedzieć mogła śmierć lub wyzdrowienie, według wskazówek dawanych jej przez liście barwinku, idące na dno, lub wypływające na wierzch wody, napełniającej garnek. Do jej rad się stosując, kobiety mogły przyciągać lub odpychać ukochanych lub nielubionych mężczyzn, unikać niepożądanego macierzyństwa, lub zasmucającej bezpłodności, miewać dzieci wtedy tylko, gdy się im to podobało, albo nie miewać ich wcale. Umiała sprowadzać do chat pożądanych gości, zarówno jak rodzinną niezgodę i kłótnię, do obór chorobę, do ogrodów nieurodzaj i robactwo. Znała przyczyny rodzenia się nieżywych dzieci i sposoby, zapobiegające temu nieszczęściu. Od piorunów miała zioła w kościele poświęcane; jedne kategorje chorób leczyła niezliczonem mnóstwem ziół, przeciw innym piekła obwarzanki zupełnie osobnego kształtu i rozmiaru, które zawieszała w polu na samotnych drzewach, aby niespostrzeżenie dla ludzkiego oka zjadało je dzikie ptactwo. O tych i wielu podobnych rzeczach mówić zaczęła wiele i chętnie wtedy dopiero, gdy spostrzegła, że to jej zysk przynieść może. Zwykle jednak mówiła cicho, oglądając się z widoczną obawą, aby mowy jej nie podsłuchali ci, którym nie ufała, albo z którymi nie chciała dzielić się swoją wiedzą. Czasem stara twarz jej nabierała wyrazu dziwnie sprzecznego z pokrywającemi ją zmarszczkami.

— Gdyby sto razy przed ślubem zgrzeszyła, kiedy zrobi to, a to, mąż nie pozna, za nic nie pozna... Albo.
— Żeby tam nie wiem jak mąż jej nie lubił, kiedy mu da napić się tego a tego, spokojności jej lubieniem swojem nie da... dali Bóg, nie da, i prosić będzie o taki sposób, żeby odczepił się od niej...
Cicho, prawie do ucha słuchaczki to lub tamto mówiąc, w zielonawych oczach miała miód lubowania się w obrazach pewnego rzędu, a cyniczne uśmieszki zdawały się wśród zmarszczek skakać po całej jej twarzy. Zaraz jednak potem z fartucha wydobywając inne ziele, poważniała; zamyślała się, coś sobie przypominała, aż z bezzębnych, zapadłych ust jej wychodziła przywiązana do niego naiwna, poetyczna nazwa, lub poetyczna, prosta, czysta legenda. Podarek kukułki i siwej kukułki ziele, słowiczy listek, łezki, owieczki, zajączek, zajęcze uszko... Historja młodego chłopa, który do wojska wzięty, wracając, znajduje w chacie ukochaną żonę na śmiertelnem łożu, idzie w pole dla wyszukania zbawczego zioła, szuka go, głośno modląc się i płacząc, znajduje, przynosi i żonę niem od śmierci ratuje; historja sponiewieranej sieroty, którą, gdy spać jej kazano na twardej ziemi, Najświętsza Panna zaprowadziła we śnie na łąkę, ukazała jej puszyste, mlecznie białe kiście trawy, zwanej owieczki, i nauczyła ją z nich robić pościałkę, która w nocy jak srebro świeciła. Te lub podobne rzeczy opowiadając, Słaboszycha stawała się rzewną, rozłzawioną; głową żałośnie wstrząsała, wzdychała, czasem łzę końcem fartucha otarła. Podziwiałyśmy niekiedy siłę i sprężystość wrażliwości, do tak późnego wieku przetrwałą. Od cynicznej żartobliwości do rzewnego roztkliwienia przechodziła z równą łatwością, jak od wybuchów gniewu, śród których oczy jej nabierały kocich połysków, a mowa stawała się tak szepleniącą, że zrozumieć ją było prawie niepodobnem, do prawie dziecinnej uciechy i wesołości, która na widok podarunku, lub wobec przyjaznego żartu, wybuchała klaskaniem w małe, wyschłe ręce i śmiechem, który w szalony taniec wprawiał zmarszczki jej małej, okrągłej ruchliwej twarzy. Lat swoich obliczyć nie umiała w sposób inny, jak ten, że wyszła za mąż w tym samym roku, w którym było zaćmienie słońca, a urodziła się pewno, na dwa lata przed śmiercią starego pana. Wedle obliczeń tych miała lat sześćdziesiąt kilka, a od czterdziestu blisko była mężatką. Z pięciorga dzieci jej, z których troje umarło, Maryśka była najmłodszą. Rodziła się ona w tym samym roku, w którym stary Maksym z wojska powrócił. Wedle tej wskazówki powzięte informacje uwiadomiły nas, że ta piękna, krzepka kobieta z płomiennemi oczami i pomarszczonem czołem nie miała całych lat trzydziestu dwóch. Starałyśmy się widywać ją i rozmawiać z nią jaknajczęściej. Pierwsze osiągnąć było bardzo łatwo, drugie prawie niepodobna. Przedstawiała ona ze swoją matką sprzeczność zupełną. Wezwana do dworu dla zarobku, przychodziła, ale była zawsze tak obojętna i milcząca, że gdyby nie płomienność czarnych oczu i las przedwczesnych zmarszczek na czole, możnaby ją było wziąć za istotę całkowicie nieczułą i bezmyślną. Niekiedy tylko uczucie, lub myśl wytryskiwały z niej nagle, gwałtownie i — na krótko. Raz, gdy w warzywnym ogrodzie pracowała, zapytałyśmy się jej o chłopską nazwę jakiejś rośliny, pewne, że wiadomości podobne posiąść umiała od matki. Ale w jej oczach zapytanie nasze roznieciło wielki gniewny płomień.
Nie wiedaju! — prawie z krzykiem odpowiedziała, — niczeho takoho nie wiedaju! Niech ich czort weźmie, te wszystkie ziela!
Aż zatrzęsła się cała od gniewu i wstrętu — co jednak trwało ledwie sekund parę, poczem natychmiast pochyliła się nad zagonem, zacisnęła kształtne usta i prędko, prędko ze spulchnionej ziemi wykopywać zaczęła żółte, kosmate marchwie. Innym razem, gdy, po zapłatę przyszedłszy, stała ze złożonemi przed sobą rękami, niczego, co otaczało ją, nieciekawa w posępnej obojętności swojej dla wszystkiego i wszystkich, dumna i wzgardliwa, ostrożnie, przyjaźnie zapytałyśmy jej czy prawdą było, że obaj jej mężowie poumierali w rok i dwanaście tygodni po ślubie... Podniosła na nas trochę zdziwione oczy i piersiowym głosem, zcicha, powoli odpowiedziała:
— Nieprawda. Pierwszy umarł w rok i dwanaście niedziel po ślubie... sam Pan Bóg zlitował się widać nademną, że go tak prędko wziął, bo lichy był i dużo ja nacierpiałam się przy nim... Ale Hryhor... ten drugi... dwa lata bez trzech niedziel po ślubie żył...
Zawahała się na chwilę, poczem dokończyła:
— Oddałamby ja swoją duszę za to, żeby on żył... niechbym lepiej ja nie żyła, żeby on tylko żył!...
— A dlaczegóż ludzie mówią, że obaj oni w jednym czasie po ślubie poumierali?...
Teraz po śniadej twarzy jej przemknął wyraz wzgardy. Ramionami wzruszyła.
— Ludzie! powtórzyła — żeby im dobra nie było! — Jeden wymyślił, a wszyscy powtarzają... Przecież i śledztwo zjeżdżało...
— Śledztwo! — zawołałyśmy, — a toż czemu?
Mokre jej oczy z osłupiałem przerażeniem wpatrzyły się w ścianę.
— Czemu? a toż... a toż, żeby przekonać się, czy ja jemu co złego...
Nie dokończyła, rękami splasnęła i, okręciwszy się, do drzwi przypadła. Nie miałyśmy czasu na nią zawołać, gdyśmy ją przez okno w połowie już dziedzińca zobaczyły. Wygnały ją stąd i teraz pędziły gniew i żałość, a niepodobnaby powiedzieć, które z tych uczuć silniejsze w niej było. Krystyna Mikułowa, niemłoda, poważna, w chacie swojej szczęśliwa matka i gospodyni, która dla sprawy jakiejś tu przyszedłszy, końcowej rozmowy naszej z Maryśką przytomną była, patrząc ku drzwiom, zwolna wstrząsała głową.
— Biedna kobieta! nieprawdaż?
Zwróciłyśmy się do niej z zapytaniem:
— Biedna, to biedna, z wahaniem odpowiedziała, ale Pan Bóg Najwyższy wie co robi...
— Czy uważacie ją za złą kobietę?
— Zła, nie zła... może ona i nic złego nikomu nie zrobiła...
— Więc cóż?
— Ot...
Wahała się widocznie i, po nowem dopiero pytaniu naszem, dodała:
— Plemię pohane...
— Czy i wy, Krystyno, wierzycie w to, że obaj jej mężowie przez nią poumierali?
— Może przez nią, może i nie przez nią... Ten drugi, to pewno nawet nie przez nią, bo młody był chłop, roztropny, statkujący i gospodarski syn... Dziw był tylko, że z taką ożenił się, ale to już ona tak zrobić potrafiła... Czegoby jej, zdaje się, było ze świata go sprowadzać?... Jednakowoż ludzie nie żart jak gadali... Nawet ktościć przed urzędem oskarżył, śledztwo zjeżdżało...
— I nic nie odkryło?
— A nic.
— Widać niewinna była.
— Może winna, może niewinna..., ale jeżeli i winna, to już potrafiła tak zrobić, żeby ludzkie oczy, widząc, nie widziały, a uszy, słysząc, nie słyszały. Takie wszystko potrafią...
Słowem, nie było dla Maryśki środka uniewinnienia się wobec opinji publicznej ze zbrodni, o którą ją ona oskarżała. Córka rodu bez duszy wszystko złe popełnić i przed ludźmi ukryć mogła. Jednak ciężko jej być musiało żyć i pracować samotnie, z obarczającem ją podejrzeniem, pod dachem rodzicielskiej chaty, zdala od wsi, na piaszczystej wydmie stojącej.
— Może raz jeszcze za mąż wyjdzie, młoda jest i przystojna, — zauważyłyśmy głośno.
Mikułowa ze szczerem zdziwieniem na nas spojrzała.
— Teraz — rzekła — to nikt już i nie spojrzy na nią... nietylko co..., każdemu na świecie życie miłe...
Trudno było powiedzieć, czy Maryśka miała dla córki swojej żywsze jakie uczucie. Najczęściej obchodziła się z nią zupełnie obojętnie, czasem wpadała w złość i łajała ją, ale zawsze krótko. W ogólności możnaby mniemać, że nie umiała, czy nie mogła dużo mówić; w małomówności zaś jej widoczna była zacięta obraza i trwożna skrytość. Nie rozumiejąc zapewne swoich uczuć, była krwawo obrażona przeciw światu i ludziom i lękała się świata i ludzi. Zresztą dziewczynka bywała przez nią w sposób prawie nielitościwy męczona pracą nad wiek i siły, czego skutkiem była jej chudość i bladość. Gdyśmy raz przed nią to zauważyły, wzruszając ramionami odpowiedziała:
— Niechaj uczy się na chleb pracować i ciężką dolę znosić..., co ją dobrego czeka?... Czy ona tak jak inne...
I, jak najczęściej bywało, w połowie przerwawszy mowę, zacisnęła usta i umilkła.
Pewnego wieczoru Słaboszychę, która zioła nam przyniosła i długo z nami o nich rozmawiała, zatrzymałyśmy na wieczerzę. Babę każdy przedmiot, znajdujący się na stole, wprawiał w podziw i zachwycenie. Zielonawe jej oczka nabierały ostrych błysków chciwości, powykrzywiane palce rąk miały naiwne i łakome ruchy dziecka, które wszystkiego dotknąć, wszystko pochwycić i posiąść pragnie. Widocznem było przytem, że zasiadanie z nami przy stole wielce jej pochlebiało. Szeroko śmiejąc się bezzębnemi usty, głową kołysała i wciąż powtarzała:
— Ot, jak przyjmują mnie panowie..., ot, jak mnie trachtują..., a dajżeż wam Boże zdrowie, moje mileńkie..., ot, jak wy mnie przyjmujecie..., ot, jak wy mnie honorujecie..., oj, Bożeż mój, Boże..., jakiego ja szczęścia dostąpiła!
Z tem wszystkiem nic prawie nie jadła, tak trudno jej było nożem i widelcem manewrować. Jednak do napełnionego pieczenią talerza oczy jej prawie miłośnie błyskały.
— Bierz mięso w palce i jedz, — uczyłyśmy ją bez uśmiechu i uprzejmie.
Usłuchała zaraz. Z dobrze zrozumianem łakomstwem mięsożernej, a dwa razy na rok mięso jedzącej istoty, według udzielonej wskazówki, jeść zaczęła pieczeń, której sos i tłustość ściekały po jej małej, czarnej, od pracy i reumatyzmu wykrzywionej ręce; w drugiej trzymała kawał pieroga. Po chwili dopiero, z niejakiem zdziwieniem spostrzegłyśmy, że miała na kolanach, niewiedzieć jak i kiedy rozpostartą tam chustę, tę samą, w których zioła była przyniosła, i że od czasu do czasu, w sposób, ile tylko można było najskrytszy, upuszczała na nią kawałki pieczeni, pieroga, potem chleba z masłem i sera. W jakim celu tworzyła tę osobliwą śpiżarnię? Miał to być zapewne zapas na jutro. Ale ona spostrzegła sama, że uwaga nasza zwrócona była na jej kolana, które piętrzyły się już mieszaniną ciasta i sera, mięsa i masła. Zmieszała się; otłuszczone ręce pod stół spuściła i żałośnie spojrzała na nas, widocznie, już się jej na płacz zbierało; oczy stawały się mgławe. Głową wstrząsnęła kilka razy i cicho, nieśmiało przemówiła:
— Nie gniewajcie się, moje mileńkie, zlitujcie się, nie gniewajcie..., to..., widzicie..., dla mego dziada!
Niebawem zobaczyłyśmy po raz pierwszy tego jej dziada. Było to w piękne jesienne popołudnie; siedziałyśmy na skraju sosnowego lasu, nisko ku ziemi schylone i pogrążone w rozpatrywaniu mnóstwa najrozliczniejszych barw, któremi jesień przystroiła drobne ziółka i trawy. Szczególniej piękne były tam czerwonawe bluszczyki ziemne, długiemi girlandami wijące się śród żółtych krwawników i srebrnych poziomek, a także gwiaździste, delikatne, złotawe przytulje, których długie gałęzie ostrożnie i pracowicie wyplątywałyśmy z jałowcowego krzaku, obwieszonego czarnemi, świecącemi, jak szkło, jagodami. Jesienna cisza panowała w polu, porosłym puszystym kwiatem koniczyny i odkwitającemi, drobnemi bratkami; w lesie, od czasu do czasu basowo i smutnie odzywał się gołąb-grzywacz, albo zakrakały i skrzydłami zaszumiały wrony. Z tą ciszą i z temi leśnemi odgłosami złączył się w pobliżu nas głos ludzki, monotonnie pacierz odmawiający. Obejrzałyśmy się; nieco za nami, pod młodą i szyszkami osypaną sosną stał wysoki człowiek, u którego zrazu spostrzegłyśmy tylko szarą siermięgę, gruby kij i białą, długą brodę. Żebrak. Po przelotnem na niego spojrzeniu wróciłyśmy do uprzedniego zajęcia; ale słuch nasz pomimowoli ścigał monotonne, jak ciekąca woda, niekiedy tylko głośnemi westchnieniami wzdymające się mruczenie. Pomimowoli także, wsłuchałyśmy się w słowa odmawiającego pacierza, które płynęły jedne po drugich, bez żadnych przerw i pauz, jak jednostajne, ciekące krople wody.
— Zdrowaś Marjo Matko Boża, a duszyczki zmarłe niech odpoczywają, módl się za nami grzesznemi, wieczny pokój, wieczne odpoczywanie czego sobie państwo żądają. Panie Boże wszechmogący ofiaruję Tobie ten paciorek czego sobie państwo żądają racz im dać Panie na cześć i na chwałą Twoją za duszyczki zmarłe w pokoju czego sobie państwo żądają na wieki wieków amen.
A po krótkiej chwili zaczynał znowu:
— Zdrowaś Marjo Matko Boska a duszyczki zmarłe niech odpoczywają...
Trzy razy od początku do końca tej szczególnej modlitwy przesłuchawszy i z trudnością śmiech powstrzymując, zwróciłyśmy się ku żebrakowi. Był tak piękny, że na widok jego napływały do pamięci imiona i postacie świętych apostołów i pustelników. Smukły, trochę przygarbionej, niemniej wspaniałej jego postaci nie oszpecała nawet siermięga, białem płótnem połatana i na plecach wisząca torba. Od bladego i przedziwnie prawidłowego owalu twarzy spływała mu aż prawie do pasa biała i jak srebro świecąca broda; takież włosy otaczały wysokie, szlachetnie zarysowane, kilku poważnemi zmarszczkami przerznięte czoło, z pod którego patrzyły na nas łagodne, zamyślone, trochę cierpiące oczy. Najwybitniejszym wyrazem tej twarzy były: gołębia łagodność i trochę smutne zamyślenie. Rzekłbyś: mędrzec, który marność i żałość rzeczy ziemskich wyrozumiawszy, dumał o nich z bezbrzeżną litością... Ręce ze starą czapką splótł na grubym kiju, stopy jego, białemi szmatami i obuwiem z łozy plecionem okryte, tonęły w liljowych splotach wrzosu i czerwonych gałęziach brusznicy; gałąź sosny, pod którą stał, zielonemi igłami dotykała mu prawie srebrnych włosów.
— Zdaleka jesteście, człowieku?
Z uprzejmości pełnym uśmiechem odpowiedział:
— Owszem, wielmożna pani, zbliska.
— Skądże?
Ręką wskazał ku widniejącej w pobliżu wsi.
— Jakże się nazywacie?
— Piotr Słabosz, wielmożna pani.
I ukłonił się tak, jak panowie kłaniać się zwykli w salonach osobom starszym, z uszanowaniem, ale bez uniżoności, z wytworną uprzejmością i powagą. Na imię mu było Piotr, ale malarz wziąłby go na model do obrazu drugiego z dwu wielkich apostołów, tego, który, rzymskim obywatelem będąc, przy tkackim warsztacie rozmyślał nad najwyższemi zagadnieniami nieba i ludzkości.
— Dlaczego oddajecie się żebractwu?
Ani zadziwiło go, ani obraziło to pytanie. Z łagodnym i trochę tylko smutnym uśmiechem odpowiedział:
— Bieda zmusiła, wielmożna pani. Za młodu czytaniu się oddawałem, zdolności miałem, ale na obowiązku nie było jak i kiedy się uczyć. Młodość na pańskich służbach mi przeszła, starość nie radość, siły odebrała. Ziemi ani kawałeczka nie mam, żonę i dzieci mam. Miłosierdzia ludzkiego wzywam, aby nędzne ciało przy życiu utrzymać, a Boga Najwyższego błagam, aby mi pozwolił przed śmiercią udać się do Rzymu.
— Czegóż do Rzymu?
— Do Ojca Św. Grzechy całego życia wyznać, za farmazonów i libertynów w najświętszem miejscu Pana Boga przeprosić...
— Niechby sami przepraszali...
— A kiedy nie chcą, szelmy! Grzeszyć, to grzeszą, ale, żeby na kolankach Pana Boga przeprosić, to nie pokaże się po nich, gałganach. Świat w grzechu jest pogrążony i ciężka bieda wgryzła się w ludzkie kości. Do Rzymu pragnę, wielmożna pani, do najświętszego miejsca, aby tam jasnością boskiego powietrza odetchnąć i, na kolanach kościół Św. Piotra obszedłszy, oczyszczoną duszę i wyleczone kości na tutejszy cmentarz przynieść...
Mówił wyraźnie, nieco patetycznym głosem. Jakieś mętne, ale gorące marzenie, które tkwiło pod tą czaszką srebrnemi włosy okrytą, wyrazem mistycznego marzycielstwa przyoblekło mu czoło i w górę wzniesione oczy.
W parę tygodni później, w dość ciemny wieczór z przechadzki wracając, mijałyśmy chatę Słaboszów. Była to niezmiernie nędzna, mała, czarna, wpółspróchniała chata. Z jednej strony otaczał ją warzywny ogródek, w którym nigdy nic rosnąć nie chciało, z drugiej, progiem i przyzbą dotykała ona bezpośrednio białej płachty piasku, ciągnącej się dość daleko pomiędzy wsią i lasem. Wnętrze jej, które znałyśmy dobrze, było może nędzniejsze jeszcze od zewnętrznego wyglądu. Chaty Perejków, Mikułów, Karasiów, w porównaniu z nią, pałacami nazywać się mogły. W małem okienku połyskiwało blade światło; przez drobne jego szyby spojrzałyśmy do wnętrza. W kącie niskiej i ciasnej izby z czarnemi ścianami, glinianą podłogą i zakopconym, głębokim otworem pieca, na grubym stole paliła się mała lampka, wyraźnie oświetlając siedzącą na zydlu parę ludzi. Była to brzydka, pomarszczona, bezzębna baba, w niebielonej koszuli i brudnej chustce na roztarganych włosach i — wysoki, piękny, poważny starzec w połatanej siermiędze, ze srebrnemi włosy, długą, srebrzystą brodą i doskonale prawidłowym, bladym, łagodnym profilem. Głowy ich, nisko nad stołem pochylone, dotykały się prawie, a ręce zajęte były dość dziwną w tem miejscu i otoczeniu robotą. On z płóciennego worka dobywał garście miedzianych i srebrnych monet nadzwyczaj powoli, starannie je liczył, ona powykrzywianemi palcami brała je, raczej chwytała i, ku swemu brzegowi stołu przysunąwszy, okrywała łokciami i rękawami koszuli z taką pieczołowitością, z takim pośpiechem, jak kokosz skrzydłami jaja okrywa. Oczy jej świeciły, wargi rozchylał szeroki uśmiech, głowa w brudnej chustce kołysała się w obie strony ze zdumioną i zachwyconą rozkoszą. W jego twarzy i ruchach, przeciwnie, nie zmąciła się żadna linja, nie umniejszyła się ani na drobinę panująca w nich cecha łagodności i spokojnego smętku. Tu, nad kupą miedzianych i srebrnych monetek, jak tam, pod sosnową gałęzią, była to klasyczna głowa mędrca, który o nędzach tego świata duma z łagodnym i przebaczającym smutkiem. Jednak, pomimo tych różnic, byli widocznie w doskonałej ze sobą zgodzie. Przy płóciennym worku z monetami stała misa ze sterczącą w niej drewnianą łyżką, zapewne przed chwilą wypróżniona przez dziada, który, jak domyśliłyśmy się, wrócił z odbytego wczoraj niedaleko stąd wielkiego, kościelnego nabożeństwa.
W głębi izby, pod piecem, siedziała na ziemi jeszcze jedna postać ludzka, w której odgadłyśmy raczej, niż rozpoznałyśmy, Marysię. Najzupełniej obojętna dla tego, co działo się w kącie izby, plecami ku liczącym pieniądze rodzicom obrócona, niekiedy tylko, przez krótką chwilę, kołysała się w obie strony, poczem znowu w zupełną nieruchomość zapadała. Można byłoby mniemać, że spała, gdyby nie powolny, nieustanny ruch jej ręki, głaszczącej coś, na kolanach jej spoczywającego. Po dłuższem dopiero przypatrzeniu się rozpoznałyśmy w grubym zmroku, że były to jasne jak len włosy i blady profil Mańki, która z głową, na kolanach matki złożoną, głęboko spała. Po tych włosach i po tym profilu ciemna ręka Marysi przesuwała się nieustannie z powolną i zamyśloną pieszczotą.


∗             ∗

W chmurny listopadowy poranek rozeszła się wieść po wsi i dworze, że Piotr Słabosz umarł. Z jednej ze zwykłych swoich wycieczek wrócił do chaty krokiem wlokącym się i chwiejnym, żar miał na twarzy, drżenie w członkach, spotkanym ludziom plótł coś o Rzymie, kościele św. Piotra, jasnem powietrzu Bożem, w chacie legł na posłaniu ze słomy i grubego płótna i już zeń nie powstał. Powiadano, że wyspowiadać się nawet przed śmiercią nie mógł, bo wielka gorączka, która go kędyś w drodze pochwyciła, odbierała mu wciąż przytomność.
Dokoła małej, czarnej chatki, na białej płachcie piasku stojącej, zebrała się, jak zwykle w podobnych wypadkach bywa, spora gromadka ludzi, przeważnie kobiet i dzieci. U rozwalającego się płotka warzywnego ogrodu, na spróchniałej przyzbie i nieco dalej, wśród zlanych deszczem krzaczków rosnącego na piasku jałowcu, migotały już zdala przyćmioną czerwienią i sinym błękitem spódnice i chustki; widać było twarze pochylone ku sobie w zawziętym lecz cichym szepcie, lub na dłoniach oparte i z uroczystym lękiem ku chacie zwrócone. Z gromadki tej na spotkanie nasze wybiegła ładna Nastusia i z przerażeniem w szafirowych oczach, głośnym szeptem mówić zaczęła:
Ot, hałosić! słyszycie jak hałosić! jak żyję nie słyszałam, żeby kto tak hałosił! Lucja siedzi tam przy niej, a tylko co wyszła i mówiła, że głową o ścianę bije... Ja tam blisko nie podchodzę i wy nie podchodźcie... bo wielmi straszno..., oj, moje mileńkie, jak straszno!
Szłyśmy jednak, i w jednej gromadce kobiet usłyszałyśmy Mikułową, która powoli, poważnie mówiła:
— Wszystko umiała, wszystko umiała, a ot, duszy w ciele zatrzymać nie potrafiła...
Inny głos, piskliwy i ślamazarny, prawił:
— Dobrze jej tak! Mało ona ludzi naobdzierała i nagubiła! U mnie samej, moje wy mileńkie, dziecko przeszłego roku przyjmowała, to nietylko, że kaszy ze swoich zgotować krup nie chciała, bo mówi: ja biedna jestem, nie mam za co, gotujcie sami! ale jak przyczepiła się: a jeszcze czterdziestkę dajcie! a jeszcze dwudziestkę! a ściankę płótna! a kawałeczek słoniny! a garsteczkę lnu! Kab ty skisła, daj Boże! Czysta ta pijawka, ssała i ssała...
W ogródku, na sterczących z zagonu badylach kładł się na wznak dwunastoletni chłopak, bosy, w koszuli i płóciennych majtkach i ze złożonemi na piersi rękoma pokazywał umierającego, czy umarłego Słabosza, a niewiele młodsza dziewczynka, trzęsąc gtową, rozmachując rękami, wniebogłosy krzycząc, udawała, że nad nim hałosi. Inne dzieci, śpiewając, szły pogrzebowym orszakiem za kłódką drzewa, przez dwoje, na przodzie idących, niesioną.
Niskie drzwi chaty były na oścież otwarte; we wnętrzu jej rozlegał się głos tak donośny i tak wyraźnie słowa wymawiający, że niepodobna byłoby przypisać go wątłej i bezzębnej babie. Czy rozpacz, tak jak radość, przywracać może ludziom na chwilę świeżość i siłę młodości? Głośne lamentowanie i wyrzekanie kobiet, po stracie osób bliskich, jest tu powszechnym zwyczajem. Ale tym razem, najpewniej nie proste stosowanie się do zwyczaju, lecz coś wcale innego nadawało przemawiającemu w chacie głosowi jego wielką siłę i poddawało mu myśli, które wypowiadał. Przewlekle, zanosząc się naprzemiam to od płaczu, to jakoby od grobowego śpiewu, Słaboszycha mówiła i wołała:
— Uczony ty był, mój sokole, przy panach hodowany, wysoki jak ta topola, i nie pogardziłeś mną, prostą dziewczyną..., czytać na książce umiałeś, mówić po pańsku umiałeś, delikatny byłeś i śliczny jak panicz — a nie pogardziłeś mną sierotą, rodziców i chaty swojej nie mającą, ludzkiem popychadłem... Kiedy spojrzałam ja na ciebie, myślałam, że to słoneczko Boże zaświeciło, kiedy łaskawie przemówiłeś do mnie, jakby mnie anioł boski na swoje skrzydła wziął!... Ludzie śmiali się ze mnie i mówili: wstydem on ciebie okryje, zgubi on ciebie na wieki wieków! Gdzie tobie do niego! A ty mnie wstydem nie okrył i nie zgubił, przed Bogiem i ludźmi za żonkę wziął, sierotę bez matki i ojca, chaty swojej nie mającą, ludzkie popychadło... Oj, dziękowałam ja tobie za to przez całe życie, oj, wywdzięczałam się ja tobie za to, jak mogłam, oj, lubiłam ja ciebie, jak ojca i matkę, co mię dzieciną odumarli, jak chatę swoją, której nigdy nie miałam, jak ludzką litość, której nigdy nie doświadczałam, a teraz, jak ja tobie dziękować będę, jak wywdzięczać się, jak lubić, kiedy mi ciebie zimna śmierć zabrała! Oj, Boże mój wielki, czemuż nie mnie lepiej ona zabrała! czemu nie mnie!
Tu rozległo się głośne klaśnięcie w dłonie, jakiś stuk, szelest, szamotanie się i napominanie; widać z ziemi ją podnoszono, przemocą uspakajano, aż po minutach kilku znowu hałosić zaczęła.
— W głodne lata ty mnie od głodu bronił, oj, w te głodne lata, kiedy na ludzi wielki mór poszedł... co ty napracował się wtedy, obronicielu mój, co nachorował, wielki skuł na ręku od pracy nosił, wiele rąk i nóg ludzkich nacałował, a mnie i dzieciny nasze przekarmił i od głodowego moru ochronił, jak ten anioł boski... Oj, pamiętałam ja tobie to zawsze, oj, dziękowałam ja tobie za to przez całe życie, oj, wywdzięczałam się jak mogłam... a teraz, jak dziękować będę, jak wywdzięczać się, kiedy mi ciebie zimna śmierć zabrała, obronicielu ty mój, nigdy nienapatrzony, nienadziękowany!
Ryknęła takim płaczem, że aż drgnęły z przestrachu siedzące na przyzbie kobiety i po nowych kilku minutach we wnętrzu chaty trwających szamotaniach i szeptach, znowu głos podniosła:
— Tyle latek przeżyli my z tobą, gołębiu mój, tyle latek jak paciórek przetoczyło się przed nami, a twoja ręka nigdy dla mnie ciężka nie była i twoje usta nie skrzywdziły mnie marnem słóweczkiem. Spokojny ty był, jak ten dąb na polu, jasno świecący, jak biały kwiat w lesie, taki łaskawy jak ta niewinna dziecina... Oj, pamiętałam ja to zawsze, oj, dziękowałam ja tobie przez całe życie, oj, wywdzięczałam się, jak mogłam, a teraz, jak dziękować będę, jak wywdzięczać się, kiedy mi ciebie zimna śmierć zabrała i pójdziesz do mokrej mogiłki, mój ty gołębiu... Oj, ratujcież mnie ludzie, ratujcie, kiedy Boga kochacie, bo tak mnie we środku boli, że nie wytrzymam...
Ratowali, a gdy — jak o tem pocichu opowiadały stojące przy chacie kobiety — podniesiono ją z upadku, albo od uderzenia głową o ścianę powstrzymano, zaczynała znowu i znowu... Były to jakby strofy z jednostajnem zakończeniem, opiewające coraz to inny ustęp, nikomu nieznanej, dziwnie tutaj niespodziewanej idylli. Była to, jakby dno błotnistego dołu owijająca, girlanda z kwiatów przywiązania i wdzięczności.
— Jak ja teraz nieszczęśliwa na świecie żyć będę! Kto moją biedną główkę przyhołubi, kiedy już ciebie niema? kto moje głupie oczy na światek Boży otwierać będzie, kiedy już ciebie niema? Kto mnie do rozumu, dobra nawróci, kiedy już ciebie niema? Kto dla mnie groszyk u dobrych ludzi wyprosi, kiedy już ciebie niema? Ty mnie był matką i gubernerem i doradzicielem i od czarnej godziny obronicielem, a ja, oj, pamiętałam ja to zawsze, oj, dziękowałam ja tobie za to przez całe życie, oj, wywdzięczałam się jak mogłam, a teraz jak dziękować będę, jak wywdzięczać się, kiedy mi ciebie zimna śmierć zabrała mój ty...
Urwała, słychać było tupot nóg w chacie, kobiety u okna zaszeptały, że wyrwała się z rąk tych, które czuwały nad nią. Istotnie, ukazała się w progu chaty; wypadła z sieni i przez mgnienie oka zobaczyłyśmy ją, jak obraz dzikiej, nieokiełznanej, na wszystko ślepej i głuchej rozpaczy. W krótkiej spódnicy, bosa, z chustką na plecy opadłą i rozwianemi nad rozognioną twarzą wpół siwemi, a wpół czarnemi włosy, z pod czerwonych, opuchłych powiek spojrzała na wszystko i wszystkich przed chatą i nie zobaczyła nic i nikogo. Rzuciła się do progu, jak człowiek, który nagle stanął w płomieniu, rzuca się do pierwszych otwartych drzwi, lecz uczuwszy, że tu także płomień jej nie przygasa, splasnęła w ręce, twarz zalewającą się nowym gradem łez odwróciła i, z powrotem do wnętrza chaty wbiegając, krzyknęła:
— Chyba mnie za nim pójść! Jezusie! Maryjko, Przenajświętsza Panienko, Matko Boska, chyba mnie za nim na tamten świat pójść!


∗             ∗

I poszła. Kiedy po kilkomiesięcznem oddaleniu wróciłyśmy w to miejsce, jedną z pierwszych wiadomości, które nas spotkały, była ta, że Słaboszycha już nie żyje. O kilkanaście tygodni tylko baba bez duszy dziada swojego przeżyła. Znajome chłopki opowiadały nam o niej:
— Jak ta mogiłka, umilkła, jak ta trzaska — wyschła. Nic robić nie chciała. Nie lekarowała już i nie wiedźmarowała. Strawę prawie gwałtem do gardła jej lała córka. Leżała tylko i leżała, przewracała się z boku na bok, a potem już i przewrócić się nie mogła, tak osłabła. Raz poprosiła, żeby jej kto litościwy księdza przywiózł. Mikuła zlitował się pierwszy i już konia zakładać kazał, aż tu nadbiegła Maryśka, krzycząc: »Nie jedźcie już, gospodarzu, po księdza, nie jedźcie, ale kiedyście tacy litościwi, bratu znać dajcie, że — już po wszystkiem!
Brat nadjechał i jakież było zdumienie ludzi w nędznej chatce zgromadzonych, gdy przybyły w obecności ich znalazł w rodzicielskiej skrzynce, nędznemi łachmanami napełnionej — worek z pieniędzmi. Była tam w zmiętych, starych papierkach i miedzianych lub srebrnych monetach, poważna dla chłopa suma kilkuset rubli. Zdziwienie było wielkie i usprawiedliwione.
— A-a-a-a-! patrzajcie! — mówiono; — toż oni sobie mogli za to szmat ziemi kupić!
— I nową chatę postawić!
— I ze dwie krówki mieć!
Potem powinszowaniom, składanym parobkowi, końca nie było.
Szmat ziemi sobie kupisz!
— Skończyło się twoje wałaczaszcze życie!
— Sam sobie ty teraz będziesz panem i hatmanem!
Parobek, niespodziewanem szczęściem ogłupiony, z otwartemi usty przebierał w palcach papierki, przesypywał monety, uśmiechał się i drapał się za uchem, gdy podeszła do niego Maryśka.
— Ostap, — rzekła, — oj, Ostap, a mnież co? i jaż takie same ich dziecko jak ty!
— Prawda, prawda, — potwierdzili obecni jednogłośnie.
Parobek do przytomności wrócił, na siostrę popatrzył, zamyślił się; potem jął papierki liczyć i odliczać. Przeliczył trzydzieści i wnet pięć odjął; przeliczył pozostałe dwadzieścia pięć i znowu pięć odjął; przeliczył dwadzieścia i jeszcze trzy odjął. Pozostałe siedemnaście podał siostrze.
— Na! bierz!
Wzięła i ku piecowi odchodziła, gdy ktoś z obecnych oburzył się:
— Krzywda! tobie sześćset, a jej siedemnaście! Krzywda! Pan Bóg nie pobłogosławi!
Ostap zamyślił się znowu i tym razem nie papierki już, ale monety liczyć zaczął. Przeliczył miedziakami dwa ruble i srebrem rubla; potem połowę srebra odsunął; pomyślał jeszcze i, resztę srebrnych monet do całości sumy zwróciwszy, garść pełną miedziaków do siostry wyciągnął.
— Na, bierz jeszcze! niechaj moje przejdzie!
Wzięła i ku piecowi odeszła. Tam, młody Mikuła, dziarski chłop, który czytać umiał, a dmuchnąć sobie w kaszę nie pozwoliłby nikomu, za ramię ją wziął.
— Czy ty głupia poprzestaniesz na tem, co on tobie wydzielił? Tobie więcej należy... tobie ósma część należy... rozumiesz? Jedź do sądu... jeżeli sam nie odda, idź do sądu! Każdy sąd ósmą część tobie przysądzi!
— Idź do sądu! — powtórzyło parę męskich, współczujących głosów.
Maryśka pomyślała chwilę, poczem odpowiedziała:
— Nie chcę, nie pójdę! On mnie jeden swój na całym świecie został. Nijakich ja skarg na niego zawodzić i po nijakich sądach ciągać go nie będę! Da więcej, to podziękuję, nie da, to niech tam jemu Pan Bóg wszystko dobrze daje!
Nie dał i Marysia procesu mu nie wytoczyła. Nad czarnemi, płomiennemi jej oczami, na pomarszczonem czole powstało parę zmarszczek więcej. Dziewiętnaście rubli w róg płóciennej szmaty zawiązała, wór z odzieżą na plecy zarzuciła, Mańkę wzięła za rękę i do sąsiedniego dworu na służbę poszła.







