<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Skrypt Fleminga
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Augusta II-go
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk Druk J. Ungra
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


SKRYPT
FLEMINGA.

POWIEŚĆ HISTORYCZNA
Z CZASÓW AUGUSTA II-GO,
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.
TOM I.
WARSZAWA.
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA.

1879.


Дозволено Цензурою
Варшава 23 Октября 1878 года.




Druk J. Ungra, Warszawa, Nowolipki Nr. 2406.


Fle-super estremas generosae Poloniae ruinas;
Minge super nomen, quod nova bella parit.
Współczesny wiérsz do Fleminga.


Byłoto roku Pańskiego 1718. Zapisujemy datę nie dla ścisłości chronologicznéj, lecz że ona jaskrawe rzuca światło na wypadki naszéj powieści. Była to chwila właśnie po ukończeniu sejmu pacyfikacyjnego, gdy po długich latach niedoli i nieładu, walki pomiędzy saskim rządem a nierządem rzeczypospolitéj, nowa zdawała się otwiérać era spokoju i odrodzenia.
Jeszcze burza tarnogrodzkiéj konfederacyi zdala odbrzmiéwała echem skarg i utyskiwań, ale nareszcie kończyło się wszystko szczęśliwie. Między stanami rzeczypospolitéj a królem jakby nowe pakta stanęły. Cieszono się zwycięztwem, które było pozorném tylko.
Sasi, których konsystencya w Polsce tak straszliwie była uciążliwą, wychodzili nareszcie za granicę rzeczypospolitéj; zaledwie tysiąc dwieście głów gwardyj królewskich pozostać miało, dla strzeżenia osoby pańskiéj w Warszawie.
Na papierze zwycięztwo konfederacyi było świetne, a w saméj istocie rozbrojono rzeczpospolitą bardzo zręcznie, bo najznaczniejszą część wojsk cudzoziemskiego autoramentu skryptem przez się podpisanym hetmanowie oddali pod komendę saskiego feldmarszałka Fleminga.
Zaledwie kilka tysięcy rozproszonych wojska własnego miała rzeczpospolita, gdy kilkanaście ich na żołdzie jéj nie ulegało rozkazom hetmanów. Tego dzieła, w chwili największego poruszenia umysłów, potrafił ze zręcznością nieporównaną dokonać Fleming.
Był-to moment największéj jego potęgi w łaskach królewskich. Jakim sposobem zajść potrafił Sieniawskiego i Pocieja, aby mu dowództwo to oddali, pozostało tajemnicą. Zaledwie się to dokonało, gdy szlachta, opatrzywszy się nad doniosłością tego kroku, krzyk i lament ogromny podniosła.
Oddawna feldmarszałka Fleminga posądzano o plan przeistoczenia rzeczypospolitéj i przerobienia jéj na monarchią dziedziczną, pod dynastyą saską. Chwila dokonania planu tego zdawała się zbliżać.
Król już był w ulubionéj Saksonii, wśród swego drezdeńskiego seraju. Od lat kilku panią serca jego i względów była, zastępująca odepchniętą hrabinę Cosel, pani Denhoffowa, z domu Bielińska.
Zarówno nad sercem i umysłem Augusta II, jak nad wszystkiemi sprawy ówczesnemi, panowały kobiéty. Historya całego panowania, całéj polityki, wszystkich bohatérów saskich, a poczęści i polskich téj epoki, mieści się w białych dłoniach niewieścich.
Piękna Koenigsmarck użytą jest do traktowania ze Szwedami; królem rządzą zkolei reprezentantki różnych wpływów: Aurora, Esterle, Cosel, Denhoffowa; Egeryą feldmarszałka Fleminga jest podskarbina Przebendowska; za każdym z faworytów i ministrów stoi jakaś pani lub ulubienica; cały areopag intrygantek obsiada zamek drezdeński i wikła około niego sieci; w Polsce więcéj czuć i widać panią hetmanową Sieniawską i Pociejową, niż obu hetmanów. Kobiety władną, rządzą, przez nie dzieje się wszystko, bez nich nic się dokonać nie może.
Król zaczynał starzéć. Denhoffową narzucono mu raczéj, niż się w niéj rozkochał. Po dumnéj hrabinie Cosel, która istotnie kochała króla, następowała laleczka ładna, mała, żwawa, pocieszna, śmiała, obrotna, aktorka doskonała, z sercem wystygłém, płocha, bez poczucia winy, zimna, roztrzepana, zepsuta, chytra i złośliwa.
Dla matki jéj, pani Bielińskiéj, która lubiła żyć, a nie umiała postarzéć, było-to niespodziéwaném szczęściem dostać się do królewskiego worka. Na wszystko więc była gotowa Denhoffowa, nawet na posiłkowanie przemijającym fantazyom króla dla innych kobiet, byle ona tytuł swój i położenie na dworze utrzymać mogła.
Dla zepsutego i zużytego człowieka była-to kochanka dobrana, bo nieustępująca mu w niczém, gotowa na wszystko. Powolność jéj rozciągała się do wszystkich, co mieli wpływ, co mogli szkodzić, których się lękała. Siadała na koń z królem, gdy chciał jechać na łowy, jeździła na wojsk przeglądy, piła wino, pozwalała się okadzać dymem fajki; wszystko można jéj było powiedziéć, nie gniéwała się za nic. Król i dwór po pijanemu obchodzili się z nią niemiłosiernie, z czego śmiała się obojętnie.
Lecz życie płynęło tak wesoło, tak szumnie, tak wrzawliwo, tak złocisto! Złoto lało się przez te białe rączki strumieniem; musiała je miéć dla siebie, aby wspomnienie wspaniałości hrabiny Cosel jéj nie ćmiło, dla siostry, dla matki, dla brata i — dla wszystkich szałów, które jéj przechodziły przez pustą, biédną główkę.
Feldmarszałek Fleming, który z innymi razem dzwonił na pozbycie się despotyzmu dumnéj hrabiny Cosel, rad był téj wietrznéj istocie, która nikomu, chyba sobie saméj tylko, mogła być niebezpieczną.
Było-to w maju roku Pańskiego 1718. Król wrócił z Polski uradowany istotném zwycięztwem Fleminga, gdy rzeczpospolita cieszyła się urojoném. Godziny jéj bytu zdawały się policzone.
Tymczasem król, znudziwszy się w Warszawie, gdzie mu niezmiernie wielu rzeczy brakło, gdzie tylko część wspaniałości, co go zwykła była otaczać, mógł miéć ze sobą — pragnął to sobie nagrodzić w Dreznie.
Stolica Wettinów rosła, budowała się, rozścielała széroko po obu Elby brzegach; pałace stawały, jak czarodziejską różczką z ziemi wydobyte. Za wilsdrufską rogatką po generale Birkholzu ogród i pałac, jak go naówczas nazywano „Dom turecki,“ zamieszkiwała piękna Marynia Denhoffowa. Dom, co dla niéj nie było bardzo pochlebném, otrzymała umeblowany przepysznie po turecku, na sposób sułtańskiego seraju. Tureckie i perskie, indyjskie i asyryjskie stroje, sprzęty, cacka były naówczas w największéj modzie.
Zbliżał się dzień urodzin królewskich, 12 maja. Z narady z matką Marynia postanowiła wielką swą miłość dla króla okazać mu w sposób pewnie dlań najmocniéj przekonywający, rujnując się na wspaniałe jego przyjęcie u siebie.
Wprawdzie piéniądze na to płynęły z królewskiéj kieszeni, ale było to zawsze wielką dla rozrzutnéj Maryni ofiarą wysypać je pod nogi Augusta. Pamiętano że Cosel dawała téż świetne bale; nie chciano się jéj dać zagasić. Tradycya panowania jéj czuć się jeszcze silnie dawała. Sądzono że naśladując ją, jéj władzę i znaczenie się pozyszcze.
Wiosna była trochę chłodna jeszcze; zieloność rozwijała się opieszale, lecz szczupły dom turecki nie mógłby był dworu pomieścić; napół więc musiano ogród zrobić salą do zabawy. Służyły do tego namioty i naprędce zbudowane szałasy. W budynku, w którym król się miał znajdować, wgórze przygotowano ukryte miejsce dla niewidzialnéj orkiestry, która jakby z niebios miała łagodnemi dać się słyszéć tony.
Cały ogród miał być oświécony. Wgłębi wspaniała grota, z któréj oświetlone téż spadały wody strumienie, mieścić miała posągi Herkulesa, Słońca, Apollina, wszystkie uosobienia cnót pogańskich króla, wielkiego siłą i pragnieniami świetności i sławy.
Na skinienie pięknéj Maryni wszyscy Włosi, których dwór był pełen, budowniczowie, malarze, dekoratorowie, muzycy biegli, aby jéj pomódz do przyjęcia ukochanego bohatéra. Z nim razem ministrowie, dwór, rezydenci polscy, cały tłum zawsze w Dreznie mnogich z Polski suplikantów i intrygantów, przyjmować musiała Denhotfowa, a nawet dawne przyjaciółki króla, i te mnogie żony, siostry, krewne dygnitarzy, które około babiego dworu jakby rój gwarny i ruchawy składały.
Niedziw więc, że na dni kilka przed urodzinami pańskiemi musiała Denhoffowa z tureckiego domu uciec do matki, bo tam noc i dzień pracowali rzemieślnicy i wszystko stało rozrzucone.
Urodziny nadeszły wreszcie, a piękna Marynia, obejrzawszy zrana swój Birkholz, znalazła go gotowym na przyjęcie króla, który niespodziankami był zepsuty.
Na paręset osób przygotowano stoły i wino najdoskonalsze sprowadzono z Węgier umyślnie, bo króla upoić było koniecznością, a Denhoffowa zaklinała się wcześnie, iż nikt od niéj trzeźwym nie wyjdzie. — Szło jéj téż bardzo o to, ażeby Polacy znajdujący się w Dreźnie świadkami byli jéj tryumfu i mogli o nim za powrotem opowiadać. Zaproszeni byli wszyscy.
Marynia na ten dzień ubrana była w lamę srébrną, w koronki, w brylanty i wyglądała odmłodzona, odświéżona, rozjaśniona szczęściem, tak że matka się nią nacieszyć nie mogła. Wieczorne światło bardzo jéj było do twarzy, bo na téj niby dziécięcéj twarzyczce życie burzliwe, namiętne, wyryło już niezatarte siady, ale tak jeszcze była piękną, a w oczkach złośliwych, a w ustach naprzemiany uśmiéchających się słodko i szydersko tyle jeszcze było naturalnego i tyle wyuczonego wdzięku!...
Mrok padał, gdy przybył król, którego powitały muzyka, śpiewy i piękna gospodyni, z najpiękniejszemi towarzyszkami, poubiérane za pasterki niby, z bukietami w ręku, z wieńcami, któremi króla oplotły.
Wszystkie panie były w bieli, wiosennemi kwiaty strojne. Królowi dostała się najpiękniejsza gospodyni; inne damy losami ciągnęły kawalerów, którzy im przez ciąg tego wieczora służyć mieli.
Co miał najdostojniejszego dwór, znajdowało się dnia tego u Denhoffowéj. Służba stojąca u drzwi wpuszczała zaproszonych, ale nikogo wypuścić nie było wolno.
Wszyscy musieli dotrwać tu aż do upojenia rozkoszą i winem. Pośrod kobiét jaśniały najpiękniejsze twarze, najświetniejsze imiona i najniebezpieczniejsze gospodyni nieprzyjaciółki, które się do niéj najsłodziéj uśmiéchały.
Zbytek ten, z którym występowała ulubienica króla, raził i napełniał zazdrością. Po za Marynią spoglądano szydersko, ruszano ramionami, a niejedne usta szepnęły. „Niedługo to potrwa, niedługo.“ — Muzyka z Włochów złożona brzmiała pieśnią wesela. Król oglądał się, promieniał, był rad i piękne rączki nadskakującéj mu gosposi całował.
Ale dla króla nie było przyjęcia bez wina i upojenia. Wnet puhary krążyć zaczęły i zdrowie pana wypito z wrzawą, która się w mieście echem odezwać musiała. Zagłuszyła ona muzykę. Kilku polskich gości podniosło kielichy do góry, podrzuciło czapki, kilku poszło do kolan pańskich z życzeniami.
Kielichy, ledwie wypróżnione, napełniały się za zdrowie Denhoffowéj, które król wychylił ogromnym puharem. I znowu wrzawa się podniosła wielka, a muzyka zatrąbiła wiwatem
Taki był początek uczty. Jaśniały ogród, dom, drzewa, ogrodzenie w płomieniach i całe wieńce lamp, przeplatane kwiatami, łączyły z sobą gałęzie lip i świerków. Wpośród nich wystawione stoły ogromne połyskiwały cudowną zastawą, kryształami, porcelaną, srébrami.
Trochę na uboczu stali pan starosta Kociełł z panem podkomorzym Dziubińskim. Obaj mieli to szczęście osobiście być znajomymi pani Bielińskiéj i otrzymali zaproszenie. Starosta już nie po raz piérwszy bywał na takich festynach, więc mu tu już nic się tak dziwném nie wydawało. Ale Dziubiński, domator, którego sprawa kręta przypędziła aż do Saskiéj stolicy, gwoli pozyskania protekcyi, choć się znajdował raz na Saskiéj kępie, gdy król szlachcie tam wyprawiał biesiadę wielką, o takich czarach, jakie tu spotkał, nie miał pojęcia.
Wino téż, którego skosztował, a które naléwano nieustannie, pilnując aby nikt się nie ważył z próżnym stać kielichem, smakowało przedziwnie. Węgrzyn był stary, słodki razem i mocny, dający się pić cudownie, ale zdradziecki. — Upajał on nie gwałtownie, brutalsko napastując, ale wciskając się powoli do mózgu, napełniając głowę jasnością i weselem, czyniąc człowieka najprzód niezmiernie szczęśliwym, nim go zrobił strasznie głupim.
Zdawało się iżby dziécięciu nie zaszkodził, a usta niewieście nie wzdragały się od niego. Wkrótce jednak skutki się okazywać zaczęły; wesołość stawała się niepohamowaną, poufałość nadzwyczajną, kochanie się wzajemne niezmierném. Króla „dobrego“ obstępować wszyscy zaczęli. Lecz poruszając się, każdy uczuł, iż ten niepoczciwy węgrzyn jakby nogi poodrębywał. W głowie jeszcze było dosyć jasno, w sercu wesoło, w duszy promienno, a ruszyć się z miejsca zaledwie było można z trudnością. — Ruszano się jednak, chwiejąc się i śmiejąc, aby bliżéj dobrego króla zobaczyć. Król pił, pił straszliwie, a nietylko pił, ale do picia zmuszał. Któżby panu odmówił?
Dziubiński sumiennie, choć nieco opodal stał, spełniał wolę majestatu; wypił do dna i śmiał się.
— Panie starosto dobrodzieju — mówił do Kociełła — to są czary! to są mytologiczne elizejskie pola.. to wielki monarcha! niech go!
Machnął ręką... słów mu brakło.
Śmiéchy rozległy się dokoła pana; usiłowano go zabawiać, a widocznym przedmiotem szyderstw króla i dworu był człowiek gruby, niezgrabny, z głową ogromną, przysadzisty, czerwony, wyglądający jak gbur nieokrzesany, choć suknię miał szytą dworską, która wysoki stopień w hierarchii oznaczać się zdawała. Kołem go objęto i sam król ciskał nań żywemi słowy.
Osaczony ów niedźwiedź stał, odcinając się widać ostro i grubo, z gniewem, a każde słowo jego, zaledwo dosłyszane, śmiéchami niepomiernemi witano.
Nie był-to wszakże ani ów sławny Fröhlich, co miał przywiléj króla pobudzać do śmiéchu, ani Kyan dowcipny, ani żaden z patentowanych wesołków dworu.
Tym tak lekceważonym i wyśmianym człowiekiem był biédny Watzdorf, którego przezywano chłopem mansfeldskim i bufonem, niedawno nieznany zupełnie, podrzędna figura, którego wszechmocny Fleming królowi gwałtem narzucił na ministra finansów. Opowiadano sobie pocichu, że głupi człek, trzech zliczyć nie umié, że mówiąc, kilku słów nie zwiąże; ale Fleming go popycha, bo się wyręczyć pragnie, zbyć części brzemienia, a nie lęka się go w przyszłości.
Jeden téż feldmarszałek, stojący nieco w oddaleniu, z pewną niechęcią i odrazą patrzył na to pośmiewisko. Po królu on tu był jeszcze piérwszym, ku niemu ukradkiem zwracały się oczy wszystkich; kłaniano mu się niemal niżéj niż samemu panu, bo wiedziano że nim władał. Wpośród mnóstwa ulubieńców, którzy w każdéj chwili zastąpionymi być mogli, jeden on rozumem, pracą, energią, zręcznością przez nikogo zaćmionym być nie mógł,
Spojrzawszy nań, gdy stał tak w otoczeniu królewskiém, śmiejąc się i pijąc narówni z drugimi, bo pić było potrzeba i upić się czasem dla miłości pańskiéj — niktby w nim na oko nie domyślił się wielkiego męża stanu. Wyglądał na dobrego, wesołego koleżkę tego kółka, którego król był ogniskiem. Zręczny, przystojny, jasnego oblicza, pięknych rysów twarzy, miernego wzrostu, zbudowany kształtnie, w dni powszednie, wśród biesiady, przy kielichach, uchodzić mógł za człowieka, co żyć tylko lubi i bawić się potrzebuje. Była-to wszakże żelazna natura pomorskiego szlachcica, którego ród, ostry klimat i długie walki zahartowały na wszystko.
Fleming miał poczucie swéj siły i siłę woli doprowadzoną do nadzwyczajnéj potęgi. Mógł i umiał nakazać sobie, co chciał: w dzień stu suplikantów i urzędników odprawić, króla zabawić i zmusić do zastosowania się do jego planów, opędzić się nieprzyjaciołom, znieść ciężkie pożycie z żoną nieznośną; wieczór i część nocy spędzić na szalonéj pijatyce; wrócić do domu, aby zasnąć zaledwie na godzin parę i wstać do dnia, dla nakręcenia téj machiny, w któréj się ciągle coś rwało i psuło. Stawić czoło temu, z kim co chwila walczyć trzeba było, aby się obronić obcym nieprzyjaciołom, domowym intrygom, fantazyom pana, zabiegom kobiécym, mógł tylko taki człowiek, jak Fleming.
Z innym królem i on zapewne wcale inaczéjby urósł na męża stanu, lub wodza; z Augustem musiał być nieustannym stróżem i aktorem tragi-komicznego dramatu walki ogromnych pragnień z niezmierną lekkomyślnością. Jemu August winien był wyniesienie swoje na tron polski; on, z pomocą Przebendowskiego, za którym była siostra jego stryjeczna, potrafił pośród najnieprzychylniejszego składu okoliczności posadzić go na tronie Jagiellonów.
Od téj chwili, gdy myśl się ta ziściła, Fleming miał jedno na sercu: połączyć nierozerwanym węzłem Saksonią z Polską, z nich obu stworzyć państwo jedno, dziedziczne, silne, któreby dynastyą Wettinów zrównało z najpiérwszemi w Europie domami panującemi. Fleming znał doskonale stosunki rzeczypospolitéj, ludzi z którymi miał do czynienia, rozprzężenie w instytucyach i umysłach, i wiedział jak z tego korzystać. Kilkadziesiąt lat już pracował nad tém dziełem wielkiém, kilka razy blizkim był urzeczywistnienia naostatek, po tarnogrodzkiéj konfederacyi, gdy zdawało się że wszystko zostało straconém, potrafił uchwycić komendę jedynych niemal wojsk rzeczypospolitéj, a hetmanów rozbroić.
Uśmiéchało się mu więc doprowadzenie do skutku długo żywionego programu. W Polsce tylko stała mu na zawadzie szlachta burzliwa, rozkołysana ostatnią konfederacyą, dumna rzekomém swém zwycięztwem, a w Saksonii miał do czynienia z tym dobrym Herkulesem, który ciągle prządł u kolan jakiéjś Omfalii złoto nici, na które wątku dostarczyć było trudno.
Tylko w historyi ostatnich czasów Rzymu, za cezarów, spotykają się takie jak Augusta Mocnego postacie, z tą autolatryą bezmierną, która żądzom nie zna granic, niczém się nie dając pohamować, żadném prawem powstrzymać. Klęski nawet, upokorzenia, wojna szwedzka, nieudolność własna, gniéw tylko budziły, a nie uczyły pomiarkowania.
Świetniéć, błyszczéć bądźcobądź, dokazywać z puharem w dłoni, w orszaku niewieścim, w zapasach olbrzymiéj siły która cała skupiała się w ręku, bo jéj nie było w duszy — to sobie zadaniem życia uczynił August Mocny.
Zwano go dobrym, chociaż nim nigdy nie był, owszem: rozrzutnym, pobłażającym, umiejącym się przyczaić, ukryć myśl, ale zarazem okrutnym aż do zapamiętania, niemiłosiernym do nieludzkiego aż chłodu serca obojętnym na wszystko prócz co się tyczyło jego samego.
Nic w nim naturalném nie było, sztuczném wszystko i na pokaz, od amorów począwszy, do polityki. Żadna myśl długo nie mieszkała w téj głowie oczadzonéj miłością własną, oprócz urazy, któréj nie zapominał nigdy, i zemsty, która nie wygasała w sercu.
Z olympijskich wyżyn nie schodził nigdy na ziemię, nie kochał nikogo, śmiał się z tych których ściskał przed chwilą, a gdy obalić miał i odepchnąć, stawał się najsłodszym. Ludzie dlań byli zabawkami, które połamawszy, rzucał na śmietnisko. Nic go to nie kosztowało. Z takim panem i takim bohatérem rządzić musiał ów Fleming. Uginać się, zamilknąć, uledz, odgadnąć, wziąć szturmem niedołężnego, narzucić się, pochlebić zręcznie, należało do téj roli sturamiennéj.
Chcąc się utrzymać, musiał co chwila uprzątać z drogi tych, którzy mu zawadzali, pozbywać się ludzi, aby dać zwyciężyć idei. Tą ideą było złączenie dwu państw wielkich i zupełny przewrót w instytucyach rzeczypospolitéj.
Fleming rządził naówczas zarówno Saksonią i Polską; tu i tam miał posłuszne narzędzia, w obu krajach nieprzyjaciół. W rzeczypospolitéj wszystkie winy króla kładziono na niego, w Saksonii naprzykrzyło się jego panowanie, które zadługo trwało.
Gotowano mu nieraz pocichu upadek Beichlingena: raz nawet już król był odprawę napisał, gdy Fleming, dowiedziawszy się o tém, wpadł do niego, opanował go, ujął, nastraszył, zwyciężył i pismo odprawiające podarł w kawałki.
Ta potęga nad umysłem króla musiała mu robić nieprzyjaciół; zapiérał im drogę, zaćmiéwał słońce, nikt jednak porwać się nie mógł na olbrzyma. Na to potrzeba było kobiét — tylko białe rączki mogły siéć na niego uplątać.
Wśród wrzawy balowéj, wyśmiéwany przez napół pijanych dworaków, Watzdorf był jedną z kreatur Fleminga, który go stworzył z niczego, aby sobie ulżyć w pracy, a nie obawiać się spółzawodnika. Wyszydzany chłop mansfeldski był nietylko niezgrabnym i zająkliwym, śmiesznym, ale istotnie ograniczonym i głupim. Zawiadywał on niejaki czas dworem pańskim Fleminga; feldmarszałek znał go dobrze, nie zajrzał jednak może do głębi téj duszy spowitéj jeszcze, którą promienie słońca miały rozwinąć inaczéj, niż przewidywał.
Gdy wszyscy dworacy króla i sam August drwili niemiłosiernie z Watzdorfa, Fleming patrzył nań z politowaniem i wysunął się wreszcie na ratunek. Watzdorf sam bronił się grubiańsko i brutalnie.
Wśród elegantów jak Friesen, Vitzthum, von Loem i tylu innych pięknych a zręcznych dworaków, Watzdorf wyglądał ze swą czerwoną, nabrzmiałą twarzą, jak plama na tkaninie kosztownéj; nawet Kyall i Fröhlich lepiéj przystawali do ogólnego obrazu, nad niego.
Feldmarszałek potrafił nareszcie odwrócić od niego uwagę. W sposób zręczny rzucił złośliwą wątpliwość, kto téż lepiéj pije i dłużéj wino znosi, Niemcy czy Polacy. Oba narody te miały dosyć pod tym względem ustaloną reputacyą. Król sasko-polski oba narody sobą przedstawiał.
Pflug, który pił jak gąbka, trzymał zakład za Niemcami: wojewoda inowrocławski i Pociéj hetman litewski ujmowali się za Polską.
Z tego tematu wszczęła się pijatyka szalona, straszna bachanalia, w któréj król nie ustępował nikomu, pijąc z poddanymi swymi obu narodów. Naléwano nieustannie.
Trwożliwa Denhoffowa nie o to, aby królowi trunek zaszkodził, bo do niego był daleko przywyklejszym niż do wody, ale żeby ktoś, podpiwszy, nie uchybił Herkulesowi, kręciła się, zabiegała, osłaniała, zamykała usta.
Pito ciągle, pito straszliwie. Jak się stało że rzeczpospolitą dnia tego zwyciężyła monarchia dziedziczna i Sasi pobili Polaków — jest rzeczą niewytłumaczoną.
Pflug ciągle pil jeszcze, Vitzthum, z elegancyą sobie właściwą, milcząc i uśmiéchając się, Friesen udawał że pije, a Fleming, choć pijany, kazał sobie ciągle naléwać — gdy Gałecki i inni reprezentanci rzeczypospolitéj już się ledwie mogli na nogach utrzymać.
Najgorzéj było z Dziubińskim, który, nienawykły do dworskich obyczajów, najprzód trzymał się daleko od króla. Ale każdy kieliszek go do niego zbliżał. Przysuwał się do majestatu, głos mu się rozwiązywał i coraz huczniéj począł wywoływać, chociaż chwiał się. Parę razy go ktoś odprostował, Dziubiński zaś przypisywał potknięcie się niepewnemu gruntowi ogrodu, po którym stąpał, a nie sobie. Szedł daléj, ale twarz jego śmiertelną się okrywała bladością. Kociełł téż, usiłując przepić Sasów, zciął się straszliwie.
Obstępywano króla tak jakoś coraz cieśniéj i bliżéj, ze Denhoffowa własnoręcznie odpychać musiała. Dziubiński czuł w sobie wzrastającą miłość dla króla; chciał miéć to szczęście koniecznie, by pochwycić połę jego złocistéj sukni i na niéj gorący pocałunek wycisnąć. Sunął więc z kielichem, rozgarniając stojących na drodze. Wtém popchnął go ktoś, a choć Dziubiński krzyknął: — Sta pes! — tak niefortunnie pochylił się naprzód, iż salwując się od upadku, rzucił się na króla, popchnął go, a co gorzéj, swą szlachecką nogą ogromną nastąpił na palec Augusta, historyczny ów palec, na który król cierpiał od czasu karuzela, gdy się kochał w podstolinie, późniejszéj księżnie cieszyńskiéj.
Król odepchnął go z taką siłą, że Dziubiński byłby nawznak poleciał niechybnie, gdyby nie ciasno otaczający ich tłum. Oparł się zaraz o Gałeckiego, i stało się, co się dzieje, gdy dzieci z kart stawiają sobie rzędy figur, na które dmuchnięcie wszystkie odrazu obala. Tu tylko nie padł nikt, ale zachwieli się aż do ostatniego wszyscy, taką król się miał w ręku. Dziubiński wino rozlał i w głowie mu jasne koła jakieś latać poczęły. Król syknął z bólu, ale przy upojeniu nic dał on mu się czuć tak bardzo. Dziubiński był w rozpaczy; chciał koniecznie majestat przepraszać, ale go nie dopuszczono.
Była-to chwila właśnie, gdy wspaniały fajerwerk puszczono z cyfrą króla, a że Dziubiński już i tak był przerażony, krzyknął okropnym głosem, myśląc iż z niebios lecą pioruny:
— A słowo stało się ciałem!
Zepchnięto go jakoś w dalsze rzędy między widzów, zgubił się zupełnie, przelękły i wystraszony, zniechęcony, i powziął najmocniejsze postanowienie zupełnego wycofania się z tłoku. Tém bardziéj było to nieuchronném, że Dziubińskiemu robiło się źle po winie i spoczynek w miejscu ustronném, stawał się koniecznością.
Instynktem jakimś wiedziony, dobił się biédny człowiek do wnijścia, u którego stało cztérech ogromnych drabów, z halebardami skrzyżowanemi, nie wypuszczając nikogo.
Dziubiński, czapkę z pod pachy nałożywszy na głowę, wprost szedł na nieprzyjaciela.
— Puszczaj! — wołał.
Stróże skrzyżowali jeszcze silniéj halebardy i wołali po niemiecku:
— Niewolno!
— Puszczaj! — powtórzył, ale tym razem głosem groźnym.
Rozkaz jednak był nieodwołalnym; stojący przy drzwiach złamać go nie mogli. Zaczęto się skupiać koło Dziubińskiego. Szlachcicowi robiło się coraz gorzéj; wyjść potrzebował, aby rzeczypospolitéj nie skompromitować, okazując że Polacy łbów mocnych nie mieli.
— Puszczaj! — zakrzyczał raz jeszcze.
Halebardy się nie poruszyły.
Dziubiński, widząc że inaczéj rady nie da, mimo obecności króla, dobył szabli i wrzasnął:
— Do kroć sto tysięcy diabłów niemieckich[1], puszczaj, bo chlasnę!
Dopiéro niemieccy stróże, pomiarkowawszy że z tym gościem wściekłym nie było ratunku, otwarli mu drogę i Dziubiński, zachwiawszy się na nogach, zataczając nieco, spokojnie wywędrował na wilsdurfskie przedmieście.
Był to drugi (licząc w to drwiny z Watzdorfa) epizod charakterystyczny tego wieczora u pięknéj Denhoffowéj, który się tak udał, że wistocie nikt z niego o białym dniu nie wyszedł trzeźwym, a król w karécie odjechał, śpiąc już w drodze.
Upił się Watzdorf, upił niespojony Pflug, który zwykle wszystkich grzebał. Fleming miał mocno w głowie, ale powróciwszy do pałacu, umył się zimną wodą, wypił kilka szklanek limonady i po małym spoczynku w krześle, siadł do roboty, któréj zaniedbywać nie było podobna.
Pamiętny ten, wspaniały wieczór Denhoffowéj miał ją kosztować tylko dziesięć tysięcy talarów, ale co gorzéj nad to, naraził ją na zazdrość. Wszyscy, co się upić musieli, mieli téż do niéj żal, iż pokonani byli, a lękali się, czy się z nich nie wygadał z czém niepotrzebném i niewłaściwém.
Dziubiński, gdy się nazajutrz opamiętał na kwaterze i zrobił ze sobą rachunek sumienia, wpadł w rozpacz. Jawném dlań było, iż majestat pański nastąpieniem na palec obraził, że sprawa ta wymagała deprekacyi i przebaczenia — inaczéj był człowiekiem zgubionym i mógł być posądzony o rebelią, o zuchwałe nastąpienie na osobę króla jegomości.
Zaledwie ubrawszy się, naczczo nawet, Dziubiński poleciał do księdza biskupa kujawskiego Szaniawskiego, o którym wiedział, iż u króla jest w łaskach największych, i nie uspokoił się, aż mu ten w swojém i króla imieniu dał rozgrzészenie, zapewniając iż o wypadku dziś nikt już nie pamięta i cienie nocy na wieki go pochłonęły.






