Towarzysze Jehudy/Tom III/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Towarzysze Jehudy | |
Podtytuł | Sprzysiężeni | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1912 | |
Druk | Piotr Laskauer | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Les compagnons de Jehu | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
AL. DUMAS
Towarzysze Jehudy
(SPRZYSIĘŻENI)
Powieść historyczna w 3-ch tomach.
Tom III
Z 9-IU ILUSTRACYAMI
WARSZAWA, NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW - G. GEBETHNER I SP. □□□□ 1912 DRUK PIOTRA LAUSKAERA
WARSZAWA, NOWY-ŚWIAT 41.
|
Obaj młodzieńcy skryli się w cieniu wielkich drzew; Morgan prowadził swego towarzysza, mniej obeznanego z zakątkami parku. Tak doszli do miejsca, w którem Morgan zwykle przeskakiwał przez mur.
W kilka sekund obaj byli już za murem.
Wnet potem znaleźli się na brzegu rzeki Reyssouse.
Tam czekała pod wierzbą łódź.
Wskoczyli do niej jednocześnie i trzema uderzeniami wioseł dobili do przeciwnego brzegu.
Równolegle do koryta rzeki biegł wąwóz, który prowadził do lasku, leżącego pomiędzy Ceyzeriat i Etrez, więc na przestrzeni trzech mil wzdłuż. Las ten był niejako po tej stronie rzeki dalszym ciągiem lasu Seillon.
Doszedłszy do skraju lasu, zatrzymali się, gdyż dotychczas szli z możliwą szybkością, byle nie biegnąć. Żaden nie wymówił jednego słowa.
Droga, którą przebyli, była pusta; prawdopodobnie, a nawet z pewnością nikt ich nie widział. Można więc było wytchnąć.
— Gdzie są towarzysze? — zapytał Morgan.
— W grocie — odparł Montbar.
— Dlaczegóż więc nie idziemy tam zaraz?
— Bo pod tym bukiem mamy spotkać jednego z naszych, który nam powie, czy możemy bezpiecznie iść dalej.
— Kogo?
— D’Assasa.
Jakiś cień ukazał się za wskazanem drzewem.
— Oto jestem — odezwał się cień.
— Ach! to ty? — zawołali obaj młodzieńcy.
— Cóż nowego? — zapytał Montbar.
— Nic; czekają na was, aby powziąć decyzyę.
— Kiedy tak, to idźmy.
I we trzech poszli dalej. Gdy przeszli z jakie trzysta kroków, Montbar znowu się zatrzymał.
— Armandzie! — zawołał półgłosem.
Na to wezwanie dał się słyszeć szelest liści suchych i wynurzył się czwarty cień, który zbliżył się do trzech towarzyszy.
— Nic nowego? — zapytał Montbar.
— Owszem: jest wysłaniec Cadoudala.
— Ten gam, co już raz przychodził?
— Tak.
— Gdzież on?
— Z braćmi, w grocie.
— Idźmy! Pierwszy ruszył Montbar. Parów był tak wązki, że musieli iść jeden za drugim.
Droga szła w górę łagodnie, lecz kręto.
Gdy doszli do polanki, Montbar stanął i trzykrotnie wydal ten sam okrzyk puhacza, którym oznajmił swą obecność Morganowi.
Odpowiedziała mu zaś sowa.
Potem z pośród gałęzi dębu jakiś człowiek ześliznął się na ziemię. Była to straż, czuwająca nad wejściem do groty. Wejście to było o dziesięć kroków od dębu.
Szyldwach zamienił kilka słów po cichu z Montbarem, poczem powrócił na dąb i zniknął w jego gałęziach, tak, że ci, którym zginął z oczu, nie mogli go dojrzeć w tym napowietrznym bastyonie.
Droga, w miarę tego jak się zbliżali do wejścia groty, była coraz węższa.
Pierwszy wszedł Montbar. W wiadomem mu miejscu podniósł kamień, z pod którego wydostał krzesiwo, hubkę, zapałki i pochodnię.
Błysnęła iskra, hubka się zatliła, zapałka roztoczyła niepewne niebieskawe światło, poczem wybuchnęła płomieniem pochodnia.
Ujrzano trzy — cztery drogi. Montbar bez wahania wybrał jedną z nich.
Droga ta wiła się spiralnie i szła w głąb ziemi.
Widoczne było, że szli przez labirynt dawnego kamieniołomu, z którego być może powstały przed 1900 laty trzy miasta rzymskie, dziś będące tylko wioskami, nad któremi panuje obóz Cezara.
Kiedy niekiedy drogę podziemną przecinały wszerz szerokie rowy; można je było przebyć tylko po kładce, a tę jednem pchnięciem nogi rzucić w głąb rowu.
Tu i owdzie spotykano wyniosłości, za któremi można było zacząć strzelać, nie wystawiając się wcale na ogień nieprzyjaciela.
Wreszcie o pięćset kroków od wejścia barykada na wysokość człowieka zamykała drogę tym, którzyby chcieli dotrzeć do skalistej pieczary, w której znajdowało się w tej chwili z dziesięciu ludzi, zajętych czytaniem lub graniem.
Nikt z czytających lub grających nie poruszył się na odgłos kroków, ani na blaski ognia, skaczące po ścianach podziemi, tak byli pewni, że tylko przyjaciele mogą dotrzeć do nich w takiem ukryciu.
Widok obozowiska był bardzo malowniczy. Świece, obficie pozapalane, migotały na broni wszelkiego rodzaju, wśród której strzelby dwustrzałowe i pistolety zajmowały pierwsze miejsce; florety i maski pojedynkowe były porozwieszane na ścianach; tu i owdzie stały instrumenty muzyczne; wreszcie jedno, czy dwa lustra w złotych ramach wskazywały, że mieszkańcy tego podziemia nie zaniedbywali toalety.
Wszyscy byli tak spokojni, jakgdyby wiadomość, która wyrwała Morgana z objęć Amelii, była im nieznana lub bez znaczenia.
Jednak, gdy podczas zbliżania się grupki czterech towarzyszy rozległ się głos: „Kapitan! kapitan!“ — wszyscy powstali z uszanowaniem.
Morgan wówczas skłonił się, podniósł głowę i przeszedł przed Montbarem w środek koła, które utworzyli obecni na jego widok.
— Przyjaciele, podobno są wiadomości?
— Tak, kapitanie — odezwał się jeden głos — mówią, że policya pierwszego konsula raczyła zająć się nami.
— Gdzie jest zwiastun tego faktu? — zapytał Morgan.
— Oto jestem — odezwał się młody człowiek, ubrany w liberyę kuryera gabinetowego, jeszcze pokryty błotem i kurzem.
— Czy masz depesze?
— Pisanych nie. Mam ustne.
— Skąd pochodzą?
— Z gabinetu osobistego ministra.
— Więc można im wierzyć?
— Ręczę za to. Wiadomość jak najbardziej urzędowa.
— Dobrze jest mieć wszędzie przyjaciół — wtrącił Montbar nawiasem.
— A zwłaszcza w otoczeniu pana Fouche’go — dorzucił Morgan. — Ale jakież to wiadomości?
— Czy mam je mówić głośno, czy tylko dla ciebie, kapitanie?
— Ponieważ sądzę, że interesują one nas wszystkich, mów więc głośno.
— Otóż pierwszy konsul wezwał obywatela Fouché’go do Luksemburgu i zmył mu głowę z powodu nas.
— Dobrze. Cóż dalej?
— Obywatel Fouché odpowiedział, że jesteśmy bardzo zręczni wisusi, których trudno doścignąć, a jeszcze trudniej schwytać, gdy się doścignie. Słowem, wychwalał nas nadzwyczajnie.
— Bardzo łaskawie z jego strony! Cóż dalej?
— Potem pierwszy konsul powiedział mu, że go to nic nie wzrusza, że jesteśmy rozbójnikami, i że to my przez nasze rozboje podtrzymujemy walkę w Wandei; że gdy przestaniemy przesyłać pieniądze do Bretanii, szuanerya upadnie.
— Prześliczne rozumowanie!
— Zadawać cios Zachodowi na Wschodzie i na Południu!
— Tak jak zadawać cios Anglii w Indyach.
— W rezultacie pierwszy konsul dał zupełną swobodę działania obywatelowi Fouché’mu i musi mieć nasze głowy, chociażby trzeba było wydać milion i stracić pięciuset ludzi.
— Przecież wie on, czyich głów chce. Chodzi jednak jeszcze o to, czy my je mu oddamy.
— Otóż obywatel Fouché powrócił wściekły i oświadczył, że w ciągu tygodnia nie powinien zostać we Francyi ani jeden towarzysz Jehudy.
— Termin krótki.
— Tegoż dnia pomknęli kuryerzy do Lugdunu, Maçon, Lons-le-Saulnier, do Besançon i do Genewy z rozkazami do naczelników załóg, aby osobiście starali się nas wytępić, a nadto, aby bezwzględnie posłuszni byli p. Rolandowi de Montrevel, adjutantowi pierwszego konsula, i aby oddali do jego rozkazów wszystkie wojska, jeśliby mu były potrzebne.
— I mogę dodać — rzekł Morgan — że p. Roland de Montrevel już rozpoczął kampanię. Wczoraj naradzał się w więzieniu w Bourgu z kapitanem żandarmeryi.
— Czy wiadomo, w jakim celu? — zapytał jakiś głos.
— W tym celu, do licha, aby zamówić dla nas numery.
— Czy teraz będziesz go bronił? — zapytał d’Assas.
— Więcej, niż kiedykolwiek.
— Tego już za dużo — zaszemrał ktoś.
— Dlaczego? — zapytał Morgan tonem wyniosłym. — Czyż to prawo nie przysługuje mi, jako towarzyszowi?
— Naturalnie! — odparły inne głosy.
— Więc korzystam z niego, jako prosty towarzysz i jako wasz kapitan.
— A jeśli w zamieszaniu zabłąka się jaka kula! — zawołał jeden z towarzyszów.
— A więc nie domagam się swego prawa, nie rozkazuję, lecz proszę. Przyjaciele, przyrzeknijcie mi na wasz honor, że życie Rolanda de Montrevel będzie dla was świętem.
Wszyscy jednym głosem odpowiedzieli, podnosząc ręce:
— Słowo honoru! Przysięgamy!
— A teraz zaczął znowu Morgan — musimy rozpatrzyć nasze położenie jasno i trzeźwo. Gdy policya i inteligencya zacznie nas ścigać i rozpocznie z nami walkę, nie będziemy mogli oprzeć się: — choćbyśmy byli chytrzy jak lisy, obrotni jak dziki, zawsze opierać się będziemy do czasu tylko. Oto moje przynajmniej zdanie.
Morgan wzrokiem pytał towarzyszów; jednomyślnie się z nim zgodzili, ale przyznawali z uśmiechem na ustach, że ich zguba była nieunikniona.
Dziwna bo to była epoka; przyjmowano śmierć bez bojaźni, a zadawano ją bez wzruszenia.
— Czy nie masz nic do powiedzenia więcej? — zapytał Montbar.
— Mam — odparł Morgan. — Muszę zaznaczyć, że możemy łatwo zdobyć konie lub pójść pieszo. Jesteśmy wszyscy jeźdźcy i potrosze górale. Konno w sześć godzin możemy być poza granicami Francyi, a pieszo — w dwanaście godzin. Skoro dotrzemy do Szwajcaryi, możemy dbać o obywatela Fouché’go tyle, co pies o piątą nogę. Oto, co chciałem powiedzieć jeszcze.
— Przyjemnieby było drwić sobie z obywatela Fouché’go — rzekł Adler — ale niemiło jest opuszczać Francyę.
— To też poddam pod głosowanie tę ostateczność, ale po wysłuchaniu wysłańca Cadoudala.
— Słusznie! — zawołały dwa, czy trzy głosy. — Gdzie Bretończyk?
— Spał, gdym odchodził — rzekł Morgan.
— I śpi dotychczas — wtrącił Adler, wskazując palcem człowieka, leżącego na posłaniu ze słomy w niszy.
Zbudzili Bretończyka, który, przecierając oczy ze snu jedną ręką, drugą przez przyzwyczajenie szukał karabina.
— Jesteś wśród swoich — odezwał się któryś. — Nie bój się.
— Nie boję się! — odparł Bretończyk. — Któż to przypuszcza, że ja się mogę bać?
— Ktoś, kto nie zna zapewne Złotego Sęka — odezwał się Morgan (gdyż poznał on, że wysłannik Cadoudala był już raz w klasztorze Kartuzów); przepraszam cię w jego imieniu.
Złoty Sęk popatrzał na gromadkę młodych ludzi z taką miną, że wątpić nie można było, iż nie bardzo lubi żarciki pewnego rodzaju. Ale widząc, że gromadka ta nie drwiła z niego, zapytał dość uprzejmie:
— Który z was, panowie, jest dowódcą? Mam do niego list od mego generała.
Morgan wysunął się naprzód.
— To ja — rzekł.
— Nazwisko pana?
— Mam dwa.
— Nazwisko bojowe?
— Morgan.
— Dobrze. O nim mówił generał; zresztą poznaję pana. To pan na zebraniu mnichów wręczył mi worek z 60 tysiącami franków. Mam dla pana list.
— Dawaj.
Chłop zdjął kapelusz, wydarł podszewkę i wyjął kawałek papieru w formie podwójnego czepka; papier na pierwszy rzut oka był zupełnie czysty.
Salutując po wojskowemu, chłop oddał papier Morganowi.
Ten obrócił papier na tę i drugą stronę, a widząc, że niema nic napisanego, przynajmniej pozornie, zawołał:
— Świeca!
Przyniesiono świecę. Morgan potrzymał papier nad płomieniem.
Powoli występować zaczęły litery; od nagrzania wystąpiło pismo.
Manipulacye te były dla młodych ludzi rzeczą zwykłą. Ale Bretończyk patrzał na to ze zdziwieniem.
Dla tego umysłu naiwnego w tem wszystkiem mogły być jakie czary. Ale z chwilą, gdy dyabeł służył sprawie królewskiej, szuan ten gotów był paktować nawet z dyabłem.
— Panowie — zwrócił się do zebranych Morgan — chcecie wiedzieć, co nam wskazuje nasz zwierzchnik.
Wszyscy skłonili się.
Morgan czytał:
„Kochany Morganie.
„Gdyby wam mówiono, że porzuciłem sprawę i wchodzę w układy z rządem pierwszego konsula i że toż samo czynią dowódcy wandejscy — nie wierzcie temu. Jestem z najczystszej Bretanii, a więc uparty, jak prawdziwy Bretończyk. Pierwszy konsul przysłał do mnie jednego ze swych adjutantów, ofiarowując całkowitą amnestyę dla mych ludzi a dla mnie stopień pułkownika.
Nie pytałem nawet mych ludzi i odmówiłem za nich i za siebie.
„Teraz wszystko zależy od was. Ponieważ od książąt nie mamy ani pieniędzy, ani poparcia, jesteście jedynymi naszymi skarbnikami. Jeśli zamkniecie nam swą kasę, a raczej jeśli nie będziecie dalej otwierali kasy rządowej, to opozycya monarchiczna, której serce bije już tylko w Bretanii, osłabnie powoli i wreszcie zamrze zupełnie.
„Nie potrzebuję wam mówić, że zamrze ono wtedy tylko, jeśli zamrze moje serce.
„Nasze posłannictwo jest niebezpieczne; prawdopodobnie złożymy nasze głowy. Lecz czyż nie sądzicie, że miło będzie nam słyszeć, jak mówić będą po nas (jeśli się cośkolwiek słyszy poza grobem): „Wszyscy stracili nadzieję, lecz oni jej nie stracili“.
„Zawsze ktoś z nas przeżyje innych, ale po to tylko, aby zginąć w swej kolei. Niechaj ci powiedzą: „Etiamsi, omnes, ego non“. Liczcie na mnie, jak ja na was liczę.
„P. S. Wiecie, że możecie powierzyć Złotemu Sękowi wszystkie pieniądze, które macie dla sprawy. Przyrzekł mi, że nie da się schwytać. Wierzę jego słowu“.
Szmer entuzyazmu rozległ się wśród młodych ludzi, gdy Morgan kończył ostatnie słowa listu.
— Słyszeliście, towarzysze? — zapytał.
— Tak, tak, tak — powtarzali wszyscy.
— Najpierw, ile możemy dać pieniędzy?
— 13.000 franków z nad jeziora Silans, 22.000 z Carronnieres, 14.000 z Meximieux, razem 49.000 — obliczył Adler.
— Słyszysz, kochany Złoty Sęku? — zapytał Morgan. — To niewiele; jesteśmy o połowę biedniejsi, niż pierszym razem. Ale cóż robić. Znasz przysłowie: „Czem chata bogata, tem rada“.
— Generał wie, jak się narażacie dla zdobycia tych pieniędzy. Powiedział, że z wdzięcznością przyjmie nawet najmniejszą sumę.
— Tembardziej, że następna przesyłka będzie lepsza, — rozległ się głos młodzieńca, który niepostrzeżony wmieszał się do gromadki, gdyż list Cadoudala pochłaniał ich uwagę — jeśli zechcemy zapoznać się w przyszłą sobotę z pocztą z Chambery.
— Ach, to ty, Valensolle! — rzekł Morgan.
— Bez nazwisk, jeśli laska, baronie. Dajmy się rozstrzeliwać, ścinać, łamać kołem, ćwiertować, ale ratujmy honor naszych rodzin. Nazywam się Adler i na inne wołanie nie odpowiadam..
— Przepraszam. Zbłądziłem... Więc mówiłeś?...
— Że poczta, jadąca z Paryża do Chambery, przejeżdżać będzie w sobotę pomiędzy Chapelle-de-Guinchay i Belleville. Wieźć ona będzie 50.000 franków rządowych dla zakonników na górze św. Bernarda. Dodam tylko, że pomiędzy temi dwiema miejscowościami jest tak zwany Biały Domek; możnaby tam doskonale urządzić zasadzkę.
— Co wy na to, panowie? — zapytał Morgan — czy zrobimy zaszczyt obywatelowi Fouché, niepokojąc jego policyę? Czy idziemy? Czy opuszczamy Francyę? Czy też zostaniemy wiernymi towarzyszami Jehudy?
Rozległ się jeden okrzyk:
— Zostajemy!
— Doskonale! — odrzekł Morgan — poznaję was, bracia. Cadoudal wskazał nam drogę w swym przepięknym liście. Przyswójmy sobie jego bohaterskie hasło: Etiamsi omnes, ego non.
I zwócił się do Bretończyka:
— Złoty Sęku, 49.000 franków są do twego rozkazu. Idź, kiedy zechcesz. Obiecaj w naszem imieniu coś więcej na przyszły raz i powiedz generałowi ode mnie, że będę uważał za zaszczyt dla siebie pójść za nim lub przed nim wszędzie, chociażby na szafot. Do widzenia, Złoty Sęku.
Potem zwrócił się do młodzieńca, który tak domagał się zachowania jego incognito:
— Kochany Adlerze, ja dziś cię nakarmię i dam ci nocleg, jeśli tylko raczysz być moim gościem.
— Z wdzięcznością przyjmę zaproszenie, drogi Morganie — odparł nowoprzybyły — muszę cię jednak uprzedzić, że spać mogę byle gdzie, bo upadam ze znużenia, ale byle czego jeść nie będę, bo umieram z głodu.
— Będziesz miał dobry posiłek i dobre łóżko.
— A gdzie?
— Chodź za mną.
— Jestem gotów.
— No to chodź! Dobranoc panom. Ty dziś czuwasz, Montbar?
— Tak.
— No to możemy spać spokojnie.
Z temi słowy Morgan wziął pod rękę przyjaciela, i z zapaloną pochodnią, którą mu podano, skierował się w głąb groty.
Pójdźmy za nimi.
Po raz to pierwszy Valenselle, który pochodzi z okolic Aix, mógł zwiedzić grotę w Ceyzeriat, wybraną tym razem przez towarzyszów Jehudy na schronisko.
Podczas schadzek poprzednich zbadał labirynty klasztoru Kartuzów w Seillon tak dobrze, że mógł odegrać rolę widma w komedyi odegranej przed Rolandem. — Ale wszystko było dlań nieznanem i ciekawem w tem nowem schronisku, w którem miał spać po raz pierwszy, a w którem, na kilka dni przynajmniej, Morgan założył swą główną kwaterę.
Jak we wszystkich kamieniołomach zarzuconych, tak i w tym, korytarze kończyły się zawsze ścianą w punkcie, gdzie przerwano wydobywanie kamieni. Jeden tylko z tych korytarzy, zdawało się, nie miał końca. Jednak i ten się kończył; ale w rogu korytarza wybity był — nawet ludzie miejscowi nie wiedzą po co — otwór, węższy o jakie dwie trzecie od szerokości korytarza, w którym zmieścić się mogło dwu ludzi rzędem.
Młodzieńcy przeszli przez ten otwór. Powietrze było tak rzadkie, że pochodnia mogła lada chwila zgasnąć.
Valensolle poczuł, że na ręce i ramiona spadają mu krople wody.
— Cóż to, deszcz tu pada?
— Nie — odpowiedział Morgan — przechodzimy pod rzeczką Reyssouse.
— Więc idziemy do Bourgu?
— Mniej więcej.
— Niech i tak będzie. Ponieważ ty mnie prowadzisz i ponieważ obiecałeś mi posiłek i spoczynek, więc o nic się nie troszczę, chyba o naszą pochodnię — rzekł młodzieniec, patrząc na coraz słabszy płomień.
— Nic strasznego; wydobędziemy się stąd zawsze.
— Wiesz co, Morganie, że nasze położenie jest głupie. Jeśli pomyśleć, że o trzeciej zrana łazimy po jaskiniach, że przechodzimy pod rzekami, że nie wiemy, gdzie będziem spali, że mamy przed sobą perspektywę aresztowania, sądu i ścięcia pewnego pięknego poranku! I dla kogo? — Dla książąt, którzy nie znają nawet naszych nazwisk, którzy, gdyby nawet je znali, zapomnieliby zaraz nazajutrz!