SZCZĘŚLIWA





Wysoka, kształtna, z twarzą myślącą, zimną nieco, ale pięknie zarysowaną i bardzo świeżą, w stroju pełnym smaku i powagi, siedzi pod rozłożystemi drzewami wspaniałego parku i myśli o tem, jaki ten park jest piękny, jaki ten dzień letni jest pogodny i jaka ona sama jest szczęśliwa. Czując się szczęśliwą, a raczej zadowoloną i spokojną, uczuwa się zarazem wdzięczną samej sobie. Przychodzi jej na pamięć wiersz jakiegoś poety, zdaje się, że Szyllera: »We własnej piersi nosisz gwiazdę swych przeznaczeń«. Poeci, wogóle, przesadzają ogromnie w sposobach wyrażania pojęć, a często i w samych pojęciach, co bardzo łatwo tem się tłumaczy, że są najwyższymi wyrazicielami egzaltacji, marzycielstwa, czyli — jak ona sobie w duchu z uśmiechem ironicznym dodaje — mazgajstwa. W tym jednak szylerowskim wierszu myśl jest zupełnie prawdziwa i trzeźwa, choć dość głęboka. Istotnie, los człowieka zależy w bardzo znacznej mierze od jego własnych usposobień i postępków. Rzecz w tem, aby zdobyć młot i tym młotem wykuwać kształty życia systematycznie, rozważnie, oględnie. Jej młot, ten, którym wykuła ona, nie bez trudności i przeszkód, spokój swój i swoje zadowolenie, składa się z praktycznego rozsądku, z logiki i silnej woli. Dzięki temu, że coraz posłuszniejsza tym przewodnikom swoim, stała się z biegiem czasu zupełnie im posłuszną, umie oceniać dobrze różne wartości tego świata i, nie biorąc liczmanów za dukaty, ani pozłot za złoto, ani baniek mydlanych za brylanty, gonieniem wiatrów w polu zdrowia sobie nie niszczy, majątku nie rujnuje, sił nie nadwyręża. Temu właśnie zawdzięcza, że w porze życia, która dla mnóstwa kobiet bywa początkiem starości, szpetoty, choroby, wszelkich wogóle klęsk i bankructw, znajduje się w pełnem posiadaniu swego zdrowia, swego majątku, swojej pozycji towarzyskiej i swoich bynajmniej jeszcze nie więdnących wdzięków. Od losu i natury wiele otrzymała, lecz zachowanie i utrwalenie ich darów winna jest temu, że w porę nauczyła się nad samą sobą panować, światu w oczy śmiało i nieco lekceważąco patrzeć, złudzeniami i marzeniami gardzić, gdyż są poprostu — kłamstwem. Okłamywać siebie nie pozwala nikomu i niczemu, ani wyzyskiwać. Jednostajnie dobrze znając się na wartości rzeczy wszelkich i na interesach własnych, pierwszych nie przecenia, a drugich nie zaniedbuje nigdy. I oto jest ten młot, którym wykuwa kształty swego życia, może chłodne trochę, lecz spokojne, dostojne, piękne i oto jest ta gwiazda przeznaczeń, którą w piersi swojej nosi, nie gorejąca zapewne, ale świecąca jasno, równo, czysto, trwale.
Nie zawsze taką była. Niegdyś, w pierwszej młodości, na równi z innymi doświadczała różnych przywiązań, tęsknot, żalów, współczuć, lecz bądź dlatego, że rozum jej był bystrzejszy niż u innych, bądź, że słabsze uczucia mniej grube łuski kładły jej na oczy, wcześnie spostrzegła, że są to rzeczy bardzo kosztowne i że wszyscy, którzy na wydatki takie sobie pozwalają, dość rychło i z którejkolwiek strony bankrutować muszą.
Pamięta, że, mając lat szesnaście, wiele bezsennych nocy spędziła u łoża chorej siostry, a w dniach, gdy życie jej zagrożone było, wiele płakała. Więc też i opłaciła to potem całym rokiem ciężkich migren, zepsutej cery i przykrej niemożności oddawania się nauce muzyki, do której posiadała talent i pociąg. Jeszcze parę podobnych żalów, poświęceń, a zaraz u początku życia poniosłaby straty ważne, niewynagrodzone.
Ta siostra zaś... Historja godna tylko śmiechu! Po wyzdrowieniu zaręczyła się z kimś, kto się jej bardzo podobał i w sprawach, w radościach własnych zatopiona, dla niej, dla tej, dzięki której staraniom zdrowie odzyskała, przestała mieć oczy, uszy i serce. Wtedy to po raz pierwszy w głowie jej powstała myśl, że przywiązywanie się do ludzi i poświęcanie się dla nich jest głupstwem, bo kosztuje wiele, a nagrody nie otrzymuje żadnej.
Ale potem, głębiej nieco w życiu, zaszedł wypadek daleko ważniejszy i który wiele zaważył zarówno w losach jej, jak w ukształtowaniu się wewnętrznem. W dwudziestym którymś roku życia, od lat kilku zamężna, straciła dziecko, jedyne, jakie miała kiedykolwiek, córkę trzyletnią, śliczne, różowe, kochane bobo, bo jeżeli może powiedzieć, że kogokolwiek kiedy kochała z całego serca, mocno, głęboko, to tym kimś było to dziecko. Nic więc dziwnego, że gdy zniknęło, doświadczała takiego uczucia, jakby ktoś z piersi jej wyrwał kawał żywego ciała, czyniąc przez to ranę strasznie bolącą. I to więc również było rzeczą prostą, że od bólu przez tę ranę sprawianego mało sypiała i wiele płakała, a mało sypiając i wiele płacząc, ani wesołą być, ani ładnie wyglądać nie mogła. Wyniknęła z tego historja przezabawna i dla uczuć, zarówno jak dla związków ludzkich niezmiernie charakterystyczna. Mąż jej, człowiek młody i nadewszystko wesołość lubiący, który do tego czasu był dla niej i miły i czuły, z którym życie upływało jej łatwo, przyjemnie, wesoło, począł stawać się obojętnym, posępnym, oburkliwym, nudzić się ze smutną i mizerną żoną, z domu uciekać... Z początku rozumiał ból jej i sam go z nią podzielał, ale gdy u niego przeszło to rychło, u niej trwało długo... Słowem, stała się rzecz nie nadzwyczajna, owszem, pospolita, ale zawsze dość nieprzyjemna, że domowe szczęście jej zamieniło się w nieszczęście. A stała się rzecz ta nie przez żadną winę jej, albo przywarę, ale wprost i tylko przez puszczenie wodzy uczuciom i — łzom. Na szczęście, oboje mieli za wiele rozsądku, logiki i woli, aby nakształt baranów trzymać szyje pod nożami udręczeń, sprowadzanych przez rozterkę, zdradę, wzajemne obrazy. Rozstali się, odzyskała wolność, życie swe wybornie urządzić potrafiła, niemniej zła przysługa, którą w tym wypadku oddały jej zapłakane oczy, głęboko wyryła się w jej pamięci.
Podobnych doświadczeń osobistych, mniej lub więcej ważnych, miała sporo, ale więcej jeszcze spostrzeżeń, czynionych na innych. Jedna naprzykład z rówieśnic jej, zawiódłszy się na sercu i charakterze człowieka kochanego, popadła w smutek tak ciężki, że można było nazwać go rozpaczą. Z szybkością przerażającą chudła, bladła, szpetniała, a wielki ten ból, którego ukryć nie miała siły, budząc zrazu u wszystkich żal i współczucie, wszystkim też wkrótce wydawać się począł zbyt wielkim, zbyt trwałym, a nadewszystko nudnym. Ona sama żałowała i współczuła przez czas pewien, ale potem spostrzegła, że każde widzenie się z nieszczęśliwą źle oddziaływa na własny jej humor, więc usunęła się, myśląc: niech jej tam towarzystwa dotrzymują i pociechy udzielają ludzie lepsi ode mnie, czy czulsi, czy tacy, którzy ją otaczali, admirowali i lubili, gdy była zdrową, hożą i wesołą. Ale — o dziwy! Jakkolwiek była już wówczas i doświadczoną i niezbyt czułościom ludzkim ufającą, z niejakiem zdziwieniem jednak zobaczyła, że prawie wszyscy na tym świecie tak samo jak ona dbają o dobry humor, na który widok smutny źle oddziaływa. Kobieta nieszczęśliwa tak dalece sam na sam ze swojem nieszczęściem pozostawioną została, że pewnego pięknego poranku, czy wieczoru, dobrowolnie, zapomocą jakiegoś cyanku potasu, czy czegoś tam podobnego, przeniosła się na świat inny, może lepszy, może wierniejszemi i tkliwszemi sercami zaludniony, ale w gruncie rzeczy niewiadomy. Otóż i skutki braku panowania nad sobą i poddawania się nierozsądnym egzaltacjom, smutkom, żalom! I po czem? za czem? Po człowieku, który zawiódł i obraził? Za miłością, która, jak dym od wiatru, rozwiewa się od czasu, od kaprysu, od nudy, od gniewu? Czyż nie rozsądniej i nie praktyczniej postąpiła ona, która w położeniu bardzo podobnem zęby ścisnęła, uczucia stłumiła, głowę dumnie podniosła i, nad mogiłą przeminionego momentu życia uśmiech ironiczny zasadziwszy, twarz ku jasnej stronie świata obróciła?
A jeżeli... jeżeli wówczas i w jej sercu stanęła była wielka łza, jeżeli i jej do ucha życie szepnęło: znikomość, marność, lichość! to łzę rozgniotła dotknięciem woli silnej, a słowa straszliwe zagłuszyła gwarem wrażeń miłych, zaczerpniętych ze zdrojów błyszczących, szumnych, których tyle posiada świat...
Miała znajomych, którzy, uganiając się za ideałami, za napowietrznemi wyobrażeniami wyśnionych doskonałości, albo poddając się bez krytyki i hamulca popędom serc marzycielskich, z rozsądkiem w rozwodzie żyjących, tracili majątki, stanowiska, a czasem i coś nad nie jeszcze ważniejszego. Jeden z takich, ogromnie dobroczynny i wszystkim strapieniom ludzkim współczujący, a dlatego powszechnie »miłośnikiem ludzkości« nazywany, dopóty wspierał, ratował i odbudowywał, aż we wspieraniu, ratowaniu i odbudowywaniu bytów cudzych zatracił wszystko, co własnemu bytowi jego dawało bezpieczeństwo i dostatek. I cóż? Oto, u progu starości, dla jakiego takiego utrzymania się na powierzchni tego świata — w służbę poszedł, w służbę ciężką i upokarzającą, z której ma tyle tylko, że z głodu nie umiera. Widuje go niekiedy, jak przygarbiony, pomarszczony, osiwiały, w odzieży wytartej biegnie przed jej oknami śpiesznie, aby o jedną minutę nie spóźnić się z wsunięciem tej wyciągniętej naprzód szyi w obrożę codzienną. Widok jego nieraz bywał dla niej nauką i powściągał ją od wydatków zbytecznych na rzecz cierpiącej ludzkości.
Bo że ludzkość jest wogóle cierpiąca i że nurtuje ją nieprzebrane mnóstwo najrozmaitszych bied, nędz i utrapień, ona wie o tem i czasem nawet trudno jej się obronić od smutnych nad tem rozmyślań. Oświecona jest i spostrzegawcza; wiele czyta i bystro rozumuje; niepodobna jej więc stale uchylać wzroku od strony życia zakrwawionej i łzami oblanej. Tak już zresztą stworzony jest człowiek, że bóle człowieka innego odbijają się w nim echem mniej lub więcej głośnem. W niej echo to nie jest zapewne najgłośniejsze, jednak jest, więc też i w budżecie swym ma ona rubrykę uczynków miłosiernych, ale w ten sposób zakreśloną, aby w mierze najmniejszej nie uszczuplała rubryk innych i nie nadwerężała ich raz na zawsze ustanowionej równowagi. Tym sposobem w sumieniu nie uczuwa wyrzutów żadnych i w majątku nie ponosi żadnej ujmy. Jest to postępowanie rozsądne i logiczne, z którego linji zbaczać nie pozwala sobie nigdy, wolą tłumiąc pokusy, które, zrazu dość częste, potem stawały się coraz rzadszemi, a teraz nie zdarzają się już prawie nigdy. Tak dalece przywykła nakazywać milczenie wrażeniom swym i uczuciom, że teraz same przez się już milczą, a raczej odzywają się głosem, którego skalę ona im wykreśliła i nakazała. Więc też majątkowe jej interesy, tak samo jak zdrowie i piękność, znajdują się w stanie kwitnącym, czego następstwem jest to, że może pozwalać sobie na wiele rzeczy, które, rzucając na życie urok piękna, wygody i urozmaicenia, wstędze jego użyczają powierzchni atłasowej i różowej. Przypomina sobie jeszcze w tej chwili ludzi pewnych, których znała i nad których losami zastanawiała się z uśmiechem smutnym zrazu, a potem ironicznym. Nie umiałaby zdać sobie jasnej sprawy z tego, kiedy i jakim sposobem smutne jej uśmiechy przemieniały się w ironiczne, lecz faktem jest, że te ostatnie oddawna już wargom jej bólu nie sprawiają. Owszem, głębokie zadowolenie tkwi w zeznaniu, że sprawy świata tego poznała do gruntu i błogiego uczucia bezpieczeństwa doświadcza na myśl, że, znając je do gruntu, sieci i pułapek, których są one pełne, zawsze uniknąć potrafi.
Otóż, przypomina sobie ludzi młodych, pełnych nadziei i przymiotów takich, jakie ręczą za możność spełnienia się nadziei najśmielszych... Cóż się z nimi stało? Kochali, marzyli, wierzyli. W światło idei, w płomień czynu, pod niebo ofiary wzlecieli i — za kraj świata zapadli. Na świecie zaś, po ich nadziejach, pragnieniach, czynach, ofiarach i — samych imionach nie pozostało ani śladu. Nie pozostało z nich ani śladu nawet w pamięciach i sercach tych, którzy ich — niby — kochali i wielbili.
W tem miejscu wystrzeliwał szczytowy punkt jej rozważań i analiz. Kochali, wielbili. Czy tak? O, słowa w jednej minucie rodzące się i konające. Dźwięki, na które, jak muchy na lep słodki, zlatują się dusze czułe, aby od zawartej w lepie trucizny mrzeć w męczarniach...
Kędyż są ci, tak liczni, których »miłośnik ludzkości« wydźwignął niegdyś z grzęzawiska nędzy, może hańby? Przyrzekali mu byli zapewne wieczną miłość i wdzięczność, może je nawet czuli przez trwanie motylego życia... Lecz motyl prędko mrze i teraz — »miłośnik ludzkości« tonie w swej nędzy, jak kropla wody wpuszczona do morza i o której nie myśli, nie pamięta już nikt a nikt.
I kędyż byli tamci, towarzysze zabaw, przyjaciele, wielbiciele kobiety ładnej i wesołej, którzy, gdy ładność i wesołość z niej opadły, pozostawili ją sam na sam — z cyankiem potasu?
A owi jeszcze, którzy z ekstazą wykrzykiwali bohaterom: chwała! chwała! i w lat niewiele, — hej, — w niewiele tygodni, same imiona bohaterów potracili z pamięci?
I mnóstwo innych podobnych widoków, przykładów...
Nie! Obok wszystkich słów wielkich i dźwięcznych, jako to: kochanie, uwielbienie, wdzięczność, wierność, zawsze umieszczać należy drobne słówka: niby, trochę, w tej chwili, tymczasem...
Więc poprostu niewarto!
A cóż — warto?
O siebie dbać warto, choćby dlatego, że im mniej wagi człowiek do samego siebie przywiązuje, tem więcej ludzie i jego samego i wszystko co jego jest lekceważą. Głowę wysoko podnosić warto, bo okaż tylko ludziom, że jesteś mały, uwierzą w to natychmiast i będą na cię zgóry patrzeć, deptać. Silnym być warto, bo każdą piędź ziemi, morza i powietrza brzmi okrzykiem: biada słabym!
A cóż jest siłą?
Jak dla kogo. Ona ma piąstki słabe i kawałka świata pod berłem swem nie dzierży. Dla niej więc zdrowie, wdzięk, majątek... Ludzi pociągać i zachwycać, niczego od nich nie potrzebować...
Zresztą, pojęcie szczęścia, czy tam, jeżeli nie szczęścia, to uroku i wartości życia, zależy od charakteru i upodobań. Myśli teraz o kobietach tylko i o rozmaitych kobiecych szczęściach.
Są takie, które nadewszystko lubią smaczno jeść, wiele spać i wygodnie siedzieć, ale ona temi egzemplarzami tuczonych zwierzątek pogardza. Mają one oczy zaspane, ruchy ospałe, są śmiertelnie nudne i absolutnie do niczego na świecie nieprzydatne.
Lecz zna dwa gatunki inne. Jedne, światowe i świetne, wiecznie upędzają się za miłostkami, dla których zdobywania orężami i narzędziami są: strój, dowcip, nawet wiedza i talent; drugie, sielankowe i czułe, wiecznie marzące o chatce choćby, byle — z nim.
Ani jednych ani drugich gustu nie podziela. Miłostki są niebezpieczne, a chatki niewygodne. Niebezpieczeństwo pierwszych polega na tem, że są ogniem, który czasem parzy i kipiątkiem, który, nie zawsze czystym będąc, często plami; o niewygodzie zaś drugich, to jest, chatek, niema co i mówić, bo rzecz wiadoma: ciasno, głodno, nudno, często też brudno i ze szczelin zimne wiatry wieją.
Jednak znała raz chatkę taką zbliska, gdyż była wymarzonym i urzeczywistnionym rajem jednej z jej krewnych. Krewna ta jej, osóbka śliczna, pełna wdzięku, dwa razy miała sposobność uczynienia świetnej partji i, obie te sposobności odrzuciwszy, wyszła za biedaka, który posiadał chatkę i był — nim. I rzecz to niemal nieprawdopodobna, lecz której zaprzeczyć nie może, ponieważ ją na własne oczy widywała, że wiatry, ze szczelin tej chatki wiejące, szczęścia z niej nie wywiały. Ludzie ci miewali często troski, zmartwienia, niedostatki rozmaite, ale też i pociechy, przypominające te deszczyki majowe, które, gdy po niwie przejdą, rozwija się wnet nad nią tysiąc koron kwiatowych i wzbija się tysiąc woni. Bywała tam dość często i przypomina sobie pewne szare godziny w pokoikach małych i o szarych godzinach przy małych oknach, za któremi płonęły zorze purpurowe, rozmowy ciche, długie, poufne; przypomina sobie pewne spojrzenia, uśmiechy, słowa na pozór zwykłe, lecz z których wiały gorące oddechy duszy, ruchy ramion, śpieszących z opieką, obroną, pomocą, pieszczotą. Drobiazgi, lecz w których oni tak dalece zamknęli główną wartość życia, że wszystko, co spotykało ich po za niemi, poczytywali za epizody przemijające, za dodatki przyjemne lub przykre, lecz nieba życia powlec chmurami, ani dna dusz goryczą napoić nie mogące. Jak z drobnych kamuszków, składających mozajkowany obraz, ulatnia się pierwiastek piękna, tak z tych drobiazgów uczuciowych sączyła się dla nich przeciw truciznom życia — słodycz lecznicza.
Gdy sobie teraz tę chatkę i parę jej mieszkańców przypomina, nie może sumiennie zaprzeczyć, że sprawiały na niej wrażenie, które z jednej strony było zdziwieniem, a z drugiej niejakim żalem. Dziwiła się temu rodzajowi szczęścia i chwytała siebie na gorącym uczynku żałowania, że sama go posiąść nie mogła. Nie mogła dlatego, że ani kochać tak głęboko i tkliwie, ani zadowolnić się życiem tak skromnem i cichem nie była zdolną. Zresztą brała i teraz również ten wzgląd bierze pod uwagę, że z pomiędzy wszystkich doświadczeń z chatkami, jakie widywać jej się zdarzało, to jedno tylko było pomyślne; wszystkie zaś inne po miłych początkach miały dalsze ciągi wcale nieprzyjemne i finały zupełnie fatalne.
Więc też podobny ciąg dalszy rozsądnie i praktycznie usunęła od siebie wówczas, gdy z niemałem wytężeniem silnej woli oparła się uczuciu, pociągającemu ją ku temu rozumnemu, miłemu i nadewszystko dobremu człowiekowi, o którym dotąd jeszcze wspomina niekiedy, może... zbyt często... Rzecz dziwna, że właśnie ta dobroć jego, rozlewająca się w głosie, spojrzeniu, uśmiechu, przeglądająca z poruszeń duszy i ciała, wabiła ją ku niemu urokiem najsilniejszym, ją, która dobroci nie umieszczała w rzędzie kardynalnych przymiotów człowieka, a nawet pewne jej wybujałości poczytywała za niedołęstwo i kalectwo. W nim przecież dobroć była tem właśnie, co kroplami ognia i miodu ściekało na dno jej serca. Przytem, ogromnie lubiła dźwięk jego głosu, kolor włosów, postawę, ruchy i nadewszystko czoło, nad rysami niezupełnie regularnemi, myślące, piękne czoło, na którem, jak na karcie książki przeciekawej, oczy jej nieprzezwyciężenie zatrzymywać się musiały.
Lecz — cóż? Stanowisko, stosunki, okoliczności rozmaite, nawet same przekonania i zamiary człowieka tego nie odpowiadały jej upodobaniom i wyobrażeniom o tem, co w życiu zbytecznem jest i koniecznem, miłem i niemiłem. O wartościach świata i życia mieli pojęcia wcale różne. Życie z nim byłoby rodzajem chatki, która budziła w niej trwogę i nieufność, na którą też, pomimo wszystko i na sposób żaden zdecydować się nie mogła.
Ale też i na wyrzeczenie się człowieka tego, na wieczne z nim rozstanie zdecydowała się nie bez trudności... O! z trudnością. Rozsądek przecież wydawał rozkaz wyraźny, silna wola go wykonała i — stało się. Dobrze się stało, gdyż w wypadku przeciwnym miałaby teraz po miłym początku taki ciąg dalszy, że z pewnością nie byłaby taką, jaką jest teraz, spokojną, zadowoloną, świeżą, świetną. Ilekroć przypomina sobie tę dawno, dawno przeminioną historję, dumną uczuwa się ze swojej silnej woli, dzięki której szczęśliwie przekroczyła ten kamień obrazy, szczęśliwie opłynęła tę rafę życia, któremi dla mnóstwa kobiet bywa niezgodne z rozsądkiem uczucie.
Dziś, ów moment zachwycenia, jak miód z hyzopem, zmieszanego z bólem, wydaje się jej snem dalekim, od którego zawiewa tęsknotą... czasem tęsknotą, lecz częściej triumfem. Triumf przemaga. Ze wszystkich zdrojów radości, którymi wytryskuje ziemia, radość triumfu jest tym, z którego ona pije najchętniej i najczęściej, ponieważ ma w sobie wiele próżności...
Gardzi złudzeniami, nie okłamuje siebie nigdy, więc mówi sobie zupełnie szczerze, że z natury i przyzwyczajeń jest próżna. Lubi ludzkie pochwały i hołdy, lubi błyszczeć strojem, wdziękiem, rozmową, stosunkami, otoczeniem niezwykle wykwintnem i pięknem. Posiada też w tem wielkiem mieście sławę jednej z kobiet najpowabniejszych, najmilszych, najświetniejszych, najbieglejszej w sztuce przyjmowania gości, wśród których wiele i coraz więcej znajduje się imion, ukoronowanych przez urodzenie, majątek, genjusz. W jej wieku sławę taką jeszcze posiadać, tylu niezwykłych ludzi ku sobie pociągać — rzadkość, która tylko przez niezmiernie mądrą i wytrwałą samozachowawczość osiągniętą zostać mogła. Wie zresztą dobrze, że i ta ironja, z jaką zapatruje się na wiele rzeczy tego świata, dobre przysługi jej oddaje, bo ludzi zaciekawia do niej i bawi, a duże znawstwo artystyczne i biegłość muzyczna wlewają w rozmowę jej i całą osobę pewien urok, ogień... Otoczenie...
Najbliższe otoczenie jej piękne jest nie przez nagromadzenie tanich pozłot, nie przez wystawę lichych fraszek, ale przez szlachetną harmonję barw i linij, wśród której akordem panującym są nieliczne, ale prawdziwe dzieła sztuki. Dzięki rozsądkowi, który w budżecie wydatków jej zaprowadził równowagę niewzruszoną, posiada środki dla podróżowania, przyglądania się wśród podróży dziełom sztuki i uwożenia z sobą kiedy niekiedy klejnotów tego skarbca. Posiada w mieszkaniu swem trochę prawdziwie pięknych obrazów i rzeźb, a oprócz tego każdy sprzęt czy drobiazg, skoro tylko stanowi szczegół jej otoczenia, przedmiot, na którym oczy jej zatrzymują się codziennie, musi być dziełem myśli artystycznej i zawierać w sobie pierwiastek piękna. Lubi wygodę i lubi piękno, a połączenie pierwszej z drugiem stanowi zadanie, któremu poświęca wiele czasu i myśli, które też udaje się jej wykonywać bardzo dobrze.
Tu jednak nie o samej już tylko próżności mowa być może, w równym, albo i wyższym jeszcze stopniu, o zupełnie szczerym i żywo uczuwanym estetyzmie. Jest estetką. Lubi piękno i zna się na niem. Lubi je dla przyjemności, które sprawia jej zmysłom, ale również i dla uspokojeń tych, które wlewa do jej duszy. Zdarzają się w dniach jej całe godziny, z któremi nie wie co ma uczynić, martwe godziny, których powolne upływanie sprawia szelest umarłych w jesieni liści. Wówczas przypatruje się otaczającym ją przedmiotom pięknym i tym sposobem sprowadza sobie stan pewnej błogości trochę martwy, lecz pokrywający szelest martwych godzin spokojnym i słodkim kwietyzmem.
Niektórzy z pomiędzy znajomych obdarzyli ją nazwą sybarytki. Z chętnym uśmiechem nazwę tę przyjęła. Ani myśli o zapieraniu się, że wartość życia — swego przynajmniej — zawarła w tem wszystkiem, co zawiera w sobie sybarytyzm; lecz szczyci się, że jej sybarytyzm posiada w sobie, obok pierwiastków prozaicznych i pospolitych, pierwiastki artystyczne i podniosłe. Szczyci się też i budzi to w niej zadowolenie głębokie, że sybarytyzm jej nie ma na sobie plam. Jak gronostaj wstrząsa się z obrzydzeniem, ilekroć dostrzeże na sobie samo przypuszczenie, cień, choćby cień cienia plamy. Jest w naturze jej coś z wiecznie myjącej się kotki, tylko, że aktów mycia się dokonywa ona ze strony duchowej równie pilnie, jak ze strony cielesnej. Ta wrodzona skrupulatność w zachowywaniu nieskazitelności, której motywem głównym jest artystyczna niejako dążność do wykuwania kształtów życia w linje spokojne i szlachetne, służy jej jako puklerz przed pokusami erotycznemi, gdyby ich doświadczała. Ale nie doświadcza ich prawie nigdy. Raz tylko, wówczas, zadrżała od samych głębin głębi, a gdy to przezwyciężyła, odparła, wszystko w tym rodzaju wydaje się jej bladem, niedokrwistem, niegodnem westchnień. A przytem — ironja. Wznosić jedną choćby ścianę pałacu swego na podstawie, którą jak dym rozwiewają wiatry czasu, kaprysu, nudy, obrazy — jest to wystawiać na runięcie wszystkie ściany inne. Nie; niech już lepiej stoją, takie jak są, trochę chłodne, ale wyniosłe, ozdobne, spokojne, bezpieczne.
Ogółem biorąc, szczęście, którego używa, składa się z pierwiastków spokoju, bezpieczeństwa, zadowolenia miłości własnej i zadowolenia istniejących w jej naturze instynktów artystycznych. Możnaby powiedzieć, że jest ono, to szczęście, doskonałą sytością. Ciało, umysł, próżność, wyobraźnia jej są syte i, co wiele znaczy, są pewne, że jeśli tylko słońce nie spadnie na ziemię, albo trzęsienie ziemi wszystkiego, co jest na niej, do góry nogami nie przewróci, sytemi będą zawsze. I w tej to właśnie sytości leży tajemnica zadziwiającej na wiek jej świeżości cery, kształtności kibici, czarności włosów, czerwoności ust. Ludzie, na jakikolwiek sposób i z którejkolwiek strony istoty swojej głodni, szybko kurczą się, żółkną, więdną. Ona, w porze przekwitu, w pełni kwitnie.
A jeżeli kiedykolwiek, zrzadka, dostrzeże na różowej wstędze życia szarą pylinkę nudy, lub w sobie uczuje jakąś kroplę drobną, drżącą i palącą — ma przeciw tym gościom nieproszonym sposoby rozmaite, liczne, wśród których miejsce ważne zajmuje muzyka. Muzyka, stanowiąc przednią ozdobę jej osoby, będąc czemś nakształt broszy brylantowej w ogólnym jej stroju, wzbogaca o jeden kwiat więcej bukiet jej artystycznych zadowoleń i służy za narzędzie do zmiatania ze wstęgi życia szarej pylinki nudy, lub do zgniatania na dnie piersi czerwonej kropli tęsknoty. Jeżeli nie wybiera się w podróż, nie wychodzi na przechadzkę, nie bierze do ręki najnowszej książki, nie przyzywa ku sobie najprzyjemniej rozmawiających ludzi, to zasiada przed fortepianem i gra. Gra umiejętnie, pojętnie, z oddaniem, czasem nawet z zapałem i, po godzinie lub dwóch godzinach grania, odchodzi od fortepianu zabawiona, uspokojona, bez szarego pyłu na wstędze dnia, bez piekącej kropelki w piersi. Dziś właśnie zdarzył się jej taki dzień rzadki. Usłyszała szelest martwych godzin, uczuła drżenie kropelki... Grała długo, potem na przechadzkę wyszła i znowu dobrze...
Tak; ci tylko na skąpstwo świata narzekać mogą, których ręce niedołężne lub obłąkane skarbca jego otwierać nie umieją. Ona do umiejętności tej była zdolna, wyćwiczyła się w niej zapomocą rozsądku i silnej woli, więc też należy do posiadaczy, do nasyconych, do zwycięzców.
Oddawna już należy do tych, którzy nigdy nie płaczą.


∗             ∗

W takich myślach, w takiem niejako zdawaniu przed samą sobą rachunku i sprawozdania pogrążona, długo nie spostrzegała dokoła siebie ani rzeczy, ani ludzi, aż nagle do słuchu jej przedarły się dźwięki głośne, metaliczne. Było to coś, jakby zaszczebiotanie ptaka, czy zadzwonienie kryształu lub srebra, czy gama, wzięta w wjolinie. Był to głośny śmiech dziecka. Nic ważnego ani szczególnego. W takich jak ten ogrodach publicznych znajduje się zazwyczaj mnóstwo gwarzących, śmiejących się dzieci. Jednak, po niezliczone razy słyszane i niesłuchane, tym razem szczebiot i śmiech dziecinny przebiły się do samej głębi jej słuchu, tak, że pochylona naprzód, oczyma szukała ich źródła. Ale maleńkie, różowe to źródło było już od niej dość daleko i przez chwilę tylko mogła widzieć drobną istotkę w różowej sukience, którą za rękę prowadził stary człowiek o plecach szerokich, przygarbionych, dość wytartą odzieżą okrytych. Plecy te i tę odzież zobaczywszy, więcej jeszcze pochyliła się i wytężyła wzrok. Wszakże to on... tak, tak, on, ten... »miłośnik ludzkości«, bankrut, prawie nędzarz, codziennie przechodzący przed jej oknami, z szyją wyciągniętą do włożenia obroży całodziennej! Dziś, dzień świąteczny, więc obroża zdjęta, i, czy podobna? czy podobna? Ten człowiek uśmiecha się, śmieje się nawet, czegoś się cieszy... On — ta ruina wszechstronna i — radość, dwa przeciwne bieguny, dwa różne globy. Dziewczynka mała, jak różyczka, słomianym kapelusikiem nakryta, a jej dziecinne stopki dziwnie pociesznie i śpiesznie drepcą obok stóp męskich, wielkich, ciężkich, grubo obutych. Głowa mała w słomianym kapelusiku ruchem ptaszęcym wznosi się ku twarzy dużej, tak zbrużdżonej jak niwa, którą wielokrotnie wzruszyły żelazne lemiesze. I oboje, ona z podniesioną ku niemu, on z pochyloną ku niej twarzą, patrzą na siebie i śmieją się. Romans dziadka z małą wnuczką. W dzień pogodny i świąteczny wesoły romans! Że dziecko śmieje się, rzecz prosta, ale ten biedak, niewolnik, przedwczesny starzec... Śmiech jego inny, niż śmiech dziecka. To raczej uśmiech tylko, ale szeroki, słoneczny; zmarszczki twarzy przerabia na promienie, w oczach krzesze promienie, po wargach zwiędłych wije się promieniem i nawet z brody osiwiałej czyni snop promieni srebrzystych. Jest to szczęście. Niepodobna omylić się. Człowiek ten w tej chwili jest szczęśliwy. Pogoda, święto, kochane dziecko. Nadewszystko — dziecko i to, że kochane. On wiecznie coś lub kogoś, a raczej i coś i kogoś musiał kochać. Przez to kochanie, jak przez dziurawe sito wysiał wszystko co miał... jednak i teraz jeszcze bywa szczęśliwy...
Zniknęli jej z oczu. Parę razy tylko, w oddali, wśród drzew zamigotała różowa sukienka... rzecz dziwna, ale prawdziwa, że dla niej było to zamigotanie — wspomnienia.
Rzecz dziwna, bo przecież często, niemal codziennie widuje różne dzieci i nie przypominają jej one nic. A teraz, to dziecko przypomniało inne, tamto, dawno zniknione...
Dlaczego teraz?
Któż to wiedzieć może? Płyną czasem powietrzem prądy niewidzialne i potrącają w nas struny śpiące. Spały te struny długo i zapewne śniły, gdy potrącone zbudziły się, wstają nad niemi sny ich i wchodzą do serca.
Skąd płyną prądy niewidzialne i dlaczego dziś właśnie, płynąc, budzą struny śpiące? Kto wiedzieć może?
Głośniejszy nieco szelest godzin martwych, silniejsze na dnie piersi zadrganie kropelki czerwonej, dźwięk dawno nie słyszany, światło nagle zgasłe, atom barwy czy woni, obłok, trochę mgły, trochę zawahania się myśli nad przepaściami... budzą się śpiące struny i wydają z siebie swe sny, które wchodzą do serca...
Po co sny strun obudzonych wchodzą do serca i budzą je do bólu?
Któż wiedzieć może?
Ta szczególniej para stópek drobnych, tak zabawnie drepcących, zupełnie taka sama, jak tamta. Ten sam wzrost i taka sama fala złotych włosów, opadająca na plecy. Nawet różowa sukienka była i ten ptaszęcy ruch głowy małej, podnoszącej się ku głowie większej — był. I — niema. Tak dawno już niema w rzeczywistości, że i w pamięci bywa rzadko. Mnóstwo dni upłynęło, odkąd ten gość z przeszłości po raz ostatni pamięć jej odwiedził. A teraz przyszedł znowu. Ze struny obudzonej występuje sen jej i w postaci drobnej, różowej istotki wchodzi do serca...
Egzaltacja! przesada! puste i płonne marzenia! Wspominać, znaczy to łowić wiatr, umkniony w pole niepowrotności. Chcieć zawrócić niepowrotność — myśl szaleńca. Szaleńców pełen świat, ale ona do tego gatunku nie należy. Opanowuje siebie, odpycha wspomnienie, od łona pamięci odrywa parę stopek drobnych i falę złocistych włosów. W inną stronę wzrok obraca, nie patrzy już na zieloną firankę, za którą zniknęła różowa sukienka dziecinna i zorana twarz przedwczesnego starca, ze słońcem szczęścia...
Podziwia piękność ukośnych cieni, które o tej zachodniej chwili ścielą się po rozległych trawnikach. Klomb róż płonie w blaskach zachodu, jak rzucony na trawnik płaszcz królewski i pyszniej od gronostajów bramuje go dokoła w śnieżne chryzantemy. U końca alei ukazuje się postać kobieca, mająca na sobie suknię nadzwyczajną. Nadzwyczaj kosztowna i nadzwyczaj modna suknia, ale...
Z jaką jednak rozkoszą i jakiem staraniem obuwała ona niegdyś te drobne stopki i zawijała w kędziory te złote włosy! Jak długo, jak strasznie tęskniła za niemi — gdy zniknęły. Tak długo, że tęsknota wywabiła jej z policzków rumieńce, z ust uśmiechy, z oczu blask, a z serca człowieka, z którym żyła, miłość dla niej. Nierozsądną jeszcze była wówczas, gdy nabrała rozsądku, wróciły do niej rumieńce, uśmiechy, blaski i — sympatje ludzkie. Skądże więc teraz... Jakaś niespodzianka...
Wolą rozkazuje oczom, aby przyglądały się ludziom, przechodzącym alejami parku blisko i nieco dalej.
Ludzkie ubrania, ruchy, twarze, to teatr, na którym często bawi się wybornie jej ironja. Z wielką łatwością spostrzega ludzkie fałsze, maski, podszewki, krzywizny, chromizmy i przyglądała się im z ironicznemi uśmiechami na ustach. Usta te są czerwone i uśmiechy dyskretne, z ostrzami zwróconemi na wewnątrz. Oddawna już ostrza uśmiechów ironicznych goryczy do wnętrza jej nie sączą. Owszem, doświadcza miłego uczucia przenikliwości własnej i cieszy się kontrastem usposobień swoich, spokojnych, szczerych, chłodnych, z niepokojem, obłudą i namiętnościami tych, którym się przygląda. I teraz również spostrzega parę pretensjonalnych ubrań kobiecych, parę niezgrabnie rozmachanych ramion, kilka twarzy wykrzywionych wesołością udawaną, kilka ukłonów, których uniżona giętkość spotyka się z wyprostowaną pychą. Zaczyna bawić się...
Wtem, nagle, wzrok jej więźnie w jednej postaci, która bardzo powoli przesuwa się o kilka kroków od niej, za rzędem zrzadka rozsadzonych drzew. Niewiedzieć dlaczego postać ta wzrok jej za sobą prowadzi, bo niema w niej nic niepospolitego, ani zabawnego i tem tylko się odznacza, że na zielonem tle parku, wśród pstrocizny ubrań i żywości poruszeń ludzkich sprawia wrażenie zadumanej i smutnej mary. Kobieta to dość wysoka, w czarnej sukni i czarnym kapeluszu na siwiejących włosach — nic więcej. Ale jest w niej cecha pewna, która wszystkie inne jej cechy zasłania, uderza w oczy i wprost z niej krzyczy. Z powolności jej chodu, który nigdzie i do nikogo nie śpieszy, z ust zgrabnych, lecz przez milczenie wygiętych w linję wąską i gorzką, z bladości policzków, do których nigdy gorąca fala radości nie uderza, z wygięcia naprzód szyi, przyzwyczajonej do chylenia w dół głowy zadumanej i przez ruch ten zgarbieniem lekkiem psującej kształtną jeszcze kibić, z wyrazu oczu pięknie wykrojonych, lecz które patrzą sztywnie lub błędnie, bo wiedzą, że nigdzie nie ujrzą nic miłego, nic jasnego, nic nadewszystko swego — uderza i krzyczy samotność.
Nie jest ta kobieta ubogą, ani zhańbioną, ani tylkoco ugodzoną przez łamiące się z trzaskiem drzewo naddrożne. Jest samotna. Czy towarzysze drogi jej pospadali jeden po drugim w przydrożny rów wieczności? Czy nigdy ich nie miała? Czy przeznaczenie o zamiarach tajemniczych, które krzyże różnych kształtów układa na dolach ludzkich, na jej doli taki krzyż ułożyło? Jest samotna i — niekochana, a człowiek niekochany, to na ludnym gościńcu słup wiorstowy, który wśród gwaru i ruchu stoi na pustem miejscu sztywny, suchy, niemy, wyblakły od słot bez osłony, spalony od skwarów bez ochłody, połupany od kół wozów, zaczepiających o niego i wstrząsających nim bezkarnie. Taką jest ta kobieta w czarnej sukni, bardzo powoli, ze wzrokiem sztywnym przesuwająca się za rzadko rozsadzonemi drzewami.
Napozór niema czemu czy komu przypatrywać się tak bacznie... Niema też przyczyny, aby z czerwonych ust kobiety wykwintnej, spokojnej, rozumnej znikał uśmiech ironiczny i wesoły. Jednak przypatruje się ona i uśmiech jej znika...
Uderza w nią myśl dziwna, dlatego dziwna, że nie przychodziła dotąd nigdy. Ale wszystko, co ma być, musi kiedykolwiek przyjść po raz pierwszy. Przyszła myśl i uderzyła w nią zdziwieniem. Obok niej, tak jak obok tej kobiety w czarnej sukni, niema nikogo. Ani tu, ani tam, w ładnem mieszkaniu, ani nigdzie. Więc cóż? Nic; tylko, że jej oczy tak samo, jak oczy tej kobiety, mogłyby patrzeć przed siebie, patrzeć, patrzeć wieki i nie ujrzeć nikogo — swego. Więc, cóż? Nic, tylko na różowej wstędze życia powstaje szara plamka, a raczej ściele się cień. Snać trudno bardzo, albo i niepodobna pomalować wstęgę życia kolorem różowym — na zawsze. Wiatr powiał, obłok przepłynął, motyl wspomnienia przeleciał i — oto czarna plamka, cień! Myśląc tak, uśmiecha się ironicznie, ale czuje, że uśmiech to jest nieszczery. Nie ma ochoty śmiać się. Więc niezadowolona, zaniepokojona, zdziwiona obraca wzrok w inną stronę, żeby zapomnieć i rozweselić się naprawdę...
Z innej strony nadchodzi postać również kobieca i również w czarnej sukni. Tamta od paru minut zniknęła już w odległej alei parku, ta nadchodzi. O ile tamta szła powoli, o tyle ta idzie prędko; o ile tamtej było wszystko jedno: co, kto, gdzie, dokąd, — o tyle tę coś gorąco zajmuje, przejmuje, do pośpiechu napędza. To siostra miłosierdzia.
Zdala, biały kornet jaśnieje w ostatnich blaskach słońca, jak płat niepokalanego śniegu. Można go też porównać do uskrzydlonej lilji, unoszącej się nad postacią czarną, lecz lekką, która szybkim krokiem okrąża klomb róż purpurowych i bramujący go rząd śnieżnych chryzantem. Chryzantemy pochylają się, muśnięte brzegiem czarnej sukni, jakby skinieniami koron witały płynącą w górze lilję.
Minęła klomb pięknych kwiatów i postępuje teraz cienistą aleą. Zbliża się. Tyle się już zbliżyła, że wyraźnie widać w głębi oskrzydlonego kornetu twarz jej drobną, i żółtością prawie woskową odbijającą od jego śnieżnej bieli. Ręce splecione u piersi, żółtawe i chude zdają się lśnić na tle czarnej sukni, jak lekką pozłotą obleczony symbol mistyczny. Mnóstwo cierpienia jest w tej twarzy i w tych rękach, w chodzie też śpiesznym, lecz chwiejnym i w piersi, podnoszącej się oddechem coraz trudniejszym, krótszym. Te ręce musiały pracować wiele i te piersi pracują ciężko, tak ciężko, że zmuszona jest stanąć, a po chwili dojść do ławki ogrodowej i na niej usiąść.
Na ławce ogrodowej siedząc, jedną z żółtawych rąk ze spracowanemi palcami do piersi przycisnęła i wpółotwartemi usty, które mają delikatność i barwę więdnących płatków róży, chwyta powietrze. Każdy człowiek, trochę doświadczony, poznać może, że jest chora na serce. Tak samo jak ręce, serce to pracować musiało wiele i, zmęczone, posłuszeństwa odmawiać zaczęło. Cierpi. Cierpiąc, szła jednak tak śpiesznie! Dokąd? Odgadnąć łatwo: do istoty ludzkiej, więcej od niej cierpiącej. Gdy słońce, bliskie już zachodu, świecić przestanie zupełnie, gdy zmrok nocny hufcem postrachów i smutków otoczy tych, którzy leżą w bólach ciała i ducha, będzie ona ręką lekką jak motyl ocierać krople potu z rozbolałego czoła, przychylać napój słodki ku spalonym goryczą wargom, będzie słowami, cicho i słodko ciekącemi z jej serca, krzepić i wzbijać ku górze osłabłe, zlęknione serce.
Tymczasem usiadła na chwilę, aby spocząć. Oddycha spokojniej, wzniesione oczy jej tkwią w srebrnym obłoku, który nieruchomo zawisł pomiędzy szczytami drzew a błękitem nieba. Widać wyraźnie, jak w białej głębi kornetu oczy te, ku srebrnemu obłokowi podniesione, zaczynają jaśnieć i stawać się coraz podobniejszemi do gwiazd. Jednocześnie, usta bladoróżowe i porysowane takiemi pręgami, jakie dzień upalny rysuje na płatkach róż, rozwierają się błogim uśmiechem.
Siedzi nieruchomo, z coraz więcej jaśniejącemi gwiazdami oczu, z błogością uśmiechu cichą, coraz głębszą i modli się, czy myśli. Najpewniej, modli się myślą, myślą wzlotną, która przebija obłok srebrny, niebo błękitne, etery nadniebieskie i rozmiłowana ściele się u stóp Miłości najwyższej. Coraz cichszą zdaje się stawać i coraz promienistszą. Coraz promienistszą, bo jak przedtem z rąk, tak teraz z opłatków twarzy świeci mistyczna pozłota, a gwiazdy oczu napełniają się jaśnieniem przeczystem i promienistem. To szczęście ekstazy. To rodzaj szczęścia, niepodobny do innych jego rodzajów, rzadki jak perła i, jak ona, rodzący się w wielkich głębiach. Blask jego, bijący ze zwątlonego, cierpiącego ciała, porównać można do dymu wznoszącego się z kadzielnicy, rozkołysanej u stóp ołtarza. Dym lotny, wonny, ozłocony światłem poświęconych gromnic, wzbijający się wysoko w mroki, pod stropy świątyni, usłany w mrokach tajemnicami nieśmiertelnego Światła...
Wstała niebawem i, tak samo śpiesznie, jak była przyszła — odeszła.
Więc jest tam coś nad srebrnemi obłokami, nad błękitami, nad eterami zaziemskich przestworzy, co w chore piersi leje zapomnienie bólu i z ciał strudzonych, zwątlałych, w surowe suknie czarne obleczonych, wypromieniowuje szczęście?
Co tam jest w sercu tej kobiety, co jej samotność napaja ekstazą uczuwania wiecznej czyjejś Obecności? Czyja to Obecność? Kto z nią jest w głuche noce i w znojne dnie? Jaka muzyka siłom jej gasnącym gra niemilknącą nigdy pobudkę haseł do czynu, pieśni do radości?
Co tam jest, pod zasłanym tajemnicami stropem świata. Co jest na zasłanem mękami ludzkiemi dnie otchłani?
Ta kobieta, czy ta lilja ku temu stropowi wzlatywała i na dno tej otchłani spuszcza się — z ekstazą szczęścia.
Tymczasem srebrny obłok nad drzewami zgasł i przepłynął. W powietrzu zaczęło stawać się szaro, a w ogrodzie pusto. Za rzędem zrzadka rozsadzonych drzew gorzał płomienny pas wieczornej zorzy.
Może przed jaskrawym blaskiem zorzy, może przed łagodnem jaśnieniem, które oblewało czarną postać zakonnicy, przysłoniła oczy dłonią i z umysłem chwiejącym się nad przepaścią zapytań, zagadnień, zadziwień, dla świata zewnętrznego pozostała przez czas jakiś obcą i niewidomą.
Jednak, niebawem, świat zewnętrzny przedzierać się począł do jej słuchu. Dwa głosy, kędyś blisko, rozmawiały. Rozmowa była szybka, przyciszona, lecz wyraźna. Dwoje ludzi skądciś i dokącić szło, słychać było przed chwilą stąpania ich po piasku alei. Lecz zamieniali słowa tak śpiesznie i z takiem wzruszeniem, że oddechu im zabrakło i musieli stanąć. Stanęli kędyś blisko, za ażurową zasłoną gałęzi, których liście zlekka szemrały. W szmer liści wmieszał się szept kobiecy zadziwiony i radosny.
— Czy podobna? Dziś jeszcze...
— Każdego dziś, więcej niż każdego wczoraj — śpiesznie na ostatni wyraz kobiecego szeptu wpadł gorący szept męski.
— Po piętnastu latach...
— Tak samo jak w piętnaście godzin...
— Po ślubie?
— Tak; po godzinie błogosławionej, która nas połączyła na zawsze!
— I tyle pracy, tyle trosk, tyle bied...
— One łączące nas ogniwo wysadzały rubinami wspólnych...
— Bólów?
— Tak; dobry wspólnik bólu droższy stokroć nad miłego wspólnika wesołości...
— Bo rzadszy...
— Tak; Byłaś mi dobrą wspólniczką bólów i tragedję życia zaprawiałaś harmonją poematu...
— Gorycz życia tobie ujmować było dla mnie taką słodyczą. Lecz dziś...
— Tak samo jak przed piętnastu laty...
— Ja również...
— Więcej! Bo do miłości przybyła cześć...
— I wdzięczność...
— Tak. Skądże więc twe zdziwienie?
— Że dziś jeszcze, po piętnastu latach, w sercu twojem takie kochanie, a w mojej ręce, która wspiera się na twem ramieniu — taka ufność!
— I takie źródło siły mojej w szczęściu, którego ty jesteś źródłem...
— Tak. Szczęście jest źródłem siły...
— Jak słońce światła...
Zaszemrały na drzewach liście, zaszeleściły na piasku alei lekkie stąpania. Ludzie szczęśliwi mają stopy lekkie. Odeszli.
Nie byli, tak jak zakonnica miłosierdzia, echem spłynionem z pod zaziemskich stropów. Przez usta ich przemówiła ziemia, ale głosem najsłodszym ze wszystkich, jakie posiada. Bo gdyby pozbierać wszystkie miody ze wszystkich krzewów winnych, wieńców laurowych, sal balowych, kobierców aksamitnych, uśmiechów zalotnych, triumfujących, dumnych, nie dorównałyby one słodyczą swą tej, którą dwa serca ludzkie piją z wzajemnego, wiernego kochania. Wiernego przez trud i ból, zaprawiającego tragedję życia harmonją poematu... Głos to był ziemski, ale którego niebo chętnie słucha, bo przez trud i ból, przez czułość, ufność, wierność wypracowuje na ziemi rzecz niebieską, którą jest — harmonja.
Odjęła dłoń od oczu i zaczęła patrzeć w zorzę, która zwęziła się, przygasła, lecz odrzynała jeszcze ziemię od nieba strugą bladego złota.
Oczy jej, które oddawna nie płaczą nigdy i dlatego są oczyma kobiety dwudziestoletniej, choć dwakroć tyle już lat na świat spoglądają, zapalają się teraz gniewem. Uczuwa się przeciw samej sobie rozgniewaną. Nie miała dość silnej woli, aby w czas odejść z tego miejsca, na którem sypią się jej w oczy i serce niespodziewane prochy. Piekące prochy! Echa, pyłki, okruchy, źdźbła, jedno nic, zupełnie nic namacalnego, ani widzialnego, ani rzeczywistego i rozsądnego... a jednak pali to i budzi...
Budzą się struny śpiące i występują z nich sny zapomniane, wzgardzone, ukamienowane śmiechem ironicznym. Nuty ironicznego śmiechu, to kamienie, pod których uderzeniami sny serca umierają. Gdybyż umierały! Ale usypiają tylko i czasem, głosami nieba czy ziemi, lub i nieba i ziemi obudzone, z powrotem wstępują do serca, które nawał ich fali okrywa rysami pęknięć...
Trzeba stąd iść. Trzeba z tego zamraczającego się ogrodu wyjść na przestrzeń widną, ludną, pełną światła i ruchu. Na ulicach miasta zapłonie wnet światło gazowe i elektryczne. Magazyny, powozy, turkot, gwar. W świetle gazowem i elektrycznem, wśród turkotu i gwaru pójdzie, albo pojedzie do domu...
Do domu? Już uczyniwszy ruch do wstania, znieruchomiała znowu. Przy wspomnieniu o domu, uczuła ckliwość nudną, ze źródłem niezrozumiałem. Było to tak, jakby odetchnęła stęchlizną i chłodem mieszkań pustych i nieopalanych. Dlaczego ze wspomnienia o mieszkaniu ślicznem, pełnem rzeczy kosztownych i rzadkich, w gardło jej przecieka nudna ckliwość, a na twarz wionęło chłodem? Nie odpowiedziała sobie na to pytanie, bo zobaczyła coś, co kibić jej wyprężyło zdziwieniem osłupiałem.
Za rzadko rosnącemi drzewami, na dogorywającem złocie zorzy zarysowała się postać męska wysmukła, zgrabna, z ruchami, które przypomniały jej dawny sen... zabity sen. Pochylona naprzód — patrzała.
Czyżby... Ale jego w tem mieście niema oddawna! Może ktoś podobny? Wprawdzie... jeżdżą ludzie po świecie i odwiedzają miejsca dawno opuszczone... Możeż to być, aby to był... Cóż w tem zresztą bardzo dziwnego? Ale gdyby... Rysów człowieka, przechodzącego za rzadkiemi drzewami, dostrzedz nie może, tylko ten chłód, te ruchy, to pochylenie głowy...
Wtem... tak! to on! Na tle blado złotem, wypukłą rzeźbą powstał profil twarzy myślącej, schylonej w zadumie i — wyraźnie to spostrzega — znużonej, cierpiącej...
To on, to ten, o którym niegdyś przez długi szereg przewalczonych dni i nocy myślała, którego w myślach i walkach po tysiąc razy od siebie odpychała i ku sobie przyciągała, którego czoło przykuwało do siebie jej oczy, jak karta książki przeciekawej, który miał dla niej takie miękkie, dobre, ach, dobre słowa, którego włosy miały takie ciemne połyski, a oczy takie spojrzenia przejasne... To on! Widzi wyraźnie profil jego znużony i cierpiący. Nie miał snać swojego zdroju siły. Nie ciekło na niego zdrowie ze szczęścia, tak jak światło ciecze na kwiaty ze słońca. Zwiądł. O sen jej! Zabity sen! Drogi!
Przechodzień zniknął w oddalonej gęstwinie — a ona z osłupieniem zapytała siebie: czy podobna? Czy podobna, aby szedł tak blisko niej, przeszedł — i zniknął. Czy podobna, aby dwoje ludzi, których tak mocno związały niegdyś promienie oczu, uśmiechy ust, uderzenia serc, godziny rozmów, stało się dla siebie tak dobrze obcymi, że jedno przechodzi obok drugiego, nie wiedząc, nie myśląc, nie pragnąc... Przechodzi, mija, znika...
Przechodzień zniknął; natomiast, ze złotej zorzy wystąpił smutek, na skrzydłach z czarnej krepy przepłynąwszy ogrodowe zmroki, obok niej stanął. Na głowie swej uczuła oddech bladego demona. Oddychał on zmiennością i przemijalnością rzeczy wszelkich, a kto wie, czy to właśnie tchnienie nie jest najwięcej ciężkiem ze wszystkich, które wzdymają bezdenne dno smutku? Pod ciężarem tego tchnienia nisko chyliła głowę, ustrojoną we włosy tak trwale czarne i wbijała w ziemię wzrok tak śmiało zawsze patrzący w srogie oczy życia. Na chłodnej zawsze, a teraz płonącej dłoni wsparła czoło tak długo gładkie, a teraz zfałdowane przez te uczucia i myśli, które na czołach ryją zmarszczki. Blady demon stał wciąż przy niej i choć usiłowała go odpychać, ogarniał ją skrzydłami z czarnej krepy. Z oddechu jego sypały się piekące prochy rzeczy, które skruszyło srogie życie, lub które ona sama, z rozsądnym namysłem, skruszyła w silnej dłoni...


∗             ∗

Liście na drzewie szemrzą coraz głębiej, zmrok coraz gęstszy wieje chłodem. Trzeba iść. Myśląc, że trzeba iść, nie wstaje przecież i nie odchodzi.
Gdy powstanie i odejdzie, aleją tą naprzód, zmierzchu pełną, a potem ulicami pełnemi światła i gwaru, iść będzie zupełnie tak samo, jak owa kobieta w czarnej sukni, na którą dziś patrzała długo. Iść będzie powoli, bardzo powoli, tak jak zazwyczaj chodzą ci, którzy do niczego i do nikogo się nie śpieszą, usta jej zakreślą linję wąską, szyja wyciągnie się naprzód i przez ruch ten lekkiem zgarbieniem zepsuje kształtną kibić, — oczy, te piękne oczy, patrzeć będą przed siebie sztywnie, błędnie, wiedząc, że ani tu, ani tam, ani daleko, ani blisko nie ujrzą nic miłego, nic kochanego, nic — swego. Tak iść będzie, gdy, z tej ogrodowej ławki powstawszy, odejdzie.
Ale teraz nie odchodzi jeszcze i smutek wciąż przy niej stoi. Plecy jej przygarbiają się w objęciu skrzydeł jego z czarnej krepy, głowa chyli się coraz niżej pod ciężarem jego oddechu, w piersi jej czerwona kropla wzdyma się, drży, a po twarzy, na policzkach spływają sznury gorących pereł. Płacze.







KTO WINIEN?





I.