Z pomiędzy osobistości, otaczających króla Augusta II, Fleming jest bezwątpienia jedną z najznakomitszych. Czas tylko i okoliczności zmusiły go niekiedy przybiérać postawę wesołego dworaka, bo inaczéj, jak podzielając zabawy i szaleństwa królewskie, utrzymać się przy nim nie było podobna. Pod tą jednak maską wesołą i niepozorną, Fleming był jedynym mężem stanu i dyplomatą, poważniéj pojmującym sprawy państwa i widzącym daléj od innych.
Rodzina Flemingów, któréj gałęź jedna zdawna się przesiedliła do Szwecyi, druga przeniosła do Polski, pochodziła z Pomeranii. Ojciec feldmarszałka, Jerzy, był radzcą tajnym pruskim trybunału nadwornego w niższéj Pomeranii. O trzy lata starszy od króla, Jakub Henryk, co się rzadko trafiało szlachcie w tamtych czasach, skończył był nauki w uniwersytecie frankfurckim nad Odrą, a potém uczył się jeszcze w Utrechcie, sposobiąc do przyszłego zawodu. Jednym z nauczycieli jego był sławny filolog Graevius, i dzięki jemu, Fleming doskonale się nauczył po łacinie, co mu późniéj w stosunkach jego w Polsce i wogóle w dyplomacyi było wielce dogodném. Współcześni zapewniają, że w kwestyach spornych z niesłychaną siłą logiki naciérał na przeciwników, nie dając im tchnąć, obchodząc ich zręcznemi sofizmatami i pokonywając prawie zawsze.
Minister Hoym powiadał o nim: „Ten Fleming, to cały diabeł; czuję że mam słuszność, że się nie mylę, lecz zawsze mnie swoją rzutkością zwycięży, a gdy chcę powetować klęskę, już zapóźno.“
Z Holandyi dwudziestoletni przyłączył się do sławnéj wyprawy Wilhelma III księcia Oranii do Anglii. W następnym rozpoczął służbę przy synu wielkiego kurfirszta, z któréj wkrótce przeniósł się do saskiéj. Zajmował, jako wojskowy, miejsce adjutanta przy Janie Jerzym IV., August dał mu pułk grenadyerów. Razem z nim odbył kampanią węgierską. Tu w piérwszym swoim pojedynku zabił barona von Löwel. Były to czasy młodzieńcze jeszcze. Nie rzucając służby wojskowéj, używany był przez Augusta do spraw dyplomatycznych, bo u niego wszyscy na rozkazanie do wszystkiego służyć musieli. Stosunki z Polską przez stryjeczną siostrę, zamężną Przebendowską, dopomogły mu do skutecznego działania w sprawie elekcyi Augusta.
To był początek właściwy wielkich łask i zaufania, jakiém go król obdarzał. Wszystkie niemal sprawy w Polsce jego rady i pomocy potrzebowały. Szybko nastąpiły po sobie mianowania: generałem lejtnantem, radzcą tajnym, wielkim koniuszym litewskim. Powodzenie w Polsce skłoniło króla wysłać go w poselstwie do Kopenhagi i do Berlina, ale tam miał się obu panującym nie podobać. Zarzucano mu naówczas, że grał przy dworach raczéj rolę tajnego agenta i podpatrującego, niż ministra, że intrygował, podglądał zbytnio i wiedział wszystko, a do każdéj rzeczy się mieszał. Lecz ówczesna dyplomacya cała nie była czém inném, jak grą wybiegów i podejść, godzi się więc domyślać, iż go nie lubiono tylko dlatego, że był bystrzejszym od innych i że oszukać go nie było podobna.
Późniéj już gdziekolwiek się pokazał, zamykano przed nim tak dobrze drzwi i usta, że niczego dojść nie mógł, obawiano go się i nie ufano. Zbytnia przenikliwość czyniła go niebezpiecznym. Wrócił więc Fleming do wojskowego zawodu i sprawiał obowiązki ministra wojny, a od roku 1711, jako feldmarszałek, był dowódzcą całéj siły zbrojnéj saskiéj.
Po śmierci Pfluga objął zarazem ogólny zarząd ministerstwa, a raczéj gabinetu, i wszystkie sprawy państwa przeszły w jego ręce.
Potrzeba było niezmiernéj zręczności i wytrwania, aby pousuwać z drogi wszystkich i nie dopuścić podziału władzy, któraby walką była i sił pozbawiała. Z kolei musiał Fleming pozbyć się hrabiego Hoyma, Schulenburga i wielu innych.
W miejscu Hoyma właśnie był królowi narzucił tego Watzdorfa, któregośmy widzieli pośmiewiskiem wszystkich, na wieczorze Denhoffowéj.
Osobiście mężny, żywego umysłu, niespracowany, przebiegły, woli żelaznéj, miał téż Fleming wadę i przymiot zarazem, którą nawiédzani bywają ludzie jemu podobni. Miał niezmierną wiarę w siebie, bez któréj podobno nic się dokonać nie może. Raziła ona w nim, bo się z nią nie krył, ale była bodźcem i sprężyną do czynów, nad któremi innyby się zawahał charakter. Przywodzą jego wielce znaczące powiedzenie o sobie (si fabuła vera).
— Moja zasadą jest — miał mówić — że okoliczności robią człowieka. Każdy człowiek jest do wszystkiego zdolnym — (powinien był dodać: tak obdarzony, jak ja sam) — byle miał zręczność wypróbowania sił swoich. Ja sam, dodawał feldmarszałek, jestem tego najlepszym przykładem. Sposobiłem się w początkach tylko do zawodu wojskowego i najwyższym celem moich pragnień było pułk otrzymać. Jednakże udało mi się zostać piérwszym ministrem, być mianowanym feldmarszałkiem, chociaż właściwych kolegiów nigdy w życiu nie odbywałem. Rządzę (ich gouvernire) mogę powiedziéć Polską i Saksonią, nic znając dobrze ustaw obu tych krajów, a udaje mi się wychodzić z zadania tego z honorem.
Mógł był dodać: niezawsze bardzo szczęśliwie.
Co się tyczy Polski, Fleming wistocie był tu sprężyną wszystkich robót królewskich, a główną myślą jego, która go aż do zgonu nie opuszczała, było połączenie obu krajów i zlanie ich w jednę monarchią dziedziczną. Idąc do tego celu, opiérał się wyłącznie prawie na magnatach, na pozyskanych dworowi senatorach, nie licząc za nic téj szlachty, która, bądźcobądź, nawet ówczesnéj arystokracyi chwilami stawała się groźną.
Mówić do przekonania magnatów o zaprowadzeniu silnego monarchicznego rządu nie było sposobu; ujmowano ich łaskami. Stało się, czego nie przewidział Fleming, że ten system korupcyi zachwiał całym jego planem. Panowie, ilekroć chcieli wymódz więcéj i uczynić się potrzebnymi, podniecali szlachtę i nią się zasłaniali,
W świéżo stłumionéj pacyfikacyą konfederacyi tarnogrodzkiéj szlachta téż poczuła swą siłę i, wyzyskiwana, stała się potęgą.
W razach ostatecznych tak z królem, jak z innemi czynnikami spraw ówczesnych, Fleming postępował sobie zuchwale, szedł przebojem, napadał, zmuszał, oblegał i zwyciężał. Zarzucano mu to zuchwalstwo i zarozumiałość niezmierną. Jemu przypisywano wplątanie Augusta w nieszczęśliwą, fatalną dlań wojnę szwedzką z Karolem XII. Nieprzyjaciele Fleminga radzili królowi ściśle się związać z Francyą i Szwecyą i stanąć przeciwko Prusom. Znaczna część senatorów polskich była naówczas pensyonowaną przez Francyą i byłaby przeszła do obozu Augusta, popiérając go. Fleming natomiast związał Saksonię z Rossyą i Austrją przymierzem, które wpływowi dworu austrjackiego, naówczas przeważnemu w Saksonii, przypisują.
Zarzutem drugim, słusznym przeciw niemu, było popiéranie nieoględne zgodzenia się Saksonii na przyjęcie tytułu królewskiego przez Brandeburczyka. Tu jedyném tłumaczeniem są stosunki familii jego na dworze berlińskim, które go wiązały.
W obejściu się feldmarszałek był bardzo żywym, śmiałym, niezmordowanym przy szalonych zabawach króla i miał wogóle obyczaje żołniérskie. Rozkazy rzucał krótko, stanowczo, w niewielu słowach, a wrazie ociągania się i nieposłuszeństwa wpadał w gniéwy gorączkowe. Lada żart potém trafny rozweselał go i opamiętywał. W rozmowach bywał czasem dowcipnym i ostrym.
Z królem niekiedy obchodził się z poufałością przesadzoną, zuchwałą, a zwłaszcza popijanemu pozwalał sobie z nim do zbytku, szczęściem bezkarnie. Król się zniechęcał, gniéwał, ale Fleming umiał go rozbroić, zagadać i przejednać. Wadą główną w nim było, że się zrazu chwytał zbyt gorąco myśli która mu przychodziła, roznamiętniał się do niéj, a wprędce potém, natrafiając na przeszkody w wykonaniu, równie się łatwo zniechęcał. W tym charakterze, którego studyum należy poczęści i do naszych dziejów, jest mnóstwo sprzeczności i rysów szczególnych. Przy tém wszystkiém, cośmy o nim powiedzieli, był-to zarazem wielki spekulant na dobra, wielki przedsiębierca ogromnych gmachów, które budował i królowi odprzedawał, człowiek lubiący przepych, a umiejący robić piéniądze. Przez siostrę swą stryjeczną, Przebendowską, wielce mu ulubioną, feldmarszałek miał już stosunki ścisłe z Polską i podwoiły je dwa małżeństwa, złożone przez siostrę, a oba niefortunne. Piérwszą żoną jego była Sapieżanka z domu, Franciszka wdowa po Radziwille. Z tą pożycie tak się nie wiodło, iż nakoniec rozwieść się musieli. Mówiliśmy już, jaką rolę naówczas grały kobiéty w Dreznie. Pomiędzy innemi kręciła się tam naówczas jedna z najsłodszych i najzłośliwszych swojego czasu istot, awanturniczka, rodzona siostra księżny cieszyńskiéj, pani Glazenappowa. Była to klęska i nasłanie, intrygantka, zalotnica, plotkarka, wszędobylska. Prawdziwą miała rozkosz, sama z nikim długo nie mogąc wyżyć (jak z Schulenburgiem), różnić między sobą wszystkich, donosić, oskarżać, jątrzyć. Już i tak niedobre stosunki Fleminga z jego piérwszą żoną ta nieszczęśliwa Glazenappowa doprowadziła do zajścia, które rozwód spowodowało. Rozgniéwany naówczas Fleming, nietylko jéj dom swój wypowiedział nazawsze, ale służbie swojéj precz ją za drzwi kazał wyrzucić. Było to nieco po żołniérsku, ale Glazenappową znano nadto, aby się kto ujął za nią.
Można sobie wystawić, jak późniéj usiłowała się pomścić na nim i jak przeciw niemu intrygować musiała.
Po rozwodzie z piérwszą żoną, feldmarszałek ożenił się, niestety, powtórnie, zawsze szukając koligacyj i imienia, z księżniczką Teklą, córką kanclerza litewskiego Radziwiłła, i wpadł z Sapieżyńskiego deszczu pod Radziwiłłowską rynnę.
Żona ta druga miała wszystkie fantazye i całą dumę krwi Radziwiłłów właściwą i obchodziła się ze starszym od siebie mężem, jak z ostatnim pachołkiem. Pożycie stało się prawdziwém męczeństwem, piekłem domowém, które Fleming znosił z niesłychaną, anielską cierpliwością. Oddają mu tę sprawiedliwość, że mężem był najprzykładniejszym. Wprawdzie szeptano o jakichś niedoszłych amorach i wielkiéj miłości dla pani Schmeltau, ale to wygląda na złośliwą plotkę.
Na dworze Augusta II owe kochania i stosunki miłosne były chlebem powszednim, mówiono o nich głośno, chlubiono się niemi. Król zakładał się z Friezenem, zakochany w jakiéjś pani, o któréj siostry serce starał się Friezen, kto prędzéj do mety dobieży — i Friesen zwyciężył. Nie czyniono z tego tajemnic, jednakże o żadnym podobnym związku feldmarszałka z którąkolwiek z pięknych pań drezdeńskich, mowy niéma nigdzie.
Nie było na to czasu; Fleming był niesłychanie obarczony. Jak sam mówił, rządy Polski i Saksonii spoczywały na jego barkach, a króla odstąpić na długo, znaczyło to narazić się na utratę łask jego. Trzeba było stać przy nim, pilnować i dzielić wszystkie zabawy i fantazye. Kancelarya Fleminga, w któréj dzień i noc pracowano, do któréj on cochwila zaglądał, była doskonalą szkołą dla młodzieży.
Należy i to do rysów charakterystycznych człowieka, że był fatalistą i że raz w bieg puściwszy sprawę, zdawał ją często na losy, chociaż w środkach, gdy szło o dopięcie celu narazie, szybko — nie przebiérał.
Będziemy zresztą mieli sposobność okazać go w świetle następujących wypadków.
W chwili gdy nasze opowiadanie rozpoczynamy, Fleming był już powtórnie żonatym. Dwór trzymał książęcy, ogromną liczbę sług, dworzan, pokojowych, na stajni około stu najpiękniejszych koni. Przedpokoje ministra roiły się najznakomitszymi urzędnikami i gośćmi obcymi. Naprzemiany mógł się z nimi Fleming rozmówić, gdy było potrzeba, po francuzku, po niemiecku, po polsku i po łacinie. Chociażby po północy powrócił z jednéj z tych zabójczych pijatyk Augusta, które wielu, a między innymi Pfluga, o śmierć przyprawiły zawczasu — Fleming o szóstéj był już na nogach i pracował z sekretarzami, którzy często wcale się spać nie kładli.
Jeśli przybył zmęczony i późno, siadał jak stał na krześle, przedrzemał się godzinę, umył i zdrów, a rzeźwy brał się do roboty.
Mówiliśmy już o zarzutach, jakie mu czyniono, z powodu że współzawodników pozbyć się starał; robiło mu to nieprzyjaciół, nietylko u tych których odpychał, ale u pożądających wywyższenia, którego się dobić nie mogli
Feldmarszałkowa téż, pamiętająca nadto że była z domu księżniczką Radziwiłłówną, nie jednała mu serc, odstręczała raczéj. Rzadko kto u niéj był w łaskach, a osoby, przypuszczone do oglądania nieładnego jéj oblicza, zrażały się niesłychaną dumą, nadąsaniem i kwasem.
Wytworne, puste, eleganckie, sentymentalne i dowcipkujące razem towarzystwo kobiéce dworu króla, całe zszyte z koronek, z atłasów, gazy, komedyanckie, wymuszone, popisujące się sobą, nie mogło się pogodzić z panią feldmarszałkową, która w dzieciństwie otoczoną była pochlebcami, nawykła panować i napawać się kadzidłami, a tu znajdowała nietylko równe sobie, ale dowcipem, rozumem, zręcznością o wiele ją przechodzące. Ztąd wieczne złe humory i pewnego rodzaju odosobnienie dumnój pani.
Nie na rękę była Flemingowi taka żona, bo ani do domu przynęcić, ani podług myśli jego działać z nim nie mogła. Żywiołu niewieściego potrzeba było koniecznie w pałacu, szczególniéj dla przywabienia doń Polaków, o których pozyskanie feldmarszałkowi chodziło.
Z tego powodu ulubiona siostra stryjeczna, pani podskarbina Przebendowska, która myśli i plany jego przyjęła, trochę się poróżniwszy z mężem, czy nie mając co robić w domu, zamieszkała w Dreznie przy bracie. U niéj przeważnie zbiérało się całe towarzystwo polskie, dniami a szczególniéj wieczorami. Przez nią Fleming miał ów wpływ na Polskę, o który mu tak bardzo chodziło. Tu się skupiały wszystkie roboty i frymarki, ztąd szły rozkazy, listy, instrukcye i wysłańcy potajemni.
Feldmarszałek dotąd był bezdzietnym; przy pani Przebendowśkiéj bawiąca pani von Spiegel, o któréj coś więcéj powiémy późniéj, miała dorastającą córeczkę, Kasię. Te panie stanowiły w tym samym pałacu, pod jednym dachem z feldmarszałkową, osobny dwór i gospodarstwo.
Po wieczorze owym u Denhoffowéj, na którym król wesoło się zabawił, a wspominał o nim często, Fleming, który każdy symptom chwytać musiał i każde pragnienie uprzedzał, dostrzegł że do świętego Michała, to jest do wyjazdu do Polski na sejm, niezmiernie jeszcze daleko: że Denhoffowa, któréj brakło rozumu hr. Cosel, nie potrafi króla rozerwać i dni jego zapełnić sobą. Wiosną, latem, jesienią nie było co robić, a król, gdy się nie bawił, słuchał plotek z nudów i przychodziły mu myśli osobliwe.
Gwałtownie więc należało rozerwać pana, upoić, dać mu cóś nadzwyczajnego. Reduty, maskarady, jarmarczki, bale, teatra, illuminacye, karuzele, hece były wyczerpane, zużyte; Fleming chciał coś wymyśleć nowego i osobliwego. Dowódzcy głównem u wszystkich wojsk saskich i znaczniejszéj części rzeczypospolitéj nie mogło nic innego przyjść na myśl, nad fetę militarną.
Wojska saskie naówczas, nic nie ujmując Flemingowi, były wcale osobliwą zbiéraniną. Składały się one najprzód z pułków gwardyi, wspaniale strojnych, okrytych srébrem i zlotem i używanych dla przyzdobienia stolicy, zamku, paradowania przed gośćmi, czynienia Augustowi złudzenia, że był wielkim wojownikiem. Reszta, Boże odpuść, marła głodem na załogach i po miasteczkach i tak jak niegdyś w Polsce szlachtę, objadała tu mieszczan i odziérała chłopów; wojsko bywało długo niepłatne, bo król zawsze dużo piéniędzy potrzebował, a żywić się musiało.
Gwardye, choćby dla współzawodnictwa z Brandeburczykiem, słynącym ze swych ogromnych drabów, były dobrane i przepysznie strojne. Dlaczegóż nie miały służyć za zabawkę najjaśniejszemu, gdy podówczas nic innego i pilniejszego do roboty nie było?
Na ostatni dzień lipcowy postanowił Fleming wystąpić z tą zabawą, która miała przedstawiać maleńką wojnę, z akompaniamentem huku, pukaniny i okrzyków, a że żadna zabawa nie mogła się naówczas obejść bez kobiét, wszystkie piękności przekwitłe, kwitnące i w pączkach musiały być zaproszone.
Denhoffowa mała, drobna, delikatna, jak małpeczka siedziała, trzymała się i latała na koniu. Lepiéj jeszcze od niéj jeździła Pociejowa hetmanowa litewska, i król mógł miéć u boku dwóch żeńskich adjutantów, co zawsze wielce dlań było przyjemném. Starsze panie mogły wyjeżdżać powozami i przypatrywać się zdaleka wściekłym zapasom, bez krwi rozlewu.
Miejsce do tego popisu dobrano pomiędzy Pillnitz a Laubegastem, na równinie między wzgórzami, wśród sosnowych lasków, na miękkim piaseczku. Królowi myśl ta wielce się podobała. Feldmarszałek przyobiecywał, że zabawa będzie zastosowaną do gustu „wielkiego króla.“ Mimowoli może jednak na myśl ona przywodziła nieszczęśliwe spotkania ze Szwedami.
Zawczasu bardzo konne gwardye i najpiękniejsze regimenty położyły się obozem około Laubegastu, wioseczki, w któréj wielu panów miało wille letnie i domki. Namioty ogromne pojechały przodem i sam Fleming musiał dojeżdżać, dla dojrzenia przygotowań.
Prawą jego ręką, ulubieńcem, pełnomocnikiem był i do tych i do wielu innych spraw pułkownik Bieleke. Jemu więc zdano główny dozór nad obozowiskiem; on nieustannie pomiędzy Dreznem a Pillnitz zwijać się musiał, aby na dzień oznaczony wszystko było w pogotowiu. Po małéj wojnie w polu, pod namiotami, miała być wspaniała uczta, tańce i pijatyka.
Rozumie się iż pani Przebendowska zleconém miała zapraszać Polaków, jacy się w Dreznie znajdowali, a znajdowało się ich zawsze bardzo wielu.
Dziwnym trafem nieszczęśliwy ów podkomorzy Dziubiński, zmuszony atentować w sprawie jaką miał z Ogińskimi, powtórnie przybył naówczas do saskiéj stolicy. Słówko mu od nas się należy.
Podkomorzy Gintowt-Dziubiński był szlachcicem dawnego autoramentu, wychowanym w ideach prastarych, republikańskich tradycyj, ze wszystkiemi wadami i przymiotami, stanowi swemu właściwemi.
Nigdyby pewnie pan Gintowt-Dziubiński nie ruszył z pod Lidy do Drezna, a nawet na dwór pański do Warszawy, gdyż kortezanem nie był, a kłaniać się nie lubił i bez bigosu żyć nie mógł — lecz siła wypadków zmusiła go do tych podróży. Ogińscy mu zajechali folwark; potrzeba było różnych protekcyj; doradzono, wskazano i doprowadzono Dziubińskiego do Drezna.
Tu trafił, jak widzieliśmy, na ów wieczorek który się skończył tak dla niego nieszczęśliwie. Jakoś się to załatało; ale sprawa nie szła, musiał więc Dziubiński wracać do Drezna, spodziéwając się trafić do Fleminga, a przez niego do wszystkich tych, których potrzebował, do Ogińskich i Radziwiłłów. Z drugiéj strony pod te ciężkie czasy, po tarnogrodzkiéj, gdy ogromne larum podniesiono nu wyfacyendowany skrypt, dający komendę wojsk cudzoziemskiego autoramentu Flemingowi — gdy szlachta groziła rwaniem sejmów, dopókiby feldmarszałek nie zrzekł się komendy — Dziubiński téż mógł być Flemingowi użytecznym.
Miał ogromny mir u braci szlachty, dom trzymał otwarty i w opozycyi stawał przeciw prepotencyi magnatów, co go popularnym bardzo czyniło. Pani Przebendowska więc życzyła sobie wielce skaptować Dziubińskiego.
Dziwną sprawą niepojętéj ludzkiéj natury, ów pan podkomorzy lidzki Gintowt-Dziubiński, który pod swą słomianą strzechą, otoczony szaraczkową bracią, butny był i śmiały nadzwyczajnie, a raz w raz o wsiadaniu na koń prawił — pośród splendorów drezdeńskich, na salonach pani podskarbinéj, w antykamerze feldmarszałka, stawał się słodkim, miłym, pokornym i potulnym człowiekiem.
Ani dziwić się można, iż wyjątkowo, gdy go wypuścić nie chciano z Birkholzu, zaklął gwałtownie tysiącem diabłów niemieckich. Było mu naówczas źle koło serca, gniéwał się sam na siebie za nastąpienie na królewskie palce, a tyrania halebardników szlacheckiemu poczuciu godności wydała się oburzającą. Żałował tego mocno, ale rzecz już była zapomniana i zatarta.
Jednakże gdy od pani Przebendowskiéj przysłany, sprawujący funkcyą quasi marszałka jéj dworu, imiennik jéj męża, jmćpan Serwacy Przebendowski, mało naówczas znany Dziubińskiemu, przybył go zaprosić na fetę militarną, oświadczając mu że na niéj będzie mógł zetknąć się z tem wszystkiém, co Drezno miało najświetniejszego i pokłonić się najjaśniejszemu panu, pan Gintowt mocno się zamyślił, pogładził po głowie, musnął wąsy, westchnął, prosił siedziéć i wziął to ad trutinandum, jak powiadał.
Pan Serwacy Przebendowski, wysoki, przygarbiony nieco, dobrodusznego oblicza, niepozorny mężczyzna, małomówny, rozgarnąwszy połę, usiadł naprzeciw podkomorzego. Długo dosyć siedzieli, słowa nie mówiąc do siebie. Podkomorzy rękę nareszcie położył na kolanach Przebendowskiego i począł:
— Wielki to dla mnie, zaprawdę, niespodziany i niezasłużony zaszczyt, iż mi wolno oglądać i oblicze monarchy i te niewidziane splendory majestatu, wielki! — wielki! Intimo corde wdzięczen jestem pani podskarbinie; ale, mam-li rzec prawdę?.. boję się.
— Jakto? — zapytał p. Serwacy.
— Acan dobrodziéj nie słyszałeś nic o mojéj nieszczęśliwéj przygodzie u hrabiny Denhoffowéj, na tym sławnym wieczorze?
— Nic a nic — odparł Przebendowski, głową potrząsając.
— Przecież to głośném być musiało — mówił Dziubiński — a jeśli się zapomniało, Panu Bogu mocno za to dziękuję.
Tu głos zniżył i począł poufnie, głowę pochylając ku słuchaczowi:
— Nie ujmuję jm. hrabinie Denhoffowéj, ale nas tam pojono ekstra-ordynaryjnie. Wino było miłe, dobre, ale perfidissumum. Niemcy w nie musieli namieszać dyweldreku, blekotu, ja nie wiem czego. Nie chwaląc się, mam głowę dobrą, a stało się zemną, czego nigdy nie doświadczałem — zawróciło mi się, zmąciło. Zdaje się że mnie popchnięto i — wystaw sobie pan, nastąpiłem na palec najjaśniejszemu. Widać że trafiłem na nagniotek, bo pchnął mnie tak, że gdyby nie Kociełł i drudzy co za nim stali, byłbym nawznak haniebnie upadł. Nie koniec na tém, zrobiło mi się źle, musiałem uchodzić, periculum in mora. Cisnę się do drzwi — nie puszczają. Co asindziéj powiész, musiałem niemal szabli dobyć, aby się wydostać z pod téj opresyi. Otóż — gdy się to rozgłosiło, gdy już może fama rozniosła, co Gintowt-Dziubiński dokazuje, czy przystało abym się ja narażał znowu na konfuzyą i na niebezpieczeństwo?
— Wszystko to zapomniane — odezwał się pan Serwacy — przynajmniéj ja najmniejszéj rzeczy nie słyszałem. Możesz pan podkomorzy śmiało się przypatrzyć téj magnificencyi, nie narażając się na żaden despekt.
— Tak mówisz? — spytał Dziubiński — to mi otuchy dodaje. Mam tu, jak wiadomo, causam litigiosam, a choć mi dopraszanie się łask i protekcyi niemiłe — nóż na gardle.
— Więc tém bardziéj na oczy się nasunąć nie wadzi — dodał pan Serwacy.
— Tak mówisz? — powtórzył Dziubiński — i radzisz być?
— Dlaczegóż nie!
— Tandem, przepraszam że się tak otworzyście tłumaczę — mówił podkomorzy — jakimże ja sposobem mogę się dostać do téj Pilnicy, czy jak się to tam nazywa?
— Mamy kilka powozów na usługi — rzekł Przebendowski — zechcesz acan dobrodziéj, to po niego zajadę.
— Jesteś mym dobroczyńcą — odparł, rzucając się do uścisku, stary i całując w ramiona nader skromnego Przebendowskiego.
Stało się tedy iż pan Gintowt-Dziubiński znowu miał być gościem na wielkiéj uroczystości, ale z mocném postanowieniem, iż z winem będzie ostrożnym. Łatwo to powiedziéć, ale jak trudno dotrzymać. Człowiek słabym jest, a wino mocne; nareszcie opinia ogólna twierdzi, że kto się pić z innymi wzdraga, ten zdradę może miéć w sercu i lęka się, aby mu ona z winem na wiérzch się nie wydobyła.
Wszystkie te uwagi zawczasu przychodziły podkomorzemu, który Pana Boga prosił, ażeby ani na zbytnie pokuszenie, ani na niebezpieczeństwo narażonym nie był. Względność pani podskarbiny dla niego, pamięć o nim, zaproszenie, napełniało go najżywszą dla niéj wdzięcznością. Nie wiedział Dziubiński czemu to przypisać, iż o nim nie zapomniano, chociaż na pokojach podskarbiny stał zdala i bardzo skromnie się trzymał. Nie domyślał się wcale, że gdy tu promował interes swój z Ogińskimi, jego téż użyć miano, ażeby nierównie ważniejszą sprawę przeciwko hetmanom w umysłach szlachty rozjaśnić i w inném świetle postawić. — Rozpoczynała się agitacya, przez hetmana Sieniawskiego i Pocieja podżegana skrycie, aby szlachta unanimitate żądała odebrania owego skryptu Flemingowi, który go czynił panem losów rzeczypospolitéj i całéj jéj siły zbrojnéj.
Było się za co zaczepić, bo hetmanom zarazem odebrano ich władzę dyskrecyonalną rozporządzania asygnacyj dla wojsk, frymarczenia funduszami na utrzymanie ich przeznaczonemi i uciskania szlachty. To się dosyć podobało, ale nie mogło przypaść do smaku, że Fleming swoim cudzoziemskim autoramentem w każdéj chwili miał siłę do zgnębienia rzeczypospolitéj i opanowania jéj.
Wiedziano o tém, że po miastach wszystkie prezydya pozajmował Fleming, a na Kraków miał nagotowanego pułkownika Miera.
Fleming szeptał że tylko opresyą szlachty przez hetmanów chciał hamować; panowie hetmanowie głosili, że rzeczpospolita ginie. Szlachta niedobrze wiedziała, kogo słuchać i komu wierzyć. Chodziło o to, aby mający wziętość i wiarę ludzie, jak zacny pan Gintowt-Dziubiński, promowali Fleminga.
Prawdę rzekłszy, ani on, ani wielka większość szlachty nie sięgała głęboko, nie widziała daleko, a na słowa, jak na wędkę, brać się dawała. Fleming spodziéwał się przez takich Dziubińskich szlachtę nastroić przeciw hetmanom; hetmanowie zaś stali z przeciwnéj strony, wołając że absolutum dominium grozi i przypominając saską opresyą i wojsk konsystencyą.




Nie przywiązywalibyśmy zbytniéj wagi do owéj uroczystości obozowéj, którą Fleming chciał uczcić króla, gdyby ona, jakkolwiek napozór mało znacząca, nie stanowiła w życiu i sprawach feldmarszałka decydującéj chwili zwrotu.
Nikt, ani on sam, przewidziéć tego nie mógł. Napozór Fleming był, mimo częstych z królem waśni, w największych u niego łaskach, a wspaniałe manewra na polach pod Laubegastem mogły go tylko podnieść i króla dlań zjednać. August niecierpliwie zdawał się wyczekiwać zapowiedzianéj zabawy, dopytywał się o nią, sam zapraszał, nikomu się uwalniać od asystowania jéj nie dopuszczał.
Wszystkie panie gotowały się wystąpić z przepychem, wszyscy panowie sposobili konie i gardła na ucztę, która po manewrach nastąpić miała.
Natłok gości był niezmierny, powozu ani koni na kilka dni przed 31 lipca dostać w Dreźnie nie było podobna. Wszyscy cudzoziemcy domagali się zaproszeń, co żyło chciało widziéć zapowiadającą się jako coś nadzwyczajnego ucztę Fleminga.
Jest ona zbyt znaną z wielu jéj opisów, abyśmy nanowo obszérniéj malować ją potrzebowali.
Dzień lipcowy gorący wprawdzie był, ale pogodny, a maleńki wietrzyk, który przybył umyślnie, aby tumany kurzu podnosić, upał czynił prawie znośnym. Widok pułków ustawionych jak do boju, lśniących od srébra i złota, piór i galonów, szczególniéj konnych gwardyj — był przepyszny. Na wyżynach ustawione działa miały wystrzałami dodawać bitwie złudzenia. Fleming przyjął króla, wyjechawszy naprzeciw ze świetnym sztabem swoim, adjutantami i świtą. Konie czekały na króla i panie, które mu towarzyszyć miały: śmiałą Denhoffową, która króla na krok nie odstępowała, i odważniejszą jeszcze Pociejową, która koniem władała, jak prawdziwa hetmanowa. Inne panie, nie mogąc się przebrać za amazonki, przybyły na plac boju powozami i patrzyły z nich ciekawie na tę komedyą wojskową.
Denhoffowa miała rodzaj mundurku, który jéj dosyć był do twarzy, Pociejowa strój polski, z kołpaczkiem i kitą wspaniałą.
Na drugim planie, w powozie, stała pani Przebendowska ze swą przyjaciółką, Spieglową, i małą Kasią, przyznaną córką króla; daléj hrabina Vitzthum, Reuse, Hülchen i całe to grono pań, które zdala lub zblizka należało do dworu. Nawet skromna, niezgrabna, trochę wieśniaczo wyglądająca i nieśmiała żona Watzdorfa odważyła się zjechać na to widowisko.
Na dany trąbami znak, wojska ruszyły przeciwko sobie, z tém większym zapałem, że nie było najmniejszego niebezpieczeństwa. Karabiny i pistolety prochem były ponabijane, a działa pustemi ładunkami. Ale huk i tentent powstał niezmierny, podniosły się tumany kurzu. Gwardye naciérały tak dzielnie, jak gdyby istotnie coś zdobyć miały, oprócz potów i kurzawy.
Król stał w świetném kole, na ślicznym koniu złocistéj maści, ze łbem baranim, bo takie naówczas były w modzie, strojny w suknię całą zaszytą złotem, ze wstęgą orła białego, dumny, piękny i zdaleka wyglądający na bohatéra. Jakie tam myśli przechodziły po jego głowie, jakie marzenia wielkości — któż odgadnie? — ale spoglądał dumnie i uśmiéchał się wesoło.
Po chwili odezwał się do Friezena:
— Ani w Berlinie wojska piękniejszego nie mają!
Między Berlinem a Dreznem już wówczas antagonizm był wielki we wszystkiém; nie cierpiano się wzajemnie, ale Berlin sposobił rzeczywistych żołnierzy, a Drezno miało ładne i strojne lalki.
Komedya wojny odegrała się niezmiernie świetnie: pułki napadały na siebie, atakowały się, naciérały, wyskakiwały, usiłowały się wyprzedzać i dały dowód wielkiéj obrotności i zręczności. Król był w najlepszym humorze. Bawił się. W dolinie, po za obozem i placem boju, na którym kilka kaskietów i kilku ludzi stratowanych padło ofiarą — stały już gotowe namioty.
Najpiękniejszy, zdobycz z pod Wiednia, przeznaczony był dla dam, króla i najprzedniejszych gości. W dwu bocznych namiotach pospolite ruszenie zasiąść miało, mniéj wybitne osobistości, między któremi mnóstwo Polaków i oczarowany widowiskiem pan podkomorzy Gintowt-Dziubiński, któremu milczący i ponury Serwacy Przebendowski służył za opiekuna.
Zaledwie się obiad skończył, poczęła się owa druga część dramatu, wymyślona przez Fleminga. — Nie zdejmowano nic ze stołów, zostawiono je jak były, przeznaczywszy dla żołnierzy, a że chleba brakło, w pozostałe jego kawałki kazał feldmarszałek powtykać tysiąc srébrnych sztuk guldenów. Zatrąbiono do szturmu i gwardye rzuciły się na stoły.
Szturm był prawdziwie godném zakończeniem sztuki: cisnęła się ciżba, pchając, łamiąc, druzgocząc, wyścigając się do guldenów. W kilku miejscach stoły nie wytrzymały nacisku, żołnierze popadali, drudzy zwalili się na nich, a król był uszczęśliwiony ze swéj dzielnéj armii.
Trochę to wyglądało dziwnie, trochę się obcym zdawało zapocieszném na wojskowych, ale koniec końcem król się bawił, a głównie chodziło o to, aby go rozerwać.
Była chwila, w któréj podkomorzy Dziubiński uląkł się o swą osobę i miał się do szabli; w ścisku omało nie zgubił czapki i skówka od karabeli srébrna zsunęła się i przepadła. Pan Serwacy go za rękę ujął i odwiódł na miejsce bezpieczne.
Gdy się szturm i zdobywanie półmisków skończyło, a trębacze dali znak do odwrotu, służba w mgnieniu oka poczęła pobojowisko uprzątać. Pod tureckim namiotem króla rozesłano wielki kobierzec, stanęła muzyka, rozpoczęły się tańce i — pijatyka.
Pić naówczas nie umiano umiarkowanie; król pił, a drudzy z nim musieli heroicznie zapijać. Dziubiński się miał na ostrożności i postanowił oszukiwać z kielichami; ale stojący koło niego natychmiast zwąchali zdradę i naprowadzili go na drogę prawą. Pić tedy musiał.
Była godzina między szóstą a siódmą wieczorem, gdy już, z wyjątkiem kobiét, pijani byli wszyscy, najszpetniéj sam król i gospodarz.
August poczuł wreszcie że tego było zawiele i kazał sobie podać wody.
Szambelan króla, młody Könneritz, odebrał to zlecenie, ale już idąc, ledwie na nogach mógł się utrzymać.
Żądanie wody u służby tak się wydało dziwném, że wszyscy patrzyli długo po sobie, nie mogąc go zrozumiéć.
Nareszcie zaczęto powtarzać:
— Wody! wody!
Jeden drugiemu podawał tę osobliwą zachciankę.
Wody nigdzie kropelki nie było, oprócz w poblizkiéj Elbie. Ostatki jéj służyły paniom do obmycia z kurzawy, gdy miały siadać do stołu.
Nikt, nawet służba już pod dobrą datą, nie wiedział gdzie szukać wody i naco by jéj mógł kto potrzebować, gdy tyle było wina.
Könneritz stał i wołał. Naostatek śmiésznéj natury chłopię pobiegło z wiaderkiem do Elby, zaczerpnęło, znalazł się blat srébrny i szklanka kryształowa, Könneritz odebrał to z rąk służby i począł iść. Ale w takim stanie w jakim był, przenieść nalaną wody szklankę stawało się zadaniem prawie niemożliwém. Ziemia chwiała mu się pod nogami, szklanka balansowała na blacie, on sam nieustannie równowagę tracił i gdy przyszedł do namiotu, stanąwszy za królem, nie miał więcéj nad pół szklanki, szczęściem zamglone oczy widziéć mu tego nie dozwalały. Król był o wodzie zapomniał. Hrabina Vitzthumowa, jedna z pań najnieprzychylniejszych Flemingowi, króla i jego z oka nie spuszczała. Uśmiészek przebiegał jéj usta, bo dostrzegła na obliczu pana przelatujące chmury, a Fleming, jakby na przekorę, pozwalał sobie niesłychanie. Tysiące osób na to patrzyło.
Ściskał króla, obejmując go oburącz, kładł mu rękę na ramiona, przemawiał do niego, nie inaczéj, jak „ty,“ odzywając się bez ceremonii.
Stracił głowę. Trafiało się to nader rzadko Flemingowi, ale już parę razy, podpiwszy, królowi się stał nieznośnym. Zwykła jego buta i zuchwalstwo winem się spotęgowywały do najwyższego stopnia. Król, wyrywając się z uścisków, trochę nadąsany, zażądał jechać, feldmarszałek nie puszczał.
— Bracie! — zawołał na głos — kwita z przyjaźni, jeżeli mi nie dotrzymasz placu[2].
Na twarzy pańskiéj błysnęło coś, jak piorun. Denhoffowa zabiegła, zasłaniając, odpychając, usiłując obronić pana, którego gniéw był straszliwy. August widocznie się trzymał na wodzy, a Fleming napadał go, jak szalony.
Gdy Denhoffowa stanęła naprzeciw niego, nie puszczając, feldmarszałek chciał ją uściskać. Ledwie mu się wyrwała, ale nie zapobiegła temu, ażeby jéj nie pogładził pod brodę, nazywając ją imieniem, którego powtórzyć niepodobna. Dodał tylko dla złagodzenia: „dobra“...
Denhoffowa musiała się rozśmiać głośno, aby zagłuszyć wykrzykniki.
Hrabina Vitzthumowa promieniała radością, król bladł i wyrywał się do jazdy. Fleming stawał się coraz natarczywszym, a ci, co znali Augusta, wiedzieli że jeśli natychmiast nie wyjedzie, skończyć się może widowisko tragedyą jaką straszną.
Przypomniano sobie los van Tinena.
Udało się połączonym usiłowaniom Denhoffowéj i kilku osób, które otoczyły króla, wyrwać go z pod namiotu. Spostrzeżono jednak że się zaledwie mógł na nogach utrzymać, a wołał głosem nakazującym:
— Konia!
W tym stanie ani siąść, ani jechać zdawało się niepodobném. Koniuszy Racknitz począł błagać króla, aby siadał do powozu, ale gniéw wrzał już w piersi Augusta: pchnął go tak silnie, że Racknitz omało nie upadł. Król krzyknął powtórnie:
— Konia!
Rzuciła się Denhoffowa, błagając aby z nią jechał; odpowiedział jéj po francuzku głosem drżącym:
— Proszę mi dać pokój. Znam mojego konia, proszę się o to nie troszczyć.
To mówiąc, wdrapał się na wierzchowca król, ale gdyby go nie podchwycił Racknitz, upadłby był na drugą stronę. To go we wściekłość niemal wprawiło: spiął konia ostrogami i poleciał galopem, a za nim i otaczając go, co żyło, wyścigało się.
Zmęczona Denhoffowa padła do karéty i goniła za nim aż do Drezna. Próbowała dosiąść konia, lecz już jéj sił brakło.
Ta ucieczka króla, która dla znających go miała znaczenie, Fleminga bynajmniéj nie zmieszała. Ponieważ za Denhoffową damy się wynosić zaczęły, a służące i panny garderobiane zostały tylko, on i jego towarzysze pochwytali je do tańca, kazano grać muzyce i nuż w skoki. Podskarbina Przebendowska, napróżno usiłując brata powstrzymać, zrozpaczona uciekła, aby na to nie patrzyć. Naówczas podkomorzemu Dziubińskiemu trafiło się nieszczęście znowu. Był już mocno rozweselony, gdy się to stało, i oparłszy się o drąg, na którym namiot był rozpięty, takt nogą wybijał, śmiejąc się a ciesząc, że do takiéj wesołości szalonéj doszło.
Widząc go w tym błogim stanie, pan Serwacy Przebendowski, który tak jak nic nie pił i miał w obrzydzeniu pijatykę, stał przy nim, aby wrazie jakiego wypadku przyjść w pomoc, gdyż i głowa i nogi niepewne były.
Dziubiński się cieszył, a radość swą głośno wynurzał na intencyą Przebendowskiego, w sposób nader wyrazisty.
— Ale to mości dobrodzieju te Sasy! niechże ich licho porwie! — wołał. — Flegmatyczne to, flegmatyczne, a jak pot poczują, jak diabły się noszą! Ani na majestat, ani na nic nie mają uwagi.
Feldmarszałek, który się kręcił po namiocie sam, bo mu się ostatnia pokojówka panny Hülchen z rąk wyrwała, zobaczywszy Dziubińskiego, zbliżył się do niego i zaczął po polsku.
— Kochanie! jakże się zowiesz? zapomniałem — chodź w moje objęcia, niech w twéj osobie uścisnę rzeczpospolitą całą i szlachtę, którą pasyami kocham...
— Podkomorzy Dziubiński! — zawołał, rekomendując się i kłaniając, Gintowt.
— Pasyami, powiadam ci, kocham szlachtę polską — wołał Fleming — ale to jest miłość bez wzajemności.
Gintowt się rozśmiał.
— Chodź i przetańcujmy ze sobą! — dodał Fleming. — Powróciwszy do Polski, opowiész tam, jakiego my dobrego króla mamy i jaki poczciwy z kościami ten Fleming, na którego kalumnie rzucają.
Dziubiński, który nogi miał nie do tańca, a w téj chwili jakby kto do nich ołowiu ponaléwał, znalazł się w najtrudniejszéj w świecie pozycyi. Odmówić feldmarszałkowi nie godziło się, mogło to wpłynąć na sprawę z Ogińskimi; pójść z nim w taniec i wywrócić się, groziło fatalnemi następstwy. Spojrzał, jakby o ratunek wołając, na Przebendowskiego. Ale pan Serwacy był-to człowiek nieśmiały, skromny, i choć nawpół domownik feldmarszałka, jako sługa pani Przebendowskiéj, nielubiony przez niego.
Chciał sprobować przyjść na ratunek Dziubińskiemu, zbliżył się, ale Fleming, spojrzawszy nań, zawołał:
— Idź-że precz!
A do podkomorzego wyciągnął ręce i gwałtem go ciągnął do tańca. Muzyka grała coś nadzwyczaj skocznego, Dziubiński westchnął do swego patrona:
— Miej-że ty mnie w swéj świętéj opiece.
— Kochany Polaku — wołał Fleming — jakże się bo u licha zowiesz?
— Podkomorzy Dziubiński — powtórzył powołany.
— Dziubiński, chodź i przetańcujmy! — domagał się Fleming, chwytając go za rękę.
Nie było już sposobu oparcia się. Podkomorzy ruszył się, a tu nogi jak kłody — podskoczyć nie mógł ani myśléć, daj Boże iść. Ale i to nawet się nie udało — zaledwie krok postąpił, stracił równowagę i byłby haniebnie padł, gdyby go już walącego się na feldmarszałka nie pochwycił Przebendowski.
Fleming śmiał się.
— A widzisz, Polaku kochany — jakże-bo się zowiesz? Schnabel? Sznabliński czy co — krzyczał i śmiał się zarazem gospodarz — jakie wy wszyscy słabe głowy macie! Ręczę żeś połowy tego nie wypił co ja, ani tak tęgiego wina, a na nogach się nie możesz utrzymać. Widzisz, a ja, na którego ramionach ta wasza rzeczpospolita i Saksonia — tańcuję.
I wistocie począł podskakiwać — Dziubiński był upokorzony i skonfundowany.
— Bóg widzi — rozpoczął.
— Pana Boga do tego nie mieszajmy — rzekł Fleming — ale źle z rzeczpospolitą waszą, kiedy szlachta taka wątła. Ja was — ale jakże się zowiesz? — mówił Fleming.
— Podkomorzy Gintowt-Dziubiński! — krzyknął już nieco nadąsany gość.
— A tak! Sznabliński — zawołał Fleming. — Ja was wszystkich w sercu mojém noszę... Dzień i noc przemyślam, jaką wam dać najszczęśliwszą przyszłość, troszczę się o was, a wy mnie nie kochacie. Nawet tańcować ze mną nie chcesz....
Szczęściem dla Dziubińskiego, trafił się w téj chwili pułkownik Bielicki w pobliżu i ten Fleminga odciągnął.
Niemniéj jednak ów upadek, obawa niewłaściwego znalezienia i gniéwu na który się mógł narazić, oprymowały pana podkomorzego. Pan Serwacy Przebendowski, korzystając z chwili wolnéj, ujął go pod rękę i do oczekującego powozu zaprowadził. Nie mógł go jednak pocieszyć.
— Otóż-bo to tak, gdy się komu nieszczęści — mówił, stękając, Dziubiński. — Póki życia mojego, na żadną taką fetę nie dam się namówić. Na piérwszéj majestatowi nastąpiłem na palce, a oto dziś gdybym był mógł przetańcować z Flemingiem, sprawa moja byłaby wygrana!
Serwacy, wiozący nieszczęśliwego do Drezna, chociaż próbował pocieszać półsłowami, nie mógł tego dokazać. Napróżno mu wystawiał, że i nagniotek królewski i spór o taniec z Flemingiem zapomniane zostaną. Dziubiński postanowił ruszyć w powiat lidzki do domu, z Ogińskimi skończyć polubownie i nigdy w życiu do dworu się już nie zbliżać.
Skutki tego nieszczęśliwego znalezienia się Fleminga z królem nie były narazie widoczne, pewna jest jednak, iż August obraził się i zniechęcił. Lecz, jak miał zwyczaj, nie powiedział nikomu ni słowa, nie dał po sobie poznać nic i udał że nie pamięta o niczém.
Opowiadano że nazajutrz, wedle trybu swego, feldmarszałek zrana znalazł się u króla na pokojach, a gdy zostali sami, rzekł pokornie:
— Słyszałem, jakoby Fleming wczoraj trochę się nie do rzeczy popisał. Wasza królewska mość raczysz mu to łaskawie przebaczyć.
Król nie odpowiedział nic i na tém się pozornie skończyło wszystko. Zapowiedział tylko August, że chcąc zawdzięczyć owe przyjęcia i festyny, chce téż on sam w Moritzburgu sprawić zabawę. Miała to być uroczystość „Targowiska wszystkich cztérech części świata.“ Przybycie księcia Maurycego Saskiego (który z Flemingiem nie był najlepiéj, bo go obwiniał o wysadzenie siebie ze służby saskiéj, za co jednak pono się nie miał gniéwać powodu), natłok cudzoziemców dystyngowanych, chęć popisania się ze wspaniałością, natchnęły króla tą myślą. Przedewszystkiém bawić się trzeba było. W jesieni musiał monarcha jechać do Polski, a tam sejm obiecywał być niezbyt zabawny. Dwa tygodnie tylko dzieliły moritzburskie „Gospodarstwo“ od obozu pod Laubegastem.
Ale wrócić jeszcze musiémy do nieszczęśliwego podkomorzego Dziubińskiego, który się nie żartem w drogę wybiérał. Chłopak jego Onufry, pospolicie zwany Nufrek, pakował już tłomoki i paradne suknie; kurdybanowe buty, pas lugduński najlepszy już były poobwijane i jako tako złożone, gdy niespodzianie przybył ów milczący pan Serwacy Przebendowski i oświadczył podkomorzemu, że feldmarszałek życzył sobie z nim widziéć się i mówić, albo wieczorem u siebie, lub u pani podskarbiny. Dnia tego przyjmowała, kwaśno jak zawsze, sama feldmarszałkowa.
Zdumiał się Dziubiński niemało.
— Mój dobrodzieju — odezwał się — czy nie wiész o co to idzie? — zapytał pana Serwacego. — Feldmarszałek czasu ma niewiele, jużciżby mnie, który jestem simplex servus Dei, nie wzywał dla baraszkowania.
— Sądzę że zechce zapewne pomówić o teraźniejszych sprawach rzeczypospolitéj — rzekł Serwacy — ale nie wiem. Byćby téż mogło że cię na 14 sierpnia do Moritzburga na „Gospodarstwo,“ które król przygotowuje, zaprosi.
— A! za żadne skarby świata, na żadną fetę saską, pókim żyw, nie pojadę! — krzyknął, ręce załamując, podkomorzy. — Dwa razy popróbowałem téj rozkoszy, ale mam dosyć, nie mogę! Za trzecim razem pewniebym życiem przypłacił. Za nic, a, za nic! — powtarzał, chodząc po pokoju. — Wysokie progi na moje nogi! Jeszcze się nie wysapałem po ostatniéj historyi. Wszak gdybyś mnie asindziéj nie podtrzymał, byłbym runął jak kłoda, i to wprost na feldmarszałka, a coby naówczas się stało z nim i zemną? zgroza pomyśléć. — Widzisz asindziéj, panie Serwacy — dodał, zwracając się ku niemu — ja za kołniérz nie wylewam. Dużo win próbowałem, przelało się przez gardło w ciągu życia wiele, od deszczówki począwszy, do gęstego tokaju, co to go choć łyżką jeść. No, ale takiego wina, jakie tu dają i każą pić — nie kosztowałem nigdy, a jak mówi Pismo święte: po dziełach ich poznacie! Pić to nic, smak jak wszelakich innych, ano skutek inny, niby nie idzie do głowy, przedziwną robi konkokcyą w żołądku, ciepło przyjemne rozchodzi się po całém ciele — człowiek się cieszy że tak dobrze i ani się spostrzegł, że już nóg nie ma. W téjże chwili na oczy mgła, na język przychodzą drgawki, i... bywaj zdrów! Mówcie sobie co chcecie, ci Niemcy dyweldrek mieszają do wina, bo to jest nienaturalne, aby człowiek, nie wypiwszy i garnca, z nóg się walił.
Pan Serwacy milczał; miał taką naturę jakąś, nierozmowną. Koniec końcem Nufrek dostał rozkaz dobycia nanowo z tłomoka sukien paradnych, co go do ostatniéj rozpaczy doprowadziło, bo przy piérwszém pakowaniu, pod dozorem pana, dwa czy trzy kułaki oberwał. Podkomorzy zdecydowany był tegoż dnia submitować się feldmarszałkowi.
Około godziny szóstéj był już na pokojach. Tu, galonowana służba, wysokie salony (wedle wyrażenia podkomorzego, jak stodoły), złociste meble, przepych książęcy, wojskowy dwór, mnóstwo dostojnych gości, naostatek sama pani, na kanapie siedząca jak na tronie, skrzywiona, dumna, wygorsowana i okryta brylantami, a zgóry patrząca na pospolite saskie plemię, Dziubińskiego od progu już zalterowały. Nie wiedział co począć z sobą, chociaż socios malorum miał tu kilku, mianowicie pana wojewodę inowrocławskiego, Kociełła, jednego Radziwiłła i kilku pomniejszych. Na ukłon przed tronem feldmarszałkowéj ledwie mu zapłacono głowy skinieniem. Za to Fleming był bardzo grzeczny.
Jeszcze się z Kociełłem zabawiał podkomorzy, gdy feldmarszałek do niego przystąpił i poprowadził do okna.
— Słyszałem, ni fallor — rzekł — że asindziéj masz proces o zajazd z Ogińskimi; da się to pokombinować. Słyszałem téż że używasz słusznego wpływu między bracią szlachtą; użyj-że go asindziéj na dobre.
Spojrzał mu w oczy, Dziubiński zbiérał się na odpowiedź i już rękę podnosił, którą miał wyrazom dodać waloru, gdy Fleming począł mówić daléj:
— Hetmanowie chcą, jak bywało, wywiérać nad krajem prepotencyą swoję i królowi królować, a szlachtę dusić i nękać. Podnoszą tedy krzyk wielki przeciw komendzie, którą mnie oddali, a nie idzie im o komendę, tylko o asygnacye i hiberny, od których ich odsadziliśmy. Chce się im do dawnych prerogatyw powrócić. Wierzcie mi, ja was bronię. Znowu tedyby przyszło do tego, że pan naraziłeś się, dajmy na to Pociejowi, to cię zajedzie, objé, wpakuje żołniérzy i zmusi, abyś jego piosenkę śpiéwał. Hę?
Dziubiński odezwał się żwawo:
— Niech Bóg uchowa, abyśmy do tego stanu powrócić mieli.
— A tymczasem — mówił Fleming — agitują po powiatach przeciw mnie rzekomo, wistocie przeciwko wam. Szlachta obałamucona clamor podnosi z nimi i za nimi.
Spojrzał na podkomorzego, który brwi miał ściągnięte mocno i z nadzwyczajną atencyą przejmował się tém, co mówiono.
— Chcesz powracać do domu? — kończył Fleming.
— Muszę, muszę, żniwa za pasem — zawołał Dziubiński — żonisko sobie rady nie da.
— Badź-że tam asińdziéj apostołem nie mojéj sprawy, ale waszéj własnéj. O skórę waszę chodzi. Opisaliśmy na sejmie pacyfikacyjnym hetmanów, ukrócili ich absolutum dominium, stójmyż przy prawie.
— Święte słowa! złote słowa! — zawołał podkomorzy. — Słysząc je z ust tego, który jest nietylko prawą ręką najjaśniejszego, ale jego konsyliarzem w sprawach naszych jedynym, cieszę się iż będę je mógł, jako płynące ex fonte purissima, powtórzyć moim Lidzianom.
— Powtórz je pan, argumentuj, nie dawajcie się brać na kłamliwe słowa! — rzekł Fleming. — Sami hetmanowie dali mi komendę, teraz ją chcą odbiérać, a z nią napowrót asygnacye i hiberny.
Feldmarszałek jeszcze się nieco rozwiódł o tym przedmiocie i tak skonwinkował słuchacza, że ten głową i rękami tylko, nie czyniąc najmniejszéj opozycyi, potakiwał, aprobował, a naostatek wysłuchawszy, chciał się już sumitować i żegnać. Wtém Fleming z uśmiéchem ujął go za jedwabny guziczek kontusza i zatrzymał.
— Byłeś pan u Denhoffowéj, byłeś u mnie na obozowéj zabawie, potrzeba żebyś zobaczył i królewskie gospodarstwo w Moritzburgu.
Dziubiński pobladł.
— Żniwa, jaśnie wielmożny feldmarszałku, żniwa, czas gorący!
— To nic nie pomoże, to się widzi raz w życiu! — dodał Fleming. — Na takie pańskie zabawy wieki czekać potrzeba, bo wieki rzadko wydają takich jak nasz wspaniałych monarchów.
Nim Dziubiński miał czas się żebrać na odpowiedź, feldmarszałek, skinąwszy mu głową tylko, odszedł do Gałeckiego, wojewody inowrocławskiego. Dziubiński uspokojony rozmową, ale stałe mając postanowienie wyruszyć nazajutrz do domu i w żadne fety się już nie wdawać, wymknął się i do domu powrócił.
Tu go czekała niespodzianka niemiła: Nufrek stał w sieni i palce kręcił, z miną desperacką.
— Pakować i do domu! — zawołał pan Gintowt-Dziubiński.
— Ale! ale! — bąknął Nufrek — a pewnie, chciałoby się duszy do raju.
— Cóż to znaczy? — krzyknął oburzony podkomorzy.
— To, że dereszowaty leży chory! — zawołał, lamentując, Nufrek.
Podkomorzy pobiegł do stajni. Wistocie dereszowaty, dyszlowy podręczny, konisko zdrów jak lew, zjadłszy jakiegoś niemieckiego owsa, zdawał się chciéć duszę wyzionąć.
Trzeba było naturalnie krew puścić, bo w gwałtownych razach i koniom i ludziom naówczas nie umiano radzić inaczéj, tylko im życia ujmując, aby z niém ująć gwałtowności chorobie.
Znalazł się jakiś Niemiec konował, puszczono krwi obficie, ale deresz jeszcze 12 sierpnia był dopiéro rekonwalescentem i Dziubiński do moritzburskiego gospodarstwa zmuszonym był siedziéć w Dreźnie. Jeden jedyny pan Serwacy Przebendowski przychodził go pocieszać, a dnia 12 sierpnia potrafił nareszcie namówić, aby przecie moritzburski festyn choć zdala zobaczył.
Dziubiński zgodził się na to, ale warował aby razem byli i trzymali się na uboczu, nie mieszając do żadnych pijatyk, których znał już szkopuły i niebezpieczeństwa.
Z tęsknotą myśląc, jak tam pójdą żniwa bez niego, dla miłości deresza dosiedziawszy tak długo, wybrał się Dziubiński do Moritzburga.