— Mój drogi — odparł Morgan. — To, co się wydaje głupiem, co nie może być zrozumiane przez pospólstwo w tym wypadku, może być niemniej wzniosłe.
— Widzę — odparł Valensolle, że w tym naszym tańcu więcej dajesz z siebie, niż ja. Ja bo robię to z poświęcenia, a ty z zapałem.
Morgan westchnął.
— Już jesteśmy — odezwał się po chwili.
W istocie natknęli się na pierwszy stopień jakichś schodów.
Morgan wszedł na nie pierwszy. Doszli wreszcie do kraty, którą otworzył kluczem.
Znaleźli się w grobach podziemnych.
Po dwu stronach podziemia stały dwie trumny. Korony książęce i herby, wyobrażające krzyże srebrne w polu błękitnem, wskazywały, że w trumnach tych spoczywały zwłoki z rodziny Sabaudzkiej.
W głębi widać było schody, idące w górę.
Valensolle obejrzał wszystko ciekawie i zoryentował się co do miejsca.
— Spartańczycy — rzekł — robili inaczej.
— Czy dlatego, że oni byli republikanami, my zaś jesteśmy rojaliści? — zapytał Morgan.
— Nie. Oni kazali przynosić kościotrupa przy końcu uczty, my zaś od tego rozpoczynamy.
— Czy jesteś pewny, że to Spartańczycy w ten sposób wyrażali swe poglądy filozoficzne? — zapytał Morgan, zamykając drzwi kraty.
— Może oni, może kto inny. Wszystko jedno. Powiedziałem i nie powtórzę więcej tego.
— Innym razem powiesz, że to Egipcyanie.
— Chyba będę sam szkieletem — odparł nie bez wesołości, ale z odcieniem pewnej melancholii w głosie Valensolle — zanim nadarzy mi się sposobność popisania się mą erudycyą. Ale cóż tam do licha robisz? Po co gasisz pochodnię? Chyba nie każesz mi tu spożywać wieczerzę i spać?
Morgan w istocie zgasił pochodnię na pierwszym stopniu schodów.
— Podaj mi rękę — rzekł.
Valensolle schwycił podaną rękę, Morgan zaś zaczął wstępować na schody.
Po chwili z naprężenia dłoni można było poznać, że robi jakieś wysiłki.
W istocie uniosła się płyta a przez otwór zabłysło blade światło. Zarazem Valensolle poczuł aromatyczny zapach.
— Jesteśmy — zawołał — w stodole. To lepsze.
Morgan nie odpowiadał; pomógł towarzyszowi wydostać się z podziemia i opuścił płytę.
Valensolle obejrzał się. Byli w środku obszernego budynku, wypełnionego sianem. Światło przedostawało się przez pięknej formy okna, które nie mogły być oknami stodoły.
— Chyba nie jesteśmy w stodole? — zapytał.
— Pakuj się na siano i siadaj przy tem oknie.
Valensolle usłuchał.
W chwilę potem Morgan podał przyjacielowi serwetę, w której był pasztet, chleb, butelka wina, dwie szklanki i dwa widelce.
— Ho, ho! — rzekł Valensolle. Lukullus na przyjęciu u Lukullusa!
A rzuciwszy okiem poprzez witraże na gmach o wielu oknach, który, jak się oryentował, musiał być skrzydłem budynku, w którym znajdowali się obaj przyjaciele i przed którym chodził szyldwach, zauważył:
— Stanowczo będę jadł bez apetytu, jeśli się nie dowiem, gdzie jesteśmy. Co to za gmach? Co tu robi ten szyldwach?
— Kiedy już chcesz koniecznie — odezwał się Morgan — to powiem ci. Jesteśmy w kościele w Brou. Uchwała rady miejskiej zamieniła ten kościół na skład siana. Tamten budynek to koszary żandarmeryi. Ten zaś szyldwach chodzi tu po to, aby nam nie przerwano posiłku a potem snu.
— Dzielni żandarmi — wtrącił Valensolle, napełniając szklankę. — Za ich zdrowie, Morganie!
— I za nasze! — odpowiedział ze śmiechem młody człowiek. — Niech mię dyabli porwą, jeśli im przyjdzie na myśl, że jesteśmy tutaj!
Zaledwie Morgan wychylił swą szklankę, rozległ się, jakby dyabeł przyjął wyzwanie, donośny głos szyldwacha: „Kto idzie?“
— A to co? — zawołali obaj. — Co to ma znaczyć?
Od strony Pont-d’Ain zbliżyło się ze trzydziestu żołnierzy, a zamieniwszy z szyldwachem hasła, rozdzielili się: jedna część, liczniejsza, prowadzona przez dwu ludzi, zdaje się, oficerów, weszła do koszar; druga poszła dalej.
— Baczność! — rzekł Morgan.
I obaj, przyklęknąwszy, z uchem wytężonem, z oczyma przylepionemi do szyb, czekali.
Wyjaśnimy czytelnikowi, co spowodowało to zakłócenie posiłku, który, zważywszy, że była trzecia rano, nie należał do najspokojniejszych.
Córka odźwiernego nie omyliła się: rozmawiającym w więzieniu z kapitanem żandarmów był Roland.
Amelia również słusznie niepokoiła się, gdyż Roland istotnie wysłany był na pościg za Morganem.
Roland nie pokazał się w zamku Noires-Fontaines nie dlatego, żeby podejrzewał, iż siostra interesuje się losami dowódcy towarzyszów Jehudy.
Obawiał się poprostu niedyskrecyi służby.
Poznał on Karolinę. Ponieważ ta jednak nie okazała żadnego zdziwienia na jego widok, sądził więc, że go nie poznała. Zresztą, po rozmowie z wachmistrzem, czekał na niego na placu Bastion, zupełnie pustym o tej porze.
Kapitan żandarmeryi, ukończywszy zapisywanie więźniów, poszedł do Rolanda.
U odźwiernego Roland tylko powiedział, kim jest; tutaj mógł już omówić istotę sprawy.
Wtajemniczył więc kapitana w cel swego przyjazdu. Roland dla względów osobistych prosił pierwszego konsula, aby powierzył mu ściganie towarzyszów Jehudy. Bez trudności otrzymał przyzwolenie. Rozkaz ministra wojny oddał do jego rozporządzenia nietylko załogę Bourgu, ale i załogi miast sąsiednich. Minister policyi nakazał wszystkim oficerom żandarmeryi pomagać Rolandowi.
Roland oczywiście postanowił zwrócić się najprzód do kapitana żandarmeryi w Bourgu, ponieważ znał go oddawna i jako człowieka stanowczego i odważnego.
I trafił doskonale. Kapitan był zawzięty na towarzyszów Jehudy, którzy zatrzymywali dyliżanse prawie pod miastem, a jednak wymykali mu się z rąk. Znał on treść trzech raportów o ostatnich napadach, przesłanych ministrowi policyi, i rozumiał jego wściekłość.
Kapitan osłupiał zupełnie, gdy Roland opowiedział mu, co mu się zdarzyło w klasztorze w Seillon owej nocy, w której tam czatował, a zwłaszcza o tem, co się zdarzyło sir Johnowi nocy następnej.
Kapitan z pogłosek wiedział, że gość pani de Montrevel dostał pchnięcie sztyletem. Ponieważ jednak nikt nie wniósł skargi, przeto nie uważał się za upoważnionego do przenikania tajemnicy, którą chciał, jak mu się zdawało, zachować Roland.
Roland zaś nic nie mówił o całej sprawie, chcąc w odpowiedniej chwili i w odpowiedniem miejscu dotrzeć do gospodarzy klasztoru.
Tym razem przybył, rozporządzając wszelkimi środkami, potrzebnymi do urzeczywistnienia swych planów, i zdecydowany, że nie wróci dopóty, dopóki wszystkiego nie doprowadzi do końca. Zresztą były to przygody, których Roland szukał, gdyż łączyły w sobie niebezpieczeństwo i malowniczość.
I gotów był narazić życie swe w walce z ludźmi, którzy nie szczędząc swego, nie będą szczędzili i jego życia. Nie przypisywał bowiem pomyślnego wyniku, wyprawy do klasztoru i walki z Cadoudalem istotnej przyczynie, mianowicie nietykalności, którą zastrzegł sobie Morgan. Bo i jak można było przypuszczać, że prosty krzyż, postawiony nad jego imieniem, mógł ochraniać go na dwu krańcach Francyi.
Pierwszą rzeczą było otoczyć klasztor Kartuzów w Seillon, zbadać go szczegółowo we wszystkich zakątkach. Roland uważał to za zupełnie możliwe do wykonania. Późny wieczór jednak zmusił go do odłożenia tej czynności na dzień następny.
Tymczasem chciał się ukryć w koszarach żandarmeryi, w pokoju kapitana, aby nikt nie dowiedział się o jego obecności w Bourgu i nie domyślił się przyczyn jego przyjazdu. Nazajutrz miał kierować wyprawą. Jeden z żandarmów, krawiec z zawodu, miał mu uszyć mundur wachmistrza.
W kostyumie tym mógł być wzięty za należącego do brygady z Lons-le-Saulnier i, niepoznany, mógłby kierować rewizyą klasztoru.
Wszystko stało się podług tego planu.
Koło godziny pierwszej po północy, Roland powrócił z kapitanem do koszar, udał się do jego pokoju i tam, na łóżku obozowem spał snem człowieka, który dwa dni i dwie noce przejechał pocztą.
Nazajutrz nakreślił plan klasztoru taki, że przy jego pomocy oficer mógł pokierować wyprawą bez Rolanda.
Ponieważ kapitan rozporządzał tylko osiemnastu żołnierzami, co nie wystarczało do obsadzenia obu wyjść z klasztoru i dla dokładnego jego zrewidowania, i ponieważ upłynęłoby dwa do trzech dni, zanim skompletowanoby brygadę rozrzuconą po okolicy, przeto z polecenia Rolanda kapitan udał się do pułkownika dragonów, konsystujących w Bourgu, wtajemniczył go we wszystko i zażądał dwunastu ludzi, tak, że razem miałby trzydziestu.
Pułkownik nietylko dał dwunastu ludzi, ale, dowiedziawszy się, że wyprawą ma kierować Roland de Montrevel, adjutant pierwszego konsula, wyraził gotowość uczestniczenia w wyprawie i poprowadzenia swych żołnierzy.
Roland przyjął jego pomoc. Umówiono się, że pułkownik i jego dwunastu dragonów wezmą po drodze Rolanda, kapitana i osiemnastu żandarmów, gdyż koszary tych ostatnich były właśnie przy drodze, prowadzącej do Seillon.
Wyprawa miała wyruszyć o jedenastej.
Punktualnie o godzinie jedenastej dragoni połączyli się z żandarmami i oba oddziały wyruszyły.
Roland w uniformie wachmistrza dał się poznać pułkownikowi, ale dla żandarmów i dragonów był on wachmistrzem z brygady z Lons-le-Saulnier. Powiedziano im tylko, że Roland spędził młodość w klasztorze w Seillon, i że wobec tego, znając wszystkie zakątki klasztoru, prowadzi wyprawę.
Dzielni wojacy z początku byli upokorzeni, że dowodzi nimi były mnich. Ale ostatecznie, ponieważ ten były mnich nosił trójgraniasty kapelusz dość ładnie i ponieważ miał wygląd człowieka, który w mundurze zapomniał o habicie, pogodzili się z losem. Postanowili jednak wydać sąd o tym wachmistrzu, kiedy zobaczą, jak obchodzić się będzie z muszkietem, który niósł na ramieniu z pistoletami, które miał za pasem, i z szablą, wiszącą u boku.
Oddział podzielono na trzy części: ośmioma ludźmi dowodził kapitan żandarmeryi, dziesięcioma — pułkownik dragonów, a dwunastoma — Roland.
Za miastem rozeszli się. Kapitan żandarmeryi, który znał dobrze miejscowość, miał obserwować okna pawilonu, które wychodziły na las w Seillon. Pułkownik dragonów miał zająć stanowisko przy bramie klasztoru, Roland zaś z siedmioma dragonami i pięciu żandarmami miał przeszukać klasztor. Wszyscy powinni byli być na stanowiskach swych za pół godziny.
Roland ze swym oddziałem miał przeleźć przez mur ogrodu klasztornego, gdy na zegarze w Péronaz będzie biła pół do pierwszej.
W oznaczonej godzinie, gdy wszyscy byli na stanowiskach, Roland dał sygnał i ludzie jego wdrapali się na mur. Gdy byli po drugiej stronie, nie wiedzieli jeszcze, czy Roland był odważny, wiedzieli tylko, że był zręczny.
Roland wskazał im drzwi, prowadzące z ogrodu do klasztoru, i pierwszy otworzył je i znalazł się w gmachu klasztornym.
Było ciemno, dookoła panowała cisza.
Wskazując wciąż drogę swym ludziom, Roland doszedł do refektarza. I tam było pusto i cicho.
Skierował się przez sklepiony korytarz do ogrodu.
Pozostały do zrewidowania: cysterna, groby podziemne i pawilon, a raczej kaplica leśna.
Doszedłszy do cysterny, zapalił trzy łuczywa: jedno wziął sam, a dwa rozdał dwu żołnierzom, poczem podniósł płytę kamienną, pokrywającą schody.
Żandarmi, którzy szli za nim, zaczęli wierzyć, że był on nietylko zręczny, ale i odważny.
Korytarzem podziemnym doszli do pierwszej kraty; była tylko przymknięta.
W grobach panowała już nie cisza, nie pustka, lecz martwota. Najodważniejszych przeszedł dreszcz. Roland chodził od grobu do grobu, obstukując grobowce rękojeścią pistoletu. Nic nie zmąciło ciszy.
Doszli do drugiej kraty i do kaplicy. I tam było pusto i cicho. Roland skierował się na chór. Znać jeszcze było ślady krwi na posadzce.
Tutaj kończyło się badanie i trzeba było zgodzić się z tem, że wyników żadnych nie dało.
Roland nie chciał jednak składać broni. Sądził, że nikt go nie atakował ze względu na liczebność eskorty; kazał dziesięciu ludziom wydostać się z kaplicy przez rozwalone okno i przyłączyć się do oddziału kapitana, ukrytego w lesie, sam zaś z dwoma ludźmi powrócił do podziemia.
Tym razem obaj jego towarzysze uznali, iż jest nietylko odważny, lecz i zuchwały.
Lecz Roland, nie patrząc, czy idą za nim, szedł swymi śladami, ponieważ nie było śladu bandytów.
Obaj żołnierze, zawstydzeni, poszli za nim. Klasztor stanowczo był opuszczony. Doszedłszy do wielkiej bramy, Roland zawołał pułkownika; ten ze swymi sześciu ludźmi był na stanowisku.
Otwarto bramę. Pułkownik nic nie widział i nic nie słyszał.
Oba oddziały, zatarasowawszy bramę, aby odciąć drogę bandytom, jeśliby szczęśliwie natknęli się na nich, powróciły na chór kaplicy, gdzie czekał na nich kapitan żandarmeryi.
Była godzina druga z rana. Trzeba było zdecydować się na odwrót po trzygodzinnem szukaniu bez rezultatu.
Roland, zrehabilitowany w oczach żandarmów i dragonów, z żalem dał sygnał do odwrotu przez drzwi kaplicy, wychodzące na las.
Szybkim krokiem podążyli drogą do Burgu. Kapitan żandarmeryi, Roland i osiemnastu żandarmów powrócili do koszar, a pułkownik i jego dwunastu dragonów poszli do miasta.
Głos szyldwacha, który przepuszczał żandarmów, zwrócił uwagę Morgana i Valensolle’a. Ten to powrót wyprawy przerwał im posiłek; wtedy to właśnie Morgan zawołał: „Baczność!“
Bo w ich położeniu wszystko zasługiwało na uwagę.
To też szczęki przestały działać, a oczy i uszy działały z naprężeniem. Okazało się wkrótce, że tylko oczy będą zajęte.
Żandarmi rozeszli się po izbach, nie zapalając światła. Wśród ciemnych okien w dwu tylko zabłysło światło; okna te, położone w załamaniu gmachu, znajdowały się naprzeciw okna, w którem dwaj przyjaciele spożywali obiad. Usadowieni wysoko na sianie, Morgan i Valensolle mogli patrzeć w głąb okien nieco z góry.
Były to okna w pokoju kapitana żandarmeryi.
Wskutek czy to niedbalstwa kapitana, czy też wskutek braku środków, firanek w oknach nie było. To też przy świetle dwu świec, zapalonych z racyi gościa, Morgan i Valensolle mogli widzieć wszystko, co się działo w pokoju.
Wtem Morgan ścisnął Valensolle’a mocno za ramię.
— Cóż tam nowego? — zapytał Valensolle.
Roland zdjął w tej właśnie chwili kapelusz trójgraniasty i Morgan poznał go.
— Roland de Montrevel! — wyszeptał Morgan — Roland w mundurze wachmistrza żandarmów?!... No, to jesteśmy już na jego tropie, gdy on jeszcze szuka naszego. Byle go nie stracić.
— Co robisz? — zapytał Valensolle, słysząc, że Morgan oddala się.
— Uprzedzę towarzyszy. Ty siedź i patrz. Odpina szablę i wyjmuje pistolety... pewnie spędzi noc u kapitana. Niech jutro ruszy się, gdzie chce, a będziem mu deptali po piętach.
I Morgan zsunął się po sianie i znikł z oczu przyjaciela.
W kwandrans potem Morgan był z powrotem; okna kapitana były już ciemne.
— No i cóż? — zapytał Morgan.
— Ano, skończyło się wszystko bardzo prozaicznie: rozebrali się, zgasili świecę, i poszli spać; kapitan — w swem łóżku, Roland na jakimś materacu. Pewnie chrapią teraz.
— No to dobrej nocy im i nam.
W dziesięć minut potem obaj młodzi ludzie spali smacznie, jakgdyby nie wisiało nad nimi żadne niebezpieczeństwo.
Tegoż dnia o szóstej rano jakiś jeździec na szkapie pocztowej, w towarzystwie pocztyliona, który miał odprowadzić konia z powrotem, wyjeżdżał z Bourgu drogą na Macon albo do Saint-Julien. Droga ta o milę od miasta rozchodziła się właśnie na dwie: jedna szła prosto do Saint-Julien, druga skręcała w lewo, do Macon.
Dojechawszy do tego punktu, jeździec chciał skręcić w lewo, do Macon, gdy wtem usłyszał głos, wychodzący, zdawało się, z pod wywróconego wozu i proszący o pomoc.
Jeździec kazał pocztylionowi zobaczyć, kto to był.
Jakiś ogrodnik leżał pod furą jarzyn. Prawdopodobnie chciał on podeprzeć wóz w chwili, gdy koła wjechały do rowu; wóz jednak przewrócił się, ale bez szwanku dla niego. Ogrodnik prosił tylko o pomoc przy podnoszeniu wozu.
Jeździec zlitował się nad bliźnim i sam nawet z nadzwyczajną silą pomagał pocztylionowi. Razem nietylko wydobyli wóz z rowu, ale nawet ustawili go na drodze.
Potem jeździec chciał pomódz człowiekowi, ale ten był zdrów i cały. Przytłuczone miał tylko trochę nogi.
Podziękowawszy gorąco za pomoc, ogrodnik wziął konia za uzdę, nie tyle, aby go prowadzić, ile dla łatwiejszego utrzymania się na nogach, gdyż nie był zupełnie trzeźwy.
Obaj jeźdźcy dosiedli koni i ruszyli galopem. Wkrótce zniknęli na zakręcie, odległym o pięć minut drogi od lasu Monnet.
Zaledwie jednak znikli, ogrodnik zmienił swe zachowanie: zatrzymał konia, wyprostował się, podniósł do ust munsztuk małej trąbki i zatrąbił trzy razy.
Z lasu wynurzył się jakiś masztalerz, prowadząc osiodłanego wierzchowca.
Ogrodnik w jednej chwili zrzucił bluzę, zdjął spodnie z grubego płótna; ubrany był pod spodem w kurtkę, w łosiowe spodnie i długie buty.
Z wozu wyjął następnie pakiet, z którego wydobył kostyum myśliwski, zielony ze złotymi galonami. Ubrawszy się w ten kostyum, zarzucił opończę, wdział kapelusz, przyniesiony przez masztelarza, dopasowany do wykwintnego kostyumu, przypiął ostrogi i skoczył na konia ze zręcznością wytrawnego jeźdźca.
— Bądź dziś wieczór o siódmej — zwrócił się do masztelarza — pomiędzy Saint-Juste i Ceyzeriat; znajdziesz tam Morgana; powiedz mu, że ten, o kim już wie, jedzie do Mâcon, lecz że ja będę tam przed nim.
I nie troszcząc się o furę jarzyn, którą zresztą zostawił pod opieką służącego, pseudo-ogrodnik, a właściwie stary nasz znajomy, Montbar, skręcił konia w stronę lasku Monnet i puścił się galopem.
Koń jego był lepszy od tej szkapy pocztowej, na której jechał Roland; był to doskonały koń wyścigowy. To też pomiędzy lasem Monnet i Polliat Montbar przegonił dwu jeźdźców.
Przybywszy do Mâcon, Montbar zatrzymał się w zajeździe koło poczty.
Sposób, w jaki witano Montbara w zajeździć, wskazywał, że znali go tam oddawna.
— Ach, to pan, panie de Jayat — rzekł gospodarz. — Właśnie wczoraj myśleliśmy nad tem, co się z panem stało. Już chyba z miesiąc nie był pan u nas.
— Czyż tak dawno! — odparł młody człowiek. — Tak, rzeczywiście. Bawiłem u znajomych, u pp. Treffort i u pp. Hautecourt. Znasz pan przecie tych państwa z nazwiska?
— Z nazwiska i osobiście.
— Polowaliśmy z ogarami. Mają świetne psy, słowo honoru! Ale czy można co dostać dziś do jedzenia?