Nie była już młodą, lecz twarz jej zachowała delikatność rysów i cery, kibić — wysmukłość kształtów, a oczy z gorącą źrenicą tę zdolność do odbijania w sobie wewnętrznych wzruszeń, która oczom ludzkim nadała nazwę zwierciadeł duszy. Ciemna suknia jej, łącząca w sobie wykwintność z prostotą, skrajem swym dotykała pięknego kobierca, rozesłanego u stóp sprzętu, na który z rękoma załamanemi opadła była przed chwilą, wnet po wyjściu stąd istoty młodziutkiej, ślicznej, szeleszczącej jedwabiami, roześmianej śmiechem przykrym, kolącym.
To, co ją otaczało, nie było bogactwem, ani przepychem, lecz dostatkiem, przez dobry smak i zamiłowania szlachetne upiększonym. Pokój, w którym się znajdowała, tchnął zaciszą domową i wdziękiem; było w nim trochę ładnych rysunków, trochę kwitnących roślin, wiele książek. Przez dwa duże okna, z za fałd firanek, zaglądało do tego pokoju szare niebo jesienne, a w napełniającą go ciszę wlewał się oddalony gwar wielkiego miasta, — oddalony dlatego, że była to dzielnica miasta ustronna, cicha, wybrana za siedlisko może przez umysł, lubiący skupiać się i myśleć, może przez serce zmęczone, pragnące spokoju, spoczynku.
Lecz dalekiemi w tej chwili były od niej spokój i spoczynek. Załamane jej ręce leżały na kolanach jak martwe, czy skamieniałe; oczy, utkwione w kobiercu, płonęły żałością i gniewem, pochylone czoło przerżnęła zmarszczka bolesna od brwi zsuniętych do włosów gdzieniegdzie posrebrzonych siwizną.
Ciemne włosy jej były gdzieniegdzie posrebrzone siwizną, lecz bujne i lśniące, a ręce wyszczuplałe, lecz białe i kształtne. Dostatek, w którym żyła i przyzwyczajenia estetyczne niezwykle długo chroniły ją od szpetnego pozoru ciał zestarzałych i zniszczonych. Ale cierpiała.
Młodziutka, śliczna, jedwabiami szeleszcząca istota, która przed chwilą pokój ten opuściła, była bardzo bliską jej sercu i nie po raz już pierwszy dotkliwie to serce zraniła. Była to jej córka, przed rokiem zaledwie poślubiona i już od domowego ogniska odrzucona, nie przez żadne nieszczęście i nie przez żadne z tych uczuć, których szczerość lub wielkość same plamy oczyszczać i błędy uszlachetniać mogą, lecz przez złe siły, z któremi na świat przyszła, i których żadne starania, usiłowania, wpływy zwalczyć nie zdołały.
Pospolite zresztą były to siły: zmysłowość i próżność, żądza używania i jaśnienia. Wspierały je oschłość serca i ograniczoność umysłu, a w oręż zdobywczy, w niezachwianą pewność praw do wszystkiego i triumfów nad wszystkiem, zaopatrywała piękność anielska.
Anielska, bo gdy dziś, w tym pokoju, naprzeciw matki stojąc, słuchała jej słów gorących i wzruszonych, to liljową białością czoła, niebiańskim błękitem oczu, falami włosów złotych, słodyczą rozlaną po różanych ustach, skromnością postawy o linjach smukłych i nieledwie lotnych aniołowie tylko wymalowani lub wyśnieni dorównaćby jej mogli. Cherubin, zda się, który od boku Madonny Rafaelowskiej, na ziemię zleciał i wnet skrzydła na chwilę ukryte roztoczy. Tragizm, tkwiący w kontraście tej powłoki z wnętrzem pod nią ukrytem, biczował serce matki. Co chwilę ramiona jej podrywały się, aby objąć tę postać prześliczną, przycisnąć ją do piersi, miłośnie wyszeptać nad nią: moja! moja! i co chwilę opadały tknięte przypomnieniem tego, co się w niej ukrywało, niemal odrazą. A kiedy tak zejdą się w jednem sercu ludzkiem, na jednym przedmiocie, miłość i odraza, niema dla serca ludzkiego męki większej nad to spotkanie.
Mówiła jej o synu swoim, a jej bracie, o rok jeden zaledwie od niej starszym, a już na czole noszącym chryzmat męczeństwa za ideę. Uwięziony był i młodemu życiu jego groziły niebezpieczeństwa poważne. Czy uniknie ich, któż wiedzieć może? Tymczasem, ciało i duch jego zarówno są udręczone.
Myślała, spodziewała się, że odbity w słowach jej obraz brata z cierniowym wieńcem u skroni, wydrze z ust siostry choć jeden krzyk żałości, wzbudzi w jej sercu choć jedno poruszenie szlachetne, wywoła w jej pamięci wspomnienie chwil dzieciństwa, w których oboje, do kolan matki przytuleni, z jej ust i piersi przyjmowali w siebie tchnienie idei i ideału. On stał się ich pełen i ginął. Ona, w sukni, — jak przystoi aniołom, — niebieskiej i białej, od słynnego krawca pochodzącej, więc przepięknej, skromnie opuściła powieki na przepiękne lazurowe źrenice i głosem, którego czarowi dorównywać mógł tylko czarujący słodyczą uśmiech, odpowiedziała:
— O mamo! Jakże mi żal, że Janek sprawia mamie tyle zmartwienia! Ale on był zawsze tak popędliwy, nierozważny! I taki marzyciel!
Wtedy matka, z poczynającem wzbierać uniesieniem, zapytywać poczęła, czy nie obchodzą jej cierpienia brata i groźby nad losem jego zawieszone?
A córka, ruchem niewinnie dręczonej ofiary, rozwierając dłonie, odpowiedziała zapytaniem wzajemnem:
— A cóż ja mogę?
Uniesienie wezbrało i wylało się potokiem słów gorących. Co może? Gdyby miała serce, mogłaby współczuć bratu, czuć się nieszczęśliwą jego nieszczęściem i gdy on stoi na krawędzi przepaści, nie chodzić po świecie w postaci triumfatorki, przyobleczonej w szaty godowe i w radosny spokój dnia słonecznego! Gdyby kochała tę ideę, którą ona obojgu im wszczepiała w dusze, mogłaby teraz, gdy on za nią ginie, nie tańczyć na balach... nie brać udziału w wesołych wycieczkach, nie wybierać się w podróż zbytkowną, która będzie tylko gonitwą za przyjemnościami własnemi i na długo oddali ją od tych, którym bliska, którzy teraz tak strasznie cierpią...
W miarę, jak uniesienie jej wzrastało, w piersi stojącego przed nią Anioła poczynało również coś buntować się i oburzać. Z ust różanych znikał uśmiech słodyczy czarującej, a zastępował go uśmiech ironiczny, ledwie widoczny zrazu, potem wyraźny i kłujący. Towarzyszyły mu słowa, pełne uczucia doznawanej krzywdy.
Jakto! Ona więc ma być odpowiedzialną za postępki starszego od siebie brata, znosić karę za jego wybryki nierozważne, wyrzekać się przyjemności życia dlatego, że jemu podobało się dobrowolnie złamać sobie życie! I bez tego, wtrącona w małżeństwo niedobrane, które zerwać musiała, czuje się nieszczęśliwą, i gdyby jeszcze trzeba jej było ubrać się w szaty zakonne i zamknąć się w czterech ścianach, jak zakonnicy...
Myśl, że mogłaby stać się podobną do zakonnicy, rozśmieszyła ją i rozpędziła chmurę gniewu, wzbierającą na czole liljowem i w źrenicach lazurowych. Zaczęła śmiać się i z wdziękiem niewymownym całować rękę matki.
— Już pójdę sobie! Mama jest dziś zdenerwowana i potrzebuje spokoju, a ja i bez tego przyrzekłam komuś, że przyjmę go u siebie o tej porze... Więc lecę! Niech mama się uspokoi... A gdybym Jankowi mogła być w czem użyteczną, to i owszem, chętnie, proszę tylko powiedzieć jak i w czem... Tylko zakonnicą, to już z miłości dla niego nie zostanę za nic... uch! za nic, za nic!
Swawolnie wzdrygnęła się i ze śmiechem figlarnym, prawie dziecięcym, wybiegła z pokoju. W śmiechu jej figlarnym, niemal dziecięcym, drgały nuty przykre, kłujące... tak kłujące serce matki, że opadła na sprzęt najbliższy z rękoma załamanemi, ze zmarszczką bolesną na czole...
Skąd wzięło się, jakim sposobem w łonie jej powstać mogło to dziecko samolubne, płoche, zalotne, zmysłowe? Czyż rzeczywiście ona to na świat je wydała? O, czuła dobrze, że tak było po bólu, który ją przejmował, i po tym nadewszystko boju miłości nieginącej ze wzmagającą się odrazą, który toczył się w jej sercu. Macierzyńskie serce nie mogło przestać kochać, a człowieczą duszę przejmował dreszcz wstrętu.
Nie po raz to pierwszy w życiu doświadcza tej rozterki zbiegających się na jednej drogiej głowie uczuć pociągu i wstrętu, musu potępiania i chęci błogosławienia.
Oprócz niej, matki, istota, która opuściła ją przed chwilą, miała przecież ojca. Fizycznie do niego podobna, duchowo jest wiernym jego wizerunkiem. A niegdyś, niegdyś, ona człowieka tego za jego piękność, za jego wdzięk, za mnóstwo pozorów, które ją złudziły, kochała tak, jak kocha to dziecko, i tak samo z kochaniem tem splotła się w niej potem odraza do jego serca samolubnego, zmysłowej pożądliwości, z jaką pił z czary użycia, nie zważając na wypełniające ją do połowy łzy cudzej krzywdy. Człowiek ten żył kędyś, ale dla niej nie było go już na świecie. Córkę ulubienicę uposażał hojnie w środki do zaspokajania pożądań podobnych tym, które zapełniały własną jego przeszłość i teraźniejszość; odwracał do reszty zimne to serce od matki i wszystkiego, co dla niej było drogiem lub świętem.
Kłótnia dwóch najniepodobniejszych do siebie duchów, sprzęgniętych z sobą przez chwile wspólnych uniesień i złudzeń, nie skończyła się razem z rozstaniem, lecz rok po roku i niemal dzień po dniu, dotykała życie tej kobiety mnóstwem drobnych ukłuć albo ciężkich razów. Straszna omyłka, przed laty popełniona, rozpostarła na zawsze pomiędzy tem życiem, a słońcem cień tak trwały, że nigdy już nie dosięgnęło go w pełni ciepło i światło słoneczne. Cięższym czy lżejszym, łagodniejszym czy sroższym, zawsze już życie to płynęło zmrokiem i chłodem.
Opanowały ją wspomnienia.
Istnieje na dnie serca ludzkiego łożysko, na którem w czas powszedni przeszłość śpi i milczy, lecz budzi się i nabiera głosu w każde święto bólu. Istnieje pokrewieństwo jakieś, czy tajemnicze przymierze pomiędzy bólami teraźniejszemi i przeminionemi. Ten, który dziś się zjawił, przywołuje — jakby na pomoc — braci z lat dawnych, którzy wydawali się pomarłymi. I okazuje się, że nie pomarli, tylko spali.
Dla niej świętem bólu była rozmowa z córką, stoczona przed chwilą, więc na dnie serca jej pobudziły się i głos podniosły wspomnienia, zazwyczaj uśpione i milczące.
Przed oczyma jej przesuwać się poczęły korowodem długim wszystkie przerażenia, upokorzenia, żałości, rozpacze, zaznane w związku i pochodzące ze związku, w którym tkwiły obietnice pokoju, radości, słodyczy, siły.
I razem ze wspomnieniami opanowały ją zapytania.
Dlaczego życie nie dotrzymało jej obietnic, dawanych u początku pięknego, jak wschód jutrzenki? Dlaczego nie dotrzymuje ono w pełni obietnic swych nikomu z ludzi? Dlaczego po cudnych wschodach jutrzenek przychodzą chmury, słoty, gromy, trzaski drzew, łamiących się w wichrze, westchnienia kwiatów mdlejących i zamordowywanych słowików? A potem wieczory szare, długie, z mdłemi lampkami miasto gwiazd, — a potem noce głuche, wieczne, ze śniegiem na grobach?
Cel tych wszystkich ślepot i przejrzeń, snów cudnych, które zaledwie w szkicu bladym sprawdzać się mają i tej jawy beznadziejnej, która skończyć się nie ma nigdy? Stanęła oko w oko z wieczną zagadką bytu, nie własnego tylko, ale powszechnego bytu i, wpatrując się w tę głębię, z dnem na wieki ukrytem, czuła w głowie nieledwie obłęd myśli, a w piersi ckliwość nudną, gorzką i nieznośniejszą od samego bólu.
Rozstąpiły się kędyś pod niebem obłoki jesienne, promień słońca zaigrał po fałdach firanek, oblał złotem pęk chryzantem i odbity w krawędziach kryształowego wazonu, z którego się wychylały, rzucił na sufit parę odłamów tęczy drgających i ruchomych. W innym wazonie zapachniała rezeda, brzegi książek i albumów zaświeciły bladem złotem i na ładnym parawanie uwypuklił się, skrzydła barwne wydobywając z cienia, ptak różanością i srebrem wyhaftowany pod niebem Japonji.
Wszystko to było tłem, na którem postać jej napojona smutkiem wspomnień i ckliwością pytań, nie mających odpowiedzi, z głową chylącą się coraz niżej, ze wzrokiem zagasłym, wydawała się zmalałą, skurczoną, znękaną. Od szarej barwy sukni wydawała się cała osypaną popiołem.
Otaczały ją rzeczy ładne, miękkie, połyskujące, miłe, — ale cierpiała.
Promień słoneczny, ten sam, który stworzył dwa ślizgające się po suficie motyle tęczowe i wydobył z cieniu różowego ptaka, padł na leżącą w pobliżu kartę papieru. Z tą kartą gdy wypadkiem spotkał się zgasły wzrok kobiety nad otchłanią bytu dumającej, jak iskrą elektryczną tknięta drgnęła, wyprostowała się i wyciągnęła po nią rękę.
Był to list uwięzionego syna, krótki, z niezmiernym wydatkiem trudów i kosztów otrzymany. Otrzymała go przed dwiema godzinami i już po wiele razy przeczytała. Teraz czytała znowu. Zawierał kilkadziesiąt słów zaledwie, ale dla niej były to skarby, od których oczy jej długo oderwać się nie mogły. Po chwili, z oczu tych na ręce, na suknię, na kartkę papieru, padać poczęły duże krople łez.
Z za zasłony łez czytać już nie mogła, lecz nie wypuszczała z rąk przedmiotu, którego dotykały jego ręce, i, zamiast kartki papieru, widziała u kolan swych jak żywą, jak żywemi oczyma na nią patrzącą, głowę syna.
O najdroższy! Ukochany! Po tysiąckroć błogosławiony! Orle mój z przeszytem kulą skrzydłem! Mój, mój, mój ty biedaku!
Ostatni wyraz po stokroć powtarzając, płakała coraz cięższemi łzami, a jednak, gdy otarła z łez oczy, jaśniało w nich coś nakształt pocieszenia, coś nakształt promienia, ściągniętego z górnych szlaków.
Czy rzeczywiście był biedakiem? Czy nie był w samej istocie rzeczy ludzkich stokroć bogatszym i szczęśliwszym od tego drugiego jej dziecka, które tam kędyś, w tej samej chwili, pędziło czas na jakiejś rozmowie pustej i może przybliżało się coraz więcej ku przepaści... Oboje byli bliscy przepaści...
Ostatnie słowa wstrząsnęły nią łkaniem takiem, że przecięło wątek myśli i nic w niej nie zostawiło, oprócz uczucia dwóch noży, zatopionych w sercu.
Ale po chwili myślała znowu.
Ta przepaść, której krawędzi jego stopy dotykają, pełna ogni świętych. Jeżeli w nich zgoreje, to zgoreje na tym samym stosie, który tyle razy, tyle już razy bywał grobem sprawiedliwych i świętych ludzkości.
Wszakże to ona sama wiodła go ku temu stosowi ofiarniczemu, od dni prawie niemowlęcych napełniając mu serce tą miłością i tą ideą, których własne jej serce było pełne. Skąd je wzięła?
Z krwi ojca, który za nie przeniósł tęsknoty i śniegi Sybiru, z mleka matki, która go pokochała za to, że je chciał przenieść i odważnie przeniósł. Wzięła je, tę miłość i ideę od przeczystej ciszy pól rodzinnych, przedziwne pieśni szumiących rodzinnych lasów, od złotych kłosów, od brylantowej zorzy, od bzów pachnących u domowego progu, od obłoków, mieniących się czarodziejską grą blasków i kształtów pod rodzinnem niebem.
Wzięła je z powieści o dawnej chwale narodu, z szumu, który na polach zwycięstw wydawały skrzydła jego husarzy, chóru jego poetów, śpiewnego jak wymarzone pienia anielskie, z łuny ognistej, która biła od długiego jak długie stulecia korowodu jego wielkich duchów.
I więcej jeszcze wzięła je od niedoli, która wśród tych ciszy i wśród tych szumów, czołgając się po tej ziemi, ciężką pierś swą na niej kładła, słowiki jej dusiła, krople rosy przemieniała w krople krwi, a nosiła imiona, które wszystkie były przeczeniem imion dla niej najświętszych na ziemi, imion, przed któremi ze czcią bez granic pochylała głowę.
Wszystko to odrodziło się w jej synu.
Ona mu to dała ze swego macierzyńskiego mleka, z każdej godziny razem przeżytej, z każdego uniesienia serdecznego, którem wzmagała bicie jego serca — i oto — dokąd go zawiodła!
Ona, ona sama pchnęła go tam, kędy się znajduje.
Pomyślała o tem po raz pierwszy i myśl ta przeszywać ją poczęła od stóp do głowy błyskawicami nieznanej męki. Ona sama... ona sama... z jej przyczyny...
Nie myślała, że z jej winy, nie. Istniały w duszy jej ołtarze, któremi nawet wicher męki zachwiać nie mógł! Nawet wśród męki wiedziała i czuła, że dziecko swe wiodła ku ołtarzom świętym.
Lecz, przeszyło ją od stóp do głowy zapytanie: czy wiodła je drogą dobrą? Bo są różne; znała je i nad każdą z nich samotnie lub razem z nim nieraz myślała. A jeżeli omyliła się, jeżeli omylili się oboje? Jeżeli ofiara była ołtarzowi niepotrzebną, lub... kto wie... niemiłą, szkodliwą... Bo i tak utrzymują niektórzy...

— »Póki męczeństwo nie pewnią zwycięstwa,
Twem dobrem tylko, a nie człowieczeństwa,
Unikaj męczeństwa!«

Jeżeli rozminęła się z tym drogowskazem i dziecko jej poszło za nią na drogę błędną, aby zginąć dla »swego dobra tylko«... O, krwawe dobro!
O, głowo najdroższa, stojąca w ogniu męczeństwa, może — nadaremnego!
Teraz już nie siedziała, lecz leżała na sprzęcie, nad którym w wazonie kryształowym wznosił się pęk złocistych chryzantem, z twarzą ukrytą w dłoniach, wstrząsana głośnemi łkaniami.
Nie myślała o tłumieniu odgłosu łkań, nie spostrzegła, że włosy jej, rozpaczającemi palcami stargane, gęstą falą okryły jej plecy. Wstrząsana płaczem nieutulonym, wiła się z bólu.
Urodzone z pocałunku słońca z kryształem motyle tęczowe znikły z sufitu i błyski rozpalone przez promień słoneczny w pozłotach książek i albumów pogasły; lecz rezeda, jak wprzódy, rozlewała po pokoju falę słodkiej woni, chryzantemy podnosiły z wdziękiem złociste korony, w ciszę i głęboki spokój panujący dokoła wpadały z za ściany metaliczne dźwięki naczyń porcelanowych, czy srebrnych...
Wśród kwiatów, książek, przedmiotów pełnych wdzięku, wśród spokoju, przerywanego lekko podzwaniającym dostatkiem domowym — cierpiała szalenie.
Lecz należała do natur, które umieją dźwigać się z cierpienia; samotnie dźwigać się, bez niczyjej ręki pomocnej i bez słodyczy niczyjego pocieszenia.
Dźwignęła się z miękkiego sprzętu, który przez godzinę był dla niej łożem tortur, i wzrokiem błędnym jeszcze powiodła dokoła.
Nie, tak nie można! Szaleć z bólu, gdy siły jej mogą być potrzebne... nie można!
Gdyby głowę roztrzaskała o ścianę, niczemuby to nie pomogło i nie zapobiegło... Gdy żyć i czuwać będzie, kto wie? czy z dwojga nieszczęsnych jej dzieci, jedno, u serca jej, pod jej dachem, nie znajdzie kiedyś ucieczki jedynej, a drugie... Syna zobaczy za dni kilka. Ma to już przyrzeczone sobie i nie powinna ukazać mu twarzy znękanej, zestarzałej.
Powstała, rękoma jeszcze drżącemi poczęła zwijać u głowy rozrzucone włosy. Myśl o widzeniu się z synem kroplą siły zakrążyła jej we krwi. I życie powszednie ją wzywało. To i tamto uczynić dziś musi; temu i tamtemu coś przyrzekła...
W piersi uczuła ciężar, tłumiący oddech; jakby leżał na niej jeden z tych kamieni polnych, które niegdyś, w czasie przechadzek wiejskich, tak lubiła...
Przypomniała sobie wieś, drogi polne, kamienie przydrożne, całą naturę. Połowę życia spędziła wśród natury, piła z jej tworów i z jej widoków wiele radości i wiele pociechy. Teraz żyła w oddaleniu od niej...
Ale i tu po ulicach miasta przelatują powiewy od pól kochanych, nad dachami jest niebo.
Zapragnęła świeżych powiewów dla piersi bolących i widoku nieba dla oczu spłakanych.
Wkrótce potem znalazła się na ulicy, którą lubiła za to, że była ustronna i cicha, że z dwu jej stron wznosiły się domy i ogrody do wiejskich siedlisk podobne, że idąc nią, mogła być prawie pewną uniknięcia spotkań, któreby usta jej, dziś tak strasznie smutne, zmuszały do rozmów płonnych, obojętnych.


II.

Szła powoli chodnikiem ulicy, w fałdach okrycia wysmukła i zgrabna, z twarzą, która pod szerokiem skrzydłem czarnego kapelusza wydawała się jeszcze bielszą, delikatniejszą, niż przedtem. Ulica była pusta; pod niebem, szaremi obłokami powleczonem, drzewa ogrodów stały w ciszy smętnej i w mieniącej się złotem i czerwienią szacie jesiennej. Po tych drzewach przesuwały się spojrzenia oczu jej od płaczu zmęczonych i brały od nich ukojenie. Znikąd więcej wziąć go nie mogły. Znikąd i od nikogo. Mnóstwo ludzi było w tem mieście i wielu z nich znała; jednak ta ujrzana cząstka natury wydawała się jej bliższą, łagodniejszą od nich, którzy nie lubią smutnych, ani tych, co zbyt często spoglądają w górę. Ona często spoglądała w górę i dlatego zapewne była teraz sama na świecie zupełnie, nie miała do kogo w ciężkim momencie życia pójść po ukojenie i brała go nieco od drzew stojących w ciszy smętnej i w szacie jesiennej.
Wtem o słuch jej uderzyły dźwięki szczególne, którym przysłuchiwać się zaczęła, gdyż zrozumieć nie mogła, co znaczyły. Za jakimś parkanem, w pobliżu jakiejś bramy głos jakiś mrukliwy, ochrypły, szorstki, bez przerwy, albo z krótkiemi przerwami, powtarzał sylaby, niewiedzieć jakie znaczenie posiadające.
— Czyk-czyk! Czup-czyk! czyk-czyk-czyk- czup-czyk!
I zaraz potem:
— Pudź! pudź! pudź! prędzej! pudź!
A potem znowu, monotonnie, jakby automatycznie i zarazem, jakby z miłosną nutą w ochrypłym głosie:
— Czup-czyk! czyk-czyk! Czup-czyk-czyk-czyk!
W minutę potem z bramy pobliskiego domu wysunęła się na chodnik ulicy postać kobieca gruba, ciężka, szara, a tuż za nią wybiegła inna, również jak ona brudna, lecz żółta, zwinna postać małego psa.
Żebraczka? Ale, jeżeli żebraczka, to cóż znaczy sterczący nad jej ramieniem długi kij, z ostrym krukiem u szczytu? I ten piesek z gęstą szerścią splątaną, który nieustannie zabiega przed jej grube stopy, jakby z zapytaniem podnosi ku niej długi, wyostrzony pyszczek i którego ona ciągle, ciągle, jakby automatycznie, z nabranego oddawna nałogu, przywołuje głosem mrukliwym, chrypliwym, monotonnym.
I nie jest to tylko przywoływaniem, ale jakby zarazem jakąś automatyczną, ponurą pieszczotą.
To łachmaniarka. Ten kruk na długim drągu służy do wydobywania ze śmietnika zdobyczy upatrzonych, a ten piesek, to zapewne jej ulubieniec, towarzysz.
Ciężkie stopy, owinięte szmatami płóciennemi i okryte resztkami grubego obuwia, utraciły bez śladu podobieństwo do stóp kobiecych, ze stopami wogóle ludzkiemi słabe zaledwie zachowały. O te bezkształtne kończyny obija się postrzępiony skraj bezbarwnej sukni, ze zgarbionych pleców opuszcza się coś grubego, zrudziałego, połatanego, głowa owinięta czemś podartem i brudnem. Niepodobna znaleźć nazw dla różnych części jej odzieży. Nędzarka! Zapewne bardzo stara, bo ma chód powolny i ciężki, plecy zgarbione i to monotonne mruczenie: czyk-czyk! Czup-czyk...
A potem.
— Pudź! pudź! pudź!
I znowu, w nieskończoność.
— Czyk-czyk-czyk-czyk!
Dwie kobiety, tak z powierzchowności do siebie niepodobne, jakby dwóch planet różnych były mieszkankami, szły o kilka kroków jedna za drugą dość długo, aż łachmaniarka, zmęczona może, zatrzymała się przy małej ławce u parkanu ogrodu umieszczonej i z ciężkiem stęknięciem na niej usiadła. Natychmiast potem wskoczył na tę ławkę mały jej towarzysz, piesek, i cały prawie ukrył się pod czemś, co kształtem przypominało ramię ludzkie, a ona, nie patrząc na niego, zaraz rozpoczęła swoje wieczne: czyk-czyk! teraz tylko czulsze jakby niż przedtem.
Kobieta ładna, choć niemłoda, w swem ładnem, choć skromnem ubraniu, wysmukła i biała, w tej chwili dopiero zobaczyła twarz łachmaniarki i na mgnienie oka przystanęła... Coś dawno znanego i dawno, dawno niewidzianego zamigotało przed nią w tej twarzy małej, ciemnej, pomarszczonej, starej, ale mniej starej, niż wydawały się kształty postaci. Co to? Kto? Ktoś znany niegdyś... niegdyś...
Minęła ławkę z siedzącą na niej nędzarką i poszła dalej, lecz idąc, zaczęła niewiedzieć dlaczego myśleć o tem, o czem przedtem nie myślała. Niewiedzieć dlaczego cisnąć się jej do głowy poczęły mętne, ulotne przypomnienia rzeczy dawno przeminionych i niewidzianych... ścian domu rodzinnego, jakiejś altany ogrodowej, w której wesoło rozmawiając, siedziały nad ręcznemi robotami dwie młode dziewczyny... To za tą twarzą, przez kilka sekund widzianą, ciągnęły te przypomnienia.
Kilkadziesiąt kroków uszedłszy, wróciła i szła znowu ku ławce, na której, pod szeroko rozpostartą, czerwoną gałęzią gruszy, podobna do ciężkiej bryły, szarzała siedząca nędzarka. Powstał w niej dziwny niepokój, mętne uczucie, że coś złego popełni, jeżeli nie przypatrzy się uważnie... nie rozpozna...
Mijając ławkę, patrzała, usiłowała rozpoznać, ale wnet spuściła powieki, bo łachmaniarka podniosła na nią oczy, które błysnęły iskrą ostrą, przykrą i zarazem, rzecz niespodziewana! z pośród zmarszczek niezliczonych i z pod powiek zżółkłych dziwnie czystym błękitem źrenic...
Ten błękit źrenic tak czysty, turkusowy, że podobny mu rzadko w oczach ludzkich napotkać można, rozdarł przed jej pamięcią zasłonę, utkaną z łachmanów, ze zmarszczek, z całej tej nędzy... Jak żywa z za zasłony wyszła i przed pamięcią jej stanęła śliczna dziewczyna, młoda, świeża, wesoła, niegdyś, dawno temu, bliska jej i miła...
— Julka!
Imię to rozległo się w jej sercu, jak echo przylatujące z domu rodzinnego, opuszczonego i utraconego oddawna... Tam ją znała, codziennie żyła z nią... Służąca, nie służąca, córka małego oficjalisty jej ojca, trochę służąca, trochę towarzyszka, lubiona, pieszczona... Obydwom dziewczynom było na imię Julja. Dla odróżnienia, na jedną wołano: Julcia, a na drugą: Julka. I oto... Czy być może? Jakim sposobem tak nisko... tak głęboko...
Może myli się? Najpewniej to omyłka... Jednak, przekonać się musi koniecznie, głęboko czuła w sobie tę konieczność, mus poprostu; nie wiedziała i nie myślała wcale o tem, czy był to mus serca, albo sumienia, ale musiała... Wróciła znowu. Łachmaniarka siedziała jeszcze na ławce, stojącej u parkanu pod czerwoną gałęzią gruszy, ale tym razem, z głową zwróconą ku nadchodzącej kobiecie, zdawała się na nią czekać, i oczyma spotkawszy się z jej wzrokiem, zaśmiała się krótko, szyderczo. Było to podobne do kilku gwizdnięć szybko jedno za drugiem wylatujących z warg zgniecionych ręką nędzy, zżółkłych, obrzmiałych...
Okropnym śmiechem tym ugodzona, Julja szybko ją ominęła i krokiem przyśpieszonym poszła dalej. Lecz teraz była już zupełnie pewną, że nie omyliła się. Była to Julka, owa niegdyś dziewczyna śliczna i wesoła... O Boże! Cóż z ludźmi czyni życie! Co uczyniło z tą dziewczyną! Wiele już lat upłynęło, odkąd straciła ją z oczu i nic wcale o niej nie wiedziała, nigdy też prawie o niej nie myślała. Teraz przybyło do niej mętne przypomnienie o niewyraźnie zasłyszanem zniknięciu jej z domu wiejskiego i zamieszkaniu w wielkiem mieście, podobno z kimś, ale nie wiedziała, czy nie mogła sobie przypomnieć z kim. Jakaś historja smutna, lecz pospolita; jakaś droga może różami z razu usłana, a potem ciemna, na którą zapewne wwiodły tę kobietę te jej niegdyś przedziwnie piękne oczy turkusowe... Było to dawno, dawno. I oto, jak teraz spotkały się ze sobą! I oto co uczyniło z nich życie!
Tak, z nich; z tamtej, ale również i z niej samej. Bo jeżeli ciało tamtej okrywały łachmany, to jej serce okryte było ranami, których ból srogi, po chwilowem zapomnieniu, tak silnie uczuła, jak gdyby mnóstwo nożów czy sztyletów, przez chwilę nieruchomo tkwiących w sercu, ostrza swe obracać w niem zaczęło, krwawiąc i rozdzierając wszystkie jego tętnice i tkanki.
Córka! Syn! Oboje nad przepaściami różnej natury, lecz pomiędzy któremi niewiedzieć która śmiertelniejsza! Wszystkie przeniesione zawody, rozczarowania, rozdarcia, i ta samotność bezbrzeżna, która otoczyła ją w przedwieczornej porze życia, ją, która przez całe życie pragnęła służyć i z całych sił służyła ludziom, dobru, idei. I ta niewdzięczność ludzi, i ta ich niepamięć, i to ich rozproszenie na atomy samolubne, do baniek, pychą i żądzą wydętych podobne, i te męki przez myśl wykształconą, więc pełną zapytań i wątpień, zadawane...
O Boże! ileż ran, ileż smutków i żałob, ile trwogi i bólu! I za co? I po co? W jakim celu? I czy jest cel?
Zaczęła znowu cierpieć gwałtownie, tak jak przed godziną cierpiała w swojem ładnem mieszkaniu. Uczuła chęć rzucenia się na twarde kamienie chodnika i tak, jak czyniła wtedy na miękkim sprzęcie, wicia się po nich z głośnym płaczem. Lecz powściągnęła płacz i tylko szła prędko, coraz prędzej, myśląc ciągle o tamtej i o sobie.
O, nieszczęśliwa, biedna, ta jej dawna miła Julka! Czy nieszczęśliwsza i biedniejsza od niej? Wątpiła o tem, jednak uczucie litości przenikało ją do głębi. Były niegdyś towarzyszkami uciech młodych; nie byłyż i teraz siostrami w cierpieniu? Łachmanami okryta, brudna? Cóż to znaczy? Wszystkie różnice, wszystkie względy, wszystkie wstręty, jak blade mgły rozpraszają się i nikną przed krwawą purpurą tego Pana ziemi, którym jest cierpienie.
Wróciła znowu i szybko, śpiesznie dążyła ku miejscu, na którem pozostawiła tamtą. Zatopiona w myślach, odeszła była dość daleko i teraz lękała się, że już jej tam nie znajdzie. Szybko więc szła, prawie biegła, i gdy zdala już ujrzała, że ławka pod czerwoną gruszą była pusta, ręce jej splotły się boleśnie.
Odeszła! Dokąd poszła? Niepodobna wiedzieć o tem? Ale może udała się w stronę przeciwną i dogonić ją będzie mogła! Albo może znajduje się kędyś w pobliżu, na dziedzińcu którego z tych domów... nad śmietnikiem? Na myśl tę wzdrygnęła się. Przyzwyczajenia całego życia, smak uwytworniony w otoczeniu czystem i pięknem wstrząsnęły się w niej odrazą. Ale było to poruszenie natury fizycznej, a dusza jej tęskniła do tej nieszczęsnej, do tej chodzącej po świecie z ciałem w łachmanach, tak jak ona chodzi po nim z sercem w ranach. Szukać! znaleźć! ogarnąć ramieniem! pocieszyć! podźwignąć!
Stawała przed bramami domów, zaglądała w głąb dziedzińców i zarówno wyobraźnia jej, jak serce, pracowały z szybkością, właściwą naturom żywym i uczuciowym. Jeden dziedziniec pusty, drugi, trzeci; ulica także pusta. Kilku przechodniów rozminęło się z nią, kilku innych dąży w różne strony, ale tej, której szuka...
A! nakoniec! Zobaczyła! Zobaczyła swoją dawną Julkę, w głębi dużego dziedzińca, pochyloną nad śmietniskiem...


III.

Z plecami zgarbionemi pod grubą, poplamioną, połataną salopką, głowę w płóciennej szmacie, z pod której dobywały się roztargane pasma włosów, wyciągała ku pagórkowi śmieci, opasanemu drewnianą, dość wysoką ramą; ręce małe i które niegdyś kształtnemi być musiały, lecz teraz miały barwę zeschłego i przepalonego drewna, trzymały długi kij, z głęboko zakrzywionym krukiem, lecz były bezczynne. Drewniana rama, opasująca śmiecie, utrudniała jej bliski do nich przystęp. Więc też oczy jej z pod powiek obrzmiałych przesuwały się po ohydnym pagórku z błyskami niepokoju i pożądliwości, a zmięte wargi wypuszczały z siebie swe niecierpliwe teraz, niespokojne, syczące — Czyk-czyk! Czup-czyk-czyk!
Piesek zaś, który przed chwilą przeskoczył już był parę umieszczonych jedna nad drugą desek, stał się prawie niewidzialnym; bo elastyczne nagromadzenie prochów, ździebeł, przedmiotów imienia nie mających, uginając się pod jego sprężystemi skokami, tak go niekiedy zasypywało i okrywało, że na powierzchnię wydobywały się zaledwie końce kudłatych uszu lub wierzchołek grzbietu, porosłego kępami żółtej, splątanej sierści. Szukał, węszył, rozkopywał, zwijał się, zapadał w głąb, wydobywał się na powierzchnię, pobudzany i zagrzewany przez nieustannie mruczące i syczące w pobliżu: czup-czyk! szu-kaj! szu-szu-szu-kaj, czyk-czyk! szu-kaj!, aż poskoczył i wyciągniętej ku niemu ręce małej, ciemnej, drżącej podał u długiego pyszczka zawieszoną szmatę, po której poznać można było, że miała pierwotnie kolor czerwony. Ręka chciwie pochwyciła przedmiot i schowała go do płóciennej torby, a szare, zwinne stworzonko było już znowu na środku pagórka, węsząc, biegało po nim, rozgrzebywało je szybkiemi ruchami przednich kończyn, zatapiało się w nich i znowu, wydobywając się na powierzchnię, w radosnych podskokach przynosiło znowu ręce wyciągniętej ku niemu przedmiot jakiś, z trochą jeszcze metalicznego blasku, który ręka ta chciwiej niż poprzedzający pochwyciła i wrzuciła do płóciennej torby. Zaledwie zaś ta niegdyś obficie wyzłacana, a teraz zestarzała i na śmietnisko wyrzucona okładka książki zniknęła w torbie, piesek był już znowu na pagórku, rozgrzebywał go, biegał po nim, węszył, pracował...
Był to więc nietylko jej ulubieniec i towarzysz, lecz również pomocnik. Pracowity pomocnik i wesoły. Skoki jego były sprężyste i lekkie, ze zmyślnego, zaostrzonego pyszczka wyrywały się kiedy niekiedy radosne poszczekiwania. A ona kruk umieszczony u kończyny długiego kija z trudnością zatapiając tu i owdzie w śmieciach, do których dość przybliżyć się nie mogła, zgarbiona coraz więcej, z coraz więcej roziskrzającemi się pod obrzmiałą powieką oczyma, ciągle, bezustanku, to mrukliwie i automatycznie, to z ponurą prośbą czy pieszczotą powtarzała swoje.
— Czup-czyk... szukaj... szu-szu-szu-szu-kaj... Czyk-czyk-czyk-czyk!
Szukał też, szukał, znajdował, przynosił...
Dziedziniec pusty był; nie było na nim w tej chwili nikogo z ludzi. Na umieszczone w kącie dziedzińca i drewnianą ramą opasane śmietnisko, na dwoje istot pracujących nad tem, aby wydobyć coś z tego, co było niczem, aby otrzymać możność życia z tego, co było prochem i rozkładem, patrzały tylko duże, jasne, z wewnątrz firankami i kwiatami ubrane okna pięknej willi, żółtoczerwone drzewa otaczającego dziedziniec ogrodu i jeszcze — szeroko otwarte oczy stojącej w pobliżu kobiety wysmukłej, zgrabnej, w miękkich fałdach czarnego okrycia. Oczy te pod czarnem skrzydłem kapelusza płonęły złotawą, gorącą źrenicą, pełną zdumienia i z wyrazem bólu przesuwały się od nisko zgarbionej postaci łachmaniarki do jej pracowitego pomocnika, aż wargi cienkie, od wzruszenia drżące, wymówiły:
— Julko!
Ale cichego wykrzyku nie usłyszała, czy usłyszeć nie chciała ta, której ręka wyciągała się po przedmiot, w tej chwili właśnie, z radosnemi podskokami przez pieska przynoszony. Przedmiot ten jednak nie tak łatwo i prędko, jak poprzedzające, dawał się wyjąć z wysoko podniesionego i przekornie wstrząsającego się pyszczka. Była to duża kość, na której znajdowały się czarne i żółte resztki włókien mięsnych i tłuszczu. Piesek uczuwał snać jakieś prawa do uczynienia sobie uczty z tej odrobiny pożywienia, albo przynajmniej wielkie jej pożądanie, bo nie oddawał kości ręce, która po nią sięgała i nawet w gardle jego ozwało się gniewne warczenie. Wtedy ręka, podobna do suchego i opalonego drewna, tak mocno uderzyła najeżony od podniesionej sierści grzbiet pomocnika swego, że z piskiem bólu przypadł do ziemi, łupu jednak z pyszczka nie wypuszczając i na pochyloną nad nim twarz małą, ciemną, rozgniewaną, rzucając spojrzenia błyskające to trwogą, to złością.
— Oddaj! Czup-czyk... czyk... czyk... oddaj... od... daj! syczały i warczały zgniecione od gniewu wzbierającego drgające wargi kobiety.
Gardło psa odpowiadało coraz głośniejszem, gniewniejszem warczeniem.
Ta walka człowieka ze zwierzęciem, człowieka rozjątrzonego ze zwierzęciem przywiązanem, ta walka o trochę żywności, kładącej na białą kość plamy czarne i żółte, była czemś tak dziwnem, dzikiem, dziejącem się poza granicą zwykłego, ludzkiego świata, że z ust kobiety w czarnem ubraniu wyrwała dwukrotny wykrzyk:
— Julko! Julko!
Przestrach bez pamięci i współczucie bez granic uczyniły ten wykrzyk głośnym i nie mogła nie usłyszeć go ta, do której był zwrócony. Usłyszała najpewniej, ale zdawać się mogło, że nietylko odpowiedzieć nie chciała, lecz że wzmógł on gniewne jej rozjątrzenie. Nie rękę już, lecz tym razem kij swój opuściła na grzbiet zwierzęcia, które u brzegu śmietniska zwinęło się z bólu, wydało parę pisków przeraźliwych i kość wypuściło z pyszczka. Lecz w tejże chwili i z nią również stało się coś niespodziewanego. Na odgłos przeraźliwego pisku, na widok bolesnego zwinięcia się pomocnika swego, twarz jej skurczyła się od żałości i ciężka postać przypadła ku brzegowi śmietniska, z rękoma wyciągniętemi, któremi zaczęła śpiesznie, namiętnie gładzić grzbiet, pierś, głowę pieska. Z ust jej wychodziły szybkie, urywane, pełne żalu słowa:
— Czup-czyk... czyk-czyk! piesek! biedny! dobry! Czup-czyk! Czyk-czyk! pie...sek! pieseeeek! dobry! biedny! Litowała się nad nim, przepraszała go; wykrzywionemi palcami wygrzebała kość z za drewnianej ramy, za którą była zapadła i, przybliżając ją do pyszczka psa, zaczęła prosić:
— Weź! weź! Czup-czyk! weź! jedz! piesku! jedz! Czup-czyk! czyk-czyk!
W mruczeniu jej były teraz tony błagalne, niemal pokorne. Zdawało się, że tuż, tuż rozpłacze się z żalu i skruchy. Ale on dał się przebłagać łatwo i prędko; skoczył odrazu na wszystkie cztery łapki, z radosnem tym razem zwinięciem się, polizał głaszczącą go rękę, poczem, wyciągnąwszy się rozkosznie na brzegu śmietniska, wziął w posiadanie przedmiot chwilowej walki i z zarzuconemi na grzbiet uszami zapalczywie ogryzać go począł. Ona zaś wyprostowała się i twarz, która od długiego pochylenia ku ziemi aż po białka oczu krwią nabiegła, podartym rękawem salopki ocierając, prawie wesoło mruczała:
— Czyk-czyk-czyk! Czup-czyk! czyk-czyk...
W mruczenie to wmięszał się głos przyciszony tym razem, który znowu wymówił:
— Julko!
Była potem chwila ciszy, w którą drzewa ogrodu otaczające dziedziniec, przedwieczornym wiatrem poruszane, wlewały trochę łagodnego szumu, słychać też było zgrzytliwe kruszenie się kości w głodnych zębach pieska.
Oczy łachmaniarki, dziwnie pod zmarszczonem czołem i obrzmiałemi powiekami błękitne i błyszczące, zatapiały się w twarzy kobiety wysmukłej i czarno ubranej, która o kilka kroków od niej stała, tak jak i ona, u opasującej śmietnisko ramy drewnianej. W oczach tych nic nie było prócz gniewnego zniecierpliwienia, połączonego z trochą urągliwej ciekawości. Głos chrypliwy, pełen urągliwego przedrzeźniania, mówić począł:
— No i cóż? Julka! Julka! Czego stanęłaś nademną, jak djabeł nad potępioną duszą i piszczysz: Julka! Julka! Myślisz, że nie mam uszu i nie słyszę?... Słyszałam, i kiedy nie odzywałam się do ciebie, to widać, że nie chciałam... A ty znowu... No Julka jestem, to i cóż? A ty jesteś dawniejsza panna Julja, czy tam panna Julcia... panienka, królewna..., a teraz taka sama pani... królowa!... Myślisz, że nie poznałam ciebie? Oho! odrazu, tam jeszcze na ulicy, poznałam i zawierciło mi w sercu. Ot, jaka ona teraz, a jaka ja!... Kiedy przeszłaś mimo i dalej sobie poszłaś, pożałowałam tylko, że nie plunęłam na twoją bieluśką twarzyczkę i na tę twoją sukienkę błyszczącemi pacióreczkami wyszywaną... A ty wróciłaś się, stanęłaś tu nademną i zaczęłaś swoje: Julka! Julka! Czego przyczepiłaś się? Po co djabli cię tu przynieśli? Czego chcesz?
Kobieta, na której okryciu pobłyskiwało trochę czarnych dżetów, z oczyma od łez błyszczącemi, zcicha mówić zaczęła:
— Dlaczego gniewasz się? Wszak nie uczyniłam i nie chcę uczynić ci nic złego. Kiedy zobaczyłam cię i poznałam kim jesteś, ogarnął mię taki żal, że, straciwszy cię z oczu, szukałam. Wszakże byłyśmy razem młode... szczęśliwe...
Wzruszoną, łagodną tę mowę przerwał śmiech, podobny do wielu szybko po sobie następujących gwizdnięć.
— Pfi! pfi! pfi! pfi! — śmiała się gruba, szara postać w łachmanach i, wyprostowana teraz, drąg swój z krukiem prostopadle przed sobą, w obu silnie zaciśniętych rękach trzymając, przedrzeźniała:
— Byłyśmy razem młode... szczęśliwe... pfi! pfi! pfi!... A teraz ty nieszczęśliwa?... co? Może jeść czego nie masz? Może w jakiej norze zimnej i mokrej mieszkasz? Może sukieneczek błyszczącemi pacióreczkami naszywanych nie nosisz? Nie bój się! Masz ty wszystko, czego do szczęścia potrzeba... Oho! takie jak ty nie giną!
Od gniewnego uniesienia, z jakiem mówiła, trochę śliny wystąpiło na jej zmięte, zżółkłe wargi, a inne usta od wzruszenia drżące, z pod skrzydła czarnego kapelusza, w odpowiedź jej zaszeptały:
— Nie jestem szczęśliwa... o! gdybyś wiedziała...
Ale ona oczyma, podobnemi do turkusów w słońcu roziskrzonych, patrzała na czarne skrzydło kapelusza, piórem strusiem przystrojone i na twarz w cieniu jego białą...
— Razem byłyśmy młode!... a prawda! Może rok starszą jestem od ciebie, może dwa... a patrzajcie tylko, moi ludzie, jak to wygląda, jakie to jeszcze ładne, młode... Śliczności! Śliczności! Troszkę tylko zmarszczek nazbierało się koło oczków i twarzyczka troszkę schudła... ale za to bieluśka jaka... i delikatna... i figurka jak u panienki... Śliczności! Śliczności!... Latka spłynęły po tem, jak woda po kamieniu... I alboż nie kamień? alboż to zatroskało się kiedy o cokolwiek? alboż co przecierpiało? alboż stękało w wilgotnym kącie z głodu i chłodu? Alboż przepłakiwało noce z opuszczenia, z sieroctwa? Alboż przewracało się z choroby po szpitalnych łóżkach? Wiadomo! z rodu pijawek! Krwią ludzką opita, to i ślicznie wygląda sobie! Pfi! pfi! pfi!
Kij z krukiem trząsł się w jej skurczonych rękach i połatana salopka trzęsła się u jej piersi, wstrząsanej gwiżdżącym śmiechem. Ramieniem grubem od watowanego rękawa uczyniła gest wzgardliwy i, jakby nagle o czemś sobie przypominając, odwróciła się do pieska, wciąż jeszcze kość ogryzającego.
— Czup-czyk... czyk... czyk... jedz piesku... jedz... dobry... biedny... czup... czyk... czyk... czyk...
Pochylona nisko, znowu głaskała pieska po grzbiecie i głowie, na które też z oczu jej padały duże, ciężkie krople...
— Pfi, pfi, pfi! — zaśmiała się raz jeszcze, a na kudłaty grzbiet pieska padały od jej pochylonej nad nim twarzy duże, ciężkie krople.
Kobieta w okryciu błyszczącem trochą dżetowych paciórek, szybko przybliżyła się i tuż przy niej stanęła. Dojrzała jej łzy i przyjrzała się dwom bliznom czerwonawym, sinawym, które na policzku i szyi jakieś dawno zagojone rany zostawiły po sobie na zawsze. Coś jakby piętna, niegdyś przez okrutne prawo na twarzach winowajców wypalane; jakby pamiątka długich nocy przewracania się na łóżku szpitalnem.
Żalem bezmiernym, litością bez granic, nabrzmiały głos mówić zaczął:
— Julko! posłuchaj mię, posłuchaj! Lubiłyśmy się w młodości, nieprawdaż? Czy nie pamiętasz matki mojej, tak dobrej, miłosiernej dla biednych, i ojca mego, który cię wziął do swego domu dlatego, że byłaś przez swego ojca bitą i krzywdzoną? Czy nie pamiętasz tego cichego, pięknego domu, w którym wzrastałyśmy tak blisko siebie, tak często bawiąc się i ucząc się razem? Dlaczegóż, za cóż teraz gniewasz się na mnie i mówisz do mnie tak, jakbym ci jakąś straszną krzywdę wyrządziła? Mnie ciebie taki żal... taki żal... tak ogromnie chciałabym zrobić cokolwiek... cokolwiek... aby tobie... aby tobie...
Urwała zmieszana, zlękniona, bo w powietrzu zagwizdał znowu śmiech nieprzebłagany.
— Pfi! pfi! pfi! Powiedziała, co wiedziała! Powiedziała, co wiedziała, a nic nie wiedziała! Głupia, choć edukowana! Pfi! Pfi! Pfi!
Wyprostowała się znowu, w obie ręce chwytając kij swój, który zarysował pomiędzy niemi linję prostopadłą, wysoką, z ostrym krukiem u góry.
— Lubiłyśmy się!... lubiłyśmy się!... dom piękny!... matka miłosierna!... Stare bajki! bzdurstwa! oszukaństwa! A skąd wiadomo, że ja ciebie lubiłam wtedy, kiedy ty w salonie na fortepianie grałaś, a ja w garderobie suknie dla ciebie prasowałam? Kiedy ty ze ślicznym paniczem, co o twoją rączkę starał się, po ogrodzie spacerowałaś, a ja w kącie tego samego ogrodu trawy dzikie jak rosą łzami swemi polewałam, o tym ekonomskim synie myśląc, za którego twoja miłosierna matka wyjść mi radziła. Tobie śpiewające klawisze fortepianu, a mnie śmierdzące żelazko do prasowania! tobie panicz piękny, delikatny, edukowany, a mnie ekonomczyk z grubą mordą czerwoną i brudnemi pazurami! Przed tobą świat cały otworem, ze wszystkiemi swemi wojażami, balami, elegancjami, a przedemną czarny zagon, na którym będę pokrzywy z pomiędzy marchwi wyciągać, i taki sam twardy, jak ten zagon, kułak mężowski! A ty i twoja miłosierna matka myślała, że ja tej różnicy pomiędzy dolą twoją i moją nie widzę, że ja tej krzywdy swojej nie czuję, że ja słońca jasnego i ciemnej nocy nie pytam się: dlaczego to tak? za co? jakiem prawem? Nie byłam brzydsza od ciebie, ej, czy tylko nie ładniejsza! Czem ja byłam od ciebie gorsza? Jeszcze nic złego w duszy swojej tamtego czasu nie miałam. Takie same jak ty niewiniątko! Lubiłyśmy się! Pfi! pfi! pfi! Czasem to i lubiłam Ciebie, prawda! Kiedy, bywało, obejmiesz mię, jak równą, i razem do ogrodu pobiegniemy, albo kiedy mnie w ładnym pokoju przy sobie posadzisz, to tak ciebie lubiłam, że, zdaje się, życie oddałabym za ciebie. Ale przychodziły i takie godziny, że nie miałaś gorszej nieprzyjaciółki ode mnie, że gdybym mogła, tobym cię, zdaje się, własnemi rękoma na dwoje rozdarła... ot, co! Lubiłyśmy się! Pfi! Pfi! Pfi! Śmiej się ty z takiego lubienia! Dopóki głupia byłam, lubiłam! Ciebie lubiłam, wszystkich lubiłam. Ale jak zaczęłam nabierać rozumu, jak mi krzywda zaczęła po grzbiecie sześciu końmi jeździć... krzywda... krzywda... Czy ty wiesz, co to krzywda? Ty nie znasz żadnej krzywdy... ty sama, sama krzywdzicielka! No to i ciesz się, ale do mnie nie przychodź! Czego do mnie podeszłaś?... Czy ja ciebie wołałam? Ja nad swojem śmietniskiem... To moje; to mój dom; moje królestwo! Ty do tego nie masz prawa. A może wy już i śmietniska chcecie biednym ludziom odebrać? I odbieracie! Deskami ogradzają... Moda teraz taka nastała, aby śmietniska deskami ogradzać... Byle najbiedniejszemu człowiekowi ostatni kęsek chleba z gęby wydrzeć... Ale niedoczekanie wasze! Nie ja wygrzebię, to pies wygrzebie... lepszy on od was... Czup-czyk-czyk-czyk...
Zdyszana, trzęsąca się, z białkami oczu krwią zaszłemi, odwróciła się, pochyliła nad pieskiem i ruchem porywczym kość z przednich kończyn mu wyrwawszy, wrzuciła ją do torby. Poczem kij swój w całej długości wyciągając, z zapalczywością poczęła krukiem w śmietnisko uderzać, wymrukując szybko, namiętnie, sycząco swoje:
— Czyk-czyk... szukaj... szu... szu... szu-szu... kaj! czyk-czyk!
Skoczył i ucztą posilony, syczącem wzywaniem zagrzewany, szukać począł, ale ona, po kilkakrotnem zapalczywem uderzeniu krukiem o pagórek śmiecia, z taką samą zapalczywością, z jaką uderzała, obróciła się do kobiety, w skamieniałej nieruchomości o parę kroków od niej stojącej. Przelewał się w niej, gotował się, warczał kipiątek palący, gorzki, — i wylewać go z siebie musiała!
— Dom piękny!... Miłosierdzie! Litość nad nieszczęśliwem dzieckiem! Dobrodziejstwa! Phi! phi! phi! Stare bajki! oszukaństwa! Ojca pijaka miałam i bił mnie — to i co? Macocha jeść mi nie dawała — to i co? Trzeba było zostawić mnie u nich, nie ruszać, możeby zabili, niechajby zabili, a jeżeliby nie zabili, to mnie i ekonomczyk ten, albo kto gorszy jeszcze i wyrywanie pokrzywy z zagonów byłoby szczęściem, bo innegobym nie znała, nie widziała. Ale zlitowali się, wzięli i — co dali? Piękny dom pokazali, na śliczności różne patrzeć kazali, do kremów i kurczątek pieczonych przyzwyczaili, na ładną i delikatną dziewczynkę wyhodowali — a potem za ekonomczyka wychodź... my swoją córkę za panicza pięknego jak anioł wydamy, a dla ciebie ekonomczyk w sam raz... albo w służbę idź, bo my musimy do miasta na mieszkanie wyjechać... Otóż nie wyszłam za ekonomczyka i w służbę nie poszłam... Mnie także panicza chciało się, i balów, i elegancji... A jakże? Albo to nie miałam takiego samego prawa, nie napatrzyłam się, nie przywykłam... w pięknym domu? I ot... pokrzywy z zagonów nie wyciągałam, ale za to stare łachmany i ogryzione przez psów kości ze śmietnisk wyciągam! Takie wasze miłosierdzie... takie łaski... stare bajki... oszukaństwo! Ot, co! I ty nie przychodź tu oczy mi dobrodziejstwami swego tateczka wypiekać, bo niech ich wszystkich tych waszych tateczków, bogaczów, wypijaczów krwi ludzkiej... niech ich...
— Nie kończ, nie kończ! — krzyknęła kobieta w czarnym ubraniu i cała drżąca, łzami zalana, w obie szczupłe swe ręce, ładnemi rękawiczkami okryte, chwyciła trzęsącą się od uniesienia, twardą, ciemną rękę, z której przed chwilą ze stukiem na bruk dziedzińca wypadł kij z krukiem.
Niewiadomo, czy słyszała wszystko, co ta rozjątrzona, ta zrozpaczona, ta straszna do niej mówiła, bo gdy mówiła, ona wpatrywała się w blizny na jej szyi i policzku tak wytężonym wzrokiem, jakby nic oprócz nich widzieć nie mogła, jakby słyszeć nie mogła nic, oprócz tej jakiejś historji okrutnej, przepastnej, o której opowiadały blizny te i dokoła nich zmarszczki rojami ponuremi obsiadające skórę wyschłą, zżółkłą, w każdej tkance swej przepojoną bólem, śmiercią.
— Nie kończ! o, nie kończ! Bo jeżeli przeklniesz ojca mego, nie będę mogła dłużej mówić z tobą, ani cię wydźwignąć z tej otchłani... O Boże! jakaż otchłań nędz... i złości! Jakim sposobem, jakim sposobem mogłaś stać się tak nieszczęśliwą i napoić serce takim strasznym, takim nieprzebłaganym gniewem?... Jak się to stało... jak do tego przyszłaś? co... kto... jakie zdarzenia...
Nie pozwoliła jej dokończyć, ale wyprostowana tak, że wydawała się wyższą niż przedtem i mniej grubą, ze swoim wyprostowanym i wysokim kijem w obu rękach, głosem mniej niż przedtem porywczym, lecz surowym i ponurym, mówić zaczęła:
— A tobie co do tego? A na co tobie ta wiadomość? Czy do tego czasu dowiadywałaś się kiedy?... Przez tyle lat czy przychodziło ci do głowy dowiadywać się? Ani dbałaś, ani myślałaś, ani wspomniałaś, opływając we wszystko, na balach tańcując, karmelki gryząc... A teraz phi! phi! phi! przypomniała sobie babka dziewiczy wieczór! Zachciało się dowiedzieć... jakim sposobem? co? kto? I taka edukowana, rozumna, a sama domyślić się nie może! No, to już powiem! Phi! pfi! pfi! Chcesz wiedzieć, kto...: co... no, to powiem... patrzaj...
Jeden koniec kija swego od ziemi oderwała, a drugim, w kruk zaopatrzonym, poczęła wodzić w powietrzu, wskazując wielkie, jasne, w kwiaty i firanki zdobne okna willi, wznoszącej się nad dziedzińcem. Wskazywała je od pierwszego do ostatniego i potem znowu od ostatniego do pierwszego, mówiąc:
— Oto kto! oto co! Te białe pałace... te kwiateczki, te firaneczki... te ludzie, co za temi oknami, za wszystkiemi takiemi oknami... Wszystkie ludzie, co za takiemi oknami razem z tym pierwszym paniczem, którego mnie zachciało się i który mnie zechciał... razem z tymi, co potem... razem z tobą... z twoją miłosierną matką i ze wszystkimi wami, co wszystkie smaczne pierogi z tego świata wyjadacie i wszystkie słodkie kremy z niego zlizujecie, dla biednych ludzi kości ogryzione przez te śliczne okna wyrzucając... Ot, co! Chciałaś wiedzieć kto i co? No, to wiesz teraz i daj mnie pokój, odczep się... idź i króluj, jak do tego czasu królowałaś i o mnie nie dowiaduj się, jak do tego czasu nie dowiadywałaś się... Ot, co!
Odwróciła się ku śmietnisku i poczęła przywoływać pieska.
— Czup-czyk! Czup-czyk! pudź, piesku! pudźmy stąd! pudźmy gdzie indziej... a ona niech sobie tu choć do końca świata stoi! Co jej do nas? co nam do niej! Pudźmy, Czup-czyk-czyk-czyk-czyk!
Torbę na plecy zarzuciła, kij ujęła w ten sposób, że ostry kruk wysoko nad głową jej się wznosił i z plecami mniej niż przedtem zgarbionemi, krokiem też szybszym, bo wzburzonym, szła ku prowadzącej na ulicę, sklepionej bramie willi. Za nią, w podskokach elastycznych, pobiegł żółty piesek, trzęsący w powietrzu zawieszoną u podniesionego pyszczka szmatą brudnym haftem okrytą.
Kobieta w okryciu czarnemi dżetami błyszczącem, jak martwa stała u drewnianego opasania śmietniska i z twarzą pod czarnem skrzydłem kapelusza bardzo pobladłą, wciąż, nieustannie myślała.
— Prawda!... Prawda! Nie dowiadywałam się... nie myślałam... nie pamiętałam... kiedy cierpiała... kiedy ginęła... nie dowiadywałam się.. nie myślałam...
Jak czarownicze, jak zaklęte, jak przeklęte, słowa te nieustannie, ciągle przesuwały się w jej głowie, tłumiąc wszelką myśl inną i podnosząc w piersi falę uczucia podobnego do skruchy, falę zgryzoty, podobną do wyrzutu sumienia, która też po upływie paru minut rzuciła ją w pogoń za nędzarką, opuszczającą dziedziniec willi. Szybko przeszła ten dziedziniec i nędzarkę pod sklepieniem bramy dogoniła.
— Julko! Nie mogę w taki sposób rozstać się z tobą... nie mogę opuścić cię, znowu stracić cię z oczu! Prawda, masz słuszność, winną jestem... nie dowiadywałam się o los twój, zapomniałam o tobie, ale nie tańcując na balach, nie karmelki gryząc, lecz cierpiąc, długo i bardzo cierpiąc, gorycze pijąc... dlatego może teraz taki żal nad tobą czuję, że wiem, co to cierpienie... Posłuchaj mnie, Julko...
Nic nie mogłoby dorównać szyderskiemu niedowierzaniu, z którem tamta wlepiła w nią z pod powiek obrzmiałych swoje roziskrzone, turkusowe oczy i zagwizdała:
— Pfi! Pfi! Pfi! A cóż to takiego gorzkiego do buzi ci wpadło? Romansik jakiś..., za który od mężulka dostało się...
— Nie kończ! Nie sycz tak! Nie bądź tak niesprawiedliwą... powiem ci... Mylisz się, myśląc, że byłam szczęśliwą z człowiekiem, którego mi niegdyś tak zazdrościłaś...
— Nie? Nie? Pfi! Pfi! Pfi! A co? Czy nie zgadłam? Sprzykrzył się i innej śliczności ci się zachciało... jeszcze śliczniejszej... jednego było mało... nieszczęście! wielkie nieszczęście!
I nic dorównaćby nie mogło wyrazowi triumfu zjadliwego, którym zadrgały wszystkie zmarszczki jej skurczonej, zmalałej twarzy i wszystkie iskry jej rozpłomienionych oczu. Ale i u tamtej, dotąd tak cierpliwej, żałość i litość poczęły zapalać się iskrą gniewu.
— Niesprawiedliwą jesteś, życie napełniło cię złością... Ale było to życie nieszczęśliwe, opuścić cię nie mogę, zrozumieć się musimy... Powiem ci więc jeszcze, aby zazdrość twą zmniejszyć, twarde serce złagodzić... syna mam w więzieniu... najdroższego, najlepszego syna...
— Pfi! Pfi! Pfi! Synek dostał się do więzienia! moje uszanowanie! winszuję. A za co? W kosteczki kogo ograł? Cudzą żonkę od męża wykradł? Banczek jaki okradł, aby szampanka z koleżkami chłeptać?...
Z pod skrzydła czarnego kapelusza błysnęła w gorącej źrenicy iskra dumy i głos dławiony wzruszeniem nad siły wymówił:
— Za ojczyznę!
Odpowiedzią był długi, długi śmiech, złożony z gwizdnięć długich i ostrych. Kilka kropel śliny bryznęło z ust gwiżdżących na czarne okrycie tamtej.
— Ojczyzna! Kiek-sa? Nie widziałam! nie słyszałam! Nie przy mnie pisane! Pańskie wymysły! Nie rozumiem!
Głos od wzruszenia drżący, od krwawej obrazy zdyszany, odpowiedział:
— Więc może to zrozumiesz: córka moja... chora niebezpiecznie!
— No to doktorów dla niej najmiesz, do gorących krajów ją powieziesz... gołąbkami karmić i winkiem słodkiem poić będziesz i — wyzdrowieje! Nic wam, panom i królom, złego nie stanie się, nic was nie ugryzie, od wszystkiego potraficie wykpić się swoim edukowanym rozumkiem i — pieniędzmi!
Wtedy kobieta smukła i biała, w okryciu, na którem, wśród połyskujących paciórek, świeciło mętnie parę kropel śliny, zawołała:
— Zła jesteś! zła jesteś — zła jak piekło!
I, szybko odwróciwszy się, szła ku wyjściu, prowadzącemu z bramy na ulicę. Ale uczyniwszy kilka kroków stanęła, obu rękoma powiodła po rozognionych policzkach, po bolącem czole i — wróciła.
— Słuchaj, Julko! Niesprawiedliwa jesteś, zła jesteś, ale na dnie takiej otchłani! I winną czuję się przeciw tobie, że zaniedbałam, nie pamiętałam... Więc słuchaj! Chodź ze mną! Umieszczę cię w domu swoim, podzielę się z tobą chlebem i sukniami, wynajdę ci zajęcie jakieś lepsze, milsze... Czupczyka twego lubić i pieścić będę... Chodź ze mną...
Nie gwizdanie już tym razem, lecz coś nakształt przyciszonego wycia, które miało być śmiechem, mowę jej przerwało.
— Chu! Chu! Chu! Chu! Chu-chu-chu! Patrzcie ją, do domu mnie zaprasza! Jaka miłosierna! Aniołek! Uch, jaką ja mam ochotę łachman ten z błyszczącemi pacioreczkami z pleców ci zedrzeć! A czy oddasz ty mnie ten dom swój? A czy będę ja panią i królową tego domu twego? Przecież po sprawiedliwości, to tak samo mój jest ten dom, jak i twój. Dlaczego on jest twój, a nie mój? Do domu swego mnie zaprasza z łaski, z miłosierdzia!... Uch, jaką ja mam ochotę... Niedoczekanie twoje, abyś ty mnie i mego psa z miłosierdzia swego karmić miała! On lepszy od ciebie! On mój przyjaciel! I on mój sługa! A ja sługą twoją nie będę... z głodu zdechnę, a na twój chleb nie pójdę, bo to nie twój chleb jest, ale mój, mój, co ty mi go skradłaś... Uch, jaką ja mam ochotę... ty mnie skradłaś i dom i chleb, ty Pani, ślicznotko, ty, biała twarzyczko...
Tu, z jakieś izby suterynowej, od dymu cygarowego ciemnej, od wrzawy głosów namiętnych huczącej, przywiało do niej wyraz dziwny w jej ustach, lecz po wielekroć słyszany, więc zapamiętany, ulubiony. Wznosząc kij swój, który przedtem zwisnął jej był na ramieniu, krzyknęła:
— Ty,... burżujko!
I, puszczając wodze ochocie, która się w niej od minut kilku podnosiła falą coraz to zapędliwszą, z szybkością błyskawiczną, ostrym krukiem kija swego zaczepiła u szyi stojącej przed nią kobiety o spięcie okrycia, które osunęło się na ziemię. Jednocześnie z okryciem z szyi zerwany upadł na bruk sklepionej bramy mały, złoty zegarek.
— Co to? Złotko sypie się z szyjki! Pfi! Pfi! Pfi! Złotko! Caceńko! Ot, co ja z twojem caceczkiem zrobię! Ot, co ja z tem caceczkiem, co przy serduszku twojem ciukało, zrobię! Chu-chu-chu-chu! Jabym i z samym serduszkiem to samo zrobiła... to samo zrobiła... to samo zrobiła...
Cóż robiła? Połowę ciała naprzód podała, z oczyma roziskrzonemi i śliną na wargach, z rozmiotanemi połami salopki, prędko, silnie, zacięcie przebierała stopami ciężkiemi, grubemi, w brudnych szmatach i resztkach zdartego obuwia, drepcąc niemi po małym, złotym zegarku, który z cichym chrzęstem rozłamywać się począł na cząstki, rozpraszać na okruchy...

