<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Skrypt Fleminga
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Augusta II-go
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk Druk J. Ungra
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


SKRYPT
FLEMINGA.

POWIEŚĆ HISTORYCZNA
Z CZASÓW AUGUSTA II-GO,
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.
TOM I.
WARSZAWA.
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA.

1879.


Дозволено Цензурою
Варшава 23 Октября 1878 года.




Druk J. Ungra, Warszawa, Nowolipki Nr. 2406.


Fle-super estremas generosae Poloniae ruinas;
Minge super nomen, quod nova bella parit.
Współczesny wiérsz do Fleminga.


Byłoto roku Pańskiego 1718. Zapisujemy datę nie dla ścisłości chronologicznéj, lecz że ona jaskrawe rzuca światło na wypadki naszéj powieści. Była to chwila właśnie po ukończeniu sejmu pacyfikacyjnego, gdy po długich latach niedoli i nieładu, walki pomiędzy saskim rządem a nierządem rzeczypospolitéj, nowa zdawała się otwiérać era spokoju i odrodzenia.
Jeszcze burza tarnogrodzkiéj konfederacyi zdala odbrzmiéwała echem skarg i utyskiwań, ale nareszcie kończyło się wszystko szczęśliwie. Między stanami rzeczypospolitéj a królem jakby nowe pakta stanęły. Cieszono się zwycięztwem, które było pozorném tylko.
Sasi, których konsystencya w Polsce tak straszliwie była uciążliwą, wychodzili nareszcie za granicę rzeczypospolitéj; zaledwie tysiąc dwieście głów gwardyj królewskich pozostać miało, dla strzeżenia osoby pańskiéj w Warszawie.
Na papierze zwycięztwo konfederacyi było świetne, a w saméj istocie rozbrojono rzeczpospolitą bardzo zręcznie, bo najznaczniejszą część wojsk cudzoziemskiego autoramentu skryptem przez się podpisanym hetmanowie oddali pod komendę saskiego feldmarszałka Fleminga.
Zaledwie kilka tysięcy rozproszonych wojska własnego miała rzeczpospolita, gdy kilkanaście ich na żołdzie jéj nie ulegało rozkazom hetmanów. Tego dzieła, w chwili największego poruszenia umysłów, potrafił ze zręcznością nieporównaną dokonać Fleming.
Był-to moment największéj jego potęgi w łaskach królewskich. Jakim sposobem zajść potrafił Sieniawskiego i Pocieja, aby mu dowództwo to oddali, pozostało tajemnicą. Zaledwie się to dokonało, gdy szlachta, opatrzywszy się nad doniosłością tego kroku, krzyk i lament ogromny podniosła.
Oddawna feldmarszałka Fleminga posądzano o plan przeistoczenia rzeczypospolitéj i przerobienia jéj na monarchią dziedziczną, pod dynastyą saską. Chwila dokonania planu tego zdawała się zbliżać.
Król już był w ulubionéj Saksonii, wśród swego drezdeńskiego seraju. Od lat kilku panią serca jego i względów była, zastępująca odepchniętą hrabinę Cosel, pani Denhoffowa, z domu Bielińska.
Zarówno nad sercem i umysłem Augusta II, jak nad wszystkiemi sprawy ówczesnemi, panowały kobiéty. Historya całego panowania, całéj polityki, wszystkich bohatérów saskich, a poczęści i polskich téj epoki, mieści się w białych dłoniach niewieścich.
Piękna Koenigsmarck użytą jest do traktowania ze Szwedami; królem rządzą zkolei reprezentantki różnych wpływów: Aurora, Esterle, Cosel, Denhoffowa; Egeryą feldmarszałka Fleminga jest podskarbina Przebendowska; za każdym z faworytów i ministrów stoi jakaś pani lub ulubienica; cały areopag intrygantek obsiada zamek drezdeński i wikła około niego sieci; w Polsce więcéj czuć i widać panią hetmanową Sieniawską i Pociejową, niż obu hetmanów. Kobiety władną, rządzą, przez nie dzieje się wszystko, bez nich nic się dokonać nie może.
Król zaczynał starzéć. Denhoffową narzucono mu raczéj, niż się w niéj rozkochał. Po dumnéj hrabinie Cosel, która istotnie kochała króla, następowała laleczka ładna, mała, żwawa, pocieszna, śmiała, obrotna, aktorka doskonała, z sercem wystygłém, płocha, bez poczucia winy, zimna, roztrzepana, zepsuta, chytra i złośliwa.
Dla matki jéj, pani Bielińskiéj, która lubiła żyć, a nie umiała postarzéć, było-to niespodziéwaném szczęściem dostać się do królewskiego worka. Na wszystko więc była gotowa Denhoffowa, nawet na posiłkowanie przemijającym fantazyom króla dla innych kobiet, byle ona tytuł swój i położenie na dworze utrzymać mogła.
Dla zepsutego i zużytego człowieka była-to kochanka dobrana, bo nieustępująca mu w niczém, gotowa na wszystko. Powolność jéj rozciągała się do wszystkich, co mieli wpływ, co mogli szkodzić, których się lękała. Siadała na koń z królem, gdy chciał jechać na łowy, jeździła na wojsk przeglądy, piła wino, pozwalała się okadzać dymem fajki; wszystko można jéj było powiedziéć, nie gniéwała się za nic. Król i dwór po pijanemu obchodzili się z nią niemiłosiernie, z czego śmiała się obojętnie.
Lecz życie płynęło tak wesoło, tak szumnie, tak wrzawliwo, tak złocisto! Złoto lało się przez te białe rączki strumieniem; musiała je miéć dla siebie, aby wspomnienie wspaniałości hrabiny Cosel jéj nie ćmiło, dla siostry, dla matki, dla brata i — dla wszystkich szałów, które jéj przechodziły przez pustą, biédną główkę.
Feldmarszałek Fleming, który z innymi razem dzwonił na pozbycie się despotyzmu dumnéj hrabiny Cosel, rad był téj wietrznéj istocie, która nikomu, chyba sobie saméj tylko, mogła być niebezpieczną.
Było-to w maju roku Pańskiego 1718. Król wrócił z Polski uradowany istotném zwycięztwem Fleminga, gdy rzeczpospolita cieszyła się urojoném. Godziny jéj bytu zdawały się policzone.
Tymczasem król, znudziwszy się w Warszawie, gdzie mu niezmiernie wielu rzeczy brakło, gdzie tylko część wspaniałości, co go zwykła była otaczać, mógł miéć ze sobą — pragnął to sobie nagrodzić w Dreznie.
Stolica Wettinów rosła, budowała się, rozścielała széroko po obu Elby brzegach; pałace stawały, jak czarodziejską różczką z ziemi wydobyte. Za wilsdrufską rogatką po generale Birkholzu ogród i pałac, jak go naówczas nazywano „Dom turecki,“ zamieszkiwała piękna Marynia Denhoffowa. Dom, co dla niéj nie było bardzo pochlebném, otrzymała umeblowany przepysznie po turecku, na sposób sułtańskiego seraju. Tureckie i perskie, indyjskie i asyryjskie stroje, sprzęty, cacka były naówczas w największéj modzie.
Zbliżał się dzień urodzin królewskich, 12 maja. Z narady z matką Marynia postanowiła wielką swą miłość dla króla okazać mu w sposób pewnie dlań najmocniéj przekonywający, rujnując się na wspaniałe jego przyjęcie u siebie.
Wprawdzie piéniądze na to płynęły z królewskiéj kieszeni, ale było to zawsze wielką dla rozrzutnéj Maryni ofiarą wysypać je pod nogi Augusta. Pamiętano że Cosel dawała téż świetne bale; nie chciano się jéj dać zagasić. Tradycya panowania jéj czuć się jeszcze silnie dawała. Sądzono że naśladując ją, jéj władzę i znaczenie się pozyszcze.
Wiosna była trochę chłodna jeszcze; zieloność rozwijała się opieszale, lecz szczupły dom turecki nie mógłby był dworu pomieścić; napół więc musiano ogród zrobić salą do zabawy. Służyły do tego namioty i naprędce zbudowane szałasy. W budynku, w którym król się miał znajdować, wgórze przygotowano ukryte miejsce dla niewidzialnéj orkiestry, która jakby z niebios miała łagodnemi dać się słyszéć tony.
Cały ogród miał być oświécony. Wgłębi wspaniała grota, z któréj oświetlone téż spadały wody strumienie, mieścić miała posągi Herkulesa, Słońca, Apollina, wszystkie uosobienia cnót pogańskich króla, wielkiego siłą i pragnieniami świetności i sławy.
Na skinienie pięknéj Maryni wszyscy Włosi, których dwór był pełen, budowniczowie, malarze, dekoratorowie, muzycy biegli, aby jéj pomódz do przyjęcia ukochanego bohatéra. Z nim razem ministrowie, dwór, rezydenci polscy, cały tłum zawsze w Dreznie mnogich z Polski suplikantów i intrygantów, przyjmować musiała Denhotfowa, a nawet dawne przyjaciółki króla, i te mnogie żony, siostry, krewne dygnitarzy, które około babiego dworu jakby rój gwarny i ruchawy składały.
Niedziw więc, że na dni kilka przed urodzinami pańskiemi musiała Denhoffowa z tureckiego domu uciec do matki, bo tam noc i dzień pracowali rzemieślnicy i wszystko stało rozrzucone.
Urodziny nadeszły wreszcie, a piękna Marynia, obejrzawszy zrana swój Birkholz, znalazła go gotowym na przyjęcie króla, który niespodziankami był zepsuty.
Na paręset osób przygotowano stoły i wino najdoskonalsze sprowadzono z Węgier umyślnie, bo króla upoić było koniecznością, a Denhoffowa zaklinała się wcześnie, iż nikt od niéj trzeźwym nie wyjdzie. — Szło jéj téż bardzo o to, ażeby Polacy znajdujący się w Dreźnie świadkami byli jéj tryumfu i mogli o nim za powrotem opowiadać. Zaproszeni byli wszyscy.
Marynia na ten dzień ubrana była w lamę srébrną, w koronki, w brylanty i wyglądała odmłodzona, odświéżona, rozjaśniona szczęściem, tak że matka się nią nacieszyć nie mogła. Wieczorne światło bardzo jéj było do twarzy, bo na téj niby dziécięcéj twarzyczce życie burzliwe, namiętne, wyryło już niezatarte siady, ale tak jeszcze była piękną, a w oczkach złośliwych, a w ustach naprzemiany uśmiéchających się słodko i szydersko tyle jeszcze było naturalnego i tyle wyuczonego wdzięku!...
Mrok padał, gdy przybył król, którego powitały muzyka, śpiewy i piękna gospodyni, z najpiękniejszemi towarzyszkami, poubiérane za pasterki niby, z bukietami w ręku, z wieńcami, któremi króla oplotły.
Wszystkie panie były w bieli, wiosennemi kwiaty strojne. Królowi dostała się najpiękniejsza gospodyni; inne damy losami ciągnęły kawalerów, którzy im przez ciąg tego wieczora służyć mieli.
Co miał najdostojniejszego dwór, znajdowało się dnia tego u Denhoffowéj. Służba stojąca u drzwi wpuszczała zaproszonych, ale nikogo wypuścić nie było wolno.
Wszyscy musieli dotrwać tu aż do upojenia rozkoszą i winem. Pośrod kobiét jaśniały najpiękniejsze twarze, najświetniejsze imiona i najniebezpieczniejsze gospodyni nieprzyjaciółki, które się do niéj najsłodziéj uśmiéchały.
Zbytek ten, z którym występowała ulubienica króla, raził i napełniał zazdrością. Po za Marynią spoglądano szydersko, ruszano ramionami, a niejedne usta szepnęły. „Niedługo to potrwa, niedługo.“ — Muzyka z Włochów złożona brzmiała pieśnią wesela. Król oglądał się, promieniał, był rad i piękne rączki nadskakującéj mu gosposi całował.
Ale dla króla nie było przyjęcia bez wina i upojenia. Wnet puhary krążyć zaczęły i zdrowie pana wypito z wrzawą, która się w mieście echem odezwać musiała. Zagłuszyła ona muzykę. Kilku polskich gości podniosło kielichy do góry, podrzuciło czapki, kilku poszło do kolan pańskich z życzeniami.
Kielichy, ledwie wypróżnione, napełniały się za zdrowie Denhoffowéj, które król wychylił ogromnym puharem. I znowu wrzawa się podniosła wielka, a muzyka zatrąbiła wiwatem
Taki był początek uczty. Jaśniały ogród, dom, drzewa, ogrodzenie w płomieniach i całe wieńce lamp, przeplatane kwiatami, łączyły z sobą gałęzie lip i świerków. Wpośród nich wystawione stoły ogromne połyskiwały cudowną zastawą, kryształami, porcelaną, srébrami.
Trochę na uboczu stali pan starosta Kociełł z panem podkomorzym Dziubińskim. Obaj mieli to szczęście osobiście być znajomymi pani Bielińskiéj i otrzymali zaproszenie. Starosta już nie po raz piérwszy bywał na takich festynach, więc mu tu już nic się tak dziwném nie wydawało. Ale Dziubiński, domator, którego sprawa kręta przypędziła aż do Saskiéj stolicy, gwoli pozyskania protekcyi, choć się znajdował raz na Saskiéj kępie, gdy król szlachcie tam wyprawiał biesiadę wielką, o takich czarach, jakie tu spotkał, nie miał pojęcia.
Wino téż, którego skosztował, a które naléwano nieustannie, pilnując aby nikt się nie ważył z próżnym stać kielichem, smakowało przedziwnie. Węgrzyn był stary, słodki razem i mocny, dający się pić cudownie, ale zdradziecki. — Upajał on nie gwałtownie, brutalsko napastując, ale wciskając się powoli do mózgu, napełniając głowę jasnością i weselem, czyniąc człowieka najprzód niezmiernie szczęśliwym, nim go zrobił strasznie głupim.
Zdawało się iżby dziécięciu nie zaszkodził, a usta niewieście nie wzdragały się od niego. Wkrótce jednak skutki się okazywać zaczęły; wesołość stawała się niepohamowaną, poufałość nadzwyczajną, kochanie się wzajemne niezmierném. Króla „dobrego“ obstępować wszyscy zaczęli. Lecz poruszając się, każdy uczuł, iż ten niepoczciwy węgrzyn jakby nogi poodrębywał. W głowie jeszcze było dosyć jasno, w sercu wesoło, w duszy promienno, a ruszyć się z miejsca zaledwie było można z trudnością. — Ruszano się jednak, chwiejąc się i śmiejąc, aby bliżéj dobrego króla zobaczyć. Król pił, pił straszliwie, a nietylko pił, ale do picia zmuszał. Któżby panu odmówił?
Dziubiński sumiennie, choć nieco opodal stał, spełniał wolę majestatu; wypił do dna i śmiał się.
— Panie starosto dobrodzieju — mówił do Kociełła — to są czary! to są mytologiczne elizejskie pola.. to wielki monarcha! niech go!
Machnął ręką... słów mu brakło.
Śmiéchy rozległy się dokoła pana; usiłowano go zabawiać, a widocznym przedmiotem szyderstw króla i dworu był człowiek gruby, niezgrabny, z głową ogromną, przysadzisty, czerwony, wyglądający jak gbur nieokrzesany, choć suknię miał szytą dworską, która wysoki stopień w hierarchii oznaczać się zdawała. Kołem go objęto i sam król ciskał nań żywemi słowy.
Osaczony ów niedźwiedź stał, odcinając się widać ostro i grubo, z gniewem, a każde słowo jego, zaledwo dosłyszane, śmiéchami niepomiernemi witano.
Nie był-to wszakże ani ów sławny Fröhlich, co miał przywiléj króla pobudzać do śmiéchu, ani Kyan dowcipny, ani żaden z patentowanych wesołków dworu.
Tym tak lekceważonym i wyśmianym człowiekiem był biédny Watzdorf, którego przezywano chłopem mansfeldskim i bufonem, niedawno nieznany zupełnie, podrzędna figura, którego wszechmocny Fleming królowi gwałtem narzucił na ministra finansów. Opowiadano sobie pocichu, że głupi człek, trzech zliczyć nie umié, że mówiąc, kilku słów nie zwiąże; ale Fleming go popycha, bo się wyręczyć pragnie, zbyć części brzemienia, a nie lęka się go w przyszłości.
Jeden téż feldmarszałek, stojący nieco w oddaleniu, z pewną niechęcią i odrazą patrzył na to pośmiewisko. Po królu on tu był jeszcze piérwszym, ku niemu ukradkiem zwracały się oczy wszystkich; kłaniano mu się niemal niżéj niż samemu panu, bo wiedziano że nim władał. Wpośród mnóstwa ulubieńców, którzy w każdéj chwili zastąpionymi być mogli, jeden on rozumem, pracą, energią, zręcznością przez nikogo zaćmionym być nie mógł,
Spojrzawszy nań, gdy stał tak w otoczeniu królewskiém, śmiejąc się i pijąc narówni z drugimi, bo pić było potrzeba i upić się czasem dla miłości pańskiéj — niktby w nim na oko nie domyślił się wielkiego męża stanu. Wyglądał na dobrego, wesołego koleżkę tego kółka, którego król był ogniskiem. Zręczny, przystojny, jasnego oblicza, pięknych rysów twarzy, miernego wzrostu, zbudowany kształtnie, w dni powszednie, wśród biesiady, przy kielichach, uchodzić mógł za człowieka, co żyć tylko lubi i bawić się potrzebuje. Była-to wszakże żelazna natura pomorskiego szlachcica, którego ród, ostry klimat i długie walki zahartowały na wszystko.
Fleming miał poczucie swéj siły i siłę woli doprowadzoną do nadzwyczajnéj potęgi. Mógł i umiał nakazać sobie, co chciał: w dzień stu suplikantów i urzędników odprawić, króla zabawić i zmusić do zastosowania się do jego planów, opędzić się nieprzyjaciołom, znieść ciężkie pożycie z żoną nieznośną; wieczór i część nocy spędzić na szalonéj pijatyce; wrócić do domu, aby zasnąć zaledwie na godzin parę i wstać do dnia, dla nakręcenia téj machiny, w któréj się ciągle coś rwało i psuło. Stawić czoło temu, z kim co chwila walczyć trzeba było, aby się obronić obcym nieprzyjaciołom, domowym intrygom, fantazyom pana, zabiegom kobiécym, mógł tylko taki człowiek, jak Fleming.
Z innym królem i on zapewne wcale inaczéjby urósł na męża stanu, lub wodza; z Augustem musiał być nieustannym stróżem i aktorem tragi-komicznego dramatu walki ogromnych pragnień z niezmierną lekkomyślnością. Jemu August winien był wyniesienie swoje na tron polski; on, z pomocą Przebendowskiego, za którym była siostra jego stryjeczna, potrafił pośród najnieprzychylniejszego składu okoliczności posadzić go na tronie Jagiellonów.
Od téj chwili, gdy myśl się ta ziściła, Fleming miał jedno na sercu: połączyć nierozerwanym węzłem Saksonią z Polską, z nich obu stworzyć państwo jedno, dziedziczne, silne, któreby dynastyą Wettinów zrównało z najpiérwszemi w Europie domami panującemi. Fleming znał doskonale stosunki rzeczypospolitéj, ludzi z którymi miał do czynienia, rozprzężenie w instytucyach i umysłach, i wiedział jak z tego korzystać. Kilkadziesiąt lat już pracował nad tém dziełem wielkiém, kilka razy blizkim był urzeczywistnienia naostatek, po tarnogrodzkiéj konfederacyi, gdy zdawało się że wszystko zostało straconém, potrafił uchwycić komendę jedynych niemal wojsk rzeczypospolitéj, a hetmanów rozbroić.
Uśmiéchało się mu więc doprowadzenie do skutku długo żywionego programu. W Polsce tylko stała mu na zawadzie szlachta burzliwa, rozkołysana ostatnią konfederacyą, dumna rzekomém swém zwycięztwem, a w Saksonii miał do czynienia z tym dobrym Herkulesem, który ciągle prządł u kolan jakiéjś Omfalii złoto nici, na które wątku dostarczyć było trudno.
Tylko w historyi ostatnich czasów Rzymu, za cezarów, spotykają się takie jak Augusta Mocnego postacie, z tą autolatryą bezmierną, która żądzom nie zna granic, niczém się nie dając pohamować, żadném prawem powstrzymać. Klęski nawet, upokorzenia, wojna szwedzka, nieudolność własna, gniéw tylko budziły, a nie uczyły pomiarkowania.
Świetniéć, błyszczéć bądźcobądź, dokazywać z puharem w dłoni, w orszaku niewieścim, w zapasach olbrzymiéj siły która cała skupiała się w ręku, bo jéj nie było w duszy — to sobie zadaniem życia uczynił August Mocny.
Zwano go dobrym, chociaż nim nigdy nie był, owszem: rozrzutnym, pobłażającym, umiejącym się przyczaić, ukryć myśl, ale zarazem okrutnym aż do zapamiętania, niemiłosiernym do nieludzkiego aż chłodu serca obojętnym na wszystko prócz co się tyczyło jego samego.
Nic w nim naturalném nie było, sztuczném wszystko i na pokaz, od amorów począwszy, do polityki. Żadna myśl długo nie mieszkała w téj głowie oczadzonéj miłością własną, oprócz urazy, któréj nie zapominał nigdy, i zemsty, która nie wygasała w sercu.
Z olympijskich wyżyn nie schodził nigdy na ziemię, nie kochał nikogo, śmiał się z tych których ściskał przed chwilą, a gdy obalić miał i odepchnąć, stawał się najsłodszym. Ludzie dlań byli zabawkami, które połamawszy, rzucał na śmietnisko. Nic go to nie kosztowało. Z takim panem i takim bohatérem rządzić musiał ów Fleming. Uginać się, zamilknąć, uledz, odgadnąć, wziąć szturmem niedołężnego, narzucić się, pochlebić zręcznie, należało do téj roli sturamiennéj.
Chcąc się utrzymać, musiał co chwila uprzątać z drogi tych, którzy mu zawadzali, pozbywać się ludzi, aby dać zwyciężyć idei. Tą ideą było złączenie dwu państw wielkich i zupełny przewrót w instytucyach rzeczypospolitéj.
Fleming rządził naówczas zarówno Saksonią i Polską; tu i tam miał posłuszne narzędzia, w obu krajach nieprzyjaciół. W rzeczypospolitéj wszystkie winy króla kładziono na niego, w Saksonii naprzykrzyło się jego panowanie, które zadługo trwało.
Gotowano mu nieraz pocichu upadek Beichlingena: raz nawet już król był odprawę napisał, gdy Fleming, dowiedziawszy się o tém, wpadł do niego, opanował go, ujął, nastraszył, zwyciężył i pismo odprawiające podarł w kawałki.
Ta potęga nad umysłem króla musiała mu robić nieprzyjaciół; zapiérał im drogę, zaćmiéwał słońce, nikt jednak porwać się nie mógł na olbrzyma. Na to potrzeba było kobiét — tylko białe rączki mogły siéć na niego uplątać.
Wśród wrzawy balowéj, wyśmiéwany przez napół pijanych dworaków, Watzdorf był jedną z kreatur Fleminga, który go stworzył z niczego, aby sobie ulżyć w pracy, a nie obawiać się spółzawodnika. Wyszydzany chłop mansfeldski był nietylko niezgrabnym i zająkliwym, śmiesznym, ale istotnie ograniczonym i głupim. Zawiadywał on niejaki czas dworem pańskim Fleminga; feldmarszałek znał go dobrze, nie zajrzał jednak może do głębi téj duszy spowitéj jeszcze, którą promienie słońca miały rozwinąć inaczéj, niż przewidywał.
Gdy wszyscy dworacy króla i sam August drwili niemiłosiernie z Watzdorfa, Fleming patrzył nań z politowaniem i wysunął się wreszcie na ratunek. Watzdorf sam bronił się grubiańsko i brutalnie.
Wśród elegantów jak Friesen, Vitzthum, von Loem i tylu innych pięknych a zręcznych dworaków, Watzdorf wyglądał ze swą czerwoną, nabrzmiałą twarzą, jak plama na tkaninie kosztownéj; nawet Kyall i Fröhlich lepiéj przystawali do ogólnego obrazu, nad niego.
Feldmarszałek potrafił nareszcie odwrócić od niego uwagę. W sposób zręczny rzucił złośliwą wątpliwość, kto téż lepiéj pije i dłużéj wino znosi, Niemcy czy Polacy. Oba narody te miały dosyć pod tym względem ustaloną reputacyą. Król sasko-polski oba narody sobą przedstawiał.
Pflug, który pił jak gąbka, trzymał zakład za Niemcami: wojewoda inowrocławski i Pociéj hetman litewski ujmowali się za Polską.
Z tego tematu wszczęła się pijatyka szalona, straszna bachanalia, w któréj król nie ustępował nikomu, pijąc z poddanymi swymi obu narodów. Naléwano nieustannie.
Trwożliwa Denhoffowa nie o to, aby królowi trunek zaszkodził, bo do niego był daleko przywyklejszym niż do wody, ale żeby ktoś, podpiwszy, nie uchybił Herkulesowi, kręciła się, zabiegała, osłaniała, zamykała usta.
Pito ciągle, pito straszliwie. Jak się stało że rzeczpospolitą dnia tego zwyciężyła monarchia dziedziczna i Sasi pobili Polaków — jest rzeczą niewytłumaczoną.
Pflug ciągle pil jeszcze, Vitzthum, z elegancyą sobie właściwą, milcząc i uśmiéchając się, Friesen udawał że pije, a Fleming, choć pijany, kazał sobie ciągle naléwać — gdy Gałecki i inni reprezentanci rzeczypospolitéj już się ledwie mogli na nogach utrzymać.
Najgorzéj było z Dziubińskim, który, nienawykły do dworskich obyczajów, najprzód trzymał się daleko od króla. Ale każdy kieliszek go do niego zbliżał. Przysuwał się do majestatu, głos mu się rozwiązywał i coraz huczniéj począł wywoływać, chociaż chwiał się. Parę razy go ktoś odprostował, Dziubiński zaś przypisywał potknięcie się niepewnemu gruntowi ogrodu, po którym stąpał, a nie sobie. Szedł daléj, ale twarz jego śmiertelną się okrywała bladością. Kociełł téż, usiłując przepić Sasów, zciął się straszliwie.
Obstępywano króla tak jakoś coraz cieśniéj i bliżéj, ze Denhoffowa własnoręcznie odpychać musiała. Dziubiński czuł w sobie wzrastającą miłość dla króla; chciał miéć to szczęście koniecznie, by pochwycić połę jego złocistéj sukni i na niéj gorący pocałunek wycisnąć. Sunął więc z kielichem, rozgarniając stojących na drodze. Wtém popchnął go ktoś, a choć Dziubiński krzyknął: — Sta pes! — tak niefortunnie pochylił się naprzód, iż salwując się od upadku, rzucił się na króla, popchnął go, a co gorzéj, swą szlachecką nogą ogromną nastąpił na palec Augusta, historyczny ów palec, na który król cierpiał od czasu karuzela, gdy się kochał w podstolinie, późniejszéj księżnie cieszyńskiéj.
Król odepchnął go z taką siłą, że Dziubiński byłby nawznak poleciał niechybnie, gdyby nie ciasno otaczający ich tłum. Oparł się zaraz o Gałeckiego, i stało się, co się dzieje, gdy dzieci z kart stawiają sobie rzędy figur, na które dmuchnięcie wszystkie odrazu obala. Tu tylko nie padł nikt, ale zachwieli się aż do ostatniego wszyscy, taką król się miał w ręku. Dziubiński wino rozlał i w głowie mu jasne koła jakieś latać poczęły. Król syknął z bólu, ale przy upojeniu nic dał on mu się czuć tak bardzo. Dziubiński był w rozpaczy; chciał koniecznie majestat przepraszać, ale go nie dopuszczono.
Była-to chwila właśnie, gdy wspaniały fajerwerk puszczono z cyfrą króla, a że Dziubiński już i tak był przerażony, krzyknął okropnym głosem, myśląc iż z niebios lecą pioruny:
— A słowo stało się ciałem!
Zepchnięto go jakoś w dalsze rzędy między widzów, zgubił się zupełnie, przelękły i wystraszony, zniechęcony, i powziął najmocniejsze postanowienie zupełnego wycofania się z tłoku. Tém bardziéj było to nieuchronném, że Dziubińskiemu robiło się źle po winie i spoczynek w miejscu ustronném, stawał się koniecznością.
Instynktem jakimś wiedziony, dobił się biédny człowiek do wnijścia, u którego stało cztérech ogromnych drabów, z halebardami skrzyżowanemi, nie wypuszczając nikogo.
Dziubiński, czapkę z pod pachy nałożywszy na głowę, wprost szedł na nieprzyjaciela.
— Puszczaj! — wołał.
Stróże skrzyżowali jeszcze silniéj halebardy i wołali po niemiecku:
— Niewolno!
— Puszczaj! — powtórzył, ale tym razem głosem groźnym.
Rozkaz jednak był nieodwołalnym; stojący przy drzwiach złamać go nie mogli. Zaczęto się skupiać koło Dziubińskiego. Szlachcicowi robiło się coraz gorzéj; wyjść potrzebował, aby rzeczypospolitéj nie skompromitować, okazując że Polacy łbów mocnych nie mieli.
— Puszczaj! — zakrzyczał raz jeszcze.
Halebardy się nie poruszyły.
Dziubiński, widząc że inaczéj rady nie da, mimo obecności króla, dobył szabli i wrzasnął:
— Do kroć sto tysięcy diabłów niemieckich[1], puszczaj, bo chlasnę!
Dopiéro niemieccy stróże, pomiarkowawszy że z tym gościem wściekłym nie było ratunku, otwarli mu drogę i Dziubiński, zachwiawszy się na nogach, zataczając nieco, spokojnie wywędrował na wilsdurfskie przedmieście.
Był to drugi (licząc w to drwiny z Watzdorfa) epizod charakterystyczny tego wieczora u pięknéj Denhoffowéj, który się tak udał, że wistocie nikt z niego o białym dniu nie wyszedł trzeźwym, a król w karécie odjechał, śpiąc już w drodze.
Upił się Watzdorf, upił niespojony Pflug, który zwykle wszystkich grzebał. Fleming miał mocno w głowie, ale powróciwszy do pałacu, umył się zimną wodą, wypił kilka szklanek limonady i po małym spoczynku w krześle, siadł do roboty, któréj zaniedbywać nie było podobna.
Pamiętny ten, wspaniały wieczór Denhoffowéj miał ją kosztować tylko dziesięć tysięcy talarów, ale co gorzéj nad to, naraził ją na zazdrość. Wszyscy, co się upić musieli, mieli téż do niéj żal, iż pokonani byli, a lękali się, czy się z nich nie wygadał z czém niepotrzebném i niewłaściwém.
Dziubiński, gdy się nazajutrz opamiętał na kwaterze i zrobił ze sobą rachunek sumienia, wpadł w rozpacz. Jawném dlań było, iż majestat pański nastąpieniem na palec obraził, że sprawa ta wymagała deprekacyi i przebaczenia — inaczéj był człowiekiem zgubionym i mógł być posądzony o rebelią, o zuchwałe nastąpienie na osobę króla jegomości.
Zaledwie ubrawszy się, naczczo nawet, Dziubiński poleciał do księdza biskupa kujawskiego Szaniawskiego, o którym wiedział, iż u króla jest w łaskach największych, i nie uspokoił się, aż mu ten w swojém i króla imieniu dał rozgrzészenie, zapewniając iż o wypadku dziś nikt już nie pamięta i cienie nocy na wieki go pochłonęły.






Z pomiędzy osobistości, otaczających króla Augusta II, Fleming jest bezwątpienia jedną z najznakomitszych. Czas tylko i okoliczności zmusiły go niekiedy przybiérać postawę wesołego dworaka, bo inaczéj, jak podzielając zabawy i szaleństwa królewskie, utrzymać się przy nim nie było podobna. Pod tą jednak maską wesołą i niepozorną, Fleming był jedynym mężem stanu i dyplomatą, poważniéj pojmującym sprawy państwa i widzącym daléj od innych.
Rodzina Flemingów, któréj gałęź jedna zdawna się przesiedliła do Szwecyi, druga przeniosła do Polski, pochodziła z Pomeranii. Ojciec feldmarszałka, Jerzy, był radzcą tajnym pruskim trybunału nadwornego w niższéj Pomeranii. O trzy lata starszy od króla, Jakub Henryk, co się rzadko trafiało szlachcie w tamtych czasach, skończył był nauki w uniwersytecie frankfurckim nad Odrą, a potém uczył się jeszcze w Utrechcie, sposobiąc do przyszłego zawodu. Jednym z nauczycieli jego był sławny filolog Graevius, i dzięki jemu, Fleming doskonale się nauczył po łacinie, co mu późniéj w stosunkach jego w Polsce i wogóle w dyplomacyi było wielce dogodném. Współcześni zapewniają, że w kwestyach spornych z niesłychaną siłą logiki naciérał na przeciwników, nie dając im tchnąć, obchodząc ich zręcznemi sofizmatami i pokonywając prawie zawsze.
Minister Hoym powiadał o nim: „Ten Fleming, to cały diabeł; czuję że mam słuszność, że się nie mylę, lecz zawsze mnie swoją rzutkością zwycięży, a gdy chcę powetować klęskę, już zapóźno.“
Z Holandyi dwudziestoletni przyłączył się do sławnéj wyprawy Wilhelma III księcia Oranii do Anglii. W następnym rozpoczął służbę przy synu wielkiego kurfirszta, z któréj wkrótce przeniósł się do saskiéj. Zajmował, jako wojskowy, miejsce adjutanta przy Janie Jerzym IV., August dał mu pułk grenadyerów. Razem z nim odbył kampanią węgierską. Tu w piérwszym swoim pojedynku zabił barona von Löwel. Były to czasy młodzieńcze jeszcze. Nie rzucając służby wojskowéj, używany był przez Augusta do spraw dyplomatycznych, bo u niego wszyscy na rozkazanie do wszystkiego służyć musieli. Stosunki z Polską przez stryjeczną siostrę, zamężną Przebendowską, dopomogły mu do skutecznego działania w sprawie elekcyi Augusta.
To był początek właściwy wielkich łask i zaufania, jakiém go król obdarzał. Wszystkie niemal sprawy w Polsce jego rady i pomocy potrzebowały. Szybko nastąpiły po sobie mianowania: generałem lejtnantem, radzcą tajnym, wielkim koniuszym litewskim. Powodzenie w Polsce skłoniło króla wysłać go w poselstwie do Kopenhagi i do Berlina, ale tam miał się obu panującym nie podobać. Zarzucano mu naówczas, że grał przy dworach raczéj rolę tajnego agenta i podpatrującego, niż ministra, że intrygował, podglądał zbytnio i wiedział wszystko, a do każdéj rzeczy się mieszał. Lecz ówczesna dyplomacya cała nie była czém inném, jak grą wybiegów i podejść, godzi się więc domyślać, iż go nie lubiono tylko dlatego, że był bystrzejszym od innych i że oszukać go nie było podobna.
Późniéj już gdziekolwiek się pokazał, zamykano przed nim tak dobrze drzwi i usta, że niczego dojść nie mógł, obawiano go się i nie ufano. Zbytnia przenikliwość czyniła go niebezpiecznym. Wrócił więc Fleming do wojskowego zawodu i sprawiał obowiązki ministra wojny, a od roku 1711, jako feldmarszałek, był dowódzcą całéj siły zbrojnéj saskiéj.
Po śmierci Pfluga objął zarazem ogólny zarząd ministerstwa, a raczéj gabinetu, i wszystkie sprawy państwa przeszły w jego ręce.
Potrzeba było niezmiernéj zręczności i wytrwania, aby pousuwać z drogi wszystkich i nie dopuścić podziału władzy, któraby walką była i sił pozbawiała. Z kolei musiał Fleming pozbyć się hrabiego Hoyma, Schulenburga i wielu innych.
W miejscu Hoyma właśnie był królowi narzucił tego Watzdorfa, któregośmy widzieli pośmiewiskiem wszystkich, na wieczorze Denhoffowéj.
Osobiście mężny, żywego umysłu, niespracowany, przebiegły, woli żelaznéj, miał téż Fleming wadę i przymiot zarazem, którą nawiédzani bywają ludzie jemu podobni. Miał niezmierną wiarę w siebie, bez któréj podobno nic się dokonać nie może. Raziła ona w nim, bo się z nią nie krył, ale była bodźcem i sprężyną do czynów, nad któremi innyby się zawahał charakter. Przywodzą jego wielce znaczące powiedzenie o sobie (si fabuła vera).
— Moja zasadą jest — miał mówić — że okoliczności robią człowieka. Każdy człowiek jest do wszystkiego zdolnym — (powinien był dodać: tak obdarzony, jak ja sam) — byle miał zręczność wypróbowania sił swoich. Ja sam, dodawał feldmarszałek, jestem tego najlepszym przykładem. Sposobiłem się w początkach tylko do zawodu wojskowego i najwyższym celem moich pragnień było pułk otrzymać. Jednakże udało mi się zostać piérwszym ministrem, być mianowanym feldmarszałkiem, chociaż właściwych kolegiów nigdy w życiu nie odbywałem. Rządzę (ich gouvernire) mogę powiedziéć Polską i Saksonią, nic znając dobrze ustaw obu tych krajów, a udaje mi się wychodzić z zadania tego z honorem.
Mógł był dodać: niezawsze bardzo szczęśliwie.
Co się tyczy Polski, Fleming wistocie był tu sprężyną wszystkich robót królewskich, a główną myślą jego, która go aż do zgonu nie opuszczała, było połączenie obu krajów i zlanie ich w jednę monarchią dziedziczną. Idąc do tego celu, opiérał się wyłącznie prawie na magnatach, na pozyskanych dworowi senatorach, nie licząc za nic téj szlachty, która, bądźcobądź, nawet ówczesnéj arystokracyi chwilami stawała się groźną.
Mówić do przekonania magnatów o zaprowadzeniu silnego monarchicznego rządu nie było sposobu; ujmowano ich łaskami. Stało się, czego nie przewidział Fleming, że ten system korupcyi zachwiał całym jego planem. Panowie, ilekroć chcieli wymódz więcéj i uczynić się potrzebnymi, podniecali szlachtę i nią się zasłaniali,
W świéżo stłumionéj pacyfikacyą konfederacyi tarnogrodzkiéj szlachta téż poczuła swą siłę i, wyzyskiwana, stała się potęgą.
W razach ostatecznych tak z królem, jak z innemi czynnikami spraw ówczesnych, Fleming postępował sobie zuchwale, szedł przebojem, napadał, zmuszał, oblegał i zwyciężał. Zarzucano mu to zuchwalstwo i zarozumiałość niezmierną. Jemu przypisywano wplątanie Augusta w nieszczęśliwą, fatalną dlań wojnę szwedzką z Karolem XII. Nieprzyjaciele Fleminga radzili królowi ściśle się związać z Francyą i Szwecyą i stanąć przeciwko Prusom. Znaczna część senatorów polskich była naówczas pensyonowaną przez Francyą i byłaby przeszła do obozu Augusta, popiérając go. Fleming natomiast związał Saksonię z Rossyą i Austrją przymierzem, które wpływowi dworu austrjackiego, naówczas przeważnemu w Saksonii, przypisują.
Zarzutem drugim, słusznym przeciw niemu, było popiéranie nieoględne zgodzenia się Saksonii na przyjęcie tytułu królewskiego przez Brandeburczyka. Tu jedyném tłumaczeniem są stosunki familii jego na dworze berlińskim, które go wiązały.
W obejściu się feldmarszałek był bardzo żywym, śmiałym, niezmordowanym przy szalonych zabawach króla i miał wogóle obyczaje żołniérskie. Rozkazy rzucał krótko, stanowczo, w niewielu słowach, a wrazie ociągania się i nieposłuszeństwa wpadał w gniéwy gorączkowe. Lada żart potém trafny rozweselał go i opamiętywał. W rozmowach bywał czasem dowcipnym i ostrym.
Z królem niekiedy obchodził się z poufałością przesadzoną, zuchwałą, a zwłaszcza popijanemu pozwalał sobie z nim do zbytku, szczęściem bezkarnie. Król się zniechęcał, gniéwał, ale Fleming umiał go rozbroić, zagadać i przejednać. Wadą główną w nim było, że się zrazu chwytał zbyt gorąco myśli która mu przychodziła, roznamiętniał się do niéj, a wprędce potém, natrafiając na przeszkody w wykonaniu, równie się łatwo zniechęcał. W tym charakterze, którego studyum należy poczęści i do naszych dziejów, jest mnóstwo sprzeczności i rysów szczególnych. Przy tém wszystkiém, cośmy o nim powiedzieli, był-to zarazem wielki spekulant na dobra, wielki przedsiębierca ogromnych gmachów, które budował i królowi odprzedawał, człowiek lubiący przepych, a umiejący robić piéniądze. Przez siostrę swą stryjeczną, Przebendowską, wielce mu ulubioną, feldmarszałek miał już stosunki ścisłe z Polską i podwoiły je dwa małżeństwa, złożone przez siostrę, a oba niefortunne. Piérwszą żoną jego była Sapieżanka z domu, Franciszka wdowa po Radziwille. Z tą pożycie tak się nie wiodło, iż nakoniec rozwieść się musieli. Mówiliśmy już, jaką rolę naówczas grały kobiéty w Dreznie. Pomiędzy innemi kręciła się tam naówczas jedna z najsłodszych i najzłośliwszych swojego czasu istot, awanturniczka, rodzona siostra księżny cieszyńskiéj, pani Glazenappowa. Była to klęska i nasłanie, intrygantka, zalotnica, plotkarka, wszędobylska. Prawdziwą miała rozkosz, sama z nikim długo nie mogąc wyżyć (jak z Schulenburgiem), różnić między sobą wszystkich, donosić, oskarżać, jątrzyć. Już i tak niedobre stosunki Fleminga z jego piérwszą żoną ta nieszczęśliwa Glazenappowa doprowadziła do zajścia, które rozwód spowodowało. Rozgniéwany naówczas Fleming, nietylko jéj dom swój wypowiedział nazawsze, ale służbie swojéj precz ją za drzwi kazał wyrzucić. Było to nieco po żołniérsku, ale Glazenappową znano nadto, aby się kto ujął za nią.
Można sobie wystawić, jak późniéj usiłowała się pomścić na nim i jak przeciw niemu intrygować musiała.
Po rozwodzie z piérwszą żoną, feldmarszałek ożenił się, niestety, powtórnie, zawsze szukając koligacyj i imienia, z księżniczką Teklą, córką kanclerza litewskiego Radziwiłła, i wpadł z Sapieżyńskiego deszczu pod Radziwiłłowską rynnę.
Żona ta druga miała wszystkie fantazye i całą dumę krwi Radziwiłłów właściwą i obchodziła się ze starszym od siebie mężem, jak z ostatnim pachołkiem. Pożycie stało się prawdziwém męczeństwem, piekłem domowém, które Fleming znosił z niesłychaną, anielską cierpliwością. Oddają mu tę sprawiedliwość, że mężem był najprzykładniejszym. Wprawdzie szeptano o jakichś niedoszłych amorach i wielkiéj miłości dla pani Schmeltau, ale to wygląda na złośliwą plotkę.
Na dworze Augusta II owe kochania i stosunki miłosne były chlebem powszednim, mówiono o nich głośno, chlubiono się niemi. Król zakładał się z Friezenem, zakochany w jakiéjś pani, o któréj siostry serce starał się Friezen, kto prędzéj do mety dobieży — i Friesen zwyciężył. Nie czyniono z tego tajemnic, jednakże o żadnym podobnym związku feldmarszałka z którąkolwiek z pięknych pań drezdeńskich, mowy niéma nigdzie.
Nie było na to czasu; Fleming był niesłychanie obarczony. Jak sam mówił, rządy Polski i Saksonii spoczywały na jego barkach, a króla odstąpić na długo, znaczyło to narazić się na utratę łask jego. Trzeba było stać przy nim, pilnować i dzielić wszystkie zabawy i fantazye. Kancelarya Fleminga, w któréj dzień i noc pracowano, do któréj on cochwila zaglądał, była doskonalą szkołą dla młodzieży.
Należy i to do rysów charakterystycznych człowieka, że był fatalistą i że raz w bieg puściwszy sprawę, zdawał ją często na losy, chociaż w środkach, gdy szło o dopięcie celu narazie, szybko — nie przebiérał.
Będziemy zresztą mieli sposobność okazać go w świetle następujących wypadków.
W chwili gdy nasze opowiadanie rozpoczynamy, Fleming był już powtórnie żonatym. Dwór trzymał książęcy, ogromną liczbę sług, dworzan, pokojowych, na stajni około stu najpiękniejszych koni. Przedpokoje ministra roiły się najznakomitszymi urzędnikami i gośćmi obcymi. Naprzemiany mógł się z nimi Fleming rozmówić, gdy było potrzeba, po francuzku, po niemiecku, po polsku i po łacinie. Chociażby po północy powrócił z jednéj z tych zabójczych pijatyk Augusta, które wielu, a między innymi Pfluga, o śmierć przyprawiły zawczasu — Fleming o szóstéj był już na nogach i pracował z sekretarzami, którzy często wcale się spać nie kładli.
Jeśli przybył zmęczony i późno, siadał jak stał na krześle, przedrzemał się godzinę, umył i zdrów, a rzeźwy brał się do roboty.
Mówiliśmy już o zarzutach, jakie mu czyniono, z powodu że współzawodników pozbyć się starał; robiło mu to nieprzyjaciół, nietylko u tych których odpychał, ale u pożądających wywyższenia, którego się dobić nie mogli
Feldmarszałkowa téż, pamiętająca nadto że była z domu księżniczką Radziwiłłówną, nie jednała mu serc, odstręczała raczéj. Rzadko kto u niéj był w łaskach, a osoby, przypuszczone do oglądania nieładnego jéj oblicza, zrażały się niesłychaną dumą, nadąsaniem i kwasem.
Wytworne, puste, eleganckie, sentymentalne i dowcipkujące razem towarzystwo kobiéce dworu króla, całe zszyte z koronek, z atłasów, gazy, komedyanckie, wymuszone, popisujące się sobą, nie mogło się pogodzić z panią feldmarszałkową, która w dzieciństwie otoczoną była pochlebcami, nawykła panować i napawać się kadzidłami, a tu znajdowała nietylko równe sobie, ale dowcipem, rozumem, zręcznością o wiele ją przechodzące. Ztąd wieczne złe humory i pewnego rodzaju odosobnienie dumnój pani.
Nie na rękę była Flemingowi taka żona, bo ani do domu przynęcić, ani podług myśli jego działać z nim nie mogła. Żywiołu niewieściego potrzeba było koniecznie w pałacu, szczególniéj dla przywabienia doń Polaków, o których pozyskanie feldmarszałkowi chodziło.
Z tego powodu ulubiona siostra stryjeczna, pani podskarbina Przebendowska, która myśli i plany jego przyjęła, trochę się poróżniwszy z mężem, czy nie mając co robić w domu, zamieszkała w Dreznie przy bracie. U niéj przeważnie zbiérało się całe towarzystwo polskie, dniami a szczególniéj wieczorami. Przez nią Fleming miał ów wpływ na Polskę, o który mu tak bardzo chodziło. Tu się skupiały wszystkie roboty i frymarki, ztąd szły rozkazy, listy, instrukcye i wysłańcy potajemni.
Feldmarszałek dotąd był bezdzietnym; przy pani Przebendowśkiéj bawiąca pani von Spiegel, o któréj coś więcéj powiémy późniéj, miała dorastającą córeczkę, Kasię. Te panie stanowiły w tym samym pałacu, pod jednym dachem z feldmarszałkową, osobny dwór i gospodarstwo.
Po wieczorze owym u Denhoffowéj, na którym król wesoło się zabawił, a wspominał o nim często, Fleming, który każdy symptom chwytać musiał i każde pragnienie uprzedzał, dostrzegł że do świętego Michała, to jest do wyjazdu do Polski na sejm, niezmiernie jeszcze daleko: że Denhoffowa, któréj brakło rozumu hr. Cosel, nie potrafi króla rozerwać i dni jego zapełnić sobą. Wiosną, latem, jesienią nie było co robić, a król, gdy się nie bawił, słuchał plotek z nudów i przychodziły mu myśli osobliwe.
Gwałtownie więc należało rozerwać pana, upoić, dać mu cóś nadzwyczajnego. Reduty, maskarady, jarmarczki, bale, teatra, illuminacye, karuzele, hece były wyczerpane, zużyte; Fleming chciał coś wymyśleć nowego i osobliwego. Dowódzcy głównem u wszystkich wojsk saskich i znaczniejszéj części rzeczypospolitéj nie mogło nic innego przyjść na myśl, nad fetę militarną.
Wojska saskie naówczas, nic nie ujmując Flemingowi, były wcale osobliwą zbiéraniną. Składały się one najprzód z pułków gwardyi, wspaniale strojnych, okrytych srébrem i zlotem i używanych dla przyzdobienia stolicy, zamku, paradowania przed gośćmi, czynienia Augustowi złudzenia, że był wielkim wojownikiem. Reszta, Boże odpuść, marła głodem na załogach i po miasteczkach i tak jak niegdyś w Polsce szlachtę, objadała tu mieszczan i odziérała chłopów; wojsko bywało długo niepłatne, bo król zawsze dużo piéniędzy potrzebował, a żywić się musiało.
Gwardye, choćby dla współzawodnictwa z Brandeburczykiem, słynącym ze swych ogromnych drabów, były dobrane i przepysznie strojne. Dlaczegóż nie miały służyć za zabawkę najjaśniejszemu, gdy podówczas nic innego i pilniejszego do roboty nie było?
Na ostatni dzień lipcowy postanowił Fleming wystąpić z tą zabawą, która miała przedstawiać maleńką wojnę, z akompaniamentem huku, pukaniny i okrzyków, a że żadna zabawa nie mogła się naówczas obejść bez kobiét, wszystkie piękności przekwitłe, kwitnące i w pączkach musiały być zaproszone.
Denhoffowa mała, drobna, delikatna, jak małpeczka siedziała, trzymała się i latała na koniu. Lepiéj jeszcze od niéj jeździła Pociejowa hetmanowa litewska, i król mógł miéć u boku dwóch żeńskich adjutantów, co zawsze wielce dlań było przyjemném. Starsze panie mogły wyjeżdżać powozami i przypatrywać się zdaleka wściekłym zapasom, bez krwi rozlewu.
Miejsce do tego popisu dobrano pomiędzy Pillnitz a Laubegastem, na równinie między wzgórzami, wśród sosnowych lasków, na miękkim piaseczku. Królowi myśl ta wielce się podobała. Feldmarszałek przyobiecywał, że zabawa będzie zastosowaną do gustu „wielkiego króla.“ Mimowoli może jednak na myśl ona przywodziła nieszczęśliwe spotkania ze Szwedami.
Zawczasu bardzo konne gwardye i najpiękniejsze regimenty położyły się obozem około Laubegastu, wioseczki, w któréj wielu panów miało wille letnie i domki. Namioty ogromne pojechały przodem i sam Fleming musiał dojeżdżać, dla dojrzenia przygotowań.
Prawą jego ręką, ulubieńcem, pełnomocnikiem był i do tych i do wielu innych spraw pułkownik Bieleke. Jemu więc zdano główny dozór nad obozowiskiem; on nieustannie pomiędzy Dreznem a Pillnitz zwijać się musiał, aby na dzień oznaczony wszystko było w pogotowiu. Po małéj wojnie w polu, pod namiotami, miała być wspaniała uczta, tańce i pijatyka.
Rozumie się iż pani Przebendowska zleconém miała zapraszać Polaków, jacy się w Dreznie znajdowali, a znajdowało się ich zawsze bardzo wielu.
Dziwnym trafem nieszczęśliwy ów podkomorzy Dziubiński, zmuszony atentować w sprawie jaką miał z Ogińskimi, powtórnie przybył naówczas do saskiéj stolicy. Słówko mu od nas się należy.
Podkomorzy Gintowt-Dziubiński był szlachcicem dawnego autoramentu, wychowanym w ideach prastarych, republikańskich tradycyj, ze wszystkiemi wadami i przymiotami, stanowi swemu właściwemi.
Nigdyby pewnie pan Gintowt-Dziubiński nie ruszył z pod Lidy do Drezna, a nawet na dwór pański do Warszawy, gdyż kortezanem nie był, a kłaniać się nie lubił i bez bigosu żyć nie mógł — lecz siła wypadków zmusiła go do tych podróży. Ogińscy mu zajechali folwark; potrzeba było różnych protekcyj; doradzono, wskazano i doprowadzono Dziubińskiego do Drezna.
Tu trafił, jak widzieliśmy, na ów wieczorek który się skończył tak dla niego nieszczęśliwie. Jakoś się to załatało; ale sprawa nie szła, musiał więc Dziubiński wracać do Drezna, spodziéwając się trafić do Fleminga, a przez niego do wszystkich tych, których potrzebował, do Ogińskich i Radziwiłłów. Z drugiéj strony pod te ciężkie czasy, po tarnogrodzkiéj, gdy ogromne larum podniesiono nu wyfacyendowany skrypt, dający komendę wojsk cudzoziemskiego autoramentu Flemingowi — gdy szlachta groziła rwaniem sejmów, dopókiby feldmarszałek nie zrzekł się komendy — Dziubiński téż mógł być Flemingowi użytecznym.
Miał ogromny mir u braci szlachty, dom trzymał otwarty i w opozycyi stawał przeciw prepotencyi magnatów, co go popularnym bardzo czyniło. Pani Przebendowska więc życzyła sobie wielce skaptować Dziubińskiego.
Dziwną sprawą niepojętéj ludzkiéj natury, ów pan podkomorzy lidzki Gintowt-Dziubiński, który pod swą słomianą strzechą, otoczony szaraczkową bracią, butny był i śmiały nadzwyczajnie, a raz w raz o wsiadaniu na koń prawił — pośród splendorów drezdeńskich, na salonach pani podskarbinéj, w antykamerze feldmarszałka, stawał się słodkim, miłym, pokornym i potulnym człowiekiem.
Ani dziwić się można, iż wyjątkowo, gdy go wypuścić nie chciano z Birkholzu, zaklął gwałtownie tysiącem diabłów niemieckich. Było mu naówczas źle koło serca, gniéwał się sam na siebie za nastąpienie na królewskie palce, a tyrania halebardników szlacheckiemu poczuciu godności wydała się oburzającą. Żałował tego mocno, ale rzecz już była zapomniana i zatarta.
Jednakże gdy od pani Przebendowskiéj przysłany, sprawujący funkcyą quasi marszałka jéj dworu, imiennik jéj męża, jmćpan Serwacy Przebendowski, mało naówczas znany Dziubińskiemu, przybył go zaprosić na fetę militarną, oświadczając mu że na niéj będzie mógł zetknąć się z tem wszystkiém, co Drezno miało najświetniejszego i pokłonić się najjaśniejszemu panu, pan Gintowt mocno się zamyślił, pogładził po głowie, musnął wąsy, westchnął, prosił siedziéć i wziął to ad trutinandum, jak powiadał.
Pan Serwacy Przebendowski, wysoki, przygarbiony nieco, dobrodusznego oblicza, niepozorny mężczyzna, małomówny, rozgarnąwszy połę, usiadł naprzeciw podkomorzego. Długo dosyć siedzieli, słowa nie mówiąc do siebie. Podkomorzy rękę nareszcie położył na kolanach Przebendowskiego i począł:
— Wielki to dla mnie, zaprawdę, niespodziany i niezasłużony zaszczyt, iż mi wolno oglądać i oblicze monarchy i te niewidziane splendory majestatu, wielki! — wielki! Intimo corde wdzięczen jestem pani podskarbinie; ale, mam-li rzec prawdę?.. boję się.
— Jakto? — zapytał p. Serwacy.
— Acan dobrodziéj nie słyszałeś nic o mojéj nieszczęśliwéj przygodzie u hrabiny Denhoffowéj, na tym sławnym wieczorze?
— Nic a nic — odparł Przebendowski, głową potrząsając.
— Przecież to głośném być musiało — mówił Dziubiński — a jeśli się zapomniało, Panu Bogu mocno za to dziękuję.
Tu głos zniżył i począł poufnie, głowę pochylając ku słuchaczowi:
— Nie ujmuję jm. hrabinie Denhoffowéj, ale nas tam pojono ekstra-ordynaryjnie. Wino było miłe, dobre, ale perfidissumum. Niemcy w nie musieli namieszać dyweldreku, blekotu, ja nie wiem czego. Nie chwaląc się, mam głowę dobrą, a stało się zemną, czego nigdy nie doświadczałem — zawróciło mi się, zmąciło. Zdaje się że mnie popchnięto i — wystaw sobie pan, nastąpiłem na palec najjaśniejszemu. Widać że trafiłem na nagniotek, bo pchnął mnie tak, że gdyby nie Kociełł i drudzy co za nim stali, byłbym nawznak haniebnie upadł. Nie koniec na tém, zrobiło mi się źle, musiałem uchodzić, periculum in mora. Cisnę się do drzwi — nie puszczają. Co asindziéj powiész, musiałem niemal szabli dobyć, aby się wydostać z pod téj opresyi. Otóż — gdy się to rozgłosiło, gdy już może fama rozniosła, co Gintowt-Dziubiński dokazuje, czy przystało abym się ja narażał znowu na konfuzyą i na niebezpieczeństwo?
— Wszystko to zapomniane — odezwał się pan Serwacy — przynajmniéj ja najmniejszéj rzeczy nie słyszałem. Możesz pan podkomorzy śmiało się przypatrzyć téj magnificencyi, nie narażając się na żaden despekt.
— Tak mówisz? — spytał Dziubiński — to mi otuchy dodaje. Mam tu, jak wiadomo, causam litigiosam, a choć mi dopraszanie się łask i protekcyi niemiłe — nóż na gardle.
— Więc tém bardziéj na oczy się nasunąć nie wadzi — dodał pan Serwacy.
— Tak mówisz? — powtórzył Dziubiński — i radzisz być?
— Dlaczegóż nie!
— Tandem, przepraszam że się tak otworzyście tłumaczę — mówił podkomorzy — jakimże ja sposobem mogę się dostać do téj Pilnicy, czy jak się to tam nazywa?
— Mamy kilka powozów na usługi — rzekł Przebendowski — zechcesz acan dobrodziéj, to po niego zajadę.
— Jesteś mym dobroczyńcą — odparł, rzucając się do uścisku, stary i całując w ramiona nader skromnego Przebendowskiego.
Stało się tedy iż pan Gintowt-Dziubiński znowu miał być gościem na wielkiéj uroczystości, ale z mocném postanowieniem, iż z winem będzie ostrożnym. Łatwo to powiedziéć, ale jak trudno dotrzymać. Człowiek słabym jest, a wino mocne; nareszcie opinia ogólna twierdzi, że kto się pić z innymi wzdraga, ten zdradę może miéć w sercu i lęka się, aby mu ona z winem na wiérzch się nie wydobyła.
Wszystkie te uwagi zawczasu przychodziły podkomorzemu, który Pana Boga prosił, ażeby ani na zbytnie pokuszenie, ani na niebezpieczeństwo narażonym nie był. Względność pani podskarbiny dla niego, pamięć o nim, zaproszenie, napełniało go najżywszą dla niéj wdzięcznością. Nie wiedział Dziubiński czemu to przypisać, iż o nim nie zapomniano, chociaż na pokojach podskarbiny stał zdala i bardzo skromnie się trzymał. Nie domyślał się wcale, że gdy tu promował interes swój z Ogińskimi, jego téż użyć miano, ażeby nierównie ważniejszą sprawę przeciwko hetmanom w umysłach szlachty rozjaśnić i w inném świetle postawić. — Rozpoczynała się agitacya, przez hetmana Sieniawskiego i Pocieja podżegana skrycie, aby szlachta unanimitate żądała odebrania owego skryptu Flemingowi, który go czynił panem losów rzeczypospolitéj i całéj jéj siły zbrojnéj.
Było się za co zaczepić, bo hetmanom zarazem odebrano ich władzę dyskrecyonalną rozporządzania asygnacyj dla wojsk, frymarczenia funduszami na utrzymanie ich przeznaczonemi i uciskania szlachty. To się dosyć podobało, ale nie mogło przypaść do smaku, że Fleming swoim cudzoziemskim autoramentem w każdéj chwili miał siłę do zgnębienia rzeczypospolitéj i opanowania jéj.
Wiedziano o tém, że po miastach wszystkie prezydya pozajmował Fleming, a na Kraków miał nagotowanego pułkownika Miera.
Fleming szeptał że tylko opresyą szlachty przez hetmanów chciał hamować; panowie hetmanowie głosili, że rzeczpospolita ginie. Szlachta niedobrze wiedziała, kogo słuchać i komu wierzyć. Chodziło o to, aby mający wziętość i wiarę ludzie, jak zacny pan Gintowt-Dziubiński, promowali Fleminga.
Prawdę rzekłszy, ani on, ani wielka większość szlachty nie sięgała głęboko, nie widziała daleko, a na słowa, jak na wędkę, brać się dawała. Fleming spodziéwał się przez takich Dziubińskich szlachtę nastroić przeciw hetmanom; hetmanowie zaś stali z przeciwnéj strony, wołając że absolutum dominium grozi i przypominając saską opresyą i wojsk konsystencyą.




Nie przywiązywalibyśmy zbytniéj wagi do owéj uroczystości obozowéj, którą Fleming chciał uczcić króla, gdyby ona, jakkolwiek napozór mało znacząca, nie stanowiła w życiu i sprawach feldmarszałka decydującéj chwili zwrotu.
Nikt, ani on sam, przewidziéć tego nie mógł. Napozór Fleming był, mimo częstych z królem waśni, w największych u niego łaskach, a wspaniałe manewra na polach pod Laubegastem mogły go tylko podnieść i króla dlań zjednać. August niecierpliwie zdawał się wyczekiwać zapowiedzianéj zabawy, dopytywał się o nią, sam zapraszał, nikomu się uwalniać od asystowania jéj nie dopuszczał.
Wszystkie panie gotowały się wystąpić z przepychem, wszyscy panowie sposobili konie i gardła na ucztę, która po manewrach nastąpić miała.
Natłok gości był niezmierny, powozu ani koni na kilka dni przed 31 lipca dostać w Dreźnie nie było podobna. Wszyscy cudzoziemcy domagali się zaproszeń, co żyło chciało widziéć zapowiadającą się jako coś nadzwyczajnego ucztę Fleminga.
Jest ona zbyt znaną z wielu jéj opisów, abyśmy nanowo obszérniéj malować ją potrzebowali.
Dzień lipcowy gorący wprawdzie był, ale pogodny, a maleńki wietrzyk, który przybył umyślnie, aby tumany kurzu podnosić, upał czynił prawie znośnym. Widok pułków ustawionych jak do boju, lśniących od srébra i złota, piór i galonów, szczególniéj konnych gwardyj — był przepyszny. Na wyżynach ustawione działa miały wystrzałami dodawać bitwie złudzenia. Fleming przyjął króla, wyjechawszy naprzeciw ze świetnym sztabem swoim, adjutantami i świtą. Konie czekały na króla i panie, które mu towarzyszyć miały: śmiałą Denhoffową, która króla na krok nie odstępowała, i odważniejszą jeszcze Pociejową, która koniem władała, jak prawdziwa hetmanowa. Inne panie, nie mogąc się przebrać za amazonki, przybyły na plac boju powozami i patrzyły z nich ciekawie na tę komedyą wojskową.
Denhoffowa miała rodzaj mundurku, który jéj dosyć był do twarzy, Pociejowa strój polski, z kołpaczkiem i kitą wspaniałą.
Na drugim planie, w powozie, stała pani Przebendowska ze swą przyjaciółką, Spieglową, i małą Kasią, przyznaną córką króla; daléj hrabina Vitzthum, Reuse, Hülchen i całe to grono pań, które zdala lub zblizka należało do dworu. Nawet skromna, niezgrabna, trochę wieśniaczo wyglądająca i nieśmiała żona Watzdorfa odważyła się zjechać na to widowisko.
Na dany trąbami znak, wojska ruszyły przeciwko sobie, z tém większym zapałem, że nie było najmniejszego niebezpieczeństwa. Karabiny i pistolety prochem były ponabijane, a działa pustemi ładunkami. Ale huk i tentent powstał niezmierny, podniosły się tumany kurzu. Gwardye naciérały tak dzielnie, jak gdyby istotnie coś zdobyć miały, oprócz potów i kurzawy.
Król stał w świetném kole, na ślicznym koniu złocistéj maści, ze łbem baranim, bo takie naówczas były w modzie, strojny w suknię całą zaszytą złotem, ze wstęgą orła białego, dumny, piękny i zdaleka wyglądający na bohatéra. Jakie tam myśli przechodziły po jego głowie, jakie marzenia wielkości — któż odgadnie? — ale spoglądał dumnie i uśmiéchał się wesoło.
Po chwili odezwał się do Friezena:
— Ani w Berlinie wojska piękniejszego nie mają!
Między Berlinem a Dreznem już wówczas antagonizm był wielki we wszystkiém; nie cierpiano się wzajemnie, ale Berlin sposobił rzeczywistych żołnierzy, a Drezno miało ładne i strojne lalki.
Komedya wojny odegrała się niezmiernie świetnie: pułki napadały na siebie, atakowały się, naciérały, wyskakiwały, usiłowały się wyprzedzać i dały dowód wielkiéj obrotności i zręczności. Król był w najlepszym humorze. Bawił się. W dolinie, po za obozem i placem boju, na którym kilka kaskietów i kilku ludzi stratowanych padło ofiarą — stały już gotowe namioty.
Najpiękniejszy, zdobycz z pod Wiednia, przeznaczony był dla dam, króla i najprzedniejszych gości. W dwu bocznych namiotach pospolite ruszenie zasiąść miało, mniéj wybitne osobistości, między któremi mnóstwo Polaków i oczarowany widowiskiem pan podkomorzy Gintowt-Dziubiński, któremu milczący i ponury Serwacy Przebendowski służył za opiekuna.
Zaledwie się obiad skończył, poczęła się owa druga część dramatu, wymyślona przez Fleminga. — Nie zdejmowano nic ze stołów, zostawiono je jak były, przeznaczywszy dla żołnierzy, a że chleba brakło, w pozostałe jego kawałki kazał feldmarszałek powtykać tysiąc srébrnych sztuk guldenów. Zatrąbiono do szturmu i gwardye rzuciły się na stoły.
Szturm był prawdziwie godném zakończeniem sztuki: cisnęła się ciżba, pchając, łamiąc, druzgocząc, wyścigając się do guldenów. W kilku miejscach stoły nie wytrzymały nacisku, żołnierze popadali, drudzy zwalili się na nich, a król był uszczęśliwiony ze swéj dzielnéj armii.
Trochę to wyglądało dziwnie, trochę się obcym zdawało zapocieszném na wojskowych, ale koniec końcem król się bawił, a głównie chodziło o to, aby go rozerwać.
Była chwila, w któréj podkomorzy Dziubiński uląkł się o swą osobę i miał się do szabli; w ścisku omało nie zgubił czapki i skówka od karabeli srébrna zsunęła się i przepadła. Pan Serwacy go za rękę ujął i odwiódł na miejsce bezpieczne.
Gdy się szturm i zdobywanie półmisków skończyło, a trębacze dali znak do odwrotu, służba w mgnieniu oka poczęła pobojowisko uprzątać. Pod tureckim namiotem króla rozesłano wielki kobierzec, stanęła muzyka, rozpoczęły się tańce i — pijatyka.
Pić naówczas nie umiano umiarkowanie; król pił, a drudzy z nim musieli heroicznie zapijać. Dziubiński się miał na ostrożności i postanowił oszukiwać z kielichami; ale stojący koło niego natychmiast zwąchali zdradę i naprowadzili go na drogę prawą. Pić tedy musiał.
Była godzina między szóstą a siódmą wieczorem, gdy już, z wyjątkiem kobiét, pijani byli wszyscy, najszpetniéj sam król i gospodarz.
August poczuł wreszcie że tego było zawiele i kazał sobie podać wody.
Szambelan króla, młody Könneritz, odebrał to zlecenie, ale już idąc, ledwie na nogach mógł się utrzymać.
Żądanie wody u służby tak się wydało dziwném, że wszyscy patrzyli długo po sobie, nie mogąc go zrozumiéć.
Nareszcie zaczęto powtarzać:
— Wody! wody!
Jeden drugiemu podawał tę osobliwą zachciankę.
Wody nigdzie kropelki nie było, oprócz w poblizkiéj Elbie. Ostatki jéj służyły paniom do obmycia z kurzawy, gdy miały siadać do stołu.
Nikt, nawet służba już pod dobrą datą, nie wiedział gdzie szukać wody i naco by jéj mógł kto potrzebować, gdy tyle było wina.
Könneritz stał i wołał. Naostatek śmiésznéj natury chłopię pobiegło z wiaderkiem do Elby, zaczerpnęło, znalazł się blat srébrny i szklanka kryształowa, Könneritz odebrał to z rąk służby i począł iść. Ale w takim stanie w jakim był, przenieść nalaną wody szklankę stawało się zadaniem prawie niemożliwém. Ziemia chwiała mu się pod nogami, szklanka balansowała na blacie, on sam nieustannie równowagę tracił i gdy przyszedł do namiotu, stanąwszy za królem, nie miał więcéj nad pół szklanki, szczęściem zamglone oczy widziéć mu tego nie dozwalały. Król był o wodzie zapomniał. Hrabina Vitzthumowa, jedna z pań najnieprzychylniejszych Flemingowi, króla i jego z oka nie spuszczała. Uśmiészek przebiegał jéj usta, bo dostrzegła na obliczu pana przelatujące chmury, a Fleming, jakby na przekorę, pozwalał sobie niesłychanie. Tysiące osób na to patrzyło.
Ściskał króla, obejmując go oburącz, kładł mu rękę na ramiona, przemawiał do niego, nie inaczéj, jak „ty,“ odzywając się bez ceremonii.
Stracił głowę. Trafiało się to nader rzadko Flemingowi, ale już parę razy, podpiwszy, królowi się stał nieznośnym. Zwykła jego buta i zuchwalstwo winem się spotęgowywały do najwyższego stopnia. Król, wyrywając się z uścisków, trochę nadąsany, zażądał jechać, feldmarszałek nie puszczał.
— Bracie! — zawołał na głos — kwita z przyjaźni, jeżeli mi nie dotrzymasz placu[2].
Na twarzy pańskiéj błysnęło coś, jak piorun. Denhoffowa zabiegła, zasłaniając, odpychając, usiłując obronić pana, którego gniéw był straszliwy. August widocznie się trzymał na wodzy, a Fleming napadał go, jak szalony.
Gdy Denhoffowa stanęła naprzeciw niego, nie puszczając, feldmarszałek chciał ją uściskać. Ledwie mu się wyrwała, ale nie zapobiegła temu, ażeby jéj nie pogładził pod brodę, nazywając ją imieniem, którego powtórzyć niepodobna. Dodał tylko dla złagodzenia: „dobra“...
Denhoffowa musiała się rozśmiać głośno, aby zagłuszyć wykrzykniki.
Hrabina Vitzthumowa promieniała radością, król bladł i wyrywał się do jazdy. Fleming stawał się coraz natarczywszym, a ci, co znali Augusta, wiedzieli że jeśli natychmiast nie wyjedzie, skończyć się może widowisko tragedyą jaką straszną.
Przypomniano sobie los van Tinena.
Udało się połączonym usiłowaniom Denhoffowéj i kilku osób, które otoczyły króla, wyrwać go z pod namiotu. Spostrzeżono jednak że się zaledwie mógł na nogach utrzymać, a wołał głosem nakazującym:
— Konia!
W tym stanie ani siąść, ani jechać zdawało się niepodobném. Koniuszy Racknitz począł błagać króla, aby siadał do powozu, ale gniéw wrzał już w piersi Augusta: pchnął go tak silnie, że Racknitz omało nie upadł. Król krzyknął powtórnie:
— Konia!
Rzuciła się Denhoffowa, błagając aby z nią jechał; odpowiedział jéj po francuzku głosem drżącym:
— Proszę mi dać pokój. Znam mojego konia, proszę się o to nie troszczyć.
To mówiąc, wdrapał się na wierzchowca król, ale gdyby go nie podchwycił Racknitz, upadłby był na drugą stronę. To go we wściekłość niemal wprawiło: spiął konia ostrogami i poleciał galopem, a za nim i otaczając go, co żyło, wyścigało się.
Zmęczona Denhoffowa padła do karéty i goniła za nim aż do Drezna. Próbowała dosiąść konia, lecz już jéj sił brakło.
Ta ucieczka króla, która dla znających go miała znaczenie, Fleminga bynajmniéj nie zmieszała. Ponieważ za Denhoffową damy się wynosić zaczęły, a służące i panny garderobiane zostały tylko, on i jego towarzysze pochwytali je do tańca, kazano grać muzyce i nuż w skoki. Podskarbina Przebendowska, napróżno usiłując brata powstrzymać, zrozpaczona uciekła, aby na to nie patrzyć. Naówczas podkomorzemu Dziubińskiemu trafiło się nieszczęście znowu. Był już mocno rozweselony, gdy się to stało, i oparłszy się o drąg, na którym namiot był rozpięty, takt nogą wybijał, śmiejąc się a ciesząc, że do takiéj wesołości szalonéj doszło.
Widząc go w tym błogim stanie, pan Serwacy Przebendowski, który tak jak nic nie pił i miał w obrzydzeniu pijatykę, stał przy nim, aby wrazie jakiego wypadku przyjść w pomoc, gdyż i głowa i nogi niepewne były.
Dziubiński się cieszył, a radość swą głośno wynurzał na intencyą Przebendowskiego, w sposób nader wyrazisty.
— Ale to mości dobrodzieju te Sasy! niechże ich licho porwie! — wołał. — Flegmatyczne to, flegmatyczne, a jak pot poczują, jak diabły się noszą! Ani na majestat, ani na nic nie mają uwagi.
Feldmarszałek, który się kręcił po namiocie sam, bo mu się ostatnia pokojówka panny Hülchen z rąk wyrwała, zobaczywszy Dziubińskiego, zbliżył się do niego i zaczął po polsku.
— Kochanie! jakże się zowiesz? zapomniałem — chodź w moje objęcia, niech w twéj osobie uścisnę rzeczpospolitą całą i szlachtę, którą pasyami kocham...
— Podkomorzy Dziubiński! — zawołał, rekomendując się i kłaniając, Gintowt.
— Pasyami, powiadam ci, kocham szlachtę polską — wołał Fleming — ale to jest miłość bez wzajemności.
Gintowt się rozśmiał.
— Chodź i przetańcujmy ze sobą! — dodał Fleming. — Powróciwszy do Polski, opowiész tam, jakiego my dobrego króla mamy i jaki poczciwy z kościami ten Fleming, na którego kalumnie rzucają.
Dziubiński, który nogi miał nie do tańca, a w téj chwili jakby kto do nich ołowiu ponaléwał, znalazł się w najtrudniejszéj w świecie pozycyi. Odmówić feldmarszałkowi nie godziło się, mogło to wpłynąć na sprawę z Ogińskimi; pójść z nim w taniec i wywrócić się, groziło fatalnemi następstwy. Spojrzał, jakby o ratunek wołając, na Przebendowskiego. Ale pan Serwacy był-to człowiek nieśmiały, skromny, i choć nawpół domownik feldmarszałka, jako sługa pani Przebendowskiéj, nielubiony przez niego.
Chciał sprobować przyjść na ratunek Dziubińskiemu, zbliżył się, ale Fleming, spojrzawszy nań, zawołał:
— Idź-że precz!
A do podkomorzego wyciągnął ręce i gwałtem go ciągnął do tańca. Muzyka grała coś nadzwyczaj skocznego, Dziubiński westchnął do swego patrona:
— Miej-że ty mnie w swéj świętéj opiece.
— Kochany Polaku — wołał Fleming — jakże się bo u licha zowiesz?
— Podkomorzy Dziubiński — powtórzył powołany.
— Dziubiński, chodź i przetańcujmy! — domagał się Fleming, chwytając go za rękę.
Nie było już sposobu oparcia się. Podkomorzy ruszył się, a tu nogi jak kłody — podskoczyć nie mógł ani myśléć, daj Boże iść. Ale i to nawet się nie udało — zaledwie krok postąpił, stracił równowagę i byłby haniebnie padł, gdyby go już walącego się na feldmarszałka nie pochwycił Przebendowski.
Fleming śmiał się.
— A widzisz, Polaku kochany — jakże-bo się zowiesz? Schnabel? Sznabliński czy co — krzyczał i śmiał się zarazem gospodarz — jakie wy wszyscy słabe głowy macie! Ręczę żeś połowy tego nie wypił co ja, ani tak tęgiego wina, a na nogach się nie możesz utrzymać. Widzisz, a ja, na którego ramionach ta wasza rzeczpospolita i Saksonia — tańcuję.
I wistocie począł podskakiwać — Dziubiński był upokorzony i skonfundowany.
— Bóg widzi — rozpoczął.
— Pana Boga do tego nie mieszajmy — rzekł Fleming — ale źle z rzeczpospolitą waszą, kiedy szlachta taka wątła. Ja was — ale jakże się zowiesz? — mówił Fleming.
— Podkomorzy Gintowt-Dziubiński! — krzyknął już nieco nadąsany gość.
— A tak! Sznabliński — zawołał Fleming. — Ja was wszystkich w sercu mojém noszę... Dzień i noc przemyślam, jaką wam dać najszczęśliwszą przyszłość, troszczę się o was, a wy mnie nie kochacie. Nawet tańcować ze mną nie chcesz....
Szczęściem dla Dziubińskiego, trafił się w téj chwili pułkownik Bielicki w pobliżu i ten Fleminga odciągnął.
Niemniéj jednak ów upadek, obawa niewłaściwego znalezienia i gniéwu na który się mógł narazić, oprymowały pana podkomorzego. Pan Serwacy Przebendowski, korzystając z chwili wolnéj, ujął go pod rękę i do oczekującego powozu zaprowadził. Nie mógł go jednak pocieszyć.
— Otóż-bo to tak, gdy się komu nieszczęści — mówił, stękając, Dziubiński. — Póki życia mojego, na żadną taką fetę nie dam się namówić. Na piérwszéj majestatowi nastąpiłem na palce, a oto dziś gdybym był mógł przetańcować z Flemingiem, sprawa moja byłaby wygrana!
Serwacy, wiozący nieszczęśliwego do Drezna, chociaż próbował pocieszać półsłowami, nie mógł tego dokazać. Napróżno mu wystawiał, że i nagniotek królewski i spór o taniec z Flemingiem zapomniane zostaną. Dziubiński postanowił ruszyć w powiat lidzki do domu, z Ogińskimi skończyć polubownie i nigdy w życiu do dworu się już nie zbliżać.
Skutki tego nieszczęśliwego znalezienia się Fleminga z królem nie były narazie widoczne, pewna jest jednak, iż August obraził się i zniechęcił. Lecz, jak miał zwyczaj, nie powiedział nikomu ni słowa, nie dał po sobie poznać nic i udał że nie pamięta o niczém.
Opowiadano że nazajutrz, wedle trybu swego, feldmarszałek zrana znalazł się u króla na pokojach, a gdy zostali sami, rzekł pokornie:
— Słyszałem, jakoby Fleming wczoraj trochę się nie do rzeczy popisał. Wasza królewska mość raczysz mu to łaskawie przebaczyć.
Król nie odpowiedział nic i na tém się pozornie skończyło wszystko. Zapowiedział tylko August, że chcąc zawdzięczyć owe przyjęcia i festyny, chce téż on sam w Moritzburgu sprawić zabawę. Miała to być uroczystość „Targowiska wszystkich cztérech części świata.“ Przybycie księcia Maurycego Saskiego (który z Flemingiem nie był najlepiéj, bo go obwiniał o wysadzenie siebie ze służby saskiéj, za co jednak pono się nie miał gniéwać powodu), natłok cudzoziemców dystyngowanych, chęć popisania się ze wspaniałością, natchnęły króla tą myślą. Przedewszystkiém bawić się trzeba było. W jesieni musiał monarcha jechać do Polski, a tam sejm obiecywał być niezbyt zabawny. Dwa tygodnie tylko dzieliły moritzburskie „Gospodarstwo“ od obozu pod Laubegastem.
Ale wrócić jeszcze musiémy do nieszczęśliwego podkomorzego Dziubińskiego, który się nie żartem w drogę wybiérał. Chłopak jego Onufry, pospolicie zwany Nufrek, pakował już tłomoki i paradne suknie; kurdybanowe buty, pas lugduński najlepszy już były poobwijane i jako tako złożone, gdy niespodzianie przybył ów milczący pan Serwacy Przebendowski i oświadczył podkomorzemu, że feldmarszałek życzył sobie z nim widziéć się i mówić, albo wieczorem u siebie, lub u pani podskarbiny. Dnia tego przyjmowała, kwaśno jak zawsze, sama feldmarszałkowa.
Zdumiał się Dziubiński niemało.
— Mój dobrodzieju — odezwał się — czy nie wiész o co to idzie? — zapytał pana Serwacego. — Feldmarszałek czasu ma niewiele, jużciżby mnie, który jestem simplex servus Dei, nie wzywał dla baraszkowania.
— Sądzę że zechce zapewne pomówić o teraźniejszych sprawach rzeczypospolitéj — rzekł Serwacy — ale nie wiem. Byćby téż mogło że cię na 14 sierpnia do Moritzburga na „Gospodarstwo,“ które król przygotowuje, zaprosi.
— A! za żadne skarby świata, na żadną fetę saską, pókim żyw, nie pojadę! — krzyknął, ręce załamując, podkomorzy. — Dwa razy popróbowałem téj rozkoszy, ale mam dosyć, nie mogę! Za trzecim razem pewniebym życiem przypłacił. Za nic, a, za nic! — powtarzał, chodząc po pokoju. — Wysokie progi na moje nogi! Jeszcze się nie wysapałem po ostatniéj historyi. Wszak gdybyś mnie asindziéj nie podtrzymał, byłbym runął jak kłoda, i to wprost na feldmarszałka, a coby naówczas się stało z nim i zemną? zgroza pomyśléć. — Widzisz asindziéj, panie Serwacy — dodał, zwracając się ku niemu — ja za kołniérz nie wylewam. Dużo win próbowałem, przelało się przez gardło w ciągu życia wiele, od deszczówki począwszy, do gęstego tokaju, co to go choć łyżką jeść. No, ale takiego wina, jakie tu dają i każą pić — nie kosztowałem nigdy, a jak mówi Pismo święte: po dziełach ich poznacie! Pić to nic, smak jak wszelakich innych, ano skutek inny, niby nie idzie do głowy, przedziwną robi konkokcyą w żołądku, ciepło przyjemne rozchodzi się po całém ciele — człowiek się cieszy że tak dobrze i ani się spostrzegł, że już nóg nie ma. W téjże chwili na oczy mgła, na język przychodzą drgawki, i... bywaj zdrów! Mówcie sobie co chcecie, ci Niemcy dyweldrek mieszają do wina, bo to jest nienaturalne, aby człowiek, nie wypiwszy i garnca, z nóg się walił.
Pan Serwacy milczał; miał taką naturę jakąś, nierozmowną. Koniec końcem Nufrek dostał rozkaz dobycia nanowo z tłomoka sukien paradnych, co go do ostatniéj rozpaczy doprowadziło, bo przy piérwszém pakowaniu, pod dozorem pana, dwa czy trzy kułaki oberwał. Podkomorzy zdecydowany był tegoż dnia submitować się feldmarszałkowi.
Około godziny szóstéj był już na pokojach. Tu, galonowana służba, wysokie salony (wedle wyrażenia podkomorzego, jak stodoły), złociste meble, przepych książęcy, wojskowy dwór, mnóstwo dostojnych gości, naostatek sama pani, na kanapie siedząca jak na tronie, skrzywiona, dumna, wygorsowana i okryta brylantami, a zgóry patrząca na pospolite saskie plemię, Dziubińskiego od progu już zalterowały. Nie wiedział co począć z sobą, chociaż socios malorum miał tu kilku, mianowicie pana wojewodę inowrocławskiego, Kociełła, jednego Radziwiłła i kilku pomniejszych. Na ukłon przed tronem feldmarszałkowéj ledwie mu zapłacono głowy skinieniem. Za to Fleming był bardzo grzeczny.
Jeszcze się z Kociełłem zabawiał podkomorzy, gdy feldmarszałek do niego przystąpił i poprowadził do okna.
— Słyszałem, ni fallor — rzekł — że asindziéj masz proces o zajazd z Ogińskimi; da się to pokombinować. Słyszałem téż że używasz słusznego wpływu między bracią szlachtą; użyj-że go asindziéj na dobre.
Spojrzał mu w oczy, Dziubiński zbiérał się na odpowiedź i już rękę podnosił, którą miał wyrazom dodać waloru, gdy Fleming począł mówić daléj:
— Hetmanowie chcą, jak bywało, wywiérać nad krajem prepotencyą swoję i królowi królować, a szlachtę dusić i nękać. Podnoszą tedy krzyk wielki przeciw komendzie, którą mnie oddali, a nie idzie im o komendę, tylko o asygnacye i hiberny, od których ich odsadziliśmy. Chce się im do dawnych prerogatyw powrócić. Wierzcie mi, ja was bronię. Znowu tedyby przyszło do tego, że pan naraziłeś się, dajmy na to Pociejowi, to cię zajedzie, objé, wpakuje żołniérzy i zmusi, abyś jego piosenkę śpiéwał. Hę?
Dziubiński odezwał się żwawo:
— Niech Bóg uchowa, abyśmy do tego stanu powrócić mieli.
— A tymczasem — mówił Fleming — agitują po powiatach przeciw mnie rzekomo, wistocie przeciwko wam. Szlachta obałamucona clamor podnosi z nimi i za nimi.
Spojrzał na podkomorzego, który brwi miał ściągnięte mocno i z nadzwyczajną atencyą przejmował się tém, co mówiono.
— Chcesz powracać do domu? — kończył Fleming.
— Muszę, muszę, żniwa za pasem — zawołał Dziubiński — żonisko sobie rady nie da.
— Badź-że tam asińdziéj apostołem nie mojéj sprawy, ale waszéj własnéj. O skórę waszę chodzi. Opisaliśmy na sejmie pacyfikacyjnym hetmanów, ukrócili ich absolutum dominium, stójmyż przy prawie.
— Święte słowa! złote słowa! — zawołał podkomorzy. — Słysząc je z ust tego, który jest nietylko prawą ręką najjaśniejszego, ale jego konsyliarzem w sprawach naszych jedynym, cieszę się iż będę je mógł, jako płynące ex fonte purissima, powtórzyć moim Lidzianom.
— Powtórz je pan, argumentuj, nie dawajcie się brać na kłamliwe słowa! — rzekł Fleming. — Sami hetmanowie dali mi komendę, teraz ją chcą odbiérać, a z nią napowrót asygnacye i hiberny.
Feldmarszałek jeszcze się nieco rozwiódł o tym przedmiocie i tak skonwinkował słuchacza, że ten głową i rękami tylko, nie czyniąc najmniejszéj opozycyi, potakiwał, aprobował, a naostatek wysłuchawszy, chciał się już sumitować i żegnać. Wtém Fleming z uśmiéchem ujął go za jedwabny guziczek kontusza i zatrzymał.
— Byłeś pan u Denhoffowéj, byłeś u mnie na obozowéj zabawie, potrzeba żebyś zobaczył i królewskie gospodarstwo w Moritzburgu.
Dziubiński pobladł.
— Żniwa, jaśnie wielmożny feldmarszałku, żniwa, czas gorący!
— To nic nie pomoże, to się widzi raz w życiu! — dodał Fleming. — Na takie pańskie zabawy wieki czekać potrzeba, bo wieki rzadko wydają takich jak nasz wspaniałych monarchów.
Nim Dziubiński miał czas się żebrać na odpowiedź, feldmarszałek, skinąwszy mu głową tylko, odszedł do Gałeckiego, wojewody inowrocławskiego. Dziubiński uspokojony rozmową, ale stałe mając postanowienie wyruszyć nazajutrz do domu i w żadne fety się już nie wdawać, wymknął się i do domu powrócił.
Tu go czekała niespodzianka niemiła: Nufrek stał w sieni i palce kręcił, z miną desperacką.
— Pakować i do domu! — zawołał pan Gintowt-Dziubiński.
— Ale! ale! — bąknął Nufrek — a pewnie, chciałoby się duszy do raju.
— Cóż to znaczy? — krzyknął oburzony podkomorzy.
— To, że dereszowaty leży chory! — zawołał, lamentując, Nufrek.
Podkomorzy pobiegł do stajni. Wistocie dereszowaty, dyszlowy podręczny, konisko zdrów jak lew, zjadłszy jakiegoś niemieckiego owsa, zdawał się chciéć duszę wyzionąć.
Trzeba było naturalnie krew puścić, bo w gwałtownych razach i koniom i ludziom naówczas nie umiano radzić inaczéj, tylko im życia ujmując, aby z niém ująć gwałtowności chorobie.
Znalazł się jakiś Niemiec konował, puszczono krwi obficie, ale deresz jeszcze 12 sierpnia był dopiéro rekonwalescentem i Dziubiński do moritzburskiego gospodarstwa zmuszonym był siedziéć w Dreźnie. Jeden jedyny pan Serwacy Przebendowski przychodził go pocieszać, a dnia 12 sierpnia potrafił nareszcie namówić, aby przecie moritzburski festyn choć zdala zobaczył.
Dziubiński zgodził się na to, ale warował aby razem byli i trzymali się na uboczu, nie mieszając do żadnych pijatyk, których znał już szkopuły i niebezpieczeństwa.
Z tęsknotą myśląc, jak tam pójdą żniwa bez niego, dla miłości deresza dosiedziawszy tak długo, wybrał się Dziubiński do Moritzburga.