— Dlaczegożby nie?
— No to proszę o kurczę, o butelkę wina, dwa kotlety, owoce.
— Zaraz będzie. Podać w pokoju pańskim, czy na sali ogólnej?
— Na sali; to weselej, lecz przy osobnym stole. Ale nie zapomnijcie o koniu.
Gospodarz wydał stosowne polecenia. Montbar usadowił się przed kominem, podniósł opończę i grzał nogi.
— Czy zawsze trzymacie pocztę? — zapytał gospodarza, chcąc widocznie podtrzymać rozmowę.
— Oczywiście!
— To tutaj przeprzęgają konie w dyliżansach?
— Nie w dyliżansach, lecz w karetkach.
— Ale prawda. Muszę jechać do Chambery w tych dniach. Ile jest miejsc w karetce?
— Trzy. Dwa w środku i jedno na koźle.
— A czy będę mógł znaleźć wolne miejsce?
— Czasem można. Ale pewniejszą rzeczą jest mieć własny ekwipaż.
— A naprzód miejsca nie można zamówić?
— Nie. Bo mogą przecież być podróżni, jadący z Paryża do Lugdunu.
— A, to-ci arystokraci! — rzekł ze śmiechem Montbar. — Przypomniało mi się z powodu arystokratów, że jedzie tu za mną jeden taki. Minąłem go o ćwierć wiorsty od Polliat. Zdaje mi się, że szkapę ma nietęgą.
— Cóż dziwnego. Moi koledzy mają takie złe konie!
— Patrz-no. Oto nasz gość — odparł Montbar. — Myślałem, żem go zostawił za sobą dalej.
W istocie, w tej samej chwili Roland nadjechał galopem i wpadł na podwórze.
— Czy pan bierze pokój Nr. 1, panie de Jayat? — zapytał gospodarz.
— A bo co?
— Bo to najlepszy pokój. Jeśli nie, oddam go nowoprzybyłemu, jeśli zechce nocować.
— Nie zajmujcie się mną. Jeszcze nie wiem, czy zostanę, czy też pojadę dalej. Jeśli nowy gość zechce, oddajcie mu Nr. 1. Ja zajmę Nr. 2.
— Śniadanie podane — zameldował chłopak z drzwi, prowadzących do sali.
Morgan wszedł do sali ogólnej; w tej samej chwili Roland wszedł do kuchni.
Montbar siadł tak, aby być zwrócony plecami do drzwi. Była to zbyteczna ostrożność, gdyż Roland nie wszedł do sali.
Po deserze sam gospodarz przyniósł mu kawę.
Morgan zrozumiał, że gospodarz pragnął pogawędzić. I było mu to na rękę, gdyż chciał się rozpytać o pewne rzeczy.
— Co słychać — zapytał Montbar — z naszym podróżnym? Czy może tylko konia zmienił i pojechał dalej?
— Nie, nie — odpowiedział gospodarz. — Miał pan racye — to arystokrata. Kazał sobie podać śniadanie w swoim pokoju.
— W swoim, czy w moim? — zapytał Montbar. — Pewno daliście mu sławetny Nr. 1.
— Cóż ja winien, panie de Jayat. Wszak zostawił pan ten pokój do dyspozycyi.
— Dobrzeście zrobili. Zadowolę się pokojem Nr. 2.
— Ależ tam będzie panu źle. Od Nr. 1 oddzielony jest ten pokój cienkiem przepierzeniem; słychać wszystko, co się mówi lub robi obok. Boję się, że ten młody człowiek będzie panu przeszkadzał.
— Czy wygląda na hałaśliwego?
— Nie; ale wygląda mi na oficera.
— Z czego wnosicie?
— Z ruchów najpierw. Następnie z tego, że pytał o pułk konsystujący w Mâcon. Powiedziałem mu, że jest to pułk 7 strzelców konnych. „A to dobrze — odpowiedział mi na to — znam dowódcę. Jest to mój przyjaciel. Czy chłopiec wasz może zanieść mu moją kartę z zapytaniem, czy zechce przyjść na śniadanie do mnie?“.
— Ach, tak!
— Rozumie pan teraz: dwu oficerów razem, mogą hałasować. A może zechcą zjeść obiad i kolacyę.
— Mówiłem już, moi drodzy, że nie przypuszczałem, iżbym miał tu nocować. Czekam na listy z Paryża; od nich zależeć będzie, co dalej zrobię. Tymczasem zapalcie ogień w numerze drugim, tylko jak najciszej, aby nie przeszkadzać memu sąsiadowi. Proszę też o papier i pióro; muszę pisać.
Rozkaz Montbara wykonano ściśle.
Gospodarz mówił prawdą: słychać było każdy ruch, każdy wyraz przez cienką ścianę.
To też Montbar dokładnie słyszał, jak posługacz zaanonsował Rolandowi pułkownika Saint-Maurice, a potem kroki jego w korytarzu, słyszał okrzyki obu przyjaciół, zadowolonych ze spotkania.
Obaj oficerowie poznali się przedtem we Włoszech. Roland był pod komendą Saint-Maurice’a, który był podówczas kapitanem; Roland zaś był dopiero lejtenantem.
Dziś równi byli co do stopnia. Nadto Roland miał dwa zlecenia: pierwszego konsula i prefekta policyi, którzy mu dali prawo komenderowania oficerami równego z nim stopnia, a nawet, w granicach misyi, oficerami wyższych stopni.
Morgan nie mylił się w swych domysłach, że brat Amelii tropi towarzyszów Jehudy. Potwierdziła jego domysły rozmowa oficerów.
I tak, pierwszy konsul istotnie wysłał 50.000 franków dla Ojców z góry św. Bernarda. Istotnie wysłano tę sumę pocztą, lecz była to właściwie zasadzka. Spodziewano się, że w ten sposób da się schwytać rozbójników, o ile nie stanie się to w klasztorze w Seillon, lub w innej jakiej kryjówce.
Chodziło tylko o to, jak ich przyłapać.
Nad tem obaj oficerowie debatowali przez cały czas śniadania.
Po deserze doszli do porozumienia i ustalili plan.
Tegoż wieczora Morgan odebrał list treści następującej:
„W piątek, o godzinie piątej wieczorem, jak zapowiedział Adler, wyjedzie z Paryża karetka z 50.000 fr. dla Ojców św. Bernarda.
„Trzy miejsca są już zamówione przez trzech podróżnych. Jeden z nich wsiądzie w Sens, dwaj drudzy — w Tonnerre.
„Podróżni wewnątrz karetki będą: p. Roland de Montrevel i pułkownik siódmego pułku strzelców, stojącego w Mâcon. Na koźle jechać będzie jeden z najdzielniejszych agentów obywatela Fouché’go.
„Będą ubrani po cywilnemu, lecz uzbrojeni od stóp do głów.
„Dwunastu strzelców na koniach będzie eskortowało karetkę w pewnej odległości, aby mogli nadbiedz w chwili napadu.
Na pierwszy strzał pistoletowy mają puścić konie galopem i spaść na napastników.
„Teraz sądzę, że pomimo tych środków ostrożności, a nawet dzięki nim, napad powinien być dokonany w tem samem miejscu, t. j. koło Białego Domku.
„Jeśli takie jest również zdanie towarzyszy, dajcie mi znać. Będę powoził, przebrany za pocztyliona, od Mâcon do Belleville.
„Ja załatwię się z pułkownikiem; niech ktoś z was weźmie na siebie agenta.
„Co się tyczy Rolanda de Montrevel, temu nic nie grozi; mam sposób na to, aby nie mógł wysiąść z karetki.
„Karetka przejeżdżać będzie koło Białego Domku punktualnie w sobotę o godzinie szóstej wieczorem.
„Odpowiadajcie tak: „Sobota, o szóstej wieczorem“. Wszystko pójdzie jak po maśle.
O północy, Montbara, który istotnie uskarżał się na hałas w pokoju sąsiada i któremu dano pokój na drugim końcu oberży, zbudzono i oddano list, przyniesiony przez tego samego masztelarza, który mu przyprowadził na drogę osiodłanego konia.
List brzmiał:
„P. S. Nie zapominać nawet w najgorętszej walce, a zwłaszcza wtedy, że życie Rolanda de Montrevel jest święte“.
Młody człowiek odczytał list z widoczną radością. Tu nie chodziło już o napad na dyliżans. Miał to być pojedynek pomiędzy ludźmi dwu sprzecznych idei, spotkanie pomiędzy dzielnymi przeciwnikami.
Ale na gościńcu nietylko miało się sypać złoto, lecz i polać krew.
Montbar zapytał masztelarza, kto będzie prowadził karetkę od Mâcon do Belleville. Polecił mu pozatem kupić cztery ćwieki z obrączkami zamiast główki i mocną kłódkę.
Wiedział, że karetka przychodzi o pół do piątej do Mâcon i po popasie wyrusza dalej punktualnie o piątej. Widocznie Montbar z góry wszystko przygotował, gdyż, dawszy powyższe polecenia słudze, odprawił go i zasnął, jak człowiek, który nie dospał kilka nocy.
Obudził się dopiero o dziewiątej rano. Zapytał o swego hałaśliwego sąsiada.
Podróżny ten odjechał o szóstej rano karetką, idącą z Lugdunu do Paryża, ze swym przyjacielem, pułkownikiem strzelców. Gospodarz utrzymywał, iż zamówili miejsce tylko do Tonnerre.
Pan de Jayat interesował się młodym oficerem tak samo, jak ten panem de Jayat, gdyż rozpytywał gospodarza, czy często zajeżdża do oberży i czy nie sprzedałby swego konia.
Gospodarz odpowiedział, że zna doskonale p. de Jayat; że ten zwykle zatrzymuje się u niego, jeśli przyjeżdża do Mâcon, ale że konia chyba nie sprzeda, gdyż bardzo go lubi.
Otrzymawszy taką odpowiedź, oficer odjechał, nie rozpytując się o nic więcej.
Po śniadaniu pan de Jayat kazał osiodłać konia i wyjechał z Mâcon drogą do Lugdunu. Przez miasto jechał wolno, lecz zaraz za miastem zebrał cugle i ścisnął konia kolanami.
Koń pomknął galopem. Montbar minął wieś Varennes, Crèche, Chapelle-de-Guinchay i zatrzymał się dopiero koło Białego Domku.
Miejscowość, jak istotnie zapewniał Valensolle, doskonale nadawała się do zasadzki, gdyż droga robiła zakręt w tem miejscu.
Montbar zbadał miejscowość starannie, poczem nakreślił sobie ścisły plan pozycyi.
Potem powrócił do Mâcon. W dwie godziny potem masztelarz wiózł Morganowi plan; od niego dowiedział się Morgan, że powozić będzie pocztylion Antoni. Masztalerz przywiózł też ćwieki i kłódkę.
Montbar polecił przynieść do swego pokoju dwie butelki starego burgunda i kazał zawołać Antoniego.
Niebawem Antoni ukazał się. Był to duży, zdrowy chłop, lat dwudziestu pięciu, wzrostu mniej więcej tego samego, co Montbar.
Pocztylion stanął w progu i, podnosząc rękę do kapelusza po wojskowemu, zapytał:
— Czy obywatel wołał mnie?
— Czy to wy jesteście Antoni?
— Do usług, jeśli mogę jaką wyświadczyć.
— Możesz, przyjacielu. Zamknij drzwi i chodź tu.
Antoni drzwi zamknął i zbliżył się na dwa kroki do Montbara i znowu zasalutował:
— Jestem, panie.
— Naprzód, mój kochany — rzekł Montbar — wypijemy za zdrowie twej kochanki.
— A bo to tacy, jak ja, mają kochanki? Dobre to dla panów.
— Nie wmawiaj mi, szelmo — odparł Montbar — że tacy, jak ty, składają ślub czystości.
— No, nie mówię, aby się miało być zakonnikiem pod tym względem; ma się tu i owdzie miłostki po drodze.
— Tak, w każdym szynku. Dlatego właśnie, wracając, zatrzymujesz się często dla wypicia kieliszeczka i zapalenia fajki.
— Przecież trzeba się zabawić.
— No to spróbuj tego wina, chłopcze. Ręczę, że nie pożałujesz.
I wziąwszy pełną szklankę, Montbart kazał pocztylionowi wziąć drugą.
— Zaszczyt to dla mnie!... Za pańskie zdrowie!... Tak, doskonałe; a ja tak wypiłem odrazu, jak jaką lurę.
— To źle, mój Antoni.
— Pewnie, że źle.
— Na szczęście — odezwał się Montbar, nalewając, drugą szklankę — możemy poprawić.
— Tylko do palca — prosił dowcipny pocztylion, trzymając palec na samym brzegu szklanki.
— Czekaj chwilkę — zawołał Montbar w chwili, gdy Antoni niósł już szklankę do ust.
— W sam czas — odparł pocztylion — jeszcze chwilka, a jużbym wypił. O co chodzi?
— Nie chciałeś, abym pił za zdrowie twej kochanki; ale musisz wypić za zdrowie mojej.
— Tego się nie odmawia, zwłaszcza przy takiem winie. Za zdrowie pańskiej kochanki!
I obywatel Antoni przełknął czerwony płyn, smakując tym razem.
— No i cóż? — zapytał Monbar — znowu wypiłeś za prędko.
— Jakto? — zapytał pocztylion.
— No tak; może ja mam kilka kochanek. Ponieważ nie wymieniliśmy imienia tej, za której zdrowie pijemy, więc jakże jej to ma pójść na zdrowie?
— A, prawda!
— Cóż robić! musimy zacząć na nowo.
— Zacznijmy. Z panem nie można nic źle robić. Strzeliliśmy bąka, zapijmy go.
I Antoni podsunął swą szklankę, którą Montbar napełnił po brzegi.
— Teraz — powiedział, rzucając okiem na pustą już butelkę — nie omylmy się. Jej imię?
— Za zdrowie pięknej Józefiny! — rzekł Monbar.
— Za zdrowie pięknej Józefiny! — powtórzył Antoni i przełknął wino.
A obcierając usta rękawem i stawiając szklankę na stole:
— Za przeproszeniem — rzekł.
— Czy znowu co nie w porządku? — zapytał Montbar.
— Ja myślę. Nie dobrze jest.
— Co, jak?
— Butelka pusta.
— Ta — tak, ale nie tamta.
I Montbar wziął z kominka nową butelkę, już odkorkowaną.
— Ho, ho! — zawołał Antoni z rozjaśnioną twarzą.
— Wszystko w porządku? — zapytał Montbar.
— No, tak — odparł Antoni, podsuwając szklankę.
Montbar napełnił ją znowu.
— Otóż mówiłem — zauważył Antoni, patrząc pod światło na płyn rubinowy — że piliśmy za zdrowie pięknej Józefiny.
— Tak — odparł Montbar.
— Ale — ciągnął dalej Antoni — Józefin we Francyi jest do dyabła!
— To prawda; ileż ich może być, jak myślisz, Antoni?
— Chyba, ze sto tysięcy.
— Niech będzie. Cóż dalej?
— Przypuszczam, że na te sto tysięcy jedna dziesiąta część może być ładnych.
— To za dużo.
— No, to jedna dwudziesta.
— Niech będzie.
— To znaczy pięć tysięcy.
— Widzę, żeś mocny w arytmetyce.
— Jestem synem nauczyciela.
— Więc?
— Więc, za którą z tych pięciu tysięcy piliśmy?...
— Masz racyę, Antoni. Trzeba do imienia dodać nazwisko. Za zdrowie pięknej Józefiny...
— Chwileczkę! szklanka zaczęta, trzeba dopełnić.
Antoni wypił szybko i, podstawiając szklankę:
— Już pusta — powiedział.
— Już pełna — odpowiedział Montbar, przechylając butelkę.
— No, to czekam. Za zdrowie pięknej Józefiny?...
— Józefiny... Lollier!
I Montbar wychylił szklankę.
— Przepraszani — zawołał Antoni — znam jedną Józefinę Lollier.
— Być może.
— Józefina Lollier... Przecież to córka właściciela poczty w Belleville.
— Właśnie.
— Dobry kąsek. Śliczna dziewczyna! Za zdrowie pięknej Józefiny Lollier!
I wychylił piątą szklankę.
— Teraz rozumiesz już, po co cię wołałem?
— Nie, ale nic nie szkodzi.
— Jesteś łaskaw.
— Ech, ze mnie dobry chłop.
— No, to ci powiem, po com cię wołał.
— Słucham.
— Zaczekaj-no! Lepiej zrozumiesz i usłyszysz przy pełnej szklance.
— Czy pan nie jest przypadkiem lekarzem od chorób uszu? — zapytał, dowcipkując, pocztylion.
— Nie; ale dużo miałem do czynienia z pijakami — odpowiedział Montbart, dolewając znowu do szklanki Antoniego.
— Można lubić wino i nie być pijakiem — zauważył Antoni.
— Zgadzam się z tobą, mój chłopcze — wtrącił Montbar — pijakiem jest ten, kto nie umie pić.
— Dobrze powiedziane — zawołał Antoni. — A teraz słucham.
— Mówiłeś, że nie wiesz, po com cię wołał?
— Powiedziałem.
— Jednak musiałeś się domyślać, że miałem wtem jakiś cel?
— Każdy ma swoje cele, dobre albo złe, jak twierdzi nasz proboszcz — zauważył Antoni.
— Otóż ja chcę — ciągnął dalej Montbar — dostać się w nocy na podwórze domu Mikołaja Dyonizego Lollier, właściciela poczty w Belleville.
— W Belleville — powtórzył Antoni — rozumiem... żeby zobaczyć się z piękną Józefiną?
— Otóż to, kochany Antoni; bo stary Lollier już zwąchał pismo nosem i zabronił córce widywać się ze mną.
— No, dobrze... ale co ja tu mogę?
— Jeszcze nie rozumiesz, Antoni. No to wypij jeszcze trochę; może ci się rozjaśni w głowie.
— Ma pan racyę — odpowiedział Antoni. I wygolił szóstą szklankę.
— Co ty tu pomódz możesz?
— Tak, co ja mogę dopomódz. O to mi chodzi.
— Wszystko możesz, mój kochany.
— Ja?
— Ty.
— Ciekawym bardzo; niech-no pan wytłómaczy.
I znowu podsunął szklankę.
— Powozisz jutro karetką z Chambery?
— Tak, o szóstej.
— Przypuśćmy, że Antoni jest dobry chłop.
— Już... Jest dobry.
— To Antoni zrobi...
— Co zrobi?
— Najpierw wypije tę szklankę.
— To nie trudno... już zrobione.
— Potem weźmie dziesięć ludwików.
Montbar położył na stół dziesięć monet.
— Oho! żółte, prawdziwe? Myślałem, że wszystkie wyszły z kraju.
— Widzisz, że jeszcze coś niecoś zostało.
— A co ma zrobić Antoni, żeby te monety przeszły do jego kieszeni?
— Trzeba, żeby Antoni pożyczył mi swego ubrania pocztyliona.
— Panu?
— I żeby odstąpił mi swe miejsce jutro wieczorem.
— Pan chce zobaczyć swą piękną Józefinę, nie będąc poznany.
— No tak! Przyjeżdżam o ósmej do Belleville, wjeżdżam na podwórze; mówię, że konie są zmachane, popasam do dziesiątej, a od ósmej do dziesiątej...
— Nie widziany i nie poznany, robię kawał ojcu Lollier.
— Właśnie, właśnie. Zgadłeś, Antoni.
— Jestem młody, więc trzymam stronę młodych. Gdy będę starym ojcem, będę po stronie starych ojców.
— Więc, kochany Antoni, pożyczasz mi swej kurtki i spodni?
— Mam właśnie takie, których jeszcze nie wkładałem.
— Odstępujesz mi swoje miejsce?
— Z przyjemnością.
— A teraz masz na zadatek te pięć ludwików.
— A reszta?
— Jutro, wkładając buty. Tylko postaraj się...
— O co?
— Mówią dużo o bandytach, którzy ograbiają dyliżanse. Nie zapomnij przytroczyć olster do siodła.
— Na co?
— Żeby włożyć pistolety.
— Co! będzie pan strzelał do tych zuchów?
— Co? Nazywasz zuchami złodziei, którzy ograbiają dyliżanse?
— No, no! Nie każdy, kto zabiera pieniądze rządowe, jest złodziejem.
— Tak sądzisz?
— Tak myślę i tak myśli wielu innych. Wiem tylko, że, gdybym był sędzią, nie skazałbym ich.
— Może wypijesz za ich zdrowie?
— Dlaczegożby nie, byle wino było dobre.
— Nie radzę — rzekł Montbar, wlewając resztki wina do szklanki Antoniego.
— Zna pan przysłowie? — zapytał pocztylion.
— Jakie?
— Nie trzeba przeszkadzać waryatom... Za zdrowie towarzyszów Jehudy!
— Niech się tak stanie — rzekł Montbar.
— A pięć ludwików?
— Masz.
— Dziękuję. Będzie pan miał olstra. Lecz radzę nie kłaść tam pistoletów, a przynajmniej radzę, tak jak robi kum Jeremiasz, konduktor z Genewy, nie nabijać ich.
Dawszy taką przyjacielską radę, pocztylion pożegnał Montbara i zszedł na dół, śpiewając jakąś piosnkę o pasterzu i pasterce.
Nazajutrz, o piątej popołudniu, Antoni, nie chcąc widocznie się spóźnić, zaprzęgał już trzy konie do karetki.
Wkrótce potem zajechał galopem na podwórze oberży i stanął o trzy kroki od ostatniego stopnia schodów kuchennych.
Z karetki wysiadło trzech mężczyzn, którzy z pośpiechem ludzi zgłodniałych skierowali się do okien jasno oświetlonej sali ogólnej.
Zaledwie zniknęli w oberży, ze schodów kuchennych wybiegł elegancki pocztylion, bez długich butów, tylko w cienkich trzewikach.