....................

Tak męka ciała deptała po męce ducha, nie wierząc w nią, gardząc nią, szydząc z niej — oślepiona przez rozsiane na sukni błyszczące paciorki.






ROTSZYLDÓWNA





Dnia tego, o południu, świat był cały złoty i świetny. W drzewach i krzewach świegotały, śpiewały ptaki, w usianych kwiatami trawach ćwierkały, brzęczały owady, pobliska rzeka płynęła szafirem i srebrem, a u jej brzegu woda pluskała, ludzie gwarzyli, śmiali się, nucili. Nie darmo pradawni przodkowie nasi twarzami padali przed słońcem, wołając: Królu i ojcze! Dziś także, gdy ten prastary bożek ludzkości wzniósł nad światem oblicze jasne, ciepłe, potężne, z niezliczonych złotych włosów jego, w każdy liść drzewa, w każdy płatek kwiatu, w każdą tkankę trawy i kroplę krwi ludzkiej polały się zdroje ciepła, pogody i siły. Raźnie, wesoło, silnie dnia tego przyroda i ludzie śpiewali pieśń życia.
W tę pieśń wsłuchana, nagle, niespodziewanie usłyszałam głośne, ciężkie, długie westchnienie. Szłam wtedy po miękkiej, żółtemi gwiazdkami usianej trawie dziedzińca wzdłuż oficyny, w której, oprócz kilku parobków, mieszkał jeszcze pachciarz Lejba. Westchnienie, rozległo się za otwartem oknem mieszkania Lejby; zatrzymałam się przy niem i w głąb małej izby, kuchnią będącej, spojrzałam. Brudna, ponura, smrodem kuchennych przypraw napełniona ciemnica; w niej jakieś graty bezkształtne, gliniane naczynia, parę wiader i stołków, trochę polan u pieca, miotła w kącie, łupiny od jaj i kartofli na podłodze, w powietrzu na wyprężonym sznurze wiszące mokre łachmany. Jakby na świecie ani jasności słońca, ani połysku traw i liści, ani zapachu kwiatów, ani wesołych plusków wody i głosów ludzkich nie było. Zmrok, smród, śmiecie — nic więcej. Ale kto tam tak głośno, ciężko, przeciągle wzdychał? Zaledwie mogłam doszukać się wzrokiem przysiadłej u stóp pieca istoty ludzkiej, a ponieważ plecami do okna zwróconą ona była, nic z niej zrazu nie zobaczyłam, oprócz rozsypanych po plecach ogromnych, nieco krętych, jak noc czarnych włosów. Były to włosy tak ogromne, że z pod nich widać było tylko część znoszonej, krótkiej spódnicy i nogi nagie, ze stopami obutemi w płytkie, dziurawe trzewiki. Przed wygasłą i pustą, czarną paszczą pieca, wpółsiedząc, wpółklęcząc prała; domyślać się tego było można po ruchach jej rąk i ramion, od których włosy jej poruszały się także, jak gęste, czarne fale. Wstała i parę kroków uczyniwszy, rozpostartą, mokrą szmatę na sznurze obok innych zawieszać poczęła. Wtedy zobaczyłam, że wzrost miała średni, piersi i ramiona wąskie, kaftan podarty i szeroki, rozchylający się u piersi, okrytej także podartą koszulą. Z za wszystkich tych dziur, jak też pomiędzy trzewikami a brzegiem spódnicy, ukazywało się ciało chude i tak ciemne, że prawie bronzowe. Twarzy jej nie widziałam jeszcze.
— Dziewczynko! — zawołałam.
Żadnej odpowiedzi.
— Dziewczynko!
Nic jeszcze. Może jest głucha. Podniosłam głos do dość wysokiej skali.
— Dziewczynko!
Nic. Wiesza szmatę swoją na sznurze i albo wołania mego nie słyszy, albo do siebie go nie bierze. Zdobyłam się na koncept i zawołałam:
— Żydóweczko!
Odwróciła twarz i wydała z gardła przeciągły, pytająco brzmiący dźwięk:
— H-a-a-a? — Słyszała więc i uprzednie wołanie moje, tylko nie brała go do siebie. Teraz, gdy powiedziałam, aby zbliżyła się, zrozumiała natychmiast, ku oknu, za którem stałam, podeszła i wnet małą ręką oczy przysłoniła, bo do zmroku nawykłe, przed blaskiem światła zmrużyły się one boleśnie. Wtedy dopiero, gdy ręka jej opadła, ujrzałam twarz, śród której ogromne, jak noc czarne oczy nad resztą rysów panowały. Włosy i oczy były szczegółami tak nad całą jej powierzchownością panującemi, że w obu nich inne prawie całkiem uwadze umykały. Była bardzo młoda, najpewniej siedemnastoletnia; chudość jej ciała, żółtość twarzy, brunatność rąk i piersi odrażały, a wśród tej całości brudnej i szpetnej, we włosach i oczach osiadła i z nich wspaniałym zdrojem tryskała poezja młodości i piękności kobiety.
— Jak ci na imię?
Milczała. W pięknych jej oczach, nieruchomo na mnie patrzących, malowało się zdziwienie.
— Jak ci na imię, kochanko?
Oczy jej zdziwiły się jeszcze bardziej, ale usta nie poruszyły się wcale. Może mnie nie rozumiała.
— Skąd jesteś rodem? Wszakże od paru tygodni zaledwie Lejbowa na służbę cię wzięła. Skąd tu przybyłaś?
Nic; tylko w wielkich, czarnych, zapadłych nieco oczach zdziwienie coraz rosnące i pod którego wpływem wargi rozchylają się nad rzędem drobnych, białych zębów.
— Może ze Skidla?
Głową zrobiła bardzo powolny ruch przeczący.
Więc rozumiała.
— Może z Łunny?
Powoli na znak twierdzenia skinęła głową.
— Czy sierotą jesteś?
— H-a-a-a?
Nie zrozumiała.
— Matka twoja czy żyje?
Na wielką, zdziwioną źrenicę, nakształt żałobnych zasłon opuściły się długie, faliste rzęsy i całkiem ją zakryły.
— A ojciec?
Nic, tylko dłuższy i głębszy cień rzęsów na żółtych policzkach i szczególny ruch rąk śniadych, które u piersi po pasmie włosów pochwyciły, jakby mocno zatargać niemi chciały.
— Masz zapewne rodzeństwo?
— H-a-a-a?
Nie zrozumiała.
— Czy masz siostry i braci?
Uczyniłam przytem ręką ruch taki, jakbym ukazywała różne dziecinne wzrosty i bardzo zdziwiłam się na widok dwu prawdziwych snopów świateł, które z jej oczu wytrysnęły. Były to światła wesołe i miękkie, od których cała twarz jej żółta, chuda i brudna stanęła w słodyczy i ogniu. Możeby przemówiła nakoniec, lecz w tejże chwili spostrzegła Lejbową, szybko i z rozmachem ramion z obory ku oficynie dążącą. Rzuciła się więc w głąb kuchni i podartemi trzewikami o podłogę klapiąc, schylając się, to prostując, balejkę z mydlinami na stronę usuwała, z piecowej paszczy wyjmowała garnki, polana w nią wkładała, ogień nieciła, wyszczerbionym kubkiem czerpała z wiadra wodę. Odeszłam i po miękkiej, złotemi gwiazdkami nakropionej trawie ku szerokiemu, złotemu polu idąc, a drzew śpiewających, wody pluskającej i ludzi gwarzących, nucących słuchając, coraz dalej za sobą pozostawiałam ciemną, śmierdzącą, brudną izbę i mieszkającą w niej istotę ludzką. Wkrótce też zapomniałam o niej zupełnie i zobaczyłam ją po raz drugi zaledwie po paru tygodniach, znowu przez okno, ale tym razem zamknięte, bo niebo było dnia tego pochmurne, a od strony rzeki wiał, szumiał, aż wył niekiedy gwałtowny wicher. Bywa to czasem, że maj wyprawia wielbiącemu go światu takie przykre sceny. Są to podówczas koncerty chłodu, przelatujących jak wodne huragany deszczów, szalonych wyścigów chmur u góry, którym na dole przygrywają płaczliwe gwizdania i ponure szumy. Po wilgotnej trawie, pod rozpacznie miotającemi się drzewami, wzdłuż oficyny idąc, usłyszałam znowu wmieszany w koncert natury głos ludzki, ale tym razem, jakby kaprysom jej na przekór, wesoły i szczęśliwy. Brzmiał on za zamkniętym oknem, w które też wnet spojrzałam. Ta sama kuchnia ciemna, brudna i tak ostremi wyziewami napełniona, że czuć je nawet przez zamknięte szyby, a śród niej ta sama dziewczyna z ogromnymi, czarnymi włosami, nie rozplecionemi tak jak wtedy, ale grubą, długą, rozczochraną kosą, na dziury kaftana opadającymi. Wyglądała przecież tak zupełnie inaczej, niż podówczas, jakby ją urok jakiś w inną istotę przemienił. Po kuchni, tak jak i podówczas, łupinami jaj i kartofli usianej, chodząc, na ręku trzymała roczne dziecko Lejby, nosiła je, huśtała, w obu dłoniach powyżej własnej swej głowy podnosiła i nagle znowu, ku piersi je opuszczając, na roześmianej, małej jego twarzy, składała głośne całusy. Śmiała się przytem; śmiali się oboje. Przemawiała do dziecka po żydowsku ciągle; nie rozumiałam tego co mówiła, ale w zagięciach i dźwiękach jej głosu słychać było pieszczotliwe nazwy, wesołe pytania, figlarne pogróżki. Nie była więc niema. Takie same snopy wesołych i miękkich blasków jak te, które przy wspomnieniu o jej małem rodzeństwie widziałam i teraz sypały się z jej źrenic, z za bladych warg błyskały w ciągłych uśmiechach drobne i białe zęby, gdy chodząc, raczej biegając, zwracała się w różne strony, ruchy jej miały wdzięk elastyczny, a nogi bose, bronzowe, z ohydnych płytkich trzewików zdawały się wyrywać, wyskakiwać do biegania po polu i łące, do tańca. Przed odejściem od okna widziałam jeszcze, jak pochwyciwszy swoją ogromną kosę, z uśmiechem i całusami, podała ją do zabawy dwom malutkim, dziecinnym rękom, które też niemiłosierne rzeczy dokazywać z nią zaczęły. Targane, skubane, wyrywane włosy ból jej sprawiać musiały, ale ona wcale o niego nie dbała i śmiała się cichym, rozkosznym śmiechem, a resztki czerwonych blasków od wygasającego w piecowej paszczy ogniska, na twarzy jej, ku dziecku pochylonej, igrały mnóstwem swawolnych, płomiennych połysków.
Lecz maj i tę także posiada właściwość, że kaprysy swoje wynagradza światu śpiesznie i stokrotnie. Że wczorajszą posępną burzę dziś promienną pogodą wynagrodzić on zamierzał, oznajmiało o tem czarownie piękne świtanie. Jest to chwila, w której nietylko niebo, ale powietrze, ziemia i wszystko, co na niej, są bardzo błękitne, a pośród powszechnej tej barwy, tylko rzeka w głębokim dole wije się srebrnym pasem i nad nią, u skłonu nieba płonie różany szlak jutrzenki. Zresztą, cisza jest tak głęboka, że słychać zdala pluski ryb, w znikome kręgi rozbijających srebrną powierzchnię wody i że ryby wydają się jedynymi żywymi mieszkańcami ziemi, gdyż liście nawet, te wiotkie i wiecznie szepcące twory, nieruchomością swoją nadają drzewom i krzewom pozór kamiennych, blado-błękitną krepą owianych rzeźb.
Z wysokiej góry schodziłam nad rzekę, pełna uciechy i dumy, że pierwsza z mieszkańców tego miejsca ujrzę ten cudny poranek. Nie; ktoś przedemną jeszcze rozstał się ze snem i nad samym brzegiem wody stoi tak nieruchomo i cicho, jakby przez to chciał w doskonałą harmonję zlać się z cichą i nieruchomą naturą. Jest to dziewczyna średniego wzrostu, której kibić więcej niż do połowy okrywa płaszcz czarnych, rozpuszczonych włosów. Lecz ani te wspaniałe włosy, ani zarzucony na świat cały woal z bladego błękitu nie zakrywają brudnych, dziurawych łachmanów, w które jest ona odzianą i nie czynią bielszemi jej stóp brunatnych, które, zupełnie tym razem bose, do połowy znikają wśród ostrych kamieni wybrzeża. Tuż przy tych stopach, stoją dwa wiadra do grubego drąga uczepione i napełnione wodą. Miała je zapewne ona wziąć na ramiona i na górę zanieść, ale coś ją od tego wstrzymało; stanęła i w coś się zapatrzyła, w co? nie wiedziałam, bo ze stoku góry na nią patrząc, twarzy jej widzieć nie mogłam. Jednak długo twarz ta obróconą była ku jutrzence, potem niezmiernie powolnym ruchem wzniosła się nieco w górę, nakoniec skłoniła się niżej i gdy w rzece, tuż przy brzegu, ryba, gwałtownie za żerem podskakując, rozbiła srebro powierzchni i wznieciła na niej szybkie koliste, długo wirujące ruchy, usłyszałam cichy, pełen zadowolenia śmiech. Tak śmieją się dzieci na widok radującej je zabawki. W ten zaś sposób zaśmiawszy się z żarłocznie podskakującej ryby i ze swawolnie wirującej wody, odwróciła się i nisko schylona, z wysileniem na ramię wzięła drąg z dwoma wiadrami u końców. Gdy na tę stronę, której drąg ciężył, kaleko przechylona, z długiemi cieniami spuszczonych rzęs na żółtych policzkach, obok mnie przechodziła, przemówiłam do niej:
— Dzień dobry!
Długie rzęsy podniosły się i ukazały oczy bardzo zdziwione.
— Wcześnie dziś wstałaś.
Z gardła jej wyszedł chrapliwy, przeciągły, prawie idjotyczny, brzmiący dźwięk:
— H-a-a-a?
— Czy zawsze wstajesz tak wcześnie?
— H-a-a-a?
— Lubisz zapewne takie piękne ranki, skoro tak długo patrzałaś na niebo i rzekę?
Z wiadrami swemi, po ostrym żwirze, powoli wspinając się na górę, patrzała na mnie oczami tak niezmiernie zadziwionemi, że aż od tego zdziwienia otworzyły się jej wargi, a z za nich wydobył się jeszcze chrapliwszy i przeciągliwszy dźwięk:
— H-a-a-a?
U wschodu nieba, z za rubinowego szlaku, wytryskiwał olśniewający półkrąg słonecznych promieni, a świat, nagle i świetnie, stawał cały w złocie, w szafirze, w brylantach rosy, w śpiewie ptaków i w gwarze zwierząt i ludzi, — gdy ona, wraz z kołyszącemi się u jej ramienia wiadrami, znikała w niskiem i ciemnem wnętrzu oficyny.
W pierwszych dniach czerwca nadeszły Zielone Święta, słusznie od barwy nadziei nazwane... Hej, na szerokich łanach żyto w pół człowieczego wzrostu już wyrosło i płynie z wiatrem połyskującą falą, z której wyglądają na świat szafirowe oczy bławatków; po niższej nieco pszenicy biegną tu i ówdzie złote smugi dzikiego rzepaku; w najniższych owsach zakwitły kąkole; brzegami dróg i po miedzach powstały lasy białej i żółtej kamioły. Kwiaty zbożu nie szkodzą, tylko je przyozdabiają, a dalej, na łąkach, wysokie trawy upajającą wonią zdają się wabić kosiarzy, którzy też wkrótce wznieść nad niemi mają błyskawice i dźwięki stali. Wprawdzie wszystkie te — pociechy i bliskie spełnienia nadzieje rolnicze nie tyczą się bezpośrednio parobków, oficynę i parę czworaków zamieszkujących. Do nich nic z tego wszystkiego nie należy, oni orzą, sieją, zbierają nie dla siebie. Jednak nawet w stosunku do tych ludzi z twardemi kośćmi i grubą skórą prawdą musi być to, że nie samym chlebem człowiek żyje i że nietylko wino lać mu może w żyły zdroje radości. Najmniejsza skiba wspaniale ubranej ziemi nie była ich własnością, lecz widok jej całkowicie do nich należał i tak ich snać, w połączeniu z ciepłem, światłem i pewnością długiego spoczynku, cieszył, że na znak uciechy oficynę i oba czworaki ubrali oni od wczesnego ranku w gęstą zieloność. Ze ścianami ustrojonemi w wieńce z gałęzi i widłaków, pachnących ajerem dokoła osypane, z młodemi brzózkami i sosenkami u każdych drzwi i za każdem oknem, brzydkie budynki zmieniły się we wdzięczne, zielone altany. Głowy zaś dziewcząt, córek, i sióstr parobków, zmieniły się w ogrody; zboża, które wkrótce żąć one miały, nie były ich własnością, lecz rosnące pośród nich kwiaty do nich należały. Gdy po południu z pobliskiego miasteczka wracając w jaskrawych andarakach, śnieżnie białych koszulach, a warkoczach pełnych maków i nagietek z rosłemi kształtami, silnem stąpaniem i rumianą cerą, gromadką szły przez dziedziniec, mniemaćby można, że jest to nadchodzący od pola chór polnych bogiń. Pole to właśnie surowe, wymagające, ale świeże i potężne, udzieliło im swojej świeżości i siły, a wzamian tej rosy potu, którem je one skropiły i tych potoków pieśni, które wylewały na nie, dało im rosłe kształty i wesołe głosy. Potniały i teraz, całą milę w upale letnim uszedłszy i — śpiewały, a gromada chłopców, za niemi idąca, wtórowała im głośnym gwarem rozmowy i często wybuchającym śmiechem. Przez cały dzień potem, około oficyny i czworaków, i dalej jeszcze nad rzeką, u płotów, pod drzewami, nad zagonami, słychać było rozmowy, żarty, dziecinne szczebioty, rozpoczynane i urywane pieśni, pobrzękiwania skrzypek, gwizdania dudek. Święto! Święto! Aż nadszedł wieczór, jeszcze nie zupełny, ale ten — jego początek, gdy po znikłej tarczy słonecznej pozostaje na zachodzie niby szeroko otwarta brama do nieba, półkolisty szlak bladej jasności, gdy złote słupy owadów z powietrza zniknęły, a na ich miejsce nisko przy ziemi świerszcze wybuchają wiolinowem ćwierkaniem i wyżej między drzewami basowo huczą chrząszcze. Wtedy u drzwi jednego z czworaków, w zawody niby ze świerszczami i chrząszczami, wiolinowo, głośno, zagrały skrzypce i najgłębszym z najgłębszych basem zahuczał bęben. Pod zielonemi girlandami, okrywającemi ściany, na ławce siedząc, jeden parobek z całym możliwym rozmachem rżnął smyczkiem po strunach skrzypiec, drugi z całej możliwej siły walił pałkami w dno miedzianego kotła. To hasło do tańca, jak wojenna pobudka, rozległo się po dziedzińcu, ogrodach i rzece, przeleciało rzekę i echami zakrzyczało w lesie, wyleciało na pole i oddalonemi dźwiękami pobiegło po miedzach i ścieżkach, aż z dziedzińca, ogrodów, z nad rzeki, z miedz i ścieżek zeszła się i zbiegła duża gromada odświętnych świt i andaraków, nóg bosych lub grubo obutych, twarzy ciemnych, ale rumianych, śmiejących się, gwarzących. Zeszła się, zbiegła i wnet na trawie, rosą wieczorną skropionej, utworzyła rój kręcących się i w takt muzyki przytupujących par ludzkich. Zrazu szło to nierówno, leniwiej lub raźniej, ustawało, rozpoczynało się znowu, wybuchało tententem i gwarem, lub milkło; dziewczęta drożyły się i sprzeciwiały chłopcom, którzy nawzajem, lekceważąc, odchodzili na stronę i ręce w kieszenie zasunąwszy, o nic nie dbających frantów udawali. Lecz wtedy one, na przekór tym frantom, pomiędzy sobą łączyły się w pary i, z pod ściany na trawę wybiegłszy, w takt jedne za drugiemi kruciela kręciły się prędko, prędko, stopami przebierając drobno, drobniutko, jaknajdrobniej. Widokowi temu tamci oprzeć się nie mogąc, powracali, przypadali, nienaturalnie połączone pary rozerwawszy, tworzyli wcale inne i hu, ha! skrzypce rznęły, bęben huczał, ciężkie buty po ziemi dudniły, gardła pokrzykiwały tak głośno, że świerszcze i chrząszcze jakby ze świata znikły, tak ich słychać nie było, natomiast dziedziniec, ogrody, rzeka, las i sąsiednie pola zdawały się brzmieć jednym okrzykiem: Święto! Święto! dla spracowanych i najbiedniejszych, dla potem zlanych i nic na ziemi, oprócz widoku ziemi, nie mających — wesołe święto!
Wtedy, z jedynych drzwi oficyny, nie rozweselonych dziś żadną sosenką, ani brzózką, wybiegła dziewczyna z ogromną, czarną, rozczochraną kosą po plecach, podartym kaftanem okrytych i w krótkiej spódnicy, bosa, u jednego kawałka ściany, żadną gałązką dziś nie przyozdobionego, stanęła. Wybiegła śpiesznie, w podanej naprzód postawie stanęła i z obwisłemi na spódnicy rękoma jakby skamieniała. Z tego jej pochylenia się naprzód, z ognia, którym płonęły jej szeroko rozwarte oczy, odgadnąć było można, że taką zabawę po raz pierwszy w życiu widziała. To też od ciekawości rozwarte jej wargi aż drżały. Zachwycenie i podziw odmalowały się w kilkakrotnem zakołysaniu głową w obie strony, kilka razy też uśmiechy prawdziwie młode, dziecinne, zaigrały po jej policzkach i wybiegły na niskie czoło, które pod czarnymi jak noc kędziorami zajaśniało pogodą poranku. Lecz po kilku minutach ciekawość, zachwycenie, radość zniknęły; spoważniała, chmurzyła się coraz więcej, o czemś snać głęboko myślała, bo znowu wstrząsnęła głową, ale tym razem smutnie, aż powolnym ruchem małą, śniadą ręką w tył sięgnąwszy, grubą kosę swą ujęła i jak ktoś, komu na płacz się zbiera, usta nią zakrywszy, z całej siły ramieniem przycisnęła się do ściany. Zdawać się mogło, że pragnęła niewidzialną stać się z tego miejsca, albo i z ziemi zniknąć, a odejść przecież nie mogła. Widok młodzieńczej, wesołej zabawy przykuwał do siebie jej młodość. Zabawa też coraz weselszą, hałaśliwszą się stawała. Wysoki, zgrabny Ostap prowadził tańce z najładniejszą we dworze dziewczyną, Natalką, która w ogromnym wieńcu z bławatków na wstydliwie schylonej głowie, w bielejącej jak śnieg koszuli, szła obok szarej świtki towarzysza, z ręką na jego ramieniu zawieszoną, pełna siły i zarazem wdzięku, aż nagle on stan jej pochwycił w oba ramiona, ona drugą ręką ścisnęła czerwony pas jego i zakręcili się kruciela prędko, prędko, a drobno, drobniutko, jaknajdrobniej. Za nimi inne pary po mokrej trawie, pod złotemi gwiazdami, w wonnym i przeźroczystym zmierzchu, przy dźwiękach skrzypiec i bębna, coraz głośniejszych, zapalczywych, szybszych, przy spoglądaniu w rozbłysłe siwe, albo modre oczy, przy zapomnieniu zupełnem o biedzie i pracy, w ten sam sposób i tak tańczyły — hu, ha!
Do rogu oficyny tak przytuloną, jakby z tego miejsca albo i z ziemi zniknąć pragnęła, długo w noc stała ona wśród zmroku jak widmo ciemna, jak grób cicha wśród hałasu, sama stała, patrzała, raz tylko w wąskiej jej piersi zaszemrał przyciszony, przeciągły, niezrozumiały lament, ale często powolnym ruchem brała z pleców swoją grubą, długą kosę i łzy nią z policzków ocierała.






PANI DUDKOWA

WSPOMNIENIE





Opowiem zdarzenie prawdziwe. Nic nie dodam, nic nie ujmę; opowiem tak jak było. Historja nieduża i jak prawie wszystkie historyjki tego świata, z początkiem wesołym, a z zakończeniem smutnem. Jeszcze teraz, gdy ją czasem wspominam, czyni mi się smutno i jakoś wstyd. Nie za siebie. Za kogóż? Może za ród ludzki. Przed kim? Przed ptakiem...
Dawno... dawno... dawno temu, — jeszcze słońce życia na południowym punkcie niebios stało, — przyjechaliśmy z miasta na wieś, na kilkomiesięczny pobyt na wsi pięknej, malowniczej.
Pierwsze dni pobytu na wsi, to dla mieszkańców miasta po zimowej szarzyźnie, ciasnocie i pracy, święto słońca, błękitu przestworza, wolności. Starzy uczuwają się młodymi, smutni wesołymi, słabi krzepkimi, a w młodych i silnych każde odetchnięcie wlewa rozkosz, każde zatoczenie dokoła wzrokiem nieci gorące skry. Nie chodzą, ale biegają, nie mówią, ale śmieją się i śpiewają. Wszystkie nielubienia i zażalenia wzajemne nikną, skargi nietylko na ustach, lecz i w sercach milkną, z dusz zwalają się ciemne mary, a nawet te, co są do krwi serdecznej czerwone, bledną i zwijają się w kątach dusz — skurczone, oniemiałe, zwyciężone do czasu.
Potem, wkrótce może i tu nadejdą szare słoty, zaszumią smutne wiatry, do dusz z powrotem wślizną się złe mary. Ale te pierwsze dnie... nic tylko radość, lekkość, wesołość, zapomnienie — zachwycenie.
Sporo nas było starszych i młodszych, ale wszyscy, bez wyjątku, czuliśmy się weseli, ucieszeni, ukojeni, zachwyceni.
Pod czystem morzem błękitu niebieskiego, ogród rozlewał jezioro zieloności majowej, białe akacje kwitły. W powietrzu zapachy róż, ziół dzikich, sosen pobliskiego boru; w drzewach szczebioty, śpiewy, fruwanie skrzydeł drobnych. U stóp wybrzeża wysokiego, pas Niemna z falą bogatą, spokojną.
Jeszcześmy wszystkich cudów, które nas otoczyły, wzrokiem, słuchem i powonieniem ogarnąć nie zdołali, jeszcześmy wszystkich dróg i zaciszy rozległego ogrodu nie zwiedzili, gdy usłyszeliśmy w głębi jego rozlegające się wołanie jakiegoś ptaka. Głośno i wyraźnie odcinało się od innych dźwięków i szmerów ogrodu i było nam nieznane. Zrazu zawołał ktoś: kukułka! Ale nie. Coś bardzo podobnego do kukułki, ale nie ona. Frazes tak samo jak u kukułki z dwóch sylab złożony, jednak hu-hu raczej, niż ku-ku wyczuwać w nim można i wygłaszany tak samo donośnie, ale tonem mniej czystym i dźwięcznym, raczej głuchym i chrapliwym.
Po przysłuchaniu się ktoś z towarzystwa rzekł:
— To jest dudek!
Dudek! Co za radość! Aż śmiech pomyśleć, że komukolwiek na świecie drobiazgi takie źródłem radości bywać mogą! Wielu z nas ptaka, w stronach tych rzadkiego, nigdy jeszcze nie widziało... Skąd się wziął? Nie było go tu lat zeszłych! Jak wygląda? Coś nakształt wrażenia, które sprawia przybywający do stolicy w sezonie zimowym artysta sławny, a jeszcze nieznany. Zobaczyć, zobaczyć go co najprędzej! Tylko, że tu nie trzeba było ani biletu do loży teatralnej, ani toalety, ani karety. W mgnieniu oka kilka młodych kobiet znalazło się w głębi ogrodu z nadzieją w sercu, że ujrzą tam — dudka. Panowie nam nie towarzyszyli. Po cóż?... Wszakże to nie taki ptak, którego na polowaniu zabić, a potem zjeść wypada!
Idziemy tedy cichuteńko pod rzędem rozłożystych klonów i jesionów, patrzymy, słuchamy... Wtem, blisko, blisko, pośrodku kwatery ogrodowej, owocowemi drzewami zasadzonej, rozlegać się zaczyna i po wiele razy rozlega się trochę chrypliwe, ale donośne, wesołe: hu-hu! hu-hu! Biegniemy przez szarpiące nam suknie krzaki agrestowe, po trawie usianej szafirowemi oczkami weroniczki, przybiegamy do starej, rozłożystej gruszy i stajemy jak wryte, dech w sobie tłumiąc. Tu, niewysoko, w dziupli grubego pnia gruszy gniazdo... Ale, zanim zdołałyśmy zajrzeć do dziupli, z gałęzi porwał się i nad głowami naszemi przeleciał ptak sporej wielkości, z opierzeniem brunatnem i dużym czubem z piór u wierzchołka głowy. W tym czubie dudkowym mignęło nam przed oczyma coś hardego i buńczucznego, co zdawało się mówić: »jestem sobie zuch i pan! Jestem sobie pan! pan!«
Odrazu zaczęliśmy go nazywać panem Dudkiem. Zląkł się nas jednak ten zuch i pan. Odleciał, a zarazem umilkło w powietrzu jego głośne, wesołe: hu-hu!
Ale z brzegu dziupli trochę tylko na skrzydełkach wzniósł się i u brzegu najniższej gałęzi osiadł drugi ptak, zupełnie do tamtego z wielkości i opierzenia podobny, tylko z mniejszym pękiem piórek nad głową. Domyśliliśmy się, że była to pani Dudkowa. Ta nie uciekała. Bała się nas czy nie bała — jej tylko było wiadome, ale nie odleciała, nie uciekała... U brzegu wiotkiej gałęzi, która kołysała się pod ciężarem, na straży gniazda pozostała jakby skurczona, zjeżona, z szyją w kierunku naszym wyciągniętą, patrzała na nas dwojgiem małych, czarnych oczu, do których w tej chwili wstąpiła cała jej dusza ptasia, dusza zaniepokojona, badawcza, pytająca, jakby prosząca... W dziupli grubego pnia gruszy znajdowało się gniazdo, a na dnie jego czworo dudziąt malutkich, zaledwie opierzonych i które zdołałyśmy przeliczyć, ale którym nie zdołałyśmy przypatrzyć się dokładnie, bo pożałowałyśmy matki i, niepokoić jej dłużej nie chcąc, odeszłyśmy, tak jakeśmy przyszły — cichuteńko, na palcach.
Ale odtąd, rodzina Dudków, w ciemnej dziupli gruszy mieszkająca, stała się przedmiotem naszej czułej sympatji i troskliwości. Bywają w życiu takie momenty, w których człowiek kocha trawę, kwiaty, ptaki, wita się z nimi codzień, jak z dobrymi znajomymi czy przyjaciółmi, cieszy się ich świetnością, współczuje ich biedom, a one nawzajem rozlewają po jego dniach i sercu uciechę i ukojenie. Może to są takie momenty, w których kochanie ludzkie rozlewać po nich zaczyna zasmucenie i niepokój.
Przedewszystkiem, nowo zawiązana znajomość wznieciła wśród towarzystwa naszego kwestję lingwistyczną. Matkę rodziny dudków nazwałyśmy odrazu: panią Dudkową, ale wkrótce ktoś z towarzystwa, purysta językowy, przekonywać nas począł, że według zasad mowy polskiej, mówić należy nie Dudkowa, ale Dudzina. Miał słuszność, lecz żeśmy już formy naszej po wiele razy użyły i że się nam ona podobała, zakrzyczałyśmy pedanta i pozostałyśmy przy brzmieniu: pani Dudkowa.
Codzień, a czasem i kilka razy na dzień, jedna, dwie z nas, lub wszystkie razem w jasną, słoneczną pogodę szłyśmy w głąb ogrodu i najciszej, najspokojniej, jakeśmy tylko mogły, zbliżywszy się do starej gruszy, przyglądałyśmy się życiu i wzrostowi rodziny dudków.
Z panem Dudkiem bliskiej znajomości zawiązać nie było podobna, bo najczęściej w domu go nie bywało. Czasem jednak siedział w chwili naszego przyjścia na gałęzi nad gniazdem rozpostartej w wyprostowanej postawie, zuchowaty i wesoło hukający, ale przy zbliżeniu się naszem odlatywał i albo zupełnie z oczu nam znikał, albo na niedalekiem drzewie osiadłszy, krył się w jego listowiu tak, że tylko brunatny czubek niepewnie jakoś i wcale nie buńczucznie wyglądał z za listowia.
Ale ona zawsze zostawała, coraz mniej niespokojna, coraz ufniej spoglądająca na nas z grubego sęku drzewa, albo z najbliższej gałęzi... Przynosiłyśmy i rozsypywały u stóp drzewa ziarna i okruchy bułki, które ona po oddaleniu się naszem zbierała i w głąb dziupli zanosiła. O kilka kroków tylko stojąc, przypatrywałyśmy się jej zlatywaniu na ziemię i wlatywaniu do gniazda i ta bliska obecność nasza w niczem jej nie przeszkadzała. Aż przyszło do tego, że poczęła odzywać się do nas. Gdyśmy zbliżały się, wydawała z gardziołka dźwięki krótkie, jakby poufałe: dzień dobry! lub przyjacielskie: co nam dziś przynosicie? Ani myślała już o żadnym strachu i spokojnie pozostawała na miejscu, gdzie znalazło ją nasze przybycie, najczęściej na dużym sęku, sterczącym u samego otworu gniazda.
Widząc tedy, że nie sprawiamy przykrości żadnej matce, śmiało przypatrywałyśmy się dzieciom. Zaglądając do dziupli, widziałyśmy na jej dnie cztery główki, cztery dzióbki i niewyraźne w zmroku gniazda cztery ciałka coraz większe. Wzrastały szybko i już nawet rozpoznać można było zarysy powstających nad główkami czterech czubków. Niezmiernie miłe wydawały się nam te maleństwa i nie szczędziłyśmy dla nich ani ziarn, ani okruchów, ani pieszczotliwych słówek, które im były najpewniej obojętne, ale matce zdawały się podobać, przynajmniej nie budziły w niej żadnego niepokoju ani niezadowolenia. Siedziała sobie wtedy spokojnie na gałęzi lub na sęku, kręcąc czubatą głową, czarnemi, żywemi oczętami rzucając we wszystkie strony i niekiedy cichym słowom naszym przywtórzając krótkimi, ale licznymi dźwiękami, jakby mówiła: tak! tak! śliczne są, milutkie są te moje dziatki!
Raz, śród nocy, powstała silna burza z grzmotami i wichurą. Słyszałyśmy, jak za oknami szumiała ulewa, drzewa miotane wichrem skrzypiały, piorun kędyś w głębi ogrodu uderzył. Nikt spać nie mógł i wszyscy uczuli, że w noc tak straszną, raźniej jakoś będzie w gromadzie. Wyszłyśmy tedy ze świecami w rękach z naszych sypialni i zaledwie spotkałyśmy się w bawialnym pokoju, jedna z nas zawołała:
— Co tam dzieje się z naszemi dudkami!
A inne:
— Może to w tę gruszę piorun uderzył?
— Wicher może ją złamać!
— Ulewa gniazdo im zaleje...
Biadania te nasze nad przypuszczalnem nieszczęściem dudków panowie podsłuchali i nazajutrz, wiele było śmiechów i żartów na temat: jakie to bywają troski niewieście!
Ale po burzy nocnej, dzień zajaśniał prześliczny. Pobiegłyśmy do starej gruszy. Stoi brylantowa od świecących w słońcu kropel nocnej ulewy, w dziupli są, jak były, cztery dzióbki i cztery czubki, już spore, a przyjaciółka nasza, pani Dudkowa, siedzi na mokrym sęku i z głową ku skrzydłom odkręconą, dziobem pióra sobie wygładza, może osusza. Popatrzała na nas i wróciła do starań około toalety swojej, przez ulewę i wichurę nocną nadwerężonej; przyczem odzywała się czasem, jakby mówiła: no, no! wszystko dobrze! bieda była, ale przeminęła! Malutkie dobrze się mają!
Niebawem jednak przyjść miała bieda inna, daleko sroższa i taka, która nigdy już przeminąć nie mogła. Zawsze tak bywa; przychodzą na istoty żyjące biedy różne, przemijają i znowu wszystko dobrze, przyjdzie taka, która przeminąć nie może i po której nigdy już istocie żyjącej nie będzie dobrze.
Siedzieliśmy wszyscy na obszernym ganku, z którego widać było znaczną część ogrodu, szereg klonów rozłożystych, białe ławki pod klonami, błękitny Niemen i płynące po nim żółte tratwy. Było nas osób z dziesięć, rozmowa toczyła się ożywiona i gwarna, gdy nagle na drewniane ogrodzenie ganku spadł duży, brunatnej barwy ptak i w nieruchomej postawie jakby zastygł. Od pierwszego wejrzenia poznałyśmy w tym ptaku panią Dudkową i pierwszem uczuciem naszem było zdziwienie. Czego ona tu przyleciała? I jak to być może, aby ptak nie oswojony tam przylatywał, gdzie znajduje się tylu ludzi i taki gwar głosów ludzkich panuje? Czy tak bardzo oswoiłyśmy już ją z ludzkiemi postaciami i głosami, że całkowicie lękać się ich przestała? I co ją tu sprowadziło? Czy przyleciała w odwiedziny do nas? Skądże wie, że tu mieszkamy i jaka być może pobudka odwiedzin? W tem coś jest, o, jest. Siedzi na poręczy ganku, jakby zastygła, czy zmartwiała, głosy nasze ożywione i nawet podniesione żadnego na nią wrażenia nie wywierają i tylko oczy swe przenosi wciąż z jednej z nas na drugą, drobne, czarne oczy, w które znowu zbiegła się cała jej dusza ptasia, ale tym razem przerażona, skarżąca się, żałosna. Ani wyobrażam sobie, by postawa i oczy ptasie wyrażać mogły taki przejmujący, bezgraniczny ból... Wszyscyśmy go dostrzegli i któryś z panów nawet, żartować przestając, serjo rzekł:
— Ptaka tego spotkało jakieś nieszczęście... to widoczne! Ale dlaczego on tutaj właśnie przyleciał?
Otóż to! Nieszczęście! ale jakie? i dlaczego tu przyleciał?
Powoli, ciężko opuściła się, a raczej spadła z poręczy ganku na podłogę i prawie u samych stóp naszych przechadzać się poczęła. Dziwna to była przechadzka. Chodziła tak blisko nas, że piórami dotykała prawie brzegów naszych sukien i z głową podniesioną patrzała nam w twarze tem dwojgiem czarnych ocząt żałości pełnych i zarazem jakby pytających, proszących. Trwogi od tak bliskiego zetknięcia się z ludźmi, najlżejszej nawet obawy, nie widać było na niej ani śladu, tylko cały wyraz jej istoty i tych podnoszących się wciąż ku nam ocząt, objawiał, obok bólu, jakby zapytanie naglące, jakby niemą, lecz przejmującą prośbę. Zdawać się mogło, że u stóp naszych szuka czegoś, że nas o coś zapytuje i o coś błaga... Patrzałyśmy zdziwione, zasmucone, bezradne, gdy ktoś zauważył:
— Może skaleczona? ratunku szuka?
Prawda! Może skaleczona? Trzeba obejrzeć! I biała dłoń kobieca, gotowa do ratowania i pieszczoty, sięgnęła po ptaka. O, nie! Na to nie pozwoliła! Ująć się nie pozwoliła. Furknęła skrzydłami i odleciała, ale niedaleko, pomiędzy akacje, tuż przy ganku rosnące, gdzie zawiesiła się, dzióbem ku gankowi zwrócona i zamarła w nieruchomości, oczu z ganku nie spuszczając. Miała widoczną ochotę powrócić, ale lękała się. Teraz to już lękała się i kto wie, jaka walka, jak ciężka, toczyła się w niej przez chwilę pomiędzy trwogą a niepojętem dla nas żądaniem, czy nadzieją. Ostatnie zwyciężyły. Zleciała z drzewa, znowu na poręczy ganku usiadła i z oczyma w nas wlepionemi, zaczęła wydawać dźwięki wcale inne, niż te, któremi tam, nad gniazdem, zwykła była przemawiać do dzieci swoich i do nas. Dźwięki te chrypiały, skarżyły się, o czemś ogromnie smutnem opowiadały, o coś błagały... Było to tak wyraźne i przejmujące, że jeden z panów wstał i, odchodząc, rzekł:
— Róbcie sobie z tym biednym ptakiem co chcecie, ja na niego patrzeć nie mogę!
Nagle przyszło nam na myśl: może jaki wypadek z gniazdem?
Biegniemy w głąb ogrodu i ona za nami leci. Zaglądamy do dziupli: ani dzióbków, ani czubków, ani główek maleńkich niema! Gniazdo opustoszałe! Dzieci porwane! Teraz wyjaśnił się nam bezgraniczny ból pani Dudkowej, ale nie wyjaśniło się — i nigdy w zupełności wyjaśnić się nie miało — dlaczego ona w nieszczęściu, które ją spotkało, do nas przyszła? dlaczego u stóp naszych właśnie zdawała się dzieci postradanych szukać i w twarze nasze patrzała z tak żałosnem pytaniem i błaganiem? Pytania te, które rzecz prosta bez odpowiedzi pozostać miały, budziły w głębiach naszych uczucie bardzo przykre. Czy wypadkiem nie przypuszcza ona, że to my właśnie porwałyśmy jej dzieci? Czy dlatego właśnie nie szuka ich pomiędzy nami i czy nie błaga nas, abyśmy je oddały? Tak nam ufała, tak wszelką trwogę przed nami odrzuciła i — oto... Może to dziwna rzecz, może i śmieszna, jeżeli człowiek dba o uczucia i opinję o nim ptaka, ale faktem jest, że przypuszczalne podejrzenie pani Dudkowej o tak nędzną zdradę zaufania budziło w nas — zawstydzenie i gorycz.
Ze zwieszonemi smutnie głowami szłyśmy z powrotem do domu, gdy na dziedzińcu dały się słyszeć głosy służących wołające:
— To Tadeuszek! to Tadeuszek małe dudki wyjął z gniazdka! Kto widział? ja widziałam, jak niósł je tam...
I już służba domowa wiedziała o naszem zmartwieniu, już wytoczyła śledztwo i już przestępcę wynalazła.
Był to dziewięcioletni syn jednego z parobków dworskich, silne i piękne chłopię, z bujną czupryną złotą, z błękitnemi jak turkusy oczyma. Pociąg szczególny okazywał do muzyki i na jakichś skrzypcach bardzo pierwotnych przygrywał, a przygrywając, zarazem tańczył. Gra była rzempoleniem, taniec kręceniem się na jednem miejscu w podskokach nieco dzikich, ale kiedy wpadł w szał taneczny i przy odgłosie rzempolenia swego, bosy, w szarej koszulinie, kręcił się coraz szybciej i zawrotniej, to złota czupryna szeroko rozwiewała się mu dokoła głowy, rozpalały się, rozbłyskiwały oczy turkusowe, czerwienią płonęła u szyi związująca koszulę tasiemka i stawał się podobnym do małego, silnego, ładnego faunika.
Lubiłyśmy Tadeuszka, znałyśmy jego rodziców, więc wnet do mieszkania tych ostatnich, do niego... Aleśmy go już w drodze zobaczyły boczącego się jakoś, zalęknionego. Chciał umknąć, ale go ktoś zatrzymał. Dowiedział się już skądciś, że wiemy o dudkach i że gniewamy się, więc trochę zlękniony wydawał się, ale daleko więcej zdziwiony.
— Wyjąłeś z gniazda małe dudki?
Z zupełnym prawie spokojem odpowiedział:
— Wyjąłem.
— Po coś to zrobił?
Wzruszył ramionami.
— Czy ja wiem?
— Co z ptakami temi uczynić chciałeś?
— Czy ja wiem?
— Alboż nie słyszałeś o tem, że żyjących istot dręczyć i szkód im czynić niewolno?
— Czy ja wiem?
— Cóż z małemi dudkami uczyniłeś i gdzie są one?
Błysnęła nam nadzieja, że odzyskamy ptaszęta i choćby zmęczone, czy skaleczone odniesiemy matce.
Najspokojniej w świecie okrążył chłopak jakiś budynek i z jakiegoś kąta, ukrytego za jakąś ścianą, wyniósł cztery ptasie trupki. Poginęły śmiercią gwałtowną i znać było na nich ślady mordu: dwie szyjki skręcone, dwie główki zakrwawione.
— I po co zabijałeś je? Na co ci się one przydać mogły?
— Czy ja wiem?
Stał przed nami trochę tylko onieśmielony, ale bynajmniej nie zawstydzony, ani żałujący, owszem, indagacją, której poddałyśmy go, raczej nieco rozgniewany. Najzupełniej zresztą nie rozumiał o co chodzi. Poprostu nie wiedział: ani po co małe ptaki z gniazda wyjmował, ani po co je zabijał, ani że w tem cokolwiek złego być może, ani wogóle czego przyczepiłyśmy się do niego — nie wiedział.
I co miałyśmy czynić? Zakrwawione trupki dziecięce matce odnosić? Aby utwierdziła się w przypuszczeniu, że my to właśnie jesteśmy sprawczyniami porwania i mordu! Za nic! Poszłyśmy pod gruszę z rękoma pustemi i znalazłyśmy ją krążącą nad drzewem wkółko, wkółko, to wolniej, to szybciej, nieustannie, w milczeniu... O zachodzie słońca dopiero opadła ciężko pomiędzy wierzchołkowe gałęzie gruszy, którą powoli i cicho owijać począł zmrok gwiaździstego wieczora...
Nazajutrz nie spostrzegłyśmy, nie znalazłyśmy już nigdzie przyjaciółki naszej, pani Dudkowej i nie widziałyśmy jej już odtąd nigdy.
Wesołe hukanie w głębi ogrodu pana Dudka — umilkło.


