Towarzysze Jehudy/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
AL. DUMAS
Towarzysze Jehudy
(SPRZYSIĘŻENI)
Powieść historyczna w 3-ch tomach
Tom II
Z 7-IU ILUSTRACYAMI
WARSZAWA, NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW - G. GEBETHNER I SP. □□□□ 1912



DRUK PIOTRA LAUSKAERA
WARSZAWA, NOWY-ŚWIAT 41.




I.
d.

Nazajutrz Roland obudził się o godzinie siódmej i powoli przypomniał sobie wszystko, co zaszło między nim a sir Johnem, i zdziwił się, że Anglik nie wstąpił po powrocie do jego pokoju.
Ubrał się tedy pośpiesznie i, nie zważając, że może rozbudzić przyjaciela z pierwszego snu, zastukał do jego drzwi. Ale nikt mu nie odpowiedział. Zastukał po raz drugi. Toż samo milczenie.
Zaniepokojony już nieco, Roland otworzył drzwi i powiódł szybko okiem po pokoju.
Sir Johna nie było w pokoju; Anglik nie wrócił wcale, gdyż łóżko było nietknięte.
Nie tracąc chwili, Roland powrócił do siebie, ubrał się, przypasał nóż myśliwski, przez ramię przewiesił strzelbę i wyszedł.
W zamku jeszcze spali wszyscy, oprócz służącej, którą też spotkał na schodach.
— Powiesz pani de Montrevel — zwrócił się do niej — że idę z sir Johnem do lasu i że być może na śniadanie nie wrócimy.
W kilkanaście minut potem był pod oknem zakrystyi, pod którem rozstał się z lordem Tanlay’em.
Przez chwilę Roland bacznie się przysłuchiwał. Wewnątrz było cicho. Wlazł więc przez okno i jednym rzutem oka dostrzegł, iż w kapliczce nikogo nie było.
Następnie z poza ołtarza doszedł do kraty grobowców i wszedł do podziemi. Dookoła panowały ciemności.
Trzykrotnie wołał sir Johna i nikt mu nie odpowiedział.
Doszedł do drugiej kraty, która również, jak i pierwsza, była otwarta.
Wszedłszy w sklepione przejście, przewiesił strzelbę przez ramię, a w rękę wziął nóż myśliwski.
Po omacku pogrążył się w ciemności, które były coraz większe, w miarę tego, jak posuwał się naprzód. Wywnioskował stąd, że płyta w cysternie była opuszczona.
Dotarł wreszcie do schodków, podparł płytę, która się obróciła na zawiasach. Błysnęło światło.
Roland wyskoczył z podziemia. Drzwi, prowadzące do ogrodu, były otwarte. Przez ogród doszedł do korytarza, a wreszcie do refektarza. I tutaj nikogo nie było.
Znowu zawołał trzykrotnie sir Johna. Odpowiedziało mu tylko ponuro echo.
Roland tę samą drogę przebył w kierunku odwrotnym i znalazł się znowu na chórze kapliczki. Zaledwie tam wszedł, dojrzał ślady krwi na płytach kamiennych.
Po drugiej stronie chóru znalazł drugą plamę krwi, jeszcze świeżej.
Pomiędzy tymi śladami stał właśnie piedestał, na którym miał się usadowić sir John dla obserwacyi. Piedestał ten był również okrwawiony.
Widoczne było, że tutaj rozegrał się dramat.
Doświadczony żołnierz, Roland, po ilości krwi wywnioskował, że padło tu lub zranionych zostało trzech ludzi.
Kałuże krwi po obu stronach piedestału pozostawili, prawdopodobnie, przeciwnicy sir Johna, Na piedestale, prawdopodobnie, ślady krwi pozostawił sam sir John.
Zaatakowany z dwu stron, Anglik musiał strzelić z dwu pistoletów naraz i zranił obu napastników. Sam musiał być osaczony przy piedestale i tutaj polała się krew jego.
Obejrzawszy dokładnie ślady walki, Roland przekonany był, że taki właśnie był przebieg walki. Pozostawało dowiedzieć się, co się stało z ciałem sir Johna i dwu jego napastników.
„Właściwie, losy tych dwu mało go obchodziły.
Ślady krwi szły wyraźnie od piedestału do drzwi. Widocznie wyniesiono zwłoki na zewnątrz.
Roland potrząsnął ciężkiemi drzwiami; zaledwie były przymknięte, gdyż otwarły się przy pierwszem naciśnięciu.
Ślady krwi widać było po drugiej stronie progu, a następnie poprzez zarośla. Połamane gałęzie i zmięta trawa doprowadziły Rolanda na skraj lasu koło drogi z Pont-d’Ain do Bourgu. Znać było, że tutaj czas jakiś leżało ciało.
Na tem kończyły się wszystkie ślady.
Roland dojrzał przechodnia, zbliżającego się od strony zamku. Podszedł doń i zapytał:
— Czyś nic nie widział na drodze? Nikogo nie spotkałeś?
— Owszem — odparł tamten — widziałem, jak dwu ludzi niosło ciało na noszach.
— Jakże wyglądał ten leżący?
— Był blady, bez ruchu; zdaje się, że umarł.
— Czy krew ciekła?
— Widziałem krople krwi na drodze.
— W takim razie żyje!
I, wyciągając z kieszeni ludwika, zawołał:
— Masz to, biegnij do. Bourgu, po doktora Millieta; niech jedzie co koń wyskoczy do zamku Noires-Fontaines. Powiedz mu, że chodzi o uratowanie człowieka od śmierci.
Włościanin ruszył żwawo w kierunku Bourgu, Roland zaś pośpieszał do zamku.
A teraz zaznajomimy czytelnika z tem, co się działo tej nocy w starym klasztorze.
Sir John, jak już wiemy, przed jedenastą wszedł do pawilonu Correrie, który był poprostu kapliczką wśród lasu.
Z zakrystyi przeszedł na chór.
Księżyc blado oświetlał całą kaplicę.
Sir John stanął koło piedestału na środku chóru.
Minuty płynęły. Sir John usłyszał wybijaną na wieży kościoła w Peronnaz, wiosce sąsiedniej, godzinę.
Do dwunastej wszystko odbyło się tak, jak podczas wyprawy Rolanda.
Wtem wybiła północ, tak niecierpliwie oczekiwana przez sir Johna.
Z ostatniem uderzeniem zegara zdało mu się, że słyszy jakieś kroki podziemne, że widzi światło od strony kraty, prowadzącej do grobów.
Sir John wytężył wzrok. W przejściu ukazał się mnich zakapturzony, trzymając w ręku pochodnię. Mnich miał na sobie habit kartuski. Za nim ukazał się drugi, trzeci... Sir John naliczył ich dwunastu.
Koło ołtarza mnisi rozdzielili się i zajęli miejsca w stallach po obu jego stronach. Wszyscy zachowywali głębokie milczenie. Każdy1 z nich wetknął swą pochodnię w otwór w oparciu stall. Przez chwilę czekali.
Wszedł trzynasty mnich i stanął przed ołtarzem.
Żaden z mnichów nie wyglądał na ducha, lecz wszyscy mieli ruchy i wygląd ludzi, żyjących na tym świecie.
Sir John, oparty o piedestał, trzymając pistolety w obu rękach, z flegmą przypatrywał się ich manewrom, mającym widocznie na celu otoczenie go dookoła.
Wszyscy milczeli i stali.
Milczenie przerwał mnich, stojący przed ołtarzem.
— Bracia — zapytał. — Dlaczego zebrali się mściciele?
— Aby sądzić profana — odparli chórem.
— Jakie przestępstwo popełnił ten profan?
— Usiłował zbadać tajemnice towarzyszów Jehudy.
— Na jaką karę zasłużył?
— Na karę śmierci.
Po chwili milczenia trzynasty mnich zwrócił się do sir Johna:
— Sir Johnie Tanlay — rzekł — jesteś cudzoziemcem, jesteś Anglikiem. Tembardziej powinieneś był zostawić w spokoju towarzyszów Jehudy i nie wtrącać się do ich walki z rządem, którego zgubę sobie poprzysięgli. Nie zrobiłeś tego, dałeś się pociągnąć swej ciekawości. Zamiast się usunąć z drogi, wpadłeś do legowiska lwa. Lew cię rozszarpie.
I, poczekawszy chwilę na odpowiedź Anglika, który zachowywał jednak milczenie:
— Sir Johnie Tanlay — mówił dalej — skazany jesteś na śmierć; przygotuj się.
— Widzę, żem wpadł w gniazdo złodziei. Jeśli tak, to mogę się okupić.
A zwracając się do mnicha, stojącego przed ołtarzem, zapytał:
— Na ile mnie szacujesz, kapitanie?
Szmer groźny był odpowiedzią na te zuchwałe słowa.
Mnich z przed ołtarza wyciągnął rękę.
— Mylisz się, sir Johnie. Nie jesteśmy bandą złodziei — mówił spokojnie. — Na dowód, możesz nam dać zlecenie, co zrobić mamy z pieniędzmi i kosztownościami, jeśli je masz przy sobie, a wszystko oddane będzie albo rodzinie twej, albo osobie, przez ciebie wskazanej.
— A jakąż gwarancyę mam, że moja ostatnia wola będzie wykonana?
— Moje słowo.
— Słowo herszta rozbójników! Nie wierzę mu.
— I tym razem mylisz się, sir Johnie: nie jestem ani hersztem zbójców, ani kapitanem złodziei.
— Kim więc jesteś?
— Jestem wybrańcem zemsty niebios, wysłańcem Jehudy, króla Izraela, pomazanego przez proroka Elizeusza, abym wytępił ród Achaba.
— Jeśliś jest tym, co mówisz, to po co zasłaniasz twarz? po co nosicie pancerze pod szatami waszemi? Wybrańcy uderzają jawnie i życie swe ryzykują, zadając śmierć innym. Opuśćcie kaptury, nadstawcie gołą pierś, a poznam, że jesteście tymi, za których się podajecie.
— Bracia, słyszycie? — zapytał mnich, stojący przed ołtarzem.
I, zrzucając habit, odkrył się cały. Mnisi uczynili to samo.
Byli to ludzie młodzi. Ubranie ich zdradzało elegancyę. Żaden z nich nie był uzbrojony.
— Bądź zadowolony, lordzie Tanlay — rzekł mnich trzynasty — umrzesz tak, jak chciałeś. Możesz nas poznać i możesz zabijać. Sir Johnie, masz pięć minut czasu, polecaj duszę Bogu.
Sir John, zamiast myśleć o zbawieniu wiecznem, sprawdził kurki pistoletów, stemplem zaś sprawdził, czy kule dobrze siedzą w lufach.
Poczem, nie czekając aż upłynie pięć minut, rzekł:
— Panowie! jestem gotów! A wy?
Młodzi ludzie popatrzyli na siebie, i na znak, dany przez dowódcę, zaczęli się zbliżać do sir Johna.
Mnich, stojący przy ołtarzu, pozostał na swem miejscu, przypatrując się rozgrywającej się przed nim scenie.
Sir John miał tylko dwa pistolety; mógł więc zabić tylko dwu. Wybrał zatem dwie ofiary i strzelił. Dwaj towarzysze Jehudy padli na posadzkę, na którą spływała krew.
Pozostali, jakgdyby nic się nie stało, posuwali się tym samym krokiem, wyciągając ręce do Anglika.
Sir John chwycił pistolety za lufy i manewrował nimi, jak młotkami. Był silny; walka więc ciągnęła się długo.
Po dziesięciu minutach szamotania się towarzysze Jehudy powrócili do stall, pozostawiając Tanlay’a na środku kaplicy skrępowanego sznurami od habitów.
— Czyś polecił duszę Bogu? — zapytał mnich, stojący przy ołtarzu.
— Tak, zbóju! — odparł sir John — możesz mnie zabić.
Mnich wziął z ołtarza sztylet, podszedł z ręką podniesioną do sir Johna i, trzymając sztylet nad jego piersią, wyrzekł:
— Sir Johnie Tanlay’u! Jesteś odważny, musisz być lojalny. Przysięgnij, że nic nie powiesz o tem, coś tu widział; że w żadnej okoliczności nie poznasz nas, a darujemy ci życie.
— Jeśli tylko stąd wyjdę, zadenuncyuję was i będę was tropił.
— Przysięgnij! — powtórzył mnich.
— Nie — odparł sir John.
— Przysięgnij! — powtórzył po raz trzeci mnich.
— Nigdy! — powtórzył sir John.
— A więc umieraj, kiedy chcesz!
I mnich pogrążył sztylet w piersi sir Johna aż po rękojeść. Anglik nawet nie westchnął.
Mnich głosem donośnym człowieka, który spełnił swój obowiązek, zawołał:
— Sprawiedliwości stało się zadość!
A zostawiwszy sztylet w piersi zabitego i powracając do ołtarza, zwrócił się do zebranych:

W kaplicy pozostały dwie zapalone pochodnie.

— Bracia — rzekł — wiecie, że wezwani jesteście do Paryża na ulicę du Bac pod Nr. 35, na bal ofiar, który się odbędzie 21 stycznia dla uczczenia pamięci zmarłego króla Ludwika XVI.
Co rzekłszy, pierwszy wszedł do podziemi, a za nim pozostali mnisi.
W chwilę potem weszli dwaj braciszkowie i podnieśli zwłoki dwu towarzyszy, które złożyli w grobach klasztornych.
Po chwili wrócili, zwłoki sir Johna umieścili na noszach i wynieśli z kaplicy przez wielkie drzwi wchodowe, które zamknęli za sobą.
A teraz, jeśli, czytelniku, zapytasz, dlaczego towarzysze Jehudy inaczej obeszli się z Rolandem, a inaczej z sir Johnem, to przypomnimy ci, że Morgan zastrzegł sobie nietykalność brata Amelii, który zatem pod żadnym pozorem nie mógł paść z ręki towarzysza Jehudy.


II.
Domek przy ulicy de la Victoire.

Podczas gdy przenoszono ciało sir Johna do zamku Noires-Fontaines, gdy Roland mknął we wskazanym mu kierunku i chłop śpieszył po doktora Millieta, przenieśmy się z Bourgu do Paryża i zobaczmy, co się działo w dniu 7 listopada, czyli 16 brumaire’a o godzinie czwartej po południu w domku przy ulicy Zwycięstwa, w domku historycznym dzięki słynnemu spiskowi z dnia 18 brumaire’a.
Ściany gabinetu w tym domku pokrywają karty geograficzne i plany miast. Po obu stronach kominka stoją półki z książkami; na stołach dużo książek, które leżą nawet na krzesłach i kanapkach, pozostawiając mało miejsca do siedzenia.
Wśród ksiąg, papierów i raportów siedzi człowiek i mozolnie usiłuje odczytać kartkę, pokrytą notatkami, przy których hieroglify z obelisku w Luxorze są zupełnie zrozumiałe.
W chwili, gdy niecierpliwość odczytującego te notatki sekretarza dochodziła do szczytu, drzwi się otwarły i stanął w nich młody oficer w mundurze adjutanta.
Sekretarz podniósł głowę i na twarzy jego odbiła się żywa radość.
— Jesteś nareszcie, Rolandzie! — zawołał. — Generał czeka na ciebie z niecierpliwością. Czy przyjeżdżasz sam z siebie, czy też jesteś wezwany?
— Wezwany.
— Przez kogo?
— No, przez samego generała.
— Specyalną depeszą?
— Własnoręczną; masz — czytaj.
Roland wyjął papier, zawierający dwa wiersze dobrze znanego Burrienne’owi pisma. Te dwa wiersze brzmiały:
„Wyjeżdżaj i bądź w Paryżu na 16 brumaire’a. Jesteś mi potrzebny“.
— Tak — bąknął Bourrienne — zdaje mi się, że to będzie 18-go.
— Osiemnastego. Ale co?
— Kiedy sam nie wiem. Człowiek ten — znasz go przecie — nie lubi się wywnętrzać. Co będzie 18-go — tego nie wiem. Wiem tylko, że coś będzie.
— Ale co przypuszczasz?
— Zdaje mi się, że chce zostać dyrektorem na miejsce Sieyes’a, a może prezydentem na miejsce Gohiera.
— Ślicznie! A konstytucya roku trzeciego?
— Cóż tu ma konstytucya?
— Przecież derektorem można być, mając lat czterdzieści, a generałowi brak akurat dziesięciu lat.
— Hm! tem gorzej dla konstytucyi. Pogwałcimy ją — Jeszcze za młoda, Bourrienne! Nie gwałci się dzieci siedmioletnich.
— W ręku obywatela Barrasa, mój kochany, dzieci rosną szybko. Siedmioletnia dziewczynka jest już starą kurtyzaną.
Roland potrząsnął głową.
— Cóż tam takiego? — zapytał Bourrienne.
— Nie sądzę, aby generał chciał zostać dyrektorem. Pomyśl tylko. Pięciu królów Francyi — to nie dyktatoryat, to cały zaprząg.
— Czy myślisz — zapytał Roland — że będziemy się bili?
— Być może.
— No to może uda mi się zginąć, czego bardzo pragnę. Lecz gdzież generał?
— U pani Bonaparte. Czyś kazał oznajmić mu swój przyjazd?
— Nie, chciałem pierw widzieć się z tobą... Ale poczekaj. Zdaje mi się, że to jego kroki.
W tej samej chwili w drzwiach ukazał się ten sam mężczyzna, który w Awinionie odegrał swą rolę incognito, ubrany w malowniczy mundur dowódcy armii egipskiej.
Bonaparte, ujrzawszy młodzieńca, zawołał z radością w głosie:
— To ty, Rolandzie! Mój wierny Rolandzie! Wzywam cię, a już jesteś. Witam cię.
I wyciągnął dłoń do młodego człowieka, a z nieznacznym uśmiechem zapytał:
— Co robisz u Bourrienne’a?
— Czekam na generała.
— A czekając, gadacie jak stare baby.
— Tak jest, generale! Pokazywałem mu twe wezwanie na 16-go brumaire’a.
— Napisałem 16-go czy 17-go?
— 16-go, generale. 17-go byłoby za późno.
— Dlaczego?
— Jeśli, jak mówi Bourrienne, są wielkie projekty na 18-go.
— Masz tobie! — zamruczał Bonaparte — ten narwaniec zmyje mi głowę.
— Ach tak! Powiedział ci, że mam projekty na 18-go?
I Bonaparte wziął za ucho Bourrienne’a, mówiąc:
— Drzwi!
A zwracając się do Rolanda:
— Tak, mój kochany! mamy wielkie projekty na 18-go: będziemy z żoną na obiedzie u prezydenta Gohiera. Pójdziesz z nami.
Roland popatrzał na Bonapartego.
— To po tom był wezwany? — rzekł z uśmiechem.
— Po to, tak! A może i po co innego. Pisz, Bourrienne.
Bourrienne wziął żwawo pióro.
— Masz pióro?
— Tak, generale.
„Kochany prezydencie. Uprzedzam cię, że moja żona, ja i jeden z mych adjutantów przyjdziemy do ciebie na obiad pojutrze, dnia 18-go.
„Stąd wnosić możesz, że zadowolimy się obiadem rodzinnym...“
— A dalej? — zapytał Bourrienne.
— Co dalej?
— Czy trzeba dodać: „Wolność, równość, braterstwo“?
— Albo śmierć — dorzucił Roland.
— Nie — odparł Bonaparte. — Dawaj pióro.
I dopisał własnoręcznie:

„Oddany
Bonaparte“.

— Bourrienne! Wyślij to przez ordynansa. Ma być odpowiedź.
Gdy Bourrienne powrócił, Bonaparte zwrócił się doń:
— Popatrz, Bourrienne, na swego przyjaciela.
— Patrzę, generale.
— A wiesz ty, co on zrobił w Awinionie?
— Chyba nie papieża.
— Nie. Rzucił w twarz pewnemu jegomościowi talerz.
— Tak, to krewki człowiek.
— Myślisz, że to wszystko? Bił się jeszcze z nim.
— I zabił go — odparł Bourrienne.
— A tak. A wiesz za co?
— Nie.
Generał wzruszył ramionami.
— Za to, że ten człowiek nazwał mnie złodziejem... A propos. A cóż Anglik?
— Właśnie o nim chciałem generałowi mówić.
— Czy jest jeszcze we Prancyi?
— Tak. Myślałem, że chce tu zostać aż do dnia sądnego.
— Czy i tego chybiłeś?
— Nie! jesteśmy w najlepszej zgodzie. To dobry człowiek, tylko oryginał. Proszę cię, generale, o trochę życzliwości dla niego.
Bonaparte potrząsnął głową.
— Dla Anglika... Nie lubię Anglików.
— Zgoda. Jako narodu, ale jednostki...
— No, więc cóż mu się stało?
— Był sądzony, skazany i stracony.
— Co mi, do licha, bajesz?
— Szczerą prawdę, generale.
— Jakto! Był sądzony, skazany i ścięty?
— Sądzony, skazany — tak, ale nie ścięty.
— Jakiż sąd go skazał?
— Sąd towarzyszów Jehudy.
— Cóż to za jedni?
— Generale, zapomniałeś już o naszym przyjacielu Morganie, człowieku w masce, który odniósł handlarzowi winem jego dwieście ludwików.
— Nie— odparł Bonaparte — nie zapomniałem. Bourrienne, czym ci nie opowiadał o tym śmiałku?
— Tak, generale. Odpowiedziałem wówczas, że na miejscu generała chciałbym dowiedzieć się, kto jest ten Morgan.
— Gdyby generał nie był mię wstrzymał — wtrącił Roland — byłbym już wiedział.
— Czekaj-że, gaduło. Wróćmy do Anglika. Czy to Morgan go zabił?
— Nie on, lecz jego towarzysze.
— Wszak mówiłeś przed chwilą o trybunale i o wyroku.
— Wyobraź sobie, generale, że koło Bourgu stoi stary klasztor Kartuzów.
— Klasztor w Seillon; znam go.
— Skąd? — zapytał Roland.
— Czyż generał nie zna wszystkiego? — wtrącił Bourrienne.
— W klasztorze tym ukazują się teraz duchy.
— Czy chcesz mi opowiedzieć historyę o duchach?
— Tak, bardzo ciekawą.
— Do dyaska. Bourrienne wie, jak ja je lubię. No, mów.
— Ludzie opowiedzieli nam, że do klasztoru przychodzą duchy. Ja i sir John chcieliśmy się przekonać i każdy z nas spędził w klasztorze noc.
— Tak. No, i widziałeś duchy?
— Jednego.
— Cóżeś zrobił?
— Strzeliłem doń.
— No i co?
— A nic; szedł dalej.
— I dałeś za wygraną?
— Nie, goniłem go; ale duch znał lepiej ode mnie drogę, bo wymknął mi się.
— Do licha!
— Nazajutrz poszedł tam sir John, nasz Anglik.
— Widział ducha?
— Więcej niż jednego. Widział dwunastu mnichów, którzy go sądzili za to, że przeniknął ich tajemnice, skazali go na śmierć i zasztyletowali.
— Nie bronił się?
— Jak lew. Zabił dwu.
— I umarł?
— Prawie. Mam nadzieję jednak, że się wyliże. Przyniesiono go do zamku ze sztyletem w piersi. Na sztylecie wyryte były słowa: Towarzysze Jehudy.
— Czy możliwe, aby takie rzeczy działy się we Francyi w końcu 18-go wieku?
— Czy możliwe! Oto sztylet, generale.
Z temi słowy młody człowiek wyjął sztylet.
Bonaparte obejrzał go uważnie.
— Mówisz, że mu wpakowali ten sztylet w piersi?
— Aż po rękojeść.
— I nie umarł?
— Dotychczas, przynajmniej.
— Słyszałeś, Bourrienne?
— Tak.
— Trzeba, abym o tem sobie przypomniał, Rolandzie.
— Kiedy, generale?
— Gdy... będę władcą. Pójdź, przywitaj się z Józefiną. Chodź, Bourrienne; zjesz z nami obiad. Uważajcie tylko. Będzie Moreau. Sztylet chowam na pamiątkę.
I wyszli. Na schodach spotkali ordynansa, posłanego do Gohiera.
— No i co?
— Oto odpowiedź prezydenta.
— Dawaj.
Bonaparte rozpieczętował list i czytał:
„Prezydent Gohier rad jest obietnicy generała Bonapartego. Będzie go oczekiwał pojutrze, 18-go brumaire’a, i jego małżonkę, oraz adjutanta. Do stołu siadamy o piątej. Jeśli ta godzina nie dogodna jest dla generała Bonapartego, będzie łaskaw wskazać dla siebie dogodniejszą.

Prezydent
Gohier“.

16 brumaire’a roku VII.
Bonaparte z nieokreślonym uśmiechem schował list do kieszeni, a zwracając się do Rolanda:
— Czy znasz prezydenta Gohiera? — zapytał.
— Nie, generale.
— Poznasz go. Dzielny człowiek.


III.
Goście Bonapartego.

Józefina, pomimo trzydziestu czterech lat, a może i z powodu tych lat, najlepszych w życiu kobiety, zawsze piękna, więcej niż kiedykolwiek powabna, była, jak wiadomo, kobietą czarującą.
Czyniła właśnie honory domu, gdy wszedł Roland.
Józefina znała matkę Rolanda na Martynice. Zapytała go więc o jej zdrowie, o siostrę i Edwardka.
Otrzymawszy odpowiedź, szepnęła:
— Postaraj się zostać dziś wieczorem po wyjściu wszystkich, a jutro porozmawiać ze mną na osobności. Chcę pomówić o nim (tu wskazała na Bonapartego wzrokiem). Mam ci dużo do opowiedzenia.
A zaraz potem dodała, wzdychając:
— Cokolwiekby się stało, nie opuścisz go. Nieprawda?
— Jakto? — zapytał Roland zdziwiony.
— Mam swoje domysły — odparła Józefina. — Jestem pewna, że, jeśli porozmawiasz trochę z Bonapartem, zrozumiesz mię. Tymczasem patrz, słuchaj i milcz.
Roland skłonił się i odszedł, postanawiając utrzymać się w roli obserwatora.
A było co obserwować.
Trzy główne grupy zajmowały salon.
Pierwszą stanowili goście, otaczający panią Bonaparte.
Druga — koło Talmy — składała się przeważnie z członków Instytutu.
W trzeciej grupie, do której przyłączył się Bonaparte, dostrzegł Roland Talleyranda, Barrasa, Lucyana, admirała Bruix, Roederera, Regnauda, Fouche’go, kilku generałów, a wśród nich Lefebvre’a.
Po chwili ogólnej rozmowy, Bonaparte wziął pod rękę byłego biskupa z Autun i poprowadził go do framugi okna.
— No i cóż? — zapytał.
Talleyrand popatrzał na Bonapartego w sposób sobie tylko właściwy.
— Cóż ci powiedziałem, o Sieyèsie, generale?
— Powiedziałeś mi: „Szukaj oparcia na ludziach, którzy uważają przyjaciół Republiki za jakobinów. Na ich czele stoi de Sieyès“.
— I nie myliłem się.
— Więc kapitulujecie?
— Lepiej, już skapitulował.
— Człowiek, który chciał mnie zastrzelić za to, żem wylądował w Frejus bez kwarantanny!
— Ależ nie za to.
— A więc za co?
— Za to, żeś, generale, nie zauważył go i nie rozmawiał z nim na obiedzie u Gohiera.
— Przyznaję, żem zrobił to świadomie. Nie znoszę tego eks-mnicha. Bonaparte za późno spostrzegł się, że słowa jego są obosieczne: jeśli Sieyès zrzucił suknię zakonną, to Talleyrand zdjął mitrę biskupią.
Bruix, pozornie obojętny, okrążył salon dwa, czy uśmiechał się słodziutko.
— Więc mogę na pana liczyć?
— W zupełności.
— A Cambaceres i Lebrun?
— Wziąłem na siebie najoporniejszego — Sieyès’a.
Bruix rozmawiał z tamtymi.
Admirał Bruix nie spuszczał z oka generała i dyplomaty. Domyślał się, że rozmawiają o czemś ważnem.
Bonaparte dał mu znak, aby się zbliżył.
Bruix, pozornie obojętny, okrążył salon dwa, czy trzy razy, poczem, jakgdyby spostrzegł dopiero Talleyranda i Bonapartego, podszedł do nich.
— To pewny człowiek — zauważył Bonaparte.
— I bardzo ostrożny — dodał Talleyrand.
— Trzeba go będzie ciągnąć za język.
— O nie. Teraz otwarcie przystąpi do rzeczy.
W istocie Bruix, zaledwie podszedł do nich, wyrzekł te wieloznaczące słowa:
— Widziałem ich; wahają się.
— Wahają się? Cambaceres i Lebrun?
— Tak.
— Czyś nie mówił im, że chcę z nich zrobić konsulów?
— Tak daleko nie zobowiązywałem się — odparł, śmiejąc się, Bruix.
— A dlaczego? — spytał Bonaparte.
— Ponieważ dopiero teraz mówisz mi, obywatelu generale, o swych zamiarach.
— Prawda — odparł Bonaparte, przygryzając wargi.
— Czy mam im to powtórzyć?!
— Nie — odparł żywo Bonaparte. Pomyślą, że ich potrzebuje. Niech się decydują dzisiaj bez żadnych warunków, oprócz tych, które znają. Jutro będzie za późno. Czuję się na siłach, jeśli mam za sobą Barrasa i Sieyès’a.
— Barrasa? — zapytali ze zdziwieniem obaj.
— Tak, Barrasa, który mię uważa za małego kaprala i który nie posyła mię do Włoch z powrotem, ponieważ robię tam karyerę... Tak, Barrasa... Otóż Barras oświadczył mi w oczy, że już dłużej z konstytucyą roku III kraj nie może wytrzymać!... Zdaje mi się jednak, że Moreau każe na siebie czekać.
Z temi słowami odszedł do grupy, w której królował Talma.
W tej-że chwili drzwi się otwarły i wszedł Moreau.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się w jego stronę.
Trzech ludzi przykuwało do siebie wówczas wzrok całej Francyi. Moreau był jednym z nich; dwaj pozostali byli to: Bonaparte i Pichegru.
Bonaparte nigdy nie widział Moreau, ten zaś nie widział Bonapartego, gdyż obaj walczyli w innych punktach.
Bonaparte postąpił kilka kroków ku Moreau. Zaledwie zamienili kilka słów, lokaj oznajmił, że podano do stołu.
— Generale — rzekł Bonaparte, prowadząc Moreau do Józefiny — podaj ramię mej żonie.
Zebrani przeszli do jadalni. Po obiedzie Bonaparte pod pretekstem pokazania pięknej broni, przywiezionej z Egiptu, zaprowadził Moreau do gabinetu.
Tam dwaj rywale pozostawali przeszło godzinę. Nikt nie wie, o czem rozmawiali.
Tylko gdy wyszli i gdy Lucyan zapytał: — No i cóż, Moreau? — Bonaparte odpowiedział:
— Jak przewidywałem, woli on władzę wojskową, niż polityczną; obiecałem mu dowództwo nad jedną armią... A tymczasem...
— A tymczasem co? — zagadnął Lucyan.
— Będzie miał komendę nad Luxembourgiem. Niech pierw będzie dozorcą dyrektorów, zanim będzie zwycięzcą Austryaków.
Nazajutrz czytano w „Monitem’“:
Paryż, 17 brumaire’a. Bonaparte podarował Moreau szablę damasceńską, ozdobioną drogimi kamieniami. Szablę, przywiezioną z Egiptu, oszacowano na dwanaście tysięcy franków“.


IV.
Ważna wiadomość.

W dniu 18 brumaire’a dyrektorowie uwięzieni zostali w pałacu Luksemburskim, a w dniu 20 brumaire’a Bonaparte mianowany został pierwszym konsulem na lat dziesięć, mając dwu konsulów, z którymi dzielił władzę, Cambaceres’a i Lebrun’a. Tegoż dnia zainstalował się w Luksemburgu, a Rolanda zamianował gubernatorem zamku Luksemburskiego.

W jakiś czas po tej rewolucyi wojskowej, która odbiła się głośnem echem w całej Europie, rankiem dnia 30 nivôse’a, albo inaczej dnia 30 stycznia r. 1800,.Roland, przeglądając listy, znalazł pośród wielu próśb o posłuchanie u pierwszego konsula list takiej treści:
„Panie gubernatorze!

„Znam pańską lojalność. Muszę porozmawiać z panem przez pięć minut; przez ten czas będę zamaskowany. Mam do pana prośbę. Spełnisz ją lub odmówisz. W obu wypadkach chcę wejść do pałacu Luksemburskiego dla dobra konsula Bonapartego i w sprawie monarchii, której służę. Żądam pańskiego słowa honoru, że pozwolisz mi wyjść z pałacu tak samo, jak pozwolisz tam wejść.
„Jeśli jutro o siódmej wieczorem zobaczę światło w oknie, mieszczącem się nad zegarem, oznaczać to będzie, że pułkownik Roland de Montrevel daje mi słowo honoru, a stawię się śmiało u małych drzwi na lewem skrzydle pałacu, wychodzących na ogród.
„Zastukam trzykrotnie na sposób masoński.
„Abyś pan wiedział, kogo przyjmiesz lub komu odmówisz widzenia, podpisuję się nazwiskiem, znanem panu z okoliczności, którą pewnie pamiętasz, a które to nazwisko było wobec pana wymówione.

„Morgan
„Dowódca towarzyszy Jehudy“.

Roland dwa razy odczytał list, a po chwili zamyślenia przeszedł do gabinetu konsula i oddał mu to pismo.
Konsul, odczytał je, nie zdradzając najmniejszego wzruszenia lub zdziwienia, i rzekł lakonicznie:
— Trzeba zapalić światło.
I oddał list Rolandowi. Nazajutrz o siódmej wieczorem światło błyszczało we wskazanem oknie. O siódmej minut pięć Roland osobiście czekał u drzwi, wychodzących na ogród.
Rozległo się trzykrotne stuknięcie masońskie: dwa razy raz po raz, po chwili trzeci raz.
Roland otworzył drzwi. Ukazał się w nich człowiek otulony w płaszcz. Roland ukryty był w cieniu. Przybysz, nie widząc nikogo, chwilę się zatrzymał.
— Proszę wejść — rzekł Roland.
— To pan, pułkowniku!
— Skąd pan wiesz, że to ja?
— Poznaję po głosie.
— Po głosie? Przecież słyszałeś mię zaledwie przez kilka sekund w Awinionie.
— No, to musiałem cię słyszeć gdzieindziej.
Roland szukał w pamięci, gdzieby go Morgan mógł słyszeć.
Lecz przybysz rzekł wesoło:
— Czy to powód, żebyśmy stali w drzwiach, żem cię gdzieś słyszał?
— Nie — odparł Roland. — Weź mię pan za płaszcz i idź za mną. Nie pozwoliłem zapalać światła na schodach.
— Jestem wdzięczny za to. Ale skoroś pan dał słowo, gotów jestem przejść przez cały pałac, chociażby był oświetlony a giorno.
— Masz pan moje słowo. Idź śmiało.
Roland zaprowadził Morgana do swego pokoju, oświetlonego tylko dwiema świecami.
Morgan zrzucił płaszcz i złożył pistolety na stole.
— Co pan robisz? — zapytał Roland.
— No tak, dla wygody.
— Ależ te pistolety, które zostawiasz tu?
— Cóż myślisz, żem je wziął na ciebie?
— A na kogo?
— Na panią policyę. Nie chcę się oddać darmo w ręce zbirów obywatela Fouche.
— Więc jesteś przekonany, że ci nic tu nie grozi?
— Chyba! przecież mam twe słowo.
— Dlaczegóż nie zdejmiesz maski?
— Bo twarz moja w połowie tylko należy do mnie; druga, połowa należy do mych towarzyszy. Kto wie, czy jeden z nas, poznany, nie pociągnie za sobą innych na gilotynę? Sądzę, pułkowniku, że zdajesz sobie sprawę z tego, jaką my grę prowadzimy.
— Więc po co ją prowadzić?
— Dobre pytanie! Po co pan idziesz na pole bitwy gdzie może kula trafić, a kula armatnia zerwać głowę?
— To co innego. Na polu walki mogę ponieść śmierć zaszczytną.
— Czy tak? Czyż w dniu, w którym gilotyna obetnie mi głowę, będę zbezczeszczony? Bynajmniej. Jestem tak samo żołnierzem, jak i pan. Tylko nie wszyscy służą sprawie w ten sam sposób: każda religia ma swych męczenników i bohaterów. Pierwsi szczęśliwi są na tym świecie, drudzy — na tamtym... Ale nie przyszedłem tu wykładać filozofię polityki. Chcę pomówić z pierwszym konsulem.
— Jakto! Z konsulem? — zawołał Roland.
— No tak; przeczytaj pan jeszcze raz mój list. Wszak pisałem, że mam do pana prośbę.
— Ach, tak.
— Prośba ta, to rozprawa z generałem Bonaparte.
— Przepraszam, ale nie przewidywałem tego...
— Prośba ta pana dziwi, nawet niepokoi. Panie pułkowniku, możesz mię pan, jeśli nie ufasz memu słowu, zrewidować od stóp do głowy, a przekonasz się, że oprócz tych oto, tu złożonych pistoletów nie mam żadnej innej broni. Albo lepiej — weź te pistolety, stań między mną a konsulem i pal mi w łeb przy pierwszym moim ruchu podejrzanym. Czy zgadzasz się na ten warunek?
— Czy zaręczasz mi, że wiadomości, jakie przynosisz konsulowi, są tak ważne, że warto go niepokoić?
— Zapewniam, że tak.
Po chwili dodał wesoło:
— Jestem wysłańcem pewnej głowy koronowanej, lub raczej pozbawionej korony. Zresztą nie zabiorę dużo czasu generałowi, który może mię pożegnać, jeśli rozmowa zbyt się przeciągnie.
Roland przez chwilę milczał i rozmyślał.
— Czy wiadomości swe możesz pan zakomunikować tylko pierwszemu konsulowi?
— Tylko jemu, gdyż tylko on może mi dać odpowiedź.
— Proszę zaczekać, pójdę po jego rozkazy.
Roland zrobił krok w kierunku pokoju konsula, lecz zatrzymał się i rzucił niespokojne spojrzenie na papiery, rzucone na stole.
Morgan dostrzegł to spojrzenie.
— Czy boisz się pan, że będę czytał te papiery? Nie lubię czytać wogóle. Jest to rzecz pisarza. Panie Rolandzie, przez czas twej nieobecności będę siedział w fotelu tu przed kominkiem, nie ruszając się z miejsca.
— Dobrze — odparł Roland.
I wszedł do pierwszego konsula.
Bonaparte rozmawiał z generałem Hédouville, dowódcą wojsk w Wandei.
Słysząc, że drzwi się otwierają, odwrócił się niecierpliwie.
— Powiedziałem Bourriennowi, że nikogo nie przyjmuję!
— Mówił mi to. Ale ja nie jestem byle kim.
— Masz racyę. Czego chcesz? Mów prędko.
— On jest u mnie.
— Kto?
— Człowiek z Awinionu.
— A czego chce?
— Chce się widzieć z generałem.
— Widzieć się ze mną?
— Tak, generale; czy cię to dziwi?
— Nie; ale czegóż może chcieć?
— Uparcie odmawiał mi wyjaśnień; lecz zdaje mi się, że nie jest to ani waryat, ani natręt.
— Nie, ale może zbir?
Roland zaprzeczył ruchem głowy.
— Zresztą, skoro ty go wprowadzasz...
— Nie ma nic przeciw temu, żebym był obecny przy rozmowie. Będę stał przed nim.
Bonaparte zastanowił się.
— Niech wejdzie — rzekł.
— Generale, oprócz mnie...
— Tak, generał Hédouville zechce chwilę poczekać... Idź, Rolandzie.
Roland wyszedł, przeszedł przez gabinet Bourrienne’a, wrócił do swego pokoju i znalazł Morgana koło kominka.
— Proszę! Konsul czeka.
Morgan wstał i poszedł za Rolandem.
Gdy weszli do gabinetu pierwszego konsula, Bonaparte był sam.
Morgan zatrzymał się o kilka kroków od drzwi i ciekawie przyglądał się Bonapartemu, poznając w nim tego, którego widział w Awinionie.
— Proszę się zbliżyć — odezwał się pierwszy konsul.
Morgan skłonił się i postąpił trzy kroki.
Bonaparte odpowiedział na ukłon lekkim ruchem głowy.
— Mówiłeś pan memu adjutantowi, pułkownikowi Rolandowi, że masz mi coś do zakomunikowania.
— Tak, obywatelu pierwszy konsulu.
— Czy rzecz, którą masz mi zakomunikować, wymaga rozmowy sam na sam?
— Nie, obywatelu, chociaż jest takiej wagi...
— Że wolałbyś pan, abym był sam.
— Tak, ale ostrożność i rozsądek...
— Rozsądkiem największym we Francyi, obywatelu Morganie, jest odwaga.
— Moja obecność u ciebie, generale, wskazuje, iż jestem tego samego zdania.
Bonaparte zwrócił się do Rolanda:
— Pozostaw nas samych.
— Ależ, generale — zaoponował Roland.
Bonaparte zbliżył się doń i cichutko rzekł:
— Rozumiem. Ciekawy jesteś, co ten tajemniczy człowiek może mieć mi do powiedzenia. Bądź spokojny, dowiesz się.
— Nie o to mi chodzi... lecz, jeśli to jest zabójca?
— Wszak zapewniłeś mię, że nie. Zostaw więc nas.
Roland wyszedł.
— Otóż jesteśmy sami — rzekł pierwszy konsul.
Morgan, nic nie mówiąc, wyjął list z kieszeni i oddał go generałowi.
Generał obejrzał list: był adresowany do niego, miał pieczęć z trzema liliami Francyi.
— A to co?
— Przeczytaj, obywatelu.
Bonaparte list rozpieczętował i poszukał zaraz podpisu.
— „Ludwik“ — rzekł.
— „Ludwik“ — powtórzył Morgan.
— Co za Ludwik?
— Ludwik Bourbon, przypuszczam.
— Hrabia Prowancyi, brat Ludwika XVI?
— No i Ludwik XVIII od chwili śmierci Delfina.
Bonaparte znowu popatrzał na nieznajomego; widoczne było bowiem, że nazwisko „Morgan“ było tylko pseudonimem.
Poczem odczytał list tej treści:

„3 stycznia 1800.