Pośród przepysznych lasów odwiecznych, w których olbrzymie gdzieniegdzie wznoszą się buki, jak marmurowe, do góry strzelające kolumny — stoi cacko owo, Moritzburg, oblany stawem, myśliwski pałacyk, w stylu owéj epoki, która była od naszéj szczęśliwszą, bo przecie styl własny stworzyć potrafiła. Jest-to wprawdzie cóś skléjonego z żywiołów dawnych, pożyczanych, ale od czasów greckich nic w budownictwie elementarnie nowego nie powstało i w owém rokoko osiemnastego wieku, oprócz wieńców, kwiatów, wegetacyi kamiennéj, sznurków j draperyi, ponawieszanych na rusztowaniu starém, niéma świeżego nic. Ale z tych linij pogiętych, z tych wieńców, draperyj, fantazya artystów, puszczając sobie cugle, stworzyła w swym rodzaju charakterystyczną piękność architektoniczną, wycackaną, wdzięczącą się, wytworną, któréj pewnéj oryginalności odmówić niepodobna. Rzeźba ze swemi pucołowatemi amorkami i tłustemi chłopięty, ze swemi niewiastami manierowanemi, jak panie z których wzory brała, zrosła się tu z architekturą, zaparła własnéj samoistności i posłuszna, zapełniła wszystkie kąty. Gdyby historya tych lat była nieznaną, przeczytaćby ją można z tych gmachów, które naówczas stawiano. Wszystko to są dziejowe karty; widziémy społeczność w budowach i ta skorupa ślimaka daje nam najpełniejsze jego kształty.
Co za przepych w tych ozdobach, które nigdzie oku spocząć nie dają i bawią aż męczą, tak jak wiek ów bawił się — na śmierć. Nigdzie prostoty i powagi, ale co za uśmiéchająca się plątanina zalotna, wabiąca wzrok, ciągnąca go w ciemne kątki, wymykająca się oczom i logice, a wdzięczna jak zepsute dziécię, które bawi, choć smuci...
W pałacach, w domach, architektura ta rozkoszna, dziwaczna, jest panią hałaśliwą i króluje; w kościele tylko jéj obco, staje się sztywną, nie wié jak się obrócić, przybiéra minę pobożną, a czuć w niéj wielkie ladaco, choć radaby skruchę udawać.
W Moritzburgu była architektura ta, jak w domu. Zameczek ten pierwiastkowo założył był kurfirst Maurycy, August przerobił go, rozszérzył, upiększył i ochrzcił Dianenburgiem, bo tu piękne łowczynie zjeżdżały dla myśliwskiéj zabawy z królem. Cztéropiętrowy gmach wyrasta jakby ze stawu, obléwającego go dokoła; cztéry wieżyce z czasów Maurycego strzegą po rogach okazałéj budowy. Siedem ogromnych sal, zgórą dwieście pokojów, pozwalało tu najliczniejsze pomieścić towarzystwo. Zewnątrz budowniczy nowy, zapewne Longelune, niewiele mógł przyozdobić mury, ale wewnątrz z całém bogactwem ówczesnego stylu wystąpił. Malarze mu dopomogli mytologicznemi obrazami, w których kochanki królewskie występują, jako Diany.
Pałac, bażantarnia, zwierzyniec, staw zarybiony, pełen sławnych karpiów, stanowią całość, którą dworacy Augustowi lubili porównywać z Wersalem. Pośród téj zieleni, nad brzegiem stawu, król kazał zbudować rodzaj galeryi, z szopkami, mającemi przedstawiać sklepy i kramy różnych krajów i narodów. Budy przybrane zielonością, wieńcami, łączyły całe sznury kwiatów i liści. Polowanie na jelenie i dziki, rybołówstwo i regaty w gondolach na stawie przykładały się do urozmaicenia zabawy.
Król z Maurycym Saskim, księżną cieszyńską, Koenigsmark, Denhoffową, Pociejową, księżną Weissenfels zjechał zawczasu. Towarzyszyło mu około dwóchset osób przedniejszych, ale oprócz nich, tłum ciekawych i zaproszonych dla przypatrywania się zabawie zdaleka.
Zrazu i pan podkomorzy Dziubiński był w zachwyceniu; obchodził kramy, w których boginie sprzedawały najpiękniejsze rzeczy w świecie. Słyszał on o księżnie cieszyńskiéj, o Koenigsmarku, wiedział o Denhoffowéj i Pociejowéj, że były w łaskach króla, ale trudno mu pojąć było, jak się te niewiasty z sobą godziły i przyjaźniły, jak król zarówno do wszystkich się uśmiéchał. Ten rodzaj polygamii jawnéj, przeciw któréj nikt nic nie mówił, jak gdyby była w naturalnym rzeczy porządku, w głowie mu się nie mieścił.
Kociełł mu to tłumaczył, śmiejąc się:
Quod licet Jovi, non licet bovi.
— Tak, szanowny panie — powtarzał za nim Dziubiński — ale przecie Jowisza nie stało i liczymy oto rok 1718 od urodzenia nowego prawodawcy.
Śmiano się z symplicyusza podkomorzego, który nie mógł tego zrozumiéć, że moralność dla króla Augusta musiała być grzeczną i nie mogła mu się naprzykrzać do zbytku.
Dzień ten pamiętny 14 sierpnia, w którym kościół katolicki obchodzi wigilią do Wniebowzięcia, a podkomorzy nawykł był zawsze pościć, z tego powodu był dlań ciężkim do przebycia. Dziubiński mięsa tknąć nie chciał, i gdy po łowach zastawiono stoły pod szałasami dla powszednich gości, do których ledwie się z pomocą Serwacego przyjaciela, mógł docisnąć, było już dosyć późno, głód dojmował, a między półmiskami ledwie się coś znalazło, czém głód można było zaspokoić. Znalazł pan Serwacy dla niego karpia morytzburskiego tłustego, akomodowanego po polsku. Na głodny ząb dorwawszy się go, Dziubiński połowę półmiska skonsumował, ale czuł że po rybie — post pisces, vinum misces — wino było koniecznością położenia. Obficie go stawiano w gąsiorach i zaraz na oko poznał w niém Dziubiński starego przyjaciela, węgrzyna szlacheckiego, zieleniaczek wytrawny, do którego towarzystwa był nawykł i wiedział, jak z nim obcować. Przysunął więc sobie gąsiora, nalał, powąchał — ten sam! Ucieszyło go to niezmiernie.
Skosztował — było paradne, miało zapaszek sui generis miły, a nie odurzający; lampkę więc jednę i drugą palnął z zupełném bezpieczeństwem i uczuł że mu w żołądku uczyniły porządek należyty. Daléj już jeść, oprócz jakichś słodyczy, nie było co. Słodycze zaś są ckliwe. Pachniały mu sarnie pieczenie dokoła, dziczyzna, mięsiwa różne, ale za nic w świecieby ich był do ust nie wziął, bo wigilia do N. Panny ma swe prawa. Drudzy dowodzili, że na ten dzień ks. biskup kujawski dał dla wszystkich Polaków ekscepcyą do postu, ale ani w to wierzyć, ani o tém słuchać chciał podkomorzy.
— To jest wino chrześciańskie — odezwał się do Serwacego pocichu — daje się pić i zdrady w niém niéma. Król nasz, niech mu Bóg błogosławi, sumiennym jest i nie przywodzi ludzi do szwanku.
Ani się spostrzegli, gdy przy miłéj gawędce, za stołem na którym ciągle gąsiory pełne stawiano, zasiedzieli się do mroku; muzyki ozwały się dokoła i zamek, staw, kramy, galerye, wszystko zajaśniało w kolorowych lampach i świateł tysiącach.
Widok był przecudnie zachwycający, jak dekoracya teatralna; zieloność przy światłach wydawała się dziwnie żywą, muzyka, wśród lasu rozchodząca się echem, czarującą melodyą poiła ucho.
Zaczynało być późno, ale na zamku tańcowano, po jeziorze przesuwały się lampami postrojone gondole weneckie, w których piękne panie, każda w towarzystwie kawalera, pływały, śmiejąc się i pustując.
Dziubiński, wygodnie siedząc, patrzył, oczów nasycić nie mógł i pomrukiwał:
Mirabilia, incredibile dictu. — Gdy człek to będzie opisywał, powiedzą że kłamie. Wielki tylko monarcha może stwarzać takie prodigia! Cieszę się że to widziałem i zakonotuję pewnie.
Wino zmieniano, a że podniebienie się z napojem oswoiło, nie zważał podkomorzy, iż coraz tęższego naléwano węgrzyna. Raptem, gdy już lampkę niejednę wychylił z nowego gąsiora, uderzyła go woń.
— A to co jest? — zawołał.
Wziął pod światło wino — postrzegł że miało barwę nie szlacheckiego, wytrawnego zieleniaczka, ale jakby owego bursztynowego napoju, którym Denhoffowa dała mu się we znaki. Postawił lampkę, pasa poprawił, uląkł się.
— A jakże to będzie z powrotem do Drezna? — zapytał Serwacego.
Tu się okazało że służba cała była tak pijana, a konie gdzieś porozpraszane, że nikt ani myślał dnia tego o powrocie do miasta.
Robiło się późno; jedni pili, drudzy, napiwszy się, zabiérali się do spoczynku. O izbie, łóżku, pościeli mowy być nie mogło; w szałasach miejsca były pozajmowane. Z trwogą postrzegł Dziubiński że drudzy się na stołach, płaszczami pookrywawszy, kładli z kułakiem pod głowę. — Trzeba było iść szukać gdzie miejsca.
Pan Serwacy tłumaczył, że nocą sierpniową sub Jove najprzyjemniéj spoczywać było w drzew cieniu. Ba! sub Jove! a jeżeli nagle ów Jupiter przedzierzgnie się w pluvialisa? Przy wstawaniu przeląkł się podkomorzy, bo nogi znowu były, jakby je kto poobcinał. Wstał, zatoczył się fatalnie; Przebendowski go chwycił za rękę, płakać mu się chciało.
— Za grzéchy Panu miłosierdzia ofiaruję! — zamruczał. — Dobrze mi tak! dać się uwieść po raz trzeci! Dobrze mi tak!
W głowie drzewa, zamek, jezioro okręcały się dziwnie, nogi ledwie się poruszały, a tu potrzeba było koniecznie szukać miejsca dla spoczynku. Dokoła już coraz było ciszéj; gdzieniegdzie śmiészki męzkie i niewieście odzywały się po kątach.
— Mój dobrodzieju, przyjacielu mój, wybawco i opiekunie! — odezwał się podkomorzy — jeżeli ty Boga kochasz, pod piérwszą lepszą sosną kładnijmy się, bo ledwie się wlokę.
Szli tedy. Pod piérwszą sosną leżało dwóch Niemców i chrapało, jeden przez sen śpiéwał. Trochę daléj otulone w ogromny płaszcz, spoczywało cóś, czego rozeznać nie mogli, ale się to poruszało i miało życie. Ominęli więc, idąc daléj. W gęstwinie położyła się czeladź i różne ciury. Słowem gdziekolwiek zajrzeli, gdzie zaszli z nadzieją, odchodzili z rozpaczą. Dziubiński milczał i ledwie się ciągnął.
Minąwszy tak ogromny kawał lasu ludźmi zasłany, instynktem jakimś trafił Serwacy do powozu, którym przyjechali. Wprawdzie we wnętrzu jego już się był woźnica układł i chrapał, ale go się dobudzili; wyprawiono go pod wóz, a podkomorzy, wdrapawszy się do środka, Bogu podziękowawszy iż go salwował, padł, stękając, na siedzenie.
Ostatnie słowa, któremi dzień ten niefortunny zakończył Dziubiński, były:
— Niech deresza tego diabli biorą; jutro do domu nieodmiennie. Dosyć téj rozpusty.
Poczém przeżegnawszy się, zasnął.
Ostatnia téż to była większa zabawa roku tego w Dreźnie, bo o pomniejszych, codziennych, wspominać niepodobna, ani ich zliczyć. Królowała jeszcze Denhoffowa, chociaż bystrzejsze oczy już upatrywały w królu pewne znużenie. Sama jéj powolność, zabiegliwość, akomodowanie się Augustowi zbyteczne, w którém rachuby więcéj było, niż serca, nudziły go. Bielińscy jednak zawsze najlepszych byli nadziei i korzystali z łask pańskich, które dotąd szérokim płynęły strumieniem.
Fleming naturalnie zajmował miejsce i w Moritzburgu w otoczeniu króla, uważano jednak że Maurycy, syn króla, przyćmiéwał go nieco. Króla otaczali ciągle on, Vitzthum, Friezen, kręcił się nawet Watzdorf, słowem feldmarszałek mniéj już był na piérwszym planie.
Kilka razy król się zbliżył do niego, zagadał uprzejmie, rozśmiał się, a był tak łaskaw, że zdala patrzącym wydało się to prawie groźném.
Ale nauczono się już z doświadczenia, iż znakiem poprzedzającym niełaskę była tu zawsze rosnąca serdeczność i dobroć; tak było z Beistlingerem, tak z innymi. W wigilią uwięzienia kanclerza, król przyjmował i mówił z nim, jak gdyby go szacował i kochał, jakby mu ufał zupełnie, gdy już rozkaz uwięzienia do Koenigstejnu był wydany. Sam jednak Fleming bynajmniéj nie czuł, ażeby w obejściu się z nim króla cóś zmienioném być miało. Denhoffowa, jak gdyby zapomniała zbyt poufałego wyrażenia się feldmarszałka, była z nim grzeczną, miłą, nawet trochę zalotną, jak ze wszystkimi. Ona i matka tak się lękały nieprzyjaciół, iż wszystkich łaski i względy skarbić się sobie starały.
Wkrótce potém potrzeba się było wybiérać do Polski, uprzedzając sejm, mający się zebrać w piérwszy poniedziałek po świętym Michale. Poprzedzić miała Denhoffowa króla do Krakowa, a tatarskie chorągwie dla konwoju wyprawić miano naprzeciw do Bendzina. Życzył sobie August przypadające sejmowanie w Grodnie przenieść do Warszawy; lecz ani prawo na to nie dozwalało, ani najoddańsi królowi senatorowie do zmiany téj posługiwać się ważyli.
Zawczasu czyniono przygotowania do wyjazdu, a Fleming wahał się, czy miał królowi towarzyszyć. W Polsce umysły zbyt przeciw niemu były rozjątrzone.




Tym światem, którego cząstkęśmy odsłonili, rządziły, jakeśmy już wyżéj mówili, niezaprzeczenie kobiéty. Niekoniecznie nawet najpiękniejsze, niezawsze najrozumniejsze, ale obdarzone tym niewieścim instynktem, który natura im dała jako siłę obrończą, a społeczność uczyniła orężem zaczepnym i zdobywczym. Głośne imiona Aurory Koenigsmark, hrabiny Esterle, hrabiny Cosel, Denhoffowéj, księżny cieszyńskiéj, niekoniecznie stoją na czele tego kobiécego rządu za czasów Augusta. Po za temi świetnemi gwiazdami, kometami raczéj, przebiegającemi niebo saskiego Olimpu, stoją ukryte postacie, przysłonione, niewidoczne, poruszające i królem, i jego ulubieńcami i ulubienicami. Ich rączki wiją sieci, zrywają węzły, stręczą i odstręczają, podnoszą i obalają. Po za każdym z bohatérów stoi taka mistrzyni, która pociąga sznurki poliszynela i każe mu śmiać się, wykrzywiać i tańcować.
Za Flemingiem widać siostrę jego stryjeczną; Przebendowską, którą późniéj bliżéj poznamy, za innemi motorami żony i ulubienice.
Jednym z faworytów par excellence Augusta II, którego nazywano nawet tém imieniem, odznaczającém go do śmierci — był hrabia Fryderyk Vitzthum von Eckstädt, pochodzący z jednéj z najstarszych rodzin w Turyngii. Był on przyjacielem młodości króla, z nim razem odbywał podróż po Europie, znał go doskonale i zostawał z nim na stopie poufałości, innym niedozwolonéj.
Był to śliczny mężczyzna i dworak w całém znaczeniu tego wyrazu, głowa pusta, serce wystygłe, w towarzystwie człowiek miły, szlachecko-pańska duma ogromna, obojętność na wszystko wielka, oprócz — gry. Królowi służyć jako tako, a grać dzień i noc, było zadaniem jego życia. Ani o majątek, ani o władzę i znaczenie się nie dobijał; miał u króla łaskę, wiedział że August, nawykły do niego, nie obejdzie się bez jego usług, i życia używał, nie dbając wiele o honory, ani o stanowisko. Służba jego była osobista, poufała; w publiczne sprawy Vitzthum wdawać się nie lubił, bo go to od życia odrywało. On reprezentował szlachtę niemiecką na dworze. Wyjątkowo użył go król w r. 1702 jako posła do Karola XII, który go uwięzić kazał; w r. 1710 jeździł do cara Piotra.
W chwili gdy się nasze opowiadanie rozpoczyna, był od niespełna dwudziestu lat żonaty z panna Rachelą Szarlotą Hojmówną, rodzoną siostrą piérwszego męża hrabiny Cosel. Tę piękną naówczas, ale niemajętną pannę wyswatał mu sam król, przewidując że gospodyni i kierownika potrzebować będzie.
Posłannictwo to spełniała hrabina Vitzthum najszczęśliwiéj; maż nie czuł jéj rządów nad sobą, a powodował się jéj rozumem. Ona mu zrobiła majątek, pobudowała pałac, wychowała dzieci i strzegła go od fałszywych kroków.
Hrabina Rachela była niepospolitą kobiétą, a swojego czasu i wcale piękną, słusznego wzroku, z oczyma niebieskiemi, noskiem odrobineczkę zadartym, różowemi, wydatnemi ustami, figurą majestatyczną, płcią śnieżną. Była to piękność czysto niemiecka i charakter jéj krwi kłamu nie zadawał. W obejściu się, wyjąwszy nieprzyjemny śmiészek dziecinny, który z wiekiem stał się nałogiem, była nadzwyczaj układną i zręczną. Pomimo wielkiéj żywości, chwytała najdrobniejsze oznaki i symptomy w tém, co ją otaczało. Nadewszystko zaś była to gospodyni, która dom urządzić, prowadzić, utrzymać umiała cudownie i wszystko, co mogło się do dobrego bytu przyczynić, pozyskać. Jakaś przytém potrzeba zajęcia, chęć może korzystania z okoliczności, plątała ją we wszystkie intrygi dworu, których była duszą i sprężyną. Widziała, przeczuwała, podpędzała i wyciągała dla siebie zawsze jakiś pożytek.
Jaki był powód jéj nienawiści, prawie jawnéj, dla Fleminga, a szczególniéj ku siostrze jego podskarbinie, dośledzić trudno; lecz nieprzebłagane to było uczucie, które czyhało tylko na porę, gdy się czynnie będzie mogło objawić. Od roku wydała była córkę za oboźnego litewskiego, generała w służbie saskiéj, księcia Ignacego Lubomirskiego; przez niego więc mogła w Polsce zawiązać pewne stosunki.
Pani Przebendowska wiedziała że ma w niéj wroga, ale go sobie lekceważyła. Fleming nie miał jéj za niebezpieczną. Stali zdala od siebie; hrabina Vitzthum czyhała, jak na zasadzce.
Cóś jéj zwiastowało, że wielkie znaczenie i wpływ Fleminga słabną, że godzina działania się zbliża. Nie była pewną swego, ale z oka nie spuszczała nikogo.
Po owéj zabawie pod Laubegastem, Vitzthumowa badała męża, naglądała na króla, zrozumiała zniechęcenie jego do Fleminga i przeczuła rzecz najniepodobniejszą naówczas do prawdy, urośnięcie Watzdorfa, z którego król i wszyscy publicznie żartowali, który jawnie był głupi, ograniczony, zły i śmiészny. Lecz Fleming popełnił błąd, że mu w ręce dał domowe sprawy i finanse; zmusił Augusta aby do niego nawykł, a kto przynosił naówczas piéniądze, ten miał najpewniejszy środek pozyskania łaski i zaufania.
Dla pospolitych oczów ani wzrost Watzdorfa, ani możliwość upadku Fleminga nie były widoczne, gdy hrabina Vitzthum widziała je już oczyma duszy. Watzdorf nikczemny, tchórz, pochlebca, wyrosły z niczego, był dogodny; można było panować nad nim i przez niego Vitzthuma popychać wysoko.
Myśli te karmiła hrabina Rachela, wahając się jeszcze wydać z niemi, Dlatego jednego wieczora letniego po moritzburskiéj fecie zaprosiła do siebie niewieście kółko tych pań, które, jak parki mytologiczne, przędły i rozdziérały nici żywota dworaków. Były to stara hrabina Reuss, siostra jéj, rozumna pani Schellendorf i poważana panna, już podżyła, którą król wielce szanował, Hülchen.
Rozumem, przebiegłością, zręcznością, powagą Hülchen równała się Vitzthumowéj.
Pani Schellendorf nie ustępowała im, ale grzészyła dumą i gwałtownością. Dobra do rady, na nic się nie zdała do czynu. Siostra jéj, hrabina Reuss, nierównie była zręczniejszą.
Wszystkie te panie śledziły najmniejsze pulsacye życia na dworze; zebrała je więc hrabina, jakby lekarzy na konsylium, ale ze zwykłą sobie zręcznością myśli swéj im nie odkryła. Chciała dobyć z nich jéj potwierdzenie, nie wyjawiając się z tém, co przeczuwała.
Dom Vitzthumów, utrzymywany na pańskiéj stopie, świetny bardzo, przy wielkiéj oszczędności saméj pani, liczył się do najokazalszych w Dreźnie. Wszystko było tu ściśle obrachowane, na swém miejscu, ale okazałe i przepyszne.
Nie przyjmowała hrabina Rachela dnia tego nikogo, oprócz zaproszonych na podwieczorek przyjaciółek. Córki nawet wyłączone zostały.
Dla hrabiny Reuss i jéj siostry dosyć było téj okoliczności, aby się domyśliły, iż jakiś ważny przedmiot miał wyjść na stół; zbyt jednak były zręczne, aby to po sobie poznać dały. Hrabina Vitzthum, śmiejąc się wedle swego zwyczaju, zaczęła od przyjęcia łakociami i odezwała się do hrabiny Reuss, którą posadziła na piérwszém miejscu:
— Chciałam, abyśmy mogły między sobą pomówić o tych fetach i zabawach, a nareszcie i o Denhoffowéj. Ja króla nie rozumiem.
Hülchen, skromna, poważna i ostrożna stara panna, siedziała milcząca. Schellendorfowa odezwała się piérwsza:
— W tego rodzaju fantazyach, moja kochana Rachelo, nikt nigdy nikogo nie rozumié. Niéma w nich sensu. Ani piękność, ani rozum, ani dowcip nie starczą. Zachciewa się czegoś nowego, a czasem dziwacznego.
— Kochana Schellendorf — odparła żywo gospodyni. — Denhoffowa nawet dziwaczną być nie potrafi, a nową dla króla nie jest, boć przecież i na jarmarkach lipskich miéwał fantazye tego rodzaju. Lecz nie o to już idzie, tylko jak długo ona przetrwać może.
— Ja ani za rok nie ręczę — odezwała się pani Reuss.
— Ja ani za pół roku — dodała Schellendorfowa.
Hülchen nie odzywała się.
— To zagadka! — rozśmiała się hrabina Rachela.
— Trzeba było Cosel zastąpić — cicho szepnęła Hülchen — wzięto więc, co było.
— Wybór, przyznam się, tak był osobliwy...
— Nie, to potrwać nie może — mówiła Vitzthumowa — ale cóż po niéj?
Panie spojrzały po sobie.
— Czy, kochana Rachelo — przerwała milczenie hrabina Reuss — czy zauważyłaś jaki symptom w Moritzburgu?
— Król był dla niéj nadzwyczaj grzeczny, ale stokroć więcéj okazywał czułości dla Aurory, dla Cieszyńskiéj, nawet dla Spieglowéj. Stała narówni z Pociejową, która...
Śmiéchem przerwała gospodyni.
— Może być — wtrąciła Reuss, że już jest jaka inna, o któréj my nie wiemy.
— O nie! — zawołała Vitzthumowa. — Jeśli kto w takim razie, to mąż mój wiedziałby pewnie.
— A ty pochlebiasz sobie — wtrąciła Schellendorf — że wydobyłabyś to z niego?
Skromnie tym razem uśmiéchnęła się Vitzthumowa, ale z taką pewnością siebie, że nikt o tém wątpić nie śmiał, iż mąż dla niéj nie mógł miéć tajemnic.
— Denhoffowa jedzie z królem do Polski — dodała Hülchen.
— No, i mogłaby tam sobie zostać — mówiła gospodyni. — Świetną myśl żywi podobno feldmarszałek, bo króla chce ożenić.
Oprócz Hülchen, która ramionami dziwnie poruszyła, inne panie śmiać się zaczęły niezmiernie.
— Na to potrzeba geniuszu Fleminga, żeby przyjść do takiéj myśli — dodała Reuss.
— I jego wiary w siebie, aby sądzić że króla skłonić potrafi do popełnienia takiéj niedorzeczności — odezwała się Vitzthumowa. — Ale Flemingowi wszystko wolno.
Popatrzyły sobie w oczy; żadna z nich nie śmiała tego tematu rozwijać. Hülchen słuchała z wielką uwagą.
— Co do Fleminga — rzekła Schellendorf, po długim przestanku — ja nie wiem, ale zdaje się że osobiście król przestał w nim smakować. Potrzebny mu jest, jako obeznany ze wszystkiemi sprawami, szczególniéj w Polsce.
— Ach! — poczęła się śmiać gospodyni — wiem to przez mojego zięcia, że w Polsce niéma bardziéj nad niego znienawidzonego człowieka. Tam on jest raczéj przeszkodą, niż pomocą.
— Są ludzie — wtrąciła, głos zniżając, hrabina Reuss — którzy utrzymują że Fleming się chwieje.
— Sądzicie? — chciwie podchwyciła Vitzthumowa.
— Tak mówią — ciągnęła daléj hrabina. — Królowi dokuczył jego despotyzm i grubiaństwo; chce miéć sługę, nie pana.
— No, nie wiem — odrzekła Vitzthumowa — mąż mój nic mi o tém nie wspominał; lecz gdyby tak było, któż go zastąpi?
Schellendorfowa pokiwała głową.
— Najpokorniejszy, najgłupszy, a najpotulniejszy — rzekła. — Zdaje mi się, że już odgadniecie o kim myślę.
— Wiem — dodała Reuss — ale król jest nadto galanthomme, a to gbur.
— On się potrafi uczynić znośnym — szepnęła Hülchen — w podobnych razach szczęście rozum przynosi.
— Ale ja wam ręczę — odezwała się żywo gospodyni — że on znowu tak obranym z rozumu nie jest. Bywa zręcznym.
— Potrzebaby chyba, żeby ktoś nim kierował i pomagał — dodała Reuss. — Znacie jego żonę?
— Ja ją znam — poczęła spokojnie Hülchen. — Biédna, zmęczona, zahukana, skromna kobiécina. Nieobeznana ze światem, bojaźliwa, prostoduszna, aleby się z niéj co może zrobić dało.
— Trzeba, aby ją ktoś wziął w opiekę.
To mówiąc, hrabina Reuss spojrzała na gospodynię, która, czując się odgadniętą, zarumieniła się mocno i dla pokrycia zakłopotania — roześmiała.
— Przyznam się że toby było zabawném ów „bufon“ Watzdorf, który niemal lokajem był u Fleminga, stał się dlań niebezpiecznym spółzawodnikiem.
Stara hr. Reuss potrząsnęła głową.
— Jeśli Denhoffowa może być metresą en titre, czemuby Watzdorf nie mógł być piérwszym ministrem? — rzekła z przekąsem.
— A! przepraszam! — zaprotestowała gospodyni — Watzdorf daleko więcéj wart od niéj w swoim rodzaju.
Hrabina Vitzthum, już prawie celu dopiąwszy i przekonawszy się, że idea upadku Fleminga a wyniesienia Watzdorfa nie w niéj jednéj się zrodziła, gotową była zaprzestać badania; ale kółko owo, chciwe plotek i intrygi, nie mogło poprzestać na tak krótkiém i lekkiém muśnięciu ulubionego przedmiotu.
— Słuchaj, Hülchen, — odezwała się Reussowa — król czasem się ciebie radzi i nie bez przyczyny wierzy w twój rozum. Nie wspomniał ci czego? nie mówił? nie pochwyciłaś jakiego znaku?
— Dotąd nic a nic — odpowiedziała stara panna. — Król w tych sprawach jest nieodgadnięty, a jeśli się zwierza, to chyba Vitzthumowi.
Wszystkie panie zwróciły oczy na gospodynię; śmiészek jéj dziecinny odezwał się znowu, potrząsnęła głową.
— Vitzthum nic nie wié — rzekła. — Co do mnie, przyznaję się chętnie przed wami, że mam przeczucie jakiéjś zmiany, choć w dalekiéj może przyszłości jeszcze. Fleming upadnie, Watzdorf może urosnąć, bo codzień nabiéra faworu u króla; ale to wszystko nie przyjdzie tak prędko.
— Jeżeli się do tego nie podpomoże — rozśmiała się hrabina Reuss. — O! jabym nic nie miała przeciwko temu.
— Ani ja — dodała Schellendorf.
Hülchen uśmiéchnęła się smutnie, nie mówiąc nic.
— Jakże feldmarszałek jest z mężem twoim? — zapytała Reuss.
— Ani źle, ani dobrze; jesteśmy en delicatesse. Nie szkodzi nam może, ale nie pomaga pewnie.
— A kto nie pomaga, ten już przez to szkodzi — wtrąciła Schellendorf.
— To pewna! — potwierdziła gospodyni. — Przez Watzdorfa, teraz go podpiérając, możnaby potém zrobić wiele.
Tu Hülchen odchrząknęła, jakby mówić chciała.
— Wątpię żeby na niego rachować można — rzekła — jest-to charakter chłopa, który głodem marł i gdy się dorwie do miski, gotów tego co mu ją podał od niéj odpędzić, aby się najadł lepiéj. Wdzięczności się po nim spodziewać nie godzi. Żona dobra kobiéta, ale bardzo, bardzo pospolita.
— Wykrzesze się powoli — rzekła hrabina Reuss.
— Wszystko winien Flemingowi — zrobiła uwagę Hülchen.
— Tak, aleście sami mówili, że wdzięczności się po nim spodziewać nie godzi.
— Prawda, ale w dodatku tchórz jest — dodała Hülchen. — Lęka się Fleminga.
Hrabina Reuss, która jadła ciastka chciwie, pokiwała głową.
— Ja wam powiadam — odezwała się, trochę odchodząc od rzeczy — że tacy ludzie, jak ten bufon, gdy raz staną przy wielkim ołtarzu, najlepiéj się przy nim trzymać umieją. Głupota i podłość są to znakomite zalety, choćby się inaczéj wydawać mogło. Połowa ludzi ginie rozumem zbytnim i dumą.
— Prawda — dodała Schellendorf — i kto wié co z Watzdorfa będzie. Pan Bóg człowieka ulepił z gliny, król może ministra zrobić z biota.
Śmiały się panie. Widocznem było, że szérzéj o Flemingu żadna z nich się rozgadywać nie chciała, choć nie z obawy żadnéj, bo o zdradę posądzać się nie mogły.
— Mnie się zdaje — dodała wreszcie Vitzthumowa — że Fleming, jeżeli ma kiedy stracić u króla łaskę, to ją niepowodzeniem w sprawach Polski chyba straci. Od elekcyi prawie uwodzi króla nadziejami, które się nigdy nie ziszczą. Teraz pochlebia sobie, że tą komendą dokaże wiele, ale mu ją odbiorą.
Reussowa pochyliła się do ucha gospodyni i szepnęła:
— Możecie się do tego przez zięcia waszego przyczynić.
Vitzthumowa, widząc się znów odgadniętą, nie odpowiedziała już nic; zaczęto mówić o fraszkach, o różnych, zaledwie dostrzeżonych, ale dla tych pań widocznych amorach, o które nie bez przyczyny posądzano Denhoffową, o wypadkach ostatniéj gry, bo naówczas wszystkie panie nawet grały i przegrywały wiele; potém o nieznośnéj Glasenappowéj, o księżnie cieszyńskiéj, o hrabi Maurycym i t. p. Rozmowa się przeciągnęła dosyć długo na wieczór, a Vitzthumowa wyciągnęła z niéj tę pewność, iż wszyscy razem z nią zachwianie się Fleminga przeczuwali.
Było to potwierdzeniem jéj najskrytszych myśli; czuła się silniejszą tą zgodą powszechną.
Pożegnawszy przyjaciółki, które pojechały jeszcze zasiąść do lombra, każda w inném kółku, i czegoś się jeszcze dowiedziéć lub cóś podpatrzyć, hrabina Vitzthum została sama. Potrzebowała zebrać myśli, nim przystąpi do stanowczego działania.
Pod jednym dachem z nią mieszkali Lubomirscy, zięć jéj i córka. Książę właśnie się wybiérał do Polski, mając tam króla, jadącego na sejm, poprzedzić. Wieczór spędził na zamku, ale choćby powrócił późno, Vitzthumowa chciała go widziéć samnasam dziś jeszcze. Stało się wedle jéj życzenia, bo książę poprzedził Vitzthum’a, który przy stoliku gry często całe noce spędzał. I tego dnia Lubomirski wrócił zawczasu do żony, która go zaraz do matki wyprawiła.
Słówko o księciu oboźnym, jakim on był naówczas.
Powierzchowność miał wdzięczną i szykowną, oczy czarne, piękne i wesołe, twarz rysów regularnych, bez wielkiego wyrazu, ale zdającą się oznaczać łatwe i bystre pojęcie. W mundurze generała wojsk saskich było mu do twarzy. W obejściu się nie znać już było staréj buty polskiéj, ale europejskie ugrzecznienie i wypolerowanie. Wśród dworaków Augusta nie raził książę niczém i niczém się nie odznaczał. Potrafił się zastosować do form, do tonu, do zwyczajów towarzystwa i zdawało się mu chodzić o to wielce, aby nie przypominał figur kontuszowych, z których pół-azyatyckiéj fizyognomii trochę się pocichu naśmiéwano.
Vitzthumowa wzięła go za zięcia dla tytułu, dla stosunków i czując w nim może łatwe narzędzie. Kobiéta tak przenikliwa nie mogła tego nie dostrzedz, że książę, który wszystko niezmiernie łatwo pojmował, który mówił i sądził o wszystkiém bardzo zręcznie, który zdawał się do wszystkiego zdolnym, sam przez się mało miał siły do czynu i potrzebował kogoś, coby go prowadził, kierował, popychał. Zostawiony własnym siłom, jak wszyscy co dużo i pięknie mówią, miał wstręt do czynu i do pracy. Lekkomyślność krwi i wieku przeszła w niego. Nie był zdolnym do trwałego dążenia ku jednemu celowi, nużył go każdy dłuższy wysiłek; ale gdy przyszło postępowanie swe wytłumaczyć, czynił to z przedziwną łatwością i bardzo zręcznie.
Człowiek był jedném słowem wyśmienity, ale do niczego.
Oboźny ożenił się z Vitzthumówną dla karyery w saskiém wojsku, dla opieki Vitzthuma, który był przyjacielem króla, a trochę przez tę lekkomyślność, do któréj się nie przyznał przed sobą i nie miał jéj poczucia.
Z galanteryą dworaka wpadł książę do gabinetu, w którym Vitzthumowa na niego oczekiwała, z twarzą rozpromienioną, wesół, szczęśliwy, trzpiotowaty — pocałował w rękę wstającą z krzesła i zapytał:
— Mama mi się stawić kazała? nieprawdaż?
— A tak, chciałam się rozmówić z tobą. Siadaj. Nie jest jeszcze tak późno. Gdzie mój bałamut stary? pewnie przy grze? — ruszyła ramionami. — A! to nieszczęsna pasya, bez pomiarkowania! Ja sama grałam, ale potrafiłam się wyrzec gry, gdy mnie szczęście opuściło... Król jak? w dobrym humorze?
— Gdyby nie miał nieznośnego sejmu przed sobą, i to jeszcze w tém nudném Grodnie, do którego wszystko, aż do stołków, wieźć potrzeba — odezwał się Lubomirski.
— Mogliby przecie sejm złożyć w Warszawie kiedy król tego wymaga — zawołała Vitzthumowa.
— A! niestety, nie — śmiejąc się, rzekł książę. — Nasza poczciwa Litwa byłaby przez to pokrzywdzoną. Dopomina się swojéj alternatywy. Fleming i Szaniawski utrzymują, że to niepodobieństwo.
— Przepraszam cię — przerwała hrabina Rachela — obaj oni niedobrze królowi służą, a zbyt się oglądają na formy. O! gdyby chcieli...
— Tak, ale są ważniejsze sprawy trudne — mówił Lubomirski. — Lepiéj na nie całą siłę obrócić.
— Wiem, mówisz o dowództwie Fleminga — odezwała się Vitzthumowa. — Wierz mi, feldmarszałek króla zwodzi; to nie doprowadzi do niczego.
Lubomirski zamilkł, bawiąc się guzikiem od munduru.
— Mówmy otwarcie, mój drogi książę — poczęła, ton przybiérając poważny, Vitzthumowa. — To panowanie niezręcznego Fleminga, które nas tyle kosztowało, i Saksonia drogo przypłaciła. Musi się ono skończyć. My, mój mąż i ty, mój książę, wszyscy, ile nas jest, z Flemingiem do niczego nie dojdziemy; ani Vitzthum nie zaawansuje, ani generalstwo do wyższych stopni was nie doprowadzi, dopóki feldmarszałek rządzi.
Książę, na znak zupełnéj zgody, głowę pochylił.
— A więc — ciągnęła daléj hrabina — im się to gospodarstwo prędzéj skończy, tém lepiéj. Fleminga tu w Dreźnie zachwiać trudno, trzeba przeciw niemu działać w Polsce.
— Doskonale — rzekł książę.
— Podzielasz moje myśli? — spytała Vitzthumowa.
— W zupełności, jak zawsze — rzekł książę; — jest-to rozumne, przemądre, jak wszystko co mama myśli i mówi.
— Jedziesz książę do Polski, masz tam ogromne stosunki — ciszéj poczęła hrabina — potrzeba ich użyć, aby Flemingowi szyki pomieszać. Ale zrozumiéjmy się — dodała, palec przykładając do ust. — Książę nie powinieneś sam nigdzie wychodzić na scenę. Do działania powinny się znaléźć narzędzia. O ile wiem i znam Polskę, ze szlachty tam, avec un peu de savoir faire, robi się wszystko, co kto zechce. Należy tę szlachtę, co powinno przyjść łatwo, podbudzić, aby się od hetmanów domagała odebrania komendy Flemingowi. Rozumiesz?
— Doskonale! — rzekł książę.
— Z Pociejem dasz sobie rady, do Sieniawskiéj trafisz, bo ona mężem kieruje — mówiła daléj Vitzthumowa. — Szlachta niech krzyczy, niech sejm zerwą, jeśli Fleming nie zda komendy.
Raz jeszcze zapytała hrabina: — Rozumiész? — i znowu powtórzył książę: — Doskonale!
Jednakże milczał jakoś, nie rozszérzając się w tym przedmiocie; był zadumany i jakby zakłopotany.
— Więc mów — odezwała się hrabina — tak czy nie? Zrobisz co radzę?
— Z największą chęcią — odrzekł książę, schylając głowę; — ale, kochana mamo, ze szlachtą, c’est triste à dire, aby coś zrobić, potrzeba koniecznie pieniędzy. Ja, powiem szczérze, nie mogę w téj chwili tak wielkiego wydatku podjąć.
— Jestże tak wielki? — spytała hrabina.
— Oznaczyć nie potrafię — mówił książę — ale to pewna że może być znacznym, gdyby się chciało rzeczy energicznie prowadzić. Widzi mama, potrzebuję miéć zaufanych menerów, a za dyskrecyą się płaci. Ci panowie muszą przyjmować, karmić i poić tłumy, a nasza szlachta jé i pije znakomicie.
Książę się zaczął śmiać. Vitzthumowa, rachunkowa niewiasta, minę nastroiła poważną i zacięła usta; widać było że w głowie obrachowywała sobie, jak daleko posunąć się mogła i ryzykować.
— Książę to potrafisz może zrobić wpływem swoim i familii, co drudzy piéniędzmi — rzekła sucho.
— Ale ja i familia musiémy użyć kogoś, bo sami zostaniemy za kulisami — odparł Lubomirski.
— Masz książę ludzi? — spytała hrabina.
— Tych na miejscu znajdę — rzekł książę.
— Idzie wiele o to, aby się Fleming z naszéj strony roboty żadnéj nie domyślał — dodała hrabina Rachela. — Król dotąd łudzi się jego planami, przyswoił je sobie i gniéwałby się, gdyby mu je skrzyżowano. Szlachta powinna iść jakby własnym popędem.
— Rozumiem zupełnie — odezwał się Lubomirski. — Plan jest doskonale obmyślany; idzie o to, abym ja wykonał go jak należy. Niebardzo sobie pochlebiam, abym do tego był zdolnym, lecz gorliwość przyrzec mogę najuroczyściéj.
Vitzthumowa popatrzyła nań.
— Przejmij się książę tém, weź to do serca proszę cię — rzekła nalegająco. — Wierz mi, że ja to radzę i proszę o to nie przez niechęć do téj nieznośnéj podskarbiny, nie przez nieprzyjaźń dla Fleminga, którego nie lubię, ale w waszym interesie, w ojca i twoim. Vitzthum pozostanie na wieki tym „le favori“ jak go nazywają, rodzajem pokojowego przyjaciela bez władzy i znaczenia. To mnie boli, z tego wyjść musiémy.
Lubomirski z największą słuchał uwagą.
— Niech mama prowadzi — rzekł, skłaniając się — ja pójdę gdzie mi każe, z zupełném poddaniem się jéj woli.
— Tak, i proszę poślubić sobie myśl moję, przejąć się nią, a milczéć o niéj przed wszystkimi. Wojna którą rozpoczynamy z Flemingiem całe lata się ciągnąć może. My tu działać będziemy, wy powinniście w Polsce. Jeśli tam potraficie sobie zyskać adherentów, oprócz hetmanów i szlachty, tém lepiéj.
— O to zdaje mi się będzie łatwo — odezwał się książę wesoło — Fleming nigdzie nie jest tak znienawidzony, jak u nas. Od ostatniéj konfederacyi, w któréj omało nie postradał życia, samo imię jego burzy. Oprócz kilku senatorów, nie będzie miał za sobą nikogo, a szlachtę całą przeciw sobie. Ona czuje zagrożoną swobodę swą, sejmikowanie i liberum veto.
— A zatém nous avons beau jeu — mówiła Vitzthumowa.
— Spodziéwam się że sprawę wygramy — dokończył Lubomirski. — Ale, kochana mamo, będziemy musieli na to wyrzucić trochę piéniędzy. Ja teraz pojadę, aby grunt wysondować, ludzi znaléźć i przygotować. Potém rozpoczniemy robotę.
— Im prędzéj, tém lepiéj — odezwała się Vitzthumowa.
Narada wcale jeszcze nie była skończoną, gdy w przedpokoju usłyszała hrabina głos męża. Dała znak ręką zięciowi, aby przerwał rozmowę.
— Idź do żony — odezwała się — odpocznij. Vitzthum wraca dziś wcześniéj, musiał przegrać. Będę go łajała, nie powinieneś być tego świadkiem.
Lubomirski posłuszny skłonił się, pocałował hrabinę w rękę i wybrał się natychmiast z pokoju, tak że w progu spotkał hrabiego, który szedł w sukni rozpiętéj, z włosami rozrzuconemi, kwaśny i jakby znudzony. Milcząco pożegnał zięcia wymykającego się i jak winowajca wszedł do żony. Zaledwie dotknąwszy ustami jéj ręki, padł, ziéwając, na krzesło
Vitzthumowa stanęła naprzeciw niego, przypatrując mu się bacznie.
— Wiele przegrałeś? — spytała łagodnie.
Vitzthum ruszył ramionami.
— Ale, proszę cię!
— Nie tak wiele, jakby z mojéj głupiéj miny wnosić można — rzekł. — Nie szło mi o wygraną.
— A o cóż?
— Żem téj ślepéj fortuny nie mógł zwyciężyć — mówił Vitzthum. — To upokarzające! Raz po razu bili mnie, kto chciał. To nieznośne!
— Gdy gra nie idzie, trzeba od gry odejść — rzekła łagodnie hrabina.
— Dobrze to mówić, ale gdy się gra...
— Ja grywam i tak robię. Wygrałam 50,000 talarów i przestałam nazawsze — rzekła hrabina.
— Zapewne! — począł, wyciągając się w krześle Vitzthum. — Ty! ale na Boga. nie wszyscy mają twój rozum, zimną krew i takie panowanie nad sobą. Nie każdemu dane być tak doskonałym.
— O pochlebco! — pogroziła hrabina.
— Czysta prawda! — ziéwnął Vitzthum.
— Czy i Fleming grał? — zapytała pani.
— On! nierad o nim mówię — począł Vitzthum. — Wiész że go nie cierpię.
— Ręczę że ci to wzajem oddaje — rozśmiała się Rachela. — Ale obu was wstręt do siebie jest czysto platoniczny; ty mu nic nie robisz, ani on tobie.
— O on, gdyby mógł! — zawołał hrabia.
— A ty? — zawołała pani.
— Ja? ja? — obojętnie odparł Vitzthum. — Ale powiédz-że mi, na co się to zdało?
— Wiész że naiwny jesteś. Na co się to zdało? zdaje mi się że to jasne jak na dłoni. Gdyby Vitzthum potrafił odsunąć Fleminga, mógłby zająć wcale inne stanowisko. Czyż ty tego nie widzisz, że on jest dla nas zaporą, przeszkodą, i że cię zepchnął na rodzaj szambelana, co służy w sypialni i garderobie?
Vitzthum słuchał z uwagą.
— Kochana moja Rachelo — rzekł — ty mnie przecie znasz; ja innéj ambicyi nie mam, jak posiadać serce króla. Tego mi żaden Fleming nie odbierze.
— Ale mój drogi Frycu — odezwała się przymilająco żona — ty, pozwalam, nie masz ambicyi, ale masz dzieci, potrzebujesz dla nich cóś zrobić, conajmniéj fortunę.
Ruszył ramionami hrabia.
— Jesteś najlepszym, najmilszym z ludzi — mówiła daléj hrabina, ręce mu kładąc na ramionach — jesteś bezinteresownością samą, dajesz sobie wszystko brać z przed nosa i skończy się na tém, że wszyscy tu urosną, oprócz nas.
Patrzył ca nią Vitzthum.
— Więc cóż mam robić? — zapytał.
Rachela poczęła się śmiać po swojemu i pocałowała go w czoło.
Adorable! — zawołała. — Czyż nie rozumiész téj prostéj rzeczy, że abyś ty urósł i my z tobą, trzeba żeby Fleming...
Nie dokończyła.
Bon! — rzekł hrabia — ja go nie zastąpię, to pewna; za tym przyjdzie drugi, gorszy jeszcze. Wierz mi, że to na jedno wychodzi.
— Wcale nie, bo moglibyśmy sobie wybrać tego następcę do naszego smaku — szepnęła hrabina.
— Na przykład? — spytał Fryc.
Hrabina zmilczała i przeszła się parę razy po pokoju.
— No, jak ci się zdaje, kogoby wybrać? — poczęła cicho.
— Zgóry ci dziękuję za Manteufla i za Wackerberta — odezwał się hrabia.
— Zgadzam się z tobą.
Hrabia się zerwał z krzesła i zawołał ze śmiéchem:
— Zlituj się, został więc jeden chyba bałwan Watzdorf!
— Dlaczegóżby właśnie nie postawić bałwana? — odezwała się hrabina. — Wierz mi że ja przynajmniéj tyle co ty króla kocham i dobrze mu życzę. Watzdorf gbur, nieokrzesany, służy mu ulegle, pokornie, cicho; nie porwie się mówić mu „ty,“ po ramionach go klepać nie będzie, a nam z nim byłoby wyśmienicie.
Niedowierzająco spoglądał Vitzthum, nie zdając się spełna wiedziéć, czy żona nie żartuje.
— Seryo? — spytał.
— Zupełnie seryo! — potwierdziła pani. — Pomyśl dobrze, a zgodzisz się ze mną, że lepiéj z Watzdorfem, który nam będzie całkiem oddany, niż z tym zuchwałym zarozumialcem, który nic nie szanuje, a nam słońce zasłania.
Vitzthum, padłszy w krzesło, zamyślił się głęboko; trudno było zgadnąć czy o grze, od któréj tylko co odszedł, czy o tém, co mu rzuciła w ucho żona.
Rachela czekała milcząc, ażeby ziarno posiane kiełkować poczęło. Chodziła po pokoju i zwolna zabrała głos znowu:
— Przyznam ci się, że jak na przyjaciela młodości, który tyle ucierpiał dla króla, dał mu tyle dowodów serca, ty, kochany Frycu, wcale niewłaściwe miejsce zajmujesz na dworze. Ty się zowiesz „faworytem,“ bardzo to ładne, ale Fleming złoto mierzy beczkami, kupuje dobra, buduje pałace, marzy o książęcym tytule, a ty, mój poczciwcze, jak byłeś, tak jesteś faworytem! Gdyby żona za ciebie nie zbiérała pieniędzy, częstoby ci ich zabrakło. Drudzy się podobijali różnych pięknych tytułów, a ty...
— Ja mam Rachelę — odpowiedział Vitzthum wesoło — i na tém mi dosyć!
— Ale Rachela ma ambicyą — dodała żona — dla miłości jéj należałoby coś zrobić.
Było późno, małżonkowie rozstali się, życząc sobie dobréj nocy, a Vitzthum, mający niepomierną chętkę powrócenia do gry jeszcze, musiał się wstrzymać, z obawy aby mu żona bury nie dała, i poszedł spać w najgorszym humorze.
Rozmowa ta była tylko początkiem akcyi hrabiny Racheli. Nazajutrz wznowiła ją jeszcze, a wiedząc w jaki sposób na męża działać mogła, podnosiła ją ciągle przy każdéj sposobności. To przeto, co się Vitzthumowi wydało w początkach niemal niedorzeczném, w kilka dni zostało przyjętém, jako droga wytknięta postępowania na przyszłość.
Co dziwniéj, nader zręczna pani umiała jakoś wmówić mężowi, że myśl którą mu poddała była jego własną, że ona ją wzięła od niego. Vitzthum zwolna utwierdził się w tém przekonaniu, iż on sam piérwszy wybrał Watzdorfa i rozpoczął działanie przeciw Flemingowi.
W ostatku nietylko myśl swoję narzuciła mu żona, ale pokierowała nim tak, ażeby zbyt porywczo nie przystąpił do jéj wykonania i nie stanął jawnie przeciw nieprzyjacielowi, coby przeciwnika rozbudziło i uczyniło ostrożnym. Znała z tego Fleminga, iż w pierwszéj chwili, gdy spostrzegł niebezpieczeństwo, zwykł był działać dla usunięcia go nader gwałtownie. Król jeszcze go potrzebował, marząc zawsze o połączeniu dwu państw w jedno, byłby więc stanął może po stronie feldmarszałka. Robota przeciwko niemu, osnuta na skalę wielką, na metę długą, poczęła się przeto z ostrożnościami, powolnie, nieznacznie i z przebiegłością niewieścią. Hrabina Vitzthum stała na czele, nie będąc widoczną. Szło teraz o to, ażeby Denhoffową, któréj użyć nie było podobna, zastąpić kim innym. Bardzo zręczna hrabina miała już na oku drugiego Lubomirskiego, księcia Jerzego chorążego koronnego, który się kręcił około Denhoffowéj. Postanowiła przez zięcia pokierować tak rzeczy, aby ulubienicę królewską wydać za niego i króla w ten sposób ze szpon jéj uwolnić. Może już nawet na oku miała tę, która Denhoffową zastąpić mogła.
Wszystko to odbywało się tak pocichu, tak ostrożnie, że nikt się robót nie domyślał, oprócz wtajemniczonych, nikt nie posądzał nawet o nic, a Fleming nie miał przeczucia niebezpieczeństwa.
Miała je może za niego pani Przebendowska, lecz zanadto ufała brata siłom, aby sobie wiele ważyła pokątne na niego spiski. Kilkadziesiąt lat i większe daleko niebezpieczeństwa przetrwał Fleming niezachwiany, była więc przekonaną że i z tych zasadzek wyjdzie zwycięzko.
Tymczasem wyprawiono Denhoffową przodem, aby na króla oczekiwała w Krakowie. Ztąd król, dla rozmaitości, miał się na statku, umyślnie urządzonym z pokojami dlań, udać do Warszawy, razem z Marynią.
Kilkanaście dni zeszło na przygotowaniach do téj podróży wodą, w stolicy dawnéj, która koronę włożyła na skronie Augusta. Nareszcie ruszył król do Warszawy i rad nierad pojechał ztąd na sejm do Grodna.
Znany jest z dziejów ten sejm dosyć burzliwy, pełen epizodów rozmaitych, zajęty napozór prawie wyłącznie naleganiem o ewakuacyą wojsk obcych i wycofanie ich z Litwy. Lecz po za temi gorącemi rozprawy, które maskowały robotę hetmanów, usiłujących powrócić do dawnéj władzy, odgrywała się sprawa komendy Fleminga, sprawa Sasów z rzecząpospolitą. Niektórzy Sasi, towarzyszący królowi, zajmowali kwatery w dworkach szlacheckich, wyrugowawszy z nich właścicieli; ztąd znowu clamor na opresyą.
Ledwie się to połatało, powstał spór między duchowieństwem a senatorami świeckimi o wyprawy z dóbr kościelnych i dziedzicznych, o udział w powinności wojskowéj. Prymas, obruszony że ciężar taki chciano nałożyć na duchownych, wyruszył z izby i pociągnął za sobą wszystkich biskupów. Senatorowie krzyknęli, żeby krzesła biskupie powynosić z izby i duchowieństwu na przyszłość nie dać udziału w sejmach. Zawzięło się tu tak ostro, iż biskupi poznański i smoleński musieli, prymasa odprowadziwszy, powrócić do izby, aby umysły ułagodzić i zapobiedz wyniesieniu krzeseł nazawsze.
Działo się to na tym samym sejmie, na którym, omało nie wypędziwszy biskupów, wypędzono téż starostę buczniowskiego Piotrowskiego, dlatego że był kalwinem.
Musiano sejm limitować, nic nie zrobiwszy, a królowi dając moc zwołania go nanowo, co było rzeczą niesłychaną i prejudykatem dla władzy królewskiéj nader ważnym. Szlachta postrzegła dopiéro niebezpieczeństwo, gdy już na nie radzić było zapoźno. Saskie i Fleminga plany o jeden krok daléj ku urzeczywistnieniu postąpiły. Król miał dany czas do przygotowania umysłów, do jednania sobie partyzantów. Z obu stron, przyjaciele Fleminga i nieprzyjaciele jego, wzięli się czynnie do tego, aby z danéj folgi korzystać.
Tymczasem pani Vitzthumowa żeniła Denhoffową z Lubomirskim, a zięć jéj szlachtę potajemnie przeciwko feldmarszałkowi podburzał.