∗             ∗

Jeszcze teraz, po latach, po wielu, gdy o wypadku tym wspominam, czyni mi się smutno i jakoś... wstyd. Nie za siebie wstyd, bom tu nic nie zawiniła, ale przed matką z ptasiego rodu za ród ludzki.
Dlaczegóż za ród ludzki, skoro to tylko Tadeuszek...
Ale ja i o Tadeuszku, o jego: »czy ja wiem?« wspominając, wstydzę się teraz za ród ludzki...





Z MYŚLI WIECZORNYCH





Któż się przed Tobą ostoi?

Wieczór dnia i wieczór życia mają ze sobą podobieństwa wiele. W jednej i drugiej porze słońca już niema i pełga tylko lampka, albo nikły płomyk świecy.
W jednej i drugiej porze człowiek znizuje na nić pamięci zaznane radości i smutki, spełnione i niespełnione nadzieje, wypite piołuny i miody.
Jedna i druga pora ma w sobie niezgłębiony smutek rzeczy zapadających w bezpowrotność i tajemniczy niepokój, który poprzedza noc.
W jednej i drugiej porze staje przed człowiekiem zapytanie: coś przez dzień upłyniony czynił, — uczynił?
Czy jest cokolwiek, co nad jedną i drugą porą zapalać może słońce?
Przeświadczenie, że dzień upłynął dobrze.
Jakto: dobrze?
Oto, kto wyrzeknie: dzień mój dla dobra nie stracon! tego wieczór jasny, jak poranek.
Lecz któż, ślepotą na samego siebie nie dotknięty, wyrzec to może?
O, Panie! któż się przed Tobą ostoi?
Kto ostoi się przed ideałem dobra, choćby w pracy i męce ściganym, lecz dościganym, ach, jak nie często? Kto ostoi się przed niedościgłym wcale ideałem doskonałości?
Dusza w porze wieczornej, o dniu przeminionym dumająca, widzi godziny złote i godziny miedziane, i godziny bez obliczy, z wnętrzem pustem. Płyną przed nią sznurem, płyną przed nią falami godziny błękitne i godziny czerwone, godziny wesołości pustych i godziny smutków próżnych.
Rozważa dusza i nie wie, po której stronie stał Anioł dobry, gdyż bywa pracowitość grzeszniejsza od lenistwa i bywają smutki próżne, gorsze od wesołości pustych. Zwodniejszym bywa błękit słodyczy, spokój lubiącej, i czerwono goreją niekiedy oblicza gniewów świętych.
O Panie! któż się przed Tobą ostoi?
Łopocą skrzydłami godziny zleciałe w próżnię, wypełzają ze skrytek pamięci gady pobudek tajemnych, ścielą się całuny chmur nieodegnanych, pod któremi więdły marnie szmaty dnia, pękały sprężyny siły.
O Panie! kto w porze wieczornej mniema, że ostoi się przed Tobą, — ślepcem jest.
A ten jasno widzącym, kto z miejsc wszystkich, po których ją rozsiał, zgarnia nadzieję swoją i całą pokłada — w miłosierdziu.
W miłosierdziu mądrem, w miłosierdziu wszystko rozumiejącem, przebaczającem, Ojcowskiem, — Twojem!


W ogniu pracy i łez...

Brzemieniem snów bezpowrotnych obarczony, niemocą w ścianach zamkniętych więziony, stałem u okna domu swego i oczyma w ogniu pracy i łez spalonemi patrzałem na ludzi, idących krzepko, raźnie, wesoło.
Szli parami, gromadkami, w rozmowach poufnych poruszały się ich usta, w białem powietrzu zimowem zaróżowiały się ich twarze, stopy lekko odrywały się od ziemi.
Piękny, pogodny, słoneczny dzień zimowy; krzepcy, raźni, w pogodzie złotej kąpiący się ludzie!
Nagle z łańcucha bezpowrotnych snów moich oderwał się, stanął przedemną jeden. Wspomniałem.
Jam także niegdyś, w takie same dnie cudne, po tej samej ulicy, tak samo raźnie i wesoło chodził, z taką samą rozmową poufną na ustach, twarzą zarumienioną w białem powietrzu zimowem.
A wtedy... cóż?
Wtedy może... pewnie... nawet niezawodnie, przez okno tego lub tamtego domu, z pod brzemienia niepowrotnych snów, z więzienia niemocą zamkniętych ścian, jak teraz moje na tych przechodniów, patrzały na mnie jakieś oczy, spalone w ogniu pracy i łez.
Jam ich nie widział tak, jak teraz ci przechodnie nie widzą moich.
Powstają pod czołami ludzkiemi oczy wesołe i oczy żałosne.
Powstają i przemieniają się jedne w drugie.
Przemieniają się, przemijają, wnet przez inne zastąpione.
Gdy przemijają, na wieki usypiają, gasną, o Panie! czy tam powracasz dni białe i złote, czy powracasz tam siłę i radość duchowi, który je tu spalił w ogniu pracy i łez?


Jest on jeszcze bardzo oddalony...

Pogrążanie się w wieczorze wspominającym, tęskniącym, w wieczorze nad mogiłami zadumanym, mrocznym — oto jedno z najpowszechniejszych nieszczęść świata.
Przyjdzie może czas, że siłą dobroci i siłą miłości, siłą mądrości dobrej ludzie przerabiać będą nieszczęścia w szczęścia, — ale teraz, jest on jeszcze bardzo oddalony.
Przyjdzie może czas, gdy silni słabych, mądrzy mniej mądrych, piękni szpetnych, młodzi starych braterskiemi otoczą ramiony i zamiast jątrzyć rany pieprzem pośmiechu, pogwizdu, goić je będą słodyczą przyjaźni, pomocy. Wówczas cudem tej słodyczy słabi przemienią się w silnych, niemądrzy w mądrych, szpetni w pięknych, a starzy długo żyć będą — duchem młodzi.
Ale teraz, czas ten jest jeszcze bardzo oddalony.
Czy kiedykolwiek przyjdzie?
Jestże wolą Stwórcy, aby stworzenie ziemskie czasu takiego zaznało?
Posiadaż stworzenie ziemskie moc stworzenia takiego czasu?
Istnieje przecież, tleje lub goreje w nielicznych sercach ludzkich jego przeczucie.
Czemże są te przeczucia? Czem są te skrzydła, co przez mgieł pierzchliwych zwoje niosą serca w świetliste głębie czasu i tam przeciw nadziejom zawieszają kotwice nadziei.
Wszystko na ziemi przeciw nim się sprzymierza, a one trwają. Wszystkie rzeczy jawne, mocne, głośno brzmiące, triumfujące, wołają na nie: marą płonną, mgłą, złudą, z nierozumu powstałem niczem — jesteście!
A one odpowiadają: trwamy. I przez wieki, przez wichry, przez gromy, w sercach, jak w arkach, niosą kotwicę nadziei w świetlistą dal, w nieznaną głębię czasu.
Czemże są?
Nie sąż rysem nieśmiertelnym, na sercach skreślonym wówczas, gdy serca te były iskrami w Twoim płomieniu, jelonkami pojącymi się u Twych zdrojów, — o Źródło wszechwód czystych! o ognisko ogni świętych!
Nie sąż promieniem wiekuistym, który na serca spłynął wówczas, gdyś naznaczał je światłem Oblicza Twojego — o Zbiorniku wszechświateł, lejących się na wszechświaty i czasy!
Przez wichry i kurzawy, przez grady i gromy, niosą serca wierne ten rys i ten promień, ku czasowi królestwa Twojego, który teraz jest jeszcze bardzo oddalony...



Słyszy to wieczór...

Ludzie, oblicza, brzmienia głosu, uczucia, związki, sceny natury i obrazy życia, momenty serca i momenty myśli, formy i treści, powierzchnie i jądra — przemijają. Wszystko, co ziemskie, przemija.
Pamięta o tem wieczór.
Nie w każde serce dzień wszczepia uczucie przemijalności wszystkiego co ziemskie, lecz to, w które wszczepi, minut radości zaznawać niekiedy może, godzin smutku zaznawać zawsze musi.
Wie o tem wieczór.
Więc częściej od pór dnia przeminionych pochyla się nad swą duszą i wargami, pragnieniem wiekuistości drżącemi, mówi:
— Ty nie przeminiesz.
A ona, w pomroku wieczora świecąc iskrą brylantową, skrzydła rozpina i odpowiada:
— Od naczyń kruchych, od prochów rozsypanych, od zmiennych form i znikających cieni — ulecimy!
Słyszy to wieczór...


Że raz jeszcze...

Że przed nadejściem nocy raz jeszcze ujrzałem lazury niebios wolnych, przestworza pól szerokich, płynne kryształy wodne, chyże loty jaskółcze, słoneczny glob promienisty, który spływał za obrzeżynę ziemi, gdy po niebie orszakiem królewskim żeglowały świecące klejnoty — obłoki
i że słyszałem skrzydła wichrów szumne, skowrończe śpiewy lotne, szeptania liści o tajemnicach zapadającego zmroku, głębokie cisze, których kopuły wznoszą się nad świtania błękitnych poranków;
żeś oczom moim spocząć dał w oczach niezapominajek, pić biel śnieżystą z wilgotnych koron nenufarów —
i że widziałem, jak na gałęziach wiotkich goreją rosy, gdy w nie przenika purpura zorzy rubinowa;
że gdy wszystko naokół ciche było i czyste, myślą czystą i cierpieniem cichem do Ciebie o litość nad sercem swem wołałem
i litością wielką litowałem się nad tymi, którzy we wrzawach pustych, w blaskach zwodnych, w rozpyle dusz marnym serca swe nurzają;
żeś o godzinie zachodu zapalił mi na niebie rubinową smugę zorzy, której purpura serce moje przeniknęła
i że to serce przed okiem Twojem na oścież rozewrzeć mogę, bo na jego purpurze nic niema, krom gorejącej jak rosa o zachodzie — łzy;
bądź podziękowan i ubłogosławion Stwórco lazurów, kryształów, lotów chyżych, kwiatów białych, globów promienistych i — serc przeniknionych purpurą wieczornej zorzy, z gorejącą na niej w milczeniu wieczornem — łzą!



Zmiłuj się nad nami!

Jako woda uciekająca — życie nasze,
jako wątłe skorupy kruche — łodzie nasze,
jako kwiaty więdnące — serca nasze,
jako ptaki więzione — dusze nasze.
Jako światełka, które we mgłach obłędnych Światła szukają — myśli nasze,
jako rany, które, tęsknością łaknące, wargi ku dosytowi rozwierają — kochania nasze,
jako trzciny, któremi nad wezbraniem wód biegnących
wichry miotają — wole nasze,
jako gołębie, które pod niebiosami pościg jastrzębi za sobą mają — cnoty nasze.
Tyś, Panie! dla wód w wieczność uciekających — ujściem,
dla żeglarzy z fal na fale spienione rzucanych — przystanią,
dla serc od tęskności we wnętrzu swem omdlałych — winem,
dla skrzydeł od bicia w ściany klatek rozbolałych — nadzieją.
Zmiłuj się nad nami!
Tyś pochodnią — szukającym,
lekarzem tym — co chorzy,
siłą — w sobie zachwianych,
ratunkiem — ściganych.
Zmiłuj się nad nami!
My prochy liche i przed Wielkością Twoją największy z nas — pyłek maleńki,

my ślepcy błądzący i przed Mądrością Twoją najmędrszy z nas krótkowidz jednooki,
my z jadem w żyłach urodzeni i przed Dobrocią Twoją najsłodszy z nas — piołun gorzki,
my niedolą na sercach piętnowani i przed Szczęśliwością Twoją najszczęśniejszy z nas — nędzarz spłakany.
Zmiłuj się nad nami!
Tyś Światłem — bez cienia,
Kochaniem — bez cierpienia,
Potęgą — bez zachwiania,
Dobrem — bez skazy.
Zmiłuj się nad nami!
Wielkość Twa, za krańce stworzonych wszechprzestrzeni — sięga,
Mądrość Twa, zmazy do stóp Twych kornie przypadające — przekreśla,
Dobroć Twa serca, błagalnie rany swe Tobie ukazujące — ukaja,
Litość Twa, nad brzemiona swe po drogach twardych niosącymi — pochylona.
Zmiłuj się nad nami!
Idziemy, idziemy ku Tobie po falach wód w wieczność biegnących — chwiejący się i niedowidzący,
płyniemy; płyniemy ku Tobie na łodziach wątłych, kruchych — błądzący i powracający,
wołamy, wołamy ku Tobie z serc zranionych i skrzydeł zmęczonych — łzy i krew roniący,
lecimy, lecimy ku Tobie przed wichrami złymi i pościgami jastrzębimi — strwożeni i uciekający.
Zmiłuj się nad nami!



Tak szeptał tuman czarny...

Niegdyś, niegdyś przyszła była do mnie mara posępna i, na bezsennem posłaniu mojem ległszy, tumanem czarnym całego mię pokryła.
Całego mię okryła, od stóp aż po włosy, tumanem czarnym, z którego były jej ciało i suknia, a szept jej syczący głowę mą oblewał i, kędy życie sercem tętni, — spływał.
Smutkiem nazwała siebie mara czarna i rzekła:
że za bratem swym, Bólem, śladem w ślad po świecie chodzi;
że gdy Ból serce człowiecze przebije i na dnie jego zmęczony spoczywa, ona przychodzi;
że Ból jest nożem, który krew wytacza, ona trucizną, która w krew się wsącza;
że krzyk jest głosem Bólu, krew jego kolorem, a ona cicho stąpa, nocy barwą obleczona, powoli, powoli na pierś, oczy, myśl, siły człowiecze się kładzie i szepce... szepce...
— ...»Co ty wiesz?
»Wiotkim tyś cieniem, który po drodze życia mknie i — znika.
»Skąd? Dokąd?
»Co ty wiesz?
»Miljardem dróg jest życie, któremi na świat powierzchni miljardy cieni pomyka i — znika.
»Skąd? Dokąd?
»Czy ty wiesz?
» Świat zbiorowiskiem cieni wszech natur i kształtów, które na czasu oceanie pomykają i — znikają.
»Skąd? Dokąd?
»Czy ty wiesz?
»W sercu twem słowik i róża skonały; w głębokościach przestworzy umarła gwiazda.
Po co róże, słowiki i gwiazdy?
»Czy ty wiesz?
»Na sercu, czole, dłoniach piekące pieczęcie złej doli nosisz.
»Za co? Ku czemu?
»Czy ty wiesz?
»W pobliżu brzmi muzyka skoczna, rozlegają się śpiewy i śmiechy ochocze. Tam radość życia, pląsy, wesele. Idź i szatę Dejaniry, z piekących pieczęci złej doli utkaną, w kaskadę śmiechu — wrzuć...

....................

»Od kaskady śmiechu wzrok, słuch, duszę z niechęcią odwracasz?
»W pobliżu las stoi głęboki, samotny, spokojny, cichy, cienisty, bezpieczny od świata, od ludzi i dobrze być musi, ach! na mchów pierzu miękkiem, pod szerokiemi skrzydłami paproci, oko w oko tylko ze skabiozą białą, nad głową tylko z obłokiem skrzydlatym — usnąć!
»Idź, i w cienistej, spokojnej, samotnej głębi lasu — na mchy i paprocie szatę życia — zrzuć!
»Po co życie?
»Czy ty wiesz?

....................
...»Gdybyś wiedział, że z łez twych oczu powstanie zdrój kastalski, w którym skąpane oczy inne nigdy już płakać nie będą;

...gdybyś wiedział, że z prochu twoich słowików zamordowanych Feniks uleci i w sercach innych pomarłe szczęście odrodzi;
...gdybyś wiedział, że dłoń twoja dłoni czyjej, dusza twoja duszy czyjej — jest radością.
»Gdyby kto wołał...
»Wsłuchaj się w echa, które głosy niosą!
»Nikt nie woła. To wiesz...
»Z łez, wylanych przez oczy jedne, powstająż dla oczu innych cudowne zdroje kastalskie?
»Nad popioły róż i słowików umarłych wzlatująż ptaki szczęśliwych odrodzeń?
»Dobędżież pług twój ziarno z roli bagnistej lub wyschłej ?
»Wysącząż twe wargi skrwawione gorycz z jądra kwiatu?
»Czy ty wiesz?
»Wołaż ku tobie głos jaki kochany: radości moja?
»Wsłuchaj się w echa, które głosy niosą!
»Cisza. Nikt nie woła. To wiesz...

....................

...»Od śmiechu kaskady wzrok, słuch, duszę z niechęcią odwracasz?
»W pobliżu las głęboki, spokojny, samotny, cichy, cienisty, bezpieczny od świata, od ludzi, i dobrze tam spać — bez snów«.
— Tak szeptał tuman czarny, któremu na imię Smutek, który za bratem swym, Bólem, przychodzi i, gdy tamten krew wytacza, on sączy w nią truciznę powoli... powoli...
I już nic...
Kędy życie sercem tętni, kędy potok myśli płynie, kędy pręży się Wola — królowa, i do stóp królowej sługi — siły przybiegają — już nic!
Tylko ten las, głęboki, samotny, spokojny..., mchy, paprocie..., od ludzi, od świata...
Nic. Ze skabiozą białą oko w oko... z obłokiem skrzydlatym nad głową... sen bez snów...
Cóż ja wiem?... Nikt nie woła... To wiem. I nic.

....................

...U wezgłowia mego wtedy stanęły dwa białe, wysokie Anioły.
Z dwóch stron wezgłowia mego dwa Anioły stanęły — i gdy skrzydła ich szerokie pochylały się nademną, jak nad dzieckiem spłakanem chylą się macierzyńskie dłonie, jeden rzekł:
Bóg.
A drugi rzekł:
Polska.
Piórami skrzydła swego oczu mych dotykając, jeden rzekł:
Bóg wie!
Pióra skrzydła swego na sercu mi kładąc, drugi rzekł:
Polska woła.
W tumanie czarnym, w głębokich głębiach jego, zapłomieniały dwa ogromne słońca.
Na płomieniejące słońca skrzydłami ukazując, Anioły rzekły:
Tam idź!
Wskróś mózgu, wskróś piersi płynęły mi głosy Aniołów i tam spłynęły, kędy życie sercem tętni.
Powstałem — szedłem — idę!
Do tumanu czarnego nie rzekły Anioły: odejdź!
Idzie za mną, ale nie jest czarny. Jak lampy niebieskie, świecą w nim oczy wysokich Aniołów i płomienieją w głębokich głębiach jego — dwa ogromne słońca.


Kędy płyną dwa złote ruczaje...

Sprzecznościom życia dziwisz się. Śmiechowi, co zadzwonił wśród krzyków tragedji, lichej glinie w pokładach drogocennego marmuru, rdzawej skazie na płatku róży białej — dziwisz się.
O, drogi! Twory życia to zlepy marmuru i gliny, uploty sznurów pereł i sznurów korali.
Perłowe gamy śmiechu, — koralowe strugi krwi;
cień chmury na jutrzni porannej, — złota gwiazda nad wieczorną zorzą;
śmiech lekki, u którego tonów, na sznurach łez kołyszą się ciężkie westchnienia;
łzy ciekące po złotogłowiu, — konwalja pachnąca na grobie;
skaczący i wybielony klown, — w ponurej celi smutku;
świst dyscypliny pokutnej, przerzynający pieśń Anakreonta;
pieśń Anakreontowa, brzmiąca w czasie biesiadnych pochodni, gdy w jasności jutrznianej skowronek dzwoni i skowronkowo, pod błękitami, modlitwę poranną śpiewa dzwonnica kościelna...
Czyś nigdy nie czuł bólu, który z samego siebie się śmieje i śmiechu, który nad sobą samym ogromnem łkaniem płacze?
Czy nie widziałeś grzechu, męką serdeczną dźwiganego ku ogromom cnoty, i cnoty, którą złość serca w rozdoły grzechu spychała?
Na zachód idąc, nie umierałżeś nigdy z tęsknoty za wschodem, a gdy ku temu kroki obróciłeś, czyliżeś się wichrem żalu na wschód nie zwracał?
O, drogi! w tym zlepie, w tym splocie, w tych wiecznych bojach życia, jedno tylko oko Boże rozróżnić zdoła glinę od marmuru, sznur pereł od sznura korali, łzę oka od złotogłowiu szaty, rdzę na płatku róży białej od spalonego w żarach słonecznych jej serca, — i niech ono jedno tylko gromem gniewu druzgoce i spala to, co dla wszechświatłości Jego jest ciemnością.
A my...
Lecz zważ jeszcze. W muzyce tej bezdennej, którą rozlega się świat, im narzędzie muzyczne kunsztowniejsze, bogatsze, im pierś jego szersza i struny liczniejsze, im cieńsze, lotniejsze, na myśl muzyczną wrażliwsze palce, które po strunach przebiegają...
Posłuchaj!
Czy słyszysz tam w dali, u skraju równiny grającą fletnię pastuszą?
Jedna, druga, trzecia nuta! jedna, druga, trzecia nuta! wciąż te same... te same...
Umilkł instrument prostaczy, ubogi.
A teraz... słyszysz.
Rozegrała się, rozśpiewała, rozdzwoniła harfa kunsztowna, bogata, pierś zasnutą złotemi struny wystawiająca na błyskawice, gromy, słońca, podmuchy, szelesty, pogody, pieszczoty i miecze, chmury i błękity nieba, ziemi, duszy własnej, — duszy głębokiej, a po brzegi pełnej nieba i ziemi...
O, drogi! w tej ulewie, w tej burzy, w tym zgiełku, w tych nieskończonych bojach tonów, jedno tylko ucho Boże rozróżnić zdoła potępione od błogosławionych i niech jedno tylko Słowo Boże ku tym grzmi: zgińcie! ku tamtym: śpiewajcie!
A my...
Wznieś na dłoni amforę i pójdźmy, kędy śród szarych piołunów płyną dwa złote ruczaje...
Miodną patoką miłosierdzia i oliwą przebaczenia płyną.
Zanurz w ruczajach wargę amfory, niechaj z nich pije — i poniesiemy ją między harfy świata, by łkające ich struny słodyczą miodu sycić i zgrzytające namaszczać oliwą pokoju.
Potem amforę oddamy rękom bratnim, aby ją pochyliły nad strunami — naszych harf.



Cicho, cicho na leśnej polanie...

Cicho, cicho na leśnej polanie, barwami rozmaitemi pałają kwiaty dzikie — i niema na nich kurzawy, przez wiatry niedobre po świecie noszonej. Jak rosa poranna czyste, stoją w niewinnej zadumie nad pościelą, z blasków słonecznych utkaną, którą chwiejne cienie drzew okolnych w chwiejne, wzorzyste przeźrocza dzierzgają.
Czystem złotem błyszczą twarze jaskrów i posłonków, mnóstwem ócz modrych z traw wyglądają barwinki, na spotkanie śnieżnych gwiazdnic po trawach pełzną bursztynowe sznury rozchodników, z bronzowymi włosami mietlic splątane korale rdestu malują smugę połysków miedzianych.
Wnet przyjdzie tu młode dziewczę wiejskie, na połyskliwej smudze miedzianej usiądzie i, rozchodniki, posłonki, gwiazdnice zrywając, wić z nich będzie wianki drobne, które w jaskrawe dnia świątecznego południe, w obłocznych dymach kadzideł ofiarnych, u kościelnego ołtarza zawiesi.
Boże! od kurzawy, przez wichry niedobre po świecie noszonej, strzeż kwiaty na polanie leśnej w zadumie niewinnej stojące, i niechaj czyste, jak rosa poranna, w obłokach dymów ofiarnych, barwami rozmaitemi u Twego Ołtarza pałają.


∗             ∗
Cicho, cicho w cienistem ustroniu falami błękitnemi płynie strumień leśny — i niema w nim burz, które w toniach ciemnych wzniecają wichry zbuntowane. Kryształem roztopionym, w błękitnej zadumie, płynie ku dalekiemu, w mgły spowitemu, różową tajemnicą z za leśnej gęstwiny przeglądającemu skłonowi nieba.

Złotemi strzałami tkwią w falach strumienia płomienie słoneczne, dzierzgają je w chwiejne, wzorzyste przeźrocza chwiejące się u brzegu brzozy i kaliny, płyną nad niemi smętne szmery i poszumy lasu, mkną po nich smukłe cienie przelatujących ważek i motyli.
Wnet przybiegnie tu sarna chyża i z fali, strzałą słoneczną drgającej, błękit i złoto pić będzie, rybitwa spragniona zleci, by piersią śnieżną przypaść do rzeźwiącego jej łona, opadnie na nią gałąź kaliny i kwiatem rozwitym, jak śnieżną wielką gwiazdą, zaświeci.
Boże! od wichrów zbuntowanych, które w toniach wodnych burze wzniecają, strzeż strumień w cienistem ustroniu płynący, i niech czysty, jak roztopione kryształy, spragnione kwiaty, sarny i rybitwy pojąc, w błękitnej zadumie, ku dalekiemu, w róże tajemnic Twych spowitemu skłonowi nieba Twego płynie.


∗             ∗

Cicho, cicho w sercach naszych barwami rozmaitemi pałają marzenia nieśmiałe — i niema na nich kurzawy, przez wichry niedobre po świecie noszonej.
Cicho, cicho przez serca nasze przepływa strumień nadziei — i niema w nim burzy, którą w toniach wodnych wzniecają wichry zbuntowane.
Wzbija się nad ogrodem marzeń kopuła gwiaździsta i przelatują pod nią wysokolotne orły.


Nad brzegiem Renu stali...

Wspomnienie z dalekiego świata niegdyś przywiezione i nie wiem czemu w pamięci trwające. Tak drobny, tak drobny bohater wspomnienia, że nie wiem czemu...
Ginie mi czasem i znowu powraca. W mrokach zadumy przelatuje najczęściej i słyszę wtedy łoskot, krzyk, szumy, naprzeciw którym leci.
Choć w pyle skier złotych widziałam go niegdyś i choć z oczu mi zniknął w lśnieniu połamanych tęcz, w mrokach zadumy widuję go najczęściej, nie wiem czemu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
...Nad brzegiem Renu stali widzowie zdumieni, w słynny wodospad szafhuzański zapatrzeni, wsłuchani.
Dzień był letni, gorący. W upale, w blasku słońca stały pałace białe, ogrody kwietne, ulice ludne, drzewa rozłożyste. Ren płynął wstęgą roztopionego srebra i po roztopionem srebrze, z puszczonemi na wiatr pióropuszami dymów-olbrzymów, nadpływały, przepływały, rozmijały się, turkotały statki wodne.
Ale to wszystko było niczem, to wszystko jak atomy w bezmiarze tonęło, ginęło w widoku i w głosie cudu przyrody, ogromu przyrody.
Z wysoka, z wysoka ogrom ten na srebrną rzekę spada. Zanim spadnie, wody swe w powietrzu na alabastry twarde, na przeźroczyste kryształy przerabia, budując z nich kolumny, wieżyce, zamczyska, puszcze kształtów w alabaster i kryształ stężałych, a wiecznie ruchomych. Wszystko jak alabaster białe, albo jak kryształ przezrocze; na wszystko piany śnieżyste kładą koronki królewskie, ciężkie i kwiaty wielkie, bajeczne, a naokół rozpyla się kurzawa wodna lekka, leciuchna, złotemi skierkami świecąca i przez kurzawę złotych skierek, w kolumny, w wieżyce, w zamczyska strzały słoneczne wstępują, zapalając tu i owdzie, wyżej, niżej fragmenty połamanych tęcz.
Z wysoka, z wysoka ogrom ten spada — i krzyczy. Z innych wiecznie cząstek te same wiecznie kształty budując, szumem straszliwym, gwałtem piekielnym, krzykiem obłędnym przestrzeń od ziemi do nieba napełnia.
Jakby dwa morza w przypływach przeciwległych łonami rozszalałemi wzajem o siebie uderzały, jakby dwa niebieskie globy ścierały się w boju śmiertelnym. Szum, łoskot, grzmoty, zgiełk — gwizdania, turkoty, bełkoty rozełkane, ryki bólów ponurych bez nadziei, ani odpoczynku.
Jakiś bez odpoczynku gwałt rzeczy wściekłych, które od nieba do ziemi ścigają się i druzgocą, — jakaś nieśmiertelna męka rzeczy, które, z piorunowym pędem w unicestwienie lecąc, szumią szałem, huczą rozpaczą, bełkocą od bólu i, w każdem mgnieniu unicestwiane, odnawiają się z każdem mgnieniem, wiecznie inne, wiecznie takie same.
I wiecznie je wokół oblatuje leciuchny pył skierek złotych i wiecznie na paletach z alabastru i kryształu siedm barw lśniących przelewa w nich tu, owdzie fragmenty tęcz...
Stali nad brzegiem Renu widzowie zdumieni ..

..................

Wtem z nad głów ich wyleciało i falującym, drżącym lotem w powietrzu pływać zaczęło coś małego, błękitnego, tak małego i błękitnego, jak kwiat lnu.
Był to mały, błękitny motyl.
Skąd się tu wziął? Z nad jakich traw spokojnych, z jakich cienistych, kwiecistych ogrodów zerwał się, aby tu lecieć?
Co ku tej grozie i ku tej potędze, ku odmętowi pędu i krzyku gnało to drobne, to wątłe stworzenie?
Co tę słodką idyllę pociągało do tej straszliwej tragedji?
Co zadzierzgnęło nić pociągu niewidzialną pomiędzy małością tą a tym ogromem?
Czy do tęcz leciał? Czy do słonecznych strzał, co w kryształowych kolumnach gorzały?
Leciał. Mrugały mu skrzydełka szybko, szybko, jak mrugają powieki nad oczyma człowieka przestraszonego. Wzlatywał ku górze i ku dołowi się opuszczał; pomykał naprzód i znów się cofał. Lękał się. Leciał przecież. Chłodem bolesnym biła wodna kurzawa. Leciał. Nad ból, nad lęk silniejsza bywa nić pociągu tajemnicza.
Już w leciuchnej kurzawie wodnej drobiną błękitną migoce, już obleciały go skierki złote i drobne skrzydła walczą...
Walka skrzydlatej drobiny błękitu z ogromami przelewających się kryształów i alabastrów cichego mieszkańca pól i ogrodów z odmętem, szałem, wrzaskiem wodospadu.
I stało się, że przed oczyma widzów ta małość zasłoniła tę ogromność. Ścigały ją oczy...
Przebył mgławicę złotą, zleciał na tęcze, w czaszy śnieżystego kwiatu migocącą — zniknął.
Nadaremnie szukały go oczy. Może w męczarni skrzydełek roztarganych żył i walczył jeszcze w toniach alabastrowej wieżycy? Może ze śnieżystego kwiatu wylały go piany wzburzone i razem z tęczą, na której był osiadł, w otchłań huczących nurtów runął?
Nie było go nigdzie.
Wodospad zaś piętrzył kryształy na alabastry, alabastry na kryształy i grzmiał, szumiał, płakał, szalał nieśmiertelną męką rzeczy, które pędem piorunowym w unicestwienie lecą i, w każdem mgnieniu unicestwiane, odnawiają się z każdem mgnieniem, wiecznie inne, wiecznie takie same...
......O duszo z niebieskich otchłani błękitnych zlatująca pomiędzy ziemskie wrzawy, pościgi, piany wzburzone i tęcze znikome!
O dolo, któraś zerwała się z nad traw spokojnych, z cienistych, kwiecistych ogrodów, aby lecieć ku niebotycznym kolumnom i wieżycom, ku niezgłębionemu odmętowi i nieśmiertelnej męce — rzeczy wielkich!


∗             ∗

Są pory w życiu człowieka, w których jedyną pracą, jedynym czynem, jedyną zasługą może być tylko cierpliwe, bez skarg i gniewu znoszenie życia. Nic podźwignąć i nic dokonać już nie można, oprócz wzniesienia duszy swojej nad małości tego świata i powściągnięcie jej od wylewania na świat tych ciemności i goryczy, któremi on ją napoił.







GDZIE SZCZĘŚCIE?