Pośród przepysznych lasów odwiecznych, w których olbrzymie gdzieniegdzie wznoszą się buki, jak marmurowe, do góry strzelające kolumny — stoi cacko owo, Moritzburg, oblany stawem, myśliwski pałacyk, w stylu owéj epoki, która była od naszéj szczęśliwszą, bo przecie styl własny stworzyć potrafiła. Jest-to wprawdzie cóś skléjonego z żywiołów dawnych, pożyczanych, ale od czasów greckich nic w budownictwie elementarnie nowego nie powstało i w owém rokoko osiemnastego wieku, oprócz wieńców, kwiatów, wegetacyi kamiennéj, sznurków j draperyi, ponawieszanych na rusztowaniu starém, niéma świeżego nic. Ale z tych linij pogiętych, z tych wieńców, draperyj, fantazya artystów, puszczając sobie cugle, stworzyła w swym rodzaju charakterystyczną piękność architektoniczną, wycackaną, wdzięczącą się, wytworną, któréj pewnéj oryginalności odmówić niepodobna. Rzeźba ze swemi pucołowatemi amorkami i tłustemi chłopięty, ze swemi niewiastami manierowanemi, jak panie z których wzory brała, zrosła się tu z architekturą, zaparła własnéj samoistności i posłuszna, zapełniła wszystkie kąty. Gdyby historya tych lat była nieznaną, przeczytaćby ją można z tych gmachów, które naówczas stawiano. Wszystko to są dziejowe karty; widziémy społeczność w budowach i ta skorupa ślimaka daje nam najpełniejsze jego kształty.
Co za przepych w tych ozdobach, które nigdzie oku spocząć nie dają i bawią aż męczą, tak jak wiek ów bawił się — na śmierć. Nigdzie prostoty i powagi, ale co za uśmiéchająca się plątanina zalotna, wabiąca wzrok, ciągnąca go w ciemne kątki, wymykająca się oczom i logice, a wdzięczna jak zepsute dziécię, które bawi, choć smuci...
W pałacach, w domach, architektura ta rozkoszna, dziwaczna, jest panią hałaśliwą i króluje; w kościele tylko jéj obco, staje się sztywną, nie wié jak się obrócić, przybiéra minę pobożną, a czuć w niéj wielkie ladaco, choć radaby skruchę udawać.
W Moritzburgu była architektura ta, jak w domu. Zameczek ten pierwiastkowo założył był kurfirst Maurycy, August przerobił go, rozszérzył, upiększył i ochrzcił Dianenburgiem, bo tu piękne łowczynie zjeżdżały dla myśliwskiéj zabawy z królem. Cztéropiętrowy gmach wyrasta jakby ze stawu, obléwającego go dokoła; cztéry wieżyce z czasów Maurycego strzegą po rogach okazałéj budowy. Siedem ogromnych sal, zgórą dwieście pokojów, pozwalało tu najliczniejsze pomieścić towarzystwo. Zewnątrz budowniczy nowy, zapewne Longelune, niewiele mógł przyozdobić mury, ale wewnątrz z całém bogactwem ówczesnego stylu wystąpił. Malarze mu dopomogli mytologicznemi obrazami, w których kochanki królewskie występują, jako Diany.
Pałac, bażantarnia, zwierzyniec, staw zarybiony, pełen sławnych karpiów, stanowią całość, którą dworacy Augustowi lubili porównywać z Wersalem. Pośród téj zieleni, nad brzegiem stawu, król kazał zbudować rodzaj galeryi, z szopkami, mającemi przedstawiać sklepy i kramy różnych krajów i narodów. Budy przybrane zielonością, wieńcami, łączyły całe sznury kwiatów i liści. Polowanie na jelenie i dziki, rybołówstwo i regaty w gondolach na stawie przykładały się do urozmaicenia zabawy.
Król z Maurycym Saskim, księżną cieszyńską, Koenigsmark, Denhoffową, Pociejową, księżną Weissenfels zjechał zawczasu. Towarzyszyło mu około dwóchset osób przedniejszych, ale oprócz nich, tłum ciekawych i zaproszonych dla przypatrywania się zabawie zdaleka.
Zrazu i pan podkomorzy Dziubiński był w zachwyceniu; obchodził kramy, w których boginie sprzedawały najpiękniejsze rzeczy w świecie. Słyszał on o księżnie cieszyńskiéj, o Koenigsmarku, wiedział o Denhoffowéj i Pociejowéj, że były w łaskach króla, ale trudno mu pojąć było, jak się te niewiasty z sobą godziły i przyjaźniły, jak król zarówno do wszystkich się uśmiéchał. Ten rodzaj polygamii jawnéj, przeciw któréj nikt nic nie mówił, jak gdyby była w naturalnym rzeczy porządku, w głowie mu się nie mieścił.
Kociełł mu to tłumaczył, śmiejąc się:
Quod licet Jovi, non licet bovi.
— Tak, szanowny panie — powtarzał za nim Dziubiński — ale przecie Jowisza nie stało i liczymy oto rok 1718 od urodzenia nowego prawodawcy.
Śmiano się z symplicyusza podkomorzego, który nie mógł tego zrozumiéć, że moralność dla króla Augusta musiała być grzeczną i nie mogła mu się naprzykrzać do zbytku.
Dzień ten pamiętny 14 sierpnia, w którym kościół katolicki obchodzi wigilią do Wniebowzięcia, a podkomorzy nawykł był zawsze pościć, z tego powodu był dlań ciężkim do przebycia. Dziubiński mięsa tknąć nie chciał, i gdy po łowach zastawiono stoły pod szałasami dla powszednich gości, do których ledwie się z pomocą Serwacego przyjaciela, mógł docisnąć, było już dosyć późno, głód dojmował, a między półmiskami ledwie się coś znalazło, czém głód można było zaspokoić. Znalazł pan Serwacy dla niego karpia morytzburskiego tłustego, akomodowanego po polsku. Na głodny ząb dorwawszy się go, Dziubiński połowę półmiska skonsumował, ale czuł że po rybie — post pisces, vinum misces — wino było koniecznością położenia. Obficie go stawiano w gąsiorach i zaraz na oko poznał w niém Dziubiński starego przyjaciela, węgrzyna szlacheckiego, zieleniaczek wytrawny, do którego towarzystwa był nawykł i wiedział, jak z nim obcować. Przysunął więc sobie gąsiora, nalał, powąchał — ten sam! Ucieszyło go to niezmiernie.
Skosztował — było paradne, miało zapaszek sui generis miły, a nie odurzający; lampkę więc jednę i drugą palnął z zupełném bezpieczeństwem i uczuł że mu w żołądku uczyniły porządek należyty. Daléj już jeść, oprócz jakichś słodyczy, nie było co. Słodycze zaś są ckliwe. Pachniały mu sarnie pieczenie dokoła, dziczyzna, mięsiwa różne, ale za nic w świecieby ich był do ust nie wziął, bo wigilia do N. Panny ma swe prawa. Drudzy dowodzili, że na ten dzień ks. biskup kujawski dał dla wszystkich Polaków ekscepcyą do postu, ale ani w to wierzyć, ani o tém słuchać chciał podkomorzy.
— To jest wino chrześciańskie — odezwał się do Serwacego pocichu — daje się pić i zdrady w niém niéma. Król nasz, niech mu Bóg błogosławi, sumiennym jest i nie przywodzi ludzi do szwanku.
Ani się spostrzegli, gdy przy miłéj gawędce, za stołem na którym ciągle gąsiory pełne stawiano, zasiedzieli się do mroku; muzyki ozwały się dokoła i zamek, staw, kramy, galerye, wszystko zajaśniało w kolorowych lampach i świateł tysiącach.
Widok był przecudnie zachwycający, jak dekoracya teatralna; zieloność przy światłach wydawała się dziwnie żywą, muzyka, wśród lasu rozchodząca się echem, czarującą melodyą poiła ucho.
Zaczynało być późno, ale na zamku tańcowano, po jeziorze przesuwały się lampami postrojone gondole weneckie, w których piękne panie, każda w towarzystwie kawalera, pływały, śmiejąc się i pustując.
Dziubiński, wygodnie siedząc, patrzył, oczów nasycić nie mógł i pomrukiwał:
Mirabilia, incredibile dictu. — Gdy człek to będzie opisywał, powiedzą że kłamie. Wielki tylko monarcha może stwarzać takie prodigia! Cieszę się że to widziałem i zakonotuję pewnie.
Wino zmieniano, a że podniebienie się z napojem oswoiło, nie zważał podkomorzy, iż coraz tęższego naléwano węgrzyna. Raptem, gdy już lampkę niejednę wychylił z nowego gąsiora, uderzyła go woń.
— A to co jest? — zawołał.
Wziął pod światło wino — postrzegł że miało barwę nie szlacheckiego, wytrawnego zieleniaczka, ale jakby owego bursztynowego napoju, którym Denhoffowa dała mu się we znaki. Postawił lampkę, pasa poprawił, uląkł się.
— A jakże to będzie z powrotem do Drezna? — zapytał Serwacego.
Tu się okazało że służba cała była tak pijana, a konie gdzieś porozpraszane, że nikt ani myślał dnia tego o powrocie do miasta.
Robiło się późno; jedni pili, drudzy, napiwszy się, zabiérali się do spoczynku. O izbie, łóżku, pościeli mowy być nie mogło; w szałasach miejsca były pozajmowane. Z trwogą postrzegł Dziubiński że drudzy się na stołach, płaszczami pookrywawszy, kładli z kułakiem pod głowę. — Trzeba było iść szukać gdzie miejsca.
Pan Serwacy tłumaczył, że nocą sierpniową sub Jove najprzyjemniéj spoczywać było w drzew cieniu. Ba! sub Jove! a jeżeli nagle ów Jupiter przedzierzgnie się w pluvialisa? Przy wstawaniu przeląkł się podkomorzy, bo nogi znowu były, jakby je kto poobcinał. Wstał, zatoczył się fatalnie; Przebendowski go chwycił za rękę, płakać mu się chciało.
— Za grzéchy Panu miłosierdzia ofiaruję! — zamruczał. — Dobrze mi tak! dać się uwieść po raz trzeci! Dobrze mi tak!
W głowie drzewa, zamek, jezioro okręcały się dziwnie, nogi ledwie się poruszały, a tu potrzeba było koniecznie szukać miejsca dla spoczynku. Dokoła już coraz było ciszéj; gdzieniegdzie śmiészki męzkie i niewieście odzywały się po kątach.
— Mój dobrodzieju, przyjacielu mój, wybawco i opiekunie! — odezwał się podkomorzy — jeżeli ty Boga kochasz, pod piérwszą lepszą sosną kładnijmy się, bo ledwie się wlokę.
Szli tedy. Pod piérwszą sosną leżało dwóch Niemców i chrapało, jeden przez sen śpiéwał. Trochę daléj otulone w ogromny płaszcz, spoczywało cóś, czego rozeznać nie mogli, ale się to poruszało i miało życie. Ominęli więc, idąc daléj. W gęstwinie położyła się czeladź i różne ciury. Słowem gdziekolwiek zajrzeli, gdzie zaszli z nadzieją, odchodzili z rozpaczą. Dziubiński milczał i ledwie się ciągnął.
Minąwszy tak ogromny kawał lasu ludźmi zasłany, instynktem jakimś trafił Serwacy do powozu, którym przyjechali. Wprawdzie we wnętrzu jego już się był woźnica układł i chrapał, ale go się dobudzili; wyprawiono go pod wóz, a podkomorzy, wdrapawszy się do środka, Bogu podziękowawszy iż go salwował, padł, stękając, na siedzenie.
Ostatnie słowa, któremi dzień ten niefortunny zakończył Dziubiński, były:
— Niech deresza tego diabli biorą; jutro do domu nieodmiennie. Dosyć téj rozpusty.
Poczém przeżegnawszy się, zasnął.
Ostatnia téż to była większa zabawa roku tego w Dreźnie, bo o pomniejszych, codziennych, wspominać niepodobna, ani ich zliczyć. Królowała jeszcze Denhoffowa, chociaż bystrzejsze oczy już upatrywały w królu pewne znużenie. Sama jéj powolność, zabiegliwość, akomodowanie się Augustowi zbyteczne, w którém rachuby więcéj było, niż serca, nudziły go. Bielińscy jednak zawsze najlepszych byli nadziei i korzystali z łask pańskich, które dotąd szérokim płynęły strumieniem.
Fleming naturalnie zajmował miejsce i w Moritzburgu w otoczeniu króla, uważano jednak że Maurycy, syn króla, przyćmiéwał go nieco. Króla otaczali ciągle on, Vitzthum, Friezen, kręcił się nawet Watzdorf, słowem feldmarszałek mniéj już był na piérwszym planie.
Kilka razy król się zbliżył do niego, zagadał uprzejmie, rozśmiał się, a był tak łaskaw, że zdala patrzącym wydało się to prawie groźném.
Ale nauczono się już z doświadczenia, iż znakiem poprzedzającym niełaskę była tu zawsze rosnąca serdeczność i dobroć; tak było z Beistlingerem, tak z innymi. W wigilią uwięzienia kanclerza, król przyjmował i mówił z nim, jak gdyby go szacował i kochał, jakby mu ufał zupełnie, gdy już rozkaz uwięzienia do Koenigstejnu był wydany. Sam jednak Fleming bynajmniéj nie czuł, ażeby w obejściu się z nim króla cóś zmienioném być miało. Denhoffowa, jak gdyby zapomniała zbyt poufałego wyrażenia się feldmarszałka, była z nim grzeczną, miłą, nawet trochę zalotną, jak ze wszystkimi. Ona i matka tak się lękały nieprzyjaciół, iż wszystkich łaski i względy skarbić się sobie starały.
Wkrótce potém potrzeba się było wybiérać do Polski, uprzedzając sejm, mający się zebrać w piérwszy poniedziałek po świętym Michale. Poprzedzić miała Denhoffowa króla do Krakowa, a tatarskie chorągwie dla konwoju wyprawić miano naprzeciw do Bendzina. Życzył sobie August przypadające sejmowanie w Grodnie przenieść do Warszawy; lecz ani prawo na to nie dozwalało, ani najoddańsi królowi senatorowie do zmiany téj posługiwać się ważyli.
Zawczasu czyniono przygotowania do wyjazdu, a Fleming wahał się, czy miał królowi towarzyszyć. W Polsce umysły zbyt przeciw niemu były rozjątrzone.