Lat parę upłynęło od opisanych wypadków. Napozór wszystko zostało postaremu, jak było; nie zmieniły się ani stosunki, ani położenie, ani stanowiska osób któreśmy poznali; o krok tylko daléj posunęły się te podkopy oblężnicze, które dokoła opasywały feldmarszałka. Fleming okazywał się coraz bardziéj zniechęconym i znużonym.
Karnawał w tym roku znowu ze szczególną być miał obchodzony wytwornością i przepychem, co za Augusta Mocnego znaczyło wiele, gdyż nawet w najcięższych chwilach, gdy tylko odetchnąć było można, król natychmiast do swojego obyczaju, do monarchicznych występów powracał. Skarb bywał wyczerpany, kraj zniszczony, ale na okrycie blaskiem majestatu środki się zawsze znaléźć musiały. Jeśli do jakiéj epoki, to do téj stosowało się polskie przysłowie: „Zastaw się, a postaw się.“
Syn pierworodny królewski ożenił się był właśnie z arcyksiężniczką Maryą Józefiną, co było zwycięztwem polityki Fleminga, ścieśniającéj węzły z domem cesarskim; dla młodéj, bardzo niepięknéj i dosyć surowéj pani, August występował świetniéj jeszcze, aby się upośledzoną w Dreźnie nie czuła. Otoczono ją przepychem.
Zalotny zawsze i lekkomyślny aż do okrucieństwa w swych zalotach, Herkules saski starzał, zbliżał się do lat pięćdziesięciu. Namiętności wystygły może, ale nałogi i obyczaje pozostały dawne. Nawet wzgląd na pobożną i przestrzegającą przyzwoitości synową nie mógł króla całkiem powstrzymać od galanteryi, bez któréj zbyt wielka próżnia w życiuby jego została. Zmieniła się tyko forma dawna miłostek: metresy en titre w téj chwili nie było. Denhoffowa, jak przepowiadano, nie umiała długo króla utrzymać przy sobie, a z ręki niewidzialnéj podsuwane kandydatki zmieniały się, nie umiejąc już zająć zalotnego pana, tak jak niegdyś Königsmark, Esterle, ks. cieszyńska i Cosel.
Panowanie Denhoffowéj nad kieszenią królewską, nie nad sercem, skończyło się, jak postanowiła Vitzthumowa, projektem małżeństwa z Lubomirskim. Młodzieńcze pasye minęły; król się bawił zawsze, ale kochać się już nie mógł, nawet głową. Oprócz hrabiny Cosel, która miłość swą i dumę odpokutowała w więzieniu, inne opuszczone Aryadny wszystkie prawie popowracały na dwór, żyły z sobą w zgodzie i były króla przyjaciółkami. Większa część ich powychodziła za mąż i starała się tylko o wyposażenie.
Od piérwszych lat panowania, wiele rzeczy zmieniło się dokoła króla w życiu, stosunkach i ludziach; wielu dawnych marzeń olbrzymich wyrzec się było potrzeba; smutne doświadczenia nadwérężyły wiele wybujałych planów. Jednego tylko zamiłowania w świetności i blasku król nietylko się nie pozbył, ale namiętność występowania i popisów z monarchicznym przepychem urosła jeszcze, zastępując inne, wygasłe.
Przed rokiem właśnie ukończono na zamku drezdeńskim salę olbrzymią, zwaną także salą Bohatérów. W niéj właśnie teraźniejszego karnawału reduty z maskami odbywać się miały.
Ogromna ta sala, chociaż rok dopiéro jeden służyła, już się królowi wydawała i nieświéżą, i niedosyć ozdobną; chciał ją miéć jeśli nie nanowo przerobioną (na to już czasu nie stawało), to jeszcze wspanialéj przybraną.
W tym celu, w rannéj godzinie przywołać kazał do siebie tego wyśmiéwanego bufona, z którego niedawno drwił sam i żartowali wszyscy, a który teraz, na wszystko dostarczając piéniędzy, stał się potrzebnym, był już prawie lubionym i z tak zwanego chłopa mansfeldzkiego przedzierzgnął się na hrabiego cesarstwa. Pracowała nad tém potajemnie hrabina Vitzthumowa, a Flemingowi zdało się może, iż jego protegowany niegdyś gwoli jemu został tak utytułowany.
Watzdorf nieznacznie rósł i pocichu już na swojego dobroczyńcę donosił królowi prawdziwe i fałszywe plotki.
Chciał z nim król i teraz mówić o nowém sali przybraniu, o którem właściwiéj było naradzić się z Pöpelmannem lub Lougelune’m, czy téż dekoracya była tylko pozorem do cichéj rozmowy w innéj sprawie... Można się było domyślać różnie. Dosyć że Watzdorf w porannéj godzinie na króla w pustéj sali redutowéj oczekiwał.
Świetna i wspaniała sala, gdy ją wieczorem siedem kryształowych olbrzymich świéczników, w których do pięciu tysięcy świéc jarzących gorzało, obléwało blaskiem, odbijającym się w ogromnych zwierciadłach weneckich, niemniéj pięknie wyglądała teraz po dniu, ze swą estradą podwyższoną dla króla, rodziny jego i dworu, z galeryami u góry, z przejściami bocznemi dokoła, z olbrzymim kominem, którego dwie nisze boczne, zaciszne, osłonięte służyły dla par, chcących się ukryć przed oczyma tłumu i poszeptać z sobą pocichu. Było to zwykłe wśród wrzawy miejsce schadzek zakochanych — jeżeli ówczesne miłostki kochaniem nazywać się mogły.
Oddzielona balustradą przestrzeń, dla pospolitych gości i spektatorów przeznaczona, którzy dworowi nawzajem za widowisko służyli — ciągnęła się w głąb, daleko. Ztąd mogli się ci, co do dworu zbliżać się nie mieli prawa, przypatrywać Olympowi i podnieść oczy na Jowisza.
Przez pootwiérane drzwi widać było daléj jeszcze pokoje do gry przeznaczone i salę audyencyonalną przytykającą, która czasu reduty zmieniała się na jadalną. Tu, przy osiemnastu stołach, zastawionych z monarchiczną wspaniałością, król przyjmował swoich i obcych, Sasów, Polaków i mnogich ciekawych wędrowców, którzy ściągali na dwór jego, dla oglądania przepychu, jakiemu równy w Paryżu tylko widziéć było można. Wielu téż z nich cisnęło się z nadzieją, że August, posługujący się chętnie obcymi, zaliczy ich do dworu swojego. Sale, pokoje, estrada, galerye, wszystko to teraz stało milczące, ciche, puste, a chociaż na wielkim kominie, spodziéwając się króla, ogień rozpalono — chłód zimowy murów starych dawał się czuć w rozległéj i wysokiéj sali. U drzwi jéj jednych kręciło się kilku sług dworskich, jak gdyby oczekując rozkazów; hrabia Watzdorf roztargniony przechadzał się po téj części sali, która balustradą dla dworu była oddzieloną.
Słudzy, zdala mu się odedrzwi przypatrujący, ukradkiem sobie pokazywali palcami ze śmiészkami tego, którego nie przestano przezywać bufonem i mansfeldzkim chłopem, chociaż został hrabią.
Watzdorf niewiele się odmienił przez te lata. Powierzchowność zawsze była dosyć odstręczająca, prawie śmiészna, ale jéj nieco pewności i poczucia siły przybyło. Grubiaństwo dawne przybrało w nim ton rozkazujący i lekceważeniem trąciło. Ubogi człeczyna, zapomniał znać o pierwotnym swym stanie, dobiwszy się tak wysoko; mógł nawet sądzić iż wywyższenie winien był przymiotom których nie miał wcale. Zapomniał co kosztował Fleminga i choć mu się kłaniał jeszcze ze strachu, gotów się już był z nim mierzyć i walczyć. Użyty za narzędzie, nie widział iż był niém w nowych tylko rękach.
Postać niezgrabna Watzdorfa nie wyszlachetniała wcale, została mu taż sama głowa grubo wyciosana, rysy pospolite, niekształtne, figura przysadzista, twarz czerwona, nabrzmiała, małe niespokojne oczy i wyraz napół rubaszny, półgniéwny i nadąsany. Ręce ogromne, ruchy ciężkie nie nabrały giętkości i wdzięku — pozostał, jak był wstrętliwym i śmiésznym. Popatrzywszy nań, domyśléć się było łatwo, dlaczego chłopem go przezwano. Chłop, jak dawniéj, z niższymi i słabszymi był gburem nieznośnym, z równymi szorstkim, ale zato z tymi, których się lękał, aż do obrzydliwości uniżonym, pokornym, płaskim.
W paradnym fraku, szytym złotem, wyglądał jeszcze, jak gdyby tylko co od wozu i wideł go wzięto. Ociéranie się o króla, o pełen subtelnéj elegancyi dwór jego, nie mogło z téj bryły twardéj nic zrobić przyzwoitszego.
Dawne szyderstwa, które na widok Watzdorfa jak na dany znak ze wszystkich się ust wyrywały i króla śmiészyły, od roku już ustały zupełnie. Niektórzy przezorniejsi zaczynali mu nawet dworować i znajdowali, że pod tą szorstką powłoką mieściły się niepospolite przymioty.
Stało się z Watzdortem, co się dzieje ze wszystkiemi dziećmi szczęścia: rosną im czuby, gdy piérza przybywa.
W chwili téj przechadzający się po sali, w oczekiwaniu na króla, Watzdorf nie był w najlepszym humorze. Chodząc, potrącał coraz stojące krzesła, gniéwnym jakimś wzrokiem rzucał na stropy i po ścianach, to ku służbie, któréj złośliwych szeptów domyślał się może. Roztargniony był i niespokojny. Król nie przychodził.
Upłynęło tak pół godziny, a od strony apartamentów króla nic się jeszcze słyszéć nie dawało. Cisza ranna panowała na zamku całym; w podwórcach tylko, na kamiennéj posadzce, słychać było niekiedy wtaczające się powozy, lub wojskowy chód gwardyi królewskiéj, któréj straże zmieniano.
Watzdorf, przykuty rozkazem pańskim, ruszyć się nie mógł; wyglądał oknami, ogrzéwał się przy kominie, ręce to zaciérał, to je chował pod poły fraka, siadał i wstawał, aż nareszcie, po długiém oczekiwaniu, szelest zwrócił jego uwagę.
W sali audyencyonalnéj zdala ukazał się król, idący z dwoma szambelanami. Paziowie go poprzedzali.
Wszystko to na dany znak pozostało w progu, a August sam, krokiem majestatycznym, z podniesioną głową, wkroczył, rozglądając się po sali. Watzdorf, spostrzegłszy go, przybrał postawę uniżoną, pokorną, zgiął się wpół, uśmiéchnął nawet jak umiał, a raczéj skrzywił usta do uśmiéchu.
Majestat króla, przed którym robił się małym Watzdorf, wistocie był majestatyczny. August, choć już otyły i ciężki, miał postawę prawdziwie królewską, szedł z nawyknienia z pompą i z ruchem poważnym, jakby nań tysiące ludzi patrzyło. W ręku trzymał laskę z gałką złoconą, na któréj potrzebował się już opiérać, bo mu ów palec, stłuczony w czasie karuzelu dla księżny cieszyńskiéj, coraz dolegał mocniéj. Często téż obie nogi brzękły. W chodzie téż, lubo jeszcze dosyć swobodnym, czuć już było pewną ociężałość i jakby wysilenie.
Twarz piękna, zawsze jasna, bo jéj nieszczęścia i namiętności nigdy nadługo zachmurzyć nie zdołały, nosiła na sobie znamiona znużenia, mnogie pręgi i fałdy, śmiéchem i troskami wyryte. Nad oczyma wisiały powieki nabrzmiałe, a pod niemi jakby napuchłe wydymały się policzki. Czoło tylko, niezorane myślami zbytniemi, łudziło jasnością i spokojem.
Wchodząc, król najprzód się po sali obejrzał, potém dopiéro na schylonego Watzdorfa rzucił okiem obojętném i przygasłém.
Czuć było jeszcze w tém wejrzeniu wstręt pewien do istoty, do któréj król zbliżać się był zmuszony, wstręt przezwyciężony, ale wracający instynktowo. Watzdorf teraz dostarczał nietylko piéniędzy, lecz znosił pokątne gwary i poszlaki, które chwytał sam, lub mu je podszeptywano; wiedział wszystko, a nie szczędził nikogo. Czuł to i król zapewne, że nizkie owo czoło Watzdorfa nie mieściło w sobie wielkiego zasobu myśli, że pojęcie miał tępe, że tego co mówił w słowa zręczne ubrać nie umiał, lecz brak przebiegłości był w nim poczęści przymiotem. To, co przynosił w formie nieokrzesanéj i prostéj, zdawało się tém cenniejsze, tém prawdziwsze.
Nawet nikczemne zdradzanie dobroczyńcy Fleminga wydawało się królowi dowodem nieograniczonego poświęcenia dla jego osoby. Słowem Watzdorf, wstrętliwy dawniéj, dziś coraz bardziéj był koniecznym i potrzebnym cochwila.
Piérwszém słowem, które król wyrzekł, spoglądając na hrabiego-chłopa, była zwrotka staréj piosenki.
— Watzdorf, zlituj się, piéniędzy! Dokuczają mi zewsząd; potrzebuję ich dużo, dużo!
Hrabia ruszył zlekka ramionami, jakby cóś innego chciał odpowiedziéć, lecz odparł głosem grubym i dźwięczącym przykro:
— Dziś jeszcze będą, najjaśniejszy panie.
— Potrzeba aby były jaknajprędzéj — ciągnął król daléj, coraz się ożywiając. — Proszę o tém pamiętać. Znaczne budowy porozpoczynane, wiele rzeczy niezbędnych. W Polsce téż sprawy, których końca nie widać, potrzeba popiérać zlotem. Gęby zatykać muszę, aby nie krzyczano.
— Na to z Warszawy téż powinni dostarczyć piéniędzy — zamruczał Watzdorf.
— Tam się wszystko czyni dla przyszłości — odpowiedział król, wzdychając. — Muszę folgować, dopóki się raz z tymi republikanami i opłakaną ich republiką nie skończy.
— A jużby téż czas było — odezwał się Watzdorf. — Wasza królewska mość wié, iż jestem ciałem i duszą oddany mojemu dobroczyńcy feldmarszałkowi, któremu winienem zbliżenie się do majestatu, ale w sprawach polskich trudno mi go bronić. Podjął się prowadzić interes polski, a już się on lat tyle ciągnie, i do téj pory niéma z niego nic, oprócz kłopotów i wydatków. Szlachta wykrzykuje po swojemu, panowie rezonują, a nie chcą być posłuszni, wojsko stoi, nic nie robi, patrzy i słucha.
Król, który dosyć już dobrze znał zdolności Watzdorfa, zapatrzył się trochę zdumiony na niego, bo chłop mansfeldzki do takiego rozprawiania o sprawach polskich wcale nie był zdolny. Były to rzeczy, które mu podyktowano; nauczył się ich i powtarzał paciérz za panią matką Vitzthumową. Tego się jednak nie domyślając, król wolał sądzić iż Watzdorf się pod jego kierunkiem wyrabia na poważnego męża stanu i po chwili odpowiedział:
— Gorzéj jest niż mówisz, bo wyginęło mi tam dosyć najlepszych ludzi. Nalegałem stokroć na Fleminga, aby wystąpił; mieliśmy cara za sobą. Brandeburczyk-by się téż nie śmiał przeciwić. Ale staliśmy z rękami założonemi, zawsze jakiéjś pory czekając, a nigdy nie mogąc jéj doczekać. Tylkośmy się tarnogrodzkiego buntu doczekali.
— Niéma wątpliwości że, przy najlepszych chęciach, feldmarszałek winien wszystkiemu — odezwał się Watzdorf. — Zbyt wiele ma powolności dla panów senatorów, a nadto zaufania w sobie. Niestety, feldmarszałek starzeje! — dodał, wzdychając.
Król ciągle pilnie się w niego wpatrywał i słuchał z ukontentowaniem widoczném.
— Ani sobie, ani mnie przyjaciół przez tę powolność nie pozyskał — odezwał się. — Zewsząd mnie dochodzą wieści, że go nienawidzą.
— Gdyby był, wedle woli i rozkazu waszéj królewskiéj mości, wystąpił żwawiéj, uprzedzając ten spisek haniebny — rzekł rezolutnie Watzdorf — wszystkoby dziś już stało inaczéj.
Nastąpiło krótkie milczenie. Król, napatrzywszy się Watzdorfowi, którego mina śmiészna z dosyć roztropną mową się nie zgadzała — rzucił okiem po sali. Potém, szepnąwszy cóś do ucha hrabiemu, powiódł go ze sobą ku rogowi i tu zatrzymał się z nim, cicho cóś pomrukując, więcéj słuchając i badając, niż mówiąc sam. Watzdorf stłumionym głosem opowiadał żywo, ruchami rąk niezgrabnemi pomagając bałamutnéj wymowie. Czoło króla obléwało się chmurami. Na ostatnią opowieść hrabiego nie odpowiedziawszy nic, zerwał rozmowę i dodał nagle:
— Proszę cię, Watzdorf, myśl mi śpiesznie o piéniądzach. W téj chwili to rzecz główna. Wiész, ofiarują mi za bezcen rubin, jakiego drugiego żadna korona nie posiada, żaden skarbiec, ani paryzki, ani wiedeński. Miéć go muszę. Jutro mi go może kto pochwycić. Dobrzeby było nawet kupca, który z nim przyjechał do Lipska, zatrzymać pod jakim pozorem, albo go miéć na oku, by się nie wyrwał. W Berlinie go nie kupili, ale mnie kto inny pozbawić może tego klejnotu.
Król mówił o rubinie z nadzwyczajném przejęciem się, prawie gorączkowo; potém niby przypomniawszy sobie salę, wskazał miejsca gdzieby dwa jeszcze świéczniki nie zawadzały. Był jakby roztargniony, a Watzdorf, wypowiedziawszy co mu powiedziéć kazano, stał ze spuszczoną głową, milczący.
— Denhoffowa potrzebuje wyprany — rzekł wkońcu. — Lubomirski, który ją bierze, będzie miał niepospolity ciężar do dźwigania. Biédna kobiéta jest rozrzutną. Za księżnę cieszyńską, którą Lubomirskim wziąłem, wypłacam się, dając im Denhoffową. Nous sommes quittes.
Ostatnie słowa rzekł cicho i ruszył potężnemi ramionami. Kilka kroków postąpił, znowu się rozpatrując po sali. Watzdorf, w przyzwoitym oddaleniu, zwolna kroczył za nim.
August raz jeszcze schylił się ku niemu, pocichu, szybko zdawał się dawać jakieś rozkazy, które on, głową potakując, przyjmował posłuszny.
Wśród nich musiały być i pytania, bo Watzdorf szybko cóś na nie odpowiadał, a król głową potrząsał, nie kryjąc oburzenia. Imiona Fleminga i podskarbiny Przebendowskiéj kilka razy się przemknęły.
Stali jeszcze u komina z królem, gdy od sali audyencyonalnéj szmer zwiastował kogoś nadchodzącego; król groźnie się odwrócił i zobaczył stojącego w progu feldmarszałka Fleminga, który nie zbliżał się, czekając ukończenia z Watzdorfem rozmowy.
Nowo kreowany hrabia zarumienił się zrazu, widząc nadchodzącego, zmieszał i musiał nagle zmienić przedmiot rozmowy, gdyż król się śmiać zaczął i z szyderskim wyrazem głowę odwrócił.
Fleming swobodnie z resztą, dworu, u progu pozostałą, rozmawiał.
Na feldmarszałku lat tych parę nie zostawiły téż śladów zbyt widocznych; bystrzejsze tylko oko możeby dopatrzyło pewnego znużenia i zobojętnienia, ukrywanego smutku, który Fleming dumą i postawą energiczną przytłumiał. Feldmarszałek był jeszcze jeżeli nie pięknym, to przynajmniéj przystojnym mężczyzną, na którym arystokratyczne pochodzenie było widoczne. Twarz rysów dosyć delikatnych, oczy nadzwyczaj bystro patrzące, czoło wyniosłe, usta do rozkazywania nawykłe, zaciśnięte nieco i surowego wyrazu, nadawały mu fizyognomią znaczącą. Cóś żołniérskiego miał w ruchach, a przy Watzdorfie wydawał się, jakby z innéj ulepionym gliny.
Watzdorf téż na widok Fleminga stracił swą śmiałość, stał się mniéj jeszcze obrotnym i, jak to mówią — okradzionym. Z oczyma, rękami nie wiedział co robić; kręcił się, jakby przygnieciony do ziemi.
Król także chwilowo zasępił się, nierad że go na jakichś szeptach tajemniczych z Watzdorfem pochwycił Fleming; ale zawsze przytomny, wesoło spojrzał na dawnego ulubieńca i poufale mu skinął głową.
Obejście się feldmarszałka z panem było zupełnie odmienne od płaskiéj uniżoności mansfeldzkiego chłopa. Szedł śmiało, pewien siebie, z rodzajem poufałości pełnéj uszanowania, ale niemal wyższość umysłową znamionującéj. Na Watzdorfa ledwie spojrzał, jak na istotę którą się niewiele waży i o nią nie troszczy wcale.
— Widzisz, Fleming — odezwał się monarcha, ręką wskazując ściany — jest to dosyć ładne, dosyć bogate, a jednak wielebym dodał jeszcze! Ale od Watzdorfa niepodobna dobyć piéniędzy.
Fleming uśmiéchnął się.
— Chociaż Watzdorf dotąd był dosyć zręcznym w zbiéraniu grosza, jak tylko ten talent straci, musiémy innego poszukać na jego miejsce.
Watzdorf, usłyszawszy to, choć niby się rozśmiał, ale zbladł jak ściana i okiem miłosierdzia blagającém rzucił na króla. August się uśmiéchał, popatrzył na Watzdorfa z rodzajem ironii dwuznacznéj i skinął na feldmarszałka, aby szedł za nim.
Nie odrzekłszy słowa, Watzdorf pozostał, zawrócił się i z miną nadąsaną odszedł, a raczéj potoczył się w drugą stronę.
Tymczasem król, przeszedłszy powoli cały szereg pokojów, minąwszy, nie patrząc, mnogie szeregi poustawianych różnych stopni i powołania dworaków, razem z Flemingiem, który nie za nim szedł, ale obok niego — powrócił do gabinetu swojego.
Tu August rzucił się na krzesło, rozparł w niém, głowę położył na poręczy i na stojącego przed sobą Fleminga popatrzywszy z uwagą, zawołał z pewnym odcieniem szyderstwa:
— Wiész, Fleming, ty się lepiéj znasz na ludziach odemnie. Ten twój chłop, to nieoszacowany człowiek. Prawda że powierzchowność ma odstręczającą, że przyjmując cudzoziemców, trudno go wpuścić na pokoje, aby się nie zlękli gbura, tak niedźwiedziowato wygląda — ale cóż chcesz? płaci zato brzęczącą monetą!
Feldmarszałek z uwagą słuchał, nieco się skrzywiwszy.
— Wiele jednak potrzeba było czasu, nim wasza królewska mość oswoiłeś się z nim i zezwoliłeś na to, aby mu składał raporta.
Na to przypomnienie przeszłości król nic nie odpowiedział.
— Masz tam dziś co nowego z Warszawy? — spytał.
— Są dwaj nasi, którzy się dawniéj obiecywali — rzekł Fleming. — Powrócił ks. biskup kujawski, przybył wojewoda inowrocławski. Nowego jednak nie przywieźli nic.
— Nic? — zapytał król — zawsze nic! Fleming, nudzi mnie to wieczne oczekiwanie. Jeśli ty i oni nic dotąd nie mogliście — ha!
Ręką rzucił ze wzgardą.
Feldmarszałek stał zadumany, o stół się oparłszy.
— Wszyscy oni, nieprzyjaciele i przyjaciele, ze swą obrzydłą respubliką i swobodami niedorzecznemi — rzekł król — już mi kością w gardle siedzą. Kiedyż temu koniec będzie?
Fleming, który peruki nie nosił, ale naturalne długie włosy, a w nie parę loków wplecionych — jeden z nich wziął w rękę i jakby od niechcenia się z nim zabawił.
— Warto — odezwał się, dawszy królowi nieco czekać na odpowiedź — warto dla spełnienia wielkiéj idei trochę pocierpiéć i poczekać. Ujarzmić kilkuset latami rozpasania wybujałą respublikę nie jest łatwą rzeczą.
Uśmiéchnął się tajemniczo.
— Ale my przecie chodzimy około tego od początku mojego panowania — przerwał król niecierpliwie. — Mieliśmy raz sposobność wczasie zatargu Ogińskich z Sapiehami; potém nie wiem ile razy. Tymczasem zawsze czekamy i stoimy na tém samém miejscu, jak w tarnowskich górach. Przypomnij sobie, Fleming, coś mi przyrzekał przed wielą laty. Zrobiliżeśmy choć krok naprzód?
— Jesteśmy tak blizko celu — odezwał się Fleming — że nam kroku tylko do niego braknie. To rzecz jawna. Nigdyśmy silniejsi nie byli, jak teraz, po ugodzie z konfederatami tarnogrodzkimi. Rzeczpospolitą mamy w ręku, na łasce naszéj. Hetmańska władza osłabła; ja dziś jestem rzeczywistym wodzem wojsk rzeczypospolitéj jedynych. To, co hetmanom pozostało, w lik nawet nie idzie.
— A więc — przerwał król — na co czekamy?
Z półuśmiéchem Fleming przeszedł się parę kroków po pokoju i powrócił na miejsce, poczynając z rodzajem pobłażliwości dla króla, w któréj się jakby sarkazm przebijał;
— Najjaśniejszy panie, gdy się ma do czynienia ze srogą bestyą, a jedna strzelba i ostatni nabój w zapasie, trzeba ją dobrze przypuścić, aby strzał był pewny. Idzie tu nietylko o koronę waszę, miłościwy królu, ale o przyszłość dynastyi i dwóch krajów, które, zlane ze sobą złożą państwo potężne, postawią saskie plemię Wettinów obok najpiérwszych potentatów Europy. Tu kroku fałszywego postawić się nie godzi. Chwila w któréj się kość rzuci, musi być tak wybraną oględnie, aby warchoły, co się zerwą w obronie swobód pogwałconych, nie miały się na kim opiérać. Musiémy być pewni Wiednia, co i dziś wątpliwości nie ulega, zapewnieni że car nam nie weźmie Kurlandyi, lub prowincyj na kresach które dlań są ponętne, że w ostatku Brandeburczyk, pożądający Gdańska i Elbląga, nie sięgnie po nie.
— Zawsze byłem zdania, że my w takim razie sąsiadom się okupić musiémy — zawołał król. Ziemi mamy aż nadto, podzielić się możemy.
— Tak, ale nie wyrzec się portów i najpotrzebniejszych nam morskich brzegów, bobyśmy ściśnięci tchnąć nie mogli — odparł Fleming. — Gdańska i Elbląga za nic w świecie.
Król ramionami rzucił, jakby go już ta rozmowa nudziła, i zawołał o fajkę.
— Ty z twojemi przemądremi rachubami wielkiego statysty — rzekł kwaśno — z twojém kunktatorstwem, nie dasz mi dożyć upragnionéj godziny.
— Królu — rzekł Fleming — lepiéj w najgorszym razie godzinę tę synowi zostawić w spuściźnie, niż popełnić błąd nie do poprawienia i pozbawić go tronu.
— Więc wiekuiste oczekiwanie! — odparł August. — Nie mówmy o tém.
Fleming usta zaciął; odpowiedź zdawała się już z nich wychodzić, ale ją powstrzymał.
— Wasza królewska mość — odezwał się wkońcu spokojniéj — wiész lepiéj odemnie, ilu nam jeszcze senatorów zyskać potrzeba, aby nie wywołać konfliktu nowych Wiśniowieckich i Ledóchowskich. Samych nawet hetmanów, których zdawaliśmy się miéć w ręku, szlachta od nas odbiła.
Król, ziéwając jakby umyślnie, wstał z krzesła. Niby już zapomniał o czém mówili.
— Wiész — rzekł — że karnawał tegoroczny obiecuje się być jednym z najświetniejszych. Józefina się przekona, że nic podobnego niéma w Wiedniu.
Fleming wesoło podniósł oczy.
— Gdybyż na tych świetnych wieczorach zaświeciła nam jaka gwiazda nowa!
— O! to trudno — rzekł król. — Nie wiem co się stało, ale kobiéty wogóle zbrzydły. Dieskau była wcale nieszpetną, ale chłód wiał od tego posągu; Henryety Osterhausen żałuję, alem ją musiał dla synowéj poświęcić. Koniec końców...
— W Polsce — przerwał Fleming — nowy jaki kwiatek może uszczkniemy.
— O! nie mów mi ani o niéj, ani o jéj kwiatkach — przerwał król. — Dosyć!
I grzecznie zapytał.
— Jak się ma podskarbina?
Nim feldmarszałek miał czas odpowiedziéć na to, król, nie czekając, zagadnął:
— Ostatni karuzel był nędzny! Teatr lichy, z wyjątkiem Faustyny; polowanie nie idzie, jak dawniéj. Starzejemy i my, i to, co nas otacza.
— Ja tego nie czuję jeszcze — odezwał się Fleming — a zdaje mi się że i wasza królewska mość niezawsze widzisz tak czarno.
— Z pewnością rozjaśniłbyś mi w oczach, gdybyś raz skończył z tą swoją respubliką — dodał król, spojrzawszy na swego powiernika, który zlekka ramionami poruszył.
— Odważ się — ciągnął daléj — powiadasz że jesteś silny.
— Na wojsko rzeczypospolitéj mam aż nadto, ale nie na szlachtę. Téj przewódzców ująć potrzeba, a w tém mi niewidzialne ręce i niepochwyceni robotnicy, nieprzyjaciele waszéj królewskiéj mości i moi, szyki nieustannie mieszają.
— Któż? gdzie? — pytał August.
Fleming milczał.
Król przeszedł się z fajką po gabinecie i sam do siebie śmiać się zaczął.
— Babom się w głowie poprzewracało — rzekł. — Co sobie myśli ta waryatka Pociejowa? Czego chce ta przemądrzała Sieniawska? Przyszliśmy do tego, że kądzielami nam grożą! Osobliwa rzecz!
— Pociejowa mści się może za to, że ją Friesen tak prędko porzucił — śmiał się Fleming — a miłościwy pan ledwie raz, jak na żart, chustkę jéj rzucić raczył. Co do hetmanowéj koronnéj, ta staje za mężem i zasłania go. W Polsce, więcéj niż gdzieindziéj, z niewiastami rachować się potrzeba. Często ich ani widać, ani słychać, a przecie, jak matka Denhoffowéj, jak wiele innych, one rządzą, dyrygują, rozkazują. Mało gdzie ich niéma, nawet za biskupami!
— Nawet w konfederacyach! — rozśmiał się król.
— W senatus consultum i na sejmach — dodał Fleming.
— Dobraby to rzecz była — wtrącił August — gdyby we wszystkich kochać się można i wszystkie sobie zjednać; ale większa część — koczkodany, a dużo takich, do których i z koroną na głowie dostąpić niepodobna.
Gdy mówił o kobiétach, królowi się twarz wypogodziła.
— Aa! — ciągnął, pykając — ta twoja respublika kochana, i te twoje republikanki — co one mi krwi napsuły. To tylko dobre, że z niemi koniec nie bywa tak tragiczny, jak z tą nieszczęśliwą Cosel. Lubomirska jest mi dobrą przyjaciółką, a Denhoffowa zupełnie rada, że ją bierze Lubomirski.
— Pociejową powinieneś był wasza królewska mość przez politykę trochę dłużéj zatrzymać i więcéj do siebie przywiązać. Baba utrapiona! Małe to, drobne, słabe napozór, a energią ma szaloną. Tak samo, jak niegdyś z Friesenem pędziła do Gdańska pocztylionem, gotowa oklep przeleciéć do Drezna, gdy się jéj w głowie zakręci.
— A, jużbym ją tu wolał miéć — rozśmiał się król — niżeli w Wilnie lub Warszawie, gdzie mi buntuje ludzi i z Sieniawską razem hetmanów na sznurku trzyma. Pensyą jéj odebrać potrzeba.
— Jestem i ja za tém — rzekł Fleming — niech uczuje, że wasza królewska mość wiész o jéj intrygach i pobłażającym nie będziesz dla niéj.
— Ale cóż przecie przywiózł Szaniawski? — obracając się, począł król.
— Nic nowego, długą listę tych, których jeszcze ujmować i około których zabiegać potrzeba, aby kupić ich milczenie.
August silną rękę podniósł, z pięścią zaciśniętą, i ruchem okazał, czémby usta chciał zamykać.
— Na to jeszcze czas nie przyszedł — odpowiedział, głową potrząsając, Fleming. — Nateraz Watzdorf i dochody ze starostw będą skuteczniejsze.
— Ze starostw — rozśmiał się król — któreście już wszystkie rozdali.
— Odbierzemy je i wykupim — szybko rzekł Fleming — jak skoro z rzeczpospolitą się ułatwimy.
Król ciągle się śmiał niedowierzająco.
— Kiedy? i jak?.. to prawdziwie dla mnie zagadką, a lękam się żeby i dla ciebie nią nie było.
— Przeciągnęła wojna robotę — rzekł Fleming spokojnie — to waszéj królewskiéj mości wiadomo. Musieliśmy się pozbywać Szwedów. Potém potrzeba było pracować nad pochwyceniem dowództwa cudzoziemskiego autoramentu, teraz z hetmanami sprawa, którą zagodzim. Na ostatek coup d’etât nie może się obyć bez porozumienia z sąsiadami, dla których rzeczpospolita nie była groźną, a stanie się nią monarchia dziedziczna.
Król ruszył ramionami, nudził się i niecierpliwił.
— Jużem to słyszał — rzekł — powtarzasz się, mój kochany Fleming. Ja to umiem na pamięć. Każesz mi czekać aż cóś, gdzieś Brandeburczyka sparaliżuje, aby nam nie przeszkadzał, aż Wiedeń da przyzwolenie i car zgodzi się na to. Wszystko wiem.
Fleming zamilkł, był widocznie dotknięty. August przeszedł się po pokoju i zapytał:
— Widziałeś nowe mundury gwardyi? Prawda, będą piękne i wspaniałe.
Pytanie to, wrzucone umyślnie, aby odwrócić rozmowę, nie podobało się feldmarszałkowi, ale na nie głową tylko dał znak potakujący. Król daléj ciągnął wpół żartobliwie, jakby go chciał zniecierpliwić:
— Przyszły karuzel potrzeba czémś ożywić i odświéżyć. Jak ci się zdaje? Stroje perskie, czy japońskie dać jeźdźcom?
— Byłoby rzeczą zupełnie nową, gdyby zamiast Persów, wystąpili husarze polscy — rzekł Fleming z przekąsem.
— Myśl nie jest zła, zapewne — odparł król seryo — ale to żołniérz ciężki, prawie śmiészny dziś, niéma wdzięku. Cóś w tém jest barbarzyńskiego.
— A w Persach? — wtrącił feldmarszałek.
— Persów jużeśmy nieco ze rdzy otarli na teatrze — rzekł August — wyglądają przyzwoicie.
Zerwała się rozmowa.
Na stoliku leżało pismo hetmana litewskiego Pocieja; król je wziął, uśméchając się, popatrzył na nie i rzucił.
— Ten twój Pociej, gdy tu był ostatnią razą — rzekł — nie dotrzymał nam placu. Pod ręce go do domu odprowadzono, tak się spił brzydko. Źle pije i dlatego żona go za nos prowadzi, dokąd chce. Słaba głowa!
Feldmarszałek słuchał, nie wiedząc już co mówić, gdy król, w okno popatrzywszy, dodał:
— Myśliwski dwór trzeba nanowo przystroić. Montresora do polskiego myśliwstwa przesadzić, tam będzie pożyteczniejszy.
I nie czekając odpowiedzi, król przysunął się do feldmarszałka, patrząc mu w oczy.
— Gdybym miał tyle piéniędzy, co ty, Fleming, natychmiastbym kupił ten rubin. Spać mi to nie daje. Śnię o nim. Muszę go miéć! Może być tak akomodowany, aby służył do berła, do szpady w potrzebie i za spinkę. Ogromny! widziałeś go? Watzdorf mi na niego obiecał piéniędzy.
— Zapewne ich dostanie — rzekł wkońcu feldmarszałek — i wola królewska się spełni; ale rubin, jak rubin, jabym ich wolał użyć tam!
Wskazał ku północy.
Król trząsł głową.
— Daj mi pokój! To beczka Danaid! Niéma nic ważniejszego nad to, aby wasz król wspaniałością się nie dał ubiedz żadnemu z panujących. Nie dozwolę, aby mi z rąk ten rubin wydarto, chodzi o honor mój!
Z królem już o niczém poważniejszém mówić nie było podobna. Feldmarszałek nie próbował nawet tego, August zwierzył mu się na ucho z jakimś skandalem dworskim, w którym grał rolę jeden z oficerów otaczających Fleminga; potém, niespokojny o przyszłą maskaradę, kazał przywołać znowu Watzdorfa i wydał mu jakieś rozkazy, które natychmiast spełnione być miały.
Zaledwie się to skończyło, przybył koniuszy z oznajmieniem, iż andaluzyjskie konie podprowadzono, które król widziéć pragnął. Ponieważ dzień był chłodny, podano futro, które zarzucono na ramiona królowi. Otuliwszy się niém, wybiegł na ganek, u którego masztalerze stali, trzymając przywiedzione źrebce.
Dokoła gromadziło się mnóstwo ciekawych; odkryto głowy. Król na nikogo nie spojrzał nawet, całą uwagę zwracając na przepyszne konie.
Jednego z nich, który mu się szczególniéj podobał, kazał dosiąść i przejechać. Dawniéj samby się pewnie porwał próbować, czując w sobie siłę; teraz wolał to zlecić komu innemu.
Wśród wrzawy i tłoku, który panował w dziedzińcu, Fleming potrafił się niespostrzeżony wysunąć i odszedłszy nieco nabok, gdzie nań powóz jego i konie oczekiwały, rzuciwszy zdala okiem na otaczających króla, kazał się wieźć do swojego pałacu przy Nowym rynku.
Zaledwie się feldmarszałek wsunął, gdy Watzdorf i cała klika niechętnych staremu ulubieńcowi pańskiemu, między nimi Vitzthum na piérwszém miejscu, zjawiła się, ściągając do króla.
August, jak się to teraz dosyć często trafiało, był w drażliwém usposobieniu. Nic mu nie smakowało, burczał i szydził, wołał i odpędzał ludzi; potrzebował niecierpliwie tych, których nie było, a pozbywał się tych, co byli pod ręką. Pamiętny tylko rad Fleminga, czy z własnego instynktu, dwóch z głowami wygolonemi, zdala stojących republikanów, grzecznie ręką pozdrowił, co zdawało się ich uszczęśliwiać, bo się rękami i głowy aż ku ziemi majestatowi pańskiemu pokłonili. Król wskazał ich nieznacznie Vitzthumowi i szepnął mu:
— Patrz, Fritz, jak się zdają pokorni, gotowi do nóg upaść, a na swoich śmieciach tak to krzyczy i zżyma się, że im rady dać nie można. Zły przykład dla naszych Sasów, którzy już także rezonować zaczynają!




Pałace feldmarszałka Fleminga tak liczne były, jak jego posiadłości w Saksonii, na Szlązku i w Polsce; lubił dobrami handlować i budować się wspaniale. Watzdorf téż już go w tém naśladował i frymarczył na mniejszą skalę. Król, który wspomniał feldmarszałkowi o jego bogactwie, właśnie był od niego kupił za beczkę złota przepyszny pałac japoński, naówczas zwany holenderskim, w którym późniéj bibliotekę umieszczono.
Oprócz niego, miał Fleming na Starém mieście gmach wspaniały, kupiony niedawno od wdowy po zmarłym Pflugu, i ten właśnie zajmował; miał drugi przy Moritzstrasse i Nowym rynku, nie licząc przepysznéj letniéj rezydencyi, wzniesionéj w Uebigau, z pięknemi, rozległemi ogrodami, nad Elbą położonemi. I tę późniéj król odkupił od niego.
Dwór feldmarszałka, jakeśmy mówili, książęco wyglądał. Sto koni było na stajni, liberye i powozy królewskim nie ustępowały. Szczęśliwy w spekulacyach i chętnie spekulujący, Fleming uchodził nie bez przyczyny za jednego z najmajętniejszych w kraju, a choć go i chciwym i skąpym zwano, występował, gdy było potrzeba, ze wspaniałością położeniu jego odpowiadającą.
Pflugowski pałac zajmował teraz z żoną i siostrą swą Przebendowską, wydaną za kasztelana elblągskiego, jeszcze przed elekcyą Sasa. Późniéj dano mu województwo malborskie i podskarbstwo koronne.
Domowe pożycie feldmarszałka — nie było to dla nikogo tajemnicą — powolném mogło się nazywać męczeństwem, które on znosił z rezygnacyą przykładną. Małżonkowie nieczęsto się nawet spotykali ze sobą. Przywołany mąż stawił się, słuchał wyrzutów, ruszał ramionami i odchodził. Dla nieznośnéj żony jednak okazywał publicznie szacunek i należne względy, nie skarżąc się na jarzmo, które nosił. Było w tém trochę dobrze zrozumianéj dumy, bo na cóż się zda skarga próżna, gdy złemu zaradzić nie można?
W téj niedoli swéj Fleming jedyną miał pociechę w siostrze, która od niejakiego czasu osiadła była przy nim w Dreźnie, posiłkując go czynnie we wszystkich jego sprawach i interesach. Jak brat stryjeczny, tak pani podskarbina niepospolitą była postacią na dworze króla, wyższą umysłem i sercem od tłumu, który mścił się za to na niéj nienawiścią. Niezbyt piękna, dziś już niemłoda, podskarbina była typem niewiasty niemieckiéj krwi: świéża, białéj jak mléko céry, oczu niebieskich, smutno zamyślonego wejrzenia, łagodnego i w sobie zamkniętego charakteru, powagi wielkiéj. Była ona dla wielu podziwem i zagadką, bo do kobiét, jakiemi je wiek, dwór i galanterya Augustowska stworzyły, wcale nie miała podobieństwa. Słusznego wzrostu, pięknéj postawy, ruchów zręcznych, obrachowanych i powolnych, ta napozór miła, dobra, łagodna, jasnowłosa pani, kryła w sobie niezmierną energią, siłę woli i rozum przenikliwy. Z temi przymiotami jednak, jak feldmarszałek ze swym rozumem, nie wydawała się przed światem; jak on udawał wesołego koleżkę czasami, ona wolała się osłaniać szatą obojętności i apatyi.
Gdy inne panie lubiły mówić i krzątać się dużo, nieustannie poruszać i okazywać czynnemi, podskarbina, przeciwnie, wydawać się chciała bezczynną i była wielce milczącą. Słuchała i badała więcéj, niż mówiła sama. Po całych często dniach cierpiąc migreny, bóle głowy i nerwowe napady, przyjmowała albo leżąc w łóżku ubrana, lub w krześle nieruchomo siedząc. Zrana przybywały przyjaciółki i najpoufalsi znajomi, po obiedzie od piątéj drzwi stały otworem dla wszystkich, aż do wieczerzy. Schodzili się tu codzień prawie ministrowie, dostojnicy dworu, wszystko co Drezno miało najznakomitszego, cudzoziemcy przybyli dla ciekawości, posłowie zagraniczni, a nadewszystko Polacy, goszczący w saskiéj stolicy.
Około podskarbiny skupiało się przeważnie całe polskie życie Drezna. Tu się przygotowywały sprawy sejmowe i roboty różne, tu rozdawnictwo wakansów i starostw sposobiono. Przez podskarbinę miał Fleming stosunki z Polską, z jéj pomocą jednał sobie ludzi i przysposabiał umysły. Łagodnie, zwolna, umiała przekonywać, rozbrajać i pociągać.
Do towarzystwa nieodłącznego pani Przebendowskiéj należała téż jedna z najmniéj głośnych a najwdzięczniejszych ofiar Augusta Mocnego, matka hrabiego Rutowskiego i panny Katarzyny, późniéj żony Bielińskiego, brata Denhoffowéj — znana pod imieniem Fatymy, a następnie Maryi Aurory, pani von Spiegel. Fatyma pięcioletniém dziecięciem, obwiniętém w kosztowne szaty ze złotogłowu, okrytym klejnotami, zdobytą była przy wzięciu Budy i dostała się w podarku Koenigsmarkównie, która jéj na chrzcie dała swoje imię Aurory. Wyrosła ona potém na cudownéj piękności dziéwczę, które król wydał pozornie za kamerdynera swojego Spiegla i dwoje jéj dzieci wyposażył, uznając. Biédna owa Fatyma, wkrótce opuszczona, jak inne, długi czas przesiedziała w Warszawie, innym współzawodniczkom ustąpiwszy miejsca. Tu poznała się z podskarbiną, która ją pokochała i wzięła z sobą do Drezna. Były to przyjaciółki serdeczne, nierozdzielne. Fatyma-Aurora, niemłoda już, okazywała jednak ślady swéj wschodniéj piękności, która, jak wcześnie rozwijający się kwiat, trwała tylko chwilę w całym blasku.
Dziś ta ruina niewieścia była czémś podobném do wspaniałego posągu rzymskiéj cesarzowéj: wyniosłego wzrostu, dziwnie pięknéj budowy i kształtów, z oczyma ciemno-szafirowemi, z profilem klasycznym, usty uśmiéchniętemi smutno a wdzięcznie i kruczym włosem, okalającym czoło marmurowe. Obdarzona szczęśliwie od natury, życie od dzieciństwa pędząc śród dworu, intryg jego, fałszów i blasku Spieglowa znała świat doskonale, sądziła o nim z surowością kobiéty rozczarowanéj i chłodem spokojnym istoty, co się przyszłości wyrzekła. Długo żyjąc w Polsce, a mając nadzwyczajną łatwość wyuczania się języków, których kilkoma doskonale mówiła, umiała i po polsku, a znała kraj nasz równie dobrze, jak Saksonią. Dwa te charaktery, podskarbiny i Fatymy, godziły się ze sobą doskonale, obie miały jeden sąd i zdanie o ludziach, z tą może różnicą, iż Spieglowa zręczniéj w obcowaniu badać umiała ludzi i zmuszać ich do wydania się z tém, co w sercu mieli.
Nazywano ją zalotną, ale była to chęć podobania się naturalna w pięknéj kobiécie, a niepociągająca żadnéj płochości za sobą. Postępowanie jéj w położeniu dwuznaczném i przykrém było pełne godności i pewnego rodzaju dumy. Nie uniżała się nigdy i przed nikim, nie prosiła o nic, nie lubiła się mieszać w sprawy cudze, a nawet z królem, mimo należnego mu poszanowania, Spieglowa obchodziła się tak, że ją szanować był zmuszony. Cóś wyższego, tajemniczego, osłaniało tę kobiétę niewiadomego rodu, okrytą klejnotami w zakrwawionéj kolebce, rzuconą na łup losom, na pastwę nienasyconéj namiętności i na długie lata cichéj tęsknoty za zmarnowaną młodością. Może los ten, który Spieglowa umiała znosić jak niezasłużone męczeństwo, z czołem pogodném a sercem wielkiém, uczynił ją dla podskarbiny tak drogą. Kochały się jak dwie siostry i godziły w życia sposobie.
Przebendowska, choć była zmuszoną széroko otwiérać światu drzwi domu, choć około niéj mnóstwo się ludzi przewijało, usiłując względy jéj pozyskać, nie dała się nigdy w nieczyste wiry i prądy pochwycić. Żyła więcéj sama z sobą, z mężem, dopóki chciał jéj ulegać, z bratem, z przyjaciółką, niż z tłumami, które się przesuwały przez jéj salony.
Dom podskarbiny, pojąć łatwo, musiał chwilami stawać się teatrem intryg i plotek, któremi żył dwór i miasto; ale strumień ich przepływał tędy, nie zostawiając mętów po sobie. Odwrócono od niego czasem jaką żyłę życiodajną, aby nią pola zeschłe użyźnić.
Złośliwa zazdrość i nienawiść hrabiny Vitzthumowéj i jéj przyjaciółek, podglądywania i szpiegowania wszystkich pań stojących przy królu i ministrach, mimo żywéj chęci wynalezienia czegoś szkaradnego na te dwie przyjaciółki, coby je z innemi zeszkaradzonemi kobiétami zrównało — nawet potwarzy na nie wymyślić nie umiała, Przebendowskiéj zarzucano intryganctwo, a Spieglowéj dumę.
Dnia tego, gdy feldmarszałek, po urywanéj rozmowie, powrócił do domu, podskarbina, jak się to często trafiało, cierpiąca, nieubrana, siedziała w fotelu u komina, na którym płonął ogień żywy — Aurora Spiegel, która, jak powiadano, nieubrana wyglądała na bardzo pospolitą kobiécinę, miała już na sobie strój poranny. Dotrzymywała towarzystwa przyjaciółce, która głowę mając obwiązaną dużą chustką koronkami obszytą, sparta na ręku, z wyrazem cierpienia na twarzy, wpatrywała się w ogień na kominie płonący, zadumana, myślami gdzieś błądząc daleko. Rozmawiały ze sobą potrosze, cicho, słowy urywanemi, jak dwie przyjaciółki, które z półwyrazu niedomówionego myśli swe odgadywać zwykły, bo je wszystkie sobie oddawna wypowiedziały. Przebendowska potrzebowała wypoczynku, aby się ból głowy mógł uśmierzyć, i drzwi tego dnia zrana zamknięte były dla wszystkich, przeciw zwyczajowi, gdyż zwykle choć się nazywało że nie przyjmowała nikogo, każdy nalegający, szczególniéj gdy z Polski przejeżdżał, bywał chętnie przypuszczany. Nazywano to w Dreźnie, jak twierdzą pamiętniki współczesne, polskim obyczajem.
Tym razem Aurora była na straży, aby przyjaciółki jéj nie zamęczano. Wydawane rozkazy nie mogły się wszakże stosować do pana domu, który do siostry wchodził o każdéj godzinie, gdy mu się podobało.
Wsunął się téż teraz prawie niepostrzeżony, choć mu Aurora zdala znaki dawała, i zbliżył się zwolna do cierpiącéj, poglądając na nią z politowaniem. I on téż sam niemal go był godzien, tak twarz miał jakąś osmutniałą, wyraz zniechęcenia i znużenia na niéj widoczny. Podskarbinie, która go znała dobrze, dosyć było jednego rzutu oka, ażeby poznać iż przychodził z ciężarem jakichś myśli i troską.
Rzadko się zdarzało Flemingowi, i to chyba przed jedną siostrą, zdradzać podobne usposobienie. W najcięższych razach, nawet gdy ostrzyżony i ogolony, w habicie braciszka bernardyńskiego, uciekał od konfederatów, feldmarszałek fantazyi pańskiéj, pewności i wiary w siebie nie tracił. Teraz zdawało się, że one go opuściły. Szedł, wlokąc się krokiem powolnym, stanął, popatrzył, głową skinął, i cicho siadł na stojącym naprzeciw fotelu.
Spieglowa, wejrzawszy na niego, wstała, poszła dorzucić drewko na komin, zakręciła się po salonie i, jakby sobie cóś przypomniała, wysunęła się bocznemi drzwiami nieznacznie. Musiało to być na rękę feldmarszałkowi, bo oczyma powiódł za nią i twarz mu się nieco rozpogodziła.
— Co ci jest? — zapytała słabym głosem podskarbina.
— Co mi jest? — odezwał się, przemilczawszy długo, uśmiéchając się z rodzajem politowania, głosem smutnym, różniącym się wielce od tego, którym przed chwilą mówił do króla. — Co mi jest? Jakże ci to mam wytłumaczyć? Zrozumiész może, gdy ci powiem, że wprost od króla powracam.
Westchnąwszy, Fleming ciągnął daléj zwolna, znużony i zniechęcony:
— Kocham go, szanuję, a natury jego przerobić nie mogę! Ma wszystkie instynkta wielkości, oprócz tego, który do istotnéj wielkości prowadzi. Nic z nim zrobić niepodobna, a nic, niestety, bez niego. Wszystko to, moja droga, cośmy marzyli, rozbije się o płochość człowieka, który zestarzéć się nie umié, nieszczęściami nie dał się niczego nauczyć i umrze, myśląc o teatrze, o mundurach gwardyi, o ładnym buziaku i klejnotach wielkiego mogoła.
— Dziwnie-bo dziś jesteś zniechęcony ku niemu — odezwała się Przebendowska.
— Ani o włos więcéj, niż byłem wczora, kochana siostro — odparł Fleming. — Dziś tylko niepotrzebnie się wyspowiadałem przed tobą.
— Dlaczego niepotrzebnie? — przerwała Przebendowska, podnosząc głowę i odrzucając chustkę, która bladą i zmęczoną twarz jéj osłaniała. — Powinieneś mi się spowiadać ze wszystkiego, jeżeli ja ci się na co mam przydać, choćby na pocieszycielkę.
Feldmarszałek, wprost nie chcąc na to odpowiedziéć, począł po krótkim przestanku:
— Tak, dziś wszystko wistocie widzę w czarnych barwach. O trzy lata starszy jestem od króla, pracowałem długo z nim i przy nim, ludzie mi zazdroszczą buławy, majątku, łaski pańskiéj, wziętości, wszystkiego, a ja wistocie jestem najnieszczęśliwszym z ludzi. Nigdy mi się nic nie powiodło.
— Co za egzageracya, jaka niewdzięczność! — odezwała się podskarbina.
— A tak jest, wierz mi — ciągnął daléj Fleming — powodzenie moje jest złudzeniem dla oczu ludzkich; dla mnie zostały same gorycze nieustannych zawodów. Między nami mówiąc, wcale nie byłem szczęśliwy na wojnie, niewiele miałem powodzenia w dyplomacyi, a wiész najlepiéj jakem się dwa razy ożenił, rozstawszy się z jedną nieznośną, aby zaślubić drugą, która jest karą Boską. Dotąd nie mam dzieci, a jedyna myśl moja i twoja, którąśmy wypiastowali, wykarmili, wyhodowali wspólnie, myśl wielka, mogąca całe życie trudów zapłacić, rozbija się o drobnostki.
— Na Boga, dlaczegóż ją ten los ma spotkać? — zawołała rozbudzona, przestraszona, podnosząc się z fotelu swojego, podskarbina. — Dlaczego, o co się ona ma rozbić?
— Dlatego, że jedni jéj zrozumiéć nie chcą, drudzy nie mogą, inni przyjąć się wzdragają, a nikt mi nie pomaga do jéj wykonania — kończył, ożywiając się coraz, Fleming. — Twoja rzeczpospolita wyżéj ceni mniemane swobody swoje, niż samo życie; woli ginąć, niż być silną i potężną przez zaniechanie tego, co się w niéj wolnością nazywa, a co jest uprawnioném bezprawiem. Król, ach! królby pragnął być władzcą potężnym, bo się urodził do panowania i blasku. W Saksonii mu ciasno, ale król nie widzi daléj. Łudzi się i niecierpliwi; nagli o kroki stanowcze, gdy pole nieprzygotowane; dla pośpiechu gotówby sobie dać poły poucinać; naostatku nudzi się, a gdy się nudzi, na zabawkę woli kupić rubin do korony, niż koronę samę zdobywać, któraby jego dynastyą posadziła na tronie, mogącym narówni stać z Habsburgami.
Podskarbina z natężeniem słuchała tych użaleń. Widać było że ta sprawa obchodziła ją żywo, że przypuścić nawet nie chciała, aby ona mogła spełznąć na niczém.
— A! przesada, przesada! — przerwała nagle. — Zły humor, zła godzina jakaś mówią przez ciebie. Już jesteś zrażony! Ale to się nie godzi!
Podskarbina mówiła, zapominając o bólu głowy, poruszając się niemal gorączkowo.
— Nie mów-że tego, nie mów, ażebyś w końcu sam nie uwierzył w to co mówisz i rąk nie opuścił. Do spełnienia twojéj, gorąco i przezemnie poślubionéj myśli, myśli istotnie wielkiéj, ciebie godnéj, wszystko jest przecie przygotowane, jak nigdy nie było.
— Ale ta szlachta! — zawołał Fleming.
— Cóż może ta szlachta bez senatorów i wodzów? — odparła podskarbina. — To tłum, to fala, którą wiatr podnosi, którą słowo burzy i słowo uspokaja, byle brzmiało głośno. Senat prawie cały mamy w ręku, pewniśmy hetmanów obu, choć może inaczéj udają. Byliżby ci dali dowództwo cudzoziemskiego autoramentu.
— O które dziś sami wrzeszczą, aby mi je odebrać! — zawołał, gorzko się śmiejąc, Fleming.
— O! to są role przybrane, aby zamknąć usta krzykaczom. Tymczasem — mówiła Przebendowska — z tych krzyczących niéma ani jednego, coby się nie dał tak ująć, jak Pociej Szaniawskiemu, gdy w oczach jego zdarł owe sławne punkta, przez siebie i przez drugich podpisane.
Feldmarszałek słuchał, sparty na ręku, ale widać było że go to nie przekonywało. Patrzył roztargniony na ogień, puszczając mimo uszów argumenta, które już umiał na pamięć, bo mu je często powtarzano.
Gdy siostra przestała, znużona, ociérając czoło i cisnąc skronie, w których ból się odzywał, Fleming począł:
— Wreszcie między nami, na domiar moich niepowodzeń, powiem ci, że ja, com pracował całe życie nad tém, aby pousuwać nieprzyjaciół, com się potrafił pozbyć tak niebezpiecznych współzawodników jak Schulenburg, com dla dopięcia wielkiego celu często na środki nie zważał, ja, co niby znam ludzi, zamiast narzędzi posłusznych, z wielkim trudem przysposobiłem sobie nieprzyjaciół. Watzdorf...
— O! — przerwała żywo podskarbina, z niechęcią i pogardą. — Przypomnij że sobie com ja, wiedziona moim głupim instynktem niewieścim, zawsze ci z niego prorokowała. Jakżeś się mógł spodziéwać nawet narzędzie posłuszne, z tak nikczemnego materyału wyrobić? Z próchna robi się tylko śmiecie. Natura to istotnie chłopska, jak nadane mu nazwisko, pozbawiona wszelkiego szlachetniejszego uczucia, chciwa, zazdrosna, łakoma, podstępna, podła!
— Nie wierzyłbym, gdybym nie miał na to dowodów, że mnie zdradza! — zawołał Fleming.
— A ja bez dowodów czułam, wiedziałam, że to nastąpić musi — mówiła podskarbina. — Mógł-że ten gbur postąpić sobie inaczéj? Spragnionego postawiłeś nagle na straży skarbów, cóż dziwnego że mogąc bezkarnie, pragnie je pozyskać? A! to obrzydłe bydlę! — dokończyła poruszona Przebendowska z gniewem. — Bacz tylko — dodała, odetchnąwszy — by ten człowiek nie był narzędziem drugich, by za nim nie kryli się inni. Vitzthumowie mu już kadzą i żonę jego, wieśniaczkę bez wychowania, w czułą wzięli protekcyą.
— A, być może! — rzekł Fleming dość obojętnie. — Nie dbałbym o Watzdorfa jednego, ale jestem otoczony nieprzyjaciółmi i zdrajcami. Tu i w Polsce wyliczyć ich nie potrafię, a gdyby mi jednego prawdziwego przyjaciela wymienić przyszło, zawahałbym się. W Polsce karmiłem ich wszystkich i płaciłem, kłaniali mi się, padali przedemną, a teraz radziby mnie conajprędzéj obalić. Ale próżne to wysiłki! — zawołał, wstając, Fleming. — Król jest lekkomyślny, mściwy, dziwaczny, lecz wié że drugiego Fleminga nie znajdzie łatwo, a bez niego obyć się nie potrafi. Ani szuler ten Vitzthum, ani bufon Watzdorf go nie zastąpią.
Z dumą dokończył. Spojrzała nań podskarbina, uśmiéchnęła się i uderzyła w ręce.
— Otóż takim, jak teraz jesteś, wolę ciebie, niż tego, którym byłeś przed chwilą. Potrzeba wierzyć w swoję siłę, aby czegoś wielkiego dokonać! Ty jeden możesz uratować tę nieszczęśliwą jak ty ją nazywasz, „moję“ rzeczpospolitą. Tak, kraj to mój przybrany, do któregom nawykła, który pokochałam całém sercem. Jeżeli ty mu nie będziesz lekarzem, dni jego policzone.
— Ale to chory, który się nożowi chirurga, co go ma uwolnić od gangreny, broni, jak zbójeckiemu narzędziu! Chory to — mówił Fleming — który nie wié o swéj wielkości i gorączkę bierze za siłę. Trzeba mu zadać gwałt, aby ocalić życie.
— Choćby gwałt! — zawołała Przebendowska; — w sumieniu czyści jesteśmy. Niech krzyczą, niech się rzucają. Choćby ojcowie kamienowali, dzieci błogosławić będą.
— Ślicznie mówisz — odezwał się Fleming — ale to są słowa tylko. Ja miéć będę męztwo, lecz znajdzie-ż się ono w senatorach? Wiész, jak pięknie brzmiącemi wyrazy obleka się ten stan okropny. Zowie się to wolnością złotą, źrenicą swobody, co jest trucizną i śmiercią. Idee republikańskie ulatują po nad tym cmentarzem i zgnilizną. Absolutum dominium! krzyknie jeden i słowem tém wszystkich na nas poprowadzi. Wolą absolutum dominium stu tyranów, niż jednego króla. Co poradzić na to?
Podskarbina białe, chude nieco rączki załamała, słuchając; na twarz jéj wystąpiło znowu zniecierpliwienie.
— Cicho! cicho! — zawołała — ja tego słuchać nie chcę! dosyć! dosyć! Ulżył mi nieco mój ból głowy, a ty mi go wrócisz znowu, temi smutnemi trując mię przepowiedniami. Nie, ja tego słuchać nie chcę! Dosyć!
Fleming wstał i stanął przed nią z szyderskim uśmiéchem.
— Ty słuchać nie chcesz, to czysto po kobiecemu! Boisz się przypuszczeń, a ja czynię je dlatego, ażeby mnie żadna nie spotkała niespodzianka. Pomimo jednak, że mnie te widma złowrogie otaczają, nie wyrzekam się walki. Idę i będę szedł daléj i nie czas się cofać!
— Nie! nie! — potwierdziła Przebendowska — iść trzeba do celu, iść!
— Choćby paść!
— Ty upaść nie możesz — przerwała szybko — nie! Znasz nieprzyjaciół, to już wiele znaczy. Oni się na tobie omylą, nie ty na nich. Miéj oko na Vitzthumów.
Wśród téj rozmowy, coś niby chrząknęło, niby zaskomlało u progu. Był to głos ludzki, ale dziwny, piskliwy.
Feldmarszałek zamilkł, twarz mu się zmieniła nagle, odwrócił się z brwią nachmurzoną. Podskarbina podniosła głowę.
— A! to nic — rzekła obojętnie — to ten nieznośny Serwuś.
Fleming ujrzał wistocie nieśmiało wysuwającą się z bocznych pokojów postać oryginalną, którąśmy już zdala widzieli w towarzystwie pana podkomorzego Dziubińskiego, pana Serwacego Przebendowskiego. Ubogi ten i bardzo daleki jakiś krewniak podskarbiego, gdyż stosunku jego do familii możnéj nigdy wyjaśnić nie było podobna, siérotą wzięty był przez ówczesnego wojewodę malborskiego do dworu jego. Wojewoda dał mu wychowanie i dla imienia, które nosił, przywiązał go do domu swego, z jakąś ekspektatywą niejasną lepszéj przyszłości, protekcyi, kawałka chleba z łaski króla, wójtostwa jakiegoś, urzędziku, lub bogatego ożenku.
Związki, nawet oddalonego pokrewieństwa, imiennictwa, nazwiska albo herbu były jeszcze naówczas, more antiquo, daleko silniejsze, niż dzisiaj. Rodziny trzymały się spójno i ratowały przez poczucie obowiązku.
Pan Serwacy, którego poufale Serwusiem zwano, z pozoru wydawał się najnieszczęśliwszą, upośledzoną, zahukaną istotą, choć naprawdę więcéj daleko był wart, niż się zdawało.
Czém i kim był w głębi, tego nikt, nawet ci co z nim codziennie od lat wielu obcowali, powiedziéć nie umieli. Któś go na żart przezwał Proteuszem, inni złośliwi chrzcili Kameleonem, lecz większa część miała go za bojaźliwego głuptaszka, niewiedzącego dokąd idzie i dlatego zmieniającego ciągle fizyognomią i mowę.
Chociaż Serwuś ów był w domu podskarbiny figurą bardzo podrzędną, na oko prawie nic nieznaczącą, bo jako rodzaj marszałka lub factotum przywiązanym był do usług pani, czasem tylko używanym bywając do zabawiania skromniejszych gości polskich — musieliśmy z nim bliżéj trochę poznać czytelników.
Miany za głuptaszka, bo na niego wyglądał, najczęściéj uparcie milczący, z pod nizkiego czoła dziwne jakieś rzucający wejrzenia, Serwus odzywał się téż niekiedy wcale do rzeczy. Ale powierzchowność miał niezgrabną, długi był, chudy, żółty, przygarbiony mimo młodości i śmiészny tém, że ustami ciągle kręcił, jak gdyby cóś w nich przeżuwał. Pan Serwacy u jezuitów w Wilnie, dokąd oddany był na naukę, uchodził, pomimo to, za nadzwyczaj zdolne i wiele obiecujące subjectum. Wiadomo było powszechnie, że ojcowie życzyli sobie wielce przyodziać go w sukienkę zakonną, nakłonili go nawet, ażeby rok przebył w ich nowicyacie w Rzymie. Ale Serwuś, rozpatrzywszy się tam, choć świetne miał widoki na przyszłość, a w domu żadnych, powrócił do podskarbiego, tłumacząc się że nie uczuł powołania.
Gdy późniéj wyśmiéwano się z téj jego głupoty, ksiądz biskup kujawski, który o tém słyszał, a był wielkim znawcą ludzi, powiadał z uśmiéchem:
— Śmiéjcie się, śmiéjcie z niego, a ja wam powiadam, że jeśli go jezuici miéć chcieli, to nie darmo. Wiadomo że gdy osy gruszkę napoczną i obsiądą, pewnie słodka i dojrzała jest. Tak i z człowiekiem: gdy jezuici w nim smakują, cóś tam być musi.
Miał, czy nie, słuszność ksiądz biskup, wyrokować nie chcemy, ale Serwuś na bardzo zdolnego człowieka nie wyglądał wcale, a mówił tak jakoś dziwnie, plątał się niezgrabnie, zdawał siebie niepewnym, że wszystkich do śmiéchu pobudzał. Miał tyle tylko za sobą, że prawym był, wiernym, aż do przesady skrupulatnym i zaufać mu było można w sprawach piéniężnych. Chciwości nie okazywał najmniejszéj, ani ambicyi. Jeżeli jaką miał, nie zdradzał jéj niczém.
Lubiła dosyć tego pokornego, cichego służkę pani podskarbina, a Serwuś téż dla niéj był oddanym i zapamiętale gorliwym w spełnianiu nietylko rozkazów, ale domyślnych jéj życzeń. Kobiéty dworskie z téj weneracyi dla pani trochę się naśmiéwały, dziwnie ją tłumacząc, co ilekroć Serwusia doszło, burzył się i gniéwał okrutnie. Wiedziała o tém podskarbina i sama uśmiéchała się z jego adoracyi dla siebie, będąc dla biédnego siéroty, trzymającego się zawsze zdala u progu, bardzo względną i łaskawą, bo litość nad nim miała.
Nieznacznie jakoś z wiszącego przy dworze podskarbiego do nieokreślonych zleceń rezydenta, stał się Serwuś niby marszałkiem dworu saméj pani, któréj służbą i czeladzią komenderował w podróżach, wydatki zapisywał, kasę utrzymywał i różne poufne pełnił obowiązki. Zdawał się im téż zupełnie oddanym i niczém więcéj na oko się nie zajmował, choć często na długie godziny znikał z pałacu i wieczorami nawet przesiadywał w mieście. Panny służebne Polki i Niemki, których dosyć było przy pani Przebendowskiéj, szczególniéj się zajmowały tym nieokrzesanym klocem, tą tyką od fasoli — jak go przezywano. Śledziły jego ruchy, szpiegowały zajęcia, wiedziały nawet, choć izbę swą pod dachem na klucz pilnie zamykał, że miał w niéj jakieś roboty tajemnicze, pisywał wiele, z papiérami się nosił, a skryty był i zamknięty we wszystkiém.
Intrygowało to kobiéty, które, nie mogąc go ani zbałamucić, ani pociągnąć ku sobie, miały złośliwie na oku. Był dla nich zabawką ten Serwuś, który na psikusy ich, na zatykaną dziurkę od klucza, pisane krédą na drzwiach koncepta i śmiészki pokątne wcale się zważać nie zdawał. Postać sama Serwusia czyniła go zabawnym. Trzymał się, jak mówiliśmy, nieco pochyło, patrzył z pod oka; usta miał wydęte osobliwie, czoło prawie zawsze namarszczone i pofałdowane, wyraz twarzy niby nadąsany. Rzadko kiedy mu się ona wyjaśniała, a była niepiękna, rysów grubych, płci ciemnéj, cóś sfinksowego w sobie mająca. Gdy się odezwał głosem, jakby z głębi piersi wychodzącym, stłumionym, choć mówił najgrzeczniéj, można go było o gniéw wewnętrzny posądzić.
Zdawał się obcy wszystkiemu, nie przyglądał się i nie przysłuchiwał nigdy, a mimo to widział i wiedział wszystko, postrzegł rzecz najmniejszą i pamiętał drobnostki. Służba go w niczém nigdy oszukać nie mogła. Podskarbi trutniem go przezywał i niewiele dlań miał afektu, nie mogąc mu podobno darować iż zrzucił sukienkę zakonną; ale posługiwał się nim czasami i nie zapominał o nim.
Serwuś nigdy o nic dla siebie nie prosił i mało czego potrzebował. Zmuszony jednak pokazywać się czasami na pokojach, musiał miéć w czém wystąpić przystojnie, ażeby państwu wstydu nie czynić.
Jadącemu do Drezna, podskarbi kazał dać dwa pasy piękne, sukna na kontusz, materyi pół sztuki francuzkiéj na dwa żupany, a na resztę garderoby hojnie wyposażyła groszem siérotę pani podskarbina. Dla siebie Serwuśby o to niewiele dbał, bo gdy na miasto wychodził, ubiérał się jaknajniepozorniéj; ale o honor domu chodziło mu wielce. Na pokoje więc, ilekroć trafiła się tego potrzeba, stawiał się przyzwoicie. Miał i szabelkę srébrem kutą, i buty safianowe czerwone, i czapkę pikowaną wysoką, choć to wszystko, pożal się Boże, niezgrabnie na nim leżało.
Podskarbina, widząc go tak niepoczesnym w polskim stroju, pokilkakroć usiłowała go nawrócić, aby się przeodział po europejsku; lecz zwykle we wszystkiém jéj posłuszny, Serwuś w téj jedynéj rzeczy się opierał, kłaniał do stóp, całował w ręce i w oczach mu łzy stawały, tak się gorąco wypraszał.
— Tak mi Panie Boże dopomóż — mówił głuchym swym i grubym głosem — ja nie potrafiłbym w tém chodzić, ludzieby się ze mnie jeszcze gorzéj wyśmiéwali. Proszę ja dobrodziéjki mojéj o miłosierdzie nademną, żeby mi nie kazała téj skóry zdzierać, bo co nie mogę, to nie mogę!
Dała mu więc pokój pani Przebendowska, sama zmiarkowawszy, iż wistocie biédak śmiészniéjby może jeszcze w nowéj odzieży wyglądał.
— To nie dla mnie! — mówił Serwuś — jak Pana Boga kocham, nie dla mnie! Wolałbym siermięgę.
Został więc w swym granatowym kontuszu i ciemno-buraczkowym żupanie na codzień, a na święta i uroczystości przywdziéwał zielony sajetowy nowy, pod spód kładąc cytrynowy pół-żupanik, wyrabiany w kwiaty, z guziczkami misternemi, do którego i pasik miał garniturowy. Najwytworniejszy strój nie byłby z niego nic innego uczynić potrafił nad to, czém był... tyczką od fasoli, jak mówiły panny. Wisiało wszystko na nim, choć nieustannie, zakłopotany, poprawiał i obciągał niecierpliwie na sobie.
Podskarbina patrzyła nań z pewnym rodzajem macierzyńskiego niemal politowania; śmiała się z niego, bo postawę miał śmiészną, ale dbała o to, aby w domu krzywda mu się nie działa, aby o nim nie zapominano, gdy on tak mało o sobie pamiętał.
Równie łaskawą opiekunkę miał Serwuś w pani Spieglowéj, ale ta, znajdując go zagadkowym, zamkniętym, jakby ukrywającym cóś w sobie, często go wybadywać usiłowała i skłonić do zwierzeń. Próżne to jednak starania były. Aurora, któréj się nieraz udawało za język wyciągnąć kutego na cztéry nogi Bieleckego, faworyta feldmarszałka i takich ludzi jak Lagrasco, Lőwendhal, Friesen, z prostodusznego owego napozór Serwusia niczego wydobyć nie umiała. Dorozumiéwała się tylko, nie bez przyczyny, że w tym człowieku daleko więcéj być musiało, niż powierzchowność okazywała.
Od tego brania na spytki przez panią Spieglową, która przez jakiś otwór do duszy mu zajrzéć chciała, bronił się jak mógł Przebendowski, a najczęściéj grzecznie pozdrowiwszy piękną panią, pod piérwszym lepszym pozorem uciekał od niéj. Feldmarszałek Fleming, który go u siostry widywał i znał tyko zdala, czy powierzchownością zniechęcony, czy jakimś niezrozumiałym powodowany wstrętem, nie lubił Serwusia. Krzywił się, ilekroć go zobaczył, śmiał się iż tego niezgrabnego kloca mogła trzymać podskarbina, nie dawał sobie wytłumaczyć, aby się na co mógł przydać. I teraz, gdy się naprzód głos dziwny Serwusia dał słyszéć, a potém przygarbiona jego, cienka postać ukazała się, feldmarszałek kwaśną zrobił minę.
— A co tam, panie Serwacy? — zapytała, wychylając się z krzesła, — pani Przebendowska.
— Ksiądz biskup i pan wojewoda — odezwał się cicho Serwuś, ociągając pas, a drugą ręką gładząc włosy.
— Ale wiész że jestem chora! — odpowiedziała podskarbina.
— Kiedy oprymują i gwałtem się dobijają — mruknął Serwacy.
— Przeproś księdza biskupa, że przyjąć nie mogę. Dopiéro o piątéj będę mu służyła. Jestem chora!
— Proś ich acan obu do mnie, — rzekł, powstając, feldmarszałek. — Idę ich przyjąć.
Zwrócił się, ręką żegnając siostrę, i dodał z niejakiém szyderstwem:
— Zdaje mi się, że skuteczniejszym od niego będę posłem. Zabiorę ich ze sobą. Tymczasem nie choruj, proszę, niewolno ci chorować. Po południu potrzeba gości przyjąć i ująć. Biskup zapewne ma za rękawem dla nas schowane ważne wiadomości. Listę osób będziemy musieli przejrzéć razem.
Mówił to zcicha, pochylony, a Przebendowska dłońmi cisnęła czoło, patrząc na brata.
— Będę zdrową, gdy muszę — rzekła — dajcie mi tylko odetchnąć. Ból głowy powoli się rozprasza.
Uśmiéchała się z wyrazem smutnym i łagodnym. Feldmarszałek już zdążał ku drzwiom szybkim krokiem i wnet ozwały się głosy witające go, które wdali słabnąc, wkrótce zamilkły.




Za murami miasta, ale tuż prawie przy bramie, znajdowała się onego czasu w Dreźnie nie wyśmienita, ale bardzo znana i uczęszczana gospoda pod Trębaczem. Stawała tam zwykle uboższa szlachta, przybywająca z prośbami, interesami i suplikami do saskiéj stolicy.
Gospoda była staroświecka i, mimo sławionéj czystości Niemców, dosyć niechlujna. Podwórze koni, bryczek, wozów, parobków, czasem wołów i świń pełne; izba wielka, ciemna, wrzawliwa, zapchana; osobne stancyjki dla podróżnych na górze małe, niewygodne, ledwie w sprzęt nieodbicie potrzebny zaopatrzone.
Gospodarz, pan Fryderyk Schwarz, dzień i noc latał jak oparzony, usiłując jaki taki utrzymać porządek. Trzy tłuste, przysadziste dziéwki służebne, w krótkich, wełnianych, grubych spódnicach, z rękawami zakasanemi wyżéj łokci, z włosami po wiejsku dziwnie na wiérzchu głowy związanemi, dwóch chłopców obszarpanych, klapiących pantoflami drewnianemi po podłogach, ledwie nastarczyć mogli nieustannemu wołaniu i potrzebom podróżnych; krzyki się rozlegały cochwila, a ogromna pani Schwarzowa, żona gospodarza, zarządzająca kuchnią, przysiąść przez cały Boży dzień nie mogła, to się kłócąc z dziéwczętami, to z kucharką, to z chłopcami i mężem a niekiedy nawet z zuchwalszymi gośćmi, którzy z izby jadalnéj aż do niéj apelowali.
Najwięcéj ją niecierpliwili panowie „Polaken,“ poczynający sobie zawsze z wielką bezwzględnością, wykrzykujący głośno, narzekający na to „psie niemieckie jadło,“ które im przez gardło przeléźć nie chciało.
Pomimo niedogodności gospody pod Trębaczem i wiecznych z Schwarzem sporów o rachunki, polska szlachta, uboższa zwłaszcza, stawała tu najchętniéj, bo Schwarz piąte przez dziesiąte mógł się z nią rozmówić łamanym jakimś językiem, który z biédy za polski uchodził. Pomagało mu do tego, że długo na Łużycach przemieszkiwał, a jéjmość, choć się do tego nie przyznawała, była rodem Wendką. Z wendyjska, to jest z serbska, mówiąc z Polakami, choć się gorszyła Schwarzowa, gdy od niéj wątroby żądano, bo po serbsku się tak serce nazywa, choć pluła na Polaków, ciągnęła z nich niemałe korzyści i zapraszała, ukończywszy rachunki.
Tego dnia właśnie zajechał był pod Trębacza dawny zapewne znajomy, bo go Schwarz nizkim powitał ukłonem, gdy na podwórze wóz jego długi, nakształt węgierskiego, się wtoczył.
Szlachcic to był chuderlawy, mały, opalony, strasznie ruchawy, niepoczesna figurka, często jakieś w Dreźnie interesa mający.
Od niejakiego czasu zwłaszcza nie upłynął nigdy kwartał, ażeby tu nie postał. Nie gościł długo, zawijał się, kręcił, sznurkował, po mieście latał jak oparzony, przeklinając Sasów, a potém nagle pakował się, zabiérał i do domu powracał. Znano go tu pod przekręconém nazwiskiem Falbińskiego, które on słysząc, śmiał się, ale się Niemcom niém nazywać dozwalał, nie przecząc.
Falbiński ów, często bywając w Niemczech, powyuczał się był praeter propter niektórych wyrazów języka niemieckiego i do pasyi przyprowadzał Schwarza, dowodząc mu, że jego mowa była obrazą Boską.
— Jakże, proszę ja ciebie — wołał w izbie publicznie — ma to być uczciwy język, kiedy wy pana Boga nazywacie „kotem,“ a chléb święty u was „brud.“ Co? nie tak? Bezbożnicy jesteście!
To mówiąc, śmiał się Falbiński, że tak Niemcom dogodził.
Schwarz, ciekawy człek, a z powołania swego potrzebujący wiedziéć z kim miał do czynienia, starał się wybadać, jakie interesa sprowadzały tu szlachcica. Od niego samego jednak nic nie wydobył, choć dawał mu do zrozumienia, że jakkolwiek małe człecze, mógłby mu się może przydać na co, mając pewne stosunki w kuchni dworskiéj i w stajniach królewskich, a naówczas przez małych ludzi i ciasne przesmyki daleko przejść było można. Falbiński się jednak nie wydał z niczém. Zbywał Niemca ogólnikami, że przybywał do „łaski pańskéj, że miał dolegliwości różne, injurye i grawamina od saskich żołniérzy,“ o które się upominał, znanemi sobie drogami.
Tandem wkońcu zawsze tak zakręcił, zawiercił, że Niemiec pozostał jak w rogu. Ale, choćby Polak przebiegły był, gdy się Niemiec uweźmie na niego, zawsze go wytrwałością pokona; tak się i tu stało. Ostatnią razą, w czasie bytności Falbińskiego, Schwarz go tak tropił, iż wkońcu musiał jakiś ślad znaléźć; poczém niżéj się już kłaniał szlachcicowi, służył mu bardzo zabiegliwie i szanował. Ale co o nim się dowiedział, tego nawet żonie nie odkrył.
I tym razem Falbiński, przybywszy około południa, ledwie konie postawił, sam się trochę otrzepał i przeodział, woźnicy dał parę szturchańców, napominając go, jak się ma w tém mieścisku trzymać na ostrożności od złodziejów i złych ludzi — wnet zniknął. Nie było go do późnego wieczora. Nazajutrz tak samo mało gościł w gospodzie, bigos podróżny kazał sobie na śniadanie w kuchni odsmażyć, wódki się napił i jak poszedł, tyle go było widać.
Nad wieczorem wrócił dopiéro na górę i czekał na kogoś. O mroku już przyszedł pytać o niego mężczyzna po polsku odziany, wysoki, chudy jak tyczka, pochylony nieco, młody jeszcze, który, jąkając się, burcząc, żując, na dole, dowiedział się o Falbińskiego i wdrapał do niego na górę.
Był to nie kto inny, jak znany nam Serwuś.
Niedarmo go zwano Proteuszem, gdyż kto go widział w pałacu feldmarszałka, a terazby zobaczył, z trudnościąby w nim poznał pokornego totumfackiego podskarbiny.
Jak gdyby, wychodząc z domu, ciężaru jakiego pozbył z siebie, Serwuś śmieléj teraz patrzył, szedł poważniejszym krokiem, minę miał mniéj pokorną, oczy mu jaśniéj patrzyły, usta się nawet do żucia nałogowego inaczéj składały. Tam wyglądał na służkę, tu mu polskie, butne szlachectwo wracało, którego stara krew nigdy zapomniéć nie może. Tak zwany Falbiński oczekiwał już nań, stojąc u wschodów wgórze, a zobaczywszy idącego, aż się z radości wstrząsł cały, zatarł ręce i doczekawszy przyjścia, pochwycił oburącz, zapalczywie ściskając, a całując przybysza na wsze strony.
Serwuś dosyć poważnie i zimno przyjął gorące pozdrowienie. Słowa nie rzekłszy, wszedł z nim do jego izdebki.
Dziura to była, któréj jedno okno brudne wychodziło w obwarowane, ciemne podwórko, i niewiele światła dawało. Łóżko ciasne i krótkie, już wyleżane i derami od koni zasłane, bo bety z niego szlachcic precz wyrzucić kazał, piérza nie znosząc; stoliczek lichy i oplamiony; dwa stołki, w kącie dzbanek i misa gliniana, w drugim tłómoki, sakwy i przybory podróżne, między któremi i próżna od bigosu faseczka widziéć się dawała — zapełniały liche mieszkanie. Podłoga nie pamiętała kiedy ją myto, ściany, pełne gwoździ, kiedy je bielono i wygładzano.
Ale szlachcic w podróży, dla oszczędności, obchodził się lada czém, targował ostro i z zasady; wiedząc że naród oberżystów niesumienny jest i derusowski, jaknajmniéj wymagał, aby się jaknajmniéj mu opłacać.
Serwuś obejrzał się, wszedłszy, po mieszkaniu i nosem pokręcił. Czuć w niém było stęchliznę, trochę cébuli zalatującéj zdołu od kuchni, zapach koni przyniesiony z derami i miejscową jakąś woń odwieczną, specyficzną, do okréślenia trudną. Falbiński już stołek przysuwał i gościa uprzejmie siedziéć prosił, cicho mu proponując wina lampeczkę, ale przybyły głową potrząsnął i ręką rzucił, odmawiając.
— Nie trzeba, nie — rzekł głosem, jak zwykle, głuchym i przytłumionym. — Ja nie piję.
Posiedzieli chwilę, milcząc i patrząc sobie w oczy.
— No cóż? źle? — spytał Falbiński.
— A źle — odparł Serwuś — źle!
— Jednak ja powiadam, że zjedzą licha, żeby się im to udało. Periclitantem respublicam mali ludzie uratują, jak Boga mego kocham, uratują! — zawołał Falbiński.
Przebendowski ramionami poruszył, jakby ciężar dźwigał, nie okazując, aby bardzo wierzył, iż się to stać może.
— Ja wam powiadam — począł gorączkowo, ruchami sobie dopomagając, chuderlawy szlachcic — zjedzą licha. Ho! ho! Pracują oni już nad tém niemało czasu, ale jak pani stara, co szyje, to rozpara, Sasów przeklętych nagubili już, że ich nie policzyć, piéniędzy wysypali, coby je korcami mierzyć można, nabito im guzów dosyć, nałajano co wlazło, a cóż mają? hę, co mają? figę!
Domawiając tych słów, wyrazistym ruchem, obrazowo przedstawił palcami skutek otrzymany i pokazał aż dwie figi.
Serwuś głową trząsł z niedowierzaniem; twarz mu się zupełnie teraz zmieniła, nabrała wyrazu dziwnie poważnego, jakby uroczystego namaszczenia.
— Nie pochlebiajcie-no sobie tak bardzo i nie cieszcie się zawczasu! — rzekł powoli. — Wiele się im już zrobić udało! Nauczyli ludzi piéniądze brać, a sumienie sprzedawać, kłaniać się do ziemi; pozyskali sobie przyjaciół i przyjaciółek kupę. Groziła im konfederacya, a na czém się skończyło? Kto na niéj wygrał? Oni, nie my! nie my!
— Hę? jakto? — podchwycił Falbiński.
— A kto, proszę, kto? — mówił, coraz głos podnosząc, Serwuś. — Hetmanowie obaj zdradzili, dali panu Flemingowi dowództwo nad cudzoziemskim autoramentem. Cóż to znaczy, jeżeli nie wyrzeczenie się wszelkiéj siły i zdanie się na łaskę? Żołniérz obcy, choć go inaczéj odziano niż Sasów, saski jest zawsze i pójdzie na nas jak w dym i zrobi, co mu każą. Rozpędzą sejm, senatorów znowu, jak Jabłonowskiego, Czarnkowskiego i Urbanowicza, wpakują do Koenigsteinu i Pleienburga, a rzeczpospolitą w chłopy obrócą!
Rozgrzał się, mówiąc, Serwacy, podniósł ze stołka i padł nań znowu, poruszony wielce.
— Niedoczekanie ich! — zawrzał równie gorąco Falbiński — niedoczekanie! Zjedzą licha! Mogą panowie senatorowie sprzedawać siebie, żony i córki, ale szlachta się w dyby zakuć nie da! Co nie, to nie. Pójdą wszyscy, jako jeden, choćby tysiącami ginąć mieli, pójdą i szablami przypomną Pacta conventa! Zjedzą licha!.. Zginie dużo, a no, co robić? na nasienie cóś zawsze zostanie — dodał zapalony szlachcic. — Znajdzie się i drugi Wielogłowski i Wiśniowiecki drugi, a może co lepszego od nich obu, jak Boga mego kocham!
Serwuś słuchał, żując, głowę przechylał na jednę, to na drugą stronę. Potém, niby sobie coś przypomniawszy, począł szukać za kontuszem czegoś głęboko zaciśniętego i dobył wreszcie kawał zmiętego i zbrukanego papiéru, na który szlachcic ciekawemi rzucił oczyma; ale gdy poń ręką sięgnął, nie dał mu go odrazu.
— Czarno na białém — ozwał się powoli Serwuś — oto tu stoi, co sobie zamierzył ten zdrajca Fleming. Wiedzą o tém tylko adepci, inni domyślają się. Trzeba aby o tém cała rzeczpospolita wiedziała.
Falbiński powtórnie rękę wyciągnął, gdy Serwuś zwolna papiér rozglądał i prostował.
— Rzecz to nienowa — mówił — pięć już lat temu gdy ją spisał Fleming, a dwadzieścia może, gdy ja obmyślił, i do dziś dnia przy tém stoi.
Na karcie, którą rozwinął, u góry czytał Falbiński:
„Projekt, jak tron polski dziedzicznym uczynić i prawdziwą wolność w tym kraju zaprowadzić.“
— Smaczny kąsek! — rzekł, chciwie się napiérając papieru, szlachcic. Źrenice mu się rozpaliły i twarz cała czerwieniła. — Infamia! — mruczał — horrendum! Prawdziwie saską wolność chcą u nas zaprowadzić. Wiémy jaka ona jest! Sic volo, sic jubeo, a niepodoba ci się, na chléb i na wodę między cztéry mury! medytuj o marnościach świata tego. Ale się to nie uda.
Czytali tedy kawałkami półgłosem.
Projekt widocznie ułożonym był za konsystencyi wojsk saskich w Polsce, ale tak samo cudzoziemskim autoramentem mógł się wykonać. Zalecano tam królowi przywiązać do siebie ludzi, znających dobrze prawa polskie, dla pomocy; najzdolniejszym i najwięcéj znaczącym dać w zastawy starostwa, dobra stołowe, komorę celną w Gdańsku, cła i żupy solne, w dobrach królewskich zostawując tylko prawo polowania. Przywiązać w ten sposób do siebie ludzi. Zawczasu opracować plan nowéj formy rządu, zostawując tylko sejmiki po województwach, z głosowaniem większością. Naznaczyć po województwach zarządy, którychby wojewodowie byli prezesami. Po jednym pośle z województw wysyłać do Warszawy, z którychby Rada stanu przy królu się składała. Z sejmików do swych deputatów słałyby ziemie żądania, a te większością głosów Rada odrzucałaby, lub przyjmowała i t. d.
Czytali kawałkami ten papiér, zżymając się oba.
— Oto masz, czego żądają! — krzyknął Serwuś.
— Nie uda się! — powtórzył Falbiński.
— Nie powinno się udać — dodał Serwuś — tylko się ichmość nie spuszczajcie na panów hetmanów, na senatorów, na biskupów i duchownych, bo wszyscy są przekupieni i zjednani; na nikogo nie rachujcie, oprócz na siebie!
To mówiąc, oddał papiér Falbińskiemu, a ten z nim jeszcze poszedł do okna, pilnie go znowu odczytując półgłosem, niekiedy przerywając wykrzykami oburzenia. Patrzyli na siebie i zżymali się.
Skończyło się wreszcie czytanie; ale nierychło zebrali się zawiązać znowu przerwaną rozmowę. Głowami trzęśli i wzdychali.
— Zjedzą licha! — raz jeszcze powtórzył szlachcic, starannie dokument chowając w zanadrze.
— Nie przeléwki-to — dodał Serwuś — pamiętajcie z kim mamy do czynienia. Fleming ma głowę potężną, ręce długie dłoń mężną i umié trwać w tém, co postanowił.
Pan Serwacy westchnął.
— Jednego mi żal i srom — rzekł — że feldmarszałek téj poczciwéj kobiécie, siostrze swéj, pani podskarbinie, głowę zawrócił, i ona téż za jeden grosz z nim targuje.
— Tyle co i on warta, baba intrygantka! — wyrwał się Falbiński.
— Tego mi nie mówcie! — oparł się gorąco Serwuś. — Tego nie mówcie, bo ja ją znam lepiéj. Obałamucona jest, ale z gruntu poczciwa. Jakżeby ona zresztą, Niemką będąc rodem, nasz obyczaj republikański mogła zrozumiéć i upodobać? Jéj się to w głowie pomieścić nie może.
Falbiński, śmiejąc się, objął Serwacego oburącz.
— E! ty jakiś! — zawołał żartobliwie. — Nie brońcie pańskiéj podwiki, choćby wam pachniała; Stara podskarbina wam imponuje i jesteście dla niéj z adoracyą, a taka Niemka przeklęta jak one wszystkie! Już ty jéj nie broń!
Serwuś spłonął i oburzył się.
— Na nią nic nie mówcie! — rzekł stanowczo a surowo — nie mówcie!
Widząc go prawie zagniéwanym, szlachcic się pomiarkował, uścisnął go i dodał:
— Co-bo ty się pérzysz zaraz? albo to my starzy towarzysze ze wspólnéj ławy, z pod jezuickiego bizuna, nie możemy sobie pozwolić pożartować?
Serwuś się dał udobruchać i począł z innéj beczki.
— No tak, prawda, starzyśmy przyjaciele i towarzysze. Ja cię, mój Połubiński, znam z Wilna od smarkacza, mam do ciebie słabość, boś był zawsze poczciwym kolegą i weredykiem; kłamać nie umiałeś.
— Bóg mnie skarz — wtrącił żywo pan Paweł, bijąc się w piersi z całéj siły — tegom się i nie nauczył. Dysymulować człek zawsze musi, ano w sercu... czysto!.
— Ja ci téż wierzę — ciągnął Przebendowski — i od czasu jakeśmy się tu przed parą laty spotkali i rozgadali, nie kryję nic przed tobą. Ale kto ciebie wié! może to i źle? Tyś poczciwy, a ludzie niepoczciwi na złe ciebie używać mogą. Mów ty mi szczérze, kto cię tu posyła? poco jeździsz? co tu porabiasz? Ja widzę że się kręcisz, ano spełna nie wiem...
Połubiński (tak się zwał przerobiony na Falbińskiego przez Niemców szlachcic), posłyszawszy to pytanie, plasnął w ręce, ale mu twarz zapłonęła rumieńcem.
— A to dobre! — zawołał — to dobre! Albo ja ci nie mówiłem, że jeżdżę za naszą sprawą szlachecką?
— Ba! rzekł Serwuś zwolna swym grubym głosem — ba! za szlachecką sprawą, a z czyjąż naprawą? Słuchaj-no, nie buńducząc się. Oba my kość z kości szlachta jesteśmy, naszych dobrze znamy. Nasza szlachta swobodę swoję kocha i bronić jéj gotowa, ale między nią ładu niéma. Zawsze któś starszy rej wodzić musi, choć wkońcu czasem, jak Górzyński, szlachtę sprzeda. Bliższa ciała koszula, niż kaftan. Mów ty mnie, kto za tobą stoi?
Połubiński zmieszał się i zżymnął.
— Kto ma stać? nikt! nasza szlachta i po wszystkiém! Za kogo ty mnie masz?
Serwuś, prawie odpowiedzi nie słuchając, począł z głową spuszczoną po izbie się przechadzać, mówiąc jakby sam do siebie:
— Ja-bo was znam! I jabym téż takim był i nie widział końca mego nosa! Szczęściem mnie patres wyprawili na rok nowicyatu do Rzymu. Tam ja dopiéro przejrzałem! Z ciekawości tych ruin, które tam stoją wszędy, jak olbrzymów kościotrupy, zachciało się poznać, co to była za respublika rzymska... Przysiedziałem fałdów, czytając o niéj. Naczytałem się dużo i poznałem, jak na świecie bywało i jak być powinno. Wiem co to były owe Regulusy, Brutusy, Scevole, a choćby Koryolany i Katyliny. Plutarcha mało na pamięć nie umiem. Z niego, z Tacyta i Swetoniusza zrozumiałem ja, jaka u nas wolność być powinna, bośmy my bodaj na to przeznaczeni, aby światu pokazać, co ona może i znaczy. U nas ona w warcholstwo przerosła, ale przynajmniéj ziarno zostało. Nie daj Boże, aby taki Fleming skorzystał z wichru, rozbił stado i do pańskiego zwierzyńca za parkany popędził!
Mówił powoli, z powagą nieco przesadzoną, ale z głębokiego przekonania. Szlachcic, patrząc nań ukradkiem, słuchał, gdyby na theatrum, i dziwił się, acz może niespełna rozumiał. Serwuś zdawał się upajać własną mową.
— Tak — mówił daléj — z naszéj respubliki imię już tylko zostało. W rzeczy panowie czynią z nami co chcą; rycerstwu na koń każą siąść, głodem mrzéć, gospodarstwo zdawszy na żony. Pójdą wszyscy: potém pacyfikacya, panowie kieszenie ładują, a szlachta obdarta powraca, nie wiedząc co zrobiła. Ano Fleming wié czego chce, Sasów z nas pokornych ma poczynić. Nam zaś myśléć należy, jakbyśmy się do rozumu i do ładu dobili, bez pańskiéj kurateli, bo panowie nas wkońcu sprzedadzą.
Zwrócił się do Połubińskiego.
— Słuchaj-że, poczciwy Pawle — zakończył głosem nakazującym. — Mów prawdę, kto cię posyła? hę? szlachta, mówisz? A któż tam jéj głową? Gadaj! Ja się przed tobą nie kryję i tyś się téż przedemną taić nie powinien.
Pokorny Serwuś zwolna teraz doszedł do takiego tonu, iż jak instygator winowajcę, badał szlachcica. Z nich dwóch on czuł się silniejszym i był téż nim wistocie.
— Cóż-bo ty mnie nie wierzysz i w jakiémś podejrzeniu masz, czy co? — krzyknął Połubiński. — Toby dopiéro pięknie było! Cóż ty mnie za zdrajcę masz?
Serwuś stanął z uroczystą miną.
— Nie gorącuj się — rzekł zwolna — ja twojemu sumieniowi wierzę, ani słowa, ale przeto że szparki jesteś, wziąć cię w garść łatwo. Kat-że wie, czy kto z twojéj gorącości nie korzysta? Gadasz o szlachcie. Jużci nie ty, choć z kniaziów Połubińskich, ale ubogi i w dorobku, wykierowałeś się na wodza w województwie i swoim sumptem rzeczpospolitą chcesz salwować. To nie może być. A jak nie ty wodzem i za tobą stoi matador, pokaż go... niech wiém!
Paweł się zmieszał mocno.
— Otóż widzisz — skręcił nagle — jeśli nie za zdrajcę, to mnie masz, z pozwoleniem, za cztéry litery.
Wybuch ten nie wstrzymał wcale Serwusia, który go poklepał po ramieniu.
— Ino się nie gorącuj — powtórzył. — Ja cię mam za poczciwego i nie mówię, żebyś był z rozumu obrany; aleśmy wszyscy łatwowierni, słabi i jak baba nam nie przewodzi, to magnat, a o swéj sile nie chodzi żaden. Jeżeli do sprawy przyjdzie, któż będzie prowadził? ani ty, ani ja, tylko żółtobrzuch jakiś. Patrzajcież żeby nas, jak po tarnogrodzkiéj, nie wystrychnięto na dudków, bo zamieniał stryjek siekiérkę za kijek. Sasów prawda wyprowadzili, ale za nasze własne piéniądze cudzoziemców trzymają pod swoją komendą, na oczywistą zagładę rzeczypospolitéj. Jeżeli druga taka ma się zrobić konfederacya, aby znów jaką się skończyła pacyfikacyą nam po pysku, to żal się Boże poczynać.
Obrócił się do Pawła. Szlachcic filut, dając mu gadać, widocznie się namyślał, jak się miał wykręcać; znać było że spełna prawdy powiedziéć albo nie mógł, lub sobie nie życzył. Bystro mu w oczy patrzył Serwuś.
— Mnie o moję skórę nie idzie — dodał. — Choćby ranie kto zdradził, choćbym ja popadł do więzienia, albobym i łeb dał, choćby mnie, kolanem dawszy, przepędzili, a chleba nie stało... to co? Ja mały człeczyna, nic nie znaczę. Takich jak ja i tysiące ginąć mogą, a znaku nie zostanie. Ale sprawę zgubić, strata byłaby niepowetowana. Jeżeli ci, co ciebie tu posyłają — mówił zwolna — szczérze myślą o ratunku zagrożonéj wolności, dobrze jest; ale jeśli chcą tylko królowi i Flemingowi zagrozić, aby się im okupili i przy tym ogniu własna się ich pieczeń upiekła, to co? hę? Ja sparzony, nie dowierzam, i myślę sobie, panie Pawle: respubliką nam oczy smaruje a może im o starostwo lub o dygnitarstwo chodzi. Hę, słyszysz?
Jak przybity do stołka siedział Połubiński; zrywał się po kilkakroć do odpowiedzi, pomyślał cóś, zamachnął ręką i umilkł. Nagle wstał, podszedł do Serwacego i ściskać go począł serdecznie.
— Poczciwości ty moja! — zawołał — jedyny człowiecze! Ja, dalipan, niewiele wiem, a co wiem, powiem ci szczérze. Wiész że ja z Lidzkiego jestem. Podkomorzy lidzki Gintowt-Dziubiński, szlachcic całą gębą, co nigdy pańskich półmisków nie lizał, to mój pryncypał. Około niego się u nas ludzie kupią, on ma minę, on ma wiarę i wszystkiém kieruje, ale cyt!
— Gintowt? a toć ja go znam! — rzekł, marszcząc się, Serwuś. — Dobry człek, ale ciężki i głowa nie potemu. A w dodatku jeździł tu do Drezna razy ze trzy i z feldmarszałkiem był bardzo serdecznie; ten mu pewnie swoje racye inokulował.
Wmiarę, jak mówił Przebendowski, Paweł mieszał się coraz bardziéj, lecz tém silniéj począł przy swojém obstawać.
— Otóż nie znasz Gintowta! — zawołał. — To frant, maskuje się, a głowa ogromna! On się ani Flemingowi, ani żadnemu Sasowi nie da i przekupić go nie można.
Pokręcił głową Serwuś i spochmurniał, powtarzając:
— Ale ba! Dziubiński! Czy to jemu nas wodzić?
— Nie znasz go — nalegał Paweł. — Szlachcic, republikanin z kośćmi i flakami, słowo ci daję. Ogińscy mu za skórę zaleźli.
— A u Fleminga na nich protekcyi szukał? — rzekł Serwacy.
— Dlatego nie przekupili go jeszcze. Człek prawy, przysięgam ci!.
To mówiąc i sypiąc argumentami, plątał się jakoś pan Paweł i choć długo jeszcze dowodził swego, nie potrafił przekonać Serwacego, który posępnie się zamyślił.
— Bóg z tobą — zakończył Przebendowski z rezygnacyą. — Ja robię, co mi moja powinność każe, a ty jak pokpisz sprawę, to rzecz twojego sumienia.
Połubiński chwycił się do nowego uścisku, na który mu Serwuś chłodno jakoś odpowiedział.
— Papiér który ci dałem — rzekł — każcie przepisać, choćby na tysiąc rąk, niech się rozejdzie po dworach, osadach, zaściankach, niechaj wiedzą, co im grozi. Nie potrzebujecie powiadać zkąd go macie. Tu w Dreznie swojego czasu było go pełno, ale mu drogę przecięto. Panom senatorom, choć go sekretnie nosili po kieszeniach, wielkiéj on awersyi nie czynił. Stoi-ć tam przecież, że ich starostwami, pozorem zastawów, kontentować miano. Nie byli od tego. Dworują tak elekcyjnemu, jakby dziedzicznym monarchą był; nałamywaćby się do nowego obyczaju nie potrzebowali.
Wzdychał Serwacy, głowę zwiesiwszy, i mruczał ciągle.
— Źle to jest, że ja, nędzne człecze, com się na łasce panów wychował, z panów żyję, na nich krzyczéć muszę. Powiedzą na mnie, żem niewdzięczny, ale ja sprawiedliwym być muszę. Jak się człek, w progu stojąc, patrzy na te wszeteczeństwa i podłości, które się tu sprawiają codnia, a łykają za powszedni chléb, możeż być, aby mu się dusza nie burzyła? Inaczéjby uwierzyć przyszło, żeśmy stworzeni na bydło i innego losu niewarci, tylko pod chłostą iść służyć tym, którym ślepa fortuna dała w rękę biczysko.
Paweł słuchał przybity, zmieszany, ani się już siląc na odpowiedź. Czytać mu z twarzy było można, iż czuł że z tym Dziubińskim niezgrabnego bąka ustrzelił. Zawrócić się było zapóźno.
— Ale, słuchaj-no — odezwał się nagle, z krzesła wstając, jakby go co ruszyło, gdy posłyszał na schodach jakieś stąpanie. — Ty mi widzę nie dajesz wiary, a cóż to dopiéro będzie, gdy się jeszcze u mnie z kim takim spotkasz, co ci nie przypadnie do smaku?
— No, z kim? — odparł zdziwiony Serwuś.
— Wieczyście zapomniałem — kończył Paweł — a oto tylko co nie widać, przyjdzie tu nasz dawny kolega, pamiętasz, Bildiukiewicz? Wstąpił potém do nowicyatu i dziś pater.
— Pamiętam go. Wszakże razem z nim jeszcze późniéj byłem w Rzymie i kawał nowicyatu z nim pospołu odbyliśmy.
— Otóż, dziś-em go na ulicy niespodzianie zszedł — mówił Paweł. — Jest tu przyjazdem. Kręci się około dworu. Poznał mnie zaraz, zaczął się dowiadywać pocom przybył, gdzie stoję. Z jednegom mu się wyłgał, ale do drugiego musiałem przyznać. Obiecał zajść pod wieczór.
— To nic — rzekł Serwuś spokojnie. — Rad go zobaczę. Nie potrzebuję cię przestrzegać, abyś język za zębami trzymał, kiedy on około dworu się kręci.
Paweł uderzył się w czoło i rzucił żywo:
— O, tego mi mówić nie trzeba!
Na wschodach wistocie zbliżający się chód słychać było i rozmowę głośną z Niemcami. Spodziewający się Bildiukiewicza Połubiński, przeczuwając go, poszedł do drzwi. Serwuś został w miejscu, ale jak obcując z Połubińskim urósł był w butę i powagę, tak teraz znowu wrócił do swéj zwykłéj pokory: skurczył się, zmalał; przybrał twarz swą powszednią i zboku siadł na stołku.
Paweł, poznawszy po głosie jezuitę, który się o niego dopytać nie mógł, musiał zejść aż na schody. Nazwiska Niemcy nie byli pewni.
Po chwili weszli obaj do izby gościnnéj, przodem młody ksiądz w czarnéj sukience, takiego kroju, że się więcéj domyślać w nim kazała duchownego, niż go oznaczała. Mężczyzna był lat około trzydziestu, blady, ostrych i suchych rysów twarzy, niepiękny, ale z oczów rozum i bystrość patrzyły. Kapłański stan nadał mu zarazem pokorę jakąś i wyższość, a powagę. O Serwacym musiał mu już na wschodach wspomniéć towarzysz, bo jezuita żywo ku siedzącemu obie ręce wyciągnąwszy, zbliżył się do niego, wołając głosem wzruszonym:
— Serwacy? tyżeś to? synu ty marnotrawny?
Zmieszany, onieśmielony, wracając do swéj roli pokornéj, Przebendowski począł od pocałowania ramienia dawnego kolegi.
— Jakżem rad że cię widzę zdrowym! — dołożył ks. Bildiukiewicz. — Cóż się z tobą dzieje? Anim wiedział że tu jesteś.
— A jakże, a jakże! — przebąknął Serwacy — ja tu przy dworze pani podskarbiny ot tak wiszę, dla kawałka chleba.
— Widzisz! — odparł z wymówką młody ksiądz, siadając na podanym stołku. — A nie lepiéj-że ci było sukni téj nie zrzucać? Taby ci nietylko chléb, ale lepszą służbę, bo u pana panów Jezusa Chrystusa, była dała. I nie chciałeś jéj!
— Bom się nie czuł jéj godnym — mruknął Serwuś. — Co to już dziś o tém mówić, post festum. Co się stało, nie odstanie.
W mroku izby już mało co widać było. Bildiukiewicz, przysunąwszy się blizko, z zajęciem się wpatrywał w dawnego towarzysza.
— A wy tu co robicie? — zapytał Serwacy.
— Ja? — odparł bardzo powoli, prostując się jezuita — ja? Mnie tu poprostu zwierzchność moja przysłała. Właściwie jestem tylko po drodze do Pragi i Wiednia. Stanąłem na parę dni odpoczynku u jednego z ojców naszych, który ma miejsce przy dworze. Żona królewicza jest bardzo gorliwą katoliczką, on sam wielce pobożny.
Ks. Bildiukiewicz mówił zwolna, zacinajac się nieco, wahając, ale z wyrazem szczérości.
— Zabawicie tu długo? — spytał Paweł.
— Zapewne dni parę tylko — rzekł Bildiukiewicz. — Myśmy w zakonie słudzy tak podlegli regimentowi i rozkazom wyższych, jak wojskowi. Pytać niewolno, co z nami czynić mają, ani wybierać, cobyśmy woleli. Ojciec-kapelan króla kazał mi czekać na listy.
Serwuś z pod oka ciekawie się księdzu przyglądał, a dawny towarzysz nawzajem pilnie go badał oczyma.
— A ty tu z czém i poco? — zapytał ksiądz Połubińskiego.
— Ja? — zająknął się szlachcic — a no, tak jakem wam mówił: przyjechałem z listami i słowem do pana kanclerza. Chciało mi się téż bardzo saską stolicę i dwór choć zdala zobaczyć.
— I jakże się wam podobały? — pytał jezuita. — Prawda, pięknie tu jest i wspaniale.
— Ani słowa — potwierdził szlachcic. — Na dworze i koło pana po królewsku, ale kraj, przez który się jechało, taki nędzny miejscami, jak u nas; chleba dosyta nie mają. No, i szlachta gdzieś wyginęła.
— Co za dziw, po takich wojnach i spustoszeniu — odpowiedział ks. Bildiukiewicz. — Niezadługo jednak wszystko tu odżyje, bo ład jest, a u nas go niéma. Dobrzeby się nam czegoś od nich nauczyć.
Serwuś chrząknął i żywo zaczął żuć ustami.
— Pewnie, pewnie — rzekł. — Jak oni u nas pogospodarują, to ład zaprowadzą taki, jak u siebie.
— Daj to Boże! — westchnął ksiądz. — Zanosi się też na to, że po naszym królu nie kto inny, tylko syn jego, pan pobożny, bogobojny, weźmie koronę.
— Myślicie? — zapytał Serwuś dobrodusznie.
— Już się to przygotowuje — mówił spokojnie jezuita. — A widzieliście młodego pana?
To mówiąc, obrócił się do Przebendowskiego, który się głupkowato uśmiéchnął.
— Mało nie codzień go widuję — odezwał się. — Grzeczny pan, uśmiéchający się, dla ojca syn najlepszy, obyczajów skromnych, a myśliwstwo miłuje tak jak ojciec, jeżeli nie więcéj.
— Niechby go tylko w tém naśladował — zamruczał cicho jezuita.
Rozmowa obojętna ustała trochę, a Serwuś dorzucił skromnie:
— Młoda królewiczowa powstrzymać go potrafi od innych zbytków, bo pani surowych jest obyczajów i niepobłażająca.
— Widziałem-ci i ją — dorzucił Paweł. — Prawda że cesarskiego rodu, ale żal się Boże powiedziéć, by piękna była.
Serwuś usta złożył do uśmiéchu, ale się nie rozśmiał; ksiądz zmilczał. Między dawnymi poufałymi rozmowa szła, jak z kamienia. Szlachcic, choć się poruszał, ostrożnie wyrazy puszczał przez zęby; Serwuś się swoją głupowatością obszył, a ksiądz, nie znając już teraz towarzyszów, jakiemi szli drogami, nie śmiał być z nimi do zbytku otwartym.
— Zacny to pan i statysta, jakich mało, ten feldmarszałek Fleming, w którego domu macie szczęście zostawać i przy dworze pani podskarbiny — odezwał się jezuita, wpatrując w Serwusia. — Pani téż Przebendowskiéj, wielkiego rozumu i cnót damie, drugiéj trudno znaléźć równéj.
Pochwała ta wzięła znać za serce Serwusia, bo się gorąco odezwał:
— Oj! to prawda, ojcze mój, słuszność macie. Takich niewiast niewiele, bo i głowa i serce jest. Gdyby nie była ze krwi niemieckiéj, niczegoby jéj do perfekcyi nie brakło.
— Przecie duszą i sercem do nas przystała — dodał Bildiukiewicz.
— A tak! tak! — potwierdził Serwuś. — Jednak, że do innego porządku i świata nawykła, choć lat tyle u nas i z nami przebyła, sercem zawsze do swoich ciągnie. Wśród tego zepsowanego świata jedna to pani, co ją poszanować warto.
O tém zepsowaniu jezuita jakoś mówić nie chciał; odchrząknął tylko, westchnął i w okno się zapatrzył.
Wtém Serwuś przypomniał sobie, że pora była dobrze spóźniona, bo w izdebce zupełnie zciemniało. Chwycił z za żupana ogromną srébrną cébulę, dar pani Spieglowéj, poszedł z nią do okna i przeląkł się, postrzegłszy że już blizko było piątéj. O piątéj się wszyscy na pokoje zbierali, więc i on mógł czasem być potrzebnym.
Wstał prędko, żegnając się z panem Pawłem i księdzem, który dopytywać go począł, gdzieby się jeszcze widziéć mogli.
Serwuś się składał służbą i zajęciem; jezuita nalegał, aby chwilę samnasam z sobą spędzili i Przebendowski zaprosił go do siebie, na dzień jutrzejszy.
Zostawiając księdza z Połubińskim, Serwuś, szybko przywdziawszy opończę, z głową schyloną, przygarbiony, wysunął się nieznacznie z gospody, szybkim krokiem idąc przez małe uliczki, wprost do pałacu feldmarszałka.