Piękna, dumna, bogata Cecylja Metella, pragnąc odetchnąć świeżością letniego wieczoru, rozkazała ciemnym Numidom spuścić z ramion pozłoconą lektykę i z niej, na bazaltem usłaną apijską drogę, zstąpiła. Wnet otoczył ją świetny rój przyjaciół i wielbicieli, nic bowiem zaszczytniejszem, ani pożądańszem nie było w ówczesnym Rzymie nad gościnność, przyjaźń, miłość spadkobierczyni imienia i bogactw wielkiego rodu Metellów. Niewiele też tam ujrzeć można było zjawisk tak wspaniałych, jak opłynięta haftowaną stollą kibić tej kobiety, a tak ponętnych, jak jej oczy, które blaskiem i pięknością przewyższały drogie kamienie, rozsiane w misternym djademie jej złotych włosów. Zaledwie też wychylającą się z purpurowych osłon lektyki otoczyły ją pełne radości i czci powitania.
— Bogini lekką stopą ziemi dotknęła! Szczęśliwa ziemio! Z zapałem i niskim pokłonem wołał podstarzały, lecz wystrojony i z konsularnego rodu pochodzenie swe wywodzący Rutyljus Tersus.
Mniej wysoko urodzony, lecz bogatszy i młodszy Pomponjusz ręce na piersi złożył i z miodem w oczach mówił:
— Ilekroć widzę cię, Domina, myśl moja wikła się w zagadnieniu, u której z bogiń najsłuszniej zazdrość obudzać możesz: Djanę bowiem wyniosłością postaci przerosłaś, Wenerę przyćmiłaś wdziękami, a Minerwa...
Tu zręczny dworak i ulubieniec panującego Augusta, Popeusz, patetycznemu Pomponjuszowi mowę przerwał.
— Ziemskie nowiny, o dostojna, milszemi Ci może będą nad niebieskie. Wczoraj przy wieczerzy, u stołu Pana Rzymu i świata wiele o twoim nieporównanym dowcipie mówiono, a sam Cezar, — niech wiecznie żyje! tyle wychylił czar wina, ile twe imię liter zawiera...
— Sławne, wielkie, Rzymianom drogie imię! — podchwycił uczony Blandus. — Dalmację i Numidję Rzym twoim przodkom zawdzięcza, a krew ich zmieszała się w twoich żyłach z tą, która ożywiała najdostojniejszy na ziemi ród Scypjonów.
— Więc z dwu pni tak wspaniałych wyrósł cud świata, — dodał świetny, wesoły Haberjusz, a najmłodszy, nieśmiały, lecz piękny, jak Apollo, Lucjusz Maniljus wzdychał i, trzymany w dłoni pęk róż obrywając, wonne ich płatki pod stopy jej sypał.
Niby garść djamentów, Metella rozsypała na czcicieli swoich mnóstwo przelotnych, zalotnych uśmiechów i spojrzeń, ale wzrok jej na żadnym z nich nie zatrzymał się z upodobaniem lub przyjaźnią i nie zajaśniało w nim uczucie szczęścia. Owszem, około koralowych ust jej błądziło szyderstwo, gdy, piękną rękę ku zachodniej stronie nieba wyciągając, zawołała:
— Czy ani jednego słowa podziwu i zachwycenia nie macie, Domini, dla tego cudu natury, który ukazuje się wam w tem świetnie zachodzącem słońcu?
— Gdy na twoje oblicze spoglądam, najjaśniejsza, dla wszystkich świetności nieba i ziemi ślepym się staję, zadeklamował Pomponjusz.
Inni w zmienionych słowach to samo powtórzyli, poczem światowy Haberjusz zapytywał Metellę, czy dobrze czas spędziła na wczorajszej uczcie u konsula Labea, dworak Popeusz przyciszonym głosem uwiadamiać ją zaczął o najświeższych plotkach, obiegających dwór i miasto, w czem ze złośliwym dowcipem dopomagał mu podstarzały Tarsus, uczony Blandus błagał ją, aby raczyła zostać patronką świeżo ukończonego przezeń dzieła, a piękny, młodziutki Maniljus śpiewnym głosem deklamował wiersz, który na cześć jej ułożył.
Tak za powoli i wyniośle postępując, szli ścieśnioną, gwarną, od strojów błyszczącą, od perfum wonną gromadą, lecz ani z ust jej przychylnego słowa, ani z oczu błysku szczęścia wywołać nie mogli. Owszem, im dłużej znajdowała się w ich towarzystwie, tem widoczniejsze fale znudzenia, czy tęsknoty przepływały po jej białem, dumnie wzniesionem czole, tem dalej, głębiej kędyś pod sklepienie przedwiecznego nieba, ku skrajom równiny, świętymi gajami usianej, sięgał wzrok jej burzliwy i smutny. Nagle, iść nie przestając, mówić zaczęła:
— Daleko więcej niż wysławianiem zalet moich, którego słucham odkąd żyję, ucieszylibyście mię, Domini, gdybyście rozwiązać chcieli zagadkę, która w tej chwili myśl moją udręcza.
Gdy zaś jednogłośnie i żarliwie ją błagali, aby im conajprędzej tej sposobności przypodobania się jej udzieliła, rzuciła krótkie pytanie: — Gdzie szczęście?
Natychmiast z ust ich sypnęły się odpowiedzi.
— W możności oglądania cię, najpiękniejsza!
— W tak wesołem i wszelkich trosk próżnem życiu jak twoje, ulubienico bogów i ludzi!
— W krwi tak dostojnej jak ta, która napełnia szlachetne twe żyły!
— W takiej jak twoja sławie, najpowabniejsza z niewiast rzymskich!
— W takiem bogactwie, jak twoje, spadkobierczyni numidyjskiego Metella!
— W miłości twojej, o boska!
Odpowiedzi tych wysłuchawszy, po raz pierwszy stanęła i, twarzą ku nim obrócona, z uśmiechami, które jak wyostrzone sztylety po całej jej twarzy drgały i migotały, zawołała:
— Jutro... albo nie, na wszystkich bogów! dziś jeszcze przywołam jednego z najuczeńszych prawników rzymskich i u dołu testamentu mojego napisać każę rozkaz, aby, gdy umrę tu, na tem miejscu, zbudowano dla mnie grobowiec, którego kształtu nie oznaczę, — niech sobie nad nim architekci głowy łamią! lecz żądać będę, aby u szczytu otaczały go wyobrażenia głów oślich, albo wołowych...
Słowy temi głęboko zasmuciwszy swoich czcicieli, lecz nie zdoławszy ich obrazić, — bo któż mógłby się gniewać na taką jak ona ziemską boginię! Metella ku jednemu z rozsianych po równinie świętych gajów rękę wyciągnęła i znacznie weselej zapytała:
— Co tam pod temi staremi dębami tak wesołego i uroczystego się dzieje? Słyszę gwar wołań i pieśni, widzę wystrojony tłum niewiast i dzieci.
Jeden z czcicieli jej lekceważąco pochwycił:
— Jest to zapewne motłoch, który obchodzi święto jednego z gminnych bóstw swoich.
— Pójdę tam! — zawołała Metella. — Może pośród motłochu znajdę nad czem zapłakać, lub z czego się uśmiać, bo oddawna już tylko jawnie lub skrycie — poziewam!
Kaprys jej był dla nich rozkazem! więc ze starannie utajoną niechęcią opuścili szeroką, a o tej porze przez świetne towarzystwo napełnioną drogę i szli za nią ścieżkami, które wśród pola wiodły ku wskazanemu przez nią miejscu. U końca orszaku, wysoko nad kwitnącemi kaktusami i płotkami ze strzyżonych bukszpanów i mirtów, sunęła pozłacana lektyka, przez kilku ciemnych Numidów niesiona.
Wśród licznych, czci bóstw różnego rzędu poświęconych gajów, które olbrzymi Rzym otaczały, ten do najmniejszych i do najmniej ozdobnych należał. Nie było w nim tak jak w innych, rozległych i tajemniczych głębi, drogocennych portyków i świątyń, ani tłumu posągów mistrzowskiemi dłońmi rzeźbionych, ani łanów najrzadszych i wonią upajających roślin. Nic, tylko kilka dębów odwiecznych, tak może jak Rzym starych, a połączonemi konarami swemi tworzących głębokie sklepienie, pod którem na piedestale, grubo z prostego kamienia wyciosanym, wznosił się jeden tylko, może jak te dęby stary, grubo przez twarde snać ręce wykuty posąg niewiasty. Żadnych kunsztów i ozdób, tylko źródełko, które z miękiej murawy tryskające srebrnym promykiem wiło się u potężnych pni dębów; żadnych bogactw, tylko nieustannie zmieniające się i ruchome, to ku polu i miastu odpływające, to przybywające od nich gromady ludzi świątecznie, ale prostacko ubranych z rozmodlonemi i zachwyceniem zdjętemi, lecz prostaczemi twarzami. Były to tłumy prostaków, których jakieś uroczyste i do głębi ich wzruszające święto od powszednich, ciężkich prac i trosk oderwało. Proste także, tanie, ubogie przynosili tu oni ofiary: wieńce z leśnych i polnych kwiatów, kosze, napełnione wonnym rozmarynem, placki owsiane, dzbany z mlekiem i płynnym miodem. Z wieńców wznosząc dokoła posągu barwne, trawami rozczochrane, dziką wonią buchające wzgórza, a pod stopy mu sypiąc gałązki rozmarynu i z czar glinianych białe lub złote płyny rozlewając, starcy, mężowie, młodzieńcy, niewiasty, ogromnym chórem, z którego wydobywały się i śpiewnem zawodzeniem szeroko rozbrzmiewały najgoręcej zachwycone i rozmodlone głosy, wołali:
— Anno Perenno! Anno Perenno! Miłośnico biednego ludu, matko karmicielko, bądź błogosławiona! Anno Perenno, z sercem niewieściem, a rozumem męża, ze słodyczą gołębicy, z lwią odwagą, z czynnemi dłońmi, ze stopą chyżą, ze skromnemi usty, z ognistą mową, bądź błogosławiona! Anno Perenno, niewiasto nad niewiastami, przez którą dobrodziejstw życia używamy, bądź błogosławiona!
I ciągle, jak strofa nieustannego hymnu, jak hasło namiętnej chwalby, to imię niewieście i gminne rozbrzmiewało pośród odwiecznych dębów i mnóstwem ech rozbiegało po polach. Nigdy żadne bóstwo nie było głośniej, rzewniej, triumfalniej czczone nad tę śmiertelniczkę, której pamięć dziś te prostacze tłumy obchodziły. Tuż, tuż prawie u stóp wyniosłych, wyrzeźbionych, w marmur i złoto ustrojonych pałaców, w których słynęła i królowała Cecylja Metella, obchodziły one z miłością, wdzięcznością i czcią pamięć i chwałę Anny Perenny.
Starca, na uboczu nieco, u stóp dębu stojącego z zadumy wyrwało pytanie, wymówione głosem wyniosłym i do rozkazywania nawykłym.
— Kimże była ta jakaś, której nieznane nikomu imię tak wychwalacie? Z jakiego rodu pochodziła? Co zasługującego na nieśmiertelną chwałę uczynić mogła?
Starzec podniósł powieki i ujrzał przed sobą niewiastę, bardziej do rozgniewanej bogini, aniżeli do śmiertelniczki podobną. Namiętna chwalba, oddawana innej niż ona kobiecie, gniewała Cecylję Metellę; szczere, rzewne, głębokie uczucia, któremi dla tej nieznanej przejęty był ten motłoch, budziły w niej niepojęte, lecz dotkliwe żale. To też dumne jej nozdrza rozdymały się gwałtownie, z oczu wybuchał płomień, a drogie kamienie nad wysoko podniesionem czołem i barwne hafty, owijające królewską kibić, drżały, migotały, płonęły w smudze słonecznego światła, śród której przed starcem stanęły. Ale on trwogi ani zdziwienia nie uczuł. Zatrudnieniem jego było wyładowywanie statków Tybrem od morza przybywających i roznoszenie towarów do bogatych sklepów stolicy, znał więc dobrze jej mieszkańców, a teraz, z uprzejmem skinieniem głowy, odpowiedział:
— Bądź pozdrowiona, najjaśniejsza; poznaję cię, jesteś córką numidyjskiego Metella, najbogatszą panią w Rzymie. Jacyż bogowie przywiedli cię w to miejsce tylko przez biedny lud nawiedzane? Nie wiesz kim była Anna Perenna i czem sobie zdobyła nieśmiertelną chwałę? Nie dziw! Na nieścignionych okiem wyżynach zasiadły córy konsularnych rodów rzymskich i żaden bóg nie wykrzesał jeszcze takiego promienia, po którymby ich dusze spuszczały się ku nam. I teraz także nie pojmuję, po coś tu przyszła i dlaczego mię zapytujesz o to, co nie obchodzi cię wcale. Historja długą jest i nim ją opowiem, może wspaniała jaka biesiada bez ciebie, clarissima, smutnie wlec się będzie, jak dzień bez słońca!
— To nic, opowiedz ją! Zuchwały jesteś i innym razem skarciłabym cię srogo! Teraz jednak, mów — rozkazuję!
Z cienia dębowych splotów, w którym widać było krzepką postać i mleczne włosy starca, zaszemrał cichy śmiech, któremu towarzyszyły słowa:
— O, najjaśniejsza, jakżeś ty do Anny Perenny niepodobna, jak niepodobna! Zabawi cię jej historja najpewniej, bo ciekawą jest zawsze rzeczą dowiadywać się o czemś tak do nas niepodobnem, jak ty, najjaśniejsza, do Anny Perenny niepodobną jesteś... Jakby ją i ciebie, najjaśniejsza, wcale inni bogowie stwarzali... jakby jej dusza i twoja, niby dwa dzbany różnej wartości i formy, wcale innem winem życia napełnionemi były... Ale już dobrze! dobrze! Mówić będę, skoro mi rozkazujesz... i dlaczegóżbym nie miał, na Kastora i Polluxa! córze konsularnego rodu tej drobnej oddać przysługi?
Szerokie plecy nieco przygarbił, obie ręce, które od pracy przybrały pozór ciemnych i powęźlonych gałęzi, na grubym kiju oparł i mówić zaczął:
— Dawno to było, daleko dawniej, niżeli początkiem swoim sięga ród Metellów. Na ubogi lud rzymski zemsta Jowisza wypuściła hyenę głodu. Za co Jowisz mścił się na ubogim ludzie? Czy za jego pokorę i poniżenie? Czy za te gorące strugi potu, któremi on rolę niewdzięczną oblewał? Za twardość rąk spracowanych, czy za serce wiecznych łez pełne? Nikt odgadnąć nie mógł, lecz wszyscy czuli, że cierpią i giną. Darmo, o konsularna córo, malowałbym przed tobą męczarnie głodu; nie zrozumiałabyś nawet najsłabszego ich początku, ty, która czujesz się pokrzywdzoną, kiedy ci kuchmistrz poda za mało tłuste pawiątko, albo barwenę nie dość obficie aleksandryjskim sosem oblaną. Oni łaknęli żytnich i owsianych placków tak, jak ty łaknąć możesz chyba nektaru bogów, bo wszystkie ziemskie nektary pijesz tak długo i ciągle, że z mdłością na podniebieniu zapytujesz dna swojej czary: gdzie szczęście!...
Kobieta, do ziemskiej bogini podobna, która teraz w białych i djamentami błyszczących palcach szarpała i gniotła bogate wisiory opasującej ją wstęgi, zawołała:
— Ostrą jest mowa twoja, starcze, lecz mądrą. Codzień wschodzące słońce to zapytanie na dnie mej duszy oświeca i przy biesiadnych lampach zgłoski jego nie gasną, lecz, owszem, srożej palą... Mów dalej, mów dalej! Ostrą jest mowa twoja, lecz mądrą!
— Dawno to było, daleko dawniej, niżeli początkiem swoim sięga ród Metellów, ale istniały już i podówczas podobne temu z potęgi i bogactw rody. Te nie cierpiały głodu, bo dla nich codziennie z Sycylji, z Afryki, z wysp greckich i wybrzeży Azji przybywały okręty przysmakami naładowane i nigdy pomiędzy nimi nie panowała tak, jak właśnie wtedy, szczera i huczna wesołość. Stara kronika przekazała nam wiadomość o Saturnaljach, które odbyły się w owej porze z niesłychaną przedtem wspaniałością biesiad i strojów. Na Janikulu, Suburze, nadtybrzańskich przedmieściach, ludzie jak sine mary chwiali się, mdleli, ginęli... Uczta, którą Kwinkcjusz Walerjus uświetnił zaślubiny swoje, kosztowała 50.000 sestercji, a podawano na niej sto dań najrozmaitszych i tyleż gatunków wina. Na Janikulu, Suburze, nadtybrzańskich przedmieściach, ludzie jak sine mary chwiali się, mdleli, ginęli. Klaudja Flawja, Pomponja Atia i inne sprowadzały sobie z Miletu suknie, perły z Koryntu. Na Janikulu, Suburze, nadtybrzańskich przedmieściach, ludzie jak sine mary chwiali się, mdleli, ginęli. W paletyńskim teatrze grał najsłynniejszy cytrzysta, a upojeni grą jego słuchacze cytrę mu opasali djamentowym sznurem i w gardło tyle najdroższego z greckich win wlali, aż biedak upił się i długo potem grać nie mógł. U góry Saturnalje huczały, tańczyły, piły; u dołu, w jednej z chat nadtybrzańskich, Anna Perenna rankiem ze snu wieszczego powstała i rzekła: »Skorom takiego snu była godna, więc w rzeczywistość go zmienię«. Śniło się jej, że od hyeny głodu obroniła lud...
— Kim ona była, starcze; mów prędzej, kim była?
— Niczem wielkiem, clarissima, niczem wielkiem... ot, niech mi wspaniałe uszy twe przebaczą, piekarką ona była, przez całe życie owsiany i żytni chleb piekła, dlatego miała zapasy mąki... Więc drew uzbierała, płomię roznieciła, wody przyniosła i chleb miesić i piec zaczęła, a co upiekła, to wnet chyża jak sarna pomiędzy głodnych rozniosła. Spieszyła, spieszyła! Pot oblewał jej czoło i ból dolegliwy zmęczone członki przejmował, lecz ona nie spoczywała, snem zajęczym usypiając wtedy, gdy w czarnym płaszczu nocy ponikły sine mary, ze świtem dnia wstawała i znów drzewka nosiła, ogień nieciła, miesiła, piekła... Aż dnia pewnego w dłonie z rozpaczą klasnęła... pod cienką warstwą mąki ujrzała twarde, drewniane dno swoich beczek. Czy ona nadal tem twardem drewnem głodnych karmić będzie? Czy wieszczy sen jej przerwie się w połowie — niedokończony? Nie; płomieniem z chaty swojej wybiegła i widziano ją, jak boskim wichrem unoszona, wdzierała się na Palatyn, z portyku do portyku, z pałacu do pałacu, lecąc wszędzie, gdziekolwiek togi purpurą lub stolle złotem świecące spostrzegła, swoje zczerniałe ręce i swój piekarski fartuch nastawiając. Tam jedni na jej widok ze śmiechu za boki się brali, inni na sługi swoje krzyczeli »wygnać tę wściekłą oślicę!« niektórzy, zdala już ją ujrzawszy, krzywili się, jak po hauście octu, lecz byli też tacy, którzy pozwalali, aby ze śmietnisk szczątki ich uczt zbierała, a Kwinkcjusz Walerjusz, mowy jej wysłuchawszy, w głębokiem zamyśleniu tyle garści mąki dać jej rozkazał, ile dań było na jego weselnej uczcie i Klaudja Flawja ze swego sznura korynckich pereł jedną w jej fartuch rzuciła. Nie wiem, co tam więcej czyniła Anna Perenna na tych wspaniałych wzgórzach, co się z nią działo i jakie cuda czy czary sprawiała, stara kronika prawi tylko, że plecy miała od razów służalców sine i na wsze strony poranioną duszę, lecz ręce i fartuch pełne. Snem zajęczym usnąwszy, ze świtem wstawała znowu, drzewka nosiła, płomię nieciła, miesiła, piekła, a co upiekła, to chyżo, jak sarna, pomiędzy głodnych roznosiła, aż różowe strumienie z rąk jej spłynęły w pobladłe żyły mężów i niewiast i drobne dziatki, jak w skwarze zwiędłe kwiaty, odkwitły. Tak trwało długo. Nakoniec z wysokich niebios spłynęła jasna, dobra, urodzajna wiosna i Jowisz na jej cuglach ściągnął ze świata hyenę głodu. Nie Jowiszowi jednak pierwszemu lud składał dziękczynne ofiary, lecz wielkim tłumem chatę piekarni otoczył. »Anno Perenno! — wołano do niej zewsząd — miłośnico biednego ludu, matko karmicielko, bądź błogosławiona! Anno Perenno, z sercem niewieściem, a rozumem męża, z czynnemi dłońmi i chyżą stopą, ze skromnemi usty, a ognistą mową, Anno Perenno, przez którą dobrodziejstw życia używamy, bądź błogosławiona!« Ale ona przed lud, który ją tak wysławiał, wyszła znużona i cicha: »Sługą waszą jestem, — rzekła, — i czyniłam to, co wieszczy sen mój czynić mi rozkazał. Teraz chętnie z tej ziemi zstąpię, bo u wierzchołku jej szczęścia już byłam i nic lepszego nad to, com zaznała, posiąść nie mogę«. Pomiędzy te dęby poszła i, w cieniu ich spocząwszy, w boskiem zachwyceniu rozstała się z życiem. Wdzięczny zaś lud na tem miejscu posąg jej wzniósłszy, od niepamiętnych czasów i niezliczonych pokoleń, jeden dzień w roku pamięci jej poświęca.
W głębokim cieniu dębów głos prawie niewidzialnego już opowiadacza umilkł. Zmrok wieczoru pogasił blaski okrywających Cecylję Metellę drogich kamieni i haftów, lecz cóż sprawiło, że czoło jej pochyliło się nisko, ręce bezwładnie opadły i cała królewska postać — zmalała?
W głębokim cieniu dębów przyciszony głos starca ozwał się jeszcze:
— Nie znałaś dziejów tych, clarissima? na bogów! skądżebyś znać je miała! Kronika, która ją przechowała, to pamięć ludu, a miłość, w której Anna Perenna spłonęła, to dusza świata. Ale konsularne córy nasze kroniki tej nie czytają i duszy tej w piersiach nie noszą. Może dlatego bogom tylko ich ambrozji zazdrościć mogąc, w dno czary swojej wpatrzone, czytają na niem pytanie: gdzie szczęście?
Ona jeszcze nie mówiła nic; zapewne w czarę swojego życia wpatrzona, milczała. Potem szybko podniosła głowę i, wyprostowana, drżąca, do burzy podobna, zawołała:
— Numidzi moi!
Wtedy też wierni czciciele otoczyli ją znowu strojnem i gwarnem, kornem i żartobliwem kołem. Lecz ona z brwią zmarszczoną i z pobladłem czołem pomiędzy nimi przeszła i wśród purpurowych osłon lektyki z przed oczu ich zniknęła.
Na ciemnych ramionach numidów niesiona, nad łanami kwitnących kaktusów i niskiemi płotkami bukszpanu, mrocznem powietrzem sunęła lektyka. Wierni czciciele zbliska otaczać jej nie przestali, zasmuceni zniknięciem, pocieszający się nadzieją ujrzenia jeszcze ziemskiej bogini. Najśmielszy i najrychlej zniecierpliwiony Popeusz, giętkim ruchem dworaka firanki nieco uchyliwszy, wzrok ciekawy do wnętrza lektyki zapuścił, a gdy go znowu ku towarzyszom zwrócił, na twarzy jego malowało się zdziwienie bez granic. Co on ujrzał! bogowie, co on ujrzał! Toż to ciekawa wiadomość, którą dziś jeszcze po wszystkich pałacach rozniesie! Z djamentami, jak marny piasek rozsypanemi u stóp, ze starganemi włosy i twarzą w dłoniach, piękna, bogata, dumna, uwielbiana Cecylja Metella — płakała.








WIELKI





I.

Syt róż i laurów, zniknąłem z widowni świata i przybyłem do rodzinnego miasteczka, aby spocząć i może na zawsze zadrzemać. Ciekaw byłbym niesłychanie: jaki proces wewnętrzny skłonił był niedawno jednego z największych w świecie twórców muzycznych do ucieczki z pola chwały na bezludną wyspę Oceanu? Byłaż to niemoc ciała, czy choroba ducha, którego dotknął pod purpurą triumfu, kurcz małości własnej i ogarnął wśród powodzi świateł pomrok zwątpienia? Co on myślał, co czuł, które z najrozpaczliwszych strof Eklezjasty napełniały mu głowę, gdy ze stolicy, rzucającej mu do stóp wawrzyny i serca, uciekał pokryjomu jak skazaniec i płynął ku lądom nieznanym? Czy on także należy do rodziny tych wiecznych szperaczy, którzy dotąd rozkopują każdą grudkę ziemi, aż znajdą w niej robaka i dotąd każdą kroplę krwi rozpatrują, aż skrzepnie w brzydkie, galaretowate ciałko? Musi też być synem tego rodu malkontentów, którzy wiecznie szturmują do Olimpu, aby wydrzeć mu ogień Jowiszowy, a gdy Jowisz drągiem sosnowym da im po głowie, chronią się w czeluści skalne, lecz niebawem znowu na świat wyłażą, znowu szturmują i już, już dotykając upragnionego łupu, spostrzegają, że niewart on był tego bólu głowy, którego ich nabawił drąg Jowiszowy. A może nic z tego wszystkiego nie istniało i wielki twórca dokonał fugi w podzwrotnikowe sfery dla przyczyny daleko pospolitszej, którą był katar płuc lub żołądka, wywołujący z mętów morza, blasków tęczowych żółty skielet śmierci? Bo jedną z zagadek nakreślonych długim szeregiem przed oczami najrozumniejszej z istot jest to, że objawy najpoetyczniejsze mogą posiadać na dnie prozę zupełnie gminną, a najgminniejsze wyciekać ze źródła bardzo poetycznego; więc najrozmaitsza z istot, nie dostrzegając dna i źródła, zaciekawia się i zachwyca często tem, co niewarte jednego spojrzenia, a pomija to, czemuby przypatrywać się należało z ciekawością i zachwytem. Z drugiej strony, ten skielet śmierci, dotykający nas ostrzem piszczela, wtedy częstokroć, gdy najrozkoszniej zatapiamy się w puchach życia, to także dobry kęs do przełknięcia w bigosie, którym karmi nas życie. On to przed kilku laty stanął mi w gardle i po raz pierwszy zatamował oddech tak swobodny i szeroki, żem mniemał się ptakiem, szybującym po rajskich przestworzach. Jako ptak śpiewający nadzwyczaj pięknie, byłem podziwiany, uwielbiany, w ciepłych dłoniach noszony, żywiony słodyczami najdoskonalszemi. Śpiewałem nie gardłem, ale skrzypcami. Skrzypce były mi kąpielą z wina i płomieni, ich struny nićmi, na których podnosiłem się nad ziemię tak wysoko, żem na niej nic drobnego, ani wykrzywionego dostrzedz nie mógł. One mi też były mennicą królewską, butami stumilowemi, rogiem obfitości, sypiącym kwiaty, laury i erotyki wartości wszelkich.
Bardzo rychło posiadłem sławę wielką i dość długo poczytywałem ją za niewątpliwie zasłużoną, bo kochałem sztukę szczerze i namiętnie, nad udoskonaleniem się w niej pracowałem zapamiętale, w napełniających i często aż żrących mię pożarach zapału i zachwytu dostrzegałem dowód niezbity, że jestem jednym z najuroczyściej wyświęconych jej kapłanów. W głowie mojej wrzało nieustannie morze myśli, które prawie bez udziału mego tłumaczyły się na tony; one też jednoczyły się z uczuciami do takiego upodobnienia, że sam nie potrafiłbym powiedzieć, czy mi serce w piersi biło, albo grało. Wszystko mi grało na ziemi, niebie, w ludziach, w sercu własnem. Motywy muzyczne, jak motyle wiosenne, oblatywały mię rojami i, jak orszak za królem, szły za mną wszędzie, kędym się obrócił. Przebierałem pomiędzy nimi, kaprysiłem, odrzucałem takie, które innym sprawiłyby radość i pychę, przesiewałem je przez palce jak bajeczny bogacz djamenty Sezamu, wybierałem najpiękniejsze i rozpoczynałem około nich pracę — jubilerską. Jakie nektary praca taka sączy w młodości, ten tylko wie, kto sam się poił niemi. Powtarzam: w młodości, bo później...
Pełną piersią piłem niebieskie nektary wtedy, gdy w białych świtaniach poranków i przed złotemi gwiazdami nocy ze skrzypcami i smyczkiem w rękach oglądałem swoje djamenty, szlifowałem je, rzeźbiłem, ujmowałem w oprawy misterne i rzadkie. Motyw przewodni bywał mi wtedy kłębkiem czarodziejskim, z którego wywijały się związki i szeregi tonów, a jam je porządkował, rozciągał, ścieśniał, łączył je, wiązał, aż wytwarzał się z atomów organizm, z chaosu — świat, ten świat osobny, od wszystkiego, co otacza, wyodrębniony, sam w sobie zupełny — którym jest dzieło sztuki. Była to rozkosz, ale był to także trud, tylko żem ja pierwszej od drugiego nie rozróżniał, tak nawzajem z siebie wyciekały i tak jedno bez drugiego powstać we mnie nie mogło, aż dwa te wyrazy zlały się dla mnie w jednoznacznik taki, że mówiąc: szczęście, myślałem: praca i mówiąc: praca, czułem, że do piersi mej puka szczęście. Porywałem skrzypce w dreszczach przebiegających ramiona i plecy, opuszczałem je w ogniach piekących policzki i dłonie. Grywałem utwory cudze i swoje, ćwiczyłem się i komponowałem aż do takiego zmęczenia rąk i głowy, że w pierwszych uczuwałem przeszywające bóle, a z drugiej uciekała mi myśl przytomna. Upadałem podówczas na sprzęt najbliższy jak pijany, albo powracający z podróży, nad siły utrudzającej; w piersi zaś miałem fizyczne uczucie czegoś z niej wyjętego, jakiejś przędzy, wydobytej z płuc, z serca, z nerwów, czy ja wiem? z tego może, co w języku ludzkim nazywa się duszą. Był to jakoby ślad, ciągnący się w mojem wnętrzu uczuciem słabości i ubytku. Czułem fizycznie, wyraźnie, że z siebie samego, ze swojej materji i ze swego ducha wyprządłem coś odemnie wyodrębnionego, że mnie przez to ubyło i że ten ubytek sprawia mi w piersiach próżnię i zmęczenie. Ale zazwyczaj trwało to niedługo i kiedy trwało, nie przestawałem być szczęśliwym. Szczęśliwym i dumnym, bo do rozkoszy, którą sprawiało powstawanie i rozwijanie się pod dłonią moją piękna, doświadczałem tej, którą budzi uczucie, że ja to właśnie dzierżę moc wywoływania na świat jego objawów i układania z nich kombinacji. Pierwsze przybywały niewiedzieć skąd, jak nasiona roślin do gleby, przez wiatry nieznane do mózgu mego przynoszone; ale drugie były już dziełem tego mózgu, który je szeregował, wiązał, potęgował, wysubtelniał, wszystkie do jednego i każdy do wszystkich dostrajał, słowem, świadomie, wytrwale, ciężko pracował.
To połączenie zdolności do natchnienia i zdolności do pracy dawało uczucie potęgi przetwarzające się w uczucie dumy. Ten tylko wie, czem jest taka duma, kto w górnych strefach działalności ludzkiej przebywał i tworzył. Nie jest to pycha rodowa, albo pieniężna. Że przed setkami lat ktoś zdobył taką glorję, że jego płomyki połyskują dotąd nad czołami dalekich potomków; że Midas wygrzebał sobie z Paktoklu takie mnóstwo złota, że ono stało się jedynem jego, lecz tylko jego samego pożywieniem — to fraszki, które imponują tylko głupcom. Twórca czuje i wie, że sam przez swoją naturę wyjątkową i przez swoją pracę, odbywającą się w dreszczach i ogniach, krzesze nad czołem swojem światła glorji; czuje i wie, że żywi się a nadewszystko żywi innych nie kruszcem z ziemi wygrzebanym, nie chlebem nawet z ziemi dobytym, lecz samemu niebu i wnętrznościom własnym wydzieranym pierwiastkiem piękna. Ta duma nie zawiera w sobie podłego składnika tamtych — wzgardy dla innych. Ona nie pomiata nikim, bo źródło jej wypływa ze wszystkich i na wszystkich spływać musi. Ze zbiornika uczuć i myśli, którym jest ród ludzki, powstają pieśni moje i powrotne w niego wsiąknięcie, pod postacią taką, jaką ja im dałem, jest ich przyczyną bytu ostateczną. Gdyby nie było ludzi, którzy kochają, szaleją, płaczą, pragną, ścigają, skrzypce moje nie wzdychałyby także, nie płakały, nie szalały, ani wzbijałyby się z pragnieniem ku wyżynom niedościgłym. Stąd łączność śpiewaka ze słuchaczami tak ścisła, że, jak iskra z tarcia się drzewa o drzewo, wytryskuje z niej miłość. Kochałem ludzi ze szczerością, z wylaniem, z naiwną ufnością artysty, który tak ciągle spogląda w górę, że na myśl mu nie przychodzi baczne przypatrywanie się nizinom. Wrodzony instynkt życzliwości dla ludzi rozwierał mi przed nimi usta do uśmiechów, ramiona do uścisków, sakiewkę do wysypywania na ich dłonie mamony, którą zdobywałem z radością, traciłem bez żalu. Serc, ani nawet głów ludzkich nie poddawałem rozbiorowi żadnemu, mój zmysł krytyczny omijał je tak lekko, tak, powiem, głupio, jak gdybym wcale go nie posiadał, a przecież gdy szło o przedmioty oderwane, zwłaszcza o sztukę, budził się przenikliwy, surowy i czujny. Do krytykowania bliźnich nie miałem zresztą ochoty, ani czasu; ochoty, bo przywara tak widoczna, że ja nawet dostrzedz ją musiałem, sprawiała mi przykrość taką, jaką sprawia skaza na krysztale przejrzystym, albo nuta fałszywa w akordzie, którym ucho lubować się pragnie; oddalałem się więc od zeszpeconego nią człowieka, jeżeli mogłem, a jeżeli oddalić się nie mogłem, usiłowałem być ślepcem dobrowolnym, czegom tem łatwiej dokonywał, że bez ludzi i pomiędzy nimi pochłaniała mię praca dla sztuki lub mówienie, myślenie, marzenie o niej. Łatwo jest nie dostrzegać marnych pyłów ziemi temu, komu boska kochanka co dzień, co godzinę porywa duszę pod gwiazdy; łatwo też kochać, gdy serce, z przyrodzenia miękkie, topnieje ustawicznie w ogniach natchnienia i warzących się przy nich słodyczach. Czy podobna zresztą nie kochać tych, którzy tworzą sławę i nam ją w podarunku składają? Sława! ach, tak, był to, obok rozkoszy twórczych, składnik szczęścia mego bardzo ważny... Czy najważniejszy? Nie zadawałem sobie podówczas tego pytania, lecz myśl o wrażeniu, które dzieło moje i każdy jego szczegół wywrze na słuchaczy, ta to właśnie myśl, choć częstokroć nieświadoma i słowami niesformułowana, była mi krzesiwem dla zapału, chłostą dla lenistwa, trąbką akustyczną, z której pomocą ucho rozbierało świat tonów tak pracowicie i skrupulatnie, jak oko przyrodnika rozbiera świat materji zapomocą drobnowidza. Nie lękałem się przygan, owszem, zuchwale wyzywałem je nieraz śmiałością pomysłów nowych, zrywaniem wszelkich pożyczonych osłon z indywidualności własnej; lecz w imię tego, co uczuwałem w sztuce za prawdziwe i piękne, stawiąc czoło naganie, żądny byłem chwalby, tej wielkiej chwalby, której składnikami są uderzenia mnóstwa serc przezemnie wzruszanych, podziw mnóstwa umysłów przezemnie wzniesionych nad poziom codzienny, oklask mnóstwa dłoni miotanych wichrem mego ducha... Miałem wszystko, co tylko w rzędzie uciech tego rodzaju istnieć może, od dziecinnej prawie zabawy do radości, która rozsadza mózg i serce. Ileż razy bawiłem się jak dziecko, gdy w wagonach, restauracjach, w różnych miejscach przelotnych zgromadzeń, na dźwięk imienia mego, wypadkiem rzuconego w tłum roztargniony, śpieszący się, znudzony, wszystko nagle postać swą zmieniało: rozmowy milkły, znudzenie pierzchało, pośpiech ustawał, zamyślenia rwały się, jak nici przecięte, a wszystkie te dusze: smutne, wesołe, poważne, płoche rzucały się naraz ku swoim oknom i, szeroko je otwierając, patrzały na mnie z tą bojaźnią nieokreśloną, którą na wszystkich szczeblach stworzenia uczuwa drobiazg, gdy napotyka wielkość, z tą także ciekawością, którą na tle szarego życia budzi jaskrawa smuga osobliwości wszelkiej. Nie myślałem o tem, że coś podobnego zaszłoby pośród zajęcy na widok nagle zjawiającego się słonia i pośród ludzi wobec człowieka, z okiem pośrodku czoła umieszczonem. Objawy wrażeń na widok mój doświadczanych bawiły mię niesłychanie, a roztkliwiało każde dostrzeżone pośród nich uczucie natury głębszej. Zdarzało się to często. Pamiętam, raz, w okoliczności podobnej spostrzegłem w tłumie twarzy jedną, należącą do kobiety młodej, szczupłej, ani ładnej, ani szpetnej, ubożuchno wyglądającej. Było to też zapewne stworzonko ubogie, zapracowujące się prawie na śmierć dla przechowania nędznego życia sobie lub innym, jedna z tych figurek niewyraźnych, których nikt nie zna i po poznaniu jeszcze za chwilę już nie pozna. Podniosło to na mnie z pośród twarzy bladej i chudej wzrok zdumiony, zlękniony, wnet go odwróciła, znowu skierowała ku mnie i znowu powiekami przysłoniła, nie śmiąc patrzeć i żądzy patrzenia oprzeć się nie mogąc, aż nakoniec oczy duże, błękitne, przejrzyste i pod zmęczoną powieką bardzo młode przylgnęły do mnie jak żelazo do magnesu, zrazu wahająco się i nieśmiało, potem z zapomnieniem zupełnem o sobie i świecie, z czułością coraz rzewniejszą, same też coraz piękniejsze, głębsze, ognistsze, aż ręce w rękawiczkach u palców podziurawionych wzniosły się nieco i splotły u piersi nieświadomym ruchem uwielbienia. Miałem już zbliżyć się ku niej, wziąć te biedne, modlące się do mnie rączki, zajrzeć zbliska przez te śliczne okna w tę śliczną zapewne duszyczkę, gdy dzwonek zabrzmiał, tłum nas roztrącił, ona kędyś u szarego końca pociągu przepadła, a ja w wagonie pierwszej klasy zapomniałem o niej rychło wśród towarzyszy, którzy przed kilku jeszcze minutami nie znający mię i nieznani, śpiesznie teraz tworzyli mi świtę usłużną, uradowaną tem, że, w jednej klatce podróżując, przypatrzyć się będzie mogła człowiekowi, posiadającemu o jedno oko, czy o jedno ucho więcej niż wszyscy. Zapomniałem o niej rychło, lecz nie na zawsze, skoro dziś ją wspominam, dziś, gdy wszystkie zażyte świetności i radości oddałbym za posiadanie tuż przy sobie jednej takiej duszyczki w sukience ubożuchnej i rękawiczkach dziurawych, lecz mojej i zdolnej kochać... Kochać! Boże! Jaż to na brak miłości kobiecej wyrzekać miałbym prawo!... Tak, mam prawo wyrzekać na brak miłości takiej, jakiej wymagały potrzeby istoty mojej najgłębsze i dla mnie samego długo tajemne, jaka mogłaby uszczęśliwiać zupełnie i trwale. Takiej nie miałem nigdy. Były rzeczy w tym rodzaju bardzo liczne, uprzyjemniały mi życie nadzwyczajnie, ale przemijały, przelatywały, przemykały, aż przestały być przyjemnymi. Bo jest to tak, że dla samych siebie stanowimy długo, albo i zawsze zagadkę, nad której odgadnięciem zbytecznie sobie głowy nie łamiemy. Próbujemy przysmaków tych, tamtych, owych, wydają się nam wybornemi, wyciągamy chciwie ręce po inne i po inne, otrzymujemy je, delektujemy się znowu, aż nakoniec, kiedy już więcej niż połowa naszej rzeki upłynie ku morzu nieznanemu, kiedy już wkrótce ma w niem przepaść i zniknąć, spostrzegamy, żeśmy głodni, że nie mieliśmy tego właśnie pożywienia, które jedynie nasycić nas mogło.
Ale wracam do sławy. Ona uczyniła mię mocarzem nietylko mnóstwa duchów, ale i ciał ludzkich. Z wyniesienia, na którem stałem, widywałem morza twarzy, z których u końca gry mojej ani jedna nie pozostawała taką, jaką była u jej początku. Tony moich skrzypiec rządziły grą ich muskułów i obiegiem krwi w ich żyłach, zaciągały je chmurami i rozjaśniały uśmiechami, kurczyły do płaczu, znieruchomiały w zadumach, wypalały na nich rumieńce i czyniły je blademi. Widywałem młodzieńców, przedtem wątłych i pochyłych, przybierających pod zaklęciem mojem postacie harde i wyzywające, mężów dojrzałych, którym sznurki łez ciekły z pod palców zasłaniających oczy, kobiety bliskie omdlenia, lub z wysileniem woli, od którego stawały się podobnemi do mężczyzn, powstrzymujące w piersi krzyki spazmatycznych śmiechów i płaczów. Były nawet takie, które mdlały i takie, którym brakowało sił do utrzymania na wodzy wywoływanego przezemnie szatana histerji. Kiedy raz taką zemdloną wynoszono z sali, biała jej suknia prawie u stóp moich zamiatała ziemię, a czarne włosy wymknęły się z więzów i w dół spłynęły strugą siejącą perły. Alem ja grać nie przestał, nikt nie schylił się dla podnoszenia pereł, bo nikt poruszeniem najlżejszem nie chciał i nie śmiał zerwać czaru, od którego serca bić przestawały a nad salą upalną, od świateł gorejącą, przez którą, śród pstrego tłoku, z trudem niesiono postać białą i sztywną, gra moja upojona, roztkliwiona, rozmarzona, ani na mgnienie oka unosić się nie przestawała, aż gdy umilkła, tłum, jak jeden człowiek, wzniósł ręce i zabrzmiał oklaskiem wściekłym, nieskończonym, zmieszanym, nie z krzykiem już, ale z rykiem piersi, które musiały w jednym, lecz ciągle powtarzanym wyrazie wyrzucić z siebie część namiętnej burzy. Innym razem, jakiś głos męski, szorstki, gniewny, krzyknął mi z głębi sali: »przestań, bo serce pęknie!« a nazajutrz w przysłanym mi bukiecie znalazłem kartkę z tem westchnieniem, kobiecą ręką wypisanem: »O, gdybym mogła słuchając cię — umrzeć!« Tych, ani mnóstwa innych tak ostro i głęboko przez tony moje przeszytych, nie poznałem nigdy, w pośpiechu, który gnał mię po świecie, nie dowiadywałem się nawet o ich nazwiskach, jak bogacz, posiadający skarby nieprzebrane, gubiłem djamenty ludzkich uwielbień, nie oglądając się za niemi, pewien, że ich nigdy drodze mojej nie zabraknie. I nigdy nie zabrakło. Dlaczegóż tu jestem? Bo ich już nie chcę, oto wszystko. Długo przecież dawały mi one szczęście, zawierające wiele składników różnorodnych. Czy należało do nich pospolite zadowolenie miłości własnej? Radość z triumfu sztuki ukochanej, radość z coraz nowych dowodów mojego w niej mistrzowstwa, radość tkliwa, głęboka ze związku łączącego duszę moją z duszami ludzi. Czciłem i kochałem muzykę, a danem mi było wynosić na tron moją panią i kochankę; nie mogłem wątpić, że przed jej ołtarzem palę kadzidła najwonniejsze, skoro świat upajał się niemi aż do szału; nie miałem prawie rodziny, lecz gdy tylko smyczkiem powiodłem po strunach, mnóstwo serc biło dla mnie prędzej i goręcej, niż to się zdarza zazwyczaj sercom braterskim. Myśl o mnóstwie istot, które gry mojej nie słyszały nigdy, lecz którym granie utworów moich czyniło życie lżejszem i piękniejszem, które więc musiały także, choć zdala, uwielbiać mię i kochać, wzmagała to uczucie ścisłego związku mego z powszechną duszą ludzkości do stopnia prawie mistycznych marzeń i omamień. Wzniecać dla siebie w mnóstwie serc miłość i wdzięczność, gościć w mnóstwie umysłów, być dla nieznanych nietylko znanym, lecz ukochanym, jeżeli nie rządzić istnieniami, to przynajmniej wpływać na nie w mierze znacznej, zbierać wszystkie tkliwości, bóle, pragnienia, tęsknoty świata i wypowiadać je we frazesach tak wyraźnych i przenikliwych, że cały świat, poznając w nich siebie, drży ze szczęścia i grozy, że odgadnięty został — to coś nakształt wszechobecności i wszechpotęgi bóstwa...
Oprócz tych rzeczy kapitalnych, mnóstwo pomniejszych: gwarne uczty, toasty huczne, mowy i pisma w językach wszystkich cześć moją głoszące, deszcze kwiatów, liścików wonniejszych nad kwiaty, przysmaki stref wszelkich, pocałunki ust niezliczonych, pyłki przelotne coraz nowe i inne, od których życie iskrzyło się jak pod światłem przesuwany pas brylantowy. Było jeszcze ono podobne do tych win greckich, które biesiadnikom wyciągniętym na posłaniach z purpury w kraterach, z których uśmiechały się twarze bogiń, wśród dźwięków lutni, skoków tancerek, podawali paziowie o woniejących włosach... Nie Bachanalją pijaną i bezmyślną, lecz biesiadą wykwintną, gwarną, wesołą i piękną...


II.