Pocztylion ten naciągnął pośpiesznie długie buty Antoniego, wsunął mu w rękę pięć ludwików i odwrócił się doń plecami; Antoni narzucił mu opończę na ramiona.
Skończywszy tę tualetę, Antoni ukradkiem powrócił do stajni i ukrył się w najciemniejszym kącie.
Zastępca zaś jego, uspokojony widocznie tem, że kołnierz opończy zakrywał mu połowę twarzy, skierował się wprost do koni i wsunął trzy pistolety w łęk siodła. Potem szybko przy pomocy ostrego szydła przymocował cztery ćwieki koło drzwiczek karetki.
Następnie umiejętnie uspokajał niecierpliwiące się konie batem i głosem.
W pół godziny potem rozległ się głos konduktora:
— Obywatele podróżni, proszę wsiadać.
Montbar stał tuż przy drzwiczkach karetki i poznał Rolanda, oraz pułkownika siódmego pułku strzelców, chociaż byli przebrani. Wsiedli oni do karetki, nie zwracając uwagi na pocztyliona.
Ten zamknął za nimi drzwiczki, założył kłódkę w kółka obu ćwieków i zamknął ją na klucz.
Następnie, udając, że szuka bata przy drugich drzwiczkach, nachylając się, założył drugą kłódkę w ten sam sposób, poczem dosiadł konia i pilił konduktora, który jeszcze kończył rachunki z gospodarzem.
— Idę, idę już — odpowiedział mu konduktor.
A obejrzawszy się, zapytał:
— A gdzież są podróżni?
— Już jesteśmy — odezwali się obaj oficerowie z wnętrza karetki, a agent z kozła.
— Czy drzwiczki dobrze zamknięte? — dopytywał Franciszek.
— Doskonale — odpowiedział Montbar.
— No to w drogę! — zawołał konduktor, wchodząc na stopień i siadając koło podróżnego.
Pocztylion nie czekał na drugie wezwanie i z miejsca pognał galopem.
Montbar prowadził konie tak, jakby tylko to robił całe życie. Przez miasto pędził tak, że szyby drżały we wszystkich domach; żaden prawdziwy pocztylion nie strzelał tak z bata, jak on.
Na krańcu miasta dostrzegł grupkę jeźdźców; byli to strzelcy, którzy z daleka towarzyszyć mieli poczcie.
Pułkownik wysunął głowę przez okno i dał jakiś znak wachmistrzowi, dowodzącemu strzelcami.
Montbar udawał, że nic nie widzi, ale, ujechawszy jakie pięćset kroków, obrócił się i zobaczył, że strzelcy również jadą.
— Poczekajcie, dziatki — pomyślał Montbar — zapoznam ja was z okolicą!
I pognał jeszcze bardziej konie. Konie leciały, jak na skrzydłach. Karetka mknęła, jakby nie dotykając ziemi. Zaniepokoiło to konduktora.
— Panie Antoni! — zawołał — czy czasem nie jesteście podchmieleni?
— Pijany? A pewnie — odrzucił Montbar — bom jadł na obiad tylko sałatkę z buraków.
— Do dyabła! — zawołał Roland. — Jeśli będzie tak pędził, eskorta nie zdąży za nami.
— Czy słyszysz? — wołał konduktor.
— Nie, nie słyszę — odpowiedział Montbar.
— Mówią ci przecież, że eskorta nie zdąży za nami, jeśli będziesz tak pędził.
— A czy jedzie jaka eskorta? — zapytał Montbar.
— Oczywiście. Wieziemy przecież pieniądze rządowe.
— No, to co innego. Trzeba było mówić tak odrazu.
Ale zamiast zwolnić, karetka pędziła tak samo, a może nawet i jeszcze prędzej.
— Słuchaj-no — odezwał się konduktor — jeśli zdarzy się nam jaki wypadek, strzelę ci w łeb z pistoletu.
— Wolne żarty! — odrzucił Montbar. — Znamy wasze pistolety nienabite.
— To możliwe. Ale moje są nabite! — dodał agent policyi.
— Przekonamy się o tem w odpowiednich okolicznościach.
I Montbar pędził dalej, nie zwracając uwagi na nic.
Minęli z szybkością błyskawicy wioskę Varennes, Crèche i miasteczko Chapelle-de-Guinchay.
Do Białego Domku zostawało zaledwie ćwierć mili.
Konie były w pianie.
Montbar obejrzał się: o jakie tysiąc kroków widział iskry, tryskające z pod kopyt koni eskorty.
Przed nim zaczynała się pochyłość wzgórza.
I pomknął w dół, trzymając jednak konie mocno w cuglach.
Konduktor przestał już wołać, gdyż zoryentował się, że pocztylion prowadzi konie pewną ręką.
Pułkownik tylko od czasu do czasu wychylał się przez okno, aby zobaczyć, gdzie jest eskorta.
Montbar wkrótce opanował konie, chociaż nie widać było, aby zwolniły biegu.
I wtem pełnym głosem zaśpiewał: „Przebudzenie się ludu“, pieśń rojalistów.
— Co ten bałwan wyprawia? — zawołał Roland, wysuwając głowę przez okno. — Powiedz mu, konduktorze, niech zamilknie, bo mu puszczę kulę w łeb.
Konduktor już chciał powtórzyć pogróżki Rolanda, lecz zatrzymał się; zdawało mu się bowiem, że jakaś czarna linia przegradza drogę.
W tej samej chwili jakiś głos zawołał:
— Hej tam, konduktor! stać!
— Pocztylion! — zawołał agent policyi. — Wal przez tych ludzi!
— Aha! Jaki pan skory! — odpowiedział Montbar. — A bo to się traktuje tak swych przyjaciół?... Ho-ha! ho-la!...
I karetka zatrzymała się na miejscu.
— Naprzód! — zawołali jednocześnie Roland i pułkownik, rozumiejąc, że eskorta była zadaleko, aby przyjść im mogła z pomocą.
— Ach, zbój pocztylion! — zawołał agent policyi, zeskakując na ziemię i celując z pistoletu do Montbara. — Zapłacisz ty nam za to!
Lecz Montbar uprzedził go i strzelił pierwszy. Agent padł, raniony śmiertelnie, pod koła karetki.
— Konduktor! wołali oficerowie — do stu piorunów! otwieraj drzwiczki.
— Panowie — odezwał się Montbar — zbliżając się do karetki. — Nic się wam złego nie stanie. Chcemy tylko pieniędzy rządowych. Konduktorze, dawaj te pięćdziesiąt tysięcy, ale prędko!
Dwa strzały były odpowiedzią oficerów, którzy usiłowali wydostać się przez okno karetki.
Rozległ się okrzyk.[Widocznie jeden strzał kogoś dosięgnął. W tej-że chwili błysnęło na drodze.
Pułkownik jęknął i obsunął się na Rolanda. Był martwy.
Roland dał drugi strzał, ale nikt mu nie odpowiedział.
Wystrzelił już oba pistolety; lecz zamknięty, nie mógł puścić w ruch szabli. To też krzyczał z wściekłości.
Przez ten czas konduktor, któremu przyłożono pistolet do głowy, oddał pieniądze. Dwu ludzi wzięło worki i przytroczyło je do konia Montbara, którego przyprowadził mu masztalerz.
Montbar zrzucił już długie buty i wskoczył na koń.
— Dużo serdeczności dla pierwszego konsula, panie de Montrevel! — krzyknął Montbar.
A zwracając się do towarzyszy:
— W nogi! gdzie kto chce. Do jutra wieczorem.
— Tak, tak — odezwało się kilka głosów.
I cała banda rozproszyła się, jak stado ptaków.
W tej-że chwili rozległ się tentent koni i eskorta ukazała się na wzgórzu.
Przybyła jednak za późno. Znalazła tylko konduktora, siedzącego w rowie, trupy agenta policyi i pułkownika, i uwięzionego Rolanda.
Podczas tych wypadków w Paryżu przygotowywały się rzeczy, które miały zająć uwagę ogólną i prasę całą świata.
Lord Tanlay powrócił z odpowiedzią wuja swego, lorda Grenville’a.
Odpowiedź ta zawarta była w liście do pana de Talleyranda i w nocie do pierwszego konsula.
List brzmiał tak:
„Otrzymałem i zakomunikowałem królowi list, przesłany mi przez mego siostrzeńca, lorda Tanlay’a. Jego Królewska Mość, nie uważając za stosowne pomijanie ustalonych w Europie form dla pertraktacyi pomiędzy mocarstwami, polecił mi przesłać w Jego imieniu odpowiedź urzędową, którą do tego listu dołączam.
„Pozostaję z wysokiem poważaniem. Posłuszny i pokorny sługa.
Odpowiedź była sucha, nota — wyraźna.
Na własnoręczny list pierwszego konsula król Jerzy odpowiadał zwykłą notą, pisaną przez pierwszego lepszego sekretarza. Co prawda, notę podpisał lord Grenville.
Nota pełna była zarzutów przeciw Francyi, przeciw wstrząsającym nią duchem rozruchów; podkreślała, że ten duch wzbudza obawy w całej Europie i że wszyscy monarchowie w obronie własnej muszą stłumić tę zawieruchę. Słowem, była to zapowiedź dalszej wojny.
Gdy Bonaparte odczytywał notę, w oczach jego błysnął płomień, który zwykle zapowiadał jakieś ważne postanowienie, tak jak błyskawica zapowiada grzmoty.
— Więc, panie — rzekł, zwracając się do lorda Tanlay’a — tylko tyle osiągnąłeś?
— Tak, obywatelu pierwszy konsulu.
— Czyś powtórzył w rozmowie z wujem wszystko, com ci tu mówił?
— Nie opuściłem ani sylaby.
— Mówiłeś mu, że mieszkasz od trzech lat we Francyi, że ją poznałeś, że jest potężna, szczęśliwa i że pragnie pokoju, lecz że jest gotowa do walki?
— Wszystko to powiedziałem.
— A nie dodałeś może, że wojna, którą nam wypowiada Anglia, jest szaleństwem. A mówiłeś mu, że owe rozruchy, które, ściśle mówiąc, były tylko wybrykami zbyt długo tłumionej wolności, zostały już stłumione; że trzeba je było umiejscowić we Francyi przez pokój międzynarodowy; że, zapalając we Francyi wulkan wojny, Francya ta, jak lawa, rozleje się po całej Europie?... Król angielski mówi, że Włochy są wyswobodzone! Tak, ale dlaczego? Dlatego, żem zdobywał Egipt od Delty do trzeciej katarakty! Włochy są wolne, bom nie był we Włoszech... Ale oto jestem: za miesiąc mogę być we Włoszech i podbić je znowu od Alp do Adryatyku. Wystarczy jednej bitwy!... Jak pan myślisz? Co robi Massena, broniąc Genui? Czeka na mnie!... Panujący Europy chcą wojny dla zapewnienia sobie władzy... Więc mówię ci, milordzie, że tak wstrząsnę Europą, że zatrzęsą się ich korony. Chcą wojny? Poczekaj... Bourrienne! Bourrienne!...
Otworzyły się drzwi i ukazał się Bourrienne, który wpadł, myśląc, że konsul wzywa pomocy.
Pierwszy konsul, wzburzony, miął notę dyplomatyczną w jednej ręce, a drugą bił o biurko. O trzy kroki od niego stał lord Tanlay zimny i milczący.
Bourrienne zrozumiał odrazu, że to odpowiedź Anglii wprawiła pierwszego konsula w taki gniew.
— Wołałeś mnie, generale? — zapytał.
— Tak. Siadaj tu i pisz.
I głosem twardym, urywanym, nie szukając słów, podyktował mu następującą odezwę:
„Obiecując Francyi pokój, mówiłem w waszem imieniu. Znam waszą wartość.
„Jesteście tymi samymi, którzy zdobyli Ren, Holandyę, Włochy i którzy podyktowali pokój pod murami zdziwionej Wenecyi.
„Żołnierze! Teraz trzeba już nie bronić waszych granic, ale napaść na państwa nieprzyjacielskie.
„Żołnierze! gdy wybije godzina, będę pośród Was, a zdumiona Europa przypomni sobie, że jesteście z rasy mężnych!“
Bourrienne podniósł głowę, napisawszy te ostatnie wyrazy.
— Już wszystko — rzekł Bonaparte.
— Czy dodać te słowa sakramentalne:
„Niech żyje Rzeczpospolita!“
— Dlaczego o to pytasz?
— Bo już od czterech miesięcy nie wydaliśmy żadnej odezwy; może się coś zmieniło w zwykłych formułach?
— Odezwa jest dobra. Nic nie dodawaj.
I, biorąc pióro, nabazgrał raczej, niż napisał, pod odezwą podpis.
Oddając odezwę Bourrienne’owi, powiedział:
— Jutro ma się to ukazać w „Monitorze“.
Bourrienne wyszedł, zabrawszy odezwę.
Bonaparte chwilę przechadzał się, zapominając o obecności lorda Tanlay’a.
Wtem zatrzymał się przed nim.
— Milordzie — rzekł — czy sądzisz, żeś uzyskał od wuja wszystko, cobyś mógł odeń uzyskać?
— Nawet więcej, obywatelu pierwszy konsulu.
— Nawet więcej? więcej?... cóżeś uzyskał?...
— Zdaje mi się, że pierwszy konsul nie odczytał noty królewskiej z należytą uwagą.
— Owszem! umiem ją już na pamięć.
— No to pierwszy konsul nie wniknął w myśl niektórych jej ustępów, nie rozważył słów.
— Sądzisz?
— Jestem przekonany... może pierwszy konsul pozwoli mi odczytać ustępy, o których myślę...
Bonaparte otworzył kułak, w którym miął notę, i wygładziwszy ją, podał Tanlay’owi, mówiąc:
— Czytaj, pan.
Sir John rzucił okiem na notę i zatrzymał się na ustępie dziesiątym:
— „Najlepszą i najpewniejszą gwarancyą pokoju i jego trwałości byłoby przywrócenie tej linii panujących, którzy poprzez wieki utrzymywali wewnątrz pomyślność narodu francuskiego, a poważanie i szacunek na zewnątrz. Krok taki usunąłby i usunie na przyszłość wszelkie przeszkody do układów pokojowych; potwierdziłby on Francyi posiadanie spokojne dawnego jej terytoiryum, a innym narodom Europy dałby to bezpieczeństwo, którego szukać muszą teraz innymi środkami...“
— Otóż — odezwał się zniecierpliwiony Bonaparte — odczytałem to dobrze i zrozumiałem doskonale. Bądź Monkiem, pracuj dla innych a wybaczą ci twe zwycięstwa, twój rozgłos i sławę, twój geniusz. Upokorz się, a pozwolą ci zostać wielkim!
— Obywatelu pierwszy konsulu! — odezwał się lord Tanlay. — Nikt lepiej, niż ja, nie rozumie różnicy pomiędzy tobą a Monkiem. O ileż przewyższasz go sławą i rozgłosem!
— Więc po cóż mi to czytałeś?
— Czytałem dlatego tylko, abyś, pierwszy konsula, uchwycił właściwe znaczenie tego ustępu.
— Jakie? — zapytał Bonaparte z coraz większą niecierpliwością.
Sir John czytał dalej:
— „Jakkolwiek krok ten byłby ze wszech miar pożądany dla świata i dla Francyi, jednak J.K.M. nie uzależnia od niego tylko możliwości pokoju trwałego i stałego“.
Sir John zaakcentował te ostatnie wyrazy.
— Ach! — wykrzyknął Bonaparte.
I zbliżył się do sir Johna.
Anglik czytał dalej:
— „J.K.M. nie rości sobie prawa narzucania Francyi formy jej rządów i nie narzuca rąk, w które złożona być ma niezbędna władza dla kierowania sprawami wielkiego i potężnego narodu“.
— Proszę, odczytaj pan to jeszcze raz — rzekł żywo Bonaparte.
— Proszę odczytać samemu — odpowiedział sir John.
I podał notę.
Bonaparte odczytał.
— Czy to dzięki panu dodano ten ustęp?
— Nalegałem przynajmniej na to.
Bonaparte zamyślił się.
— Masz pan racyę — rzekł. — Jest to dużo. Powrót Burbonów nie jest warunkiem sine qua non. Uznano mnie nietylko za potęgę wojenną, ale i za potęgę polityczną.
Poczem wyciągnął rękę do sir Johna.
— Czy masz pan do mnie jaką prośbę?
— Jedyną prośbę, którą gorąco popieram, przedstawił już mój przyjaciel Roland.
— Odpowiedziałem mu już, że z przyjemnością widzieć będę pana mężem jego siostry... Gdybym był bogatszy, albo gdybyś pan był nie tak bogaty, ofiarowałbym jej posag...
Sir John poruszył się.
— Lecz wiem, że pańska fortuna starczy dla was obojga. Możesz więc pan dać swej ukochanej nietylko szczęście, ale i bogactwo.
Potem zawołał:
— Bourrienne!
— Już wysłane, generale — rzekł ten.
— Dobrze. Ale nie po to cię wołałem.
— Czekam na rozkazy.
— Lorda Tanlay’a przyjmę zawsze o jakiejbądź godzinie dnia lub nocy. Nie chcę, żeby czekał. Słyszysz, kochany Bourrienne? Słyszysz, milordzie?
Lord Tanlay skłonił się na znak podziękowania.
— A teraz, sądzę, że śpieszysz się do zamku Noires-Fontaines. Nie zatrzymuję pana. Stawiam tylko jeden warunek.
— Jaki, generale?
— Ten tylko, że będę cię potrzebował do nowego poselstwa...
— To nie warunek, obywatelu pierwszy konsulu! To — łaska.
Lord Tanlay skłonił się i wyszedł.
Bourrienne chciał wyjść za nim.
Ale Bonaparte zatrzymał go, pytając:
— Czy powóz zaprzężony?
Bourrienne spojrzał na dziedziniec.
— Tak, generale.
— No, to bądź gotów. Jedziemy razem.
— Jużem gotów, generale. Tylko wezmę surdut i kapelusz.
— No, to jedźmy — powiedział Bonaparte i zszedł na dół, a za nim podążał Bourrienne.
Lokaj otworzył drzwiczki powozu. Bonaparte wskoczy!
— Dokąd jedziemy, generale? — zapytał Bourrienne.
— Do Tuileries — odparł Bonaparte.
Bourrienne, zdziwiony bardzo, powtórzył rozkaz i zwrócił się do pierwszego konsula, jakby pytając o wyjaśnienie. Ten jednak tak był pogrążony w zamyśleniu, że sekretarz nie uważał za stosowne wyrywać go z tego zamyślenia.
Konie pomknęły galopem. Tak zwykle jeździł Bonaparte.
Pałac Tuileries, w którym mieszkał Ludwik XVI po wypadkach w dniu 5 i 6 października, w którym kolejno zasiadali: Konwencya i Rada pięciuset, był spustoszony i opuszczony od 18 brumaire’a.
Od czasu 18 brumaire’a Bonaparte nieraz oglądał ten starożytny pałac królewski, ale nie chciał dawać do myślenia, że przyszły król mógł mieszkać w pałacu straconych królów.
Bonaparte przywiózł był z Włoch wspaniałe popiersie Juniusa Brutusa. Pod koniec listopada pierwszy konsul polecił republikanowi Davidowi umieścić to popiersie w galeryi w Tuileries.
Czy można było przypuszczać, że David, przyjaciel Marata, przygotowywał siedzibę dla przyszłego cesarza w chwili, gdy umieszczał w galeryi Tuileries popiersie zabójcy Cezara?
Sprawdzając raz, czy popiersie to było dobrze umieszczone w galeryi, Bonaparte zauważył spustoszenia w pałacu Katarzyny Medycejskiej. Tuileries nie były już co prawda siedzibą królów, ale były własnością narodową. Naród zaś nie mógł pozostawiać swego pałacu w ruinie.
Bonaparte wezwał obywatela Lecomte’a, architekta, i polecił mu oczyścić pałac.
Polecenie można było zrozumieć dosłownie, albo w sensie moralnym.
Zapytano architekta, ile będzie kosztowało to oczyszczenie.
Architekt obliczył na pięćset tysięcy franków.
Bonaparte zapytał, czy za tę sumę Tuileries można będzie zrobić pałacem dla władz rządowych.
Architekt odparł, że za te pieniądze można przywrócić pałac do stanu mieszkalnego.
Tego tylko chciał Bonaparte. Czyż on, republkanin, potrzebował przepychu, majestatu?... W pałacu rządowym trzeba było surowych i poważnych upiększeń — marmurów i posągów. Ale jakich? Wyznaczył je pierwszy konsul.
Bonaparte wybrał je z trzech wielkich stuleci i od trzech wielkich narodów.
Od Greków wziął Aleksandra i Demostenesa, geniusza wojny i krasomówstwa.
Od Rzymian wybrał Scypiona, Cycerona, Katona, Brutusa i Cezara.
Z czasów nowych wybrał Gustawa Adolfa, Turenne’a, wielkiego Kondeusza, Duguay-Trouin, Malborougha, księcia Eugeniusza i marszałka Saskiego, wreszcie Fryderyka Wielkiego i Washingtona, t. z. fałszywą filozofię na tronie i prawdziwego mędrca, twórcę wolnego państwa.
Tak stały rzeczy w końcu lutego r. 1800. Tuileries ogrzewano, popiersia stały na swych miejscach, posągi na swych piedestałach. Czekano tylko na odpowiednią okazyę.
I ta nadeszła: dowiedziano się o śmierci Washingtona.
Założyciel wolności Stanów Zjednoczonych zmarł w dzień 14 grudnia r. 1799.
O nim to myślał Bonaparte, gdy Bourrienne postanowił pozostawić go jego myślom.
Powóz zatrzymał się przed Tuileries; Bonaparte wysiadł żywo, wbiegł na schody, przebiegł apartamenty i najpilniej obejrzał pokoje, w których mieszkał Ludwik XVI i Marya-Antonina.