Przez cały wieczór zwykle, od godziny piątéj poczynając, drzwi się nie zamykały u pani podskarbiny. Całe towarzystwo ówczesne polskie, bawiące stale przy królu, przybywające z suplikami, śpieszyło złożyć uszanowanie opiekunce swéj i pośredniczce. Wszyscy znaczniejsi dygnitarze sascy, choć już dla feldmarszałka ostygli, przeczuwając niełaskę pańską, sam nawet Watzdorf, biegli niemal codzień się tu pokłonić, zajrzeć i rozsłuchać, dostać języka.
Fleming nie po raz piérwszy chwiał się na swojém wysokiém stanowisku, nie dowierzano więc oczom i uszom, choć przed najbliższymi cierpko i z przekąsem August się o nim wyrażał. Wiedziano że feldmarszałek zręcznie bardzo z królem postępować i rozbrajać go umié, a postanowienia odmieniać.
Zwycięzca nie w jednéj walce z intrygą dworską, mógł i teraz dopatrzéć co mu groziło, zapobiedz niebezpieczeństwu i pomścić się na nieprzyjaciołach. Do ostatniéj więc godziny intryganci chcieli stać przy feldmarszałku napozór, aby mu nie dać przedwcześnie powodu do gniewu i odwetu.
Fleming, choć już był dobrze uwiadomiony i znał swoich wrogów, płaszczących się przed nim jeszcze, nie dawał żadnemu poznać po sobie, że go posądzał, nie zmieniał trybu postępowania z nimi, obdarzał niektórych rzekomém zaufaniem, a umysł okazywał tak wesoły i swobodny jakby mu się wiodło najlepiéj.
Z Lubomirskim, zięciem hr. Vitzthumowéj, Który, jako generał saski, pod jego rozkazami zostawał i musiał mu się często przedstawiać, był na oko jaknajlepiéj, znając, a raczéj domyślając się już robót jego w Polsce przeciwko sobie, które z ostrożnością wielką prowadzone były.
Męczył go tém, że się od niego domagał czynnego udziału w wykonywaniu nietajnych nikomu myśli swoich i dawał mu polecenia jaknajtwardsze umyślnie.
Lubomirski, któremu na zręczności nie zbywało, umiejący się znaléźć zawsze przedziwnie, dworak i artysta w swym rodzaju niepospolity, był wszakże tém nastawaniem, zwierzeniami, naleganiem umyślném, dokuczliwém podrażniony do najwyższego stopnia. Gdy feldmarszałek, ująwszy go pod rękę, po całych godzinach zwierzał mu się ze swych planów i niby starał się go zjednać sobie, dając mu dokuczliwe polecenia, książę wkońcu wpadał na myśl, że go przeniknął i że się nad nim znęca. Tak było wistocie.
Intryg hrabiny Vitzthumowéj i jéj protekcyi dla Watzdorfostwa zdawał się feldmarszałek ani widziéć, ani zważać na nie, tak jak stosunku Lubomirskiego z Vitzthumami niby w rachunek nie brał.
Lubomirski unikał, jak mógł, spotkania, ale Fleming go zapraszał, odmówić nie było sposobu a opanowawszy go, albo sam zamęczał, napędzając do roboty, lub dawał w ręce żony, która go dumą i kwasami nękała. Generał był najnieszczęśliwszym z ludzi, ale twarz musiał okazywać wesołą i... być wdzięcznym.
Mniéj panująca nad sobą Przebendowska, choć musiała względem Lubomirskiego zachowywać się zgodnie z bratem, nie powściągnęła się i okazała mu czasami, że wié co o nim trzymać i o Vitzthumów domu. Po kobiécemu czyniła to jednak tak zręcznie, że za przycinek trzeba było jeszcze dziękować.
Podskarbina dnia tego, gdy się ból głowy jéj rozszedł po obiedzie, ze zwykłą uprzejmością gości u siebie witała i zabawiała ich z pomocą Aurory Spiegiel. Uśmiéchała się panom polskim, zadziwiając ich cochwila swą znajomością stosunków i koligacyj. Wiedziała doskonale kto kogo rodzi i w jakim stopniu pokrewieństwa znajdują się różne rodzin gałęzie. Często nawet ta jéj erudycya zawstydzała Polaków, mniéj obeznanych z genealogiami.
Tego wieczora polski kontyngens gości był obfity. Oprócz Szaniawskiego biskupa kujawskiego, Gałeckiego wojewody inowrocławskiego, obu znanych regalistów, ciałem i duszą królowi oddanych, przybył właśnie Rybiński wojewoda chełmiński, Dorpiewski, Sapieha pisarz polny litewski, Chomentowski wojewoda mazowiecki, dwóch Ogińskich i pomniejszych wielu. Fleming znajdował się także u siostry, razem z nieodstępnym swym pułkownikiem Bielcke, który mu wszędzie zwykł był towarzyszyć, tak samo jak Aurora Spiegiel pani Przebendowskiéj.
Towarzystwo bardzo było ożywione; skupiano się około biskupa i wojewody, aby od nich najświéższe powziąć z Polski wiadomości.
Szaniawski, człek niespokojny, żywy, czynny, może nawet, jak na duchownego, do zbytku, któremu suknia biskupia niedobrze jakoś przystawała, choć chmurno patrzył, mówny był bardzo dnia tego.
Zkolei brali go na indagacyą podskarbina i feldmarszałek, ale się to odbywało pocichu. Głośno mówiono o rzeczach obojętnych: o karnawale, który króla zajmował, o młodéj królewiczowéj Józefinie i jéj dworze, o operze i włoskich śpiéwakach, o sprawach europejskich, szczególniéj się interesując postawą Francyi i polityką Wiednia.
Wśród tego przypływu i odpływu gości, Fleming także się absentował, poszedłszy na służbę do króla; przesunął się Watzdorf pokorny i naostatek wbiegła maleńką, uróżowana, ubielona, szeleszcząca jedwabnemi sukienkami, żwawa owa laleczka, która się jeszcze zwała hrabiną Denhoffową, ale już była Lubomirskiemu zaręczoną i wkrótce wyjść miała za niego.
Widzieliśmy zdala tę płochą i zepsutą kobiétę, tém szczególną, że popełniając największe niegodziwości w pogoni za szczęściem, nie miała poczucia winy i grzéchu. Wszystko co robiła, zdało się jéj naturalném; była przekonaną że inaczéj być nie może, a wkońcu Pan Bóg wybryki te pięknéj pani przepuści.
Denhoffowa była, w najściślejszém znaczeniu tego wyrazu, do najwyższéj potęgi podniesioną prostotą: łatwowierną, zapalającą się, niewdzięczną, nieopatrzną, rozrzutną, nieumiejącą nic pohamować, a najmniéj siebie saméj, potrzebujący żyć ciągle w ukropie, w gorączce, często szczérą aż do zbytku, niekiedy z instynktu i potrzeby komedyantką doskonałą, chwilami najniezręczniejszą. Przez głowę jéj i serce płynęło i przepływało dobre, złe, białe, czarne, pstre, a serce obracało się ciągle, jak młynek potrzebujący cóś pytlować.
Nikt jéj nie szanował, lecz wielu się nią na parę godzin zachwycało.
W téj chwili piękna jeszcze Marynia była cala w swém zamęźciu, w tém księztwie, które miała pozyskać (i wprędce utracić). Szło jéj o to, aby jeszcze mocny Fleming, jeszcze znacząca podskarbina, nie posądzili jéj, z powodu Lubomirskiego, o związki z Vitzthumami; obawiała się wszystkich. Przybywała więc tu się wkupić czémś w łaski, nietylko dla siebie, ale dla brata Bielińskiego, któremu swatać chciała dorastającą właśnie córeczkę pani von Spiegel, Kasię, przyznaną i wyposażoną przez króla. Spieglowéj zaś przypodobać się i pozyskać ją sobie nie było można, nie zalecając się pani podskarbinie.
Więc choć dla swojego Lubomirskiego, krewnego zięcia Vitzthumów, skarbiła sobie dobrą wolę hrabiny, a zarazem domu feldmarszałka zaniedbywać nie chciała.
Wpadła do salonu Denhoffowa, jak fryga. Pozdrawiając na wszystkie strony, okręcając się, śmiejąc, pytając i odpowiadając po drodze, wdzięcząc się i uśmiéchając do wszystkich, dobiegła do krzesła podskarbiny, coś jéj zaraz żywo poczynając szeptać do ucha. Uściskała z czułością zbyt wielkąby miała być szczérą, tę najukochańszą swą Aurorkę, zerwała się potém parę razy do innych pań, siedzących wkoło, słowem wniosła z sobą zamęt, burzę, zawieruchę, ale zarazem wesołość, ożywienie, zajęcie.
— A! moja ty droga podskarbinko, moja złota, kochana — poczęła, nachylając się jéj do ucha mała filutka, któréj oczy już biegły gdzieindziéj. — Co ja ci powiem, co ja ci przynoszę!.. Jestem cała wzburzona! Ta Vitzthumowa, niegodziwa, intrygantka, wystaw sobie...
— Jeżeli mi chcesz powiedziéć, kochana hrabino, że Vitzthumowa mojego brata i mnie nienawidzi i radaby pod nami dół wykopać, nie jest to dla mnie nowiną, wiem o tém zdawna — odezwała się gospodyni głosem łagodnym, bez najmniejszego wzruszenia. — Powiédz mi raczéj, kogo hr. Rachela kocha, oprócz siebie i swoich piéniędzy; zatobym ci była bardzo wdzięczną.
— No, to powiem właśnie — szybko dodała Denhoffowa. — Piękny ma gust: kocha Watzdorfa! — To mówiąc, klasnęła w białe, śliczne łączki, całe pierścionkami okryte, i poczęła główką zabawnie potrząsać. — Watzdorfa! tego obrzydliwego gbura, chłopa, na którego ja patrzyć nie mogę. Zdaje mi się że go jeszcze czuć gnojem. Wdzięczy się do niego, do jego żony... do...
Wdzięczy się? ze swemi przekwitłemi wdziękami! — szepnęła cicho podskarbina.
— O! dla Watzdorfa, którego żona do kucharki podobna, jeszczeby hr. Rachela specyałem była — śmiejąc się, zawołała Denhoffowa. — Ta ogromna szkuta, ze swym zadartym noskiem, który się coraz mocniéj do góry podnosi, piękniejsza jest jeszcze od swego ulubieńca. Ale co ja ci powiem — dodała, schylając się. — Zaręczają mi napewno, że Vitzthumowa, rozumié się przez Lubomirskich (zmiłuj się, o tém nikomu! zgubiłabyś mnie) do Pociejowéj posyła, buntuje hetmanową Sieniawską, ma konszachty z Polską, a nie mogąc tu szkodzić feldmarszałkowi, tam przeciw niemu ludzi podburza. Nawet (tu schyliła się do samego ucha) wczoraj... dzisiaj jakiś posłaniec z Polski przybył do nich po piéniądze.
Resztę Denhoffowa dokończyła minkami, wyrażającemi najwyższe oburzenie.
— A, moja droga — odparła spokojnie podskarbina, wszystko to do nich podobne; ale, choć są bardzo zręczni, mogą się ich intrygi przeciwko nim samym obrócić. Feldmarszałek ma oko na wszystko, a jeszcze jest, dzięki łasce króla, dosyć silnym, aby i Vitzthumom dać naukę i Watzdorfa odesłać do Mansfelda. Wierzaj mi!
Denhoffowa zadrżała i skuliła białe ramiona.
— O! ja się téj baby strasznie boję — rzekła — i ostrzegam was, ostrzegam, nie lekceważcie jéj, a szczególniéj męża. Z królem jest zawsze jaknajlepiéj.
— Zkądże wiész o tém ich znoszeniu się z Pociejową i Sieniawską i o tym posłańcu? — zapytała podskarbina.
— Nie mogę powiedziéć, jak cię kocham! ale wiem z jaknajlepszego źródła, z jaknajlepszego! Wierz mi! Jak mamę kocham! — żywo i śpiesznie a tajemniczo pytlowała piękna sroczka, rozglądając się zarazem po zgromadzeniu, uśmiéchając coraz komuś zdala, kłaniając ręką od ust i wachlując. — Pociejowa i Sieniawska intrygują ogromnie teraz. Wszystkie tutejsze stare baby, kwoki nieznośne zaciągnęła Vitzthumowa do swojego pułku; Reussowę z siostrami, Hülchen i resztę.
Podskarbina słuchała tych zwierzeń nieporuszona, bawiąc się końcami chusteczki, którą trzymała na kolanach. Szczebiotanie to nie czyniło na niéj widocznego wrażenia, choć wiadomość o konszachtach Vitzthumowéj z paniami polskiemi i o tym wysłańcu z Polski nie była dla niéj obojętną.
Nasypawszy do ucha gospodyni różnych jeszcze skandalicznych wiadomostek, Denhoffowa, która nigdy długo na jedném miejscu usiedziéć nie mogła, poruszyła się już do wyjścia, aby podobną scenę z Vitzthumową odegrać. Było to jéj obyczajem i zasadą polityki.
— Ale zostań-że trochę — zawołała gospodyni — możebyś do gry ze mną usiadła?
— Ja? ale ja nie mam grosza przy duszy! Watzdorf mi nie wypłacił asygnacyi i czasu téż mi brak — spoglądając na zégareczek, wiszący u pasa, odparła roztrzpiotana. — Muszę dziś jeszcze być w kilku miejscach. Chciałam ci tylko donieść o niegodziwościach Vitzthumowéj, bo ja ciebie z duszy kocham! O! strzeżcie się téj jędzy!
— Ja się nad nią lituję — śmiejąc się pogardliwie, odpowiedziała Przebendowska. — O jéj nieprzyjaźni dla nas wiem zdawna. Feldmarszałek czuwa. Dziękuję ci, kochana hrabino.
Już wstając z krzesła i mając się pożegnać, odwróciła się jeszcze Denhoffowa.
— A! co za głowa ze mnie! — zawołała, chyląc się do gospodyni; — zapomniałam prawie najważniejszéj rzeczy. Wszak będziecie ze Spieglową na reducie? Głowę sobie łamię nad kostiumem. Wszystko spowszechniało! przebiorę się chyba za Indyankę, bo pióra mam śliczne. Mój książę chce mnie ubrać za Dianę.
Roześmiała się sama z tego.
— Ja chyba się za mniszkę przebiorę — dodała podskarbina.
Mais c’est une idée! tylko że do gorsu nie można — szybko poczęła Denhoffowa. — Vitzthumowéj warto poradzić, aby się ukostiumowała za harpią, lub głowę Meduzy. Cha! cha! To mówiąc, pocałowała w czoło gospodynię. — Adieu, adorable!
Ale, odchodząc, postrzegła Fatymę Aurorę i na nią się jeszcze rzuciła.
— A ty, Aurorko, jaki kostium włożysz? — szepnęła.
— Ja?.. wiész że zawsze jestem Turczynką, albo Greczynką — ze smutnym półuśmiéchem odezwała się Fatyma — to mój kostium zwyczajny. Nie chcę być niepoznaną, owszem, wygodniéj mi z tém, aby wszyscy odrazu wiedzieli, kto jestem.
— A ty, ty! — grożąc jéj paluszkiem poczęła Denhoffowa — ty jesteś dziwaczna z tém swojém ostygnięciem i obojętnością na wszystko. Słowo ci daję, że jeszcze tak jesteś piękna, iżbyś mogła zawracać głowy i sama się rozerwać. A! proszę cię, dla nas niéma w życiu tylko to: durzyć się, póki można!
Ruszyła ramionami.
— Moja droga hrabino — zimno odezwała się Spieglowa — ty jeszcze jesteś młoda, a ja starsza, niż mój wiek. Zwiędłam. Dzieci tylko umiem kochać.
Piękna Marynia spojrzała na nią, ramiona jej się podniosły, uścisnęła i pocałowała ją i jak przybyła, tak pierzchnęła pośpiesznie, biegnąc ku drzwiom, po drodze siejąc słowami i uśmiéchami. Kilka razy zatrzymała się przy różnych panach znajomych, kilku młodszych ludzi zaczépiła, nareszcie wyszła, a kobiéty wszystkie powiodły za nią oczyma.
W salonie został tylko po niéj strumień zapachu piżma, który się rozszedł od jéj sukienek i pudru.
— Dziecko zawsze! — szepnęła podskarbina.
Spieglowa pogardliwie usta skrzywiła.
— Gorzéj, bo to małpeczka — rzekła — nielitościwa dla siebie.
— A nadto miłosierna dla drugich — dodał cienki, złośliwy głosik zboku.
Około godziny ósméj gości się w salonie przebiérać zaczęło, najpoufalszych tylko kilku pozostało na wieczerzę, którą codzień na kilkanaście osób zastawiano. Podskarbina czyniła wybór pomiędzy odwiédzającymi i zapraszała tych, z którymi swobodnie resztę wieczoru spędzić mogła.
Z tego dnia téż przeważnie polskie towarzystwo zostało na wieczerzy. Pani Przebendowska miała nadzieję czegoś się jeszcze o burzy, jaką hetmanowe podniosły przeciw Flemingowi, dowiedziéć od nowoprzybyłych.




W ciągu tego wieczora i wieczerzy, pan Serwacy Przebendowski okazał się niepotrzebnym do bawienia gości i nie był wzywanym. Podskarbina szepnęła tylko kamerdynerowi, ażeby po rozejściu się zaproszonych i skończeniu gry przywołał go do niéj. Wysłano więc na górę do zamkniętego już w swéj izdebce i napół rozebranego Serwusia, aby się stawił do pani. Zdziwiło go to nieco, choć nadzwyczajnego w tém nic nie było. Nanowo się więc w buraczkowy żupanik ubrał i gotował zejść po rozkazy.
Lombr u podskarbiny skończył się dnia tego dosyć wcześnie, a pani Spieglowa, pamiętając na ranny ból głowy, gości się coprędzéj pozbywała, aby wcześniéj dać spocząć przyjaciółce, któréj blada twarz zdawała się jeszcze zapowiadać powrót migreny. Ostatni z gości przestępował próg salonu, gdy Serwuś, pilny w spełnianiu rozkazów pani, zjawił się już i odchrząknął zdala, oznajmując o sobie, bo zbliżyć się sam nie śmiał, póki go nie powołano.
Spieglowa, zobaczywszy go we drzwiach, skinęła mu głową poufale i wysunęła się zaraz, a podskarbina dała znak, aby się ku niéj przybliżył.
Biédnego chłopca wyśmiewano w przedpokojach z powodu jego adoracyi tchórzliwéj dla pani, za co on łajał, gniéwał się i oburzał. Wiedziała o téj czci jego od sług podskarbina i śmiała się z nieśmiałości i niezgrabstwa człowieka, którego próżno usiłowała dobrém słowem i łagodném obejściem nieco spoufalić.
Nic to jednak nie pomagało: Serwuś pozostał strwożonym zawsze sługą, jak gdyby od wczoraj dopiéro na dwór był wzięty. Niezgrabstwo jego, jąkanie się, postać niepozorna litość obudzały. Przekonaną była Przebendowska, że wierniejszego i poczciwszego sługi nadeń nie miała; czuła dlań sympatyą, wiedząc jak był osiéroconym i biédnym, nie domyślając się wcale pod tą chropawą powłoką samoistniejszego ducha i charakteru. Chwilami powątpiéwała nawet o zdolnościach Serwusia, który się z tém nie wydawał, że myśléć umiał. Rachowała téż więcéj na jego posłuszeństwo i wierność, niż na rozum i bystrość.
Na skinienie pani, Serwuś począł się zbliżać ku niéj nieśmiało. Chód jego był wahający się, dziwny, pijany prawie; silił się, by w pustym salonie jaknajmniéj sprawić szelestu — stąpał ostrożnie. Niekiedy rzucał wzrok na siedzącą panią i, jak przerażony, spuszczał natychmiast oczy.
Majestat pani Przebendowskiéj odbiérał mu prawie przytomność i siłę.
Podskarbina, patrząc na to, nieznacznie się uśmiéchała. Pochlebiała jéj ta cześć, to pohamowanie, ten trwożliwy wzrok, który spotkania jéj jasnych oczu wytrzymać nie mógł.
— Ale pójdź-że acan tu bliżéj ku mnie — odezwała się wreszcie, wyczekawszy trochę. — Jestem słaba, zmęczona, głośno mówić nie mogę i nie chcę, a trzeba ażebyś dobrze słyszał, co powiem. Zbliż się acan, niepowinieneś być tak nieśmiałym; nie od dziś dnia się przecie znamy.
Serwuś coraz to krok postępował, niepewnym będąc, jak dalece zbliżyć się może. Głowę spuszczał coraz pokorniéj, a długa jego postać zgięła się i przechyliła nabok najpocieszniéj.
Śmiała się w duchu podskarbina. Nim mówić zaczęła, popatrzyła nań jeszcze, jakby pytając oczyma, czy ją zrozumiéć potrafi; wreszcie odezwała się powoli, z rozmysłem, cedząc wyrazy i nie spuszczając go z oka, aby się przekonać, że wyrazy jéj nie zostały stracone.
— Potrzebuję posługi acana — mówiła zwolna. — Nie radabym się go ztąd pozbywać, boś mi tu potrzebny i trudno go zastąpić; ale tam, gdzie go chcę posłać, potrzebniejszym być możesz jeszcze. Bardzo mi o to chodzi, abyś acan to spełnił.
Usłyszawszy wyraz „posłać,“ Serwuś drgnął, podniósł oczy wystraszone i natychmiast spuścił je. Mimowolnie się mu z ust wyrwało:
— Posłać?
W głosie jego tak silnie wyrażony był niepokój i trwoga, że podskarbina na chwilę się wstrzymała.
— Ale nie bój-że się acan — dodała, poczekawszy nieco — niéma znowu w tém nic tak strasznego pocztą pojechać do Warszawy lub do Wilna — do Wilna pewno wypadnie! — i nazad tu powrócić. Prawda że pora zimowa.
— A! cóż tam zima znaczy? — zamruczał, ręką machnąwszy, Serwuś.
— Acan mi możesz wielką uczynić przysługę, boja na niego rachuję, jako na swojego — odezwała się podskarbina.
— A! co tylko pani rozkaże, jam gotów na wszystko! — szybko, jąkając się aż z pośpiechu, podchwycił Serwuś — w ogień czy w wodę!
Uśmiéchnęła się pani.
— Trzeba żebyś mnie acan najprzód dobrze zrozumiał — odezwała się — o co idzie. Zawieziesz acan list ważny do hetmanowéj Pociejowéj i przywieziesz od niéj koniecznie odpowiedź.
Bystro oczyma błysnął Serwuś, choć nie odezwał się ni słowem; twarz mu się zmieniła, czoło zaczynało marszczyć.
— Toć niestraszna rzecz — dodała podskarbina.
— A niestraszna — krótko potwierdził, przeżuwając po swojemu, Serwuś — co ma być strasznego?
— Tak, ale to dopiéro połowa roboty — ciągnęła daléj, bawiąc się chusteczką i w oczy mu patrząc podskarbina. — Wiémy to już z pewnością, że obie panie hetmanowe strasznie przeciwko feldmarszałkowi tam wojują, burzą przeciw niemu panów i szlachtę. Formalny spisek! Może to przesadzone plotki, ale rzecz pewna, że brat mój wielu ma niechętnych tu i tam. Trzeba ażebyś się acan starał przekonać naocznie, jak tam rzeczy stoją, abyś mi z tego zdał wierną sprawę i przywiózł szczegółową relacyą. Nie potrzebuję, zdaje mi się, tłumaczyć acanu, że gdyby się po drodze okazya trafiła, powinieneś ludziom obałamuconym otwiérać oczy.
Podskarbina, przed którą z głową spuszczoną stał dotąd nieruchomy, jak zawsze, nieśmiały i skonfundowany majestatem jéj Serwuś, ujrzała nagle, z podziwieniem, tak nadzwyczajną w nim zmianę, że zpoczątku oczom swym prawie wierzyć nie chciała, a wkońcu ogarnęła ją niemal trwoga. Posądziła go, że biédny chłopak zwaryował.
Serwuś, którego nigdy w życiu takim nie widziała, odprostował się, oczy podniósł, twarz nabrała niezwykłego wyrazu, niepojętego dla niéj. Stał się jakby innym zupełnie człowiekiem. Widoczném było, że w nim zagrała poruszona nagle sprężyna jakaś — nieznana.
Stał niemy jeszcze, drżący, ale patrzył na mówiącą tak śmiało, dziwnie, zuchwale prawie, że biédnéj niewieście zrobiło się trwożno. Ona, co się nie zwykła była lękać niczego, ulękła się téj metamorfozy niespodzianéj, dokonanéj w jéj oczach, jakby dotknięciem różczki czarodziejskiéj.
— Ale co acanu jest? co acanu jest? — zawołała.
Serwuś patrzył, usta mu się poruszały ciągle, a wyrazu wymówić nie mógł. Widocznie wałczył z sobą i pot kroplisty występował mu na pofałdowane czoło; twarz stała się może brzydszą niż była zwykle, lecz jaśniała teraz inteligencyą i energią, do najwyższego podbudzoną stopnia.
— Ja... ja — wybąknął naostatek Serwuś — ja tego uczynić nie mogę!
Podskarbina osłupiała. Nie umiała odpowiedziéć. Całą jéj uwagę ściągał tu człowiek inny, który się zjawił nagle przed nią, istota nieznana jakaś, silna ze słabéj i politowania godnéj, rozwinięta w oka mgnieniu.
— Co acan mówisz? — zawołała.
— Ja tego uczynić nie mogę! — powtórzył, łykając i głową rzucając, jak obłąkany, Serwuś — nie mogę!
Podskarbina milczała przestraszona.
— Niech mi pani każe iść na stracenie, życie dać, kazać się porąbać w sztuki: pójdę, ani drgnę; ale podpatrywać swoich, donosić, nie! to nie może być, nie mogę! Zginę, a tego nie zrobię!
Przebendowska jeszcze dobrze nie zrozumiała. Serwuś przychodził do przytomności i ośmielał się coraz więcéj.
— Ja... jabym za panią życie dał — dorzucił głosem wzruszonym — ale zdradzać swoich braci i do spisku na wolność rzeczypospolitéj się zaciągać, tego ja nie mogę. Niech mnie ubiją! Nie, nie!
— Jakto przeciwko rzeczypospolitéj? — poczęła dopiéro, budząc się niby, Przebendowska, uczuwszy, co w tym człowieku zadrgało i mówiło. Twarz jéj gniéwem się poruszyła. — My chcemy ratować, nie gubić rzeczpospolitą. Ja przecież kraj ten kocham niemniéj od acana. Masz chyba głowę obałamuconą tą waszą tak zwaną swobodą szlachecką, która jest tylko anarchią, nieładem, wyzyskiwaniem ubogich przez możnych. Co się acanu stało? Opamiętaj się! Wolicie więc wszyscy miéć tysiąc panów, którzy wami rzucać i cisnąć was będą, niż jednego, coby rządził łaskawie i sprawiedliwie?.. Co acan mówisz? co się wam stało? ja nie poznaję acana; jam go jeszcze nigdy takim nie widziała. Cóż to za ferwor tak nagły? — kończyła podskarbina.
Serwuś słuchał, jak winowajca, pot ociérając ze skroni.
— Co mam mówić? — odezwał się. — Ja tego uczynić nie mogę, sumienie nie pozwala. Może jestem obałamucony, ale ja tę naszę wolność, niech ona sobie i głupia będzie, kocham i szanuję. A żebym ja na nią nastawać miał, nigdy w świecie! Nie mogę — powtórzył śmiało Serwuś.
— Czegóż acan nie możesz? — już coraz gniéwniéj odezwała się, zwykle bardzo łagodna, podskarbina. — Acanu się w głowie pomieszało! Acan mi tu rezonujesz!
Serwuś głowę spuścił, chwilę przybity zmilczał, jak posąg; ale kości były rzucone i wnet rozpaczliwą jakąś odwagę odzyskał.
— Jestem sługą państwa — odezwał się. — List mi pani każe wieść, to powiozę, oddam święcie i powrócę; ale gęby nie otworzę, podpatrywać nie będę i nawracać nie mogę! To nie moja rzecz. Już mówiłem, jaśnie pani wié co ja myślę.
Pani Przebendowska, spotkawszy opór tak niespodziany, zrazu rozgniéwała się, oburzyła; potém ostygła, a wreszcie i dawna litość nad biédnym siérotą, zwiększona jego obłąkaniem, wróciła do jéj serca.
— Któż, gdzie i jak waćpanu głowę przewrócił? — poczęła. — Co to ma znaczyć?
— Ja zawsze jedno myślałem — rzekł Serwuś pokorniéj — mnie nikt głowy nie zawracał.
— Mów że mi acan szczérze, mów otwarcie; znasz mnie że mu sprzyjam, co to wszystko ma znaczyć? Nie mogę zrozumiéć tego nagłego buntu z jego strony. Byłeś zawsze dobrym naszym sługą...
— A ja się i dziś dam za panią i pana posiekać na kawałki — odezwał się Serwuś — ale co nie może być, to nie może! Nasza respublika tyle set lat była wolna, żebyśmy ją zabijali sami i grzebali! żebym ja do tego rękę przykładał! Toć lepiéj umrzéć, lepiéj umrzéć! — wołał, zapalając się znowu, Serwuś.
Podskarbina przerażona była. Patrzyła na niego. Zapał, z jakim mówił, przejął ją i politowaniem i szacunkiem razem. Załamała ręce.
— Takich jak acan jest tam pewnie tysiące! — zawołała z boleścią. — Sam Bóg nawet nie może ocalić tych, co ocalonymi być nie chcą! O biédni, nieszczęśliwi, zaślepieni!
Słysząc to, Serwuś poruszył się bardziéj jeszcze. Nagle jak stał przed panią, tak padł na kolana, do nóg się jéj schylając.
— Niech mi pani moja, dobrodziéjka najłaskawsza, przebaczy! — zawołał, ręce składając — i albo odpędzi, to pójdę precz, pójdę za kraj świata, choć mi obojga państwa żal będzie, albo niech mi pani zawierzy i listy da. Listy odniosę wiernie. Bóg świadkiem duszy mojéj!
Uderzył się w piersi.
Dobréj, litościwéj kobiécie żal się go zrobiło; coprędzéj kazała mu się podnieść z ziemi i wstała z krzesła poruszona.
— Dosyć-że już tego — rzekła — dosyć! Miéj acan rozum, panie Serwacy. Ja już od acana niczego nie żądam. Idź, proszę, idź!
— Jak mi pani listu nie powierzy — rzekł — no, to pójdę precz, regestra i kasę zdawszy; to będzie znakiem, że już wiary nie mam. A pocóż ja tu wtedy potrzebny?
Łzy mu się z oczów puściły. Podskarbina, uspokajając go, rękę mu położyła na ramieniu.
— Jutro pojedziesz z listem do Pociejowéj — rzekła. — Uspokój się acan, wierzę mu i więcéj niczego nie wymagam. O całém tém niedorzeczném wystąpieniu nie powiem nikomu. Idź wacpan, idź!
Rzucił się Serwuś do pocałowania ręki, zakręcił jak pijany i potoczył ku drzwiom. Podskarbina stała długo, patrząc za nim i nie mogąc oprzytomniéć.
W czasie téj dziwnéj rozprawy z nim, Spieglowa, która czekała na przyjaciółkę w trzecim pokoju (a dla niéj Przebendowska tajemnic żadnych nie miała), usłyszawszy dziwnie podniesione głosy, łkanie, jęk, hałas jakiś, podbiegła ku drzwiom i nie śmiąc wnijść, patrzyła na tę scenę dramatyczną, nie mogąc jéj zrozumiéć. Gotową już była przypuścić, że istotnie ów głuptaszek pani się swojéj oświadczył.
Jeszcze stała w miejscu podskarbina, nie mogąc przyjść do siebie, gdy niespokojna przyjaciółka przysunęła się do niéj.
— Co to było, na miłość Bożą! co to było?
Pani Przebendowska, zamiast odpowiedziéć, padła wysilona na krzesło.
— Biédny chłopiec — odezwała się głosem cichym — oszalał!
— Oświadczył ci się, czy co? Widziałam go klęczącego — rzekła, napół śmiejąc się, Spieglowa.
— Mniéjby mnie może zdziwiło to szaleństwo, niż to, które się nagle w nim objawiło — odparła Przebendowska.
— Wistocie — wtrąciła Spieglowa — patrząc nań zdala, wydawało się jakby miał postawę i głos obłąkanego... Ale cóż to jest?
— Chciałam go jutro wysłać z listem do Pociejowéj — mówiła gospodyni — nie znając go dotąd, co tam w nim siedzi, i razem zlecić mu pragnęłam, aby rozpatrzył się w kraju i przywiózł mi wiadomość. Otóż on, republikanin zagorzały, jak się okazuje, oświadczył mi, że przeciwko swéj ukochanéj wolności szlacheckiéj spiskować nie będzie. Raczéj śmierć i... co chcesz, waryat!
Spieglowa, która długo mieszkając w Warszawie, znała kraj dobrze, zrozumiała to odrazu.
— O! — zawołała — ja się temu nie dziwię. Takich jak on jest wielu; ale że ten głuptaszek, mruk nagle tak się zdecydował!
— Wystąpił jako bohatér-republikanin — z litością dokończyła Przebendowska, palcem uderzając się w czoło i dając poznać przyjaciółce, że to był rodzaj obłąkania.
O wypadku tym poczęły mówić długo i széroko, gdyż wistocie było o czém. Sam z siebie małéj wagi, dawał miarę tego, co się tam dziać mogło, gdzie żywioły podobne, zebrane razem, ogień w sobie wzajem podsycały. Podskarbina osmucona uprosiła tylko Spieglowéj, ażeby wszystko to między niemi dwiema zostało.
— List do Pociejowéj jutro rano mu dam — rzekła — bom zupełnie spokojna, że mi się sprawi wiernie, ale niemniéj jest to zapewne ostatnia tego rodzaju przysługa, któréj żądać będę od niego.
Gdy się to działo w salonie pani Przebendowskiéj, Serwuś, wybiegłszy z niego jak szalony, przeleciał korytarze i wpadł do swéj izdebki pod strychem, włosy sobie rwąc na głowie. Sam teraz nie rozumiał, jak się to stało, iż się ważył wystąpić jak szaleniec przed swą dobrodziéjką, zdradzić się tak fatalnie i nie umiéć powściągnąć. Czuł że popełnił niedorzeczność, ale zarazem i to, że gdyby powtórnie był narażony na podobny wypadek, nie postąpiłby inaczéj.
„Prędzéj późniéj wydać się to musiało” — mówił sobie. — Czekało go wygnanie, lecz niewiele się troszczył o siebie i byt własny, cóś zawsze spodziéwając się znaléźć na świecie, aby nie mrzéć głodem; ale nawykł był i przyrósł duszą do tego domu. Żal mu było podskarbiny, któréj nikt tak wiernie jak on nie mógł usłużyć, kobiéty dla któréj miał cześć, jak dla jakiéjś wyższéj istoty, co wśród powszechnego zepsucia pozostała nieskażoną.
Jedna chwila uniesienia zerwała wszystkie stosunki; — „a przecież, powtarzał Serwacy, biegając po izdebce, gdyby się chwila ta wróciła, nie godziłoby się inaczéj postąpić.” Obwiniał się i uniewinniał, a serce mu się ściskało okrutnie.
Prawdą było, co sam wyznał przed Połubińskim, iż czasu pobytu swego w seminaryum w Rzymie, nie czując powołania do stanu duchownego, mając przytém dosyć swobody korzystania z bogatéj biblioteki kolegium, czytał wielu starożytnych pisarzy, nabywając z książek pojęć i przekonań republikańskich, a miarą ich potém, obcą i niewłaściwą, domowe stosunki oceniał. Czynnego życia niewiele skosztowawszy, rzeczywistemu nie przypatrzywszy się światu, budował sobie własny z książek, marzeń i ideałów. To, co widział na saskim dworze, oburzało go; zdawało mu się, że z republikańskich ziaren domowych lepszy i piękniejszy żywot mógł wykwitnąć.
Mało z ludźmi obcując, nie miał sposobności poddać swych przekonań żadnéj krytyce i dał im w duszy wybujać. Były-to marzenia młodzieńcze; ale Serwuś uparcie się ich trzymał, z natury swéj gdy raz jaką ideę przyswoił sobie, trzymając się jéj zawzięcie. Przez znaczną część nocy, nie mogąc ani robić nic, ani spocząć, chodził po swojéj izdebce, zakłopotany, zgryziony i, smutny. Nadedniem dopiéro sen go zmorzył.
Ruch w pałacu, który się rozpoczynał zawczasu, zbudził go wkrótce do zwykłych zatrudnień. Potrzeba się było w drogę wybierać, chociaż to nie wymagało długiego czasu — juki tylko niewielkie mógł wziąć na pocztowego konia, a mimo zimy inaczéj jak konno podróż odbywać pojedynczemu człowiekowi nie było naówczas we zwyczaju, zwłaszcza takiemu jak Serwuś posłańcowi.
Wybrawszy się tedy, gdy dosyć długo nie odbiérał żadnéj wiadomości od podskarbiny, a potrzebował się z Połubińskim pożegnać i oznajmić mu o sobie, pobiegł pod Trębacza. Pan Paweł wybiérał się téż już w drogę. Zastał go nad tłomokiem, którego sprzączki poobrywane zastępował sznurkami. Taić się przed nim z wyjazdem swym nie miał potrzeby, rzekł więc zaraz przy powitaniu:
— Przyszedłem się pożegnać z tobą; niespodziana rzecz zaszła. Może się gdzie na Litwie spotkamy, bo ja bodaj dziś jeszcze do Wilna się puszczę.
— Co ty mówisz? dokąd? jak? poco? — krzyknął, zrywając się od tłomoka, pan Paweł, nie zważając na to, że tylko co ściągnięty z wielką siłą, natychmiast znów się rozpadł.
— A no, do Wilna! — rzekł Serwacy. — Pan każe, sługa musi.
— Na miłego Boga! Jeżeli do Wilna — począł, napadając go, szlachcic — jeżeli do Wilna, to w jednę drogę jedziemy.
— Pewnie do Wilna.
— Toby dopiéro była gratka dla Matyska! — zawołał Paweł, ręce składając. — Co się masz na gałgańskim koniu tłuc, pojedziesz ze mną. Na wozie miejsca dosyć, choć na trzech, ciężaru mu wiele nie przyczynisz, a będziesz moim zbawcą i dobroczyńcą, bo mnie nieznanemu podróż samotna obcym krajem i bez tego ich szwargotu dojadła tak, żem gotów do nóg ci paść, abyś jechał ze mną.
Prośba ta i dla Serwusia była nie do odrzucenia; jednakże namyśléć się potrzebował, nim ją przyjął i nie przystał odrazu.
Połubiński ze złożonemi nalegał rękami, od drzwi zachodził, nie puszczał, błagał, zaklinał, dopóki choć warunkowéj nie otrzymał obietnicy. Ofiarował się nawet, gdyby tego była potrzeba, dzień i dwa oczekiwać na towarzysza.
Sumienny wielce we wszystkiém, Serwuś, choć gotów był się puścić z Pawłem, sądził że tego bez pozwolenia i wiadomości podskarbiny uczynić nie może. Zawrócił więc zaraz do domu. Tu znalazł już list gotowy, piéniądze na drogę i panią, która z dosyć surową twarzą, milcząca, wyszła mu je doręczyć sama.
— Jedź waćpan dziś, jeżeli możesz, najdaléj jutro — rzekła. — Do mojego męża wstępować niéma potrzeby. O liście, który wieziesz, nikt wiedziéć nie powinien. Oddasz go acan do rąk pani hetmanowéj, a to tak, ażeby przy tém ludzi nie było i plotki z tego niedorzeczne nie urosły.
Serwuś, który dnia tego znowu stał się pokornym, milczącym i nieumiejącym trzech zliczyć, na wszystko odpowiadał „tak,“ a wkońcu tylko, jąkając się i żując, oświadczył, że mu się trafiała okazya, zatém i piéniędzy tyle potrzebować nie będzie.
Podskarbina patrzyła nań z uwagą, widząc w nim znowu starego człowieka i ani śladu wybryku wczorajszego.
— Jeżeli się acanu trafia okazya pewna, bez marnowania czasu, a spowiadania się dokąd waćpan jedziesz, z czém i poco, to jéj sobie użyj. Co oszczędzisz, możesz zatrzymać dla siebie.
Podskarbina chciała mu jeszcze dać naukę, lecz drażliwego przedmiotu dotykać nie śmiała. Dodała tylko:
— Ustnie waćpan odpowiész hetmanowéj na jéj pytania, nie rozwodząc się nad tém, co niepotrzebne, a jeśli mi co żywém także słowem odpowié, przywieziesz jéj rezolucyą. Jedź acan — dodała łagodniéj wkońcu — niech Bóg prowadzi! Powracaj prędko, a nie dawaj tam sobie nikomu głowy zawracać niedorzecznościami. To acanu więcéj może zaszkodzić, niż pomódz.
Nie dając czasu na odpowiedź, do któréj, żując, Serwuś się zabiérał, podskarbina, widząc go już wielce skonfundowanym, podała mu rękę do pocałowania, co było znakiem wielkiéj łaski. Serwuś, napół zgięty, złożywszy nieśmiały pocałunek na białych paluszkach, odszedł upojony i szczęśliwy.
Miał już natychmiast z jukami swemi przenosić się pod Trębacza, gdy niespodzianie nadszedł ksiądz Bildiukiewicz, o którym był zapomniał. Zastawszy go już po podróżnemu, zdziwił się mocno.
— A ty się dokąd wybiérasz? Wczoraj o żadnéj podróży mowy nie było.
— Wyprosiłem się dla mojego interesu familijnego — skłamał narazie niezręcznie Przebendowski.
— Tożeś mawiał dawniéj, żeś jak palec siérota i nikogo nie masz na świecie — odparł ksiądz z niejakiém niedowierzaniem.
— A, to tam się znaleźli dalecy krewni — splątał się jeszcze gorzéj Serwacy; — cóś to tam może kiedyś kapnąć. Muszę się dopilnować. Paweł także rusza na Litwę, to może się razem zabierzemy.
Ksiądz się wiadomością tą bardzo ucieszył.
— Może będziesz w Wilnie? — zapytał.
— A najpewniéj.
— To się prawdziwie opatrznościowo składa — dodał Bildiukiewicz. — Paweł człowiek bardzo poczciwy, ale szałaput okrutny. Będę miał listy ważne do przesłania do Wilna; nie odmówisz mi ich zabrać. Niewielka ci rzecz pójść na śniadanie do starego księdza Trzeciaka.
Ksiądz Trzeciak, braciszek, choć go patrem dla wieku nazywano, wyśmienity człek, był oddawna ekonomem w kolegium wileńskiém.
Nie na rękę wprawdzie było Serwacemu wozić się z listami jezuitów, których o sprzyjanie absolutyzmowi królewskiemu posądzał, ale odmówić przyjęcia ich pozoru nawet nie było.
— Zmiłuj-że się, czekaj na moje listy, łaskę mi zrobisz — dodał, śpiesząc, Bildiukiewicz. — Idę zaraz po nie i pod Trębacza je przyniosę.
Domyślał się Serwuś co za listy, pewnie ze dworu, miał wieźć ze sobą; czuł że się stawał posłańcem tych, co na rzeczpospolitą czyhali; ale cóż miał robić?
Po wyjściu księdza mało sobie palców nie powyłamywał, bo miał zwyczaj, gdy był w utrapieniu, wyciągać je ze stawów. Nic to jednak nie pomogło. Los na przekorę czynił go pomocnikiem tych, którymby był chciał jaknajmocniéj przeszkodzić.

Koniec tomu piérwszego.