„Jakiekolwiek byłoby zachowanie się ludzi takich, jak pan, jednak nie wzbudza ono obaw. Przyjąłeś pan stanowisko wybitne, za co jestem mu wdzięczny: lepiej, niż ktokolwiek, wiesz pan, że trzeba siły i władzy, aby naród wielki zrobić szczęśliwym. Wybaw Francyę od jej własnej furyi, a spełnisz pragnienia mego serca. Oddaj jej króla, a pokolenia błogosławić będą twą pamięć. Jeśli wątpisz o mojej wdzięczności, wyznacz sobie stanowisko i losy twych przyjaciół. Co do moich zasad, to jestem Francuzem; łaskawy z natury, będę nim jeszcze bardziej przez rozum. Nie! zwycięzca z pod Lodi, Castiglione, Arcole, zdobywca Włoch i Egiptu nie przeniesie czczego rozgłosu nad sławę. Nie trać drogiego czasu: możemy zapewnić sławę Francyi; mówię możemy, gdyż potrzebuję Bonapartego do tego, a i on beze mnie temu nie podoła. Generale! Europa na ciebie patrzy, sława czeka cię, ja zaś pałam niecierpliwością, aby powrócić szczęście memu ludowi.

Ludwik“.

Bonaparte odwrócił się do młodzieńca, który czekał, stojąc i milcząc.
— Znasz treść listu tego? — zapytał.
Młodzieniec skłonił się.
— Tak.
— Był jednak zapieczętowany.
— Zanim mi go wręczono, odczytano mi treść.
— A kto ci go wręczył?
— Jerzy Cadoudal.
Bonaparte drgnął.
— Znasz Jerzego Cadoudala? — zapytał.
— To mój przyjaciel.
— Dlaczego powierzył ten list tobie właśnie?
— Gdyż wiedział, że oddam go do rąk właściwych.
— Istotnie, wykonałeś zlecenie.
— Jeszcze nie, obywatelu pierwszy konsulu.
— Jakto? Wszak oddałeś mi list.
— Tak. Ale obiecałem przynieść odpowiedź.
— A jeśli nie zechcę odpowiedzieć?
— Tobyś, obywatelu, odpowiedział nie zupełnie tak, jakbym sobie tego życzył, ale zawsze będzie to odpowiedź.
Bonaparte przez chwilę pozostawał w zamyśleniu. Poczem, wzruszywszy ramionami, rzekł:
— Ależ to waryaci!
— Kto, obywatelu? — zapytał Morgan.
— Ci, którzy piszą podobne listy. Waryaci! Zupełni waryaci. Czyż myślą, że jestem z tych, którzy idą za ich przykładem z przeszłości? Mam naśladować Mońka? I po co? Aby zrobić Karola II! Gdy się ma za sobą Tulon, 13 vendémiaire’a, Lodi, Castiglione, Arcole, Rivoli, Piramidy, ma się prawo do innych rzeczy, niż do dowództwa nad armią J. K. M. Ludwika XVIII.
— To też, konsulu, proszą cię o wskazanie twych warunków.
Bonaparte zadrżał na te słowa.
— Nie mówiąc już o tem — ciągnął dalej — że to ród stracony, zeschła gałąź na zgniłym pniu. Bourboni tak się żenili pomiędzy sobą, że zwyrodnieli, wyczerpali swą siłę w Ludwiku XIV. Każda rasa królów francuskich miała swój najwyższy moment potęgi i okres upadku. Jeślibym był waryatem i oddał tron Ludwikowi XVIII, nie będzie miał dzieci, po nim nastąpi jego brat Karol X, a ten, jak Jakób II, będzie wypędzony przez jakiegoś Wilhelma Orańskiego... O, nie! Bóg nie po to dał w me ręce losy Francyi, abym ją zwracał tym, którzy nią igrali i którzy ją stracili.
— Generale, pozwolę sobie zauważyć, żem o to nie pytał.
— Ale ja pytam.
— Chciałem tylko — odparł Morgan — odpowiedzi: tak, czy nie.
— A po co ci to?
— Aby wiedzieć, czy mamy z tobą walczyć, jak z wrogiem, czy też paść przed tobą na klęczki, jak przed wybawcą.
— Walczyć! — zawołał Bonaparte. — Oszaleli ci, co chcą ze mną walczyć. Czyż nic widzą, że jestem wybrańcem Boga?
— Attyla mówił to samo.
— Tak, ale on był wybrańcem zniszczenia, a ja jestem wybrańcem nowej ery... Wojna! A gdzież są ci, co ze mną walczyli? Leżą na równinach Piemontu, Lombardyi lub Kairu!
— Ale Wandeja wciąż walczy.
— Walczy! niech i tak będzie. A gdzież są Cathelineau, Lescure; a gdzież La Rochejaquelein, a gdzie d’Elbée, Bonchamp, Stofflet, Charette?
— Mówisz, generale, tylko o ludziach. Ludzi tych niema, ale idea została. A dla niej walczą dzisiaj d’Autichamp, Suzannet, Grignon, Frotté, Châtillon, Cadoudal. Być może, nie są warci swych poprzedników, ale niech tylko umierają, jak tamci, a zrobią swoje.
— Niech się strzegą. Jeśli zarządzę wyprawę do Wandei, to nie poślę tam ani Santerre’a, ani Rossignolów.
— Konwent wysłał Klebera, Dyrektoryat — Hoche’a...
— Nikogo nie poślę. Sam pójdę.
— To najwyżej zginą, jak Lescure lub Charette.
— Lecz mogę ich ułaskawić... A jeśli oświadczę ci, że już mam Wandeję w ręku?
— Pan?
— Jeśli zechcę, to w trzy miesiące uspokoję ją.
Młody człowiek niedowierzająco potrząsnął głową.
— Nie wierzysz? Otóż jest to prawda. Może dowieść ci, wyłuszczając środki, któremi dopnę celu?
— Jeśli mówi coś taki człowiek, jak generał Bonaparte — wierzę mu. Lecz jeśli mówi o uspokojeniu Wandei, to powiem mu: Baczność! Lepsza jest Wandeja walcząca, niż spiskująca. Pierwsza — to miecz, druga — to sztylet.
— Och, znam wasze sztylety — odparł Bonaparte.
I wyjął z szuflady dany mu przez Rolanda i położył go na stole.
— Ale — dodał — od sztyletu skrytobójcy do piersi Bonapartego jeszcze daleko. Spróbuj!
I zbliżył się do młodzieńca, utkwiwszy w nim wzrok.
— Nie przyszedłem tu mordować — odparł chłodno Morgan. — Później, być może, jeśli będzie to konieczne dla tryumfu sprawy, postaram się to zrobić najlepiej... Czy nie masz, obywatelu, nic więcej do powiedzenia?
— Owszem. Powiedz Cadoudalowi, że, jeśli chce walczyć z wrogami a nie z Francuzami, mam dlań nominacyę na pułkownika.
— Cadoudal dowodzi nie pułkiem, ale całą armią... Czy nic więcej nie usłyszę?
— Owszem. Czy możesz przesłać odpowiedź mą hrabiemu Prowancyi?
— To jest Ludwikowi XVIII?
— Nie kłóćmy się o wyrazy; temu, który do mnie pisał.
— Wysłannik jego jest w obozie w Aubiers.
— Otóż zmieniam decyzyę. Odpowiem mu. Ci Burboni są tak ślepi, że źle gotowi wytłómaczyć sobie moje milczenie.
Bonaparte siadł do biurka i napisał list możliwie najstaranniej, aby był czytelny.
„Otrzymałem list pański. Dziękuję za dobrą o mnie opinię. Nie powinien pan myśleć o powrocie do Francyi: musiałbyś pan kroczyć poprzez setki tysięcy trupów. Poświęć swój interes spokojowi i szczęściu Francyi; historya będzie o tem pamiętała. Nie jestem bynajmniej nieczuły na nieszczęścia rodziny pańskiej i z przyjemnością się dowiem, że masz pan koło siebie wszystko, co może się przyczynić do spokoju na wygnaniu.

Bonaparte“.

I, pieczętując list, napisał adres: „Do pana hrabiego Prowancyi“ poczem oddał go Morganowi.
Po chwili zawołał Rolanda.
— Generale? — zapytał młody oficer, ukazując się w tejże chwili.
— Odprowadź pana aż do ulicy. Dotąd odpowiadasz za niego.
Roland skłonił się, przepuścił naprzód Morgana, który, zanim wyszedł, rzucił ostatnie spojrzenie na Bonapartego.
Bonaparte stal nieruchomy, milczący, z rękami skrzyżowanemi, z okiem utkwionem w sztylet.
Przechodząc przez pokój Rolanda, naczelnik towarzyszy Jehudy wziął płaszcz i pistolety. Gdy wkładał je za pas, Roland zwrócił się doń:
— Zdaje się, że obywatel pierwszy konsul pokazał panu sztylet, który mu dałem.
— Tak — odparł Morgan.
— I poznałeś go pan?
— Nie ten specyalnie... nasze sztylety są jednakowe.
— Otóż powiem panu — zawołał Roland — skąd on pochodzi.
— Aha!... a skąd?
— Z piersi jednego z mych przyjaciół, którego pańscy towarzysze chcieli zasztyletować.
— Być może — odparł niedbale Morgan. — Ale pański przyjaciel musiał się na tę karę narazić.
— Mój przyjaciel chciał tylko przekonać się, co się dzieje w nocy w klasztorze Kartuzów.
— Niepotrzebnie.
— Ja również niepotrzebnie to samo próbowałem przed nim. Dlaczegóż więc nic mi się nie stało? Widocznie chroni! pana jakiś talizman.
— Panie, muszę coś powiedzieć: chodzę prostemi drogami i po dniu, i dlatego nie znoszę tajemniczości.
— Szczęśliwi, którzy mogą chodzić przy świetle dziennem, panie de Montrevel.
— Otóż dlatego właśnie muszę panu powiedzieć, com sobie poprzysiągł. Wyjmując ów sztylet z piersi mego przyjaciela, przysiągłem, że pomiędzy mną a jego zabójcami toczyć się będzie walka na śmierć i życie. Przyznaję się, że dlatego głównie dałem panu słowo, które go czyni bezpiecznym, aby mu tę przysięgę zakomunikować.
— Mam nadzieję — rzekł Morgan — że zapomnisz pan o tej przysiędze.

—Nie. Pamiętać ją będę zawsze, przy każdej pomyślnej okoliczności, a pan, panie Morgan, będzie chyba tak uprzejmy i tę okoliczność mi nastręczy.
— W jaki sposób?
— A choćby przyjmując spotkanie ze mną w lasku Bulońskim, lub w Vincennes... Powiemy, żeśmy się bili np. z powodu... zaćmienia księżyca, które nastąpi w dniu 12-ym przyszłego miesiąca. Czy powód ten panu dogadza?
— Dogadzałby — odparł Morgan ze smutkiem w głosie — gdyby mi wogóle ten pojedynek dogadzał. Pan przysięgałeś. Otóż i my wtajemniczeni, wstępując do grona towarzyszów Jehudy, przysięgamy nie narażać swego życia, które nie do nas należy, lecz do sprawy.
— Ach tak! Więc zabijacie, ale się nie bijecie.
— Owszem, czasem się bijemy.
— Bądź pan łaskaw powiedzieć mi, w jakich okolicznościach mógłbym obserwować takie zjawisko?
— Bardzo prosto. Postaraj się pan być z kilkoma takimi straceńcami, jak pan, w dyliżansie, wiozącym pieniądze rządowe, broń tych pieniędzy, a będziesz się mógł z nami bić. Ale, wierzaj mi pan, lepiej nie wchodź nam w drogę.
— Czy to groźba? zapytał młody oficer.
— Nie, panie, to prośba.
— Czy specyalnie do mnie? Czy ponowisz ją wobec kogo innego?
— Nie, specyalnie do pana.
— Ach, więc mam szczęście wzbudzać w panu współczucie?
— Jakby w bracie — odparł łagodnie Morgan.
W tej chwili wszedł Bourrienne.
— Rolandzie, konsul cię wzywa.
— Zaraz, tylko odprowadzę pana do drzwi.
— Spiesz się. Wiesz, że nie lubi czekać.
— Proszę za mną — zwrócił się Roland do tajemniczego towarzysza.
— Oddawna jestem na pańskie usługi.
— Proszę zatem.
Przy drzwiach, wychodzących na ogród, Roland rzekł do Morgana:
— Dotrzymałem wiernie danego słowa. Dla uniknięcia nieporozumień, powiedzmy sobie, że słowo to dane było na raz tylko, na dziś.
— Tak zrozumiałem.
— A więc zwracasz mi pan słowo?
— Chciałbym go nie zwracać, ale pan możesz je wziąć z powrotem.
— Tego tylko chciałem. Do widzenia, panie Morgan.
— Pozwól, że nie powtórzę tego życzenia.
Młodzi ludzie ukłonili się dworsko. Roland powrócił do pałacu, a Morgan skierował się ku małej uliczce, idącej na plac Św. Sulpicyusza.
Pójdźmy i my za Morganem.


V.
Bal ofiar.

Uszedłszy ze sto kroków, Morgan zdjął maskę. Na ulicy Taranne zastukał do drzwi małego hoteliku, wszedł do przedsionka, wziął świecę, zdjął z haka klucz do numeru 12 i wszedł na schody, nie budząc nikogo.
Biła dziesiąta, gdy wchodził do swego pokoju.
Przeliczywszy uderzenia zegara, szepnął:
— Doskonale, nie przyjdę za późno.
Szybko następnie zapalił cztery świece, otworzył komodę i wyjął wspaniały kostyum, jaki nosili ówcześni eleganci, t.. z. „incroyables“.
Po chwili zadzwonił.
Wszedł służący.
— Czy perukarz przychodził? — zapytał go Morgan.
— Tak, obywatelu, przychodził. Powiedział, że jeszcze przyjdzie... Właśnie ktoś dzwoni, pewnie on.
—Jestem, jestem! — odezwał się głos na schodach.
— Brawo! — zawołał Morgan — witaj mistrzu Cadenette. Musisz zrobić ze mnie coś w rodzaju Adonisa.
— To się łatwo zrobi, panie baronie.
— Cóż to, chcesz mię skompromitować, obywatelu Cadenette?
— Panie baronie, proszę mię nazywać poprostu Cadenette. Będzie to przynajmniej poufale. Ale proszę nie mówić „obywatelu!“ Jest to zwrot rewolucyjny. Nawet w czasach najgorszego teroru mówiłem do mej żony pani Cadenette... Przepraszam, żem nie czekał. Ale dziś jest wielki bal przy ulicy du Bac, bal ofiar (wyraz ten powtórzył z naciskiem). Sądziłem, że pan baron tam będzie.
— Ho! ho! Zawsze jesteś, Cadenette, rojalistą.
Perukarz tragicznie położył rękę na sercu.
— Panie baronie! Przecież to nietylko rzecz sumienia, ale sprawa państwowa.
— Rzecz sumienia — rozumiem, mistrzu Cadenette. Ale sprawa państwowa! Cóż to za zacna korporacya perukarzy, uprawiająca politykę?
— Jakto! panie baronie. I pan, arystokrata, pyta się o to?
— Cicho, Cadenette!
— Panie baronie, między ludźmi z dawnych czasów można o tem mówić.
— Ach, to jesteś zwolennikiem dawnych czasów?
— Jak najbardziej! A jak mam uczesać?
— Psie uszy, włosy z tyłu podczesane. Z pudrem.
— Panie baronie! I pomyśleć, że przez pięć lat można było znaleźć puder tylko u mnie. Przecież za pudełko pudru szło się na gilotynę.
— Znałem takich, co poszli na gilotynę za mniejsze jeszcze rzeczy. Ale dlaczego jesteś zwolennikiem dawnych czasów?
— Rzecz bardzo prosta. Przecież wśród korporacyi byli mniej lub więcej arystokratycznie usposobieni.
— Rozumiem. Zależnie od tego, czy mieli styczność z wyższemi klasami.
— Otóż to właśnie. Perukarze trzymali arystokracyę za czuprynę. Ja sam czesałem panią de Polignac, mój ojciec panią du Barry, mój dziad — panią de Pompadour. Mieliśmy przywileje — nosiliśmy szpady, co prawda drewniane, ale zawsze szpady. Tak, to były piękne czasy dla perukarzy i dla Francyi. Znaliśmy wszystkie tajemnice i intrygi; nikt się przed nami nie ukrywał, ale też żaden perukarz nikogo nie zdradził. A komuż nasza biedna królowa powierzała swe dyamenty? — sławnemu Leonardowi, księciu perukarzy!...
Kiedy nastał Dyrektoryat, zdawało się, że wrócą lepsze czasy. Pan Barras nigdy nie wyrzekł się pudru, a obywatel Moulin nosił warkocz. Ale 18 brumaire’a wszystkie nadzieje zniszczył. Jakżeż bo uczesać pana Bonapartego!...
Kończąc wreszcie fryzurę, Cadenette zwrócił się do Morgana:
— No, panie baronie! chciał pan być piękny, jak Adonis... Gdyby pana widziała Wenus, nie o Adonisa byłby zazdrosny Mars.
Z temi słowy Cadenette podał Morganowi zwierciadło.
— No, mój kochany. Jesteś doprawdy artysta. Zapamiętaj dobrze to uczesanie. Jeśli mi nie obetną głowy, będę się tak zawsze czesał.
— Pan baron chce, abym go żałował!
— Tak, a tymczasem masz za fatygę. Bądź łaskaw, schodząc, kazać, aby mi sprowadzili powóz.
Cadenette, wzdychając, rzekł:
— Dawniej, panie baronie, powiedziałbym panu: pokaż się na Dworze, a będę sowicie zapłacony... Ale niema już Dworu, a żyć trzeba... Powóz będzie.
Z temi słowy Cadenette westchnął po raz drugi, schował pieniądze do kieszeni, złożył ukłon i zostawił młodzieńca samego.
O godz. 11-ej Morgan był gotów.
Pod drzwiami czekał już powóz.
Morgan wsiadł, dając adres:
— Ulica du Bac, Nr. 60.
Dorożka skręciła w ulicę Grenelle i stanęła pod wskazanym adresem.
— Masz, przyjacielu, podwójną zapłatę — rzekł Morgan — tylko nie stój tutaj.
Woźnica wziął trzy franki i zniknął w ulicy Varennes.
Morgan rzucił wzrokiem na fasadę domu; zdawało się, że się pomylił, gdyż wszystkie okna były ciemne. Mimo to Morgan zastukał do drzwi.
Gdy otwarły się drzwi, ujrzał w głębi podwórza duży budynek jasno oświetlony.
Młody człowiek skierował się do gmachu, wszedł na piętro i znalazł się w szatni. Szatny, odbierając płaszcz, wskazał mu miejsce, gdzie miał złożyć broń. Była to duża galerya, zamieniona chwilowo na arsenał.
Ponieważ w każdej chwili mogła wejść policya, trzeba było też w każdej chwili z dansera stać się żołnierzem.
Złożywszy broń, Morgan wszedł do sali balowej, która miała dziwny wygląd.
Na bal ten dostać się można było z tytułu praw wielce oryginalnych. Trzeba było wykazać się z rodziców lub krewnych, których Konwent skazał na gilotynę, łub których rozstrzelać kazał Collot-d’Herbois, lub potopić Carrier. Ponieważ najwięcej było ściętych, przeto większość obecnych była w kostyumach ofiar zgilotynowanych.
To też większa część panien miała toalety, które ich matki lub siostry miały na sobie w chwili stracenia, a więc białe suknie, czerwone szale i krótko podwiązane włosy. Niektóre z nich obwiązały szyję cieniutką nitką czerwoną jedwabną, jak cięcie brzytwy. Mężczyźni zaś mieli wywrócone kołnierze surdutów i koszul i gołe szyje z obciętymi włosami. Poza tem było wiele samych ofiar rewolucyi. I tych było najwięcej.
Było mianowicie wielu mężczyzn w wieku lat 40-45, którzy znali jeszcze panią du Barry w mansardach Versalu, Zofię Arnoult, Duthé. Byli tez mężczyźni w wieku lat 25-30, ubrani z wyszukaną elegancyą, którzy należeli do partyi Mścicieli, opętanych manią zabójstw, szałem mordu, którzy krwi pragnęli i zabijali każdego, kogo im wskazano. Byli też tam i młodzieńcy, dzieci prawie, lecz wykarmieni, jak Achilles, szpikiem dzikich zwierząt, lub, jak Pirrus, mięsem niedźwiedziem; byli to uczniowie wolnych sędziów św. Velime. Była to generacya dziwna, zjawiająca się po wielkich wstrząśnieniach tak samo, jak po chaosie zjawili się Tytani, hydry po potopie, jak sępy i kruki po rzezi. Młodzież tę nazywano młodzieżą Frérona, albo złotą młodzieżą. Ów Fréron był synem wydawcy dziennika, zamkniętego przez władze; rozgniewany na rząd, przeszedł na stronę rewolucyjnych prądów i w r. 1789 założył pismo „Mówca ludu“. Marsylia i Tulon pamiętały długo jego okrucieństwa, jako agenta rządu rewolucyjnego. Po upadku Robespierre’a Fréron przeszedł do obozu sprawców przewrotu dnia 9 termidora, a stamtąd przeszedł do partyi rojalistów i stanął na czele partyi pełnej młodości, energii i mściwości.
Otóż poprzez tłum tej młodzieży Fréronowskiej Morgan przeciskał się w sali, szukając widocznie kogoś.
Jakiś elegant chciał mu opowiedzieć szczegóły z ekspedycyi, z której wyniósł okrwawioną rękę. Lecz Morgan uścisnął mu dłoń i rzucił:
— Szukam kogoś.
— Pilna sprawa?
— Stowarzyszenie Jehudy.
Jakaś piękna, jakby powiedział Corneille, furya z ostrym sztyletem we włosach stanęła przed Morganem.
— Morganie! — rzekła — jesteś najpiękniejszy, najdzielniejszy i najgodniejszy tego, aby cię wszyscy kochali. Co odpowiesz kobiecie, która ci to mówi?
— Odpowiem, że kocham już i że serce me jest zbyt małe, aby mieścić mogło jedną nienawiść i dwie miłości.
I szukał w dalszym ciągu.
Dwu młodych ludzi, z których jeden mówił: „To Anglik“, a drugi — „to Niemiec“, zatrzymali Morgana.
— Oto — zawołał jeden z nich — człowiek, który może nas wyprowadzić z kłopotu.
— Nie — odparł Morgan — nie mogę; śpieszę się.
— Słówko tylko — rzekł drugi. — Założyłem się z Saint-Amandem, że człowiek, zabity w klasztorze Kartuzów w Seillon, był Anglikiem.
— Nie wiem; nie byłem tam. Zapytajcie Hektora: on przewodniczył podówczas.
— Powiedz więc, gdzie jest Hektor.
— Powiedzcie mi raczej, gdzie jest Tiffauges; szukam go.
— Ot tam, w głębi — rzekł młodzieniec, wskazując na grupę tańczących kontredansa. Poznasz go po kamizelce i spodniach.
Morgan nie rozpytywał już, dlaczego kamizelka i spodnie Tiffauges’a były tak godne uwagi, lecz poszedł prosto we wskazanym kierunku i ujrzał, jak Tiffauges wykonywał zręczne pas.
Morgan dał mu znak.
Tiffauges natychmiast zaprzestał tańca, skłonił się tancerce, odprowadził ją na miejsce, przeprosił i podszedł do Morgana.
— Czyś go widział? — zapytał Morgana.
— Od niego wracam — odparł ten.
— I oddałeś mu list króla?
— Do rąk własnych.
— Przeczytał?
— Natychmiast.
— Dał odpowiedź?
— Nawet dwie: ustną i na piśmie. Wobec tej drugiej pierwsza była zbyteczna.
— Masz ją?
— Oto jest.
— Znasz jej treść?
— Odmowa.
— Stanowcza?
— Najzupełniej.
— Czy wie, że od tej chwili będziem go traktowali jako wroga?
— Powiedziałem mu to.
— A on co na to?
— Nic. Wzruszył ramionami.
— Jak myślisz. Jakie ma zamiary?
— Nie trudno zgadnąć.
— Czyżby chciał władzę zachować dla siebie?
— Tak wygląda.
— Władzę, ale nie tron?
— Dlaczegożby nie?
— Nie odważy się ogłosić za króla!
— Nie wiem, czy się ogłosi za króla; jednak za coś się ogłosi.
— Szczęśliwy żołnierz.
— Mój drogi. Lepiej dziś być synem swych czynów, niż synowcem króla.
Młody człowiek zamyślił się, poczem rzekł:
— Doniosę o tem wszystkiem Cadoudalowi.
— A dodaj, że pierwszy konsul wyrzekł te słowa: „Wandeję mam w swych rękach i, jeśli zechcę, za trzy miesiące nie będzie się tam tlić nawet lont“.
— Dobrze wiedzieć.
— Niechaj wie o tem Cadoudal, a sam zużytkuj tę wiadomość.
W tej chwili muzyka urwała; gwar ustal i zapanowała wielka cisza. A wśród tej ciszy padły cztery nazwiska: Morgana, de Montbara, Adlera i d’Assasa.
— Przepraszam — rzekł Morgan do towarzysza — zdaje się, że się szykuje jakaś wyprawa. Muszę cię pożegnać. Pozwól mi jednak na rozstanie obejrzeć twą kamizelkę i spodnie, o których dużo słyszałem. Chyba mi darujesz tę ciekawość.
— Cóż znowu! Bardzo chętnie.


VI.
Skóra niedźwiedzia.

I młody Wandejczyk pośpiesznie zbliżył kandelabry, palące się na kominku.
Kamizelka i spodnie były, zdawało się, z jednakowego materyału. Ale największy znawca nie mógłby powiedzieć — z jakiego.
Spodnie były zwykłemi obcisłemi spodniami i nie przedstawiały nie nadzwyczajnego, chyba to, że były bez szwów i że doskonale przylegały do ciała.
Kamizelka natomiast zwracała na siebie uwagę dwiema cechami: była przebita trzema kulami, dziury od nich były nie zaszyte i na domiar obramowane karminem, który robił wrażenie krwi. Poza tem na lewej stronie wymalowane było krwawiące serce — znak, po którym poznawali się Wandejczycy.
Morgan obejrzał oba przedmioty uważnie, ale nic poza tem nie dostrzegł.
— Śpieszę się bardzo; chciałbym jednak wiedzieć, z jakiej tkaniny jest twe ubranie.
— Kochany Morganie — odparł Wandejczyk — słyszałeś pewnie, że niebiescy schwytali mego brata w okolicach Bressuire i rozstrzelali?
— Tak, wiem o tem.
— Niebiescy cofali się; więc porzucili jego ciało pod płotem. Myśmy następowali im na pięty. Otóż znalazłem ciało brata jeszcze cieple. W jednej z ran wetkniętą miał gałązkę z takim napisem: „Rozstrzelany jako zbój, przeze mnie, Klaudyusza Flageolot, kaprala 3-go batalionu paryskiego“. Otóż zdjąłem skórę z piersi brata, tę skórę przebitą trzema kulami, która powinna mi nieustannie przypominać zemstę, i z niej zrobiłem sobie kamizelkę bojową.
— Tak?... — powiedział Morgan, z pewnem zdziwieniem w głosie, które jednak miało w sobie coś z trwogi. — Kamizelka ze skóry brata... A spodnie?
— O! te są ze skóry obywatela Klaudyusza Flageoleta, kaprala 3-go batalionu paryskiego.

Otóż znalazłem ciało brata jeszcze ciepłe.

W tej chwili rozległ się po raz drugi ten sam głos i w tym samym porządku wywołał Morgana, Montbara, Adlera i d’Assasa.
Morgan wybiegł z gabinetu, przebiegł salę tańców i skierował się do małego saloniku po drugiej stronie szatni.
Trzej jego towarzysze: Montbar, Adler i d’Assas, już nań czekali.
Z nimi był młody człowiek w kostyumie kuryera rządowego, t. j. w ubraniu zielonem, szytem złotem. Obuwie jego było zapylone. Na sobie miał torbę do depesz.
Na stole leżała mapa Cassiniego, na której można było dojrzeć najmniejsze wklęśnięcia gruntu.
Zanim powiemy, co robił tu ten kuryer i po co rozłożono mapę, zapoznajmy się z trzema nowemi osobistościami, których imiona rozległy się na sali balowej, i które w historyi tej odegrać miały wybitną rolę.
Znamy już Morgana, Achillesa i Parysa w jednej osobie.
D’Assas miał lat koło 35 lub 38; włosy miał szpakowate, lecz brwi i wąsy czarne, jak heban. Był to eks-kapitan dragonów, pysznie zbudowany do walki fizycznej i moralnej; muskulatura jego zdradzała siłę, a wyraz twarzy — upór. Wogóle posiadał postać szlachetną, obejście wykwintne. Był silnie wyperfumowany.
Montbara i Adlera, których imion właściwych nie znano, towarzysze Jehudy nazywali nierozdzielnymi. Wyobraźmy sobie Orestesa i Pyladesa w dwudziestym drugim roku życia. Jeden wesoły, rozmowny, drugi smutny, milczący i marzyciel. Dzielili między sobą niebezpieczeństwa, pieniądze i kochanki. Każdy z nich w niebezpieczeństwie zapominał o sobie, myśląc o drugim, jak młodzi Spartanie ze świętego oddziału. Takimi byli Montbar i Adler. Rozumie się, że należeli do towarzyszów Jehudy.
Wezwano ich, jak przewidywał Morgan, w sprawach stowarzyszenia.
Morgan podszedł wprost do fałszywego kury era i uścisnął mu dłoń.
— Kochany przyjacielu! — rzekł ten. — Dobrze żyjecie tu, w Paryżu! Rzuciłem tylko okiem na salę balową, przechodząc, jak przystało na skromnego kuryera, niosącego depesze generała Masseny do obywatela pierwszego konsula. Ale zdaje mi się, że macie tam ładny wybór ofiar. Lecz, kochani przyjaciele, musicie się narazić z tem wszystkiem pożegnać. Jest nieprzyjemne, rozpaczliwe, ale dom Jehudy przedewszystkiem.
— Kochany Hastier — odparł Morgan.
— Cicho! Bez nazwisk, jeśli łaska, panowie. Rodzina Hastierów jest to uczciwa rodzina z Lugdunu, prowadząca handel na placu Terreaux, z ojca na syna, któraby uważała za hańbę dla siebie, gdyby się dowiedziała, że jej spadkobierca jest kuryerem i lata po drogach z torbą narodową na plecach. Nazywajcie mnie Lecoq, ale nie Hastier. Nie znam żadnego Hastiera. A wy, panowie — ciągnął dalej, zwracając się do Montbara, Adlera i d’Assasa — czy go znacie?
— Nie — odparli wszyscy trzej. — Przepraszamy za błąd Morgana.
— Kochany Lecoq — powtórzył Morgan.
— To co innego. Na to imię odpowiadam. Cóżeś chciał mi powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że domyślamy się, dlaczego jesteś w tym ubiorze i po co ta mapa.
— Otóż chodzi poprostu o te resztki skarbu niedźwiedzi w Bernie, które, z rozkazu generała Masseny, generał Lecourbe wysłał pierwszemu konsulowi. Mało tego! jakieś sto tysięcy franków, których nie chcą przewozić przez Jurę z racyi partyzantów p. Teysonneta i które wysiano na Genewę, Bourg, Mâçon, Dijon i Troyes. Ta droga, jak się przekonają niebawem, jest również nie bardzo bezpieczna.
— Doskonale!
— Zawiadomił nas o tem Renard, który pędził z Gex co koń wyskoczy i dał znać Jaskółce, będącemu narazić w Châlon-sur-Saône; ten zaś, czy ta, dał znać do Auxerre mnie, Lecoqowi, który odwalił czterdzieści pięć mil, aby was z kolei zawiadomić. Teraz szczegóły drugorzędne. Skarb wyruszył z Berna w dniu 28 nivôse’a roku VIII Rzeczypospolitej potrójnej i niepodzielnej. Dziś powinien być w Genewie. Jutro wyruszy dyliżansem z Genewy do Bourgu. Otóż, jeśli wyruszycie dziś w nocy, pojutrze, drodzy synowie Izraela, możecie spotkać skarbiec panów niedźwiedzi pomiędzy Dijon i Troyes, około Bar-sur-Seine lub koło Châtillon. Cóż wy na to?
— Co my na to? Chyba niema o czem mówić. Oświadczamy, że nigdyśmy nie targnęli się na pieniądze panów niedźwiedzi z Bernu, gdyby zostawały w kufrach wielmożnych rajców miasta. Lecz z chwilą, gdy zmieniły one swe przeznaczenie raz, nie sądzę, aby coś stało na przeszkodzie do zmiany ich przeznaczenia po raz drugi. Ale jak pojedziemy?
— Czyż nie macie karetki pocztowej?
— Mamy. Stoi tu w wozowni.
— Macie konie, aby dojechać do pierwszej stacyi?
— Stoją w stajni.
— Macie paszporty?
— Każdy po cztery.
— No więc?
— No, więc nie możemy zatrzymać dyliżansu w karetce pocztowej; jeszcześmy nie tacy swobodni w ruchach.
— A dlaczegożby nie? — wtrącił Montbar. — To byłoby oryginalne. Przecież można schwytać statek z łodzi, czy nie można zatem złapać dyliżansu z karetki pocztowej? Może spróbujemy, Adlerze?
— I owszem — odparł Adler. — Ale co zrobisz z pocztylionem?
— Prawda — rzekł Morgan.
— Wszystko przewidziane, dziateczki — zawołał kuryer. — Z Troyes wysłano sztafetę. Karetkę zostawicie u Delbauce’a. Tam znajdziecie cztery wypasione wierzchowce. Obliczycie się z czasem, a pojutrze, a raczej jutro, bo północ już wybiła, pomiędzy siódmą a ósmą rano pieniądze panów niedźwiedzi przeżywać będą ciężkie chwile.
— Idziemy się przebrać? zapytał Adler.
— Po co? — odparł Morgan. — Zdaje mi się, że wyglądamy bardzo przyzwoicie. Chyba nigdy żaden dyliżans nie wiózł ludzi lepiej ubranych. Rzućmy jeszcze wzrokiem na mapę, weźmy nieco prowizyi, uzbrójmy się i jazda!
— Masz racyę — rzekł Montbar.
— Ja myślę — odparł Morgan. — Zamordujemy, jeśli trzeba będzie, konie, a o siódmej wieczorem będziem z powrotem i pokażemy się w Operze.
— Da nam to alibi — wtrącił d’Assas.
— O to chodzi — ciągnął dalej Morgan. — Bo któż pomyśli, że ludzie, którzy o 8-ej wieczorem oklaskują artystów, mogli zrana, pomiędzy Barem i Châtilonem załatwiać rachunki z konduktorem dyliżansu... Przyjrzyjcie się jeszcze mapie i wybierzcie dobrze miejsce.
Czterej młodzi ludzie pochylili się nad mapą Cassini’ego.
— Ja radziłbym — odezwał się kuryer — zaczaić się za miejscowością Massu — ot, tutaj.
Z temi słowy młodzieniec wskazał punkt na mapie i mówił dalej:
— Pojechałbym do Chaource — ot, tutaj; stamtąd do Troyes, dalej do Sens. Będziemy w Operze nie o ósmej, ale o dziesiątej, co będzie szykowniej.
— Zgadzam się na to — zawołał Morgan.
— Zgadzamy się — powtórzyły chórem trzy inne głosy.
Morgan wyjął zegarek, arcydzieło Petitota, zrobione dla Maryi-Antoniny, która darowała go księżnej de Polastron; od niej zegarek przeszedł do matki Morgana.
— Pierwsza po północy — rzekł Morgan. — Spieszmy się.
Od tej chwili zaczęła się wyprawa, a Morgan objął nad nią dowództwo i już nie radził się, lecz rozkazywał.
W pół godziny potem powóz, wiozący czterech młodych ludzi, zatrzymał się u rogatki Fontainebleau, gdzie naczelnik poczty zażądał od nich paszportów.
— Wolne żarty! — zawołał jeden z nich, wychylając się przez okno i zgodnie z modnym podówczas akcentem nie domawiając litery r — czyż to trzeba mieć paszporty, skoro się jedzie do Grosbois, do obywatela Baasa? Słowo honoru, zwaryowałeś, przyjacielu. Woźnica, batem po koniach!
Woźnica trzasnął z bata i powóz minął rogatkę.