Nagle pokój ze spuszczonemi storami, z żółtym w zmroku płomykiem kuchenki naftowej, nad którą jakaś kobieta nieznana w fartuchu i czepku białym przyrządza jakąś mieszaninę z ohydną barwą i wonią. Leżę na pościeli, oczyma, które przymykają się co moment, spoglądam na aksamitne obicie ścian, po którego tle amarantowem wiją się jaśniejsze nieco arabeski i myślę, że to obicie kiedyś już widziałem, tylko że było na niem więcej złoceń... ach, są i teraz, tu i tam połyskują, tylko dostrzegam je z trudnością i wzrok mi nużą tak, że powieki zamknąć muszę. Nic nie rozumiem. Gdzie jestem? dlaczego leżę? czy to noc jeszcze, albo wczesny poranek? Ale kto to ta kobieta i co ona robi? jakąś obrzydliwość przyrządza? Ach, żeby się wyniosła coprędzej, razem z tem czemś rogatem i płonącem, co wydaje z siebie taki nieprzyjemny zapach!... Pani! moja pani! kto pani jest? czego pani tu... Nie mogę... mówić! Chcę mówić, a tylko ustami poruszam... Nic nie rozumiem! Aha! prawda! to po tym koncercie... byłem tak rozgrzany i przez drzwi otwarte straszny chłód... ale to przejdzie... żeby tylko kto był łaskaw... skrzypce... Cóż, kiedy prawej ręki niema... gdzie moja prawa ręka? Nie mam ręki? Pani! ręka! proszę mi oddać rękę! Aha! nakoniec mogę nietylko mówić, ale krzyczeć! Przelękła się, biegnie do mnie... Kto? Henryka? Nie. Dlaczego? ona powinna być tu... nie ta nieznajoma! Dlaczego Henryka nie przyszła? Gdzie moja prawa ręka? Pójdę jej szukać, puśćcie...
Mętny widok dwóch stających przy łóżku drabów, niejasne uczucie toczonej z niemi walki, śmiertelny przestrach o zgubioną rękę, której stale nie czuję, wściekła żądza odszukiwania jej, której zadowolnić nie pozwalają trzymające mię draby i — koniec wszystkiego, czarna noc bezmyślności, śród której tylko dręczy mię nieustannie ckliwy zapach i strach, okropny strach o zgubioną rękę...
Takie błyskanie i gaśnięcie przytomności powtarzało się wiele razy. Płomyk świecy zapadał na dno świecznika, wybuchał znowu, chwiał się w zdumieniu nad mglisto oświetloną rzeczywistością, aby znowu pogrążyć się w czarnej czeluści... Przyszedł nareszcie dzień, w którym powiedziano mi, że o mało nie umarłem, ale że teraz napewno żyć będę. Podobno bakcylus tyfusowy niewiedzieć skąd zawędrował do organizmu mego, w dodatku przez drzwi wypadkiem otwarte, mroźny wiatr owiał mię po wyjściu z upalnej sali — i o mało nie umarłem...
O mało nie umarłem! Więc mogę umrzeć! To, czego uniknąłem wczoraj, może spotkać mię jutro, za rok, za lat kilka! Ależ naturalnie, nawet musi. Wiedziałem o tem przecież, każdy wie o tem, że jest istotą podlegającą śmierci, ale jak wie? mętnie, dorywczo, można powiedzieć, bezmyślnie, gdyż nigdy na tem wyobrażeniu nie zatrzymuje myśli. Życie porywa myśl, jak potok gałązkę niesie tak chyżo, rwie tak gwałtownie, zakręca w tyle kółek i zygzaków, że nie spuszcza się ona nigdy na dno otchłani, w której ma zginąć. Ktoś powiedział, że każdy wie o konieczności umierania wogóle, ale nikt nie wierzy w to, że sam umrze. To nieprawda. Wierzyć, każdy wierzy, ale myśleć o tem nie pozwala nikomu wartki potok życia. Mój potok był jednym z najbystrzejszych i najszumniejszych w świecie; nic też dziwnego, że gałązka ślizgała się, kręciła, skakała po roziskrzonych falach, nie mając ochoty ani czasu do spoglądania na dno otchłani. Kilka razy widziałem był umierających i umarłych, ale ten widok nie wzbudzał we mnie nic, oprócz pospolitych uczuć smutku i pożałowania. Do siebie samego nie stosowałem nigdy tej okropności. Ten i ów umarł, szkoda biedaka, jeżeli był mi bliskim, mam serce ciężkie i nawet łzy w oczach, ale muszę przygotować się do wystąpienia jutrzejszego, przerobić szczegół pewien w utworze swoim, wyrozumieć do dna utwór cudzy, złożyć wizytę, pójść na ucztę, odpisać przyjacielowi, widzieć się z kochanką... Potok rwie i nie daje czasu do zastanawiania się nad rzeczą dobrze wiadomą, ale dla mnie osobiście tak jeszcze odległą, niepewną, omgloną, że prawie niemożliwą. Wiem o tem, że jest więcej niż możliwą, bo konieczną, ale ta świadomość martwo spoczywa na dnie mego umysłu, po którym szumnie i tłumnie wirują odbicia zjawisk świata, a jeżeli kiedykolwiek obudzi się i o nieuniknionej przyszłości zaszepce, znowu ją w sen pogrążam lekceważącem machnięciem ręką i zuchwałą myślą: »co tam! gdy przyjdzie, to przyjdzie i kiedy to tam jeszcze będzie!«
Nagle, wir ustał, szum ucichł, zjawiska świata, ukryte za ścianami zamkniętego pokoju, przestały odbijać się w moim umyśle. Widok ludzi i rozmawianie z nimi są mi wzbronione, leżę w ciszy ustawicznej, prawie nieruchomy od osłabienia, z wyjątkiem mózgu, który zaczyna poruszać się i pracować. Przecież życie dotychczasowe upłynęło mi w sferze wysokich zajęć umysłowych: uczyłem się, zapamiętywałem, kombinowałem, tworzyłem; towarzystwo, którego byłem członkiem i ulubieńcem, składało się z ludzi także uczących się, kombinujących, myślących i, ażeby rozmawiać z niem, przestawać, trzeba było mniej lub więcej wiedzieć, umieć, myśleć. Więc codzienną strawą mego mózgu i jednocześnie codziennym jego produktem było myślenie. Przywykł do tego i, gdy tylko zdołał, zadawalniać zaczął to przyzwyczajenie.
Przedewszystkiem ten bakcylus i to dmuchnięcie wiatru! Ileż razy słyszałem, że posiadam wielką duszę artysty i jak mocno sam w to wierzyłem! Wielka dusza! Wielki mistrz! Wielkość! Przedmiot miłości i uwielbienia świata! A istotka, wiadomo jak nieskończenie drobna, o mało mię nie zabiła. Dmuchnięcie wiatru o mało nie zrzuciło mię ze świata! Któż mi teraz powie: kto jest większy: ja, czy bakcylus? i co jest silniejsze: podmuch wiatru, czy miłość świata? Ten powiew wiatru dotarł mię przez drzwi otwarte przypadkiem, oto więc czynnik trzeci: przypadek! Nieskończenie mały bakcylus, płochy wiatr, bezmyślny przypadek, oto trójprzymierze, które o mało nie pogrążyło w nicość mojej — wielkości. A jeżeli tym razem nie uczyniło tego jeszcze, uczynić może lada dzień i lada rok, albo też wyręczy je w tem jaka inna, równie dostojna spółka. Śliczna wielkość! Ladajakie żyjątko pochodzenia niepewnego, bo niewiadomo nawet dobrze, czy jest rośliną lub zwierzęciem, lada jaki lokaj głupi czy roztargniony, który swojej wielkiej ręki w białej rękawiczce dobrze na klamce nie oprze i — już po niej! A zdarzyć się to może — niewiadomo kiedy, właściwie zawsze, wtedy gdy w pocie czoła walczę z trudnościami swojej sztuki i gdy z szaloną radością je zwyciężam, kiedy smyczek mój jak palce rzeźbiarza glinie nadaje kształty różne ciałom i duchom ludzkim, kiedy usta moje płoną i drżą na ślicznych ustach narzeczonej... bo miałem wtedy właśnie narzeczoną, lecz schorowany mózg mój, rwąc się do myślenia, o niej myśleć nie chciał i czynił nawet wysilenia, aby w najdalsze głębie usuwać przypomnienie, które posyłało do serca ukłócie bólu... Usiłowałem nie myśleć o narzeczonej i nie zdawać sobie sprawy, dlaczego każde przypomnienie o niej sprawiało mi ból w sercu. O śmierci zaś myślałem bez bólu, tylko ze zdziwieniem zrazu, potem z niesmakiem, a potem z ciekawością nadzwyczajną i smutkiem tak głębokim, że prawie dotykalnie czułem wsuwającą się do wnętrza ciemną chmurę. Do tego stopnia przywykłem poczytywać siebie za istotę, że tak powiem wierzchołkową, to jest u samego szczytu stworzenia umieszczoną, że pogodzić się nie mogłem z pojęciem, aby żyjątko niesłychanie liche, u samego spodu świata niewidzialnie istniejące, dzierżyło nademną prawo życia i śmierci. Zdumiewało mię to i ogromnie upokarzało. Raz na myśl o tem, jak byłem dumny ze swych natchnień i umiejętności, ze swego tytułu twórcy, z całego siebie, zaśmiałem się tak głośno i przeciągle, że poczciwa kobiecina w białym fartuchu mniemała, iż znowu tracę przytomność i co prędzej posłała po lekarza. Przyszedł, znalazł wszystko w porządku i zapytał, co mię przed godziną tak bardzo rozśmieszyło.
— Mój konsyljarzu, rzekłem, byłem świadkiem widowiska szczególniejszego: sam w oczach własnych zmniejszałem się, zmniejszałem, aż stałem się mniejszym od bakcylusa.
— A myśmy przyglądali się panu przez mikroskop? co? — zapytał, z powstrzymywanym, lecz wyrywającym się na usta uśmiechem.
— I w ten sposób przyglądając się, jeszcze wątpię, abyście dokładnie rozpatrzyć mogli to, co działo się i stawało we mnie.
— To jest: z panem?
— Nie; we mnie...
— Majaczenie wzroku i umysłu skutkiem wielkiego osłabienia. Zachowuj się pan spokojnie, jedz swój beefsteak, pij portwejn, a wkrótce będziesz nam znowu wielkim...
— Wam może, ale już nie sobie.
W pierwszej chwili samotności zapytałem siebie: czemże będę po... tem? Po czem? No, po tem, gdy mię grzybek jaki zje, albo zefirek z ziemi zrzuci? Wiedziałem trochę w co po takiej katastrofie zamienia się ta część człowieka, która nazywa się ciałem i przez czas jakiś czułem do swego taką ohydę, jakbym już widział je zamienione w ciecz zgniłą i cuchnącą. I naprawdę widziałem, z taką siłą wyobraźnia moja pracowała nad wytworzeniem obrazu tej metamorfozy przeraźliwej, a — nieuniknionej. Teraz, pojęcie o nieuniknionem zastąpiło we mnie uczucie dalekości tak nieokreślonej, zamglonej i niepewnej, że łączącej się prawie z niemożliwością. Widmo, którego przedtem pierwszych zarysów nawet nie rozpoznawałem, wyskoczyło z najdalszej głębi perspektywy i, chwytając mię za gardło, krzyknęło: jestem! muszę być! Przypatrz się jakim jestem! I ze zgrozą, jeżącą włosy na głowie, z niesmakiem, budzącym niekiedy nienawiść dla samego siebie, przypatrywać się musiałem, lecz po upływie pewnego czasu, jak tonący gałęzi, uchwyciłem się myśli następującej. Dobrze, to wszystko stanie się z ciałem. A duch? Ileż razy słyszałem powtarzane i sam powtarzałem słowa: natchniony, ognisty, głęboki, twórczy, wielki duch! Co to takiego? Myśli, uczucia, natchnienia, wzruszenia moje. Nadewszystko pieśni moje, ach, te pieśni, które mózg mi przerzynały, jak błyskawice niebo, lały się z pod mej ręki rosą tonów, porywały mnie i przezemnie tylu innych z nad ziemi w strefy idealne, — wszakże to nie składało się z białka, ani tłuszczu, nie oddychało tlenem i azotem, nie było wiadomego pochodzenia. Więc gdy pochodzenie wiadome nie jest, o końcu także nic pewnego powiedzieć niepodobna. Gdy nikt nie widział składników zjawiska, nikt rozsądnie twierdzić nie powinien, że ulegnie ono rozkładowi. Sam nie wiem, jak pod wpływem zapewne mnóstwa czynników, znajdujących się w nauce, towarzystwie, sposobie życia, rozstałem się był oddawna z doktrynami religji objawionych, zatem i z tą, która upewnia o nieśmiertelności duszy ludzkiej. Nigdy zresztą nie myślałem był o tem ani poważnie, ani długo. Jak w dzieciństwie na wiarę i niejako mechanicznie przyjąłem był mniemanie twierdzące, tak potem przeczące, niewiadomo którędy, zapewne przez wiele otworów naraz, wniknęło do mego umysłu, ale przebywało w nim tak długo, że stało się integralną częścią jego całokształtu. Niepodobna mi było jej odmienić, nie odmieniając całości, co naturalnie, musiałoby być dziełem długiego czasu i wielu innych czynników, działających gromadnie i stopniowo. Więc nie myślałem, że posiadam duszę nieśmiertelną, ale śpiesznie, prawie rozpacznie chwytałem się myśli, że... jednak... może jest w człowieku coś... coś innego niż ciało, jakiś pierwiastek niewiadomy, niepoznany, nienazwany, który nie zginie... Zginąć nie chciałem. Niech tam już ciało! Ale to, co we mnie myśli, czuje, śpiewa... ach, moje pieśni natchnione, ukochane, piękne... aby to zginąć miało, temu sprzeciwiałem się z całej siły żalu i oburzenia. Doświadczałem takich uczuć, jakbym patrzał na rzecz nieswoją, całkowicie nawet odemnie odrębną, ale piękną, ukochaną, wpadającą w olbrzymią próżnię. Była to bezdenna, bezbarwna, ckliwa nicość. Powstawanie rzeczy rozumnych, subtelnych, szczytnych z tem przeznaczeniem, aby niknęły bez śladu w głupiem, brutalnem — nic, wydawało mi się niesprawiedliwością tak olbrzymią i niepojętą, że ani zrozumieć jej, ani uwierzyć w nią nie mogłem. Sama myśl o jej możliwości dokuczliwa i do odegnania niepodobna, fatalnie oddziaływała na mój stan fizyczny. Lekarz niepokoił się i zapytywał, czy wypadkiem nie dręczę się jakąś troską lub niezadowoloną chęcią? Odpowiedziałem, że istotnie dręczy mię żal, iż obok uprawiania sztuki nie oddawałem się badaniom naukowym.
— A toż po co?
— Wiedziałbym teraz, czy bakcylus zjeść może razem ze mną i mój talent...
— Genjusz, poprawił lekarz.
— Genjusz, powtórzyłem; otóż wiedziałbym teraz, czy mój genjusz zamieni się prędzej lub później, na równi z innemi igredjencjami mojej osoby, w gazy i sole?
— Ależ, drogi panie, wcale nie wiedziałbyś o tem tak samo, jak teraz nie wiedziałbyś o tem ani jednej literki...
— Jakto? Gdybym był uczonym? bardzo uczonym? wielkim uczonym?
— Gdybyś był nawet większym uczonym niż jesteś artystą, gdybyś był tak uczonym, jak wszyscy uczeni świata, którzy byli, są i będą, nie wiedziałbyś o tem tak samo, jak teraz nie wiesz. Nikt o takich rzeczach nic nie wie. Na to pytanie religje odpowiadają: tak! materjalistyczne kierunki naukowe: nie! lecz jedne i drugie do twierdzenia, zarówno jak do przeczenia, dochodzą drogą wiary, nie wiedzy. Nauka rzetelna, spokojna, — przytem tak rozległa, że widnokręgu swego nie zamyka w granicach żadnej parafji, posiada w tym wypadku jedną tylko odpowiedź: nie wiem!
— Po cóż ślęczycie nad nauką?
— Przez miłość dla prawdy i przez pragnienie służenia człowiekowi...
— Skoro jednak prawda może być dla was tylko ułamkową...
— Niemniej jest piękna i wielka...
— Skoro ostatecznem przeznaczeniem człowieka nawet największego musi być to, aby został zjednoczony przez bakcylusa...
— Albo przez czas, który sprawia, że komórki ciała odnawiają się z coraz mniejszą łatwością i dokładnością...
— Albo, ażeby go dmuchnięcie wiatru zwiało z ziemi...
— Co wszystko nie przeszkadza temu, że przez pewien przeciąg czasu żyje on i przekazuje życie pokoleniom następnym, że więc życie jest faktem, zarówno jak umieranie, a nawet stalszym i rozleglejszym, bo umiera jednostka, a ród trwa, że zatem to, co ułatwia, ulepsza, podnosi życie, jest narzędziem posiadającem wartość odpowiednią swojej mocy i skuteczności. Excelsior!
— Co powiedziałeś, doktorze?
— Excelsior! Podnośmy wartość swoich narzędzi!
Zaśmiałem się. Głupstwo! Będę kuł, ostrzył, szlifował swoje narzędzie, kiedy wiem, że w pierwszej lepszej chwili niewiedzieć co może wytrącić mi je z ręki? Wprawdzie, co przez nie sprawię, będzie sprawionem, ale mnie samemu jaka z tego korzyść? Mnie nic nie wyratuje od stania się niczem, albo przynajmniej od dośmiertnej niepewności, czy nie stanę się niczem. Przywykłem być istotą wrażliwą, ruchomą, myślącą i nie chcę być gazem, ani solą, z całej siły swojej nie chcę, wszystko, co jest we mnie, opiera się i oburza przeciw końcowi takiemu. Co on prawi? Trafił też we mnie jak kulą w płot swojem excelsior! Kiedym proch, to proch, i nic nie pomoże udawać gwiazdę. Śliczne excelsior! lepić skrzydła, aby stopiły się — w czem? w chorobie, albo w starości! Pfu! jakie to marne, głupie, bezcelowe! Jednak marnej, głupiej, bezcelowej roboty dokonywałem przez lat wiele z radością i dumą, przez nią byłem szczęśliwy! Bom nie myślał o jej i swoim końcu. Gdy tylko zacząłem myśleć... Wiem, że znajdą się tacy, którzy powiedzą: nie myśl i teraz, a znowu będziesz szczęśliwy! Ale to niepodobna. Zbyt wysoko ceniłem dotąd palącą się w głowie mojej pochodnię, abym miał gasić ją teraz, gdy po tylu świetnych wyrzuciła z siebie blask ponury. Jej to przewidywane i przypuszczalne unicestwienie najwięcej mię oburza, a miałbym ją sam unicestwiać? Opanowywałem nieraz swoje namiętności, ale myśli opanować nie potrafię. Gdyby nawet nie honor i zasady, mam w sobie instynkt wzbraniający mi krzywdzenia innych i plamienia siebie, poprostu nie znoszę bólu u innych i plam na sobie, dlatego też najbardziej opanowywałem swoje namiętności. Lecz ani honor, ani zasady, ani żaden instynkt odziedziczony nie zabraniają mi myśleć, przeciwnie, cały bieg życia przodków moich, od kilku już pokoleń i mojego, wypracował we mnie konieczność myślenia. Rzecz była w tem, aby nie zaczynać, ale skoro bakcylus sprawił, że zacząłem myśleć — muszę czynić to dalej i zanurzać się w tem myśleniu, jak w czarnej wodzie.
W stanie moim psychicznym znajdował się jeszcze szczegół pewien, który dolegał mi niejasno, lecz nieustannie. Doświadczałem niejasnego, ale nieustannego niepokoju o swoją prawą rękę. Już w czasie choroby miewałem mętne przebłyski pojęcia, że dzieje się z nią coś niedobrego i doświadczałem trwóg niedługich, lecz przeszywających. Teraz trwoga przemieniła się w głuchy niepokój, którego uciszyć nie mogą zapewnienia doktora, że — to przejdzie. Nic więcej, jak bóle doświadczane w ramieniu i palcach ręki, a także niemożność wykonywania pewnej serji ruchów. Chcę wyciągnąć ramię ponad głowę i sięgam niem tylko poniżej czoła; dalej w górę posuwać się nie chce i ma taki pozór, jakby było skrócone. Poprostu, nie słucha mię, moje własne ramię nie słucha moich rozkazów, prawe ramię, to właśnie, które dla manewrowania smyczkiem potrzebuje giętkości woskowej, szybkości błyskawicznej, delikatności ptasiego pióra. Przy tem i bóle najczęściej słabe, ale czasem tak ostre, że zaciskam zęby, aby nie krzyczeć i nocami sypiać nie mogę. Co się stało? A no, ten podmuch wiatru, ogarniający rękę do najwyższego stopnia rozgrzaną przez kilkogodzinne granie, rękę muzyka, która i bez tego skłonna jest do podlegania chorobom pewnego rzędu, przytem skutki przebytego tyfusu, podobno najczęściej do jednego większego wypadku »przyplątują się« inne pomniejsze. »Przyplątują się« było wyrażeniem doktora mego, który pomniejszy wypadek, po szczęśliwem przeminięciu wielkiego, traktował bardzo lekceważąco. Z tyfusu można umrzeć, a zapalenie nerwu w ramieniu, głupstwo! nikt jeszcze z tego nie umarł. To przejdzie! Ba! gdybym był pewny, że przejdzie! Ale nie byłem pewny. Ileż razy obijały mi się były o uszy opowiadania o mylności sądów i przepowiedni lekarskich! Obijały się były tylko i odskakiwały, do mózgu na pozór nie wnikając, bo przedmiot ten wcale mię podówczas nie obchodził. Ale teraz, jak na zaklęcie, pamięć powtarzała mi je wszystkie, co do jednego. Przeklęta pamięć, odbierająca wiarę, któraby mogła wyjąć ze mnie świder niepokoju! Zresztą i zdrowy rozsądek powiada, że człowiek, choćby najbieglejszy w zawodzie swoim, mylić się może. Wprawdzie, może on także wydawać sądy trafne. Może przejdzie! Pewno przejdzie! Wszak jestem jeszcze i przez czas jakiś będę zbyt słaby, aby do skrzypiec powrócić, a dopóki siły zupełnie odzyskam — to przejdzie! A jeżeli nie przejdzie? Może nie przejść! Może nawet być czemś innem, trwalszem, inaczej się nazywającem niż mniema lekarz! Jeżeli więc nie przejdzie? Boże! Boże! Boże! To gorsze od śmierci! Nie chcę! Wolę umrzeć całkowicie, niż gdyby ramię moje umarło, przy mnie żyjącym! Wolę śmierć doraźną, choćby przez nią zatonąć miał w nicości klejnot mój — dusza moja pieśni pełna, bo przynajmniej na jej unicestwianie się patrzeć nie będę codzień, przez całe dni i dni szeregi, oczyma żywego trupa... Ale szalony jestem i trwoga moja jest dziecinna. To pewnie przejdzie! Oto już przechodzi! Cały dzień przeminął bez bólu i już, zdaje się, gdybym tylko zrobił wysilenie, mógłbym ramię!... ot, tak... Nie, nie mogę! Próbuję i usiłuję co godzina, czasem kwadrans, natychmiast po obudzeniu się ze snu, w długich przerwach nocnego spania... i nie mogę! Nie! to nie przejdzie! On śmieje się z mojej niecierpliwości. To nigdy nie przechodzi tak prędko! Trzeba podledz kuracji, której teraz, dla braku sił, znieść jeszcze nie mogę, ale której skutki są zawsze niezawodnemi. Niezawodnemi! Mówi o tem z pewnością zupełną, a jest człowiekiem uczonym i doświadczonym. Dziecinny jestem ze swoją trwogą. To przejdzie! Ach, niepodobnaby mi było przedtem przypuścić ani przeczuć, aby człowiek mógł stać się takiem wahadłem zegarowem, tętniącem: radość! rozpacz! radość! rozpacz! i aby także miał stać się stworzeniem tak nędznem, tak okropnie zmalałem, skurczonem, wobec samego siebie i swojego niestałego jak wiatr, a jak wszystko na ziemi tajemniczego przeznaczenia!
Słyszałem, szczególniej czytałem wiele o rekonwalescentach, którzy powracające do nich zjawiska świata i tętna życia witają z błogością niewymowną. Dlaczego ze mną było inaczej? Naturalnie. W książkowych opisach rzecz dzieje się zazwyczaj na wiosnę, lub w lecie, najczęściej na wsi, jeżeli i w mieście, to na wiosnę lub w lecie, kiedy słońce promiennie świeci na czystym lazurze nieba, drzewa stoją w zieleni, kwiaty kwitną, ptaki świergocą, zefirki roznoszą w powietrzu miłe wonie... Powracającą do zdrowia osobą bywa dzieweczka naiwna, młodzian pełen poetyczności, mąż ukochany, żona ubóstwiana, ojciec rodziny i tym podobne istoty, którym krogulcze zapytania w mózgu się nie zstępiają, czarne myśli chmurą nie zsuwają się do wnętrza, na które otaczający dmuchają, chuchają, zlewają morze miłości, wezbrane od doznanej trwogi. Kto wie, czy nie to właśnie dmuchanie i chuchanie miłości odwiewa od nich krogulce i chmury? Więc jak dzieci naiwne i ufne wracają na łono matki ziemi, z dziecinną uciechą wyciągają ręce (wśród pięknej i świeżej natury) po przysmaki, któremi delektują się (zawsze wśród pięknej, świeżej natury) z tem większą przyjemnością, im bliższe było przypuszczenie, że ich już nigdy — kosztować nie będą. Ze mną inaczej: mnie otaczają cztery ściany hotelowego pokoju, okryte obiciem amarantowem, po którem wiją się nieco jaśniejsze, ale także amarantowe arabeski. Sprzęty amarantowym aksamitem powleczone, parę politurowanych stołów, zwierciadło, łóżko, wieszadło na odzież i — koniec! Ani śladu drzew zielonych, ptaszków świegocących i miłych zefirków. Za dwoma wielkiemi oknami, nad któremi spuszcza się dobrze przybrudzony feston z amarantowego aksamitu — zima biała, w mieście od karnawału oszalałem. Ściana przeciwległego domostwa jasnobrunatna, nad nią dach od śniegu biały, wyżej jeszcze biały pasek nieba, w głębokim dole biały pas ulicy, po której mkną z brzęczeniem dzwonków roje sanek i — nic więcej. Ani śladu lazurów i złocistych promieni. Tyle co do natury; ludzie gromadnie zapisywali swoje nazwiska u drzwi moich, dopóki były one przed niemi zamknięte, a gdy tylko otworzyły się, poczęli przez nie wchodzić także gromadnie. Grady zapytań, elegje żalów, hymny uciechy i — ogromne, niepodobne do utajenia zajmowanie się moją chorą ręką, Ręka! czy być może? I to prawa! Co za traf szczególny i nieszczęśliwy! Ale przecież to przejdzie! Naturalnie, że przejdzie! Niepodobna, aby los był tak okrutny, aby przyprawić świat o tak niezmierną, kolosalną stratę! Jednak, co to jest? co mówi lekarz? jak się to nazywa? jak prędko przejść może? Z gradem tych pytań grady życzeń najlepszych, najgorętszych, lecz razem z niemi coś takiego w wyrazach twarzy i spojrzeniach, coś niepodobnego do ułowienia i zamknięcia w słowach, ale co mówi: »może być bardzo, że jesteś zgubionym!« »Ot, może już i po wszystkiem!« »Jeżeli nie przejdzie, to... no! trzech groszy wart nie będziesz!« Stałem się przenikliwym i w dwóch czy trzech parach oczu dostrzegłem na dnie, na samej najdalszej głębi, szybkie jak błyskawica zamigotanie radości. Zadziwiło mię to zrazu bardzo. Cóż złego zrobiłem tym ludziom? Nic a nic dobrowolnie, lecz mimowolnie — zaćmiewałem ich, usuwałem na plan dalszy... jeżeli zniknę, oni wysuną się naprzód. Ale to były wyjątki. Ogromna większość troszczyła się szczerze o moją przyszłość artystyczną, ale za nią mnie samego nikt nie dostrzegał. Jeżeli talent twój przepadnie, będzie to dla nas żałość, dla świata strata wielka, ale ty sam jako człowiek, wcale nas nie obchodzisz. Nikt z nas nie jest tobie bratem, ani swatem; jeżeli uwielbiamy cię i drżymy o ciebie, to jako o artystę, a jeżeli dla tej lub owej przyczyny przestaniesz być artystą, ciebie samego rzucimy do kąta, jak łachman znoszony i nikomu niepotrzebny. Twoje osobiste wady i przymioty nie posiadają dla nas znaczenia żadnego i z góry już przebaczamy ci pierwsze, a nie wymagamy od ciebie drugich, bylebyś pozostał artystą, czyli, bylebyś nadal, tak jak dotąd, dawał nam sumę wzruszeń, których potrzebujemy. Twoje zgryzoty, żale, rozpacze obchodzą nas tyle, co śnieg przeszłoroczny i dotąd tylko czynić będziemy starania nad ich umniejszeniem, dokąd nie utracimy nadziei, że uratują one artystę, naszego artystę, sprawcę naszych duchowych przyjemności i korzyści. Z chwilą, w której się przekonamy, że artysta zginął, na człowieka machniemy ręką i oddalimy się, co najwięcej pokiwawszy nad nim głową litościwie. Czynili starania, doradzali i nawet przyprowadzali mi słynnych lekarzy, znosili z miasta wiadomości i plotki, czytywali mi gazety, ze mną, lub tylko w obecności mojej grywali w karty. Panie przysyłały kwiaty i na papierkach najmodniejszych słówka najpochlebniejsze. Ale w tem wszystkiem nie było ani śladu boskiego oddechu miłości...
Jednak, była na ziemi, i nietylko na ziemi, ale w tem samem mieście, istota, która mię kochała, której pierścionek zaręczynowy połyskiwał mi na palcu wielkim brylantem. Musiałem nakoniec zdecydować się na myślenie o niej. Śliczna panna, prawdziwe połączenie wszelkich możliwych przymiotów ciała, ducha i położenia w świecie. Wysokiego rodu, niezbyt bogata, lecz niezupełnie majątku pozbawiona, wychowana cudownie, wysmukła blondynka z czarnemi oczyma i rysami greckiego posągu. Była przytem cała sercem, czułością, poezją, uniesieniem dla tego, co dobre, prawdziwe i piękne. Uniesienie dla gry mojej było pierwszym łącznikiem naszym, ale potem, Boże! ileż znalazło się różnych innych! Była tam ta rzecz pierwotna, którą jest pociąg zmysłowy, ale przyozdabiały ją rzeczy z wysokiej naszej cywilizacji wykwitające, jako to: jednostajność uniesień dla wszystkiego co dobre, piękne i prawdziwe, a także doskonała odpowiedniość towarzyska, bo jeżeli ona pochodziła z rodu wysokiego i przyozdobionego mitrą, jam do przyzwoitego urodzenia dodał sobie koronę sławy, jeżeli ona posiadała niejaki majątek, moje skrzypce były fortuną wielką. Więc związek nasz miał odpowiadać w zupełności wszelkim wymaganiom ciała, ducha i konwenansu. Mama i papa byli zadowoleni, my — ach, my, — w pewnym pokoiku, który obok wspaniałego salonu wyglądał jak gniazdko zaciszne i przyciemnione, całemi godzinami przebywaliśmy u samych wrót nieba... Jakież rozmowy długie i zawsze zgodne o cudach i tajemnicach sztuki! jakie szepty nieskończone o uczuciach wzajemnych i przyszłości wspólnej, jakiem boskiem zatapianiem się oczu w oczach przerywane, a kończone pocałunkami — jakiemi! Cóż dziwnego? Zaręczyny nasze odbyły się szumnie, hucznie i publicznie, ślub miał się odbyć wkrótce.
Wszystko to było przyczyną, że, zapadając w otchłań, głośno ją przywoływałem, a ilekroć wychylałem się z otchłani, zdumiewało mnie, że jej nie widzę. Było we mnie nie pojęcie, nie przekonanie, ale wprost uczucie, że jej obecność musi być nierozłączną z mojem cierpieniem. W majaczeniach gorączkowych brałem za nią poczciwą kobiecinę w białym fartuchu, a każdy odnawiający się błysk przytomności ponawiał pytanie zadziwione i dręczące: dlaczego jej tu niema? Dlaczegóż miała być koniecznie? Do rozumowań, choćby najpobieżniejszych, nie byłem podówczas zdolny, czułem tylko taką pewność, że ona musi być ze mną, gdy cierpię, jaką budzą tylko najpierwotniejsze fakty naturalne, naprzykład: światło w dzień, albo ciemność w nocy. Istota, która po niezliczone razy i na wszystkie tony uczuciowej harfy powtórzyła, że mię kocha nad świat, nad życie, nad siebie, która omdlewała z upojenia przy każdem dotknięciu smyczka mego do strun i dłoni mojej do jej ręki, ta istota, na której ustach tyle razy spoczywały moje usta i która z radością bez granic przyrzekła losy swoje połączyć z mojemi, nie jest ze mną wtedy, gdy śmierć i życie toczą o mnie zażartą walkę, gdy lada chwila mogę zniknąć z jej oczu na zawsze, gdy żadna godzina, żadna minuta nie może jej, oddalonej, upływać w pewności, że jeszcze — jestem! Nie szeregowałem w ten sposób pobudek swego zdumienia, ale w stanie zmieszania i głuchej świadomości były one we mnie i z tajemniczych głębin duszy, do których nie wnikają żadne prawa ludzkie, podnosiły uczucie zdumiewającego przeinaczenia się jakiegoś prawa natury. Potem już zacząłem rozumować i przypomniałem sobie, że oprócz praw natury istnieją prawa świata. Z jednej strony: miłość, z drugiej te rozmaite pojęcia, które zawierają się w dwóch wyrazach: nie wypada! Jakim sposobem zapomnieć mogłem o tem, ja, który przecież nie żyłem na pustyni, ale pośród świata w pełnem znaczeniu tego wyrazu? Jednak zapomniałem. Umysł mój tak silnie uderzony został przez rzeczy ogromne, że drobiazgi z niego wypadły, a powstało nadzwyczaj ścisłe połączenie dwu równie ogromnych rzeczy: śmierci i miłości. Zdawało mi się, że one tylko są równemi sobie potęgami i jedynemi prawdami istotnemi; że tylko prawo miłości może wynagradzać życiu tę niesłychaną krzywdę, którą wyrządza mu prawo śmierci. Tymczasem, oto co się stało! Jedno prawo o mało nie skruszyło na proch mojej wielkości, drugie skruszyło się samo pod dwoma słówkami: nie wypada! Rozbierzmy te słówka i zobaczmy, co one zawierają. Najprzód: pojęcie skromności, następnie, pojęcie bezpieczeństwa. Długie sam na sam w zacisznem i przyciemnionem gniazdku, gdym był zdrów i wesół, nie obrażały skromności, lecz obraziłoby ją czuwanie nademną, gdym cierpiał i prawie umierał. To jedno. Następnie, gdyby wypadek stał się nazajutrz po ślubie naszym, rzeczy uległyby przemianie całkowitej: nieprzystojność wzbroniona, byłaby obowiązkiem świętym. Dlaczego? Bo zaszedłby fakt materjalny, zwierzęcy, umieszczany zazwyczaj na ostatnim szczeblu drabiny miłości, którym jest związek ciał. To co zazwyczaj umieszczane bywa na samym szczycie tej drabiny: mianowicie, związek dusz, oddawna już był pomiędzy nami faktem spełnionym i nie dawał praw, których udzieliłby w zupełności tamten. Cóż tu jest prawdą, a co kłamstwem? Co ważniejsze, a co mniej ważne? Zstępując na dno pytania, znajduje się wielkie omamienie ludzkości, która przez imaginację wzbija się w etery, a całą rzeczywistością tkwi w ziemskiej glinie. Do faktu umieszczonego na najniższym szczeblu drabiny przywiązana jest waga najcięższa, bo jest on istotnie najpowszechniejszy, najważniejszy i bez niego nie byłoby żadnej drabiny. Odwracam oczy i posuwam się o krok dalej. Niebezpieczeństwo. Jakie? Niesławy. Ależ ta kobieta zostać miała moją żoną. Tak, a gdybym umarł? Mogłaby przez ściągnięcie na siebie niesławy nie zostać niczyją żoną, albo zostać nią z trudnością i nieprędko. Więc gdy człowiekowi ukochanemu grozi porwaniem śmierć, kochający nietylko myśli o tem, że ktoś może porwanego zastąpić, ale troszczy się, aby nic temu nie przeszkodziło. Może myśli i troszczy się niejasno, niewyraźnie, tyłem mózgu... ale zawsze jest to mieszanina pieprzu, octu i lukrecji, która odbiera smak do miłości. Miłość i »nie wypada!« Zupełnie tak samo para jak: artysta i bakcylus. Tu i tam nieskończona małość zjada największą znaną człowiekowi wielkość. Pfu, jeżeli jej miłość była taką...
Ale oto list od niej, właściwie liścik mały, pachnący. Dotykając jego atłasowej powierzchni, doświadczam złudzenia, że dotykam jej ręki i czuję się silnie wzruszonym. Moja biedna, droga, niesłusznie oskarżona! Niegodziwcem jestem, skoro zapomnieć mogłem, że przecież ona nie jest wolna, że w jej wieku i położeniu towarzyskiem kobiety są zależnemi od woli innych! Przebacz, Henryko! O, jakże pragnę na klęczkach błagać o przebaczenie za to, że w sercu mojem mógł podnieść się głos oskarżający cię o małość, gdy była to tylko twoja boleść! Ale co to? »Panie!« Nazywa mię panem! Posiadam przecież całą paczkę jej listów, w których nazywała mię wprost Juljuszem! I nietylko w listach tak mię nazywała! Dalej słowa nieporównanie grzeczne z odcieniem przyjacielskości dla człowieka i wyraźnem uwielbieniem dla artysty. Grzeczność wykwintna, przyjacielskość najżyczliwsza! Co to wszystko znaczy? Skąd się to wzięło pomiędzy nami? I nic więcej? Nic. Na drugiej stronicy arkusika list się kończy. Przypatruję się trzeciej, czwartej, i choć widzę, że puste, przypatruję się jeszcze. Przypominam sobie, że są takie płyny, któremi skreślone pismo jest niewidocznem i występuje na jaw tylko przed tym, kto posiada tajemnicę jego wywoływania. Może takim płynem, napisane tu jest to, co powinno być napisane z prostej logiki uczuć i wypadków, jako proste następstwo przyczyn — powinno! Wkrótce zaśmiałem się z samego siebie i swego czarodziejskiego płynu. Wcale inne czarodziejstwo zajść tu musiało, ale jakie? Od myślenia nad tą zagadką nadaremnie pękała mi głowa — czy tylko głowa? przez dwie doby, u których końca rozwiązał mi ją jej ojciec. Odwiedzał mię co dwie doby. Niepodobna nie odwiedzać przyszłego zięcia, który przebył ciężką chorobę i w dodatku jest człowiekiem — sławnym. Przytem łączyła nas z sobą życzliwość serdeczna. Wielki pan z rodu był melomanem zawziętym i człowiekiem łagodnym, dobrym, wesołym, co mię odrazu zachwyciło i podbiło; potem, czułem dla niego wdzięczność głęboką za to, że przystał chętnie, aby skarb jego został moim. On ze swej strony przepadał za moją muzyką najspecjalniej, a w ogólności za całą moją osobą. Utrzymywał, że posiadam trzy rzeczy szczerozłote: smyczek, serce i humor, co czyni mię wielkim artystą, dobrym człowiekiem i miłym chłopcem. »Papeczko zapomina o jednym jeszcze przymiocie Juljusza!« — figlarnie zauważyła raz Henryka. (Nawet w obecności ojca nazywała mię niekiedy Juljuszem). — On, śmiejąc się, odpowiedział: »Co? piękny wzrost, grecki profil, aksamitne oczy! O tem wszystkiem ty już, kochanie, sąd wydawaj!« Wydawała o tem wszystkiem sąd podówczas, gdy zostawaliśmy we dwoje. Teraz ten zacny i zakochany we mnie człowiek odwiedzał mię raz na dwie doby, ale nie dziwiło mię to wcale. Interesy, goście, niezdrowie, przytem może i »nie wypada«. Świat mógłby pomyśleć, że zanadto pieczołowitości okazuje narzeczonemu córki, że może go zjednywa lub przytrzymuje. Ale po liście Henryki z »panem« i z tonem przyjacielskości najżyczliwszej, spojrzałem na niego wzrokiem zaostrzonym przez niepokój prawie gorączkowy. Był tak samo doskonale grzecznym i najżyczliwiej przyjacielskim jak jej liścik, ale tak jak liścikowi, brakowało mu paru nut, jak mi się zdawało, koniecznych. Daleko mniej niż przedtem poufałości, owszem, wyraźna chęć zwiększenia, wprawdzie niewielkiego, o parę kroków tylko, ale zawsze zwiększenia, przestrzeni nas dzielącej. Gawędka napozór swobodna, ale z wyglądającą przez oczy wsteczną myślą, której kłopotliwość zdradzały chwilowe znieruchomienie oczu i charakterystyczne u niego przebieranie po stole palcami, o paznogciach w migdał obciętych. Oddawna już byłem zauważył, że przebierał w ten sposób palcami wtedy tylko, gdy był zakłopotany. Nakoniec, po upływie dobrej godziny, wsteczna myśl wysunęła się naprzód, sformułowana w zapytaniu: »czy nie myślę, że ślub nasz z Henryką odłożony być powinien... niebardzo, trochę tylko, do czasu mego zupełnego wyzdrowienia?« Miałem zadziwić się, bo przecież wyzdrowienie to było już prawie zupełne; ale zadziwienie moje powstrzymane zostało w drodze przez jego spojrzenie, mimowolne instynktowe, spojrzenie na moje prawe ramię. Nie chciał spojrzeć, stało się to mimowolnie i błyskawicznie szybko, ale też jak błyskawica mózg jego przedemną oświeciło. Jak w otwartej książce wyczytałem w nim żal przyjaciela i troskę ojca. Wcale, wcale nie był złym człowiekiem, owszem, współczucie dla mnie wypychało mu z gruczoła łzawego kroplę wilgoci, niemniej żądał odłożenia ślubu do czasu — który teraz jeszcze nie może być... w żaden sposób nie może być stanowczo określony. Pierwszym moim popędem było przystać z największą chęcią i najswobodniejszym w świecie uśmiechem przystać, lecz powstrzymała mię myśl: »ona zależna, ona może niewinna!« i prosiłem o odłożenie postanowienia do pierwszego widzenia się mego z Henryką. W kilka godzin potem, śmiejąc się wesoło, zapytałem swego lekarza:
— Powiedzże mi, konsyljarzu, co tam naplotłeś o mnie — wiesz gdzie?
Zmieszał się bardzo, a zaraz potem z uniesieniem zawołał, że to nie on wcale, na honor się zaklina, że nie on, ale profesor głośno i przed wszystkimi utrzymuje, że prawej ręce mojej grozi atrofja muskułów i że prawdopodobnie nigdy już nie będę mógł grać na skrzypcach. On, przeciwnie, był odrazu i jest dotąd tego zdania, że to przejdzie. Ale sprzeczali się przed wielu osobami, zdanie profesora obudziło snać więcej ufności i oto co się stało!...
— Cóż się stało?
— Rozeszła się po mieście pogłoska o zerwaniu...
— Już się rozeszła ta pogłoska! Vox populi, vox Dei!
Naturalnie; mój talent, czy tam mój genjusz, to jedna rzecz, a ja sam, druga. Z nim jestem klejnotem ludzkości, bez niego łachmanem do wyrzucenia za okno. Złote serce i złoty humor straciłyby całą wartość, gdyby je opuścił złotodajny smyczek. Z tą mennicą i z tym ogrodem laurów byłem partją wyśmienitą; jeżeli je utracę, spadnę pomiędzy biedaków, którym od panien dobrego rodu — wara! Ogół, rozumiejąc i zatwierdzając tę prawdę, z góry już głosi, że nieszczęście moje musi być nożem, który odetnie odemnie kochającą mię kobietę. Vox populi, vox Dei!
Ale ona, Henryka, może prawdy tej nie rozumie i nie zatwierdza? Wprawdzie, ten jej liścik... mogła go przecież napisać tylko przez uległość dla woli cudzej. Najpewniej tak być musiało! Ona, tak czule kochająca, tak wierząca w moją miłość dla niej, mogłaby myśleć o opuszczeniu mię dlatego, że mię może opuści szczęście, cofać się przed przyszłością, która z pomiędzy sławy, bogactwa i mnie miała ją obdarzyć tylko mną? Gdzie tam! To niepodobne!
Od promieni zimowego słońca złocone ramy obrazów i zwierciadeł zapalały się gdzieniegdzie migotliwemi iskrami, gdy w wielkim salonie staliśmy naprzeciw siebie zmieszani tem sam na sam, w którem nas pozostawiono. Tyle razy jednak bywaliśmy przedtem we dwoje i doświadczaliśmy tylko radości i szczęścia. Ale teraz padło pomiędzy nas coś ciężkiego i zimnego. Pragnąłem wyciągnąć do niej ramiona, lecz powściągnęło je nurtujące umysł podejrzenie, jeszcze niepewne, jednak cierpkie. Ona zapewne pragnęła spojrzeć na mnie tak jak dawniej patrzała, lecz wzrok jej, po chwilowem błądzeniu dokoła, ukrył się pod spuszczonemi powiekami. Cóż to za dziwne uczucie, gdy ludzie, którzy nigdy nie miewali dość czasu, aby nasycić się rozmawianiem z sobą, których rozmowy bywały jak potoki górskie, ze śpiewem i roziskrzeniem fal, zlewając się w jedną rzekę, tracą nagle wiadomość jak i o czem mówić ze sobą mają. Z bardzo podobnem uczuciem spoglądamy na człowieka konającego. Tylko co był, tak długo był, tyle nam przypomina, tyleśmy chwil z nim spędzili i oto, wnet go nie będzie!
Nakoniec, zapytałem: czy podziela zdanie ojca, że ślub nasz odłożyć należy do czasu nieokreślonego?
Pochyliła trochę czoło, oblane różową łuną i zcicha odpowiedziała: — Zdaje mi się... że tak być musi!
Kiedym dom ten opuszczał, zmrok opadał na białość ulic wysłanych śniegiem i nie było naokoło mnie żadnego światełka i żadnej iskry. To, czego doświadczałem, najwłaściwiej porównać można do zmroku, w którym nie pobłyskuje żadne światełko, ani nawet żadna iskra. Wbrew opisom i opowiadaniom powszechnym, nie czułem w sobie gwałtu ani burzy uczuć. Krok mój stał się nie przyspieszonym i nierównym, lecz, przeciwnie, ociężałym i powolnym; ramiona, zamiast miotać się i załamywać, opadały w dół nieprzezwyciężenie i bezwładnie. Było to kamienne, bezdenne, prawie bezmyślne zniechęcenie, na którego dnie szlochał jakiś naiwny dzieciak, chłostany przez śmiejącego się cierpko mistrza.
Co to za bańka mydlana pękła w powietrzu i obryzgała mię brzydką pianą? Były to tęcze i brylanty, które przemieniły się w mydliny! Więc taką była miłość, przyozdobiona i aż pod niebo wyniesiona przez wszystkie duchowe ozdoby i dźwignie? Znałem inny gatunek miłości, ale nim gardziłem i sobą także, ilekroć napiłem się z jej mętnego kubka jej uciech niskiego rzędu. Tę poczytywałem za wzniosłą i prawie — świętą. Nie jest-że świętem uczucie, które nietylko ciała, ale i dusze ludzkie splata w akord przeczysty i przepyszny, a przez dolę i niedolę ma towarzyszyć nam do grobu? Otóż, wcale nie czyste i wcale nie pyszne biedactwo to, jak drobna pylina, zemknęło przed pierwszym podmuchem trochę ostrego wiatru i jak nędzarz, z przeświecającemi przez łachmany ranami, skonało!
Kiedym przez wielki salon szedł ku wyjściu, słyszałem za sobą tłumione łkanie i ani odwróciłem się, ani kroku nie zwolniłem. Płakała tego, żem ją pożegnał na zawsze. Pocieszy się wkrótce, a jeżeli nawet pocieszy się nieprędko, nic mię to nie obchodzi. Już nie chcę jej, ani jej miłości. Było to kruche cacko, które brałem za gwiazdę, lecz gdy złamało mi się w rękach, poznałem swoją omyłkę i nie chcę kruchego cacka tem więcej, im z większą pewnością brałem je przedtem za gwiazdę. Poprostu uczucie moje umarło i oprócz uczucia wiara w możność istnienia czegoś wysokiego i trwałego w tym rzędzie zjawisk. Naiwny dzieciak, pomimo chłosty mistrza, szlochał coraz głębiej i głośniej, nie po kobiecie, ale po uczuciu. Śmierć uczucia przebiegała mię od wierzchołka czaszki do palców u stóp strumieniem żałości, której łzy zniechęcenie ścinało w kolące cyple lodu.
— Czy przyjmujesz, kochany mistrzu, bandę wielbicieli, którzy przychodzą, aby cię rozerwać.
— Z radością. Nie mogliście przybyć bardziej w porę!
Rozrywaliśmy się od zmierzchu do świtu. Pokój z amarantowem obiciem, od sufitu do posadzki pełen był światła lamp i świec, dymu cygarowego, pyłu kredy, unoszącego się z nad stołów kartowych, rozmów, dowcipów, anekdot, śmiechu, wystrzałów butelek odkorkowywanych, brzęku szkła, metalów i porcelany. Grałem w wista i bakkarata, rozmawiałem, śmiałem się, piłem szampana, jadłem ostrygi i jarząbki. Jak spali tej nocy hotelowi sąsiedzi moi, nie wiem; najpewniej nie spali wcale, lecz nikt nie śmiał przerywać zabawy wrzącej i huczącej w mieszkaniu mojem. Dużo po północy wrzawa i huczenie wzdęły się do grzmotu; banda wielbicieli piła zdrowie moje i z okrzykami najgorętszej miłości wzniosła mię na rękach prawie pod sufit. Śmiałem się jak szalony, dziękowałem, całowałem, przyrzekałem wdzięczność i przyjaźń do grobu, plotłem dowcipne i nieprzyzwoite głupstwa, bawiłem się wyśmienicie, byłem pijany...
Potem, zrobiła się dokoła mnie cisza wielka. Wszyscy powychodzili, jedna tylko dopalająca się świeca, w mgle dymu i pyłu, mętnie oświetlała porozsuwane sprzęty, poplamioną posadzkę, karty pomięte, kredy połamane, naczynia z resztkami jadła, krople zastygłej stearyny, małe strugi rozlanych napojów. W hotelu i w mieście panowała jeszcze cisza prawie grobowa, która po wrzawie prawie piekielnej obudziła mię jakby ze snu. Pfu, jakiż to był brzydki, głupi sen! Od lat wielu miewałem podobne często, lecz nigdy z taką jak teraz jasnością nie uczułem ich szpetoty i głupoty. Z taką jasnością i z takiem obrzydzeniem je uczułem, że poprostu chwyciło mię za gardło i krztusiło razem z dymem, w którym nurzałem się jak w brudnej fali. Możnaby mniemać, że zapaliła się we mnie jakaś lampa i oświetliła śmiecie, zalegające próżnię ostatnich godzin. Myślałem, że przed kilku zaledwie tygodniami, w tym samym pokoju, o mało nie stał się akt groźny i stanowczy, którym jest śmierć człowieka, że przed kilku zaledwie godzinami zeszła tu niemniej zadziwiająca i żałosna śmierć uczucia. Czy podobna, aby ten, kto raz pomyślał, że to widmo jest właśnie rzeczą najprawdziwszą, najpewniejszą i najbardziej nieuniknioną ze wszystkich rzeczy ziemskich, mógł pamięć o niej utopić w orgji? Przekonałem się, że dla mnie było to niepodobnem. Z huczących śmiechem i szumiących winem fal orgji widmo wyszło większe, niż kiedy i większym, niż kiedy ciężarem położywszy się mnie na piersi, sprowadzało mój piękny wzrost do małości — robaka.
W ciszy głębokiej rozległy się przeciągłe, basowe dźwięki miejskiego zegara, ogłaszającego poranną już godzinę. Wsłuchiwałem się w nie, jak w uroczyste, smutne, odległe wołanie czasu, przestrzeni, nie wiem zresztą czego, ale czegoś wielkiego. Nagle schwyciła mię tęsknota — za czem? nie wiedziałem, ale za czemś wielkiem. Nie pamiętam jak i kiedy znalazłem się u okna ze skrzypcami i smyczkiem w rękach. Tu była zaklęta jedyna moc dobra i piękna, której byłem władcą; tu przebywał jeżeli nie blask, to choć promień, choć mały, błędny promyk ideału. Więc promieni ideału nie zabija we mnie śmierć uczucia i wiary, nie pochłonęła orgja; przeciwnie, jakby nakarmione niemi, wybuchnęły one tęsknotą rozdzierającą...
Oparłem o pierś skrzypce i podniosłem smyczek... trochę tylko... wyżej podnieść nie mogłem i po strunach przeprowadzić go nie mogłem... Przekleństwo! Może to już ta atrofja muskułów?... Może już nigdy?... Z tym wyrazem upadłem na sprzęt najbliższy i z twarzą w dłoniach, myśląc: może nigdy! może nigdy! może już nigdy! płakałem jak dziecko ze szlochaniem głośnem, ale łzami nie dziecinnemi, bo tak palącemi, że przeznaczenie roztopićby się w nich mogło, gdyby było tylko ze stali.
Jednak powstało we mnie i uczucie zupełnie dziecinne. Doświadczyłem pragnienia, aby w tej chwili złośliwej i czarnej był przy mnie ktokolwiek dobry i jasny, jakaś istota, któraby w milczeniu, miękko, łagodnie, wzięła mi głowę w dłonie i u piersi swej uciszyła wrzącą w niej burzę. Nie Henryka, nie; nie ta wspaniała panna, która z triumfem idzie przez życie i tylko z triumfem iść dalej chce i może, ale ktoś cichy, skromny, przed którym nie wstydziłbym się swojej nędzy, widząc żem kochany nietylko pomimo niej, lecz i za nią... Tęsknota mię zdjęła straszna za jakiemś sercem, któreby było mojem, własnem, bez warunków, bez drobiazgów, bez »nie wypada«! Rojenia dziecinne! Alboż jest na ziemi serce takie, choćby nie moje — jakiekolwiek?... Myślałem, że go niema... lecz, gdyby wtedy objawił mi się anioł, padłbym przed nim na klęczki i całowałbym jego stopy, chociażby miał na rękach rękawiczki — u palców dziurawe!...


III.