Zatrzymawszy się w gabinecie Ludwika XVI, zwrócił się do Bourrienne’a ze słowami:
— Tutaj zamieszkamy! Tak, zamieszkamy tutaj; trzeci konsul zajmie pawilon Flory, a Cambacérès pozostanie w pałacu kanclerskim.
— To znaczy — odezwał się Bourrienne — że w chwili stosownej będziesz miał, generale, tylko jednego do pozbycia się.
Bonaparte wziął Bourrienne’a za ucho, mówiąc:
— Nieźle pomyślane.
— A kiedy się wprowadzamy, generale? — zapytał Bourrienne.
— O! jeszcze nie jutro. Trzeba jeszcze przez jakie osiem dni przygotowywać Paryżan do mego wyjazdu z Luksemburgu i przejazdu do Tuileries.
— Osiem dni! — rzekł Bourrienne. — Można zaczekać.
— Zwłaszcza, biorąc się już do rzeczy. Jedziemy, Bourrienne, do Luksemburgu.
I z szybkością, zwykłą u niego w chwilach ważonych, przebiegł sznur pokoi, zszedł ze schodów i wskoczył do powozu, dając rozkaz:
— Do Luksemburgu!
— A ja? — wołał Bourrienne jeszcze z przedsionka.
— Nie czekasz na mnie, generale?
— Marudo! — odrzucił mu Bonaparte.
Powóz przemknął galopem.
Wchodząc do gabinetu, Bonaparte spotkał ministra policyi.
— Co słychać, obywatelu Fouché? — zapytał. — Masz twarz wzburzoną. Czy może zabito mnie przypadkiem?
— Obywatelu pierwszy konsulu — odezwał się minister — przywiązywałeś, zdaje mi się, dużą wagę do wytrzebienia bandy, nazywającej się towarzyszami Jehudy?
— No tak; przecież wysłałem Rolanda dla ich pościgu. Czy są jakie nowiny?
— Są.
— Od kogo?
— Od ich naczelnika.
— Jakto od ich naczelnika?
— Ten zuchwalec nadesłał mi sprawozdanie ze swej ostatniej wyprawy.
— Na kogo?
— Na 50.000 fr., wysłanych Ojcom św. Bernarda.
— Cóż się z nimi stało?
— Z tymi 50 tysiącami franków?
— Tak.
— Są w rękach bandytów; a ich naczelnik donosi mi, że będą wkrótce w rękach Cadoudala.
— Więc Roland zabity?
— Nie.
— Jakto! Nie?
— Agent mój zabity, pułkownik Saint-Maurice zabity; ale pański adjutant zdrów i cały.
— No, to on się powiesi — zauważył Bonaparte.
— Po co? Sznur się zerwie. Znasz, pierwszy konsulu, jego szczęście.
— Jego nieszczęście chyba... Gdzie to sprawozdanie?
— Chcesz, obywatelu, powiedzieć: ten list?
— Ten list, ten raport, to, co zawiera wiadomości, o których mi mówisz.
Minister policyi wręczył pierwszemu konsulowi mały papier, schowany w pachnącej kopercie.
— A to co?
— Raport ów.
Bonaparte odczytał adres:
„Do obywatela Fouché, ministra policyi, we własnym pałacu w Paryżu“.
Otworzył kopertę. List brzmiał:
„Obywatelu ministrze! Mam zaszczyt donieść, że 50.000 fr., przeznaczonych dla Ojców z góry św. Bernarda, przeszły do naszych rąk wieczorem dnia 25 lutego r. 1800 (starego stylu) i że za osiem dni będą one w rękach obywatela Cadoudala.
„Sprawa poszła, świetnie. Zginął tylko twój agent , pułkownik Saint-Maurice. Co do p. de Montrevel, to z zadowoleniem donoszę, że nic złego mu się nie stało. Nie zapomniałem mu, iż wprowadził mnie do Luksemburgu.
„Piszę do ciebie, obywatelu ministrze, dlatego, że sądzę, iż p. de Montrevel zbyt jest zajęty ściganiem nas, aby miał czas sam pisać.
„Jestem jednak przekonany, że napisze, skoro tylko będzie miał czas, i że przytoczy szczegóły, w które wchodzić nie mogę dla braku czasu.
„W zamian za tę usługę, obywatelu ministrze, prosiłbym o jedną tylko: o uspokojenie pani de Montrevel co do losów jej syna.
„Biały Domek, droga z Mâcon do Lugdunu; sobota, godz. 9 wieczór“.
— Do dyabła! — zawołał Bonaparte. — Odważny szelma!
Po chwili dodał z westchnieniem:
— Jacyby to mogli być kapitanowie i pułkownicy!
— Co rozkaże pierwszy konsul? — zapytał minister policyi.
— Nic. To rzecz Rolanda. W grę wchodzi jego ambicya. Skoro nie umarł, odpłaci im za to.
— Więc pierwszy konsul nie zajmuje się więcej tą Sprawą?
— Nie teraz przynajmniej.
A zwracając się do sekretarza:
— Mamy dużo innych rzeczy na głowie — rzekł — nieprawdaż, Bourrienne?
Bourrienne kiwnął głową.
— Kiedy pierwszy konsul chce mnie widzieć? — zapytał minister.
— Dziś o godzinie dziesiątej, tutaj. Za osiem dni wyprowadzamy się stąd.
— A dokąd?
— Do Tuileries.
Fouché zrobił ruch zdumienia.
— Wiem, że to jest wbrew pańskiemu zdaniu, ale ja ułatwię panu pracę i proszę się słuchać.
Fouché skłonił się i chciał wyjść.
— Ale, prawda! — zawołał za nim Bonaparte.
Fouché odwrócił się.
— Nie zapomnij pan pójść do pani de Montrevel i powiedzieć jej, że Roland jest zdrów. Możesz tę drobnostkę zrobić Morganowi za jego usługę.
I odwrócił się pleca/mi do ministra policyi, który wyszedł, przygryzając usta do krwi.
Tegoż dnia pierwszy konsul podyktował Bourrienne’owi następujący rozkaz dzienny do gwardyi konsula i do armii:
„Washington umarł! Ten wielki mąż walczył przeciwko tyranii; utrwalił on wolność Ameryki. Pamięć jego będzie zawsze droga dla narodu francuskiego i dla każdego człowieka wolnego na obu półkulach, a zwłaszcza droga będzie dla żołnierzy francuskich, którzy, jak on i jak żołnierze amerykańscy, walczyli za wolność i równość. Wobec tego pierwszy konsul nakazuje zawiesić na dziesięć dni czarną krepę u wszystkich sztandarów i na wszystkich oznakach Rzeczypospolitej“.
Ale pierwszy konsul nie myślał poprzestać na tym rozkazie.
Wśród środków, które miały mu ułatwić przejście z Luksemburgu do Tuileries, figurowała jedna z tych uroczystości, któremi umiał nietylko zabawić oczy, ale i przenikać do umysłów. Uroczystość ta miała się odbyć u Inwalidów, albo, jak mówiono wówczas, w Świątyni Marsa. Miano odsłonić popiersie Washingtona i zarazem odebrać z rąk generała Lannes sztandary z pod Abukiru.
W dniu uroczystości sześć tysięcy jazdy rozstawiono od Luksemburgu do Inwalidów.
O godzinie ósmej Bonaparte dosiadł konia i przez ulicę Tournon skierował się na wybrzeże, otoczony sztabem generalnym, w którym najstarszy generał nie miał trzydziestu pięciu lat.
Na czele jechał Lannes. Za nim niesiono 60 zdobytych sztandarów. Następnie jechał Bonaparte, o dwa konie wysunąwszy się przed swym sztabem.
Minister wojny, Berthier, oczekiwał pod kopułą świątyni. Wzdłuż ścian na ławkach umieściła się wytworna publiczność Paryża, ta przynajmniej, która solidaryzowała się z myślą przewodnią tej uroczystości.
Na widok sztandarów zagrzmiały trąby.
Lannes wyszedł pierwszy. Chorążowie ustawili sztandary w przygotowanych dla nich miejscach.
Podczas tego Bonaparte, przy oklaskach zebranych, zasiadł na swym fotelu.
Wówczas Lannes podszedł do ministra wojny i potężnym głosem, który tak umiał wołać: „naprzód!“ na polu bitwy, wygłosił mowę na cześć armii republikańskiej. Odpowiedział mu minister wojny, a zwracając się w końcu do Bonapartego, rzekł:
„W imieniu Francyi pójdź, nieustraszony generale! Pójdź w imieniu tych wszystkich bohaterów i przyjm w tym pocałunku zapewnienie wdzięczności narodu.
„Ale w chwili, gdy podejmujemy znowu oręż, broniący naszej niezależności, skoro ślepa wściekłość królów odrzuca ofiarowany przez nas światu pokój, rzućmy, towarzysze, gałąź laurową na prochy Washingtona, tego bohatera, który uwolnił Amerykę od jarzma nieprzyjaciół, najbardziej zażartych na naszą wolność. Niechaj cień jego z za grobu wskaże nam sławę, która towarzyszy pamięci oswobodzicieli ojczyzny!“
Bonaparte zszedł z podwyższenia, a w imieniu Francyi ucałował go Berthier.
Mowę na cześć Washingtona wygłosił pan de Fontannes.
Wśród tylu sławnych osobistości pan de Fontannes był osobliwością napoły polityczną, napoły literacką.
Po 18 fructidora został wygnany z Suardem i Laharpem. Lecz umiał jakoś ukryć się w Paryżu.
Jednak nieprzewidziany wypadek zdradził go.
Raz na placu Karuzeli wywrócił go rozbiegany koń. Podczas tego poznał go jeden z agentów policyi, który przyszedł mu z pomocą. Tymczasem Fouché, który dobrze wiedział, gdzie się de Fontannes ukrywa, udawał, że nic nie wie.
W kilka dni po 18 brumaire’a Murat, późniejszy książę de Bassano, Laplace i Regnault de Saint-Jean d’Angely (który zmarł, utraciwszy zmysły), wspomnieli pierwszemu konsulowi o obecności pana de Fontannes w Paryżu.
— Przedstawcie mi go — rzekł na to pierwszy konsul.
Pan de Fontannes został przedstawiony pierwszemu konsulowi, który, znając jego wymowę, polecił mu wygłosić mowę na część Washingtona a zarazem po części i na swoją.
Otóż mowa jego wypadła po myśli Bonapartego.
Wieczorem odbyło się w Luksemburgu wielkie przyjęcie. Mówiono sobie z! cicha o przyszłym przejeździe pierwszego konsula do Tuileries. Odważniejsi i ciekawsi wspomnieli coś o tem Józefinie. Ale ta, mając jeszcze w oczach wóz i szafot Maryi-Antoniny, bała się wszystkiego, co ją mogło zbliżyć do czasów królewskich. Nic też nie odpowiedziała, odsyłając ciekawych do męża.
Oprócz tego inna jeszcze nowina krążyła wśród zebranych.
Murat prosił o rękę panny Karoliny Bonaparte.
Bonaparte przez rok był na bakier z tym, który marzył o zaszczycie, aby mieć jego za szwagra.
Przyczyna swarów między nimi może się wydać czytelnikowi dziwną.
Murat, lew armii, Murat, którego odwaga była przysłowiowa, Murat, który mógł być modelem dla rzeźbiarza do posągu boga wojny, ten sam Murat pewnego dnia, nie wyspany, czy też po złym obiedzie, stchórzył.
Było to pod Mantuą, w której Wurmser po bitwie pod Rivoli zamknąć się musiał z 28.000 wojska. Generał Miollis, z czterema tysiącami tylko, miał blokować tę fortecę. Otóż podczas jednej wycieczki Austryaków Murat na czele 5.000 miał zaatakować trzy tysiące nieprzyjaciół.
Murat zaatakował ich, lecz jakoś miękko.
Bonaparte był tak tem rozgniewany, że go oddalił od siebie.
Dla Murata był to fakt straszny, tembardziej, że już podówczas miał chęć, jeśli nie nadzieję, zostać szwagrem swego generała, gdyż kochał się w Karolinie Bonaparte.
Jak przyszła mu ta miłość — o tem opowiemy w dwu słowach.
Czytający nasze książki może się dziwią, że przywiązuję wagę do pewnych szczegółów, które wydają się zbytecznymi.
Pochodzi to stąd, że nie piszemy książek oderwanych od siebie, lecz że wypełniamy ramy bardzo szerokie.
Dla nas obecność naszych bohaterów nie kończy się na zjawieniu się ich w danej książce: ten, kto jest adjutantem, w innej książce będzie już królem, skazańcem w trzeciej.
Balzac stworzył wielkie i piękne dzieło pod tytułem „Komedya ludzka“.
Nasze dzieło może się nazywać „Dramat Francyi“.
Lecz powróćmy do Murata.
W r. 1796 Murata wysłano do Paryża dla złożenia Dyrektoryatowi sztandarów, zdobytych w bitwach pod Dego i Mondori. Podczas tej podróży poznał on panią Bonaparte i panią Tallien.
U pani Bonaparte spotkał pannę Karolinę Bonaparte, którą był poznał w Rzymie u jej brata, Józefa.
Te trzy kobiety wyjednały mu stopień generała brygady.
Murat powrócił do Włoch, zakochany jeszcze bardziej w pannie Bonaparte, i pomimo stopnia generała brygady prosił o pozwolenie na zostanie adjutantem przy głównodowodzącym armią.
Na nieszczęście zdarzyła się owa fatalna potyczka pod Mantuą, po której Murat wpadł w niełaskę u Bonapartego.
Bonaparte podziękował Muratowi za usługi i umieścił go w dywizyi Neille’a, a potem w dywizyi Baraguey-d’Hilliers’a.
Dlatego też Murat nie towarzyszył Bonapartemu w podróży do Paryża po zawarciu pokoju w Tolentino.
Lecz nie było to po myśli „triumfeminatu“, który protegował młodego generała.
Trzy piękne opiekunki rozpoczęły kampanię; a ponieważ na porządku dziennym była wyprawa do Egiptu, uzyskały od ministra wojny to, że Murat wziął udział w tej wyprawie.
Odpłynął na jednym statku z Bonapartem; lecz przez całą podróż Bonaparte nie przemówił doń ani słowa.
W kampanii tej Murat dokazywał takich cudów waleczności, tak po waryacku przypuszczał ataki pod Abukirem, że Bonaparte nie mógł dłużej już mieć doń urazy.
W rezultacie Murat powrócił razem z Bonapartem do Europy; dopomagał mu czynnie w dniu 18 i 19 brumaire’a i wreszcie otrzymał dowództwo nad gwardyą konsulów.
To też Murat uważał, że chwila jest stosowna do wyjawienia wszystkiego Bonapartemu.
Na trzy dni przed opisaną uroczystością Murat wynurzył się przed Bonapartem.
Ten odpowiedział tylko, że pomyśli o tem; lecz tegoż dnia dał swe przyzwolenie.
Otóż dwie te nowiny: małżeństwo Murata z Karoliną Bonaparte i przeprowadzka do Tuileries zostały puszczone razem w kurs i miały się uzupełniać.
Pierwszy konsul miał zająć rezydeneyę dawnych królów, miał spać w łożu Burbonów, jak wówczas mówiono; ale za to wydawał swą siostrę za syna karczmarza.
Taka kombinacya wywołała ten skutek, że w dniu przejazdu do Tuileries (30 pluviôse’a, roku VIII) Bonapartego, eskortowanego przez syna karczmarza a swego szwagra, ludność podziwiała i oklaskiwała.
Na dzień ten zarządzono wielki przegląd wojsk, na którym miała być obecna pani Bonaparte w oknach pawilonu Flory, zajmowanego przez konsula Lebrun’a.
Bonaparte wyjechał z Luksemburgu punktualnie o godzinie pierwszej po południu, eskortowany przez trzy tysiące wyborowego żołnierza.
Przejeżdżając pod główną bramą pałacu, Bonaparte podniósł głowę i przeczytał napis tej treści:
Monarchia została obalona we
Francyi
Niedostrzegalny uśmiech ściągnął wargi pierwszego konsula.
U bramy pałacu Bonaparte wysiadł z powozu i dosiad! konia, aby objechać wojsko.
Gdy go ujrzano na koniu bojowym, zewsząd zagrzmiały oklaski.
Po skończonym przeglądzie Bonaparte, mając po prawej stronie Murata, po lewej Lannes’a a za sobą cały sztab, patrzał na defilujące wojska.
Gdy się skończyła defilada, zsiadł z konia i śmiało wszedł na schody Walezyuszów i Burbonów.
Wieczorem Bourrienne zapytał go:
— Czyś zadowolony, generale?
— Tak — odpowiedział wymijająco Bonaparte — wszystko poszło dobrze. Prawda?
— Doskonale!
— Widziałem cię przy pani Bonaparte.
— I ja widziałem, jak czytałeś, generale, napis nad bramą.
— Tak — odparł Bonaparte: — „10 sierpnia 1792 r. Monarchia została obalona we Francyi i nigdy już nie powróci“.
— Czy trzeba ten napis zniszczyć? — zapytał Bourrienne.
— Zbyteczne — odparł Bonaparte. — Odpadnie on sam przez się.
— A wiesz, Bourrienne — zapytał, wzdychając, Bopanarte — kogo mi brakowało dziś?
— Nie, generale.
— Rolanda... Co do dyabła może on robić, że nie daje o sobie wiadomości? Otóż opowiemy zaraz, co robił Roland.
Czytelnik pamięta, w jakiej sytuacyi eskorta siódmego pułku strzelców dogoniła karetkę z Chambéry.
Najpierw szukano przeszkody, która nie pozwoliła Rolandowi wydostać się z karetki. Znaleziono kłódki. Drzwiczki trzeba było rozbić.
Roland wyskoczył, jak tygrys z klatki.
Śnieg pokrywał ziemię. Roland, żołnierz i myśliwy, postanowił iść za śladami towarzyszów Jehudy.
Widział, że poszli w kierunku Thoissey.
Kazał eskorcie i konduktorowi czekać na siebie na drodze i sam rzucił się na ślady Morgana i jego towarzyszów.
O ćwierć mili od drogi, jak to widać było po śladach, napastnicy zatrzymali się nad brzegiem Sâony; tam musieli się naradzać, gdyż śnieg był wkoło zdeptany przez konie; następnie rozdzielili się na dwa oddziały: jeden skierował się w górę rzeki ku Mâeon, drugi — w dół rzeki do Belleville.
Roland słyszał okrzyk dowódcy bandytów: „Jutro wieczorem — tam, gdzie wiecie“.
Nie wątpił więc, że oba oddziały podążyły do jednego miejsca.
Powróciwszy na drogę, Roland kazał konduktorowi dosiąść konia i odprowadzić karetkę do Belleville; czterech strzelców, umiejących pisać, t/warzyszyło konduktorowi dla podpisania protokółu. Zakazał tylko wspominać cokolwiek o sobie.
Pozostała część eskorty odwiozła zwłoki pułkownika do Mâcon.
Zarządziwszy w ten sposób, Roland wybrał z eskorty najlepszego konia; nabił pistolety, wskoczył na siodło i pomknął w tym samym kierunku, w którym już chodził poprzednio.
Dojechawszy do miejsca, gdzie napastnicy rozjechali się w dwie strony, wybrał ślady, idące w dół Sâony w kierunku Belleville.
Biła w tej chwili godzina ósma wieczorem na wieży w Thoissey.
Na śniegu znać było ślady pięciu, czy sześciu koni; jeden z nich szedł z krocza.
O sto kroków od Belleville Roland zatrzymał konia, gdyż musiał obmyślić dalszy plan działania: dwu jeźdźców zboczyło na prawo, oddalając się od Sâony, zaś ślady czterech koni szły dalej w kierunku Belleville.
Przy pierwszych domach miasteczka ślady znowu się dzieliły: trzech jeźdźców okrążyło miasto, jeden tylko wjechał do miasta.
Roland pojechał za tym ostatnim, przekonany, że natrafi na ślady pozostałych.
Siady doprowadziły go do ładnego domku, noszącego Nr. 67. Roland zadzwonił. Ktoś wyszedł, aby mu otworzyć. Poprzez kratę bramy widać było ślady konia, idące w kierunku stajni.
Widoczne było, że jeden z towarzyszy Jehudy skrył się w tym domu.
Zapamiętawszy numer domu, Roland odjechał dalej, wyjechał za miasto, zrobił ze sto kroków poza ostatnim domem: żadnych śladów nie znalazł.
Szukał jednak dalej. Koło mostu odnalazł ślady trzech koni; jeden wskazywał, że koń szedł truchtem. Byli więc to ci sami jeźdźcy.
Roland pomknął tymi śladami. Pod Monceaux jeźdźcy zachowali te same środki ostrożności, gdyż okrążyli wioskę. Za wioską jednak odnalazł ich dalsze ślady.
Przed Châtillon jeden jeździec zjechał z drogi na prawo. Siady jego szły w kierunku zameczku, położonego na wzgórzu, tuż przy drodze od Châtillon do Trévoux.
Pozostali jeźdźcy, sądząc, że już dość zmylili trop, przejechali wprost przez Châtillon i skierowali się drogą do Neuville.
Widoczne było, że wszyscy podążali ku Bourgowi, w przeciwnym bowiem razie pojechaliby drogą do Marlieux.
Otóż Bourg był punktem, który Roland obrał za punkt środkowy swych operacyi; przytem znał on doskonale okolicę.
W Neuville zbiegowie okrążyli wieś.
Jednak na drugim końcu wsi znalazł ślad tylko jednego konia.
Dwaj inni rozjechali się na drodze do Vannes; jeden pojechał drogą, drugi okrążył wieś i powrócił na drogę do Bourgu.
Roland pojechał śladami tego ostatniego, który, nie omijając, wjechał w sam środek miasta. Tam Roland dostrzegł ze śladów, że jeździec wahał się w wyborze dalszego kierunku. Z bocznej ulicy szły ślady ludzkie. Jeździec i piechur musieli chwilę naradzać się. Dalej obok kopyt końskich widać było ślady stopy ludzkiej. Oba te ślady kończyły się przy zajeździe de la Belle-Alliance.