VII.
W rodzinie.

Niech nasi myśliwi jadą do Lagny, my powróćmy do pałacu Luksemburskiego, aby się dowiedzieć, po co pierwszy konsul wezwał Holanda.
Roland zastał pierwszego konsula zamyślonego.
Na szmer kroków Rolanda, Bonaparte podniósł głowę.
— Coście sobie powiedzieli? — zapytał Bonaparte.
— Nagadaliśmy sobie dużo komplementów i rozstaliśmy się jak najlepiej.
— Jakie zrobił na tobie wrażenie?
— Człowieka dobrze wychowanego.
— Ile może mieć lat?
— Może być w moim wieku.
— Najwyżej, sądząc z głosu. Słuchaj, Rolandzie! Czyżbym się mylił? czyż jest generacya młoda rojalistów?
— Ech, generale — odparł Roland, wzruszając ramionami — są to resztki dawnej generacyi.
— Jeśli tak, Rolandzie, to trzeba stworzyć nowe pokolenie, oddane memu synowi, jeśli będę go kiedy miał.
Roland zrobił gest, który mógł oznaczać: „Nie mam nic przeciw temu“.
Bonaparte zrozumiał ten gest.
— Nie dość tego, że nie masz nie przeciw temu; musisz temu współdziałać.
— W jaki sposób, generale?
— Żeniąc się.
Roland wybuchnął śmiechem.
— Doskonale! — rzekł — z moim anewryzmem.
Bonaparte spojrzał na niego.
— Rolandzie kochany, zdaje mi się, że chcesz zostać starym kawalerem pod pretekstem tego anewryzmu.
— Czy sądzisz, generale?
— Tak. A ponieważ jestem człowiekiem moralnym, więc chcę, aby młodzi ludzie żenili się.
— Wynika stąd, że jestem niemoralnym — odpowiedział Roland — i że wywołuję zgorszenie memi kochankami!
— August — odparł Bonaparte — wydał prawa przeciw kawalerom; odebrał im prawa obywateli rzymskich.
— August...
— No, cóż?
— Poczekam, generale, aż będziesz Augustem. Dotychczas jesteś tylko Cezarem.
Bonaparte zbliżył się do młodzieńca.
— Są nazwiska, Rolandzie, które nie powinny wygasnąć. Rodzina de Montrevel należy do takich.
— Jeśli, generale, przez upór, albo przez kaprys, lub fantazyę nie zechcę pozostawić po sobie potomstwa, to zostanie jeszcze mój brat.
— Jakto! brat? Masz brata?
— Mam. Dlaczegożbym nie miał mieć?
— W jakim wieku?
— Jedenaście, dwunasty.
— Dlaczegoś mi nigdy o nim nie mówił?
— Bom sądził, że życie takiego malca nie interesuje generała.
— Mylisz się, Rolandzie: wszystko, co dotyczy moich przyjaciół, interesuje mnie. Trzeba było prosić mnie o cokolwiek dla brata.
— O co, generale?
— O przyjęcie go do jednej ze szkół w Paryżu.
— Dosyć masz petentów, generale; nie chciałem powiększać ich liczby.
— Słuchaj, twój brat musi wstąpić do szkoły w Paryżu; potem przejdzie do szkoły wojskowej lub do innej jakiej, którą tu założę.
— Doprawdy, generale, jakbym przeczuł twe zamiary, bo chłopak jest w drodze do Paryża.
— Jakto?
— Przed trzema dniami pisałem do matki, aby przywiozła chłopca do Paryża. Chciałem go umieścić w szkole, a potem, gdy podrośnie, pomówić o nim z generałem, o ile nie umrę na anewryzm! A w takim razie...
— W takim razie?
— Zostawię testament, w którym polecę opiece twej, generale, matkę, chłopca i siostrę.
— Jakto, siostrą?
— Tak, moją siostrę.
— Więc masz i siostrę?
— Mam.
— W jakim wieku?
— Siedemnaście lat.
— Ładna?
— Zachwycająca!
— Zaopiekuję się nią.
Roland zaczął się śmiać.
— Czego się śmiejesz? — zapytał pierwszy konsul.
— Chyba wywieszę nad wielką bramą Luksemburgu szyld...
— Jaki szyld?
— „Kantor małżeństw“.
— Tak! Jeśli nie chcesz się żenić, to po cóż siostra twoja ma zostać starą panną. Nie znoszę starych kawalerów i starych panien.
— Nie mówię, generale, że siostra będzie starą panną. Dosyć już, że jeden z członków rodziny de Montrevel wywołał twe niezadowolenie.
— Więc cóż mi tu gadasz?
— Mówię, że może zapytamy się siostrę mą o jej zdanie.
— Czyżby się zakochała już, tam na prowincyi?
— Nie chcę zaprzeczać. Bo opuściłem ją wesołą, zdrową, a znalazłem po powrocie bladą i smutną. Muszę dojść przyczyny... Pomówimy o tem.
— Tak, po powrocie z Vandei.
— Więc mam jechać da Vandei?
— Czy nie chcesz?
— Ależ co znowu!
— No, to pojedziesz do Wandei.
— A kiedy?
— Nic pilnego. Jutro rano...
— Doskonale! Mogę i prędzej. Ale co mam tam robić?
— Rzecz bardzo ważną, Rolandzie.
— Chyba nie żadna misya dyplomatyczna?
— Owszem. Misya dyplomatyczna, którą jednak spełnić może nie dyplomata.
— Wybornie nadaję się do tego. Tylko ponieważ nie jestem dyplomatą, muszę mieć dokładne instrukcye.
— Będziesz je miał. Czy widzisz tę mapę?
— Widzę — odparł Roland. — Ale to jest mapa Piemontu.
— Tak, Piemontu.
— Więc chodzi o Włochy?
— Ciągle o Włochy.
— Zdawało mi się, że o Wandeję?
— Ubocznie.
— Więc, generale, posyłasz mnie do Wandei, a sam wyruszasz do Włoch?
— Nie, uspokój się.
— To dobrze. Uprzedzam, że w przeciwnym razie uciekam i przyłączam się do ciebie, generale.
— Pozwalam. Ale powróćmy do Mélasa.
— Przepraszam, generale. Po raz pierwszy słyszę to nazwisko.
— Tak, ale ja oddawna o niem myślę. Czy wiesz, gdzie pobiję Mélasa?
— Tam, gdzie się z nim spotkasz, generale.
Bonaparte zaśmiał się.
— Chodź tu — zwrócił się do Rolanda. — Popatrz-no. Tutaj pobiję Mélasa.
— Koło Aleksandryi?
— O dwie, trzy mile. W Aleksandryi są jego magazyny, szpitale, składy broni. Nie może się stąd oddalić. Muszę poprowadzić wielką grę, inaczej pokoju nie będę miał. Przejdę przez Alpy — tutaj wskazał na górę Sw. Bernarda — spadam na Mélasa w chwili, gdy się tego najmniej spodziewa, i zbijam go na kwaśne jabłko.
— Jestem o to spokojny.
— Ale rozumiesz, że, bym mógł spokojnie wyruszyć do Włoch, nie mogę za sobą zostawiać Wandei.
— A! o to chodzi!... Więc posyłasz mnie, generale, do Wandei, abym ją uśmierzył.
— Ten młodzieniec opowiedział mi bardzo poważne rzeczy o Wandei. Wandejczycy — to dzielni żołnierze, którymi dowodzą dobre głowy. Jest między nimi Jerzy Cadoudal... Chcę mu dać pułk, ale odmawia.
— Grymaśny.
— Ale nie wie on o jednej rzeczy.
— Kto? Cadoudal?
— Cadoudal. Nie wie, że ksiądz Bernier zrobił mi propozycye.
— Ksiądz Bernier?
— Tak.
— A któż to taki ten ksiądz Bernier?
— Syn chłopa z Anjou. Może on mieć dzisiaj 33-34 lata; był proboszczem w Saint-Laud w Angers w chwili rewolucyi. Odmówił przysięgi i przyłączył się do Wandejczyków. Kilkakrotnie uśmierzano Wandeję, kilka razy sądzono, że zamarła. Lecz mylono się. Wandeję uśmierzono, ale ksiądz Bernier nie podpisał pokoju. Ale Wandea była niewdzięczna względem niego. Ksiądz chciał zostać agentem generalnym przy wszystkich wojskach królewskich. Stofflet doradził nominacyę hr. Colberta de Maulevrier, jego kolatora. O godzinie drugiej rano narada się skończyła i ksiądz Bernier znikł. Co robił w tę noc, Bóg jeden wie. O godzinie czwartej rano oddział wojsk republikańskich otoczył chałupę, w której nocował Stofflet. Wzięty do niewoli, ścięty został w Angers... Nazajutrz rano dowództwo objął d’Autichamp i tegoż dnia mianował księdza Bernier agentem generalnym... Rozumiesz teraz?
— Doskonale.
— Otóż ten ksiądz Bernier robi mi propozycye.
— Panu, generałowi Bonaparte, pierwszemu konsulowi? I przyjmujesz, generale, jego propozycye?
— Tak, Rolandzie. Niech Wandeja uspokoi się, a otworzę jej kościoły, przywrócę jej księży.
— A jeśli zaczną śpiewać „Dominę, salvum fac regem“?
— Lepiej, żeby to śpiewali, niż nic. Bóg jest wszechmocny. On zdecyduje. Czy misya ta przypada ci do smaku?
— Najzupełniej.
— No to masz tu list do generała Hédouville. On będzie układał się z księdzem Bernier, jako dowódca armii zachodniej. Ale będziesz obecny przy wszystkich naradach: on będzie tylko powtarzał moje słowa, ty będziesz moją myślą. A teraz jedź jak najprędzej. Im prędzej powrócisz, tem prędzej pobiję Mélasa.
— Generale, chcę tylko napisać do matki.
— A gdzie ma się zatrzymać?
— W hotelu Ambasadorów.
— Kiedy przyjedzie?
— 23 albo 24-go z rana.
— Staje w hotelu Ambasadorów?
— Tak, generale.
— Wszystko biorę na siebie.
— Jakto! wszystko?
— No, tak. Matka twoja nie może mieszkać w hotelu.
— A gdzież ma mieszkać?
— U przyjaciół.
— Nie zna nikogo w Paryżu.
— Przepraszam cię, Rolandzie. Zna obywatela Bonapartego, pierwszego konsula, i obywatelkę Józefinę, jego żonę.
— Chyba, generale, nie ulokujesz matki mej w Luksemburgu?
— Nie, ale przy ulicy Zwycięstwa.
— Och, generale!
— No, no, to postanowione. Jedź i wracaj jak najprędzej.
Roland pochwycił rękę pierwszego konsula, by ją ucałować; ale Bonaparte przyciągnął go do siebie i rzekł:
— Uściśnij mnie, drogi Rolandzie, i pomyślnej drogi.
W dwie godziny później Roland jechał w ekstrapoczcie drogą, wiodącą do Orleanu.
Nazajutrz, o godzinie dziewiątej rano, wjeżdżał do Nantes po trzydziestu trzech godzinach podróży.


VIII.
Dyliżans genewski.

O tej samej mniej więcej godzinie, kiedy Roland wjeżdżał do Nantes, ciężko naładowany dyliżans zatrzymywał się przed oberżą pod Złotym Krzyżem, na środku ulicy głównej w Châtillon-sur-Seine.
Zaledwie dyliżans stanął, pocztylion zeskoczył na ziemię i otworzył drzwiczki.
Z otwartego pojazdu zaczęli wysiadać podróżni.
Ci podróżni, łącznie z podróżniczkami, dosięgali ogółem cyfry siedmiu osób.
W jednym przedziale byli trzej mężczyźni, dwie kobiety i niemowlę.
W drugim — matka i syn.
Owi trzej mężczyźni byli to: lekarz z Troyes, zegarmistrz a Genewy i architekt z Bourgu.
Z dwóch kobiet jedna była pokojówką, która jechała do pani swojej do Paryża, druga mamką, która odwoziła rodzicom odkarmione dziecko.
Matka, która jechała z synem, była kobietą lat około czterdziestu i zachowała ślady wielkiej urody, syn zaś — dzieckiem, mogącem mieć lat jedenaście do dwunastu.
Śniadanie przygotowane było, jak zwykle, w wielkiej sali hotelowej; jedno z tych śniadań, którego konduktor, niewątpliwie za porozumieniem z gospodarzem, nie pozwolił nigdy dokończyć podróżnym.
Kobieta i mamka, wysiadłszy, podążyły do piekarza, gdzie każda kupiła bocheneczek ciepłego jeszcze Chleba, do którego mamka dołączyła jeszcze kiełbasę z czosnkiem, poczem obie powróciły do dyliżansu, gdzie zabrały się spokojnie do spożycia śniadania, oszczędzając sobie w ten sposób kosztów śniadania w oberży, przekraczających niewątpliwie ich budżet.
Lekarz, architekt, zegarmistrz, matka i syn weszli do oberży i, ogrzawszy się śpiesznie w przejściu mimo wielkiego pieca kuchennego, weszli do jadalni i zasiedli do stołu.
Matka zadowoliła się filiżanką kawy ze śmietanką i owocami.
Chłopiec, uradowany możnością stwierdzenia, przez apetyt przynajmniej, że jest mężczyzną, zabrał się odważnie do zimnych potraw mięsnych.
Pierwsza chwila została, jak zawsze, poświęcona zaspokojeniu głodu.
Zegarmistrz z Genewy przemówił pierwszy.
— Dalibóg, obywatelu — rzekł (w miejscach publicznych mieniono się zawsze jeszcze wzajemnie obywatelem) — wyznaję szczerze, że, ujrzawszy dzisiaj rano świt, nie byłem bynajmniej zmartwiony.
— Pan nie sypia w powozie? — spytał lekarz.
— Owszem, panie — odparł współrodak Jana Jakóba — zazwyczaj śpię jednym tchem; ale niepokój był tym razem silniejszy od zmęczenia.
— Pan obawiał się, że dyliżans się przewróci? — spytał architekt.
— Nie, mam szczęście pod tym względem i zdaje mi się, że wystarczy, żebym siedział w powozie, by stal się niewywrotny; nie, nie to było powodem mego niepokoju.
— Cóż więc takiego? — spytał lekarz.
— Bo to tam, w Genewie, mówią, że drogi we Francyi nie są pewne.
— To zależy — rzekł architekt.
— A!... to zależy — powtórzył zegarmistrz.
— Tak — ciągnął dalej architekt — naprzykład, gdybyśmy wieźli ze sobą pieniądze rządowe, moglibyśmy być pewni, że zostaniemy zatrzymani w drodze, albo raczej bylibyśmy już zatrzymani.
— Tak pan sądzi? — spytał zegarmistrz.
— To nieuniknione; nie wiem, jakich sposobów używają ci hultaje, towarzysze Jehudy, ale są zawsze doskonale poinformowani; nie chybią ani razu.
Lekarz skinął głową potakująco.
— A!... więc i pan — spytał zegarmistrz lekarza — i pan również jest tego zdania?
— Najzupełniej.
— I, wiedząc, że są w dyliżansie pieniądze rządowe, wsiadłby pan do pojazdu, popełniłby pan tę nieostrożność?
— Wyznaję — odparł lekarz — że zastanowiłbym się dobrze.
— A pan? — pytał dalej zegarmistrz architekta.
— O! ja — odrzekł ten — ponieważ jestem wezwany w sprawie bardzo pilnej, przeto pojechałbym mimo wszystko.
— Mam wielką ochotę — mówił zegarmistrz — kazać przynieść tu moją walizę i moje ubranie i poczekać na dyliżans jutrzejszy; mam bowiem w tych skrzyniach zegarków za dwadzieścia tysięcy franków; udało nam się dzisiaj, ale nie należy narażać Pana Boga na pokusy.
— Czy pan nie słyszał — wtrąciła się matka do rozmowy — że bylibyśmy narażeni na niebezpieczeństwo — tak przynajmniej mówią ci panowie — jedynie wtedy, gdybyśmy wieźli ze sobą pieniądze rządowe?
— Otóż właśnie — odparł zegarmistrz, patrząc dokoła z niepokojem — mamy je w dyliżansie!
Matka pobladła zlekka, patrząc na syna: każda matka obawia się najpierw o dziecko a potem o siebie.
— Jakto! przewozimy pieniądze rządowe? — zawołali jednocześnie i w różnym stopniu wzruszonym głosem lekarz i architekt. — Czy pan jest pewien tego, co pan mówi?
— Najzupełniej pewien.
— W takim razie powinien pan był powiedzieć nam to wcześniej, albo, mówiąc teraz, powiedzieć po cichu.
— Ale — odezwał się znów lekarz — pan nie jest może pewien tego, co mówi?
— A może pan sobie tylko żartuje? — dodał architekt.
— Niechaj mnie Bóg uchowa! — Genewczycy bardzo lubią żartować — wtrącił lekarz.
— Panie — rzekł Genewczyk, bardzo dotknięty tem, że ktoś mógł pomyśleć, iż lubi żartować — widziałem, jak ładowano.
— Co?
— Pieniądze.
— A dużo ich jest?
— Widziałem sporo worków.
— Ależ skąd pochodzą te pieniądze?
— Pochodzą ze skarbca niedźwiedzi berneńskich. Panowie wiedzą chyba, że niedźwiedzie berneńskie miewały do pięćdziesięciu tysięcy liwrów renty.
Lekarz parsknął śmiechem.
— Stanowczo — rzekł — pan nas straszy.
— Panowie — rzekł zegarmistrz — daję wam słowo honoru...
— Wsiadać, panowie! — zawołał konduktor, otwierając drzwi — wsiadać! jesteśmy spóźnieni o trzy kwadranse.
— Chwilę, konduktorze, chwalę — rzekł architekt — naradzamy się.
— Nad czem?
— Zamknij-że drzwi, konduktorze, i pójdź tutaj.
— Napij się z nami kieliszek wina, konduktorze.
— Z przyjemnością, panowie — odparł konduktor kieliszka wina nikt nie odrzuca.
Konduktor wyciągnął kieliszek; trzej podróżni trącili się z nim.
W chwili, gdy ponosił kieliszek do ust, lekarz powstrzymał mu rękę.
— Słuchaj, konduktorze, powiedz szczerze, czy to prawda?
— Co? To, co mówi ten pan.
I wskazał Genewczyka.
— Pan Feraud?
— Nie wiem, czy pan nazywa się Feraud.
— Tak jest, panie, to moje nazwisko, do usług — rzekł Genewczyk, składając ukłon. — Feraud i spółka, zegarmistrze, ulica du Rempart, Nr. 6, w Genewie.
— Panowie! — zawołał konduktor — wsiadać!
— Ale pan nie daje nam odpowiedzi.
— Jaką, u dyabła, mam panom dać odpowiedź? Przecież mnie o nic nie pytacie.
— Przeciwnie, pytamy, czy to prawda, że pan w swoim dyliżansie wiezie znaczną sumę, stanowiącą własność rządu francuskiego?
— Gaduła! — rzekł konduktor do zegarmistrza — to pan się wygadał.
— Trudno, kochany panie...
— Dalej, panowie, wsiadać!
— Ale bo, zanim wsiądziemy, chcielibyśmy wiedzieć...
— Co? czy mam pieniądze rządowe? Tak, mam; a teraz, jeśli nas zaaresztują, nie piśnijcie ani słówka, a wszystko minie jak najlepiej.
— Jesteś pan pewien?
— Pozwólcie mnie załatwić sprawę z tymi panami.
— Co pan pocznie, jeśli pana zaaresztują? — zapytał lekarz architekta.
— A no, usłucha na rady konduktora.
— I postąpi pan najmądrzej — odezwał się ten.
— Zachowam się tedy spokojnie — rzekł architekt.
— I ja również — powiedział zegarmistrz.
— Dalej, panowie, wsiadać! śpieszmy się!
Chłopiec słuchał całej tej rozmowy z brwią zmarszczoną, z zębami zaciśniętymi.
— Już ja wiem, co ja zrobię — odezwał się wreszcie do matki — jeśli nas zatrzymają w drodze.
— No co? — spytała matka.
— Zobaczysz.
— Co to dziecko mówi? — spytał zegarmistrz.
— Mówię, że jesteście wszyscy tchórzami — odparło dziecko bez wahania.
— Edwardzie! — zawołała matka — a to co takiego?
— A ja chciałbym, żeby zatrzymano dyliżans — rzekło dziecko z okiem roziskrzonem stanowczą wolą.
— Panowie, panowie, wsiadać, na miłość boską! — krzyknął po raz ostatni konduktor.
— Konduktorze — rzekł lekarz — przypuszczam, że nie masz broni.
— Owszem, mam pistolety.
— Nieszczęśliwy!
Konduktor pochylił się nad jego uchem i rzekł po cichu:
— Bądź spokojny, doktorze; są tylko prochem nabite.
— Doskonale.
I zamknął drzwiczki wewnętrzne dyliżansu.
— Dalej, pocztylionie, w drogę!
Pocztylion zaciął konie, ciężki wehikuł zachwiał się, a konduktor zatrzasnął drzwiczki zewnętrzne.
— Nie wsiadasz z nami, panie konduktorze? — spytała matka.
— Dziękuję pani — odparł konduktor — mam zajęcie na górze, na imperyalu.
Poczem, przechodząc mimo okna:
— Niech pani uważa — rzekł — żeby pan Edward nie ruszał pistoletów, które są w torbie, mógłby się zranić.
— A to dobre! — rzekło dziecko — jakgdyby się nigdy nie miało do czynienia z pistoletami; mam daleko ładniejsze, niż pańskie, sprowadził mi je z Anglii mój przyjaciel, sir John; nie prawda, mamo?
— Mniejsza o to — rzekła pani de Montrevel. — Proszę cię, Edwardzie, żebyś nic nie ruszał.
— O! bądź spokojna, mateczko.
Półgłosem wszakże powtórzył:
— A jednak, jeśli towarzysze Jehudy na nas napadną, już ja wiem, co zrobię.
Dyliżans ruszył z miejsca i potoczył się ciężko drogą ku Paryżowi.
Było to w jeden z owych pięknych dni zimowych, które mniemającym, że. przyroda umarła, wykazują dowodnie, iż przyroda nie umiera, lecz śpi tylko. Człowiek, który żyje lat siedemdziesiąt albo osiemdziesiąt, miewa w ciągu swojego długiego życia noce, trwające dziesięć do dwunastu godzin, i skarży się, że długość jego nocy skraca jeszcze krótkość dni jego; przyroda, której istnienie jest bez końca, drzewa, których życie trwa lat tysiące, miewają sny pięciomiesięczne, a te sny są dla nas zimami, dla nich zaś nocami jedynie.
Poeci opiewają w zawistnych wierszach swoich nieśmiertelność przyrody, która umiera co jesień i z każdą wiosną zmartwychpowstaje; poeci się mylą: przyroda nie umiera co jesień, tylko zasypia; przyroda nie zmartwychpowstaje z każdą wiosną, tylko się budzi. W dniu, w którym nasza kula ziemska umrze istotnie, będzie martwa zupełnie, a wówczas potoczy się w przestrzeń lub runie w przepaście chaosu, nieruchoma, milcząca, samotna, bez drzew, bez kwiatów, bez zieleni, bez poetów.
Otóż, w ów piękny dzień 23 lutego r. 1800, uśpiona przyroda snuła wiosenne marzenia; w jaskrawym, radosnym niemal blasku słonecznym na trawie podwójnego rowu, ciągnącego się wzdłuż całej drogi, iskrzyły się owe zwodne perły szronu, które topnieją w palcach dzieci i radują oko rolnika, gdy drżą na czubkach jego zbóż, wysuwających się odważnie z łona ziemi.
Pasażerowie otworzyli okna dyliżansu, by wpuścić ten przedwczesny uśmiech Boga i mówili do promienia tak długo nieobecnego: Bądź pozdrowiony, podróżniku, mniemaliśmy, żeś zginął w głębiach chmur zachodu lub zatonął w burzliwych falach oceanu.
Nagle, w godzinę mniej więcej po wyjeździe z Châtillon, przybywszy nad odnogę rzeki, pojazd zatrzymał się nagle bez widocznej przeszkody; zbliżali się tylko czterej jeźdźcy stępa, a jeden z nich, ten, który jechał o kilka kroków przed innymi, skinął ręką na pocztyliona, by się zatrzymał.
Pocztyłion usłuchał.
— Mamo — zawołał Edwardek, który, pomimo przestróg pani de Montrevel, wyglądał przez otwarte okno — ach, mamo, jakie cudne konie! Ale dlaczego ci jeźdźcy są w maskach? przecież to nie karnawał.
Pani de Montrevel siedziała pogrążona w marzeniach; każda kobieta zawsze marzy potrosze: młoda o przyszłości, stara o przeszłości.

Skinął ręką na pocztyliona, by się zatrzymał.

Ocknęła się z zadumy, wysunęła z kolei głowę z dyliżansu i wydała okrzyk.
Edward odwrócił się żywo.
— Co ci się stało, matko? — zapytał.
Pani de Montrevel, blednąc i nie odpowiadając mu, pochwyciła go w objęcia.
Z wnętrza dyliżansu odezwały się okrzyki trwogi.
— Ależ co się stało? — pytał Edwardek, usiłując wyzwolić się z więzów, jakie, w postaci ramion matki, oplotły jego szyję.
— Stało się, mój mały — rzekł głosem, pełnym słodyczy, jeden z zamaskowanych mężczyzn, wsuwając głowę przez okno do dyliżansu że mamy do załatwienia z konduktorem rachunek, który zupełnie nie obchodzi podróżnych; powiedz czcigodnej matce swojej, żeby zechciała przyjąć wyrazy naszego najwyższego szacunku i żeby nie zwracała na nas najmniejszej uwagi, jakgdyby nas nie było.
Poczem, wchodząc do wnętrza:
— Sługa wasz, panowie — dodał — nie obawiajcie się niczego dla waszych sakiewek lub dla waszych klejnotów i uspokójcie mamkę; nie przybyliśmy tutaj po to, żeby zwarzyć jej mleko.
Poczem odezwał się do konduktora:
— Ojcze Hieronimie, mamy sto tysięcy franków na imperyalu i w kufrach, nieprawda?
— Panowie, przysięgam...
— Pieniądze są własnością rządu, należą do skarbca niedźwiedzi berneńskich; siedemdziesiąt tysięcy franków jest w złocie, reszta w srebrze; srebro znajduje się na górze, na dyliżansie, złoto w kufrze, wewnątrz, pod siedzeniem; czy tak, czy jesteśmy dobrze poinformowani?
Na słowa w kufrze wewnątrz pod siedzeniem, pani de Montreval wydała drugi okrzyk trwogi; znajdzie się zatem w zetknięciu bezpośredniem z tymi mężczyznami, którzy, mimo swej grzeczności, budzili w niej głęboką trwogę.
— Ależ co ci jest, matko? co ci jest? — zapytało dziecko niecierpliwie.
— Cicho bądź, Edwardzie, cicho bądź.
— Dlaczego mam być cicho?
— Czyż nie rozumiesz?
— Nie.
— Dyliżans jest zatrzymany.
— Dlaczego? ależ powiedz dlaczego!... Ach! matko, rozumiem.
— Nie, nie — rzekła pani de Montrevel — nie rozminiesz.
— Ci panowie są złodziejami.
— Strzeż się powiedzieć to głośno.
— Jakto! to nie są złodzieje? przecież zabierają pieniądze konduktora.
Istotnie, jeden z nich ładował na konia swojego worki z pieniędzmi, które konduktor zrzucał mu z imperyalu.
— Nie — odparła pani de Montrevel — nie, to nie są złodzieje.
Poczem, zniżając głos, dodała:
— To są towarzysze Jehudy.
— A więc to oni — rzekło dziecko — zamordowali mego przyjaciela, sir Johna?
I teraz dziecko pobladło silnie a oddech jego zaczął syczeć przez zaciśnięte zęby.
W tejże chwili jeden z zamaskowanych mężczyzn otworzył drzwiczki dyliżansu i z najwytworniejszą grzecznością rzekł:
— Pani hrabino, ku wielkiemu naszemu żalowi zmuszeni jesteśmy turbować panią; ale potrzebny nam, a raczej konduktorowi, kufer, który tu stoi; niechże więc pani będzie łaskawa wysiąść na chwilę; Hieronim załatwi się możliwie szybko.
Poczem, tonem żartobliwym, który nigdy nie znikał doszczętnie z tego wesołego głosu, dodał:
— Nieprawda, Hieronimie?
Hieronim z góry dyliżansu odpowiedział potwierdzająco na słowa swego interlokutora.
Ruchem instynktownym, chcąc stanąć między synem a niebezpieczeństwem, jeżeli ono istniało, pani de Montrevel wsunęła Edwarda za siebie.
Ta chwila wystarczyła dziecku do pochwycenia pistoletów konduktora.
Młodzieniec o wesołym głosie dopomógł, z największymi względami, pani de’Montrevel wysiąść, skinął na jednego z towarzyszów, żeby jej podał ramię, i zwrócił się do dyliżansu.
Ale w tej chwili rozległ się huk dwukrotny. To Edward strzelił obu rękami do towarzysza Jehudy, który znikł w obłoku dymu.
Pani de Montrevel krzyknęła i zemdlała.
Kilka krzyków, wyrażających różne uczucia, odpowiedziało na okrzyk macierzyński.
Wewnątrz dyliżansu odezwał się jeden okrzyk strachu; umówiono się, żeby nie stawiać żadnego oporu, a oto ktoś się opierał.
Trzej pozostali zamaskowani młodzieńcy wydali okrzyk zdumienia; po raz pierwszy zdarzało im się coś podobnego.
Rzucili się ku towarzyszowi, w mniemaniu, że pozostały z niego tylko szczątki.
Zastali go żywego i zdrowego, śmiejącego się do rozpuku, gdy konduktor, złożywszy dłonie, wolał:
— Panie, przysięgam, że nie było kul, zapewniam solennie, że były nabite tylko prochem.
— Do licha! — odparł młodzieniec — wszak widzę, że były nabite tylko prochem; ale dobrych chęci nie brakło... nieprawda, Edwardku?
Poczem, zwracając się do towarzyszów:
— Przyznajcie, panowie — dodał — że to rozkoszne dziecko; prawdziwy to syn swego ojca i brat swego brata; brawo, Edwardzie, będziesz kiedyś dzielnym mężczyzną.
I, pochwyciwszy chłopca w objęcia, ucałował go, mimo jego woli, w oba policzki.
Edward wyrywał się, jak szatan, uważając niewątpliwie, że pocałunek człowieka, do którego tylko co wymierzył dwukrotnie z pistoletu, jest upokarzający.
Przez ten czas jeden z trzech towarzyszów zaniósł matkę Edwarda o kilka kroków od dyliżansu i złożył ją na płaszczu nad brzegiem rowu.
Ten, który ucałował Edwarda tak serdecznie i uparcie, przez chwilę szukał wzrokiem tego towarzysza, a spostrzegłszy go, rzekł:
— Pani de Montrevel nie odzyskuje jeszcze przytomności; nie możemy pozostawić kobiety w tym stanie, panowie; konduktorze, zaopiekuj się panem Edwardem.
Oddał dziecko w ręce konduktora i zwrócił się do jednego ze swoich towarzyszów, mówiąc:
— Słuchaj-no, człowieku, pełen przezorności, czy nie masz przy sobie flakonu z solami angielskiemi, albo butelki z wodą orzeźwiającą?
— Owszem — odparł ten, do którego się zwrócił.
I wyjął z kieszeni flakon z solami angielskiemi.
— Dawaj! a teraz — rzekł młodzieniec, który, jak się zdawało, był przywódcą bandy — zakończ beze mnie z ojcem Hieronimem, a ja pójdę ratować panią de Montrevel.
A był już wielki czas istotnie na ten ratunek; omdlenie pani de Montrevel przybierało stopniowo charakter ataku nerwowego: ruchy krótkie, gwałtowne, wstrząsały całą jej postacią, a głuche krzyki wyrywały się z jej piersi.
Młodzieniec pochylił się ku niej i dał jej do wąchania sole.
Pani de Montrevel otworzyła niebawem oczy przerażone i, wołając: „Edwardzie! Edwardzie!“, mimowolnym ruchem zrzuciła maskę tego, który niósł jej pomoc.
Odsłoniła się tedy twarz młodzieńca.
A ten młodzieniec rycerski i wesoły — nasi czytelnicy poznali go już niechybnie — był to Morgan.
Pani de Montrevel osłupiała, na widok cudnych oczu błękitnych, czoła wysokiego, ust pełnych wdzięku, zębów białych, lśniących między rozchyłonemi uśmiechem wargami.
Zrozumiała, że w rękach takiego człowieka nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo i że nic złego nie mogło stać się Edwardowi.
I zwróciła się do Morgana nie jak do bandyty, który stał się przyczyną zemdlenia, lecz jak do światowca, niosącego pomoc kobiecie zemdlonej:
— O! jaki pan dobry! — zawołała.
A w tych słowach i w tonie, jakim je wypowiedziała, był cały świat wdzięczności nietylko za siebie, ale i za dziecko.
Z zalotnością szczególną, a właściwą jego rycerskiemu charakterowi, Morgan, zamiast podnieść z pośpiechem maskę i ukryć pod nią twarz, by pani de Montrevel zachowała o niej tylko wspomnienie przelotne i niejasne, Morgan ukłonem odpowiedział na komplement, napawając się przez chwilę wrażeniem, jakie wywierało jego oblicze, złożył flakon d’Assasa w ręce pani de Montrevel, poczem dopiero zawiązał znów maskę.
Pani de Montrevel zrozumiała tę delikatność młodzieńca.
— Panie — rzekła —. niech pan będzie spokojny, w jakiemkolwiek miejscu i w jakichkolwiek warunkach spotkamy się w przyszłości, będzie pan dla mnie nieznajomy.
— W takim razie — odparł Morgan — to ja powinienem podziękować pani i powiedzieć z kolei, że pani jest dobra!
— Panowie podróżni, wsiadać! zawołał konduktor zwykłym tonem i jakgdyby nic nadzwyczajnego nie zaszło.
— Czy pani już zupełnie przyszła do siebie, czy też potrzeba pani jeszcze kilku chwil wypoczynku? — spytał Morgan. — Dyliżans zaczekałby.
— Nie, panowie, to zbyteczne; dziękuję panom bardzo, jest mi już zupełnie dobrze.
Morgan podał ramię pani de Montrevel, która oparła się na niem, by powrócić i wsiąść do dyliżansu.
Konduktor usadowił już w nim Edwardka.
Gdy pani de Montrevel zajęła znów swoje miejsce, Morgan, który zawarł już pokój z matką, chciał również pogodzić się z synem.
— Bez urazy, młody bohaterze — rzekł, wyciągając rękę.
Ale dziecko cofnęło się.
— Nie podaję ręki złodziejowi, który kradnie na gościńcach.
Pani de Montrevel poruszyła się przerażona.
— Rozkoszny jest malec pani — rzekł Morgan — tylko ma przesądy.
I, kłaniając się z największą kurtuazyą:
— Szczęśliwej podróży! — dodał i zamknął drzwiczki.
— W drogę! — krzyknął konduktor.
Dyliżans zachwiał się.
— Ach, przepraszam pana! — zawołała pani de Montrevel — flakon pański! pański flakon!
— Proszę, niech go pani zachowa — odparł Morgan — jakkolwiek mam nadzieję, że pani ma się już tak dobrze, iż będzie zbyteczny.
Ale chłopiec, wyrywając flakon z rąk matki:
— Mama nie bierze podarunków od złodziejów — rzekł.
I wyrzucił flakon przez drzwiczki.
— Do dyabla! — szepnął Morgan, wzdychając, a było to pierwsze westchnienie, jakie kiedykolwiek słyszeli z ust jego towarzysze — zdaje mi się, że mam słuszność, nie oświadczając się o Amelię.
Poczem zwrócił się do towarzyszów:
— Panowie! skończone?
— Tak! — odparli jednogłośnie.
— A zatem na koń i w drogę! nie zapominajmy, że mamy być dzisiaj wieczorem o godzinie dziewiątej w Operze.
I, wskoczywszy na siodło, pierwszy przesadził rów, poczem, bez chwili wahania, przepłynął rzekę w bród.
Przybywszy na brzeg przeciwny, d’Assas zapytał Morgana.
— Powiedz-no, nie spadła ci przypadkiem maska?
— Owszem; ale tylko pani de Montrevel widziała moją twarz.
— Hm! — rzekł d’Assas — byłoby lepiej, żeby jej nikt nie był widział.
I wszyscy czterej, puściwszy konie galopem, znikli na polach w stronie Chaource.