Nie będziemy opisywali podróży utrapionéj, odbytéj na wozie pana Połubińskiego, a potém na płozach, które pod niego podłożyć musiano, dla ogromnych śniegów. Z ciężkością musieli się przez ogromne zaspy przedziérać, w których kilka razy grzęźli i leżeli. Wlekli się, śpiesząc obaj, pomimo dosyć dobrych koni, z powodu téj zimowéj pory i wozu wywrotnego, a ciężkiego nadmiarę, którego Połubiński na drodze porzucić nie chciał, bo go był pono sam zbudował.
Coraz to go musieli ze śniegu windować, wiązać coraz inaczéj, płozy odmieniać i rozszérzać, choć niewiele to pomagało. Zima się stała straszliwie śniéżna, drogi były pozasypywane, pośpiech niemożliwy i, jak Połubiński się wyrażał: „Choć ty, siadłszy, płacz!“
Płacz i siedzenie na nicby się jednak nie zdały. Straszliwie pomęczeni, jak gdyby z pospolitém ruszeniem na Tatarów odbyli wyprawę, dobili się naostatek do Lidy. Tu, gdy się już rozstawać mieli, przyszło na myśl Serwacemu, iż mu Dziubiński podkomorzy opowiadał, że prawie na samym trakcie do Wilna leżą jego Grandziszki.
Połubiński, który się z tém wygadał zrazu, że go podkomorzy wysłał, powinien był z relacyą do niego jechać, a teraz ani mowy o tém nie było. W Lidzie, nim sobie żydowską furę napytał Serwacy, napadł na Połubińskiego.
— Gdzież, dokąd ty, na miłego Boga, jedziesz? Mówiłeś mi że zostałeś wysłany umyślnie przez podkomorzego, toć powinieneś zaraz do niego z relacyą jechać? Ja téż myślę po drodze do Grandziszek, zkąd sobie lepszych koni uproszę.
Strasznie się zmieszał Połubiński, ale, jak zawsze, gdy był w kłopocie, fantazyą nadrabiał.
— A no, niéma słowa — rzekł — że do podkomorzego pojadę; ale niespokojny jestem o matkę; muszę wprzódy zajrzeć do domu.
— Co u Boga! toć Grandziszki na drodze o kilkoro stai. Choć pokłonić się musisz temu, co ci powierzył ważną sprawę.
Kręcił się pan Paweł, wykręcał, ale Serwacy nalegał nań mocno.
— Musisz jechać ze mną, jak ja z tobą jechałem — rzekł — nie zabawię i ja długo, a jutro puszczę się w dalszą drogę.
Gdy wkońcu uporne odmówienie dałoby było do myślenia, z bardzo kwaśną miną zgodził się pan Paweł razem do Grandziszek pojechać, ale stracił zupełnie wesołość, butę i wielomówność, którą przez drogę zabawiał towarzysza.
Na samém prawie wsiadaniu, wynajdywał jeszcze rozmaite pozory, dla których sam niebardzo życzył sobie teraz zajeżdżać do podkomorzego i Serwacemu to chciał odradzić, utrzymując że czasu dużo zmarnuje.
Przebendowski, który dał był słowo w Dreźnie panu Gintowtowi Dziubińskiemu, że go przy danéj sposobności odwiedzi, a był téż ciekawy bliżéj poznać człowieka, któremu Paweł kierownictwo szlachtą przyznawał, nie dał się na żaden sposób od postanowienia odciągnąć.
— Ale bo, słowo daję, dziwny jesteś — odezwał się wkońcu do Połubińskiego. — Prawisz mi że cię Gintowt posiał, że ci pilno, a teraz, gdy pod nosem Grandziszki, jakbyś od nich chciał uciekać. Cóż to jest?
Kręcił się znów Połubiński, aż dziwno było.
— Mam ci prawdę powiedziéć — odezwał się — o to się lękam, ażebyś ty mi się nie wygadał, że ja ci się z moją misyą wyspowiadałem. To rzecz sekretna, ani mrumru! — rzekł pocichu.
— No to ani mrumru! — odparł Serwacy. — Ja téż taki gadatywus nie jestem, żebym się z niepotrzebną rzeczą zaraz wypaplał.
Zyskawszy słowo, Połubiński zdawał się nieco uspokojony; jednakże, gdy siadać przyszło, aż stękał, tak mu się cóś jechać nie chciało. Serwacy go o żadne kłamstwo nie posądzał, jednak dziwno mu było. Ruszyli wkońcu na jednych saniach do Grandziszek.
Była to właśnie niedziela i zapusty w toku. Serwacy nie pomyślał o tém, co we dworze u podkomorzego zastać mogą. Szlachta się tam zwykle zbiérała każdego czasu bardzo licznie, a cóż dopiéro w mięsopust, kiedy każdy się rad z przyjacioły poweselić, nim popiołem ksiądz posypie głowy, a żur i ślédź przyjadą na dni cztérdzieści.
Grandziszki, główne fundum pana podkomorzego Gintowta-Dziubińskiego, z gościńca nieco zjechawszy, o małe pół milki pod lasem jodłowym widać było. Dwór staroświecki, niepozorny, ale wielki, zabudowania przy nim dokoła obszérne, lamusy, sérniki piętrowe, stodoły, brogi, szopy, odryny, tak że to wyglądało jak małe miasteczko.
Dojeżdżali już pod wieczór i z niemałym strachem postrzegł Serwacy, a prawie z radością Połubiński, że we wszystkich oknach dworu rzęsiście się świéciło.
— Oczywista rzecz, że zastaniemy pełno gości — rzekł Paweł — ale co nam to szkodzi? Tém lepiéj! Zajedziemy wprost na folwark, przebierzemy się trochę na tę fetę, a potém, co na placu, to nieprzyjaciel. Wypościliśmy się przez drogę na jajecznicy i żydowskiéj rybie, przynajmniéj się człek trochę odjé zaległości.
Serwacy był ponury i zły, było mu nie na rękę wpaść w tłum, ale zawracać... ani myśléć.
Nie dojechali jeszcze do wrót, gdy żydowską muzykę usłyszeli, dolatującą ich ze dworu: cymbały, basetlę, skrzypce i jakąś dudkę piszczącą. W dziedzińcu sań było jak na jarmarku, u niektórych z nich konie pod derami, które się już po stajniach nie mogły pomieścić i dobić do żłobu, pasły się, mimo zimna, na dworze.
Niekiedy, gdy się drzwi otwiérały, buchał ze dworu taki gwar, okrzyki, wrzaski, iż tłumu się podochoconego można było domyślać.
Postrzegł się Przebendowski, że popadł niepotrzebnie, lecz nie było już co czynić; należało akomodować się do okoliczności. Połubiński, przeciwnie, prawie cały swój humor odzyskał.
Sanie boczną drogą, zawianą, pomiędzy płotami, zawróciły na folwark. Wpadł już jako znajomy lepiéj pan Paweł do izby, ale i tu pełno było i kąta ledwie się doprosić.
Tak zwany naówczas gubernator, bo ekonomowie większych posiadłości ten tytuł sobie nadawali, także miał gości u siebie, a że był szlachcic i córkę miał ładną, ze dworu téż tu niektórzy zabiegali i krupniczek był w robocie, a kiełbasy się smażyły bezustanku.
Wszystkich, począwszy od czeladzi, znaleźli w takich humorach, po wódce, piwie, miodzie i krupniku, że choć ich było do rany przykładać.
Gubernator, Mazur, niejaki Słotwiński, wyszedł do nich, zapraszając razem i klnąc się że „rozstąp się ziemio,“ nie było ich gdzie wygodnie ulokować. Z alkierzyka dopiéro miano powynosić na podwórko bodnie i nasypki i tam ich na noc pomieścić. Do przebrania się zaś ofiarował swoję kancelaryą, acz już napół zarzuconą tłomoczkami.
Wśród zamętu, nieładu, bieganiny, stukania drzwiami, przez które mróz z wiatrem do izb się wciskały, krzyku na czeladź, która głowy traciła, a nawet szturchańców, z wielką biédą dostawszy wody i kawałka lusterka do ogolenia, już nocą prawie, odziani jak należało do gości, poszli ichmość obaj do dworu.
Podkomorzy, już o nich uwiadomiony, czekał, a że u obiadu, który się skończył późno, pić musiał dużo, dając dobry przykład, choć głowę miał tęgą, już był niemal tak oszołomiony, jak niegdyś pamiętnego wieczora u Denhoffowéj, gdy królowi na palec nastąpił, o czém teraz obszérnie, przy podanéj okazyi, opowiadać lubił.
Dwór mięsopustny przedstawiał obraz najosobliwszy. Pełen był, jak nabity; w sieniach u komina cisnęła się czeladź liczna, stojąc, siedząc, niektórzy na deliach pańskich, strzegąc ich, uśpieni. Po izbach, na prawo i lewo, z jednéj strony starsi panowie pili i rozprawiali, a huczek był niemały, bo się sprzeczano i jeden drugiego rad był przekrzyczéć; z drugiéj młodzież w tańcu się zwijała, przyśpiéwując, jak to u nas we zwyczaju, gdy się ludzie rozochocą. A że w tak liczném zgromadzeniu i po kieliszku nie mogło spokojnie być, a nieustanne powstawały spory, trafili zaraz w sieniach na dwu szlachty, którzy z obnażonemi szablami przeciwko sobie stojąc, od czci od wiary łajali się, drąc ku sobie, ale ich przyjaciele, tak napili jak oni, rozwodzili i odciągali. Wpośrodku podkomorzy Gintowt-Dziubiński, z twarzą mocno zarumienioną, z czupryną rozrzuconą, w paradnych sukniach, nieco już pomiętych i porozpuszczanych czasu obiadu, stał, kielich trzymając ogromny w ręku, z którego, że nim potrącano ciągle, wino się na głowy i ramiona innym wyléwało. Nikt na te aspersye nie zważał zresztą.
Dziubiński głosem poważnym głuszył krzyki gości.
— Na miłosierdzie Pańskie! Nie zakrwawiajcie mi domu! Odłóżcie sprawę ad comparendum tempore opportuno. Zgoda! zgoda! Zapijmy tę sprawę! Panie stolniku Rudawski, praecor! panie Żyrko chorążycu kochany, suplikuję! Bracia mili, jednéj matki dziatki, których ta ziemia zrodziła, uściśnijcie się! Na rany Boskie błagam was! Sat prata bibere! dosyć się krwi naprzeléwało.
Stolnik Rudawski i chorążyc Żyrko, nie słysząc nic dla własnego krzyku, niewiele widząc dla oczu blachmanem zaszłych, szablami wywijali i puszczali się przeciw sobie, ale ich siłą za każdą razą wtył odrywano. Dokoła tumult był straszny. Część szlachty trzeźwiejsza śmiała się, przedrwiwała, inni perswadowali, drudzy podjurzali, a czeladź, będąca świadkiem wojny domowéj, gęby sobie zatykała, ażeby się nie śmiać z tego przypływu i odpływu dwu zapaśników, dobrze się chwiejących na nogach.
Jednakże udało się podkomorzemu, obu cóś na ucho poszeptawszy, zmusić zapamiętałych adwersarzów do uścisku i zgody. Odjęto im szable i popchnięto w uściski. Jakże padli sobie w ramiona a poczęli się całować, prawiąc sobie słodycze i oświadczając się z afektami niezmiennemi, znowu temu końca nie było. Podtrzymywano ich, aby się nie obalili. W trakcie tego powaśnili się, godząc tamtych, pan Celestyn Drużak z panem Jackiem Sągajłą i już szabel dobywali, gdy ich rozerwano, a Drużaka do tańca popchnięto, gdzie go panny wzięły w obroty i nie puściły od siebie, choć się strasznie odgrażał.
Podkomorzy, kielicha pacis et amicitiae dopiwszy, począł dopiéro witać Pawła, ściskać Serwacego i obsypywać ich oświadczeniami afektów.
Zaraz tedy odezwał się do Przebendowskiego:
— Z duszy serca gościowi tak rzadkiemu i drogiemu rad jestem, a właśnieś przybył, gdy mi przerwano opowiadanie, które dokończyć muszę. Będziesz świadkiem, jak ja tu ludzi nawracam.
Wwiódł ich z sobą do izby, w któréj szlachty było tak pełno, że się ludzie nie mogli ku środkowi jéj docisnąć. Antałek z winem stał na widełkach jeden niedaleko odedrzwi, de noviter repertis, drugi, już bezduszny, z którego i lagry wysączono (bo lagier zębów nie wybija), leżał wywrócony na ziemi.
Goście dokoła stali kto mógł się na nogach utrzymać, inni siedzieli, dwóch czy trzech, mimo wrzawy, głowy na stole złożywszy, spało, a jeden okrutnie chrapał. Dla gwaru trudno było zrozumiéć rozprawiających; jeden zahukiwał drugiego. Mieszały się głosy; niektórzy podśpiéwywali, hukali, któryś dla rozrywki, rękę w kułak złożywszy, trąbił pogrzebowego.
Połubiński trzymał się jakoś ztyłu. Semacy, zawstydzony i srodze utrapiony tym widokiem nieprzystojnym, szedł, a raczéj wlókł się za podkomorzym, jak na ścięcie.
Pan Gintowt Dziubiński, któremu widać wielce o to szło, aby rozpoczętego dyskursu swojego, który spór stolnika z chorążycem przerwał, dokończyć, dobiwszy się do środka, stuknął w stół i prosił o głos. Uciszyło się nieco, odchrząknął i mówić począł:
— Otóż, na czémże stanąłem?
— Na Flemingu, tym psiawiarze! — wtrącił jeden.
— Za pozwoleniem — odezwał się podkomorzy, — z respektem dla wielkiego męża, z respektem! Mówię to i powtarzam: źle i fałszywie wystawiamy go sobie. Nie przeczę że są pozory, ale jam wszystko poznał zblizka i zgruntu.
Zamilkli goście; ciągnął daléj podkomorzy:
— Ten to jest statysta głęboki, który mi oczy otworzył, że z nich grube łuski opadły. Nauczyłem się od niego, czém są naszych panów hetmanów, rzekomych wolności obrońców subtelne praktyki. Uwodzą nas szlachtę, jakoby bronili antiquam matrem, a im się chce nie czego innego, jako znowu przyjść do asygnacyj, do dysponowania hibernami i nękania nas wojskiem własném. To mi ten Fleming jasno, jak na dłoni, czasu mojego pobytu w Dreznie wyłożył i tém mnie on skonwinkował.
— Szelma Niemiec! — szepnął któś z boku.
Serwacy, usłyszawszy tak mówiącego Dziubińskiego, cały zdrętwiał. Przeciwiało się to wręcz temu, co o nim Paweł rozpowiadał, i zwrócił się ku niemu Przebendowski, aby się tłumaczył, gdy, obejrzawszy się, już go przy sobie nie znalazł. Zginął kędyś Połubiński, nec locus ubi Troja fuit.
Tymczasem wymownie i nastając mocno na to, daléj wywodził Dziubiński, jak mu w Dreznie rzeczy wyłożono: że hetmanowie o swéj pieczeni myśleli, nie o sprawie rzeczypospolitéj.
Jedni przystawali na to, drudzy kontrowali. Serwacy, już nieco rozgrzany i ośmielony, nie mógł się powstrzymać; republikanckie sentymenta jego do głowy mu szły.
Rozprostował się, przestał żuć i gdy podkomorzy na chwilę zamilkł, prosił go o głos.
— Chociaż nieznany tu nikomu i obcy — rzekł — zaledwie jednego podkomorzego szczycąc się łaską, pozwolę sobie odezwać się ad rem, czego mi czcigodny gospodarz za złe nie weźmie. Sprawa to gorąca zaprawdę, a wprost jadąc z Drezna, gdzie własnemi oczyma patrzę na to, co się dzieje i na co zanosi, sumiennie o tém cóś rzec mogę. Boli mnie to, że panu podkomorzemu sprzeciwić się muszę. Amicus plato, magis amica veritas.
Podkomorzy, trochę się namarszczywszy, patrzył w niego, jak w tęczę.
— I to tedy dodać muszę — ciągnął daléj śmiało Przebendowski — że w domu Fleminga siedzę, codzień nań patrzę i słucham go. Czcigodny nasz pan podkomorzy, mąż wielkiego animuszu i serca prawego, dał się podstępnym mowom wykrętnego człowieka ująć, jak każdy, co prawym będąc, innych prawymi sądzi.
Słuchano, cisnąc się, z największą uwagą, a Serwacy prawił daléj, coraz się rozgrzéwając i nabiérając odwagi:
— Panowie hetmanowie, to prawda, swoję pieczeń przy ogniu rzeczypospolitéj piecby radzi, ani słowa. Ale i Niemiec, co im zadaje prywatę, nielepszy!
Huknęli wszyscy: „Złote słowo!“ Podkomorzy, nasępiony, słuchał.
— Hetmanom dawnéj władzy się zachciéwa, toć jeszcze nic, a panu Flemingowi na myśli, ażeby wolną rzeczpospolitą z gruntu wywrócić i monarchią z niéj dziedziczną dla pana swego uczynić. Więc na hetmanów dziś idzie, bo mu na drodze stoją, a jutro szlachtę w saskie chłopy rad obrócić.
Okrzykom ogromnym nie było końca; poczęli nieznajomi ściskać pana Serwacego, z rąk do rąk go sobie podając, a podkomorzy poprosił o głos.
— Godzę się z waćpanem — zawołał — godzę, aplauduję! Prawdę nam przyniosłeś. Miałem jedno oko otwarte, tyś mi drugie przetarł.
I rzucił się téż ściskać Serwacego. Gwarnie, żywo dokoła wykrzykiwać zaczęto, tak że go zagłuszono; musiał Dziubiński rękojeścią szabli, która na stole leżała, bić i stukać, aż się uciszenia doprosił.
— Panowie a bracia — rzekł chrypliwie — vocem peto, nie żebym swobodną ewakuacyą ich myśli i sentymentów hamował i ścieśniał, lecz że mi, o to w téj chwili chodzi, nakazuje obowiązek święty, abym czcigodnego gościa naszego, nawiedzającego limina tego domu, a wnoszącego doń światło, lucem, uczcił, jako należy.
Czkawka cokolwiek zawadzała swobodnéj ekspektoracyi podkomorzego, myśli się mu téż plątały, dobił się wszakże do końca:
— Wnoszę tedy jmci pana Serwacego Przebendowskiego zdrowie!
Jeszcze nie miano czasu za nim okrzyknąć „Vivat!“ gdy z kąta, w którym szlachcic jakiś spał na ławie i tylko co się przebudził, głos się odezwał:
— Niéma zgody! Veto! Przebendowski podskarbi zdrajca jest! regalista! infamis!
Drudzy huknęli:
— Cicho! precz z izby! To nie podskarbi, zdrowie Serwacego!
Ci co nie dosłyszeli dobrze imienia, a wzięli do serca opozycyą przeciw Flemingowi, wołali:
— Vivat Pankracy! vivat Bonifacy!
Tumult się stał wielki, a szlachcic przebudzony ryczał z kąta:
— Niéma zgody! Podskarbi, nie podskarbi, rodem kury czubate. Precz z Przebendowskimi!
Podkomorzy stał, trzęsąc się z aprehensyi. Serwacy, wiedząc co to za sobą ciągnie, już się miał do szabli. Wtém i Paweł się zjawił znowu, chwytając go za rękę.
— Któż to jest ten infaustus turbator chori w domu moim? — odezwał się głosem drżącym od wzruszenia Gintowt. — Prosimy ichmościa do koła, tu. Staw czoło. Ze mną najprzód miéć będziesz do czynienia.
Posypały się téż głosy:
— I ze mną!
— I ze mną! I z nami!
— Tu o honor nietylko Przebendowskich idzie — zawrzał jeden — ale o naszego kochanego podkomorzego. Kto mu uwłacza, ten kiep! Mówię to i dowiodę ore et gladio.
Szlachcic, niejaki Minkiewicz, co się był wyrwał rozespany ze swojém veto przeciw Przebendowskiemu, wytoczył się od ściany ku środkowi izby. Trochę się jakoś uciszyło.
— Podkomorzy, dobrodzieju, łaskawco mój — zawołał. — Deprekacyi żądasz? Ja cię kocham, jak oczy moje, jak wnętrzności własne, riscera! Jam za ciebie, ty wodzu i głowo nasza, życie gotów dać. Jeżelim tobie uchybił, deprekuję, ale co się tyczy Przebendowskich, nigdy!
— Pan podskarbi Przebendowski, którego asindziéj instygujesz — odezwał się Paweł, występując — nic nie ma wspólnego z panem Serwacym, gościem naszym. Kowal zawinił, a ślusarza wieszać chcecie! Ja trzymam z przyjacielem moim, panem Serwacym Przebendowskim, i ze czcigodnym gospodarzem naszym, i głośno deklaruję: kto inaczéj sądzi, ten kiep!
Minkiewicz, który już jednego trochę przyschłego guza na łbie miał, plunąwszy w garść, szabli dobył, zawrócił się do Pawła i krzyknął:
— Sameś taki!
Już na niego sunął, gdy Przebendowski, blady z gniewu, żując jakąś żujkę straszną, wpadł pomiędzy nich.
— Ja jestem tym Przebendowskim, którego waść honoruś tknął — zawołał — a kto czci domu i rodu mojego uwłacza, ten krwią obrazę zmyć musi. Ale tu, czasu godów, ani miejsce, ani pora. Służę waszmości po trzeźwemu jako chcesz, pieszo, konno, na pistolety, na szable, i nie do piérwszéj krwi, ale bodaj do kropelki ostatniéj! Ale nie tu — ano jak na szlachtę przystało, wyspowiadawszy się i komunią świętą przyjąwszy, wyjdziemy w pole. Niech Bóg sprawę naszę osądzi i krzywdę moję pomści.
— Dobrześ rzekł! święcieś powiedział, — wtrącił podkomorzy. — Non est locus, non miscantur sacra profanis. Zechcecie się spróbować, nikt nie broni, a mięsopustu mi i godów braterskich, agapów miłości i zgody, pan Minkiewicz psuć nie ma prawa!
Minkiewicz może niespełna zrozumiał, ale inni go obstąpiwszy, hamowali i odgrażając się a klnąc, począł skonwinkowany szablisko do pochew napowrót wkładać. Lecz ręka strudzona nie służyła mu i we trzech pomagając, ledwie, z wielkim trudem, wepchnęli ją na spoczynek.
Gintowt ciągle stał z kielichem i krzyknął ogromnie podniesionym głosem:
— Kto mnie kocha, ten ze mną pije pana Serwacego Przebendowskiego zdrowie. Vivat!
Minkiewicz, mrucząc, usunął się do kąta, czapki tylko szukał i chciał się wynosić precz: inni pili, z hałasem i okrzykami niezmiernemi, zdrowie Serwacego, Pankracego, Bonifacego, i z kolei znowu ściskali gościa, całowali, obléwali, a niektórzy mu wieczną przyjaźń i afekta poprzysięgali.
Połubiński, który się absentował tak zręcznie, gdy było mu z tém dogodniéj, wystąpił teraz gorąco.
— Panowie a bracia — zawołał. — Spodziéwam się że mnie znacie, żem ja kość z kości waszych, nie żaden regalista, Sas, przekupiony kortezanin. Otóż ja za mojego przyjaciela Przebendowskiego sumieniem, honorem, wszystkiém co mam ręczę, iż choć z Drezna jedzie, ale czysty jest jak łza! Daj nam Boże takich jaknajwięcéj!
— A podskarbi dlatego szelmą jest! — krzyknął nagłos Minkiewicz, który ciągle jeszcze czapki szukał. — Com rzekł raz, to trzymam.
— I z tego mi waść zdasz sprawę! — odezwał się Serwacy — nie daruję! Podskarbi benefaktor i opiekun mój, stoję za niego, jak za ojca! Zdasz sprawę.
— A zdam, zdam! — odparł Minkiewicz — zdam gdzie i jako wola. Nie cofam i nie cofnę co się rzekło, kobyłka u płota. Sto diabłów zjadłeś z podskarbim swoim!
Zahukano wnet Minkiewicza i wyprowadzono za drzwi. Szlachta obstąpiła Przebendowskiego i Połubińskiego. Nieszczęśliwego turbatora dwóch ująć musiało pod ręce i wywiodło do alkierzyka, gdzie go spać położono, czego widać mocno potrzebował, bo ledwie głowę do poduszki przyłożył, kamiennym snem zasnął.
Serwuś tymczasem, na wstępie samym tak burzliwie i injuriose przyjęty, nie mógł przyjść do siebie, kipiało w nim. Nie umiał się téż oprzéć naleganiom i, choć pijaństwem się brzydził, kilka kielichów wychylić zmuszony, czuł że to wino na czcze serce w głowie mu się odzywać zaczynało.
Bracia szlachta — a było jéj tam dosyć z pod Lidy, Oszmiany i od Wilna, starych konfederatów, żołnierzy, chorążych, rotmistrzów i z tych co pod Oskienikami bywali, i z tarnogrodzkiego związku — gdy posłyszeli że Połubiński z Przebendowskim z Drezna jadą, zaczęli ich obstępywać, dopytując o króla, o jego doradzców, a szczególniéj o Fleminga, którego zaczepiano zrazu.
Że z powodu zajścia z Minkiewiczem zaglądanie do antałka chwilowo jakoś ustało, a widok szabel trochę wytrzeźwił, wzięto się do polityki z gorącością wielką. Serwacy, wygadawszy się na wstępie, milczéć wolał. Paweł, ośmielony, puszczał wodze językowi. Serwacy go nie spytał nawet o wytłumaczenie, jakim sposobem podkomorzy za Flemingiem zpoczątku się ogłosił. Rzecz już była jakby ubita, a gospodarz, zupełnie zmieniwszy teraz opinią, po wystąpieniu Przebendowskiego, w jego myśl się odzywał. Stało się to i tak nagle i tak łatwo, że Serwacy pojąć tego nie mógł i gryzł się tém, widząc jak ci, co za przewódzców byli miani, sami nie wiedzieli dokąd iść i za kim.
Pan Gintowt-Dziubiński, usiłując skutek piérwszéj swéj ekspektoracyi zatrzéć, lubując się przytém w wymowie własnéj, głos zabiérał i perorował. Szlachta téż mu stale potakiwała. We wszystkiém tém jednak ciągu ani ładu nie było za trzy grosze.
Vana sine viribus ira! — mówił, próżny kielich podnosząc do góry, Gintowt. — Myśmy dotąd słabi, a możnowładzców prepotencya rzeczpospolitą do zguby prowadzi. Jawna to i oczywista. Od początku tego nieszczęśliwego panowania cierpimy, walczymy, drą nas ze skóry, mało już do kija i torby nie przywiedli Sasi, a co się dźwigniemy nieco armati i o prawa nasze upominać zaczniemy: redde mihi legiones, wnet pacyfikują, rozbrajają, aby znowu na karki nam siedli. Tak, tak, panowie senatorowie przekupieni wszyscy do nogi, a który z nich przy prawach rzekomo stoi, to dlatego tylko, aby nas łatwowiernych pochwycił i prowadził kędy chce, a potém sprzedał na targowisku, jak barany.
— Święte słowa podkomorzego — podchwycił ogromny drab, a był-to sławny rotmistrz związkowy Blacha, z wąsem po pas, kuso odziany, łysy, z krésą przez łeb — święte słowa podkomorzego. Żal a żal żeśmy, podczas gdy w rękach naszych byli, dwu największych zdrajców nie rozsiekali, jak im należało: hetmanów Pocieja i Sieniawskiego. Puściliśmy ich impune, a teraz nas Sasów oddali bezbronnych. O, pókim żyw, nie opłaczę tego, że mi się Pociej wymknął — dodał Blacha, wąsa zwijając na palec — bomci go ot, ot, miał prawie w łapie.
— Jakże to było? jak? — zawołano z kątów.
Blacha, który już pewnie setny raz to opowiadać musiał, splunął i wąs puściwszy, a z kielicha zaczerpnąwszy weny, gdy się ciszéj zrobiło w izbie, miał począć. Ktoś tylko na palcach szedł do antałka, więc kilku w téż ślady; aż nareszcie uspokoiło się i mówił:
— Pocieja tego i Pociejową zdawna my znaliśmy. Jéjmość, szatan nie baba, królewska i wszystkich Niemców miłośnica, starego męża wodzi, jak chce. Ten jéj na wszystko pozwala. Sztuki ich widzieliśmy wcześnie, bo go nieprzyjaciele, dawni hetmanowie, Wiśniowiecki i starosta bobrujski Sapieha, połapali na nich i światu je ogłosili. Stchórzył stary, widząc że mu wojsko nie wierzy i innych sobie bogów szukać myśli. Przypadł najprzód do obozu naszego w wigilią św. Anny, a co miał siebie oczyszczać, to ze złości i rankoru nas zbezcześcił i złajał. Ano mu tu gorąco było i widząc że ani święty Boże nie pomoże, bo się do niego brać poczęto, nie zaznawszy miejsca, do Łęczny zemknął.
Ledwie że od nas pierzchnął, gdy lewe skrzydło huknęło za powodem poczciwego Antonowicza, sapieżyńskiego porucznika: „Ruszać po strażnika Potockiego (który był we wsi sąsiedniéj) i marszałkiem go ogłosić!“
Śpiącego wzięli Potockiego i, choć nie bez guzów i hałasu, zaraz go okrzyknęli.
Królewska tedy i Pociejowska sprawa źle stała; dano pisarzowi koronnemu znać, aby Pocieja miał na oku, gdyby do Lublina chciał czmychać.
Tymczasem hetman po swojemu, na frasunek ów wielki, bo już czuł, że koło niego kręto być poczynało, z hetmanem polnym Rzewuskim pili na zabój. Tam go już Sulistrowski i Humiecki na oku mieli, przybywszy z obozu, aby go potém pijanego jak barana wziąć.
Późno w noc pijany Pociej do Łęczny powrócił i poszedł, nie rozebrawszy się, spać.
Posłano Antonowicza w kilkaset koni, aby go zaraz wziął. Ten, choć pośpieszał, dopiéro nocą w Łęcznie stanął, a co miał wprost na kwaterę hetmana iść, zabłądził w drugą ulicę. Tymczasem od onych kilkuset ludzi wjeżdżających tumult się stał; obudziła służba Pocieja, aby się salwował, bo zmiarkowali, co się święci. Ten jak stał, z łóżka się porwawszy, ledwie opończę narzuciwszy na się, na koń zaraz siadł i wpław przez Wieprz puścił się, Tatarów swoich, w kilka chorągwi stojących na drugim brzegu, zaklinając, aby z nim trzymali i stanęli w jego obronie.
Ale z nimi się poszkapił. Pamiętni Olkienic, Tatarowie ani myśleli swojéj skóry za niego nastawiać; wystąpił do niego Adamowicz porucznik i zawołał, na gościniec skazując:
— Jedź wasze na złamanie karku, jedź, a pokój nam daj. Puszczamy cię wolno, życie ci darujemy. Boć w ręku naszych jesteś. Pociej téż, reszty nie pytając, w dziesięć koni z Ogińskim ku Lublinowi się puścił, z duszą na ramieniu.
Mnie właśnie pan pisarz koronny, o wszystkiém uwiadomiony, zawoławszy prędko do siebie, powiada:
— Blacho serdeczny, dobierz sobie najlepszych ludzi i konie, na rany Pańskie, szlakiem lubelskim ruszaj, goń co żywiéj, ażebyś mi zdrajcę Pocieja wziął i tu przystawił. Jak nie ty, to już nikt.
Ledwie to posłyszawszy, piorunem się rzuciłem. Konie były szczęściem pokulbaczone, ludzie gotowi. Cwałem gnamy na szlak. Ano, licho nadało, baba z wiadrem drogę przeszła i wymknął się nam hetman. Bylibyśmy go nawet nie widzieli, gdyby mi się śród drogi jeden z ludzi jego nie natknął. Przyparliśmy go i wzięli na spytki: gadaj! Wyśpiéwał nam zastraszony, że Pociej już przed nami gnał do Lublina, co koń wyskoczy.
Zrobiło mi się strasznie markotno, ale nie żałując ni siebie, ni koni, poparliśmy wcwał za nim.
Stojowski, szczęśliwszy odemnie, odsadził się naprzód, na oko go wziął i dopędził na moście w Lublinie.
Wtém jednemu z Pociejowskich ludzi koń padł na samym moście, jakby naumyślnie, i Stojowskiego zahamował, bo drogę mu zawalił. Ogiński, który z hetmanem był, widząc że im już na szyi siedzą, z pistoletu palnął i konia dereszowatego pod Stojowskim ubił. Gdym dopadł, już Pociej, w miasto się dostawszy, jak kamień w wodę znikł. Gdy my ze Stojowskim na moście przez padło to się przedziéramy na gwałt, a tu już nam przed nosem bramy zamknięto.
Póki żyw tego nie opłaczę, że mi uszedł — dodał Blacha. — Klnę się na rany Pańskie, że gdybym go był ujął, nie żywiłbym pewnie, i byłoby mu to, co dereszowi Stojowskiego!
Śmiać się wszyscy poczęli.
— Było tylko troszynę poczekać, a lepszego nosa miéć — dodał z boku jeden — bo go zaraz niebawem Fleming z Szaniawskim, wąsy mu ogoliwszy, perukę na głowę nadziawszy, jako Sasa do Markuszowa wyprawili.
— Miał się jednako Pociej zpyszna — dodał podkomorzy — bo go i Sasi przyjęli, jak należy takiemu, co na dwu stołkach siedzi.
— Ja się jeszcze spodziwwam z pomocą Bożą doczekać — rzekł Blacha — że go na gorącym uczynku złapię, bo jak konspirował, tak konspiruje! Naówczas ja w tém, że mi cało nie ujdzie. Żonka téż po nim płakać nie będzie, chyba po służbie wojskowéj.
Śmiano się znowu.
— Toż samoby i Sieniawskiemu należało — podparł gospodarz; — obaj jednego warci. Sieniawski, magni nominis umbra, byłby i tak przypłacił głową, gdyby nie dyamentami kameryzowana szabelka, którą, oddając się w niewolę, wręczył panu pisarzowi koronnemu. Ta go salwowała.
— A trzeciego do nich Fleminga na przyprzążkę dać trzeba — zakrzyknął Blacha — ten to jest, ten, co ich wszystkich do złego na pokuszenie wodzi i faktor a autor wszelkiego zła, jakie się u nas dzieje!
— Flemingowi — dorzucił drugi — jako szatanowi-kusicielowi, który dusze na szwank wystawia, ludzi przekupuje, frakcye w kraju nieustannie wikła, temuby się więcéj i gorzéj należało, niż im wszystkim! Z niego, jako ze źródła, wszelka sprośność płynie.
Podkomorzy chrząknął; zwrócono nań oczy.
— Za pozwoleniem — rzekł — co się tyczy Fleminga, choć mnie pan Przebendowski nauczył, co o nim trzymać, distinguo. Kiedy mnie Sieniawski, Pociej, Szaniawski, Gałecki, Lubomirscy zdradzają, co z téj ziemi wyrośli, co z niéj żyli, co dziećmi jéj są, nie przebaczam, choćby na gałąź. Co innego z owym Flemingiem: obcy człek interesa pana swego per fas et per nefas sprawuje, za skórę nam zaléwa, aleć to nieprzyjaciel i kwita. Przed tym respekt miéć można, jako przed statystą.
Wszczęło się tedy w téj materyi rozgadywanie wielkie, odgróżki na magnatów straszne, czego pan Serwacy milczący słuchał z satysfakcyą, choć często go kolnęło co w bok, bo i tu na fałszywych nutach nie zbywało.
Ten i ów, co na przekupstwo panów narzekał, w rozmowie się sam zdradzał, że się dał siwą kobyłką, albo pasikiem skaptować i taki był, jak i oni.
Hałasy się poczynały znowu. Niektórzy bronili kondemnowanych i wyjątki z nich czynili. Ten dla Sapiehy, protektora swojego, egzempcyą chciał czynić, inny Ogińskiego uniewinniał. Niektórzy zapalczywi, co żadnych stosunków nie mieli, potępiali ryczałtem.
Parę razy zerwała się szlachta do kłótni, głosy podniosła krzykliwe; rwali się do rękojeści, plując w dłonie, ale do niczego nie przyszło. Rozchodzili się cali, pięściami sobie tylko i palcami nagroziwszy, a zapijając rychło na zgodę.
Tymczasem, gdy się to tu dzieje, ilekroć drzwi się naprzeciwko otworzą, słychać jak basetla burczy, dudka piszczy i cymbały pobrzękują, a młodzież podłogę wybija obcasami.
— Chodźmy-bo na przeciwek! — szepnął pan Paweł. — Jużci się potrzeba i podkomorzynie przedstawić i z pannami poznać. Będą się baby gniéwały, a miéć je przeciw sobie niedobra rzecz. My obaj latami się więcéj kwalifikujemy do tamtéj izby, niż tu między szpakowate sensaty.
— A daj ty mi święty pokój! — oparł się Serwacy. — Jako żyw nie chodziłem nigdy w tańce; ani umiem, ani lubię. Wilkiem nie orać.
— Ale podkomorzynę w rękę pocałować i respekt jéj oświadczyć, będąc w jéj domu, konieczna rzecz. Chodź! — powtórzył Paweł. — Powiedzą na cię, że z Drezna jadąc od perfumowanych Niemek, naszemi kobiétami gardzisz. Wezmą to za despekt, jak Bóg miły!
Nie było tedy co robić. Porzuciwszy rozprawiających o polityce, którzy obu panów hetmanów wielkich, bodaj nawet z polnymi, chcieli koniecznie na bigos posiekać, powlekli się przez sień do pokojów, w których muzyka żydowska brzmiała.
Tu tłok był niemniejszy. Sprzęty wszystkie precz powynoszone, lub pod ściany pousuwane, jako tako w ciasnocie kręcić się dozwalały. W trzech izbach niewielkich tańcowano przy jednéj kapeli, która się w pośrodku mieściła. Gorąco było straszliwe, a gdy dla wpuszczenia swiéżego powietrza drzwi na chwilę otworzono, ciągnął wiatr ostry i z sieni zapachy wszelkie, nienajlepsze.
Szło mimo to raźno i wesoło. Przybyłym trudno się przyszło przebić do podkomorzyny, która w drugim końcu ze starszemi paniami zajęta była rozmową. Pani-to była już poważnego wieku, cokolwiek ułomna i na jeden bok pochylona, co dopiéro w późniejszych latach widziéć się dało, z twarzą pomarszczoną, ze staroświecka ubrana, wielce uprzejma, śmiejąca się, wesoła.
Zobaczywszy pana Pawła zbliżającego się z Serwacym, który, choć z wielkiego świata przybywał, wcale niepocześnie wyglądał ze swą długą figurą, podkomorzyna poczęła ku sobie nawoływać Połubińskiego, znaki mu dając.
— Jak się asindziéj masz? — odezwała się wesoło. — Dobrze to żeś dziś na mięsopust nie omieszkał, a i tancerza nam choć jednego przywiózł, bo na nich dziéwczętom zbywa. Bóg zapłać!
Posłyszawszy potém nazwisko Przebendowskiego, podkomorzyna zaraz cóś poczęła o familii i miała wpaść na regestr babek i prababek, skoligaconych z powinowatymi różnych Przebendowskich, ale jéj wywodu dokończyć nie dano. Nadbiegła zdyszana jedna z córek, panna jak łania, zarumieniona nie już jak róża, ale jak piwonia; nadszedł za nią młodzieniec; w tańcu cóś wykrzykiwać zaczęto i śmiać się.
Serwacy, rad że dywersyą uczyniono, korzystając z niéj, wysunął się i cofnął ku ścianie. Aliści zaledwie się tu zrejterował, na miejsce, jak mu się zdawało, bezpieczne, gdy panna jakaś dorodna, śmiała, całkiem mu nieznajoma, z pośpiechem, gwałtownie go za rękę pochwyciła i do mienianego pociągnęła. Nim Serwacy miał czas usta otworzyć, opatrzyć się co się z nim działo, stał już w kole, nie wiedząc co poczynać. Popychano go zewsząd.
Wtém go mężczyźni i panny to z téj to z drugiéj strony jęli brać, chwytać, rzucać, ciągnąć; znalazł się na drugim końcu izby, nie wiedząc jak i dlaczego. Tu dopiéro porzucono go — odetchnął.
Pot z czoła ociérał, gdy śliczny mężczyzna, jak lalka strojny, ubrany kuso, z wąsikiem do góry, oko czarne, usta różowe, pod szyją spinka rubinowa, chłopiec choć malować, zawołał, przypadając do niego:
— Jezu! Marya! Serwacy! a ty tu zkąd spadłeś, kochany drągalu?
Nie mógł zrazu poznać mówiącego Przebendowski, ale wnet wpatrzywszy się, przypomniał kolegę z ławy szkolnéj od jezuitów, Derengowskiego.
Zaczęli się ściskać.
— Co ty tu robisz?
Serwuś onieśmielony, kwaśny z powodu awantury z Minkiewiczem, odparł sucho:
— Albo ja wiem? Wpadłem tu jak piłat w credo.
Poszli, pobrawszy się pod ręce, do kąta, gdzie się rzecz wprędce wyjaśniła. Derengowski był chłopak przylepka, serdeczny. Do nauki nie miał nigdy zbyt wielkiego pochopu, ale do kobiét trudno mu równego znaléźć było. Wioskę miał co się zowie piękną, drugą jeszcze lepszą pod dożywociem matki; gadano że się chciał żenić, więc matki koło niego skakały, bo się i podobać umiał i u ludzi miał opinią, że zajdzie daleko.
— Serwusiu, bratku kochany — odezwał się, rozpytawszy, Derengowski — jeżeli ty na ich konie rachujesz, że ci ztąd dadzą, to się omylisz. Ja ich znam, ani myśl o tém. Innego czasu zawsze u nich szkapy w rozgonie, a teraz, gdyby strzęśli wszystkie szopy, nie znajdą chyba ostatnie chabety, co na drugiéj mili ustaną. Jak się wyskaczemy, jutro, najdaléj pojutrze, ja cię biorę ze sobą i trzepiemy do Wilna. Konie mam, co im skrzydeł tylko brak, a w powietrzeby uniosły.
— Na Boga, człecze! — krzyknął Serwacy — jam się już i tak opóźnił, a jutro, choćby przyszło pieszo, muszę w dalszą drogę.
— No, na piechotę poszedłszy, nie wiele zyszczesz — zaśmiał się Derengowski. — Spuść się lepiéj na mnie, ja nie zawiodę. Inaczéj nie może być.
Obawiając się, aby go znowu która z panien nie pochwyciła do tańca, Serwuś po rozmowie, pod ścianami się przesuwając, dopadł jakoś szczęśliwie do drzwi i na przeciwek powrócił. Tu dopiéro odetchnął.
Zastał rzeczy w tym stanie, w jakim je był porzucił, z małemi waryantami. Ci co wprzód spali, obudziwszy się, poczęli pić, bo im w gardłach pozasychało; drudzy, co się już dobrze napili, pousypiali. Podkomorzy Dziubiński jeden wytrwale dotrzymywał wszystkim kielichem i fakundą. A był właśnie w trakcie opowiadania o nagniotku królewskim, na który nastąpił, o tańcu niedoszłym z panem Flemingiem i o noclegu na bryce w Morycburgu. Przed chwilą dokończono zaledwie rozprawy o hetmanach, o przekupionych przez Sasów senatorach i o niebezpieczeństwach, na jakie złota wolność rzeczypospolitéj była narażoną, a wnet po opowiadaniu podkomorzego, rozpoczęto interum interumque toż samo nanowo.
Serwacy doznawał dziwnego wrażenia wśród téj szlachty, ku któréj mu się serce rwało, jako do obrońców i stróżów, stojących na czatach praw dawnych rzeczypospolitéj. Wrzawliwe te jednak odgróżki, łajania, narzekania, wydawały mu się czczą i mętną gadaniną. Nie było w tém ładu ani składu, a buta straszna; każdy chciał być piérwszym, nikt posłusznym i karnym.
Zrobiło mu się, słuchając, przykro i boleśnie jakoś, jakby kto piołunem napoił.
Toczyło się wciąż jedno gadanie o egzorbitancyach i ekscesach Sasów, narzekania na magnatów; każdy do tego zmierzał tylko, aby sam był wolny od wszelkich ciężarów, choćby te spadać miały na drugich.
Chwalił się jeden że się wykupił, drugi że się wyprosił, trzeci że się wykłamał i znajdowano to bardzo piękném. Opowiadali sami, jak się przed panami płaszczyli, za oczy potém psy na nich wieszając.
Serwacemu brwi się marszczyły okrutnie, a we wnętrzu mu wzbiérało, jakby znów miał z czém wybuchnąć, prawdą sypiąc w oczy. Szczęściem, nim rozżuł co miał powiedziéć, okazya minęła i wzburzenie przystygło. Podkomorzy zaś, obaczywszy gościa na uboczu stojącego, zasępionego i samotnego, i przypisując to zadarciu się z Minkiewiczem, obrócił się doń z pytaniami o Dreznie i królu jegomości nanowo. Wszyscy się tedy za jego powodem zwrócili do Przebendowskiego. Ale Serwacy nie czuł w sobie najmniejszéj ochoty do szérokiego rozpowiadania i zbywał półsłówkami.
Najbardziéj szlachtę intrygował i niepokoił Fleming, którego instynktowo obawiano się najmocniéj. Wieści o jego robotach, dla wprowadzenia absolutum dominium, rozpowszechnione były. Gdy tej materyi tknięto, Przebendowski z poczucia obowiązku już się nie powstrzymywał i rzekł:
— Jeżeli my lepiéj niż dotąd bronić się nie będziemy umieli, pewna rzecz że Sasi kraje rzeczypospolitéj zagarną i dziedziczne z nich sobie państwo uczynią. Nie jest-to żadną tajemnicą, że tego chcą, do tego dążą i zdawna nad tém pracują.
— Ale zjedzą diabła, niżeli tego dokażą — odezwał się podkomorzy, pięścią w stół uderzając. — Oczy się nam coraz bardziéj otwiérają, choć innych, tak jak i mnie w Dreznie, usiłują obałamucić, że ten i ów naszéj wolności chce bronić! Tarnogrodzka konfederacya nauczyła nas, że siłę mamy, a gdyby nas nie sprzedali magnaci przy pacyfikacyi, koniecby już był konszachtom.
— Koniec końcem pacyfikacya — dodał Serwacy — doprowadziła do tego tylko, czego oni chcieli i co im, nie nam służy: do oddania komendy nad cudzoziemskim autoramentem Flemingowi. Teraz on nas ma w garści.
Huknęła szlachta ze wszystkich kątów:
— Zwiążemy się, nastaniemy, hetmanów zmusiémy, żeby dany skrypt odebrali. Inaczéj nie będzie. Odebrać! odebrać!
Serwacy, choć słyszał te odgróżki, niedowierzająco się rozśmiał i głową pokiwawszy, wycofał. Jawném dlań było, że to co mu Paweł powiadał o kierownictwie podkomorzego, o robocie szlacheckiéj silnéj i krzepkiéj, z jego własnéj imaginacyi było wzięte. Nie wiedziano co poczynać i każdy szedł samopas, na kogo innego się oglądając. Z tego wszystkiego co się tu odzywało, ścisnąwszy to razem, Serwuś kropli lekarstwa wyciągnąć nie umiał. Gorycz i smutek coraz go mocniéj opanowywały.
Gdy tak bałamucono, choć nikt po późnym obiedzie głodnym nie był, ani się mógł skarżyć na pragnienie, nadeszła chwila wieczerzy, a służba zaczęła sumarycznie czynić przygotowania do posiłku, gościom strudzonym należnego. Serwacy, który był nawykł patrzyć na zastawy stołowe, w Dreznie z wielką elegancyą i przepychem wszędzie się rozkładające, zdumiał się spartańskiéj prostocie zamożnego szlacheckiego domu. Prawda że na taki tłum ludzi i najazd niełatwo było starczyć kredensem pańskim nawet, ale i nie troszczono się o to wcale. Misy i talérze najróżnorodniejsze rozstawiono na obrusach, już noszących na sobie ślady jawne burzliwego obiadu. Honoratiores od wyższego końca dostali widelce i noże, na resztę rachowano, że bez widelca z pomocą palców wyśmienicie się obejdzie, że nóż miéć przy sobie powinna, bo bez tego nikt z domu za próg nie ruszał, a more antiquo łyżka téż za pasem być musiała, jeżeli nie za cholewą.
Po piérwszych przygotowaniach, poczęły z kuchni wyjeżdżać półmiski, misy, wazki i różnokształtne gliniane naczynia, pełne mięsiwa, mocno korzeniami zaprawnego i zawiesistemi podlanego sosami, pieczenie, zrazy i kluski. Solone ogórki w znacznéj téż ilości rozstawiono na stołach, a nim do nich przystąpiono, ukazały się flasze z wódką. Wódka, aqua vitae, i dla konkokcyi i dla osadzenia winnych waporów, zdaniem podkomorzego (który, głosząc to, po brzuchu się klepał i po piersi gładził) była jedyną.
Nikt aksyomatowi temu ani śmiał przeczyć. Naturalném wystąpieniem szły ogórki, które wkrótce znikły zupełnie, tak chciwie je chwytano. Wszyscy czuli potrzebę téj ochłody, a że kwaszone ogórki z koprem pani podkomorzyny na okolicę sławne były, nie starczyło ich miłośnikom tego specyału.
Potém wszyscy z rozbudzonym apetytem przysunęli się do mięsiwa, a pan Serwacy byłby może, choć głodny, nie dostał się do misy, gdyby go Paweł nie protegował. Zjawił się téż tu, wytańcowawszy, Derengowski do wódki i ogórka, razem z drugim towarzyszem, biorąc Przebendowskiego pod opiekę i sadząc go między dwu. Głód więc naostatek mógł nasycić, choć na duszy było mu ciągle smutno.
Dokoła panowała wesołość, jak za dobrych czasów; rozmowa od nieprzyjemnych i frasobliwych politycznych kombinacyj wnet przeszła, juvante aqua vitae, na wesołe opowiadania i dykteryjki tłuste, żołniérskie figle i trefne żarciki. A że kobiét u stołu nie było, bo te z młodzieżą jadły osobno naprzeciwko, puszczali sobie cugle panowie bracia, aż się Serwuś skromny wstydzić musiał i rumienić, oczy spuszczając. Odwykł był od tego zamaszystego i rubasznego paplania.
Co ogórki naprawiły, trzeźwiąc, wino po mięsiwie do dawnego stanu przyprowadzać zaczęło znowu. Zaszumiało w czuprynach. Podkomorzy wnosił szlacheckie zdrowia jedne po drugich. Wrzawa znacznie urosła.
Minkiewicz ów, którego gwałtem spać położono, czy hałasem przebudzony, czy przedziwnym instynktem wieczerzy, któréj woń się po całym domu rozchodziła, jak upiór powstający z grobu, nagle się zjawił w progu.
W głowie miał piérza pełno i fizys brzydko zmienioną; na nogach jeszcze się chwiejąc, zbiérał myśli. Widać było że niedobrze sobie przypominał, co się stało przed parą godzinami, a wiedział że cóś przeskrobał. Dopiéro po twarzach i ludziach zbiérał reminiscencye.
Milczący, ziéwnąwszy i przeciągnąwszy usta parę razy, poszedł i on do stołu, jakby nigdy nic, i wcisnął się między dwu krewniaków, domagając strawy powszedniéj.
Nikt mu nic nie powiedział, on téż nikomu ani słowa; Serwacy tylko, zobaczywszy go, żachnął się, podkomorzy parę razy nań przez ramię spojrzał i na tém się skończyło.
Drugiego dnia, pod wieczór, Derengowski nareszcie gotów był do drogi, i jak przepowiedział, ponieważ koni nie było do Wilna, Serwacego zabiérał ze sobą. Pamiętny jednak wyzwania, Przebendowski nie wprzód się chciał wybrać, ażby Minkiewicza wyszukał i o czas i miejsce z nim się umówił. Szukano go po całym dworze, na folwarku, na saniach w podwórzu, po kątach najciemniejszych: znikł jak kamfora. Nikt nawet powiedziéć nie umiał, co się z nim stało. Dopełniwszy tego obowiązku, Przebendowski ze spokojném sumieniem do Wilna wyruszył.




Hetman Pociej przebywał podtenczas w Wilnie, a co dziwniejsza, znajdowała się z nim razem i pani hetmanowa, chociaż małżeństwo najczęściéj każde z osobna swoim dworem mieszkało.
Przypisać to należało najprzód pilnéj potrzebie doziérania hetmana, aby się nie wdał w kompromitujące ze dworem konszachty, następnie mięsopustowi, bo pani hetmanowa bawić się lubiła i była nawykła, a na wsi nigdy miéć nie mogła tylu koło siebie ludzi i tak dobranego towarzystwa, jak w mieście. Obyczaje królewskie odbijały się w społeczeństwie; przepych i balowanie stało się koniecznością, szczególniéj dla pań, co jak Pociejowa, życia drezdeńskiego i warszawskiego skosztowały.
Pałac państwo Pociejowie mieli w Wilnie przy ulicy Zamkowéj, kędy i warty regiment buławy wielkiéj litewskiéj zaciągał przed hetmanem, i wojskowi się wszyscy gromadzili.
Już dla samego wysokiego dostojeństwa swego, Pociej musiał żyć wielkim dworem i wystawnie, a przepych oboje państwo lubili, choć niebardzo nań starczyło, bo znaczne dobra mocno były odłużone. Saméj pani dopomagała pensya przez króla przed laty kilką wyznaczona, hetman zaś miał także od dworu w dobrach wyposażenie znaczne.
Od czasu jednak pacyfikacyi ostatniéj, szło jakoś coraz krzywiéj i trudniéj. Duszą i ciałem hetman królowi i Flemingowi rad był służyć, ale mu z pamięci nie wychodziło, jak przed Antonowiczem i Blachą uciekać musiał do Lublina, koniowi tylko zawdzięczając życie. Szlachta była dotąd na Pocieja oburzoną. Pani Pociejowa za to eksponowanie się mężowskie znajdując się zamało gratyfikowaną ode dworu, burczała na niewdzięczność króla i Fleminga, odwodząc męża od dalszego narażania się na niebezpieczeństwo.
Ona i pani hetmanowa Sieniawska właściwie na miejscu swych mężów buławami władały, rej wodziły nietylko w domu, ale w sprawach publicznych, nie dając ichmościom postawić kroku bez swego przyzwolenia. Powagą i surowością Sieniawska, śmiałością i energią wygrywała Pociejowa.
Maleńka, drobna, napozór słaba hetmanowa litewska, była jedną z tych kobiét, których nic złamać nie może. Sławna owa jéj podróż, odbyta z Friesenem konno, pocztą z Warszawy do Gdańska, a ztamtąd do Drezna, niczém jeszcze była przy innych wybrykach. Życie, jakie prowadziła, pełne było awantur najosobliwszych. Konia dosiąść, z pistoletu palnąć i w chwili gniewu rzucić się śmiało pomiędzy dobyte szable braci szlachty, wykłócić się, nie obawiając ani rzec, ani usłyszéć najgrubszego słowa, było dla niéj chlebem powszednim. Nie mogła żyć, ani długo wytrwać w spokoju, potrzebowała intrygi, jak ryba wody, plotek, jak ptak powietrza; cały dzień usta się jéj nie zamykały. Grała szalenie, rzucała pieniędzmi jak plewą, tak samo jak z niemi postępując z ludźmi, których do największych łask przypuszczała odrazu i z równą łatwością pozbywała się jedném słowem. Lubiła się dziwacznie stroić, chodziła chętnie po męzku, przebierała się po wojskowemu, szukała coraz nowéj rozrywki, a starszy dużo mąż, któryby jéj na żaden żywy sposób powstrzymać nie był wstanie, nawet się o to nie kusił. Miała swobodę zupełną. Dokazując co chciała i nie troszcząc się wielce o niego, pani Pociejowa panowała nad nim i, energią go przechodząc, prowadziła, jak się jéj podobało. Przekonaną była, że mąż winien jéj wszystko.
Teraz jednak obojga zachowanie na dworze drezdeńskim znacznie osłabło, groziło nawet przejściem w otwartą wojnę. Fleming, chociaż cenił słabego Pocieja jako narzędzie posłuszne, więcéj jeszcze wymagał od niego, niż on mógł uczynić. Życia już o włos nie postradawszy pamiętnego owego gorącego dnia letniego między Łęczną a Lublinem, Pociej musiał być ostrożnym. Siedział, bardziéj niż kiedy, na dwu stołkach.
Pani hetmanowa głośno się z tém odzywała, że Fleming i król dopuścili się srogiéj niewdzięczności i że czas było całkiem ich stronę porzucić. Odjęcie asygnacyj, które pewne korzyści i siłę dawały, przyprowadzało ją do pasyi. Zaklinała się, że męża do zupełnego zerwania z dworem doprowadzi. Hetman był odmiennego przekonania, sądził że i nadal należało króla oszczędzać, a szlachtę bałamucić, et haec facienda, et illa non omittenda.
Hetmanowa, słysząc to, a nie rozumiejąc po łacinie, pochwyciwszy tylko „facyendę,“ groziła mu, że się od szlachty facyendami dorobi losu Gosiewskiego.
Pociej lawirował; zrywać z królem nie mógł i nie chciał. Zdawało mu się, jak wszystkim ludziom niedeterminowanym w ciężkich razach, że okoliczność, losy, wypadki jakoś te rzeczy złagodzą, ułożą i pokombinują.
Przybywszy do Wilna, pan Serwacy odrazu do Pociejów wpaść nie mógł; musiał się wprzód rozpatrzyć, rozsłuchać, obrachować, w jaki sposób na cztéry oczy z hetmanową będzie się mógł zobaczyć. Nie było to łatwém.
Z Derengowskim się rozstawszy, tegoż dnia skromną zajął gospodę u dawnego znajomego, przyjaznego mu staruszka, byłego woźnego trybunalskiego, emeryta, który Serwusia jak własne kochał dziecko. On, żona i córka, którą dzieckiem znał jeszcze, serdecznie doń przywiązani byli. Z ich dworku na Zarzéczu mógł się niepostrzeżony na miasto wymknąć i na zwiady.
Około pałacu hetmana, oprócz straży regimentu wielkiéj buławy, mnogich różnéj broni wojskowych, suplikantów, wszelkiego narodu i moderunku ludzi, kręciło się zawsze mnóstwo panów, paniczów, młodzieży, pań i panienek przez dzień cały. Jedni do hetmana, drudzy do saméj pani, inni się cisnęli do kancelaryi.
Popatrzywszy co się tu święci, Serwuś mógł niemal zdesperować żeby się dostał do hetmanowéj, nie zwracając oczu na siebie i nikomu się nie zwierzając ze swego posłannictwa, zwłaszcza że wcale do pokątnych robót tajemniczych nie miał zdolności.
Tu do progu się docisnąć było trudno: popychano, rozbijano się, nie dopuszczano suplikantów; żołnierze, służba, dwór stały na straży. Szczęściem Przebendowski ze szkół jezuickich miał wielu znajomych i towarzyszów, rachował więc że i tu kogoś napyta. Tak się téż stało. Jak wprzódy Paweł i Derengowski, tak tu w progu pałacu spotkał go Puciata, który przy kancelaryi hetmana amanuensem był, do pisania listów i rozkazów.
Niepozorne to człecze tylko do pióra było zdatne, bo je Pan Bóg garbem obdarzył, z przodu i z tyłu, a wzrostem karlim, tak że nie pozostawało mu nic, tylko stan duchowny albo kancelarya. Szlachcic, choć dobrego imienia, był ubogi, dorabiać się potrzebował, głowę miał potemu i jak niepozornym się wydawał, tak do wszystkiego był zdolnym.
Zobaczywszy Serwusia, który jeden w szkołach z garbu jego nie drwił, ucieszył się Puciata.
— Serwuś! czy mnie oczy nie mylą? — krzyknął sam piérwszy, za poły go chwytając. — Zkąd się ty tu wziąłeś, i to jeszcze pod moją kancelaryą? Co ty tu robisz?
Najprzykrzejszém to było w położeniu Serwacego, który w prawości swego ducha kłamstwem się brzydził, że ten nieszczęśliwy list podskarbiny, z którym wydawać się nie mógł, zmuszał go do nieustannego wykręcania się fałszami. Lecz cóż miał począć, będąc zmuszony usługę oddać swéj dobrodziéjce?
Pytanie garbusa i rumieniec i bladość na twarz mu wywołało.
— Co ja tu robię? — odrzekł — co ja tu robię?.. Błąkam się, nie mając zajęcia.
— A podskarbi?
— Puścili mnie z kwitkiem.
Mówiąc to, Serwacy myślał, że to pewnie nastąpić musi.
— A cóż ty ze sobą myślisz? — pytał towarzysz.
— Sam jeszcze nie wiem — rzekł Przebendowski, rozpatrując się. — Ale tu u was ludno, ludno!
— U nas zawsze jak na jarmarku — rozśmiał się garbaty. — Albo to się darmo jest hetmanem? A tyś podobno przy podskarbinie był i marszałkował u niéj w Dreźnie, od czasu jak męża porzuciła. Prawda to?
— Ano prawda — głową kiwając rzekł, Serwacy. — Marszałkowałem czy nie, alem nad jéj dworem miał nadzór. Hej Puciata! Gdyby tak pani hetmanowa potrzebowała człowieka, możebyś mnie nastręczył?
— Ciebie? jéj? — rozśmiał się garbus, poglądając na niezgrabnego towarzysza i pochylił mu się do ucha. — Ani ty, ani ja do niéj się nie zdamy, ja zamały jestem, a ty zaduży. Ona potrzebuje około siebie chłopców krew z mlékiem dorodnych! Nie lubi patrzyć nawet na takich jak my, nie ujmując tobie, że cię ze sobą równam.
Serwuś ruszył ramionami obojętnie, nie dbał bowiem bynajmniéj o swą powierzchowność, o któréj gorsze miał może wyobrażenie, niż Puciata. Miał się za szkaradnie od natury upośledzonego.
Puciata nań patrzył długo.
— A zresztą kto ją wié? — rzekł — baba ma fantazye. Możebyś się ty jéj podobał przez to, żeś od innych różny. Kupić nie kupić, potargować można. Jeżeli chcesz, szepnę o tém pannie Rozalii, która u niéj jest wszechmocną, a na mnie łaskawą dosyć, jak na garbatego. Gdy się dowié żeś z Drezna i od podskarbiny...
— Słuchaj-że — do ucha mu się schylając, szepnął Serwacy — ja nie żądam więcéj, tylko żeby mi się sobie zaprezentować dozwoliła i audyencyą dała. Sam się zarekomenduję. Sprawę mnie zostawcie, bylem miał posłuchanie.
Puciata się zamyślił.
— Ano, dobrze — rzekł — ja ci to wyrobię.
— Byle prędko! — dodał Serwuś.
— Choćby jutro — odparł garbaty. — Panna Rozalia, gdy się dowié żeś Drezdeńczyk, przez ciekawość samę każe ci się stawić. Czy cię przyjmą, czy nie, zawsze będą chciały czegoś się dowiedziéć, bo my teraz ze dworem na bakier.
Choć rozmowa odbywała się w ganku, wśród ciągle przechodzących i popychających wojskowych, Serwacy z radości wielkiéj, że mu się tak powiodło, aż uścisnął garbusa.
— Gdzie i kiedy się mam stawić? — zapytał.
— Jutro, około dziesiątéj do kancelaryi, tu zaraz na prawo, na dole. Pytaj tylko o Puciatę, to pokażą ci.
Uścisnęli się raz jeszcze i Serwacy odszedł lżejszy, jakby mu ciężar wielki spadł z ramion. Przypomniał sobie teraz listy, które mu dał ks. Bildiukiewicz, aby w kolegium jezuitów wręczone zostały. Niebardzo mu się tam iść chciało, więc zbywał się co rychléj, aby głowę miéć wolną.
Z dawnych czasów był mu tu wielce przyjaznym ów jezuicki braciszek, stary ojciec Trzeciak, o którym Bildiukiewcz napomknął. Księdza Trzeciaka zwano ojcem, przez grzeczność dla jego wieku, chociaż święceń nie miał i kapłanem nie był, a w klasztorze pełnił skromne obowiązki szafarza, czyli ekonoma. Dosyć oryginalnym był ten pater Trzeciak; mógł się był łatwo na kapłana wyświęcić i wyższe w zakonie zająć stanowisko, ale nie chciał.
Człowiek był skromności i prostoty wielkiéj, dziwak zresztą. Dowodził że jako ekonom w klasztorze użytecznym być może, a do innych funkcyj pewnieby się nie zdał.
— Ile wydać powideł na nasze zgromadzenie — mawiał — to ja doskonale wiem, ale sumieniami rządzić inna sprawa. Do tego trzeba ludzi, co się na to zrodzili, ja do powideł tylko i do masła.
Ekonomował już tu od niepamiętnych czasów, gdérząc, podżartowując, prowadząc gospodarkę pilną. A niemała to była rzecz zarządzać bodaj ekonomicznemi sprawami takiego zgromadzenia, jakiém było pod owe czasy jezuickie kolegium w Wilnie.
Do ks. Trzeciaka ze wszystkich mu znanych dawniéj tu księży Serwacy miał najwięcéj poufałości i przywiązania. Stary go téż lubił za jego prawdomówność i sumienność, którą Przebendowski od młodości się odznaczał, a z któréj niegdyś go wyśmiéwano, znajdując ją przesadzoną.
Chociaż Bildiukiewicz wspominał o nim, jako o żyjącym, myślał tylko Serwacy, idąc do św. Jana, ażali staruszka żywym zastanie, bo przed laty, gdy z Wilna wyjeżdżał, Trzeciak już był bardzo podeszłego wieku, nogami suwał, wpół był złamany, ale jeszcze z kluczami u pasa i w ręku, z chustką długo wiszącą u boku, cały Boży dzień do późna po korytarzach, kuchniach i spiżarniach było go pełno.
Wszedłszy na podwórze, piérwszym którego spotkał był sługa klasztorny, stary także Byczek, stojący z miotłą pod bramą. Ten go nie poznał. Zapytał o ks. Trzeciaka czy żyje.
— A czemu nie ma żyć? — machając ręką, odparł stróż, który dla wielkiéj jego surowości ekonoma nie lubił — albo to tacy ludzie umiérają?
Popatrzył na przybywającego stróż i palcem wskazał na mieszkanie, które Serwacy znał dobrze. Szedł więc wprost do celi Trzeciaka.
Wiedział że to była właśnie najlepsza godzina, gdy staruszek, wszystko powydawawszy, zmęczony, zwykł był albo z książką w ręku spoczywać, lub kwiatkami się swemi zajmować, których okna miał pełne.
Gdy zapukał i wszedł, ojciec Trzeciak, siedzący u stolika, podniósł się na powitanie, ale go zrazu nie poznał. Oczy mu już niedobrze służyły. Dopiéro zbliżającego się po ruchach i po mowie przypomniawszy, zawołał:
— Co ja widzę? Serwacy? A ty niewdzięczny jakiś apostato, coś naszym chlebem i spokojem pogardził, co ty tu robisz?
Począł go ściskać i wnet sam usiadłszy, na stołek wskazał.
— Siadaj, gadaj, dopóki mnie kto nie wywoła. Jak ci się wiedzie? co tu robisz?
— Przedewszystkiém, ojcze kochany — odparł, dobywając opieczętowanego zwitka papiérów, Serwuś — oto z czém przybyłem. Ks. Bildiukiewicz kazał mi to oddać do kolegium.
I papiéry na stole położył.
— A tyżeś gdzie Bildiukiewicza widział? — zapytał, biorąc kopertę, ks. Trzeciak.
— W Dreznie, ztamtąd wprost jadę — odparł Serwacy.
— No, to czekajże — wstając z krzesła, odezwał się Trzeciak. — Kto wié jak to są pilne rzeczy. Primo loco, ponieważ cóś słyszałem, że się o listy opóźnione od Bildiukiewicza turbowano, odniosę je rektorowi. A może mu je sam doręczysz? hę?
— A nie. Nie mam potrzeby niepokoić ks. rektora.
— No, to pilnujże mi celi i siedź spokojnie, ja i dwóch pacierzy nie zabawiwszy, powrócę — odezwał się staruszek i suwając nogami, ruszył śpiesznie do drzwi.
Serwacy został sam. Cela ta, cisza klasztorna, sprzęt w niéj dawny, stojący na swém miejscu od lat tylu, przypomniały mu studenckie czasy. Westchnął do nich, jak się do ubiegłéj wzdycha młodości.
Eheu, fugaces labuntur anni. Doniczki z kwiatkami były nawet też same, czas nie sprowadził tu najmniejszéj zmiany, a na świecie?....
Nie mógł jednak długo nad tém rozmyślać i wzdychać, gdyż ks. Trzeciak natychmiast powrócił, od progu wołając:
— Kazał ci ks. rektor oświadczyć centum laudes, żeś się poczciwie sprawił; papiéry były potrzebne. Jeżeli nie masz upatrzonéj gospody, a zechcesz zjeść nasz skromny obiad zakonny, możesz i celę dostać u nas i do stołu siąść, póki sobie czego lepszego nie upatrzysz.
Serwacy podziękował, a starowana, z tą serdecznością, jaką miał dla całéj młodzieży, począł go badać. Więcéj doń zaufania zachował Przebendowski z dawnych czasów, niż do wielu innych ludzi; był téż w usposobieniu takiém, że rad się wygadać pragnął z tém, co się przez drogę w nim przyzbiérało, sam w myślach swych ładu nie mogąc uczynić.
Po nieco przeciągniętéj wstępnéj rozmowie o losach Serwusia, a jego zajęciach, o Dreznie i królewskim dworze, o który staruszek troskliwie się dopytywał, dusza się Serwacemu otworzyła. Nadto już temi czasy taić i kłamać był zmuszony; potrzebował się wyspowiadać. Począł więc otwarcie narzekać na to, jako Sasi spiskowali przeciw rzeczypospolitéj i na co się to zabiérało, że złota wolność przepaść miała w ich rękach.
Ks. Trzeciak, nic prawie nie odpowiadając, owszem tu i owdzie rzucając słówko, aby go pobudzić do szczérego wywnętrzenia, dał mu się spełna wygadać.
— Tak, moje dziecko — rzekł, wysłuchawszy — prawda że wolność, i do tego złota, jest-to bardzo piękne słowo. Ale czyś ty się téż kiedy zastanowił, co ono znaczy? Powiédz mi, na przykład, gdzie jest absolutna wolność, a tam, gdzieby ona była, czybyś żyć chciał i mógł? Wolnymi byćby mogli bez niebezpieczeństwa tylko dojrzali ludzie, a pokaż-że ty mi takich, coby, mając swobodę, zaraz jéj nie nadużywali. Dzieciom nie daje się ani trucizny, ani ostrego noża, ani zupełnéj swobody, boby karki pokręciły; tak samo jéj się dawać nie godzi i ludziom, co na złe jéj używają. Mówicie o swobodzie respubliki waszéj kochanéj. Hm! Jam-to téż szlachcicem był i za młodu powąchałem jéj. Stryja mojego ta szlachecka swoboda na sejmiku w kościele pozbawiła życia, ojciec porąbany ledwie uszedł z duszą. Tą swobodą pan wojewoda kijowski majętności nam zajechał i zniszczył, a w trybunale procesu z sobą przez lat dziesięć nie dopuścił. Tą swobodą, kochanie moje, gdy się trzeba było od najazdów bronić i nieprzyjaciela odpędzać, myśmy się zasłaniali, żeby podatku łanowego nie dać i ludzi do wojska nie wyprawiać. Nareszcie, szanowny mój Serwacy, téj swobody chce szlachta dla siebie, a dla chłopa jéj nie daje, a mieszczaninowi skosztować jéj wara! Chłop, gdy się odezwie że człowiekiem jest, którego Chrystus Pan tak samo odkupił krwią Swoją przenajświętszą, jak panów senatorów i karmazynową szlachtę, to go w łeb chama! Hę?
Serwuś milczał. Wszystko mu to wydawało się nowém, osobliwém, a wielce niepokojącém.
— Więc już — odparł po chwili — więc już mamy dać upaść u nas staréj rzeczpospolitéj, przez dziadów i pradziadów nam przekazanéj, a pójść pod absolutum dominium, w niewolę do Sasa?
— Hm, moje dziecko — rzekł ks. Trzeciak dobrodusznie, ja-bo ci powiem, że nie wiem doprawdy, gdzie niewola. Najgorsze poddaństwo grzechowi, pysze, samolubstwu, namiętności. A czemuby monarcha ojcem być nie miał?
Serwuś się uśmiéchnął, usta mu się rozwiązywały.
— Ojcze kochany — rzekł — dwóch nas tu tylko w celi jest, jeden Pan Bóg nas słyszy, mogę mówić otwarcie. Król nasz August tym ojcem, o którym mówicie, nie będzie dla nas, bo nim nie jest dla własnego narodu. Rozpusta, pycha, zbytki panują na dworze, a zgorszenie tylko spływa zgóry. Niéma tam świętego nic. Żony odbiérają mężom, dzieci rodzicom, aby je, sromotnie splugawione, rzucić potém na gościńcu. Lud jęczy, głodem mrze, a saski dwór bawi się i szaleje. Od tychże-to ludzi my zbawienia i poprawy spodziéwać się mamy? Przekupieni senatorowie mają nam dać lepszy porządek? Z nieczystych rąk ma nam urosnąć przyszłe szczęście i siła nasza?
Ks. Trzeciak, słysząc go tak zapalczywie mówiącego, bo Serwuś się zmienił zupełnie i dopiéro pod koniec téj perory, sam się jakoś zawstydziwszy tego co rzekł, począł głowę znowu chować między ramiona — ks. Trzeciak zaczął od tego, że go pocałował.
— Patrzajcie no! patrzajcie! co się z tego mruka zrobiło! Sit nomen Domini benedictum! A widzisz! z naszego to ziarna w tobie ta poczciwość urosła. Ale czekaj-no, com chciał mówić? Wspomniałeś o czystych ludziach i rękach czystych. Ślicznie!... Alboś słyszał lub nie o tym wielkim pisarzu, co historyi Francyi dał tytuł: „Czyny Boże przez Franków, dokonane.“ Gesta Dei per Francos. Czy myślisz że Bóg, który wszechmocnym jest, nie umié czasem najgorszemi narzędziami dokonywać rzeczy najcudowniejszych? Gdzie są ludzie, coby się czystymi nazwać mogli, i ręce, coby w obliczu Bożém czystemi były? A wiész-że ty ażali przez tych właśnie ludzi, którym się zda że oni dla siebie pracują, Bóg nie chce czego dla przyszłości uczynić? A jest-żeś ty pewien, że przeszkadzając im do zahamowania waszego nieładu i bezprawia, nie hamujesz opatrznéj i dobroczynnéj woli Bożéj?
— Ale, ojcze mój — zerwał się Serwuś — gdyby tak było, jakżeby człowiek ośmielił się krok stąpić? gdzieby drogi szukał? po czémby ją poznał? Cóś przecie robić trzeba.
— Ani przeczę — odparł, śmiejąc się, ks. Trzeciak — cóś robić trzeba, a wedle sumienia idąc, nikt nie grzészy. Tylkoby należało zawsze myśléć o tém, że ostrożność nie zawadzi i ważyć, co dobre, a co złe. Ratujcie rzeczpospolitą, kiedy chcecie, tylko patrzcie, byście wielkich słów broniąc, nie ujęli jéj siły do życia. Jabym ci powiedział dykteryjkę, ale cię znudzę.
— O nie — odparł Serwacy.
— Więc posłuchaj — mówił stary — trafiło się raz, że niewiasta jedna chorą była; lekarze jéj mieli eliksyr dać, któryby życie ocalił, ale go przyjmować nie chciała. Rada w radę, postanowili wlać jéj gwałtem. Chora poczęła krzyczéć, dopadli synowie w obronie macierzy, sponiewierali lekarzy i chora umarła.
Po chwili milczenia dodał ks. Trzeciak:
— Tak, tak, źle jest, moje dziecko, dużo złego wszędzie. Na dworze brud, który ścieka i spływa nadół, a na dole téż kałuże, z których zgniły opar idzie do góry.
Westchnął Trzeciak, a Serwuś, zawstydzony własném zuchwalstwem, upokorzony, milczał. Trwało to chwilę; lice się staruszkowi rozpogodziło.
— Rzeczpospolita otworem stoi — dodał łagodnie — już jéj części poodpadały, bośmy ich obronić nie umieli, kłócąc się ze sobą o prawa szlachty, o swobody, gdy życie trzeba było ratować. Elekcye nas zgubiły. Nielepiéj-że panów dziedzicznych miéć, obronę mocną i, dwa kraje związawszy, stać się mocarstwem znaczném, jakiém niegdyś byliśmy?
— A cóż po milionach niewolników? — bąknął, znowu się ośmieliwszy, Serwacy.
— Kochanku mój! — rzekł ksiądz — miliony niewolników macie i dziś przy złotéj wolności, bo chłop u nas nie człowiek, a szlachcic w ręku magnata, choć się wolnym mieni.
Na to republikanin nasz, który w starorzymskiéj historyi taki sam widział niemal porządek, jaki istniał w Polsce, inaczéj odpowiedziéć nie umiał, tylko się odwołując do swego prototypu.
— A Grecy i Rzymianie? — zawołał.
— Grecy i Rzymianie, mnie się widzi — rzekł staruszek — gotowali pole, na którém Chrystus miał zasiać ziarno. Inne czasy nadeszły. Nauka Chrystusowa przysposabiała libertacye i coraz je rozszérzała. Kościół i ołtarz, przy których wszyscy zarówno się zbiérali, swobodę zwiastował ludowi, a pana do jéj uznania sposobił nauką swoją. A no, o swobodzie wogóle mówiłem, co trzymam. Piękne to słowo do zagrzéwania umysłów ludzkich i więcéj nic. Vox, vox, praetereaque nihil.
Serwuś podniósł głowę. Pomieścić mu się w niéj nie mogło, ażeby cóś nad owę szlachecką wolność mogło być droższego.
— Swobody, jako żywo — dodał ks. Trzeciak — nigdzie niéma. Boicie się jednego pana, a słuchacie stu gorszych. W respublice lada warchoł rej wodzi, a przeczy mu kto... to go rozsiekać!
Zmilczał Przebendowski, potrzebując wszystko co posłyszał powoli przetrawić w sobie. Był nieco zachwiany. Myśli, które tu usłyszał głoszone śmiało, zupełnie dlań nowe, napełniały go trwogą jakąś i niepokojem.
Argumentów mu przeciwko nim nie stawało; radby je był zbijał, a nie miał czém. Zresztą sumienny człowiek zawahał się sam, czy nie jest w błędzie.
Gdy tak milczeli trochę, a ks. Trzeciak, przypatrując mu się, uśmiéchał dobrotliwie, już chciał wstać i odejść Serwacy, aż staruszek go powstrzymał.
— A czekaj-że! — zawołał. — Mam tu w szafce kieliszek gorzałki, jarzębinówki doskonałéj, i zakąska się znajdzie. Nie puszczę cię, nie poczęstowawszy.
I poszedł z kluczem do szafy w ścianę wmurowanéj, przeróżne specyały zawiérającéj. Z téj dwie czy trzy flaszki zkolei wyjmując przeciw światłu, gdy na jarzębinówkę natrafił, zajął się nakarmieniem gościa. Był i piernik, chléb i masło. Gdy Serwuś pożywał, ks. Trzeciak z przyjemnością się młodemu apetytowi przypatrywał.
— Powiedz-że mi — odezwał się — toś ty na takiego republikanina wyszedł? Hm! Już ci to u ciebie, kochanie moje, pewnie z dobrego źródła płynie, ale rozmyśl się, co poczynasz. Musiałeś się naczytać dużo o starych republikanach, jak to tam ślicznie u nich bywało; rozczytaj-że się téż, co nasza wolność u nas dokazywała za Zygmunta III, Władysława i Jana Kaźmirza, a cośmy przez nią stracili. Wolność szlachecka prawda rosła, ale potęgi i kraju ubywało. Szlachta się rozpasała, panowie téż lepsi nie byli. Królowie prosić, oganiać się, płacić musieli, aby do obrony napędzić, ażeśmy przyszli do tego, co jest. Fleming, choć krzyczysz na niego, wierzaj mi, rozum ma i dobrego chce.
Serwacy głową wstrząsnął.
— Z tego nic nie będzie — rzekł — obroni się szlachta.
— Stanie się, co Bóg postanowi w górze — rzekł ks. Trzeciak. — Ale wiész co będzie, jeśli się szlachta obroni?
— A cóż ma być? — spytał Serwuś.
— To co nasz wielki Piotr Skarga przepowiadał i co Jan Kaźmirz, składając koronę, prorokował. Pomyśl nad tém! — dodał, wzdychając, Trzeciak.
Wstydził się wyznać Serwuś, że on, co o respublikach tyle się naczytał, obu tych wieszczych głosów nie znał, nie słyszał nawet o nich. Podniósł oczy ciekawie.
Odgadł pewnie ks. Trzeciak, że mu te rzeczy obce były; poszedł, milcząc, do drugiéj szafki, dobył kazania Skargi, dostał Swadę, znalazł zakładkami pooznaczane miejsca w nich i oba wolumina przed śniadającym położył.
Przebendowski wnet jadło porzucił i poszedł do okna z książkami. Tymczasem braciszek jeden wszedł, potrzebując czegoś ze spiżarni, drugi z zapytaniem o jakieś dyspozycye względem obiadu. Ks. Trzeciak musiał ruszyć, ale Serwacemu do ucha szepnął, aby spokojnie sobie czytał, czekając jego powrotu.
Tak niespodzianie wcale Serwuś, jak gdyby znowu na naukę do jezuitów powrócił, znalazł się z książkami na kolanach w tych murach, a począwszy czytać owo prorocze Skargi kazanie, łzy uczuł na oczach. Skończywszy je, długo nie mógł Swady wziąć do ręki i naostatku chwycił owę mowę królewską, która go téż do głębi przejęła i ledwie otarte łzy wróciły znowu.
Gdy ks. Trzeciak z kluczami powrócił do celi, stał już zadumany chłopak w oknie, smutny, niepewien siebie, skłopotany, nie wiedząc dokąd iść sercem i sobą całym, co daléj poczynać.
Ten stan ducha na rozdrożu jakby zrozumiawszy, starowina wpatrzył się w niego i rzekł weseléj:
— A co? nieprawda że piękne to, a smutne?
— Straszne! — odparł Serwuś:
— Widzisz, duszo moja, że twoja respublika ultimis spirat, jeśli się kto nie znajdzie, co ją poratuje. A gdy człowiek tonie, ten co go z wody wyciąga nie patrzy, choćby za łeb pochwycił i czuprynę mu potargał. Tą czupryną, któréj wy nie dajecie tknąć, choćby życie stracić przyszło, tą czupryną jest wolność wasza. Cha! cha!
Staruszek, sam rad z porównania, wziął się w boki.
— Tandem — dodał, zwracając rozmowę. — Długo ty tu? co myślisz? co robisz? Przyjechałeś pewnie po swojemu ratować rzeczpospolitą, bo ją teraz wszyscy ratują. Czemuż nie? każdemu wolno.
— O ja, ojcze mój, wcale o tém nie myślę, ani się czuję na siłach — rzekł Serwacy. — Przybyłem za interesem cudzym (wygadał się), a co daléj ze sobą pocznę, ani wiem.
Deus providebit! Uczciwym jesteś, Bóg ci pobłogosławi. Gdybyś był sukienki naszéj nie zrzucał, o losbyś się nie potrzebował frasować.
— Powołania nie czułem — odparł Serwacy.
— A pracować ci się na nie nie chciało — dodał stary. — No, niéma w tém nic złego, byleś na świecie szedł drogą poczciwą. Cóż, wojskowo służyć myślisz?
— A, i do tego wielkiego pociągu nie mam — westchnął Serwacy.
— Więc na zagon i do roli?
— Ani zagona, ani ogona nie mam — odparł Serwuś. — Służbę dworską pełniłem, a bodaj się do niéj znowu zaprządz przyjdzie.
Potrząsł głową ks. Trzeciak.
— Jużci i w niéj można być pożytecznym — rzekł — ale wątpię, aby to dla ciebie był chléb zdrowy.
— I ja tak myślę — potwierdził Serwacy, wzdychając.
Pocałowawszy w rękę księdza, który go jeszcze na obiady w imieniu rektora i swojém zapraszał, wysunął się Przebendowski w dziedzińce, z głową myśli pełną. Stały mu w niéj ognistemi marami słowa Skargi i boleściwa mowa królewska. Rozwidniało się powoli w myślach, chociaż stare a kochane wrażenia wracały uparcie. Nie mając już ochoty nigdzie iść dnia tego, ani się komu nastręczać na oczy, powlókł się na stancyą do woźnego i zamknął w niéj, pod pozorem że spoczynku potrzebuje.
Tu zaledwie godzinę na łóżku, nie śpiąc, przeleżał, w sufit patrząc, gdy hałaśliwie do niego począł się dobijać Derengowski, który z sobą go przywiózł. Córka woźnego, panna Domicella, wpadła, oznajmując o przybyciu jego i że pilno bardzo mówić z panem Serwacym potrzebuje, a tuż za nią wyelegantowany, w czapeczce na bakier, zjawił się dawny towarzysz.
— Szukaliśmy tego licha Minkiewicza — zawołał — aliści go tu mamy. Minkiewicz, wytrzeźwiwszy się, gdy mu powiedziano, żeśmy za nim latali próżno, pogonił aż tu za waszecią i domaga się satysfakcyi za kpa, którego oberwał.
Krew szlachecka zakipiała w panu Serwacym; porwał się na równe nogi, żując gębą straszliwie.
— To ją będzie miał, bo ona mnie jeszcze potrzebniejsza, niż jemu! — krzyknął. — Gdzie i jak chce staję. Proszę was, przyjacielem mi bądźcie do téj sprawy. Umówcie się gdzie i jak — kroku dotrzymam, nie idzie mi tyle o siebie, co o podskarbiego, którego honoru bezkarnie szarpać nie dam. Jutro mam do załatwienia sprawę cudzą, a pojutrze Minkiewiczowi służę.
Mówiąc to, trząsł się cały. Na rękę mu było spędzić na kimś gniéw, który czuł przecinko sobie samemu. Derengowski uściskał go, śmiejąc się.
— Będzie miał o co prosić Minkiewicz! — zawołał. — Niech wcześnie balwierza zamówi.