Roland przypomniał sobie, że do tej właśnie oberży odprowadzono ranionego w napadzie pod Carronnières konia.
Widocznie oberżysta był w porozumieniu z towarzyszami Jehudy.
Zresztą prawdopodobnem było bardzo, że gość oberży pozostanie w niej do wieczora dnia następnego. Roland wnioskował na zasadzie własnego zmęczenia, że i tamten potrzebuje odpoczynku.
Biła godzina trzecia na kościele.
Co miał robić Roland? Czy stanąć w jakiej innej oberży? Znali go jednak wszyscy w Bourgu. Zresztą jego wojskowy koń mógł wzbudzać podejrzenie, a warunkiem najpierwszym powodzenia było, aby nikt w Bourgu nie wiedział o jego obecności.
Mógł się ukryć w zamku Noires-Fontaines; ale czyż mógł być pewny dyskrecyi służby?
Michał i Jakób nic-by nie pisnęli. Tych Roland był pewny. Milczałaby również Amelia. Ale Karolina, córka stróża więziennego? Czy ta-by nie paplała?
Była trzecia rano; wszystko spało. Najpewniejszą rzeczą byłoby skomunikować się z Michałem. Ten potrafi go ukryć.
Roland skręcił na drogę do Pont-d’Ain.
Przejeżdżając koło kościoła w Brou, Roland spojrzał na koszary żandarmeryi. Prawdopodobnie kapitan i żandarmi spali snem sprawiedliwego.
Roland przeciął skrawek lasu. Na skraju lasu dojrzał dwu ludzi, przemykających się chyłkiem i niosących sarnę, przywiązaną za cztery nogi do kija.
Zdawało mu się, że poznaje tych ludzi po ich ruchach.
Ruszył wyprost na nich.
Ludzie ci, widząc jeźdźca, który jechał wprost do nich, rzucili łup do rowu i poczęli umykać przez pole w kierunku lasu Seillon.
— Hej, Michale! — zawołał Roland, przekonany coraz bardziej, że to jego ogrodnik.
Michał stanął. Drugi jednak wyrywał dalej w pole.
— Hola! Jakóbie! — zawołał Roland.
Drugi również stanął. Skoro ich poznano, po co uciekać; zresztą wołanie nie było groźne, raczej przyjacielskie.
— Zdaje się — odezwał się Jakób — że to pan Roland.
— Czy to tylko on naprawdę? — zauważył Michał.
Roland, jakby odgadując ich obawy, zawołał:
— No tak, to ja!
W chwilę potem Michał i Jakób byli już przy nim.
Młody człowiek, uprzedzając pytania, zwrócił się do nich ze słowami:
— Milczeć, kłusownicy! Kładźcie kozę na konia za mną i marsz do domu! Nikt nie powinien wiedzieć, że jestem w Noires-Fontaines; nawet moja siostra.
Michał i Jakób wykonali rozkaz i trójka podążyła ku zamkowi.
Na sto kroków przed domem Roland wysłał ich na zwiady.
Na znak, że wszędzie cicho i spokojnie, Roland podjechał, zsiadł z konia i wszedł w otwartą bramę.
Michał odprowadził konia do stajni, poczem odniósł kozę do kuchni.
Roland tymczasem wszedł do pawilonu i zapalił ogień. Michał przyniósł coś do zjedzenia, Jakób przygotował łóżko.
Obaj przypatrywali się w milczeniu Rolandowi, gdy ten posilał się, ale nie bez niepokoju. Już bowiem rozeszła się wieść o wyprawie do Seillon i o tem, że kierował nią Roland.
Zjadłszy kolacyę, Roland podniósł głowę i zawołał Michała.
— Ach, jesteś tu? — rzekł Roland.
— Czekałem na rozkazy.
— Oto moje rozkazy. Tylko słuchaj dobrze.
— Słucham.
— Chodzi o życie lub śmierć. Chodzi nawet o mój honor.
— Niech pan mówi, panie Rolandzie.
Roland wyjął zegarek.
— Jest piąta. Bądź koło oberży Belle-Alliaňce w chwili, gdy ją będą otwierali, niby przechodząc tamtędy, i pogadaj z tym, kto będzie otwierał.
— To będzie pewnie Piotr.
— Piotr, czy kto inny, byłeś się od niego dowiedział, kto przyjechał na koniu, idącym z krocza. Wiesz, co to z krocza?
— Ja myślę. To taki koń, co chodzi, jak niedźwiedź, obiema prawemi i obiema lewemi nogami jednocześnie.
— Doskonale!... Dowiesz się też, czy ten podróżny ma zamiar odjechać dziś rano, czy też popasie przez cały dzień.
— Dowiem się napewno.
— No to, jak się dowiesz, przyjdź mi powiedzieć. Ale sza! o moim pobycie tutaj. Jeśliby cię pytano o mnie, powiedz, że wczoraj przyszedł list, że jestem w Paryżu przy pierwszym konsulu.
— Dobrze.
Michał odszedł, a Roland położył się spać. Jakób pozostał na straży.
Gdy Roland obudził się, Michał był już z powrotem, dowiedziawszy się o wszystkiem.
Jeździec, przybyły w nocy, miał odjechać pod wieczór; w księdze gości zapisał się: „obywatel Valensolle, jadący z Lugdunu do Genewy“.
Był to sekundant Alfreda de Barjols, którego Roland zabił w pojedynku koło fontanny w Vaucluse; on to prawdopodobnie odegrał rolę widma w klasztorze Kartuzów w Seillon. Wnosił z tego Roland, że towarzysze Jehudy nie byli to zwykli złodzieje. Wszak mówiono po cichu, że byli to synowie dobrych rodzin szlacheckich, którzy zdobywali pieniądze w swych waryackich napadach, narażając się na szafot, aby zasilać Bretończyków, walczących na Zachodzie Francyi za sprawę Burbonów.
Roland, jak widzimy z przebiegu pościgu, mógł był »chwycić jednego lub dwu ściganych.
Mógł również schwytać i pana de Valensolle, który prawdopodobnie, tak jak i Roland, odpoczywał po całonocnej pracy.
Wystarczyłoby tylko słówko, napisane do kapitana żandarmeryi, a pan Valensolle zostałby osaczony w łóżku. Kosztowałoby to może dwu ludzi zabitych lub ranionych, ale Valensolle byłby ostatecznie wzięty.
Ale aresztowanie de Valensolle’a byłoby ostrzeżeniem dla reszty bandy, która mogłaby momentalnie uciec zagranicę.
Lepiej zatem było wyczekać, wyśledzić różne ślady, które powinny były zbiedz się w jednem miejscu, i zarzucić sieci na całą kompanię, chociażby dojść miało do prawdziwej potyczki.
Dlatego też należało śledzić dalej de Valensolle’a w jego domniemanej podróży do Genewy.
Postanowił tedy Roland, że ukryje się w pawilonie i że tropieniem zwierzyny zajmą się Michał i Jakób.
Było prawdopodobnem, że pan de Valensolle nie wyruszy w dalszą drogę przed nadejściem nocy.
Roland rozpytał się o tryb życia swej siostry od czasu wyjazdu matki.
Dowiedział się, że od wyjazdu matki Amelia nie wydalała się ani razu z zamku i że tryb jej życia pozostał niezmieniony. Zaniechała tylko zwykłych spacerów, które odbywała z panią de Montrevel. Po obiedzie wracała do swego pokoju z Karoliną i już do snu nie opuszczała pokoju.
Wobec tego Michał i Jakób mogli po szóstej zniknąć i nikt nie troszczył się już o ich nieobecność.
O szóstej istotnie obaj uzbrojeni w strzelby wymknęli się z zamku.
Otrzymali przedtem rozkaz, aby szli śladem konia, chodzącego z krocza.
Michał miał zaczaić się naprzeciwko fermy Belle-Alliance, Jakób zaś miał stanąć na przecięciu trzech dróg: do Saint-Amour, Saint-Claude i Nantuy. Ta ostatnia prowadziła zarazem do Genewy.
P. de Valensolle, jeśli tylko nie zdecydował się powrócić swoimi śladami, musiał wybrać jedną z tych trzech dróg.
Mniej więcej w tym czasie, kiedy ojciec i syn mogli już zajmować swe stanowiska, t. z. koło godziny siódmej wieczorem, rozległ się turkot i kareta pocztowa zatrzymała się przed bramą. Rozległ się dzwonek.
Otwieranie bramy należało do obowiązków Michała.
Amelia i Karolina widocznie sądziły, że Michał bramę otworzy, gdyż zadzwoniono trzykrotnie, a nikt nie otwierał bramy.
Wreszcie służąca ukazała się we drzwiach, wołając nieśmiało Michała.
Michał oczywiście nie zjawił się. Wówczas Karolina odważyła się i podeszła do bramy.
Pomimo mroku, poznała tego, kto dzwonił.
— A! to pan, panie James? — zawołała trochę pewniejszym głosem.
James był to zaufany sługa sir Johna.
— A tak, panienko; to ja, a raczej to milord.
W tej-że chwili drzwiczki karety otworzyły się i odezwał się sir John:
— Zechce panienka powiedzieć swej pani, że przyjeżdżam z Paryża i że melduję się teraz, aby ją poprosić o przyjęcie mnie jutro, jeśli zechce zrobić mi tę łaskę. Proszę się spytać, o której godzinie mogę się stawić.
Karolina popędziła do swej pani.
W pięć minut potem wróciła, oznajmiając, że pani przyjmie nazajutrz między dwunastą a pierwszą.
Roland wiedział, po co przyjechał milord. W jego myślach małżeństwo było zdecydowane, a sir Johna uważał już za szwagra.
Namyślał się z początku, czyby nie dać wiedzieć przyjacielowi o swej obecności. Przypomniał sobie jednak, że lord Tanlay nie był z tych, którzy pozostawią go samego, gdyż miał porachunki z towarzyszami Jehudy i zechciałby stanowczo towarzyszyć mu w wyprawie, która do najbezpieczniejszych nie należała.
Dla tych powodów Roland pozostał w ukryciu.
Wieczór i część nocy przeszły spokojnie.
Roland próbował zasnąć, ale spał źle. Zdawało mu się ciągle, że ktoś otwiera drzwi.
Gdy świt zaczął przenikać poprzez okiennice, drzwi się otworzyły.
Powrócili Michał i Jakób. I zdali relacyę ze swych czynności.
O dwadzieścia kroków od oberży Michał spotkał się z Piotrem; po kilku słowach rozmowy z nim przekonał się, że p. de Valensolle jest jeszcze w oberży i że odjedzie najwcześniej nocą. Piotr nie wątpił, że podróżny ten jedzie do Genewy.
Michał zaproponował Piotrowi wino, za co ten obiecał mu donieść, gdyby się co zmieniło.
Pili tak do północy. O północy Piotr powrócił do oberży, aby się czego dowiedzieć. Cóż miał robić Michał? Miał jeszcze cztery godziny do świtu.
Na szczęście Piotr zaproponował mu przespanie się w stajni na słomie.
Michał przyjął propozycyę i obaj ułożyli się w słomie.
O trzeciej nad ranem służący z oberży zawołał Piotra.
Podróżny chciał jechać. Michał pożegnał się z przyjacielem i ukrył się za rogiem ulicy.
W piętnaście minut potem brama otworzyła się i jakiś jeździec wysunął się na drogę. Koń jego szedł z krocza.
Był to Valensolle.
Jeździec wjechał na drogę ku Genewie.
Michał szedł za nim jakiś czas, pogwizdując niedbale.
Wkrótce jednak jeździec zniknął mu z oczu.
Jakób jednak musiał czekać na przecięciu trzech dróg.
Czy jednak dotrwał on na stanowisku w śniegu od szóstej wieczorem?
Zaniepokojony tem Michał popędził na przełaj, ale jeździec oczywiście umknął mu.
Dobiegł wreszcie Michał do skrzyżowania trzech dróg.
Nikogo nie było. Na śniegu zdeptanym dnia poprzedniego nie można było odnaleźć śladów świeżych konia. To też Michał nie szukał ich.
Chodziło mu o to, co zrobił Jakób.
Wprawnem okiem kłusownika zoryentował się po śladach stóp, że Jakób starał się ogrzać, chodząc w tę i drugą stronę, że zszedł z drogi, że wreszcie ukrył się w lepiance po drugiej stronie drogi.
Lepianka była pusta. Widocznie Michał opuścił ją. Ale kiedy? i dlaczego?
Na pierwsze pytanie trudno było odpowiedzieć.
Ale jasne było, po co wyszedł.
Ślady Jakóba szły od lepianki w kierunku Ceyzeriat. Widocznie zatem Michał śledził jeźdźca, który jechał istotnie w kierunku Genewy. Że śledził go, wnosić można było z szeroko stawianych kroków, jak w biegu. Ślady szły polem równolegle do drogi. Widocznie Jakób chciał poza drzewami ukryć się przed jeźdźcem.
Tak idąc, Michał doszedł do podrzędnej karczmy. Ślady Jakóba urywały się o jakie dwadzieścia kroków od karczmy poza drzewem. Widocznie jeździec stanął w tej karczmie.
Z pod drzewa ślady Jakóba szły poprzez drogę i skręcały pod okna karczmy.
Z pod okien ślady Jakóba widać było dokoła domu popod murem. Idąc za tymi śladami, Michał natrafił na furtkę w murze. Za murem trafił na ślady eleganckich, długich butów kawalerzysty. Tuż obok drobnych stóp widać było ślady grubych butów chłopskich. Widać Jakób szedł krok w krok za jeźdźcem.
Ponieważ była już piąta rano, Michał postanowił nie iść dalej.
Skoro zresztą Jakób był na tropie, Michał był już spokojny. To też zatoczył duże koło na polu i, jakby wracając z Ceyzeriat, poszedł prosto do karczmy, aby tam zaczekać na Jakóba.
Znał on karczmarza, który był oswojony z jego wycieczkami po nocach. Zażądał butelki wina, polamentował nad tem, że na darmo się nachodził, i poprosił o pozwolenie na poczekanie na syna, który polował na swą rękę, być może szczęśliwiej od ojca.
Karczmarz przystał. Michał otworzył okiennice, aby widzieć drogę.
W kilka chwil potem ktoś zastukał do okna.
Był to Jakób. I jemu się nie powiodło; wracał z niczem.
Wypili tedy razem i, ogrzawszy się, zapłacili za wino i wyszli.
Zaraz za progiem Michał zbliżył się do syna.
Jakób opowiedział mu, że szedł za śladem w głąb lasu, lecz ktoś zagrodził mu drogę i, grożąc strzelbą, pytał, co robi o tej porze w lesie.
Na odpowiedź Jakóba, że poluje na wychodnego, człowiek ten odezwał się:
— No, to idź dalej; widzisz, że tu miejsce zajęte.
Jakób uznał słuszność tej uwagi i oddalił się o jakie sto kroków.
Gdy jednak skręcił na lewo, aby powrócić na teren, z którego go odsunięto, natknął się znowu na kogoś, uzbrojonego w strzelbę, który mu zadał takie same pytanie.
Jakób odpowiedział to samo, co i pierwszemu.
Człowiek ten na to tonem groźnym rzekł mu, wskazując palcem skraj lasu:
— Radzę ci, kochany przyjacielu, pójść tam; zdaje mi się, że tam lepsze miejsce.
Jakób usłuchał rady, albo udał, że jej słucha, bo, przyszedłszy pa wskazane miejsce, wyszedł na czyste pole, a rozumiejąc, że nie natrafi teraz na ślady Valensolle’a, dotarł do drogi i skierował się do karczmy, gdzie spodziewał się znaleźć ojca.
Do zamku powrócili z pierwszym brzaskiem dnia.
Wszystkie swe przygody opowiedzieli Rolandowi bardzo szczegółowo. Młody oficer wywnioskował z ich opowiadania, że dwaj ludzie uzbrojeni w strzelby, którzy zagrodzili drogę Jakóbowi, nie byli kłusownikami, lecz towarzyszami Jehudy.
Lecz gdzie mogło być ich legowisko? W tamtej stronie nie było przecież ani klasztoru opuszczonego, ani żadnych ruin.
Wtem Roland uderzył się w głowę.
— Cóż za gamoń ze mnie! — zawołał — dlaczego nie pomyślałem o tem wcześniej?
Uśmiech tryumfu zaigrał mu na ustach. I, zwracając się do obu, rzekł:
— Moje dzieci! Wiem już wszystko, com chciał wiedzieć. Idźcie i śpijcie spokojnie. Zasłużyliście na to chyba!
I sam zasnął, jak człowiek, który rozwiązał zagadnienie nadzwyczajnej doniosłości, którego długo nie mógł rozwiązać.
Istotnie wpadł na myśl, że towarzysze Jehudy opuścili klasztor Kartuzów w Seillon i przenieśli się do jaskiń w Ceyzeriat; a jednocześnie przypomniał sobie, że pomiędzy temi jaskiniami a kościołem w Brou jest podziemne połączenie.
Koło pierwszej po południu sir John, korzystając z pozwolenia, stawił się przed panną de Montrevel.
Wszystko odbyło się, jak sobie tego życzył Morgan. Sir John przyjęty został, jako przyjaciel rodziny, lord Tanlay — jako konkurent, którego zamiary przynosiły zaszczyt.
Amelia nie sprzeciwiała się życzeniom brata i matki i rozkazom pierwszego konsula; prosiła tylko o zwlokę z powodu stanu swego zdrowia. Lord Tanlay zgodził się. Osiągnął to, czego się spodziewał: został przyjęty.
Rozumiał jednak, że jego zbyt długi pobyt w Bourgu był niewłaściwy, ponieważ nie było matki ani brata.
Wobec tego, zapowiedział Amelii drugą wizytę nazajutrz i swój odjazd tegoż dnia wieczorem.
Dzięki zatem delikatności sir Johna, życzeniom Morgana i Amelii stało się zadość: kochankowie mieli przed sobą dużo czasu i samotności.
Michał dowiedział się o tem wszystkiem od Karoliny, a Roland od Michała.
Gdy nastała noc, Roland ubrał się po myśliwsku, zarzucił bluzę Michała, twarz okrył szerokim kapeluszem, zatknął parę pistoletów i nóż myśliwski za pas i wyszedł na drogę do Bourgu.
Doszedłszy do koszar żandarmeryi, zażądał widzenia się z kapitanem.
Kapitan był w swoim pokoju. Roland wszedł tam i dał się poznać. Ponieważ była dopiero ósma, bojąc się, aby ktoś z przechodniów nie poznał go, zgasił światło.
Kapitan wiedział już o zajściu na drodze do Lugdunu, a wiedząc, że Roland nie został zabity, spodziewał się jego wizyty.
Ku wielkiemu zdziwieniu kapitana, Roland zażądał tylko kluczy od kościoła i obcęgów i prosił, aby nikomu nie mówić o jego obecności.
Roland otworzył kluczem boczne drzwi kościoła i natknął się na stos siana.
Cisza zalegała kościół. Roland zebrał wspomnienia z czasów dzieciństwa, zoryentował się w położeniu; wdrapał się po chwili na piano, poczem ześliznął się z drugiej strony stosu siana na posadzkę kościoła.
Chór był nie zajęty. Roland stanął przy pomniku Filiberta Pięknego. Koło pomnika była wielka kwadratowa płyta; pod nią było wejście do grobów.
Roland znał to wejście, bo koło płyty klęknął, szukając szpary pomiędzy nią a posadzką.
Znalazł ją, podważył obcęgami i podniósł płytę.
Podtrzymując płytę nad głową, zszedł do podziemi, poczem płytę za sobą opuścił.
Jakiś czas szedł po omacku w ciemnościach, aż doszedł do kraty, za którą ciągnął się korytarz.
Otworzył ją przy pomocy obcęgów. Wytężając słuch i wpatrując się w ciemności, posuwał się powoli naprzód z pistoletem gotowym w jednej ręce, opierając się drugą o ścianę.
Tak szedł jakie piętnaście minut.
Z kilku kropel zimnej wody, które mu spadły na ręce, zoryentował się, że przechodzi pod rzeczką Reyssousse.
Nareszcie doszedł do drzwi, oddzielających podziemia od kamieniołomów. Tu spoczął chwilę.
Zdało mu się, że dostrzegł jakieś światło. Skierował się w tę stronę. Wtem usłyszał jakieś szmery. W miarę, jak się posuwał, światło i szmery były coraz wyraźniejsze.
Widoczne było, że kamieniołomy były zamieszkane. Ale przez kogo?
Był już nie dalej, jak o 10 kroków od znanego już czytelnikom przecięcia się kilku korytarzy.
Przyciskając się do ściany, Roland posuwał się ostrożnie, jak ruchoma płaskorzeźba.
Wreszcie wychylił głowę za węgieł i zapuścił wzrok do obozowiska towarzyszów Jehudy.
Było ich dwunastu, czy piętnastu zajętych posiłkiem.
I przyszła mu do głowy szalona myśl, aby rzucić się wśród tych ludzi i rozpocząć z nimi walkę na śmierć.
Ale opanował się; cofnął głowę za węgieł i, przez nikogo nie dostrzeżony, powrócił tą samą drogą.
Teraz wszystko było dlań jasne: opuszczenie kłasztoru Kartuzów, zniknięcie Valensolle’a i fałszywi kłusownicy w okolicach groty w Ceyzeriat.
Tym razem wywrze na nich swą straszną, śmiertelną zemstę.
Gdy był w połowie powrotnej drogi, zdało mu się, że słyszy szmer za sobą. Odwrócił się; zdawało mu się, że błysnęło jakieś światło.
Przyśpieszył kroku. Raz minąwszy drzwi od kamieniołomów, nie bał się zbłądzenia, gdyż korytarz był prosty i szedł do kraty grobowców.
W dziesięć minut potem przechodził znowu pod rzeką, znalazł się wreszcie przed kratą, przebrnął pomiędzy grobami i znalazł się na schodach; wreszcie uniósł płytę i znowu znalazł się w kościele. Tam było stosunkowo jasno. Tą samą drogą, co i poprzednio, wydostał się z kościoła.