IX.
Raport obywatela Fouche’go.

Gdy pani de Montrevel przybyła nazajutrz około godziny jedenastej rano do hotelu „Ambasadorów“, ku wielkiemu swojemu zdumieniu zastała, zamiast Rolanda, nieznajomego, który na nią czekał.
Nieznajomy ten zbliżył się do niej.
— Czy pani jest wdową po generale de Montreal? — zapytał.
— Tak jest, panie — odparła pani de Montrevel, coraz bardziej zdziwiona.
— I szuka pani swego syna?
— Istotnie, i nie rozumiem wobec listu, jaki do mnie napisał...
— Człowiek strzela, a pierwszy konsul kule nosi — odparł, śmiejąc się, nieznajomy. — Pierwszy konsul rozporządził synem pani na dni kilka i przysłał mnie, żebym w jego zastępstwie panią powitał.
Pani de Montrevel złożyła ukłon.
— A mam zaszczyt mówić z...? — zapytała.
— Z obywatelem Fauveletem de Bourrienne’m, jego pierwszym sekretarzem.
— Zechce pan podziękować w mojem imieniu pierwszemu konsulowi — odpowiedziała pani de Montrevel — i wyrazić mu łaskawie mój głęboki żal, że nie mogę mu podziękować sama.
— Ależ nic łatwiejszego, szanowna pani.
— Jakto?
— Pierwszy konsul rozkazał mi, bym panią przyprowadził do Luksemburgu.
— Mnie?
— Panią i syna.
— Ach! zobaczę generała Bonapartego, zobaczę generała Bonapartego — zawołał chłopiec — co za szczęście!
I zaczął skakać z radości, klaszcząc w dłonie.
— Spokojnie, spokojnie, Edwardzie! — strofowała pani de Montrevel.
Poczem, zwracając się do Bourrienne’a:
— Niech mu pan wybaczy — rzekła — to dzikus z gór Jury.
Bourrienne wyciągnął rękę do chłopca.
— Jestem przyjacielem twojego brata — rzekł czy zechcesz mnie ucałować?
— Z największą chęcią, panie — odparł Edward — bo pan nie jest złodziejem.
— Nie, nie. mam nadzieję odparł, śmiejąc się, sekretarz.
— Proszę ponownie, żeby mu pan wybaczył, ale zostaliśmy przyaresztowani w drodze.
— Jakto, przyaresztowani?
— Tak.
— Przez złodziei?
— Niezupełnie.
— Proszę pana — spytał Edward — czy ludzie, którzy zabierają pieniądze innych, nie są złodziejami?
— Na ogół, drogie dziecko, tak ich nazywają.
— A widzisz, mamo!
— Edwardzie, cicho bądź, proszę cię bardzo.
Bourrienne rzucił spojrzenie na panią de Montrevel i z wyrazu jej twarzy wywnioskował, że przedmiot rozmowy był jej niemiły; nie nalegał więc dłużej.
— Ośmielam się przypomnieć pani — rzekł — że otrzymałem rozkaz zaprowadzenia pani do Luksemburgu, jak miałem już zaszczyt pani oznajmić, i dodaję, że czeka tam na panią pani Bonaparte.
— Poproszę pana zatem tylko o czas na zmianę sukni i ubranie Edwarda.
— A jak długo będzie to trwało? Czy pół godziny wydaje się panu za dużo?
— O! nie, a gdyby pół godziny wystarczyło pani, uważałbym, że to żądanie jest bardzo rozsądne.
— Niech pan będzie spokojny, wystarczy.
— W takim razie — rzekł sekretarz, składając ukłon — idę jeszcze coś załatwić i wracam za pół godziny, gotów na rozkazy pani.
— Dziękuję panu.
— Proszę mi nie brać za złe, jeśli będę punktualny.
— Nie każę panu czekać.
Bourrienne wyszedł.
Pani de Montrevel ubrała najpierw Edwarda, następnie siebie i, gdy Bourrienne zjawił się ponownie, była już gotowa od pięciu minut.
— Niech się pan strzeże — rzekł Bourrienne z uśmiechem — żebym nie zawiadomił pierwszego konsula o jej punktualności.
— Cóżby mi groziło w takim razie?
— Mógłby panią zatrzymać przy sobie, jako wzór punktualności dla pani Bonaparte.
— O! kreolkom trzeba niejedno przebaczyć.
— Ale wszak i pani jest kreolką, jeżeli się nie mylę.
— Pani Bonaparte — odrzekła, śmiejąc się, pani de Montrevel — widuje męża swojego codziennie, gdy ja ujrzę teraz konsula po raz pierwszy.
— Idźmy, idźmy już, matko! — wołał Edward.
Sekretarz się usunął, by pozwolić przejść pani de Montrevel.
W kwadrans później byli w Luksemburgu.
Bonaparte zajmował w małym Luksemburgu apartament parterowy na prawo; Józefina miała swoją sypialnię i swój buduar na pierwszem piętrze; z gabinetu pierwszego konsula do niej prowadził korytarz.
Była uprzedzona o wizycie, gdyż na widok pani de Montrevel otworzyła jej ramiona, jak przyjaciółce.
Pani de Montrevel, w postawie, pełnej szacunku, zatrzymała się przy drzwiach.
— Proszę, proszę, niechże pani się zbliży! — rzekła Józefina — znam panią nie od dzisiaj, ale od dnia, w którym poznałam pani zacnego i nieocenionego Rolanda. Czy pani wie, co mi zapewnia spokój, gdy Bonaparte mnie opuszcza? Świadomość, że Roland mu towarzyszy, bo gdy Roland jest przy nim, wiem, że żadne nieszczęście spotkać go nie może... I cóż, nie zechce mnie pani uścisnąć?
Pani de Montrevel była zmieszana taką niespodziewaną łaską.
— Jesteśmy rodaczkami, nieprawda? — ciągnęła dalej. — Przypominam sobie doskonale pana de la Clémenciere’a, który miał taki piękny ogród i takie przepyszne owoce! Przypominam sobie, że widziałam tam raz cudną młodą dziewczynę, która wydawała się królową tego ogrodu. Pani bardzo młodo wyszła zamąż?
— W czternastym roku życia.
— Inaczej nie mogłaby pani mieć syna w wieku! Rolanda; ależ, niechże pani siada!
Usiadła sama, dając znak pani de Montrevel, żeby zajęła miejsce przy niej.
— A ten śliczny chłopczyk — mówiła dalej, wskazując Edwarda — to również syn pani?...
Westchnęła.
— Bóg okazał się hojny dla pani — rzekła po chwili — a skoro spełnia wszystko, czego pani tylko może zapragnąć, powinnaby pani pomodlić się prośbą, żeby i mnie zesłał syna.
Z zazdrością przycisnęła usta do czoła Edwarda.
— Mój mąż będzie uszczęśliwiony odwiedzinami pani. On tak kocha syna pani! To też nie do mnie byliby najpierw zaprowadzili panią, gdyby nie to, że jest u niego minister policyi... Zresztą — dodała ze śmiechem przybywa pani w niezbyt dobrej chwili; jest wściekły!
— O! — zawołała pani de Montrevel, niemal przestraszona — gdyby tak było, wolałabym zaczekać.
— Nie, nie! przeciwnie, widok pani uspokoi go; nie wiem, co się stało; zdaje się, że zatrzymują i ograbiają dyliżanse, jak w odludnym lesie, w biały dzień, na gościńcach. Niech się Fouché ostro trzyma, jeśli się to powtórzy.
Pani de Montrevel chciała odpowiedzieć, ale w tejże chwili drzwi się otworzyły i ukazał się woźny.
— Pierwszy konsul oczekuje pani de Montrevel — rzekł.
— Niech pani idzie, niech pani idzie — rzekła Józefina. — Czas jest taki drogi dla Bonapartego, że on sam stał się prawie równie niecierpliwy, jak Ludwik XIV, który nie miał nic do roboty. Nie lubi czekać.
Pani de Montrevel wstała z pośpiechem i chciała zabrać syna.
— Nie — rzekła Józefina — niech mi pani to śliczne dziecko zostawi; zatrzymujemy panią na obiad; Bonaparte zobaczy chłopca o szóstej; zresztą, jeżeli go widzieć zechce, przyśle po niego; narazie jestem jego drugą mamą. A teraz, co poczniemy, żeby cię zabawić.
— Pierwszy konsul ma pewnie piękną broń, nieprawda? — rzekło dziecko.
— Tak, bardzo piękną. A więc pokażemy ci broń pierwszego konsula.
Józefina wyszła jednemi drzwiami, zabierając dziecko, a pani de Montrevel drugiemi, idąc za woźnym.
Po drodze hrabina spotkała blondyna o twarzy bladej, o oku przygasłem; spojrzał na nią z niepokojem, który, zdawało się, nie opuszczał go nigdy.
Pani de Montrevel przez chwilę śledziła go wzrokiem z pewną ciekawością; Fouché, w owej epoce, miał już smutną sławę.
W tejże chwili otworzyły się drzwi gabinetu Bonapartego i w szparze zarysowała się jego głowa.
Ujrzał panią de Montrevel.
— Pani de Montrevel — rzekł — proszę, proszę! Pani de Montrevel przyśpieszyła kroku i weszła do gabinetu.
— Kazałem pani czekać — rzekł Bonaparte, zamykając drzwi za sobą — zupełnie wbrew mojej woli; musiałem zmyć głowę Fouché’mu. Wszak pani wie, że jestem bardzo zadowolony z Rolanda i że zamierzam mianować go lada dzień generałem. O której godzinie przyjechała pani?
— Przed chwilą, generale.
— Skąd pani przybywa? Roland powiedział mi, ale zapomniałem.
— ZBourgu.
— Którą drogą?
— Drogą z Szampanii.
— Drogą z Szampanii! a więc pani była w Châtillonie, gdy...?
— Wczoraj rano o godzinie dziewiątej.
— W takim razie musiała pani coś słyszeć o przyaresztowaniu dyliżansu?
— Generale....
— Tak, przyaresztowano dyliżans o godzinie dziesiątej rano, między Châtillonem a Bar-sur-Seine.
— Generale, to był nasz dyliżans.
— Jakto, „nasz“?
— Tak.
— Pani jechała dyliżansem, który zatrzymano?
— Tak jest.
— A!... będę zatem miał szczegóły dokładne! Proszę mi wybaczyć, ale pani rozumie, że chciałbym dobrze wiedzieć, nieprawda? W kraju cywilizowanym, którego pierwszym urzędnikiem jest generał Bonaparte, nie zatrzymuje się bezkarnie dyliżansu na gościńcu, w biały dzień, albo...
— Generale, nie mogę powiedzieć nic więcej nad to, że ci, którzy zatrzymali dyliżans, byli konno i zamaskowani.
— Ilu ich było?
— Czterech.
— Ilu było mężczyzn w dyliżansie?
— Czterech rażem z konduktorem.
— I nie bronili się?
— Nie, generale.
— Raport policyi donosi wszakże, iż dano dwa wystrzały z pistoletu.
— Tak, generale; ale te dwa strzały z pistoletu...
— To co?
— Dał mój syn.
— Syn pani! ależ pani syn jest w Wandei.
— Roland, tak; ale Edward jest ze mną.
— Edward! co to jest Edward?
— Brat Rolanda.
— Mówił mi o nim; ależ to dziecko!
— Nie ma jeszcze lat dwunastu, generale.
— I to on dał te dwa strzały z pistoletu?
— Tak, generale.
— Dlaczego nie przyprowadziła mi go pani?
— Jest ze mną.
— Gdzie?
— Zostawiłam go u pani Bonaparte.
Bonaparte zadzwonił, poczem wszedł woźny.
— Powiedz Józefinie, żeby przyszła z dzieckiem.
Poczem, chodząc po gabinecie:
— Czterech mężczyzn — szeptał — i dziecko daje im przykład odwagi! I ani jeden z tych bandytów nie został zraniony?
— Nie było kul w pistoletach.
— Jakto, nie było kul?
— Nie: pistolety należały do konduktora, który był o tyle ostrożny, że nabił je tylko prochem.
— Dobrze, dowiemy się jego nazwiska.
W tejże, chwili drzwi się otworzyły i ukazała się pani Bonaparte, trzymająca chłopca za rękę.
— Pójdź tutaj — rzekł Bonaparte do dziecka.
Edward zbliżył się bez wahania i złożył ukłon wojskowy.
— A więc to ty strzelasz z pistoletu do złodziei?
— Widzisz, mamo, że to złodzieje? — przerwał chłopiec.
— Naturalnie, że to złodzieje; niechby mi kto zaprzeczył! Słowem, to ty strzelasz z pistoletu do złodziei, gdy mężczyźni się boją?
— Tak, to ja, generale; ale na nieszczęście, ten tchórz konduktor nabił swoje pistolety tylko prochem; inaczej byłbym zabił przywódcę.
— A więc ty się nie bałeś?
— Ja? nie — odparło dziecko — ja się nigdy nie boję.
— Powinnaby pani nosić imię Kornelii — rzekł Bonaparte, zwracając się ku pani de Montrevel, opartej na ramieniu Józefiny.
Poczem rzekł do dziecka:
— To dobrze, zaopiekujemy się tobą; czem chcesz być?
— Najpierw żołnierzem.
— Jakto, najpierw?
— Tak; a później pułkownikiem, jak mój brat, i generałem, jak mój ojciec.
— Nie będzie to zatem moja wina, jeżeli nim nie zostaniesz — rzekł pierwszy konsul.
— Ani moja — odparło dziecko.
— Edwardzie! — zawołała pani de Montrevel przestraszona.
— Nie zechce pani chyba strofować go za to, że dał dobrą odpowiedź?
Wziął chłopca, podniósł do wysokości swojej twarzy i ucałował go.
— Zje pani obiad z nami — rzekł — a wieczorem Bourrienne, który był u pani w hotelu, zainstaluje panią przy ulicy de la Victoire, gdzie pozostanie pani do powrotu Rolanda, który poszuka pani mieszkania według własnego upodobania. Edward wstąpi do szkoły wojskowej[1], a ja wydam zamąż córkę pani.
— Generale!
— To już ułożone z Rolandem.
Poczem zwrócił się do Józefiny:
— Zabierz panią de Montrevel i postaraj się, żeby się nie znudziła. Pani de Montrevel, jeżeli przyjaciółka pani — Bonaparte powiedział te słowa z naciskiem — zechce wejść do modniarki, niech pani nie pozwoli; nie brak jej chyba kapeluszy: w ubiegłym miesiącu kupiła trzydzieści osiem.
I, wymierzywszy lekki, przyjazny policzek Edwardowi, pożegnał obie kobiety ruchem ręki.


X.
Syn młynarza.

Powiedzieliśmy już, że w chwili, w której Morgan i jego towarzysze zatrzymywali dyliżans genewski, między Bar-sur-Seine i Châtillonem, Roland wjeżdżał do Nantes. Jeśli chcemy wiedzieć wynik jego posłannictwa, nie należy śledzić go krok w krok, po omacku, śród tajemnicy, jaką ksiądz Bernier otaczał swoje ambitne pragnienia, lecz dogonić go w wiosce Muzillac, położonej między Ambonem i Guernic’iem, o dwie mile powyżej małej zatoki, do której wpada rzeka Vilaine.
Tam znajdujemy się w sercu Morbihanu, czyli w miejscu, gdzie zrodziła się szuanerya; w pobliżu Lavalu, na folwarku des Poiriers, zrodzili się z Piotra Cotterau i Janiny Moyné czterej bracia Szuanie. Jeden z ich pradziadów, drwal odludek, chłop posępny, trzymał się zdala od innych wieśniaków, jak puhacz — chat-huant — stroni od innych ptaków; stąd wynikło przezwisko chouan.
Przezwisko to stało się nazwą całej partyi; na prawy ni brzegu Loary mówiono szuanie, chcąc określić Bretończyków, podobnie jak na brzegu lewym mówiono zbójcy, dla określenia Wandejczyków.
Nie nasza to sprawa opowiadać śmierć, upadek tej rodziny bohaterskiej, dążyć za dwiema siostrami i jednym bratem na szafot, na pola bitwy, gdzie Jan i Renę, męczennicy wiary swojej, padają ranni lub nieżywi. Od czasu stracenia Perrine’y i Piotra, od śmierci Jana minęło lat wiele a męki sióstr i waleczne czyny braci legendy.
Dzisiaj mamy do czynienia z ich spadkobiercami.
Prawda, że dzielni chłopi wierni są tradycyi — takimi jak ich widziano walczących przy boku de la Rouërie, de Bois-Hardy’ego i Bernarda de Villeneuve’a, takimi wałczą przy boku Bourmont’a, Frotté’go i Jerzego Cadoudala; zawsze ta sama odwaga i zawsze to samo poświęcenie; są to zawsze żołnierze chrześcijańscy i zagorzali rojaliści; powierzchowność ich zawsze ta sama, szorstka i dzika; broń ich zawsze ta sama, fuzya albo ów prosty kij, nazwany w kraju ferte; zawsze ten sam strój, to jest czapka z włóczki bronzowej lub kapelusz o wielkich skrzydłach, zaledwie okrywający długie włosy, w prostych kosmykach spadające na ramiona.
Dla osłony od deszczu i zimna noszą kaftan ze skóry koźlęcej o długiej sierści; a jako znak łączności widnieje na ich piersi bądź szkaplerz, bądź serce, serce Jezusowe, wyraźna oznaka bractwa, które oddawało się codziennie wspólnej modlitwie.
Tacy to ludzie, w godzinie, w której przekraczamy granicę, dzielącą Loarę Dolną od Morbihanu, rozproszeni są na przestrzeni od Roche-Bernard do Vannes i od Quertembergu do Billiers, obejmującej i wioskę Muzillac.
Tylko trzeba wzroku orła, szybującego w przestworzu, lub puszczyka, widzącego śród ciemności, by ich wykryć śród krzaków janowca, zarośli i krzewów, gdzie są zaszyci.
Przejdźmy przez tą sieć niewidzialnej straży i, minąwszy w bród dwa strumienie, dopływy rzeki bezimiennej, która wpada do morza, w pobliżu Billiers, między Arzalem i Damganem, wkroczmy śmiało do wioski Muzillac.
Wszędzie tam ciemno i cicho; blask jednego światła tylko przedostaje się przez szpary okiennic domu a raczej chaty, która niczem zresztą nie różni się od innych.
Jest to czwarta chata na prawo od wejścia.
Zbliżmy oko do jednego z otworów tej okiennicy i zajrzyjmy.
Widzimy mężczyznę w stroju bogatych chłopów Morbihanu, tylko złoty galon, szerokości palca, zdobi kołnierz i dziurki fraka oraz brzeg kapelusza.
Resztę stroju dopełniają spodnie skórzane i buty ze sztylpami.
Na krześle leży porzucona szabla.
Parę pistoletów ma pod ręką.
Przed kominkiem lufy dwóch czy trzech karabinów odbijają blask płomieni.
Mężczyzna siedzi za stołem; lampa oświetla papiery, które on czyta z natężoną uwagą, i jednocześnie jego oblicze.
Jest to oblicze mężczyzny trzydziestoletniego; gdy troski wojny partyzanckiej nie zachmurzają tej twarzy, widać, że wyraz jej musi być szczery i wesoły; okolona pięknymi jasnymi włosami, ożywiona jest wielkiemi błękitnemi oczyma; głowa ma ten kształt właściwy głowom bretońskim, który zawdzięczają, jeśli mamy wierzyć systemowi Galla, nadmiernemu rozwojowi uporu.
To też mężczyzna ten ma dwa nazwiska.
Nazwisko popularne, nazwisko, pod którem znają go żołnierze: Okrągły Łeb.
Nadto zaś nazwisko prawdziwe, to, które odziedziczył po godnych i zacnych rodzicach, Jerzy Cadudal, a raczej Jerzy Cadoudal, albowiem tradycya zmieniła ortografię tego nazwiska, które stało się historyczne.
Jerzy był synem rolnika z parafii Kerléano, w parafii Brech. Legenda opiewa, że ten rolnik był jednocześnie młynarzem. Zaledwie ukończył szkołę w Vannes od którego Brech oddalone jest tylko o kilka mil gdzie otrzymał dobre i solidne wykształcenie, gdy rozległy się w Wandei pierwsze wezwania do powstania rojalistycznego. Odgłos ich dobiegł Cadoudala, który zgromadził kilku towarzyszów łowów i rozrywek, przekroczył Loarę na ich czele i ofiarował swoje usługi Stoffletowi; ale Stofflet oznajmił, że pragnie go widzieć przy robocie, zanim go do swoich szeregów włączy; tego tylko pragnął Jerzy.
Niedługo czekano na taką sposobność w armii wandejskiej, zaraz dnia następnego odbyła się bitwa; Jerzy zabrał się do dzieła i to z taką gorliwością, że, widząc jego szarżę na błękitnych, były gajowy, pan de Maulevrier, nie mógł się powstrzymać i rzekł głośno do Bonchampa, który stał przy nim:
— Jeśli kula armatnia nie porwie tego wielkiego okrągłego łba, potoczy się on daleko, przepowiadam to panu.
Przezwisko to pozostało Cadoudalowi.
Tak to, przed pięciu wiekami panowie de Malestroit, de Penhoët, de Beaumanoir i de Bochefort nazywali wielkiego hetmana, którego okup wyprzędły kobiety bretońskie.
„Oto wielki okrągły łeb — mówili. — Będziemy teraz krzyżowali tęgo szpady z Anglikami“.
Na nieszczęście teraz już nie Bretończycy krzyżowali szpady z Anglikami, lecz Francuzi stanęli przeciw Francuzom.
Jerzy pozostał w Wandei aż do porażki pod Savenay.
Cała armia wandejska pozostała na polu bitwy albo rozpierzchła się, jak dym.
Jerzy przez trzy lata blizko dokazywał cudów waleczności, odwagi, zręczności i siły; przeszedł ponownie przez Loarę i powrócił do Morbihanu z jednym tylko £ tych, którzy mu towarzyszyli.
Ten będzie z kolei jego adjutantem albo raczej jego towarzyszem broni; nie opuści go już i zamieni swoje nazwisko Lemercier na Tiffauges. Widzieliśmy go na balu ofiar, obarczonego misyą do Morgana.
Za powrotem na ziemię rodzinną, Cadoudal odrazu zaczyna podżegać do powstania; kule oszczędziły wielki okrągły łeb i wielki okrągły łeb, usprawiedliwiając proroctwo Stoffleta, następując po La Rochejacqueleinach, po Bonchampach, po Lescure’ach, nawet po samym Stoffleeie, stał się ich rywalem w chwale i ich zwierzchnikiem w potędze; doszedł bowiem do tego — a ten fakt da miarę jego siły — że walczył mniej więcej sam przeciw rządowi Bonapartego, mianowanego od trzech miesięcy pierwszym konsulem.
Dwaj przywódcy, którzy wraz z nim pozostali wierni dynastyi burbońskiej, byli to Frotté i Bourmont.
W chwili, o której mowa, to jest 26-go stycznia r. 1800-go, Cadoudal dowodzi trzema czy czterema tysiącami ludzi i sposobi się, przy ich pomocy, do osaczenia w Vannes generała Hatry’ego.
Przez cały czas oczekiwania odpowiedzi pierwszego konsula na list Ludwika XVIII zawiesił wrogie kroki; ale od dwóch dni Tiffauges powrócił i odpowiedź mu wręczył.
Już jest wysłana do Anglii, skąd pójdzie do Mitawy; a ponieważ pierwszy konsul nie chce pokoju na warunkach przez Ludwika XVIII podyktowanych, przeto Cadoudal, generał głównodowodzący Ludwika XVIII na Zachodzie, będzie prowadził w dalszym ciągu wojnę przeciw Bonapartemu, choćby mu przyszło walczyć samemu z przyjacielem Tiffauges’em; w tej chwili zresztą jest on w Pouancé, gdzie toczą się narady między Châtillonem, d’Autichampem, księdzem Bemierem i generałem Hédouville’m.
Ten ostatni z wielkich bojowników wojny domowej zastanawia się i rozważa w tej chwili, a nowiny, jakie otrzymał, dają istotnie powód do zastanowienia.
Generał Brune, zwycięzca z pod Alkmaaru, oswobodziciel Holandyi, mianowany został właśnie głównodowodzącym armiami repulikańskiemi na Zachodzie, od trzech dni jest w Nantes i ma, za jakąbądź cenę, rozbić Cadoudala i jego szuanów.
Trzeba tedy, aby za jakąbądź cenę szuanie i Cadoudal dowiedli nowemu generałowi głównodowodzącemu, że się nie boją i że postrachem nic nie wskóra.
Nagle rozległ się tentent kopyt galopującego konia; jeździec zna niewątpliwie hasło, albowiem przedostaje się z łatwością między patrolami ustawionymi na drodze do Roche-Bernard, i bez trudności wjeżdża do wioski Muzillac.
Zatrzymuje się przede drzwiami chaty, w której jest Jerzy. Ten podnosi głowę, słucha i, na wszelki przypadek, kładzie dłoń na pistolety, jakkolwiek prawdopodobne jest, że będzie miał do czynienia z przyjacielem.
Jeździec zeskakuje z konia, wchodzi w aleję i otwiera drzwi pokoju, w którym znajduje się Jerzy.
— A! to ty Serce Królewskie! — zawołał Cadoudal — skąd przybywasz?
— Z Pouance, generale.
— Jakie nowiny?
— List od Tiffauges’a.
— Daj.
Jerzy wziął żywo list z rąk Serca Królewskiego i przeczytał.
— A! — rzekł tylko.
I odczytał list powtórnie.
— Czy widziałeś tego, którego przybycie mi tu oznajmiają? — spytał Cadoudal.
— Tak jest, generale — odparł kuryer.
— Jakiż to człowiek?
— Młodzieniec piękny, mogący mieć lat dwadzieścia sześć do dwudziestu siedmiu.
— Wyraz twarzy?
— Stanowczy.
— Doskonale; kiedy przybywa?
— Prawdopodobnie tej nocy.
— Czy poleciłeś go wzdłuż całej drogi?
— Tak jest; przejedzie bez przeszkody.
— Poleć go powtórnie; niechaj mu się nie stanie żadna krzywda: opiekuje się nim Morgan.
— Słucham, generale.
— Czy masz mi jeszcze co do powiedzenia?
— Republikańskie straże przednie są w Roche-Bernard.
— Ilu ludzi?
— Z tysiąc mniej więcej; mają ze sobą gilotynę i komisarza władzy wykonawczej Millière’a.
— Jesteś tego pewien?
— Spotkałem ich w drodze; komisarz jechał konno obok pułkownika, poznałem go odrazu. On to kazał ściąć mego brata i poprzysiągłem, że umrze tylko z mojej ręki.
— I narazisz życie, żeby dotrzymać przysięgi?
— Przy pierwszej sposobności.
— Może nie każe na siebie czekać.
— W tejże chwili rozległ się odgłos kopyt galopującego konia.
— Oto prawdopodobnie ten, którego oczekujesz, generale — rzekł Serce Królewskie.
— Nie — odparł Jerzy — ten jeździec przybywa od strony Vannes.
Istotnie odgłos, który stał się wyraźniejszy, wykazywał, że Cadoudal miał słuszność.
Podobnie jak pierwszy, i drugi jeździec zatrzymał się przede drzwiami; podobnie jak pierwszy, zeskoczył z konia; podobnie jak pierwszy, wszedł.
Przywódca rojalistów poznał go odrazu, pomimo szerokiego płaszcza, w jaki przybyły był otulony.
— To ty, Pobożny — rzekł.
— Tak jest, generale.
— Skąd przybywasz?
— Z Vannes, dokąd mnie posłałeś dla pilnowania błękitnych.
— I cóż, co porabiają błękitni?
— Obawiają się, generale, że umrą z głodu, jeśli osaczysz miasto; chcąc zaopatrzyć się w żywność, generał Hatry zamierza opróżnić nocy dzisiejszej składy w Grandchamp; generał dowodzić będzie osobiście wyprawą i zabierze tylko stu ludzi, żeby się szybciej załatwić.
— Czyś ty zmęczony?
— Nigdy, generale — odparł Pobożny.
— A twój koń?
— Leciał tu prędko, ale może zrobić jeszcze cztery do pięciu mil w tem samem tempie i nie zdechnie.
— Daj mu dwie godziny odpoczynku, podwójną porcyę owsa i niech zrobi jeszcze mil dziesięć.
— Na tych warunkach nie zawiedzie.
— Wyruszysz za dwie godziny; będziesz w Grandchamp o świcie; wydasz w mojem imieniu rozkaz ewakuacyi wioski; już ja sam rozprawię się z generałem Hatry’m i z jego kolumną. Czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia?
— Nie, mam jeszcze oznajmić nowinę.
— Jaką?
— Vannes ma nowego biskupa.
— Ala więc zwracają nam naszych biskupów?
— Zdaje się, ale jeśli wszyscy są tacy, jak ten, mogą ich sobie zachować.
— A jakiż to biskup?
— Audrein.
— Ten królobójca?
— Audrein renegat.
— A kiedyż przyjeżdża?
— Dzisiaj w nocy lub jutro.
— Nie pójdę na jego spotkanie, ale niechaj nie wpadnie w ręce moim ludziom!
Pobożny i Serce Królewskie wybuchnęli śmiechem, który dopełniał myśl Jerzego.
— Pst! — rzekł Cadoudal.
Trzej mężczyźni wytężyli słuch.
— Tym razem to prawdopodobnie on — rzekł Jerzy.
Słychać było odgłos kopyt końskich od strony Roche-Bernard.
— To on, napewno — powtórzył Serce Królewskie.
— W takim razie pozostawcie mnie samego, moi drodzy... Ty, Pobożny, pędź do Grandchamp jak najspieszniej; ty, Serce Królewskie, czekaj w dziedzińcu z trzydziestką ludzi; może będę musiał wysłać posłańców na różne drogi. Ale, słuchaj, postaraj się, żeby mi przyniesiono na wieczerzę, co tylko będzie najlepszego w wiosce.
— Na ile osób, generale?
— Na dwie.
— Pan wychodzi?
— Nie, idę na spotkanie tego, który przybywa.
Kilku chłopców odprowadziło już na dziedziniec konie dwóch posłańców.
Teraz z kolei wymknęli się i posłańcy.
Jerzy stanął u drzwi, wychodzących na drogę, właśnie w chwili, gdy jeździec zatrzymał konia i rozglądał się z wahaniem dokoła.
— To tutaj, panie — rzekł Jerzy.
— Kto jest tutaj? — spytał jeździec.
— Ten, którego pan szuka.
— Skąd pan wie, kogo szukam?
— Przypuszczam, że Jerzego Cadoudala, inaczej nazwanego wielkim okrągłym łbem.
— Właśnie.
— Witam pana zatem, panie Rolandzie de Montrevel, albowiem ja jestem tym, którego pan szuka.
— A! czy być może? — rzekł młodzieniec zdziwiony.
I, zeskakując z konia, szukał oczyma kogoś, komu mógłby go powierzyć.
— Niech pan zarzuci cugle na szyję koniowi i więcej o niego się nie troszczy; gdy go pan będzie potrzebował, znajdzie się na miejscu: nic nie ginie w Bretanii, jest pan w kraju prawości.
Młodzieniec nic nie odpowiedział, zarzucił koniowi cugle na szyję, stosownie do wskazówki, i podążył za Cadoudalem, który szedł naprzód.
— Wskazuję ci drogę, pułkowniku — rzekł przywódca szuanów.
I obaj weszli do chaty, gdzie ręka niewidzialna poprawiła ogień.


XI.
Biały i błękitny.

Roland wszedł, jak wspomnieliśmy, za Jerzym i, wchodząc, rzucił dokoła spojrzenie niefrasobliwej ciekawości.
Spojrzenie to wystarczyło, by mu dowieść, że są ziupełnie sami.
— To tu twoja kwatera, generale? — spytał Roland z uśmiechem i przybliżając do ognia podeszwy butów.
— Tak, pułkowniku.
— Szczególnie strzeżona.
Jerzy uśmiechnął się z kolei.
— Mówi pan tak dlatego — rzekł — że od Roche-Bernard aż tutaj jechał pan drogą wolną?
— To jest, że nie spotkałem żywej duszy.
— Nie dowodzi to bynajmniej, żeby droga nie była strzeżona.
— Chyba, żeby strzegły jej puhacze i puszczyki, które fruwały z drzewa na drzewo, jakgdyby chcąc mi towarzyszyć, generale... w takim razie cofam swoje twierdzenie.
— Właśnie — odpowiedział Cadoudal — te to puszczyki i te puhacze stanowią straż moją, straż, która ma świetne oczy, skoro jej oczy posiadają nad ludzkiemi tę wyższość, iż widzą w nocy.
— Niemniej szczęśliwie się stało, iż zasięgnąłem wiadomości w Roche-Bernard, inaczej bowiem nie byłbym znalazł nawet psa, któryby mi powiedział, gdzie mógłbym pana spotkać.
— W jakimkolwiek punkcie drogi zapytałby pan głośno: „Gdzie znajdę Jerzego Cadoudala?“ wszędzie głos byłby panu odpowiedział: „W wiosce Muzillac, czwarty dom na prawo“. Nie widziałeś nikogo, pułkowniku; tymczasem w tej chwili tysiąc pięćset ludzi mniej więcej wie, że pułkownik Roland, adjutant pierwszego konsula, odbywa naradę z synem młynarza z Leguerno.
— Ale, skoro wiedzą, że jestem pułkownikiem w służbie Rzeczypospolitej i adjutantem pierwszego konsula, dlaczego mnie przepuścili?
— Bo otrzymali taki rozkaz.
— A więc wiedziałeś, generale, że przybywam?
— Wiedziałem nietylko, że przybywasz, pułkowniku, ale i dlaczego przybywasz.
Roland spojrzał bystro na Cadoudala.
— W takim razie nie mam potrzeby mówić panu tego! i pan odpowiedziałby mi, choćbym nawet zachował milczenie?
— Mniej więcej.
— Dalibóg! byłbym ciekaw tego dowodu wyższości waszej policyi nad naszą.
— Gotów jestem dostarczyć ci jej, pułkowniku.
— Słucham, i to z zadowoleniem tem większem, że będę mógł grzać się spokojnie przy tym dobroczynnym ogniu, który również jakby czekał na mnie.
— A widzisz, pułkowniku, nawet ogień dokłada wszelkich starań, by cię powitać.
— Tak; ale i on, podobnie jak pan, nie mówi mi, jaki jest przedmiot mojej misyi.
— Misya twoja, pułkowniku, w którą łaskawie i mnie wtajemniczasz, była początkowo przeznaczona dla samego księdza Berniera. Na nieszczęście ksiądz Bernier w liście, który przesiał przyjacielowi swemu, Marcinowi Duboys’owi, nieco, zawiele przypisywał swoim siłom; ofiarował pośrednictwo swoje pierwszemu konsulowi.
— Przepraszam — przerwał Roland — ale oznajmia mi pan fakt, o którym nie wiedziałem, a mianowicie, że ksiądz Bernier pisał do generała Bonapartego.
— Powiedziałem, że napisał do swego przyjaciela, Marcina Duboys’a, a to zupełnie co innego... Moi ludzie przejęli i przynieśli mi ów list; kazałem go przepisać a list sam wysłałem i jestem pewien, że doszedł rąk właściwych; wizyta twoja, pułkowniku, u generała Hédouville’a jest tego dowodem.
— Pan wie, że w Nantes nie dowodzi już generał Hédou’ville, lecz generał Brune.
— Może pan nawet powiedzieć, kto dowodzi w Roche-Bernard; albowiem z tysiąc żołnierzy republikańskich wkroczyło tam dzisiaj wieczorem około szóstej, w towarzystwie gilotyny i obywatela komisarza generała Tomasza Millière’a. Mając narzędzie, muszą mieć i kata.
— Mówisz, generale, że przybyłem do księdza Berniera?
— Tak; ksiądz Bernier ofiarował swoje pośrednictwo; ale zapomniał, że dzisiaj są dwie Wandeje; Wandeja na wybrzeżu lewem i Wandeja na wybrzeżu prawem; że, jeśli można prowadzić rokowania z d’Autichampem, Châtillonem i Suzannetem w Pouancé, trzeba jeszcze pertraktować z Frotté’m, Bourmontem i Cadoudalem... ale gdzie? Oto czego nikt powiedzieć nie może...
— Prócz ciebie, generale.
— Wobec tego, kierowany rycerskością, która stanowi grunt twego charakteru, pułkowniku, podjąłeś się wręczenia mi traktatu, podpisanego dnia 25-go. Ksiądz Bernier, d’Autichamp, Châtillon i Suzannet podpisali ci list żelazny i oto jesteś.
— Na honor! generale, muszę przyznać, że jesteś świetnie poinformowany; pierwszy konsul pragnie pokoju z całego serca; wie, że ma w panu przeciwnika dzielnego i lojalnego, i, nie mogąc się widzieć z panem, ponieważ pan nie przybędzie prawdopodobnie do Paryża, wysłał mnie do pana.
— To jest do księdza Berniera.
— Generale, mniejsza o to, czy zobowiążę się, że pierwszy konsul zatwierdzi to, co między sobą postanowimy. Jakie są wasze warunki pokoju?
— Bardzo proste, pułkowniku: niech pierwszy konsul zwróci tron Jego Królewskiej Mości Ludwikowi XVIII; niechaj zostanie jego generał-lejtnantem, wodzem jego armii na lądzie i na morzu, a wtedy ja stanę się jego pierwszym żołnierzem.
— Pierwszy konsul odpowiedział już na to żądanie.
— I oto dlaczego postanowiłem sam odpowiedzieć na tę odpowiedź.
— Kiedy?
— Nocy dzisiejszej nawet, jeśli nadarzy się sposobność.
— W jaki sposób?
— Podejmując na nowo wrogie kroki.
— Ale czy pan wie, że Châtillon, d’Autichamp i Suzannet złożyli broń?
— Oni są wodzami Wandęjczyków i w imieniu Wandejczyków mogą robić co im się tylko podoba; ja zaś jestem przywódcą szuanów i w imieniu szuanów czynić będę to, co uznam za stosowne.
— A zatem, generale, skazujesz ten kraj na wojnę, która mu przyniesie zagładę!
— To męczeństwo, do którego wzywam chrześcijan i rojalistów.
— Generał Brune jest w Nantes z ośmioma tysiącami jeńców, których nam zwrócili Anglicy, po porażce pod Alkmaarem.
— Ostatni to raz mieli taką dobrą sposobność; błękitni wprowadzili brzydki zwyczaj nie brania jeńców, co zaś do liczby naszych nieprzyjaciół, nie dbamy o nich, to drobny szczegół.
— Jeśli generał Brune i jego osiem tysięcy jeńców łącznie z dwudziestu tysiącami żołnierzy, których przejmie z rąk generała Hédouville’a, nie wystarczą, pierwszy konsul zdecydowany jest wyruszyć osobiście przeciw tobie, generale, i to na czele stu tysięcy ludzi.
Cadoudal uśmiechnął się.
— Postaramy się — rzekł — dowieść mu, żeśmy godni stanąć z nim do walki.
— Podpali wasze miasta!
— Schronimy się do naszych chat.
— Spali wasze chaty!
— Będziemy żyli w lasach naszych.
— Zastanowisz się jeszcze, generale.
— Zrób mi ten zaszczyt i pozostań ze mną jeszcze przez czterdzieści osiem godzin, pułkowniku, a przekonasz się, że się już zastanowiłem.
— Bierze mnie ochota przyjąć twoje zaproszenie, generale.
— Tylko, pułkowniku, nie żądaj ode mnie więcej, niż ci dać mogę: sen pod strzechą słomianą albo w płaszczu pod gałęźmi dębu; konia do jazdy i przewodnika, gdy mnie opuścisz.
— Przyjmuję.
— Słowo, pułkowniku, że w niczem nie będziesz się sprzeciwiał rozkazom, jakie wydawać będę, niczem nie przeszkodzisz niespodziankom, jakie zechcę ci zgotować?
— Jestem zbyt zaciekawiony, bym to miał uczynić; masz moje słowo, generale.
— Cokolwiek bądź się stanie w oczach twoich, pułkowniku?
— Cokolwiekbądź się stanie w moich oczach; zrzekam się roli aktora i zasklepiani się w roli widza; chcę módz powiedzieć pierwszemu konsulowi: „Widziałem“.
Cadoudal uśmiechnął się.
— A więc zobaczysz, pułkowniku — rzekł.
W tejże chwili drzwi otworzyły się i dwaj wieśniacy wnieśli stół nakryty, na którym dymił się kapuśniak i kawał słoniny; jabłecznik, świeżo ściągnięty z beczki, wylewał się, spieniony, z olbrzymiego garnka, który stał między dwoma kieliszkami.
Placki z mąki gryczanej przeznaczone były na wety tej skromnej wieczerzy.
Stół miał dwa nakrycia.
— Widzi pan, panie de Montrevel — rzekł Cadoudal — moi chłopcy spodziewają się, że pan zrobi im ten zaszczyt i spożyje ze mną wieczerzę.
— I, na honor, nie mylą się; zażądałbym jej od pana, gdyby mnie pan nie zaprosił, a usiłowałbym zabrać ci, generale, przemocą część swoją, gdybyś mi jej odmówił.
— A zatem, do stołu!
Młody pułkownik zasiadł wesoło.
— Przepraszam za tę wieczerzę, którą pana częstuję — rzekł Cadoudal — nie mam, jak wasi generałowie, odszkodowania wojennego, żywią mnie moi żołnierze. Cóż nam dasz jeszcze, Zabijako?
— Potrawkę z kury, generale.
— Takie jest menu pańskiej wieczerzy, panie de Montrevel.
— Ależ to uczta! Teraz mam tylko jedną obawę.
— Jaką?
— Dopóki będziemy jedli, nic nie zakłóci nam porozumienia, ale gdy przyjdzie do picia?...
— Pan nie lubi jabłecznika? Do dyabła! wprawia mnie pan w niemały kłopot. Jabłecznik albo woda stanowią moją piwnicę.
— Nie o to chodzi: za czyje zdrowie pić będziemy?
— Tylko o to, pułkowniku? — odparł Cadoudal z wielką godnością. — Będziemy pili za zdrowie naszej wspólnej matki, Francyi; służymy jej każdy odmiennym duchem, ale, mam nadzieję, jednakiem sercem. Za zdrowie Francyi! panie — dodał Cadoudal, napełniając oba kieliszki.
— Za zdrowie Francyi! generale — odrzekł Roland, trącając się kieliszkiem z Jerzym.
I zasiedli obaj wesoło do stołu, z sumieniem spokojnem, z apetytem ludzi, z których starszy nie miał lat trzydziestu.