Nazajutrz o godzinie dziesiątéj Serwacy był już w Pociejowskim pałacu i w prawo na dole dopytywał się w antykamerze, pełniuteńkiéj wszelakiego ludu, o przyjaciela Puciatę. Wskazano mu drzwi boczne, małe, które otwarłszy, znalazł się w niewielkiéj izbie, z ogromnym stołem, większą jéj połowę zajmującym. Dwóch skrybentów, głowy pozwieszawszy nad papiérami, szybko cóś przepisywało. Puciata z jakimiś wojskowymi rozmawiał w kącie pocichu; pokój dokoła osłoniony był półkami, na których moc fascykułów i książek porozrzucanych leżało. Łojowa świéczka do pieczętowania gorzała, nabok zwieszona, w lichtarzyku mosiężnym.
Ława i kilka poplamionych stołków czarną i smutną kancelaryą wraz ze stołem tak zalegały, że się ledwie można było przecisnąć.
Usłyszawszy otwiérające się drzwi, Puciata wyjrzał, dwaj skrybenci popodnosili głowy i wnet znowu przyśpieszonym pędem pisać zaczęli. Dał mu znak, aby siadł, ale do stołka trudno się było dostać. Wtém i panowie wojskowi, poszeptawszy, do drzwi się mieli; Puciata się do niego przybliżył i wywiódł go ze sobą do drugiéj stancyjki, gdzie miał swój stół, zarzucony papiérami. Oprócz tego, stał tu tapczanik z poduszką skórzaną, a pod nim para butów, bo niekiedy i noce na nim spędzać musiał Puciata, gdy czasy nastały gorące. Na półeczce téż widać było flaszkę, talerzyk i kawałek nadkrojonego sera.
— Dobra nasza — rzekł. — Hetmanowa cię dziś przyjmie. Panna Rozalia mi się dobrze spisała. (Tu rozśmiał się garbus). Niemłoda panna i nieładna, ale zażywna i wesoła, a ja nie mam prawa bardzo przebiérać. Co z brzegu, to nieprzyjaciel. Ona jedna się zna na tém, że i ja cóś wart jestem choć garbaty, a lubi mój głos, bo mam dyszkant, jak wiész, i nie straciłem go.
To mówiąc, zaczął cóś nucić pod nosem.
— Zatém — dodał — chodź, zaprowadzę cię i oddam w ręce Rózi. Daléj dawaj sobie sam rady, jako wiész i umiész. To tylko pamiętaj, że hetmanowa jest porywcza; ze słowem trzeba być ostrożnym.
— No, nie bój się — odparł Serwacy — jakoś to będzie; jam téż nie nowicyusz.
Na skromne ubranie przyjaciela spojrzawszy Puciata, bo tego dnia tylko buraczkowy żupanik wdział Serwuś i co do niego należało, kiwnął głową, poprowadził go małemi drzwiami w korytarz i ciasnemi schodkami na górę. W prawo były apartamenta pani hetmanowéj, do których przystęp o téj godzinie wydawał się niełatwym. Sień i przedpokoje zajmowała ciżba różnego rodzaju ludzi, Żydów najwięcéj, Żydówek zawiniątkami jakiemiś pod pachą, suplikantów szlachty ubogo odzianéj, kobiét, które się po kątach tuliły.
Puciata, przebiwszy się przez tę gąszcz, wprowadził od razu Serwusia do pokoju faworyty pani hetmanowéj, panny Rozalii Szypczyńskiéj. Tu także kilku Żydów stało na poufnéj konferencyi; pokój zarzucony był gratami i porozwijanemi towarami, na stoliku flaszki i filiżanki, próbki materyj i trochę piéniędzy, rzędami pokładzionych, widać było.
Ale najosobliwszy widok przedstawiał się pod oknem. Tu karzeł pani hetmanowéj, zwany Samson, ubrany jaknajdziwaczniéj, za karę siedział na większym od siebie koniu drewnianym i płakał, a pies faworyt duńczyk, nakrapiany czarno, szczekał na niego. Płacz i szczekanie hałas sprawiało niemały.
Panna Rozalia, ubrana osobliwie, jaskrawo, nastrzępiona wstążkami, lat pod cztérdzieści miéć mogąca, otyła dosyć, z twarzą mocno czerwoną, niepiękna, cóś kozackiego i wyzywającego mająca w sobie, wesoła i żartobliwa, zobaczywszy Puciatę i za nim idącego długiego, przygarbionego Serwusia, Żydów natychmiast wygnała, karłowi i psu nakazała milczenie i zbliżyła się ku nim, śmiejąc.
— A to pan z Drezna, co był marszałkiem u podskarbiny? — zawołała trochę szydersko, rozpatrując się w przybyłym. — Ja już pani hetmanowéj mówiłam o panu, tylko trzeba poczekać, żeby odprawiła Francuza.
Wskazała na drzwi, spojrzała na Puciatę i dała mu nieznacznie głową i ruchem ręki do zrozumienia, jakoby niewielką nadzieję miała dla jego protegowanego. Serwuś nie mógł się podobać, a przybrał był tę swoję powszednią minę głupowatą i pokorną, która go śmiésznym czyniła.
— Cóż tam w tém Dreźnie? — zapytała śmiało, zwracając się do Przebendowskiego — kogo tam królowi nastręczyli do kochania? Słyszę że Denhoffowa się za mąż wydaje? — poczęła się śmiać. — Kandydatek tam na jéj urząd pewno niemało.
Spojrzała na Serwusia, który ledwie przebąkał:
— Ja nie wiem.
— Królowi te jego Saksonki milsze — dodała rezolutnie panna Rozalia — bo to posłuszniejsze i głupsze, niż nasze panie. U naszych fantazyi dużo, a król despota i w miłości.
Serwuś, słuchając, oczy spuszczone trzymał; nie chciało mu się mówić o tém. Puciata, coś szepnąwszy, zabrał się do wyjścia.
— A pan niechaj siada — rzekła panna. — Niebawem Francuza pani odpędzi, tylko co nie widać jak wyleci, dostawszy dobrą burę.
Słowa te sprawdziły się prawie natychmiast.
Z po za drzwi usłyszeli podniesiony głos kobiécy, rozkazujący, gniéwny i w téjże chwili przez drzwi otwarte wyleciał, potykając się w progu, mały człeczek z peruką przekręconą na głowie; czerwony, strwożony, zły, puścił się ku wychodowi, nie pokłoniwszy nawet pannie Rozalii, i drapnął. Pies, zobaczywszy uchodzącego, pogonił za nim, szczekając, aż go odwołać musiano.
W progu stała pani hetmanowa maleńka kobiécina, niepiérwszéj młodości, z resztkami wdzięku w zmęczonéj twarzyczce, która musiała być bardzo piękną, ale z niéj tylko teraz zostały ogniste oczy, maleńkie usta zwiędłe, ostry nosek i płeć ubielona. Na zmarszczoném czole wyraz oburzenia i gniewu jeszcze był widoczny. Ubrana w paradną suknię ranną z tureckiéj materyi kwiecistéj i pstréj, we fryzurze dosyć zaniedbanéj na głowie, z koronkowemi w nieładzie około szyi trochę pomarszczonéj kołnierzykami, hetmanowa w jednéj rączce chudéj trzymała cóś nakształt kija. Był-to cybuch wiśniowy turecki, bo pani Pociejowa, jak wiele śmielszych pań, co na dworze saskim żyły z królem w poufałości (jak późniéj młoda i piękna Orzelska) — o zgrozo! — fajkę się palić nauczyła.
Zobaczywszy stojącego skromnie na uboczu długiego, przygarbionego Serwusia, który im bardziéj był zakłopotany, tém ustami silniéj mlaskał i przeżuwał — wlepiła w niego bystre oczy pani Pociejowa; powoli wyraz gniewu z twarzy jéj schodzić począł, a zdziwienie i szyderskiego cóś go zastąpiło.
Panna Rozalia pośpieszyła szepnąć jéj słówko na ucho, wskazując Serwusiowi, który się nizko ukłonił, aby wszedł do pokoju hetmanowéj, już cofającéj się z progu.
Pies-faworyt, porzuciwszy Samsona, poprzedził go, uwijając się wesoło.
Pokój, do którego wszedł obżałowany Przebendowski, przybrany był z przepychem i okazałością, ale w najstraszniejszym nieładzie. Na okrągłym stole wpośrodku leżała czapeczka, kołpaczek sobolem okładany z kitą, rozsypany tytuń, stała niedopita czekolada, walało się kilka listów i mnóstwo gałganków, wśród najkosztowniejszych klejnotów, rzuconych tak niedbale, jak one.
W głębi łóżko, osłonione karmazynowym pawilonem, z piórami u góry, szérokie bardzo, stało jeszcze nieposłane. Kołdra atłasowa zmięta niedobrze je okrywała. Para pantofelków, niecierpliwie rzuconych, walała się na podłodze, jakby pokłóciwszy ze sobą.
Na kominku, który zdobiły przepyszny zegar bronzowy i porcelanowe figurki pasterek i pastuszków w amorach wielkich ku sobie, palił się ogień ogromny.
Na krzesełkach, obitych atłasem jasnym w bukiety róż, lakierowanych i złoconych, widać było stroje jakieś, w nieporządku leżące. Zapachy dziwnie pomieszane piżma, lawendy, pomady, tytuniu, może nawet prochu, pomimo komina, atmosferę czyniły ciężką i nieznośną.
Gdy drzwi się za Serwusiem zamknęły, a ten nieśmiało miejsce zajął u progu, ledwie oczy odważywszy się podnieść na panią Pociejową, hetmanowa, przyglądając mu się, bez ceremonii śmiać się zaczęła.
— To acan byłeś u pani podskarbiny?
W głosie jéj było cóś, co się mówić zdawało: „Ależ dobrała sobie pięknego dworaka!“
Serwuś się obejrzał trwożliwie, nie umiejąc jeszcze przyjść do słowa.
— I z jakiegoż-to powodu dostałeś acan abszyt? Proszę mi mówić otwarcie.
Przebendowski tymczasem, rękę założywszy za kontusz, listu szukał.
— Pani hetmanowa dobrodziéjka przebaczy mi — odezwał się, jąkając — iż musiałem zażyć fortelu, aby się do niéj dostać. Ja nie zostałem jeszcze odprawiony, ale moja pani, podskarbina, wysłała mnie z listem, który mi oddać przykazano bez świadków i do rąk własnych.
Usłyszawszy to, pani Pociejowa rzuciła się żwawo, cybuch, który jeszcze trzymała w ręku, cisnąwszy na krzesło. Potoczył się on z hałasem na ziemię, a pies pobiegł za nim, naszczekując.
— A! list acan masz od podskarbiny! Dawajże, prędko!
Brew się jéj zmarszczyła; wyciągnęła białą, chudą, małą rączkę i niecierpliwie poczęła poruszać palcami, jak dziecko.
Serwuś list podał. Rozerwawszy pieczęć, rzuciła kopertę na ziemię, a pośpieszywszy do okna, zaczęła pismo przebiegać oczyma. Zmarszczyła się, usta odęła, głową kilka razy rzuciła, wreszcie list, z rodzajem lekceważenia, wcisnęła, mnąc go i dusząc, do kieszonki. Spojrzała na posła.
— Kazano mi prosić o odpowiedź — rzekł Serwuś spokojnie.
— A tak! będziesz ją acan miał — zawołała Pociejowa — ale pewno nie taką, jakiéj się spodziéwają. Już to te czasy przeszły — poczęła, burząc się i unosząc — gdy nas prowadzili obiecankami, jak się im podobało. Poznaliśmy się lepiéj!
Pociejowa, mówiąc, chodziła po pokoju; co na drodze znalazła, odrzucała, popychała; parę razy psa zabiegającego odpędziła, aż się poszedł skryć pod łóżko. Spotkał ten los i pantofelki przy łóżku, i jedno z krzeseł, które się wywróciło, i stoliczek, na którym stojąca filiżanka żałośnie jęknęła.
— Podskarbina mi pisze — dodała, obracając się do posła — że mogę acanu ustnie powierzyć co chcę, bo masz jéj zupełne zaufanie.
Popatrzywszy na niego, ruszyła ramionami, jakby się to jéj trochę dziwném i podejrzaném wydawało.
— Powiédz-że acan podskarbinie i całemu waszemu drezdeńskiemu światu, jeśli chcesz, że Pociejowa nie ta, co była. Nauczyli ją Sasi rozumu. Niech nie myślą że nas będą mieli, miodem posmarowawszy. Nie — nie! Mężowi się nie pozwolę daléj z nimi wikłać, a jeśli on ślamazarnym zechce być, sama gotowa jestem na koń siąść i na przebrzydłych Sasów pójść! Wszystka szlachta pójdzie za mną, słowo daję.
Stanęła w postawie rycerskiéj, tupiąc nóżką.
— Jak Bóg miły, siądę na konia! Pięknie się nam wypłacili za to, że hetman omało życia z ich łaski nie postradał. Król mi moję pensyą odjął. Niech ją sobie trzyma; licho go bierz z jego pensyą. Fleming myśli że nas cacankami, jak głodne psiaki kością, do szopki wprowadzi. Już się my na tém znamy. Fleming wasz rozumny, ale i panie hetmanowe niegłupie. Powiédz im acan, że jak ja, tak samo myśli pani Sieniawska. Zemną trzyma i męża nie puści, aby się dla Niemców szargał... Sasów nie stanie prędko u nas, a Pociejowie i Sieniawscy zostaną, żeby ich palcami jak zdrajców wytykano. E, co nie, to nie!
Mówiła to w największém rozdrażnieniu, prędko, gniewnie, coraz się zwracając do Serwacego, który tak porywczéj kobiéty jak żyw nie widział, a że mówiła mu do jego przekonania, poczynał się prostować i nawet uśmiéchać. Pani Pociejowa, dostrzegłszy tego półuśmiéchu, stanęła nagle.
— Czego się acan śmiejesz? — krzyknęła — co to jest?
Tupnęła nogą, aż pies z pod łóżka wypadł i szczeknął.
— Bóg widzi, niech jaśnie pani daruje. Ja się, uchowaj Boże, nie śmieję, aleć ja przecie téż szlachcic polski; raduję się, słysząc że się Sasom nie damy.
Uniósł się biédny chłopak, a hetmanowa zdumiała.
— Jakto? a przecież acan sługą jesteś podskarbiny?
Serwuś się odprostował.
— Przeciem ja za chléb sumienia nie przedał — rzekł.
Słowo to, raźnie powiedziane, podobało się. Pociejowa ramionami z podziwu zżymnęła.
— Co mi pani hetmanowa każe zanieść, zaniosę — dodał Przebendowski, z nogi na nogę przechylając się swoim zwyczajem, niezgrabnie, z twarzą jednak coraz jaśniejszą — ale dlatego człowiek ma swoje przekonanie.
Pociejowa bliżéj przystąpiła do niego.
— Nie dziwuję się podskarbinie — poczęła. — Niemka jest, godna siostrzyczka Fleminga. Jéj to przebaczono, że nas chce w niewolę sprzedać Sasom, ale my tego nie ścierpimy. Baba, patrząc na nią, niby trzech zliczyć nie umié, taka słodka, a intrygantka kuta.
Tu Serwuś się znowu poruszyć musiał: dotknięto jego opiekunkę.
— Niech mi pani hetmanowa daruje — odezwał się — ja jak trzymam to trzymam, a na moją dobrodziéjkę złych słów nieradbym słuchał, bo ją weneruję.
Pociejowa znowu się żachnęła.
— Co z wacana za człowiek? Jedną razą się szlachcicem mienisz i radujesz, że się Sasom nie dajemy, a wnet z admiracyą się oświadczasz dla téj Niemkini?
Serwuś skrzywił się szkaradnie i począł bełkotać i żuć, jakby w nim co się gotowało, nie mogąc wybuchnąć.
— Jedno do drugiego nie należy — rzekł wkońcu. — Pani zacna i respektu godna, a że bratem ma pana feldmarszałka i przez jego oczy widzi, co ona temu winna? To trudno.
— Cóż acan? kochasz się w niéj, czy co? — zaśmiała się hetmanowa — przyznaj.
Napadnięty tak dziwnie, Serwuś zaczerwienił się, ręką powiódł po twarzy i syknął prawie gniéwnie:
— Wolne żarty!
— Jak się acan nazywasz? Zdaje mi się także Przebendowski — wtrąciła Pociejowa.
— A tak jest.
— Dawno w ich domu?
— Od dziecka, bom siérota.
— Ileż acanu lat?
Ta indagacya extra materiam jakoś się wkońcu nie podobała Serwusiowi i wykrzyknął:
— Nie wiem, ja tam w metrykę nie patrzył.
Zdaje się że facyata i obejście się oryginalne Przebendowskiego musiały zabawić fantastyczną panią, bo padła naprzeciw niego na krzesło, nie zdjąwszy zeń leżącéj sukni, którą pod sobą zdusiła, i poczęła mu się przypatrywać od stóp do głowy bardzo pilnie, jakby chciała odgadnąć, co tam w tym niezgrabiaszu siedzi.
Serwuś, jak na pytkach, pocił się i męczył.
— Pani hetmanowa raczy mi powiedziéć, co mam odnieść mojéj pani i kiedy się mogę listu spodziewać?
— List acanu dam — rzekła Pociejowa — ale ona z listu niewiele się nauczy. Spódnica długa, najniższa sługa, i tyle! Ja tam, jak te Niemkinie, pisać i gryzmolić nie umiem i nie lubię. Papiér zdrajca; potém się będą z listami memi nosili, jak z Jabłonowskiego i innemi. Ustnie im acan powiész, niech na nas nie rachują. Fimfę będą mieli — fimfę.
Chwilkę pomilczała.
— Co oni nam tam gruszki na wiérzbie obiecują? Starostwa, dobra, pensye, prezenta. Najprzód król goły, bo mu na kochanki dużo potrzeba, a ciągle je zmienia. Potém co mi ze starostwa, kiedy hetmana szlachta rozsieka. Jak do drugiego związku przyjdzie przeciw nam, nie wywiniemy się z tego, jak z tarnogrodzkiego.
Serwuś, namyśliwszy się, ośmielił przebąknąć:
— Pan feldmarszałek ufa w ten skrypt i komendę, którą mu panowie hetmanowie dali, i tego się trzyma.
Pociejowa się jak Kozak zerwała.
— To ten bałwan stary Sieniawski, bez wiedzy żony, dał się wziąć Niemcowi, a mojego ciemięgę starego za sobą pociągnął. Ale ja i pani hetmanowa Sieniawska pokoju nie damy, dopóki nam tego głupiego skryptu nie powrócą. Sieniawski sam nic nie znaczy, ja mojego mam w ręku. (To mówiąc, pięść ścisnęła i rozśmiała się sama cynicznie.) Dobrze mu zmyłam głowę, a nie dam tchnąć, póki skryptu nie cofną i wojsko cudzoziemskiego autoramentu pod naszę komendę nie wróci. Hetmanowie teraz malowani, ale ja malowaną hetmanową być nie chcę. To moje ostatnie słowo. W Łęczny, gdyśmy Antonowicza ubłagały, żeby nas nie rabował i nie zabijał, na krucyfiksie poprzysięgłam, że mężowi z Sasami trzymać nie dam. I nie dam! nie będzie z tego nic!
To mówiąc, wywijała rękami obiema naprzeciw Serwacego i niegrzecznym skończyła ruchem. Była strasznie podrażniona.
Całe to znalezienie się, wielce drapieżne, pani hetmanowéj litewskiéj wydało się Serwacemu czém było, to jest monstrualném. Nie znał Pociejowéj, choć sławną była z podobnych wykrzyków, i gdy się uniosła, słów nie dobiérała, gotową będąc nawet ręką je popiérać. Cytowano wypadki, w których piękne jéj paluszki padały policzkiem na wąsate twarze.
Zwali ją i Herodem babą i różnie jeszcze inaczéj, choć, spojrzawszy na nią, na wątłą postać, drobną figurkę, niktby się w niéj takiéj kąsliwéj istoty nie domyślił. Natomiast w miłości téż bywała szaloną do zapamiętania. Ale czasy amorów już przechodziły.
Dokończywszy fuków, pani hetmanowa dobyła z kieszeni list podskarbiny, niemiłosiernie pomięty, poczęła go prostować, rozdarła z pośpiechu, złożyła kawałki i przebiegła oczyma.
— Pisze mi podskarbina — rzekła z przekąsem — że król moję pensyą przywróci. Powiédz jéj acan, niech ją sobie dla swojéj metresy zatrzyma. Ja jéj nie potrzebuję i nie chcę.
Zmieniła głos i zapytała:
— Któraż tam teraz? jak się zowie?
Serwuś ramionami ruszył i nie odpowiedział.
— Gadajże, przecie to nie sekret, że ten wasz król się bez metresy nie obejdzie, choćby dla oka, bo zestarzał. Fleming musiał już mu nastręczyć inną, kiedy Denhoffową za Lubomirskiego wydają.
— Ale ja tam nic nie wiem o tém — mruknął Serwacy.
— Jakto, żebyś acan, przy dworze żyjąc, nic nie wiedział?
— A mnie to co obchodzi? — zawołał Przebendowski. — Ja domu pilnuję, u dworu nie bywam i w plotki się nie bawię.
— Jak mi Bóg miły, to z acana osobliwe stworzenie! — rozśmiała się hetmanowa i poczęła ręką szukać cybucha i fajki.
— Kiedy jaśnie pani rozkaże przyjść po odpowiedź?
Pociejowa zajęta już była fajką swoją, która, padając, stłukła się. Patrzyła na rozbite kawałki i nie odpowiedziała rychło.
— Kiedy-bo ja się z acanem po polsku dogadać nie mogę! — zawołała zniecierpliwiona. — Pleciesz trzy po trzy; nie wiem jak tam swojéj pani służysz, ale jabym takiego mruka i do wieczora nie trzymała.
Pomyślał Serwacy, że u takiéj postrzelonéj baby i godzinyby nie wytrwał, ale zmilczał.
— Dzisiaj kulig do Zakrętu — odezwała się Pociejowa. — Ja nie mam chwili czasu na tę bazgraninę. Potém znów reduta... Ale — dodała — żebyś téż w Dreznie mógł powiedziéć, że i my się tu niczego bawimy, przyjdź-że mi acan popatrz na redutę. Zobaczysz że nietylko król umié zabawy wyprawiać, i nietylko w Dreznie są piękne kobiéty; u nas piękniejsze może. Ale z tych królowi jegomości nic nie przyjdzie. Dosyć już nazwodził.
Dodała wyrażenie dobitne, nieco mytologiczne, ale przez zęby i pocichu. Serwuś tylko szmer posłyszał.
Skłonił się na zaproszenie, myśląc w duchu że nie pójdzie na żadną redutę i stał, czapkę mnąc w ręku. Musiał téż o Minkiewiczu pamiętać.
— No, pojutrze dam acanu odpowiedź, jak się po reducie wyśpię — dodała Pociejowa. — Tymczasem acan sobie spocznij.
Popatrzyła nań jeszcze długo i skinęła mu głową.
— Pojutrze się rano acan zamelduj do Rózi mojéj, respons będzie gotowy i ustnie dam rezolucyą.
Serwuś, doczekawszy się odprawy, wyszedł, jak z łaźni.
Widać że panna Rozalia, obyczajem dworskim, podsłuchiwać musiała podedrzwiami, bo gdy Serwacy wychodził, rzuciła nań wzrokiem szyderskim, pokiwała głową i pogroziła mu grubym palcem na czerwonym nosie.
Miało to znaczyć, że już wiedziała iż była zwiedzioną. Serwuś, skłoniwszy się, odchodził, niepewien drzwi, a wydobywszy się wreszcie na korytarze, począł rozmyślać, czyby nie zajść do Puciaty. Ano sprawa z Minkiewiczem téż pilną bardzo była; musiał pośpieszać do Derengowskiego, aby się z nią ułatwić.
Z pomocą więc kręcącéj się służby trafiwszy na dobrą drogę do ganku głównego, już się mógł wydobyć z pałacu na ulicę, gdy jakby go piorun raził.
Pan podskarbi Przebendowski, który o nim nie powinien był wiedziéć, właśnie do hetmana przyjechał i z dwoma przyjaciołmi kroczył powoli korytarzem, z powagą wielką. Już przed chwilą, nim go Serwuś postrzegł, podskarbi oczy wlepił w niego, wierzyć im nie chcąc.
Serwuś nawet nie domyślał się, że mógł być w Wilnie. Umknąć było niepodobieństwem. Podskarbi stanął, minę zrobił osłupiałą, ręce za pas założył i czekał.
Serwacy poszedłby był nawskróś ziemi, gdyby mógł. Zrobiło mu się zimno, gorąco, mdło; przebiegły po nim dreszcze, potém poty — ogłupiał. Rozpacz go ogarniała.
— Co ty tu robisz?! Wszelki duch Pana Boga chwali! Mówię ci, co ty tu robisz? Co to jest? Zkądeś się wziął?
Nic już nie mając do stracenia, Serwacy kłamać musiał; zdjął czapkę i pokłonił się do kolan.
— Co ty — tu — robisz? — huknął groźnie podskarbi, zatrzymując się na każdym wyrazie.
— Miejsca szukam — odpowiedział Serwuś. — Pani podskarbina mi dała odprawę. Chciałem tylko pojechać podziękować za wszystkie łaski jaśnie wielmożnemu panu i szczęścia szukać gdzieindziéj.
Podskarbi się przeżegnał.
— Cóżeś ty przeskrobał? hę, gadaj! Gadaj mi zaraz!
— A nic, tylko się moje usługi nie podobały.
— Łżesz! — krzyknął porywczy podskarbi grubiańsko, jak to naówczas było we zwyczaju z podwładnymi.
Serwuś, zarumieniony, już się prostował.
— Ja nigdy nie kłamię! — odparł buńczuczno, pomimo że w téj chwili kłamał.
— Fiu! fiu! patrzaj-no go, jaki mi tęgi!
Podskarbi się już trząsł z gniewu.
— Tu nie miejsce na rozprawy z tobą (wistocie sporo ludzi się skupiać zaczynało). Żebyś mi się stawił na moję kwaterę na Wileńską ulicę, do kamienicy zielonéj. Tam się ze sobą rozprawimy.
To mówiąc, podskarbi się posunął daléj, a Serwacy, ścigany oczyma mnóstwa świadków, wymknął się conajprędzéj z pałacu.
Dopiéro w ulicy lżéj odetchnął. Co tu było robić? Podskarbi, prawda, miał do niego prawo, zadziérać z nim nie było bezpiecznie, musiał go słuchać, ale sprawy honorowéj z Minkiewiczem na kołku powiesić nie mógł.
Popędził tedy na kwaterę do Derengowskiego, którego szczęściem jakiémś zastał w domu, co się rzadko trafiało. Po twarzy wywróconéj Przebendowskiego mógł poznać przyjaciel, że mu się cóś niedobrego przytrafić musiało. Zrazu gotów to był przypisać aprehensyi, z powodu pojedynku, ale się zaraz wszystko wyjaśniło, gdy Serwuś przyznał się do niefortunnego z podskarbim spotkania, prosząc na miłość Bożą o przyśpieszenie sprawy, choćby na dzień dzisiejszy, bo czasu nie miał do stracenia. Wieczorem najdaléj stawić się musiał do zielonéj kamienicy.
Zostawiwszy go tedy na swéj kwaterze, poczciwy Derengowski ruszył natychmiast do rozsierdzonego szlachcica.
Już to samo że Minkiewicz, zapóźno się opatrzywszy, gonił za Serwacym, dowodziło jak połajanie wziął do serca, a Derengowski, znający go przez drugich, ręczył że szlachcic był kłótnik, sierdzisty, jak pijawka czépiający się i rębacz z profesyi.
Serwacy téż z szablą sobie rady dać umiał niczego, bywał już dawniéj w kilku okazyach i nieźle z nich wyszedł. Siłę w ręku miał ogromną, wzrost potężny zamachu mu dodawał. Gdy pot poczuwszy, płatnął, rana była pewno nie na żarty i kto ją oberwał, dobrze się lizać musiał. Sztuk owych różnych, jakie się praktykowały naówczas, nie był bardzo świadomy, przecież z prosta krzyżowym ściegiem od ucha płatnąć umiał. Szło mu teraz tylko o to, aby się zbyć Minkiewicza, a coby się przytém oberwało lub zadało, o to niewiele dbał.
Chodził więc, zdrowaśki odmawiając, po izdebce, coraz zawadzając to o tłomok, to o stołek, to oknem wyziérając niespokojny, czy Derengowski nie powraca, gdy zamiast niego wpadł niejaki Godziemba, nieznajomy mu, którego Derengowski na drugiego przyjaciela i świadka sobie uprosił.
Był-to prosty, poczciwy szlachcic, gruby, duży, niezbyt zgrabny, ale serdeczny, otworzysty, gaduła, który nigdy nikomu ani do wypitéj, ani do wybitéj nie odmówił. Zawsze był za cudzą sprawę i dla kogoś zajęty, taką miał naturę; o sobie zapominając, wszystkim służył. Ledwie wszedłszy na próg:
— Niéma Derengowskiego? — spytał.
— Niéma, ja tu właśnie na niego czekam — rzekł Serwuś, wzdychając.
— Czy nie pan Przebendowski?
— Do usług.
— A to mi bardzo miło się poznać, bo ja panu bratu staję dziś do boku, uproszony przez Derengosia.
Zaczęli się ściskać serdecznie.
— To wszystko fracha — zawołał zaraz Godziemba, czoło sobie ociérając — ano żebyśmy tylko w kłopot nie wpadli z tym Minkiewiczem.
— Jaki? co? — zapytał Serwacy.
— A bo to, ot przed chwilą — począł Godziemba — przyjaciele Minkiewicza w gospodzie u Szafrana poczęli głośno całą tę historyą opowiadać, jak się to jakiś Przebendowski u Gintowta ujął za honor podskarbiego i ma się za niego bić. W gospodzie trafił się któryś ze dworu Przebendowskiego i poleciał z tém do niego. Mówią że podskarbi chce hamować spotkanie i posłał, żeby Minkiewicza pod areszt wzięto, chcąc go pozywać o injurye i napaść. Odgraża się że go zgnoi na dnie wieży.
— Ale to nie może być! — krzyknął Serwacy — ja podskarbiego przed chwilą spotkałem i o niczém nie wiedział.
— Przed jaką chwilą? — odparł Godziemba — to się stało przed pół godziną, gdy podskarbi od hetmana powracał.
— To niéma co robić, tylko corychléj sprawę kończyć, bo Minkiewicz gotów pomyśléć, żem ja go skarżył, aby spotkania uniknąć i żem się go uląkł — zawołał Serwuś. — Piérogi tylko odkładane dobre, a bigos odgrzéwany; kiedy się bić, to bić stante pede.
Wtém nadbiegł i Derengowski, który już po drodze dostał języka i o wszystkiém co zaszło wiedział.
— Na konie i na Rosę — zawołał, wchodząc. — Za cmentarzem miejsce postanowione. Minkiewicz już ze swymi pojechać musiał, ruszajmy!
Zwinęli się tedy coprędzéj, a że Serwacy konia swojego nie miał, musiano mu dać przyprzążkowego i pożyczaném siodłem kulbaczyć. Wszystkim było pilno. Ażeby oczu nie zwracać na trzech razem jadących, zaraz z bramy się rozjechali na różne ulice, zaułkami dążąc na Rosę. Wszyscy trzéj doskonale miasto znali. Serwacy, którego wielce piekło, ażeby za tchórza nie uchodził, konia ścisnąwszy, popędził jak szalony, dwóch bachurów o mało nie stratował, na jednę furę wpadł, że się ledwie z hołobli wydobył, zaczepiwszy o nie, i naostatek się na Rosę dostał, właśnie gdy Minkiewicz ze swymi nadjeżdżał z drugiéj strony. Niebawem téż stawili się zawsze wyelegantowany Derengowski i zdyszany Godziemba, który z twardoustym koniem ledwie sobie dał radę, pysk mu skrwawiwszy, a sobie porznąwszy ręce. Klął, na czém świat stoi.
Minkiewicz hałasował, odgrażając się. Serwuś milczał, tylko mu już pilno było do końca. Wyzywano go na słowa; ściskał zęby.
Ad rem! ad rem! — rzekł — do roboty. Co tu językiem mléć?
Już stanąwszy naprzeciw adwersarza, Serwuś, jak to był zawsze człek sumienny, gdy tamten pérzył się i pryskał, zapytał tylko, wedle reguły, czy krzywdy uczynionéj nierozmyślném słowem honorowi podskarbiego nie odwoła i nie deprekuje, jako przy podchmieleniu uczynionéj.
— Co u podchmielonego na języku, to u trzeźwego w myśli — zakrzyczał Minkiewicz. — Pilnuj asińdziéj swego nosa, a zobaczysz jaką ja ci tu uczynię deprekacyą. Zna świat i korona polska, że Minkiewicze nie deprekują.
Przeżegnawszy się tedy, stanęli przeciw sobie.
— Najsłodszy Jezu, prowadź moję rękę! — zawołał Minkiewicz, naśladując znane dictum kancelistów, które i studenci na swych elukubracyach zapisywać zwykli.
Złożyli się, szable szczęknęły raz, dwa. Minkiewicz, jak osa, to przyskoczy, to uskoczy, a ile razy chce płatnąć, Serwuś mu szablę odbija. Przyjaciele, stanąwszy po bokach, przypatrują się i głowami potrząsają.
Przebendowskiemu twarz mieni się strasznie; zwykle łagodna, robi się zawzięcie dzika. Sapie, nozdrza rozdął, żuje okrutnie, a naciéra zgóry, aż strach. Co machnie szablą, to jakby świsnął. Minkiewicz, choć mniejszy, ale niezmiernie zwinny kręci się ze zręcznością osobliwą, jak w tańcu. Przez długi czas jeden drugiego ani zadrasnął tylko szable trzeszczały.
— A pókiż to tego będzie? — zawołał jeden z przyjaciół Minkiewicza.
Właśnie gdy tych wyrazów domawiał, Serwuś się niepostrzeżenie odsłonił, lewą rękę podniósł, a Minkiewicz go w nią chlasnął, ale tak szpetnie, że myśleli że mu ją utnie. Kontusz i żupan odleciały. Krew strumieniem bryznęła na śniég i jednocześnie Serwacy, jakby cięcia nie czuł, zgóry w łeb płatnął Minkiewicza, czapkę mu rozpłatał, czerep rozbił i szlachcic, wołając: „Jezus, Marya, Józef!“ nawznak na ziemię się powalił.
Skoczyli przyjaciele ratować, boć dyszał, ale głowę miał przerąbaną do kości tak, że się zdało iż w miejsca ducha wyzionie. Krew ma płynęła po twarzy, a od impetu uderzenia stracił wnet zmysły i leżał, jak martwy.
Serwacemu Godziemba z Derengowskim cożywiéj poczęli rękę, z któréj krew ciurkiem się lała, zawiązywać chustami, jakie się pogotowiu znalazły.
— Jeżeli masz siłę konia dosiąść, siadaj i zmykaj — szepnął mu Derengowski. — Zdaje się, że z Minkiewicza będzie trup; trzeba uchodzić, póki czas, bo przyjaciele nie darują.
Serwuś tylko tyle, że trochę pobladł, rękę zacisnąć i zawiązać sam jeszcze pomógł, konia dopadł, Derengowskiemu i Godziembie dłoń podał i już jechać chciał.
— A dokądże myślisz?
— Ja z miasta uchodzić nie mogę, bo mam tu pilne sprawy, to darmo — rzekł Serwuś — co będzie, to będzie!
— Toż cię złapią.
— A nie! Pojadę do kolegium — szepnął Serwacy. — Ks. Trzeciak mnie przechowa, tam nikt szukać nie śmié.
Lakonicznie tak półsłowami ich zbywszy, choć wiele krwi utracił i rękę miał straszliwie zrąbaną, Serwuś z takim chłodem i przytomnością się obracał, jakby mu wcale się nic nie stało. Na koń siadł, opończą się otulił i do miasta pokłusował.
Derengowski, Godziemba i dwaj przyjaciele Minkiewicza krzątali się około niego. Ostatni klęli okrutnie i ręce łamali, zdawało się bowiem że z rannego chyba już nic nie będzie. Długo przytomności nie odzyskiwał wcale, lecz znaki życia trwały. Godziemba tylko, expertus w tych wypadkach, zajrzawszy do rany, ręką machnął.
— Wyliże się — rzekł — mózgu nie widać. Prawda że pamiątkę dostał dobrą, ano szlachcica w łeb bijąc, nigdy się nie zabije. Czerepy twarde, dowiedziona to rzecz. Śmierć nie bierze inaczéj, tylko za nogi. A to furda, mosanie!




Pan podskarbi Przebendowski, który w korytarzu pociejowskiego pałacu grubiańsko znalazł się ze swym wychowańcem, nie był ani złym, ani porywczym do zbytku, ani tak szorstkich obyczajów człowiekiem, jakim się naówczas wydał.
Zdawało mu się tylko, gdy z drobną szlachtą do czynienia miał, że z nią na jéj sposób obchodzić się należało, wyrazów nie cukrując i biorąc się całą garścią do ichmościów, tak jak oni: drapieżnie. W salonie podskarbi był ekstra-dystyngowany, dobrze wychowany, grzeczny i miły. Tylko z domownikami, na sejmikach ze swymi bliższymi, z zasady się okazywał grubianinem.
Szczególniéj zaś dla siéroty tego, swojego wychowańca, był zawsze bardzo surowym, „aby się to nie rozpuściło na dziadowski bicz,“ jak powiadał.
W pasyą go téż wprawiło, że Serwuś się ośmielił służbę podskarbiny opuścić, nie opowiedziawszy mu się, samowolnie, co, według pojęć ówczesnych, kryminałem było.
— Przecieżem opiekunem tego błazna — wołał podskarbi — z błota go wyciągnąłem. Żeby nie ja, nędzaby go w kolébce zagryzła. A ten sobie tu fumy stroi i rzuca mi służbę dla fantazyi. Nauczę ja go nosa zadziérać!
Tak mówił pan Przebendowski, wchodząc nagórę do hetmana, ale po odwiédzinach u niego przyszedł jeden z jego dworskich, właśnie w chwili, gdy do karéty miał siadać, i doniósł mu o owym wypadku z Minkiewiczem.
Podskarbi się rozpasyonował bardziéj jeszcze, na Minkiewicza swoją drogą, ale i na Serwacego, który ważył się zadziérać i honoru jego bronić.
— Kiep jakiś, ja mojego honoru sam strzegę! — wołał.
Było mu to nie w smak, że taki cherlak za honor imienia Przebendowskich czuł się w obowiązku stawać. Lecz nim wyjechał na Wileńską ulicę do kwatery, zupełnie ochłonął podskarbi, rozmyślił się i inne mu przyszły sentymenta. Uczuł że Serwuś poczciwie sobie postąpił i jak był powinien.
Posłał tedy, ażeby hamować spotkanie, bodaj Minkiewicza aresztować przyszło, pod jakimkolwiekbądź pozorem, choćby potém za arbitralną sekwestracyą wolnego szlachcica miał workiem odpowiadać.
Służba podskarbiego kręciła się, aby spełnić rozkazy jego, gdy w parę godzin późniéj, właśnie wybiérającego się na obiad do pana hetmana, zaskoczył pisarz jego podróżny, oznajmując że hamować już było zapóźno, bo — po wszystkiém.
— Minkiewicza ponieśli na noszach do bernardynów prawie bez ducha, z głową haniebnie rozpłataną. Niewiadomo czy będzie żył — mówił pisarz — ale i Serwacemu się słyszę dostało, bo rękę ma podobno brzydko plejzerowaną.
— A gdzież ten truteń jest? gdzie się podział ten włóczęga? co się z nim stało? — zawołał niespokojnie podskarbi. — Ja go znam, gdzieś się mruk zaszyje w kąt, wygody miéć nie będzie i zmarnieje. Gotowa się gangrena przyrzucić. Jak ono jest to jest, a tego bałwana szkoda. Łożyło się na niego dosyć. On sobie sam rady nie da na żaden sposób.
Pisarz oznajmił, że nigdzie się dowiedziéć nie mogli, co się z Serwusiem stało, i że choć dużo krwi utracił, ledwie się obwiązawszy, na konia siadł i zniknął gdzieś.
— To z nim zawsze tak: harda dusza w ubogiém ciele — rzekł podskarbi. — Żebyście mi go z pod ziemi dobyli, a znaleźli. Przywieźć go tu i po felczera posłać, żeby wygodę i opatrzenie miał. Jużci choć niepotrzebnie, ale się za mój honor ujmował.
Wydawszy te rozkazy, wzburzony mocno, podskarbi ruszył naprzód do pana hetmana na obiad. Tu nie mógł w sobie powstrzymać rankoru do Minkiewicza i pozornego gniéwu na Serwacego, całą awanturę opowiadając przy stole.
Słuchała jéj hetmanowa ciekawie, poczęła się o wychowańca tego dopytywać, ale go z sekretu wydawać z czém przybył nie chciała, choć jéj okrutnie język świerzbił. Śmiała się tylko, a śmiała.
Zaraz od stołu wyrwała się do swéj powiernicy, panny Rozalii, z tą nowiną, nakazując jéj, aby przez kogo ze znajomych wywiedziała się koniecznie o Serwusia, a, jeśliby doktora, pomocy lub opieki potrzebował, aby jéj dała znać.
Podobało jéj się to, że tak zamaszysto się rąbał, bo rębaczów lubiła. Panna Rozalia bez ceremonii własną swą osobą zeszła nadół do kancelaryi bo wojskowi, kanceliści, pan Puciata i wogóle mężczyzni wcale jéj nie kłopotali. Z wojskowymi była w komitywie jaknajlepszéj, a niejeden z nich, co się umiał zalecać, fortrag jéj swój był winien. Stara panna lubiła młodzież i śmiało z nią postępowała, idąc w ślady hetmanowéj.
Puciatę znalazłszy zatopionego w jakimś ordynansie, opowiedziała mu co zaszło, kazała papiéry porzucić i natychmiast Przebendowskiego szukać. Posłuszny garbus pióro cisnął, pannę Rozalią w rękę posłował ogniście, za czapkę chwycił i puścił się na miasto.
Ale dobrze to było powiedziéć hetmanowéj: „szukać mi Przebendowskiego.“ Gdzie? Wiatru w polu?
Puciata, człek bystry, zmiarkował jednak, że bezmała zabiwszy Minkiewicza, gdzieś się musiał dobrze zaszyć Serwacy, a gdzieżby lepiéj, jak w kolegium. Tknęło go że się tam pewnie o niego dopyta był to jakiś instynkt szczęśliwy.
Wprost więc pobiegł Puciata do jezuitów, a tym samym instynktem znowu nie udał się do nikogo innego, tylko do ks. Trzeciaka.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — zawołał, wpadając do celi obcesowo. — Ojczulku mój, czy czasem nie macie tu rannego Przebendowskiego?
— No, albo co? — spytał stary.
— Płatnięty słyszę szpetnie, a jego adwersarza na śmierć bernardyni dysponowali, bo dogorywa — rzekł Puciata. — Serwusiem interesuje się nasza pani hetmanowa; chcą go ratować. Może mu czego potrzeba? Myśmy z nim szkolni towarzysze, więc mnie téż obchodzi nieborak.
Namyśliwszy się, ks. Trzeciak miał właśnie odpowiedziéć, gdy i pisarz podskarbiego także jakiémś przeczuciem tu trafił i wpadł, dopytując o Serwacego.
Widząc że obaj nie w złéj myśli przychodzą, ks. Trzeciak nie widział potrzeby taić pobytu rannego w klasztorze.
— No jest, jest u nas — rzekł zcicha — ale przybywszy tu, choć chłop silny, z utraty krwi omdlał. Tu go opatrzono i teraz odpoczywa. Kość ma w ręku cokolwiek nadwerężoną. Pewnie na noc gorączka przyjdzie, to lepiéj żebyście go w spokoju zostawili.
Pisarz posłuchał rady, kontent że się dowiedział co się z Serwacym stało, a Puciata, nie dając się odprawić, poszedł do celi. Tu braciszek z infirmeryi siedział, dozorując chorego, który leżał wprawdzie, ale się niespokojnie rzucał, dowodząc ciągle że jutro musi, choć z ręką zawiązaną, wstać, a pojutrze jechać.
O tém zaś ani było można myśléć. Zobaczywszy przybywającego Puciatę, i zmieszał się Serwacy i uradował.
— Jużeś się ty o mnie dopytał? — zawołał.
— Nosem doszedłem — rzekł, śmiejąc, się garbus. — Anim wiedział, anim pytał; tknęło mnie cóś, gdym się dowiedział o pojedynku.
— A zkądżeś się o nim mógł tak rychło dowiedziéć?
— Ba, całe już miasto wié o nim, jak w bęben biją. Na obiedzie u hetmana, gdzie i podskarbi był, tylko o tym nieszczęśliwym Minkiewiczu i o tobie gadano.
Serwacemu niemiłém było, że go już tak na języki wzięto. Westchnął i zmilczał. Lecz że braciszek mu ani myśléć o tém dozwalał, aby jutro mógł ruszyć, zwłaszcza że gorączki się napewno spodziéwano, rad był Serwuś, że przez Puciatę pannie Rozalii oznajmi, aby hetmanową przeprosiła, że się w terminie nie będzie mógł stawić, zarazem upewniając, że byle na nogi się zerwał, natychmiast przybędzie po list.
Dopytywał też o Minkiewicza, ale o tym nie wiedział więcéj Puciata nad to, że koło niego bardzo było kręto.
Znalazłszy opiekunów aż do zbytku, uspokoił się nieco ranny, uprosiwszy tylko Puciatę, aby się o losie Minkiewicza dowiedział. Czuł się bowiem w obowiązku, w razie śmierci jego, dać na msze żałobne i modlić się za duszę.
Choć braciszek z infirmeryi przeciwnym był męczeniu chorego rozmową i zalecał spoczynek, Puciata się zagadał i zasiedział.
Wtém na korytarzu rumor posłyszeli, chód jakiś szybki, szastanie nogami, drzwi celi się otwarły i podskarbi in persona do izdebki się wtoczył.
Stanął naprzeciw łóżka rannego, który, zobaczywszy go, podnieść się usiłował, i począł:
— Otóż masz, na coś zarobił! A co? płatnęli cię niezgorzéj? poczęstowałeś téż? A poco było z pijanym zadziérać? Poco? naco? doczego? Czy to honorowi Przebendowskich makułę czyni, że jakiś szerepetka na nich za oczy pluje? Hę? Otóż masz! — powtarzał podskarbi, wpatrując się w Serwusia — zawsze pstro w głowie!
Mówił niby z wyrzutem, ale coraz łagodniéj, i, zbliżywszy się do łóżka, na którém leżał z ręką obwiązaną Serwacy, dłoń ku niemu wyciągnął. Chłopak go w rękę pocałował. Stary miał jakby łzę w oczach.
— Zawsze mówiłem — dodał — że z ciebie ani na dworze pociechy nikt nie będzie miał, ani w żadnéj służbie. Jéjmość miała słuszność że ci abszyt dała; teraz nie pozostaje ci, tylko na zagon szlachecki pójść i koło roli gdzie w zaścianku Pana Boga chwalić. A no tak. I żebyś mi wstydu nie robił, nie tułał się, nie wiercił, kazałem ci Gierdzieliszki dożywotnio wypuścić. Jak się, da Bóg, wyliżesz, ruszaj tam i pracuj; przynajmniéj ja i podskarbina w ten sposób się pozbędziemy waszeci. Gierdzieliszki folwarczek mały, piętnastu chłopów, ale wszyscy sprzężajni, a gdybyś rozum miał, z głodu na nich nie umrzesz.
Podskarbi w ten sposób dobrodziejstwo ubrawszy niby za karę, uśmiéchnął się.
— Jużeś, panie mój miłościwy — odezwał się Serwuś wzruszony — aż nadto wiele dla siéroty uczynił. Nie umiałem i nie potrafię zawdzięczyć tego nigdy. Naco mnie Gierdzieliszki?
— Naco? nie bądź-że kpem i kiedy ci dają, to bierz — odezwał się podskarbi, już zabiérając do wyjścia. — Ja tam więcéj twojego majaczenia słuchać nie chcę. Jutro jadę do domu, da się dyspozycyą, aby ci dożywocie zaraz zdano i ziarno na posiew wiosenny. A inwentarz, jaki jest, zostanie. Wyliż mi się tylko prędko, bo cię tam włodarze na bezpańskiém okradną. Bywaj waszeć zdrów!
Wstał podskarbi prędko, ani już patrząc na Serwusia, braciszka pozdrowił i na górę poszedł, ks. rektora odwiédzić. Serwuś był tak wzruszony, że mówić nie mógł. Nie chciało mu się wierzyć uszom własnym.
Wrażenia tego dnia, niepokój, niepewność co ze sobą daléj ma poczynać, powiększyły w nocy gorączkę, która się wywiązała tak silna, iż do rana musieli go aż dwaj braciszkowie pilnować, bo i majaczył, i rzucał się i zrywał ciągle, chcąc uchodzić to do Drezna, to do hetmanowéj, to do Gierdzieliszek.
Stan ten trwał aż do trzeciego dnia, poczém nastąpiło osłabienie wielkie, ale rana się nad spodziéwanie wszelkie szybko goić i zamykać poczynała.
Gdy tylko mógł wstać Serwacy, utrzymać go nie było podobna. Do owych Gierdzieliszek mu nie tak pilno było, jak do Drezna, dokąd conajśpieszniéj z listem powracać musiał. Derengowskiemu więc zleciwszy, aby go w folwarku zastąpił i jaki taki ład tam zaprowadził, Serwuś z ręką na temblaku, trochę zbladły, ale do sił powracający, piérwszy krok zrobił do pani hetmanowéj. Tu już przez Puciatę o nim wiedziano i spodziéwano się jego przybycia. Pociejowéj podobało się rycerskie znalezienie się niepoczesnego człeka: nabrał w oczach jéj ceny.
Gdy się zjawił u panny Rozalii, i ta przyjęła go miléj niż wprzódy, natychmiast obiecując audyencyą. I tym razem u pani hetmanowéj goście byli, a raczéj suplikanci, dwóch młodych ichmościów za fortragami, a że z młodzieżą Pociejowa pośmiać się lubiła, przezedrzwi dochodziły wesołe jéj i głośne wykrzykiwania.
Wkrótce dwaj ichmość, rodzeni bracia Ostromłoccy, z ukłonami nizkiemi, wypuszczeni zostali z pokoju i odeszli uradowani. Jeden z nich nawet, przystojniejszy, miał nadzieję przy panu hetmanie pozostać do jego boku. Wpuszczono po nich Serwusia, a Pociejowa, zobaczywszy go z ręką na temblaku, zmizerowanego, z uśmiéchem podeszła ku niemu.
— Cóś się acanowi w Wilnie nie poszczęściło — odezwała się. — Zostałeś plejzerowany, choć wojny jeszcze nie mamy.
— E! to tam nic! — mruknął Serwacy.
— A cóż ze sobą zrobisz? Słyszałam że podskarbi wiosczynę acanu puścił dożywociem.
Przebendowski głowę na piersi spuścił, jakby go to zawstydziło.
— Ja jutrobym chciał do Drezna powracać — rzekł — co tam pani podskarbina o mnie pomyśli. O listbym już prosił, bo i chwili tracić nie mogę.
— Jeszcze acan na sam koniec karnawału trafisz do Drezna — śmiejąc się, przerwała Pociejowa. — Niéma zresztą nic tak pilnego. Feldmarszałek niech sobie z głowy wybije, żeby nas znowu wpędził w matnię. To darmo. Mówiłam już acanu, że ani Sieniawska, ani ja na to nie pozwolimy, aby nam Sasi na karki wsiedli. Wiemy co się tam u nich dzieje ze szlachtą saską, którą dawno na lokajów przerobiono, a do spraw królestwa samych cudzoziemców biorą. My lokajami niczyimi nie chcemy być i nie będziemy. A cóś mi się téż zdaje — dodała hetmanowa — że znaczenie i fawory Fleminga u króla słabnąć zaczynają. Tylko co nie widać, jak się przewróci i dobra mu skonfiskują, jak kanclerzowi. Vitzthumowa z Watzdorfem go dojadą; baba sprytna. Powiédz-że acan pani podskarbinie, niech sobie z głowy wybije salwowanie rzeczypospolitéj; my się sami salwować będziemy, bez ich opieki. Ze szlachtą niéma co żartować. Jest jéj kupa, a od tarnogrodzkiéj rogi jéj urosły. Ani Sieniawski, ani mój mąż życiaby nie byli pewni, gdyby się na gwałt przeciwko prawom odwiecznym zaniosło. Partya dworska może napozór być silną, ale gdy szlachta przeciwko niéj stanie oko w oko, zaprze się Sasów i Fleminga, a ze strachu pójdzie za swoimi. Dosyć na to będzie znowu jednego Wielogłowskiego, co się gdzie wyrwie z ciemnéj dziury i krzyknie: Zdrajcy! Na szablach rozniosą. Rozumiész acan? — zakończyła hetmanowa, na stoliku listu już gotowego szukając.
Serwuś dał głową znak, iż zlecenie zrozumiał. Listu mu jednak nie dając jeszcze, trzymała go pani Pociejowa u progu, przechadzając się po pokoju i psa faworyta drażniąc.
— Co ja tu acanu mówię — dodała — toż samobyś posłyszał od pani Sieniawskiéj, która téż nie ma zwyczaju w bawełnę obwijać, co myśli. Hetmanowie do całéj i pełnéj władzy swojéj dawnéj muszą powrócić, a Flemingowi skrypta z gardła wydrzemy. Musi je oddać, inaczéj żaden sejm nie dojdzie.
Zakręciła się na korku wysokim rezolutnie bardzo pani Pociejowa i mruczała jeszcze, nie mogąc się wygadać:
— Dystrybutę hybernową, którą nam odjęli, muszą oddać. Śmiéch rzec, coby się z hetmanami stało, gdyby i téj władzy nie mieli. Wojsko się skarży, bo mu i gospodne, i trzydniówki, i barankowe, i wszystkie dawne przywileje wzięto, że się żołdem i raz nazawsze postanowioną hyberną kontentować muszą. To się musi odmienić; mów im to acan wszystko.
Hetmanowa, która lepiéj może od męża wtajemniczoną była w sprawy wojskowe, dawszy dowód że się niemi czynnie zajmowała, nie ograniczyła się temi kilką słowy i poczęła dalsze żale rozwodzić.
— Szlachta na hetmanach psy wiesza za pozwijanie chorągwi, regimentów pieszych i dragońskich (mówiła, unosząc się), a to sprawa nie nasza, tylko saskiéj intrygi. Z rajtaryą, którą skasowano, nie daj Boże się teraz spotykać, albo z oficerami, którym dawniéj jak pancernym zasługi i hyberny płacono, a teraz się tułają, bodaj do Turków zmuszeni iść służby szukać. Albo téż tego, myślicie, nie rozumieją ludzie, że król swojemi infanteryami poosadzał Elbląg, Malborg, Toruń, Poznań i Kamieniec? Tylko co nie widać, jak na dany znak Mier i Kraków opanuje. Wszystko to biskup kujawski u starego niedołęgi Sieniawskiego wydurzył; ale się nam babom przecież oczy otworzyły. Daléj nie puścimy. Co się źle zrobiło, to się odrobić musi. Musi! słyszysz acan? musi! — powtórzyła z naciskiem Pociejowa. — Na przyszłym sejmie albo hetmanom władzę oddadzą, albo posłuchacie, jaka burza i konflagracya nastąpi.
Coraz to żywiéj mówiąc, pani Pociejowa spoglądała na Serwusia zboku, pilnując i badając, jakie to na nim czyni wrażenie. Szło jéj o to widocznie, aby mocne postanowienie obu hetmanów zwiastował podskarbinie i Flemingowi.
Wytrzymawszy go tak dosyć długo na stójce podedrzwiami, przystąpiła wreszcie z listem w ręce do niego.
— Niechże acana Bóg szczęśliwie prowadzi! — rzekła naostatku. — Dobrze mu życząc, nie mogę inaczéj pożegnać, jak tą radą, abyś acan Niemkę do kaduka porzucił i do wioszczyny, którą ci dał podskarbi, jechał, gospodarował i ze szlachtą, a nie z Sasami trzymał.
Nie umiejąc odpowiedziéć na to, Serwuś coraz to głowę schylał, to podnosił; wreszcie ukłonem nizkim pożegnawszy panią hetmanową, która mu się ciągle przypatrywała z podrażnioną ciekawością, zwolna się za próg wysunął.
Wychodził już, gdy, śmiejąc się, rzuciła za nim pani Pociejowa:
— Reduty acan u mnie nie widziałeś, a szkoda! Mógłbyś im powiedziéć w Dreźnie, że nasza i królewskim nie ustąpi. Bywaj zdrów!
Drzwi się nareszcie zamknęły, Serwuś pozdrowił pannę Rozalią i zszedł nadół do Puciaty, aby się i z nim pożegnać. Znalazł go znowu na konferencyi z wojskowymi, których było pełno, a ze z piérwszych słów wyrzeczonych przytomne rycerstwo dowiedziało się, że jechał z Drezna i do niego powracał, wzięto go więc za regalistę, za Sasa i strasznie nań koso i groźno spoziérać zaczęto. Z wejrzeń i rzucanych słów mógł się przekonać najlepiéj, do jak wysokiego stopnia nienawiść przeciw Flemingowi i nieufność względem dworu w wojsku była posuniętą.
Ten i ów bryzgnął mu dwuznaczném słowem w oczy, za które Serwuś się gniéwać nie chciał, mimo uszu je puszczając. Jednakże, unikając tych przymówek i ostrych wejrzeń, jakie nań rzucano, chciał się już wynosić, gdy Puciata wziął go na stronę do swéj ciupki.
— A no, nie zapomnij-że — rzekł mu, śmiejąc się — do woźnego Mazura pójść z pożegnaniem, boć przecie pannie Domicelli, za jéj łzy, które dla waści wylała, gdy się o ranie dowiedziała, winieneś rekompensatę.
Rzucił się aż Serwuś.
— Co ty pleciesz? gdzie, jaka panna? Łzy! za mną! Co tobie? — zabełkotał. — Sfiksowałeś, czy co?
— Patrzaj go, niewiniątko! — rozśmiał się garbus. — Udajesz że nic nie wiész, a dziewczynę rozkochałeś.
— Nie drwij-że ty ze mnie — odpowiedział poważnie i niemal groźno Serwacy. — Ja o niczém nie wiem, jak zbawienia pragnę!
— Ale ludzie o tém wiedzą — ciągnął Puciata. — Mówił mi Derengowski, że gdy po twoje węzełki do woźnego się zgłosił, Domicelka, wydając mu je, od płaczu się zachodziła.
— A daj ty mi pokój! — zawołał oburzony Przebendowski — ani ona mnie, ani ja jéj w głowie.
Tymczasem, choć Serwuś się zapiérał, święta prawda była, że panna Domicella, córka woźnego, prawie od dziecka Przebendowskiemu znana, co w tym domu jakby w rodzicielskim był przyjmowany, miała dlań przywiązanie, które się teraz łzami zdradziło.
Serwuś był z nią, jak z siostrą; szacował wielce poczciwą, dobrą, łagodną Domcię, która, choć młoda i ładna, za piękność uchodzić nie mogła; ale mu w głowie nie postało, żeby się ona do niego miała tak przywiązać.
Miał się zawsze za jednego z tych biédnych wydziedziczonych, którzy dla powierzchowności saméj serca kobiécego pozyskać nie mogą. Zrezygnowany na ten los, nigdy się żenić ani myślał. Tknęło go to mocno, że Domcia nad nim, litując się, płakała.
Wyszedłszy od Puciaty, zadumał się nad tém. Myślał i myślał, zdawało mu się niepodobieństwem, ażeby to prawdą być mogło; a gdyby nawet istotnie łzy się polały, przypisywał to litości i dobremu sercu dziewczyny.
Potrzeba jednak było starego woźnego pożegnać, za gościnę mu dziękować, choć krótko trwała. Stary ów miał na Zarzéczu dominę, żył skromnie: ale fama o nim chodziła, że człowiek był bardzo dostatni i, choć tak do prostego życia nawykł, Domcia jedynaczka miała starających się wielu, rodzicom się dotąd od małżeństwa wypraszając.
Idąc za Zarzécze, pomyślał Serwuś że nie od rzeczyby było może gościńca jakiego zanieść pannie tak dobrego serca. Wstąpił po drodze do Żyda jubilera, a że piéniędzy wiele nie miał, kupił skromny łańcuszek mały, bo go na nic droższego nie stało. Bądźcobądź, samo to przypuszczenie iż ktoś był na świecie, co mu dobrze życzył, obudzało wdzięczność serdeczną. Nie chciał tylko sobie cugli popuszczać i mocniéj się do Domci przywiązywać, bo wiedział że się to na nic nie zdało.
Właśnie stary Jeremi z żoną i córką do wczesnego obiadu miał siadać i flaszeczkę gorzałki trzymał w ręku, dla zalania robaka, gdy się gość niespodziany zjawił. Z wielkim okrzykiem wybiegła naprzeciw niemu panna Domicella, zarumieniona, a zobaczywszy rękę na chustce jeszcze wiszącą, plasnęła w pulchne dłonie.
— Pan Serwacy! pan Serwacy! — poczęła wołać do rodziców.
— A to niech Bogu będą dzięki — odezwał się stary Jeremi, ogromny mężczyzna posiwiały, z nawisłemi brwiami i głosem donośnym, który mu po wokandach w spadku pozostał. — Bywaj asmdziéj, bywaj! W samę porę! Niech Domcia talérz jeden doda więcéj; musisz obiad z nami zjeść, jaki Bóg dał, to nic nie pomoże.
Serwuś już w sionce nadzwyczaj czule pannę Domicellę pocałował w rękę. Dziéwczę miało łzy w oczach.
Wyszła naprzeciw niego i stara pani, którą, choć siwą jak on, mąż dotąd swoją Kaśką nazywał. Wszyscy gościa otoczyli kołem, radując mu się z prostotą ludzi szczérych i nieumiejących kłamać, ani kryć, co czuli.
— Bodaj cię, bodaj, panie Serwacy — począł woźny, nie puszczając z rąk flaszeczki. Cośmy się tu o was nakłopotali! Minkiewicz słyszę żyw, ale mu się w głowie pomieszało, czy coś! Po co to było z nim zadziérać? Oj ta młodość, ta młodość!
— A ty to innym byłeś za młodu? — wtrąciła siwa Kasia. — Żeby nie to, że się na urząd dostałeś, gdzie już trzeba było statkować, ho! ho!
Domcia wśród tej rozmowy robiła miejsce dla gościa, ustawiała talérze, coraz to z pod oka spoglądając na pana Serwacego, który téż nie mógł się wstrzymać, żeby ku niéj nie polatywać oczyma.
Nawykły był do niewiast wcale innych z wielkiego świata, lub z tego co się starał niezgrabnie ów wielki naśladować. Wyjąwszy panią podskarbinę, którą wenerował, i panią Spieglową, nad którą miał politowanie, wszystko, co podówczas w Dreznie na widoku było, najswywolniejszego życia nie kryło. Przykład płynął zgóry i dociskał się do najniższych warstw społeczeństwa. Budziło to wstręt i odrazę w panu Serwacym.
Te ładne uśmiéchy, ufarbowane lica, zaloty powszechne a płoche, przeniewierstwa nieustanne, zniechęcały go do kobiét wogóle.
Brakło tym wszystkim zepsutym niemal od kolébki kobiétom, wprawionym do zalotów w dzieciństwie, prostoty i szczérości. Wszystko to kłamało usty, oczami, milczeniem i mową, na każdym kroku cóś udając, naśladując kogoś, a nie będąc sobą.
Serwuś może sobie nie umiał wytłumaczyć przyczyn odrazy i wstrętu swego do tych komedyantek, ale czuł je w sercu. Ta prostoduszna Domcia, która była sobie, czém ją Bóg stworzył, która się rumieniła naprawdę, śmiała i płakała szczérze, wydawała mu się nową jakąś, nieznaną istotą, przynajmniéj tak weneracyi godną, jak pani podskarbina.
Dodajmy przytém, że dziéwczę było hoże, świéże, rumiane, miało ząbki jak perełki białe, włosy swoje własne obfite i złociste, a oczy niebieskie jak bławatki — i że Serwuś czuł w niéj przyjazną sobie istotę.
Rzucone słówko o łzach ujęło go za serce.
— A cośmy się naturbowali o was! — odezwał się woźny. — Bogu to jednemu wiadomo. Ja jak ja, pewny byłem że się wyliżesz, ale jéjmość co się nastękała, a co było zdrowasiek na tę intencyą! Domcia to aż na nabożeństwo chodziła!
Spłonęło dziéwczę, ale się nie zaparło. Spojrzało na Serwacego, jakby potwierdzało owszem słowa ojca... i spuściło oczy.
Siedli tedy do stołu, wcale nieprzygotowanego do gości. Woźny nawet nie przepraszał. Był barszcz zabielany, kawał mięsa, kasza ze śliwkami, a Domcia naprędce skomponowała jakąś przystawkę. Znalazł się i wina kieliszek, bo woźny do niego z trybunalskich czasów swych był nawykły. Z Domką rozmawiając oczyma, Przebendowski z panem Jeremim mówić musiał o publicznych sprawach, bo starego one niepomiernie obchodziły.
— Panu Bogu mojemu codzień dziękuję — mówił — żem się z tego piekła wyrwał, co je trybunałem na urągowisko ludzie zowią, rad będąc, żem tam sumienia nie posadził. Oj będzie sędzia przedwieczny tych sędziów doczesnych sądził nielitościwie. Com się to ja napatrzył i nasłuchał prepotencyj! Trybunał radziwiłłowski: biorą w skórę Massalscy i Ogińscy; trybunał sapieżyński: tłuką Radziwiłłów. Zła czy dobra sprawa, wszystko jedno. Z wojewodą, z hetmanem, z senatorem zadrzéć szlachcicowi, choćby najlepszą miał sprawę, to znaczy na śmierć się dysponować. Z Sieniawskim kto się powaśnił, poszedł z torbami. Świniarskiemu deputatowi w Piotrkowie, że śmiał dekret przeciw niéj ferować, pani hetmanowa Sieniawska powiedziéć kazała, żeby pamiętał na to, iż w Kamieńcu są ciemne więzienia. Kasztelanową kijowską Kossakowską, gdy się z nim procesować poczęła, najechał hetman w kilkanaście chorągwi i zniszczył całkowicie. Ano tego nie policzyć. Myślą że i nasz teraźniejszy Pociéj nie byłby lepszy, żeby kto jéjmości na palce nastąpił, bo obaj panowie hetmanowie w spódnicach chodzą.
Siwa pani Kaśka, widząc że stary wpadł na drażliwy przedmiot, którego raz dotknąwszy, z trudnością się mógł powstrzymać, ciągle się go mitygować starała.
— Dałbyś-bo już pokój, dałbyś pokój! — wołała, a stary prawił swoje.
— Co mam pokój dać? — ciągnął daléj. — Albo to pan Serwacy tego nie zna i nie widzi? Wszystkiego tego zła nam Sasi nanieśli. Kraj zniszczyli ze szczętem, to mniejsza; co spaśli, to odrośnie; ale ludzi popsowali tak, że czystego człowieka ze świécą szukać, a nim co dobrego wyrośnie, czekać trza długo. Pognój z nich zły zostanie. Wszyscy pomazani przekupstwem; kto nie wziął piéniędzy, dostał urząd, starostwo, albo inną łaskę pańską. Ludziska się nauczyli nie na pracę poczciwą, ale na jałmużnę szpetną oglądać. Ot co! ot co! — prawił woźny.
— Dałbyś pokój — powtarzała żona. — Panu Serwacemu przykro może słuchać, kiedy z tymi Sasami musi żyć.
Serwuś drgnął i odwrócił się szparko.
— Uchowaj Boże, dobrodziéjko moja — zawołał. — Właśnie że się ich napatrzyłem zblizka, więc tak o nich trzymam, jak pan Jeremi. Daj tylko Boże, aby wszystka szlachta podobnie myślała.
— Otóż — rzekł woźny — nauczyła nas wiele i olkienicka i tarnogrodzka sprawa. Pójdą-li panowie hetmanowie z Flemingiem i z Sasem, to życia niepewni, tak wszystko wre.
— Kochany generale (tak naówczas woźnych nazywano) — począł Serwacy. — Z waszéj izby nie wyjdzie, co my tu gadamy, śmiało więc mogę usta otworzyć. Prawda że panowie nasi źli, że siedzą w garści tych co im płacą, a nie po Bożemu żyją, ano i nasza poczciwa szlachta, gdy jéj téż dadzą, tak bierze, jak i oni. Biéda jest, bo do gruntu przegniło wszystko.
— Jako żywo! — oburzył się woźny — jako żywo! Ja asindziejowi powiadam prawdę, bom się i szlachty i panów dosyć napatrzył. Między panami Wiśniowieckiego szukać i znaléźć trudno, a między szlachtą po zaściankach, gdzie zaraza nie doszła, poczciwych jeszcze moc, co się Boga boją. Ino jedna biéda, że poczciwi głupi są, a łajdactwo mądre.
— Porzuciłbyś to, stary! — ofuknęła stara Kaśka.
Ale się rozgadał.
— Jak Boga ukrzyżowanego miłuję, bodajem jutra nie dożył — potwierdził zapalczywie stary — co mówię, święta prawda jest. Poczciwości ludzie, za prawo i za kraj daliby się posiekać, ano w głowach ciemno i nie wiedzą dokąd iść. Więc po radę, dokąd? do pana senatora z antenatów, protektora, dobrodzieja, fautora, opiekuna; a pan senator, szlachtę nakarmiwszy i spoiwszy, tam nią posteruje, kędy jemu potrzeba, aby króla nastraszyć i utargować co na nim, albo mu się przypochlebić i dostać panem bene merentium.
— Prawda — dodał Serwuś z westchnieniem — dlategośmy nieszczęśliwi; ale jakaż na to rada?
Woźny westchnął téż sobie, bo rady nie znał na to i zakonkludował pobożnie:
— W miłosierdziu Bożém nadzieja. Spes unica Deus.
Smutne te narzekania skończyły się wreszcie, albo raczéj przerwały na chwilę. Pan Jeemi nalał kieliszek i pił zdrowie gościa, aby mu się w drodze dobrze wiodło.
— Jedź asindziéj — rzekła jéjmość — kiedy już inaczéj nie może być, ale powracaj do swoich Gierdzieliszek, które ci, słyszę, puścił podskarbi. Ot taki człek, co świata dużo widział, przyda się nam wszystkim; widzieliście go dość, a powzięliście awersyą do niego. To i dobrze!
— Dalipan — przerwał woźny, śmiejąc się — a to przez jéjmość duch święty przemówił, czy co, choć się On przez usta niewiast nie zwykł objawiać. Ślicznieś jéjmość rzekła: powinieneś asindziéj do Gierdzieliszek wracać, osiąść, jak Pan Bóg przykazał, na zagonie, ano i towarzyszkę sobie przybrać.
Serwuś się szarpnął niespokojnie.
— Mój dobrodzieju! — zawołał — żebym ja się miał żenić, a to dopiéro!
— A toż czemu? — odezwał się woźny. — Ślubu przecież castitatis nie uczyniłeś?
— A którażby takiego niezgrabnego jak ja i ubogiego drągala chciała? — odezwał się, śmiejąc smutnie, Serwacy — chybaby oczów nie miała.
— Porzuć-że to asan! — zkolei zawołała stara Kasia. — Proszę ja kogo! Czegoż ci braknie?
— Wszyscy mnie wyśmiéwają, żem do Boskiego stworzenia niepodobny — rzekł wesoło Serwuś. — Toć prawda być musi.
Pannie Domicelli, która się mocno zarumieniła, wyrwało się mimowoli:
— Ale gdzie tam!
Dopiéro wyrzekłszy te nieopatrzne słowa, zawstydziła się mocno.
— Widzisz — dodał woźny — już nawet Domcia protestuje, a dziéwczęta się na tém znają.
Poczęto się śmiać. Nieśmiałym wzrokiem podziękował Serwuś. Panna się zarumieniła z razu jak wiśnia, zakryła twarz i od stołu pierzchnęła.
Rodzice spojrzeli po sobie; panu Serwacemu zrobiło się aż gorąco. Uczucie, którego doznał, do głębi go wzruszyło. Zdało mu się jakby się dopiéro na świat narodził, tak mu jakoś wesoło i dobrze było.
Daléj już rozmowa o tém nie przeciągnęła się. Woźny zagadywał o drogę do Drezna, a jéjmość czyniła tę uwagę, że z ręką na chustce, niedogojoną, zimową porą puszczać się w podróż niedobrze było.
— Moja dobrodziéjko — westchnął Serwuś — służba gorzéj niewoli. Jak trzeba i musi, człowiek wytrzyma wszystko. Co robić? A i to przed państwem wyznać muszę, że podskarbina, któréj służę, pani dostojna i słuszna, nie tak jak inne niewiasty; więc gdy się przyrzekło stawić, honor każe słowa dotrzymać.
— Niéma co i mówić — poparł woźny. — Słowo się rzekło; debet esse sacrosanctum.
— Tyle tylko, że com miał konno jechać — dodał Serwacy — muszę wozem albo saniami, bo na koniu o jednéj ręce człowiekby sobie rady nie dał.
Na tę mowę powróciła i panna Domicella, ochłonąwszy i zajmując się pilno czémś około stolika. Weszła pocichu, nieznacznie, blada, napozór spokojna i przysłuchiwała się tylko, spojrzéć na Przebendowskiego nie śmiejąc.
Czas się było pożegnać, choć znowu woźny de publicis zagadywał.
Serwusiowi się nie wiodło jakoś z przyniesionym łańcuszkiem; dobył go nieśmiało i trzymał, zawinięty w papiérku.
— Mój dobrodzieju — długo pożuwszy, odezwał się nareszcie do gospodarza — znacie szlacheckie obyczaje. W domu przyjacielskim jakiś czas przebywszy, chciałoby się na odjezdnem choć ubogą pamiąteczkę zostawić po sobie. Niechże i mnie wolno będzie, a za złe niewzięte, gdy malutki gościńczyk pannie Domicelli zostawię, za wiadomością i pozwoleniem rodzicielskiém.
— Ale co znowu? zaco? poco? — ofuknął stary — a to do czego
— Choćby zato, że mi jéj niewinne modlitwy u majestatu Pańskiego pomogły pewniéj, niż cérulicy i doktorowie — dodał Serwacy. — Rzecz licha i mało warta, jak ja, ale z serca dobrego.
To mówiąc, drżącemi palcami rozwinął łańcuszek i podał go dziewczynie pobladłéj, która na rodziców patrzyła niespokojna, a w oczach łzy miała radosne.
Rodzice nic nie powiedzieli i nie oponowali więcéj. Podał więc podarunek swój i w rękę pocałował, a gdy ją brał, uczuł że mu dłoń ścisnęła Domcia, i zrobiło mu się dziwnie straszno, gorąco i niespokojnie.
Oboje starzy byli jakby skonfundowani trochę, lecz zarazem radzi. Jeremi nalał jeszcze kieliszek, upominając się, aby i Domcia choć parę kropel za szczęśliwą podróż i powrót gościa wypiła. Protestowała matka za nią, że do wina nie nawykła; dziéwczę jednak, milcząc, z rąk ojca wzięło kieliszek, spojrzało w oczy Serwusiowi i wychyliło co w nim było rezolutnie, do kropli.
Przebendowski, wychodząc, tak był jakoś rozmarzony, że ledwie drogę przez Zarzécze znalazł, choć w Wilnie, od Bekieszówki począwszy do Zakretu, wszystkie kąty znał jak swą kieszeń. Ano mu się po tém winie w oczach zmąciło.