Kapitan żandarmeryi czekał na niego; po chwili wyszli razem i powrócili do Bourgu.
Przy ulicy de Greffe kapitan pożegnał się z Rolandem i poszedł do pułkownika dragonów. Po kilku słowach obaj wyszli.
Gdy weszli na plac, z za węgła wysunął się Roland.
Chwilę stali razem. Roland dawał rozkazy, dwaj pozostali słuchali i aprobowali.
Następnie rozeszli się. Pułkownik powrócił do siebie; Roland i kapitan żandarmeryi poszli na drogę Pont-d’Ain.
Tutaj kapitan skręcił do swych koszar, a Roland poszedł dalej.
W dwadzieścia minut potem był już w zamku; wpuścił go Michał, którego rozbudził, stukając do jego okna. Roland bał się, że obudzi Amelię.
Lecz Amelia nie spała, gdyż czekała na odpowiedź Morgana na jej list, który zaniosła Karolina.
Odpowiedź Morgana była następująca:
„Muszę cię widzieć koniecznie, muszę cię uścisnąć i przytulić do serca. Jakieś przeczucia mnie gnębią, jestem śmiertelnie smutny.
„Wyślij jutro Karolinę, aby się dowiedziała, czy sir John istotnie odjechał. Jeśli tak — daj zwykły sygnał.
„Nie lękaj się. Nie mów mi o śniegu, nie mów, że spostrzegą moje kroki.
„Tym razem nie ja do ciebie, lecz ty przyjdziesz do mnie. Czy rozumiesz? Możesz spacerować po parku; nikt nie będzie szedł za twymi śladami.
„Okryj się najcieplejszym szalem, weź najgrubsze futro. W łódce, przywiązanej pod wierzbami, spędzimy godzinę, ale w rolach zmienionych. Zazwyczaj ja ci wynurzam się ze swemi obawami, a ty mnie dodajesz otuchy; jutro, ubóstwiana Amelio, ty będziesz mi mówiła o swych nadziejach, a ja o swych niepokojach.
„Tylko wyjdź zaraz, jak dam sygnał. Będę czekał w Montagnac. Od Montagnac do Reyssouse’y dla mnie pięć minut drogi.
„Do widzenia, biedna Amelio!
„Byłabyś szczęśliwa, gdybyś mnie nie spotkała.
„Fatalność postawiła mnie na twej drodze, i boję się, czym nie zrobił z ciebie męczennicy.
„Do jutra, nieprawdaż? — jeśli nie zajdą jakie nadludzkie przeszkody“.
Bardzo często spokój i pogoda poprzedzają wielkie burze.
Dzień nastał piękny, pogodny, pomimo mroźnego powietrza; dzień, w którym pomimo białego całunu, okrywającego ziemię, słońce śmieje się do ludzi i zapowiada wiosnę.
Koło południa sir John przyszedł z wizytą pożegnalną. Zdawało mu się, że ma słowo Amelii, i słowo to mu wystarczało. Przyjmując jego oświadczyny, chociaż odkładała małżeństwo na czas nieograniczony, Amelia spełniła szczyt jego marzeń.
To też wracał on do Paryża, aby być przy pani de Montrevel, skoro nie mógł być przy Amelii.
W kwadrans po wyjściu sir Johna z zamku Karolina szła do Bourgu.
Koło czwartej powróciła, oświadczając swej pani, że widziała na własne oczy, jak sir John siadał do karety koło hotelu Francuskiego i odjechał drogą do Mâcon.
Amelia odetchnęła.
Amelia starała się natchnąć Morgana spokojem, którego sama nie zaznała. Od chwili, kiedy Karolina zawiadomiła ją o obecności Rolanda w Bourgu, przeczuła tak samo jak i Morgan, że zbliża się straszliwa chwila.
Wiedziała nadto o napadzie na karetkę pocztową z Chambéry, wiedziała o śmierci pułkownika strzelców; wiedziała, że brat jej zdrów, lecz że gdzieś znikł.
Od brata nie miała żadnego listu.
To zniknięcie i milczenie było gorsze, niż otwarta i jawna walka.
Morgana nie widziała od chwili, kiedy mu obiecała dostarczyć broni, jeśliby miał być skazany na śmierć.
To też wyczekiwała zapowiedzianego spotkania z taką samą niecierpliwością, jak i Morgan.
W porze, w której, jak sądziła, Michał i syn jego powinni byli spać, zapaliła w czterech oknach świece, żeby dać sygnał Morganowi.
Następnie ubrała się ciepło, wyszła do parku i skierowała się ku rzece.
Doszedłszy do rzeki, zaczęła szukać oczyma łódki pod wierzbami.
Tam czekał już Morgan. Dwoma uderzeniami wioseł dobił do brzegu i schwycił Amelię w objęcia.
Dziewczyna dostrzegła w oczach kochanka jakieś radosne błyski.
— Czy masz mi co dobrego do powiedzenia?
— Dlaczego o to pytasz? — rzekł Morgan.
— W oczach twych widzę coś więcej, niż radość, że mnie widzisz.
— Masz słuszność, moja Amelio. Przeczucia omyliły mnie.
— Mów, mów — zawołała Amelia — co się stało?
— Przypominasz sobie, droga Amelio, coś mi podczas ostatniej naszej rozmowy odpowiedziała na moją propozycyę ucieczki?
— Pamiętam. Odpowiedziałam ci, Karolu, że jestem twoją i że przezwyciężę wstręt, jakibym mogła mieć do tego kroku.
— Ja ci już oświadczyłem, że mam zobowiązania, z powodu których uciekać nie mogę; że jest ktoś, od kogo zależymy i komu winniśmy bezwzględne posłuszeństwo; że wreszcie tym człowiekiem jest przyszły król Francyi, Ludwik XVIII.
— Tak, mówiłeś mi to.
— Otóż jesteśmy zwolnieni od przysięgi posłuszeństwa, nietylko przez króla Ludwika XVIII, ale i przez generała Jerzego Cadoudala.
— Ach, mój drogi! więc będziesz nareszcie takim, jak wszyscy, wyższym ponad wszystkich.
— Będę zwyczajnym wygnańcem, Amelio. Nie dla nas będzie amnestya!
— A dlaczego?
— Myśmy nie żołnierze, moje dziecko. Nie jesteśmy nawet buntownikami. Jesteśmy tylko towarzyszami Jehudy.
Amelia jęknęła.
— Jesteśmy bandytami, rozbójnikami — dodał Morgan z naciskiem.
— Milcz! — zawołała Amelia, kładąc rękę na ustach kochanka. — Milcz i nie mówmy o tem. Powiedz lepiej, jak król zwolnił was od obowiązków, jak wasz generał was uwolnił.
— Pierwszy konsul chciał widzieć się z Cadoudalem. Posłał doń twego brata z propozyeyami. Cadoudal nie chciał wchodzić w układy. Lecz otrzymał, jak i my, rozkaz od Ludwika XVIII zaprzestania wa
lki. Rozkaz ten zbiegł się z drugiem poselstwem od pierwszego konsula. Poselstwo to przynosiło list żelazny dla generała Wandejczyków i zaproszenie do Paryża, słowem propozycyę pertraktacyi pomiędzy dwoma potęgami. Cadoudal przyjął zaproszenie i obecnie jest już pewnie w Paryżu. Mamy więc, jeśli nie pokój, to przynajmniej zawieszenie broni. — Co za szczęście, mój Karolu!
— Nie ciesz się zbytnio, skarbie.
— A dlaczego?
— A wiesz, dlaczego nadszedł ten rozkaz zawieszenia walki?
— Nie.
— Pan Fouché jest bardzo chytry. Nie mogąc zwyciężyć, postanowił nas zhańbić. Utworzył samozwańczych towarzyszów Jehudy, których wypuścił na Anjou i Maine. Ci grabią nietylko pieniądze rządowe ale i prywatne; napadają po nocach na zamki i fermy; właścicieli przypiekają na węglach i torturami zmuszają do wydawania ukrytych pieniędzy. Otóż ci bandyci, ci nędznicy nazywają się tak samo, jak my. W ten sposób policya pana Fouehé’go nietylko wyjęła nas z pod prawa, ale jeszcze zhańbiła nas.
— Och!
— To właśnie chciałem ci powiedzieć, Amelio, zanim zaproponuję po raz drugi ucieczkę. W oczach Francyi, w oczach zagranicy, w oczach książąt naszych, którym służyliśmy i dla których narażaliśmy się na śmierć, będziemy w przyszłości, a być może już jesteśmy tylko nędznikami, godnymi szafotu.
— Tak. Ale dla mnie, mój ukochany, jesteś człowiekiem idei i poświęcenia, rojalistą zawziętym, który walczył jeszcze, gdy już wszyscy złożyli broń. Dla mnie jesteś szlachetnym baronem de Sainte-Hermine. Dla mnie, jeśli to wolisz, tyś szlachetny, odważny i niezwyciężony Morgan.
— To tylko pragnąłem usłyszeć. Więc mimo wszystko nie wahasz się być moją żoną?
— Ani chwili. Jestem już żoną twoją wobec Boga. Bóg spełni wszystkie me pragnienia w dniu, w którym pozwoli, abym była nią i wobec ludzi.
Morgan upadł na kolana.
— Więc czy chcesz uciekać? Czy chcesz opuścić Francyę? Amelio, czy chcesz być moją żoną?
Amelia ścisnęła czoło obu rękoma.
Morgan chwycił ją za ręce i patrzał na nią z niepokojem.
— Czy się wahasz? — zapytał głucho.
— O nie! Jestem twoją zawsze i wszędzie. Lecz propozycya twoja była tak niespodziewana.
— Namyśl się, Amelio. Wszak proponuję ci ucieczkę z ojczyzny i od rodziny. Idąc za mną, opuszczasz zamek, w którym się urodziłaś; matkę, która cię wykarmiła; brata, który cię kocha i który być może znienawidzi cię, jeśli się dowie, że jesteś żoną rozbójnika.
Mówiąc to, Morgan wpatrywał się niespokojnie w twarz Amelii.
— Karolu! — odezwała się wreszcie słodkim głosem dziewczyna. — Bez bojaźni, bez wahania i bez żalu mówię ci: Jestem twoja! Kiedy odjeżdżamy?
— Jeśli mamy odjechać, to zaraz. Jutro musimy być po drugiej stronie granicy.
— Jak uciekniemy? Mam w Montagnac dwa konie osiodłane. Mam dwa tysiące franków w przekazach na Londyn lub Wiedeń. Dokąd chcesz jechać?
— Będę tam, gdzie i ty będziesz, a gdzie — to mi jest obojętne.
— No, to chodź!
— Za pięć minut. Czy nie za długo, Karolu?
— Dokąd idziesz?
— Chcę pożegnać wiele rzeczy. Chcę wziąć listy ukochane, kilka drogich pamiątek. Tylko je wezmę i będę z powrotem.
— Amelio!.
— Co?
— Nie chciałbym cię opuszczać. Zdaje mi się, że utracę cię na zawsze, jeśli się rozstanę z tobą choć na chwilę. Amelio, pójdę z tobą.
— Chodź! niechaj nas teraz widzą razem. Jutro będziemy daleko. Chodź!
Młodzieniec wyskoczył z łodzi i oboje skierowali się do domu.
Na ganku Karol zatrzymał się.
— Idź — rzekł do niej — sama. Czekam tutaj. Idź i wracaj zaraz.
Amelia odpowiedziała mu na to pocałunkiem, poczem szybko wbiegła po schodach do swego pokoju.
Zabrawszy kilka najdroższych dla niej rzeczy, uklękła przed wizerunkiem Chrystusa i wtem zdało się jej, że woła ją Karol.
Natężyła słuch i usłyszała po raz drugi wymówione swe imię.
Zadrżała, lecz opanowawszy się, zbiegła szybko ze schodów.
Karol stał wciąż na ganku; lecz, pochylony, wsłuchiwał się w odległy hałas.
— Co to takiego? — zapytała Amelia, chwytając go za rękę.
— Słuchaj, słuchaj!
Amelia wytężyła słuch. Zdawało się jej, że słyszy odległe jakieś strzały od strony Ceyzeriat.
— Ach! — zawołał Morgan. — Miałem racyę, żeby nie wierzyć swemu szczęściu aż do ostatniej chwili! Moi przyjaciele biją się! Żegnaj! Żegnaj!
— Jakto! Żegnaj? — krzyknęła Amelia, blednąc — opuszczasz mnie?
Strzelanina była coraz wyraźniejsza.
— Czyż nie słyszysz? Oni się biją, a ja nie jestem z nimi!
Amelia, jako córka i siostra żołnierza, zrozumiała wszystko i nie opierała się dłużej.
rzekła, opuszczając ręce — miałeś słuszność, jesteśmy zgubieni!
Młody człowiek uścisnął dziewczynę i pomknął | w kierunku strzałów.
— Jestem, jestem, przyjaciele! — wołał.
I znikł, jak cień wśród starych drzew parku.
Amelia upadla na kolana, ręce wyciągnęła za Morganem, ale nie mogła go zawołać. Morgan tymczasem, biegł dalej.
Łatwo się domyślić, co zaszło przez ten czas.
Roland zapoznał kapitana żandarnieryi z przejściem podziemnem od kościoła w Brou do groty w Ceyzeriat.
O godzinie dziewiątej wieczorem kapitan z osiemnastoma ludźmi miał zejść do grobów książąt Sabaudzkich i bagnetami zagrodzić drogę z kamieniołomów.
Roland, na czele dwudziestu dragonów, miał otoczyć lasek i posuwać się tak, aby oba skrzydła obławy zeszły się koło groty w Ceyzeriat.
Wiemy z rozmowy Morgana z Amelią, co zamierzali robić towarzysze Jehudy.
Wiadomość o uwolnieniu ich od służby przyszła jednocześnie z Mitawy i z Bretanii. Każdy z nich uczuł się wolnym, gdyż rozumieli, iż walka jest bezcelowa.
To też zebrali się wszyscy w grocie Ceyzeriat, jak na święto. O północy mieli się rozejść i każdy na swoją rękę miał uciekać zagranicę. I sprawili sobie ucztę po>żegnalną, bo nie wiedzieli, gdzie i czy wogóle spotkają się, skoro raz przekroczą granicę Francyi.
Wtem odgłos strzału doszedł do ich uszu.
Każdy zerwał się, jakby wstrząśnięty iskrą elektryczną.
Rozległ się drugi strzał.
Potem z głębi korytarzy rozległ się głos:
— Do broni!...
Na krzyk ten, wszyscy chwycili za broń.
Wśród głębokiej ciszy słychać było szybko zbliżające się kroki; wkrótce potem w świetle pochodni zjawił się jakiś człowiek.
— Do broni! — zawołał. — Atakują nas!
Broń jego jeszcze dymiła. On to, stojąc na straży, dał owe dwa strzały na znak ostrzeżenia.
— Gdzie Morgan? — odezwało się dwadzieścia głosów.
— Nieobecny! — odparł Montbar. — Więc ja dowodzę! Zgasić ognie i cofać się do kościoła. Bitwa teraz jest bezcelowa. Niema po co przelewać krew.
Usłuchano szybko rozkazu. Montbar, który znał labirynty podziemia, poprowadził ich w głąb kamieniołomu.
Wtem zdało mu się, że słyszy o pięćdziesiąt kroków cichą komendę a następnie szczęk nabijanej broni.
Wyciągnął rękę i szeptem zakomenderował: „Stój!“
W tej-że chwili wyraźnie usłyszeli komendę: „Pal“. Zaledwie padła komenda, w podziemiu błysnął ogień i rozległ się huk wystrzałów.
— „Ognia!“ — zakomenderował Montbar.
Siedem czy osiem strzelb odezwało się.
I znowu na chwilę błysk oświetlił ciemności.
Dwu towarzyszy Jehudy leżało na ziemi: jeden zabity, drugi śmiertelnie raniony.
— Odwrót odcięty — rzekł Montbar. — Próbujmy od strony lasku.
Oddziałek wykonał obrót ze sprawnością wojskową.
W tej-że chwili żandarmi dali ognia po raz drugi.
Nikt nie odpowiedział: ci, którzy strzelali, nabijali broń; inni zachowywali ładunki na prawdziwą walkę, która miała się rozegrać u wejścia do groty.
Jeden czy dwa jęknięcia wskazywały, że ostatnia, salwa żandarmów nie obeszła się bez ofiar.
Po pięciu minutach Montbar stanął.
Doszli mniej więcej do tego miejsca, skąd wyszli.
— Czy wszystkie strzelby nabite? — zapytał Montbar.
— Wszystkie — odpowiedziano mu.
— Pamiętacie, co macie mówić, jeśli wpadniemy w ręce sprawiedliwości? — Należymy do bandy p. de Teyssonet. Przybyliśmy tu werbować ludzi dla sprawy monarchii; nic nie wiemy o napadach na karetki i dyliżanse pocztowe.
— Pamiętamy.
— W obu wypadkach czeka nas śmierć; ale w pierwszym wypadku czeka nas śmierć żołnierza, w drugim — złodziei; rozstrzelanie albo gilotyna.
— A co to rozstrzelanie — odezwał się głos kpiący — wiemy o tem dobrze. Niech żyje strzelanina!
— Naprzód, przyjaciele! — zawołał Montbar — i sprzedajmy drogo nasze życie.
— Naprzód! — powtórzyli towarzysze.
I mały oddziałek, prowadzony przez Montbara, ruszył naprzód.
W miarę, jak się posuwali, Montbara niepokoił coraz bardziej snujący się dym.
Jednocześnie na ścianach i słupach podziemia odbijały się jakieś blaski.
— Zdaje mi się, że te łajdaki chcą nas wykurzyć — zauważył Montbar.
— Obawiam się tego — odpowiedział Adler.
— Czyż mają do czynienia z lisami?
— Och, zobaczą po naszych pazurach, że jesteśmy lwami.
Dym był coraz gęściejszy, blask coraz żywszy.
Doszli do ostatniego zakrętu.
Stos drzewa zapalony był o 50 kroków od wejścia do jaskini, ażeby oświetlić wnętrze jej.
Przy świetle płomienia widać było u wejścia, jak błyszczała broń dragonów.
Na dziesięć kroków przed nimi stał oficer, oparty o karabin, jakgdyby umyślnie wystawiał się na strzały.
Był to Roland.
Łatwo było go poznać, gdyż nieokryta kapeluszem głowa oświetlona była dokładnie płomieniem.
To jednak, co miało go zgubić, zbawiło go.
Montbar poznał go i cofnął się.
— Roland de Montrevel! — wyszeptał. — Pamiętajcie o prośbie Morgana.
— Dobrze — odparli towarzysze głucho.
— A teraz umrzyjmy — krzyknął Montbar — ale zabijajmy!
I pierwszy wbiegł w krąg światła i dał dwa strzały do dragonów, którzy odpowiedzieli mu salwą.
Trudnoby opisać, co potem działo się w grocie: wypełnił ją dym, wśród którego błyskały tylko strzały, i oba oddziały, zwarły się. Przyszła kolej na pistolety i sztylety. Na hałas bitwy nadbiegli żandarmi, lecz strzelać nie mogli, tak bowiem pomieszani byli przyjaciele i nieprzyjaciele.
Zdawało się, że demony wzięły udział w tej walce. Widać było stłoczone grupy, walczące w tej atmosferze dymu i ognia, słychać było wrzaski wściekłości i okrzyki umierających.
Zostający przy życiu szukali nowych wrogów i znowu rozpoczynali walkę.
Rzeź ta trwała piętnaście, być może dwadzieścia minut.
Po upływie tych dwudziestu minut grota usłana była dwudziestoma trupami.
Padło trzynastu żandarmów i dragonów i dziewięciu towarzyszów Jehudy.
Pięciu z nich, pokrytych ranami i zmożonych przeważającą liczbą nieprzyjaciół, dostało się do niewoli.
Otoczyli ich dragoni i żandarmi.
Kapitan żandarmów miał strzaskane prawe ramię, pułkownikowi dragonów kula przeszyła biodro.
Tylko Roland, oblany krwią, ale nie swoją, nie odniósł najmniejszego szwanku.
Dwu jeńców było tak ciężko rannych, że trzeba ich było wziąć na nogi.
W chwili, gdy wychodzili z lasu na gościniec, rozległ się tentent konia, który zbliżał się szybko.
— Idźcie dalej — rzekł Roland — ja wrócę się, aby zobaczyć, co to takiego.
Dopędził ich co koń wyskoczy jakiś jeździec.
— Kto idzie? — zawołał Roland, gdy jeździec był od niego tylko o dwadzieścia kroków, i przygotował się do strzału.
— Jeszcze jeden jeniec, panie de Montrevel — odpowiedział jeździec. — Nie mogłem być w bitwie, chcę przynajmniej być z nimi na szafocie. Odzie moi towarzysze?
— Tam, panie — odparł Roland, poznając młodego człowieka po głosie, który już słyszał po raz trzeci.
I wskazał ręką grupę, otoczoną siłą zbrojną.
— Szczęśliwy jestem, że widzę, iż nic się panu, panie de Montrevel, nie stało — rzekł młodzieniec. — Jestem bardzo szczęśliwy, zapewniam pana.
I, dawszy ostrogę, w kilku skokach znalazł się przy żandarmach i dragonach.
— Przepraszani panów — odezwał się, zsiadając z konia — proszę o miejsce dla mnie wśród mych towarzyszów, wicehrabiego de Jayat, hrabiego de Valensolle i markiza de Ribier.
Trzej więźniowie wydali okrzyk podziwu i wyciągnęli ręce do przyjaciela.
Dwaj ranni unieśli się na nogach i wyszeptali:
— Pięknie, Sainte-Hermine... pięknie!
— Zdaje mi się — wykrzyknął Roland — że ci bandyci do końca zachowywać się będą wspaniale!