XII.
Oko za oko.

— A teraz, generale, dotrzymaj słowa — rzekł Roland, gdy skończyła się wieczerza i dwaj młodzieńcy, oparłszy łokcie na stole, wyciągnęli się przed ogniem kominkowym i zaczęli odczuwać błogostan, stanowiący zwykły skutek jedzenia, którego przyprawą był apetyt i młodość. — Przyrzekłeś, że mi pokażesz rzeczy, z których będę mógł zdać raport pierwszemu konsulowi.
— A ty, pułkowniku, przyrzekłeś, że nic się sprzeciwiać nie będziesz?
— Tak; zastrzegam jednak, że jeśli to, co ujrzę, w zbyt wielkiej będzie niezgodzie z mojem sumieniem, wycofam się.
— Koń będzie zawsze do twego rozporządzenia, pułkowniku: osiodłają twojego lub mojego, jeśli twój zanadto się zmęczy, i będziesz wolny.
— Doskonale.
— Okoliczności składają się jak najlepiej dla pana — rzekł Cadoudal — jestem tutaj nietylko generałem, ale także i sędzią najwyższym a oddawna już powinienem w pewnym wypadku wymierzyć sprawiedliwość. Powiedziałeś mi, pułkowniku, że generał Brune jest w Nantes; wiedziałem o tem; powiedziałeś mi, że jego straż przednia jest o cztery mile stąd, w Roche-Bernard, i o tem wiedziałem również; ale pan nie wie może o tem, że tą strażą przednią nie dowodzi żołnierz, jak pan i ja: dowodzi nią obywatel Tomasz Millière, komisarz władzy wykonawczej. I jeszcze może nie wie pan tego, że obywatel Tomasz Millière nie bije się, jak my, przy pomocy dział, fuzyi, bagnetów, pistoletów i szabel, ale przy pomocy narzędzia, wynalezionego przez jednego z waszych filantropów republikańskich i nazwanego gilotyną.
— Niepodobna, panie — zawołał Roland — żeby za rządów pierwszego konsula prowadzono wojnę w ten sposób.
— Musimy się porozumieć, pułkowniku; nie mówię, że to pierwszy konsul prowadzi taką wojnę, mówię, że ją prowadzą w jego imieniu.
— I któż jest ten nędznik, który tak nadużywa władzy, jaką mu powierzono, i prowadzi wojnę przy pomocy sztabu katów?
— Powiedziałem panu, nazywa się obywatel Tomasz Millière; zasięgnij wiadomości, pułkowniku, a w całej Wandei i w całej Bretanii jeden tylko usłyszysz głos o tym człowieku. Od dnia pierwszego powstania wandejskiego i bretońskiego, to jest od lat sześciu, ten Millière był zawsze i wszędzie jednym z najczynniejszych krzewicieli Teroru; dla niego Teror nie skończył się wraz z Robespierre’m. Denuncyując przed władzami wyższemi albo każąc denuncyować przed sobą żołnierzy bretońskich lub wandejskich, ich krewnych, ich przyjaciół, ich braci, siostry, żony, córki nawet ranionych, nawet umierających, kazał rozstrzeliwać wszystkich, gilotynować wszystkich bez sądu. W Daumeray naprzykład pozostawił ślad krwi, który nie został jeszcze zatarty i nie będzie zatarty nigdy; przeszło osiemdziesięciu mieszkańców zamordowano w jego oczach; synów zabijano w objęciach matek, które dotąd daremnie, wołając o zemstę, wznosiły ku niebu ręce, krwią zbroczone. Stopniowe uspokojenie Wandei albo Bretanii nie ukoiło tego pragnienia morderstwa, które trawi jego wnętrzności. W roku 1800 jest taki sam, jaki był w rojku 1793. Otóż ten człowiek...
Roland spojrzał na generała.
— Otóż — ciągnął dalej Jerzy z największym Spokojem — widząc, że społeczeństwo nie potępia tego człowieka, ja wydałem na niego wyrok; ten człowiek umrze.
— Jakto! umrze w Roche-Bernard, śród republikanów, pomimo tej swojej gwardyi zabójców, pomimo orszaku z katów złożonego?
— Godzina jego wybiła, umrze.
Cadoudal wymówił te słowa z taką uroczystością, że w umyśle Rolanda nie pozostała najlżejsza wątpliwość nietylko co do tego, że wyrok jest wydany, ale i co do tego, że zostanie wykonany.
Przez chwilę siedział milczący i zadumany.
— I pan przypisuje sobie prawo sądzenia i skazania tego człowieka, który jest takim winowajcą?
— Tak; bo ten człowiek sądził i skazywał nie winowajców, ale niewinnych.
— Gdybym panu powiedział: Po powrocie do Paryża zażądam oskarżenia i osądzenia tego człowieka, czy nie uwierzyłby pan mojemu słowu?
— Uwierzyłbym słowu pana; ale odpowiedziałbym: Wściekłe zwierzę ucieka z klatki, morderca z więzienia; ludzie są ludźmi, istotami omylnemi. Skazywali niekiedy niewinnych, mogą oszczędzić winowajcę. Moja sprawiedliwość jest pewniejsza od twojej, pułkowniku, gdyż jest to sprawiedliwość Boga. Ten człowiek umrze!
— A jakiem prawem, generale, mówisz, że sprawiedliwość twoja, człowieka omylnego, jak inni ludzie, jest sprawiedliwością Boga?
— Bo Bóg osądził go wraz ze mną. I to już oddawna.
— Jakto?
— Śród burzy, kiedy piorun grzmiał bez przerwy a błyskawica rozpalała się co chwilę, wzniosłem ramiona ku niebu i rzekłem do Boga: „Boże! Ty, którego ta błyskawica jest spojrzeniem, Ty, którego ten piorun jest głosem, jeśli ten człowiek winien umrzeć, spraw, żeby przez dziesięć minut zagasły Twoje błyskawice i ucichły Twoje pioruny; cisza w powietrzu i mrok na niebie będą Twoją odpowiedzią!“ — i z zegarkiem w ręku przeliczyłem jedenaście minut bez błyskawic i piorunów... Śród straszliwego huraganu ujrzałem na wysokości skały łódź a w niej jednego tylko człowieka; fala porwała łódź, jak tchnienie dziecka porywa pióro, i cisnęła ją na skałę. Łódź zdruzgotana rozleciała się w kawałki, człowiek uczepił się skały; wszyscy krzyczeli: „Ten człowiek jest stracony!“ Był tam jego ojciec, byli i jego dwaj bracia; ani bracia ani ojciec nie śmieli podążyć mu z pomocą. Wzniosłem ręce ku Stwórcy i rzekłem: „Jeśli Millière jest skazany, o Panie, przez Ciebie tak samo, jak przeze mnie, ocalę tego człowieka i uratuję siebie z Twoją jedynie pomocą“. Zrzuciłem ubranie, przywiązałem sznur jednym końcem do swojej ręki i popłynąłem do skały. I rzekłbyś, że morze uspokoiło się pod moją piersią; dotarłem do człowieka. Jego ojciec i bracia jego trzymali drugi koniec sznura. Dopłynął do brzegu. A ja powróciłem jak on, przytwierdziwszy sznur do skały. Rzuciłem go daleko i poleciłem się Bogu i falom; fale poniosły mnie tak spokojnie i tak bezpiecznie, jak wody Nilu zaniosły kolebkę Mojżesza ku córce Faraonów. Szyldwach nieprzyjacielski stal pod wioską Saint-Nolf; ukrywałem się w lesie Grandchamp wraz z pięćdziesięciu ludźmi. Wyszedłem z lasu sam, polecając duszę Bogu i mówiąc: „Panie, jeśli postanowiłeś śmierć Millière’a, ten szyldwach strzeli do mnie i chybi, a ja powrócę do swoich, nie wyrządzając krzywdy temu szyldwachowi, albowiem Ty byłeś przy nim przez chwilę“. I poszedłem na republikanina; z odległości dwudziestu kroków strzelił do mnie i chybił. Oto dziura od kuli w moim kapeluszu, o cal od mojej głowy; ręka Boga kierowała bronią. Zdarzyło się to wczoraj. Mniemałem, że Millière jest w Nantes. Dzisiaj wieczorem zawiadomiono mnie, że Millière i jego gilotyna są w Roche-Bernard. Wówczas powiedziałem: „Bóg mi go sprowadza, umrze tedy!“
Roland z pewnym szacunkiem słuchał zabobonnego opowiadania przywódcy bretońskiego. Nie dziwił się bynajmniej tej wierze i tej poezyi w człowieku, przywykłym żyć w obliczu rozhukanego morza, śród dolmenów Karnacu. Zrozumiał, że Millière był istotnie skazany i że tylko Bóg, który niejako trzykrotnie potwierdził wyrok skazujący, mógłby go uratować.
Jedno jeszcze pytanie pozostało do zadania Rolandowi.
— W jaki sposób wymierzysz mu cios śmiertelny, generale? — zapytał.
— O! — odparł Jerzy — ja się tem nie zajmuję; cios będzie wymierzony.
W tejże chwili wszedł jeden z dwóch ludzi, którzy wnieśli stół z wieczerzą.
— Zabijako — rzekł Cadoudal — uprzedź Serce Królewskie, że mam mu powiedzieć słówko.
W dwie minuty później Bretończyk stanął wobec swojego generała.
— Serce Królewskie — zapytał Cadoudal — czy to ty powiedziałeś mi, że zabójca Tomasz Millière jest w Roche-Bernard?
— Widziałem, jak wjeżdżał ramię przy ramieniu z pułkownikiem republikańskim, któremu to sąsiedztwo niebardzo pochlebiało, jak mi się wydaje.
— Czy nie dodałeś, że za nim toczyła się gilotyna?
— Powiedziałem, że toczyła się za nim gilotyna między dwiema armatami i zdaje mi się, że, gdyby armaty mogły były odsunąć się od niej, pozwoliłyby jej toczyć się samej.
— Jakież ostrożności przedsiębierze Millière w miastach, w których mieszka?
— Otoczony jest strażą specyalną; każe barykadować ulice, prowadzące do jego domu; ma zawsze pod ręką parę pistoletów.
— Czy pomimo tej straży, pomimo tej barykady, pomimo tych pistoletów, podejmujesz się dotrzeć do niego?
— Podejmuję się, generale!
— Skazałem tego człowieka, z powodu jego zbrodni; musi umrzeć!
— A! — zawołał Serce Królewskie — a więc nadszedł dzień sprawiedliwości!
— Czy podejmujesz się wykonać mój wyrok, Serce Królewskie?
— Podejmuję się, generale.
— Idź, Serce Królewskie, weź tylu ludzi, ilu zechcesz... Obmyśl wybieg, jaki ci się spodoba... ale dotrzyj do niego i ugodź śmiertelnie.
— Jeśli umrę, generale...
— Bądź spokojny, proboszcz w Leguerno odprawi na twoją intencyę tyle mszy, że twoja biedna dusza pokutować nie będzie; ale ty nie umrzesz, Serce Królewskie.
— Dobrze, dobrze, generale! skoro tylko będą msze, niczego więcej nie żądam; mam swój plan.
— Kiedyż w drogę?
— Nocy dzisiejszej.
— Kiedy żyć przestanie?
— Jutro.
— Idź i niechaj trzystu ludzi będzie gotowych do wyruszenia ze mną za pół godziny.
Serce Królewskie wyszedł tak spokojnie, jak wszedł.
— Widzisz, pułkowniku — rzekł Cadoudal — takim to ludziom rozkazuję; czy twój pierwszy konsul, panie de Montrevel, jest równie dobrze obsłużony, jak ja?
— Przez niektórych ludzi niewątpliwie.
— A więc ja nietylko przez niektórych, ale przez wszystkich.
Pobożny wszedł i skierował na Jerzego pytające spojrzenie.
— Tak — odpowiedział Jerzy jednocześnie głosem i głową.
Pobożny wyszedł.
— Nie widział pan ani jednego człowieka, dążąc tutaj? — rzekł Jerzy.
— Ani jednego.
— Zażądałem trzystu ludzi w ciągu pół godziny i za pół godziny będą tutaj; gdybym zażądał pięciuset, tysiąca, dwóch tysięcy, byliby równie prędko gotowi.
— Ale — rzekł Roland — ma pan, pod względem liczby przynajmniej, granice, których pan przekroczyć nie może.
— Pan chce wiedzieć, jaka jest moja rzeczywista siła? nic prostszego; nie powiem panu tego sam, pan by mi nie uwierzył; ale chwilkę... każę panu powiedzieć.
Otworzył drzwi i zawołał:
— Złoty Sęk!
W dwie sekundy później ukazał się Złoty Sęk.
— To mój generał major — rzekł, śmiejąc się, Cadoudal — pełni przy mnie te same obowiązki, co generał Berthier przy pierwszym konsulu. Złoty Sęku...
— Generale!
— Ilu ludzi jest rozstawionych od Roche-Bernard aż tutaj, to jest na drodze, którą dążył ten pan, by się dostać do mnie?
— Sześciuset na stepach Arzalu, sześciuset w zaroślach Marzanu, trzystu w Péaule’u, trzystu w Billiersie.
— Ogółem tysiąc ośmiuset; a ilu między Noyalem i Muzillac’iem?
— Czterystu.
— Dwa tysiące dwustu; ilu stąd do Vannes?
— Pięćdziesięciu w Theix, trzystu w Trinité, sześciuset między Trinité i Muzillac’iem.
— Trzy tysiące dwustu; a z Ambonu do Leguerno?
— Dwustu.
— Cztery tysiące czterystu; a w samej wiosce, dokoła mnie, w domach, w ogrodach, w piwnicach?
— Pięciu, do sześciuset, generale.
— Dziękuję, Złoty Sęku.
Skinął głową, Złoty Sęk wyszedł.
— Słyszał pan — rzekł Cadoudal z prostotą — pięć tysięcy ludzi mniej więcej. Otóż z tymi pięciu tysiącami ludzi, którzy są wszyscy tutejsi i znają każde drzewo, każdy kamień, każdy krzak, mogę stanąć do walki ze stu tysiącami ludzi, których pierwszy konsul zamierza wysłać przeciw mnie.
Roland uśmiechnął się.
— Tak, to dziwne, — nieprawda?
— Zdaje mi się, że przechwalam się nieco, generale, albo raczej, że przechwalam swoich ludzi.
— Nie; bo mam pomoc w całej ludności; żaden z waszych generałów nie może wykonać ani jednego ruchu, żebym o tem nie wiedział; nie może wysłać ani jednego ordynansa, żebym go nie schwytał; nie może znaleźć schronienia, w którem go nie zaskoczę; tu ziemia sama nawet jest rojalistyczna i chrześcijańska! w braku mieszkańców, ona mówiłaby do mnie: „Błękitni przeszli tędy; mordercy ukryci są tutaj!“ Zresztą osądzisz sam, pułkowniku.
— W jaki sposób?
— Wyruszymy na wyprawę o sześć mil stąd. Która godzina?
Młodzieńcy wydobyli jednocześnie zegarki.
— Za kwadrans północ — rzekli.
— Doskonale! — dodał Jerzy — nasze zegarki oznaczają jedną i tę samą godzinę, to dobry znak; może nadejdzie dzień, kiedy serca nasze równie zgodnie bić będą, jak chodzą nasze zegarki.
— Więc, powiedziałeś, generale?...
— Powiedziałem, że za kwadrans jest północ, pułkowniku; o godzinie szóstej, o świcie, mamy być o siedem mil stąd; czy chcesz odpocząć?
— Ja?
— Tak, może się pan przespać z godzinę.
— Dziękuję; to niepotrzebne.
— W takim razie wyruszymy, kiedy pan zechce.
— A ludzie twoi, generale?
— O! moi ludzie stoją w pogotowiu.
— Gdzie?
— Wszędzie.
— Chciałbym ich widzieć.
— Zobaczysz ich.
— Kiedy?
— Kiedy zechcesz; moi ludzie są bardzo dyskretni i ukazują się tylko na dany znak przeze mnie.
— Tak, że gdy zechcę ich zobaczyć...?
— Powiesz mi, pułkowniku, dam znak i ukażą się.
— W drogę, generale!
— W drogę.
Młodzieńcy otulili się w płaszcze i wyszli.
We drzwiach Roland spotkał się z gromadką, z pięciu mężczyzn złożoną.
Pięciu mężczyzn w mundurach republikańskich; jeden z nich miał na rękawach galony sierżanta.
— Co to znaczy? — spytał Roland.
— Nic — odparł Cadoudal ze śmiechem.
— Ależ ci ludzie... co to za jedni?
— Serce Królewskie ze swymi druhami; wyruszają na wiadomą wyprawę.
— Liczą zatem, że przy pomocy tego munduru?...
— Dowiesz się o wszystkiem, pułkowniku, nie mam dla ciebie tajemnic.
I, zwracając się do gromadki:
— Serce Królewskie! — rzekł Cadoudal.
Mężczyzna, którego rękawy ozdobione były galonem podwójnym, zbliżył się do Cadoudala.
— Wezwałeś mnie, generale? — zapytał fałszywy sierżant.
— Tak, chcę wiedzieć, jaki jest twój plan.
— Bardzo prosty, generale.
— Zobaczymy, osądzę sam.
— Wsuwam ten oto papier pod stempel fuzyi...
Serce Królewskie pokazał wielką kopertę zapieczętowaną czerwonym lakiem, która niewątpliwie zawierała jaki rozkaz republikański, przejęty przez szuanów.
— Przedstawiam się szyldwachom, mówiąc: „Ordynans generała dywizyi!“ Zbliżam się do pierwszej warty, proszę, żeby mi wskazano dom obywatela komisarza, wskazują mi, dziękuję: trzeba zawsze być grzecznym; przybywam przed dom, tam stoi znów szyldwach, mówię mu to samo, co pierwszemu, idę na górę lub schodzę do obywatela Millière’a, stosownie do tego, czy mieszka na strychu czy też w piwnicy, wchodzę bez żadnych przeszkód; rozumiesz, generale: Rozkaz generała dywizyi! zastaję go w gabinecie lub gdzieindziej, przedstawiam mu swój papier i, gdy on odpieczętowuje kopertę, zabijani go tym oto sztyletem, ukrytym w rękawie.
— Tak, ale ty i twoi ludzie?
— O! oddajemy się pod opiekę Boga! bronimy Jego sprawy, niechże On się o nas niepokoi.
— No, widzisz, pułkowniku — rzekł Cadoudal — to wcale nie takie trudne. Na koń, pułkowniku! Szczęść Boże, Serce Królewskie!
— Którego konia mam dosiąść? — spytał Roland.
— Którego zechcesz; oba są równie dobre; a Każdy ima w olstrach parę świetnych pistoletów angielskich.
— Nabite?
— I dobrze nabite, pułkowniku; tej roboty nie powierzam nikomu.
— A zatem, na koń.
Młodzieńcy usadowili się na siodle i skierowali się na drogę, prowadzącą do Vannes. Cadoudal służył za przewodnika Rolandowi, a Złoty Sęk, generał major armii, jak go nazwał Jerzy, dążył o jakie dwadzieścia kroków w tyle.
Przybywszy na kraniec wioski, Roland utkwił wzrok przed siebie, wpatrując się bystro w drogę, która ciągnie się prosto, jak sznur, od Muzillac’u do Trinité.
Droga, zupełnie odsłonięta, wydawała się całkowicie pusta.
W ten sposób ujechali mniej więcej pół mili.
Poczem Roland spytał:
— Ale, u dyabła, gdzież są twoi ludzie, generale?
— Po naszej stronie prawej i po lewej, przed nami, za nami.
— Lubisz żartować, generale! — rzekł Roland.
— To wcale nie żart, pułkowniku; czy sądzisz, że jestem taki nierozważny, iż puściłbym się na wyprawę podobną bez służby wywiadowczej?
— Powiedział mi pan, jeśli się nie mylę, że jeżeli zechcę widzieć pańskich ludzi, wystarczy, bym powiedział.
— Tak jest.
— A więc pragnę ich widzieć.
— Wszystkich, czy część tylko?
— Powiedziałeś, generale, że zabierasz ze sobą?...
— Trzystu.
— A więc pragnę widzieć stu pięćdziesięciu.
— Stój! — zawołał Cadoudal.
I, zbliżając dłonie do ust, huknął jak puhacz, następnie zaś wydał krzyk puszczyka; tylko przeciągły wrzask puhacza rzucił w prawo a krzyk puszczyka w lewo.
W tejże niemal chwili, po obu stronach drogi zaczęły się poruszać postacie ludzkie, które, przeskoczywszy przez rów, oddzielający drogę od zarośli, ustawiały się szeregiem po bokach koni.
— Kto dowodzi na prawo? — spytał Cadoudal.
— Ja, Wąsacz — odparł jeden z chłopów, podchodząc bliżej.
— Kto dowodzi na lewo? — powtórzył generał.
— Ja, Śpiewak Zimowy — odparł, zbliżając się, inny wieśniak.
— Ilu masz ludzi ze sobą, Wąsaczu?
— Stu.
— A z tobą ilu jest ludzi, Śpiewaku Zimowy?
— Pięćdziesięciu.
— Ogółem stu pięćdziesięciu zatem? — spytał Jerzy.
— Tak — odparli obaj wodzowie bretońscy.
— Czy twój rachunek się zgadza, pułkowniku? — spytał Cadoudal ze miechem.
— Jesteś czarnoksiężnikiem, generale.
— E! nie, jam ubogi chłop, jak oni; tylko dowodzę armią, w której każdy mózg zdaje sobie sprawę z tego, co robi, w której każde serce bije dla dwóch wielkich podstawowych zasad tego świata: dla religii i władzy królewskiej.
Poczem, zwracając się do swoich ludzi:

I zbliżając dłonie do ust, huknął, jak puhacz.

— Kto dowodzi strażą przednią? — spytał Cadoudal.
— Scigły — odparli obaj szuanie.
— A strażą tylną?
— Ładownica.
Druga odpowiedź dana była równie jednogłośnie, jak pierwsza.
— W takim razie możemy spokojnie jechać dalej?
— Generale, jakgdybyś jechał na nabożeństwo do swojej parafii.
— A więc dalej w drogę, pułkowniku — rzekł Cadbudal do Rolanda.
Poczem, zwracając się do swoich ludzi:
— Zabawcie się, chłopcy — dodał.
W tejże chwili mężczyźni zaczęli przeskakiwać przez rów i znikali.
Przez kilka sekund słychać było tylko szelest gałęzi w zaroślach i odgłos kroków w gąszczu.
Poczem zaległa cisza.
— I cóż — spytał Cadoudal — czy sądzisz, pułkowniku, że, mając takich ludzi przy sobie, może mi co grozić ze strony twoich błękitnych, jakkolwiek są waleczni?
Roland westchnął; podzielał najzupełniej zdanie Cadoudala.
Jechali dalej.
O milę mniej więcej od Trinité ukazał się na drodze czarny punkt, który powiększał się szybko.
Gdy stał się wyraźniejszy, punkt ten nagle się zatrzymał.
— Co to jest? — spytał Roland.
— Wszak pan widzi — odparł Cadoudal — to człowiek.
— Niewątpliwie; ale kto to jest ten człowiek?
— Z szybkości jego biegu mógł pan odgadnąć, że to posłaniec.
— Dlaczego się zatrzymuje?
— Dlatego, że i on nas spostrzegł i nie wie, czy ma się cofnąć czy też iść naprzód.
— Cóż uczyni?
— Czeka, żeby postanowić.
— Na co?
— Na sygnał.
— I odpowie na ten sygnał?
— Nietylko odpowie, ale go usłucha. Czy chcesz, pułkowniku, żeby zbliżył się do nas? chcesz, żeby się cofnął? chcesz, żeby się rzucił w bok?
— Chcę, żeby zbliżył się do nas; w ten sposób dowiemy się nowiny, jaką przynosi.
Naraz odezwało się wołanie kukułki — to Cadoudal naśladował je tak doskonale, że Roland rozejrzał się dokoła.
— To ja — rzekł Cadoudal — niech pan nie szuka.
— A więc posłaniec przyjdzie tutaj?
— Nie przyjdzie, już idzie.
Istotnie posłaniec ruszył znów w drogę i zbliżał się szybko — w ciągu kilku sekund był przy swoim generale.
— A! — rzekł ten — to ty, Przodowniku!
Generał pochylił się; Przodownik powiedział mu coś do ucha.
— Byłem już uprzedzony przez Pobożnego — rzekł Jerzy.
Poczem, zwracając się ku Rolandowi:
— Za kwadrans — rzekł — dziać się będą w wiosce Trinité rzeczy ważne, które pan widzieć powinien; galopa!
I, dając przykład, ruszył z miejsca galopem.
Roland popędził za nim.
Przybywając do wioski, spostrzegli zdala tłum, poruszający się niespokojnie na rynku przy blasku pochodni smolnych.
Krzyki i ruchy tego tłumu zapowiadały istotnie wypadek ważny.
— Ostrogę! ostrogę! — zawołał Cadoudal.
Roland z całą gotowością wbił ostrogi w brzuch konia.
Na odgłos kopyt galopujących koni chłopi rozstąpili się; było ich co najmniej pięciu — albo sześciuset, a wszyscy uzbrojeni.
Cadoudal i Roland znaleźli się w kręgu świetlanym, śród ruchu i głośnego szmeru.
Tłum cisnął się zwłaszcza przy gościńcu, prowadzącym do wioski Tridon.
Gościńcem tym jechał dyliżans, eskortowany przez dwunastu szuanów — dwóch dążyło przy pocztylionie, dziesięciu strzegło drzwiczek.
Na środku rynku dyliżans stanął.
Wszyscy byli tacy zajęci dyliżansem, że nikt prawie nie zwrócił uwagi na Cadoudala.
— Hola! — krzyknął Jerzy — co się tu dzieje?
Na dźwięk tego głosu, dobrze znanego, każdy się odwrócił i głowy się odsłoniły.
— Wielki okrągły łeb! — szepnął każdy głos.
— Tak — odparł Cadoudal.
Człowiek jakiś zbliżył się do Jerzego.
— Czy nie byłeś, generale, uprzedzony przez Pobożnego i przez Przodownika? — spytał.
— Owszem; a więc to jest dyliżans z Ploermelu do Vannes?
— Tak, generale; został zatrzymany między Tréfléon i Saint-Nolf.
— Czy on jest w dyliżansie?
— Tak przypuszczamy.
— Uczyńcie, jak wam nakazuje sumienie; jeśli popełnicie zbrodnię wobec Boga, weźcie ją na siebie; ja biorę tylko odpowiedzialność wobec ludzi; będę obecny przy tem, co się stanie, ale nie wezmę żadnego udziału; niczem nie przeszkodzę, ani też dopomogę.
— No, co? — zapytało sto głosów — co powiedział, Rębaczu?
— Powiedział, że możemy uczynić, jak nam nakazuje sumienie, i że umywa ręce od wszystkiego.
— Niech żyje wielki okrągły łeb! — krzyknęli wszyscy obecni, rzucając się na dyliżans.
Cadoudal pozostał nieruchomy śród tego ludzkiego potoku.
Roland stał przy nim, jak on, nieruchomy, zdjęty ciekawością; nie wiedział bowiem zupełnie, o kogo i o co chodzi.
Ten, który rozmawiał z Cadoudalem i którego towarzysze nazwali Rębaczem, otworzył drzwiczki.
Wówczas ujrzano podróżnych, drżących, wciśniętych w głąb dyliżansu.
— Jeśli nie macie sobie nic do wyrzucenia przeciw królowi i religii — rzekł Rębacz głosem pełnym i dźwięcznym — wysiądźcie bez trwogi; nie jesteśmy zbójcy, jesteśmy chrześcijanie i rojaliści.
Oświadczenie to uspokoiło niewątpliwie podróżnych, albowiem mężczyzna zbliżył się do drzwiczek i wysiadł, poczem wysiadły dwie kobiety, potem matka, tuląca dziecko do łona a potem jeszcze jeden mężczyzna.
Szuanie przyjmowali ich, stojąc przy stopniu, przyglądali im się bacznie, poczem, nie poznając tego, którego szukali, mówili: „Dalej!“
Jeden mężczyzna tylko został w dyliżansie.
Jeden z szuanów oświetlił wnętrze płomieniem pochodni i ujrzano, że ów mężczyzna to ksiądz.
— Sługo Boży — rzekł Rębacz — dlaczego nie wysiadasz wraz z innymi? nie słyszałeś, że mówiłem, iż jesteśmy rojaliści i chrześcijanie?
Ksiądz nie poruszył się; tylko zęby mu szczękały.
— Dlaczego ta trwoga? — mówił dalej Rębacz — czyż twój strój nie przemawia na twoją korzyść?... Człowiek, noszący sutannę, nie mógł uczynić nic przeciw władzy królewskiej i przeciw religii.
Ksiądz opanował się o tyle, że zdołał szepnąć:
— Łaski! łaski!
— Dlaczego łaski? — spytał Rębacz — czujesz się zatem winnym, nędzniku!
— Oho! — rzekł Roland — panowie rojaliści i chrześcijanie, tak to przemawiacie do sług Bożych!
— Ten człowiek — odparł Cadoudal — nie jest sługą Bożym, lecz sługą szatana!
— Któż to taki?
— To jednocześnie ateista i królobójca; wyparł się swego Boga i głosował za śmiercią swego króla: to członek Konwentu Audrein.
Roland zadrżał.
— Co oni z nim zrobią? — spytał.
— Zabijał, będzie zabity — odparł Cadoudal.
Przez ten czas szuanie wyciągnęli Audreina z dyliżansu.
— A! więc to jednak ty, biskupie z Vannes! — rzekł Rębacz.
— Łaski! — zawołał biskup.
— Byliśmy uprzedzeni o twoim przejeździe i na ciebie to czekaliśmy.
— Łaski! — powtórzył biskup po raz trzeci.
— Czy masz ze sobą szaty pontyfikalne?
— Mam, przyjaciele.
— Przywdziej zatem strój prałata; dawno już nie widzieliśmy takiego dostojnika.
Szuanie zdjęli z dachu dyliżansu kuferek, oznaczony nazwiskiem prałata, otworzyli, wydobyli szaty biskupie i podali Audreinowi, który je przywdział.
Poczem, gdy był już zupełnie ubrany, chłopi ustawili się kołem a każdy trzymał w ręku fuzyę.
Blask pochodni odbijał się na lufach, które rzucały ponure błyskawice.
Dwaj wieśniacy wzięli biskupa pod ręce i wprowadzili go do tego koła.
Twarz jego okryła się bladością śmiertelną.
Przez chwilę panowała ponura cisza.
Przerwał ją głos Rębacza.
— Przystąpimy tu — rzekł szuan — do sądu nad tobą; kapłanie Boga, zdradziłeś kościół; synu Francyi, i skazałeś swego króla.
— Niestety! niestety! — wyjąkał ksiądz.
— Czy to prawda?
— Nie zaprzeczam.
— Bo zaprzeczyć temu niepodobna. Co możesz powiedzieć na swoje usprawiedliwienie?
— Obywatele...
— Nie jesteśmy obywatelami — odparł Rębacz grzmiącym głosem — jesteśmy rojalistami.
— Panowie...
— Nie jesteśmy panami, jesteśmy szuanami.
— Przyjaciele...
— Nie jesteśmy twoimi przyjaciółmi, jesteśmy twoimi sędziami; twoi sędziowie pytają cię, odpowiedz.
— Żałuję tego, com uczynił, i proszę o przebaczenie Boga i ludzi.
— Ludzie nie mogą ci przebaczyć — odparł ten sam głos nieubłagany — gdyż, uzyskawszy przebaczenie dzisiaj, zacząłbyś nanowo jutro; możesz zmienić skórę, serca nigdy. Od ludzi możesz tylko spodziewać się śmierci; co zaś do Boga, błagaj Go o miłosierdzie.
Królobójca pochylił głowę, renegat zgiął kolano.
Ale nagłe wyprostował się i rzekł:
— Uchwaliłem śmierć króla — rzekł — to prawda, ale z zastrzeżeniem...
— Z jakiem zastrzeżeniem?
— Co do czasu, w którym odbyć się miało wykonanie wyroku.
— Mniejsza o to, czy stracenie miało być blizkie czy dalekie, uchwaliłeś śmierć a król był niewinny.
— To prawda, to prawda — rzekł ksiądz — ale się bałem.
— A więc jesteś nietylko królobójcą, nietylko apostatą, ale jeszcze tchórzem! My nie jesteśmy księżmi; ale będziemy sprawiedliwsi od ciebie: uchwaliłeś śmierć niewinnego, my uchwalimy śmierć winowajcy. Masz dziesięć minut czasu na przygotowanie się, żeby stanąć w obliczu Boga.
Biskup wydał okrzyk trwogi i padł na kolana; rozbrzmiały dzwony kościelne, jakgdyby kołysały się same, a dwaj wieśniacy, przywykli do śpiewów kościelnych, zaczęli odmawiać modlitwy za umierających.

Biskup wydał okrzyk trwogi i padł na kolana.
Biskup przez kilka chwil nie mógł znaleźć słów odpowiedzi.

Wodził po swoich sędziach wzrokiem przerażonym, błagalnym; ale na żadnej twarzy nie dostrzegł pocieszającego, łagodnego wyrazu litości.
Płomień pochodni, drgając pod wiatru podmuchem, nadawał przeciwnie tym twarzom wyraz dziki i okrutny.
Biskup zdecydował się tedy połączyć głos swój z głosami tych, którzy modlili się za niego.
Sędziowie czekali, dopóki nie przebrzmiało ostatnie słowo modlitwy żałobnej.
Przez ten czas grono wieśniaków układało stos.
— Och! — zawołał ksiądz, który patrzył na te przygotowania ze wzrastającą trwogą — czy posunęlibyście się w okrucieństwie do tego stopnia, żeby mnie na taką śmierć skazać?
— Nie — odparł nieubłagany oskarżyciel — ogień jest śmiercią męczenników, a ty nie jesteś godzien śmierci takiej. Apostato, godzina twoja nadeszła.
— Boże mój! Boże! — wołał ksiądz, wznosząc ręce ku niebu.
— Na nogi! — krzyknął szuan.
Biskup próbował być posłuszny, ale zbrakło mu sił i padł ponownie na kolana.
— I ty, generale, pozwolisz, żeby to morderstwo spełniło się w twoich oczach? spytał Roland Cadoudala.
— Powiedziałem, że umywam ręce od wszystkiego — odparł zapytany.
— To słowa Piłata, a ręce Piłata pozostały zbroczone krwią Jezusa Chrystusa.
— Dlatego, że Jezus Chrystus był to sprawiedliwy; ale ten człowiek nie jest Jezusem Chrystusem, to Barabasz.
— Ucałuj swój krzyż, ucałuj swój krzyż! — krzyknął Rębacz.
Prałat spojrzał nań wylękłym wzrokiem, ale go nie usłuchał; widoczne było, że już nie widział, że już nie słyszał.
— Nie! — zawołał Roland, zabierając się do zejścia z konia — nie chcę, by ktokolwiek powiedział, że mordowali w mojej obecności człowieka i że nie pośpieszyłem mu z pomocą.
Groźny pomruk podniósł się dokoła Rolanda; usłyszano wyrazy, które wypowiedział.
Ten pomruk jeszcze tylko podniecił porywczego młodzieńca.
— A! to tak? — rzekł.
I poniósł prawą rękę do olster.
Ale ruchem szybkim, jak myśl, Cadoudal pochwycił za tę rękę i, gdy Roland usiłował napróżno wyswobodzić się z żelaznego uścisku:
— Pal! — krzyknął Jerzy.
Dwadzieścia strzałów z fuzyi rozległo się odrazu i, niby masa bezwładna, biskup runął na ziemię.
— Cóżeś pan uczynił? — zawołał Roland.
— Zmusiłem pana do dotrzymania przysięgi — odparł Cadoudal — przysiągłeś, pułkowniku, że będziesz patrzył na wszystko i słuchał wszystkiego, niczemu się nie sprzeciwiając...
— Tak to zginie każdy wróg Boga i króla — odezwał się Rębacz, głosem uroczystym.
Amen! — odpowiedzieli wszyscy obecni jednym głosem, jednym ponurym tonem.
Poczem zdjęli z trupa szaty kapłańskie i wrzucili je w płomienie stosu, podróżnym kazali wsiąść do dyliżansu, pocztylionowi na konia i, rozstępując się, by pojazd przepuścić, rzekli:
— Jedźcie z Bogiem!
Dyliżans oddalił się szybko.
— Dalej, dalej, w drogę! — zawołał Cadoudal. — Mamy jeszcze cztery mile przed sobą, a straciliśmy tutaj godzinę.
Następnie zwrócił się do wykonawców wyroku:
— Ten człowiek był winny, ten człowiek został ukarany; sprawiedliwości ludzkiej i sprawiedliwości boskiej, stało się zadość. Niechaj modlitwy za umarłych odprawione będą nad jego zwłokami i niechaj zostanie pogrzebion po chrześcijańsku; słyszycie?
Pewien, że go usłuchają, Cadoudal puścił konia galopem.
Roland zawahał się przez chwilę, poczem, jakgdyby postanowił spełnić obowiązek, rzekł:
— Idźmy do końca.
I, puszczając z kolei swego konia w kierunku, w którym udał się Cadoudal, dogonił go w kilku skokach.
Obaj znikli niebawem w ciemnościach, które potęgowały się, w miarę jak się oddalali od rynku, gdzie pochodnie rzucały blask na nieżywego prałata, gdzie ogień trawił jego szaty.