Podróży do Drezna opisywać nie będziemy; była ona utrapień pełną, ciężką i niewygodną wielce, a choć ręki ranionéj starał się Serwacy oszczędzać, nabrzękła mu i rana się zaogniła. Nie zważając na to, pośpieszał dniem i nocą, mimo zamieci i mrozów, aż się w ostatku dobił do Budziszyna, gdzie czując się gorzéj i obawiając obledz nagwałt już, z gorączką straszną, na sankach najętych leżąc, bezprzytomny stanął przed pałacem Fleminga.
Wieczór był i właśnie się wszyscy na redutę, jednę z ostatnich, gotowali.
Powozy stały pozaprzęgane; ludzie konni z pochodniami przed niemi. Gdy sanie się zatoczyły do drzwi pałacu, a Serwacy o swéj mocy ruszyć się nie mógł i nieprzytomny leżał na sianie, Wend, który go przywiózł, służbie oznajmił, że jakiegoś chorego na saniach miał, opowiadającego się dworzaninem feldmarszałka.
Przybiegli ludzie do sani, a poznawszy Przebendowskiego, który majaczył i w sianie leżéć się upiérał, niemal gwałtem zabrali go i zanieśli na górę.
Wpadła jedna z panien służących podskarbiny do pokoju, w którym w dominie, z maseczką w ręku, Przebendowska przeglądała się w zwierciedle, oczekując na Spieglową, i poczęła, ręce łamiąc, z kobiécą szczebiotliwością opowiadać, że rannego i nieprzytomnego Serwusia chłop u drzwi wyrzucił, że się z niego słowa nie można było dopytać i że jakieś nieszczęście go spotkać musiało.
Litościwa pani najprzód sama, jak stała, pobiegła się przekonać, co w tém prawdy było. Serwusia tylko co w ciepłéj izbie na łóżku cudzém złożono; jęczał i rzucał się, ale usłyszawszy nad sobą znajomy głos pani, oczy otworzył, na chwilę niby oprzytomniał, począł czegoś żywo szukać na piersiach i gwałtownie papiér dobywszy, podał go ręką drżącą, padł i omdlał.
Posłano natychmiast po doktora Włocha.
Pani podskarbina, jakkolwiek miłosierna, nie mogła dla chorego o zdrowych zapomniéć; list dostawszy, zaczęła go zaraz czytać, a zadysponowawszy, aby nad Serwusiem czuwano, sama ze Spieglową pojechała na redutę.
List hetmanowéj, który oczyma przebiegła, mówił niewiele, odwołując się do ustnéj posłańca relacyi. Tém mocniéj więc życzyła sobie rychłego uzdrowienia jego pani podskarbina.
Włoch, który natychmiast przybył chorego opatrzyć, znalazł go w bardzo złym stanie. Rana zaniedbana, wcale nieopatrywana długo, szkaradnie się zajątrzyła, ręka była opuchła, oprócz tego niewygody, chłód, bezsenność, może mrozy srogie i wichry, które w tym roku panowały, a od których nie miał się czém bronić podróżny, wywołały silną i niebezpieczną gorączkę. Włoch kiwał jakoś głową, ruszał ramionami, za wyzdrowienie nie chciał ręczyć.
Przykro było nadzwyczaj podskarbinie, że dla niéj jeden z najwierniejszych sług życie mógł postradać, lecz — nie inne było i jest sług przeznaczenie a obowiązek, tylko z siebie czynić ofiary.
Dziwnym trafem na téj saméj reducie, świéżo przybywający z Wilna młody Sapieha oddał podskarbinie list od męża, w którym znalazła relacyą o pojedynku i o Serwacego pobycie. I to ją téż za serce chwyciło, że się ujął za honor domu i dla nich cierpiał.
Reduta była nadzwyczaj wspaniała; wszyscy silili się i zmagali, aby króla rozbawić. Młoda królewiczowa, wszystkie dawne kochanki, kilkoro przyznanych królewskich synów i córek, ministrowie, dwór cały — wszystko się tu znajdowało, strojne, pomaskowane, napełniając salę olbrzymią gwarem, ruchem, intrygami i pozorną wesołością, kryjącą niepokoje, zazdrości i zdrady.
W części sali dla pospolitego oddzielonéj tłumu, za balustradą, widzowie stali tak licznie ściśnięci, iż ledwie się mogli poruszać. Każdy się pragnął naprzód dostać, ku części dla dworu przeznaczonéj, aby zblizka króla i otoczenie jego oglądać. Popychano się i duszono.
Król August świécił od złota i dyamentów dnia tego. Ubranie szkarłatne, całe szyte w najpiękniejsze wzory, jak utkane było poczepianemi na niém brylantami. Wspaniała jeszcze postać pańska odznaczała się wśród wszystkich i ściągała oczy; twarz starała się jaśniéć, jak suknia, lecz znużenie, wewnętrzny niesmak jakiś, niecierpliwość, podrażnienie zdradzał to wzrok ostry, to zmarszczenie brwi, to wymuszona wesołość.
Panie, księżna niegdy cieszyńska, teraz wirtemberska, Denhoffowa, Koenigsmark świéciły téż klejnotami, darami lepszych czasów, wspomnieniem dni prześnionych u podnóża tronu. Znaczniejsza część mężczyzn miała na sobie stroje włoskie, szczególniéj szlachty i patrycyuszów weneckich szesnastego i siedemnastego wieku, domina i rozmaite przebrania charakterystyczne. Panie w strojach wschodnich, fantastycznych, pasterskich, mytologicznych, kręciły się wesoło. W pośrodku królewiczowa Józefina, ubrana wspaniale, wygorsowana wedle mody, uderzała skrzywioną, kwaśną i niepiękną twarzą, na któréj duma zabijała wesele.
Pocichu pokazywano feldmarszałka Fleminga, który na ten dzień przybrał był sobie niepozorny strój włoskiego abbate. Spieglowa, jak zwykle, miała kostium wschodni sułtanki, podskarbina strój z czasów Maryi Stuart.
Widok sali, wśród któréj wiły się te różnobarwne figury, śmiejąc się, szepcąc, piszcząc, zaczepiając, goniąc i stroniąc od siebie — świetnie się przedstawiał. Król, acz znudzony, znajdował że ta reduta prawie nic do życzenia nie zostawiała. Czuć w niéj jednak było wesołość nieszczérą, ożywienie sztuczne, ruch nakazany. Na dnie leżały niespokój i znużenie.
Napozór reduta była przepyszną, brakło jéj tylko téj jednéj rzeczy, którą miéwały dawniejsze, młode królewskie zabawy — ducha co je ożywiał. Szał na nich bywał, nierozumny i rozbujany. Teraz silono się, aby życie wydobyć, a nie było go zkąd dostać. W duszach brakło młodości; wszystko to stokroć się już powtarzało. Znano maski i ludzi, nieufnemi i zazdrosnemi oczyma rzucano na siebie. Owe wieczory, na które Hoym piękną Cosel wprowadzał, bale wrśód których świéciły Aurory, przyjęcia Fryderyków, wspomnieniami się tylko niepowrotnemi odzywały.
August szukał napróżno rozrywki, gonił za czémś nowém, niespodzianém, coby go rozgrzać potrafiło, obudzić jakieś pragnienie, a znajdował dokoła tylko ruiny, powiędłe kwiaty, znane dobrze barwy i wonie. Począwszy od najpospolitszéj tanecznicy lipskiego jarmarku, do najwyższego rodu arystokratycznych piękności, zkolei wszystko się przed nim przesunęło, znudziło go, spowszedniało, zbladło.
Zaczepiano go, uśmiéchał się, patrzył; z pod płaszczyków i maseczek wyglądały postacie stokroć dlań znane, lub do znanych podobne.
Przechadzał się tak roztargniony król, gdy na drodze jego znalazła się dziwacznie ubrana, niby włoska rybaczka.
Na ramionach niosła siéć, a strój jéj, bardzo prosty, służył na to tylko, aby piękną, silną budowę młodego prawdopodobnie stworzenia pokazać wydatniéj. Rybaczka ta kręciła się, zaczepiała, sypała włoskiemi konceptami, niekoniecznie do najwykwintniejszego towarzystwa zastosowanemi.
Mężczyźni śmieli się z niéj i przypatrywali, kobiéty, odprawiane ostremi bardzo przycinkami, uciekały; król długo zdala przypatrywał się obrotom tego stworzenia, którego prawdziwego nazwiska domyślić się nie mógł. Wnosił tylko, że być musiała jedną z aktorek lub baletniczek sceny królewskiéj, bo one jedne, z osób do dworu nienależących, miały przywiléj, nie zdejmując masek, wchodzić za balustradę i ociérać się o wybranych.
Rybaczka była średniego wzrostu i obcisły ubiór, napół męzki, zarysowywał wyraziście piękne, ale nieco bujne kształty ciała, przy drobnych nóżkach i rączkach. Włos czarny na głowie, napozór niedbale związany, w części spływał na białe i nawpół odsłonione ramiona. Zuchwale zaczepiała i czepiała się wszystkich, kto się jéj nastręczył, i ścigała głośnemi wykrzyknikami.
Widać że i ona nikogo i nikt jéj nie oszczędzał, bo się odcinała grubiańsko i ostro. Króla to wkońcu zaintrygowało. Przybliżył się do niéj zwolna; spojrzała nań, podnosząc główkę, i stała niezmieszana, potrząsając siatką, którą niosła na ramieniu. Cóś prawie bezwstydnie wyzywającego było w jéj krygach i ruchach.
August, który słyszał ją mówiącą po włosku, odezwał się do niéj tymże językiem:
— Cóżeś to umyśliła złowić w twoję siatkę, moja piękna?
— O, jaknajgrubszą rybę — odparła, śmiejąc się, maseczka.
— Złapać, to jeszcze nie sztuka — rzekł król, rozpatrując się okiem znawcy i bacznie śledząc najmniejsze szczegóły stroju i figury, któréj strój nie okrywał. — Złapać ci się może uda, ale nie dźwigniesz.
— Oho! siły mam dosyć — rozśmiała się rybaczka — nie boję się o to, byle połów nie był próżny.
— A jabym ci życzył nie więcierzem, ale na wędkę próbować — ciągnął król, przypatrując się z zajęciem małéj, pulchnéj rączce, na któréj palcu błyszczał ładny pierścionek. — Oczy twe czarne, które z pod maseczki błyszczą, służyłyby za przynętę, a włosy za sznurek.
Rybaczka patrzyła w króla jak w tęczę, pierś jéj poruszała się silnie; widać było że mocno pragnęła go czémś pociągnąć ku sobie, a sama nie wiedziała jeszcze, jak poczynać. Bała się.
Chwilkę trwało zakłopotane milczenie. Król się przysunął bliżéj.
— Znasz mnie? — spytał.
— A któżby słońca nie znał? — odparła śmiało. — Znam i boję się bardzo.
— Dlaczego?
— Bo jak słońce grzejesz czasami, a często pieczesz. Gdzie promień twój padnie, głowy się palą i biédne ofiary padają.
— A ja czy znam ciebie? — spytał król.
— Słońce nie zna drobnych trawek, na które padają jego promienie. Ja sobie jestem maleńka, cicha istotka, na którą nie mogło paść pańskie oko, bom go niegodna.
— Masz młodość i piękność, które cię czynią godną słonecznych promieni — rzekł król, ciągle się przysuwając.
— Ja sobie jestem prosta rybaczka — odparła nieznajoma — nie patrzę tak wysoko.
— Dlaczego?
— Bom nawykła chodzić po błocie, swobodnie się rzucać na fale, mówić co myślę, robić co zechcę. Nieokrzesana jestem, słów nie dobiéram, a gdy się gniéwam, klnę i łaję.
— A gdy kochasz?
— O! gdy kocham, to w uścisku zdusić jestem gotowa, wyssać duszę pocałunkami, zabić mojém kochaniem — śmiało mówiła rybaczka. — Tylko taki prosty rybak, jak ja, pokochać mnie i wyżyć ze mną może.
— Przecież i ja, choć nie rybak, nie zląkłbym się ciebie — rzekł król.
Nieznajoma głową pokręciła.
— Co mnie do was? co wam do mnie? Orły nie latają za sroczkami.
— Szczebiotu ich słuchać i orłom miło — odparł król, widocznie bawiąc się rozmową.
— Dokuczy prędko, bo często ostry bywa.
Te odgróżki i przekory, zamiast odstręczać, pociągały znudzonego pana. Krok jeszcze postąpił i rzekł ciszéj:
— Mów, ktoś ty?
Zmieniony, nakazujący głos nie pozwalał się opiérać: był to królewski rozkaz.
— Ja jestem Bettina, z baletu waszéj królewskiéj mości.
— Dawno w Dreznie?
— Od tygodnia.
— Czemu cię nie widziałem? — spytał król.
— A! ktoby tam na mnie patrzył? — rozśmiała się Bettina. — Tyle jest piękniejszych odemnie; jam prosta dziewczyna.
— Ile masz lat? — badał król.
— Przysięgam że nie wiem! — śmiało zawołało dziéwczę. — Pięćdziesięciu, zdaje się, jeszczem miéć nie powinna, a więcéj niż dwanaście pewnie już być musi.
— A iluż miałaś kochanków? To po nich lata policzymy.
— Kochanków? ja? A, tych co się we mnie kochali ani zliczyć — śmiała się Bettina — a tych których ja kochałam ani jednego! Serce czeka.
— Na kogo? — spytał król.
— Na takiego szaleńca, jak ja sama — mówiła rybaczka. Wszyscy ci mężczyźni to wymokłe śledzie, ślamazarne ciury, ani z piérza, ani z mięsa. Rybaczka, czekam na rybaka, coby ze mną poszedł choćby w błoto, choć na fale, choć na śmierć. Albo taki, albo żaden!
To mówiąc, jakby przez zapomnienie, maseczkę na chwilę z twarzy zdjęła i pokazały się z pod niéj ogromne oczy czarne, brwi silnie zarysowane, pełne, rumiane usta, piękność dziko, bujnie rozkwitła, z całą potęgą klimatu, pod którym udzie i rośliny rozwijają się szybko i więdną spalone. Natychmiast, jakby przerażona, przymocowała znów maseczkę i parę kroków odbiegła.
Król podszedł za nią i szepnął jéj do ucha słów parę. Pokręciła głową, król dodał cóś jeszcze, otrzymał szybką odpowiedź i rybaczka rzuciła się w tłum, siatką jeszcze śmieléj bijąc po przechodzących.
Gdy się to działo, na uboczu dwie niewieście, w bogatych dominach, maski, słusznego wzrostu, arystokratycznéj postawy, zdawały się ciekawie przypatrywać scenie i odgadywać niedosłyszane słowa.
— Patrz — mówiła jedna — nieźlem prorokowała. Królowi trzeba razowego chleba, znudziły go ciasteczka.
— Tak — odparła druga — skosztuje i wyplunie.
— Któż wié?
— Najordynarniejsza w świecie skoczka. Pośmieje się z niéj, ale długo nie zatrzyma.
— Ja ci powtarzam, któż wié? Byłam pewna że się zainteresuje.
Poczęły szeptać cóś cicho i śmiać się.
— Trzeba wszystkiego próbować — zakończyła piérwsza.
Królowi się właśnie Friesen nastręczył, który w sprawach kobiécych bywał zawsze najlepiéj świadomym.
— Friesen — zagadnął August — co za licho ta Bettina z baletu? Dziéwczę ogniste!
— A! Bettina! — rozśmiał się wielki sokolniczy. — Bettina! sławna z tego, że nikt nad nią śmielszym i bardziéj wyszczekanym być nie może, nawet mężczyzna. Czasem się przed nią rumienią starzy wyjadacze.
Elle est très piquante! — dodał król po francuzku.
— Ulicznica! — rzekł Friesen z pogardą. — To strawa dla podniebień, co do ostrych potraw nawykły.
— Lub dla tych, które smak straciły, bo to może obumarłe podniebienie rozbudzić — rzekł król.
Mały Friesen z uszanowaniem, ale ze złośliwością pewną popatrzył na króla. Wtém Vitzthum, w stroju doży weneckiego, przysunął się.
— A ty znasz Bettinę z baletu? — spytał król.
— Widziałem ją; żwawe stworzenie i zabawne — rzekł Vitzthum.
— Słyszysz, Friesenie?
— Ordynaryjna! — rzekł sokolniczy.
— Z wyrachowaniem — odezwał się Vitzthum. — To u niéj jest sztuką. Umié być, jaką zechce.
— Zawołać ją na wieczerzę w małém kółku! — szepnął August.
— Uszy zabolą — rzekł Frieaen — gdy puści sobie cugle.
Après tout, to zabawne — dodał Vitzthum — a dziś, doprawdy, tak mało co zabawném być umié.
Friesen pozostał, a król z drugim powiernikiem, żywo rozmawiając, oddalił się.
W przeciwnym końcu sali feldmarszałek, przebrany za abbate, znalazł się otoczony mnóstwem maseczek, które go uszczypliwemi żartami ścigały.
Jedna szczególniéj napadała go natrętnie, a téj Fleming nie umiał odgadnąć. Głos miała zmieniony, strój nie dawał dostrzedz postaci. Gdy inne się rozpierzchły, ona została jedna, ścigając go natarczywie.
Maseczka ta, jak wiele innych, miała ubiór damy włoskiéj, tycyanowskich piękności, włosy jasno-bronzowe, pożyczane, postać wyniosłą, ruchy nie piérwszéj młodości. Fleming, który znał wszystkie panie dworu tak dobrze, iż je odgadywał zdala, téj ani z postawy, ani z mowy domyśléć się nie umiał.
Goniąc za nim, przyparła go do niszy pod kominem, kędy zwyczajnie miłosne pary się schadzały na poufne szepty. Była teraz niezajęta. Fleming chciał się do niéj schronić, lecz uparta maska i tu nie dała mu pokoju: zaparła drogę.
— Signor abbate! w złym cóś jesteście humorze — wołała głosikiem piskliwym. — Jaka to szkoda że tu niéma pięknéj Schmettau, któraby cię jedném słówkiem mogła rozchmurzyć. Ale Schmettau ma tak zazdrosnego męża, że musiała mu się przyznać, iż jéj ofiarowałeś przyjaźń swoję.
Wspomnienie o Schmettau, dla któréj Fleminga o jakąś fantazyą pomawiano, zburzyło feldmarszałka i mimowolnym ruchem zdradził gniéw wewnętrzny.
— Ale bo wam, signor abbate — mówiła maska szydersko — nie powodzi się w niczém. W Polsce cię nie chcą, w Saksonii wszystkim się uprzykrzyłeś, w Berlinie się od ciebie odwracają tyłem, w Wiedniu nosem kręcą, król zaczyna się poznawać, żeś mu się na nic nie zdał, a chłop mansfeldzki z całą głupotą swoją już się naprzód wysuwa i tyłem do ciebie obraca.
Fleming spojrzał tylko.
— Bierzesz mnie za kogo innego, niepiękna i niegrzeczna maseczko — rzekł kwaśno.
— Przepraszam! dwóch takich jak ty w Saksonii niéma, omylić się niepodobna. Ale ty jesteś słońcem na zachodzie, blask twój już nikogo nie zaślepia, biédny Flemingu!
— Tak sądzicie, niepiękna maseczko? — z przymuszonym uśmiéchem rzekł feldmarszałek.
— O! przepraszam — przerwała nieznajoma z przekąsem — omyliłam się w istocie. Słońcem nie byliście nigdy, ale księżycem bladym, którego pełnia przeszła, a reszcie grozi zaćmienie.
— Moglibyście się omylić jeszcze raz w waszych rachubach astronomicznych — odparł Fleming. — Aby robić takie postrzeżenia, wysoko wprzódy wyjść trzeba.
— Któż wié gdzie ja byłam? — zaśmiała się maska. — Wszyscy zresztą astronomowie dworscy tego są zdania. Nowa gwiazda wschodzi: chłop mansfeldzki.
— Aby stanąć obok sobie równych Fröhlicha i Kyau’na — odparł Fleming szydersko. — Idźcież się jéj pokłonić.
To mówiąc, usiłował wynijść; ale maska mu zastąpiła drogę, zdając się miéć upodobanie w tém dręczeniu.
— Pójdę z pokłonem pewnie — rzekła. — Najgłupszych ludzi lekceważyć się nie godzi, na dworze szczególniéj, gdzie prędzéj czy późniéj rozum staje się niewygodnym i niebezpiecznym, a głupota najlepiéj służy. Aleś ty téż rozumu nie miał wiele, więcéj szczęścia. I to cię dziś opuściło! Biédny abbate Fiamingo!
— Na wszystko się zgadzam, maseczko moja — zawołał Fleming zniecierpliwiony — na wszystko, tylko wypuśćcie mnie z téj niewoli.
— Nie wspominajcie złego słowa — żywo dodała maska, ciągle mu zastępując drogę. — Nie siedzicie jeszcze w Koenigsteinie, jak Bejchlingen; ale co się zdarzyło kanclerzowi, może spotkać i feldmarszałka, pardon! chciałam powiedziéć abbata.
Rozśmiała się szydersko i naostatek, uląkłszy się groźnego ruchu, pierzchnęła.
Nieodstępny towarzysz i przyjaciel Fleminga, pułkownik Bielcke, który szukał go niespokojny, przypadł w téj chwili.
— Kto jest ta maska? — zawołał zmęczony i podrażniony feldmarszałek — chcę wiedziéć, kto ona?
Bielcke podbiegł, usiłując dojrzéć; lecz bardzo zręcznie, jakby się obawiała być ściganą, za galeryą wśród ścisku zniknęła. Pułkownik zaręczał, że nie miał pojęcia kto to być mógł, choć może się domyślił w niéj Glasenappowéj, któréj, jako dawny adorator, zdradzać i na zemstę wystawiać nie chciał.
Spotkanie z tą maską tak nieprzyjemnie dotknęło Fleminga, iż skinąwszy na Bielckego, wysunął się z nim do jednego z pokojów, w których grano. Stoliki obsiadły gęsto panie i panowie, namiętnie napastując nagromadzone na nich kupy złota. Gra była jedną z najulubieńszych zabaw owego czasu. Należało do dobrego tonu grać i przegrywać wiele, śmiejąc się, a niekażdy miał powściągliwość pani Vitzthumowéj, która, wygrawszy pięćdziesiąt tysięcy talarów, zabastowała. Byli gracze z profesyi, którzy korzystać umieli z lekkomyślności takich zapalczywych pań jak Denhoffowa i ogrywali je, prawiąc słodycze. Przy jednym ze stołów, nienasycony nigdy grą, siedział Vitzthum, i zapomniawszy o wszystkiém, stawiał szalenie, tém grubiéj, że mu się nie wiodło.
Fleming, zaledwie okiem rzuciwszy na stoły, usunął się z Bielckem na stronę.
Bielcke wskazał mu przesuwającą się zdala rybaczkę i na ucho szepnął słowo, które oznaczało na rzymskich igrzyskach, że gladyator został raniony:
Habet!
Feldmarszałek ramionami poruszył niedowierzająco.
— Fałszywa to Vitzthumowéj rachuba — rzekł krótko.
— Któż wié? — szepnął Bielcke. — Że ją tu sprowadzili i podsunęli, to pewna. Spisek był dawno uknuty. Rachowali na to, że zwierzyna jest faisandée! Mówił z nią więcéj niż kwadrans i zdaje się że Friesenowi na wieczerzę kazał ją prosić.
Feldmarszałek z politowaniem spojrzał i rzekł po chwili:
— Tak, będzie to fantazya przemijająca; rachowali dobrze i rachunek nie omyli ich. Ale to żadnego nie ma znaczenia. Prawda jest, że te piękności w atłasach i koronkach, miękkie i powolne do zbytku, pachnące a zwiędłe, znudzone same i nudne, nie mają dla niego smaku. Niczém inném zapanowała nad nim chwilowo Denhoffowa, tylko że była od tych pań trochę różną i gorszą. Teraz przyjdzie może koléj na kucharki i garderobiane, a wreszcie na proste chłopki. Bettina się podoba, ale jutro precz pójdzie, bo znudzi. Nie wiem nawet, czy przez kobiéty, jak dawniéj, zrobić z nim co będzie można. Niech Vitzthumowie próbują!
Rozmowa zmieniła się i zaszła na poufne szepty. Fleming był zadumany, roztargniony i, jak to mu się często zdarzało, zniechęcony wszystkiém. Szczęściem nie trwało to długo i wielka myśl, plan nowy, zadanie ważne rozbudzało go do życia.
Marzył właśnie o lidze, którą układał, jak się zdawało dlatego, aby módz pod jéj pozorem znaczniejsze siły wprowadzić do rzeczypospolitéj; czekał odpowiedzi z Londynu i Wiednia i to go pochłaniało całego.
Nie chcąc jednak króla tego wieczora całkiem dać na pastwę swym przeciwnikom, wymknął się wkrótce wślad za nim do osobnego pokoju, gdzie się na pijatykę zabiérało, jak codziennie. Było to zakończenie zwykłe każdego wieczora.
Na sali zabawiano się długo, a wśród Sasów za balustradą widniały gęsto porozstawiane czupryny podgolone i stroje polskie. Była to szlachta i podpankowie, za różnemi sprawami bawiący w Dreznie i korzystający z zaproszenia, aby się królewskiéj przypatrzyć zabawie.
Znaczniejsza część tych panów była za dworem i Sasem, protegowana przez senatorów królowi oddanych i niewidząca nic nad własny interes. Myliłby się jednak, ktoby sądził że wszyscy Sasom sprzyjali. Kłaniali się im, ale między sobą mścili się na nich, nie szczędząc.
I tu w kąciku znalazła się gromadka, któréj z twarzy patrzyło, że jéj nie w smak szły te bachanalie. Byli to dworzanie młodego Sapiehy, wojewody inowrocławskiego, dwu Lubomirskich, szlachta uboga, co nigdy magnificencyj nie widziała.
Nie zważali na to, że tuż niedaleko stał potulny człeczyna, ubrany z niemiecka, który zdawał się po polsku nie rozumiéć, patrzyć w inną stronę i wcale na nich nie zważać.
— A co, Damianowicz — mówił jeden z dworzan sapieżyńskich. — Dalipan, piękniéj niż w kościele, a król, przebacz Boże, wygląda jak monstrancya.
— Lichabyś zjadł z twoją komparacyą bezbożną — odparł wąsaty i podstarzały Damianowicz. — Szatańska to chyba bóżnica, albo mahometański ów raj, co go bisurmanom ich prorok przyobiecał. Czyste piekło! A te baby, tyle tylko na niektórych odzieży, aby się nazywało że ubrane. Impudencya! Zgroza! ohyda! A wszystko to, słyszę, ile ich jest, sułtańskie miłośnice. Jedne były, drugie są, a reszta się stręczy, aby niemi być! Tfu!
Szlachcic ramionami strząsł.
— Otóż widzisz asindziéj, panie Damianowicz — dodał piérwszy. — Jak się będziemy Niemcom akomodowali, i u nas téż podobny porządek zaprowadzą. Żony i córki pójdą na królewski dwór, a my na lokajów. I będzie wtedy ład jak niepotrzeba lepszego.
Począł się śmiać złośliwie.
— Do tego idzie — kończył w głos, bezpieczny że go nikt nie słucha, oprócz swoich i nie rozumié. — Twój wojewoda i mój hrabia ludzie gładcy, ręce gotowi dać, aby się corychléj dokonała regeneracya rzeczypospolitéj. Sejmów i sejmików wcale nie będzie, bo to niepotrzebny kłopot, strata i niepokój; szlachcie gębatéj kagańce ponakładają, jak niedźwiedziom, aby nie burczeli i nie kąsali, a kto nie posłucha, to go do Kamieńca, albo nie to, na Koenigstein, gdzie Jabłonowski z Urbanowiczem kwatery zapijali. Głowa nam już o nic nie będzie bolała. Fleming za obu hetmanów wojskiem dowodzić będzie. Naszych żołnierzy co jest, to ich poszlą Wenetom, aby świata trochę zobaczyli i morza powąchali. Natomiast do nas przyprowadzą Niemców, aby nam bakałarzowali. Do tego idzie! do tego idzie!
— Nieprawda. — oburzył się Damianowicz — nieprawda!.
— A pocóżmy tu jeździmy? — rzekł piérwszy — jużci nie dla wypróbowania sanny.
— Acanu-bo się zdaje, że wszystko wiész, a nie wiész nic — rzekł Damianowicz głosem stłumionym, obejrzawszy się wkoło. — Myślisz asindziéj że Sapieha, albo pan wojewoda, co są dworowi oddani, już mu dadzą robić z nami co zechce i zarzną nas na ofiarę? Nieprawda! Ja ich znam. Idą do wielkiego ołtarza, aby z niego jaki ochłap pochwycić, ale gdy przyjdzie do ostatecznego terminu, ho ho! krew się w nich odezwie, sumienie ich ruszy! Jak Bóg miły!
— Zkądże to waści takie wiadomości — napytał inny — zkąd pewność taka?
— Bo ja ich znam na wylot, lepiéj niż wy — ofuknął sierdzisto Damianowicz; — kłaniają się tu i liżą, a do domu powróciwszy, tak myślą, jak i my.
— Albo, albo... — bąknął piérwszy.
— Nie albo, tylko pewnie — uparł się Damianowicz i wąsa pokręcił.
Patrzyli na stare i młode boginie, przesuwające się po sali. Z Denhoffowéj, reprezentującéj Dyanę, śmiano się pocichu.
— A pokaż-że mi asindziéj — odezwał się Damianowicz do towarzysza — która tu z nich Polka?
— Połowa, jeśli nie więcéj — odparł drugi. — Acan wiész że Fleming sobie zdawna za prawidło wziął i królowi to zalecił, dla utrzymania słusznego ekwilibrium między dwoma państwami, aby, rzeczpospolitéj nie czyniąc krzywdy, w Saksonii się kochał po niemiecku, a jak tylko do Krakowa, albo i za tarnowskie góry, musi brać naszę. Inaczéjby się nam despekt dział!
Poczęli się śmiać mocno i wskazywali sobie palcami księżnę cieszyńską, Denhoffową, P... nareszcie i takie, które do imion, jakie im nadawali, prawa nie miały. Jeden z nich nawet pokazał Przebendowską.
— Ta jako żywo nigdy królewską kochanką nie była — odezwał się inny — wiem to od Serwacego, co u niéj jest na dworze.
— A co się z Serwacym dzieje? — spytał inny — nie widać go.
— Niéma go, wyprawili do Polski, zaczém? niewiadomo.
— Albo i on się już do sekretnych posyłek nadaje? Ja go znam, to chłopak mruk, niepoczesny, ale Sasy mu śmierdzą i za ich sprawami nierad się trudzić.
— Podskarbina go pewnie do męża po sukurs wyprawiła — odezwał się jeden — bo to tu w tém Dreznie piéniądze się sypią, toczą, aż strach. Niedarmo mąż podskarbi musi ich miéć dużo, więc doją.
Znowu się śmieli ochoczo.
Człowieczek stojący koło nich tuż, o balustradę oparty, w inną stronę patrzący, słuchał pilnie i chylił się ku nim, niby nieumyślnie.
— Sodoma i Gomora! — mruczał Damianowicz, spluwając, ale pilno się wpatrując. — Splendor, jak na ucztach baltazarowych. A u nas szlachta biédna, którą Sasi objedli, suchym chlebem z ośćmi się karmi, aby tu na tę rozpustę stało. Dobrze tak! Było się nam króla Stanisława trzymać, człeka bogobojnego, który nas rozumiał, bo z nas szedł, a nad ludźmi ubogimi zlitowanie miał, bo sam ubogi był.
— E! e! Król Stanisław nie miał się czém nam okupić — rzekł przekora — on sam pono na płaszcz królewski musiał u Szweda pożyczyć. Respublice chciało się świécić, więc wzięła takiego, co brylanty miał.
— I świéci — dodał inny — ale gołemi bokami.
Trudno zresztą powtórzyć, co tam owa szlachta markotna, przypatrując się reducie, naplotła. Stojący przy niéj pilny słuchacz dotrwał cierpliwie do końca rozmowy i wymknął się potém niepostrzeżony na Zamkową ulicę.
Tu w kamienicy królewskiéj, naprzeciw bramy zamkowéj, stał ksiądz biskup kujawski Szaniawski. Mało go kiedy w Dreznie nie było, a gdy tu nie gościł, pewnie za interesem królewskim gdzieś gonił.
Chociaż godzina była spóźniona, człeczyna ów wcisnął się do przedpokoju. Ks. biskup, mąż surowego oblicza, ruchliwy bardzo, ostropatrzący i mówiący śmiało, właśnie jeszcze listami był zajęty, lecz przybyłego do kancelaryi wpuszczono.
Laudetur Jesus Christus! — rzekł u progu z wielkim pokłonem, ręką dotykając niemal posadzki.
— A co tam powiész, mój poczciwy Werderze? co? — zapytał biskup, szybko się odwracając. — Balowałeś?
— A jakże — mruknął pokorny człeczek. — Powracam wprost z reduty.
— Cóż tam? jak? — mówił biskup.
Drobny człeczyna ów, mały, chudy, w niemieckim stroju, w peruce, z głową dużą, z twarzą ospowatą jak sam biskup, podniósł ręce suche do góry.
— Com się nasłuchał! uszy mi więdły!
— No cóż, co takiego? — rozśmiał się biskup jakimś wymuszonym śmiéchem kancelaryjnym, urzędowym. — Kapela grała ślicznie, hę?
— Nasi dworzanie, wojewody inowrocławskiego, Sapiehów, Lubomirskich, nie zaręczę żeby między nimi i pokojowych króla nie było, ślicznie jéj wtórowali.
— Co? — oburzył się biskup. — Czyżby który, uchowaj Boże, nie uszanował majestatu?
Werder ręce powtórnie podniósł, oczy zawrócił dogóry i zgłębi piersi wyrwało mu się westchnienie straszliwe.
— Żebyś wasza ekscelencya słyszał, co ci ludzie wygadywali na króla jegomości, na dwór, na ucztę, na egzorbitancye, na Sasów!..
— O! a waćpan słuchałeś?
— Bom tak stanął, żem musiał — rzekł Werder. — A dobrze się stało. Na nikogo z nich rachować nie można, to dobrze wiedziéć!
Zachmurzył się ks. Szaniawski.
— Wiémy my to — rzekł surowo — ale się tych ozorów przytnie i to zuchwalstwo ukróci. Poznają te warchoły, jak starszych szanować powinni. Patrzcie mi, jacy cenzorowie! — mówił gniewnie biskup i odwrócił się do Werdera. — Hm? pewnie na króla za te kobiéty, za fraszki i zakawki wocyferowali? Złośliwe żmije! Temu, który jak Atlas świat na ramionach nosi, gdy sobie dozwoli rozrywki, toleruje się, pobłaża. Kościół wié komu czego dozwolić i gdzie ludzka krewkość winna się rachować. Zato kościoły się wznoszą i fundacye. To nasza rzecz, nie ich! A dużo tam było tych cenzorów? — zapytał wkońcu.
— Gromada stała spora, nie liczyłem — mówił Werder. — Jeden wiem że się zwał Damianowicz, a ten sobie najwięcéj dozwalał. O innych dowiedziéć się łatwo. A kiedy już ci, co tu z panami przyjeżdżają, ad limina majestatis, na takie się bluźnierstwa publicznie ważą, cóż dopiéro reszta? Co w kraju się dziać musi?
Biskup, dumną przybrawszy postawę, wyciągnął rękę ku mówiącemu.
— Szczęściem, mój kochany, u nas wszystko na języku — dodał szydersko. — Wykrzyczą się, nałają, naplują, a gdy się im strachu napędzi, wojsko się we wsi postawi, naciśnie panków, przycupną i do kolan przypadną. Znamy my ich, znamy i nie boimy się, nie.
— Daj Boże, aby się słowa ekscelencyi waszéj ziściły — rzekł z pobożném namaszczeniem Werder — bo u nas z tém warcholstwem nigdy ładu nie będzie. Trzeba to przykrócić.
— I przykróci się — odrzekł biskup stanowczo.
Wtém ów Werder, odedrzwi odstąpiwszy i oglądając się na nie, kilka kroków ostrożnie naprzód podszedł i szeptać począł:
— Najciekawsza rzecz, iż oni wszyscy zaręczali, iż na ich panów wiele król rachować nie może, bo w domu są inni, niż tu.
Szaniawski się rozśmiał.
— Co pleciesz! — zawołał. — Na wojewodę inowrocławskiego jeśli gadali, to kalumnia. Nie wierz temu! Wojewoda na sejmiku szlachcie w nos fimfę jaką puścić może dla popularności, aby sobie serca pozyskał, ale król w nim ma wiernego sługę. Tandem — dokończył Szaniawski, po ramieniu uderzając poczciwego Werdera — tandem ci się to wielce chwali, dziecko moje, że gorliwy jesteś, że uszy masz otwarte i że się bacznie rozsłuchujesz. Zawsze dobrze jest wiedziéć, co się święci.
Biskup podszedł ku stolikowi, na którym papiéry były rozłożone, i wziąwszy pakiet opieczętowany, odezwał się do powiernika:
— Ks. Bildiukiewicz musiał już powrócić z Pragi; trzeba abyś go asan jutro wypukał i dał mu te papiéry pod rewers. Niech natychmiast z niemi jedzie do Wilna. Sprawy są pilne.
Werder, ucałowawszy rękę biskupa, który go pobłogosławił, pilno papiéry w kieszeń schował i na palcach z rewerencyą wielką cofnął się do progu.
Ksiądz Szaniawski, zadumany, usiadł znowu do stolika.
Damianowicza starego nazajutrz do domu citissime odprawiono, ani się mógł domyślać dlaczego.
Gdy pani podskarbina z reduty powróciła nadedniem, dowiedziéć się chciała o Serwusia, którego jéj teraz, po liście od męża odebranym, więcéj jeszcze żal było. Powiedziano jéj że w gorączce leży, a lekarz mu dobrze nie wróży. Około chorego zalecono pilność jaknajwiększą. List hetmanowéj, dyplomatycznie napisany, grzeczny, szyderski, zagadkowy, niemówiący nic, niecierpliwił ją, a od chorego wyjaśnień teraz żądać nie było podobna.
Tymczasem z innych źródeł złe z Polski przychodziły wiadomości o obu hetmanach i usposobieniu szlachty, która się coraz jawniéj burzyła. Ks. Biskup Szaniawski, choć mówił iż pewien jest sukcesu planów Fleminga, nie taił że spełnienie ich wiele kosztować mogło nietylko piéniędzy, ale krwi nawet.
Fleming odpowiadał na to chłodno, że dla idei wielkich od ofiar téż wielkich wzdragać się nie godzi. Szło tylko o to, aby w porę się wziąć do dzieła i raz je rozpocząwszy, dokonać za jednym zamachem.
Nazajutrz Serwuś był bezprzytomny i cały dzień następny jeszcze lekarz obawę miał o jego życie. Siódmego dnia jednak nastąpiło przesilenie, gorączka ustawać poczęta, a Włoch przyszedł z tą pocieszającą wiadomością, że chory żyć będzie, ale potrzeba mu dać spokój zupełny, dopóki sił nie odzyska. Według jego włoskiéj rachuby, przychodzenie to do sił trwać miało jeszcze parę tygodni, natura jednak polska gotowała lekarzowi niespodziankę. Chory, gdy raz zwyciężył niebezpieczeństwo, a po niém snem mocnym, przez kilkanaście godzin trwającym, się pokrzepił, cudownie prawie zaczął się dźwigać. Chciano go karmić rosołkami i bułką, wedle przepisu doktora, gdy kucharz Polak, którego Przebendowska dla polskich gości trzymała, aby im barszcz gotował, ulitowawszy się nad chorym, potajemnie przyniósł mu dobrą misę zrazów z cébulą i zawiesistym sosem. Serwuś wygłodzony rzucił się na nie z nadzwyczajną chciwością i zmiótł je wszystkie. Jeszcze wąsów nie otarł, gdy Włoch doktór nadszedł na żywe jeszcze ślady i zapach zrazów, zobaczył co się stało, osłupiał, ręce załamał, chciał zaraz dawać lekarstwo; ale Serwuś go zapewniał, że mu nic nie będzie.
Jakoż nic a nic nie było. Chory następnego dnia, z wielkiem Włocha podziwieniem, uczuł się pokrzepionym i silniejszym. Tego dnia kucharz, dowiedziawszy się że za niewinne zrazy taka była wrzawa, lżejszą mu potrawę podsunął. Przyniósł bigos dobrze przysmażony, z kiełbasą. Serwuś zjadł z apetytem, poczém izbę wykadzono, aby Włoch się nie domyślał, co przez nią przeszło, i tegoż dnia zapragnął wstać Przebendowski. Ręka tylko była w bardzo złym stanie jeszcze i gojenie rany się opóźniało. Ale o nią, prawdę rzekłszy, nie frasował się Serwuś do zbytku, wiedząc że się sama powoli wygoi. Najprzykrzejszém mu było, że dla niéj w izbie zamknięty siedziéć musiał, a do wyjścia w buraczkowym żupanie rękaw rozcinać i uczynić go szérszym. Ciągnęło to koszta za sobą.
Tymczasem podskarbina dowiadywała się ciągle u doktora, kiedy do siebie będzie mogła powołać konwalescenta. Lekarz żwawéj rozmowy równie się obawiał, jak zrazów; kazał jeszcze czekać dni parę. Sam już Przebendowski, gdy mu kontusz buraczkowy rozpróty przyniesiono, zażądał się stawić przed swoją panią.
Podroż, choroba, samotność, wszystkie biédy przebyte, tak jakoś podziałały na pana Serwacego, że się zmienił do niepoznania. Blady był i mizerniejszy niż dawniéj, ale postawa dawniejsza wystraszona, nieśmiała, pokorna, znacznie się stała rezolutniejszą, poważniejszą. Czuł w sobie jakieś zaufanie i męztwo, którego dawniéj nie miał.
Gdy stanął w progu swéj dobrodziéjki, podskarbina podeszła ku niemu z łagodnym uśmiéchem i dobrém słowem na ustach. Długo się w niego wpatrywała, nie mogąc sobie wytłumaczyć, jakim sposobem z téj poczwarki rozwinął się nagle człowiek tak stateczny jakiś i śmiało umiejący patrzyć w oczy.
— Chwała Bogu — rzekła — żeś acan téj podróży dla mnie podjętéj nie przypłacił życiem; miałabym ją była wiekuiście na sumieniu. Pani hetmanowa pisze mi, że acan ustnie masz mi dać na list odpowiedź. Mówże, proszę; niezmiernie-m jéj ciekawa.
Trochę się namyśliwszy, Serwuś począł;
— Pani mi przebaczy, że wszystkiego com słyszał od pani Pociejowéj powtórzyć nie potrafię; nie wszystkoby się powiedziéć godziło, bobym uszy pańskie obraził.
— O! znam ja ją dobrze, że język ma ostry i niepowściągliwy — przerwała zimno Przebendowska. — Mniejsza o to, że przykrém mi co być może: mów acan otwarcie!
— Tylem wyrozumiał z jéj mowy i usposobienia — rzekł Serwacy, że na nią i na panią hetmanową Sieniawską wcale tu liczyć nie można. Obaj panowie hetmanowie, usposobieniem animuszów szlachty mocno nastraszeni, kroku już naprzód nie uczynią, a ten który zrobili, chcą i upiérają, się cofnąć.
— Tak mówiła? — zapytała spokojnie podskarbina.
— Powtórzyła mi to pokilkakroć i bardzo gwałtownie — dodał poseł.
— Wspomniała-ż co o pensyi swojéj? — odezwała się, nie okazując najmniejszego wzruszenia, Przebendowska.
— A, była i o tém mowa — odparł Serwuś — ale jak się wyraziła, tego przez respekt powtórzyć nie mogę.
— Przecież, przecie! Mów acan! — nalegała pani.
Serwuś zarumieniony oczy spuścił i żuć zaczął, jak zwykle, gdy był w kłopocie.
— Nie mam co obwijać — bąknął niewyraźnie. — Pani Pociejowa powiedziała: niech sobie ją król schowa, dla... dla któréj innéj z pań...
— Rozumiem — przerwała z gniewem trochę Przebendowska. — Mogła dodać, że i ona z tego tytułu ją miała, co inna. A cóż więcéj?
Serwacy poruszył ramionami.
— A czegóż więcéj potrzeba? — odezwał się. — Nahałasowała dużo i naklęła się, że co postanowiono, to się zmienić nie może, a pan feldmarszałek skrypt oddać musi.
— Nie odda go! — zawołała dumnie pani Przebendowska — niepowinien go zwracać i nie zwróci! Wszakże mu dobrowolnie komendę oddali hetmanowie. Więc co oni dali, to żony ich teraz myślą odbiérać! Smiéchu warto!
— Pani Pociejowa odzywała się z tém głośno i wszędzie to powtarzają, że gdyby mąż jéj uległ, ona sama gotowa na koń siąść i stanąć na czele wojsk, w obronie praw rzeczypospolitéj.
Pogardliwy uśmiéch ukazał się na ustach podskarbiny.
— O! jużby teraz do Gdańska nie dojechała! — szepnęła z przekąsem; ale smutek zasępił jéj czoło. — Ha! będziemy się więc musieli jakoś obejść bez hetmanów — zakończyła. — Ale czy oni i ich żony wyjdą na tém dobrze, nie wiem. Idź wąćpan już, spocznij — dodała, rękę mu wyciągając do pocałowania — proszę o sobie pamiętać?
To mówiąc, zwróciła się i powoli, z głową spuszczoną odeszła do swego pokoju.
— Ha — rzekła do Spieglowéj, która oczekiwała na nią — dwie hetmanowe wojnę wypowiedziały królowi i feldmarszałkowi. My chyba we dwie z tobą, moja Aurorko, na czele wojsk saskich przeciwko nim wyciągniemy.
Rozśmiała się szydersko i smutnie.
— Gotujmy amazonki, nie obejdzie się bez nas!




Lat kilka upłynęło od opisanych wypadków, a w położeniu i stosunkach osób, któreśmy dali poznać czytelnikom naszym, napozór małe tylko i nieznaczące zaszły zmiany.
Obalenie Fleminga gwałtowne okazało się niepodobieństwem; podkopywano go jednak w Saksonii, starano się zohydzić w Polsce i sparaliżować tam wpływ jego. Intrygi skutkowały niewidocznie, powolnie, lecz znaczenie feldmarszałka i zaufanie jakie miał u króla słabło. Podszepty Vitzthumów, doniesienia Watzdorfa nie zdołały mu jawnie zaszkodzić, ale August stygnął i tracił wiarę w niego. Fleming przestał być wyrocznią, rachuby jego chybiły, czas upływał, a kroku naprzód uczynić nie zdołano. Zwłoka w sprawach rzeczypospolitéj, ciągle przygotowywanych do ostatecznego rozwiązania, a niedających się rozciąć mieczem, jak węzeł gordyjski, niecierpliwiła króla najbardziéj. Mieczem bowiem tylko mogło się dokonać to, co Fleming zamierzał; z dobréj woli rzeczpospolita na radykalne zmiany swych ustaw, które wiekami z żywotem jéj się zrosły, nie mogła się zgodzić.
Poruszenie przeciwko wojskom cudzoziemskiego autoramentu, których komendy król ani Fleming do rąk hetmanów zwrócić nie chcieli, nietylko nie ustawało, lecz rosło z każdym rokiem. Zrywano jedne po drugich, wołając przedewszystkiém o przywrócenie władzy hetmanom, pozbawionym prawa lokowania wojsk, dystrybuty hyberny, wydawania asygnacyj i t. p.
Unikając osobistego występowania we własnéj sprawie, hetmanowie, a raczéj dwie ich małżonki wszechmogące, nasyłały ze swéj ręki na sejmiki szlachtę, która coraz głośniéj i zuchwaléj pokrzykując, domagała się reintegracyi panów hetmanów. Niektórzy chcieli tylko, aby im przywrócono komendę i buławę, a nie władzę „co do pióra“ (asygnacye); lecz wszyscy zarówno jednocześnie żądali odepchnięcia Fleminga, którego nie posądzano, ale obwoływano napewno wrogiem i napastnikiem na prawa i wolności rzeczypospolitéj.
Nie odpowiadając na tę wrzawę, ale ustąpić nie chcąc, Fleming, czując się jeszcze zasłabym do porwania się na zamach stanu, nowym zwrotem swéj polityki usiłował siły, któremi w Polsce rozporządzał, powiększyć. W tym celu, pod pozorem obawy od północy i potrzeby obrony, utworzył ligę, rzekomo przeciwko Piotrowi, dawnemu sprzymierzeńcowi Augusta, w istocie zaś aby mieć powód do wprowadzenia wojsk do kraju. Wciągnął do niéj cesarza Karola VI, króla angielskiego, jako księcia hanowerskiego, i ze strony rzeczypospolitéj przyrzekł dziewiętnaście tysięcy ludzi. Cesarz dać miał szesnaście, Saksonia sześć, Brunświk osiem. Spodziéwał się Fleming. iż postrachem wymoże ratyfikacyą téj umowy na sejmie, lecz sejm spełzł na niczém, z powodu komendy i skryptu, a wrzawa, przekleństwa i oburzenie przeciwko Flemingowi urosły do najwyższego stopnia. Nie miały już miary gniewy na tego, którego „niegodziwym zdrajcą i zbójcą nazywano.“ Nie było w kraju zakątka, gdzieby imienia jego, jako przyczyny wszystkiego zła, nie przeklinano. Król naglił o rozwiązanie, które w warunkach, w jakich się kraj znajdował, było niemożliwe. Fleming czekać kazał, a rzeczy, zamiast się poprawiać, pogorszały, rozdrażnienie wzmagało, dwór tracił najwierniejszych adherentów, odstępujących go ze strachu.
Wszystkie te fakta wielkich rozmiarów, zblizka widziane, rozpadały się na siéć drobnych, niedostrzeżonych intryg i pokątnych knowań. Sprawa kraju, zamiast płynąć majestatycznie jedném wielkiém korytem, rozciekała się tysiącem małych strumyków. Król zabawiał się tymczasem, aby o troskach zapomniéć, według dawnego obyczaju, lecz już nie z dawnym zapałem i ochotą. Przeszło pół wieku przeżywszy wśród burz i dramatów, mimo żelaznego temperamentu, August starzał i zmysły jego tępiały. Nic go ani zbytnio zająć, ani przyciągnąć i stale zająć nie mogło.
Fleming, widząc go zniechęconym, zobojętniałym dla siebie, choć sam często gotów był ręce opuścić, jako ostatecznego lekarstwa używał swéj wielkiéj idei, ukazując mu ją jako cel w przyszłości, godzien nadzwyczajnych wysiłków i ofiar.
— Najjaśniejszy panie — powtarzał mu — tak olbrzymiego dzieła, jakiém będzie połączenie dwu krajów w jedno silna mocarstwo, które w pośrodku Europy zajmie stanowisko przeważne, nie można dokonać w jednéj chwili. Wymaga ono przygotowań długich, rozwagi i rachuby, ale przyszłość dynastyi waszéj królewskiéj mości zapewni.
Król wistocie myślą się tą zdawał rozgrzéwać, a choć sejmy zrywano, burzono się i wykrzykiwano, stał dotąd uparcie przy Flemingu i komendzie jego.
Vitzthumowie, Watzdorf, saskie stronnictwo na dworze, choćby zapewne nic nie miało przeciwko wielkiéj monarchii dziedzicznéj, żartowało sobie z niéj jak z marzenia, nigdy niemogącego się ziścić, a Saksonii zgubą i ruiną grożącego. Polaków tu obwiniano o niewdzięczność i przeniewierstwo. Przed królem zaś, samnasam, Vitzthum podszeptywał, że zrażając szlachtę, traci się nadzieję wyboru królewicza na tron, o który przedewszystkiém starać się było potrzeba.
Król, jak całe życie swe niebardzo był pewien, czyjéj radzie dać piérwszeństwo, jedném uchem słuchał Vitzthuma, drugiém Fleminga, do którego długie nawyknienie i wyższość jego nad płochym Vitzthumem przewagę mu dawały.
Fleming, który dawniéj zręcznie kobiét używał do swych celów, teraz zrozpaczył niemal, aby która z pań, przesuwających się tylko przez dwór i za kulisami, mogła Augusta do siebie przywiązać. Vitzthumowie nastręczali różne piękności napróżno; trzeba było czegoś niesłychanego, nadzwyczajnego, poczwarnego może, aby króla zająć i odżywić.
W piérwszéj chwili nowość zawsze pociągała go, ale w dni kilka już nią być przestawała. Fleming wkońcu wyrzekł się tego środka i nabrał przekonania, że płoche miłostki skończyły się nazawsze; podzielała to przekonanie podskarbina, a milczała Spieglowa.
Korzystając z tego, strona przeciwna, która w usposobieniach pana przez Vitzthuma była uwiadamianą, starała się cóś wyszukać, coby króla starzejącego stale i gorąco zajęło. W tym spisku byli wszyscy przeciwnicy feldmarszałka, jawni i skryci.
Sejm pacyfikacyjny, pomiędzy innemi warunkami, któremi króla związał nanowo, postanowił i ten, ażeby dłużéj nad trzy miesiące w Saksonii nie przebywał. Nie spełniało się to bardzo ściśle, ale dla jednania sobie wzburzonych umysłów, dla rozrywki, August corok z wiosną zjeżdżał do Polski, a sejmy go téż zmuszały do odwiédzania Warszawy i Grodna.
W tym roku sejm się znów miał zebrać w Warszawie i dwór gotował się do podróży. Vitzthum był nieodstępnym. Z chwilowych miłośnic pańskich nie było żadnéj, któraby dostąpiła zaszczytu towarzyszenia mu do Polski. Vitzthumowie mieli nadzieję, że cóś potrafią wynaléźć w Warszawie, gdzie król dawniéj znalazł był Lubomirską, Denhoffową, Henryetę Duval, nie licząc mnogich fantazyj innych, które nad jeden sejm nie trwały.
Na porządku dziennym w radzie starych pań, zbiérających się u Racheli, było znalezienie osoby, któraby króla opanowała i przez którąby opanować go można. Do spisku tego należeli Lubomirscy, syn króla Rutowski (ze Spieglowéj), Vitzthum i innych wielu. Pułkownik Rutowski, który właśnie poprzedził króla do Polski, zaklinał się z niechęci dla Fleminga iż znajdzie klin, którym go wysadzi.
Tymczasem nasz pan Serwacy, po zupełném wyleczeniu się z rany, jednego dnia, namyśliwszy się dobrze, stawił się u podskarbiny i z pokorą, a wyrazami wdzięczności, prosił jéj o uwolnienie ze służby. Potrzebował się dowiedziéć i do swoich Gierdzieliszek, a może téż na myśli miał zboczyć do Wilna i zajrzéć do Domci, o któréj sobie marzył często. Marzenia to były osobliwe zaprawdę. Serwuś nie kochał się gwałtownie, a pozbyć się nie mógł jéj wspomnienia. Wyśmiéwany za swe niezgrabstwo przez dwór żeński podskarbiny, straciwszy wiarę w siebie, był tego przekonania, że ze swą powierzchownością wstrętliwą ani serca kobiéty pozyskać, ani szczęścia jéj dać nie może. Więc ilekroć puścił cugle wyobraźni, oburzał się sam na siebie, łajał się i postanawiał nie myślić o tém więcéj.
— A co jéj po takim jak ja drągalu? — mówił. — Ot tobym ją dopiéro uszczęśliwił!
I pluł a gniéwał się na siebie. Gdy podskarbina posłyszała z ust jego prośbę o uwolnienie, zdziwiła się, dotknięta tém mocno. Wprawdzie się była pogniéwała na niego za wystąpienie śmiałe i sama nawet pozbyć się go postanowiła, ale późniéj. Rana, choroba, poświęcenie się dla honoru domu, wreszcie nałóg i nawyknienie, myśl że wierniejszego nie znajdzie sługi, zmieniły usposobienie pani Przebendowskiéj.
— Ale dlaczegóż acan chcesz mnie porzucić? — odezwała się głosem dosyć łagodnym, podnosząc nań swe niebieskie oczy — czy ci tu tak źle u nas? Gierdzieliszki, które ci mój mąż dał, możesz albo puścić dzierżawą, albo sobie czasem do nich dojeżdżać. Ja-bo tu, doprawdy, nikogo na jego miejsce nie znajdę. Ale nie, nie! co znowu za fantazya? — dodała żywo — acan mnie nie opuścisz, ja nie pozwalam. Dosyć będzie czasu na wieś, gdy postarzejesz.
Pani Spieglowa, przyjazna Serwusiowi i mająca nad nim pewną władzę, przystąpiła także, przekonywając go, że tego czynić nie powinien.
— Do czego ci się to zdało? — rzekła. — Zaszyjesz się na wsi, zmarniejesz. Tu masz życie spokojne, a podskarbinie jesteś potrzebny.
Sądząc, że dosyć szczupłe wyposażenie mogło wpłynąć na to postanowienie, Przebendowska oświadczyła się z gotowością powiększenia zasług we dwójnasób. Na to Serwuś się nadzwyczaj oburzył, zaczął jąkać i bełkotać i stanowczo odrzucił ofiarę.
— A już, jeśli ja jaśnie pani naco jestem potrzebny a mam zostać — zawołał — to, tak mi Panie Boże dopomóż, bez tych piéniędzy. Nie chce ich znać i nie przyjmę.
— No, zostań jak jesteś — odezwała się podskarbina, poruszona tą szlachetnością — ja ci nawzajem daję słowo, że twoich zasad republikańskich nie tknę i nie użyję cię do niczego, co w tobie wstręt obudzą.
To mówiąc, uśmiéchnęła się z politowaniem i na tém się skończyło. Serwuś został na miejscu.
Uwiadomiony o tém podskarbi nic nie miał przeciwko temu. Pojechał tylko Serwuś na dwa miesiące do Gierdzieliszek, aby tam zaprowadzić jakiś porządek i zlecić je opiece Derengowskiego a wracając, wstąpić do pana podkomorzogo Gintowta, który go oburącz ściskając, przyjął serdecznie.
Podkomorzy, któremu, jak sam powiedział, niegdyś Fleming oczy otworzył, teraz był jednym z najzagorzalszych przeciwników feldmarszałka i na sejmikach domagał się powrócenia skryptu, aż chrypł. Forytowano go do sejmu i niebardzo się temu opiérał.
Wilno téż było Serwacemu jeżeli nie po drodze, to niewiele z drogi; wstąpił do woźnego. Tym razem los zrządził, że panny Domicelli nie zastał; bawiła u ciotki na wsi, około Wilejki. Stary Jeremi przy kieliszku, tak ni z tego ni z owego, przebąknął, wpatrując się w Serwusia, że dziewczynie się cóś trafiało.
— I czasby ją za mąż wydać — rzekł — szkoda aby przy nas starych męczyła się i marniała. Dziewczyna złota, serce, rozumek, charakter, jakich na świecie niéma. Ano i liczko niczego, a da Bóg, po najdłuższém życiu naszém, cóś się tam znajdzie w kuferku. Domina także wart parę groszy.
Zmieszany Serwuś począł tylko potwierdzać słowa ojcowskie, że panna Domicella bodaj królewicza warta. Unosił się w pochwałach dla niéj, poruszył mocno, ale więcéj słowa rzec się nie ważył.
Wyszedłszy od woźnego, smutny był jak noc, zły na siebie i losy swoje, co go tak upośledziły; ale się pocieszał czystém sumieniem.
„Gdziebym ja miał dziewczynę gubić, los jéj zawiązywać — mówił do siebie — żeby się potém z niéj ludzie wyśmiéwali, że ją do takiéj tyki niezgrabnéj przywiązano. A niech Bóg uchowa!“
Poszedł do bernardynów i heroicznie dał na mszą świętą na tę intencyą, aby jéj Bóg w przyszłém pożyciu błogosławił; niechaj będzie szczęśliwą z innym, byle była!
O sobie poczciwy Śerwuś ani myślał. Potrzeba téż było powracać do Drezna, z którego się podskarbina nie ruszała.
Pożegnawszy się z woźnym, puścił się tedy w drogę, bardzo przybity i markotny. Od starego się jakoś dowiedziéć nie potrafił, kto się pannie Domicelli stręczył, a prawdą a Bogiem naówczas nikogo nowego nie było tak dalece. Woźny zażył był tego fortelu, sądząc że mu się może uda Serwusia na deklaracyą wyciągnąć, bo wiedział że córce miły był, jemu zaś i żonie jak własne dziecko. Tymczasem się nie powiodło.
Następnego roku znowu jechał Serwuś do Gierdzieliszek, dla zobaczenia co się tam dzieje. Wahał się mocno, czy zawrócić do Wilna. W palce stukał, myślał, cóś go ciągnęło i zboczył. Nieszczęśliwie trafił. Dom był w żałobie. Siwa Kasia umarła niedawno. Woźny ze strapienia po niéj nogami suwał, zgarbił się, postarzał mocno; Domcia była wymizerowana, blada, zmieniona, smutna. Gdzie tu było pomyśléć nawet o oświadczynach? Starał się tylko dowiedziéć o kawalera. A był nim właśnie pisarz z kancelaryi trybunalskiéj, Prządkowski, chłopak ładny, nie głupi, ale szalona pałka. Parę razy podchmielony wpadł do woźnego, lecz Domcia go się obawiała i nie życzyła. Tyle mu powiedziała.
Przyjęty serdecznie, Serwuś przesiedział tam godzin kilka, starając się pocieszać ojca i córkę. Z wielkim afektem i respektem pożegnawszy pannę, powrócił do Drezna.
Upłynął rok znowu, a do Wilna i do Gierdzieliszek nie było sposobu dojechać. Serwuś, wzdychając, myślał sobie, ze Domcia pewno za mąż wyjść musiała. „Więc poco ja tam jechać mam i serce sobie psować?“ mówił. W istocie biédna Domcia, na którą ojciec mocno nalegał, że spokojnie umrzéć nie będzie mógł, dopóki jéj za mężem nie zobaczy — choć się wypraszała mocno, zmuszoną była dla ojca oddać rękę temu szaławile Prządkowskiemu, który niby to się miał ustatkować. Chłopak przyczaił się tylko, a udawał pokornego, a zaraz po ożenieniu, wniósłszy się do domku na Zarzecze życie rozpoczął hulaszcze, do którego nawyknął. Wszczęły się zwady ze starym ojcem; gryzł się woźny i siadywał po całych dniach w kościele, nie chcąc na to patrzéć, co się działo w domu; obiegł potém ku zimie i na ręku córki Bogu ducha oddał.
Gdy następnego roku z Gierdzieliszek znowu Serwuś o Wilno zawadził, wahał się zajść na Zarzécze, bał się nawet pytać o woźnego, gdy w ulicy spotkał Domcię w żałobie, powracającą z kościoła. Była najnieszczęśliwszą z kobiét, bo mąż, po śmierci woźnego, którego się trochę obawiał, począł się z nią nielitościwie, grubiańsko obchodzić. Zobaczywszy Serwacego, Domcia się rozpłakała tak okrutnie, że się utulić długo nie mogła. Poczęła mu potém opowiadać dolę swoję, a gdy łzy na jego oczach postrzegła, oburzenie i zajęcie jéj losem, wybuchnęła biédaczka.
— A! panie, Serwacy! wstyd mi to mówić, i dziś już poczasie. Ja sobie zawsze o was myślałam, Pana Boga prosząc o to, żebyś się ty zemną ożenił. Pan Bóg znać tego nie chciał.
Rozpłakała się, oczy zakrywając. Serwuś, posłyszawszy to, chwycił ją za drżącą rękę.
— A! moja dobrodziéjko ty złota! Aniele ty mój! Dolaż moja nieszczęśliwa! Jam tylko tego pragnął, jak królestwa niebieskiego; największeby to szczęście było dla mnie. Ale jakże ja miałem moją nikczemną, paskudną figurą pannie los zawiązywać? Sumieniabym nie miał. Com się ja namęczył, ale nie śmiałem!
Serwuś się na dobre rozpłakał, a Domcia aż się zachodziła, chustką tuląc łzy i łkanie. Pobrawszy się tak za ręce, milcząc, patrząc na siebie, stali chwilę we wzruszeniu wielkiém. Nie było już rady. Grzéch nawet myśléć o tém!
Serwacy gorąco ją począł w ręce całować.
— Bóg mnie pokarał — rzekł. — Miałem w ręku szczęście moje jedyne i nie doszło mnie. Dobrodziéjko ty moja, póki żyw cię miłować będę! Nie daj Boże, ale gdybyś kiedy mnie potrzebowała jak brata, a ja się wam na co przydał, nakazuj — życie dla ciebie dam!
Prządkowska podziękowała smutnie. Poszli jeszcze kawałek drogi ze sobą razem i poczęła mu o swojém życiu opowiadać, jak jéj mąż niegodnie się ze starym ojcem obchodził, jak domu nie pilnował, że w mieście miał dawną kochanicę, wdowę majętną, która iść za niego nie chciała, a durzyła i od żony odciągała. Mówiła mu Domcia, że tylko o śmierć Pana Boga prosi. Popłakali się znowu, gadali długo i nagadać się nie mogli. Odprowadzał on ją, potém ona jego, aż się musiał wyrwać zdesperowany i tegoż dnia pod noc z Wilna wyjechał, ze zranioném sercem, na służbę powracając.
Dał sobie słowo uroczyste, że póki żyw, do żadnéj kobiéty się nie zbliży i o ożenku nie pomyśli. Być téż może, iż mimowoli nadzieję jakąś żywił, że kiedyś Domcia będzie wolną. Ale się pewno zaraz z tego wyspowiadał, jak z grzésznéj myśli, bo człowiek był sumienny i wielce pobożny.
Republikańskie przekonania Przebendowskiego, od czasu rozmowy z ks. Trzeciakiem, mocno się jakoś były zachwiały. Potém ulegały one nieustannym fluktuacyom. Czasami, gdy samnasam z książkami swemi został, powracał mu animusz szlachecki, a gdy wpadł między panów braci, przypatrzył się im zblizka, posłuchał rozpraw na sejmie, na zjazdach, gniéwał się i ochota go brała ład jakiś, choćby siłą, wprowadzać.
Sam już dobrze nie wiedział ani czego życzyć, ani z kim trzymać. Lecz że nic go nie zmuszało czynnym być, patrzył więc tylko i ramionami zżymał, a gdy srodze się zgryzł, szedł do kościoła i modlił się gorąco.
W tym roku pani Przebendowska, z powodu że znienawidzony w Polsce i coraz bardziéj wstrętliwy wszystkim Fleming, w Warszawie się pokazywać nie mógł i na sejm nie jechał z królem, musiała dla czuwania nad intrygami w zastępstwie brata jechać ze Spieglową. Mogła ztąd przynajmniéj donosić wiernie o przebiegu całéj sprawy. Serwacy otrzymał rozkaz, aby jéj towarzyszył. Dosyć to mu było na rękę, bo wolał być pomiędzy swoimi i rozsłuchać się zblizka, co się tam działo.
Gdy do stolicy przybyli, gdzie Przebendowscy pałac mieli, podskarbina część jego zajęła ze Spieglową nieodstępną. Szlachty już się zjeżdżało wiele, wrzało tu wszystko i poruszało się jak na drożdżach, ale regalistom ani się odzywać dano.
Jednym głosem przeklinano Fleminga, odgrażano się przeciwko lidze, wołano o oddanie skryptu, o przywrócenie władzy hetmanom, grożąc nowém sejmu zerwaniem, jeśliby rzeczy do dawnego nie wróciły porządku. Biskup Szaniawski, Ossolińscy, Karwowski, Ogińscy, Kociełł, Gałecki i inni, Sasom oddani, nawet się już odzywać nie śmieli, chowając po kątach.
Serwacy, ile razy z domu się wyrwał na miasto, a spotkał ze znajomymi, których miał wielu, powracał, potrząsając głową dziwnie i źle wróżąc Flemingowi. Nie pytano go o to, więc milczał.
Przybyła z podskarbiną pani Spieglowa znalazła w Warszawie pociechę razem i niepokój, dowiadując się (czego nie była pewną), że syn jéj, hrabia Rutowski bawił tu, oczekując na króla.
Stosunki matki z nim, jak wielu innych przyznanych dzieci króla z matkami, były osobliwszego rodzaju. Hrabinie Cosel odebrano wszystkie dzieci; tak samo i Spieglowéj syna, którego kochała bardzo, zawczasu odjęto i uczyniono go niemal obcą dla niéj istotą.
Rutowski (nazwany tak od rucianego wianka w herbie saskim) oddany był najprzód na wychowanie do Francyi, wstąpił potém z rozkazu ojca w służbę Wiktora Amadeusza króla Sabaudyi, krótki czas znajdował się w wojsku pruskiém Fryderyka Wilhelma I, który tak się z nim obchodził, iż wytrzymać tu nie mógł. Wrócił więc do służby saskiéj i, używany przez króla do różnych wojskowych spraw, dość przez niego lubiony, w nieustannym był ruchu. Odpowiadało to jego żywemu charakterowi.
W tém życiu burzliwém a swobodném, Rutowski między wojskowymi nabrał był obyczajów i wyobrażeń, które dla dumnéj, szlachetnéj matki rażące się wydawały i nieznośne. Kochała go i martwiła się, widząc tak płochym. Był to żywy obraz króla-ojca, z większemi od niego zdolnościami, a z równém mu lekceważeniem świata. Ta sama płochość w postępowaniu, lenistwo ducha, pogarda dla praw moralności powszedniéj, nad którą syn królewski, równie jak król, chciał być wyższym. Wojskowy z powołania, chowany w obozach od lat najmłodszych, Rutowski prowadził życie żołnierskie, pił, grał i swywolił; młody i piękny, wstępował w ślady ojca, bałamucąc się i zajmując coraz nowemi miłostkami, wśród których nie przebiérał wcale.
Po przybyciu do Warszawy, Spieglowa przez dni kilka napróżno wyglądała odwiédzin syna, chociaż wiedział o niéj dobrze. Hrabia Rutowski tak był zajęty paradami wojskowemi, które dla ojca przygotowywał, fetami dworskiemi, zabawą i trzpiotostwem, że matki odwiédziéć nie mógł.
Nudziło go téż, że Aurora, za każdém z nim spotkaniem, dawała mu macierzyńskie nauki i starała się swywolnika niepoprawnego na poważniejszą prowadzić drogę.
Po długiém i tęskném oczekiwaniu, jednego wieczora wpadł nareszcie Rutowski do matki, która wybiegła naprzeciw niego, do łez prawie wzruszona.
Pułkownik był ujmującéj powierzchowności, pełnym wdzięku młodzieńcem; matka więcéj go może kochała niż córkę, a mimo to nie mogła się wstrzymać od okazywania wstrętu, jaki w niéj sprawiał niesłychaną płochością swoją.
Nim się tu zjawił, doniesiono już pani Spieglowéj o pogłosce, która przebiegała miasto, a ją przeraziła i niemal zmartwiła. Rutowski znalazł był w Warszawie piękną bardzo, jak głoszono, ale dziwnie téż płochą i mimo młodości zuchwałą, niepohamowaną dziewczynę, która miała być córką Henryety Renard, żony restauratora Duval, i króla Augusta. Sławna ta Anusia, już wprzód nim ją wyszukał Rutowski, dokazywała z wojskowymi w Warszawie, tak że ją palcami pokazywano. Grała w niéj owa niepohamowana krew królewska. Dziéwczę miało upodobanie szczególne w wojskowych zabawach, koniach, mundurach, mustrach, władało szpadą, dosiadało swywolnych wierzchowców i przybrało obyczaje napół męzkie. Znajdowano, że jéj to nadzwyczajny urok dawało. Rutowski, zobaczywszy ją, zajął się był niezmiernie tą siostrą, ale złe języki utrzymywały, że stosunki wcale nie były braterskie. Samo posądzenie o to oburzało i gniéwało Spieglową. Za piérwszém widzeniem więc postanowiła mocno zburczyć syna i wymódz na nim, aby z szaloną dziewczyną zerwał stosunki, a zgorszenia nie dawał.
Zobaczywszy wchodzącego pięknego królewicza, matka rozpłakana rzuciła mu się na szyję. Na twarzy pułkownika panowała jasność, pogoda, niepamiętne na nic wesele. Najmniejszego śladu zgryzot sumienia i walki.
Spieglowa, nierychło łzy utamowawszy, wprowadziła go do siebie, a Rutowski, śmiejąc się ciągle, wesoło ręce jéj całował.
— Kochana mama — zawołał po francuzku, czystym akcentem Paryżanina — pojmuję żeś mogła płakać po mnie, gdy mnie nie było, bo i ja, doprawdy, mocno tęskniłem za tobą; ale teraz, gdyśmy razem, pardieu, trzeba się weselić! Czegóż płakać?
— Mój drogi — odparła matka — czyż nie wiész że u nas kobiét największa radość prawie zawsze tłumaczy się łzami?
— No, a zatém niech się mama prędko wypłacze — dodał Rutowski — i zacznijmy się cieszyć sobą.
Usiedli więc przy sobie do rozmowy. Rutowski nic pilniejszego nie miał nad to, by się pochwalić wielką dobrocią ojca dla siebie. Przedmiot ten uczynił go gadatliwym.
— O teraz — rzekł po chwili — gdy mi już wolno zostać w wojsku saskiém, dopóki mnie z niego, jak Maurycego, Fleming nie wykole, będąc ciągle z królem i przy królu, spodziéwam się na większe jeszcze łaski jego zasłużyć.
— Ale feldmarszałek — przerwała matka — nigdy nie był przeciwko tobie, przeciwnie.
— On! — rozśmiał się pułkownik — on! nie wiem, chybabym tą powolność jego winien był podskarbinie i tobie. Całemu światu wiadomo, czém jest Fleming. Pozbył się ze służby Schulenburga, wygryzł z niéj Patkula, wypędził Seckendorfa, zmusił ustąpić Schmettana i Sessana, bo sam chce być wszystkiém.
Spieglowa poruszyła się, chcąc mu zaprzeczyć, ale syn zaczął ją po rękach całować i mówić jéj nie dał. Nierychło mogła się odezwać.
— Mój drogi Guciu, żyjesz ciągle pomiędzy ludźmi, którzy zazdroszczą feldmarszałkowi szczęścia jego, nienawidzą go, bo im zawadza. Przejąłeś się ich uczuciami i nie oddajesz mu sprawiedliwości. Fleming...
— Fleming — przerwał gwałtownie Rutowski — jest nieprzyjacielem nas wszystkich, a myśli tylko o sobie i swoim worku. Wy, chère maman, żyjecie w domu i kole jego, przejęliście się dlań miłością zrozumiałą dla mnie; ale, darujesz, że ja jéj podzielać nie mogę. Papa powinien się raz pozbyć jego opieki. W Polsce z nim nic nie zrobi, bo go tu nienawidzą, w Saksonii go nie cierpią, w Berlinie się nim brzydzą, w Wiedniu się nań krzywią. Została mu tylko miłość siostry i wasza. (Powtarzał, co Vitzthumowie mówili).
— I szacunek i miłość króla, któréj intrygi żadne nie wydrą — zawołała Spieglowa. — Byłoby to dla wszystkich nieszczęściem, gdyby Vitzthumy i Vatzdorfy górę wzięły.
— A wezmą, kochana mamo — rozśmiał się Rutowski, poprawiając w zwierciedle peruki i munduru — wezmą! do tego się wcześnie przygotować potrzeba. Ja ci to mówię.
— A ja ci mówię że nie — zaprzeczyła Spieglowa — ja króla znam. Król się bawi intrygami, słucha co mu donoszą, zżyma się może czasem na feldmarszałka, ale wié że to jedyny człowiek, na którego rozumie polegać może.
— Osobliwy rozum — parsknął Rutowski — który w walce z głupimi i pospolitymi ludźmi zawsze bywał pobijany. Ale dajmy temu pokój, chère maman. Ja mojéj mamie nie bronię kochać Fleminga, a ty nie możesz mi zakazać się nim brzydzić. Nie lubię go, nie cierpię! Mówię otwarcie, że gdy mu zaszkodzić potrafię, uczynię to z całego serca.
— Niegodziwy jesteś! — zawołała Spieglowa zniecierpliwiona. — Po tak długiém niewidzeniu przychodzisz z tém, abyś mi uczynił przykrość największą.
Rutowski, śmiejąc się, począł ją w ręce całować.
Chère maman! — zawołał. — Jeżeli tak, to się drugi raz przyjść nie odważę.
— Dobrze że mi to zapowiadasz wcześnie — przerwała matka. — Zatém pośpieszę się z tobą rozmówić zawczasu o jedném jeszcze, co mnie niewymownie boli, a co się ciebie tyczy.
— Zawsze tylko wyrzuty i bury! — westchnął piękny Rutowski z rodzajem rezygnacyi. — Ależ to okropna rzecz!
— Mój drogi, dlaczegóż zasługujesz na to? — zapytała matka, spuszczając oczy. I, jakby niełatwo jéj przyszło przemówić do syna, zamilkła, po przestanku długim zaczynając głosem zmienionym: — Radabym żebyś mi zaprzeczył. Słyszę zewsząd znowu o jakiéjś Anusi, córce Duvala, która ci ma zawracać głowę. Mów, tłumacz się, uspokój mnie!
— Otóż widzi chère maman — zakrzyknął Rutowski — widzi mama, jak to ludzi sądzą. Jedyny mój dobry i szlachetny uczynek, jaki w życiu spełniłem, ściąga na mnie krzyki i gniéw mamy! Dziewczyna śliczna, wyśmienita, wesoła, byłaby się zwalała, gdybym ja jéj nie wyciągnął z błota.
— Ludzie mówią, że to córka króla, przyrodnia siostra twoja — przerwała Spieglowa gwałtownie.
— A! bardzo być może! — uśmiéchnął się Rutowski, ramionami ruszając obojętnie. — Któż to wié? Prawda że do króla jak dwie krople wody podobna, ale co mnie obchodzi wątpliwe i tak dalekie pokrewieństwo? Anusię królowi przedstawię i zobaczy mama, że opanuje go.
Spieglowa brwi zmarszczyła.
— Król ją przyzna — ciągnął Rutowski — wyposaży, zawróci mu głowę, rozerwie go i my przez nią...
Nie dokończył, spostrzegłszy że się wygadał do zbytku.
— Zrobimy z niéj wielką panią! — dodał.
— Zróbcie z niéj kobiétę uczciwą! — surówko wtrąciła Spieglowa.
— A! chère maman, ona będzie bardzo poczciwą, to pewna — rzekł Rutowski. — Serce ma najlepsze, ale pruderyi najmniejszéj. Doskonały wisus z dziewczyny. Papa się okrutnie nudzi, potrzebuje rozrywki, du nouveau n’en fut il plus au monde. Ona wniesie nam na dwór wesołość, rozrusza go. Ja zaś, który ją kocham i pochlebiam sobie, że zyskałem téż jéj serce, ja przez nią u papy wyrobię, co zechcę.
Spieglowa poruszyła ramionami, odwracając się od syna.
— Wszystko to bezecne jest — zawołała — obrzydliwa, szkaradne!.. Gubicie ją!
— Ja jéj na sumieniu nie mam! — ciągle wesoło się śmiejąc, począł pułkownik. — Wprzódy niżeśmy się poznali, miała już czułe stosunki z oficerami. Teraz już ja jéj nie dopuszczę z ladakim ankanaliować. Gdybyś ją mama zobaczyła, co za śliczna dziewczyna! Na koniu, powiadam mamie, przebrana po męzku, choć się jéj pod nogi położyć!
Spieglowa, gryząc usta, milczała.
— Auguście — odezwała się tonem goryczy pełnym — powtarzam ci: to ohydne!
— Mama bo — przerwał Rutowski — podstarzawszy teraz, stała się nadzwyczajną rygorystką i wszystko bierze tak seryo! To są przecie rzeczy, trafiające się i w Biblii, i po świecie. Ktoby tam wchodził w genealogie tego rodzaju? Niech mama się rozchmurzy, ja tego marsa na jéj ślicznej twarzy nie lubię.
I przysiadłszy się do matki, począł ją całować po rękach, które ona mu wyrwała. Cisnęła sobie skronie i zakrywała oczy.
Dała wreszcie znak, aby o tém nie mówił więcéj. Rutowski posłuszny zamilkł, lecz widząc niezmieniające się smutne i gniéwne usposobienie matki, a nie znosząc twarzy chmurnych, począł już szukać rzuconego gdzieś kapelusza i zabiérał się do wyjścia.
Nagle Spieglowa, prawie płacząc, zarzuciła mu ręce na ramiona.
— Auguście mój! — zawoła błagająco — nie bądź płochym! Wszystko to źle się skończyć musi, a zgryzoty, ból i smutek prowadzi za sobą, Guciu — dodała cicho — proszę cię, porzuć tę nieszczęsną dziewczynę!
Rutowski parsknął śmiéchem.
Chère maman! — zawołał — nie ja ją, to ręczę że ona mnie porzuci. Proszę się nie obawiać o to. Bałamutka z niéj gorsza jeszcze odemnie. Dziś się kochamy jak gołębie, jutro, gdy się na dworze pokaże chevalier de Saxe, Moryś, wszyscy ją będą bałamucili i ona ich wszystkich. To oficer od huzarów w spódniczce!
Rutowski pocałował matkę w rękę.
— Niech się mama nie frasuje i nie martwi — rzekł. — Ja Anusię oddam królowi, niech z nią sobie robi, co chce. Jestem dla niéj oiseau de pasage, nie myślę o żadnym trwałym stosunku; ale dziś, chère maman, dziéwczę tak urocze, zabawne, że niepodobna nie szaléć dla niéj.
Spieglowa z okrzykiem oburzenia odtrąciła go od siebie.
W zapatrywaniu się na całą tę sprawę pułkownika, było cóś tak naiwnie cynicznego, tak lekkomyślnego, iż Spieglowa uszom swym prawie wierzyć nie chciała; lecz przez niego mówił duch ojca, dworu, wieku, tych kół, co się w swém przekonaniu nad wszelkie prawo wyżéj stawiały. Mytologiczny Olymp, za którego bóstwa tak chętnie się przebiérano, był dla nich jedynym wzorem. Jupiterowi godziło się wszystko, co na chwilę mogło go rozerwać i dziwactwu dogodzić.
Spieglowa płakała znowu, a syn jéj śmiał się z tego strapienia, którego naprawdę nie mógł zrozumiéć i które wydawało mu się dziecinném.
— Zobaczy mama — dodał — jestem tego pewnym, że wkrótce król Anusię za córkę przyzna, a to mnie w oczach mamy uniewinni. Że mnie za to śliczne dziéwczę pocałuje i uściśnie, ma foi, przynajmniéj tyle mi się od niéj należy! Gdyby nie ja, przepadłaby.
Spieglowa szeptała ciągle, na wpół do siebie, na wpół do syna:
— Siostra! siostra!
Pułkownik ramionami zżymał.
— Gdyby nawet tak było, przyrodnia — rzekł. — Nie mówmy już o tém. Ja mnichem nie jestem, nie zapiéram się że kocham Anusię, lecz słowo daję, za siebie i za nią, że to nie potrwa długo. Papa ją wyda za jakie małe książątko niemieckie, które się przeszłością formalizować nie będzie.
Matka odepchnęła go powtórnie.
— Okropny jesteś — odezwała się głosem poruszonym. — Milcz, proszę cię, milcz!
Rutowski właśnie był znalazł kapelusz i zabiérał się do wyjścia, nadąsany.
— Widzi chère maman, co ja mam począć z mamą? Nie przychodzę, źle — przyjdę, dostaję burę i połajanie! Ja wymówek słuchać nie mogę, to mnie męczy. Nikomu złego nic nie czynię, ale żyć i bawić się muszę i szukać zabawy, par tout ou je la trouve.
To mówiąc, schylił się, by matkę w rękę pocałować, lecz rozgniewana, wyrwawszy ją, bez pożegnania posunęła się Spieglowa ku drugiemu pokojowi.
Rutowski stanął w pośrodku salonu, zżymając się. Nie poszedł już za matką, tylko zawołał zdala:
— Żegnam, chère maman, żegnam. Nie powrócę, aż się mama wygniéwa i zapomni, bo to doprawdy śmiészne. Jedyny mój piękny czyn w życiu i zato bura! Otóż sprawiedliwość! Ma foi!
Matka nie musiała już słyszéć ostatnich słów, wyszła bowiem, drzwi zatrzasnąwszy za sobą. Rutowski zwolna kapelusz włożył na głowę, spojrzał w zwierciadło, uśmiéchnął się do siebie i nucąc piosnkę zcicha, wysunął się z pałacu.
W ganku masztalerz w liberyi galonowanéj trzymał konia... Z okna wyjrzała za nim matka zapłakana, ale nie podniósł oczu na nią i puścił się galopem ku saskiemu pałacowi.




Król nie był wcale rad ze stolicy. Przybył do niéj, przymuszony, ale wszystko co go tu spotkało, niecierpliwiło, co mu donoszono, gniéwało. W kółku poufałém, które nieraz polscy pokojowi podsłuchali, wyrażano się ostro, mówiąc o wojsku i szlachcie. „Canaille“ było zwykłym epitetem; wspominają o tém współcześni. Wyrażenie to, po polsku mające jeszcze dobitniejsze znaczenie, niż po francuzku, powtarzano po Warszawie, wyniesione z przedpokojów. Nawzajem téż nie szczędzono panom znienawidzonym najokropniejszych kwalifikacyj, a Fleminga imię nie wyszło z niczyich ust bez dodatku „niegodziwca i niezbożnika.“
Pomimo takich usposobień wzajemnych, król, ile razy wyjeżdżał, ukazywał się, przyjmował senatorów, przybiérał twarz wesołą i starał się łaskawym i uprzejmym okazywać. Umiał to doskonale August; na jego twarzy nikt nie wyczytał gniewu, nie poznał wzruszenia, chyba po wypływającym rumieńcu przelotnym; lecz gdy raz wezbrały w nim fale, strasznym był jak piorun i nie przebaczał nikomu. Mogła się i rzeczpospolita spodziéwać, że gdy dla niéj wybije zemsty godzina, zemsta ta będzie okrutna. Niecierpliwie wyglądał jéj August; Fleming nie bez przyczyny odradzał. Vitzthumowie podszeptywali, że feldmarszałek stał się bojaźliwym i nieudolnym; Szaniawski z innymi bronili go, ukazując na wzburzenie, które w kraju panowało i rosło.
Szlachta, na ten sejm zebrana, przybyła z województw podżegnięta, kipiąca, głośno się dając słyszéć z odgróżkami. Hetmanowie obstawali przy oderwaniu komendy Flemingowi, składając się przed królem, iż ani życia, ani tronu nie byłby pewnym, gdyby się na zamach jaki teraz porwać miano. Przeciwnicy Fleminga bili i w to, że umysły coraz się bardziéj od dynastyi odwracały i pożądany wybór królewicza stawał codzień trudniejszym.
Jednego z tych dni wiosennych, gdy w poufnych rozmowach wyczerpano już wszystko, co za i przeciw Flemingowi i planom jego powiedziéć było można, król zwołał część senatorów na radę. Pośpieszyli na nią i ci, co Flemingowi byli oddani, i ci, co przeciw niemu knowali. Ilekroć podobne odbywało się consilium, więcéj ono zdawało się przeznaczoném dla zbliżenia ku sobie różnych żywiołów, niż aby król czynny w niém miał brać udział. August przybywał zawczasu zniecierpliwiony i znudzony; rozprawy go męczyły, myślami gonił gdzieindziéj. Dotrzymywał jednak placu z obowiązku, spuszczając się na swych wiernych, że oni dokonają wszystkiego. Oni mu dyktowali słowa, podszeptywali rozkazy, zgóry przygotowywali wnioski.
W sporéj salce, przytykającéj bezpośrednio do gabinetu królewskiego, od godziny już kilkanaście osób zgromadzonych było: biskup Szaniawski, hetmanowie obaj, kilku wojewodów, nie licząc codziennego tu Gałeckiego i pomniejszych wpływowych dygnitarzy.
Twarze wszystkie zafrasowane były i posępne. Z nieufnością rzucano wejrzenia i słowa; sprzeczano się zajadle, to milczano, przechadzając i grupując rozmaicie. Często pocichu rozpoczęta, rozmowa kończyła się opryskliwym sporem, który tylko blizkość króla od wybuchu powstrzymywała. Oczekiwano na zapowiedziane Augusta przybycie. Jeden z podkomorzych drzwi uchylił, wyjrzał i obliczył oczyma obecnych. Podwoje się rozwarły. Król wszedł. Powiódł wzrokiem posępnym po kłaniających się nizko senatorach. Twarz jego wyrażała niewysłowione znużenie; ziéwnął nieznacznie i siadł na złocistém krześle, przygotowaném dla siebie. Zdala senatorowie stół, dzielący ich od króla, otoczyli. Niektórzy zdawali się chciéć wysunąć naprzód, inni widocznie pragnęli się ukryć i zasłonić. Postawy zwiastowały już, że nikomu narada nie była przyjemną.
Biskup Szaniawski zajął miejsce pomiędzy królem a senatorami, jakby obu stronom służyć się wybiérał za pośrednika. August, spojrzawszy nań, wzrokiem i ręką dał mu znak, by mówił.
— Najjaśniejszy panie — odezwał się biskup kujawski — trudno się opiérać oczywistości. Auspicya sejmu niedobra. Klamor gwałtowny; bodaj znowu nie zerwą.
Król zmarszczył się i pogardliwie uśmiéchnął.
— Czegóż chcą jeszcze? traktat wiedeński przepadł! Zrobili co chcieli.
— Umysły są wielce wzburzone — dodał któś z za stołu.
— Nieprzygotowane — zcicha odchrząknął któś inny, poprawiając.
— Przygotowywać je wszakże miano ciągle — mruknął król szydersko.
— Górują jedni — począł biskup z wyrazem pewnego oburzenia — a drudzy nam psują, co się zrobiło. — Spojrzał dokoła, jakby oczyma winowajców chciał wskazywać. — Szlachtę podżegają! Gawiedź ta nieszczęsna, któréj rozkiełznania pohamować niepodobna, sama z siebieby nie broiła. Są tacy co dmą w te dudy, to oczywista.
Król usta zaciął i nie powiedział nic, popatrzył i czekał dalszego ciągu. Milczano trochę. Wtém wojewoda inowrocławski skłonił się i przybliżył. Biskup spojrzał nań, usuwając się trochę.
— Zdania są podzielone — odezwał się Gałecki. — Jedni utrzymują że sejm dojść może i wocyferacye o skrypt i komendę dadzą się przytłumić lub odwrócić; drudzy twierdzą, iż się i ten zjazd rozbije o żądania panów hetmanów.
Obaj obecni spojrzeli po sobie i nie rzekli nic. Sieniawski ręce za pas włożył i patrzył ku oknu obojętnie; Pociej czytał w twarzy króla i nic nie mógł z niéj wyczytać, oprócz nieukontentowania.
— Sejm zostanie zerwany — mruknął chłodno Sieniawski. — Nikt szlachty nie podżega, sama ona wié, o co jéj idzie i czego żąda. Sejm zostanie zerwany — powtórzył ciężéj — święty Boże nie pomoże.
Gałecki, zaledwie doczekawszy się końca, który tylko bliżsi mogli dosłyszéć, ciągnął daléj:
— Jeżeli sejm zerwą — rzekł — do akcyi przystąpić należy. Niéma na co czekać. Nie będę w bawełnę obwijał. Mamy dwanaście do cztérnastu tysięcy wojska, pod dowództwem feldmarszałka, które w pogotowiu stoi. Panowie hetmanowie (spojrzał ku nim szydersko) nie zbiorą na razie i cztérech. Prezydya po miastach nasze. Czego tu czekać jeszcze? Jednym zamachem Kraków się opanuje, a w Warszawie i mysz się nie ruszy. Z zaufanych osób złożona rada zawotuje zmianę ustaw rzeczypospolitéj i monarchią dziedziczną.
Gdy to mówił, panowie hetmanowie uśmiéchali się. Ani Sieniawski, ani Pociéj nie przerywał, oczyma tylko dawali sobie znaki, komu przemówić należy, i Sieniawski zwolna począł:
— Mówisz, panie wojewodo, o naszych cztérech tysiącach wojska. Ha! jużci, do tego przyszło, że ich więcéj może zebrać będzie trudno; ale zapomniałeś że sto tysięcy szlachty ma szable i konie i związek w pogotowiu. Wy po miastach prezydya będziecie trzymali, a ichmość się sfederują i ogłoszą gdzie bezkrólewie. Odzywają się głosy już dziś za Leszczyńskim... pójdą górą.
— Zatém — przerwał popędliwie wojewoda — zatém z obawy owych związkowych nigdy nie zrobimy końca? Dziś nie czas, jutro będzie zawcześnie, a naostatek zapóźno!
Wszyscy milczeli; kilka westchnień słyszéć się dało. Król patrzył na końce długie kamizelki swéj, szytéj złotem, i przebiérał po niéj palcami.
Wtém Pociéj począł, mrucząc:
— Czas wszystko ostudza i mityguje; dajmy się ukoić umysłom. Przyczyni się do tego najwięcéj, gdy pan feldmarszałek skrypt odda. Szlachta zaspokojona uśmierzy się wtedy.
— Skrypt zwrócić nieodzowna rzecz — potwierdził Sieniawski.
Króla wreszcie wyrwało to z zadumy i roztargnienia; podniósł oczy, w których cóś błyskało.
— Skrypt zwrócić, to znaczy oddać owoce tego, na co się lat kilka pracowało — rzekł szydersko — stracić wszystko, na co się ja na sejmie pacyfikacyjnym zgodziłem, dla komendy Fleminga. Rada jest wyśmienita i bardzo prosta, lecz prosiłbym o inną.
Potrząsł głową znacząco.
— Najjaśniejszy panie — począł cicho jeden z daléj stojących senatorów — ośmielam się zwrócić uwagę majestatu na to, że z pomocą pana feldmarszałka Fleminga nic się robić nie da.
Król tylko popatrzył. Senator dłonią pogładził głowę i zawahał się nieco; ale kość była rzuconą, zebrał się więc na odwagę i mówił daléj, mimo skierowanego nań wejrzenia:
— Z panem feldmarszałkiem Flemingiem nic się zrobić nie da. Zawziętość na niego tak wielka, że nikt się w obronie stawić nie waży. Paskwilusze latają, szlachta, samo imię usłyszawszy, burzy się i odgraża. Tyle lat biédy naszéj, tyle wspomnień przyrosło do tego człowieka. Tu trzeba kogo innego.
Oburzył się biskup Szaniawski, ruszył gwałtownie i ręce rozpostarł.
— Gdzież mu podobnego znajdziecie? — zawołał. — Tacy ludzie na kamieniach się nie rodzą. Kto chce dobra istotnego, a nie rozterki i nieładu, ten z nim trzymać i przy nim stać musi.
Król, na którego spoglądano, zachował się politycznie, obojętnie; słuchał, patrzył, nie dając znaku ani za jedną, ani za drugą stroną. Korzystając tylko z krótkiego momentu milczenia, wtrącił:
— Paskwilusze mówicie! Radbym wiedział, jakiéj są treści? co to jest?
Senatorowie spojrzeli po sobie; jeden z nich począł szukać za kontuszem, po kieszeniach i z pliku papiérów, który na stole rozrzucił, dobył kartkę maleńką. Z rąk do rąk ścigana wejrzeniami, poszła aż do króla. Stał na niéj znany dystych łaciński:

Fle — Super extremas generosae Poloniae ruinas,
Minge — Super nomen, quod nova bella parit.