Tym światem, którego cząstkęśmy odsłonili, rządziły, jakeśmy już wyżéj mówili, niezaprzeczenie kobiéty. Niekoniecznie nawet najpiękniejsze, niezawsze najrozumniejsze, ale obdarzone tym niewieścim instynktem, który natura im dała jako siłę obrończą, a społeczność uczyniła orężem zaczepnym i zdobywczym. Głośne imiona Aurory Koenigsmark, hrabiny Esterle, hrabiny Cosel, Denhoffowéj, księżny cieszyńskiéj, niekoniecznie stoją na czele tego kobiécego rządu za czasów Augusta. Po za temi świetnemi gwiazdami, kometami raczéj, przebiegającemi niebo saskiego Olimpu, stoją ukryte postacie, przysłonione, niewidoczne, poruszające i królem, i jego ulubieńcami i ulubienicami. Ich rączki wiją sieci, zrywają węzły, stręczą i odstręczają, podnoszą i obalają. Po za każdym z bohatérów stoi taka mistrzyni, która pociąga sznurki poliszynela i każe mu śmiać się, wykrzywiać i tańcować.
Za Flemingiem widać siostrę jego stryjeczną; Przebendowską, którą późniéj bliżéj poznamy, za innemi motorami żony i ulubienice.
Jednym z faworytów par excellence Augusta II, którego nazywano nawet tém imieniem, odznaczającém go do śmierci — był hrabia Fryderyk Vitzthum von Eckstädt, pochodzący z jednéj z najstarszych rodzin w Turyngii. Był on przyjacielem młodości króla, z nim razem odbywał podróż po Europie, znał go doskonale i zostawał z nim na stopie poufałości, innym niedozwolonéj.
Był to śliczny mężczyzna i dworak w całém znaczeniu tego wyrazu, głowa pusta, serce wystygłe, w towarzystwie człowiek miły, szlachecko-pańska duma ogromna, obojętność na wszystko wielka, oprócz — gry. Królowi służyć jako tako, a grać dzień i noc, było zadaniem jego życia. Ani o majątek, ani o władzę i znaczenie się nie dobijał; miał u króla łaskę, wiedział że August, nawykły do niego, nie obejdzie się bez jego usług, i życia używał, nie dbając wiele o honory, ani o stanowisko. Służba jego była osobista, poufała; w publiczne sprawy Vitzthum wdawać się nie lubił, bo go to od życia odrywało. On reprezentował szlachtę niemiecką na dworze. Wyjątkowo użył go król w r. 1702 jako posła do Karola XII, który go uwięzić kazał; w r. 1710 jeździł do cara Piotra.
W chwili gdy się nasze opowiadanie rozpoczyna, był od niespełna dwudziestu lat żonaty z panna Rachelą Szarlotą Hojmówną, rodzoną siostrą piérwszego męża hrabiny Cosel. Tę piękną naówczas, ale niemajętną pannę wyswatał mu sam król, przewidując że gospodyni i kierownika potrzebować będzie.
Posłannictwo to spełniała hrabina Vitzthum najszczęśliwiéj; maż nie czuł jéj rządów nad sobą, a powodował się jéj rozumem. Ona mu zrobiła majątek, pobudowała pałac, wychowała dzieci i strzegła go od fałszywych kroków.
Hrabina Rachela była niepospolitą kobiétą, a swojego czasu i wcale piękną, słusznego wzroku, z oczyma niebieskiemi, noskiem odrobineczkę zadartym, różowemi, wydatnemi ustami, figurą majestatyczną, płcią śnieżną. Była to piękność czysto niemiecka i charakter jéj krwi kłamu nie zadawał. W obejściu się, wyjąwszy nieprzyjemny śmiészek dziecinny, który z wiekiem stał się nałogiem, była nadzwyczaj układną i zręczną. Pomimo wielkiéj żywości, chwytała najdrobniejsze oznaki i symptomy w tém, co ją otaczało. Nadewszystko zaś była to gospodyni, która dom urządzić, prowadzić, utrzymać umiała cudownie i wszystko, co mogło się do dobrego bytu przyczynić, pozyskać. Jakaś przytém potrzeba zajęcia, chęć może korzystania z okoliczności, plątała ją we wszystkie intrygi dworu, których była duszą i sprężyną. Widziała, przeczuwała, podpędzała i wyciągała dla siebie zawsze jakiś pożytek.
Jaki był powód jéj nienawiści, prawie jawnéj, dla Fleminga, a szczególniéj ku siostrze jego podskarbinie, dośledzić trudno; lecz nieprzebłagane to było uczucie, które czyhało tylko na porę, gdy się czynnie będzie mogło objawić. Od roku wydała była córkę za oboźnego litewskiego, generała w służbie saskiéj, księcia Ignacego Lubomirskiego; przez niego więc mogła w Polsce zawiązać pewne stosunki.
Pani Przebendowska wiedziała że ma w niéj wroga, ale go sobie lekceważyła. Fleming nie miał jéj za niebezpieczną. Stali zdala od siebie; hrabina Vitzthum czyhała, jak na zasadzce.
Cóś jéj zwiastowało, że wielkie znaczenie i wpływ Fleminga słabną, że godzina działania się zbliża. Nie była pewną swego, ale z oka nie spuszczała nikogo.
Po owéj zabawie pod Laubegastem, Vitzthumowa badała męża, naglądała na króla, zrozumiała zniechęcenie jego do Fleminga i przeczuła rzecz najniepodobniejszą naówczas do prawdy, urośnięcie Watzdorfa, z którego król i wszyscy publicznie żartowali, który jawnie był głupi, ograniczony, zły i śmiészny. Lecz Fleming popełnił błąd, że mu w ręce dał domowe sprawy i finanse; zmusił Augusta aby do niego nawykł, a kto przynosił naówczas piéniądze, ten miał najpewniejszy środek pozyskania łaski i zaufania.
Dla pospolitych oczów ani wzrost Watzdorfa, ani możliwość upadku Fleminga nie były widoczne, gdy hrabina Vitzthum widziała je już oczyma duszy. Watzdorf nikczemny, tchórz, pochlebca, wyrosły z niczego, był dogodny; można było panować nad nim i przez niego Vitzthuma popychać wysoko.
Myśli te karmiła hrabina Rachela, wahając się jeszcze wydać z niemi, Dlatego jednego wieczora letniego po moritzburskiéj fecie zaprosiła do siebie niewieście kółko tych pań, które, jak parki mytologiczne, przędły i rozdziérały nici żywota dworaków. Były to stara hrabina Reuss, siostra jéj, rozumna pani Schellendorf i poważana panna, już podżyła, którą król wielce szanował, Hülchen.
Rozumem, przebiegłością, zręcznością, powagą Hülchen równała się Vitzthumowéj.
Pani Schellendorf nie ustępowała im, ale grzészyła dumą i gwałtownością. Dobra do rady, na nic się nie zdała do czynu. Siostra jéj, hrabina Reuss, nierównie była zręczniejszą.
Wszystkie te panie śledziły najmniejsze pulsacye życia na dworze; zebrała je więc hrabina, jakby lekarzy na konsylium, ale ze zwykłą sobie zręcznością myśli swéj im nie odkryła. Chciała dobyć z nich jéj potwierdzenie, nie wyjawiając się z tém, co przeczuwała.
Dom Vitzthumów, utrzymywany na pańskiéj stopie, świetny bardzo, przy wielkiéj oszczędności saméj pani, liczył się do najokazalszych w Dreźnie. Wszystko było tu ściśle obrachowane, na swém miejscu, ale okazałe i przepyszne.
Nie przyjmowała hrabina Rachela dnia tego nikogo, oprócz zaproszonych na podwieczorek przyjaciółek. Córki nawet wyłączone zostały.
Dla hrabiny Reuss i jéj siostry dosyć było téj okoliczności, aby się domyśliły, iż jakiś ważny przedmiot miał wyjść na stół; zbyt jednak były zręczne, aby to po sobie poznać dały. Hrabina Vitzthum, śmiejąc się wedle swego zwyczaju, zaczęła od przyjęcia łakociami i odezwała się do hrabiny Reuss, którą posadziła na piérwszém miejscu:
— Chciałam, abyśmy mogły między sobą pomówić o tych fetach i zabawach, a nareszcie i o Denhoffowéj. Ja króla nie rozumiem.
Hülchen, skromna, poważna i ostrożna stara panna, siedziała milcząca. Schellendorfowa odezwała się piérwsza:
— W tego rodzaju fantazyach, moja kochana Rachelo, nikt nigdy nikogo nie rozumié. Niéma w nich sensu. Ani piękność, ani rozum, ani dowcip nie starczą. Zachciewa się czegoś nowego, a czasem dziwacznego.
— Kochana Schellendorf — odparła żywo gospodyni. — Denhoffowa nawet dziwaczną być nie potrafi, a nową dla króla nie jest, boć przecież i na jarmarkach lipskich miéwał fantazye tego rodzaju. Lecz nie o to już idzie, tylko jak długo ona przetrwać może.
— Ja ani za rok nie ręczę — odezwała się pani Reuss.
— Ja ani za pół roku — dodała Schellendorfowa.
Hülchen nie odzywała się.
— To zagadka! — rozśmiała się hrabina Rachela.
— Trzeba było Cosel zastąpić — cicho szepnęła Hülchen — wzięto więc, co było.
— Wybór, przyznam się, tak był osobliwy...
— Nie, to potrwać nie może — mówiła Vitzthumowa — ale cóż po niéj?
Panie spojrzały po sobie.
— Czy, kochana Rachelo — przerwała milczenie hrabina Reuss — czy zauważyłaś jaki symptom w Moritzburgu?
— Król był dla niéj nadzwyczaj grzeczny, ale stokroć więcéj okazywał czułości dla Aurory, dla Cieszyńskiéj, nawet dla Spieglowéj. Stała narówni z Pociejową, która...
Śmiéchem przerwała gospodyni.
— Może być — wtrąciła Reuss, że już jest jaka inna, o któréj my nie wiemy.
— O nie! — zawołała Vitzthumowa. — Jeśli kto w takim razie, to mąż mój wiedziałby pewnie.
— A ty pochlebiasz sobie — wtrąciła Schellendorf — że wydobyłabyś to z niego?
Skromnie tym razem uśmiéchnęła się Vitzthumowa, ale z taką pewnością siebie, że nikt o tém wątpić nie śmiał, iż mąż dla niéj nie mógł miéć tajemnic.
— Denhoffowa jedzie z królem do Polski — dodała Hülchen.
— No, i mogłaby tam sobie zostać — mówiła gospodyni. — Świetną myśl żywi podobno feldmarszałek, bo króla chce ożenić.
Oprócz Hülchen, która ramionami dziwnie poruszyła, inne panie śmiać się zaczęły niezmiernie.
— Na to potrzeba geniuszu Fleminga, żeby przyjść do takiéj myśli — dodała Reuss.
— I jego wiary w siebie, aby sądzić że króla skłonić potrafi do popełnienia takiéj niedorzeczności — odezwała się Vitzthumowa. — Ale Flemingowi wszystko wolno.
Popatrzyły sobie w oczy; żadna z nich nie śmiała tego tematu rozwijać. Hülchen słuchała z wielką uwagą.
— Co do Fleminga — rzekła Schellendorf, po długim przestanku — ja nie wiem, ale zdaje się że osobiście król przestał w nim smakować. Potrzebny mu jest, jako obeznany ze wszystkiemi sprawami, szczególniéj w Polsce.
— Ach! — poczęła się śmiać gospodyni — wiem to przez mojego zięcia, że w Polsce niéma bardziéj nad niego znienawidzonego człowieka. Tam on jest raczéj przeszkodą, niż pomocą.
— Są ludzie — wtrąciła, głos zniżając, hrabina Reuss — którzy utrzymują że Fleming się chwieje.
— Sądzicie? — chciwie podchwyciła Vitzthumowa.
— Tak mówią — ciągnęła daléj hrabina. — Królowi dokuczył jego despotyzm i grubiaństwo; chce miéć sługę, nie pana.
— No, nie wiem — odrzekła Vitzthumowa — mąż mój nic mi o tém nie wspominał; lecz gdyby tak było, któż go zastąpi?
Schellendorfowa pokiwała głową.
— Najpokorniejszy, najgłupszy, a najpotulniejszy — rzekła. — Zdaje mi się, że już odgadniecie o kim myślę.
— Wiem — dodała Reuss — ale król jest nadto galanthomme, a to gbur.
— On się potrafi uczynić znośnym — szepnęła Hülchen — w podobnych razach szczęście rozum przynosi.
— Ale ja wam ręczę — odezwała się żywo gospodyni — że on znowu tak obranym z rozumu nie jest. Bywa zręcznym.
— Potrzebaby chyba, żeby ktoś nim kierował i pomagał — dodała Reuss. — Znacie jego żonę?
— Ja ją znam — poczęła spokojnie Hülchen. — Biédna, zmęczona, zahukana, skromna kobiécina. Nieobeznana ze światem, bojaźliwa, prostoduszna, aleby się z niéj co może zrobić dało.
— Trzeba, aby ją ktoś wziął w opiekę.
To mówiąc, hrabina Reuss spojrzała na gospodynię, która, czując się odgadniętą, zarumieniła się mocno i dla pokrycia zakłopotania — roześmiała.
— Przyznam się że toby było zabawném ów „bufon“ Watzdorf, który niemal lokajem był u Fleminga, stał się dlań niebezpiecznym spółzawodnikiem.
Stara hr. Reuss potrząsnęła głową.
— Jeśli Denhoffowa może być metresą en titre, czemuby Watzdorf nie mógł być piérwszym ministrem? — rzekła z przekąsem.
— A! przepraszam! — zaprotestowała gospodyni — Watzdorf daleko więcéj wart od niéj w swoim rodzaju.
Hrabina Vitzthum, już prawie celu dopiąwszy i przekonawszy się, że idea upadku Fleminga a wyniesienia Watzdorfa nie w niéj jednéj się zrodziła, gotową była zaprzestać badania; ale kółko owo, chciwe plotek i intrygi, nie mogło poprzestać na tak krótkiém i lekkiém muśnięciu ulubionego przedmiotu.
— Słuchaj, Hülchen, — odezwała się Reussowa — król czasem się ciebie radzi i nie bez przyczyny wierzy w twój rozum. Nie wspomniał ci czego? nie mówił? nie pochwyciłaś jakiego znaku?
— Dotąd nic a nic — odpowiedziała stara panna. — Król w tych sprawach jest nieodgadnięty, a jeśli się zwierza, to chyba Vitzthumowi.
Wszystkie panie zwróciły oczy na gospodynię; śmiészek jéj dziecinny odezwał się znowu, potrząsnęła głową.
— Vitzthum nic nie wié — rzekła. — Co do mnie, przyznaję się chętnie przed wami, że mam przeczucie jakiéjś zmiany, choć w dalekiéj może przyszłości jeszcze. Fleming upadnie, Watzdorf może urosnąć, bo codzień nabiéra faworu u króla; ale to wszystko nie przyjdzie tak prędko.
— Jeżeli się do tego nie podpomoże — rozśmiała się hrabina Reuss. — O! jabym nic nie miała przeciwko temu.
— Ani ja — dodała Schellendorf.
Hülchen uśmiéchnęła się smutnie, nie mówiąc nic.
— Jakże feldmarszałek jest z mężem twoim? — zapytała Reuss.
— Ani źle, ani dobrze; jesteśmy en delicatesse. Nie szkodzi nam może, ale nie pomaga pewnie.
— A kto nie pomaga, ten już przez to szkodzi — wtrąciła Schellendorf.
— To pewna! — potwierdziła gospodyni. — Przez Watzdorfa, teraz go podpiérając, możnaby potém zrobić wiele.
Tu Hülchen odchrząknęła, jakby mówić chciała.
— Wątpię żeby na niego rachować można — rzekła — jest-to charakter chłopa, który głodem marł i gdy się dorwie do miski, gotów tego co mu ją podał od niéj odpędzić, aby się najadł lepiéj. Wdzięczności się po nim spodziewać nie godzi. Żona dobra kobiéta, ale bardzo, bardzo pospolita.
— Wykrzesze się powoli — rzekła hrabina Reuss.
— Wszystko winien Flemingowi — zrobiła uwagę Hülchen.
— Tak, aleście sami mówili, że wdzięczności się po nim spodziewać nie godzi.
— Prawda, ale w dodatku tchórz jest — dodała Hülchen. — Lęka się Fleminga.
Hrabina Reuss, która jadła ciastka chciwie, pokiwała głową.
— Ja wam powiadam — odezwała się, trochę odchodząc od rzeczy — że tacy ludzie, jak ten bufon, gdy raz staną przy wielkim ołtarzu, najlepiéj się przy nim trzymać umieją. Głupota i podłość są to znakomite zalety, choćby się inaczéj wydawać mogło. Połowa ludzi ginie rozumem zbytnim i dumą.
— Prawda — dodała Schellendorf — i kto wié co z Watzdorfa będzie. Pan Bóg człowieka ulepił z gliny, król może ministra zrobić z biota.
Śmiały się panie. Widocznem było, że szérzéj o Flemingu żadna z nich się rozgadywać nie chciała, choć nie z obawy żadnéj, bo o zdradę posądzać się nie mogły.
— Mnie się zdaje — dodała wreszcie Vitzthumowa — że Fleming, jeżeli ma kiedy stracić u króla łaskę, to ją niepowodzeniem w sprawach Polski chyba straci. Od elekcyi prawie uwodzi króla nadziejami, które się nigdy nie ziszczą. Teraz pochlebia sobie, że tą komendą dokaże wiele, ale mu ją odbiorą.
Reussowa pochyliła się do ucha gospodyni i szepnęła:
— Możecie się do tego przez zięcia waszego przyczynić.
Vitzthumowa, widząc się znów odgadniętą, nie odpowiedziała już nic; zaczęto mówić o fraszkach, o różnych, zaledwie dostrzeżonych, ale dla tych pań widocznych amorach, o które nie bez przyczyny posądzano Denhoffową, o wypadkach ostatniéj gry, bo naówczas wszystkie panie nawet grały i przegrywały wiele; potém o nieznośnéj Glasenappowéj, o księżnie cieszyńskiéj, o hrabi Maurycym i t. p. Rozmowa się przeciągnęła dosyć długo na wieczór, a Vitzthumowa wyciągnęła z niéj tę pewność, iż wszyscy razem z nią zachwianie się Fleminga przeczuwali.
Było to potwierdzeniem jéj najskrytszych myśli; czuła się silniejszą tą zgodą powszechną.
Pożegnawszy przyjaciółki, które pojechały jeszcze zasiąść do lombra, każda w inném kółku, i czegoś się jeszcze dowiedziéć lub cóś podpatrzyć, hrabina Vitzthum została sama. Potrzebowała zebrać myśli, nim przystąpi do stanowczego działania.
Pod jednym dachem z nią mieszkali Lubomirscy, zięć jéj i córka. Książę właśnie się wybiérał do Polski, mając tam króla, jadącego na sejm, poprzedzić. Wieczór spędził na zamku, ale choćby powrócił późno, Vitzthumowa chciała go widziéć samnasam dziś jeszcze. Stało się wedle jéj życzenia, bo książę poprzedził Vitzthum’a, który przy stoliku gry często całe noce spędzał. I tego dnia Lubomirski wrócił zawczasu do żony, która go zaraz do matki wyprawiła.
Słówko o księciu oboźnym, jakim on był naówczas.
Powierzchowność miał wdzięczną i szykowną, oczy czarne, piękne i wesołe, twarz rysów regularnych, bez wielkiego wyrazu, ale zdającą się oznaczać łatwe i bystre pojęcie. W mundurze generała wojsk saskich było mu do twarzy. W obejściu się nie znać już było staréj buty polskiéj, ale europejskie ugrzecznienie i wypolerowanie. Wśród dworaków Augusta nie raził książę niczém i niczém się nie odznaczał. Potrafił się zastosować do form, do tonu, do zwyczajów towarzystwa i zdawało się mu chodzić o to wielce, aby nie przypominał figur kontuszowych, z których pół-azyatyckiéj fizyognomii trochę się pocichu naśmiéwano.
Vitzthumowa wzięła go za zięcia dla tytułu, dla stosunków i czując w nim może łatwe narzędzie. Kobiéta tak przenikliwa nie mogła tego nie dostrzedz, że książę, który wszystko niezmiernie łatwo pojmował, który mówił i sądził o wszystkiém bardzo zręcznie, który zdawał się do wszystkiego zdolnym, sam przez się mało miał siły do czynu i potrzebował kogoś, coby go prowadził, kierował, popychał. Zostawiony własnym siłom, jak wszyscy co dużo i pięknie mówią, miał wstręt do czynu i do pracy. Lekkomyślność krwi i wieku przeszła w niego. Nie był zdolnym do trwałego dążenia ku jednemu celowi, nużył go każdy dłuższy wysiłek; ale gdy przyszło postępowanie swe wytłumaczyć, czynił to z przedziwną łatwością i bardzo zręcznie.
Człowiek był jedném słowem wyśmienity, ale do niczego.
Oboźny ożenił się z Vitzthumówną dla karyery w saskiém wojsku, dla opieki Vitzthuma, który był przyjacielem króla, a trochę przez tę lekkomyślność, do któréj się nie przyznał przed sobą i nie miał jéj poczucia.
Z galanteryą dworaka wpadł książę do gabinetu, w którym Vitzthumowa na niego oczekiwała, z twarzą rozpromienioną, wesół, szczęśliwy, trzpiotowaty — pocałował w rękę wstającą z krzesła i zapytał:
— Mama mi się stawić kazała? nieprawdaż?
— A tak, chciałam się rozmówić z tobą. Siadaj. Nie jest jeszcze tak późno. Gdzie mój bałamut stary? pewnie przy grze? — ruszyła ramionami. — A! to nieszczęsna pasya, bez pomiarkowania! Ja sama grałam, ale potrafiłam się wyrzec gry, gdy mnie szczęście opuściło... Król jak? w dobrym humorze?
— Gdyby nie miał nieznośnego sejmu przed sobą, i to jeszcze w tém nudném Grodnie, do którego wszystko, aż do stołków, wieźć potrzeba — odezwał się Lubomirski.
— Mogliby przecie sejm złożyć w Warszawie kiedy król tego wymaga — zawołała Vitzthumowa.
— A! niestety, nie — śmiejąc się, rzekł książę. — Nasza poczciwa Litwa byłaby przez to pokrzywdzoną. Dopomina się swojéj alternatywy. Fleming i Szaniawski utrzymują, że to niepodobieństwo.
— Przepraszam cię — przerwała hrabina Rachela — obaj oni niedobrze królowi służą, a zbyt się oglądają na formy. O! gdyby chcieli...
— Tak, ale są ważniejsze sprawy trudne — mówił Lubomirski. — Lepiéj na nie całą siłę obrócić.
— Wiem, mówisz o dowództwie Fleminga — odezwała się Vitzthumowa. — Wierz mi, feldmarszałek króla zwodzi; to nie doprowadzi do niczego.
Lubomirski zamilkł, bawiąc się guzikiem od munduru.
— Mówmy otwarcie, mój drogi książę — poczęła, ton przybiérając poważny, Vitzthumowa. — To panowanie niezręcznego Fleminga, które nas tyle kosztowało, i Saksonia drogo przypłaciła. Musi się ono skończyć. My, mój mąż i ty, mój książę, wszyscy, ile nas jest, z Flemingiem do niczego nie dojdziemy; ani Vitzthum nie zaawansuje, ani generalstwo do wyższych stopni was nie doprowadzi, dopóki feldmarszałek rządzi.
Książę, na znak zupełnéj zgody, głowę pochylił.
— A więc — ciągnęła daléj hrabina — im się to gospodarstwo prędzéj skończy, tém lepiéj. Fleminga tu w Dreźnie zachwiać trudno, trzeba przeciw niemu działać w Polsce.
— Doskonale — rzekł książę.
— Podzielasz moje myśli? — spytała Vitzthumowa.
— W zupełności, jak zawsze — rzekł książę; — jest-to rozumne, przemądre, jak wszystko co mama myśli i mówi.
— Jedziesz książę do Polski, masz tam ogromne stosunki — ciszéj poczęła hrabina — potrzeba ich użyć, aby Flemingowi szyki pomieszać. Ale zrozumiéjmy się — dodała, palec przykładając do ust. — Książę nie powinieneś sam nigdzie wychodzić na scenę. Do działania powinny się znaléźć narzędzia. O ile wiem i znam Polskę, ze szlachty tam, avec un peu de savoir faire, robi się wszystko, co kto zechce. Należy tę szlachtę, co powinno przyjść łatwo, podbudzić, aby się od hetmanów domagała odebrania komendy Flemingowi. Rozumiesz?
— Doskonale! — rzekł książę.
— Z Pociejem dasz sobie rady, do Sieniawskiéj trafisz, bo ona mężem kieruje — mówiła daléj Vitzthumowa. — Szlachta niech krzyczy, niech sejm zerwą, jeśli Fleming nie zda komendy.
Raz jeszcze zapytała hrabina: — Rozumiész? — i znowu powtórzył książę: — Doskonale!
Jednakże milczał jakoś, nie rozszérzając się w tym przedmiocie; był zadumany i jakby zakłopotany.
— Więc mów — odezwała się hrabina — tak czy nie? Zrobisz co radzę?
— Z największą chęcią — odrzekł książę, schylając głowę; — ale, kochana mamo, ze szlachtą, c’est triste à dire, aby coś zrobić, potrzeba koniecznie pieniędzy. Ja, powiem szczérze, nie mogę w téj chwili tak wielkiego wydatku podjąć.
— Jestże tak wielki? — spytała hrabina.
— Oznaczyć nie potrafię — mówił książę — ale to pewna że może być znacznym, gdyby się chciało rzeczy energicznie prowadzić. Widzi mama, potrzebuję miéć zaufanych menerów, a za dyskrecyą się płaci. Ci panowie muszą przyjmować, karmić i poić tłumy, a nasza szlachta jé i pije znakomicie.
Książę się zaczął śmiać. Vitzthumowa, rachunkowa niewiasta, minę nastroiła poważną i zacięła usta; widać było że w głowie obrachowywała sobie, jak daleko posunąć się mogła i ryzykować.
— Książę to potrafisz może zrobić wpływem swoim i familii, co drudzy piéniędzmi — rzekła sucho.
— Ale ja i familia musiémy użyć kogoś, bo sami zostaniemy za kulisami — odparł Lubomirski.
— Masz książę ludzi? — spytała hrabina.
— Tych na miejscu znajdę — rzekł książę.
— Idzie wiele o to, aby się Fleming z naszéj strony roboty żadnéj nie domyślał — dodała hrabina Rachela. — Król dotąd łudzi się jego planami, przyswoił je sobie i gniéwałby się, gdyby mu je skrzyżowano. Szlachta powinna iść jakby własnym popędem.
— Rozumiem zupełnie — odezwał się Lubomirski. — Plan jest doskonale obmyślany; idzie o to, abym ja wykonał go jak należy. Niebardzo sobie pochlebiam, abym do tego był zdolnym, lecz gorliwość przyrzec mogę najuroczyściéj.
Vitzthumowa popatrzyła nań.
— Przejmij się książę tém, weź to do serca proszę cię — rzekła nalegająco. — Wierz mi, że ja to radzę i proszę o to nie przez niechęć do téj nieznośnéj podskarbiny, nie przez nieprzyjaźń dla Fleminga, którego nie lubię, ale w waszym interesie, w ojca i twoim. Vitzthum pozostanie na wieki tym „le favori“ jak go nazywają, rodzajem pokojowego przyjaciela bez władzy i znaczenia. To mnie boli, z tego wyjść musiémy.
Lubomirski z największą słuchał uwagą.
— Niech mama prowadzi — rzekł, skłaniając się — ja pójdę gdzie mi każe, z zupełném poddaniem się jéj woli.
— Tak, i proszę poślubić sobie myśl moję, przejąć się nią, a milczéć o niéj przed wszystkimi. Wojna którą rozpoczynamy z Flemingiem całe lata się ciągnąć może. My tu działać będziemy, wy powinniście w Polsce. Jeśli tam potraficie sobie zyskać adherentów, oprócz hetmanów i szlachty, tém lepiéj.
— O to zdaje mi się będzie łatwo — odezwał się książę wesoło — Fleming nigdzie nie jest tak znienawidzony, jak u nas. Od ostatniéj konfederacyi, w któréj omało nie postradał życia, samo imię jego burzy. Oprócz kilku senatorów, nie będzie miał za sobą nikogo, a szlachtę całą przeciw sobie. Ona czuje zagrożoną swobodę swą, sejmikowanie i liberum veto.
— A zatém nous avons beau jeu — mówiła Vitzthumowa.
— Spodziéwam się że sprawę wygramy — dokończył Lubomirski. — Ale, kochana mamo, będziemy musieli na to wyrzucić trochę piéniędzy. Ja teraz pojadę, aby grunt wysondować, ludzi znaléźć i przygotować. Potém rozpoczniemy robotę.
— Im prędzéj, tém lepiéj — odezwała się Vitzthumowa.
Narada wcale jeszcze nie była skończoną, gdy w przedpokoju usłyszała hrabina głos męża. Dała znak ręką zięciowi, aby przerwał rozmowę.
— Idź do żony — odezwała się — odpocznij. Vitzthum wraca dziś wcześniéj, musiał przegrać. Będę go łajała, nie powinieneś być tego świadkiem.
Lubomirski posłuszny skłonił się, pocałował hrabinę w rękę i wybrał się natychmiast z pokoju, tak że w progu spotkał hrabiego, który szedł w sukni rozpiętéj, z włosami rozrzuconemi, kwaśny i jakby znudzony. Milcząco pożegnał zięcia wymykającego się i jak winowajca wszedł do żony. Zaledwie dotknąwszy ustami jéj ręki, padł, ziéwając, na krzesło
Vitzthumowa stanęła naprzeciw niego, przypatrując mu się bacznie.
— Wiele przegrałeś? — spytała łagodnie.
Vitzthum ruszył ramionami.
— Ale, proszę cię!
— Nie tak wiele, jakby z mojéj głupiéj miny wnosić można — rzekł. — Nie szło mi o wygraną.
— A o cóż?
— Żem téj ślepéj fortuny nie mógł zwyciężyć — mówił Vitzthum. — To upokarzające! Raz po razu bili mnie, kto chciał. To nieznośne!
— Gdy gra nie idzie, trzeba od gry odejść — rzekła łagodnie hrabina.
— Dobrze to mówić, ale gdy się gra...
— Ja grywam i tak robię. Wygrałam 50,000 talarów i przestałam nazawsze — rzekła hrabina.
— Zapewne! — począł, wyciągając się w krześle Vitzthum. — Ty! ale na Boga. nie wszyscy mają twój rozum, zimną krew i takie panowanie nad sobą. Nie każdemu dane być tak doskonałym.
— O pochlebco! — pogroziła hrabina.
— Czysta prawda! — ziéwnął Vitzthum.
— Czy i Fleming grał? — zapytała pani.
— On! nierad o nim mówię — począł Vitzthum. — Wiész że go nie cierpię.
— Ręczę że ci to wzajem oddaje — rozśmiała się Rachela. — Ale obu was wstręt do siebie jest czysto platoniczny; ty mu nic nie robisz, ani on tobie.
— O on, gdyby mógł! — zawołał hrabia.
— A ty? — zawołała pani.
— Ja? ja? — obojętnie odparł Vitzthum. — Ale powiédz-że mi, na co się to zdało?
— Wiész że naiwny jesteś. Na co się to zdało? zdaje mi się że to jasne jak na dłoni. Gdyby Vitzthum potrafił odsunąć Fleminga, mógłby zająć wcale inne stanowisko. Czyż ty tego nie widzisz, że on jest dla nas zaporą, przeszkodą, i że cię zepchnął na rodzaj szambelana, co służy w sypialni i garderobie?
Vitzthum słuchał z uwagą.
— Kochana moja Rachelo — rzekł — ty mnie przecie znasz; ja innéj ambicyi nie mam, jak posiadać serce króla. Tego mi żaden Fleming nie odbierze.
— Ale mój drogi Frycu — odezwała się przymilająco żona — ty, pozwalam, nie masz ambicyi, ale masz dzieci, potrzebujesz dla nich cóś zrobić, conajmniéj fortunę.
Ruszył ramionami hrabia.
— Jesteś najlepszym, najmilszym z ludzi — mówiła daléj hrabina, ręce mu kładąc na ramionach — jesteś bezinteresownością samą, dajesz sobie wszystko brać z przed nosa i skończy się na tém, że wszyscy tu urosną, oprócz nas.
Patrzył ca nią Vitzthum.
— Więc cóż mam robić? — zapytał.
Rachela poczęła się śmiać po swojemu i pocałowała go w czoło.
Adorable! — zawołała. — Czyż nie rozumiész téj prostéj rzeczy, że abyś ty urósł i my z tobą, trzeba żeby Fleming...
Nie dokończyła.
Bon! — rzekł hrabia — ja go nie zastąpię, to pewna; za tym przyjdzie drugi, gorszy jeszcze. Wierz mi, że to na jedno wychodzi.
— Wcale nie, bo moglibyśmy sobie wybrać tego następcę do naszego smaku — szepnęła hrabina.
— Na przykład? — spytał Fryc.
Hrabina zmilczała i przeszła się parę razy po pokoju.
— No, jak ci się zdaje, kogoby wybrać? — poczęła cicho.
— Zgóry ci dziękuję za Manteufla i za Wackerberta — odezwał się hrabia.
— Zgadzam się z tobą.
Hrabia się zerwał z krzesła i zawołał ze śmiéchem:
— Zlituj się, został więc jeden chyba bałwan Watzdorf!
— Dlaczegóżby właśnie nie postawić bałwana? — odezwała się hrabina. — Wierz mi że ja przynajmniéj tyle co ty króla kocham i dobrze mu życzę. Watzdorf gbur, nieokrzesany, służy mu ulegle, pokornie, cicho; nie porwie się mówić mu „ty,“ po ramionach go klepać nie będzie, a nam z nim byłoby wyśmienicie.
Niedowierzająco spoglądał Vitzthum, nie zdając się spełna wiedziéć, czy żona nie żartuje.
— Seryo? — spytał.
— Zupełnie seryo! — potwierdziła pani. — Pomyśl dobrze, a zgodzisz się ze mną, że lepiéj z Watzdorfem, który nam będzie całkiem oddany, niż z tym zuchwałym zarozumialcem, który nic nie szanuje, a nam słońce zasłania.
Vitzthum, padłszy w krzesło, zamyślił się głęboko; trudno było zgadnąć czy o grze, od któréj tylko co odszedł, czy o tém, co mu rzuciła w ucho żona.
Rachela czekała milcząc, ażeby ziarno posiane kiełkować poczęło. Chodziła po pokoju i zwolna zabrała głos znowu:
— Przyznam ci się, że jak na przyjaciela młodości, który tyle ucierpiał dla króla, dał mu tyle dowodów serca, ty, kochany Frycu, wcale niewłaściwe miejsce zajmujesz na dworze. Ty się zowiesz „faworytem,“ bardzo to ładne, ale Fleming złoto mierzy beczkami, kupuje dobra, buduje pałace, marzy o książęcym tytule, a ty, mój poczciwcze, jak byłeś, tak jesteś faworytem! Gdyby żona za ciebie nie zbiérała pieniędzy, częstoby ci ich zabrakło. Drudzy się podobijali różnych pięknych tytułów, a ty...
— Ja mam Rachelę — odpowiedział Vitzthum wesoło — i na tém mi dosyć!
— Ale Rachela ma ambicyą — dodała żona — dla miłości jéj należałoby coś zrobić.
Było późno, małżonkowie rozstali się, życząc sobie dobréj nocy, a Vitzthum, mający niepomierną chętkę powrócenia do gry jeszcze, musiał się wstrzymać, z obawy aby mu żona bury nie dała, i poszedł spać w najgorszym humorze.
Rozmowa ta była tylko początkiem akcyi hrabiny Racheli. Nazajutrz wznowiła ją jeszcze, a wiedząc w jaki sposób na męża działać mogła, podnosiła ją ciągle przy każdéj sposobności. To przeto, co się Vitzthumowi wydało w początkach niemal niedorzeczném, w kilka dni zostało przyjętém, jako droga wytknięta postępowania na przyszłość.
Co dziwniéj, nader zręczna pani umiała jakoś wmówić mężowi, że myśl którą mu poddała była jego własną, że ona ją wzięła od niego. Vitzthum zwolna utwierdził się w tém przekonaniu, iż on sam piérwszy wybrał Watzdorfa i rozpoczął działanie przeciw Flemingowi.
W ostatku nietylko myśl swoję narzuciła mu żona, ale pokierowała nim tak, ażeby zbyt porywczo nie przystąpił do jéj wykonania i nie stanął jawnie przeciw nieprzyjacielowi, coby przeciwnika rozbudziło i uczyniło ostrożnym. Znała z tego Fleminga, iż w pierwszéj chwili, gdy spostrzegł niebezpieczeństwo, zwykł był działać dla usunięcia go nader gwałtownie. Król jeszcze go potrzebował, marząc zawsze o połączeniu dwu państw w jedno, byłby więc stanął może po stronie feldmarszałka. Robota przeciwko niemu, osnuta na skalę wielką, na metę długą, poczęła się przeto z ostrożnościami, powolnie, nieznacznie i z przebiegłością niewieścią. Hrabina Vitzthum stała na czele, nie będąc widoczną. Szło teraz o to, ażeby Denhoffową, któréj użyć nie było podobna, zastąpić kim innym. Bardzo zręczna hrabina miała już na oku drugiego Lubomirskiego, księcia Jerzego chorążego koronnego, który się kręcił około Denhoffowéj. Postanowiła przez zięcia pokierować tak rzeczy, aby ulubienicę królewską wydać za niego i króla w ten sposób ze szpon jéj uwolnić. Może już nawet na oku miała tę, która Denhoffową zastąpić mogła.
Wszystko to odbywało się tak pocichu, tak ostrożnie, że nikt się robót nie domyślał, oprócz wtajemniczonych, nikt nie posądzał nawet o nic, a Fleming nie miał przeczucia niebezpieczeństwa.
Miała je może za niego pani Przebendowska, lecz zanadto ufała brata siłom, aby sobie wiele ważyła pokątne na niego spiski. Kilkadziesiąt lat i większe daleko niebezpieczeństwa przetrwał Fleming niezachwiany, była więc przekonaną że i z tych zasadzek wyjdzie zwycięzko.
Tymczasem wyprawiono Denhoffową przodem, aby na króla oczekiwała w Krakowie. Ztąd król, dla rozmaitości, miał się na statku, umyślnie urządzonym z pokojami dlań, udać do Warszawy, razem z Marynią.
Kilkanaście dni zeszło na przygotowaniach do téj podróży wodą, w stolicy dawnéj, która koronę włożyła na skronie Augusta. Nareszcie ruszył król do Warszawy i rad nierad pojechał ztąd na sejm do Grodna.
Znany jest z dziejów ten sejm dosyć burzliwy, pełen epizodów rozmaitych, zajęty napozór prawie wyłącznie naleganiem o ewakuacyą wojsk obcych i wycofanie ich z Litwy. Lecz po za temi gorącemi rozprawy, które maskowały robotę hetmanów, usiłujących powrócić do dawnéj władzy, odgrywała się sprawa komendy Fleminga, sprawa Sasów z rzecząpospolitą. Niektórzy Sasi, towarzyszący królowi, zajmowali kwatery w dworkach szlacheckich, wyrugowawszy z nich właścicieli; ztąd znowu clamor na opresyą.
Ledwie się to połatało, powstał spór między duchowieństwem a senatorami świeckimi o wyprawy z dóbr kościelnych i dziedzicznych, o udział w powinności wojskowéj. Prymas, obruszony że ciężar taki chciano nałożyć na duchownych, wyruszył z izby i pociągnął za sobą wszystkich biskupów. Senatorowie krzyknęli, żeby krzesła biskupie powynosić z izby i duchowieństwu na przyszłość nie dać udziału w sejmach. Zawzięło się tu tak ostro, iż biskupi poznański i smoleński musieli, prymasa odprowadziwszy, powrócić do izby, aby umysły ułagodzić i zapobiedz wyniesieniu krzeseł nazawsze.
Działo się to na tym samym sejmie, na którym, omało nie wypędziwszy biskupów, wypędzono téż starostę buczniowskiego Piotrowskiego, dlatego że był kalwinem.
Musiano sejm limitować, nic nie zrobiwszy, a królowi dając moc zwołania go nanowo, co było rzeczą niesłychaną i prejudykatem dla władzy królewskiéj nader ważnym. Szlachta postrzegła dopiéro niebezpieczeństwo, gdy już na nie radzić było zapoźno. Saskie i Fleminga plany o jeden krok daléj ku urzeczywistnieniu postąpiły. Król miał dany czas do przygotowania umysłów, do jednania sobie partyzantów. Z obu stron, przyjaciele Fleminga i nieprzyjaciele jego, wzięli się czynnie do tego, aby z danéj folgi korzystać.
Tymczasem pani Vitzthumowa żeniła Denhoffową z Lubomirskim, a zięć jéj szlachtę potajemnie przeciwko feldmarszałkowi podburzał.