XIII.
Dyplomacya Jerzego Cadoudala.

Uczucie, jakiego doznawał Roland, dążąc za Jerzym Cadoudalem, podobne było do uczucia człowieka nawpół rozbudzonego, nad którym sen nie utracił jeszcze władzy i który zbliża się stopniowo do granicy, dzielącej dlań noc od dnia; usiłuje zdać sobie sprawę z tego, czy znajduje się w krainie urojonej, czy też wkroczył już w dziedzinę rzeczywistości, i im bardziej usiłuje przeniknąć ciemności mózgu swojego, tem bardziej zagłębia się w wątpliwość.
Istniał człowiek, dla którego Roland miał kult niemal boski; przyzwyczajony żyć w atmosferze chwały, jaka otaczała tego człowieka, przywykły widzieć, że inni słuchają jego rozkazów i że on sam jest im posłuszny z szybkością i abnegacyą niemal wschodnią, zadziwił się niepomału, spotykając na dwóch krańcach Francyi dwie zorganizowane potęgi, wrogie władzy tego człowieka i gotowe walczyć z tą władzą. Wyobraźcie sobie jednego z owych Żydów Judasza Machabeusza, wielbiciela Jehowy, który słyszał od dzieciństwa, że nazywają Go Królem królów, Bogiem mścicielem, Panem zastępów, Wiekuistym wreszcie, i który nagle zetknąłby się z tajemniczym Ozyrysem Egipcyan lub gromowładnym Jowiszem Greków.
Przygody w Awinionie i w Bourgu z Morganem i towarzyszami Jehudy, przygody w Muzillacu i w Trinité z Cadoudalem oraz szuanami wydawały się Rolandowi osobliwem wtajemniczeniem w jakąś nieznaną religię; ale, jak owi odważni neofici, którzy narażają się na śmierć, by poznać tajemnicę istoty religii, i on postanowił wytrwać do końca.
Zresztą przejęty był potrosze podziwem dla tych charakterów wyjątkowych; nie bez zdumienia mierzył siłę tych zbuntowanych Tytanów, walczących przeciw Bogu, i czuł, że ci, którzy zasztyletowali sir Johna w Chartreuse de Seillon i rozstrzelali biskupa z Vannes w wiosce Trinité, nie byli mężami pospolitymi.
A cóż teraz ujrzy jeszcze? Dowie się o tem, niebawem; są już w drodze od pięciu i pół godziny a świt był blizki.
Powyżej wioski Tridon jechali polami na przełaj; poczem, pozostawiając Vannes na lewo, dotarli do Tréfléonu. W Tréfléonie Cadoudal, któremu towarzyszył stale jego generał major Złoty Sęk, spotkał Przodownika i Śpiewaka Zimowego, wydał im rozkazy i podążył dalej, trzymając się lewej strony, ku skrajowi małego lasku, ciągnącego się od Grandchamp do Larré.
Tu Cadoudal zatrzymał się, huknął trzykrotnie, naśladując okrzyk sowy, i, po chwili, otoczony był trzystu swoimi ludźmi.
Brzask szarawy ukazywał się od strony Tréfléonu i Saint-Nolfu; były to nie pierwsze promienie słońca, lecz pierwsze blaski dnia.
Gęste opary unosiły się z ziemi, tak, że na pięćdziesiąt kroków przed sobą nikt nic nie widział.
Cadoudal, zanim zapuścił się dalej, czekał widocznie na nowiny.
Nagle, w odległości jakich pięciuset kroków, odezwało się pianie koguta.
Cadoudal nastawił uszu; ludzie jego spojrzeli po sobie ze śmiechem.
Pianie odezwało się powtórnie, lecz już bliżej.
— To on — rzekł Cadoudal — odpowiedzcie.
O trzy kroki od Rolanda odezwało się wycie psa, naśladowane z taką doskonałością, że młodzieniec, jakkolwiek uprzedzony, zaczął szukać wzrokiem zwierzęcia, które rzucało ponurą skargę.
W tejże samej chwili prawie śród mgły zaczął się poruszać człowiek, który zbliżał się szybko, a postać jego zarysowywała się coraz wyraźniej.
Idący spostrzegł dwóch jeźdźców i skierował się ku nim.
Cadoudal postąpił kilka kroków naprzód, kładąc palec na usta, na znak, że nadbiegający człowiek ma mówić pocichu.
— Stąd też ten zatrzymał się dopiero, gdy był tuż przy generale.
— I cóż, Kwiecie Cierniowy — zapytał Jerzy — trzymamy ich?
— Jak mysz w pułapce, i ani jeden nie wróci do Vannes, jeśli taka twoja wola, generale.
— Owszem, owszem. Ilu ich jest?
— Stu ludzi, pod wodzą samego generała.
— Ile wozów?
— Siedemnaście.
— Kiedy wyruszają w drogę?
— Powinni być o trzy czwarte mili stąd.
— Jaką drogą idą?
— Drogą z Grandchamp do Vannes.
— Tak, że rozstawiając się od Meucon do Plescop...
— Zagrodzisz im, generale, drogę.
— Doskonale.
Cadoudal wezwał czterech swoich poruczników: Śpiewaka, Zimowego, Przewodnika, Ścigłego i Ładownicę.
Poczem, gdy stanęli przy nim, wyznaczył każdemu jego oddział.
Każdy z kolei wydał krzyk puszczyka i znikł z pięćdziesięciu ludźmi.
Mgła była w dalszym ciągu taka gęsta, że pięćdziesięciu ludzi, którzy tworzyli każdy z tych oddziałów, w oddaleniu stu kroków znikali, jak cienie.
Cadoudal pozostał z pięćdziesięciu ludźmi, Złotym Sękiem i Kwiatem Cierniowym.
Powrócił do Rolanda.
— I cóż, generale — spytał Roland — czy wszystko idzie według twego życzenia?
— Wszystko albo mniej więcej, pułkowniku — odparł szuan — a za pół godziny osądzisz sam.
— Trudno będzie coś osądzić śród tej mgły.
Cadoudal powiódł wzrokiem dokoła.
— Za pół godziny — rzekł — mgła się rozproszy. Czy zechcesz, pułkowniku, zużytkować to półgodziny na posilenie się jadłem i napitkiem?
— Co prawda — odparł młodzieniec — przyznaję, że jazda wygłodziła mnie porządnie.
— A ja — rzekł Jerzy — mam zwyczaj przed każdą bitwą zjeść jak najlepsze śniadanie.
— A więc stajesz do bitwy, generale?
— Naturalnie.
— Ale z republikanami, a ponieważ mamy do czynienia z generałem Hatry’m we własnej osobie, wątpię, czy zechce się poddać bez zaciętego oporu.
— A czy republikanie wiedzą, że będą się bili z panem?
— Nie domyślają się nawet.
— Tak, że to niespodzianka?
— Niezupełnie, wobec tego, że mgła się rozproszy i oni ujrzą nas w tej samej chwili, kiedy my ich zobaczymy.
Wówczas, zwracając się do tego, który widocznie zawiadywał prowiantami:
— Zabijako — spytał — czy masz co dla nas na śniadanie?
Zabijaka skinął głową potwierdzająco, wsunął się do lasu i po chwili ukazał się, wlokąc za sobą osła, objuczonego dwoma koszykami.
W jednej chwili rozpostarto na ziemi płaszcz a na tym płaszczu rozłożono pieczone kurczę, kawałek zimnej peklowiny, chleb i placki z mąki gryczanej.
Tym razem Zabijaka wystąpił zbytkownie: postawił butelkę wina i kieliszek.
Cadoudal wskazał Rolandowi stół nakryty i improwizowaną ucztę.
Roland zeskoczył z konia i oddał cugle jednemu z szuanów.
Cadoudal poszedł za jego przykładem.
— Teraz — rzekł, zwracając się do swoich ludzi — macie, jak my, pół godziny czasu na śniadanie; uprzedzam tych, którzy za pół godziny nie będą gotowi, że, będą się bili o pustym żołądku.
Zaproszenie to równało się widocznie rozkazowi, albowiem wykonane było z taką szybkością i dokładnością. Każdy wydobył kawałek chleba albo placek gryczany z sakwy lub z kieszeni i poszedł za przykładem generała, który poćwiertował już kurę dla siebie i dla Rolanda.
Ponieważ był tylko jeden kieliszek, przeto obaj pili z jednego.
Gdy tak jedli śniadanie razem, niby dwaj przyjaciele podczas odpoczynku na polowaniu, dzień wstawał i, jak przepowiedział Cadoudal, mgła rozpraszała się coraz bardziej.
Niebawem można już było rozpoznać najbliższe drzewa, następnie linię lasu, ciągnącego się na prawo z Meucon do Grandchamp, na lewo zaś równina Plescopu, przecięta przez strumyk, szła pochyło aż do Vannes.
Czuć tam było ten naturalny spadek właściwy ziemi, w miarę jak się zbliża do oceanu.
Na drodze z Grandchamp do Plescopu ukazała się niebawem linia wozów, której koniec ginął w lesie.
Ta linia wozów była nieruchoma; nietrudno było zrozumieć, że przeszkoda nieprzewidziana powstrzymała ją w biegu.
Istotnie, na pół ćwierci mili przed pierwszym wozem można było rozróżnić dwustu ludzi Przodownika, Śpiewaka Zimowego, Scigłego, Zabijaki i Ładownicy, którzy zagrodzili drogę.
Republikanie, słabsi liczebnie — powiedzieliśmy, że było ich tylko stu — zatrzymali się i czekali zupełnego rozproszenia się mgły, by się upewnić co do liczby nieprzyjaciela i ludzi, z którymi mieli do czynienia.
Ludzie i konie ustawieni byli w trójkąt, którego kraniec stanowił Cadoudal ze swymi stu żołnierzami.
Na widok tej niewielkiej gromadki ludzi, okolonej przez potrójne siły, na widok tego munduru, którego barwa sprawiła, że, nadano nazwę błękitnych republikanom, Roland zerwał się z pośpiechem.
Co do Cadoudala, pozostał niedbale wyciągnięty, kończąc śniadanie.
Ze stu łudzi, otaczających generała, ani jeden, jak się zdawało, nie był zajęty widowiskiem, jakie miał przed oczyma; rzecby można, iż czekali na rozkaz Cadoudala, by zwrócić na nie uwagę.
Rolandowi wystarczył jeden rzut oka, by się przekonać, że republikanie są straceni.
Cadoudal śledził na obliczu młodzieńca różne uczucia, jakie się na niem kolejno odbijały.
— I cóż — spytał szuan po chwili milczenia, — czy uważasz, pułkowniku, że rozkazy moje zostały należycie wydane?
— Mógłbyś nawet powiedzieć, generale, że byłeś bardzo ostrożny — odparł Roland z drwiącym uśmiechem.
— Czyż pierwszy konsul nie korzysta z każdej sposobności, która mu się nadarzy? — zapytał Cadoudal.
Roland zagryzł usta i, zamiast odpowiedzieć na pytanie przywódcy rojalistów, rzekł:
— Generale, chcę cię prosić o pewną łaskę i mam nadzieję, że, mi jej nie odmówisz.
— Jaką?
— Pozwól mi pójść zginąć wraz z mymi towarzyszami.
Cadoudal wstał.
— Spodziewałem się tej prośby — rzekł.
— A więc uwzględniasz ją — rzekł Roland, a oczy jego roziskrzyły się radością.
— Tak; ale przedtem żądam od pana przysługi — rzekł wódz rojalistów z wielką godnością.
— Proszę, niech pan mówi.
— Żebyś zechciał, pułkowniku, być moim parlamentarzem wobec generała Hatry’ego.
— W jakim celu?
— Chciałbym przedstawić mu pewne propozycye przed rozpoczęciem bitwy.
— Przypuszczam, że do tych propozycyi, które chcesz mi powierzyć, generale, nie zaliczasz propozycyi złożenia broni?
— Rozumiesz dobrze, pułkowniku, że, przeciwnie, ta propozycya jest na czele wszystkich innych.
— Generał Hatry odmówi.
— To prawdopodobne.
— A wtedy?
— Wtedy pozostawię mu wybór między dwiema innemi propozycyami, które będzie mógł, sądzę, przyjąć, nie uchybiając honorowi.
— Jakiemi?
— Powiem je panu w swoim czasie; niech pan zacznie od pierwszej.
— Proszę ją sformułować, generale.
— A więc: generał Hatry i jego ludzie otoczeni są przez siły potrójne; ofiarowuję się darować im życie, ale złożą broń i przysięgną, że przez pięć lat najbliższych nie będą odbywali służby wojskowej w Wandei.
Roland potrząsnął głową przecząco.
— Przecież to lepiej, niż pozwolić wyrżnąć swoich ludzi.
— Zgoda; ale on będzie wolał pozwolić ich wyrżnąć i zginąć wraz z nimi.
— Czy nie sądzisz, pułkowniku — rzekł, śmiejąc się, Cadoudal, że przedewszystkiem należałoby go o to spytać?
— To słuszne — odparł Roland.
— Koń pułkownika — rzekł Cadoudal do szuana, który go pilnował.
Przyprowadzono konia Rolandowi.
Młodzieniec wskoczył na konia i niebawem pędził ku zatrzymanemu konwojowi.
Na bokach konwoju tego utworzyła się gromadka, utworzona najwidoczniej z generała Hatry’ego i jego oficerów.
Do tej gromadki skierował się Roland, oddalony od szuanów o trzy strzały karabinowe zaledwie.
Wielkie było zdziwienie generała Hatry’ego na widok dążącego ku niemu oficera w mundurze pułkownika republikańskiego.
Wysunął się z gromadki i postąpił trzy kroki naprzeciw posłańca.
Roland dał się poznać, opowiedział, w jaki sposób znalazł się śród białych, i przedstawił generałowi Hatry’emu propozycyę Cadoudala.
Jak przewidział, generał odmówił.
Roland z sercem radością i dumą wezbranem powrócił do Cadoudala.
— Odmawia! — krzyknął z takiej odległości, na jaką głos jego mógł być usłyszany.
Cadoudal skinął głowią na znak, że nie jest bynajmniej zdziwiony tą odmową.
— A więc, w takim razie — rzekł — przedstaw mu, pułkowniku, moją drugą propozycyę; nie chcę sobie mieć nic do wyrzucenia, wobec takiego sędziego polubownego, jak pan.
Roland złożył ukłon.
— Jakaż jest ta druga propozycya? — zapytał.
— Oto generał Hatry przybędzie ku mnie na przestrzeni, która jest wolna między naszemi wojskami; będzie miał taką samą broń, jak ja: to jest szablę i dwa pistolety, i sprawa rozstrzygnie się między nami dwoma; jeśli ja jego zabiję, jego żołnierze poddadzą się warunkom, o jakich wspominałem, albowiem jeńców brać do niewoli nie możemy; jeśli on mnie zabije, jego ludzie zostaną tędy przepuszczeni aż do Vannes i nikt ich przez całą drogę niepokoić nie będzie. Mam nadzieję, że jest to propozycya, którą przyjąłbyś, pułkowniku!
— To też przyjmuję ją dla siebie — odparł Roland.
— Tak — rzekł Cadoudal — ale pan nie jest generałem Hatry; niech-że więc pan zadowoli się narazie rolą jego parlamentarza, a jeśli ta propozycya, której nie zlekceważyłbym na jego miejscu, jeszcze mu nie dogadza, w takim razie jestem łaskawy! wrócisz, pułkowniku, i uczynię mu propozycyę trzecią.
Roland oddalił się po raz drugi; oczekiwany był przez republikanów z widoczną niecierpliwością.
Oznajmił poselstwo swoje generałowi Hatry’emu.
— Obywatelu — odparł generał — winienem zdać sprawę ze swego postępowania pierwszemu konsulowi, wy jesteście jego adjutantem i wam polecam, abyście, za powrotem z Paryża, byli moim świadkiem wobec niego. Co uczynilibyście na mojem miejscu? Postąpię tak, jakbyście wy postąpili.
Roland zadrżał; twarz jego przybrała poważny wyraz twarzy człowieka, który rozważa sam ze sobą sprawę honorową.
Poczem, po kilku sekundach:
— Generale — rzekł — odmówiłbym.
— Z jakich powodów, obywatelu? — spytał generał.
— Dlatego, że przypadek kieruje pojedynkiem; dlatego, że nie możesz, generale, życia stu walecznych oddawać na los tego przypadku; dlatego, że w sprawie takiej, jak niniejsza, w którą każdy wplątany jest na swój rachunek, każdy powinien bronić swojej skóry, jak tylko zdoła najlepiej.
— Takie twoje zdanie, pułkowniku?
— Klnę się honorem!
— I moje również; zanieście moją odpowiedź generałowi rojalistycznemu.
Roland powrócił galopem do Cadoudala i powtórzył mu odpowiedź generała Hatry’ego.
Cadoudal uśmiechnął się.
— Spodziewałem się tego — rzekł.
— Nie mógł pan spodziewać się tego, skoro to ja dałem mu tę radę.
— A przecież przed chwilą był pan odmiennego zdania?
— Tak; ale pan sam zwrócił mi uwagę, że nie jestem generałem Hatry... Jakaż jest więc trzecia propozycya pańska! — zapytał Roland niecierpliwie; zaczynał bowiem spostrzegać, a raczej spostrzegł już od początku, że generałowi rojalistycznemu przypadła w udziale rola szlachetniejsza.
— Moja trzecia propozycya — rzekł Cadoudal — to rozkaz: rozkaz, na mocy którego dwustu moich ludzi wycofa się stąd. Generał Hatry ma stu żołnierzy i ja zatrzymuję stu; moi przodkowie, Bretończycy, przyzwyczajeni byli bić się ręka na rękę, pierś na pierś, człowiek przeciw człowiekowi i raczej jeden przeciw trzem, niż w trzech na jednego; jeśli generał Hatry pozostanie zwycięzcą, przejdzie po naszych zwłokach i powróci spokojnie do Vannes; jeśli będzie zwyciężony, nie powie, że stało się tak dzięki przewadze liczebnej... Panie de Montrevel, niech pan idzie do swoich przyjaciół i pozostanie z nimi; ja z kolei daję im przewagę liczebną: pan sam wart jest dziesięciu ludzi.
Roland uchylił kapelusza.
— Co to znaczy, panie? — spytał Cadoudal.
— Mam zwyczaj składać pokłon wszystkiemu, co mi się wydaje wielkie, więc też składam pokłon panu...
— Pułkowniku — rzekł Cadoudal — ostatni kieliszek wina! Każdy z nas wychyli go na cześć tego, co kocha, czego mu żal opuścić na ziemi, co spodziewa się ujrzeć znów w niebie.
Poczem, biorąc butelkę i jedyny kieliszek, napełnił go do połowy i podał Rolandowi.
— Mamy tylko jeden kieliszek, panie de Montrevel, niech pan pije pierwszy.
— Dlaczego pierwszy?
— Najpierw dlatego, żeś pan moim gościem; następnie dlatego, że jest przysłowie, które mówi, że, pijąc po kimś, poznajemy jego myśli.
Poczem dodał ze śmiechem:
— Chcę wiedzieć, co pan myśli, panie de Montrevel.
Roland wychylił kieliszek i oddał pusty Cadoudalowi.
Cadoudal napełnił znów kieliszek do połowy dla siebie i wychylił go z kolei.
— I cóż, generale — zapytał Roland — wiesz teraz, co myślę?!
— Nie — odparł Jerzy — przysłowie kłamie.
— A więc — rzekł Roland ze swoją zwykłą szczerością, myślę, generale, że jesteś człowiekiem dzielnym, i za zaszczyt uważać sobie będę, jeśli w chwili, w której mamy stanąć do walki, zechcesz mi podać rękę.
Młodzieńcy wyciągnęli dłonie i połączyli je uściskiem, raczej jak dwaj przyjaciele, którzy rozstają się na długo, niż jak dwaj wrogowie, którzy spotkają się na polu bitwy.
W tym prostym czynie była pełna majestatu wzniosłość.
Obaj młodzieńcy uchylili kapelusza.
— Szczęść Boże! — rzekł Roland do Cadoudala — pozwól mi jednak, generale, wątpić o spełnieniu się mego życzenia. Wyznam ci, że, co prawda, życzenie to płynie z ust a nie z serca.
— Niechaj Pan Bóg strzeże! — rzekł Cadoudal do Rolanda — a mam nadzieję, że moje życzenie się spełni, jest bowiem szczerym wyrazem mojej myśli.
— Jakim sygnałem dasz znać, generale, że jesteś gotów? — zapytał Roland.
— Strzałem w powietrze, na który ty, pułkowniku, również odpowiesz strzałem.
— Dobrze, generale — odparł Roland.
I, puszczając konia galopem, przebył po raz trzeci przestrzeń, dzielącą generała rojalistycznego od generała republikańskiego.
Cadoudal zaś, wyciągając rękę ku Rolandowi, rzekł:
— Przyjaciele, widzicie tego młodzieńca?
Wszystkie spojrzenia skierowały się ku Rolandowi, wszystkie usta szepnęły wyraz tak.
— A więc polecili nam go nasi bracia z Południa; niechaj życie jego będzie dla was święte; możecie go schwytać, ale żywego i żeby mu włos z głowy nie spadł, słyszycie?
— Dobrze, generale — odparli szuanie.
— A teraz, przyjaciele, pamiętajcie, że jesteście synami owych trzydziestu Bretończyków, którzy walczyli z trzydziestu Anglikami między Ploermelem i Josselinem, o dziesięć mil stąd, i którzy pozostali zwycięzcami.
Poczem, wzdychając, dodał półgłosem:
— Na nieszczęście nie mamy tym razem do czynienia z Anglikami.
Mgła rozproszyła się zupełnie i, jak zawsze prawie zdarza się w wypadku podobnym, blade promienie słońca zimowego zabarwiły żółtawym blaskiem płaszczyznę Plescopu.
Można było zatem rozróżnić wszystkie ruchy obu oddziałów.
W tym samym czasie, kiedy Roland powracał do republikanów, Złoty Sęk pędził galopem ku swoim dwustu ludziom, którzy mu przecinali drogę.
Zaledwie Złoty Sęk rozmówił się z czterema porucznikami Cadoudala, stu ludzi odłączyło się i półobrotem skierowało się na prawo, stu innych zaś, ze strony przeciwnej, również półobrotem skierowało się na lewo.
Oba oddziały ruszyły z miejsca każdy w swoją stronę: jeden szedł ku Plumergatowi, drugi ku Saint-Avé, zostawiając drogę wolną.
Oba zatrzymały się o ćwierć mili od gościńca, opuściły karabiny do nogi i stały bez ruchu. Złoty Sęk powrócił do Cadoudala.
— Czy masz jakie specyalne rozkazy dla mnie, generale? — rzekł.
— Jeden tylko — odparł Cadoudal. — Weź ośmiu ludzi i idź za mną; gdy zobaczysz, że młodzieniec, z którym jadłem śniadanie, upadł pod swego konia, rzucisz się na niego wraz ze swymi ośmioma ludźmi, zanim zdąży się wyswobodzić, i weźmiesz go jako jeńca.
— Słucham, generale.
— Wiesz, że chcę go odnaleźć zdrowego i całego.
— Rozumiem, generale.
— Wybierz sobie ośmiu ludzi, a gdy pan de Montrevel będzie już jeńcem i da słowo honoru, możecie już rozporządzać sobą dowoli.
— A jeśli nie zechce dać słowa?
— Otoczycie go tak, żeby nie mógł uciekać, i będziecie go strzegli do końca walki.
— Niech i tak będzie! — rzekł Złoty Sęk, wzdychając. — Tylko, że smutno będzie stać z założonemi rękoma, gdy inni weselić się będą.
— Ba! kto wie? — rzekł Cadoudal — będzie dosyć roboty dla wszystkich.
Poczem, rzucając spojrzenie na równinę i widząc swoich ludzi na boku a republikanów stłoczonych, gotowych do boju, rzekł:
— Broń!
Przyniesiono mu karabin.
Cadoudal uniósł go nad głowę i dał strzał w powietrze.
W tej samej prawie chwili strzał, dany w tych samych warunkach, po stronie republikanów, odpowiedział jak echo na strzał Cadoudala.
Poczem rozległ się głos dwóch bębnów i trąbki.
Cadoudal stanął w strzemionach.
— Dzieci! — zapytał — czy wszyscy odmówili modlitwę poranną?
— Tak! tak! — odparły wszystkie prawie głosy.
— Jeśli którykolwiek z was zapomniał lub nie miał czasu modlitwy odmówić, niechaj odmówi ją teraz.
Pięciu czy sześciu wieśniaków uklękło i zaczęło się modlić.
Odgłos bębnów i trąbki zbliżał się coraz bardziej.
— Generale! generale! — odezwało się kilka niecierpliwych głosów — widzisz, że nadchodzą.
Generał wskazał ruchem klęczących szuanów.
— Słusznie — rzekli niecierpliwi.
Ci, którzy się modlili, powstawali kolejno, stosownie do tego, czy modlitwa ich była dłuższa czy krótsza.
Gdy powstał ostatni, republikanie przebyli już mniej więcej trzecią część drogi.
Szli z nastawionymi bagnetami w trzech szeregach a każdy szereg był potrójny.
Roland dążył na czele szeregu pierwszego; generał Hatry między pierwszym a drugim.
Łatwo było poznać ich obu, albowiem oni jedni jechali konno.
Pomiędzy szuanami jedynym jeźdźcem był Cadoudal.
Złoty Sęk zeszedł z konia, obejmując komendę nad ośmiu ludźmi, którzy mieli stanowić eskortę Jerzego.
— Generale — odezwał się jeden z głosów — modlitwa skończona, wszyscy powstali.
Cadoudal upewnił się, czy słowa te zgodne są z prawdą.
Poczem silnym głosem krzyknął:
— Dalej, rozweselcie się, chłopcy!
Zaledwie pozwolenie to, które dla szuanów i Wandejczyków równało się wezwaniu bębna czy trąbki do ataku — zostało wypowiedziane, już szuanie rozbiegli się po równinie z okrzykiem: „Niech żyje króli“ i wymachując kapeluszem w jednej ręce a karabinem w drugiej.
Zamiast dążyć zwartym szeregiem, jak republikanie, rozsypali się w tyralierkę, tworząc olbrzymi półksiężyc, którego środkiem był Jerzy i jego koń.
Wszyscy prawie ludzie Cadoudala byli kłusownikami, to znaczy świetnymi strzelcami, uzbrojonymi w dalekonośne karabiny angielskie.
W jednej chwili republikanie zostali okrążeni i rozpoczęła się strzelanina.
Już po pierwszych strzałach wtargnęło kilku wysłańców śmierci do szeregów republikańskich i czterech żołnierzy padło.
— Naprzód! — krzyknął generał.
Żołnierze szli w dalszym ciągu na bagnety.
Ale w ciągu kilku sekund nie mieli już nic przed sobą.
Setka wieśniaków Cadoudala zamieniła się w tyralierów i znikła jako oddział wojska.
Pięćdziesięciu ludzi rozproszyło się na każdem skrzydle.
Generał Hatry rozkazał stanąć frontem na prawo i stanąć frontem na lewo.
Poczem rozległ się rozkaz:
— Ognia!

Generał Hatry rozkazał stanąć frontem na prawo i na lewo.

Dwie salwy zagrzmiały ze zgodnością i ścisłością armii doskonale wyćwiczonej; ale nie przyniosły żadnego prawie wyniku, ponieważ republikanie strzelali do ludzi odosobnionych.
Szuanie natomiast strzelali do gromady, to też każdy ich strzał był celny.
Roland widział dobrze, jak dalece niekorzystna była pozycya republikanów.
Rozejrzał się dokoła i, śród obłoków dymu, dostrzegł Cadoudala, który stał nieruchomy, jak posąg konny.
Zrozumiał, że wódz rojalistów czeka na niego.
Roland rzucił okrzyk i popędził prosto na Jerzego.
Cadoudal ze swojej strony, chcąc mu oszczędzić część drogi, puścił konia galopem.
Ale o sto kroków od Rolanda zatrzymał się.
— Baczność! — rzekł do Złotego Sęka i jego ludzi.
— Bądź spokojny, generale, jesteśmy na stanowisku — rzekł Złoty Sęk.
Cadoudal wydobył pistolet i nabił go.
Roland pochwycił szablę do ręki i szarżował, leżąc na szyi koni.
Cadoudal, zbliżywszy się na dwadzieścia kroków do Rolanda, podniósł zwolna rękę w jego kierunku.
Z oddalenia kroków dziesięciu strzelił.
Koń, którego dosiadał Roland, miał białą gwiazdę na środku czoła.
Kula trafiła w środek gwiazdy.
Koń, ugodzony śmiertelnie, zwalił się wraz z jeźdźcem do stóp Cadoudala.
Cadoudal spiął ostrogami swego wierzchowca i przeskoczył przez konia i jeźdźca.
Złoty Sęk i jego ludzie, będąc w pogotowiu, rzucili się jak gromada jaguarów na Rolanda, uwięzionego pod zwłokami swego konia.
Młodzieniec puścił szablę i chciał pochwycić pistolety; ale zanim zdążył wsunąć rękę do olster, dwaj ludzie pochwycili go w ramiona a czterej wyciągali mu konia z pomiędzy nóg.
Wszystko to odbyło się tak składnie, iż nietrudno było poznać, że to manewr z góry ułożony.
Roland wył z wściekłości.
Złoty Sęk zbliżył się do niego i podał mu kapelusz.
— Ja się nie poddaję! — krzyknął Roland.
— Bo to też zbyteczne, panie de Montrevel — odparł Złoty Sęk z wyszukaną grzecznością.
— A to dlaczego? — spytał Roland, wyczerpując siły w walce równie rozpaczliwej jak niepotrzebnej.
— Bo pan jest jeńcem.
Fakt był taki oczywisty, że nie było co odpowiedzieć.
— W takim razie zabijcie mnie! — krzyknął Roland.
— My pana zabić nie chcemy — odparł Złoty Sęk.
— Czegóż więc chcecie?
— Żeby nam pan dał słowo, iż nie weźmie już udziału w bitwie; za tę cenę puścimy pana i będzie pan wolny.
— Nigdy! — rzekł Roland.
— Przepraszam, panie de Montrevel — rzekł Złoty Sęk — ale pan postępuje nielojalnie.
— Jakto! — krzyknął Roland, nie posiadając się z gniewu — nielojalnie? Lżysz mnie, nędzniku, bo wiesz, że nie mogę ani się bronić ani ciebie ukarać.
— Nie jestem nędznikiem i nie lżę pana, panie de Montrevel; tylko mówię, że, nie chcąc nam dać słowa, pozbawia pan generała pomocy dziewięciu ludzi, którzy mogą mu być użyteczni a będą zmuszeni pozostać tutaj, by pana pilnować; nie tak to postąpił wobec was wielki łeb okrągły; miał dwustu ludzi więcej, niż wy, i odesłał ich; teraz zaś jest nas tylko dziewięćdziesięciu jeden przeciw stu.
Płomień przemknął po twarzy Rolanda; poczem okryła się bladością śmiertelną.
— Masz słuszność, Złoty Sęku — odparł Roland — poddaję się; możesz iść bić się z towarzyszami.
Szuanie wydali okrzyk radości, puścili Rolanda i rzucili się na republikanów, wymachując kapeluszami i karabinami i wołając:
— Niech żyje król!
Roland, wyzwolony z ich uścisku, ale rozbrojony materyalnie przez swój upadek a moralnie przez dane słowo, poszedł na małe wzgórze i usiadł na płaszczu, jeszcze rozpostartym, który służył za obrus do śniadania.
Stamtąd widział bitwę z najdrobniejszymi szczegółami.
Cadoudal stał w strzemionach, śród ognia i dymu, podobny do szatana wojny, jak on nietykalny i nieprzejednany.
Tu i owdzie widać było zwłoki kilkunastu szuanów, rozproszone na ziemi.
Ale republikanie, ciągle zwarci w jedną gromadę, utracili już dwa razy więcej ludzi.
Ranni wlekli się po pustej przestrzeni, łączyli się, powstawali, niby połamane węże, i walczyli — republikanie na bagnety a szuanie na noże.
Ci ranni szuanie, którzy byli za daleko, by pójść w zapasy z rannymi, jak oni republikanami, nabijali nanowo karabiny, powstawali na kolano, dawali ognia i padali na ziemię.
Z obu stron walka była bezlitośna, nieustająca, zacięta; czuć było, że wojna domowa, to jest wojna bez łaski i miłosierdzia, otrząsała na pole bitwy zarzewie ze swojej pochodni.
Cadoudal okrążał na swoim koniu tę żywą redutę, strzelał z odległości dwudziestu kroków, to z pistoletów, to z karabinu, który ciskał po strzale, podnosząc znów nabity za powrotem.
Po każdym jego strzale padał człowiek.
Gdy po raz trzeci powtarzał ten manewr, przyjął go ogień plutonowy; generał Hatry przyjmował go z takimi honorami.
Jerzy znikł w płomieniu i w dymie, a Roland widział, jak padał wraz z koniem — jakgdyby runęli, rażeni piorunem.
Dziesięciu czy dwunastu republikanów wyłamało się z szeregów, stając przeciw tyluż szuanom.
Walka była straszna, ręka na rękę, a szuanie ze swymi nożami wzięli w niej górę.
Nagle Cadoudal powstał, trzymając w każdej ręce pistolet; był to wyrok śmierci na dwóch ludzi; i dwaj ludzie polegli.
Poczem przez ten wyłom śród dziesięciu czy dwunastu ludzi Jerzy rzucił się z trzydziestu wieśniakami.
Podniósł z ziemi karabin, posługiwał się nim, jak maczugą, i za każdem uderzeniem zabijał człowieka.
Przebił batalion i ukazał się po stronie przeciwnej.
Poczem, jak dzik, który powraca do przewróconego myśliwego i wyrywa mu wnętrzności, tak i on wtargnął do rany otwartej, powiększając ją jeszcze.
Teraz nastąpił koniec.
Generał Hatry zgromadził dokoła siebie z dwudziestu żołnierzy i, z nastawionym bagnetem, rzucił się na koło, które go otaczało; szedł na czele swoich ludzi, koń jego padł z rozprutym brzuchem.
Dziesięciu żołnierzy poległo, zanim przerwali to koło.
Generał stanął poza niem z przeciwnej strony.
Szuanie chcieli go ścigać.
Ale Cadoudal krzyknął grzmiącym głosem:
— Nie trzeba było go przepuszczać; ale z chwilą, kiedy się przedostał, niech odejdzie wolny.
Szuanie usłuchali z tą czcią, jaką mieli dla słów wodza swego.
— A teraz — zawołał Cadoudal — niechaj ogień ustanie; dosyć umarłych, brać jeńców!
Szuanie zbliżyli się, otaczając wzgórze umarłych i kilku żywych, ciężej lub lżej rannych, którzy poruszali się śród trupów.
Poddanie się było jeszcze walką w tej wojnie, w której z obu stron rozstrzeliwano jeńców; z jednej strony dlatego, że uważano szuanów i Wandejczyków za bandytów; z drugiej dlatego, że nie wiedziano, gdzie ich podziać.
Republikanie rzucali daleko broń, by jej nie oddawać.
Szuanie, zbliżywszy się do nich, zastali wszystkie ładownice otwarte.
Spalili wszystkie naboje, do ostatniego.
Cadoudal udał się do Rolanda.
Podczas tej całej ostatniej walki młodzieniec siedział ze wzrokiem w walczących utkwionym i z włosem potem oblanym, z piersią dyszącą czekał.
Potem, gdy los odwrócił się ostatecznie od republikanów, Roland objął oburącz głowę i pochylił czoło ku ziemi.
Nie słyszał odgłosu kroków zbliżającego się Cadoudala, a gdy ten dotknął jego ramienia, młodzieniec podniósł zwolna głowę, nie usiłując nawet ukryć dwóch łez, które spływały z jego policzków.
— Generale! — rzekł Roland — rozporządzaj mną, jestem twoim jeńcem.
— Poseł pierwszego konsula nie może stać się jeńcem — odparł Cadoudal ze śmiechem — ale można go prosić o oddanie przysługi.
— Rozkazuj, generale!
— Brak mi ambulansu dla rannych, brak mi więzienia dla jeńców; czy podejmie się pan odprowadzić do Vannes żołnierzy republikańskich, jeńców lub rannych?
— Jakto, generale? — zawołał Roland.
— Oddaję, a raczej powierzam ich tobie, pułkowniku; żałuję, że twój koń nieżywy, żałuję, że mi mego zabito; zostaje ci jednak koń Złotego Sęka, przyjmij go.
Młodzieniec poruszył się.
— Dopóki nie zdołasz zaopatrzyć się w innego, oczywiście — rzekł Cadoudal, składając ukłon.
Roland zrozumiał, że, przez prostotę przynajmniej, należało być przynajmniej na wysokości tego, z którym miał do czynienia.
— Czy zobaczę cię jeszcze, generale? — spytał, wstając.
— Wątpię; moje operacye wojenne wzywają mnie na wybrzeże Port-Louis, pana zaś wzywa obowiązek do Luksemburgu.
— Cóż powiem pierwszemu konsulowi, generale?
— To, co pan widział; sam osądzi różnicę między dyplomacyą księdza Berniera a dyplomacyą Jerzego Cadoudala.
— Sądząc z tego, co widziałem, wątpię, żeby pan mnie kiedy potrzebował — rzekł Roland — ale w każdym razie proszę pamiętać, że pan ma przyjaciela przy pierwszym konsulu.
I wyciągnął rękę do Cadoudala.
Wódz rojalistów pochwycił ją z tą samą szczerością i swobodą, z jaką ją uścisnął przed walką.
— Żegnam pana, panie de Montrevel — rzekł — nie mam potrzeby polecić panu, żeby pan usprawiedliwił generala Hatry’ego, nieprawda? podobna porażka przynosi taką samą chwalę, jak zwycięstwo.
Przez ten czas przyprowadzono pułkownikowi republikańskiemu konia Złotego Sęka.
Roland wskoczył na siodło.
— Ale, ale — rzekł doń Cadoudal — niech się pan dowie, przejeżdżając przez Roche-Bernard, co się stało z obywatelem Tomaszem Millière’m.
— Nie żyje — odparł głos jakiś.
Serce Królewskie i jego czterej ludzie, okryci potem, zabłoceni, przybyli w tejże chwili, za późno, by uczestniczyć w bitwie.
Roland powiódł ostatni raz okiem po polu bitwy, westchnął i, rzucając pożegnanie Cadoudalowi, ruszył galopem przez pola, ku drodze wiodącej do Vannes, gdzie miał czekać na wóz z rannymi i jeńcami, których miał odstawić do generała Hatry’ego.
Cadoudal kazał dać każdemu ze swoich ludzi dukata sześcioliwrowego.
Roland nie mógł się powstrzymać od myśli, że wódz rojalistów był szczodry za pieniądze Dyrektoryatu, skierowane na Zachód przez Morgana i jego towarzyszów.


XIV.
Oświadczyny.

Roland, przybywszy do Paryża, przedewzystkiem złożył wizytę pierwszemu konsulowi; przynosił mu dwie nowiny o uspokojeniu Wandei i o zaciętszem niż kiedykolwiek powstaniu w Bretanii.
Bonaparte znał Rolanda; to też potrójna opowieść o zabójstwie Tomasza Millière’a, o sądzie biskupa Audrein’a i o bitwie pod Grandchamp, wywarła na nim głębokie wrażenie; zresztą w opowiadaniu młodzieńca była ponura rozpacz, która tchnęła szczerą prawdą.
Roland rozpaczał, że znowu ominęła go śmierć; zdawało mu się, że jakaś nieznana siła opiekuje się nim, skoro zawsze wychodził cało z niebezpieczeństw, gdy inni ginęli. Toć tam, gdzie sir John natknął się na dwunastu sędziów, którzy go skazali na śmierć, on widział tylko widmo nieszkodliwe. I żałował gorzko, że szukał specyalnie walki z Jerzym Cadoudalem, zamiast rzucić się w wir walki, w której mógłby może znaleźć śmierć.
Pierwszy konsul patrzał nań z niepokojem; widział bowiem, że Rolanda trawi wciąż żądza śmierci, z której, jak sądził, wyleczy się po powrocie do kraju i w otoczeniu rodziny.
Roland oskarżał siebie, aby zmniejszyć winę generała Hatry’ego, lecz sprawiedliwość i prawość żołnierska kazała mu oddać należne pochwały dla odwagi i wspaniałomyślności Cadoudala.
Bonaparte słuchał go uważnie, lecz ze smutkiem. O ile bowiem zapalał się do wojny z obcymi, o tyle wstrętem przejmowała go wojna domowa, w której kraj przelewał własną krew. Dlatego też sądził, że układy powinny były zastąpić wojnę. Lecz jakżeż prowadzić układy z takim człowiekiem, jak Cadoudal?
Bonaparte zdawał sobie sprawę z uroku, jaki wywierał swą osobą, zwłaszcza gdy mu o to chodziło. To też powziął myśl spotkania się z Cadoudalem. Lecz nic na razie nie wspomniał o tem Rolandowi, licząc jednak nań w chwili stanowczej.
Na razie chciał tylko wiedzieć, czy Brune, którego zdolnościom wojskowym ufał, będzie szczęśliwszy od swych poprzedników.
Pożegnał wreszcie Rolanda, zawiadomiwszy go o przybyciu jego matki i o tem, że zamieszkała w małym domku przy ulicy Zwycięstwa.
Roland dorożką udał się do wskazanego domu.
Tam znalazł panią de Montrevel, dumną i szczęśliwą, jak tylko nią być może kobieta i matka.
Edward od dnia poprzedniego umieszczony był w Prytaneum francuskiem.
Pani de Montrevel chciała wyjeżdżać z Paryża i wracać do Amelii, niepokojąc się o stan jej zdrowia.
Sir John blizki już był zupełnego wyzdrowienia; bawił w Paryżu, złożył był wizytę pani de Montrevel, lecz nie zastał, gdyż odprowadzała Edwarda do Prytaneum. Zostawił tylko kartę, na której podał swój adres: hotel Mirabeau, ulica de Richelieu.
Była jedenasta, godzina zwykła śniadania sir Johna. Roland, mając wszelkie szanse zastania go w domu, pojechał do hotelu Mirabeau.
Zastał istotnie sir Johna przy stole, spożywającego śniadanie angielskie, złożone z kotletów prawie surowych i z herbaty.
Ujrzawszy Rolanda, sir John z okrzykiem radości zerwał się od stołu i pośpieszył na spotkanie.
Roland żywił dla sir Johna, człowieka wyjątkowego pod tym względem, że dobroć serca usiłował pokryć ekscentrycznością, uczucie głębokiego przywiązania.
Sir John był blady i nieco schudł; zresztą czuł się doskonale.
Rana zagoiła się — zupełnie, odczuwał jeszcze pewne bóle, ale już coraz słabsze, ostatecznie jednak odzyskiwał już zdrowie.
Sir John ze swej strony przyjął Rolanda bardzo serdecznie, co było niespodziewane ze strony tak skrytego człowieka, i twierdził, że radość z powodu widzenia przyjaciela powróci go ostatecznie do zdrowia.
Poprosił Rolanda do stołu, ofiarowując mu śniadanie francuskie.
Roland przyjął zaproszenie. Lecz jak każdy żołnierz, który odbył uciążliwe kampanie w okresie Rewolucyi, podczas których niejednokrotnie brakowało chleba, Roland smakoszem nie był, a mógł jeść byle co. To też uprzejmość sir Johna, który chciał podać śniadanie francuskie, przeszła niepostrzeżenie.
Natomiast dostrzegł Roland, że sir John jest jakiś zakłopotany, że ma na ustach jakiś sekret, którym chciałby się podzielić.
Roland postanowił dopomódz przyjacielowi.
Po skończonem śniadaniu z właściwą sobie otwartością zwrócił się do sir Johna:
— Cóż, kochany lordzie? Masz mi coś do powiedzenia, coś, czego jednak nie odważasz się powiedzieć?
Sir John zadrżał i poczerwieniał.
— Tam do licha! — ciągnął dalej Roland — widocznie jest to rzecz trudna do wypowiedzenia. Jeśli masz jednak do mnie jaką prośbę, to wiedz, że chyba jest mało takich, którym mógłbym odmówić. Mów więc, słucham.
I Roland zamknął oczy, aby uważniej słuchać.
Lecz, widocznie, dla lorda Tanlay’a sprawa była trudna do wypowiedzenia, bo Roland po jakich dziesięciu sekundach otworzył oczy, nie mogąc doczekać się jego słów.
Sir John był blady, bledszy, niż przedtem.
Roland wyciągnął doń rękę ze słowami:
— Chyba chcesz się poskarżyć przede mną na sposób, w jaki cię traktowano w zamku Noires-Fontaines.
— Tak, przyjacielu. Od pobytu mego w tym zamku rozpoczyna się szczęście lub nieszczęście mego życia.
Roland popatrzał uważnie na sir Johna:
— Ależ, czy nareszcie?...
I zatrzymał się, spostrzegłszy, że może popełnić niedelikatność.
— Nie, kończ, Rolandzie!
— Czy chcesz?
— Proszę cię.
— A jeśli się mylę, jeśli powiem coś nie mądrego?
— Kończ, mój kochany!
— No to chciałem powiedzieć, że będę bardzo szczęśliwy, jeśli Wasza Wielmożność zaszczyci mą siostrę swą miłością.
Sir John krzyknął z radości i z szybkością, nie licującą z tak flegmatycznym człowiekiem, rzucił się w ramiona Rolanda.
— Siostra twoja, Rolandzie, to anioł. Kocham ją zmalej duszy!
— Czyś wolny zupełnie, milordzie?
— Zupełnie. Mówiłem ci już, że od dwunastu lat posiadam majątek, który mi daje dwadzieścia pięć tysięcy funtów rocznie.
— To za dużo dla kobiety, która ci wniesie w posagu zaledwie pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Ach! — zawołał Anglik z akcentem właściwym swej narodowości, który powracał mu w chwilach silnych wzruszeń — jeśli trzeba postradać część majątku, to go postradam.
— Nie o to chodzi — odparł ze śmiechem Roland. — To niepotrzebne. Jesteś bogaty, to nieszczęście. Ale cóż robić?... Nie o to chodzi. Czy kochasz moją siostrę?
— Och, uwielbiam!
— Ale czy ona — zapytał Roland — kocha ciebie?
— Zrozum, żem się jej o to nie pytał. — Musiałem przedtem zapytać się ciebie, kochany Rolandzie, czy nic nie masz przeciw temu, i prosić cię o wstawienie się za mnie u matki. Mając przyzwolenie was obojga, oświadczę się... Albo nie, ty się oświadczysz za mnie, bo ja się na to nie odważę.
— Więc ja miałem twe pierwsze zwierzenia?
— I słusznie! Jesteś moim najlepszym przyjacielem.
— No to, mój drogi, u mnie oczywiście sprawę wygrałeś.
— A matka i siostra...
— To jedna osoba. Rozumiesz, że matka pozostawi Amelii zupełnie wolny wybór. Jeśli jednak matka wybierze ciebie, Amelia będzie zupełnie szczęśliwa. Ale pozostaje jeszcze ktoś.
— Któż taki?
— Pierwszy konsul — odpowiedział Roland.
God!... — wyrwało się Anglikowi, który jednak urwał w połowie przekleństwo narodowe.
— Przed moim wyjazdem do Wandei — ciągnął dalej Roland — wspomniał o małżeństwie mej siostry, i oświadczył mi, że jest to sprawa, która obchodzi nie mnie i nie matkę, lecz jego.
— No, to jestem zgubiony! — zawołał sir John.
— Dlaczego?
— Pierwszy konsul nie lubi Anglików.
— Chyba Anglicy nie lubią pierwszego konsula.
— A któż powie pierwszemu konsulowi o moich zamiarach?
— Ja.
— I przedstawisz mu moje zamiary, jak rzecz, która ci jest miłą?
— Zrobię z ciebie gołębia pokoju pomiędzy dwoma narodami — rzekł Roland, wstając.
— Dzięki — zawołał Anglik, ściskając dłoń Rolanda; poczem ze smutkiem w głosie zapytał:
— Już odchodzisz?
— Mój drogi! mam urlop tylko na kilka godzin. Godzinę spędziłem u matki, dwie u ciebie, jedną godzinę poświęcę przyjacielowi twemu Edwardowi i następnie wracam do Luksemburgu.
— Pozdrów Edwarda ode mnie i powiedz mu, że zamówiłem już parę pistoletów, żeby nie był zmuszony strzelać z pistoletów konduktora, jeśli napadną go rozbójnicy.
Roland popatrzał na sir Johna.
— Cóż to za nowa historya? — zapytał.
— Nie znasz jej?
— Nie; jakiej to historyi nie znam?
— Zdarzenie, które o mało nie przyprawiło o śmierć naszej biednej Amelii.
— Jakie zdarzenie?
— Napad na dyliżans.
— Co za dyliżans?
— Ten, w którym jechała twoja matka.
— Dyliżans, w którym była moja matka?
— No, tak.
— Na dyliżans, w którym była moja matka, napadnięto?
— Widziałeś się z matką. Czy nic ci nie opowiadała?
— O tem ani słówka.
— Otóż Edward spisał się po bohatersku. Ponieważ nikt się nie bronił, on zaczął się bronić. Wyrwał pistolety konduktorowi i dał ognia.
— Dzielny dzieciak! — zawołał Roland.
— Tak, dzielny. Ale na szczęście, czy na nieszczęście, konduktor wyjął był kule. Towarzysze Jehudy wypieścili Edwarda za odwagę, lecz nikt nie został ani raniony, ani zabity.
— Czy to wszystko pewne, co mi mówisz?
— Powtarzam ci, że siostra twoja o mało nie umarła z przerażenia.
— Dobrze — rzekł Roland.
— Co — dobrze?
— Tak; tembardziej muszę się widzieć z Edwardem.
— Cóż zamyślasz?
— Mam projekt...
— Powiedz mi.
— No, nie. Moje projekty nie wychodzą ci na dobre.
— Ale, kochany Rolandzie, jeśliby chodziło o jakiś odwet...
— No, to dam go w imieniu nas obu. Jesteś »zakochany, żyj więc w miłości.
— Ale mam twoje poparcie?
— Oczywiście; chciałbym bardzo nazywać cię bratem.
— Czy masz mię dość, jako przyjaciela?
— O tak; to trochę za mało.
— Dziękuję.
I uścisnęli sobie ręce.
W kwadrans potem Roland był już w Prytaneum, które stało tam, gdzie dziś stoi liceum Ludwika Wielkiego, poza Sorboną.
Zawołano Edwarda, który rzucił się w objęcia brata.
Po pierwszych czułościach Roland skierował rozmowę na napad na dyliżans.
O ile sir John był skąpy w udzieleniu szczegółów o tem wydarzeniu, o tyle Edward opowiedział wszystko z najdokładniejszymi szczegółami, a więc o konszachtach Hieronima, z bandytami, o pistoletach nabitych tylko prochem, o zemdleniu matki, o pomocy udzielonej matce przez napadających, o tem, że napastnicy wiedzieli jego imię, wreszcie o tem, że w pewnej chwili jednemu z napastników, który cucił matkę, spadła maska z twarzy i że matka musiała widzieć jego twarz.
Rolanda uderzył ten ostatni szczegół.
Następnie chłopak opowiedział o posłuchaniu u pierwszego konsula.
Dowiedziawszy się o wszystkiem, o co mu chodziło, Roland powrócił do Luksemburgu.