Król zmarszczony odczytał dwuwiérsz i z pogardą na stół go rzucił. Jakiekolwiek były osobiste jego usposobienia dla feldmarszałka, sprawa ta razem królewską była.
Milczenie panowało jeszcze.
— Szkoda że go tu niéma — dodał król. — Czasu straciliśmy dużo, a zanosi się na to, że jeszcze czekać będziemy musieli. Ja od komendy nie ustąpię, bądźcobądź!
Powtórzył kilkakroć po francuzku:
Advienne que pourra!
— Ja — odezwał się biskup, którego cała postawa energią wyrażała — ja ani się tak bardzo obawiam przyszłości, ani tak czarno jak drudzy rzeczy nie widzę. Panowie hetmanowie, którzy dobrowolnie skrypt dali, domagają się zwrotu jego. Przyznają się do tego, że z obawy szlachty to czynią. Szlachta z siebie nie krzyczy, lecz poddymaną jest; niech ustaną podżegania, uspokoi się. Dosyć utargowała na sejmie pacyfikacyjnym, aż nadto! Dać więcéj, to znaczy z władzy abdykować, gdzie właśnie władzę krzepić potrzeba. Ustępować i tchórzyć, zły to sposób; im więcéj ustępstw, tém wymagań więcéj. Szukajmy między sobą tych, co szlachtą trzęsą i mącą i niech powiedzą czego chcą, ich rychléj zaspokoimy.
Dziwne spojrzenia padły na biskupa, który oczyma zdawał się szukać i piętnować podżegaczy. Król się widocznie niecierpliwił.
— Dosyć ustępstw — rzekł. — Nietylko Fleming, i ja jestem za użyciem siły. Raz trzeba to skończyć! Fleming zbyt kunktuje.
— Najjaśniejszy panie — odezwał się biskup, który tu zastępował i tłumaczył feldmarszałka. — Może byśmy wistocie nie ulękli się owych stu tysięcy szabel; ale Brandeburczyk czyha na Gdańsk, Elbląg, Toruń i Prusy. Do Gdańszczan się czepia niedarmo; radby jakiegokolwiek pretekstu, aby wtargnąć. Byle najmniejsza u nas zawierucha, będzie z niéj korzystał. Jeżeli wasza królewska mość ufasz przyjaźni Brandeburczyka, omylisz się na niéj. Tam ani rzeczypospolitéj, ani waszéj królewskiéj mości dobrze nie życzą. Najprzód się z téj strony upewnić potrzeba.
Król palcami bębnić zaczął po stole; chciał coś niby powiedziéć i wstrzymał się. Biskupowi tylko kilka słów szepnął na ucho.
— Żarłocznym kęsby jakiś, jak cerberowi, rzucić można — rzekł biskup. — Lecz to, na co on godzi, tego ustąpić dla salwowania nawet rzeczypospolitéj nie można.
Powiedział to cicho; lecz jakby się domyślano o co szło, z gromadki głosy się słyszéć dały:
— Żadnych ofiar Brandeburczykowi!
Przedmiot to był drażliwy do traktowania, nawet na tajemnéj naradzie. Król podniósł głowę.
— A więc — spytał — jakie zdanie wasze, co poczynać? jak się mamy kierować z tym sejmem?
— Cierpliwości! — zawołał biskup. — Czasu zażyć potrzeba, to jedyny lekarz na chorobę naszę. Im szlachecka owa agitacya większa, tém rychléj się przebierze i ochłodnie; W naturze jéj jest że nie trwa. Feldmarszałek téż tego jest zdania, że przeciw gorącości trzeba stawić chłód i wyczekiwanie. Fleming zna najlepiéj stan kraju i środki, jakich użyć można.
August z uśmiéchem kwaśnym dodał:
— A tymczasem oddać skrypt i odebrać komendę!
— Uchowaj Boże! — rzekł biskup.
— Oddać! oddać! — odezwało się głosów kilka.
— Nie oddawać! Oddać! — wołali razem ci, co byli za i przeciw.
— Fleming się jéj zrzec musi! — rzekł hetman Sieniawski.
— Wolicie abym ją oddał Baudyczowi, czy Mierowi? — spytał król szydersko.
— A już i Mier byłby znośniejszy od Fleminga — wrzucił popędliwie Pociéj. — Szanuję go, ale co prawda, to prawda.
Król potoczył wzrokiem po zgromadzeniu, mówić się mu zdając, że ufności niema w radach. Powstał nagle z krzesła.
— Zdaje mi się żeśmy to uradzili, co rady nie potrzebowało — rzekł kwaśno. — Niéma nic do zrobienia i rozejdziemy się z rękami próżnemi.
— Skrypt niech powrócony będzie, a sejm dojdzie, jak Pana Boga kocham! — rzekł jeden z senatorów, bijąc się w piersi.
— Nie — rzekł król stanowczo — nie i raz jeszcze nie! Skryptu nie zwróci Fleming, bo ja się na to nie godzę. Daliście go... trzymamy. Opiérać się będę do ostatka. Zostałbym bezbronnym na łasce panów, a jednego pięknego poranka mogłoby wam przyjść do głowy tak się mnie pozbyć, jak dziś pozbywacie się Fleminga.
Tchnął silnie i parsknął zarazem śmiéchem król, śmiéchem w którym było wszystko, prócz tego co do śmiéchu pobudza.
Powiódł raz jeszcze oczyma dumnie po zgromadzeniu, lekko uchylił głowę i pożegnał je.
Senatorowie pokornie i smutnie pochylać się téż zaczęli. Niektórzy ruszyli się zaraz, bo im było pilno uciec z téj rady, lub skutek jéj obwieścić swoim; inni, z ciekawości następstw, ociągali się.
August, powolnie opiérając się na lasce, szedł ku drzwiom gabinetu, za nim odprowadzając biskup i hetman koronny, jakby jeszcze mówić pragnął. Lecz król, gniewnie nań spojrzawszy, znak dał biskupowi i sam wyszedł z sali.
Wciągu tego antraktu, inni panowie powychodzili; zostali tylko biskup z hetmanem, który przybrał twarz inną po oddaleniu się świadków. Chciał się przed biskupem tłumaczyć i zbliżył się ku niemu z półuśmiéchem.
— Księże biskupie — rzekł — weźcież wy stronę naszę! Niepodobieństwo ukołysać umysły!
— Panie hetmanie — odparł z kapłańską śmiałością biskup — a któż je rozkołysał i kto je utrzymuje w tym stanie, jeśli nie wy? Czyż nie wiémy że pani hetmanowa na sejmiki szle, aby wszędzie domagano się skryptu od Fleminga? My z królem salwowaliśmy was obu w Lublinie i Warszawie, wyprosiliśmy amnestyą i zato piękna wdzięczność!
— Jako żywo, fałsz byśmy podżegali — ofuknął się hetman — tego mi nikt nie dowiedzie. Sami jesteśmy ściśnięci; nam i życiu naszemu grozi niebezpieczeństwo!
Głową potrząsał biskup, nie dowierzając.
— Darujesz mi, panie hetmanie — odezwał się. — Król i Fleming mają słuszność: albo skryptu nie potrzeba było dawać, lub go dziś nie odbiérać. Znamy my szlachtę, mamy swoich co ją penetrują. Szlachta, panie hetmanie, to ciasto, a wy drożdżami.
Uśmiéchać się począł z porównania. Sieniawski się zasępiał.
— Ja w pokątne roboty żadne nie mieszam się — odrzekł, w piersi się uderzając.
— Nie kijem, to go pałką — odparł porywczo biskup. — Więc pani hetmanowa!
— Wasza ekscelencya — rzekł zimno hetman — słuchasz plotek.
— Tętnią po całym kraju, nie słuchać trudno, chybaby uszy zatknąć — odezwał się biskup.
Stali tak czas jakiś przeciwnicy, mierząc się ukradkiem oczyma. Hetman czuł że nie przemoże biskupa, którego charakter energiczny, szorstki, przebiegły, dobitnie się malował w oczach biegających żywo i ustach zaciśniętych.
— Wasza ekscelencya przeciw nam! — westchnął Sieniawski.
— Panie hetmanie, jestem zawsze i wszędzie z logiką przeciw nielogiczności — rzekł biskup. — Nie było dawać, co trzeba odbierać. Beatus qui tenet!
Rozśmiał się. Stary hetman oddychał ciężko, oczy spuściwszy w ziemię.
Est modus in rebus! — odezwał się po namyśle. — Trzeba cóś zrobić, aby hałasy ucichły. Skrypt byle oddał, to obmyślimy equivalentem.
— Panie hetmanie — wesoło rzekł biskup. — Fleming z bajki owéj nauczył się, którą znacie ze szkoły, że mięso rzucić dla cienia nierozumem jest. Skryptu nie odda.
— Sejm będzie zerwany — dokończył hetman.
— Ha! jednym więcéj! co robić? — zawołał Szaniawski. — Zniesiemy i ten ewent niefortunny, król powróci do Drezna i będziemy czekali upamiętania.
Nastąpiło milczenie.
Hetman jeszcze jakąś miał słabą nadzieję.
Tandem... — zamruczał, wpatrując się w niewzruszonego biskupa.
Tandem, panie hetmanie — przerwał mu wesoło niby Szaniawski — ex nihilo nihil. Niéma już nic do zrobienia. Król wié doskonale o wszystkiém, zatém winę na szlachtę składać trudno. Mówiłem już: szlachta ciastem, które wy miesicie, jako chcecie.
— My, albo i nie my — szepnął tajemniczo hetman. — Innym się téż należy cóś.
Pokiwał głową.
— Tak — szybko dodał biskup — suum cuique, i o innych wiémy; ale to pani hetmanowéj nie oczyszcza, że ma do roboty wspólników.
— Nie zdałem przecie buławy na jéjmość — odezwał się hetman.
— Bezmała — potwierdził biskup. — Król wié o wszystkiém.
— A ja o niczém! — przerwał Sieniawski z dumą.
— I to właśnie nieszczęście, że wy o niczém nie wiécie — sarknął biskup.
Coraz mocniéj sapiąc, czapkę mnąc w ręku, to poprawiając szabli, stary hetman do wyjścia się zabiérał.
Tandem — powtórzył, wedle obyczaju swego cichym głosem, w którym smutek się przebijał — tandem to u nas biéda, to choroba, to wrzód, żeśmy z sobą niezgodni. Idą jedni ad sinistram, ad dextram drudzy. Król i Fleming, mając w was podpory, twardo stoją, inaczéjby ulegli.
Szaniawski rzucił głową, lekceważąco.
— Tak jest — potwierdził — trzymam i trzymać będę z królewskim majestatem, dlatego że raz w kraju ład zaprowadzić potrzeba.
— Z absolutum dominium?
— Lepszém zaprawdę niż chaos — począł biskup, przechadzając się po salce i coraz mocniéj rozgrzéwając — lepszém niż absoluta anarchia!
— Z którą my od początku téj rzeczypospolitéj żyjemy — rzekł hetman. — Jeżeli chorobą ona jest, toć nie bardzo widać niebezpieczną.
— Do czasu konwulsye, ale wkońcu zadławi śmierć!
— Trucizną chorego nie uratujecie!
— Na truciznę waszę antidotum silne być musi — dodał biskup — tak mocne, jak ona.
Rozeszli się i stali po obu końcach sali. Hetman za klamkę trzymał, lecz jeszcze wrócił do biskupa.
— Księże biskupie — przemówił łagodnie — naszym jesteście, trzymajcie z nami, nie z Flemingami.
Trzymam z tymi, w których zbawienie rzeczypospolitéj widzę.
— Zatém — westchnął Sieniawski, kłaniając się — modlitwom się polecam.
— Nogi całuję! nogi całuję! — żwawo podnosząc głos i kłaniając się téż, odparł biskup.
To mówiąc, przybliżył się ku drzwiom królewskiego gabinetu.
Na pukanie nikt nie odpowiedział; gabinet był pusty. Król z Vitzthumem, Friesenem i Rutowskim siedział w innym pokoju, fajkę wziąwszy, i rozmowa toczyła się już wcale nie o sprawach krajowych, ale o dawnych i nowych przygodach wesołych. Wino stało na stole. Rutowski spoglądał na ojca bacznie; widział z zasępionéj twarzy, ze sposobu siedzenia, trzymania fajki i palenia jéj nawet, że August podrażniony, gniéwny, znudzony, był tego dnia nie do rozbawienia. Najtłustsze opowiadania przelatywały mu koło uszów, jakby ich nie słyszał, lub nie rozumiał wcale.
Pułkownik wreszcie począł narzekać.
— Żaden chłop — rzekł — nie ma pańszczyzny gorszéj, jak ja w Polsce z temi sejmami. Warszawa jest nieznośną dziurą. Choć do niéj z sobą trochę życia przywozimy, wsiąka w nią jak woda w piasek i ani znaku. Messieura les Polonais patrzą koso, wąsa kręcą, a choć się kłaniają, znać że radziby w łyżce wody utopili.
— A to prawda! — odparł król z roztargnieniem.
— Ale na to zważać nie trzeba — dodał Friesen. — Swoje robić i bawić się. Nawet z polityki wypada nieokazywać, że ich kwasy na nas robią wrażenie.
Król głową potwierdził ten aforyzm i gęstszy kłęb dymu puścił z fajki.
Rutowski, zakręciwszy się, zbliżył do stolika i nalany kielich wysączył raźno do dna. To mu myśli smętne rozbiło.
— Jutro wasza królewska mość — rzekł, poufale podchodząc — będziesz swoję gwardyą oglądała, nieprawdaż? a ja będę miał zaszczyt ją przedstawiać waszéj królewskiéj mości. Sasi nasi, znudziwszy się tu w Polsce, domagają się tego i należy się im oglądanie pańskiego oblicza. Eh bien! ja przy téj sposobności będę miał honor przedstawić królowi jednego rekruta, którego tu upolowałem w Warszawie i trzymam zakład, z kim się podoba i o ile chce, że mój nowozaciążny podoba się waszéj królewskiéj mości.
To mówiąc, rozśmiał się figlarnie. Król, uderzony żartobliwym głosem i mową syna, odwrócił się ku niemu.
— Cóż za rekrut? — zapytał.
— A! to moja tajemnica — kłaniając się i śmiejąc, zawołał pułkownik. — Do jutra błagam waszéj królewskiéj mości o cierpliwość. Jutro się wyjaśni wszystko.
— W Warszawieś go znalazł? — pytał August.
— Jutro — powtórzył Rutowski — stawiąc go królowi, wszystko opowiem; dziś nie mogę.
Zbliżył się i pocałował ojca w rękę.
— Będziesz z mego rekruta kontent — rzekł cicho — daję słowo na to. Takich jak on radbym codzień werbował!
— Cóż to, tajemnica? — odezwał się Friesen.
— Tylko do jutra — zakończył, biorąc kapelusz, Rutowski.
Lękał się zapewne, aby nań mocniéj nie nalegano i pośpiesznie ucałowawszy rękę króla, nie dając mu się powstrzymać, wybiegł pułkownik z pałacu. Chciał mu oczekujący nań sługa podać konia, ale Rutowski ręką dał znak, że go nie potrzebuje, chwycił płaszcz na ramiona i szybkim krokiem wysunął się na miasto. Obejrzawszy się po za siebie, czy nikt nie śledzi, osłonięty, rzucił się zaraz na lewo i nucąc, a unikając spotkania z przechodzącymi, dostał się do krakowskiéj bramy.
Niedaleko od niéj w lewo była niepozorna kamienica, na któréj dole gwar i szum słyszéć się dawał. Wiecha i grono złocone nadedrzwiami wchodowemi oznaczały winiarnię, dobrze naówczas znaną, Duvala. W sieniach naoścież otwarte drzwi dawały widziéć we wnętrzu za stołami rozsiadłą szlachtę, która popijała, rozprawiała i klęła okrutnie. Niektórzy, przewodząc jéj, zabiérali głosy i usiłowali popisywać się z wymową, ale gwar tłumił wykrzykiwania.
Zaledwie rzuciwszy okiem na izbę, Rutowski przemknął się mimo drzwi i pobiegł na schody ciemne, a dosyć brudne.
Nie zastukawszy nawet, na piérwszém piętrze otworzył drzwi po żołniersku, z hałasem, i wpadł do mieszkania.
Poprzedzała je ciasna sionka, w któréj, oprócz wysiedzianego starego krzesełka, nic nie było. Druga izba, do któréj wszedł pułkownik, z oknami na ulicę ku zamkowi zwróconemi, była w nieładzie wielkim. Przybranie jéj wcale o zamożności mieszkańców, ani o ich zamiłowaniu porządku, nie świadczyło.
Na ścianach wisiało wprawdzie zwierciadło zamglone, parę niewyraźnych obrazków i na ćwieku gitara; w głębi stała wysiedziana kanapa; kilka krzeseł, niegdyś lakierowanych i złoconych, rozrzuconych było po kątach, ale sprzęt cały zaniedbany, zszarzany, miał barwę starą i smutną.
Odżywiały tylko mieszkanie na stole, na kanapie, po krzesłach porozkładane przybory, zdające się odznaczać kwaterę wojskowego, który się do paradnego wystąpienia sposobił; mundur suto galonowany, kamizelka szyta bogato, kapelusik wytworny z pióropuszem, wszystko, aż do rękawiczek, czekało na pana.
Ale pana w pokoju nie było. Drzwi do drugiego stały otworem. Gdy Rutowski wbiegł, zapewne go po chodzie poznano, lub spodziéwano się w téj godzinie, bo w téjże chwili ukazała się w progu, z krzykiem wesołym i uśmiéchem na ustach, postać, o któréj na piérwszy rzut oka trudno było powiedziéć czém była, dzieckiem, mężczyzną czy kobiétą.
Śliczne to zjawisko, którego twarzyczka uderzająco króla przypominała, króla gdy był młodym, z dodatkiem niewieściego wdzięku, króla wesołego i spragnionego życia, ubrane było po męzku, ale na białéj koszulce, dosyć niedbale zarzuconéj na ślicznych kształtów ramionach, nie miało odzieży, i tak napół odziane jeszcze się wdzięczniéj przedstawiało. Trudno odmalować śmiałość, żwawość, butę dziecinną pięknego stworzenia, z rozpuszczonemi włosami w nieładzie spływającemi na ramiona, z napół obnażonemi rączkami utoczonemi, z piersią odskakującą pod koszulką, w opiętém ubraniu na nóżkach, w pończochach i trzewikach niedbale włożonych. Śmiały się oczy jéj, usta, drgały wszystkie fibry. Zobaczywszy Rutowskiego, piękne dziéwczę z okrzykiem rzuciło się ku niemu i padło mu na szyję, obejmując swywolnie. Serdeczne całusy i śmiéch towarzyszył przywitaniu.
— Anusiu! trzpiocie ty jakiś! — zawołał, wyrywając się, Rutowski. — Nie mam czasu, przychodzę na chwilę tylko. Mamy ogromnie wiele i strasznie ważnych rzeczy do mówienia. Chodź, uspokój się. Siadaj przy mnie, słuchaj, a bądź uważną.
Dziéwczę, śmiejąc się i ciągnąc go za sobą, pobiegło ku kanapie; Rutowski usiadł, Anusia pochyliła mu się na ramię i wlepiając w niego oczy figlarne niebieskie, minkę zrobiła bardzo seryo.
Pułkownik na chwilę wszystkich owych ważnych rzeczy, o których miał mówić, zapomniał; śmiały mu się oczy i twarz obléwała rumieńcem.
— Mów-że, słucham! — szczebiocąc prędko, zaczęła Anusia — ale mów-że! Goreję, palę się, przeklinałam cię! Jak to można prawie cały dzień mnie w niepewności zostawić? Klęłam jak huzar! Ja nie wiem jak do jutra dożyję! Nie będę mogła usnąć, a muszę wyglądać świéżo jak różyczka, ślicznie, tak aby króla zachwycić, aby wam wszystkim pozawracać głowy i raz wyléźć z téj okropnéj kamienicy... w świat! w świat!
Tchnęła całą piersią.
— Tobie to będę winna! O! nigdy, nigdy wdzięczną ci być nie przestanę, kochać cię będę...
— Do jutra? — spytał Rutowski.
Anusia się rozśmiała.
— Gdzież tam! zawsze!
— I przytém wielu innych! — dodał pułkownik.
— Nie, nie, ale oni we mnie wszyscy, wszyscy kochać się muszą! — zawołała, rączką w stół uderzając.
Śmiać się zaczęli i szeptali; Anusia rzucała się niespokojnie.
— Wszystko gotowe? — pytał Rutowski.
— Nie braknie ani szpilki — odparła Anusia.
— Fe! masz być żołnierzem jutro, a mówisz o szpilkach, jak dziewczyna. Trzeba było powiedziéć: ani sprzążki.
Śmiéch i uściski przerwały rozmowę. Rutowski nakazał milczenie.
— Słuchaj — rzekł — jeżeli chcesz, aby ci się udało, powinnaś być śmiałą, zuchwałą, napastliwą. Inaczéj króla nie pochwycisz. Zapomnij żeś Anusią, a bądź huzarem, gwardyakiem, żołnierzem i... bravo! Zobaczysz, uda się doskonale.
— A! drżę! — krzyknęła Anusia — jakbym życie stawiła na kartę!
— Daję ci słowo, że twoją będzie wygrana — przerwał pułkownik — jeżeli posłuchasz mojéj rady. Król znudzony potrzebuje rozrywki, nowości; oszaleje gdy cię zobaczy. Tylko, moja Anusiu, precz ze skromnością kobiécą i z manierami niewieściemi; król się ich dosyć napatrzył. Żadnéj minoderyi, ale cóś szalonego, drapieżnego.
— O! o! rozumiem! — odezwała się Anusia — i choć się strasznie boję, ze strachu będę rozpaczliwie śmiałą.
Poczęła bić w rączki, które choć ładne i kształtne, zbyt malusie nie były; siłę w nich ojcowską znać było.
— O! jakbym chciała przespać już tę noc do jutra, doczekać téj parady! Suknie leżą jak ulane, wszyscy się mną zachwycają. Sama widzę, że w tym mundurze mi ładnie; a konia! o, konia zażyję tak... choćbym zginąć miała, zobaczysz!
Przybrała minkę żołniérską, wzięła się pod bok i chwyciwszy kapelusik ze stołu, włożyła go junacko na główkę. Ślicznie jéj było.
— Słuchaj — począł Rutowski, przyciągając ją ku sobie. — Nie wątpię na chwilę, że jutro conajmniéj spać się położysz hrabiną i wielką panią, ale, Anusiu, ręka, słowo!
Podali sobie ręce.
— Słowo najświętsze! — odezwała się Anusia. — Co chcesz! wszystko co chcesz!
— Będziesz mnie słuchała! — kończył Rutowski. — Król ulegnie twemu wpływowi, rozkocha się tak czy owak w tobie, bo nie można ci się oprzéć, ty trzpiocie niegodziwy. Na dworze są partye, są różni ludzie, przyjaciele, wrogi, intrygi. Nie zrobisz kroku bezemnie, ja cię poprowadzę!
— Zgoda! co chcesz! — dość obojętnie, o czém inném myśląc, odpowiedziała Anusia. — Będę nienawidziéć kogo każesz i kochać serdecznie kogo pozwolisz.
Rutowski palcem pogroził.
— Kochać niepotrzeba bardzo — rzekł — ale nienawidziéć... koniecznie. Wcześnie sobie zapisz imię Fleminga.
Anusia zdumiona trochę się cofnęła.
— Feldmarszałka? — spytała.
— Innego my nie mamy dotąd i dosyć nam na jednym — ciągnął daléj Rutowski. — Fleming jest moim, Marysia i nas wszystkich nieprzyjacielem. Z twoją pomocą obalić go musiémy.
— O! dajże pokój! co ja w tém pomódz potrafię? — śmiało się dziéwczę.
— Słuchaj mnie tylko, a będziesz u króla dészcz sprowadzać i pogodę, la pluie et le beau temps — odezwał się z francuzka Rutowski. — Ja ci to mówię! Siwemi głowy u stóp twoich leżéć będą wszyscy; zostaniesz panią i władczynią. Czuję to, wiem, jestem tego pewny! Oczarujesz króla, jakeś mnie, a i tylu, tylu oczarowała! Tylko śmiało, tylko po żołniérsku, obcesowo! Nie rumienić się nigdy! nie wzdragać ani kieliszka wina, ani ojcowskiéj fajki!
Anusia uderzyła go po ręku.
— No! no! bylem zanadto nie była posłuszną — rozśmiała się. — Bądź spokojny; szatanem mi łatwiéj być, niż aniołem.
Cóś smutnego zadźwięczało w tych wyrazach, lecz wnet wróciła wesołość, trzpiotowatość, i gdy Rutowski, powtórzywszy nauki swe, wyszedł nakoniec, Anusia, wieszając się na jego ramieniu, przeprowadziła go aż do sieni. Szczęściem nikogo tu nie było, coby ją w tém niezupełném ubraniu mógł widziéć. Zdołu tylko dochodziła wrzawa winiarni, która rosła ku wieczorowi i zdawała się chciéć przeciągnąć na noc całą.
Nazajutrz, jak było zapowiedziane, przed pałacem saskim, odbył się wobec króla przegląd gwardyi, którą dowodził Rutowski. Król August wyjechał konno, strojny, otoczony świetnym dworem, a co więcéj, po wczorajszém znudzeniu, jeżeli nie wesół, to udający wielce ożywionego.
Pani podskarbina dnia tego była cierpiącą i nie znajdowała się na paradzie, choć inne panie wszystkie prawie powyjeżdżały na nią powozami, aby widziéć pana, słyszéć Szulca polską kapelę i zabawić się z młodzieżą, do okien karet przybiegającą z hołdami i nowinami. Spieglowa i ona siedziały smutne w pałacu, gdy około południa zjawił się młody Sułkowski. Posądzała go Aurora, że się może o córkę jéj Kasię starać będzie, ale się to nie sprawdziło. Sułkowski tylko, wierząc we wpływ Fleminga, zalecał się wszechmogącéj siostrze jego.
Wielki łowczy był ślicznym mężczyzną, pełnym grzeczności i ujmującego wdzięku, zwłaszcza gdy podobać się starał.
— Wielka, ogromna, nadzwyczajna nowina! — zawołał, siadając. — Najjaśniejszy pan, dzięki Bogu, w humorze, w jakim go od bardzo dawna nikt nie oglądał. Pułkownikowi Rutowskiemu należy się wdzięczność i chwała, że go umiał z sejmowéj melancholii wyprowadzić.
Spieglowa drgnęła, nie śmiejąc pytać. Spuściła oczy.
— Był to prawdziwy coup de thèâtre — mówił daléj Sułkowski. — Na paradzie, obok Rutowskiego, zjawiła się postać, która wszystkich oczy odrazu ściągnęła na siebie, amazonka, nie, młody oficer raczéj, w pysznym mundurze wielkich grenadyerów poczdamskiego pułku, jak anioł ładny, jak szatan śmiały, na koniu siedzący jak berejter; król, zobaczywszy go, przepraszam: ją, bo oficer ten jest śliczną panienką, zpoczątku stał jak osłupiały; poskoczył potém ku niéj, napatrzyć się nie mógł i.... oficera-panienkę zabrał do pałacu. Wszyscyśmy zauważyli niesłychane, nadzwyczajne podobieństwo grenadyera do króla.
Podskarbina, strwożona i niespokojna, poruszyła się, patrząc na Spieglową.
— Któż to jest? kto? — zapytała.
Sułkowski zapatrzył się w głąb swojego kapelusza i wstrzymał z odpowiedzią.
— Mówią — rzekł wreszcie, ociągając się — że ta panienka-oficer ma być córką króla i Henryety Duval, którą tu pułkownik Rutowski wynalazł, opuszczoną i biédną. Dziéwczę, bardzo zręczne i rezolutne, zachwyciło na piérwsze wejrzenie najjaśniejszego pana. Wszyscy prorokują, że wielka i świetna przyszłość ją czeka. Nowa to gwiazda na horyzoncie naszym, któréj wszyscy bić będziemy pokłony. Szczęśliwy Rutowski — westchnął łowczy — który ten nieoszlifowany dyament wynalazł i mógł go ofiarować królowi.
— Ależ mój hrabio — przerwała Przebendowska — król ją wyposaży, wyda za mąż, przyzna i, jak inne swe dzieci, straci z oczów.
Wielki łowczy milczał.
— Król tak się nią zajął, jak nikim oddawna. Był zachwycony! — rzekł po chwili.
Spieglowa nie śmiała się odezwać ani słowa, a wielki łowczy, widząc kobiéty milczące i nieusposobione do rozmowy, wysunął się wkrótce.
We drzwiach prawie minął się z pułkownikiem Bielcke, którego feldmarszałek wysłał był na zwiady do Warszawy. Bielcke, zwykle wesół, pomieszany był i blady. Potwierdził on szczegóły przyniesione przez Sułkowskiego.
— W tém wszystkiém — dodał — tkwi zaród niedobry. Piękna Anusia będzie pod wpływem nieprzyjaciół naszych, a król tak się jéj dał odrazu wziąć, iż wątpliwości niéma, że nad nim panować będzie.
— Córka? — przerwała Przebendowska — wątpię. Byłoby to bezprzykładném.
— Jest-to téż rzecz wyjątkowa — dodał pułkownik. — Nic podobnego nie widzieliśmy jeszcze. Opowiadano mi, że w pałacu posadził ją król przy sobie, tak jak stała, z konia zsiadłszy, do stołu, a gdy śmiałe dziéwczę do niego przepijać zaczęło i niedorzeczności prawić, a po stole o fajkę się dopominało, stary zupełnie oszalał, porwał ją w objęcia, zaczął ściskać i całować i mówią, że do munduru zaraz jéj dał wstęgę i order orła białego, który z siebie zrzucił.
Panie słuchały smutnie.
Po Bielckem, z dopełniającemi wiadomościami i potwierdzeniem poprzedzających, przychodzili inni; o prawdziwości wątpić było niepodobna.
Nazajutrz głoszono, że przyznanie Anusi już zostało postanowione, a król miał ją kreować hrabiną; chodziło tylko o skomponowanie nazwiska. Drudzy donosili, iż apanaż, pałac, pensyą były zapowiedziane.
Przebendowska i Spieglowa słuchały tych wieści strapione; szczególniéj ostatnia gryzła się tém, widząc w całéj sprawie robotę syna. Z porady Bielckego wysłano z listami do feldmarszałka, oznajmując mu o tém, co się stało.
Z każdym dniem i godziną historya Anusi nabiérała rozgłosu większego i znaczenia; do pewnego nawet stopnia zagłuszyła wrażenia sejmowe i krzyki szlachty na Fleminga.
Przygotowywano apartamenta dla Anusi w pałacu, ściągano dwór dla niéj. Mówili jedni że na wyekwipowanie trzydzieści tysięcy, inni że sto tysięcy talarów dostała. Wszyscy przed piękną córką królewską bili pokłony. Król po całych dniach siadywał u niéj i obsypywał ją podarunkami, tém potrzebniejszemi, że w jednym mundurku, sprawionym przez Rutowskiego, zjawiła się, a garderoba jéj składać się miała, oprócz fraka, z dwóch sukienek i niewielu koszulek. Ale już nazajutrz mogła się stroić w klejnoty i dostała konie wiérzchowe. Wszyscy się wyścigali z podarunkami, które bardzo chętnie, mile, z dziecinną przyjmowała chciwością. Ojciec i bracia nakochać się jéj nie mogli i nacieszyć osobliwszą istotą, która nie była nic a nic do innych kobiét podobną, a miała wdzięk nieopłacony młodości niezwiędłéj jeszcze, mimo życia, w jakiém część jéj spędziła.
We dwa czy trzy dni Anusia zwała się już Anną hrabiną Orzelską, od tego orderu Orła, który piérwszego dnia dostała, jak Rutowski od saskiéj ruty.
Każda z tych wiadomości przybijała mocniéj biédną Spieglową, która zasłabła ze zmartwienia, przewidując następstwa niemiłe dla feldmarszałka. Z wpływem kobiéty na króla, w piérwszych momentach zajęcia się nią, nikt w świecie walczyć nie mógł zwycięzko, a Orzelska była w rękach nieprzyjaciół. Aurora, zaniepokojona mocno, posłała po syna, aby ją koniecznie odwiédził.
Po wyprawieniu biletu, Rutowski cały dzień kazał czekać na siebie choréj matce. Wpadł nareszcie wieczorem po obiedzie i winie, rozmarzony niém, wesół nadzwyczaj i trzpiotowsko uśmiéchający się do matki.
— Otóż widzi chère maman — zawołał zaraz od progu, chcąc za jednym zamachem wszystko ubić — że moja przepowiednia świetnie się ziściła. Czarująca Anusia króla, jak nas, oczarowała; mamy hrabinę Orzelską z apanażem, z pałacem, która z nami konno się upędza o lepsze, pije do kropli i fajkę pali aż strach. Cudowna dziewczyna! Takiéj było właśnie potrzeba, aby króla ożywić... Stał się innym. Śmieje się tym śmiéchem, którego nie słyszeliśmy od lat dziesięciu, jest zajęty i zapomniał prawie o sejmie.
Spieglowa patrzyła na syna, wsparta na łokciu, poważna i surowa.
— Mój drogi — odezwała się — rady moje i prośby u ciebie nic nie ważą, do tegom nawykła. Nie mogę przecież zapomniéć, żem twoją matką. Wszystko to smutne, smutne... a co gorzéj — straszne!
— Cóż w tém tak okropnego? — rozśmiał się Rutowski. — Król ją przyznał za córkę, a ja wprzód jeszcze za siostrę; ale to nie przeszkadza, że i stary król i ja młody głowyśmy dla tego trzpiota potracili, który zabiéra się nas wodzić za nos, jak należy. Ale, chère maman, choć to niby córka, niby jakaś tam siostra, dla nas jest zupełnie obcą, nową istotą. Zjawiła się tak w porę, że nie możemy się nią nacieszyć. Króla nie poznajemy. Wszyscy się godzą na to, że od czasów Cosel, de triste memoire, nigdy nikim papa nie był tak zajęty. Myśli tylko o tym swoim ślicznym grenadyerze, stroi go, obdarowuje, a i mnie się téż przytém cóś dostało.
Ręka blada matki leżała zwieszona; chwycił ją i pocałował Rutowski.
— Niech się mama nie gniéwa — dodał. — Co ją ma ten Fleming obchodzić? Orzelska nam pomoże do obalenia go.
Spieglowa pochwyciła go za rękę.
— Guciu! — zawołała — właśnie o tém chciałam mówić z tobą. Masz-że być narzędziem intryg Vitzthumów i Watzdorfu?
— Wcale — nie — odparł Rutowski — Fleming nietylko im, ale nam wszystkim jest na zawadzie. Czas jego przeszedł, powinien ustąpić. Panowanie jego skończyć się musi.
Nadchodząca Przebendowska przerwała tę rozmowę. Nie mogła się wstrzymać, aby nie zapytała o nową hrabinę, o któréj mówili wszyscy, a Rutowski, zaczepiony, odezwał się z zapałem wielkim:
— Orzelska jest istnym cudem! Zawszem był pewny, że na królu jéj młodość i śmiałość uczyni wrażenie, alem się nigdy tak wielkiego nie spodziéwał. Król na jéj usługach; może się jéj zawrócić główka. Osiemnastoletniéj dziewczyny takiéj jak ona nikt na świecie nie widział. W kordegardzie jest jak w domu, traktujemy ją jak dobrego koleżkę, a gdy chce grać rolę wielkiéj pani, tak sobie daje radę, jakby się w pałacach chowała.
Raz rozpocząwszy z tego tematu, pułkownik zdawał się niewyczerpany. Panie słuchały, ani mu się sprzeciwiając, ani okazując, co myślały o tém. Przebendowska upokorzona milczała. Zepsucie na dworze królewskim zawsze było wielkie, ale się stroiło w pewne szaty elegancyi i przyzwoitości; nigdy nie dochodziło do takiego jak teraz cynizmu.
W téj zabawce z osiemnastoletnią dziewczyną, schwyconą gdzieś w restauracyi Duvala, rzuconą na łup zepsutym wielkiego świata rozpustnikom, było cóś upokarzającego dla tych, co króla szanować potrzebowali. Ojciec, który cieszył się dzieckiem znalezioném w tym stanie, co go mógł do rozpaczy przyprowadzić, przedstawiał się tak upadłym, iż podskarbina słowa znaléźć nie umiała na wytłumaczenie go, na uniewinnienie. Spieglowa blada, zadumana, siedziała jak martwa; Rutowski tylko wszystko to znajdował tak naturalném, wyśmienitém, a swoje postępowanie tak zręczném i szczęśliwém, iż się niém chlubił, jak czémś zaszczyt przynoszącém.
W świecie, który nawykł był cóś jeszcze szanować i w rozpasaniu nawet, a dogadzaniu słabościom pewną stawiać granicę, wiadomość o Orzelskiéj wywołała milczące przerażenie. Szemrać nie śmiano.
Na jednéj z następujących parad wojskowych młoda hrabina wystąpiła w nowym mundurku szkarłatnym, szytym i galonowanym złotem, na koniu ze stajni królewskich, z którym jak szalona umyślnie dokazywała. Na dowód że wieści nie były fałszywe, włożyła wstęgę i gwiazdę orła białego. Ze wszystkiém tém śmiałéj niezmiernie, zuchwale zgóry patrzącéj, silnéj i zręcznéj dziewczynie bardzo było do twarzy. Tłum się zbiegł na plac saski przyglądać temu dziwowisku. Serwuś téż wstrzymać się nie mógł, aby nie pójść z innymi. Słyszał i on już o téj córce królewskiéj, bo po ulicach, garkuchniach, winiarniach, nawet przedpokojach o czém inném nie mówiono.
Dobrze musiał łokciami robić i przebijać się pan Serwacy, nim się docisnął do miejsca, z którego mógł zobaczyć Orzelską w kapelusiku na bakier, u boku króla, poskakującą, na koniu. Stał osłupiały i sam nie wiedział co myśléć o tém, tak mu się wydała osobliwszą istotą. Tłum szlachty, która się téż zbiegła ją oglądać, oburzał się, śmiał, palcami pokazywał, a niektórzy, biedzi i strwożeni, zdawali się kary z niebios wyglądać.
Król jak rzadko wyglądał wspaniały, majestatyczny, wesół, strojny jak na przyjęcie najdostojniejszych gości. Siedział na swym ciężkim alezanie tak właśnie, jak go późniéj na monumencie drezdeńskim snycerz miał na złocistym posadzić koniu, z głową wtył odrzuconą, z kędziorami peruki na ramiona spadającemi, z miną dumną, i rozkazującą zwycięzcy, choć na placu boju nigdy mu się szczęście nie uśmiéchało. Wola tylko okazania się wielkim czémkolwiek, choćby poczwarném, patrzyła mu z oczów i twarzy. Ludwik XIV ze swą wspaniałością teatralną odbijał się w tym panu, którego naśladowane bohatérstwo śmiésznymby czyniło, gdyby nie trwoga i poszanowanie, jakie majestat wrażał.
Śmiano się z tych zachcianek króla na dworze brandeburskim, a niemniéj z świetności jaką się otaczał, gasząc wszystkich w Niemczech panujących, i zazdroszczono mu pocichu.
Serwacy, jak odurzony postawszy długo dosyć, przypatrując się paradzie, pociągnął do domu, jakby się wstydził swéj ciekawości. Wiedziano że wyszedł na plac i zaledwie powrócił, zawołano go do podskarbiny.
— Wracasz acan z parady? — spytała pani.
— A tak jest, tak — przebąknął żując, Przebendowski. — Wszyscy szli.
— Widziałeś pewnie sławną amazonkę?
— A, stała... ja nie wiem... mówili że panna, z panem pułkownikiem Rutowskun przy królu.
— Jakże wygląda to stworzenie? — dodała podskarbina.
Serwuś zająknął się i nie wiedział co powiedziéć; ramionami ruszał, język kąsał.
— Mówią że do króla podobna — bąknął.
Napróżno chciała cóś z niego dobyć podskarbina, okazał się zupełnie niezdolnym do zdania sprawy nawet z własnego wrażenia. Domyśliła się tylko łatwo, iż przepełniony był jakąś zgrozą i niesmakiem.
Wieczorem przybył biskup kujawski, który, jako dworak i polityk, o rzeczy, dla duchownego ze wszechmiar drażliwéj, unikał wspomnienia. Stękał tylko na opór jaki stawiano Flemingowi, na zatwardziałość panów hetmanów. Zostawszy znim samnasam, pani Przebendowska wprowadziła śmieléj rozmowę na Orzelską. Biskup odetchnął i wykręcił się sianem.
— A tak, tak, słyszałem cóś... nie wiem.
Ręce rozpostarł, westchnął, oczy podniósł dogóry i zagaił rozmowę o czém inném. Ale podskarbina była zbyt podrażniona, aby się zbyć dała lekko; ponowiła więc zapytanie, jak biskup, jako osoba duchowna, zapatruje się na to.
— Moja mościa dobrodziéjko — odparł Szaniawski — to do mnie nie należy. Sprawa to księdza Dussika, tak, ks. Dussika (spowiednika królewskiego).
Zapytany czy widział hrabinę, biskup z niesmakiem a żywo bardzo zaparł się tego. Widoczném było iż mówić nie chciał. Zwrócił tylko uwagę pani Przebendowskiéj, iż nad interesami feldmarszałka pilnie czuwać było potrzeba.
Tak biernie zachowywało się całe duchowieństwo, gdy szło o prywatne życie króla, do którego nikt mieszać się nie śmiał, ani chciał. Wiedziano dobrze iż protestantem być przestawszy dla korony, August ani katolikiem nie był, ani nawet chrześcianinem.




Sejm się agitował jeszcze, ale przewidziéć było łatwo, iż do końca nie dojdzie i zerwany będzie, jak poprzedzające. Burzliwiéj daleko, niż na sali w zamku, było po gospodach w Warszawie, w pałacach panów senatorów, po dworkach, w których się szlachta mieściła.
Hetmanowie obaj umywali ręce, składając wszystko na szlachtę, a śmielsze od nich pani Sieniawska i Pociejowa jawnie się krzątały, aby mężom władzę przywrócić, lub dla skryptu Fleminga zerwać znowu narady.
Żadne prawo przejść nie miało, o niczém nie mówiono i słuchać nie chciano, póki Fleming skryptu nie zwróci. Hasło było dane, wszyscy bili w jedno; powtarzano tylko: „Niegodziwy Fleming niech komendę odda, skrypt niech odda!“
W izbie poselskiéj, w sali senatorskiéj, na radzie, król słyszał jedno: „Skrypt Fleminga!“ Upór ten wywołał w nim téż niezłomną wolę nieustępowania. Vitzthumowie, Friesen, cała klika feldmarszałkowi przeciwna poszeptywała, aby kazać mu to nieszczęsne pismo zwrócić. Król trząsł głową.
W piérwszych zaraz dniach nauczona jak papużka Orzelska u stołu, śmiejąc się, poczęła Augusta namawiać, aby tym hałaśliwym Polakom rzucił w oczy lichym papiéru kawałkiem.
— Nudzą tém was, mruczą, pokoju nie dają! Pozbyć się ich trzeba.
Król rozśmiał się, nie odpowiedział i zagadał o czém inném. Musiano dobicie téj sprawy odłożyć do Drezna.
Pan Serwacy Przebendowski, jakby już zrozpaczywszy na przyszłość i nie wiedząc jasno, co miał poczynać, zachowywał się neutralnie, unikając tłumnych zebrań. Radby się zamknąć w domu, zrana tylko wymykając na mszę do kościoła; ale często gęsto podskarbina go z czémś wyprawiała na miasto.
Przebendowska była, spokojnie na pozór siedząc, dosyć czynną. Choć wszyscy przyjaciele Fleminga zrozpaczyli o jego sprawie, ona jedna spodziéwała się, iż przeciwne wpływy zwyciężyć potrafi. Próbowała nawet spotkać się z Pociejową, lecz hetmanowa, jawnie rozwinąwszy chorągiew swą, unikała jéj widocznie.
Jednego dnia Serwuś wybrał się był, wedle swego zwyczaju, na mszę do bernardynów. Szedł z głową zwieszoną, przygarbiony ulicą, gdy uczuł jak mu się ktoś rzucił na szyję i śmiejąc się, ściskać go począł.
— A ja ciebie szukam po téj Warszawie, jak igły w stogu — usłyszał głos pana Pawła — i ot, zaledwie złapałem! Teraz zjesz licha, jeśli puszczę na sucho.
— A czegóż mnie było szukać w sianie — odezwał się spokojnie Serwacy — kiedyś mógł znaléźć wprost w pałacu Przebendowskich? Toż wiész.
— Ale ba — wołał Paweł — żeby mnie kto zobaczył iż tam chodzę i oskarżył o konszachty z Sasami! Niegłupim. Dziś na to niewiele trzeba, żeby uszy poobcinano. Wietrzyłem cię po ulicach, a koniecznie mi cię było potrzeba, bo Gintowt tu jest i dopomina się, abyś go odwiédził. Odmówić niepodobna!
Serwacy głową trząsnął.
— Daj ty mi pokój! U Gintowta znów jakiego Minkiewicza natrafię i biéda będzie. Nie pójdę.
— Otóż masz! dla wilka w las nie iść, piękny mi z ciebie szlachcic! Wstydź się! Po Minkiewiczu teraz cię nikt nie zaczepi, wiedzą wszyscy jaką mu sowitą dałeś odprawę.
— Nie pójdę! — powtórzył Serwacy.
— Musisz i pójdziesz! — rzekł Paweł. — Cóż to ty w neutralistę się sobie chcesz bawić? Szlachcic jesteś i naboku masz stać, przypatrując się, jak my w pocie czoła przeciw Flemingowi walczymy?
— Albo to nie wiész, że ja do jego dworu należę?
— Co, i sumienie i duszę sprzedałeś? — gorąco począł Paweł. — To cię już tak związali i kupili, że ci do Gintowta i do szlachty nosa pokazać niewolno?
— Słuchaj-że! — przerwał Serwacy, żując.
— Nie, nie słucham! — coraz głośniéj wołał Paweł. — Musisz ze mną iść, albo cię za swego znać nie chcemy. Korona ci z głowy spadnie, gdy posłuchasz co się u nas dzieje? Hę? Za piecem siedząc, możecie myśléć to i owo, ale gdy się dotkniesz i pomacasz sam, dopiéro wiedziéć będziesz, co się święci.
Zmiękł Serwacy, zagadywał, opiérał się, wzdragał. Paweł go pod rękę w ostatku pochwycił i pociągnął ze sobą. Nie było i wielkiego grzéchu z powietnikami pogwarzyć, a przynajmniéj ich posłuchać.
Ciągnęli więc na ulicę Wałową, gdzie w dworku najętym podkomorzy Litwę swą przyjmował i musztrował. Była to właśnie godzina piérwsza kanoniczna śniadania.
Nietylko dworek cały pełen był, ale i ogródek przy nim, wśród którego ławy i proste stoły pozastawiano, pod chudym cieniem grusz i jabłoni. Jak na wsi, i tu misy z ogórkami kwaszonemi piérwsze miejsca zajmowały, potém chléb w wielkich bochenkach, sery z kminem i ogromne wódki flasze. Szlachta, gromadnie zebrana, siedziała, przechadzała się, a Dziubiński, od rana już w paradném ubraniu, z czapką pod pachą, przy szabli (bo późniéj odziaćby się nie miał czasu), zapamiętale pośród panów braci gospodarzył.
Drzwi w dworku wszystkie były poroztwiérane; w piérwszéj izbie gwar i gorąco nieznośne. Samo pospolite ruszenie i ciury obsiadły stół i ogórki; w drugiéj izbie zgromadzeni byli honoratiores na radę. Tu niemal sejmowano.
Podkomorzy, obaczywszy Serwacego, obie ręce rozpostarł, wyciągając je ku niemu. Ucieszył się nim niezmiernie.
— Niech cię uścisnę, bohatérze! (Tak go zwał od czasu sprawy z Minkiewiczem.) Niech cię kaczki zdepczą, jaką mu dałeś pamiątkę! A dobrze mu tak, niech honoru nie tyka!
I śmiał się, ściskając go.
— Widzisz — dodał — przyszła kréska na Matyska. Na kolana padałem przed ichmościami: Uwolnijcie! na rany Chrystusowe! Nie pomogło... i oto w sejmie gardłuję!
To mówiąc, wprowadził go do drugiéj izby, pod rękę ująwszy.
Tu wódka stała taż sama, ale we flaszkach szlifowanych, a do ogórków, dla przekąski, dodane były dla wykwintniejszych podniebień wędzona kiełbasa i jaja twarde. Ten i ów, o miskę otłukując jaja, w soli je maczał i zajadał chciwie, a rozmowa szła swoją drogą, choć usta pełne były.
Za stołem siedział wąsaty i pucołowaty cześnik Korbutowicz, szlachcic oszmiański, kawał prawnika, ze swadą wielką. Ten rej wiódł i mówił sam prawie. A mówił jako człowiek, który wié że go słuchać muszą, bo umié rzecz zaakomodować. Oczyma bystremi ścigał po twarzach wrażenie swych słów, niekiedy sam ukazując wyrazem fizyognomii, jakie chciał uczynić na słuchaczach. Więc to się śmiał, to marszczył, to oburzał, a posłuszni wielbiciele cześnika naśladowali wiernie każdą wskazaną przezeń mimikę.
— Idźmyż ad fontem i trutynujmy — mówił Korbutowicz — rozważmy pilno czyny tego oto Fleminga, którego pewni ludzie chcą nam sprzedać za zbawcę i dobrodzieja. Znamy wiarołomcę tego ze staréj daty, nie jest dla nas homo novus. Czasu elekcyi nieszczęśliwie nam panującego króla jegomości z Przebendowskim, kasztelanem naówczas elblądzkim, on promował pryncypalnie saskie sprawy i jemu, a hetmanowi Jabłonowskiemu, August winien koronę, zaco Jabłonowskiemu, jak należało, zawdzięczył. Hę?
Wszyscy się rozśmieli, bo i Korbutowicz się téż zaśmiał.
— Trzeba było królowi wojsko saskie w Polsce zatrzymać, bo mu to radził Fleming, więc jego głowa preteksty rodziła: primo od Turków niebezpieczeństwo, na co się łatwo ludzie wzięli, potém poszło o dobra Radziwiłłowskie, tandem o port w Połądze, z którego nic nie miało być, daléj już o Inflanty — ano nie antycypujmy.
Chrząknął mocno Korbutowicz i połowa szlachty, nawykła iść za nim, korzystając z pozwolenia, chrząknęła mocno. Ucichło.
— Po traktacie karłowickim — mówił daléj — po sejmie pacyfikacyjnym piérwszym, przyszła krwawa sprawa Sapiehów z Ogińskimi, gratka dla Sasów, co ją i podżegali może, bo im Sapiehowie solą w oku byli. Posłano Fleminga godzić, czego jak dopełnił, światu wiadomo. Szedł potém pod Rygę, aby piéniędzy dostać. Nastąpiła inwazya szwedzka i razem owa Farsalia olkienicka. Napłynęli do nas Szwedzi, nalazło Sasów, nietyle aby się bić z nimi, jak by z nas krew wysysać. Pomijam wszystkim nota eventa. Czasu szwedzkiéj prepotencyi znika nam z oczów, aby tém wspanialéj potém ukazać się na teatrum. Czasu jego u nas absencyi rósł w piérze w Saksonii, strącając kompetytorów i plac sobie czyniąc jednemu.
Palce podniósł Korbutowicz do góry, rozśmiał się; niektórzy téż ręce podnieśli i śmiéch pokazał się na twarzach.
— Z królem Stanisławem frymark o koronę nie kto inny prowadził, tylko on, aby ją Sasowi napowrot odkupić. Na sejmie 1713 r. fakcye Fleminga straszyły, że to już miał być ostatni, bo około wolności rzeczypospolitéj krzątać się zaczęto, jakby ją w saską klatkę posadzie. Jawném już było, iż z naprawy Fleminga i niektórych magnatów kuszono się o absolutum dominium, przyczém Jabłonowskiego ujęto i na Kenigstejnie osadzono, abyśmy znali, co nas czeka. Wprowadzono szesnaście tysięcy Sasów, aby nas oprymowali, a kto był duszą wszystkiego? Fleming. Między kwarcianymi już ich w kompucie było ze sześć tysięcy. Rozsiedli się, niszcząc nas, jako każdy na własnéj poczuł to skórze. Mnożyły się fakcye, a we wszystkich on rękę maczał. Naostatek desperacya zrodziła konfederacyą, w któréj jak niezmiernie czynnym był, patrzyliśmy na to. Wszakci gdyśmy do konfederacyi przystępowali uniwersałami, ogniem i mieczem śmiał nam grozić, od niéj odstraszając. On i Bautycz co dokazywali ze szlachtą — pamiętamy. Aż się nareszcie ruszyła, nie mogąc dłużéj powstrzymać, i w wiekopomnym Tarnogrodzie związała, opresyi stawiąc czoło. Fleming Gorzyńskiego przekupił, ale nie pomogło nic; musiał się w Wiśle zamoczyć, że się długo potém suszył. Pamiętamy i zdradliwe zawieszenie broni, na które ledwo Fleming kochany się zgodził. Ciepło mu było, gdy potém, po bernardyńsku przebrany, do Poznania uciekać musiał, gdzie przed królem czyniąc relacyą, związkowych kanaliami nazywał. On duszą, on motorem, on sprężyną, on podżegaczem do wszystkiego. Czyjąż to sztuką, jeśli nie jego, hetmanowie w pole wywiedzeni, sławny ów skrypt w ręce mu dali, oręż na samych siebie? Kto owę ligę cesarską i angielską spoił, aby nas cudzoziemskiemi zalać wojskami, pretendując abyśmy zgubę naszę własnemi piéniędzmi opłacali? Quo praetio ów skrypt utargowany potajemnie, nikt nie wié; darmo go przecie nie dano, a póki on w jego ręku, nas w garści trzyma, albo raczéj za łeb.
Tu Korbutowicz za czuprynę się wziął i szlachta się téż po wygolonych pogłaskała głowach.
— Pacyfikacyą to nazwali — dodał. — A no prawda że pokój mamy, nad który chyba w grobie lepszy. Ubi solitudinem faciunt, pacem apellant. A pustynię już z naszych ziem zrobili.
Wszyscy głowami słowa jego potwierdzili, wzdychając.
— Zatém nic nam do czynienia nie pozostaje — konkludował Gintowt — tylko oponować stale i stać przy tém, aby skrypt był zwrócony, jako waloru niemający, i subreptive wyfrymarczony. Sejm zerwać!
— Zerwać! — okrzyknęła szlachta.
— Inaczej finis reipublicae i my w saskie chłopy pójdziemy!
Gwar się stał duży, a któś z tłumu dodał:
— Fleming już zwąchał pismo nosem, bo się z królem na sejm przybyć nie ważył; bał się znów od nas zmykać w habicie.
Zaśmieli się raźno wszyscy.
Wtém wstał przybyły z Serwacym pan Paweł Połubiński i okiem mrugnął, czyniąc minę, jakby cóś jeszcze ciekawego miał do powiedzenia.
— O ile mnie nosa starczy — odezwał się — wietrzę i ja... trupa czuję! Upadek Flemingowi się gotuje, a z nim razem padnę wszystkie owe zakusy na swobody rzeczypospolitéj. Ma już on i pomiędzy Niemcami swymi nieprzyjaciół, którzy mu prędki koniec gotują.
— Co daj Boże, amen! — dokończył gospodarz.
Ni fallor — odezwał się któś poważniejszy z koła — maluczko cierpliwości, a doczekamy się tego. Król starzeje, a jak dawniéj bab słuchał, tak dziś każdemu rad, kto mu spokój obiecuje, którego niéma ani w Dreźnie, ani w Warszawie.
Słysząc to, Serwacy mimowolnie się uśmiéchał, żując. Spostrzegł gospodarz minę jego i. chwytając go za rękę, zapytał:
— No, a asindziéj co o tém myślisz?
— Mało co ja o tém wiem — odparł zwolna zagadnięty — to tylko sobie miarkuję, że kto spokój lubi, ten właśnie ludzi niełatwo zmienia.
— Jest racya! — odparł gospodarz.
— Wszystko to — podchwycił Korbutowicz — paliatywa są, a remedium jedyne, które salwować może, abyśmy się Sasów pozbyli, przegnali ich, pomnąc co nas kosztują i — non bis in idem!
— A tu właśnie fakcya dworska, już za żywota króla, elekcyą synowi gotuje — odezwał się inny.
Zakrzyknęli wszyscy zgodném „veto! Boże nas uchowaj! Nie dopuścim!“
— I dopuścić nie powinniśmy — ciągnął Korbutowicz. — Mamy Sasów po szyję. Przyjdzie drugi, śmielszym będzie niż ten i zgubi nas.
— Mości panowie a bracia — zawołał Gintowt, po kiełbasie usta otarłszy — respektuję nomina magna, cnoty antenatów w historyi jako karbuakuły błyszczące; mam weneracyą dla Sapiehów, są i Radziwiłłowie których cnocie hołd oddaję, nie uwłaczam Ogińskim, lecz wolno mi rzec, że podtenczas, gdy prywata zapanowała, nikomu już wierzyć nie można, za nikim ślepo iść. Magnatów wszystkich mam w suspicyi — bez wyjątku. Sami ścianą stanąwszy, rady sobie szukać musiémy.
Gdy to kończył Gintowt, młody, przystojny, zarumieniony mocno, pod dobrą już datą szlachcic, popatrzywszy nań, począł:
— A jakże tu, panie podkomorzy, poznać magnata i odróżnić od tego, który tylko ma gnaty?
Wszyscy śmiéchem parsknęli.
— Magnat się mieni takim szlachcicem, jako i my.
— Gdy nas za nos wziąć potrzebuje — wtrącił któś.
— Drugi szlachcic od zruinowanego magnata więcéj ma i gdzież discrimen? kędy criterium? — mówił młody szlachcic. — Ja powiadam, że i miedzy magnatami są ludzie uczciwi, a i między szlachtą znajdą się zdrajcy.
Jakoś powiódł oczyma i trafiwszy na Pawła Połubińskiego, na nim je zatrzymał. Zaczerwienił się pan Paweł.
— Do kogo pijesz? — zawołał.
— Do nożyc, co na stole sobie leżąc, gdym o niego uderzył, brzęknęły — odparł podchmielony — a kto się nożycami być przyznaje, temu placu dostoję.
W jednéj chwili Paweł skoczył, tumult się zrobił wielki i do szabel się porwano. Gintowt począł wołać: „Na rany Pańskie!“ Inni stanęli, rozbrajając; ale sierdziści przeciwnicy pohamować się nie dawali.
Serwacy, który stał naboku, zmuszony wprzód wypić kieliszek wódki, do któréj nie był nawykłym, potém winem ją zalać po zakąsce, poczuł jak w nim cóś wzbiérało okrutnie. Wszystkie w osamotnieniu rozrosłe myśli i pojęcia o godności i obowiązkach stanu szlacheckiego uderzyły mu do głowy; gniéwało go, że w onéj chwili, gdy najważniejsze sprawy rzeczypospolitéj wszystkich sił i umysłów trzeźwych potrzebowały, tu się ludzie z sobą o lada co waśnili i od własnéj krwi przelewu nie wzdrygali. Posłom czas był na sejm, a tu karczemna zwada i śniadanie za stołem ich trzymały. Uniósł się nagle Serwacy po swojemu, jak to było w naturze jego, że albo milczał mrukiem, lub wybuchał bezmiary. Twarz mu się już purpurą obléwała; podniósł rękę dogóry — huknął:
— Proszę o głos!
Tak jakoś imponująco im to rzucił, że wszyscy w mgnieniu oka przycichli.
— Jam tu między ichmościami niemal obcy, choć swój — odezwał się. — Muszę, choćbyście mnie rozsiekać mieli, prawdę rzec, bo nie powstrzymam! Wstyd mi patrzyć i słuchać! Tu się sejm agitować ma, gdzie czynnych ludzi trzeba, a ichmość się o lada słowo za czuby między sobą bierzecie! Wodę warzyć nie pomoże! Magnatów pluć, czy ich adorować słowami, nie zdało się na nic. Vox, vox, praetereaque nihil. Nie magnaci zdrajcy, ale my szlachta warchoły i do niczego! Ambo meliores! Chcieli, aby lepiéj było, Flemingowi się oprzéć, fakcye zniszczyć, respublikę uratować?... po trzeźwemu to, palleis verbis, corde magno czynić trzeba, nie głowę zalawszy i zdala się odgrażając, a gdy sprawa na stół, innych popychając naprzód, by nie wystąpić samemu! Dixi! — zamknął Serwacy i ogromny zamach zrobił ręką.
Gdy wszyscy osłupieni stali, nie wiedząc co począć, czy się gniéwać, czy aplaudować, Przebendowski, czapkę nałożywszy na głowę, pomalutku wyszedł z izby, przez podwórze krokiem poważnym się przesunął i sam jeden znalazł się w ulicy.
Już był za parkanem, gdy gwar, zrazu cichy, potém coraz głośniejszy za sobą usłyszał, wołanie, krzyki. To go nie powstrzymało i z dusza jakąś osmutniałą poszedł do domu.
Gdy go świéże objęło powietrze, a został sam ze sobą i uspokoił się nieco, na pół drogi ku pałacowi rozmyślił się dopiéro, że znowu niedorzeczność popełnił, uniósł się niepotrzebnie i szlachcie naraził, nieprzyjaciół sobie przyczyniwszy. Stało się wszakże: odwołać tego co rzekł ani chciał, ani mógł. Machnął ręką i pocichu wdrapawszy się na schodki do swéj izdebki, napił się wody zimnéj, wracając do rozłożonéj na stole książki.
Wypadek ten, sam z siebie drobny i małoznaczący, większe daleko miał skutki, niżby się był kto mógł spodziéwać. Owa imprekacya pana Serwacego, zamiast oburzenia i gniewów, wywołała zapał nadzwyczajny i gorliwość. Wielu po wyjściu jego wołać zaczęło:
— Prawdę mówił!
Zwada ustała i co było deputatów sejmowych u Gintowta, chwyciło za czapki, śpiesząc do izby, a poszło z mocném postanowieniem zerwania sejmu, jeżeliby skryptu Fleming nie zwrócił.
Sejm téż tego dnia późno rozszedł się wśród wrzawy niezmiernéj i dopominania upartego, aby komenda do hetmanów wróciła.
Gdy się to stało, król, który postanowił nie ustąpić, niemal uradowany końcem, choć wszyscy się gniéwu spodziéwali, natychmiast wydał rozkazy, aby się z powrotem do Saksonii wybiérano. Niewiele go to wszystko obchodziło naprawdę, tak był w téj chwili zajęty Orzelską, którą chciał pokazać w saskiéj stolicy i dwór swój nią ożywić i przyozdobić.
Wybiérała się téż z powrotem i pani podskarbina, lecz mając zdać sprawę bratu z wypadków, zbierała wszelkie informacye, tyczące się wrzawy, przeciwko Flemingowi na sejmie poniesionéj. Szły do niéj relacye z różnych stron bardzo szczegółowe; między innemi jedna wzmiankowała, iż najwięcéj do zaanimowania opozycyi przyczyniło się wystąpienie śmiałe i ostre szlachcica, który taką prawdę rąbał w oczy panom braci, iż jak jeden na sejm potém pobieżeli skryptu się domagać. Poczęto śledzić kto był śmiałek, który tak gwałtownie wystąpił, i przyniesiono podskarbinie nazwisko Przebendowskiego. Nie chciała zrazu uszom wierzyć, widząc w tém innego jakiegoś imiennika lub omyłkę. Potém przypomniała sobie owe republikańskie opinie swojego faktotum i, mocno podrażniona, postanowiła sama go o to rozpytać.
Nie domyślał się Serwuś wcale o co chodziło, lecz w progu stanąwszy, gdy okiem na nią rzucił, poznał odrazu, iż niełaskawą nań była. Zwykle łagodna twarz podskarbiny bladą mu się zdała i wyraz miała surowy. Stał dosyć długo, nim przystąpiwszy doń, odezwała się tonem od powszedniego zupełnie odmiennym:
— Powiédz mi acan całą prawdę. Wy, nie kto inny, na jakiémś zgromadzeniu u podkomorzego Gintowta, wystąpiliście z taką mową siarczystą, żeście, jak wszyscy tu twierdzą, najwięcéj się nią przyczynili do zerwania sejmu?
Widząc że biédny Serwacy pobladł, chwiał się i zdawał pomieszany niezmiernie, pani Przebendowska dodała:
— Wiedziałam że acan masz głowę przewróconą jakiemiś ideami niedorzecznemi, ale tegom się po nim nie spodziéwała, abyś...
Serwacy ręce obie złożył na piersi, jak pokutnik przed spowiednikiem.
— Przysięgam jaśnie pani — zawołał — żem nic innego szlachcie naówczas nie powiedział, Boże mnie skarz, oprócz że do niczego nie jest zdolna, językiem miele dużo, głowę sobie zaléwa, a do roboty się nie zdała. Połajałem ich, to prawda — dodał Serwacy — myślałem że mnie tam spotka biéda, ale mi dali cało wyjść, a co się potém stało, ja nie wiem.
Podskarbina słuchała z uwagą, ramionami ruszając niecierpliwie.
— Tak, nie wiész acan sam coś zrobił, a wszyscy świadczą, że sejm byłby się może nie rozszedł, gdyby nie to wystąpienie.
Poczęła przechadzać się po pokoju.
— Jakkolwiek mi acan jesteś potrzebnym — rzekła — po takiém zgorszeniu ja go dłużéj przy sobie trzymać nie mogę. Jedź acan do Gierdzieliszek, nie chcę go miéć w Dreznie, nie chcę!
Serwacemu się łzy w oczach zakręciły; żal było dobréj pani. Z pokorą ukląkł jak stał i ręce złożył, wołając:
— Pojadę wedle rozkazu, Bóg widzi, nie czając się winnym. Jednéj tylko łaski proszę, niech jaśnie pani w gniéwie mnie nie opuszcza i winę przebaczy!
— To chyba acana tłumaczy — odezwała się zimno pani Przebendowska — żeś sam nie wiedział, co czyniłeś. Zło się jednak stało, a feldmarszałek, gdy się o tém dowié, cierpiéć acana we dworze swym nie zechce.
Nie życząc sobie dłużéj rozmowy przeciągać, pani Przebendowska, nie obejrzawszy się nawet na klęczącego, wyszła z pokoju.
Czuł Serwuś, że to, co go spotkało, było zasłużoném. Tegoż dnia począł zdawać wszystko co miał w ręku, zbiérać swe ubogie manatki i natychmiast chciał jechać do Gierdzieliszek. Podskarbina, ulitowawszy się go, posłała mu przez Spieglową całoroczną pensyą, ale téj w żaden sposób przyjąć nie chcąc, Serwuś bez grosza niemal, drugiego dnia, niedopuszczony już do pożegnania, pod pozorem że pani chora była, wieczorem pałac opuścił, wprosiwszy się gdzieś do dworku na przedmieściu, nimby się do podróży przysposobił.
Unikał znajomych, aby się przed nimi nie tłumaczyć, i ani pan Paweł, ani podkomorzy Dziubiński, goszczący jeszcze w Warszawie dla sprawunków i gościńców, które kupował, o losie jego nie wiedzieli, gdy Serwuś już był na drodze do swoich Gierdzieliszek.



EPILOG.

Rok przeszło upłynął od ostatniego sejmu. Hrabina Anna Orzelska miała już pałac wspaniały w Dreznie, dwór, pensyą i nieznane niedawno jeszcze dziéwczę stało się potęgą, bo stary król okazywał do niéj nadzwyczajne przywiązanie. Vitzthumowie, Watzdorf i całe stronnictwo nieprzyjazne Flemingowi zawczasu ją opanowało, chcąc użyć jako narzędzia do obalenia feldmarszałka.
Intrygi, trwające rok przeszło, chociaż znacznie króla oziębiły, nie zdołały go przecież skłonić do stanowczego kroku. Fleming pozostał na stanowisku i sejm jeden jeszcze zerwany był, gdyż król się stale opiérał zwróceniu skryptu, trwając przy komendzie Fleminga. Pracowano tymczasem i przygotowywano cios stanowczy.
Przed sejmem 1724 roku, jednego wieczora siedziała ze swym bólem głowy podskarbina, zamknięta ze Spieglową, gdy w późnéj już godzinie usłyszały kroki, po których łatwo im było poznać feldmarszałka, powracającego zwykle o téj godzinie od króla i zachodzącego na dobranoc do siostry.
Wistocie on to był, ale już po chodzie ociężałym i powolnym domyśliła się pani Przebendowska, że ciężar jakiś niósł na ramionach. Ukazanie się jego potwierdziło te domysły. Twarz Fleminga, na któréj rzadko można cóś było wyczytać, zazwyczaj jasna, pogodna i uśmiéchnięta, napiętnowana była zniechęceniem i smutkiem. W tych latach walki niejeden już raz zniechęconym go widywała siostra, nigdy wszakże tak przybitym i znękanym. Spojrzawszy nań, pytać nawet o przyczynę nie śmiała. Mogła się jéj zresztą domyślać, bo na nich nie zbywało w tych czasach; codziennie prawie starano się Flemingowi dokuczyć, tak zajadłych miał nieprzyjaciół. Feldmarszałek nie dał nigdy poznać po sobie, ażeby go co dotknęło; wyższym się starał być nad te ukąszenia i rozszczekiwania; zatykał na nie uszy, zamykał oczy.
Musiało więc cóś ważnego zajść, gdy dnia tego Przebendowskiéj dał odgadnąć, że cierpiał. Zręczna i pełna delikatności Spieglowa, pod pozorem dowiedzenia się o córkę, natychmiast się wysunęła. Brat i siostra zostali sami.
Przebendowska oczyma wywoływała tłumaczenie jakieś, któreby ją uspokoiło. Feldmarszałek milczał długo, patrząc to w sufit, to na podłogę. Wstał wkońcu, z sarkastycznym na ustach uśmiéchem.
— Kochana siostro — odezwał się. — Czegośmy się lękali i cośmy przewidywali, nadeszło — le commencement de la fin.
Podskarbina zwykle, w chwilach zniechęcenia mająca sobie za obowiązek ducha dodawać bratu, podniosła głowę, czekając jaśniejszego tłumaczenia.
— Walczyłem do ostatka — rzekł Fleming — a ty jedna wiész, ile ran pokryłem uśmiéchem. Muszę téż królowi oddać sprawiedliwość, że dotrzymywał mi placu do granic możliwych. Wreszcie stary wpływom wszystkich, co go otaczają, oprzéć się dłużéj nie mógł.
Przebendowska pobladła.
— Ale cóż się stało? co? — zapytała.
— Wracam od króla — dodał Fleming krótko. — Postanowiono że skrypt hetmanom mam zwrócić.
Uśmiéchnął się smutnie. Następstwa dobrze zrozumiała podskarbina i spuściła głowę, nie mówiąc słowa. Feldmarszałek chodził po pokoju, ze spokojnością pozorną.
— Przerażono króla nową konfederacyą, rosnącą niechęcią szlachty ku niemu, która synowi do tronu drogę mogła zaprzéć; znudziły mu się te sejmy, rozchodzące się z groźbami.
Westchnął.
— Sam król ci to powiedział? — spytała siostra.
— Sam i stanowczo. Usiłowałem walczyć jeszcze... napróżno! Vitzthumowie, Lubomirscy, nie wiem już kto, wystawili mnie przed nim jako marzyciela, który zawsze tylko psuł wszystko, a nic nigdy do końca doprowadzić nie umiał. Wiem niemal wyrazy, w jakich mnie przed nim oskarżono i jak odmalowano. August się opiérał do ostatka. Użyto Orzelskiéj, a ta jest dziś wszechmocną. Skrypt oddać potrzeba.
— I wyrzec się wszelkich na przyszłość nadziei, aby kraj od anarchii ratować? — podchwyciła podskarbina.
— Nie — odparł, stając, Fleming — nie! Zmieni się tylko plan mojego działania.
Napróżno jednak czekała siostra, aby jéj plan ten objawił. Feldmarszałek milczeniem ją zbył, a nalegać nie śmiała.
Tryumfowano na dworze, prorokowano już nawet zupełny upadek Fleminga; król jednak pozostał dlań, jeśli nie jak dawniéj przyjacielem, to panem wielce zawsze łaskawym. Zachwieli nim Vitzthumowie, lecz nie mogli obalić. Fleming we wszystkich swych dostojeństwach i na dawném stanowisku się utrzymał. Sam on, widząc się teraz mniéj potrzebnym na dworze i unikając tu walki, wyrobił sobie u króla misyą dyplomatyczną do Wiednia, którą sprawiając, zmęczony już długą pracą, nieszczęśliwy w pożyciu z żoną, nagle prawie w stolicy cesarskiéj życie zakończył.
Z nim razem dopiéro poszły do grobu wszystkie śmiałe pomysły reformy rzeczypospolitéj. Starano się już potém tylko o pozyskanie sobie w Polsce silnego stronnictwa, dla zapewnienia tronu synowi królewskiemu, który i sam był niezdolnym do śmielszego zamachu, i ludzi przy sobie nie miał, coby się nań ważyli.




Wspomniany w opowiadaniu naszém pan Serwacy Przebendowski, któremu tak nagle dała podskarbina odprawę, pojechał do swoich Gierdzieliszek, z mocném postanowieniem niewdawania się w żadne sprawy publiczne i chwalenia Boga na zagonie, który miał z łaski swego dobrodzieja.
Zakopał się téż na wsi, mało ludzi widując, unikając zgromadzeń licznych i gospodarując zawzięcie. Dojeżdżał do niego czasami Derengowski, a raz dotarł pan Paweł Połubiński, usiłując go wyciągnąć z kąta i na zapusty zawieźć do podkomorzego. Zdaje się że miał swaty jakieś na myśli. Oparł się temu pan Serwacy tak energicznie, że omało we własnym domu nie zwadził się z natarczywym przyjacielem. Dopiéro przekonawszy się, że na upartego sposobu niéma, zmiękł Paweł, sprawę załagodził, uściskali się i rozstali w świętéj zgodzie. Tylko już pan Paweł więcéj się w Gierdzieliszkach nie pokazał.
Lata płynęły tymczasem; Fleming ów skrypt powrócić musiał, a król nawet przy komendzie jednego regimentu dragonów Miera i tatarskiéj chorągwi nie zdołał go już utrzymać. Feldmarszałek wyjechał do Wiednia i tam, jakeśmy mówili, życie zakończył.
Pan Serwacy ciągle na swéj wioszczynie gospodarował, prowadząc życie tak ciche, skromne, odludne, że go już wszyscy na wiekuiste stare kawalerstwo osądzili. O Domcię ani się śmiał dowiadywać nawet, mając za grzéch żywienie w sercu uczucia zbytniego przywiązania dla osoby, węzłem małżeńskim z kim innym połączonéj. Ile razy o niéj pomyślał lub ku niéj westchnął, co mu się dość często trafiało, żegnał się natychmiast, odpędzając znakiem krzyża świętego pokusy złego ducha, a potém regularnie się z tych myśli spowiadał.
Tymczasem wypadło mu w interesie Gierdzieliszek, które podskarbi, za małą dopłatą, chciał mu oddać na dziedzictwo, pojechać koniecznie do Wilna. Zrazu dokończenie interesu tego z plenipotentem podskarbiego chciał na mecenasa jakiego zdać Serwacy, ażeby się nawet nie zbliżać do miejsca, w ktorém Domcia przebywała; ale namyślił się potém jechać sam.
Z mocném postanowieniem niezaglądania na Zarzécze, niedowiadywania się nawet o panią Prządkowską, ruszył kałamaszką maleńką, parą konikami, z chłopcem jednym, koronkę do przemienienia Pańskiego odmawiając po drodze. Przybywszy do Wilna, stanął w lichéj gospodzie za Ostrą bramą i poszedł zaraz do kardynalii, do wskazanego mu plenipotenta, dla pomówienia o tranzakcyi.
Nieuniknione są jednak w życiu ludzkiém fata, których żaden rozum nie wytłumaczy. Zaledwie, minąwszy Ostrą bramę, w któréj się pomodlił, kilkanaście uszedł kroków, gdy postrzegł przed sobą idącą w czarnéj sukni zakwefioną kobiétę.
Chociaż twarzy jéj wcale dopatrzyć nie mógł, niewiedziéć dlaczego serce mu gwałtownie bić zaczęło, aż się sam zgromić musiał za bałamutne przywidzenie, wyrzucając sobie, że piérwszą lepszą kobiétę mógł wziąć zaraz za ukochaną Domcię. Żegnał się już i spluwał, gdy idąca przodem odwróciła się, postrzegła Serwacego i jak osłupiała stanęła.
Była to wistocie pani Prządkowska, ale blada, wymizerowana bardzo. Serwuś, poznawszy ją, już choć uciekać się czuł w obowiązku, nie miał siły. O grzéchu zapomniawszy, rzucił się ku niéj jak szalony, za ręce chwytając i całując je. Domcia się najprzód rozpłakała, nim do słowa przyszli.
Gdy mówić poczęli, wyrywały się im z ust wyrazy pojedyncze bez związku, których niepodobna powtórzyć. Niktby ich był nie zrozumiał; oni sami tylko mogli wiedziéć, co sobie mówili. Serwacy bełkotał, Domci łzy coraz mowę przerywały. Dowiedział się od niéj przecie, że już od roku owdowiała i że czekała na niego.
A on o Bożym świecie nie wiedział!
Zamiast do plenipotenta na kardynałią, wprost, pod ręce się wziąwszy, pociągnęli razem na Zarzécze. Na Zarzéczu zastał biédę, mienie po ojcu roztrwonione, dom zadłużony, wspomnienia przykre męczeńskiego pożycia ze złym człowiekiem, ale zarazem serce, które biło dla przyjaciela młodości, kobiétę co go kochała.
Ta miłość wierna, długa, cicha, stroiła bladą Domcię w niewypowiedziany wdzięk, otaczała ją aureolą.
Ani już wiedział pan Serwacy, jak się w pół godziny oświadczył i został przyjęty. Domcia mu otwarcie powiedziała, że czekała na niego i byłaby do śmierci wyglądała, a nie pomyślała o czém inném.
Zaczęto natychmiast mówić o weselu; bo rok i sześć niedziel żałoby po mężu upływały już właśnie.
Przebendowskiemu szło zrazu o to, aby domek lichy i szczupły na przyjęcie swojéj magnifiki przygotować, oczyścić, wylepić, bodaj rozszérzyć; lecz wdowa ani słuchać o tém nie chciała, utrzymując że po ślubie we dwoje dworek sobie po myśli urządzą. Nie było żadnego powodu do odkładania wesela.
O samo wesele zaszła mała lukta, bo Serwacy chciał, dawnym obyczajem, miéć je sutém i świetném, a wdowa, składając się swym wdowim stanem, żądała aby się odbyło skromnie i pocichu.
Zgodzili się krakowskim targiem, że Serwacy tylko kilku przyjaciół miał zaprosić, a weselisko odbyć się miało we dworku na Zarzéczu, poczém dopiéro małżeństwo do Gierdzieliszek na przenosinyby zjechało.
Tego dnia i następnego Domcia, i wspominając przeszłe nieszczęście swoje, i z radości wielkiéj że Bóg życzenia jéj ziścił, dając opiekuna w człowieku, którego kochała od dzieciństwa, płakała niemal ciągle.
Serwacy z uszanowaniem wielkiém to ją po rękach całował, to przed nią stał, dłonie złożywszy, jak do modlitwy.
Interes z którym przybył nadspodziéwanie się szczęśliwie i prędko rozwiązał; postanowiono ze ślubem nie zwłóczyć, dać rychło na zapowiedzi i przed wielkim postem wszystko skończyć.
Tak się tedy stało. Przez respekt i grzeczność wypadało prosić na wesele podkomorzego Gintowta, choć się nie spodziéwano, żeby miał przybyć osobiście. Napisał, o błogosławieństwo prosząc, do państwa Przebendowskich Serwacy, wezwał téż Derengowskiego i Połubińskiego listami, a Puciatę osobiście. Ciągnęło to za sobą i zaproszenie panny Rozalii, która od pół roku już żoną jego była.
Ponieważ podkomorzemu często nogi brzękły, podagra dokuczała i podróż zimową porą była dlań ciężką, sądzono iż się grzecznym listem za grzeczność wypłaci. Stało się inaczéj. Gintowt, do serca wziąwszy zaprosiny, nogi poobwijawszy, z sanny dobréj korzystając, stawił się z humorem wyśmienitym, ba, i z marcypanami.
Nie będziemy opisywali wesela, ani serdecznego przyjęcia gości we dworku na Zarzéczu; odbyło się tu wszystko wedle starodawnego obyczaju, przy błogosławieństwie duchownego ks. Bildiukiewicza, który i ślub dawał, i na traktamencie się znajdował.
Jednę tylko szczególną okoliczność wymienić nam potrzeba, gdyż się do Fleminga odnosi.
Siedzieli u stołu, gdy się mowa wszczęła o Dreznie i pobycie w nim Dziubińskiego, który rozpowiadać lubił, jak polityczną korespondencyą prowadził z feldmarszałkiem i jakie go awantury w stolicy saskiéj spotykały.
— Była, mości dobrodzieju — rzekł — chwila, że mnie ten równie wielki statysta, jak niegodziwy machiawelczyk, przewrotnemi sofizmatami zupełnie obałamucił. Zawierzyłem mu, przystałem na jego wiarę, przyznaję się do tego — mea culpa! Oczy mi się otworzyły późniéj dopiéro, i spadły łuski z nich, za co Panu Bogu mojemu dziękuję, iż zawczasu, nim złe skutki, jakie ztąd wyniknąć mogły, nastąpiło.
Co Fleming zamierzał, jakie na nas spiski knował, w jakowe sidła chciał uplątać, wiécie wszyscy. Bóg w łasce Swéj nie dopuścił, obronił i tarczą był téj rzeczypospolitéj, która matkę Jego królową swą uznaje. Powiécie: umarł Fleming, bezkarnie, spokojnie, a choć zbrodnie knował, co nas krwi tyle i łez kosztowały, uszło mu to i wyszedł ze świata cały... Tak-li?
Obejrzał się podkomorzy.
— Otóż chyba nie wiécie tego — dodał — jaka go kara spotkała.
Milczeli wszyscy, a Gintowt Dziubiński, widząc że to co miał opowiedziéć nikomu nie było znaném, przybrał minę uroczystą.
Patiens, quia aeternus. Bóg czekał na upamiętanie się grzésznika, który spiskował do końca przeciwko swobodom naszym, czekał — a gdy się miłosierdzie wyczerpało, okazał na nim straszny pomsty Swéj przykład.
— Jam-bo słyszał — przerwał Derengowski — że spokojniuteńko zmarł w Wiedniu.
— Ja także o niczém nie wiem, a wiedziéćbym powinien — szepnął ks. Bildiukiewicz.
— A ja — odezwał się podniesionym głosem podkomorzy — ja wiem o karze, i słowem szlacheckiém ręczyć wam mogę, iż ona go jeżeli nie za żywota, to po śmierci spotkała.
Obejrzał się. Czekali wszyscy, mocno zaciekawieni, coby to być mogło. Przygotowany widać do tego Gintowt, najprzód na tasiemce czarnéj wiszące okulary na nos nałożył, potém z bocznéj kieszeni kontusza papiér dobył, obejrzał się dokoła i wśród milczenia powszechnego zaintonował:
— List z Drezna!
Nastąpiło milczenie.
— Rozmaite relacye, tyczące, się fakcyj do nowej elekcyi za życia króla, pomijam, a idę ad rem. Pisze mi świadom rzeczy w te słowa:
„Wielkie tu uczyniły wrażenie fata jmć. pana feldmarszałka Fleminga, na którego osobie pomścił Bóg to ćwiertowanie, jakiego się na rzeczpospolitéj dopuszczał. Mam to z wiarogodnéj relacyi naocznego świadka, na dworze jw. z ks. Radziwiłłów Flemingowéj, żony nieboszczyka, iż gdy życia mizernego dokonał, wnet jéjmość około pogrzebu krzątać się poczęła. Tandem czy urząd miejski stolicy cesarskiéj, czy władza duchowna, bacząc na to że Fleming słynął z bogactwa, zażądali od pogrzebu jego 20,000 guldenów.
„Targować się nie było sposobu, a jéjmość o zapłaceniu i słuchać nie chciała. Rozkazano tedy nocą ciało złożyć w wielką skrzynię kutą, która wywiezioną być miała do Saksonii, jako ważne papiéry status zawiérająca. A że wzrost nieboszczyka nie dozwalał go w skrzyni pomieścić, nie wahała się jéjmość kazać nogi poobcinać, które téż do kufra schowano[3]. Tak się, z rozkazu małżonki, spełniła na nim kara słuszna, domierzona z dopuszczenia Bożego, na przykład wszystkim tym, co się na prawa immunitatis, od Boga samego ustanowione, zuchwale rzucają. Fleming ćwiertowany był po śmierci.“
Gdy kończył te słowa podkomorzy i po słuchaczach się obejrzał, mógł w ich twarzach wyczytać zgrozę i oburzenie, jakie wywołało nielitościwe żony skąpstwo i nieposzanowanie zwłok męża.
— Gdybym tego z tak poważnych ust nie słyszał — odezwał się ks. Bildiukiewicz — zaledwieby mi się wierzyć chciało.
— Święta prawda! — dokończył Dziubiński, list i okulary chowając starannie — proszę tylko o przebaczenie, że pośród wesela i powszechnéj radości, takie horrendum do uszu waszych podałem. Zatém aby się zapomniało Fleminga i domierzonéj na nim kary, wypijmy za zdrowie wszystkich tych, co heroiczny opór stawili w obronie źrenicy swobód rzeczypospolitéj.
Podnieśli się wszyscy, ale toast wesołości nie przyniósł i smutny obraz, jakim podkomorzy niepotrzebnie wszystkich zachmurzył, stał długo przed ich oczyma.

Koniec tomu 2-go i ostatniego.




  1. Historyczne.
  2. Historyczne.
  3. Historyczne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.