Lat parę upłynęło od opisanych wypadków. Napozór wszystko zostało postaremu, jak było; nie zmieniły się ani stosunki, ani położenie, ani stanowiska osób któreśmy poznali; o krok tylko daléj posunęły się te podkopy oblężnicze, które dokoła opasywały feldmarszałka. Fleming okazywał się coraz bardziéj zniechęconym i znużonym.
Karnawał w tym roku znowu ze szczególną być miał obchodzony wytwornością i przepychem, co za Augusta Mocnego znaczyło wiele, gdyż nawet w najcięższych chwilach, gdy tylko odetchnąć było można, król natychmiast do swojego obyczaju, do monarchicznych występów powracał. Skarb bywał wyczerpany, kraj zniszczony, ale na okrycie blaskiem majestatu środki się zawsze znaléźć musiały. Jeśli do jakiéj epoki, to do téj stosowało się polskie przysłowie: „Zastaw się, a postaw się.“
Syn pierworodny królewski ożenił się był właśnie z arcyksiężniczką Maryą Józefiną, co było zwycięztwem polityki Fleminga, ścieśniającéj węzły z domem cesarskim; dla młodéj, bardzo niepięknéj i dosyć surowéj pani, August występował świetniéj jeszcze, aby się upośledzoną w Dreźnie nie czuła. Otoczono ją przepychem.
Zalotny zawsze i lekkomyślny aż do okrucieństwa w swych zalotach, Herkules saski starzał, zbliżał się do lat pięćdziesięciu. Namiętności wystygły może, ale nałogi i obyczaje pozostały dawne. Nawet wzgląd na pobożną i przestrzegającą przyzwoitości synową nie mógł króla całkiem powstrzymać od galanteryi, bez któréj zbyt wielka próżnia w życiuby jego została. Zmieniła się tyko forma dawna miłostek: metresy en titre w téj chwili nie było. Denhoffowa, jak przepowiadano, nie umiała długo króla utrzymać przy sobie, a z ręki niewidzialnéj podsuwane kandydatki zmieniały się, nie umiejąc już zająć zalotnego pana, tak jak niegdyś Königsmark, Esterle, ks. cieszyńska i Cosel.
Panowanie Denhoffowéj nad kieszenią królewską, nie nad sercem, skończyło się, jak postanowiła Vitzthumowa, projektem małżeństwa z Lubomirskim. Młodzieńcze pasye minęły; król się bawił zawsze, ale kochać się już nie mógł, nawet głową. Oprócz hrabiny Cosel, która miłość swą i dumę odpokutowała w więzieniu, inne opuszczone Aryadny wszystkie prawie popowracały na dwór, żyły z sobą w zgodzie i były króla przyjaciółkami. Większa część ich powychodziła za mąż i starała się tylko o wyposażenie.
Od piérwszych lat panowania, wiele rzeczy zmieniło się dokoła króla w życiu, stosunkach i ludziach; wielu dawnych marzeń olbrzymich wyrzec się było potrzeba; smutne doświadczenia nadwérężyły wiele wybujałych planów. Jednego tylko zamiłowania w świetności i blasku król nietylko się nie pozbył, ale namiętność występowania i popisów z monarchicznym przepychem urosła jeszcze, zastępując inne, wygasłe.
Przed rokiem właśnie ukończono na zamku drezdeńskim salę olbrzymią, zwaną także salą Bohatérów. W niéj właśnie teraźniejszego karnawału reduty z maskami odbywać się miały.
Ogromna ta sala, chociaż rok dopiéro jeden służyła, już się królowi wydawała i nieświéżą, i niedosyć ozdobną; chciał ją miéć jeśli nie nanowo przerobioną (na to już czasu nie stawało), to jeszcze wspanialéj przybraną.
W tym celu, w rannéj godzinie przywołać kazał do siebie tego wyśmiéwanego bufona, z którego niedawno drwił sam i żartowali wszyscy, a który teraz, na wszystko dostarczając piéniędzy, stał się potrzebnym, był już prawie lubionym i z tak zwanego chłopa mansfeldzkiego przedzierzgnął się na hrabiego cesarstwa. Pracowała nad tém potajemnie hrabina Vitzthumowa, a Flemingowi zdało się może, iż jego protegowany niegdyś gwoli jemu został tak utytułowany.
Watzdorf nieznacznie rósł i pocichu już na swojego dobroczyńcę donosił królowi prawdziwe i fałszywe plotki.
Chciał z nim król i teraz mówić o nowém sali przybraniu, o którem właściwiéj było naradzić się z Pöpelmannem lub Lougelune’m, czy téż dekoracya była tylko pozorem do cichéj rozmowy w innéj sprawie... Można się było domyślać różnie. Dosyć że Watzdorf w porannéj godzinie na króla w pustéj sali redutowéj oczekiwał.
Świetna i wspaniała sala, gdy ją wieczorem siedem kryształowych olbrzymich świéczników, w których do pięciu tysięcy świéc jarzących gorzało, obléwało blaskiem, odbijającym się w ogromnych zwierciadłach weneckich, niemniéj pięknie wyglądała teraz po dniu, ze swą estradą podwyższoną dla króla, rodziny jego i dworu, z galeryami u góry, z przejściami bocznemi dokoła, z olbrzymim kominem, którego dwie nisze boczne, zaciszne, osłonięte służyły dla par, chcących się ukryć przed oczyma tłumu i poszeptać z sobą pocichu. Było to zwykłe wśród wrzawy miejsce schadzek zakochanych — jeżeli ówczesne miłostki kochaniem nazywać się mogły.
Oddzielona balustradą przestrzeń, dla pospolitych gości i spektatorów przeznaczona, którzy dworowi nawzajem za widowisko służyli — ciągnęła się w głąb, daleko. Ztąd mogli się ci, co do dworu zbliżać się nie mieli prawa, przypatrywać Olympowi i podnieść oczy na Jowisza.
Przez pootwiérane drzwi widać było daléj jeszcze pokoje do gry przeznaczone i salę audyencyonalną przytykającą, która czasu reduty zmieniała się na jadalną. Tu, przy osiemnastu stołach, zastawionych z monarchiczną wspaniałością, król przyjmował swoich i obcych, Sasów, Polaków i mnogich ciekawych wędrowców, którzy ściągali na dwór jego, dla oglądania przepychu, jakiemu równy w Paryżu tylko widziéć było można. Wielu téż z nich cisnęło się z nadzieją, że August, posługujący się chętnie obcymi, zaliczy ich do dworu swojego. Sale, pokoje, estrada, galerye, wszystko to teraz stało milczące, ciche, puste, a chociaż na wielkim kominie, spodziéwając się króla, ogień rozpalono — chłód zimowy murów starych dawał się czuć w rozległéj i wysokiéj sali. U drzwi jéj jednych kręciło się kilku sług dworskich, jak gdyby oczekując rozkazów; hrabia Watzdorf roztargniony przechadzał się po téj części sali, która balustradą dla dworu była oddzieloną.
Słudzy, zdala mu się odedrzwi przypatrujący, ukradkiem sobie pokazywali palcami ze śmiészkami tego, którego nie przestano przezywać bufonem i mansfeldzkim chłopem, chociaż został hrabią.
Watzdorf niewiele się odmienił przez te lata. Powierzchowność zawsze była dosyć odstręczająca, prawie śmiészna, ale jéj nieco pewności i poczucia siły przybyło. Grubiaństwo dawne przybrało w nim ton rozkazujący i lekceważeniem trąciło. Ubogi człeczyna, zapomniał znać o pierwotnym swym stanie, dobiwszy się tak wysoko; mógł nawet sądzić iż wywyższenie winien był przymiotom których nie miał wcale. Zapomniał co kosztował Fleminga i choć mu się kłaniał jeszcze ze strachu, gotów się już był z nim mierzyć i walczyć. Użyty za narzędzie, nie widział iż był niém w nowych tylko rękach.
Postać niezgrabna Watzdorfa nie wyszlachetniała wcale, została mu taż sama głowa grubo wyciosana, rysy pospolite, niekształtne, figura przysadzista, twarz czerwona, nabrzmiała, małe niespokojne oczy i wyraz napół rubaszny, półgniéwny i nadąsany. Ręce ogromne, ruchy ciężkie nie nabrały giętkości i wdzięku — pozostał, jak był wstrętliwym i śmiésznym. Popatrzywszy nań, domyśléć się było łatwo, dlaczego chłopem go przezwano. Chłop, jak dawniéj, z niższymi i słabszymi był gburem nieznośnym, z równymi szorstkim, ale zato z tymi, których się lękał, aż do obrzydliwości uniżonym, pokornym, płaskim.
W paradnym fraku, szytym złotem, wyglądał jeszcze, jak gdyby tylko co od wozu i wideł go wzięto. Ociéranie się o króla, o pełen subtelnéj elegancyi dwór jego, nie mogło z téj bryły twardéj nic zrobić przyzwoitszego.
Dawne szyderstwa, które na widok Watzdorfa jak na dany znak ze wszystkich się ust wyrywały i króla śmiészyły, od roku już ustały zupełnie. Niektórzy przezorniejsi zaczynali mu nawet dworować i znajdowali, że pod tą szorstką powłoką mieściły się niepospolite przymioty.
Stało się z Watzdortem, co się dzieje ze wszystkiemi dziećmi szczęścia: rosną im czuby, gdy piérza przybywa.
W chwili téj przechadzający się po sali, w oczekiwaniu na króla, Watzdorf nie był w najlepszym humorze. Chodząc, potrącał coraz stojące krzesła, gniéwnym jakimś wzrokiem rzucał na stropy i po ścianach, to ku służbie, któréj złośliwych szeptów domyślał się może. Roztargniony był i niespokojny. Król nie przychodził.
Upłynęło tak pół godziny, a od strony apartamentów króla nic się jeszcze słyszéć nie dawało. Cisza ranna panowała na zamku całym; w podwórcach tylko, na kamiennéj posadzce, słychać było niekiedy wtaczające się powozy, lub wojskowy chód gwardyi królewskiéj, któréj straże zmieniano.
Watzdorf, przykuty rozkazem pańskim, ruszyć się nie mógł; wyglądał oknami, ogrzéwał się przy kominie, ręce to zaciérał, to je chował pod poły fraka, siadał i wstawał, aż nareszcie, po długiém oczekiwaniu, szelest zwrócił jego uwagę.
W sali audyencyonalnéj zdala ukazał się król, idący z dwoma szambelanami. Paziowie go poprzedzali.
Wszystko to na dany znak pozostało w progu, a August sam, krokiem majestatycznym, z podniesioną głową, wkroczył, rozglądając się po sali. Watzdorf, spostrzegłszy go, przybrał postawę uniżoną, pokorną, zgiął się wpół, uśmiéchnął nawet jak umiał, a raczéj skrzywił usta do uśmiéchu.
Majestat króla, przed którym robił się małym Watzdorf, wistocie był majestatyczny. August, choć już otyły i ciężki, miał postawę prawdziwie królewską, szedł z nawyknienia z pompą i z ruchem poważnym, jakby nań tysiące ludzi patrzyło. W ręku trzymał laskę z gałką złoconą, na któréj potrzebował się już opiérać, bo mu ów palec, stłuczony w czasie karuzelu dla księżny cieszyńskiéj, coraz dolegał mocniéj. Często téż obie nogi brzękły. W chodzie téż, lubo jeszcze dosyć swobodnym, czuć już było pewną ociężałość i jakby wysilenie.
Twarz piękna, zawsze jasna, bo jéj nieszczęścia i namiętności nigdy nadługo zachmurzyć nie zdołały, nosiła na sobie znamiona znużenia, mnogie pręgi i fałdy, śmiéchem i troskami wyryte. Nad oczyma wisiały powieki nabrzmiałe, a pod niemi jakby napuchłe wydymały się policzki. Czoło tylko, niezorane myślami zbytniemi, łudziło jasnością i spokojem.
Wchodząc, król najprzód się po sali obejrzał, potém dopiéro na schylonego Watzdorfa rzucił okiem obojętném i przygasłém.
Czuć było jeszcze w tém wejrzeniu wstręt pewien do istoty, do któréj król zbliżać się był zmuszony, wstręt przezwyciężony, ale wracający instynktowo. Watzdorf teraz dostarczał nietylko piéniędzy, lecz znosił pokątne gwary i poszlaki, które chwytał sam, lub mu je podszeptywano; wiedział wszystko, a nie szczędził nikogo. Czuł to i król zapewne, że nizkie owo czoło Watzdorfa nie mieściło w sobie wielkiego zasobu myśli, że pojęcie miał tępe, że tego co mówił w słowa zręczne ubrać nie umiał, lecz brak przebiegłości był w nim poczęści przymiotem. To, co przynosił w formie nieokrzesanéj i prostéj, zdawało się tém cenniejsze, tém prawdziwsze.
Nawet nikczemne zdradzanie dobroczyńcy Fleminga wydawało się królowi dowodem nieograniczonego poświęcenia dla jego osoby. Słowem Watzdorf, wstrętliwy dawniéj, dziś coraz bardziéj był koniecznym i potrzebnym cochwila.
Piérwszém słowem, które król wyrzekł, spoglądając na hrabiego-chłopa, była zwrotka staréj piosenki.
— Watzdorf, zlituj się, piéniędzy! Dokuczają mi zewsząd; potrzebuję ich dużo, dużo!
Hrabia ruszył zlekka ramionami, jakby cóś innego chciał odpowiedziéć, lecz odparł głosem grubym i dźwięczącym przykro:
— Dziś jeszcze będą, najjaśniejszy panie.
— Potrzeba aby były jaknajprędzéj — ciągnął król daléj, coraz się ożywiając. — Proszę o tém pamiętać. Znaczne budowy porozpoczynane, wiele rzeczy niezbędnych. W Polsce téż sprawy, których końca nie widać, potrzeba popiérać zlotem. Gęby zatykać muszę, aby nie krzyczano.
— Na to z Warszawy téż powinni dostarczyć piéniędzy — zamruczał Watzdorf.
— Tam się wszystko czyni dla przyszłości — odpowiedział król, wzdychając. — Muszę folgować, dopóki się raz z tymi republikanami i opłakaną ich republiką nie skończy.
— A jużby téż czas było — odezwał się Watzdorf. — Wasza królewska mość wié, iż jestem ciałem i duszą oddany mojemu dobroczyńcy feldmarszałkowi, któremu winienem zbliżenie się do majestatu, ale w sprawach polskich trudno mi go bronić. Podjął się prowadzić interes polski, a już się on lat tyle ciągnie, i do téj pory niéma z niego nic, oprócz kłopotów i wydatków. Szlachta wykrzykuje po swojemu, panowie rezonują, a nie chcą być posłuszni, wojsko stoi, nic nie robi, patrzy i słucha.
Król, który dosyć już dobrze znał zdolności Watzdorfa, zapatrzył się trochę zdumiony na niego, bo chłop mansfeldzki do takiego rozprawiania o sprawach polskich wcale nie był zdolny. Były to rzeczy, które mu podyktowano; nauczył się ich i powtarzał paciérz za panią matką Vitzthumową. Tego się jednak nie domyślając, król wolał sądzić iż Watzdorf się pod jego kierunkiem wyrabia na poważnego męża stanu i po chwili odpowiedział:
— Gorzéj jest niż mówisz, bo wyginęło mi tam dosyć najlepszych ludzi. Nalegałem stokroć na Fleminga, aby wystąpił; mieliśmy cara za sobą. Brandeburczyk-by się téż nie śmiał przeciwić. Ale staliśmy z rękami założonemi, zawsze jakiéjś pory czekając, a nigdy nie mogąc jéj doczekać. Tylkośmy się tarnogrodzkiego buntu doczekali.
— Niéma wątpliwości że, przy najlepszych chęciach, feldmarszałek winien wszystkiemu — odezwał się Watzdorf. — Zbyt wiele ma powolności dla panów senatorów, a nadto zaufania w sobie. Niestety, feldmarszałek starzeje! — dodał, wzdychając.
Król ciągle pilnie się w niego wpatrywał i słuchał z ukontentowaniem widoczném.
— Ani sobie, ani mnie przyjaciół przez tę powolność nie pozyskał — odezwał się. — Zewsząd mnie dochodzą wieści, że go nienawidzą.
— Gdyby był, wedle woli i rozkazu waszéj królewskiéj mości, wystąpił żwawiéj, uprzedzając ten spisek haniebny — rzekł rezolutnie Watzdorf — wszystkoby dziś już stało inaczéj.
Nastąpiło krótkie milczenie. Król, napatrzywszy się Watzdorfowi, którego mina śmiészna z dosyć roztropną mową się nie zgadzała — rzucił okiem po sali. Potém, szepnąwszy cóś do ucha hrabiemu, powiódł go ze sobą ku rogowi i tu zatrzymał się z nim, cicho cóś pomrukując, więcéj słuchając i badając, niż mówiąc sam. Watzdorf stłumionym głosem opowiadał żywo, ruchami rąk niezgrabnemi pomagając bałamutnéj wymowie. Czoło króla obléwało się chmurami. Na ostatnią opowieść hrabiego nie odpowiedziawszy nic, zerwał rozmowę i dodał nagle:
— Proszę cię, Watzdorf, myśl mi śpiesznie o piéniądzach. W téj chwili to rzecz główna. Wiész, ofiarują mi za bezcen rubin, jakiego drugiego żadna korona nie posiada, żaden skarbiec, ani paryzki, ani wiedeński. Miéć go muszę. Jutro mi go może kto pochwycić. Dobrzeby było nawet kupca, który z nim przyjechał do Lipska, zatrzymać pod jakim pozorem, albo go miéć na oku, by się nie wyrwał. W Berlinie go nie kupili, ale mnie kto inny pozbawić może tego klejnotu.
Król mówił o rubinie z nadzwyczajném przejęciem się, prawie gorączkowo; potém niby przypomniawszy sobie salę, wskazał miejsca gdzieby dwa jeszcze świéczniki nie zawadzały. Był jakby roztargniony, a Watzdorf, wypowiedziawszy co mu powiedziéć kazano, stał ze spuszczoną głową, milczący.
— Denhoffowa potrzebuje wyprany — rzekł wkońcu. — Lubomirski, który ją bierze, będzie miał niepospolity ciężar do dźwigania. Biédna kobiéta jest rozrzutną. Za księżnę cieszyńską, którą Lubomirskim wziąłem, wypłacam się, dając im Denhoffową. Nous sommes quittes.
Ostatnie słowa rzekł cicho i ruszył potężnemi ramionami. Kilka kroków postąpił, znowu się rozpatrując po sali. Watzdorf, w przyzwoitym oddaleniu, zwolna kroczył za nim.
August raz jeszcze schylił się ku niemu, pocichu, szybko zdawał się dawać jakieś rozkazy, które on, głową potakując, przyjmował posłuszny.
Wśród nich musiały być i pytania, bo Watzdorf szybko cóś na nie odpowiadał, a król głową potrząsał, nie kryjąc oburzenia. Imiona Fleminga i podskarbiny Przebendowskiéj kilka razy się przemknęły.
Stali jeszcze u komina z królem, gdy od sali audyencyonalnéj szmer zwiastował kogoś nadchodzącego; król groźnie się odwrócił i zobaczył stojącego w progu feldmarszałka Fleminga, który nie zbliżał się, czekając ukończenia z Watzdorfem rozmowy.
Nowo kreowany hrabia zarumienił się zrazu, widząc nadchodzącego, zmieszał i musiał nagle zmienić przedmiot rozmowy, gdyż król się śmiać zaczął i z szyderskim wyrazem głowę odwrócił.
Fleming swobodnie z resztą, dworu, u progu pozostałą, rozmawiał.
Na feldmarszałku lat tych parę nie zostawiły téż śladów zbyt widocznych; bystrzejsze tylko oko możeby dopatrzyło pewnego znużenia i zobojętnienia, ukrywanego smutku, który Fleming dumą i postawą energiczną przytłumiał. Feldmarszałek był jeszcze jeżeli nie pięknym, to przynajmniéj przystojnym mężczyzną, na którym arystokratyczne pochodzenie było widoczne. Twarz rysów dosyć delikatnych, oczy nadzwyczaj bystro patrzące, czoło wyniosłe, usta do rozkazywania nawykłe, zaciśnięte nieco i surowego wyrazu, nadawały mu fizyognomią znaczącą. Cóś żołniérskiego miał w ruchach, a przy Watzdorfie wydawał się, jakby z innéj ulepionym gliny.
Watzdorf téż na widok Fleminga stracił swą śmiałość, stał się mniéj jeszcze obrotnym i, jak to mówią — okradzionym. Z oczyma, rękami nie wiedział co robić; kręcił się, jakby przygnieciony do ziemi.
Król także chwilowo zasępił się, nierad że go na jakichś szeptach tajemniczych z Watzdorfem pochwycił Fleming; ale zawsze przytomny, wesoło spojrzał na dawnego ulubieńca i poufale mu skinął głową.
Obejście się feldmarszałka z panem było zupełnie odmienne od płaskiéj uniżoności mansfeldzkiego chłopa. Szedł śmiało, pewien siebie, z rodzajem poufałości pełnéj uszanowania, ale niemal wyższość umysłową znamionującéj. Na Watzdorfa ledwie spojrzał, jak na istotę którą się niewiele waży i o nią nie troszczy wcale.
— Widzisz, Fleming — odezwał się monarcha, ręką wskazując ściany — jest to dosyć ładne, dosyć bogate, a jednak wielebym dodał jeszcze! Ale od Watzdorfa niepodobna dobyć piéniędzy.
Fleming uśmiéchnął się.
— Chociaż Watzdorf dotąd był dosyć zręcznym w zbiéraniu grosza, jak tylko ten talent straci, musiémy innego poszukać na jego miejsce.
Watzdorf, usłyszawszy to, choć niby się rozśmiał, ale zbladł jak ściana i okiem miłosierdzia blagającém rzucił na króla. August się uśmiéchał, popatrzył na Watzdorfa z rodzajem ironii dwuznacznéj i skinął na feldmarszałka, aby szedł za nim.
Nie odrzekłszy słowa, Watzdorf pozostał, zawrócił się i z miną nadąsaną odszedł, a raczéj potoczył się w drugą stronę.
Tymczasem król, przeszedłszy powoli cały szereg pokojów, minąwszy, nie patrząc, mnogie szeregi poustawianych różnych stopni i powołania dworaków, razem z Flemingiem, który nie za nim szedł, ale obok niego — powrócił do gabinetu swojego.
Tu August rzucił się na krzesło, rozparł w niém, głowę położył na poręczy i na stojącego przed sobą Fleminga popatrzywszy z uwagą, zawołał z pewnym odcieniem szyderstwa:
— Wiész, Fleming, ty się lepiéj znasz na ludziach odemnie. Ten twój chłop, to nieoszacowany człowiek. Prawda że powierzchowność ma odstręczającą, że przyjmując cudzoziemców, trudno go wpuścić na pokoje, aby się nie zlękli gbura, tak niedźwiedziowato wygląda — ale cóż chcesz? płaci zato brzęczącą monetą!
Feldmarszałek z uwagą słuchał, nieco się skrzywiwszy.
— Wiele jednak potrzeba było czasu, nim wasza królewska mość oswoiłeś się z nim i zezwoliłeś na to, aby mu składał raporta.
Na to przypomnienie przeszłości król nic nie odpowiedział.
— Masz tam dziś co nowego z Warszawy? — spytał.
— Są dwaj nasi, którzy się dawniéj obiecywali — rzekł Fleming. — Powrócił ks. biskup kujawski, przybył wojewoda inowrocławski. Nowego jednak nie przywieźli nic.
— Nic? — zapytał król — zawsze nic! Fleming, nudzi mnie to wieczne oczekiwanie. Jeśli ty i oni nic dotąd nie mogliście — ha!
Ręką rzucił ze wzgardą.
Feldmarszałek stał zadumany, o stół się oparłszy.
— Wszyscy oni, nieprzyjaciele i przyjaciele, ze swą obrzydłą respubliką i swobodami niedorzecznemi — rzekł król — już mi kością w gardle siedzą. Kiedyż temu koniec będzie?
Fleming, który peruki nie nosił, ale naturalne długie włosy, a w nie parę loków wplecionych — jeden z nich wziął w rękę i jakby od niechcenia się z nim zabawił.
— Warto — odezwał się, dawszy królowi nieco czekać na odpowiedź — warto dla spełnienia wielkiéj idei trochę pocierpiéć i poczekać. Ujarzmić kilkuset latami rozpasania wybujałą respublikę nie jest łatwą rzeczą.
Uśmiéchnął się tajemniczo.
— Ale my przecie chodzimy około tego od początku mojego panowania — przerwał król niecierpliwie. — Mieliśmy raz sposobność wczasie zatargu Ogińskich z Sapiehami; potém nie wiem ile razy. Tymczasem zawsze czekamy i stoimy na tém samém miejscu, jak w tarnowskich górach. Przypomnij sobie, Fleming, coś mi przyrzekał przed wielą laty. Zrobiliżeśmy choć krok naprzód?
— Jesteśmy tak blizko celu — odezwał się Fleming — że nam kroku tylko do niego braknie. To rzecz jawna. Nigdyśmy silniejsi nie byli, jak teraz, po ugodzie z konfederatami tarnogrodzkimi. Rzeczpospolitą mamy w ręku, na łasce naszéj. Hetmańska władza osłabła; ja dziś jestem rzeczywistym wodzem wojsk rzeczypospolitéj jedynych. To, co hetmanom pozostało, w lik nawet nie idzie.
— A więc — przerwał król — na co czekamy?
Z półuśmiéchem Fleming przeszedł się parę kroków po pokoju i powrócił na miejsce, poczynając z rodzajem pobłażliwości dla króla, w któréj się jakby sarkazm przebijał;
— Najjaśniejszy panie, gdy się ma do czynienia ze srogą bestyą, a jedna strzelba i ostatni nabój w zapasie, trzeba ją dobrze przypuścić, aby strzał był pewny. Idzie tu nietylko o koronę waszę, miłościwy królu, ale o przyszłość dynastyi i dwóch krajów, które, zlane ze sobą złożą państwo potężne, postawią saskie plemię Wettinów obok najpiérwszych potentatów Europy. Tu kroku fałszywego postawić się nie godzi. Chwila w któréj się kość rzuci, musi być tak wybraną oględnie, aby warchoły, co się zerwą w obronie swobód pogwałconych, nie miały się na kim opiérać. Musiémy być pewni Wiednia, co i dziś wątpliwości nie ulega, zapewnieni że car nam nie weźmie Kurlandyi, lub prowincyj na kresach które dlań są ponętne, że w ostatku Brandeburczyk, pożądający Gdańska i Elbląga, nie sięgnie po nie.
— Zawsze byłem zdania, że my w takim razie sąsiadom się okupić musiémy — zawołał król. Ziemi mamy aż nadto, podzielić się możemy.
— Tak, ale nie wyrzec się portów i najpotrzebniejszych nam morskich brzegów, bobyśmy ściśnięci tchnąć nie mogli — odparł Fleming. — Gdańska i Elbląga za nic w świecie.
Król ramionami rzucił, jakby go już ta rozmowa nudziła, i zawołał o fajkę.
— Ty z twojemi przemądremi rachubami wielkiego statysty — rzekł kwaśno — z twojém kunktatorstwem, nie dasz mi dożyć upragnionéj godziny.
— Królu — rzekł Fleming — lepiéj w najgorszym razie godzinę tę synowi zostawić w spuściźnie, niż popełnić błąd nie do poprawienia i pozbawić go tronu.
— Więc wiekuiste oczekiwanie! — odparł August. — Nie mówmy o tém.
Fleming usta zaciął; odpowiedź zdawała się już z nich wychodzić, ale ją powstrzymał.
— Wasza królewska mość — odezwał się wkońcu spokojniéj — wiész lepiéj odemnie, ilu nam jeszcze senatorów zyskać potrzeba, aby nie wywołać konfliktu nowych Wiśniowieckich i Ledóchowskich. Samych nawet hetmanów, których zdawaliśmy się miéć w ręku, szlachta od nas odbiła.
Król, ziéwając jakby umyślnie, wstał z krzesła. Niby już zapomniał o czém mówili.
— Wiész — rzekł — że karnawał tegoroczny obiecuje się być jednym z najświetniejszych. Józefina się przekona, że nic podobnego niéma w Wiedniu.
Fleming wesoło podniósł oczy.
— Gdybyż na tych świetnych wieczorach zaświeciła nam jaka gwiazda nowa!
— O! to trudno — rzekł król. — Nie wiem co się stało, ale kobiéty wogóle zbrzydły. Dieskau była wcale nieszpetną, ale chłód wiał od tego posągu; Henryety Osterhausen żałuję, alem ją musiał dla synowéj poświęcić. Koniec końców...
— W Polsce — przerwał Fleming — nowy jaki kwiatek może uszczkniemy.
— O! nie mów mi ani o niéj, ani o jéj kwiatkach — przerwał król. — Dosyć!
I grzecznie zapytał.
— Jak się ma podskarbina?
Nim feldmarszałek miał czas odpowiedziéć na to, król, nie czekając, zagadnął:
— Ostatni karuzel był nędzny! Teatr lichy, z wyjątkiem Faustyny; polowanie nie idzie, jak dawniéj. Starzejemy i my, i to, co nas otacza.
— Ja tego nie czuję jeszcze — odezwał się Fleming — a zdaje mi się że i wasza królewska mość niezawsze widzisz tak czarno.
— Z pewnością rozjaśniłbyś mi w oczach, gdybyś raz skończył z tą swoją respubliką — dodał król, spojrzawszy na swego powiernika, który zlekka ramionami poruszył.
— Odważ się — ciągnął daléj — powiadasz że jesteś silny.
— Na wojsko rzeczypospolitéj mam aż nadto, ale nie na szlachtę. Téj przewódzców ująć potrzeba, a w tém mi niewidzialne ręce i niepochwyceni robotnicy, nieprzyjaciele waszéj królewskiéj mości i moi, szyki nieustannie mieszają.
— Któż? gdzie? — pytał August.
Fleming milczał.
Król przeszedł się z fajką po gabinecie i sam do siebie śmiać się zaczął.
— Babom się w głowie poprzewracało — rzekł. — Co sobie myśli ta waryatka Pociejowa? Czego chce ta przemądrzała Sieniawska? Przyszliśmy do tego, że kądzielami nam grożą! Osobliwa rzecz!
— Pociejowa mści się może za to, że ją Friesen tak prędko porzucił — śmiał się Fleming — a miłościwy pan ledwie raz, jak na żart, chustkę jéj rzucić raczył. Co do hetmanowéj koronnéj, ta staje za mężem i zasłania go. W Polsce, więcéj niż gdzieindziéj, z niewiastami rachować się potrzeba. Często ich ani widać, ani słychać, a przecie, jak matka Denhoffowéj, jak wiele innych, one rządzą, dyrygują, rozkazują. Mało gdzie ich niéma, nawet za biskupami!
— Nawet w konfederacyach! — rozśmiał się król.
— W senatus consultum i na sejmach — dodał Fleming.
— Dobraby to rzecz była — wtrącił August — gdyby we wszystkich kochać się można i wszystkie sobie zjednać; ale większa część — koczkodany, a dużo takich, do których i z koroną na głowie dostąpić niepodobna.
Gdy mówił o kobiétach, królowi się twarz wypogodziła.
— Aa! — ciągnął, pykając — ta twoja respublika kochana, i te twoje republikanki — co one mi krwi napsuły. To tylko dobre, że z niemi koniec nie bywa tak tragiczny, jak z tą nieszczęśliwą Cosel. Lubomirska jest mi dobrą przyjaciółką, a Denhoffowa zupełnie rada, że ją bierze Lubomirski.
— Pociejową powinieneś był wasza królewska mość przez politykę trochę dłużéj zatrzymać i więcéj do siebie przywiązać. Baba utrapiona! Małe to, drobne, słabe napozór, a energią ma szaloną. Tak samo, jak niegdyś z Friesenem pędziła do Gdańska pocztylionem, gotowa oklep przeleciéć do Drezna, gdy się jéj w głowie zakręci.
— A, jużbym ją tu wolał miéć — rozśmiał się król — niżeli w Wilnie lub Warszawie, gdzie mi buntuje ludzi i z Sieniawską razem hetmanów na sznurku trzyma. Pensyą jéj odebrać potrzeba.
— Jestem i ja za tém — rzekł Fleming — niech uczuje, że wasza królewska mość wiész o jéj intrygach i pobłażającym nie będziesz dla niéj.
— Ale cóż przecie przywiózł Szaniawski? — obracając się, począł król.
— Nic nowego, długą listę tych, których jeszcze ujmować i około których zabiegać potrzeba, aby kupić ich milczenie.
August silną rękę podniósł, z pięścią zaciśniętą, i ruchem okazał, czémby usta chciał zamykać.
— Na to jeszcze czas nie przyszedł — odpowiedział, głową potrząsając, Fleming. — Nateraz Watzdorf i dochody ze starostw będą skuteczniejsze.
— Ze starostw — rozśmiał się król — któreście już wszystkie rozdali.
— Odbierzemy je i wykupim — szybko rzekł Fleming — jak skoro z rzeczpospolitą się ułatwimy.
Król ciągle się śmiał niedowierzająco.
— Kiedy? i jak?.. to prawdziwie dla mnie zagadką, a lękam się żeby i dla ciebie nią nie było.
— Przeciągnęła wojna robotę — rzekł Fleming spokojnie — to waszéj królewskiéj mości wiadomo. Musieliśmy się pozbywać Szwedów. Potém potrzeba było pracować nad pochwyceniem dowództwa cudzoziemskiego autoramentu, teraz z hetmanami sprawa, którą zagodzim. Na ostatek coup d’etât nie może się obyć bez porozumienia z sąsiadami, dla których rzeczpospolita nie była groźną, a stanie się nią monarchia dziedziczna.
Król ruszył ramionami, nudził się i niecierpliwił.
— Jużem to słyszał — rzekł — powtarzasz się, mój kochany Fleming. Ja to umiem na pamięć. Każesz mi czekać aż cóś, gdzieś Brandeburczyka sparaliżuje, aby nam nie przeszkadzał, aż Wiedeń da przyzwolenie i car zgodzi się na to. Wszystko wiem.
Fleming zamilkł, był widocznie dotknięty. August przeszedł się po pokoju i zapytał:
— Widziałeś nowe mundury gwardyi? Prawda, będą piękne i wspaniałe.
Pytanie to, wrzucone umyślnie, aby odwrócić rozmowę, nie podobało się feldmarszałkowi, ale na nie głową tylko dał znak potakujący. Król daléj ciągnął wpół żartobliwie, jakby go chciał zniecierpliwić:
— Przyszły karuzel potrzeba czémś ożywić i odświéżyć. Jak ci się zdaje? Stroje perskie, czy japońskie dać jeźdźcom?
— Byłoby rzeczą zupełnie nową, gdyby zamiast Persów, wystąpili husarze polscy — rzekł Fleming z przekąsem.
— Myśl nie jest zła, zapewne — odparł król seryo — ale to żołniérz ciężki, prawie śmiészny dziś, niéma wdzięku. Cóś w tém jest barbarzyńskiego.
— A w Persach? — wtrącił feldmarszałek.
— Persów jużeśmy nieco ze rdzy otarli na teatrze — rzekł August — wyglądają przyzwoicie.
Zerwała się rozmowa.
Na stoliku leżało pismo hetmana litewskiego Pocieja; król je wziął, uśméchając się, popatrzył na nie i rzucił.
— Ten twój Pociej, gdy tu był ostatnią razą — rzekł — nie dotrzymał nam placu. Pod ręce go do domu odprowadzono, tak się spił brzydko. Źle pije i dlatego żona go za nos prowadzi, dokąd chce. Słaba głowa!
Feldmarszałek słuchał, nie wiedząc już co mówić, gdy król, w okno popatrzywszy, dodał:
— Myśliwski dwór trzeba nanowo przystroić. Montresora do polskiego myśliwstwa przesadzić, tam będzie pożyteczniejszy.
I nie czekając odpowiedzi, król przysunął się do feldmarszałka, patrząc mu w oczy.
— Gdybym miał tyle piéniędzy, co ty, Fleming, natychmiastbym kupił ten rubin. Spać mi to nie daje. Śnię o nim. Muszę go miéć! Może być tak akomodowany, aby służył do berła, do szpady w potrzebie i za spinkę. Ogromny! widziałeś go? Watzdorf mi na niego obiecał piéniędzy.
— Zapewne ich dostanie — rzekł wkońcu feldmarszałek — i wola królewska się spełni; ale rubin, jak rubin, jabym ich wolał użyć tam!
Wskazał ku północy.
Król trząsł głową.
— Daj mi pokój! To beczka Danaid! Niéma nic ważniejszego nad to, aby wasz król wspaniałością się nie dał ubiedz żadnemu z panujących. Nie dozwolę, aby mi z rąk ten rubin wydarto, chodzi o honor mój!
Z królem już o niczém poważniejszém mówić nie było podobna. Feldmarszałek nie próbował nawet tego, August zwierzył mu się na ucho z jakimś skandalem dworskim, w którym grał rolę jeden z oficerów otaczających Fleminga; potém, niespokojny o przyszłą maskaradę, kazał przywołać znowu Watzdorfa i wydał mu jakieś rozkazy, które natychmiast spełnione być miały.
Zaledwie się to skończyło, przybył koniuszy z oznajmieniem, iż andaluzyjskie konie podprowadzono, które król widziéć pragnął. Ponieważ dzień był chłodny, podano futro, które zarzucono na ramiona królowi. Otuliwszy się niém, wybiegł na ganek, u którego masztalerze stali, trzymając przywiedzione źrebce.
Dokoła gromadziło się mnóstwo ciekawych; odkryto głowy. Król na nikogo nie spojrzał nawet, całą uwagę zwracając na przepyszne konie.
Jednego z nich, który mu się szczególniéj podobał, kazał dosiąść i przejechać. Dawniéj samby się pewnie porwał próbować, czując w sobie siłę; teraz wolał to zlecić komu innemu.
Wśród wrzawy i tłoku, który panował w dziedzińcu, Fleming potrafił się niespostrzeżony wysunąć i odszedłszy nieco nabok, gdzie nań powóz jego i konie oczekiwały, rzuciwszy zdala okiem na otaczających króla, kazał się wieźć do swojego pałacu przy Nowym rynku.
Zaledwie się feldmarszałek wsunął, gdy Watzdorf i cała klika niechętnych staremu ulubieńcowi pańskiemu, między nimi Vitzthum na piérwszém miejscu, zjawiła się, ściągając do króla.
August, jak się to teraz dosyć często trafiało, był w drażliwém usposobieniu. Nic mu nie smakowało, burczał i szydził, wołał i odpędzał ludzi; potrzebował niecierpliwie tych, których nie było, a pozbywał się tych, co byli pod ręką. Pamiętny tylko rad Fleminga, czy z własnego instynktu, dwóch z głowami wygolonemi, zdala stojących republikanów, grzecznie ręką pozdrowił, co zdawało się ich uszczęśliwiać, bo się rękami i głowy aż ku ziemi majestatowi pańskiemu pokłonili. Król wskazał ich nieznacznie Vitzthumowi i szepnął mu:
— Patrz, Fritz, jak się zdają pokorni, gotowi do nóg upaść, a na swoich śmieciach tak to krzyczy i zżyma się, że im rady dać nie można. Zły przykład dla naszych Sasów, którzy już także rezonować zaczynają!