XV.
Rzeźba i malarstwo.

Było piętnaście minut po pierwszej, kiedy Roland powrócił do Luksemburgu.
Pierwszy konsul pracował z Bourriennem.
Bonaparte wstawał pomiędzy siódmą a ósmą i zaraz wzywał jednego z sekretarzy — najczęściej Bourrienne’a i pracował z nim do godziny dziesiątej. O dziesiątej następowało śniadanie, po którem Napoleon godzinę spędzał na rozmowie ze współbiesiadnikami i z gośćmi. Koło południa przychodził Cambacérès. Z tym Bonaparte rozmawiał jakie pół godziny; rozmowę z nim przerywał zazwyczaj stałym zwrotem:
— Do widzenia, Józefino, do widzenia, Hortensyo... Chodźmy pracować, Bourrienne.
Z temi słowy Bonaparte wychodził z salonu i powracał do gabinetu.
Tam praca odbywała się bez żadnej metody. Albo Bonaparte dyktował, albo Bourrienne czytał. Potem pierwszy konsul udawał się do senatu.
W pierwszych czasach, aby dojść do senatu, musiał przechodzić przez dziedziniec Luksemburgu. Przechodzenie to, zwłaszcza w dni dżdżyste, wprawiało go w zły humor. Ale w końcu grudnia pierwszy konsul kazał pokryć dziedziniec dachem. Od tego czasu powracał do gabinetu prawie zawsze podśpiewując.
Bonaparte śpiewał prawie równie fałszywie, jak Ludwik XV.
Po powrocie do siebie, przeglądał polecone roboty, podpisywał kilka listów, wyciągał się następnie w fotelu i, rozmawiając, strugał scyzorykiem jedną z jego poręczy. Jeśli nie rozmawiał, to odczytywał listy z dnia poprzedniego, albo ulotne broszurki ostatnie, śmiejąc się od czasu do czasu dobrodusznie, jak wielki dzieciak. Potem niespodziewanie, jakby zbudzony ze snu, zrywał się na równe nogi, mówiąc:
— Bourrienne! pisz!
I wówczas albo dawał plan jakiego pomnika, który należało postawić, albo dyktował jeden z tych projektów olbrzymich, które dziwiły, powiedzmy lepiej, niekiedy przestraszały cały świat.
O piątej podawano obiad. Po obiedzie pierwszy konsul szedł do apartamentów Józefiny i tam przyjmował zazwyczaj wizyty ministrów, a zwłaszcza ministra spraw zagranicznych, p. de Talleyranda.
O północy, niekiedy wcześniej, ale nigdy później, dawał znak do rozejścia się, mówiąc raptem:
— Chodźmy spać.
Nazajutrz o siódmej rano rozpoczynało się takie same życie, zamącane tylko przez nieprzewidziane wypadki.
Po tych szczegółach co do przyzwyczajeń, właściwych temu geniuszowi potężnemu, który usiłujemy tu odmalować, należałoby, naszem zdaniem, naszkicować jego portret.
Bonaparte, pierwszy konsul, zostawił mniej pomników swej osoby, niż Napoleon-cesarz. Ponieważ cesarz z r. 1812 jest mało podobny do konsula z r. 1800, naszkicujmy, jeśli jest to możliwe, piórem jego rysy, których oddać nie może pędzel, jego fizyonomię, której nie może utrwalić ani bronz, ani marmur.
Większa część malarzy i rzeźbiarzy, którymi szczycił się ten okres czasu, a w którym rozkwitali tacy artyści, jak: Gros, David, Prud’hon, Girodet i Bosio, usiłowali zachować dla potomności rysy tego człowieka przeznaczenia w różnych chwilach, w których ujawniały się wielkie cele Opatrzności, do których był on powołany. To też mamy portrety Bonapartego, jako głównodowodzącego, jako pierwszego konsula i Napoleona-cesarza. I chociaż malarze i rzeźbiarze uchwycili mniej lub więcej szczęśliwie typ jego twarzy, jednak można twierdzić, że niema ani portretu, ani popiersia generała, pierwszego konsula i cesarza zupełnie podobnego.
Nawet geniusz nie mógł przemódz niemożliwości. Bo można było w pierwszym okresie życia Bonapartego namalować lub wyrzeźbić jego wydatną czaszkę, jego czoło przecięte wspaniałemi zmarszczkami myśli, jego twarz bladą podłużną, jego cerę śniadą i zamyślony wyraz twarzy; można było w drugim okresie jego życia namalować lub wyrzeźbić jego szerokie czoło, przecudnie zarysowane brwi, prosty nos, jego zaciśnięte wargi, jego brodę doskonale zarysowaną, wreszcie twarz całą jakby z medalu Augusta zdjętą. Ale ani portret, ani biust nie mógł oddać tego, co leżało poza naśladownictwem, mianowicie: żywości jego spojrzenia, które u człowieka jest tem, czem błyskawica u Boga, to znaczy dowodem jego boskości.
U Bonapartego spojrzenia posłuszne były jego woli z szybkością błyskawicy. W ciągu jednej minuty rzucał on spojrzenia to żywe i przenikające, jak ostrze sztyletu wyrwanego gwałtownie z pochwy, to łagodne, jak promień lub pieszczota, to surowe jak pytanie, albo straszne jak groźba.
Bonaparte miał spojrzenia przystosowane do myśli, która w danej chwili porzucała jego duszę.
Napoleon już nie ma, chyba w wielkich wypadkach życia, tego ruchliwego spojrzenia, które staje się już uporczywe i przenikliwe. Lecz i takie jest ono trudne do oddania: jest to ostrze, które przenika do serca tego, na kogo pada, i które, zdawałoby się, chce przeniknąć do najgłębszych i najtajniejszych myśli.
Otóż marmur i malowidło mogły oddać tę przenikliwość wzroku, ale ani marmur, ani malowidło nie mogły oddać życia, to znaczy siły przenikającej i magnetycznej tego spojrzenia.
Serca słabe mają wzrok zamglony.
Bonaparte, nawet gdy był chudy, miał piękne ręce; lubił nawet pokazywać je. Gdy utył, ręce jego stały się wspaniałe. To też troskliwie je pielęgnował i, rozprawiając, oglądał je z przyjemnością.
Takie same pretensye miał co do zębów. Zęby istotnie miał piękne, ale nie tak wspaniałe, jak ręce.
Jeśli przechadzał się, bądź sam, bądź z kimkolwiek, czy to w ogrodzie, czy po apartamentach, prawie zawsze chodził nieco pochylony, jakgdyby ciężko mu było nosić głowę. Ręce zakładał z tyłu, często podnosił mimowolnie prawe ramię, jakgdyby jakiś dreszcz nerwowy przez nie przechodził. Jednocześnie poruszał ustami z lewa na prawo, jakgdyby te dwa odruchy były od siebie zależne. Ruchy te, zresztą, nie miały nic, choć tak twierdzono, konwulsyjnego: były to poprostu przyzwyczajenia, coś w rodzaju bezwładu mózgu. To też odruchy powtarzały się najczęściej wtedy, gdy generał, czy też pierwszy konsul, czy wreszcie cesarz snuł szerokie projekty. Po takich właściwie spacerach, którym towarzyszyły te podwójne odruchy ust

Ręce zakładał z tyłu, często podnosił mimowolnie prawe ramię.
i ramienia, dyktował on swe najważniejsze uwagi. W pochodzie, przy armii na koniu nie znał zmęczenia. Taki sam był i w życiu zwykłem — mógł niekiedy, nie spostrzegając tego, chodzić przez pięć albo sześć godzin z rzędu.

Na przechadzkach z kimś bliższym brał pod rękę swego rozmówcę i tak opierał się na nim.
Chociaż był szczupły i chudy w epoce, w której go rysujemy przed oczyma naszych czytelników, często myślał o tem, że kiedyś utyje. Zwykle zwierzał się z temi myślami przed Bourriennem.
— Czy widzisz, Bourrienne, jaki jestem szczupły i chudy. Ale nikt mi nie wybije z głowy, że w czterdziestym roku życia będę lubił dobrze jeść i utyję. Przewiduję, że zmienię się, chociaż używam dość ruchu. Cóż robić! Takie mam przeczucia, i tak będzie niewątpliwie.
Wiadomo, do jakiego stopnia otyłości doszedł więzień z wyspy Świętej Heleny.
Lubił namiętnie kąpiel, co być może niemało przyczyniło się do jego otyłości. Kąpał się co dwa dni, pozostawał w wannie dwie godziny, podczas czego czytano mu gazety lub pamflety. Podczas tego czytania co minuta otwierał kran z wodą gorącą, tak, że w łazience temperatura dochodziła do takiej wysokości, że lektor nie mógł jej znieść i poprzez parę nie widział liter.
Wtedy dopiero Bonaparte pozwalał otwierać drzwi.
Mówiono, że miewał ataki epileptyczne, które wystąpiły po raz pierwszy po pierwszej wyprawie do Włoch. Bourrienne przez jedenaście lat był przy nim, jednak choroby tej nie zauważył.
Nie znając w ciągu dnia zmęczenia, lubił w nocy sypiać dobrze, zwłaszcza w okresie, w którym go widzimy. Bonaparte-generał, czy też pierwszy konsul kazał innym czuwać, ale sam wysypiał się dobrze. Kładł się spać o północy, czasem wcześniej, ale gdy o siódmej rano przychodziło się, by go obudzić, zawsze jeszcze drzemał. Najczęściej budził się na pierwsze wezwanie; niekiedy jednak, przez sen, mruczał:
— Proszę cię Bourrienne, jeszcze chwilkę...
Jeśli nie było nic pilnego, Bourrienne powracał o ósmej; w przeciwnym razie nie odchodził, a Bonaparte, gniewając się, wstawał.
Sypiał siedem godzin na dobę, czasem osiem, po obiedzie odbywał krótką siestę.
Wydawał specyalne instrukcye na noc.
— W nocy — mówił — wchodzić do mego pokoju wogóle jak najrzadziej. Nie budzić mię nigdy, jeśli są dobre nowiny — te mogą poczekać. Lecz jeśli chodzi o złe wiadomości, budzić mię zawsze, bo niema czasu do stracenia, aby powziąć odpowiednią decyzyę.
Wstawszy ze snu, Bonaparte od samego rana ubierał się zupełnie; wtedy wchodził lokaj, golił mu brodę i czesał go. Podczas golenia jeden z sekretarzy lub adjutant odczytywał dzienniki, zaczynając zawsze od „Monitora“. Bonaparte naprawdę interesował się tylko dziennikami angielskimi i niemieckimi.
— Dalej, dalej — mawiał przy czytaniu dzienników francuskich — wiem już, co piszą, ponieważ piszą to, co ja chcę.
Po skończonej tualecie Bonaparte z sypialni przechodził do gabinetu. Wiemy już co tam robił.
O dziesiątej, jak mówiliśmy, podawano śniadanie, które anonsował marszałek słowami:
— Generale, śniadanie podane.
Nie używano, jak widać, żadnego tytułu, nawet tytułu pierwszego konsula.
Posiłek bywał obfity. Codzień podawano Bonapartemu jego ulubione danie, które jadał co rano. Było to kurczę smażone na oliwie, które od tego czasu figuruje na kartach restauracyjnych jako kurczę à la Marengo.
Bonaparte pijał mało; tylko wino Bordeaux lub burgundzkie, to ostatnie najchętniej.
Po śniadaniu, jak i po obiedzie, wypijał filiżankę kawy czarnej; nigdy nie pijał jej przed jedzeniem.
Jeśli zdarzyło mu się pracować późno w nocy, przynoszono mu czekoladę; sekretarz, który pracował z nim, otrzymywał taką samą filiżankę.
Większość historyków i kronikarzy, zaznaczywszy, że pijał dużo kawy, dodaje, że nieumiarkowanie zażywał tabakę.
Jest to błąd podwójny. Od 24 roku życia Bonaparte zaczął zażywać tabakę, ale w miarę — tyle tylko, aby się orzeźwić. Nie brał tabaki z kieszeni kamizelki, jak przypuszczano, ale z tabakierek, które zmieniał prawie codzień; pod tym względem, jako zbieracz tabakierek, był do pewnego stopnia podobny do Wielkiego Fryderyka. Jeśli przypadkiem brał tabakę z kieszeni kamizelki, to tylko w dniu bitwy, gdyż trudno mu było trzymać jednocześnie, mknąc galopem poprzez strzały, cugle konia i tabakierkę. Na takie dni miewał kamizelki z kieszenią prawą, podbitą uperfumowaną skórą. A ponieważ wycięcie surduta pozwalało mu wsunąć dwa palce do kieszeni, bez odpinania surduta, mógł w każdej okoliczności i przy każdem tempie jazdy zażywać do woli.
Jako generał i jako pierwszy konsul, Bonaparte nie kładł rękawiczek, trzymał je i miął w lewej ręce. Jako cesarz nosił już jedną rękawiczkę. A ponieważ zmieniał rękawiczki nietylko co dzień, ale kilka razy na dzień, przeto kamerdyner jego wpadł na myśl i odświeżał mu tylko jedną, którą dodawał do tej, której Napoleon nie używał.
Bonaparte miał dwie namiętności, które odziedziczył Napoleon: wojnę i budynki monumentalne.
Wesoły i prawie rozbawiony w obozie, stawał się ponury i zamyślony w czasie pokoju. Wtedy to, aby się otrząsnąć z tego smutku, zwracał się do sztuki i obmyślał te budowle, których wiele rozpoczął, ale z których kilka dokończył. Wiedział, że pomniki stanowią część życia narodów, że są one ich historyą, wypisaną wielkiemi zgłoskami, że długo jeszcze po przejściu i zniknięciu pokoleń z oblicza ziemi pozostają te zabytki wieków; wiedział, że Rzym żyje w swych ruinach, że Grecya przemawia przez swe pomniki, że przez nie wynurza się na progu cywilizacyi Egipt, widmo wspaniałe i tajemnicze.
Lecz ponad wszystko miłował jedno: rozgłos i sławę. Stąd wynikała owa potrzeba wojen, owa żądza chwały.
Mawiał też często:
— Im więcej mówią, tem więcej rozgłosu. Im więcej rozgłosu, tem dalej go słychać. Prawa, urządzenia, pomniki i narody giną. Ale rozgłos pozostaje i przechodzi do następnych pokoleń. Upadły Babilon i Aleksandrya, ale Semiramida i Aleksander żyją, być może więksi, dzięki odgłosom chwały, powtarzającym się i potęgującym się ze stulecia do stulecia, niż byli w rzeczywistości.
A nawiązując tę myśl do siebie, mawiał:
— Władza moja opiera się na mej sławie, a sława moja na bitwach, które wygrałem. Zwycięstwa zrobiły ze mnie to, czem jestem, tylko zwycięstwa mogą mnie utrzymać. Nowonarodzony rząd musi zadziwiać i oślepiać. Gdy przestaje jasno płonąć, gaśnie; gdy przestaje rosnąć — upada.
Przez długi czas był Korsykaninem, z niecierpliwością znoszącym podbój swej ojczyzny. Ale gdy minął 13 vendémiaire’a, stał się naprawdę Francuzem i pokochał Francyę gorąco. Marzeniem jego było widzieć Francyę wielką, szczęśliwą, potężną na czele narodów. Prawda, że, robiąc Francyę wielką, sam z nią rósł i że łączył swe imię z jej wielkością. Dla niego, który nieustannie żył tą myślą, chwila bieżąca znikała w przyszłości. Wszędzie, gdzie go pędził huragan wojny, przedewszystkiem miał w myśli Francyę. „Co pomyślą Ateńczycy“ — mówił Aleksander po bitwie pod Issą i Arbellą. „Sądzę, że Francuzi będą ze mnie zadowoleni“ — mówił Bonaparte po bitwie pod Rivoli i pod Piramidami.
Przed bitwą, ten Aleksander nowożytny myślał o tem, co zrobi nie w razie wygranej, lecz w razie niepowodzenia. Więcej niż ktokolwiek był przekonany o tem, że jakaś drobnostka rozstrzyga o wielkich wydarzeniach. To też starał się raczej przewidywać te wydarzenia, niż je wywoływać. Widział, jak się rodziły i jak przemijały. Ale, uchwyciwszy moment, zjawiał się, opanowywał je i kierował niemi tak samo, jak zręczny jeździec opanowuje i kieruje ognistym wierzchowcem.
Dzięki temu, że doszedł tak szybko do potęgi wśród wstrząśnień, że wywołał zmiany polityczne lub widział tyle wydarzeń, nad któremi zapanował, dzięki temu wszystkiemu nabrał pewnej pogardy dla ludzi. Zresztą, z natury już nie był skłonny do zbytniego ich poważania. To też często wypowiadał zdanie, tem bardziej rozpaczliwe, że przekonał się o jego prawdziwości:
— Są dwie dźwignie, które mogą poruszyć ludzi — strach i zysk.
Z takiem przekonaniem Bonaparte nie mógł wierzyć i nie wierzył w przyjaźń.
— Ileż to razy — powiada Bourrienne — mówił do mnie: „Przyjaźń, to puste słowo. Nikogo nie kocham, nawet braci... może trochę Józefa i to przez przyzwyczajenie i dlatego, że jest starszy... No, tak, Duroc’a lubię, ale za co? Bo podoba mi się jego charakter: jest zimny, surowy, oschły, a przytem Duroc nigdy nie płacze... Zresztą, po cóż miałbym go lubić? Czy myślisz, że mam prawdziwych przyjaciół? Dopóki będę tem, czem jestem, będę ich miał, ale tylko na pozór. Ale niech tylko powinie mi się noga, wtedy zobaczysz! Drzewa w zimie nie mają liści... Uważasz, Bourrienne. Niech tam kwilą kobiety, to im przystoi. Ale nie dla mnie czułostkowość. Trzeba mieć mocną rękę i twarde serce. Bez tego nie można ani iść w bój, ani rządzić...“
W stosunkach codziennych Bonaparte był, jak mówią, w szkołach przekorą. Ale jego przekomarzania się nie miały cienia złośliwości a prawie nigdy nie były bolesne. Złość, którą łatwo było spowodować, mijała, jak chmura przez wiatr pędzona, i kończyła się wybuchem słów. Jednak, gdy chodziło o sprawy publiczne, o jakiś błąd którego z lejtenantów lub ministrów, unosił się w gniewie ogromnie. Wymówki jego były wówczas ostre i surowe zawsze, niekiedy zaś upokarzające. Wówczas zadawał jakby razy maczugą, pod którą każdy, czy chciał, czy nie chciał, musiał schylić głowę. Takie było zajście z Jominim i z księciem de Bellune.
Bonaparte miał nieprzyjaciół dwu kategoryi: jakobinów i rojalistów. Nienawidził pierwszych, obawiał się drugich. Mówiąc o jakobinach, nazywał ich zawsze mordercami Ludwika XVI. Inaczej wyrażał się o rojalistach, jakgdyby przewidywał Restauracyę.
Miał przy sobie dwu ludzi, którzy głosowali za śmiercią króla: Fouche’ego i Cambacérès’a.
Pozbył się ministra Fouche’go, ale zatrzymał Cambacérès’a, a to ze względu na usługi, jakie mógł mu oddać ten wybitny legitymista. Ale niekiedy nie mógł wytrzymać i, biorąc swego kolegę, drugiego konsula, za ucho, mawiał:
— Biedny mój Cambacérès! Przykro mi, ale twoja sprawa jest jasna: jeśli kiedykolwiek Bourbonowie powrócą, będziesz wisiał!
Pewnego dnia Cambacérès zniecierpliwił się i ruchem głowy, wyzwoliwszy ucho z żywych szczypców, które je trzymały, zawołał:
— No, zostaw już swe niemądre żarty!
Ilekroć Bonaparte uniknął jakiegoś niebezpieczeństwa, tylekroć przez przyzwyczajenie korsykańskie lub przyzwyczajenie z czasów dzieciństwa robił na piersiach znak krzyża. Gdy zdarzyło mu się coś nie pomyśli, lub gdy oblegały go myśli nieprzyjemne, nucił — ale jaką melodyę?... jakąś swoją własną, która nawet nie była melodyą, której nikt nie mógł poznać, ponieważ miał głos fałszywy. Wówczas, ciągle podśpiewując, siadał za biurkiem, kołysząc się na fotelu i pochylając się w tył, tak, że omal nie wywracał się, a jednocześnie, jakeśmy to już mówili, nacinał poręcz scyzorykiem, z którego innego użytku nie robił, ponieważ nigdy nie ostrzył sam pióra: funkcyę te spełniał jego sekretarz, który starał się temperować pióra jak najlepiej, gdyż chodziło mu o to,; aby to okropne pismo Bonapartego nie było już zupełnie nieczytelne.
Znane jest wrażenie, jakie na Bonapartem robił dźwięk dzwonów. Tylko tę muzykę rozumiał i tylko ona przemawiała mu do serca. Jeśli siedział, a rozlegał się wówczas głos dzwonów, dawał znak ręką, nakazując ciszę, i pochylał się w stronę, skąd szły głosy. Jeśli przechadzał się — stawał, pochylał głowę i słuchał i trwał bez ruchu, dopóki dzwon rozbrzmiewał. Z chwilą, gdy ostatnie fale rozpływały się w przestrzeni, powracał do pracy, a na pytania tych, którzy prosili o wyjaśnienie takiego zamiłowania dźwięku dzwonów, odpowiadał:
— Przypomina mi to pierwsze lata spędzone w Brienne; byłem podówczas szczęśliwy!
W tych czasach, które opisujemy, Bonaparte zajęty był głównie dopiero co kupionym majątkiem Malmaison. Co sobota wyjeżdżał do tej posiadłości, spędzał tam, jak uczeń na wakacyach, niedzielę a niekiedy i poniedziałek. Tam zaniedbywał pracę dla spacerów, podczas których doglądał sam robót, które zarządził. Niekiedy, zwłaszcza z początku, wyruszał poza granicę posiadłości. Kres tym wycieczkom położyły raporty policyi po spisku Areny i po wypadku z maszyną piekielną.
Dochody z Malmaison, obliczone przez samego Bonapartego, w przypuszczeniu, że sprzedawałby owoce i jarzyny, mogły dojść do sześciu tysięcy franków.
— To nieźle — mawiał do Bourrienne’a. — Ale — dodawał z westchnieniem, trzebaby mieć jeszcze ze trzydzieści tysięcy renty, aby módz tu wyżyć.
W upodobaniach Bonapartego do wsi było trochę pezyi. Lubił widzieć w ciemnych alejach parku spacerujące kobiety o wysmukłej i wiotkiej kibici w białych sukniach. Nie znosił sukien kolorów ciemnych i miał wstręt do kobiet grubych. Do kobiet brzemiennych odczuwał taki wstręt, że rzadko kiedy zapraszał je na swe wieczory lub na zabawy. Zresztą mało uprzejmy z natury, zbyt imponujący, aby mógł pociągać, zaledwie grzeczny dla kobiet, rzadko kiedy mówił im, nawet najładniejszym, coś miłego. Często bardzo otoczenie jego było zdumione niegrzecznościami, które robił najlepszym przyjaciółkom Józefiny. Niejednej powiedział: „Jakie pani ma czerwone ręce“, albo: „Cóż za brzydkie uczesanie!“, albo: „Ma pani brudną suknię; już widziałem panią w niej ze dwadzieścia razy“, albo wreszcie: „Mogłaby pani zmienić krawcową, dziwnie suknia zmiętoszona!“.
Pewnego dnia zwrócił się do księżnej de Chevreuse, pięknej blondynki, której włosy wszyscy podziwiali, z takiemi słowami:
— Dziwna rzecz. Jaka pani ruda!
— Być może — odparła księżna. — Lecz nikt mi tego jeszcze nie mówił.
Bonaparte nie lubił gry. Grywał czasem w dwadzieścia jeden, przy tem tak samo, jak Henryk IV, szachrował. Po skończonej grze wszakże zostawiał na stole wszystko, co wygrywał, złoto i bilety, mówiąc:
— Jesteście ciamajdy! Szachrowałem ciągle i nie spostrzegliście tego. Niech odbiorą sobie ci, co przegrali.
Urodzony i wychowany w katolicyzmie, Bonaparte nie przywiązywał znaczenia do dogmatów jakichkolwiek. Przywracając kult, spełniał akt polityczny, a nie religijny. Lubił jednak rozmowy na tematy religijne, lecz sam z góry określał swe stanowisko, mówiąc:
— Rozum utrzymuje mię w niewierze co do wielu rzeczy, ale wrażenia z czasów dzieciństwa i porywy pierwszej młodości podtrzymują we mnie zwątpienie.
Jednak nie chciał słyszeć o materyalizmie. Mało go obchodził dogmat, byle tylko uznawał Stwórcę. Pewnego pięknego wieczoru w miesiącu messidor, gdy statek jego płynął pomiędzy podwójnym błękitem morza i nieba, matematycy dowodzili, że Boga niema, że jest tylko materya ożywiona. Bonaparte spojrzał na sklepienie nieba, sto razy wspanialsze koło Malty i Aleksandryi, niż jest ono w Europie, i w chwili, gdy przypuszczano, że daleko myślą był od rozmowy, wtrącił, pokazując na gwiazdy:
— Możecie sobie gadać! To wszystko stworzył Bóg.
Bardzo ścisły w wypłacaniu w swych prywatnych wydatkach, Bonaparte nie lubił wydatków publicznych. Był on przekonany, że jeśli w interesach, dokonywanych pomiędzy ministrami a dostawcami, minister, który umowę zawarł nie był oszukany, to skarb państwa był napewno okradziony. Dlatego też odraczał możliwie najdłużej termin wypłat, wynajdywał przytem różne trudności i szykany, czepiał się wszelkich powodów, byle nie płacić. Było to u niego zasadą, że każdy dostawca jest oszustem.
Pewnego dnia przedstawiono mu jakiegoś dostawcę.
— Jak się pan nazywasz? — zapytał szorstko.
— Voilant, obywatelu pierwszy konsulu.
— Doskonałe nazwisko dla dostawcy.
— Ja, obywatelu, piszę się przez dwa[2].
— Tem lepiej kradniesz, pan, — odpowiedział Bonaparte i odwrócił się tyłem.
Rzadko kiedy zmieniał swe postanowienia, chociaż nawet uznał niesłuszność ich. Nigdy nie słyszano, aby powiedział: „Myliłem się“; przeciwnie, ulubionem jego powiedzeniem było: „Zawsze zaczynam od tego, że źle myślę“.
Mimo to, czuło się, że Bonaparte raczej świadomie przybierał pozory pogardy dla ludzi, niż pogardzał nimi w rzeczywistości. Nie żywił nienawiści do nikogo i nie był mściwy, tylko niekiedy wierzył w Konieczność — boginię o kleszczach żelaznych. Poza obozem i polityką był to człowiek wrażliwy, dobry, dostępny dla litości, lubił dzieci, co było dowodem serca łagodnego i litościwego; miewał w życiu prywatnem wyrozumiałość dla słabostek ludzkich. Bywały też niekiedy chwile prostoty, tej, którą ujawniał naprzykład Henryk IV, bawiący się z dziećmi wobec poselstwa hiszpańskiego.
Gdybyśmy pisali historyę, moglibyśmy dużo jeszcze opowiedzieć o Bonapartem, załatwiwszy się z Bonapartem, pozostałoby jeszcze dużo do opowiedzenia o Napoleonie.
Lecz piszemy tylko kronikę, w której Bonaparte odgrywa swą rolę. Niestety, jednak gdy Bonaparte ukażuje się choćby na chwilę, staje się, wbrew woli opowiadającego, główną osobą.
Niech więc czytelnik daruje nam to zboczenie od opowieści: ten człowiek, który był sam dla siebie całym światem, porwał nas, wbrew naszej woli, w swój wir.
Powróćmy do Rolanda, a więc do naszej opowieści.