Uderzono w trąby i kotły, przygotowano pochodnie triumfu, zaśpiewano hymny pochwalne: wielki, genialny, znakomity, nieoceniony mistrz uratowany został dla świata i przywrócony sztuce! Kto chce oglądać ten odszlifowany klejnot i słuchać tych wskrzeszonych pieśni, niech idzie tam a tam i zapłaci tyle a tyle... bardzo drogo, to prawda, ale taką jest cena rynkowa genjuszów.
Bardzo wysokie ceny miejsc nie zraziły nikogo, ani tych, którym wyjęły z pasztetu udko jarząbka, ani tych zapewne, którym uszczupliły chleb powszedni, własny albo i cudzy.
Sala koncertowa ogromna, ludzie duszą się prawie w ścisku i huczą w rzęsistem świetle jak wicher przed wybuchnięciem burzy. Tłum ten, którego każdy osobnik bywa zazwyczaj wyrazem coraz innych losów i uczuć, zlał się teraz w jeden wyraz ciekawości i uciechy, tak silnie krew chłoszczącej, że pod huczeniem głosów nieledwie dosłyszeć można szmer uderzających śpiesznie serc i pulsów. Kobiety zawczasu bledną od wzruszenia, mężczyźni marszczą czoła od pilnej uwagi. Nagle, wszystko to wybucha potężnym grzmotem; widzę tysiące twarzy uśmiechniętych przyjaźnie, albo wprost miłośnie, tysiące par oczu rozpłomienionych od ciekawości i wzruszenia, tysiące postaci wyciągających ku mnie rozmiotane dłonie, ktoś podaje mi więź kwiatów buchających silną wonią, kilkadziesiąt mniejszych pada u stóp moich, z grzmotem oklasków zapalczywych, nieskończonych, milknących na chwilkę i ze zdwojoną siłą wybuchających znowu, i znowu, i znowu, łączy się basowy turkot jednego tylko, przez ust tysiące powtarzanego wyrazu: brawo! brawo! brawo! brawo! Tu i owdzie wystrzeliwa, ze swoją samogłoską otwartą i przewlekłą słowo: witaj! witaj! witaj! Triumf zupełny, niesłychany, prześcigający wszystkie, których kiedykolwiek doświadczałem. Radość niezmierna, szalona, kipiątkiem obiega mi żyły, wzdyma pierś i wysoko podnosi głowę, nad którą, dawnym ruchem swoim, pewnym i szerokim, podnoszę smyczek, brylantami jego krzesząc sobie nad czołem nimb tęczowych błysków. Ten smyczek z wprawionemi weń brylantami wielkiej ceny, otrzymałem niegdyś w darze od instytucji muzycznej jednej z największych stolic świata; posługiwałem się nim nie często, bo miałem inny, zupełnie zwyczajny, lecz dawny, ukochany, którym właśnie wygrałem sobie tamten. Wieczoru tego przecież tem wspaniałem trofeem, jak berłem królewskiem, chciałem powitać świat po niewidzeniu długiem, o którem myślałem był nieraz, że będzie wiecznem. Myliłem się. Przeszło. Tym razem przynajmniej przeszło. Po raz pierwszy, oddawna, wciągając w piersi atmosferę triumfu, którą przez całą młodość oddychałem, nie mam w myśli wyrazów: »tym razem przynajmniej«, wogóle nie myślę wcale, tylko czuję. Czuję, że znowu jak dawniej, mogę ze strun i z siebie wydobywać pieśni, które długo owijały mi wnętrzności, jak węże gryzące, bo nieme, że znowu jestem władcą dusz ludzkich i kochankiem sztuki. Czuję, że u pieśni moich, jak u sznurów czarodziejskiego dzwonnika, zaczepione są wszystkie te serca i że moja ręka według woli je rozkołysuje, to wolniej, to szybciej, wydobywa z nich wszystkie tony, do których są zdolne, budzi w nich takie struny, o jakich nie wiedziały same, rzuca je w płomienie, w głębie, na szczyty, których nie zaznałyby nigdy bezemnie. Czuję się znowu poetą, twórcą, ptakiem rajskim, triumfatorem. Uczucia te są radością bezbrzeżną i prawie bezprzytomną, bo upajają tak, jak żaden z trunków ziemskich upajać nie może, jak chyba nektar upajał Apolla, gdy w siedmiopromiennej koronie, na srebrnostrunnej lirze grał zachwyconym bogom i ludziom. Zachwycenie publiczności nie ustaje ani na chwilę, owszem, wzmaga się z każdą chwilą; słuchają z natężeniem, prawie ze czcią, ale niekiedy zapał silniejszym jest nad cześć i nie daje mi snuć pieśni ciągiem nieprzerwanym. Jak z chmury, nabrzmiałej elektrycznością, zrywają się krótkie burze oklasków, do uderzeń piorunów podobne, albo głuche turkoty jednego, tylko wielekroć powtórzonego wyrazu: brawo! lecz wnet milkną i pieśń wyłania się z nich znowu swobodna, szeroka, zwycięzka, rozpuszczonemi skrzydłami żeglująca po niezgłębionych i niezmierzonych toniach ideału. Najbliżej przedemną dwa czy trzy szeregi siedzeń przywodzą na myśl półkolisty klomb kwiatów podzwrotnikowych i świeżą skropionych rosą. Są to damy panujące światu z najwyższych pozycji towarzyskich, sam szczyt i wykwint wdzięku, elegancji, delikatności skóry i nerwów, wykształconego smaku, przywodzą na myśl kwiaty podzwrotnikowe i skropione rosą, bo taką jest wspaniałość i rozmaitość ich barw i postaci, bo tak błyszczą i migocą drogie kamienie na ich włosach, rękach, wpółobnażonych piersiach. Grek nazwałby to Olimpem, mahometanin haremem, ja wiem, że klomb ten jest: wielkim światem i że w tej chwili ja nad nim panuję. Być władcą i niemal bóstwem wielkiego świata! bagatela! Zawsze miałem słabość do robienia sobie wśród niego miejsca, zawsze rozkoszą napawała mię myśl: »nie urodziłem się pośród was, a jednak, rozstępujecie się, abym wszedł w koło wasze i jeszcze podsuwacie mi pod nogi piedestał, abym z niego nad wami panował!« Teraz, gdy wstępowałem nanowo w posiadanie wielkiego świata, o mało nie utracone, myślałem: rychło, rychło tam która zemdleje i rozpuszczoną kosą zamiecie ziemię u stóp moich? ile też jutro spłynie na mnie stamtąd powinszowań, zaproszeń, słówek, za których gazą kołyszą się amorki? Czy pośród nich jest Henryka? O, gdyby była, gdyby widziała, nadewszystko słyszała! Zwinna i zimna jak jaszczurka wśliznęła się we mnie żądza pomszczenia się nad kobietą, która tak przedwcześnie i tak nieoględnie wzięła mię za nędzarza, gdym miał jeszcze powstać — mistrzem. Stchórzyło biedactwo i — uciekło! Nie widzę jej, zapewne stchórzyła i teraz. Mniejsza o to! Kiedy tej niema, jest setka takich samych! Wszystkie takie! Wśród płomieni radości i triumfu zapalił się jeden jeszcze ognik: nienawiści dla kobiety, dzięki której myślałem: wszystkie takie! Winienem był jej wdzięczność, bo zdjęła mi bielmo z oczu, jednak za to właśnie nienawidziłem jej i pragnąłem zemsty...
Nagle wzrok mój wypadkiem dziwnym w tłumie postaci wyróżnił jedną i aż do końca już się od niej nie odwracał. Mówię wypadkiem dziwnym, bo wobec pysznego półkola kwiatów podzwrotnikowych, była to konwalja, niezapominajka, może fiołek, nie wiem już doprawdy, do której z ozdób polnych lub leśnych najwłaściwiej byłoby ją porównać, ale wogóle istotka malutka i której obecność w najmniejszym stopniu świetnego zebrania nie przyozdabiała. Siedziało to niezbyt daleko od wyniesienia, na którem grałem, ale na jednem z miejsc najpodrzędniejszych i najmniej wygodnych. Tłum przysłaniał ją w sposób taki, że widziałem tylko jej popiersie: ramiona szczupłe, czemś ciemnem okryte i główkę małą, podniesioną ku mnie z nieruchomością posągu. Wcale a wcale nie były to rysy posągowe, ale odrazu rzuciły mi się w oczy przypomnieniem zrazu niejasnem, ale miłem, potem wyraźnem i w sposób zupełnie dla mnie nowy — ponętnem. Tak, tak; to to samo stworzonko bledziuchne i ubożuchne, które przed paru laty, na dworcu kolei, z uwielbieniem naiwnem, nieśmiałem, nieprzezwyciężonem, splatało ku mnie ręce w rękawiczkach dziurawych. Jest teraz mniej szczupłą, jakby nieco dojrzalszą, ale te same oczy przeźroczyste i głębokie, tak samo ku mnie wzniesione, — ta sama sielanka. W upale dumy, triumfu i nienawistnych wspomnień wionęło na mnie tchnienie sielanki. Nie odrywając od niej wzroku, dla niej grać zacząłem.
Dlaczego patrzałem na nią i dla niej grałem? Lada jaki nawet żak lub fircyk, przez nikogo niezauważony, mógłby jej nie zauważyć, tak była małą; a zajęła mnie, który zajmowałem sobą wszystkich! Może przyczyną tego było podwójne widzenie artysty, które spostrzega niewidzialne innym podszewki zjawisk i, przebijając skorupę, dostaje się na głębie innym nieznane. Ta mała głowa na szczupłych ramionach, wynurzająca się z pstrej powodzi, miała charakter prostoty i dobroci. Tylko, ale to właśnie szło mi do serca, niby coś takiego, czego ono potrzebowało i oczekiwało. Istotnie był kiedyś moment, w którym potrzebowałem i oczekiwałem dobroci jak — ratunku... Tonami jak słowami do niej zwracając się w myśli, opowiadałem, żem ją przywoływał w godzinie rozpaczy, która przeminęła tylko na pozór, bo cień jej pozostał we mnie i w momencie szczęścia nie daje mi czuć się szczęśliwym do końca. Jak opar z mogiły, u której brzegu stałem, podniosła się chmura ciemna i raz wpłynąwszy mi w duszę, na zawsze już częścią jej pozostała. Szalona radość ponownego ślubu ze sztuką i sławą zepchnęła ją na dno, lecz nie wyrzuciła, bo czuję znowu w sercu i w gardle jej łzawą falę. Wielkim haustem napiłem się rozkoszy i chcę już być gdzieindziej, z kim innym, inaczej... Może z tobą, bo skądinąd pochodzisz i jesteś inną, może z hałasu w ciszę, ze ścisku w samotność, może w taką samotność, śród której byłby ze mną jeden tylko Anioł cichy i dobry. Pójdź do mnie! pójdź do mnie! pójdziemy razem... dokąd? Nie wiem... właśnie to jest moją trwogą i żałością, że nic nie wiem... Ale wiem, że mi trzeba czegoś, czego nie mam... Wszystko mam: w sobie dumę nasyconą, przed sobą Olimp czy harem, nad sobą nimb z błysków brylantowych, grzmot oklasków, górę złota, nawet pieśni moje, odebrane nieszczęściu... jednak nie mam czegoś, co mi potrzebne — i z tego miejsca, które wszystkim wydaje się rajem, pragnę iść gdzieindziej, z kim innym, inaczej... nie wiem gdzie, nie wiem jak... może z tobą...
Skończyłem. Przy ostatnich tonach, które wypływały z pod mego smyczka wezwaniem coraz smutniejszem, cichszem, więcej beznadziejnem, z jej oczu dużych, dobrych i cierpiących spływać zaczęły łzy powolne i gęste. Ukłonami dziękując za nowe oklaski i kwiaty, myślałem: czy zrozumiała? czy spostrzegła? Kto ona? Muszę dowiedzieć się: kto ona? Ale wnet dokoła mnie zaszumiało, zadzwoniło, zaśpiewało. Były to suknie jedwabne, śmiechy wesołe, głosy melodyjne. Do wjolinów kobiecych przyłączyły się basy męskie. Boże, jaka radość i miłość powszechna! Jak wspaniale stół do wieczerzy zastawiony i na mnóstwo osób! Znowu mam mnóstwo przyjaciół. Dlaczego przez ostatnie kilkanaście miesięcy nie miałem ich zupełnie? Siedziałem w nudnej dziurze, zwanej stacją klimatyczną, na kuracji i zupełnie przyjaciół nie miałem. Zastanowię się nad tem później, teraz w kole przyjaciół bardzo licznem, święcę powtórne narodziny swoje spożywaniem ryby morskiej, umyślnie na tę okoliczność i zdaleka sprowadzonej. Bardzo smaczna. Potem bażanty, szparagi (wśród zimy), burgund wyborny, lody, szampan; menu bez zarzutu, skomponowane przez najbliższego przyjaciela mego, muzyka tak jak i ja, który mię gości, częstuje, poi, a od czasu do czasu, gdy zdaje mu się, że tego nie spostrzegę, pożera mię oczyma, wątpię czy z miłości, jestem nawet pewien, że z uczucia zupełnie przeciwnego. Ale wieczerzę skomponował z artyzmem daleko wyższym nad ten, który rządzi jego muzykalnemi kompozycjami. Podniebienie zaś posiada swoje prawa, jest to fakt, z którym, jak wogóle z faktami, sprzeczać się niewarto. Nie sprzeczam się też i czynię zadość prawom podniebienia, z tem większem zadowoleniem, że poraz pierwszy od kilkunastu miesięcy znajduję się na takiej uczcie, jest więc ona dla mnie względną nowością. Zmachałem się kilkogodzinnem graniem, organizm mój wyczerpały silne wzruszenia, jem więc jak Lukulus i jak Gargantua w jednej osobie, a piłbym może jak bibuła, gdyby uczta była mniej wykwintną pod względem towarzyskim i estetycznym. Ale jest bardzo wykwintną. Stół przyozdabiają kwiaty, które zapachem upajają powonienie i kobiety, które czarują oczy wdziękami i strojem. Wszystkie zmysły razem nurzają się w zadowoleniu, bo nawet dla dotykania przyjemną jest atłasowa gładkość bielizny, lekki chłód srebra, ślizga powierzchnia kryształów i miękkie, trochę drżące uściśnienie ślicznej ręki, dziękującej mi za przyrzeczenie wzięcia współudziału w koncercie dawanym na rzecz dzieci bez matek, czy matek mających dzieci, sam nie wiem co, czy kogo mam muzyką swoją wesprzeć, ale wiem, że moja sąsiadka przy stole żebrze o to wsparcie usty i oczyma jednostajnie płonącemi jak wulkany. Pierwszy raz ją widzę i jej powierzchowność zajmuje mię odrazu. Z pod powłoki niemal eterycznej przebija się w niej wulkaniczność zupełnie ziemska, prawie gruba i gwałtowna. Kibić wątła, ruchy powolne, cera delikatności liljowej, ale wargi wydatne i krwią nabiegłe, nozdrza ruchome i w czarnych jak noc oczach, pod brwią czarną i gęstą formalny płomień. O, gwałt tam jest, gwałt, który porywa, szarpie, dusi, krzyczy, w porcelanowej formie toczy lawę glinianą co prawda, niemniej, na razie, interesującą. Długiem i nieco drżącem uściśnieniem ręki dziękuje mi w imieniu dzieci, czy matek, a potem mówi o muzyce jakieś bardzo wykwintne i bardzo doskonałe głupstwo. Ale choć w tem, co mówi o muzyce, niema sensu, moja sprawiła na niej wrażenie silne, jakiego rodzaju? Czysto glinianego, widzę to dobrze i przelatuje mi przez głowę myśl, że jednak w tych salach upalnych i dusznych od gazu, perfum i ścisku ludzkiego, najeteryczniejsza ze sztuk obudza czasem wrażenie i wywiera wpływy natury nie eterycznej. Może anioły wyanielają się przez nią do ostatka, ale także le diable y trouverait son compte. Zastanowię się nad tem później, obecnie z nieudaną rozkoszą patrzę w kratery tego wulkanu i myślę, że kto wie? może zabawię w tem mieście dłużej niż zamierzałem, może drugim jeszcze koncertem lub współudziałem w koncercie uszczęśliwię jakie matki czy dzieci — przyczem, le diable ne perdra rien, to pewno. Staję się coraz weselszym, całe towarzystwo po burgundzie i szampanie staje się coraz weselszem, oczy mojej sąsiadki goreją coraz silniej i coraz gorętsze zarzewia rzucają mi w ser... nie, nie w serce, w krew i nerwy, ale tego dosyć... Nagle, ktoś tam od środka stołu, pochylił się w kierunku miejsca przezemnie zajmowanego i zawołał:
— Czyś słyszał, Juljuszu, że biedny Roman... pamiętasz go?... już nie żyje?
Niemal podskoczyłem na krześle. Jakto? Roman! ten młody, lecz już znakomity, fortepianista? czy go pamiętam? Ależ ja się kochałem poprostu w jego wczesnym talencie, obejściu się pieszczotliwem, jak u szczęśliwego dziecka. Widziałem go po raz ostatni tej nocy, którą tak wesoło przehulaliśmy w hotelowym pokoju z amarantowem obiciem. Potem nic już o nim nie słyszałem i miałem właśnie zapytywać wspólnych znajomych... Nie żyje! Kto nie żyje?
— Roman! ależ tak, tak, Roman! Z choroby serca... coś mu tam w sercu... Doktorze! co się tam stało w sercu tego nieodżałowanego chłopca?
Naczyńko krwionośne, takie maluteńkie, cieniuteńkie naczyńko krwionośne przerwało się i w mgnieniu oka — po wszystkiem! Jakto? więc go nigdy już nie zobaczę? Jest w tem pytaniu sporo żalu, ale daleko więcej zadziwienia. Był i — zniknął, zupełnie zniknął, bez śladu. Wiedziałem zawsze, że takie zniknięcia wydarzają się na kuli ziemskiej w każdej minucie każdej doby, ale teraz dopiero praktyka tej teorji pogrążać mię zaczęła w osłupiałości, z której otrząsnąć się nie mogę. Rozmawiam ciągle z moją sąsiadką, ale inaczej niż przedtem: z roztargnieniem i przymusem, bo myśl moja, jak nitka w koło kłębka owija się w koło wyobrażenia zawartego w słowach: był i — zniknął! Dlaczego? Tym razem, zamiast mikrobu, naczyńko krwionośne... Pocóż u djabła, tak źle krew nosiło i było takiem cieniutkiem! co to ma jedno do drugiego? Jaki tu związek i jaka proporcja pomiędzy zjawiskami? Naczyńko przerwało się i cała maszyna stanęła, maszyna krwionośna, dobrze to w porządku, ma się rozumieć... ale talent jego z jednej strony, a z drugiej ta tkliwość serdeczna, która dla ludzi była lepem i miodem, co się z niemi stało? Zniknęły także. Więc także znajdowały się w zależności absolutnej od cieniutkiego naczyńka? Boże, jakież to śmieszne! Taka dysproporcja pomiędzy panem i podwładnym jest poprostu śmieszną, niepojętą także, a nadewszystko smutną, tak smutną, że cała wesołość tej wieczerzy pierzcha przed nią, jak rój motyli przed wozem pogrzebowym. Przed kilku minutami było mi tak dobrze, a teraz znowu robi się źle... Po cóż bo ten rumiany i wąsaty syn szlachecki wyjechał z tą nowiną? Mógł był ją odłożyć do chwili stosowniejszej. Teraz rozmawia sobie najswobodniej i z chwacką miną ociera wąsy po winie. Jak można wspominać o takich rzeczach pomiędzy jedną a drugą anekdotą, popitą haustem szampana! Wogóle nie rozumiem, jak ludzie mogą mówić o tych wielkich i ciemnych przepaściach dorywczo, tak sobie przeżywając bażanta i zaglądając w oczy ładnej kobiecie... prawdopodobnie czynią tak dlatego, że nigdy we wnętrza tej przepaści nie patrzyli. Mnie przy każdem zbliżeniu się ciągnie ona ku sobie i muszę w nią patrzeć; nie wiem zupełnie skąd pochodzi ten mus, ale oprzeć się mu nie mogę. Patrząc, doświadczam trwogi, zdumienia i żalu, ale przeważa żal, za czem? Za wszystkiem, co znika. Wszystko powstaje, płynie, przepływa i — znika, unicestwione przez drobiazg, pochłonięte niewiedzieć przez co, przepada niewiedzieć gdzie. Bo niech mi nie mówią o przemienianiu się w gazy i sole; słuchać o tem nawet nie chcę! Zróbcie mi z gazów i soli talent i dobroć, a uwierzę, że one zamienić się mogą w to, z czego są zrobione... Sąsiadka moja patrzy na mnie zrazu ze zdziwieniem, a potem jej kratery zaczynają wyrzucać płomienie coraz ognistsze. Zadziwiło ją, ale zarazem i zajęło moje nagłe zamilknięcie i zesmutnienie. Później słyszałem nieraz od kobiet, że kiedy pośród rozmowy najbardziej ożywionej nagle milknę i zamyślam się z powiekami spuszczonemi pod brwią ściągniętą i z rysami znieruchomiałemi, wyglądam tak, jakbym tylko na miejscu pozostawiał swoją formę a sam odchodził w jakiś świat inny. Miały słuszność, odchodziłem w świat zupełnie inny, ale nigdy żadnej z nich nie prowadziłem za sobą, bo przelękłyby się okrutnie tego świata, te kolibry i wiewióreczki. Dla nich jednak miałem podobno najwięcej uroku wtedy właśnie, kiedy czyniłem te tajemnicze wyprawy. Było to uczucie podobne do trwożliwego i namiętnego pociągu dziecka ku ciemnemu pokojowi, w którym strach siedzi. I strach i ciekawość zdejmuje, ale ciekawość jest silniejszą; idą na palcach, drżą, odbiegają, wracają, zaglądają przez szczelinkę, a serce bije mocno. Nie rozumie się wcale co to takiego: upiór, ale pragnie się go zobaczyć. Nic nie wiedziały o innym świecie, do którego odchodziłem, ale czuły, że jest tam, w tym zamkniętym dla nich pokoju jakiś upiór i serca im mocno biły.
Nazajutrz byłem z wizytą u Walerji, a potem, ja i ona pracowaliśmy wspólnie około urządzania tego koncertu na biedne matki czy dzieci. Całe miasto mówiło wkrótce, że jesteśmy zakochani w sobie do szaleństwa i było to prawdą, lecz trwało niedługo. To porcelanowe naczynie zawierało w sobie trunek gminny. Sposób kochania się z Henryką nazwałem był przed sobą: deklamacją; temu nadałem imię: krzyk. Tam wiecznie wyjeżdżały na stół ideały; tu pocałunki i uściski urozmaicały się tylko przez sceny zazdrości i spazmy. W jednym wypadku hypertrofja mózgu, w drugim zmysłów. Pierwszy sprawiał złudzenie dłuższe, aż do pierwszego eksperymentu trwające; drugi nie łudził wcale i był cały jednym eksperymentem, który wkrótce obrzydnąć musiał dla samej swojej pospolitości. Bo naprawdę, jeżeli to jest miłością, mogę ją znaleźć, podnieść, rzucić, znowu podnieść, na każdym ciemnym skręcie ulicy i życia, bez całego tego zachodu i aparatu. Bo przedpokój z lokajami, którzy biegną anonsować gościa, salony, ukłony, wysoka estetyka i delikatność otoczenia, ubrania, rozmów, wstępów i zakończeń, to zachód i aparat. W gruncie rzeczy wiem odrazu o co chodzi, a jeżeli ona robi sobie jakiekolwiek złudzenia pod tym względem, to tylko dzięki krepie, którą przed własnemi jej oczyma narzuca na nią para frazesów, wstawionych w jej mózg i w moją mowę. Moja istota wewnętrzna: wszystko, co istnieje we mnie po za uczuciem dla niej, wcale jej nie interesuje; ja ze swej strony wiem, że w niej niema żadnej wewnętrznej istoty. Dlatego, ilekroć pozostajemy z sobą dłużej nad czas potrzebny do wybuchnięcia i ostygnięcia — poziewamy, a choć czynimy to oboje, ona składa winę tylko na moją obojętność i robi scenę, śród której wygląda prześlicznie i która dlatego właśnie i tylko sprowadza z mojej strony nowy — wybuch. Z takiemi naturami tout chemin mène à Rome, nawet muzyka. Henryce gra moja zapalała mózg, tej zapala krew; tamta pod jej wpływem najpiękniej deklamowała, ta najgoręcej — całuje. Z dwu tych zjawisk wolę drugie, bo przedstawia prawdę gminną, pierwotną, ale zawsze prawdę; tamto zaś udaje iskrę bożą, będąc tylko fajerwerkiem zapalonym przez cnotliwe guwernantki i budujące książki, a gasnącym przed pierwszą groźbą zastąpienia sukni jedwabnej perkalową. Tylko, że cały zachód około eksperymentowania tego pierwotnego wyrazu miłości uważam za niepotrzebny i nie odejmuje mi ono ani na chwilę uczucia, że potrzebuję czego innego, nie mówię sobie jasno: czego mianowicie? lecz czegoś innego. Przytem doświadczam wielkiej subjekcji z powodu podziękowań i pochwał, które spływają na mnie za to granie na rzecz ubogich dzieci bez matek, czy czegoś podobnego. Kędy się obrócę, słyszę wysławianie mojej wspaniałomyślności, gazety nazywają mię wprost dobroczyńcą cierpiących braci. W towarzystwie jest mi z tem jeszcze pół biedy, bo rozmawianie przeszkadza zastanowieniu i miłość własna wyciąga się rozkosznie, jak kot pod głaszczącą ręką; ale kiedy zostaję sam na sam z sobą i o tem myślę, płonę od wstydu. Niech mię djabli porwą, jeżeli, grając, miałem na celu spełnienie dobrego uczynku! Nie wiedziałem nawet dobrze dla kogo grałem. Przyrzekłem grać, bo prosiła mię o to kobieta z oczyma wulkanicznemi, a gdy przyrzekłem, to już grałem — i koniec. Pozwalam jednak i to z rozkoszą, wprawdzie chwilową, nazywać siebie dobroczyńcą ludzkości. Kłamstwo! Kłamstwo! Kłamstwo! Jak śmiem wydawać sądy na innych, gdy sam... Kim ja jestem sam?


IV.

Jakto: kim jestem? Artystą; cały świat wie o tem. Dobrze, ale cóż dalej? Jakto: co dalej? Artystą wielkim. Naturalnie; ale co dalej? No, sławnym także, bardzo sławnym. I to wiadomo, ale: co dalej? co dalej? Nie zamierzałem wcale zadawać sobie tych pytań, ale odzywały się one zupełnie tak, jak gdyby je wyszeptywał ktoś siedzący w moim mózgu, jakaś istota odrębna od człowieka powszedniego, snującego myśli powszednie. Te płynęły swoją drogą, a tamte swoją. Takie podwójne myślenie męczyło bardzo, ale zmuszało człowieka powszedniego do ustępowania, a raczej do schodzenia na plan drugi przed tamtym, który nie przestawał się dopytywać: co dalej? cóż dalej? Jesteś artystą wielkim, sławnym, bardzo sławnym, a dalej kim? jakim? Aha, sława! Jest ona cechą moją główną, zdobyczą najdroższą, tem, czemu podporządkowuje się wszystko inne, cokolwiek jest mojem i we mnie. Trzeba mi patrzeć w głąb tej mojej cechy i zdobyczy najważniejszej i rozbierać ją po niteczce, aby dobrać się do jej wyrazu pierwiastkowego i przez obejrzenie go ze stron wszystkich uciszyć bodaj na czas jakiś gadatliwość gościa, który rozsiadł mi się w mózgu tak, że niekiedy rozsadza prawie czaszkę. Pójdź tedy, mój brylancie, pod mikroskop, który pokaże naprzód, jaką figurę przedstawiam ja, na samem dnie twoich tęczowych blasków, a potem, czem ty jesteś sam, gdy cię z pod pras drukarskich i z pod świateł gazowych usunę.
Radość z triumfu sztuki ukochanej, wynoszenie na tron rękoma własnemi tej pani i kochanki, tkliwe uczucie związku, łączącego duszę moją z duszami ludzi innych... tak, tak, wszystko to było, niezawodnie było, ale czy tylko to? i w jakiej mierze to, a w jakiej co innego? Cóż naprzykład? A no, czy mozoliłbym się tak srodze nad wygrywaniem utworów cudzych i komponowaniem swoich, gdybym wiedział, że żadne ucho ludzkie nie usłyszy jak wykonywam pierwsze i jak brzmią drugie? Uczciwie tylko, kochanku, uczciwie i głęboko patrzaj w siebie, nie jednem okiem i od niechcenia, ale tak, do samego dna, obydwoma oczyma... Cóż, czy pracowałbyś z równą gorliwością nad doskonaleniem się w sztuce, gdybyś wiedział, że popisywać się nią będzie przed światem, zamiast ciebie, najlepszy z twoich przyjaciół? A utwory twoje czy obudzałyby w tobie taką macierzyńską pieczołowitość, zapał tak gorączkowy, gdybyś je miał na morzu bezludnem wygrywać — rekinom?
Nie trzeba znowu obgadywać się i czernić. Prawdy tylko szukasz, szukaj jej dobrze i z każdej strony, aż do końca. U dobrego końca znajduję tę prawdę zupełnie szczerą, że swoich drogich sam na sam ze skrzypcami nie oddałbym za wszystkie wrzawy i purpury, tyle sprawiały mi rozkoszy, choć przyświecały im tylko lampy blade lub gwiazdy milczące. »Tyle sprawiały mi rozkoszy« gość mój podkreśla mi w mózgu te cztery wyrazy i każe iść znowu na drugi koniec prawdy. Grałbym zapewne dla swojej rozkoszy nawet w pustce i głuszy, — może też potrzeba tworzenia wypierałaby ze mnie pieśni i wtedy także, gdyby ich słuchać miała tylko pustka i głusza. Ale co żadnej wątpliwości nie ulega, to, że nad udoskonaleniem się i wzbogacaniem w tym kierunku nie zadawałbym sobie na rzecz pustki i głuszy aż tyle fatygi. To potrzebuje porządnego wysuszenia mózgu, aby zostać zrozumianem i odgadniętem, tamto wymaga utrudzenia ręki aż do kurczu nerwów i bólu muskułów, owo jest zawikłanem, nużącem, nawet nudnem; przeskoczmy więc trudność, oszczędźmy sobie znużenia, znudzenia, ruszajmy dalej ku błoniom gładszym, gdzie zrywać będziemy róże bez cierni. Wszystko jedno: pustka i głusza nie skrytykują, nie wygwiżdżą, nie umniejszą nawet oklasków, bo nie dają żadnych... Niezawodnie, pragnąłbym oglądać dzieło swoje doskonałem nawet na pustyni, ale po obejrzeniu powtórnem, trzeciem, dziesiątem ręce opadłyby w zniechęceniu, wola omdlałaby bez podniety i potem grałbym już tylko tak... sobie! Oto i cała prawda, z której wynika, że, gdym zawzięcie pracował dla sztuki, bodźcem mi były myśli: »oto będą chwalić! oto będą klaskać! To ich z krzeseł chyba pozrywa! Tamto przerobi ich na łez fontanny! Za to, za tamto, za owo dzienniki zagrają mi cztery hymny na czterdziestu trąbach!« Aha! Cóż tu ja więcej kochałem? Sztukę, czy siebie? Nad czem pracowałem: nad sztuką samą, czy nad narzędziem swojego zadowolenia? Kogo wynosiłem na tron rękoma własnymi? boską panią i kochankę? No tak, po części i ją także, tylko, że koniecznie chciałem z nią razem na tronie zasiadać i nawet, kto wie, czy nie więcej miejsca od niej zajmować, bo gdyby naprzykład ktokolwiek powiedział, że muzyka jest sztuką brzydką, a ktoś drugi, że ja jestem muzykiem złym, pierwszego poczytałbym tylko za głupca, do drugiego czułbym urazę dogrobową. Ot, co jest. Tedy: Geldhab. Co? ja Geldhab. Tak, tak. Forma i źródło zupełnie odmienne, ale istota mniej więcej ta sama. Naturalnie, po jednej stronie pękaty bankier z zakrzywionym nosem i pieniądze, po drugiej wysmukły artysta z profilem greckim i — sztuka. Nikomu porównanie przez głowę nawet nie przejdzie. Jednak podobieństwo jest, nawet wielkie. Na bliźnięta nie wyglądamy, ale na bliskich krewnych. Oprócz wzrostów i nosów, które niczego nie dowodzą, różnicę dwu pych stwarza ich pochodzenie. Jedna: materja czysta i gruba; druga, cząstki ideału płonące iskrą bożą. Ta różnica sprawia, że pierwsza pycha leży na wierzchu; a druga tai się na spodzie, że z pierwszej ludzie kładą się od śmiechu, a przed drugą padają na klęczki. Nie chcę tego porównania, wstrętem przejmuje mię ono, ale czynić je muszę, bo co prawda, to prawda. »Hej, moja liberja!« »Hej moja publiczność!« »Niech świat widzi, że mam służbę w liberji!« »Niech świat wie, że mam salę po brzegi napełnioną«. »Kochany malarzu, wyrysuj mi drzewo genealogiczne!« »Drogi dziennikarzu, napisz tam o mnie artykulik!« Nie prosiłem nigdy dziennikarzy o artykuły, ale chciałem, aby je pisali i w pewnej części dlatego grałem. Różnica formy. Forma Geldhaba brzydka, forma moja piękna, ale co na spodzie jednej i drugiej? Na spodzie obydwóch kot wypasiony wyciąga się na poduszce z grzbietem drgającym od rozkoszy, którą sprawia mu głaszcząca go ręka. Sztuka, to poduszka, a grzbiet koci — próżność moja rozkosznie łaskotana przez sławę. Gdyby tak wetknąć do poduszki trochę szpilek z ostrzami do góry... tobym zmykał! Bywają zapoznani, niepojęci, albo i niezdolni, którzy spędzają życie na poduszkach szpilkami zjeżonych, pracują dla sztuki czy nad sztuką w samotności, opuszczeniu, udręczeniach rozmaitych. Skłaniałbym przed nimi głowę, gdyby wieści nie upewniały, że bardziej zgorzkniałych, skwaśniałych, nieznośnych istot nad takich zapoznanych niema na ziemi. Widać nie wystarczają im same wdzięki boskiej kochanki i, jeżeli się z nią nie rozstają, to może z powodu tej najprzedziwniej wytrwałej zwodnicy, którą jest nadzieja. Grzbiet, nie głaskany przez sławę, garbi się i najeża, lecz poduszki ze szpilkami nie opuszcza, bo, nuż, nuż nadejdzie błogi moment, jeżeli nie dla niego, za życia, to choć po śmierci dla imienia i pamięci jego! Zresztą, może tam niekiedy w sytuacjach podobnych jest jaka bohaterska bezinteresowność. Sądzić o tem nie mogę, bo... bo... do sytości i aż do przesytu sztuka zadawalniała wszystkie moje interesy.
Ale przecież przynajmniej były to interesy — duchowe, z rzędu tedy wyższych, eterycznych, idealnych. Naturalnie! A jakże! Bo można sobie co chcąc wygadywać na sławę, nie przeszkodzi to temu, że jest ona wcale czemś innem, niż zrazy zawijane. To, bądź co bądź, figura wysmuklejsza i bardziej napowietrzna niż pękate i ciężkie sakwy geldhabowe! to nie gruba materja... Materja!... Zaraz, zaraz, wyraz ten zatrzymuje mię jak haczyk, który zaczepił o suknię. Chciałbym przeskoczyć go i z triumfem pomknąć dalej, ale muszę zatrzymać się i przypomnieć sobie... jak to tam było z tą materją i jakim był naprawdę stosunek mój do niej? Może wrogi? Może przynajmniej obojętny? Może byłem anachoretą, gryzącym na obiad surową marchewkę i popijającym ją wodą źródlaną? Cha, cha, cha, cha! Jeszcze jedna bańka mydlana zaraz pęknie. Okropnie wiele mię kosztuje, że muszę przekłuć ją na wylot, ale muszę. Nie kocham pieniędzy samych w sobie, ale kocham się w mnóstwie rzeczy, których one dostarczają. Rozrzucam je pełnemi garściami na przyjemności swoje i cudze, ale właśnie ta możność rozrzucania i te przyjemności czynią mię zadowolonym, ale zadowolonym czy tylko na duchu? Ej, nie, i na ciele także, nawet bardzo. Wcale nie jestem amatorem surowych marchewek i, nie będąc pijakiem, bardzo lubię dobre likiery. Zrazy zawijane są dla mnie potrawą zbyt prostą i ciężką, ale przepadam za ostrygami, zwierzyną i sosami, do których wchodzą madera i trufle. Gdy sam siedzę u stołu, mam zły apetyt; lubię jadać w towarzystwie licznem i wesołem. Wtedy i podniebienie staje się wrażliwszem i humor lepszym, i widok ludzi nasycających się moim kosztem raduje coś tam we mnie, nie wiem co: serce czy próżność, najpewniej oboje razem. To kosztuje wiele. Trzeba na to mieć wiele tej materji, której na imię pieniądz. Jednak jedzenie rzecz pomniejsza, choć w takich warunkach bardzo kosztowna; są inne subtelniejsze... no, no, dajmy pokój subtelności! Po co to przed samym sobą w bawełnę owijać? Materjalne także i dobrze materjalne, choć tak chyże, jak stopki baletnic, albo tak lotne, jak perfumy cenione na wagę złota. Zmysł smaku, czy dotykania i powonienia, to wszystko jedno, tylko że jedzenie nazywa się zawsze jedzeniem, a inne rzeczy poprzezywano imionami świętych lub niewiniątek, jak np. miłości lub kwiatów. I mnóstwo zresztą innych narzędzi używania, których wyliczenie zmęczyłoby pamięć, tak ich było wiele, dawał mi pieniądz sypany przez sławę. Była to strona jej nie najpowabniejsza dla mnie, jednak bardzo powabna. Z powiększaniem się mojej ceny rynkowej, powiększała mi się przed oczyma miara mego wzrostu i suma moich przyjemności, co sprawiało dwie uciechy trochę różnej natury lecz prawie jednostajnej mocy. Rozumiem, rozumiem, że gdybym był niewiedzieć jakim idealistą, musiałbym za swoją zdolność, umiejętność, pracę, otrzymywać zapłatę od tych, którzy z niej korzystają, bo inaczej umarłbym z głodu i nie byłoby na świecie ani mojej pracy, ani wynikających z niej korzyści. Pracować na kawałek chleba, rzecz prawa i prosta jak dzień dobry. Ale kawałek chleba, choćby nawet z serem i ze szklaneczką porteru, to co innego, niż sos z truflami i szparagi w styczniu. W tem sęk... I tu pęka mydlana bańka subtelności, eteryczności, duchowości interesów, które zadawalniała mi sztuka i sława. Jestem sławnym, więc mogę używać; mogę używać, bo jestem wielkim. Co jest we mnie uszczęśliwionem przez te dwie pewności: rozum? serce? to, co się nazywa duchem? Wcale nie. Naprzód pycha, potem materja, wysuwająca słodki smak życia — z materji. Geldhab i kot, chłepcący na miękkiej poduszce słodkie mleczko. Pyszałek i zwierzątko. Taką jest figura, którą w całej prawdzie i szczerości przedstawiam na samem dnie tęczowych blasków sławy. Smutno, smutno i — straszno! Sam nie wiem czego się lękam, ale trwoga drży mi po skórze i wnika do wnętrza, budząc tam szepty wyraźnie rozmawiające: »czy to już wszystko? czy to już cała twoja istota i jej szczyt ostateczny? Nic więcej nie posiadasz? Nikim innym nie byłeś?« »Nie. Nikim. Może... ale nie... prawie nie, prawie nikim!« »Cóż tedy znaczysz w szeregu wszechrzeczy? Jaki twój wzrost rzetelny? Jaka rola w niezmiernym, przeraźliwym dramacie wszechżycia?« Tak mię ta szeptana rozmowa trwoży, jak gdybym siedział na ławie obwinionych. Wiem dobrze, że nikt mię nie sądzi i żaden wyrok mi nie grozi, jednak lękam się sądu i wyroku, nie wiem czyjego, nie wiem jakiego, lecz który mię na proch zgniecie, mnie sławnego, mnie, ulubieńca wielkiego świata, na proch zgniecie. Przed czem, w imię czego, mam być na proch zgniecionym? Nie wiem, może nie pamiętam, może pojęcie czy poczucie jakiejś wielkości czystej, bezwzględnej, oswobodzonej od wszystkiego co jest kociem i geldhabowem, istnieje we mnie głucho, ciemno, pod świadomością, która je przygniata i z pod której odzywa się ono tylko językiem wstydu, trwogi, smutku. Olbrzym dla świata, wziąłem samego siebie jak liliputa na jeden palec i, przypatrując się temu maleństwu, czuję wstyd, trwogę i smutek. Ostatni wzrasta coraz, przemaga tamte, opanowuje mię tak, że jestem pełen łez, przez które jednak zaczyna przedzierać się promyk... Z twarzą w dłoniach i pochyloną głową zaczynam mówić, nie wiem do kogo, może do tej wielkości czystej i bezwzględnej, której pojęcie i upragnienie, leżąc pod świadomością moją, czuwa samo i budzi ze snów, za jawę poczytywanych: »Byłem tłumaczem jednego z wyrazów twoich, którym jest piękno! Usiłowałem wzbić się ku najwyższym jego szczytom i przebić zasłonę, ukrywającą je przed resztą ludzi. W pocie czoła wynajdowałem śród rozterki tonów te, które niosły nad światem harmonję. Na ich skrzydłach rwałem się w górę i podnosiłem innych trochę, choć trochę... Po moich strunach biegał i z nich na świat wylatywał promień ideału, w nim dostrzegałem i ukazywałem innym to, co prawdziwie wielkie! Oto wszystko! Nie oklaski, nie kwiaty, nie wesołe kompanje i nie szparagi w styczniu, tylko to, to jedno...
Jak nurek z morza, wynosiłem z przepaścistych rozmyślań tę jedną perłę i nią przez czas pewien, jak tarczą, zasłaniałem się przed czemś do określenia jasnego bardzo trudnem. Było to jakieś zrozpaczenie o wszystkiem, najbardziej o sobie, objawiające się czasem drwiną, mającą pozór wesołości, czasem żalem milczącym, bez słów i bez łez, nakształt kamienia głęboko we mnie osiadłym. Zdarzać się zaczęło coraz częściej, że pochwały zamiast uciechy budziły we mnie taką ckliwość, jaką u człowieka zamyślonego budzą prawione mu nad uchem głupstwa. Uczucie to miewałem wtedy zwłaszcza, gdy pochwały tyczyły się nie artysty, ale człowieka. Charakter wzniosły! Serce złote! Dajcież pokój! Czy dlatego, że nikogo nie okradłem i niczyjego podpisu nie sfałszowałem? Może dlatego, że chętnie funduję uczty, na których jecie smaczno i bawicie się wesoło? albo, że na prawo i lewo rozrzucam w formie darów i pożyczek pieniądze, których mam zawsze pełno? albo jeszcze, że na prośby różnych delegacji i różnych instytucji filantropijnych grywam ku pożytkowi biednych, których nie znam, o których sam przez się anibym pomyślał, któremi, po zagraniu i otrzymaniu wzamian należnej dozy owacji, zajmuję się tyle, co przeszłorocznem latem? Głupstwo, głupstwo i kłamstwo! Kłamstwo takie samo, jak w bezinteresowności moich zapałów dla sztuki i w duchowości moich interesów, jak w miłości kobiet i w miłości świata dla mnie i mojej dla świata.
Jedno tylko źdźbło prawdy, jedna gwiazda czysta: to, co ze skrzypiec swoich wydobywam, wtedy, gdy zapominam o triumfach i zdobyczach i z jedynym pragnieniem przetłomaczenia na język ziemski wyrazu piękności nieziemskiej i nieśmiertelnej. Lecz chwile takie zdarzają się nieczęsto.


V.

Bywały wzamian inne, nadzwyczaj świetne. Jedną z nich pamiętam najdokładniej, bo przyniosła mi chlubę prawdziwą, wielką chlubę przed światem i przed uznaniem własnem, szczególniej przed uznaniem własnem, o, tak!
Zaczęło się to od niespodziewanego spotkania z Henryką. Nic o sobie nie wiedząc, jednocześnie przybyliśmy do wielkiego miasta, które było świadkiem naszej miłości wspaniałej i rozstania się mizernego. Byłaż to z jej strony ciekawość nieprzezwyciężona, czy chęć śmiałego stawienia czoła położeniu trudnemu, ale przyjechała na mój koncert i najprościej w świecie przeszła przez salę wsparta na ramieniu męża z kilku kwiatkami w ręku i swobodnym uśmiechem na twarzy, piękniejszej jeszcze niż przed trzema laty... Trzy lata upłynęło od owej historji, ale tak długo nie czekała, aby poślubić człowieka bogatego, który był zresztą przedtem moim nieszczęśliwym rywalem, a stał się szczęśliwym wtedy, gdym ja, w nudnej dziurze kuracyjnej, jak zegarowe wahadło kołysał się mordująco i rozpacznie pomiędzy: przejdzie, nie przejdzie! Wtedy właśnie to uczyniła. Wyszła za mąż. Dobrze. Nie sprawiło mi to bólu, bo już jej nie chciałem, lecz ilekroć potem grałem w miejscu, gdzie ona znajdować się mogła, wzrokiem szukałem jej po sali i opanowywała mię chęć zemsty. Ogromnie podobała mi się myśl, że, widząc mię tak zupełnie (choć na pozór tylko) wskrzeszonym, cienkiemi paluszkami podarłaby z żalu i gniewu chusteczkę, a potem, bez świadków, ten łachmanek batystowy zmoczyłaby łzami. Nie czułem żalu po niej, ani tęskniłem za nią; była to wprost zacięta uraza za zniszczenie we mnie czegoś, co mię uszczęśliwiało. Gdyby mi była wówczas pozostała wierną, gdyby jej miłość okazała się taką, za jaką ją miałem, nie byłbym może utracił młodzieńczej świeżości uczuć i myśli, nie stałbym się pastwą wewnętrznej rozterki. Ona powinna była usunąć tę chmurę, która wstąpiła we mnie z nad dostrzeżonej mogiły, ona jedna mogła uratować mię od zwątpienia powszechnego wiarą w istnienie miłości szczerej i wiernej. Nie uczyniła tego. Rozbiła mi najpiękniejszą z baniek mydlanych i popchnęła do rozbijania innych.
Grałem już, gdy wchodziła i, z pozoru nie patrząc na nią, widziałem barwę jej sukni, migotanie jej brylantów w obfitem świetle gazowem; lekkie ruchy głowy, któremi witała znajomych i pełne wdzięku opuszczenie się postaci na siedzenie blisko i naprzeciw mnie umieszczone. Wtedy doświadczyłem czegoś niespodziewanego: było to wzruszenie, pochodzące nietylko z urazy i chęci pomszczenia się, ale także z uczucia pociągu do niej, w którem poznałem echo przeszłości, widokiem jej wywołane, resztkę, albo raczej cząstkę przeminionego momentu życia. Spotęgowało to zrazu w grze mojej pierwiastek rzewności, który był zawsze jednym z głównych jej czarów, a potem, wlało w nią jeszcze coś innego. Czułem sam, że gra moja staje się coraz więcej rozpaloną wspomnieniem uciech miłosnych przeminionych, lecz nanowo upragnionych i wzywanych. Coraz więcej stawałem się tłumaczem tego, co istnieje w ludziach najniezawodniej i najpowszechniej, a przez inne pierwiastki życia i świata spychane na głębie, podnosi się przy lada dotknięciu, jak siła żywiołowa na uwięzi trzymana, lecz niezniszczalna. Na wszelkich drogach przez wywoływanie tej siły wstrząsać można ludźmi najniezawodniej i najpowszechniej, ale zazwyczaj środek ten nie był moim. Teraz także użyłem go nieumyślnie i dlatego tylko, że siła żywiołowa, we mnie samym zbudzona, przez palce moje grała na strunach. Było to natchnienie, którem zawładnąć nie usiłowałem, które, owszem, dogadzało stanowi memu, więc swobodnie puściłem wodze tonom, które ze strun wydobywał palcami memi ktoś, kto nie był mną, a przynajmniej całym mną, ale w tej chwili wyprawiał we mnie prawdziwe orgje pieszczot, pocałunków, wszystkich najpospolitszych i najwymyślniejszych uciech... tego, co się nazywa miłością. Po raz pierwszy w życiu improwizowałem na estradzie. Przejściem, którego trudności przeskoczyłem z wprawą niesłychanie wygimnastykowanej techniki, z kompozycji, którą wykonywałem, zsunąłem się na nieznane mnie samemu morze improwizacji. Eksperyment, przy którym można było kark skręcić, czyli zrobić ogromne fiasco, udał mi się wybornie. Do krańców ostatecznych, rozpasałem w słuchaczach swoich siłę żywiołową, która we mnie samym w miarę grania wzrastała prawie do szału, aż nakoniec wyczerpany, od stóp do głowy gorejący, z czołem mokrem, wargami drżącemi jak liście, opuściłem smyczek i w ogłuszającej wrzawie oklasków, krzyków, stuku sprzętów i stóp o ziemię uderzających, stałem nieruchomy, bezsilny, do ostatka zmordowany tym przelotem przez moje wnętrze niespodziewanej burzy. Jak strzały przeszły mi mózg pytania: »Co ona? Cóż ona?« Podniosłem głowę i wzrok swój zatrzymałem na jej twarzy tak długo i śmiało, jak gdyby nigdy pomiędzy nami nie zaszło nic z tego, przed czego wspomnieniem ludzie zazwyczaj spuszczają oczy. Ale i ona nie spuściła swoich. Piękna obojętność, z którą tu przyszła, w grze mojej zniknęła bez śladu, ciemne jej źrenice patrzyły na mnie jak przepaście bólu i żalu. Rozległ się wtedy we mnie triumf najsilniejszy, jakiego doświadczałem kiedykolwiek, podszyty złą, jadowitą i chciwą radością. Była ona chciwą, bo jeszcze niezupełną. Zapragnąłem triumfu nad tą kobietą ostatecznego, lecz teraz jeszcze trudno mi zdać sprawę, która z dwu pobudek tego pragnienia była silniejszą: uraza, zemsty szukająca, czy nanowo rozbudzony pociąg. Zdaje się, że stosownie do różnych momentów gry, którą rozpocząłem, przeważało jedno lub drugie i że wobec skrupułów, które czasem przezemnie przelatywały, jedno drugie osłaniało i broniło. Skrupuły przelatywały przezemnie w postaci głuchych sarkań i niesmaków, lecz głuszyła je wnet zawziętość, z którą grę prowadziłem i którą potęgowały spotkane przeszkody. Zdobycie tej kobiety okazało się wcale, wcale niełatwem. Broniło ją wiele rzeczy: położenie towarzyskie, otoczenie rodzinne, lecz nadewszystko jej własna wola oparcia się temu, co przywykła poczytywać za złe i zawstydzające. Wtedy ujrzałem ze zdziwieniem, że ta kobieta, która okazała się tak słabą, gdy szło o szczęście człowieka ukochanego, była bardzo silną wobec niebezpieczeństwa, grożącego jej cnocie i dobrej sławie. »Co stanie się z tobą, gdy cię opuszczę, czy zmarniejesz powoli, lub odrazu łeb sobie o jaką ścianę roztrzaskasz; tem pewniej, że i bez tego jesteś już nieszczęśliwym, nie dbam o to i właśnie dlatego cię opuszczam, że nie mam ochoty do spółki z tobą znosić nieszczęścia. Ale gdy idzie o moją cnotę i sławę, to jest, o mnie samą, za pozwoleniem! bronić ich będę, choćbym nawet miała cierpieć wiele, bo to, przed czem się bronię, przyniosłoby mnie w wyniku ostatecznym cierpienie jeszcze większe«.
Nie było w tem rozumowaniu, czy może w tych instynktowych pobudkach ani źdźbła wspaniałomyślności. Egoizm w pierwszym wypadku i egoizm w drugim, z zupełnem usunięciem z rachuby w wypadkach obu człowieka, którego... kochała... cha, cha, cha, kochała! Jednak, mniejsza o nazwę! Było w niej zarówno jak we mnie coś takiego, co nie pozwalało zapomnieć o przeszłości i rozniecało chęć jej odnowienia. Przybliżaliśmy się i oddalali od siebie, jak dwa ciała chemiczne w retorcie naturalisty. Bywała obojętną, dumną, nieprzystępną i naprzemian rozrzewnioną, zalotną, kuszącą. Jam też jak kameleon, zmieniał kolory, próbując, którym najpewniej można zahypnotyzować jej rozum i wolę. Stygłem jak lodowiec, płonąłem jak wulkan, używałem lekceważenia, pochlebstwa, wszystkich środków, które mogły w niej rozpętać siłę żywiołową, najbardziej zaś muzyki. Śmiało i z dumą powiedzieć mogę, że przez cały czas trwania tej gry zaciętej, którą prowadziliśmy ze sobą, więc przez długie trzy albo cztery miesiące, posługiwałem się muzyką dla osiągnięcia mego celu. Oręż to był z dwu stron wyostrzony. Gra moja pociągała ku mnie jej wyobraźnię i nerwy; hołdy, które mi składano, wprawiały w rozpacz jej próżność. Rozpaczała nad tem, że dobrowolnie utraciła tego, któremu świat składa hołdy; aż do rozpaczy walczyła z temi napowietrznemi nićmi, które, wypływając z pod mego smyczka, ciągnęły ją ku mnie jak opierającą się, lecz spętaną niewolnicę. Miałem przyjemność widzieć najpiękniejsze jej postanowienia pozostania zimną i wyniosłą, topniejące w upale mojej muzyki, jak krople wosku w ogniu; miałem wielką przyjemność spostrzegać, jak w czasie mego grania delikatne jej ręce mięły, gięły, czasem łamały wachlarze i resztki ich podnosiły ku twarzy, aby ukryć rumieńce gorączkowe lub niepodobne do powstrzymania łzy. Raz, przy świetnej wieczerzy, gdym rozmawiał z sąsiadką piękną i zalotną, na nią z pozoru nie zwracając uwagi, miała w oczach taki wyraz udręczenia, żem uczuł litość i skrupuł, zagłuszony wnet tem, że po wieczerzy oparła się na ramieniu swego męża i, przechadzając się po salonie, rozmawiała z nim bardzo przyjaźnie i poufale. Czy przed gwałtem uczuć rozbudzonym przez zazdrość, chciała naprawdę osłonić się tarczą małżeńskiej przyjaźni i wierności, albo tylko oddać mi wet za wet? Mniejsza o to; silniej niż zwykle, zechciało mi się, aby cierpiała i rozpocząłem z tą, która budziła jej zazdrość, formalną kampanję kokieterji. Wtedy, zaczęła patrzeć na mnie z wyniosłością i pogardą. Czy tak? Zobaczymy! Wziąłem do rąk skrzypce. W salonie stała się taka cisza, jakby przeleciał nad nim duch boży. Bo też i przeleciał, w postaci czci prawie nieświadomej i z początkiem nieznanym dla jednego z wyrazów ideału. Zagrałem swawolne marzenie miłosne, dla obezsilnienia niem i oddania pod władzę moją kobiety, której nie kochałem. Dopiąłem swego. Gdy po skończonym wieczorze sprowadzałem ją ze schodów, na jej usta spalone i drżące po raz pierwszy w tej nowej fazie naszych stosunków wybiegło moje imię. »Juljuszu! Juljuszu!« Ach, więc znowu przestałem być panem! Oczyma więcej jeszcze niż usty, błagała o przebaczane za to, że tak marnie zniszczyła szczęście swoje i moje. Szczęście! to nic jeszcze! Wiara, Henryko...
Sam nie wiedziałem zresztą, czy uraza grała jeszcze jakąkolwiek rolę w pościgu moim za tą kobietą, czy może całkowicie ustąpiła przed chęcią jej posiadania. Opanowała mię namiętność, której świadomie puściłem cugle, powtarzam świadomie; mogłem był te cugle w garść schwycić i oddać do trzymania przechodzącym niekiedy przezemnie skrupułom. Nie uczyniłem tego, nie przez niemoc, ale przez chęć triumfu i użycia. Może są tacy, którzy ulegają niemocy, ja zrazu mógłbym, potem już nie. Potem, im dłużej trwała gra zacięta, im zawzięciej motyl nocny krążył dokoła ognia, tem więcej milkły skrupuły i litość nad ofiarą, aż umilkły całkowicie i wpadłem w ogień... Wtedy, po chwilowem olśnieniu przejrzałem, czy po chwilowem upojeniu ocknąłem się i doświadczyłem tego, czego mógłby doświadczać motyl, gdyby, posiadając samowiedzę, ujrzał swoje świetne, lotne skrzydła w prochu, a siebie w postaci robaka...


VI.

Co to było? Co zdobyłem? O jaką stawkę grałem tak zapamiętale? Miłość? Szczęście? Gdzież tam! Przeliczyć niepodobna, ile razy padamy ofiarą oszustwa, dokonywanego na nas przez słowa. Kiedyś, przez kogoś, kto miał dar tłumaczenia na język ludzki rzeczy wielkich i wiecznych, jedna z takich otrzymała nazwę i było to imię cząstki bóstwa, wcielającej się w ludzkie myśli, uczucia i czyny. Potem rzecz wielka i wieczna rozbiła się na drobiazgi, na okruchy, zmieszała się z pyłem i gliną, przerodziła się po wielekroć w coś od niej odmiennego, zachowując przecież przy tych wszystkich ułamkowościach i przekształceniach imię przysługujące tylko całości, w jej kształtach doskonałych. W ten sposób rzeczy małe noszą imiona wielkie, albo nawet zupełnie odmienne od tych, które się im należą. Mowa nasza zawiera w sobie całe rody samozwańców; a my poddajemy się tym szubrawcom, mniemając, że są królami. Gdybyśmy wiedzieli, że są to szubrawcy, możebyśmy nie tak rychło zaciągali się do ich armji, albo, przynajmniej nie podlegalibyśmy złudzeniu, że stąpamy po wawrzynach, kiedy w rzeczywistości chlupią nam pod nogami kałuże...

....................

Dopisek późniejszy.

Czy powieść tę skończę? Któż wie? Nie ja! O, Boże, Boże, Boże, zlituj się nademną!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.