Pałace feldmarszałka Fleminga tak liczne były, jak jego posiadłości w Saksonii, na Szlązku i w Polsce; lubił dobrami handlować i budować się wspaniale. Watzdorf téż już go w tém naśladował i frymarczył na mniejszą skalę. Król, który wspomniał feldmarszałkowi o jego bogactwie, właśnie był od niego kupił za beczkę złota przepyszny pałac japoński, naówczas zwany holenderskim, w którym późniéj bibliotekę umieszczono.
Oprócz niego, miał Fleming na Starém mieście gmach wspaniały, kupiony niedawno od wdowy po zmarłym Pflugu, i ten właśnie zajmował; miał drugi przy Moritzstrasse i Nowym rynku, nie licząc przepysznéj letniéj rezydencyi, wzniesionéj w Uebigau, z pięknemi, rozległemi ogrodami, nad Elbą położonemi. I tę późniéj król odkupił od niego.
Dwór feldmarszałka, jakeśmy mówili, książęco wyglądał. Sto koni było na stajni, liberye i powozy królewskim nie ustępowały. Szczęśliwy w spekulacyach i chętnie spekulujący, Fleming uchodził nie bez przyczyny za jednego z najmajętniejszych w kraju, a choć go i chciwym i skąpym zwano, występował, gdy było potrzeba, ze wspaniałością położeniu jego odpowiadającą.
Pflugowski pałac zajmował teraz z żoną i siostrą swą Przebendowską, wydaną za kasztelana elblągskiego, jeszcze przed elekcyą Sasa. Późniéj dano mu województwo malborskie i podskarbstwo koronne.
Domowe pożycie feldmarszałka — nie było to dla nikogo tajemnicą — powolném mogło się nazywać męczeństwem, które on znosił z rezygnacyą przykładną. Małżonkowie nieczęsto się nawet spotykali ze sobą. Przywołany mąż stawił się, słuchał wyrzutów, ruszał ramionami i odchodził. Dla nieznośnéj żony jednak okazywał publicznie szacunek i należne względy, nie skarżąc się na jarzmo, które nosił. Było w tém trochę dobrze zrozumianéj dumy, bo na cóż się zda skarga próżna, gdy złemu zaradzić nie można?
W téj niedoli swéj Fleming jedyną miał pociechę w siostrze, która od niejakiego czasu osiadła była przy nim w Dreźnie, posiłkując go czynnie we wszystkich jego sprawach i interesach. Jak brat stryjeczny, tak pani podskarbina niepospolitą była postacią na dworze króla, wyższą umysłem i sercem od tłumu, który mścił się za to na niéj nienawiścią. Niezbyt piękna, dziś już niemłoda, podskarbina była typem niewiasty niemieckiéj krwi: świéża, białéj jak mléko céry, oczu niebieskich, smutno zamyślonego wejrzenia, łagodnego i w sobie zamkniętego charakteru, powagi wielkiéj. Była ona dla wielu podziwem i zagadką, bo do kobiét, jakiemi je wiek, dwór i galanterya Augustowska stworzyły, wcale nie miała podobieństwa. Słusznego wzrostu, pięknéj postawy, ruchów zręcznych, obrachowanych i powolnych, ta napozór miła, dobra, łagodna, jasnowłosa pani, kryła w sobie niezmierną energią, siłę woli i rozum przenikliwy. Z temi przymiotami jednak, jak feldmarszałek ze swym rozumem, nie wydawała się przed światem; jak on udawał wesołego koleżkę czasami, ona wolała się osłaniać szatą obojętności i apatyi.
Gdy inne panie lubiły mówić i krzątać się dużo, nieustannie poruszać i okazywać czynnemi, podskarbina, przeciwnie, wydawać się chciała bezczynną i była wielce milczącą. Słuchała i badała więcéj, niż mówiła sama. Po całych często dniach cierpiąc migreny, bóle głowy i nerwowe napady, przyjmowała albo leżąc w łóżku ubrana, lub w krześle nieruchomo siedząc. Zrana przybywały przyjaciółki i najpoufalsi znajomi, po obiedzie od piątéj drzwi stały otworem dla wszystkich, aż do wieczerzy. Schodzili się tu codzień prawie ministrowie, dostojnicy dworu, wszystko co Drezno miało najznakomitszego, cudzoziemcy przybyli dla ciekawości, posłowie zagraniczni, a nadewszystko Polacy, goszczący w saskiéj stolicy.
Około podskarbiny skupiało się przeważnie całe polskie życie Drezna. Tu się przygotowywały sprawy sejmowe i roboty różne, tu rozdawnictwo wakansów i starostw sposobiono. Przez podskarbinę miał Fleming stosunki z Polską, z jéj pomocą jednał sobie ludzi i przysposabiał umysły. Łagodnie, zwolna, umiała przekonywać, rozbrajać i pociągać.
Do towarzystwa nieodłącznego pani Przebendowskiéj należała téż jedna z najmniéj głośnych a najwdzięczniejszych ofiar Augusta Mocnego, matka hrabiego Rutowskiego i panny Katarzyny, późniéj żony Bielińskiego, brata Denhoffowéj — znana pod imieniem Fatymy, a następnie Maryi Aurory, pani von Spiegel. Fatyma pięcioletniém dziecięciem, obwiniętém w kosztowne szaty ze złotogłowu, okrytym klejnotami, zdobytą była przy wzięciu Budy i dostała się w podarku Koenigsmarkównie, która jéj na chrzcie dała swoje imię Aurory. Wyrosła ona potém na cudownéj piękności dziéwczę, które król wydał pozornie za kamerdynera swojego Spiegla i dwoje jéj dzieci wyposażył, uznając. Biédna owa Fatyma, wkrótce opuszczona, jak inne, długi czas przesiedziała w Warszawie, innym współzawodniczkom ustąpiwszy miejsca. Tu poznała się z podskarbiną, która ją pokochała i wzięła z sobą do Drezna. Były to przyjaciółki serdeczne, nierozdzielne. Fatyma-Aurora, niemłoda już, okazywała jednak ślady swéj wschodniéj piękności, która, jak wcześnie rozwijający się kwiat, trwała tylko chwilę w całym blasku.
Dziś ta ruina niewieścia była czémś podobném do wspaniałego posągu rzymskiéj cesarzowéj: wyniosłego wzrostu, dziwnie pięknéj budowy i kształtów, z oczyma ciemno-szafirowemi, z profilem klasycznym, usty uśmiéchniętemi smutno a wdzięcznie i kruczym włosem, okalającym czoło marmurowe. Obdarzona szczęśliwie od natury, życie od dzieciństwa pędząc śród dworu, intryg jego, fałszów i blasku Spieglowa znała świat doskonale, sądziła o nim z surowością kobiéty rozczarowanéj i chłodem spokojnym istoty, co się przyszłości wyrzekła. Długo żyjąc w Polsce, a mając nadzwyczajną łatwość wyuczania się języków, których kilkoma doskonale mówiła, umiała i po polsku, a znała kraj nasz równie dobrze, jak Saksonią. Dwa te charaktery, podskarbiny i Fatymy, godziły się ze sobą doskonale, obie miały jeden sąd i zdanie o ludziach, z tą może różnicą, iż Spieglowa zręczniéj w obcowaniu badać umiała ludzi i zmuszać ich do wydania się z tém, co w sercu mieli.
Nazywano ją zalotną, ale była to chęć podobania się naturalna w pięknéj kobiécie, a niepociągająca żadnéj płochości za sobą. Postępowanie jéj w położeniu dwuznaczném i przykrém było pełne godności i pewnego rodzaju dumy. Nie uniżała się nigdy i przed nikim, nie prosiła o nic, nie lubiła się mieszać w sprawy cudze, a nawet z królem, mimo należnego mu poszanowania, Spieglowa obchodziła się tak, że ją szanować był zmuszony. Cóś wyższego, tajemniczego, osłaniało tę kobiétę niewiadomego rodu, okrytą klejnotami w zakrwawionéj kolebce, rzuconą na łup losom, na pastwę nienasyconéj namiętności i na długie lata cichéj tęsknoty za zmarnowaną młodością. Może los ten, który Spieglowa umiała znosić jak niezasłużone męczeństwo, z czołem pogodném a sercem wielkiém, uczynił ją dla podskarbiny tak drogą. Kochały się jak dwie siostry i godziły w życia sposobie.
Przebendowska, choć była zmuszoną széroko otwiérać światu drzwi domu, choć około niéj mnóstwo się ludzi przewijało, usiłując względy jéj pozyskać, nie dała się nigdy w nieczyste wiry i prądy pochwycić. Żyła więcéj sama z sobą, z mężem, dopóki chciał jéj ulegać, z bratem, z przyjaciółką, niż z tłumami, które się przesuwały przez jéj salony.
Dom podskarbiny, pojąć łatwo, musiał chwilami stawać się teatrem intryg i plotek, któremi żył dwór i miasto; ale strumień ich przepływał tędy, nie zostawiając mętów po sobie. Odwrócono od niego czasem jaką żyłę życiodajną, aby nią pola zeschłe użyźnić.
Złośliwa zazdrość i nienawiść hrabiny Vitzthumowéj i jéj przyjaciółek, podglądywania i szpiegowania wszystkich pań stojących przy królu i ministrach, mimo żywéj chęci wynalezienia czegoś szkaradnego na te dwie przyjaciółki, coby je z innemi zeszkaradzonemi kobiétami zrównało — nawet potwarzy na nie wymyślić nie umiała, Przebendowskiéj zarzucano intryganctwo, a Spieglowéj dumę.
Dnia tego, gdy feldmarszałek, po urywanéj rozmowie, powrócił do domu, podskarbina, jak się to często trafiało, cierpiąca, nieubrana, siedziała w fotelu u komina, na którym płonął ogień żywy — Aurora Spiegel, która, jak powiadano, nieubrana wyglądała na bardzo pospolitą kobiécinę, miała już na sobie strój poranny. Dotrzymywała towarzystwa przyjaciółce, która głowę mając obwiązaną dużą chustką koronkami obszytą, sparta na ręku, z wyrazem cierpienia na twarzy, wpatrywała się w ogień na kominie płonący, zadumana, myślami gdzieś błądząc daleko. Rozmawiały ze sobą potrosze, cicho, słowy urywanemi, jak dwie przyjaciółki, które z półwyrazu niedomówionego myśli swe odgadywać zwykły, bo je wszystkie sobie oddawna wypowiedziały. Przebendowska potrzebowała wypoczynku, aby się ból głowy mógł uśmierzyć, i drzwi tego dnia zrana zamknięte były dla wszystkich, przeciw zwyczajowi, gdyż zwykle choć się nazywało że nie przyjmowała nikogo, każdy nalegający, szczególniéj gdy z Polski przejeżdżał, bywał chętnie przypuszczany. Nazywano to w Dreźnie, jak twierdzą pamiętniki współczesne, polskim obyczajem.
Tym razem Aurora była na straży, aby przyjaciółki jéj nie zamęczano. Wydawane rozkazy nie mogły się wszakże stosować do pana domu, który do siostry wchodził o każdéj godzinie, gdy mu się podobało.
Wsunął się téż teraz prawie niepostrzeżony, choć mu Aurora zdala znaki dawała, i zbliżył się zwolna do cierpiącéj, poglądając na nią z politowaniem. I on téż sam niemal go był godzien, tak twarz miał jakąś osmutniałą, wyraz zniechęcenia i znużenia na niéj widoczny. Podskarbinie, która go znała dobrze, dosyć było jednego rzutu oka, ażeby poznać iż przychodził z ciężarem jakichś myśli i troską.
Rzadko się zdarzało Flemingowi, i to chyba przed jedną siostrą, zdradzać podobne usposobienie. W najcięższych razach, nawet gdy ostrzyżony i ogolony, w habicie braciszka bernardyńskiego, uciekał od konfederatów, feldmarszałek fantazyi pańskiéj, pewności i wiary w siebie nie tracił. Teraz zdawało się, że one go opuściły. Szedł, wlokąc się krokiem powolnym, stanął, popatrzył, głową skinął, i cicho siadł na stojącym naprzeciw fotelu.
Spieglowa, wejrzawszy na niego, wstała, poszła dorzucić drewko na komin, zakręciła się po salonie i, jakby sobie cóś przypomniała, wysunęła się bocznemi drzwiami nieznacznie. Musiało to być na rękę feldmarszałkowi, bo oczyma powiódł za nią i twarz mu się nieco rozpogodziła.
— Co ci jest? — zapytała słabym głosem podskarbina.
— Co mi jest? — odezwał się, przemilczawszy długo, uśmiéchając się z rodzajem politowania, głosem smutnym, różniącym się wielce od tego, którym przed chwilą mówił do króla. — Co mi jest? Jakże ci to mam wytłumaczyć? Zrozumiész może, gdy ci powiem, że wprost od króla powracam.
Westchnąwszy, Fleming ciągnął daléj zwolna, znużony i zniechęcony:
— Kocham go, szanuję, a natury jego przerobić nie mogę! Ma wszystkie instynkta wielkości, oprócz tego, który do istotnéj wielkości prowadzi. Nic z nim zrobić niepodobna, a nic, niestety, bez niego. Wszystko to, moja droga, cośmy marzyli, rozbije się o płochość człowieka, który zestarzéć się nie umié, nieszczęściami nie dał się niczego nauczyć i umrze, myśląc o teatrze, o mundurach gwardyi, o ładnym buziaku i klejnotach wielkiego mogoła.
— Dziwnie-bo dziś jesteś zniechęcony ku niemu — odezwała się Przebendowska.
— Ani o włos więcéj, niż byłem wczora, kochana siostro — odparł Fleming. — Dziś tylko niepotrzebnie się wyspowiadałem przed tobą.
— Dlaczego niepotrzebnie? — przerwała Przebendowska, podnosząc głowę i odrzucając chustkę, która bladą i zmęczoną twarz jéj osłaniała. — Powinieneś mi się spowiadać ze wszystkiego, jeżeli ja ci się na co mam przydać, choćby na pocieszycielkę.
Feldmarszałek, wprost nie chcąc na to odpowiedziéć, począł po krótkim przestanku:
— Tak, dziś wszystko wistocie widzę w czarnych barwach. O trzy lata starszy jestem od króla, pracowałem długo z nim i przy nim, ludzie mi zazdroszczą buławy, majątku, łaski pańskiéj, wziętości, wszystkiego, a ja wistocie jestem najnieszczęśliwszym z ludzi. Nigdy mi się nic nie powiodło.
— Co za egzageracya, jaka niewdzięczność! — odezwała się podskarbina.
— A tak jest, wierz mi — ciągnął daléj Fleming — powodzenie moje jest złudzeniem dla oczu ludzkich; dla mnie zostały same gorycze nieustannych zawodów. Między nami mówiąc, wcale nie byłem szczęśliwy na wojnie, niewiele miałem powodzenia w dyplomacyi, a wiész najlepiéj jakem się dwa razy ożenił, rozstawszy się z jedną nieznośną, aby zaślubić drugą, która jest karą Boską. Dotąd nie mam dzieci, a jedyna myśl moja i twoja, którąśmy wypiastowali, wykarmili, wyhodowali wspólnie, myśl wielka, mogąca całe życie trudów zapłacić, rozbija się o drobnostki.
— Na Boga, dlaczegóż ją ten los ma spotkać? — zawołała rozbudzona, przestraszona, podnosząc się z fotelu swojego, podskarbina. — Dlaczego, o co się ona ma rozbić?
— Dlatego, że jedni jéj zrozumiéć nie chcą, drudzy nie mogą, inni przyjąć się wzdragają, a nikt mi nie pomaga do jéj wykonania — kończył, ożywiając się coraz, Fleming. — Twoja rzeczpospolita wyżéj ceni mniemane swobody swoje, niż samo życie; woli ginąć, niż być silną i potężną przez zaniechanie tego, co się w niéj wolnością nazywa, a co jest uprawnioném bezprawiem. Król, ach! królby pragnął być władzcą potężnym, bo się urodził do panowania i blasku. W Saksonii mu ciasno, ale król nie widzi daléj. Łudzi się i niecierpliwi; nagli o kroki stanowcze, gdy pole nieprzygotowane; dla pośpiechu gotówby sobie dać poły poucinać; naostatku nudzi się, a gdy się nudzi, na zabawkę woli kupić rubin do korony, niż koronę samę zdobywać, któraby jego dynastyą posadziła na tronie, mogącym narówni stać z Habsburgami.
Podskarbina z natężeniem słuchała tych użaleń. Widać było że ta sprawa obchodziła ją żywo, że przypuścić nawet nie chciała, aby ona mogła spełznąć na niczém.
— A! przesada, przesada! — przerwała nagle. — Zły humor, zła godzina jakaś mówią przez ciebie. Już jesteś zrażony! Ale to się nie godzi!
Podskarbina mówiła, zapominając o bólu głowy, poruszając się niemal gorączkowo.
— Nie mów-że tego, nie mów, ażebyś w końcu sam nie uwierzył w to co mówisz i rąk nie opuścił. Do spełnienia twojéj, gorąco i przezemnie poślubionéj myśli, myśli istotnie wielkiéj, ciebie godnéj, wszystko jest przecie przygotowane, jak nigdy nie było.
— Ale ta szlachta! — zawołał Fleming.
— Cóż może ta szlachta bez senatorów i wodzów? — odparła podskarbina. — To tłum, to fala, którą wiatr podnosi, którą słowo burzy i słowo uspokaja, byle brzmiało głośno. Senat prawie cały mamy w ręku, pewniśmy hetmanów obu, choć może inaczéj udają. Byliżby ci dali dowództwo cudzoziemskiego autoramentu.
— O które dziś sami wrzeszczą, aby mi je odebrać! — zawołał, gorzko się śmiejąc, Fleming.
— O! to są role przybrane, aby zamknąć usta krzykaczom. Tymczasem — mówiła Przebendowska — z tych krzyczących niéma ani jednego, coby się nie dał tak ująć, jak Pociej Szaniawskiemu, gdy w oczach jego zdarł owe sławne punkta, przez siebie i przez drugich podpisane.
Feldmarszałek słuchał, sparty na ręku, ale widać było że go to nie przekonywało. Patrzył roztargniony na ogień, puszczając mimo uszów argumenta, które już umiał na pamięć, bo mu je często powtarzano.
Gdy siostra przestała, znużona, ociérając czoło i cisnąc skronie, w których ból się odzywał, Fleming począł:
— Wreszcie między nami, na domiar moich niepowodzeń, powiem ci, że ja, com pracował całe życie nad tém, aby pousuwać nieprzyjaciół, com się potrafił pozbyć tak niebezpiecznych współzawodników jak Schulenburg, com dla dopięcia wielkiego celu często na środki nie zważał, ja, co niby znam ludzi, zamiast narzędzi posłusznych, z wielkim trudem przysposobiłem sobie nieprzyjaciół. Watzdorf...
— O! — przerwała żywo podskarbina, z niechęcią i pogardą. — Przypomnij że sobie com ja, wiedziona moim głupim instynktem niewieścim, zawsze ci z niego prorokowała. Jakżeś się mógł spodziéwać nawet narzędzie posłuszne, z tak nikczemnego materyału wyrobić? Z próchna robi się tylko śmiecie. Natura to istotnie chłopska, jak nadane mu nazwisko, pozbawiona wszelkiego szlachetniejszego uczucia, chciwa, zazdrosna, łakoma, podstępna, podła!
— Nie wierzyłbym, gdybym nie miał na to dowodów, że mnie zdradza! — zawołał Fleming.
— A ja bez dowodów czułam, wiedziałam, że to nastąpić musi — mówiła podskarbina. — Mógł-że ten gbur postąpić sobie inaczéj? Spragnionego postawiłeś nagle na straży skarbów, cóż dziwnego że mogąc bezkarnie, pragnie je pozyskać? A! to obrzydłe bydlę! — dokończyła poruszona Przebendowska z gniewem. — Bacz tylko — dodała, odetchnąwszy — by ten człowiek nie był narzędziem drugich, by za nim nie kryli się inni. Vitzthumowie mu już kadzą i żonę jego, wieśniaczkę bez wychowania, w czułą wzięli protekcyą.
— A, być może! — rzekł Fleming dość obojętnie. — Nie dbałbym o Watzdorfa jednego, ale jestem otoczony nieprzyjaciółmi i zdrajcami. Tu i w Polsce wyliczyć ich nie potrafię, a gdyby mi jednego prawdziwego przyjaciela wymienić przyszło, zawahałbym się. W Polsce karmiłem ich wszystkich i płaciłem, kłaniali mi się, padali przedemną, a teraz radziby mnie conajprędzéj obalić. Ale próżne to wysiłki! — zawołał, wstając, Fleming. — Król jest lekkomyślny, mściwy, dziwaczny, lecz wié że drugiego Fleminga nie znajdzie łatwo, a bez niego obyć się nie potrafi. Ani szuler ten Vitzthum, ani bufon Watzdorf go nie zastąpią.
Z dumą dokończył. Spojrzała nań podskarbina, uśmiéchnęła się i uderzyła w ręce.
— Otóż takim, jak teraz jesteś, wolę ciebie, niż tego, którym byłeś przed chwilą. Potrzeba wierzyć w swoję siłę, aby czegoś wielkiego dokonać! Ty jeden możesz uratować tę nieszczęśliwą jak ty ją nazywasz, „moję“ rzeczpospolitą. Tak, kraj to mój przybrany, do któregom nawykła, który pokochałam całém sercem. Jeżeli ty mu nie będziesz lekarzem, dni jego policzone.
— Ale to chory, który się nożowi chirurga, co go ma uwolnić od gangreny, broni, jak zbójeckiemu narzędziu! Chory to — mówił Fleming — który nie wié o swéj wielkości i gorączkę bierze za siłę. Trzeba mu zadać gwałt, aby ocalić życie.
— Choćby gwałt! — zawołała Przebendowska; — w sumieniu czyści jesteśmy. Niech krzyczą, niech się rzucają. Choćby ojcowie kamienowali, dzieci błogosławić będą.
— Ślicznie mówisz — odezwał się Fleming — ale to są słowa tylko. Ja miéć będę męztwo, lecz znajdzie-ż się ono w senatorach? Wiész, jak pięknie brzmiącemi wyrazy obleka się ten stan okropny. Zowie się to wolnością złotą, źrenicą swobody, co jest trucizną i śmiercią. Idee republikańskie ulatują po nad tym cmentarzem i zgnilizną. Absolutum dominium! krzyknie jeden i słowem tém wszystkich na nas poprowadzi. Wolą absolutum dominium stu tyranów, niż jednego króla. Co poradzić na to?
Podskarbina białe, chude nieco rączki załamała, słuchając; na twarz jéj wystąpiło znowu zniecierpliwienie.
— Cicho! cicho! — zawołała — ja tego słuchać nie chcę! dosyć! dosyć! Ulżył mi nieco mój ból głowy, a ty mi go wrócisz znowu, temi smutnemi trując mię przepowiedniami. Nie, ja tego słuchać nie chcę! Dosyć!
Fleming wstał i stanął przed nią z szyderskim uśmiéchem.
— Ty słuchać nie chcesz, to czysto po kobiecemu! Boisz się przypuszczeń, a ja czynię je dlatego, ażeby mnie żadna nie spotkała niespodzianka. Pomimo jednak, że mnie te widma złowrogie otaczają, nie wyrzekam się walki. Idę i będę szedł daléj i nie czas się cofać!
— Nie! nie! — potwierdziła Przebendowska — iść trzeba do celu, iść!
— Choćby paść!
— Ty upaść nie możesz — przerwała szybko — nie! Znasz nieprzyjaciół, to już wiele znaczy. Oni się na tobie omylą, nie ty na nich. Miéj oko na Vitzthumów.
Wśród téj rozmowy, coś niby chrząknęło, niby zaskomlało u progu. Był to głos ludzki, ale dziwny, piskliwy.
Feldmarszałek zamilkł, twarz mu się zmieniła nagle, odwrócił się z brwią nachmurzoną. Podskarbina podniosła głowę.
— A! to nic — rzekła obojętnie — to ten nieznośny Serwuś.
Fleming ujrzał wistocie nieśmiało wysuwającą się z bocznych pokojów postać oryginalną, którąśmy już zdala widzieli w towarzystwie pana podkomorzego Dziubińskiego, pana Serwacego Przebendowskiego. Ubogi ten i bardzo daleki jakiś krewniak podskarbiego, gdyż stosunku jego do familii możnéj nigdy wyjaśnić nie było podobna, siérotą wzięty był przez ówczesnego wojewodę malborskiego do dworu jego. Wojewoda dał mu wychowanie i dla imienia, które nosił, przywiązał go do domu swego, z jakąś ekspektatywą niejasną lepszéj przyszłości, protekcyi, kawałka chleba z łaski króla, wójtostwa jakiegoś, urzędziku, lub bogatego ożenku.
Związki, nawet oddalonego pokrewieństwa, imiennictwa, nazwiska albo herbu były jeszcze naówczas, more antiquo, daleko silniejsze, niż dzisiaj. Rodziny trzymały się spójno i ratowały przez poczucie obowiązku.
Pan Serwacy, którego poufale Serwusiem zwano, z pozoru wydawał się najnieszczęśliwszą, upośledzoną, zahukaną istotą, choć naprawdę więcéj daleko był wart, niż się zdawało.
Czém i kim był w głębi, tego nikt, nawet ci co z nim codziennie od lat wielu obcowali, powiedziéć nie umieli. Któś go na żart przezwał Proteuszem, inni złośliwi chrzcili Kameleonem, lecz większa część miała go za bojaźliwego głuptaszka, niewiedzącego dokąd idzie i dlatego zmieniającego ciągle fizyognomią i mowę.
Chociaż Serwuś ów był w domu podskarbiny figurą bardzo podrzędną, na oko prawie nic nieznaczącą, bo jako rodzaj marszałka lub factotum przywiązanym był do usług pani, czasem tylko używanym bywając do zabawiania skromniejszych gości polskich — musieliśmy z nim bliżéj trochę poznać czytelników.
Miany za głuptaszka, bo na niego wyglądał, najczęściéj uparcie milczący, z pod nizkiego czoła dziwne jakieś rzucający wejrzenia, Serwus odzywał się téż niekiedy wcale do rzeczy. Ale powierzchowność miał niezgrabną, długi był, chudy, żółty, przygarbiony mimo młodości i śmiészny tém, że ustami ciągle kręcił, jak gdyby cóś w nich przeżuwał. Pan Serwacy u jezuitów w Wilnie, dokąd oddany był na naukę, uchodził, pomimo to, za nadzwyczaj zdolne i wiele obiecujące subjectum. Wiadomo było powszechnie, że ojcowie życzyli sobie wielce przyodziać go w sukienkę zakonną, nakłonili go nawet, ażeby rok przebył w ich nowicyacie w Rzymie. Ale Serwuś, rozpatrzywszy się tam, choć świetne miał widoki na przyszłość, a w domu żadnych, powrócił do podskarbiego, tłumacząc się że nie uczuł powołania.
Gdy późniéj wyśmiéwano się z téj jego głupoty, ksiądz biskup kujawski, który o tém słyszał, a był wielkim znawcą ludzi, powiadał z uśmiéchem:
— Śmiéjcie się, śmiéjcie z niego, a ja wam powiadam, że jeśli go jezuici miéć chcieli, to nie darmo. Wiadomo że gdy osy gruszkę napoczną i obsiądą, pewnie słodka i dojrzała jest. Tak i z człowiekiem: gdy jezuici w nim smakują, cóś tam być musi.
Miał, czy nie, słuszność ksiądz biskup, wyrokować nie chcemy, ale Serwuś na bardzo zdolnego człowieka nie wyglądał wcale, a mówił tak jakoś dziwnie, plątał się niezgrabnie, zdawał siebie niepewnym, że wszystkich do śmiéchu pobudzał. Miał tyle tylko za sobą, że prawym był, wiernym, aż do przesady skrupulatnym i zaufać mu było można w sprawach piéniężnych. Chciwości nie okazywał najmniejszéj, ani ambicyi. Jeżeli jaką miał, nie zdradzał jéj niczém.
Lubiła dosyć tego pokornego, cichego służkę pani podskarbina, a Serwuś téż dla niéj był oddanym i zapamiętale gorliwym w spełnianiu nietylko rozkazów, ale domyślnych jéj życzeń. Kobiéty dworskie z téj weneracyi dla pani trochę się naśmiéwały, dziwnie ją tłumacząc, co ilekroć Serwusia doszło, burzył się i gniéwał okrutnie. Wiedziała o tém podskarbina i sama uśmiéchała się z jego adoracyi dla siebie, będąc dla biédnego siéroty, trzymającego się zawsze zdala u progu, bardzo względną i łaskawą, bo litość nad nim miała.
Nieznacznie jakoś z wiszącego przy dworze podskarbiego do nieokreślonych zleceń rezydenta, stał się Serwuś niby marszałkiem dworu saméj pani, któréj służbą i czeladzią komenderował w podróżach, wydatki zapisywał, kasę utrzymywał i różne poufne pełnił obowiązki. Zdawał się im téż zupełnie oddanym i niczém więcéj na oko się nie zajmował, choć często na długie godziny znikał z pałacu i wieczorami nawet przesiadywał w mieście. Panny służebne Polki i Niemki, których dosyć było przy pani Przebendowskiéj, szczególniéj się zajmowały tym nieokrzesanym klocem, tą tyką od fasoli — jak go przezywano. Śledziły jego ruchy, szpiegowały zajęcia, wiedziały nawet, choć izbę swą pod dachem na klucz pilnie zamykał, że miał w niéj jakieś roboty tajemnicze, pisywał wiele, z papiérami się nosił, a skryty był i zamknięty we wszystkiém.
Intrygowało to kobiéty, które, nie mogąc go ani zbałamucić, ani pociągnąć ku sobie, miały złośliwie na oku. Był dla nich zabawką ten Serwuś, który na psikusy ich, na zatykaną dziurkę od klucza, pisane krédą na drzwiach koncepta i śmiészki pokątne wcale się zważać nie zdawał. Postać sama Serwusia czyniła go zabawnym. Trzymał się, jak mówiliśmy, nieco pochyło, patrzył z pod oka; usta miał wydęte osobliwie, czoło prawie zawsze namarszczone i pofałdowane, wyraz twarzy niby nadąsany. Rzadko kiedy mu się ona wyjaśniała, a była niepiękna, rysów grubych, płci ciemnéj, cóś sfinksowego w sobie mająca. Gdy się odezwał głosem, jakby z głębi piersi wychodzącym, stłumionym, choć mówił najgrzeczniéj, można go było o gniéw wewnętrzny posądzić.
Zdawał się obcy wszystkiemu, nie przyglądał się i nie przysłuchiwał nigdy, a mimo to widział i wiedział wszystko, postrzegł rzecz najmniejszą i pamiętał drobnostki. Służba go w niczém nigdy oszukać nie mogła. Podskarbi trutniem go przezywał i niewiele dlań miał afektu, nie mogąc mu podobno darować iż zrzucił sukienkę zakonną; ale posługiwał się nim czasami i nie zapominał o nim.
Serwuś nigdy o nic dla siebie nie prosił i mało czego potrzebował. Zmuszony jednak pokazywać się czasami na pokojach, musiał miéć w czém wystąpić przystojnie, ażeby państwu wstydu nie czynić.
Jadącemu do Drezna, podskarbi kazał dać dwa pasy piękne, sukna na kontusz, materyi pół sztuki francuzkiéj na dwa żupany, a na resztę garderoby hojnie wyposażyła groszem siérotę pani podskarbina. Dla siebie Serwuśby o to niewiele dbał, bo gdy na miasto wychodził, ubiérał się jaknajniepozorniéj; ale o honor domu chodziło mu wielce. Na pokoje więc, ilekroć trafiła się tego potrzeba, stawiał się przyzwoicie. Miał i szabelkę srébrem kutą, i buty safianowe czerwone, i czapkę pikowaną wysoką, choć to wszystko, pożal się Boże, niezgrabnie na nim leżało.
Podskarbina, widząc go tak niepoczesnym w polskim stroju, pokilkakroć usiłowała go nawrócić, aby się przeodział po europejsku; lecz zwykle we wszystkiém jéj posłuszny, Serwuś w téj jedynéj rzeczy się opierał, kłaniał do stóp, całował w ręce i w oczach mu łzy stawały, tak się gorąco wypraszał.
— Tak mi Panie Boże dopomóż — mówił głuchym swym i grubym głosem — ja nie potrafiłbym w tém chodzić, ludzieby się ze mnie jeszcze gorzéj wyśmiéwali. Proszę ja dobrodziéjki mojéj o miłosierdzie nademną, żeby mi nie kazała téj skóry zdzierać, bo co nie mogę, to nie mogę!
Dała mu więc pokój pani Przebendowska, sama zmiarkowawszy, iż wistocie biédak śmiészniéjby może jeszcze w nowéj odzieży wyglądał.
— To nie dla mnie! — mówił Serwuś — jak Pana Boga kocham, nie dla mnie! Wolałbym siermięgę.
Został więc w swym granatowym kontuszu i ciemno-buraczkowym żupanie na codzień, a na święta i uroczystości przywdziéwał zielony sajetowy nowy, pod spód kładąc cytrynowy pół-żupanik, wyrabiany w kwiaty, z guziczkami misternemi, do którego i pasik miał garniturowy. Najwytworniejszy strój nie byłby z niego nic innego uczynić potrafił nad to, czém był... tyczką od fasoli, jak mówiły panny. Wisiało wszystko na nim, choć nieustannie, zakłopotany, poprawiał i obciągał niecierpliwie na sobie.
Podskarbina patrzyła nań z pewnym rodzajem macierzyńskiego niemal politowania; śmiała się z niego, bo postawę miał śmiészną, ale dbała o to, aby w domu krzywda mu się nie działa, aby o nim nie zapominano, gdy on tak mało o sobie pamiętał.
Równie łaskawą opiekunkę miał Serwuś w pani Spieglowéj, ale ta, znajdując go zagadkowym, zamkniętym, jakby ukrywającym cóś w sobie, często go wybadywać usiłowała i skłonić do zwierzeń. Próżne to jednak starania były. Aurora, któréj się nieraz udawało za język wyciągnąć kutego na cztéry nogi Bieleckego, faworyta feldmarszałka i takich ludzi jak Lagrasco, Lőwendhal, Friesen, z prostodusznego owego napozór Serwusia niczego wydobyć nie umiała. Dorozumiéwała się tylko, nie bez przyczyny, że w tym człowieku daleko więcéj być musiało, niż powierzchowność okazywała.
Od tego brania na spytki przez panią Spieglową, która przez jakiś otwór do duszy mu zajrzéć chciała, bronił się jak mógł Przebendowski, a najczęściéj grzecznie pozdrowiwszy piękną panią, pod piérwszym lepszym pozorem uciekał od niéj. Feldmarszałek Fleming, który go u siostry widywał i znał tyko zdala, czy powierzchownością zniechęcony, czy jakimś niezrozumiałym powodowany wstrętem, nie lubił Serwusia. Krzywił się, ilekroć go zobaczył, śmiał się iż tego niezgrabnego kloca mogła trzymać podskarbina, nie dawał sobie wytłumaczyć, aby się na co mógł przydać. I teraz, gdy się naprzód głos dziwny Serwusia dał słyszéć, a potém przygarbiona jego, cienka postać ukazała się, feldmarszałek kwaśną zrobił minę.
— A co tam, panie Serwacy? — zapytała, wychylając się z krzesła, — pani Przebendowska.
— Ksiądz biskup i pan wojewoda — odezwał się cicho Serwuś, ociągając pas, a drugą ręką gładząc włosy.
— Ale wiész że jestem chora! — odpowiedziała podskarbina.
— Kiedy oprymują i gwałtem się dobijają — mruknął Serwacy.
— Przeproś księdza biskupa, że przyjąć nie mogę. Dopiéro o piątéj będę mu służyła. Jestem chora!
— Proś ich acan obu do mnie, — rzekł, powstając, feldmarszałek. — Idę ich przyjąć.
Zwrócił się, ręką żegnając siostrę, i dodał z niejakiém szyderstwem:
— Zdaje mi się, że skuteczniejszym od niego będę posłem. Zabiorę ich ze sobą. Tymczasem nie choruj, proszę, niewolno ci chorować. Po południu potrzeba gości przyjąć i ująć. Biskup zapewne ma za rękawem dla nas schowane ważne wiadomości. Listę osób będziemy musieli przejrzéć razem.
Mówił to zcicha, pochylony, a Przebendowska dłońmi cisnęła czoło, patrząc na brata.
— Będę zdrową, gdy muszę — rzekła — dajcie mi tylko odetchnąć. Ból głowy powoli się rozprasza.
Uśmiéchała się z wyrazem smutnym i łagodnym. Feldmarszałek już zdążał ku drzwiom szybkim krokiem i wnet ozwały się głosy witające go, które wdali słabnąc, wkrótce zamilkły.