XVI.
Poseł.

Mówiliśmy, że Roland, powróciwszy do Luksemburgu, zapytał o pierwszego konsula. Odpowiedziano mu, że pierwszy konsul pracuje z ministrem policyi.
Ale Roland był na stopie domownika. Wracając z podróży lub z miasta, zwykle uchylał drzwi gabinetu i wysuwał głowę, bez względu na to, z kim pracował Bonaparte.
Często bardzo pierwszy konsul był tak zajęty, że nie zwracał uwagi na tę głowę. Wówczas Roland wymawiał jedno słowo: „Generale!“ W ich tej poufnej mowie miało to znaczyć: „Generale, jestem tu. Czy jestem potrzebny? Jestem na rozkazy“. Jeśli pierwszy konsul nie potrzebował Rolanda, odpowiadał: „Dobrze!“ Jeśli zaś miał co do niego, to wymawiał to jedno słowo: „Wejdź“.
Roland wówczas wchodził i czekał we wnęce okna, aż generał powiedział mu, dlaczego kazał mu wejść.
I tym razem, jak zwykle, Roland wsunął głowę, mówiąc:
— Generale!
— Wejdź — odparł pierwszy konsul z widocznem zadowoleniem. — Wejdź, wejdź!
Roland wszedł.
Bonaparte, jak mu powiedziano, pracował z ministrem policyi.
Sprawa, którą się zajmował pierwszy konsul i która widocznie zajmowała go bardzo, i Rolanda obchodziła z pewnych względów.
Chodziło bowiem o nowe zatrzymanie dyliżansu przez towarzyszów Jehudy.
Na stole leżały trzy protokóły, stwierdzające zatrzymanie dyliżansu i dwu karetek pocztowych.
W jednej z nich jechał kasyer armii włoskiej, Triber.
Jeden napad zdarzył się na gościńcu, idącym od Meximieux do Montluel, na terytoryum gminy Belignieux, drugi — przy końcu jeziora Silans od strony Nantui, trzeci — na gościńcu, idącym od Saint-Etienne do Bourgu, w miejscu, zwanem Carronnières.
Jednemu z tych napadów towarzyszył fakt szczególny.
Czterdzieści tysięcy franków i skrzynkę z biżuteryą przez nieostrożność napadający pomieszali z sakwami z piniędzmi rządowymi i odebrali je podróżnym. Ci uważali swe rzeczy za stracone. Tymczasem sędzia pokoju w Nantui otrzymał list bezimienny, który wskazywał miejsce, gdzie zabrane rzeczy były zakopane, z prośbą o oddanie ich właścicielom, gdyż towarzysze Jehudy walczą z rządem a nie z osobami prywatnemi.
Przy napadzie pod Carronnières znowu złoczyńcy, chcąc zatrzymać karetkę, która pędziła pomimo rozkazu zatrzymania się, musieli zastrzelić jednego konia. Jednak towarzysze Jehudy uważali się widać za zobowiązanych do odszkodowania, gdyż właściciel poczty otrzymał pięćset franków za zabitego konia. Była to akurat taka sama suma, zapłacono osiem dni przedtem, za konia. Widocznie napadający znali się na wartości koni.
Do protokółu, spisanego przez władze miejscowe, dołączone były zeznania podróżnych.
Bonaparte nucił tę nieznaną melodyę, o której wspominaliśmy. Było to oznaką, iż jest wściekły.
To też ponieważ spodziewano się od Rolanda nowych informacyi, dlatego właśnie trzy razy powtórzył rozkaz wejścia.
— Stanowczo twój departament zbuntował się przeciw mnie. Masz, czytaj!
Roland rzucił okiem na papiery i zrozumiał.
— Właśnie, generale, przychodzę, aby pomówić o tem.
— No to mów. Ale najpierw weź od Bourrienne’a mój atlas departamentów.
Roland przyniósł atlas, a odgadując o co chodzi Bonapartemu, otworzył mapę departamentu Ain.
— Dobrze — powiedział Bonaparte. — Pokaż mi, gdzie się odbyły wypadki.
Roland wskazał palcem na brzeg mapy od strony Lugdunu.
— Oto, generale, dokładne miejsce pierwszego napadu, nawproost wsi Bellignieux.
— A drugi?
— Tutaj — mówił Roland, przenosząc palec na kraniec przeciwny departamentu w kierunku Genewy; — oto jezioro Nantua, a to jezioro Silans.
— A teraz trzeci?
Roland wskazał na środek mapy.
— Tutaj; ale miejscowość Curronnières nie oznaczona na mapie.
— A co to znaczy Carronnières? — zapytał pierwszy konsul.
— Tak nazywają u nas, generale, fabryki dachówek; należą one do obywatela Terriera; powinnyby być oznaczone na mapie ot tutaj.
I Roland wskazał końcem ołówka dokładnie miejsce, w którem musiał nastąpić napad.
— Jakto — zapytał Bonaparte — napad o pół mili zaledwie od Bourgu!
— Tak, zaledwie, generale. Tem się tłómaczy, jak mógł koń raniony dojść do Bourgu i dlaczego zdechł dopiero w Belle-Alliance.
— Czy pan wszystkie te szczegóły słyszy? — zwrócił się Bonaparte do ministra policyi.
— Słyszę, obywatelu pierwszy konsulu.
— Wiesz pan, że chcę, aby te rozboje ustały.
— Zrobię wszystko, co będę mógł.
— Nie chodzi o to, co pan możesz; chodzi o to, aby tak było.
Minister skłonił się.
— Tylko z tym warunkiem — ciągnął Napoleon — przyznam, że jesteś pan rzeczywiście człowiekiem zręcznym, za jakiego się masz.
— Pomogę ci, obywatelu, — powiedział Roland.
— Nie śmiałem pana prosić o pomoc — odpowiedział minister.
— Tak. Lecz ja sam ją ofiarowuję. Proszę nic nie robić bez porozumienia ze mną.
Minister spojrzał na Bonapartego.
— Dobrze — rzekł Bonaparte. — Do widzenia. Roland wstąpi do ministeryum.
Minister ukłonił się i wyszedł.
— W istocie — mówił dalej Bonaparte — powinieneś sobie wziąć za punkt honoru, aby wytępić tych bandytów, ponieważ awantura zdarzyła się w twoim departamencie i ponieważ oni, zdaje się, mają pretensye specyalnie do ciebie i do twej rodziny.
— Przeciwnie. Właśnie wścieka mię to, iż oszczędzają mnie i moją rodzinę.
— Powróćmy do wypadków. Każdy szczegół jest tu ważny. Rozpoczynamy znowu wojnę z Beduinami.
— Zważ tylko, generale: spędzam noc w klasztorze Kartuzów w Seillon, ponieważ, jak mnie zapewniano, ukazują się tam duchy. W istocie ukazuje mi się duch, ale zupełnie niegroźny. Strzelam doń dwa razy, a ten nawet się nie odwraca. Matka moja jedzie dyliżansem, na który napadają, i mdleje. Jeden z rabusiów udziela Jej troskliwej pomocy, naciera skronie octem i daje sole do wąchania. Brat mój, Edward, broni się, jak może: biorą go, całują, chwalą na wszelki sposób jego odwagę, brakuje tylko, żeby mu dali cukierków za piękny postępek. A tymczasem, gdy mój przyjaciel, sir John, robi to samo, co ja, traktują go jak szpiega i sztyletują.
— Ale nie umarł?
— Przeciwnie; ma się tak doskonale, że chce ożenić się z moją siostrą.
— Tak? Czy prosił o jej rękę?
— Uroczyście.
— Coś odpowiedział?...
— Odpowiedziałem, że siostra moja zależy od dwu osób.
— Od matki i od ciebie. Zupełnie słusznie.
— Nie! Od siebie i od ciebie, generale.
— Od siebie — to rozumiem. Ale ode mnie?...
— Wszak mówiłeś, generale, że chcesz ją wydać za mąż.
Bonaparte przeszedł się kilka razy zamyślony z rękami założonemi. Poczem raptem zatrzymał się przed Rolandem.
— Jakiż jest ten twój Anglik?
— Widziałeś go, generale.
— Nie pytam o stronę fizyczną. Wszyscy Anglicy są do siebie podobni: jasne oczy, rude włosy, bladzi, szczęka wysunięta.
— To wskutek „the“ — odparł poważnie Roland.
— Jakto, przez „the“?
— No tak. Uczyłeś się, generale, po angielsku.
— Właściwie próbowałem się nauczyć.
— Nauczyciel twój, generale, musiał ci mówić, że „the“ wymawia się, przyciskając język do zębów. Otóż, wymawiając ciągle „tlie“ i odpychając językiem zęby, Anglicy dochodzą do tego, że mają taką wysuniętą szczękę, która, jak sam powiedziałeś, jest rysem charakterystycznym ich fizyonomii.
Bonaparte patrzał na Rolanda, nie wiedząc, czy żartowniś ten żartuje, czy też mówi poważnie.
Roland zachowywał się poważnie.
— To twoje zdanie? — rzekł Bonaparte:
— Tak, generale. Zdaje mi się, że z punktu widzenia fizyologicznego jest ono tak samo dobre, jak i wszelkie inne. Mam masę takich zdań, które wypowiadam przy nadarzającej się okazyi.
— Wróćmy do twego Anglika.
— Bardzo chętnie, generale.
— Pytałem cię, jaki on jest.
— Prawdziwy gentleman i bardzo odważny, bardzo spokojny, bardzo chłodny, bardzo szlachetny, bardzo bogaty, a co najważniejsze — a co dla ciebie, generale, prawdopodobnie nie jest zaletą — jest on siostrzeńcem lorda Grenville, pierwszego ministra J. K. M., króla Anglii.
— Jak mówisz?
— Mówię: pierwszego ministra J. K. M., króla angielskiego.
Bonaparte zaczął znowu swój spacer, a powróciwszy do Rolanda, zapytał:
— Czy mogę zobaczyć twego Anglika?
— Wiesz, generale, że możesz wszystko.
— Gdzież jest?
— W Paryżu.
— Idź po niego i przyprowadź go tutaj.
Roland miał zwyczaj słuchać bez oporu; to też wziął kapelusz i skierował się do drzwi.
— Przyślij mi tu Bourrienne’a — zawołał za nim pierwszy konsul w chwili, gdy Roland wchodził do gabinetu sekretarza. W pięć minut po wyjściu Rolanda Bourrienne zjawił się.
— Siadaj tam, Bourrienne — rzekł pierwszy konsul.
Bourrienne siadł, przygotował papier, umoczył pióro i czekał.
— Gotów jesteś? — zapytał Bonaparte, siadając na biurku, na którym pisał Bourrienne. Było to jeszcze jedno jego przyzwyczajenie, które doprowadzało sekretarza do rozpaczy, gdyż Bonaparte przez cały czas dyktowania nie przestawał się kołysać i trząsł biurkiem tak, jakgdyby rzucały niem w zburzone fale Oceanu.
— Jestem gotów — odpowiedział Bourrienne, który przyzwyczaił się pomału do wszystkich wybryków pierwszego konsula.
— No to pisz.
I zaczął dyktować:
„Bonaparte, pierwszy konsul Rzeczypospolitej, do J. K. M., Króla Wielkiej Brytanii i Irlandyi.
„Powołany wolą narodu francuskiego do piastowania najpierwszej godności w Rzeczypospolitej, uważam za stosowne donieść o tem wprost Waszej Królewskiej Mości.
„Czyż wojna, która od ośmiu lat pustoszy cztery części świata, ma trwać wiecznie? Czyż niema możności porozumienia się?
„Jak mogą dwa najbardziej oświecone narody w Europie, silne i potężne więcej niż trzeba dla ich bezpieczeństwa i niezależności, poświęcać dla mrzonek czczej wielkości lub dla nieuzasadnionych antypatyi, dobro handlu, dobrobyt wewnętrzny, szczęście rodzin? Czyż nie odczuwają one, że pokój jest najpierwszą potrzebą i największą chwałą?
„Uczucia te nie mogą być obce sercu Waszej Królewskiej Mości, która rządzi narodem wolnym i tylko dla jego szczęścia.
„Niech W. K. M. nie dopatruje w mym kroku nic innego, jak szczere z mej strony pragnienie skutecznego przyczynienia się, po raz drugi, do ogólnego pokoju. Przez ten krok, pełen zaufania i pozbawiony form, które, choć być może niezbędne dla zamaskowania zależności słabych państw, zdradzają ze strony państw silnych chęć wzajemnego oszukania się.
„Francya i Anglia, nadużywając swych sił, mogą jeszcze długo, na nieszczęście wszystkich ludów, unikać ich wyczerpania. Lecz śmiem to twierdzić, los wszystkich narodów cywilizowanych zależy od ukończenia wojny, która obejmuje świat cały“.
Bonaparte zatrzymał się.
— Zdaje mi się, że tak będzie dobrze — rzekł. — Przeczytaj, mi to, Bourrienne.
Bourrienne zaczął czytać.
Po każdym ustępie pierwszy konsul potakiwał głową, mówiąc:
— Dalej!
Nie czekając na odczytanie ostatnich słów, wziął list i rąk Bourrienne’a i podpisał go nowem piórem.
Miał zwyczaj używać pióro raz tylko; nie znosił bowiem plam od atramentu na palcach.
— Dobrze — rzekł — zapieczętuj i zaadresuj: Do lorda Grenville’a.
Bourrienne wykonał rozkaz. W tejże chwili rozległ się turkot powozu, który zatrzymał się na dziedzińcu Luksemburgu.
W chwilę potem we drzwiach ukazał się Roland.
— No i cóż? — zapytał Bonaparte.
— Mówiłem, generale, że możesz wszystko, co zechcesz.
— Sprowadziłeś twego Anglika?
— Spotkałem go na placu de Buci, a wiedząc, że nie lubisz czekać, generale, zabrałem go przez siłę do powozu. Była chwila, żem myślał, iż będę musiał przyprowadzić go tu przy pomocy warty z ulicy Mazarine.
— Niech wejdzie — rzekł Bonaparte.
— Wejdź, milordzie — zawołał Roland, odwracając się.
Lord Tanlay stanął w progu.
Rzut oka wystarczył Bonapartemu, aby się przekonać, iż ma przed, sobą zupełnego gentlemana.
Nieco mizerny, trochę blady, sir John miał wygląd bardzo dystyngowany.
Skłonił się i, jak na prawdziwego Anglika przystało, czekał na przedstawienie.
— Generale — odezwał się Eoland — mam zaszczyt przedstawić ci sir Johna Tanlay’a, który chciał dojść aż do trzeciej katarakty, aby mieć zaszczyt poznać cię, a którego musiałem dziś ciągnąć prawie za uszy, aby go sprowadzić do Luksemburgu.
— Proszę, milordzie, proszę — odezwał się Bonaparte. — Nie pierwszy raz się widzimy i nie raz już wyraziłem życzenie poznania pana. Niewdzięcznością więc było ze strony pana poniekąd, żeś opierał się memu pragnieniu.
— Jeżelim się wahał, generale — odparł sir John w doskonałej francuszczyźnie, to dlatego, żem nie mógł wierzyć, iż robisz mi ten zaszczyt.
— No, i, naturalnie, przez uczucie narodowe. Nienawidzisz mnie, prawda? jak wszyscy twoi współrodacy?
— Muszę przyznać, generale — odparł sir John z uśmiechem, że moi współrodacy dopiero cię podziwiają.
— Czy podzielasz pan ten bezsensowny przesąd, iż honor narodowy wymaga, aby nienawidzieć dzisiejszego wroga, który jutro może być naszym przyjacielem?
— Francya była dla mnie prawie drugą ojczyzną, a mój przyjaciel Roland powiedzieć ci może, generale, że tęsknię do tej chwili, kiedy z tych dwu ojczyzn tą, której będę najwięcej obowiązany, będzie Francya.
— Więc bez wstrętu widziałbyś, jak Francya i Anglia podałyby sobie ręce dla szczęścia świata?
— Byłby to dla mnie dzień szczęśliwy.
— A gdybyś mógł pomódz do osiągnięcia tego celu, czy przyczyniłbyś się do tego?
— Naraziłbym swe życie!
— Mówił mi Roland, że jesteś krewnym lorda Grenville’a.
— Jestem jego siostrzeńcem.
— Czy jesteś z nim w dobrych stosunkach?
— Kochał bardzo moją matkę, a swoją siostrę starszą.
— Czyś odziedziczył po matce jego sympatye?
— Tak. Sądzę tylko, że ujawni je dopiero po moim powrocie do Anglii.
— Czy podejmiesz się wręczyć mu list ode mnie?
— Do kogo?
— Do króla Jerzego III.
— Będzie to dla mnie zaszczyt.
— Czy zechcesz żywem słowem wyrazić wujowi to, czego nie można napisać w liście?
— Nie zmieniając ani słowa: słowa generała Bonapartego należą do historyi.
— No to, powiedz mu...
I tu przerwał, zwracając się do Bourrienne’a:
— Bourrienne, poszukaj mi ostatniego listu cesarza rosyjskiego.
Bourrienne otworzył tekę i, nie szukając, wyjął list i podał go Bonapartemu.
Bonaparte rzucił okiem na list, a dając go lordowi Tanlay’owi, rzekł:
— Powiedz mu najpierw i przedewszystkiem, żeś czytał ten list.
Sir John skłonił się i czytał:
„Obywatelu pierwszy konsulu!
„Otrzymałem na nowo uzbrojonych i ubranych w mundury odpowiednich pułków dziewięć tysięcy Rosyan, wziętych do niewoli w Holandyi, których mi odesłałeś bez okupu, nic nie żądając wzamian, bez żadnych warunków.
„Jest to krok wysoce rycerski, a ja uważam cię za rycerza.
„Za ten wspaniały dar mogę ci, obywatelu pierwszy konsulu, ofiarować najwyżej moją przyjaźń.
„Czy chcesz jej?
„Jako zadatek tej przyjaźni, posyłam paszport dla lorda Whitworth, ambasadora angielskiego w Petersburgu.
„Oprócz tego, jeśli chcesz być, nie mówię już sekundantem, ale moim świadkiem, wyzywam na pojedynek osobisty wszystkich królów, którzy nie staną przeciw Anglii i którzy nie zamkną przed nią swych portów.
„Zaczynam od mego sąsiada, króla Danii, i możesz przeczytać w Gazecie Dworskiej wyzwanie, które mu posyłam.
„Czyż mam ci jeszcze co mówić?
„Nie.
„Chyba to, że we dwóch możemy dyktować światu prawa.
„I to jeszcze, że jestem twoim wielbicielem i szczerym przyjacielem.

Paweł“.

Lord Tanlay odwrócił się do pierwszego konsula.
— Wiesz, generale, że cesarz rosyjski jest chory?
— Czy wnioskujesz to z tego listu? — zapytał Bonaparte.
— Nie; list ten potwierdza moje przypuszczenia.
— Od waryata przecież Henryk IV otrzymał koronę Św. Ludwika, i lilie francuskie zdobią jeszcze herb Anglii, dopóki nie wyskrobię ich moim mieczem.
Sir John uśmiechnął się; jego duma narodowa buntowała się przeciw tym zakusom zwycięzcy z pod Piramid.
— Lecz nie o to — mówił dalej Bonaparte — dziś chodzi; na wszystko przyjdzie czas.
— Tak — wycedził sir John — jeszcze jesteśmy za blizko Abukiru.
— Nie na morzu was pobiję, ale tam!...
I wskazał ręką na Wschód.
— Tymczasem, powtarzam, nie chodzi o wojnę, lecz o pokój. Potrzebuję pokoju, aby ziścić moje marzenie, a zwłaszcza pokoju z Anglią. Widzisz, gram w otwarte karty: jestem dość silny, abym mógł być szczery. Dyplomata, który pewnego dnia powie prawdę, będzie największym dyplomatą na świecie; ponieważ zaś nikt mu nie uwierzy, dojdzie on do zamierzonego celu bez przeszkód.
— Mam więc powiedzieć wujowi, że pragniesz, generale, pokoju?
— Ale powiesz zarazem, że się wojny nie obawiam. Tak, jak nie postępuję z królem Jerzym, mogę postępować z cesarzem Pawłem. Ale Rosya nie stoi na tym stopniu cywilazycyi, na którym chciałbym, żeby stała, abym mógł ją zrobić swą sojuszniczką.
— Narzędzie niekiedy lepsze jest od sojusznika.
— Tak; ale, jak sam powiedziałeś, cesarz jest...; zaś lepiej chorych rozbrajać, niż uzbrajać. Dwa takie narody, jak Francya i Anglia, mogą być albo przyjaciółmi nierozłącznymi, albo wrogami zawziętymi: w pierwszym wypadku będą jako dwa bieguny ziemi, regulujące jej ruch przez równy ciężar; w drugim — jeden musi zniszczyć drugiego, aby zostać osią świata.
— A jeśli lord Grenville, nie wątpiąc w twój geniusz, generale, wątpi w twą potęgę; jeśli jest zdania naszego poety Goleridge’a, że Ocean groźnie szumiący chroni swą wyspę i jest dla niej osłoną, to co mam mu wtedy powiedzieć?
— Rozwiń-no, Bourrienne, mapę całego świata — rzekł Bonaparte.
Bourrienne rozwinął mapę; Bonaparte zbliżył się.
— Czy widzisz pan — zapytał te dwie rzeki?
I wskazał sir Johnowi Wołgę i Dunaj.
— Oto droga do Indyi — dodał.
— Sądziłem, generale, że droga do Indyi to Egipt.
— I ja tak myślałem, jak pan, a właściwie wybrałem tamtą drogę dlatego, że nie miałem innej. Cesarz otwiera mi tę. Niech rząd wasz nie zmusza mnie do wejścia na nią. Czy pan podążasz za mną?
— Tak, obywatelu. Idźmy naprzód.
— Otóż, jeśli Anglia zmusi mię do tego, że ją będę zwalczał, będę musiał przyjąć sojusz następcy Katarzyny, a wtedy — wysyłam Wołgą do Astrachania 40.000 Rosyan, którzy przepłyną przez morze Kaspijskie i zaczekają na mnie pod Asterabadem.
Sir John nachylił się, chcąc pokazać, że uważa pilnie.
Bonaparte ciągnął dalej:
— Dunajem wysyłam 40.000 Francuzów.
— Przepraszam, generale, ale Dunaj jest rzeką austryacką.
— Zdobędę Wiedeń.
Sir John spojrzał na Bonapartego.
— Zdobędę Wiedeń — mówił dalej Bonaparte. — Wysyłam Dunajem 40.000 wojska. U ujścia jego znajduję statki rosyjskie, które je przywożą aż do Taganrogu; stamtąd lądem Francuzi idą w górę Donu aż do Pratisbianskoje, a stamtąd do Carycyna. Tam wsiadają oni na te same statki, które przewiozły 40.000 Rosyan do Astrachania. W piętnaście dni potem mam 80.000 wojska w Persy i zachodniej. Z Asterabadu obie armie połączone ruszają nad Indus. Persya, wróg Anglii, jest naszą z natury rzeczy sojuszniczką.
— Tak. Ale już w Pendżabie nie będzie pomocy Persyi, a 80-tysięczna armia z trudnością może wieźć za sobą zapasy żywności.
— Zapominasz pan o jednem — mówił dalej Bonaparte — jak o rzeczy dokonanej, że zostawiłem bankierów w Teheranie i Kabulu. Otóż przypomniej pan sobie, co się zdarzyło dziewięć lat temu podczas wyprawy lorda Cornwallisa na Tippo-Saib: generał głównodowodzący nie miał żywności. Prosty kapitan... zapomniałem, jak się nazywa...
— Kapitan Malcolm — wtrącił lord Tanlay.
— A tak — zawołał Bonaparte. — Widzę, że znasz pan tę historyę! Otóż kapitan Malcolm zwrócił się do kasty Cyganów, których obozy rozrzucone są po półwyspie indostańskim, a którzy prowadzą wyłącznie handel zbożem. Cyganie ci są wierni co do grosza względem tych, co im płacą. Oni to będą mnie żywili.
— Trzeba będzie przejść przez Indus.
— Doskonale! — odparł Bonaparte. — Od Dera-Ismael-Khan do Attok jest sześćdziesiąt mil. Znam Indus, jak Sekwanę. Jest to rzeka spokojna, płynąca z szybkością mili na godzinę. Średnia jej głębokość w tem miejscu, o którem mówię, wynosi od dwunastu do piętnastu stóp; a na linii moich działań ma prawdopodobnie z dziesięć brodów.
— Więc już wytknięta jest linia operacyi wojennych? — zapytał z uśmiechem sir John.
— Tak. Oczywista, że rozwinie się ona na przestrzeni prowincyi żyznych i dobrze nawodnionych; oczywiście ominę piaszczystą pustynię, która oddziela dolną nizinę Indusu od Radżeputanu. Zresztą tędy odbywały się wszystkie na Indye udatne najazdy od czasów Mahmeda z Ghizni w r. 1000, aż do Nadir-Szacha w r. 1739. A iluż to w tej epoce przebyło tę drogę, którą zamierzam przebyć! Po Mahmedzie z Ghizni, Mahomet-Guri w r. 1184 z 120.000 tysiącami; potem Timur-Lung, albo Timur Chromy, któregośmy nazwali Tamerlanem, z 60.000 wojska; potem Babur; po nim Humajun i t. d. Czyż Indye nie wpadają w ręce tych, którzy tylko chcą je mieć?
— Zapominasz, obywatelu pierwszy konsulu, że wszyscy wymienieni zdobywcy mieli do czynienia tylko z plemionami miejscowemi; ty zaś, generale, będziesz miał do czynienia z Anglikami. W Indyach mamy...
— 20 do 22 tysięcy wojska.
— I sto tysięcy sipajów.
— Wiem o tych i o tamtych. Dla Anglii mam szacunek, dla Indyi pogardę, na którą zasługują. Tam, gdzie mam przed sobą piechotę europejską, tam stawiam drugą, trzecią i czwartą, jeśli trzeba, linię rezerw, w przewidywaniu, że pierwsze trzy mogą się zachwiać pod bagnetami angielskimi. Ale tam, gdzie mam przed sobą sipajów, wystarczają mi baty pocztylionów na tę hołotę. Czy chcesz o co jeszcze zapytać, milordzie?
— Tylko o jedno, obywatelu pierwszy konsulu: czy naprawdę pragniesz pokoju?
— Oto list, w którym proszę waszego króla o pokój. Dlatego właśnie proszę siostrzeńca lorda Grenville, aby był moim posłem, bo sądzę, że list ten faktycznie dojdzie do rąk Jego Królewskiej Mości.
— Stanie się podług twej woli, obywatelu. I gdybym był nie siostrzeńcem, ale wujem, obiecałbym więcej.
— Kiedy możesz odjechać?
— Za godzinę wyjadę.
— Czy nie masz żadnego życzenia?
— Żadnego. Na wszelki wypadek jednak w ręce przyjaciela Rolanda składam zupełne pełnomocnictwo.
— Podaj mi rękę, milordzie. Będzie to dobra wróżba, bo ty reprezentujesz Anglię, a ja Francyę.
Sir John przyjął ofiarowany mu przez Bonapartego zaszczyt z właściwym umiarem, który podkreślał jego sympatye dla Francyi, a zarazem nie uwłaczał honorowi narodowemu.
Potem, uścisnąwszy po bratersku rękę Rolandowi, skłonił się po raz ostatni pierwszemu konsulowi i wyszedł.
Bonaparte odprowadził go wzrokiem, zamyślił się, a po chwili rzekł:
— Rolandzie. Nietylko zgadzam się na małżeństwo twej siostry z lordem Tanlayem, ale nawet pragnę tego. Rozmiesz? — pragnę!
I ten wyraz wymówił z takim naciskiem, że każdy, kto znał pierwszego konsula, zrozumiałby, że to „pragnę“ znaczy „chcę“.
Przymus ten był miły dla Rolanda, który też poddał mu się z wdzięcznością.


XVII.
Dwa sygnały.

Opowiemy teraz, co się działo w zamku Noires-Fontaines w trzy dni po wydarzeniach, które zaszły w Paryżu.
Od chwili, gdy kolejno Roland, następnie pani de Montrevel z synem i wreszcie sir John wyjechali do Paryża: Roland, aby stanąć przy boku swego generała; pani de Montrevel, aby odwieźć Edwarda do szkoły, a sir John, aby oświadczyć się Rolandowi — od tej chwili Amelia pozostała w zamku sama z Karoliną.
Mówimy sama, gdyż Michał z synem właściwie nie mieszkali w zamku, lecz w małej oficynie koło bramy! Michał wskutek tego, oprócz funkcyi ogrodnika, spełniał funkcye oddźwiernego.
To też wieczorami wszystkie trzy rzędy okien zamku, oprócz okien w pokoju Amelii napierwszem piętrze i okna w pokoju Karoliny na poddaszu, były pogrążone w ciemnościach.
Pani de Montrevel zabrała z sobą drugą pokojówkę.
Obie młode dziewczyny były bardzo osamotnione w tej części gmachu, złożonej z dwunastu pokoi na trzech piętrach, zwłaszcza w czasie, kiedy mówiono tyle o napadach na drogach. To też Michał zaproponował swej młodej pani, że będzie sypiał w ganku, aby w razie potrzeby mógł przyjść z pomocą. Amelia jednak stanowczo oświadczyła, że się niczego nie obawia i że nie chce żadnych zmian w dotychczasowym trybie życia w zamku.
Michał nie nalegał zresztą i oświadczył, że panienka może spać spokojnie, gdyż on i Jakób będą obchodzili zamek w nocy.
To potwierdzenie Michała zaniepokoiło narazie Amelię. Wkrótce jednak przekonała się, że Michał z Jakóbem wychodzili tylko do polany w lesie Seillon. Często podawane na obiad zające i sarny dowodziły, że Michał dotrzymywał obietnicy, i że nie chodził w tym kierunku, którego sobie nie życzyła. To też wkrótce przestała się o to niepokoić.
W trzy dni po wydarzeniach, któreśmy opisali, a ściślej mówiąc, w nocy na trzeci dzień, ci, którzy przywykli do tego, że w zamku Noires-Fontaines oświetlone były tylko dwa okna, a mianowicie w pokoju Amelii na pierwszem piętrze i w pokoju Karoliny na drugiem piętrze, mogli byli zauważyć ze zdziwieniem, że oświetlone były od jedenastej do północy cztery okna na pierwszem piętrze.
Co prawda, w każdem oknie paliła się tylko jedna świeca.
Można też było dojrzeć w oknie sylwetkę młodej dziewczyny, która poprzez firanki wpatrywała się w kierunku wioski Ceyzeriat.
Była to Amelia, która jakgdyby z niepokojem oczekiwała na jakiś sygnał.
Po kilku minutach otarła czoło i westchnęła prawie z radością.
W kierunku, w którym gubił się jej wzrok, błyszczał ogień.
Momentalnie przeszła przez wszystkie pokoje, gasząc jedną po drugiej pozostałe świece, zostawiwszy tylko palącą się świecę w swoim pokoju.
Po chwili zgasł ów ogień-sygnał, jakby tylko czekał na te ciemności.
Amelia usiadła koło okna i nieruchomo wpatrywała się w ogród.
Noc była ciemna, bez gwiazd, bez księżyca. Mimo to dojrzała po jakichś piętnastu minutach, a raczej wyczuła, cień, który przechodził przez gazon i zbliżał się do zamku.
Amelia postawiła świecę w najodleglejszym kącie swego pokoju, poczem otworzyła okno.
Ten, kogo oczekiwała, był już na balkonie.
Tak samo, jak i w pierwszą noc, kiedy wdrapał się nasz przybysz, i tym razem objął w pół dziewczynę i pociągnął ją do pokoju.
Dziewczyna jednak stawiła pewien opór; szukała ręką sznura od zaluzyi. Odwiązała sznur z gwoździa i zaluzya opadła z hałasem nieco większym, niż nakazywała ostrożność.
Następnie zaniknęła okno i poszła po ukrytą w kącie świecę.
Świeca oświeciła jej twarz.
Młody człowiek krzyknął z przerażenia, gdyż Amelia zalana była łzami.
— Co się stało? — zapytał.
— Wielkie nieszczęście! — odpowiedziała.
— Byłem tego pewien, widząc znaki, którymi mnie wzywałaś, chociaż byłem tu ostatnią nocą. Ale powiedz, czy nieszczęście to jest nieodwołalne?
— Prawie — odpowiedziała Amelia.
— Ale mam nadzieję, że grozi ono tylko mnie?
— Nam obojgu.
Młodzieniec obtarł ręką pot z czoła.
— Mów — wyrzekł. — Jestem mężny.
— Jeśli ty masz siły tyle, aby wysłuchać wszystko, mnie brak jej, abym mogła wszystko powiedzieć.
I, biorąc list z kominka, rzekła:
— Przeczytaj. Odebrałam to z dzisiejszej poczty wieczornej.
Młodzieniec wziął list, otworzył go i szukał podpisu.
— To od pani de Montrevel?
— Tak, z post-scriptum Rolanda.
Młodzieniec przeczytał:

„Kochana córko moja!

„Pragnę, aby wiadomość, którą ci donoszę, sprawiła ci taką samą radość, jaką sprawiła mnie i naszemu kochanemu Rolandowi. Sir John, któremu odmawiałaś serca i którego uważałaś za maszyneryę, zrobioną w warsztatach w Vaucanson, przyznaje, że mieli słuszność ci, którzy go tak sądzili, ale do chwili tylko, kiedy Cię poznał; twierdzi jednak, że od tego dnia ma naprawdę serce, które ciebie uwielbia.
„Czy przypuszczałaś to, kochana Amelio, skoro nawet matka twoja nie dojrzała żadnych żywszych uczuć w jego arystokratycznie uprzejmem obejściu?
„Przy śniadaniu, na którem był twój brat, prosił go o twą rękę. Brat twój przyjął tę deklaracyę z radością, ale narazie nic nie obiecał. Pierwszy konsul przed odjazdem Rolanda do Wandei mówił już, że się zajmie twym losem. Tymczasem pierwszy konsul chciał widzieć lorda Tanlay’a i widział się z nim. I wyobraź sobie, że lord Tanlay odrazu zjednał sobie przychylność pierwszego konsula, który mu odrazu powierzył pewną misyę wobec jego wuja, lorda Grenville. Lord Tanlay natychmiast wyjechał do Anglii.
„Nie wiem, jak długo lord Tanlay zabawi w Anglii. Z pewnością jednak po powrocie poprosi o pozwolenie na przedstawienie się tobie w charakterze narzeczonego.
„Lord Tanlay jest jeszcze młody, sympatyczny i bardzo bogaty. Jest on świetnie skoligacony w Anglii. Jest przyjacielem Rolanda. Nie znam człowieka, któryby miał więcej, niż on, praw do twej nie powiem — miłości, ale do twego szacunku.
„Teraz kończę w dwu słowach.
„Pierwszy konsul jest zawsze bardzo łaskawy dla mnie i dla twoich dwu braci... Pani Bonaparte dała mi do zrozumienia, że jak tylko wyjdziesz zamąż, przywoła cię do swego boku.
„Mówią o przeniesieniu się z Luksemburgu do Tuileries. Chyba rozumiesz całą doniosłość tej zmiany mieszkania.
„Kochająca cię matka

„Klotylda de Montrevel“.

Nie zatrzymując się, młodzieniec odczytał następujący dopisek Rolanda:
„Przeczytałaś, kochana siostrzyczko, co ci pisze matka. Małżeństwo to jest pod każdym wzglądem dobre. Nie rób z siebie małego dziewczątka; pierwszy konsul pragnie, abyś została lady Tanlay, a więc chce tego.
„Opuszczam Paryż na kilka dni; jeśli mnie nie zobaczysz, to usłyszysz o mnie.
„Całuję cię.

„Roland“.

— No i cóż, Karolu? — zapytała Amelia, gdy młodzieniec skończył czytanie. — Cóż ty na to?
— Jakkolwiek jest to sprawa, której powinniśmy się byli, aniele mój, spodziewać, niemniej jest ona straszna.
— Co robić?
— Są trzy drogi wyjścia z tej sytuacyi.
— Mów.
— Przedewszystkiem opieraj się, jeśli masz siły. Jest to najprostsza i najpewniejsza droga.
Amelia schyliła głowę.
— Nie ośmielisz się, co?
— Nigdy.
— A jednak, Amelio, jesteś moją żoną. Ksiądz pobłogosławił nasz związek.
— Ale mówią, że takie małżeństwo jest nieważne wobec prawa, ponieważ pobłogosławił je tylko ksiądz.
— Czyż tobie to nie wystarcza? tobie — żonie wygnańca? I przy słowach tych głos, mu drżał. — Ależ matka moja! — rzekła Amelia. — Nie mamy błogosławieństwa matki.
— Przecież było to niebezpieczne, a chcieliśmy tylko sami narażać się.
— A zwłaszcza ten człowiek... Słyszałeś przecie, że mój brat pisze, iż on chce tego?
— Gdybyś mnie kochała, Amelio, to ten człowiek zrozumiałby, że może zmieniać formę państwa, że może rozniecać ogień wojny od jednego do drugiego krańca świata, tworzyć prawa, budować trony, lecz że nie może zmusić ust do mówienia tak, kiedy serce mówi nie!
— Gdybym kochała cię! — odparła Amelia z łagodnym wyrzutem w głosie. — Wszak jest północ, a ty jesteś w moim pokoju; wszak ja płaczę w twych ramionach, ja — córka generała de Montrevel, siostra Rolanda! A ty mi mówisz: „gdybyś mnie kochała!“
— Wybacz, wybacz, moja ubóstwiana. Amelio. Wiem, że wychowano cię w uwielbieniu dla tego człowieka; nie możesz zrozumieć, jak można mu się oprzeć. A kto mu się opiera, jest w twych oczach buntownikiem.
— Karolu! Mówiłeś, że są trzy rzeczy do zrobienia. Jakaż jest ta druga?
— Przyjąć pozornie poroponowany ci związek, ale wygrywać na czasie, odwlekając go pod wszelkimi pozorami. Człowiek jest śmiertelny.
— Nie! On jeszcze dość młody. Na jego śmierć liczyć nie możemy. A trzecia rzecz do zrobienia?
— Uciekać... ale tej ostateczności stoją dwie rzeczy na przeszkodzie: twoje niechęci najpierw.
— Jestem twoja, Karolu; zwalczę te niechęci.
— A następnie — dodał młodzieniec — moje obowiązki.
— Twoje obowiązki?
— Moi towarzysze są ze mną związani, a ja a nimi. My zależni jesteśmy od kogoś, komu przysięgliśmy posłuszeństwo. Tym człowiekiem jest przyszły król Francyi. Jeśli rozumiesz przywiązanie twego brata do Bonapartego, zrozum nasze przywiązanie do Ludwika XVIII.
Amelia ukryła twarz w dłoniach i zapłakała.
— No, to jesteśmy zgubieni.
— Dlaczego? Pod rozmaitymi pozorami, najpierw pod pozorem twego zdrowia, możesz odwlec sprawę na rok. A w ciągu roku on będzie musiał rozpocząć nanowo wojnę we Włoszech prawdopodobnie. Pierwsza klęska pozbawi go całego uroku. Zresztą przez rok może zajść dużo rzeczy.
— Czyś nie przeczytał dopisku Rolanda?
— Owszem. Lecz nie znalazłem w nim nic ponad to, co pisze twoja matka.
— Odczytaj raz jeszcze pierwsze zdanie.
I Amelia podsunęła mu list.
Przeczytał: „Opuszczam Paryż na kilka dni. Jeśli mnie nie zobaczysz, to usłyszysz o mnie“.
— No, więc cóż?
— A wiesz, co to ma znaczyć?
— Nie.
— To znaczy, że Roland ściga ciebie.
— To drobiazg. Przecież nie może zginąć z mej ręki, ani z ręki żadnego z nas.
— Ależ ty, nieszczęśliwy, możesz zginąć z jego ręki.
— Czy myślisz, że będę miał do niego żal, Amelio, jeśli mnie zabije?
— Och, tegom nie przypuszczała nawet wśród najgorszych obaw.
— Więc sądzisz, że twój brat ściga mnie?
— Jestem tego pewna.
— Na jakiej zasadzie jesteś tego pewna?
— Ponieważ sir John jest umierający, a Roland, który myśli, że on umarł, zaprzysiągł zemstę.
— Gdyby on zmarł, a nie był umierający — odparł młodzieniec z goryczą — nie bylibyśmy w obecnem położeniu.
— Bóg go uratował, Karolu. Widać potrzebne było, że nie umarł.
— Potrzebne? Może dla nas?
— Nie przenikam w plany Boga. Mówię ci, kochany mój, strzeż się Rolanda. Roland jest tak blizko.
Karol uśmiechnął się z powątpiewaniem.
— Mówię ci, że jest nietylko blizko, ale że już jest tu. Widziano go.
— Widziano go! Gdzie? Kto?
— Kto go widział?
— Tak.
— Karolina, pokojówka, córka stróża więziennego. Prosiła mnie o pozwolenie pójścia do rodziny wczoraj, w niedzielę. Ponieważ miałam się widzieć z tobą, zwolniłam ją do dziś rana.
— Więc cóż?
— Więc spędziła noc u rodziców. O godzinie jedenastej przybył do więzienia kapitan żandarmeryi, który przyprowadził aresztowanych. Gdy ich umieszczono w celach, przyszedł jakiś człowiek, otulony w płaszcz, i zapytał o kapitana. Karolinie zdaje się, że poznała głos nowoprzybyłego. Przyjrzała mu się uważnie w chwili, gdy płaszcz otworzył się i odsłonił twarz, i poznała mego brata.
Młodzieniec poruszył się.
— Rzumiesz więc, Karolu? Mój brat przyjeżdża tutaj, do Bourgu, przyjeżdża w tajemnicy, nie zawiadamiając mnie o swym powrocie. Mój brat pyta o kapitana żandarmeryi, szuka go aż w więzieniu, mówi tylko z nim i znika. Czyż nie jest to fatalna groźba dla mej miłości? Powiedzże.
W istocie, w miarę jak Amelia mówiła, czoło jej kochanka chmurzyło się coraz bardziej.
— Amelio, gdyśmy robili to, co robimy, zdawaliśmy sobie wyraźnie sprawę z niebezpieczeństwa.
— Czy przynajmniej — zapytała Amelia — zmieniliście ukrycie? opuściliście klasztor Kartuzów w Bilion?
— Tam zostali tylko zmarli.
— A czy grota w Ceyzeriat jest pewnem schroniskiem?
— Najpewniejszem, gdyż ma dwa wyjścia.
— Klasztor Kartuzów miał również dwa wyjścia, a jednak, jak mówisz, zostawiliście tam tylko zmarłych.
— Zmarli są bezpieczniejsi od żywych. Oni nie umrą na szafocie.
Amelia poczuła dreszcz przebiegający po całem ciele.
— Karolu! — wyszeptała.
— Słuchaj — rzekł młodzieniec. — Bóg świadkiem i ty takoż, żem zawsze podczas naszych schadzek przedzielał twoje smutne przeczucia i moje obawy uśmiechem i wesołością. Ale dziś postać rzeczy się zmienia. Jesteśmy w przededniu walki, zbliżamy się do chwili stanowczej. Nie proszę cię, Amelio, o to, czego szaleni i samolubni kochankowie w chwilach wielkich niebezpieczeństw żądają od swych kochanek; nie proszę cię, abyś w sercu swem zachowała zmarłego, abyś kochała trupa...
— Kochany — rzekła dziewczyna — kładąc rękę na jego ramieniu uważaj: zaczynasz wątpić we mnie.
— Nie. Oddaję ci największą cześć, — wszak pozostawiam ci swobodę spełnienia poświęcenia w całej rozciągłości. Ale nie chcę, abyś była związana jakąkolwiek przysięga lub skrępowana jakimiś więzami.
— Tak. To dobrze — odpowiedziała Amelia.
— O jedno cię proszę — mówił dalej młodzieniec. — Przysięgniesz mi na naszą, niestety tak nieszczęsną dla ciebie miłość, że, jeśli mnie aresztują, rozbroją, wtrącą do więzienia lub skażą na śmierć, ty — i tego żądam od ciebie, Amelio — wszelkimi sposobami postarasz się dostarczyć broń nie tylko dla mnie, lecz i dla mych towarzyszy, abyśmy mogli być zawsze panami swego życia.
— Ależ Karolu! Czy nie pozwolisz, abym wówczas wszystko wyjawiła, abym się odwołała do uczuć mego brata i do wspaniałomyślności pierwszego konsula?
Nie zdążyła dokończyć, gdyż kochanek chwycił ją porywczo za rękę, mówiąc:
— Amelio! musisz mi złożyć dwie przysięgi. Najpierw przysięgnij, że nie będziesz zabiegała o moje ułaskawienie. Przysięgnij, przysięgnij, Amelio!
— Pocóż mam przysięgać, ukochany? — odparła dziewczyna z płaczem. — Obiecuję ci.
— Czy obiecujesz, na tę chwilę, kiedym ci powiedział, że cię kocham, i kiedyś mi odpowiedziała, że mnie nie kochasz?
— Przysięgam na twe i swoje życie, na naszą przeszłość i przyszłość, na nasze uśmiechy i na nasze łzy!
— Bez tego, rozumiesz Amelio, muszę umrzeć, chociażbym miał roztrzaskać sobie głowę o ścianę, lecz umrę zbezczeszczony.
— Obiecuję ci, Karolu.
— A teraz druga prośba, Ameelio. Jeśli nas schwytają i skażą — dostarcz nam broni lub trucizny, albo cokolwiek, bylebyśmy mogli zakończyć życie. Śmierć z twych rąk będzie jeszcze dla mnie szczęściem.
— Zblizka czy zdaleka, wolny czy uwięziony, żywy czy umarły — zawsze będziesz moim panem, a ja twą niewolnicą. Rozkazuj, a usłucham.
— Już wszystko, Amelio. Widzisz, jakie to jasne, i proste. Nie chcę łaski, chcę broni.
— Proste i jasne, ale okropne.
— Ale tak będzie, nieprawdaż?
— Chcesz tego?
— Błagam o to.
— Wola twoja, kochany Karolu, będzie spełniona, bez względu na to, czy prosisz, czy rozkazujesz.
Młodzieniec podtrzymywał lewem ramieniem dziewczynę, która prawie była omdlała, i zbliżył swe usta do jej warg.
Lecz w chwili, gdy ich usta miały się zewrzeć, rozległ się krzyk sowy tak blizko od okna, że Amelia drgnęła, a Karol podniósł głowę.
Krzyk rozległ się po raz drugi, a po chwili i po raz trzeci.
— Czy słyszysz — wyszeptała Amelia — głos złowróżbnego ptaka? Jesteśmy zgubieni, mój ukochany!
Lecz Karol potrząsnął głową.
— To nie krzyk sowy, Amelio. To wezwanie jednego z moich towarzyszy. Zgaś świecę.
Amelia zdmuchnęła świecę, a przez ten czas kochanek jej otworzył okno.
— Och, aż tu — wyszeptała — aż tu cię szukają!
— To nasz przyjaciel we wszystko wtajemniczony, hrabia de Jayat. On jeden wie, gdzie jestem.
Po chwili z balkonu zapytał:
— Czy to ty, Montbar?
— Tak. To ty, Morganie?
— Tak.
Jakiś człowiek wysunął się z pośród drzew.
— Nowiny z Paryża. Niema chwili do stracenia: chodzi o nasze życie.
— Czy słyszysz, Amelio?
I, biorąc dziewczynę w objęcia, przycisnął ją gorączkowo do serca.
— Idź — rzekła głosem zamierającym. — Wszak słyszałeś, że chodzi o życie was wszystkich!
— Żegnaj, Amelio, żegnaj, moja ukochana!
— Nie mów żegnaj.
— Nie, nie, do widzenia!
— Morganie! Morganie! — rozległ się głos czekającego pod balkonem.
Młodzieniec ostatni raz dotknął ustami warg Amelii, poczem jednym skokiem przez okno znalazł się koło towarzysza.
Amelia krzyknęła i podążyła do balustrady; ale dojrzała tylko dwa cienie ginące w mroku, który potęgowało sąsiedztwo wielkich drzew parku zamkowego.

KONIEC TOMU II-go.




  1. Była to szkoła wojskowa de la Flèche, zwana wówczas powszechnie la prytanée i tak nazywał ją też w tej rozmowie Napoleon. (.Przyp. tióm.).
  2. Voilant, znaczy latający, Volant — kradnący.
    (Pzyp. tłóm.)






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.