Za murami miasta, ale tuż prawie przy bramie, znajdowała się onego czasu w Dreźnie nie wyśmienita, ale bardzo znana i uczęszczana gospoda pod Trębaczem. Stawała tam zwykle uboższa szlachta, przybywająca z prośbami, interesami i suplikami do saskiéj stolicy.
Gospoda była staroświecka i, mimo sławionéj czystości Niemców, dosyć niechlujna. Podwórze koni, bryczek, wozów, parobków, czasem wołów i świń pełne; izba wielka, ciemna, wrzawliwa, zapchana; osobne stancyjki dla podróżnych na górze małe, niewygodne, ledwie w sprzęt nieodbicie potrzebny zaopatrzone.
Gospodarz, pan Fryderyk Schwarz, dzień i noc latał jak oparzony, usiłując jaki taki utrzymać porządek. Trzy tłuste, przysadziste dziéwki służebne, w krótkich, wełnianych, grubych spódnicach, z rękawami zakasanemi wyżéj łokci, z włosami po wiejsku dziwnie na wiérzchu głowy związanemi, dwóch chłopców obszarpanych, klapiących pantoflami drewnianemi po podłogach, ledwie nastarczyć mogli nieustannemu wołaniu i potrzebom podróżnych; krzyki się rozlegały cochwila, a ogromna pani Schwarzowa, żona gospodarza, zarządzająca kuchnią, przysiąść przez cały Boży dzień nie mogła, to się kłócąc z dziéwczętami, to z kucharką, to z chłopcami i mężem a niekiedy nawet z zuchwalszymi gośćmi, którzy z izby jadalnéj aż do niéj apelowali.
Najwięcéj ją niecierpliwili panowie „Polaken,“ poczynający sobie zawsze z wielką bezwzględnością, wykrzykujący głośno, narzekający na to „psie niemieckie jadło,“ które im przez gardło przeléźć nie chciało.
Pomimo niedogodności gospody pod Trębaczem i wiecznych z Schwarzem sporów o rachunki, polska szlachta, uboższa zwłaszcza, stawała tu najchętniéj, bo Schwarz piąte przez dziesiąte mógł się z nią rozmówić łamanym jakimś językiem, który z biédy za polski uchodził. Pomagało mu do tego, że długo na Łużycach przemieszkiwał, a jéjmość, choć się do tego nie przyznawała, była rodem Wendką. Z wendyjska, to jest z serbska, mówiąc z Polakami, choć się gorszyła Schwarzowa, gdy od niéj wątroby żądano, bo po serbsku się tak serce nazywa, choć pluła na Polaków, ciągnęła z nich niemałe korzyści i zapraszała, ukończywszy rachunki.
Tego dnia właśnie zajechał był pod Trębacza dawny zapewne znajomy, bo go Schwarz nizkim powitał ukłonem, gdy na podwórze wóz jego długi, nakształt węgierskiego, się wtoczył.
Szlachcic to był chuderlawy, mały, opalony, strasznie ruchawy, niepoczesna figurka, często jakieś w Dreźnie interesa mający.
Od niejakiego czasu zwłaszcza nie upłynął nigdy kwartał, ażeby tu nie postał. Nie gościł długo, zawijał się, kręcił, sznurkował, po mieście latał jak oparzony, przeklinając Sasów, a potém nagle pakował się, zabiérał i do domu powracał. Znano go tu pod przekręconém nazwiskiem Falbińskiego, które on słysząc, śmiał się, ale się Niemcom niém nazywać dozwalał, nie przecząc.
Falbiński ów, często bywając w Niemczech, powyuczał się był praeter propter niektórych wyrazów języka niemieckiego i do pasyi przyprowadzał Schwarza, dowodząc mu, że jego mowa była obrazą Boską.
— Jakże, proszę ja ciebie — wołał w izbie publicznie — ma to być uczciwy język, kiedy wy pana Boga nazywacie „kotem,“ a chléb święty u was „brud.“ Co? nie tak? Bezbożnicy jesteście!
To mówiąc, śmiał się Falbiński, że tak Niemcom dogodził.
Schwarz, ciekawy człek, a z powołania swego potrzebujący wiedziéć z kim miał do czynienia, starał się wybadać, jakie interesa sprowadzały tu szlachcica. Od niego samego jednak nic nie wydobył, choć dawał mu do zrozumienia, że jakkolwiek małe człecze, mógłby mu się może przydać na co, mając pewne stosunki w kuchni dworskiéj i w stajniach królewskich, a naówczas przez małych ludzi i ciasne przesmyki daleko przejść było można. Falbiński się jednak nie wydał z niczém. Zbywał Niemca ogólnikami, że przybywał do „łaski pańskéj, że miał dolegliwości różne, injurye i grawamina od saskich żołniérzy,“ o które się upominał, znanemi sobie drogami.
Tandem wkońcu zawsze tak zakręcił, zawiercił, że Niemiec pozostał jak w rogu. Ale, choćby Polak przebiegły był, gdy się Niemiec uweźmie na niego, zawsze go wytrwałością pokona; tak się i tu stało. Ostatnią razą, w czasie bytności Falbińskiego, Schwarz go tak tropił, iż wkońcu musiał jakiś ślad znaléźć; poczém niżéj się już kłaniał szlachcicowi, służył mu bardzo zabiegliwie i szanował. Ale co o nim się dowiedział, tego nawet żonie nie odkrył.
I tym razem Falbiński, przybywszy około południa, ledwie konie postawił, sam się trochę otrzepał i przeodział, woźnicy dał parę szturchańców, napominając go, jak się ma w tém mieścisku trzymać na ostrożności od złodziejów i złych ludzi — wnet zniknął. Nie było go do późnego wieczora. Nazajutrz tak samo mało gościł w gospodzie, bigos podróżny kazał sobie na śniadanie w kuchni odsmażyć, wódki się napił i jak poszedł, tyle go było widać.
Nad wieczorem wrócił dopiéro na górę i czekał na kogoś. O mroku już przyszedł pytać o niego mężczyzna po polsku odziany, wysoki, chudy jak tyczka, pochylony nieco, młody jeszcze, który, jąkając się, burcząc, żując, na dole, dowiedział się o Falbińskiego i wdrapał do niego na górę.
Był to nie kto inny, jak znany nam Serwuś.
Niedarmo go zwano Proteuszem, gdyż kto go widział w pałacu feldmarszałka, a terazby zobaczył, z trudnościąby w nim poznał pokornego totumfackiego podskarbiny.
Jak gdyby, wychodząc z domu, ciężaru jakiego pozbył z siebie, Serwuś śmieléj teraz patrzył, szedł poważniejszym krokiem, minę miał mniéj pokorną, oczy mu jaśniéj patrzyły, usta się nawet do żucia nałogowego inaczéj składały. Tam wyglądał na służkę, tu mu polskie, butne szlachectwo wracało, którego stara krew nigdy zapomniéć nie może. Tak zwany Falbiński oczekiwał już nań, stojąc u wschodów wgórze, a zobaczywszy idącego, aż się z radości wstrząsł cały, zatarł ręce i doczekawszy przyjścia, pochwycił oburącz, zapalczywie ściskając, a całując przybysza na wsze strony.
Serwuś dosyć poważnie i zimno przyjął gorące pozdrowienie. Słowa nie rzekłszy, wszedł z nim do jego izdebki.
Dziura to była, któréj jedno okno brudne wychodziło w obwarowane, ciemne podwórko, i niewiele światła dawało. Łóżko ciasne i krótkie, już wyleżane i derami od koni zasłane, bo bety z niego szlachcic precz wyrzucić kazał, piérza nie znosząc; stoliczek lichy i oplamiony; dwa stołki, w kącie dzbanek i misa gliniana, w drugim tłómoki, sakwy i przybory podróżne, między któremi i próżna od bigosu faseczka widziéć się dawała — zapełniały liche mieszkanie. Podłoga nie pamiętała kiedy ją myto, ściany, pełne gwoździ, kiedy je bielono i wygładzano.
Ale szlachcic w podróży, dla oszczędności, obchodził się lada czém, targował ostro i z zasady; wiedząc że naród oberżystów niesumienny jest i derusowski, jaknajmniéj wymagał, aby się jaknajmniéj mu opłacać.
Serwuś obejrzał się, wszedłszy, po mieszkaniu i nosem pokręcił. Czuć w niém było stęchliznę, trochę cébuli zalatującéj zdołu od kuchni, zapach koni przyniesiony z derami i miejscową jakąś woń odwieczną, specyficzną, do okréślenia trudną. Falbiński już stołek przysuwał i gościa uprzejmie siedziéć prosił, cicho mu proponując wina lampeczkę, ale przybyły głową potrząsnął i ręką rzucił, odmawiając.
— Nie trzeba, nie — rzekł głosem, jak zwykle, głuchym i przytłumionym. — Ja nie piję.
Posiedzieli chwilę, milcząc i patrząc sobie w oczy.
— No cóż? źle? — spytał Falbiński.
— A źle — odparł Serwuś — źle!
— Jednak ja powiadam, że zjedzą licha, żeby się im to udało. Periclitantem respublicam mali ludzie uratują, jak Boga mego kocham, uratują! — zawołał Falbiński.
Przebendowski ramionami poruszył, jakby ciężar dźwigał, nie okazując, aby bardzo wierzył, iż się to stać może.
— Ja wam powiadam — począł gorączkowo, ruchami sobie dopomagając, chuderlawy szlachcic — zjedzą licha. Ho! ho! Pracują oni już nad tém niemało czasu, ale jak pani stara, co szyje, to rozpara, Sasów przeklętych nagubili już, że ich nie policzyć, piéniędzy wysypali, coby je korcami mierzyć można, nabito im guzów dosyć, nałajano co wlazło, a cóż mają? hę, co mają? figę!
Domawiając tych słów, wyrazistym ruchem, obrazowo przedstawił palcami skutek otrzymany i pokazał aż dwie figi.
Serwuś głową trząsł z niedowierzaniem; twarz mu się zupełnie teraz zmieniła, nabrała wyrazu dziwnie poważnego, jakby uroczystego namaszczenia.
— Nie pochlebiajcie-no sobie tak bardzo i nie cieszcie się zawczasu! — rzekł powoli. — Wiele się im już zrobić udało! Nauczyli ludzi piéniądze brać, a sumienie sprzedawać, kłaniać się do ziemi; pozyskali sobie przyjaciół i przyjaciółek kupę. Groziła im konfederacya, a na czém się skończyło? Kto na niéj wygrał? Oni, nie my! nie my!
— Hę? jakto? — podchwycił Falbiński.
— A kto, proszę, kto? — mówił, coraz głos podnosząc, Serwuś. — Hetmanowie obaj zdradzili, dali panu Flemingowi dowództwo nad cudzoziemskim autoramentem. Cóż to znaczy, jeżeli nie wyrzeczenie się wszelkiéj siły i zdanie się na łaskę? Żołniérz obcy, choć go inaczéj odziano niż Sasów, saski jest zawsze i pójdzie na nas jak w dym i zrobi, co mu każą. Rozpędzą sejm, senatorów znowu, jak Jabłonowskiego, Czarnkowskiego i Urbanowicza, wpakują do Koenigsteinu i Pleienburga, a rzeczpospolitą w chłopy obrócą!
Rozgrzał się, mówiąc, Serwacy, podniósł ze stołka i padł nań znowu, poruszony wielce.
— Niedoczekanie ich! — zawrzał równie gorąco Falbiński — niedoczekanie! Zjedzą licha! Mogą panowie senatorowie sprzedawać siebie, żony i córki, ale szlachta się w dyby zakuć nie da! Co nie, to nie. Pójdą wszyscy, jako jeden, choćby tysiącami ginąć mieli, pójdą i szablami przypomną Pacta conventa! Zjedzą licha!.. Zginie dużo, a no, co robić? na nasienie cóś zawsze zostanie — dodał zapalony szlachcic. — Znajdzie się i drugi Wielogłowski i Wiśniowiecki drugi, a może co lepszego od nich obu, jak Boga mego kocham!
Serwuś słuchał, żując, głowę przechylał na jednę, to na drugą stronę. Potém, niby sobie coś przypomniawszy, począł szukać za kontuszem czegoś głęboko zaciśniętego i dobył wreszcie kawał zmiętego i zbrukanego papiéru, na który szlachcic ciekawemi rzucił oczyma; ale gdy poń ręką sięgnął, nie dał mu go odrazu.
— Czarno na białém — ozwał się powoli Serwuś — oto tu stoi, co sobie zamierzył ten zdrajca Fleming. Wiedzą o tém tylko adepci, inni domyślają się. Trzeba aby o tém cała rzeczpospolita wiedziała.
Falbiński powtórnie rękę wyciągnął, gdy Serwuś zwolna papiér rozglądał i prostował.
— Rzecz to nienowa — mówił — pięć już lat temu gdy ją spisał Fleming, a dwadzieścia może, gdy ja obmyślił, i do dziś dnia przy tém stoi.
Na karcie, którą rozwinął, u góry czytał Falbiński:
„Projekt, jak tron polski dziedzicznym uczynić i prawdziwą wolność w tym kraju zaprowadzić.“
— Smaczny kąsek! — rzekł, chciwie się napiérając papieru, szlachcic. Źrenice mu się rozpaliły i twarz cała czerwieniła. — Infamia! — mruczał — horrendum! Prawdziwie saską wolność chcą u nas zaprowadzić. Wiémy jaka ona jest! Sic volo, sic jubeo, a niepodoba ci się, na chléb i na wodę między cztéry mury! medytuj o marnościach świata tego. Ale się to nie uda.
Czytali tedy kawałkami półgłosem.
Projekt widocznie ułożonym był za konsystencyi wojsk saskich w Polsce, ale tak samo cudzoziemskim autoramentem mógł się wykonać. Zalecano tam królowi przywiązać do siebie ludzi, znających dobrze prawa polskie, dla pomocy; najzdolniejszym i najwięcéj znaczącym dać w zastawy starostwa, dobra stołowe, komorę celną w Gdańsku, cła i żupy solne, w dobrach królewskich zostawując tylko prawo polowania. Przywiązać w ten sposób do siebie ludzi. Zawczasu opracować plan nowéj formy rządu, zostawując tylko sejmiki po województwach, z głosowaniem większością. Naznaczyć po województwach zarządy, którychby wojewodowie byli prezesami. Po jednym pośle z województw wysyłać do Warszawy, z którychby Rada stanu przy królu się składała. Z sejmików do swych deputatów słałyby ziemie żądania, a te większością głosów Rada odrzucałaby, lub przyjmowała i t. d.
Czytali kawałkami ten papiér, zżymając się oba.
— Oto masz, czego żądają! — krzyknął Serwuś.
— Nie uda się! — powtórzył Falbiński.
— Nie powinno się udać — dodał Serwuś — tylko się ichmość nie spuszczajcie na panów hetmanów, na senatorów, na biskupów i duchownych, bo wszyscy są przekupieni i zjednani; na nikogo nie rachujcie, oprócz na siebie!
To mówiąc, oddał papiér Falbińskiemu, a ten z nim jeszcze poszedł do okna, pilnie go znowu odczytując półgłosem, niekiedy przerywając wykrzykami oburzenia. Patrzyli na siebie i zżymali się.
Skończyło się wreszcie czytanie; ale nierychło zebrali się zawiązać znowu przerwaną rozmowę. Głowami trzęśli i wzdychali.
— Zjedzą licha! — raz jeszcze powtórzył szlachcic, starannie dokument chowając w zanadrze.
— Nie przeléwki-to — dodał Serwuś — pamiętajcie z kim mamy do czynienia. Fleming ma głowę potężną, ręce długie dłoń mężną i umié trwać w tém, co postanowił.
Pan Serwacy westchnął.
— Jednego mi żal i srom — rzekł — że feldmarszałek téj poczciwéj kobiécie, siostrze swéj, pani podskarbinie, głowę zawrócił, i ona téż za jeden grosz z nim targuje.
— Tyle co i on warta, baba intrygantka! — wyrwał się Falbiński.
— Tego mi nie mówcie! — oparł się gorąco Serwuś. — Tego nie mówcie, bo ja ją znam lepiéj. Obałamucona jest, ale z gruntu poczciwa. Jakżeby ona zresztą, Niemką będąc rodem, nasz obyczaj republikański mogła zrozumiéć i upodobać? Jéj się to w głowie pomieścić nie może.
Falbiński, śmiejąc się, objął Serwacego oburącz.
— E! ty jakiś! — zawołał żartobliwie. — Nie brońcie pańskiéj podwiki, choćby wam pachniała; Stara podskarbina wam imponuje i jesteście dla niéj z adoracyą, a taka Niemka przeklęta jak one wszystkie! Już ty jéj nie broń!
Serwuś spłonął i oburzył się.
— Na nią nic nie mówcie! — rzekł stanowczo a surowo — nie mówcie!
Widząc go prawie zagniéwanym, szlachcic się pomiarkował, uścisnął go i dodał:
— Co-bo ty się pérzysz zaraz? albo to my starzy towarzysze ze wspólnéj ławy, z pod jezuickiego bizuna, nie możemy sobie pozwolić pożartować?
Serwuś się dał udobruchać i począł z innéj beczki.
— No tak, prawda, starzyśmy przyjaciele i towarzysze. Ja cię, mój Połubiński, znam z Wilna od smarkacza, mam do ciebie słabość, boś był zawsze poczciwym kolegą i weredykiem; kłamać nie umiałeś.
— Bóg mnie skarz — wtrącił żywo pan Paweł, bijąc się w piersi z całéj siły — tegom się i nie nauczył. Dysymulować człek zawsze musi, ano w sercu... czysto!.
— Ja ci téż wierzę — ciągnął Przebendowski — i od czasu jakeśmy się tu przed parą laty spotkali i rozgadali, nie kryję nic przed tobą. Ale kto ciebie wié! może to i źle? Tyś poczciwy, a ludzie niepoczciwi na złe ciebie używać mogą. Mów ty mi szczérze, kto cię tu posyła? poco jeździsz? co tu porabiasz? Ja widzę że się kręcisz, ano spełna nie wiem...
Połubiński (tak się zwał przerobiony na Falbińskiego przez Niemców szlachcic), posłyszawszy to pytanie, plasnął w ręce, ale mu twarz zapłonęła rumieńcem.
— A to dobre! — zawołał — to dobre! Albo ja ci nie mówiłem, że jeżdżę za naszą sprawą szlachecką?
— Ba! rzekł Serwuś zwolna swym grubym głosem — ba! za szlachecką sprawą, a z czyjąż naprawą? Słuchaj-no, nie buńducząc się. Oba my kość z kości szlachta jesteśmy, naszych dobrze znamy. Nasza szlachta swobodę swoję kocha i bronić jéj gotowa, ale między nią ładu niéma. Zawsze któś starszy rej wodzić musi, choć wkońcu czasem, jak Górzyński, szlachtę sprzeda. Bliższa ciała koszula, niż kaftan. Mów ty mnie, kto za tobą stoi?
Połubiński zmieszał się i zżymnął.
— Kto ma stać? nikt! nasza szlachta i po wszystkiém! Za kogo ty mnie masz?
Serwuś, prawie odpowiedzi nie słuchając, począł z głową spuszczoną po izbie się przechadzać, mówiąc jakby sam do siebie:
— Ja-bo was znam! I jabym téż takim był i nie widział końca mego nosa! Szczęściem mnie patres wyprawili na rok nowicyatu do Rzymu. Tam ja dopiéro przejrzałem! Z ciekawości tych ruin, które tam stoją wszędy, jak olbrzymów kościotrupy, zachciało się poznać, co to była za respublika rzymska... Przysiedziałem fałdów, czytając o niéj. Naczytałem się dużo i poznałem, jak na świecie bywało i jak być powinno. Wiem co to były owe Regulusy, Brutusy, Scevole, a choćby Koryolany i Katyliny. Plutarcha mało na pamięć nie umiem. Z niego, z Tacyta i Swetoniusza zrozumiałem ja, jaka u nas wolność być powinna, bośmy my bodaj na to przeznaczeni, aby światu pokazać, co ona może i znaczy. U nas ona w warcholstwo przerosła, ale przynajmniéj ziarno zostało. Nie daj Boże, aby taki Fleming skorzystał z wichru, rozbił stado i do pańskiego zwierzyńca za parkany popędził!
Mówił powoli, z powagą nieco przesadzoną, ale z głębokiego przekonania. Szlachcic, patrząc nań ukradkiem, słuchał, gdyby na theatrum, i dziwił się, acz może niespełna rozumiał. Serwuś zdawał się upajać własną mową.
— Tak — mówił daléj — z naszéj respubliki imię już tylko zostało. W rzeczy panowie czynią z nami co chcą; rycerstwu na koń każą siąść, głodem mrzéć, gospodarstwo zdawszy na żony. Pójdą wszyscy: potém pacyfikacya, panowie kieszenie ładują, a szlachta obdarta powraca, nie wiedząc co zrobiła. Ano Fleming wié czego chce, Sasów z nas pokornych ma poczynić. Nam zaś myśléć należy, jakbyśmy się do rozumu i do ładu dobili, bez pańskiéj kurateli, bo panowie nas wkońcu sprzedadzą.
Zwrócił się do Połubińskiego.
— Słuchaj-że, poczciwy Pawle — zakończył głosem nakazującym. — Mów prawdę, kto cię posyła? hę? szlachta, mówisz? A któż tam jéj głową? Gadaj! Ja się przed tobą nie kryję i tyś się téż przedemną taić nie powinien.
Pokorny Serwuś zwolna teraz doszedł do takiego tonu, iż jak instygator winowajcę, badał szlachcica. Z nich dwóch on czuł się silniejszym i był téż nim wistocie.
— Cóż-bo ty mnie nie wierzysz i w jakiémś podejrzeniu masz, czy co? — krzyknął Połubiński. — Toby dopiéro pięknie było! Cóż ty mnie za zdrajcę masz?
Serwuś stanął z uroczystą miną.
— Nie gorącuj się — rzekł zwolna — ja twojemu sumieniowi wierzę, ani słowa, ale przeto że szparki jesteś, wziąć cię w garść łatwo. Kat-że wie, czy kto z twojéj gorącości nie korzysta? Gadasz o szlachcie. Jużci nie ty, choć z kniaziów Połubińskich, ale ubogi i w dorobku, wykierowałeś się na wodza w województwie i swoim sumptem rzeczpospolitą chcesz salwować. To nie może być. A jak nie ty wodzem i za tobą stoi matador, pokaż go... niech wiém!
Paweł się zmieszał mocno.
— Otóż widzisz — skręcił nagle — jeśli nie za zdrajcę, to mnie masz, z pozwoleniem, za cztéry litery.
Wybuch ten nie wstrzymał wcale Serwusia, który go poklepał po ramieniu.
— Ino się nie gorącuj — powtórzył. — Ja cię mam za poczciwego i nie mówię, żebyś był z rozumu obrany; aleśmy wszyscy łatwowierni, słabi i jak baba nam nie przewodzi, to magnat, a o swéj sile nie chodzi żaden. Jeżeli do sprawy przyjdzie, któż będzie prowadził? ani ty, ani ja, tylko żółtobrzuch jakiś. Patrzajcież żeby nas, jak po tarnogrodzkiéj, nie wystrychnięto na dudków, bo zamieniał stryjek siekiérkę za kijek. Sasów prawda wyprowadzili, ale za nasze własne piéniądze cudzoziemców trzymają pod swoją komendą, na oczywistą zagładę rzeczypospolitéj. Jeżeli druga taka ma się zrobić konfederacya, aby znów jaką się skończyła pacyfikacyą nam po pysku, to żal się Boże poczynać.
Obrócił się do Pawła. Szlachcic filut, dając mu gadać, widocznie się namyślał, jak się miał wykręcać; znać było że spełna prawdy powiedziéć albo nie mógł, lub sobie nie życzył. Bystro mu w oczy patrzył Serwuś.
— Mnie o moję skórę nie idzie — dodał. — Choćby ranie kto zdradził, choćbym ja popadł do więzienia, albobym i łeb dał, choćby mnie, kolanem dawszy, przepędzili, a chleba nie stało... to co? Ja mały człeczyna, nic nie znaczę. Takich jak ja i tysiące ginąć mogą, a znaku nie zostanie. Ale sprawę zgubić, strata byłaby niepowetowana. Jeżeli ci, co ciebie tu posyłają — mówił zwolna — szczérze myślą o ratunku zagrożonéj wolności, dobrze jest; ale jeśli chcą tylko królowi i Flemingowi zagrozić, aby się im okupili i przy tym ogniu własna się ich pieczeń upiekła, to co? hę? Ja sparzony, nie dowierzam, i myślę sobie, panie Pawle: respubliką nam oczy smaruje a może im o starostwo lub o dygnitarstwo chodzi. Hę, słyszysz?
Jak przybity do stołka siedział Połubiński; zrywał się po kilkakroć do odpowiedzi, pomyślał cóś, zamachnął ręką i umilkł. Nagle wstał, podszedł do Serwacego i ściskać go począł serdecznie.
— Poczciwości ty moja! — zawołał — jedyny człowiecze! Ja, dalipan, niewiele wiem, a co wiem, powiem ci szczérze. Wiész że ja z Lidzkiego jestem. Podkomorzy lidzki Gintowt-Dziubiński, szlachcic całą gębą, co nigdy pańskich półmisków nie lizał, to mój pryncypał. Około niego się u nas ludzie kupią, on ma minę, on ma wiarę i wszystkiém kieruje, ale cyt!
— Gintowt? a toć ja go znam! — rzekł, marszcząc się, Serwuś. — Dobry człek, ale ciężki i głowa nie potemu. A w dodatku jeździł tu do Drezna razy ze trzy i z feldmarszałkiem był bardzo serdecznie; ten mu pewnie swoje racye inokulował.
Wmiarę, jak mówił Przebendowski, Paweł mieszał się coraz bardziéj, lecz tém silniéj począł przy swojém obstawać.
— Otóż nie znasz Gintowta! — zawołał. — To frant, maskuje się, a głowa ogromna! On się ani Flemingowi, ani żadnemu Sasowi nie da i przekupić go nie można.
Pokręcił głową Serwuś i spochmurniał, powtarzając:
— Ale ba! Dziubiński! Czy to jemu nas wodzić?
— Nie znasz go — nalegał Paweł. — Szlachcic, republikanin z kośćmi i flakami, słowo ci daję. Ogińscy mu za skórę zaleźli.
— A u Fleminga na nich protekcyi szukał? — rzekł Serwacy.
— Dlatego nie przekupili go jeszcze. Człek prawy, przysięgam ci!.
To mówiąc i sypiąc argumentami, plątał się jakoś pan Paweł i choć długo jeszcze dowodził swego, nie potrafił przekonać Serwacego, który posępnie się zamyślił.
— Bóg z tobą — zakończył Przebendowski z rezygnacyą. — Ja robię, co mi moja powinność każe, a ty jak pokpisz sprawę, to rzecz twojego sumienia.
Połubiński chwycił się do nowego uścisku, na który mu Serwuś chłodno jakoś odpowiedział.
— Papiér który ci dałem — rzekł — każcie przepisać, choćby na tysiąc rąk, niech się rozejdzie po dworach, osadach, zaściankach, niechaj wiedzą, co im grozi. Nie potrzebujecie powiadać zkąd go macie. Tu w Dreznie swojego czasu było go pełno, ale mu drogę przecięto. Panom senatorom, choć go sekretnie nosili po kieszeniach, wielkiéj on awersyi nie czynił. Stoi-ć tam przecież, że ich starostwami, pozorem zastawów, kontentować miano. Nie byli od tego. Dworują tak elekcyjnemu, jakby dziedzicznym monarchą był; nałamywaćby się do nowego obyczaju nie potrzebowali.
Wzdychał Serwacy, głowę zwiesiwszy, i mruczał ciągle.
— Źle to jest, że ja, nędzne człecze, com się na łasce panów wychował, z panów żyję, na nich krzyczéć muszę. Powiedzą na mnie, żem niewdzięczny, ale ja sprawiedliwym być muszę. Jak się człek, w progu stojąc, patrzy na te wszeteczeństwa i podłości, które się tu sprawiają codnia, a łykają za powszedni chléb, możeż być, aby mu się dusza nie burzyła? Inaczéjby uwierzyć przyszło, żeśmy stworzeni na bydło i innego losu niewarci, tylko pod chłostą iść służyć tym, którym ślepa fortuna dała w rękę biczysko.
Paweł słuchał przybity, zmieszany, ani się już siląc na odpowiedź. Czytać mu z twarzy było można, iż czuł że z tym Dziubińskim niezgrabnego bąka ustrzelił. Zawrócić się było zapóźno.
— Ale, słuchaj-no — odezwał się nagle, z krzesła wstając, jakby go co ruszyło, gdy posłyszał na schodach jakieś stąpanie. — Ty mi widzę nie dajesz wiary, a cóż to dopiéro będzie, gdy się jeszcze u mnie z kim takim spotkasz, co ci nie przypadnie do smaku?
— No, z kim? — odparł zdziwiony Serwuś.
— Wieczyście zapomniałem — kończył Paweł — a oto tylko co nie widać, przyjdzie tu nasz dawny kolega, pamiętasz, Bildiukiewicz? Wstąpił potém do nowicyatu i dziś pater.
— Pamiętam go. Wszakże razem z nim jeszcze późniéj byłem w Rzymie i kawał nowicyatu z nim pospołu odbyliśmy.
— Otóż, dziś-em go na ulicy niespodzianie zszedł — mówił Paweł. — Jest tu przyjazdem. Kręci się około dworu. Poznał mnie zaraz, zaczął się dowiadywać pocom przybył, gdzie stoję. Z jednegom mu się wyłgał, ale do drugiego musiałem przyznać. Obiecał zajść pod wieczór.
— To nic — rzekł Serwuś spokojnie. — Rad go zobaczę. Nie potrzebuję cię przestrzegać, abyś język za zębami trzymał, kiedy on około dworu się kręci.
Paweł uderzył się w czoło i rzucił żywo:
— O, tego mi mówić nie trzeba!
Na wschodach wistocie zbliżający się chód słychać było i rozmowę głośną z Niemcami. Spodziewający się Bildiukiewicza Połubiński, przeczuwając go, poszedł do drzwi. Serwuś został w miejscu, ale jak obcując z Połubińskim urósł był w butę i powagę, tak teraz znowu wrócił do swéj zwykłéj pokory: skurczył się, zmalał; przybrał twarz swą powszednią i zboku siadł na stołku.
Paweł, poznawszy po głosie jezuitę, który się o niego dopytać nie mógł, musiał zejść aż na schody. Nazwiska Niemcy nie byli pewni.
Po chwili weszli obaj do izby gościnnéj, przodem młody ksiądz w czarnéj sukience, takiego kroju, że się więcéj domyślać w nim kazała duchownego, niż go oznaczała. Mężczyzna był lat około trzydziestu, blady, ostrych i suchych rysów twarzy, niepiękny, ale z oczów rozum i bystrość patrzyły. Kapłański stan nadał mu zarazem pokorę jakąś i wyższość, a powagę. O Serwacym musiał mu już na wschodach wspomniéć towarzysz, bo jezuita żywo ku siedzącemu obie ręce wyciągnąwszy, zbliżył się do niego, wołając głosem wzruszonym:
— Serwacy? tyżeś to? synu ty marnotrawny?
Zmieszany, onieśmielony, wracając do swéj roli pokornéj, Przebendowski począł od pocałowania ramienia dawnego kolegi.
— Jakżem rad że cię widzę zdrowym! — dołożył ks. Bildiukiewicz. — Cóż się z tobą dzieje? Anim wiedział że tu jesteś.
— A jakże, a jakże! — przebąknął Serwacy — ja tu przy dworze pani podskarbiny ot tak wiszę, dla kawałka chleba.
— Widzisz! — odparł z wymówką młody ksiądz, siadając na podanym stołku. — A nie lepiéj-że ci było sukni téj nie zrzucać? Taby ci nietylko chléb, ale lepszą służbę, bo u pana panów Jezusa Chrystusa, była dała. I nie chciałeś jéj!
— Bom się nie czuł jéj godnym — mruknął Serwuś. — Co to już dziś o tém mówić, post festum. Co się stało, nie odstanie.
W mroku izby już mało co widać było. Bildiukiewicz, przysunąwszy się blizko, z zajęciem się wpatrywał w dawnego towarzysza.
— A wy tu co robicie? — zapytał Serwacy.
— Ja? — odparł bardzo powoli, prostując się jezuita — ja? Mnie tu poprostu zwierzchność moja przysłała. Właściwie jestem tylko po drodze do Pragi i Wiednia. Stanąłem na parę dni odpoczynku u jednego z ojców naszych, który ma miejsce przy dworze. Żona królewicza jest bardzo gorliwą katoliczką, on sam wielce pobożny.
Ks. Bildiukiewicz mówił zwolna, zacinajac się nieco, wahając, ale z wyrazem szczérości.
— Zabawicie tu długo? — spytał Paweł.
— Zapewne dni parę tylko — rzekł Bildiukiewicz. — Myśmy w zakonie słudzy tak podlegli regimentowi i rozkazom wyższych, jak wojskowi. Pytać niewolno, co z nami czynić mają, ani wybierać, cobyśmy woleli. Ojciec-kapelan króla kazał mi czekać na listy.
Serwuś z pod oka ciekawie się księdzu przyglądał, a dawny towarzysz nawzajem pilnie go badał oczyma.
— A ty tu z czém i poco? — zapytał ksiądz Połubińskiego.
— Ja? — zająknął się szlachcic — a no, tak jakem wam mówił: przyjechałem z listami i słowem do pana kanclerza. Chciało mi się téż bardzo saską stolicę i dwór choć zdala zobaczyć.
— I jakże się wam podobały? — pytał jezuita. — Prawda, pięknie tu jest i wspaniale.
— Ani słowa — potwierdził szlachcic. — Na dworze i koło pana po królewsku, ale kraj, przez który się jechało, taki nędzny miejscami, jak u nas; chleba dosyta nie mają. No, i szlachta gdzieś wyginęła.
— Co za dziw, po takich wojnach i spustoszeniu — odpowiedział ks. Bildiukiewicz. — Niezadługo jednak wszystko tu odżyje, bo ład jest, a u nas go niéma. Dobrzeby się nam czegoś od nich nauczyć.
Serwuś chrząknął i żywo zaczął żuć ustami.
— Pewnie, pewnie — rzekł. — Jak oni u nas pogospodarują, to ład zaprowadzą taki, jak u siebie.
— Daj to Boże! — westchnął ksiądz. — Zanosi się też na to, że po naszym królu nie kto inny, tylko syn jego, pan pobożny, bogobojny, weźmie koronę.
— Myślicie? — zapytał Serwuś dobrodusznie.
— Już się to przygotowuje — mówił spokojnie jezuita. — A widzieliście młodego pana?
To mówiąc, obrócił się do Przebendowskiego, który się głupkowato uśmiéchnął.
— Mało nie codzień go widuję — odezwał się. — Grzeczny pan, uśmiéchający się, dla ojca syn najlepszy, obyczajów skromnych, a myśliwstwo miłuje tak jak ojciec, jeżeli nie więcéj.
— Niechby go tylko w tém naśladował — zamruczał cicho jezuita.
Rozmowa obojętna ustała trochę, a Serwuś dorzucił skromnie:
— Młoda królewiczowa powstrzymać go potrafi od innych zbytków, bo pani surowych jest obyczajów i niepobłażająca.
— Widziałem-ci i ją — dorzucił Paweł. — Prawda że cesarskiego rodu, ale żal się Boże powiedziéć, by piękna była.
Serwuś usta złożył do uśmiéchu, ale się nie rozśmiał; ksiądz zmilczał. Między dawnymi poufałymi rozmowa szła, jak z kamienia. Szlachcic, choć się poruszał, ostrożnie wyrazy puszczał przez zęby; Serwuś się swoją głupowatością obszył, a ksiądz, nie znając już teraz towarzyszów, jakiemi szli drogami, nie śmiał być z nimi do zbytku otwartym.
— Zacny to pan i statysta, jakich mało, ten feldmarszałek Fleming, w którego domu macie szczęście zostawać i przy dworze pani podskarbiny — odezwał się jezuita, wpatrując w Serwusia. — Pani téż Przebendowskiéj, wielkiego rozumu i cnót damie, drugiéj trudno znaléźć równéj.
Pochwała ta wzięła znać za serce Serwusia, bo się gorąco odezwał:
— Oj! to prawda, ojcze mój, słuszność macie. Takich niewiast niewiele, bo i głowa i serce jest. Gdyby nie była ze krwi niemieckiéj, niczegoby jéj do perfekcyi nie brakło.
— Przecie duszą i sercem do nas przystała — dodał Bildiukiewicz.
— A tak! tak! — potwierdził Serwuś. — Jednak, że do innego porządku i świata nawykła, choć lat tyle u nas i z nami przebyła, sercem zawsze do swoich ciągnie. Wśród tego zepsowanego świata jedna to pani, co ją poszanować warto.
O tém zepsowaniu jezuita jakoś mówić nie chciał; odchrząknął tylko, westchnął i w okno się zapatrzył.
Wtém Serwuś przypomniał sobie, że pora była dobrze spóźniona, bo w izdebce zupełnie zciemniało. Chwycił z za żupana ogromną srébrną cébulę, dar pani Spieglowéj, poszedł z nią do okna i przeląkł się, postrzegłszy że już blizko było piątéj. O piątéj się wszyscy na pokoje zbierali, więc i on mógł czasem być potrzebnym.
Wstał prędko, żegnając się z panem Pawłem i księdzem, który dopytywać go począł, gdzieby się jeszcze widziéć mogli.
Serwuś się składał służbą i zajęciem; jezuita nalegał, aby chwilę samnasam z sobą spędzili i Przebendowski zaprosił go do siebie, na dzień jutrzejszy.
Zostawiając księdza z Połubińskim, Serwuś, szybko przywdziawszy opończę, z głową schyloną, przygarbiony, wysunął się nieznacznie z gospody, szybkim krokiem idąc przez małe uliczki, wprost do pałacu feldmarszałka.




Przez cały wieczór zwykle, od godziny piątéj poczynając, drzwi się nie zamykały u pani podskarbiny. Całe towarzystwo ówczesne polskie, bawiące stale przy królu, przybywające z suplikami, śpieszyło złożyć uszanowanie opiekunce swéj i pośredniczce. Wszyscy znaczniejsi dygnitarze sascy, choć już dla feldmarszałka ostygli, przeczuwając niełaskę pańską, sam nawet Watzdorf, biegli niemal codzień się tu pokłonić, zajrzeć i rozsłuchać, dostać języka.
Fleming nie po raz piérwszy chwiał się na swojém wysokiém stanowisku, nie dowierzano więc oczom i uszom, choć przed najbliższymi cierpko i z przekąsem August się o nim wyrażał. Wiedziano że feldmarszałek zręcznie bardzo z królem postępować i rozbrajać go umié, a postanowienia odmieniać.
Zwycięzca nie w jednéj walce z intrygą dworską, mógł i teraz dopatrzéć co mu groziło, zapobiedz niebezpieczeństwu i pomścić się na nieprzyjaciołach. Do ostatniéj więc godziny intryganci chcieli stać przy feldmarszałku napozór, aby mu nie dać przedwcześnie powodu do gniewu i odwetu.
Fleming, choć już był dobrze uwiadomiony i znał swoich wrogów, płaszczących się przed nim jeszcze, nie dawał żadnemu poznać po sobie, że go posądzał, nie zmieniał trybu postępowania z nimi, obdarzał niektórych rzekomém zaufaniem, a umysł okazywał tak wesoły i swobodny jakby mu się wiodło najlepiéj.
Z Lubomirskim, zięciem hr. Vitzthumowéj, Który, jako generał saski, pod jego rozkazami zostawał i musiał mu się często przedstawiać, był na oko jaknajlepiéj, znając, a raczéj domyślając się już robót jego w Polsce przeciwko sobie, które z ostrożnością wielką prowadzone były.
Męczył go tém, że się od niego domagał czynnego udziału w wykonywaniu nietajnych nikomu myśli swoich i dawał mu polecenia jaknajtwardsze umyślnie.
Lubomirski, któremu na zręczności nie zbywało, umiejący się znaléźć zawsze przedziwnie, dworak i artysta w swym rodzaju niepospolity, był wszakże tém nastawaniem, zwierzeniami, naleganiem umyślném, dokuczliwém podrażniony do najwyższego stopnia. Gdy feldmarszałek, ująwszy go pod rękę, po całych godzinach zwierzał mu się ze swych planów i niby starał się go zjednać sobie, dając mu dokuczliwe polecenia, książę wkońcu wpadał na myśl, że go przeniknął i że się nad nim znęca. Tak było wistocie.
Intryg hrabiny Vitzthumowéj i jéj protekcyi dla Watzdorfostwa zdawał się feldmarszałek ani widziéć, ani zważać na nie, tak jak stosunku Lubomirskiego z Vitzthumami niby w rachunek nie brał.
Lubomirski unikał, jak mógł, spotkania, ale Fleming go zapraszał, odmówić nie było sposobu a opanowawszy go, albo sam zamęczał, napędzając do roboty, lub dawał w ręce żony, która go dumą i kwasami nękała. Generał był najnieszczęśliwszym z ludzi, ale twarz musiał okazywać wesołą i... być wdzięcznym.
Mniéj panująca nad sobą Przebendowska, choć musiała względem Lubomirskiego zachowywać się zgodnie z bratem, nie powściągnęła się i okazała mu czasami, że wié co o nim trzymać i o Vitzthumów domu. Po kobiécemu czyniła to jednak tak zręcznie, że za przycinek trzeba było jeszcze dziękować.
Podskarbina dnia tego, gdy się ból głowy jéj rozszedł po obiedzie, ze zwykłą uprzejmością gości u siebie witała i zabawiała ich z pomocą Aurory Spiegiel. Uśmiéchała się panom polskim, zadziwiając ich cochwila swą znajomością stosunków i koligacyj. Wiedziała doskonale kto kogo rodzi i w jakim stopniu pokrewieństwa znajdują się różne rodzin gałęzie. Często nawet ta jéj erudycya zawstydzała Polaków, mniéj obeznanych z genealogiami.
Tego wieczora polski kontyngens gości był obfity. Oprócz Szaniawskiego biskupa kujawskiego, Gałeckiego wojewody inowrocławskiego, obu znanych regalistów, ciałem i duszą królowi oddanych, przybył właśnie Rybiński wojewoda chełmiński, Dorpiewski, Sapieha pisarz polny litewski, Chomentowski wojewoda mazowiecki, dwóch Ogińskich i pomniejszych wielu. Fleming znajdował się także u siostry, razem z nieodstępnym swym pułkownikiem Bielcke, który mu wszędzie zwykł był towarzyszyć, tak samo jak Aurora Spiegiel pani Przebendowskiéj.
Towarzystwo bardzo było ożywione; skupiano się około biskupa i wojewody, aby od nich najświéższe powziąć z Polski wiadomości.
Szaniawski, człek niespokojny, żywy, czynny, może nawet, jak na duchownego, do zbytku, któremu suknia biskupia niedobrze jakoś przystawała, choć chmurno patrzył, mówny był bardzo dnia tego.
Zkolei brali go na indagacyą podskarbina i feldmarszałek, ale się to odbywało pocichu. Głośno mówiono o rzeczach obojętnych: o karnawale, który króla zajmował, o młodéj królewiczowéj Józefinie i jéj dworze, o operze i włoskich śpiéwakach, o sprawach europejskich, szczególniéj się interesując postawą Francyi i polityką Wiednia.
Wśród tego przypływu i odpływu gości, Fleming także się absentował, poszedłszy na służbę do króla; przesunął się Watzdorf pokorny i naostatek wbiegła maleńką, uróżowana, ubielona, szeleszcząca jedwabnemi sukienkami, żwawa owa laleczka, która się jeszcze zwała hrabiną Denhoffową, ale już była Lubomirskiemu zaręczoną i wkrótce wyjść miała za niego.
Widzieliśmy zdala tę płochą i zepsutą kobiétę, tém szczególną, że popełniając największe niegodziwości w pogoni za szczęściem, nie miała poczucia winy i grzéchu. Wszystko co robiła, zdało się jéj naturalném; była przekonaną że inaczéj być nie może, a wkońcu Pan Bóg wybryki te pięknéj pani przepuści.
Denhoffowa była, w najściślejszém znaczeniu tego wyrazu, do najwyższéj potęgi podniesioną prostotą: łatwowierną, zapalającą się, niewdzięczną, nieopatrzną, rozrzutną, nieumiejącą nic pohamować, a najmniéj siebie saméj, potrzebujący żyć ciągle w ukropie, w gorączce, często szczérą aż do zbytku, niekiedy z instynktu i potrzeby komedyantką doskonałą, chwilami najniezręczniejszą. Przez głowę jéj i serce płynęło i przepływało dobre, złe, białe, czarne, pstre, a serce obracało się ciągle, jak młynek potrzebujący cóś pytlować.
Nikt jéj nie szanował, lecz wielu się nią na parę godzin zachwycało.
W téj chwili piękna jeszcze Marynia była cala w swém zamęźciu, w tém księztwie, które miała pozyskać (i wprędce utracić). Szło jéj o to, aby jeszcze mocny Fleming, jeszcze znacząca podskarbina, nie posądzili jéj, z powodu Lubomirskiego, o związki z Vitzthumami; obawiała się wszystkich. Przybywała więc tu się wkupić czémś w łaski, nietylko dla siebie, ale dla brata Bielińskiego, któremu swatać chciała dorastającą właśnie córeczkę pani von Spiegel, Kasię, przyznaną i wyposażoną przez króla. Spieglowéj zaś przypodobać się i pozyskać ją sobie nie było można, nie zalecając się pani podskarbinie.
Więc choć dla swojego Lubomirskiego, krewnego zięcia Vitzthumów, skarbiła sobie dobrą wolę hrabiny, a zarazem domu feldmarszałka zaniedbywać nie chciała.
Wpadła do salonu Denhoffowa, jak fryga. Pozdrawiając na wszystkie strony, okręcając się, śmiejąc, pytając i odpowiadając po drodze, wdzięcząc się i uśmiéchając do wszystkich, dobiegła do krzesła podskarbiny, coś jéj zaraz żywo poczynając szeptać do ucha. Uściskała z czułością zbyt wielkąby miała być szczérą, tę najukochańszą swą Aurorkę, zerwała się potém parę razy do innych pań, siedzących wkoło, słowem wniosła z sobą zamęt, burzę, zawieruchę, ale zarazem wesołość, ożywienie, zajęcie.
— A! moja ty droga podskarbinko, moja złota, kochana — poczęła, nachylając się jéj do ucha mała filutka, któréj oczy już biegły gdzieindziéj. — Co ja ci powiem, co ja ci przynoszę!.. Jestem cała wzburzona! Ta Vitzthumowa, niegodziwa, intrygantka, wystaw sobie...
— Jeżeli mi chcesz powiedziéć, kochana hrabino, że Vitzthumowa mojego brata i mnie nienawidzi i radaby pod nami dół wykopać, nie jest to dla mnie nowiną, wiem o tém zdawna — odezwała się gospodyni głosem łagodnym, bez najmniejszego wzruszenia. — Powiédz mi raczéj, kogo hr. Rachela kocha, oprócz siebie i swoich piéniędzy; zatobym ci była bardzo wdzięczną.
— No, to powiem właśnie — szybko dodała Denhoffowa. — Piękny ma gust: kocha Watzdorfa! — To mówiąc, klasnęła w białe, śliczne łączki, całe pierścionkami okryte, i poczęła główką zabawnie potrząsać. — Watzdorfa! tego obrzydliwego gbura, chłopa, na którego ja patrzyć nie mogę. Zdaje mi się że go jeszcze czuć gnojem. Wdzięczy się do niego, do jego żony... do...
Wdzięczy się? ze swemi przekwitłemi wdziękami! — szepnęła cicho podskarbina.
— O! dla Watzdorfa, którego żona do kucharki podobna, jeszczeby hr. Rachela specyałem była — śmiejąc się, zawołała Denhoffowa. — Ta ogromna szkuta, ze swym zadartym noskiem, który się coraz mocniéj do góry podnosi, piękniejsza jest jeszcze od swego ulubieńca. Ale co ja ci powiem — dodała, schylając się. — Zaręczają mi napewno, że Vitzthumowa, rozumié się przez Lubomirskich (zmiłuj się, o tém nikomu! zgubiłabyś mnie) do Pociejowéj posyła, buntuje hetmanową Sieniawską, ma konszachty z Polską, a nie mogąc tu szkodzić feldmarszałkowi, tam przeciw niemu ludzi podburza. Nawet (tu schyliła się do samego ucha) wczoraj... dzisiaj jakiś posłaniec z Polski przybył do nich po piéniądze.
Resztę Denhoffowa dokończyła minkami, wyrażającemi najwyższe oburzenie.
— A, moja droga — odparła spokojnie podskarbina, wszystko to do nich podobne; ale, choć są bardzo zręczni, mogą się ich intrygi przeciwko nim samym obrócić. Feldmarszałek ma oko na wszystko, a jeszcze jest, dzięki łasce króla, dosyć silnym, aby i Vitzthumom dać naukę i Watzdorfa odesłać do Mansfelda. Wierzaj mi!
Denhoffowa zadrżała i skuliła białe ramiona.
— O! ja się téj baby strasznie boję — rzekła — i ostrzegam was, ostrzegam, nie lekceważcie jéj, a szczególniéj męża. Z królem jest zawsze jaknajlepiéj.
— Zkądże wiész o tém ich znoszeniu się z Pociejową i Sieniawską i o tym posłańcu? — zapytała podskarbina.
— Nie mogę powiedziéć, jak cię kocham! ale wiem z jaknajlepszego źródła, z jaknajlepszego! Wierz mi! Jak mamę kocham! — żywo i śpiesznie a tajemniczo pytlowała piękna sroczka, rozglądając się zarazem po zgromadzeniu, uśmiéchając coraz komuś zdala, kłaniając ręką od ust i wachlując. — Pociejowa i Sieniawska intrygują ogromnie teraz. Wszystkie tutejsze stare baby, kwoki nieznośne zaciągnęła Vitzthumowa do swojego pułku; Reussowę z siostrami, Hülchen i resztę.
Podskarbina słuchała tych zwierzeń nieporuszona, bawiąc się końcami chusteczki, którą trzymała na kolanach. Szczebiotanie to nie czyniło na niéj widocznego wrażenia, choć wiadomość o konszachtach Vitzthumowéj z paniami polskiemi i o tym wysłańcu z Polski nie była dla niéj obojętną.
Nasypawszy do ucha gospodyni różnych jeszcze skandalicznych wiadomostek, Denhoffowa, która nigdy długo na jedném miejscu usiedziéć nie mogła, poruszyła się już do wyjścia, aby podobną scenę z Vitzthumową odegrać. Było to jéj obyczajem i zasadą polityki.
— Ale zostań-że trochę — zawołała gospodyni — możebyś do gry ze mną usiadła?
— Ja? ale ja nie mam grosza przy duszy! Watzdorf mi nie wypłacił asygnacyi i czasu téż mi brak — spoglądając na zégareczek, wiszący u pasa, odparła roztrzpiotana. — Muszę dziś jeszcze być w kilku miejscach. Chciałam ci tylko donieść o niegodziwościach Vitzthumowéj, bo ja ciebie z duszy kocham! O! strzeżcie się téj jędzy!
— Ja się nad nią lituję — śmiejąc się pogardliwie, odpowiedziała Przebendowska. — O jéj nieprzyjaźni dla nas wiem zdawna. Feldmarszałek czuwa. Dziękuję ci, kochana hrabino.
Już wstając z krzesła i mając się pożegnać, odwróciła się jeszcze Denhoffowa.
— A! co za głowa ze mnie! — zawołała, chyląc się do gospodyni; — zapomniałam prawie najważniejszéj rzeczy. Wszak będziecie ze Spieglową na reducie? Głowę sobie łamię nad kostiumem. Wszystko spowszechniało! przebiorę się chyba za Indyankę, bo pióra mam śliczne. Mój książę chce mnie ubrać za Dianę.
Roześmiała się sama z tego.
— Ja chyba się za mniszkę przebiorę — dodała podskarbina.
Mais c’est une idée! tylko że do gorsu nie można — szybko poczęła Denhoffowa. — Vitzthumowéj warto poradzić, aby się ukostiumowała za harpią, lub głowę Meduzy. Cha! cha! To mówiąc, pocałowała w czoło gospodynię. — Adieu, adorable!
Ale, odchodząc, postrzegła Fatymę Aurorę i na nią się jeszcze rzuciła.
— A ty, Aurorko, jaki kostium włożysz? — szepnęła.
— Ja?.. wiész że zawsze jestem Turczynką, albo Greczynką — ze smutnym półuśmiéchem odezwała się Fatyma — to mój kostium zwyczajny. Nie chcę być niepoznaną, owszem, wygodniéj mi z tém, aby wszyscy odrazu wiedzieli, kto jestem.
— A ty, ty! — grożąc jéj paluszkiem poczęła Denhoffowa — ty jesteś dziwaczna z tém swojém ostygnięciem i obojętnością na wszystko. Słowo ci daję, że jeszcze tak jesteś piękna, iżbyś mogła zawracać głowy i sama się rozerwać. A! proszę cię, dla nas niéma w życiu tylko to: durzyć się, póki można!
Ruszyła ramionami.
— Moja droga hrabino — zimno odezwała się Spieglowa — ty jeszcze jesteś młoda, a ja starsza, niż mój wiek. Zwiędłam. Dzieci tylko umiem kochać.
Piękna Marynia spojrzała na nią, ramiona jej się podniosły, uścisnęła i pocałowała ją i jak przybyła, tak pierzchnęła pośpiesznie, biegnąc ku drzwiom, po drodze siejąc słowami i uśmiéchami. Kilka razy zatrzymała się przy różnych panach znajomych, kilku młodszych ludzi zaczépiła, nareszcie wyszła, a kobiéty wszystkie powiodły za nią oczyma.
W salonie został tylko po niéj strumień zapachu piżma, który się rozszedł od jéj sukienek i pudru.
— Dziecko zawsze! — szepnęła podskarbina.
Spieglowa pogardliwie usta skrzywiła.
— Gorzéj, bo to małpeczka — rzekła — nielitościwa dla siebie.
— A nadto miłosierna dla drugich — dodał cienki, złośliwy głosik zboku.
Około godziny ósméj gości się w salonie przebiérać zaczęło, najpoufalszych tylko kilku pozostało na wieczerzę, którą codzień na kilkanaście osób zastawiano. Podskarbina czyniła wybór pomiędzy odwiédzającymi i zapraszała tych, z którymi swobodnie resztę wieczoru spędzić mogła.
Z tego dnia téż przeważnie polskie towarzystwo zostało na wieczerzy. Pani Przebendowska miała nadzieję czegoś się jeszcze o burzy, jaką hetmanowe podniosły przeciw Flemingowi, dowiedziéć od nowoprzybyłych.




W ciągu tego wieczora i wieczerzy, pan Serwacy Przebendowski okazał się niepotrzebnym do bawienia gości i nie był wzywanym. Podskarbina szepnęła tylko kamerdynerowi, ażeby po rozejściu się zaproszonych i skończeniu gry przywołał go do niéj. Wysłano więc na górę do zamkniętego już w swéj izdebce i napół rozebranego Serwusia, aby się stawił do pani. Zdziwiło go to nieco, choć nadzwyczajnego w tém nic nie było. Nanowo się więc w buraczkowy żupanik ubrał i gotował zejść po rozkazy.
Lombr u podskarbiny skończył się dnia tego dosyć wcześnie, a pani Spieglowa, pamiętając na ranny ból głowy, gości się coprędzéj pozbywała, aby wcześniéj dać spocząć przyjaciółce, któréj blada twarz zdawała się jeszcze zapowiadać powrót migreny. Ostatni z gości przestępował próg salonu, gdy Serwuś, pilny w spełnianiu rozkazów pani, zjawił się już i odchrząknął zdala, oznajmując o sobie, bo zbliżyć się sam nie śmiał, póki go nie powołano.
Spieglowa, zobaczywszy go we drzwiach, skinęła mu głową poufale i wysunęła się zaraz, a podskarbina dała znak, aby się ku niéj przybliżył.
Biédnego chłopca wyśmiewano w przedpokojach z powodu jego adoracyi tchórzliwéj dla pani, za co on łajał, gniéwał się i oburzał. Wiedziała o téj czci jego od sług podskarbina i śmiała się z nieśmiałości i niezgrabstwa człowieka, którego próżno usiłowała dobrém słowem i łagodném obejściem nieco spoufalić.
Nic to jednak nie pomagało: Serwuś pozostał strwożonym zawsze sługą, jak gdyby od wczoraj dopiéro na dwór był wzięty. Niezgrabstwo jego, jąkanie się, postać niepozorna litość obudzały. Przekonaną była Przebendowska, że wierniejszego i poczciwszego sługi nadeń nie miała; czuła dlań sympatyą, wiedząc jak był osiéroconym i biédnym, nie domyślając się wcale pod tą chropawą powłoką samoistniejszego ducha i charakteru. Chwilami powątpiéwała nawet o zdolnościach Serwusia, który się z tém nie wydawał, że myśléć umiał. Rachowała téż więcéj na jego posłuszeństwo i wierność, niż na rozum i bystrość.
Na skinienie pani, Serwuś począł się zbliżać ku niéj nieśmiało. Chód jego był wahający się, dziwny, pijany prawie; silił się, by w pustym salonie jaknajmniéj sprawić szelestu — stąpał ostrożnie. Niekiedy rzucał wzrok na siedzącą panią i, jak przerażony, spuszczał natychmiast oczy.
Majestat pani Przebendowskiéj odbiérał mu prawie przytomność i siłę.
Podskarbina, patrząc na to, nieznacznie się uśmiéchała. Pochlebiała jéj ta cześć, to pohamowanie, ten trwożliwy wzrok, który spotkania jéj jasnych oczu wytrzymać nie mógł.
— Ale pójdź-że acan tu bliżéj ku mnie — odezwała się wreszcie, wyczekawszy trochę. — Jestem słaba, zmęczona, głośno mówić nie mogę i nie chcę, a trzeba ażebyś dobrze słyszał, co powiem. Zbliż się acan, niepowinieneś być tak nieśmiałym; nie od dziś dnia się przecie znamy.
Serwuś coraz to krok postępował, niepewnym będąc, jak dalece zbliżyć się może. Głowę spuszczał coraz pokorniéj, a długa jego postać zgięła się i przechyliła nabok najpocieszniéj.
Śmiała się w duchu podskarbina. Nim mówić zaczęła, popatrzyła nań jeszcze, jakby pytając oczyma, czy ją zrozumiéć potrafi; wreszcie odezwała się powoli, z rozmysłem, cedząc wyrazy i nie spuszczając go z oka, aby się przekonać, że wyrazy jéj nie zostały stracone.
— Potrzebuję posługi acana — mówiła zwolna. — Nie radabym się go ztąd pozbywać, boś mi tu potrzebny i trudno go zastąpić; ale tam, gdzie go chcę posłać, potrzebniejszym być możesz jeszcze. Bardzo mi o to chodzi, abyś acan to spełnił.
Usłyszawszy wyraz „posłać,“ Serwuś drgnął, podniósł oczy wystraszone i natychmiast spuścił je. Mimowolnie się mu z ust wyrwało:
— Posłać?
W głosie jego tak silnie wyrażony był niepokój i trwoga, że podskarbina na chwilę się wstrzymała.
— Ale nie bój-że się acan — dodała, poczekawszy nieco — niéma znowu w tém nic tak strasznego pocztą pojechać do Warszawy lub do Wilna — do Wilna pewno wypadnie! — i nazad tu powrócić. Prawda że pora zimowa.
— A! cóż tam zima znaczy? — zamruczał, ręką machnąwszy, Serwuś.
— Acan mi możesz wielką uczynić przysługę, boja na niego rachuję, jako na swojego — odezwała się podskarbina.
— A! co tylko pani rozkaże, jam gotów na wszystko! — szybko, jąkając się aż z pośpiechu, podchwycił Serwuś — w ogień czy w wodę!
Uśmiéchnęła się pani.
— Trzeba żebyś mnie acan najprzód dobrze zrozumiał — odezwała się — o co idzie. Zawieziesz acan list ważny do hetmanowéj Pociejowéj i przywieziesz od niéj koniecznie odpowiedź.
Bystro oczyma błysnął Serwuś, choć nie odezwał się ni słowem; twarz mu się zmieniła, czoło zaczynało marszczyć.
— Toć niestraszna rzecz — dodała podskarbina.
— A niestraszna — krótko potwierdził, przeżuwając po swojemu, Serwuś — co ma być strasznego?
— Tak, ale to dopiéro połowa roboty — ciągnęła daléj, bawiąc się chusteczką i w oczy mu patrząc podskarbina. — Wiémy to już z pewnością, że obie panie hetmanowe strasznie przeciwko feldmarszałkowi tam wojują, burzą przeciw niemu panów i szlachtę. Formalny spisek! Może to przesadzone plotki, ale rzecz pewna, że brat mój wielu ma niechętnych tu i tam. Trzeba ażebyś się acan starał przekonać naocznie, jak tam rzeczy stoją, abyś mi z tego zdał wierną sprawę i przywiózł szczegółową relacyą. Nie potrzebuję, zdaje mi się, tłumaczyć acanu, że gdyby się po drodze okazya trafiła, powinieneś ludziom obałamuconym otwiérać oczy.
Podskarbina, przed którą z głową spuszczoną stał dotąd nieruchomy, jak zawsze, nieśmiały i skonfundowany majestatem jéj Serwuś, ujrzała nagle, z podziwieniem, tak nadzwyczajną w nim zmianę, że zpoczątku oczom swym prawie wierzyć nie chciała, a wkońcu ogarnęła ją niemal trwoga. Posądziła go, że biédny chłopak zwaryował.
Serwuś, którego nigdy w życiu takim nie widziała, odprostował się, oczy podniósł, twarz nabrała niezwykłego wyrazu, niepojętego dla niéj. Stał się jakby innym zupełnie człowiekiem. Widoczném było, że w nim zagrała poruszona nagle sprężyna jakaś — nieznana.
Stał niemy jeszcze, drżący, ale patrzył na mówiącą tak śmiało, dziwnie, zuchwale prawie, że biédnéj niewieście zrobiło się trwożno. Ona, co się nie zwykła była lękać niczego, ulękła się téj metamorfozy niespodzianéj, dokonanéj w jéj oczach, jakby dotknięciem różczki czarodziejskiéj.
— Ale co acanu jest? co acanu jest? — zawołała.
Serwuś patrzył, usta mu się poruszały ciągle, a wyrazu wymówić nie mógł. Widocznie wałczył z sobą i pot kroplisty występował mu na pofałdowane czoło; twarz stała się może brzydszą niż była zwykle, lecz jaśniała teraz inteligencyą i energią, do najwyższego podbudzoną stopnia.
— Ja... ja — wybąknął naostatek Serwuś — ja tego uczynić nie mogę!
Podskarbina osłupiała. Nie umiała odpowiedziéć. Całą jéj uwagę ściągał tu człowiek inny, który się zjawił nagle przed nią, istota nieznana jakaś, silna ze słabéj i politowania godnéj, rozwinięta w oka mgnieniu.
— Co acan mówisz? — zawołała.
— Ja tego uczynić nie mogę! — powtórzył, łykając i głową rzucając, jak obłąkany, Serwuś — nie mogę!
Podskarbina milczała przestraszona.
— Niech mi pani każe iść na stracenie, życie dać, kazać się porąbać w sztuki: pójdę, ani drgnę; ale podpatrywać swoich, donosić, nie! to nie może być, nie mogę! Zginę, a tego nie zrobię!
Przebendowska jeszcze dobrze nie zrozumiała. Serwuś przychodził do przytomności i ośmielał się coraz więcéj.
— Ja... jabym za panią życie dał — dorzucił głosem wzruszonym — ale zdradzać swoich braci i do spisku na wolność rzeczypospolitéj się zaciągać, tego ja nie mogę. Niech mnie ubiją! Nie, nie!
— Jakto przeciwko rzeczypospolitéj? — poczęła dopiéro, budząc się niby, Przebendowska, uczuwszy, co w tym człowieku zadrgało i mówiło. Twarz jéj gniéwem się poruszyła. — My chcemy ratować, nie gubić rzeczpospolitą. Ja przecież kraj ten kocham niemniéj od acana. Masz chyba głowę obałamuconą tą waszą tak zwaną swobodą szlachecką, która jest tylko anarchią, nieładem, wyzyskiwaniem ubogich przez możnych. Co się acanu stało? Opamiętaj się! Wolicie więc wszyscy miéć tysiąc panów, którzy wami rzucać i cisnąć was będą, niż jednego, coby rządził łaskawie i sprawiedliwie?.. Co acan mówisz? co się wam stało? ja nie poznaję acana; jam go jeszcze nigdy takim nie widziała. Cóż to za ferwor tak nagły? — kończyła podskarbina.
Serwuś słuchał, jak winowajca, pot ociérając ze skroni.
— Co mam mówić? — odezwał się. — Ja tego uczynić nie mogę, sumienie nie pozwala. Może jestem obałamucony, ale ja tę naszę wolność, niech ona sobie i głupia będzie, kocham i szanuję. A żebym ja na nią nastawać miał, nigdy w świecie! Nie mogę — powtórzył śmiało Serwuś.
— Czegóż acan nie możesz? — już coraz gniéwniéj odezwała się, zwykle bardzo łagodna, podskarbina. — Acanu się w głowie pomieszało! Acan mi tu rezonujesz!
Serwuś głowę spuścił, chwilę przybity zmilczał, jak posąg; ale kości były rzucone i wnet rozpaczliwą jakąś odwagę odzyskał.
— Jestem sługą państwa — odezwał się. — List mi pani każe wieść, to powiozę, oddam święcie i powrócę; ale gęby nie otworzę, podpatrywać nie będę i nawracać nie mogę! To nie moja rzecz. Już mówiłem, jaśnie pani wié co ja myślę.
Pani Przebendowska, spotkawszy opór tak niespodziany, zrazu rozgniéwała się, oburzyła; potém ostygła, a wreszcie i dawna litość nad biédnym siérotą, zwiększona jego obłąkaniem, wróciła do jéj serca.
— Któż, gdzie i jak waćpanu głowę przewrócił? — poczęła. — Co to ma znaczyć?
— Ja zawsze jedno myślałem — rzekł Serwuś pokorniéj — mnie nikt głowy nie zawracał.
— Mów że mi acan szczérze, mów otwarcie; znasz mnie że mu sprzyjam, co to wszystko ma znaczyć? Nie mogę zrozumiéć tego nagłego buntu z jego strony. Byłeś zawsze dobrym naszym sługą...
— A ja się i dziś dam za panią i pana posiekać na kawałki — odezwał się Serwuś — ale co nie może być, to nie może! Nasza respublika tyle set lat była wolna, żebyśmy ją zabijali sami i grzebali! żebym ja do tego rękę przykładał! Toć lepiéj umrzéć, lepiéj umrzéć! — wołał, zapalając się znowu, Serwuś.
Podskarbina przerażona była. Patrzyła na niego. Zapał, z jakim mówił, przejął ją i politowaniem i szacunkiem razem. Załamała ręce.
— Takich jak acan jest tam pewnie tysiące! — zawołała z boleścią. — Sam Bóg nawet nie może ocalić tych, co ocalonymi być nie chcą! O biédni, nieszczęśliwi, zaślepieni!
Słysząc to, Serwuś poruszył się bardziéj jeszcze. Nagle jak stał przed panią, tak padł na kolana, do nóg się jéj schylając.
— Niech mi pani moja, dobrodziéjka najłaskawsza, przebaczy! — zawołał, ręce składając — i albo odpędzi, to pójdę precz, pójdę za kraj świata, choć mi obojga państwa żal będzie, albo niech mi pani zawierzy i listy da. Listy odniosę wiernie. Bóg świadkiem duszy mojéj!
Uderzył się w piersi.
Dobréj, litościwéj kobiécie żal się go zrobiło; coprędzéj kazała mu się podnieść z ziemi i wstała z krzesła poruszona.
— Dosyć-że już tego — rzekła — dosyć! Miéj acan rozum, panie Serwacy. Ja już od acana niczego nie żądam. Idź, proszę, idź!
— Jak mi pani listu nie powierzy — rzekł — no, to pójdę precz, regestra i kasę zdawszy; to będzie znakiem, że już wiary nie mam. A pocóż ja tu wtedy potrzebny?
Łzy mu się z oczów puściły. Podskarbina, uspokajając go, rękę mu położyła na ramieniu.
— Jutro pojedziesz z listem do Pociejowéj — rzekła. — Uspokój się acan, wierzę mu i więcéj niczego nie wymagam. O całém tém niedorzeczném wystąpieniu nie powiem nikomu. Idź wacpan, idź!
Rzucił się Serwuś do pocałowania ręki, zakręcił jak pijany i potoczył ku drzwiom. Podskarbina stała długo, patrząc za nim i nie mogąc oprzytomniéć.
W czasie téj dziwnéj rozprawy z nim, Spieglowa, która czekała na przyjaciółkę w trzecim pokoju (a dla niéj Przebendowska tajemnic żadnych nie miała), usłyszawszy dziwnie podniesione głosy, łkanie, jęk, hałas jakiś, podbiegła ku drzwiom i nie śmiąc wnijść, patrzyła na tę scenę dramatyczną, nie mogąc jéj zrozumiéć. Gotową już była przypuścić, że istotnie ów głuptaszek pani się swojéj oświadczył.
Jeszcze stała w miejscu podskarbina, nie mogąc przyjść do siebie, gdy niespokojna przyjaciółka przysunęła się do niéj.
— Co to było, na miłość Bożą! co to było?
Pani Przebendowska, zamiast odpowiedziéć, padła wysilona na krzesło.
— Biédny chłopiec — odezwała się głosem cichym — oszalał!
— Oświadczył ci się, czy co? Widziałam go klęczącego — rzekła, napół śmiejąc się, Spieglowa.
— Mniéjby mnie może zdziwiło to szaleństwo, niż to, które się nagle w nim objawiło — odparła Przebendowska.
— Wistocie — wtrąciła Spieglowa — patrząc nań zdala, wydawało się jakby miał postawę i głos obłąkanego... Ale cóż to jest?
— Chciałam go jutro wysłać z listem do Pociejowéj — mówiła gospodyni — nie znając go dotąd, co tam w nim siedzi, i razem zlecić mu pragnęłam, aby rozpatrzył się w kraju i przywiózł mi wiadomość. Otóż on, republikanin zagorzały, jak się okazuje, oświadczył mi, że przeciwko swéj ukochanéj wolności szlacheckiéj spiskować nie będzie. Raczéj śmierć i... co chcesz, waryat!
Spieglowa, która długo mieszkając w Warszawie, znała kraj dobrze, zrozumiała to odrazu.
— O! — zawołała — ja się temu nie dziwię. Takich jak on jest wielu; ale że ten głuptaszek, mruk nagle tak się zdecydował!
— Wystąpił jako bohatér-republikanin — z litością dokończyła Przebendowska, palcem uderzając się w czoło i dając poznać przyjaciółce, że to był rodzaj obłąkania.
O wypadku tym poczęły mówić długo i széroko, gdyż wistocie było o czém. Sam z siebie małéj wagi, dawał miarę tego, co się tam dziać mogło, gdzie żywioły podobne, zebrane razem, ogień w sobie wzajem podsycały. Podskarbina osmucona uprosiła tylko Spieglowéj, ażeby wszystko to między niemi dwiema zostało.
— List do Pociejowéj jutro rano mu dam — rzekła — bom zupełnie spokojna, że mi się sprawi wiernie, ale niemniéj jest to zapewne ostatnia tego rodzaju przysługa, któréj żądać będę od niego.
Gdy się to działo w salonie pani Przebendowskiéj, Serwuś, wybiegłszy z niego jak szalony, przeleciał korytarze i wpadł do swéj izdebki pod strychem, włosy sobie rwąc na głowie. Sam teraz nie rozumiał, jak się to stało, iż się ważył wystąpić jak szaleniec przed swą dobrodziéjką, zdradzić się tak fatalnie i nie umiéć powściągnąć. Czuł że popełnił niedorzeczność, ale zarazem i to, że gdyby powtórnie był narażony na podobny wypadek, nie postąpiłby inaczéj.
„Prędzéj późniéj wydać się to musiało” — mówił sobie. — Czekało go wygnanie, lecz niewiele się troszczył o siebie i byt własny, cóś zawsze spodziéwając się znaléźć na świecie, aby nie mrzéć głodem; ale nawykł był i przyrósł duszą do tego domu. Żal mu było podskarbiny, któréj nikt tak wiernie jak on nie mógł usłużyć, kobiéty dla któréj miał cześć, jak dla jakiéjś wyższéj istoty, co wśród powszechnego zepsucia pozostała nieskażoną.
Jedna chwila uniesienia zerwała wszystkie stosunki; — „a przecież, powtarzał Serwacy, biegając po izdebce, gdyby się chwila ta wróciła, nie godziłoby się inaczéj postąpić.” Obwiniał się i uniewinniał, a serce mu się ściskało okrutnie.
Prawdą było, co sam wyznał przed Połubińskim, iż czasu pobytu swego w seminaryum w Rzymie, nie czując powołania do stanu duchownego, mając przytém dosyć swobody korzystania z bogatéj biblioteki kolegium, czytał wielu starożytnych pisarzy, nabywając z książek pojęć i przekonań republikańskich, a miarą ich potém, obcą i niewłaściwą, domowe stosunki oceniał. Czynnego życia niewiele skosztowawszy, rzeczywistemu nie przypatrzywszy się światu, budował sobie własny z książek, marzeń i ideałów. To, co widział na saskim dworze, oburzało go; zdawało mu się, że z republikańskich ziaren domowych lepszy i piękniejszy żywot mógł wykwitnąć.
Mało z ludźmi obcując, nie miał sposobności poddać swych przekonań żadnéj krytyce i dał im w duszy wybujać. Były-to marzenia młodzieńcze; ale Serwuś uparcie się ich trzymał, z natury swéj gdy raz jaką ideę przyswoił sobie, trzymając się jéj zawzięcie. Przez znaczną część nocy, nie mogąc ani robić nic, ani spocząć, chodził po swojéj izdebce, zakłopotany, zgryziony i, smutny. Nadedniem dopiéro sen go zmorzył.
Ruch w pałacu, który się rozpoczynał zawczasu, zbudził go wkrótce do zwykłych zatrudnień. Potrzeba się było w drogę wybierać, chociaż to nie wymagało długiego czasu — juki tylko niewielkie mógł wziąć na pocztowego konia, a mimo zimy inaczéj jak konno podróż odbywać pojedynczemu człowiekowi nie było naówczas we zwyczaju, zwłaszcza takiemu jak Serwuś posłańcowi.
Wybrawszy się tedy, gdy dosyć długo nie odbiérał żadnéj wiadomości od podskarbiny, a potrzebował się z Połubińskim pożegnać i oznajmić mu o sobie, pobiegł pod Trębacza. Pan Paweł wybiérał się téż już w drogę. Zastał go nad tłomokiem, którego sprzączki poobrywane zastępował sznurkami. Taić się przed nim z wyjazdem swym nie miał potrzeby, rzekł więc zaraz przy powitaniu:
— Przyszedłem się pożegnać z tobą; niespodziana rzecz zaszła. Może się gdzie na Litwie spotkamy, bo ja bodaj dziś jeszcze do Wilna się puszczę.
— Co ty mówisz? dokąd? jak? poco? — krzyknął, zrywając się od tłomoka, pan Paweł, nie zważając na to, że tylko co ściągnięty z wielką siłą, natychmiast znów się rozpadł.
— A no, do Wilna! — rzekł Serwacy. — Pan każe, sługa musi.
— Na miłego Boga! Jeżeli do Wilna — począł, napadając go, szlachcic — jeżeli do Wilna, to w jednę drogę jedziemy.
— Pewnie do Wilna.
— Toby dopiéro była gratka dla Matyska! — zawołał Paweł, ręce składając. — Co się masz na gałgańskim koniu tłuc, pojedziesz ze mną. Na wozie miejsca dosyć, choć na trzech, ciężaru mu wiele nie przyczynisz, a będziesz moim zbawcą i dobroczyńcą, bo mnie nieznanemu podróż samotna obcym krajem i bez tego ich szwargotu dojadła tak, żem gotów do nóg ci paść, abyś jechał ze mną.
Prośba ta i dla Serwusia była nie do odrzucenia; jednakże namyśléć się potrzebował, nim ją przyjął i nie przystał odrazu.
Połubiński ze złożonemi nalegał rękami, od drzwi zachodził, nie puszczał, błagał, zaklinał, dopóki choć warunkowéj nie otrzymał obietnicy. Ofiarował się nawet, gdyby tego była potrzeba, dzień i dwa oczekiwać na towarzysza.
Sumienny wielce we wszystkiém, Serwuś, choć gotów był się puścić z Pawłem, sądził że tego bez pozwolenia i wiadomości podskarbiny uczynić nie może. Zawrócił więc zaraz do domu. Tu znalazł już list gotowy, piéniądze na drogę i panią, która z dosyć surową twarzą, milcząca, wyszła mu je doręczyć sama.
— Jedź waćpan dziś, jeżeli możesz, najdaléj jutro — rzekła. — Do mojego męża wstępować niéma potrzeby. O liście, który wieziesz, nikt wiedziéć nie powinien. Oddasz go acan do rąk pani hetmanowéj, a to tak, ażeby przy tém ludzi nie było i plotki z tego niedorzeczne nie urosły.
Serwuś, który dnia tego znowu stał się pokornym, milczącym i nieumiejącym trzech zliczyć, na wszystko odpowiadał „tak,“ a wkońcu tylko, jąkając się i żując, oświadczył, że mu się trafiała okazya, zatém i piéniędzy tyle potrzebować nie będzie.
Podskarbina patrzyła nań z uwagą, widząc w nim znowu starego człowieka i ani śladu wybryku wczorajszego.
— Jeżeli się acanu trafia okazya pewna, bez marnowania czasu, a spowiadania się dokąd waćpan jedziesz, z czém i poco, to jéj sobie użyj. Co oszczędzisz, możesz zatrzymać dla siebie.
Podskarbina chciała mu jeszcze dać naukę, lecz drażliwego przedmiotu dotykać nie śmiała. Dodała tylko:
— Ustnie waćpan odpowiész hetmanowéj na jéj pytania, nie rozwodząc się nad tém, co niepotrzebne, a jeśli mi co żywém także słowem odpowié, przywieziesz jéj rezolucyą. Jedź acan — dodała łagodniéj wkońcu — niech Bóg prowadzi! Powracaj prędko, a nie dawaj tam sobie nikomu głowy zawracać niedorzecznościami. To acanu więcéj może zaszkodzić, niż pomódz.
Nie dając czasu na odpowiedź, do któréj, żując, Serwuś się zabiérał, podskarbina, widząc go już wielce skonfundowanym, podała mu rękę do pocałowania, co było znakiem wielkiéj łaski. Serwuś, napół zgięty, złożywszy nieśmiały pocałunek na białych paluszkach, odszedł upojony i szczęśliwy.
Miał już natychmiast z jukami swemi przenosić się pod Trębacza, gdy niespodzianie nadszedł ksiądz Bildiukiewicz, o którym był zapomniał. Zastawszy go już po podróżnemu, zdziwił się mocno.
— A ty się dokąd wybiérasz? Wczoraj o żadnéj podróży mowy nie było.
— Wyprosiłem się dla mojego interesu familijnego — skłamał narazie niezręcznie Przebendowski.
— Tożeś mawiał dawniéj, żeś jak palec siérota i nikogo nie masz na świecie — odparł ksiądz z niejakiém niedowierzaniem.
— A, to tam się znaleźli dalecy krewni — splątał się jeszcze gorzéj Serwacy; — cóś to tam może kiedyś kapnąć. Muszę się dopilnować. Paweł także rusza na Litwę, to może się razem zabierzemy.
Ksiądz się wiadomością tą bardzo ucieszył.
— Może będziesz w Wilnie? — zapytał.
— A najpewniéj.
— To się prawdziwie opatrznościowo składa — dodał Bildiukiewicz. — Paweł człowiek bardzo poczciwy, ale szałaput okrutny. Będę miał listy ważne do przesłania do Wilna; nie odmówisz mi ich zabrać. Niewielka ci rzecz pójść na śniadanie do starego księdza Trzeciaka.
Ksiądz Trzeciak, braciszek, choć go patrem dla wieku nazywano, wyśmienity człek, był oddawna ekonomem w kolegium wileńskiém.
Nie na rękę wprawdzie było Serwacemu wozić się z listami jezuitów, których o sprzyjanie absolutyzmowi królewskiemu posądzał, ale odmówić przyjęcia ich pozoru nawet nie było.
— Zmiłuj-że się, czekaj na moje listy, łaskę mi zrobisz — dodał, śpiesząc, Bildiukiewicz. — Idę zaraz po nie i pod Trębacza je przyniosę.
Domyślał się Serwuś co za listy, pewnie ze dworu, miał wieźć ze sobą; czuł że się stawał posłańcem tych, co na rzeczpospolitą czyhali; ale cóż miał robić?
Po wyjściu księdza mało sobie palców nie powyłamywał, bo miał zwyczaj, gdy był w utrapieniu, wyciągać je ze stawów. Nic to jednak nie pomogło. Los na przekorę czynił go pomocnikiem tych, którymby był chciał jaknajmocniéj przeszkodzić.

Koniec tomu piérwszego.




  1. Historyczne.
  2. Historyczne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.