Nazajutrz po opisanych wypadkach dwu ludzi chodziło po wielkiej sali w pałacu Tuileries, którego okna wychodziły na ogród.
Rozmawiali z ożywieniem. Byli to: pierwszy konsul Bonaparte i Jerzy Cadoudal.
Cadoudal ze względu na nieszczęścia, jakie mogłyby spaść na Bretanię w razie dalszego oporu, podpisał pokój, z Brune’m.
Po podpisaniu tego pokoju właśnie zwolnił z przysięgi towarzyszów Jehudy.
Ale na nieszczęście rozkaz jego przyszedł o jeden dzień za późno.
Układając się z Brune’m, Cadoudal wymówił sobie tylko natychmiastowy wyjazd do Anglii.
Ale, na nalegania Brune’a, Cadoudal przystał na rozmowę z pierwszym konsulem i pojechał do Paryża.
Gdy wprowadzono Cadoudala do gabinetu pierwszego konsula, ten zawołał żywo:
— Ach! nareszcie widzę pana. Rad jestem pana widzieć. Jeden z pańskich nieprzyjaciół, mój adjutant Roland de Montrevel, opowiadał mi dużo dobrego o panu.
— Nie dziwię się — odparł Cadoudal — przez ten krótki jego pobyt dostrzegłem w nim dużo rycerskości.
— Posłuchaj, generale — rzekł Bonaparte, patrząc jak jastrząb na generała rojalistów — szukam człowieka energicznego dla pewnej sprawy. Czy chcesz być ze mną? Ofiarowałem ci stopień pułkownika. Lecz to za mało: ofiarowuję ci stopień generała dywizyi.
— Dziękuję z głębi serca, obywatelu pierwszy konsulu — odparł Cadoudal. — Ale gardziłbyś mną, gdybym przyjął.
— Dlaczego? — zapytał żywo Bonaparte.
— Gdyż przysięgałem domowi Burbonów; zostanę mu wierny pomimo wszystko.
— Czy niema sposobu, abym mógł zjednać pana sobie?
— Generale — odparł Cadoudal — czy mogę powtórzyć, co mi mówiono?
— Dlaczegóż nie?
— Bo to dotyczy najgłębszych tajników polityki.
— Pewnie jakaś bajka — rzekł pierwszy konsul z uśmiechem niespokojnym.
— Mówią, że w Aleksandryi stanął układ pomiędzy panem a komodorem Sidney-Smithem, mocą którego miał panu pozostawić wolny powrót do Francyi z warunkiem, który pan przyjął, przywrócenia tronu naszych dawnych królów.
Bonaparte wybuchnął śmiechem.
— Jacyście wy dziwni, wy, plebejusze — odezwał się — z waszem przywiązaniem do waszych dawnych królów! Przypuśćmy, że przywrócę ten tron — o czem zresztą wcale nie myślę, oświadczam to — cóż wam z tego przyjdzie, wam, którzyście przelewali krew za ten tron? Nawet nie uzyskasz, generale, potwierdzenia stopnia, który sobie zdobyłeś! A czyś widział w armii królewskiej pułkownika nie-szlachcica? Czy słyszałeś, żeby się przy tych ludziach ktośkolwiek wybił przez własne zasługi? Tymczasem przy mnie, Jerzy, możesz dojść do wszystkiego, gdyż im wyżej ja pójdę, tem wyżej wyniosę z sobą tych, którzy są przy mnie. Nie liczcie na to, że odegram rolę Monka. Monk żył w wieku przesądów, któreśmy obalili i zwalczyli w r. 1789. Monk chciałby być królem, ale nie mógł. Został tylko dyktatorem. Na to trzeba było być Cromwellem. Ryszard temu nie podołał. Był on prawdziwym synem wielkiego człowieka, a więc głupcem. Gdybym chciał zostać królem, nicby mi nie przeszkodziło, jeśli jeszcze kiedykolwiek zechcę — nic mi nie przeszkodzi. Czy możesz mi co na to odpowiedzieć? Odpowiadaj.
— Mówisz, obywatelu pierwszy konsulu, że położenie rzeczy we Francyi w r. 1800 nie jest takie same, jakie było w Anglii w r. 1660. Ja nie widzę żadnej różnicy. Karol I był ścięty w r. 1649, Ludwik XVI — w r. 1793. Jedenaście lat upłynęło w Anglii od śmierci ojca do powrotu syna na tron; już siedem lat minęło we Francyi od śmierci Ludwika XVI... Może powiesz, generale, że rewolucya angielska miała charakter rewolucyi religijnej, gdy rewolucya francuska jest polityczna; odpowiem na to, że również łatwo dać kartę swobód, jak i odwołać.
Bonaparte uśmiechnął się.
— Nie — odparł — tego nie powiem. Powiem tylko to: Cromwell miał 50 lat, gdy ścięto Karola I-ego; ja miałem 24 lata, gdy ścięto Ludwika XVI. Cromwell umarł w r. 1658, t. j. w 59 roku życia. W ciągu dziesięciu lat władzy mógł był próbować wiele, a zrobić mało. Zresztą on zamierzał dokonać reformy całkowitej, reformy politycznej przez ustanowienie rządu republikańskiego na miejscu monarchii. Dajcie mi tylko tyle lat życia, ile przeżył Cromwell, 59 lat. Mam przed sobą w takim razie dwa razy tyle czasu, co Cromwell. Zważ tylko, że nic nie zmieniam, lecz rozwijam dalej; nic nie obalam, lecz buduję. Przypuśćmy, że w 30-ym roku życia Cezar nie byłby pierwszym rozpustnikiem w Rzymie, lecz pierwszym obywatelem; przypuśćmy, że już odbył kampanię w Galii i w Egipcie i że kampanię w Hiszpanii zakończył pomyślnie; przypuśćmy, że miał 30 lat, a nie 50: czy, sądzisz, że nie mógłby być i Cezarem i Augustem?
— Tak, gdyby nie spotkał na swej drodze Brutusa, Kasyusza i Kaski.
— Więc moi wrogowie liczą na morderstwo! No, to rzecz łatwa, choćby dla pana pierwszego. Bo i cóż panu przeszkadza, skoro podzielasz przekonania Brutusa, zadać mi cios, jak on zadał Cezarowi? Jestem sam. Drzwi zamknięte. Możesz dopaść mnie, zanim dopadną ciebie.
Cadoudal cofnął się.
— Nie — rzekł. — Nie liczymy wcale na morderstwo. Sądzę, że tylko jakaś wielka ostateczność skłoniłaby nas do skrytobójstwa. Ale losy wojny są zmienne. Pierwsza nieudana — a tracisz generale swój urok; porażka wprowadzić może wrogów w samo serce Francyi: z granicy Prowancyi widać ognie obozu autryackiego; kula armatnia może ci urwać głowę, jak marszałkowi de Berwick. A wtedy cóż się stanie z Francyą? Nie masz dzieci, ąa bracia twoi...
— Pod tym względem masz racyę; ale ja wierzę w Opatrzność. Wierzę, że nic nie robi ona na ślepo. Skoro pozwoliła, aby w dniu 15 sierpnia r. 1769, t. j. w rok co do dnia po wydaniu edyktu, przyłączającego Korsykę do Francyi, narodził się w Ajaccio chłopiec, który dokonał 13 vendémiaire’a i 18 brumaire’a, to miała ona wielkie plany dla tego chłopca. Tym chłopcem jestem ja. Jeśli mam przed, sobą jaką misyę — nie obawiam się niczego; ona jest mą tarczą. Jeśli tej misyi nie mam, jeśli się mylę — jeśli zamiast żyć 25 lub 35 lat, dostanę pchnięcie sztyletem, lub jeśli kula urwie mi głowę — no, to widać Opatrzność miała powody do tego i ona wskaże Francyi drogę... Mówiliśmy przed chwilą o Cezarze. Kiedy cały Rzym szedł za jego zwłokami, spalono domy jego zabójców. Gdy wieczne miasto rozglądało się na cztery strony świata, wypatrując, skąd przyjść może geniusz, któryby kres położył wojnom domowym, gdy drżało na widok pijaka Antoniusza, lub hipokryty Lepida, nie myślało ono wcale o wychowanku Appoloniusza, o siostrzeńcu Cezara, o młodym Oktawianie. Bo i któż myślał o tym synu bankiera z Velletri? Kto go odgadł, gdy przyszedł, mrugając oczyma, aby dokonać przeglądu starych band Cezara? Nawet przenikliwy Cicero mówił: Ornandumettollendum. No i co? Dzieciak ten podszedł senat i panował prawie tak długo, jak Ludwik XIV1 Jerzy, Jerzy! nie walcz przeciw Opatrzności, gdyż ona cię zmiażdży.
— To zginę, ale idąc drogą mych ojców i zachowując ich religię — odparł Cadoudal. — Mam nadzieję, że Bóg wybaczy mi błąd, który będzie błędem gorącego chrześcijanina i dobrego syna.
Bonaparte położył rękę na ramieniu młodego naczelnika.
— Niech i tak będzie — rzekł — ale przynajmniej pozostań neutralny. Pozwól, niech się spełni to, co się spełnia; patrz, jak będą padały trony i korony. Zazwyczaj płacą widzowie, ale ja ci zapłacę za to, że będziesz patrzał na to, co się dziać będzie.
— A ileż mi dasz, obywatelu pierwszy konsulu? — zapytał ze śmiechem Cadoudal.
— Sto tysięcy franków rocznie.
— Jeśli dajesz sto tysięcy dowódcy buntowników, to ileż dasz królowi, za którego on walczył?
— Nic. — Wynagradzam w tobie odwagę, a nie zasady, dla których działasz. Chcę pokazać ci, że dla mnie ludzie istnieją tylko przez swe czyny. Przyjmij to, Jerzy, proszę cię.
— A jeśli odmówię?
— Będziesz w błędzie.
— Czy będę mógł pójść, dokąd zechcę?
Bonaparte podszedł ku drzwiom i otworzył je.
— Adjutant dyżurny! — zawołał.
Spodziewał się, że wejdzie Rapp. Zobaczył Rolanda.
— Ach, to ty?
A zwracając się do Cadoudala, rzekł:
— Nie potrzebuję ci, pułkowniku, przedstawiać mego adjutanta Rolanda de Montrevel: to twój znajomy. — Rolandzie, powiedz pułkownikowi, że jest tak samo wolny w Paryżu, jak w swym obozie pod Muzillac, i że jeśli chce paszportu dokądkolwiek, to Fouché ma rozkazane wydać mu go.
— Twe słowo, obywatelu pierwszy konsulu, wystarcza mi — odparł Cadoudal. — Dziś wieczorem odjeżdżam.
— Czy mogę zapytać, dokąd?
— Do Londynu, generale.
— Tem lepiej.
— Dlaczego tem lepiej?
— Bo tam zobaczysz z blizka ludzi, za których walczyłeś.
— Więc co?
— I zobaczywszy, co to za ludzie...
— No i cóż?
— Porównasz ich z tymi, przeciw którym walczyłeś... lecz skoro raz opuścisz Francyę, pułkowniku...
Bonaparte zatrzymał się.
— Słucham — rzekł Cadoudal.
— To nie wracaj bez zawiadomienia mnie o tem; inaczej nie dziw się, jeśli będziesz traktowany jako nieprzyjaciel.
— Będzie to dla mnie zaszczytem, generale, gdyż dowiedziesz tem traktowaniem mnie, że jestem człowiek, którego trzeba się bać.
I z temi słowy Jerzy skłonił się i wyszedł.
— Miałem chyba racyę? — zapytał Roland. — Taki jest, jakim go przedstawiłem.
— Tak — odparł Bonaparte zamyślony. — Tylko źle bierze rzeczy; ale zasady jego płyną z uczuć szlachetnych, które muszą mu dawać wielki wpływ wśród swoich.
A potem dodał po cichu:
— Jednak trzeba z nim raz skończyć.
Potem, zwracając się do Rolanda, zapytał:
— A cóż ty?
— Ja? skończyłem.
— Tak! Więc towarzysze Jehudy...?
— Już nie istnieją, generale. Trzy czwarte zginęło, reszto w niewoli.
— A ty zdrów i cały?
— Nie mów mi tego, generale. Zaczynam wierzyć, że nieświadomie zawarłem pakt z dyabłem.
Wieczorem tegoż dnia Cadoudal odjechał do Anglii.
Dowiedziawszy się, że dowódca Bretończyków przybył szczęśliwie do Londynu, Ludwik XVIII napisał doń:
„Dowiedziałem się z najwyższem zadowoleniem, generale, żeś nareszcie wyrwał się z rąk tyrana, który do tego stopnia nie poznał się na tobie, że, ci zaproponował służbę u siebie. Bolałem nad nieszczęśliwemi okolicznościami, dla których musiałeś z nim pertraktować. Lecz ani na chwilę nie miałem wątpliwości: znam za dobrze serce mych wiernych Bretończyków, a twoje w szczególności. Dziś jesteś wolny, jesteś przy boku mego brata. Cała nadzieja we mnie odżywa. Nie mam nic więcej do powiedzenia takiemu, jak ty, Francuzowi.
Pierwszy konsul osiągnął to, czego pragnął: towarzysze Jehudy zostali zniesieni, Wandeja uspokojona.
Proponując Anglii pokój, chciał jednak wojny. Rozumiał dobrze, że, zrodzony z wojny, mógł rość tylko przez wojnę.
Ale jak tę wojnę wypowiedzieć?
Jeden z artykułów konstytucyi z roku VIII nie pozwalał, aby pierwszy konsul osobiście dowodził armią i opuszczał Francyę.
Każda konstytucya zawiera jeden artykuł bezsensowny.
Ale pierwszy konsul znalazł i na to sposób.
Założył obóz w Dijon. Armia, mająca stać w tym obozie, miała otrzymać nazwę armii rezerwowej. Dowódcą jej został generał Berthier.
Bonaparte chciał podbić Włochy przez jedną bitwę, przez jedną wielką wygraną.
Ale jak armia ta miała wyjść do Włoch?
Bonaparte powziął myśl zaskoczenia Austryaków i runąć w dolinę Piemontu, zanimby nieprzyjaciel dowiedział się, iż przeszedł Alpy.
Postanowił tedy przejść przez górę św. Bernarda.
W tym to celu wysłał był 50.000 franków zakonnikom tego klasztoru, aby mogli zebrać zapasy potrzebne dla 50-tysięcznej armii na postój jednodniowy.
W rezultacie pod koniec kwietnia całą artyleryę wysłał na Lozannę, Villeneuve, Martigny i Saint-Pierre.
Lannes wyruszył naprzód z całą dywizyą i przeszedł przez górę św. Bernarda, ale bez artyleryi i bagażów, i zajął Châtillon.
Austryacy zostawili w Piemoncie tylko straże przy magazynach i małe oddziałki obserwacyjne. Pozostawało tylko przezwyciężyć trudności przyrody. I rozpoczęto operacye.
Działa przeciągano w wydrążonych pniach drzew.
Pierwszy konsul u podnóża góry dawał znak odjazdu dla każdego działa.
Tak wojsko doszło do lodowców; tam ludzie dostali nowe buty. Przegryźli sucharami, łyknęli wody z manierek i ruszyli dalej.
Nareszcie dotarli do wiecznych śniegów.
Tam praca była łatwiejsza. Drzewo ślizgało się po śniegu i można było iść prędzej.
Tak dotarli do góry, na której stał klasztor.
Po odpoczynku jednodniowym ruszyli dalej; zejście zdawało się łatwiejszem. To też oficerowie oświadczyli, że teraz na nich kolej ciągnięcia armat. Ale tym razem działa zsuwały się niekiedy prędzej, niż chciano.
Generał Lannes szedł wciąż w awangardzie; doszedł do Aoste i tam otrzymał rozkaz pójścia na Ivrée u wejścia do doliny Piemontu.
Lecz tam natknął się na nieprzewidzianą przeszkodę — na fort w Bard.
Wioska Bard leży o 8 mil od Aoste. Idąc drogą do Ivrèe, dochodzi się do wzgórka, który szczelnie zamyka dolinę. Pomiędzy tem wzgórkiem a masą gór na prawo, płynie Doire.
Rzeka ta, a raczej potok, zajmuje całą szerokość.
Przez góry po lewej stronie przechodzi droga. W tem to miejscu stoi fort w Bard.
Bonaparte wycelował dwa działa na tej drodze i rozpoczął ogień do fortecy, ale bez skutku. Pocisk z fortu rozbił jedno z dział.
Pierwszy konsul nakazał atak, który trzeba było wykonać z pośpiechem i w cichości. Lecz pułkownik Dufour, dowodzący jedną z kolumn, kazał bić w bębny do ataku i śmiało ruszył naprzód. Oczywiście został odrzucony i przeszyty sam na wylot kulą.
Wówczas wybrano najlepszych strzelców. Ci wczołgali się pomiędzy skałami na platformę, panującą nad fortem. Z trudem wciągnięto dwie armaty na drugą nieco wyższą platformę i z dwu stron ostrzeliwano fort.
Generał Marmont poddał projekt tak zuchwały, że nawet nieprzyjaciel nie mógł przypuścić tego zamiaru ze strony oblegających.
Chodziło poprostu o przejście artyleryi w nocy wielką drogą tuż koło fortu.
Rozrzucono na drodze wełnę, wszystkie materace, jakie znaleziono we wsi; następnie obwiązano koła armat, łańcuchy i wszystko, co mogło brzęczeć, skręconemi z siana powrósłami. Potem odczepiono przodki od tylnych kół, wyprzężono konie i każdą część ciągnęło po 50 ludzi.
Generał Marmont, projektodawca, sam poprowadził pierwsze działo.
Na szczęście, dzięki burzy, noc była ciemna.
Pierwsze sześć dział minęło fort szczęśliwie.
Gdy przeciągano drugą partyę dział, nieprzyjaciel spostrzegł się i otworzył straszny ogień, ale strzały, dawane z takiej wysokości i prawie pionowo, robiły więcej huku, niż szkody.
Stracono pięciu do sześciu ludzi na każde działo, ale artylerya przeszła. Losy kampanii były zdecydowane.
Francuzi znaleźli się we wspaniałej dolinie Piemontu.
Nad Tessinem spotkano 12-tysięczny korpus z armii nadreńskiej, przyprowadzony przez Moreau. Wsparty przez ten korpus, pierwszy konsul wkroczył bez strzału do Medyolanu.
Wyruszywszy w dniu 6 maja z Paryża, pod pretekstem wyjazdu na 15 dni do Dijon dla przeglądu armii rezerwowej, pierwszy konsul 26 tegoż miesiąca obozował pomiędzy Turynem a Casal. Tegoż dnia po silnej ulewie nastał pogodny wieczór.
Pierwszy konsul dał znak Rolandowi, aby szedł za nim. Wyszli obaj z małej mieściny Chivasso i szli nad brzegiem rzeki. O sto kroków od ostatniego domu usiedli na złamanem przez burzę drzewie.
Jakiś czas panowało milczenie; pierwszy przerwał je Bonaparte.
— Czy przypominasz sobie, Rolandzie — rzekł — jedną naszą rozmowę w Luksemburgu?
— Generale — odparł Roland ze śmiechem — dużo rozmów prowadziliśmy w Luksemburgu; w jednej z nich! zapowiedziałeś, że pójdziem do Włoch na wiosnę, i że pobijemy generała Mélas’a w Torre di Garofolo, albo w San-Giuliano. Czy tak ma być?
— Tak; ale nie o tej rozmowie chciałem mówić.
— Przypomnij mi, generale.
— Mówiliśmy o małżeństwie.
— Ach, tak. O małżeństwie mej siostry.
— Nie twej siostry, ale o twojem.
— Masz tobie! — rzekł Roland z gorzkim uśmiechem. — Myślałem, że tej kwestyi nie będziem już poruszali.
I chciał wstać, ale Bonaparte przytrzymał go za rękę.
— Gdym ci o tem wspomniał, czyś wiedział, kogo ci przeznaczałem?
— Nie, generale.
— Przeznaczałem ci moją siostrę Karolinę.
— Twą siostrę, generale?
— Tak; czy cię to dziwi?
— Nie przypuszczałem nigdy, abyś myślał okazać mi taki zaszczyt.
— Jesteś niewdzięczny, Rolandzie; wiesz, że cię lubię.
— Och, generale! — zawołał Roland.
— Otóż chciałem cię mieć za szwagra.
— Siostra twoja, generale, i Murat kochają się — rzekł Roland. — Może dobrze się stało, że ten projekt nie doszedł do skutku. Zresztą, nie ożenię się nigdy.
Bonaparte uśmiechnął się.
— Powiedz lepiej, że zostaniesz trapistą.
— Doprawdy, generale, tylko przywróć klasztory i nie dawaj mi okazyi do znalezienia śmierci, a przekonasz się, iż odgadłeś, na czem skończę.
— Co, pewnie jakieś rozczarowanie w miłości, jakaś niewierność kobiety?
— Czyż sądzisz, generale — rzekł Roland — żem zakochany? Tego tylko brakowało, abym należycie był przez ciebie oceniony.
— Nie możesz się skarżyć na stanowisko, jakie zajmujesz wobec mnie, ty, któremu chciałem dać swą siostrę.
— Tak, ale na nieszczęście rzecz jest niemożliwa. Trzy siostry wydałeś już, generale, zamąż. Najmłodsza wyszła za generała Leclerca, druga — za księcia Bacciocchiego, a najstarsza za Murata.
— Słowem, jesteś kontent... uwolniłeś się od związków pokrewieństwa ze mną.
— Ależ, generale!... — zawołał Roland.
— Nie jesteś, zdaje się, ambitny?
— Generale! Pozwól się kochać za łaskę, którąś mi wyświadczył, i za tę, którą chcesz mi zrobić.
— A gdybym tak chciał przez egoizm przywiązać cię do siebie nietylko węzłami przyjaźni ale i pokrewieństwa? A gdybym ci powiedział, że w mych przyszłych projektach mało liczyć mogę na mych braci, gdy w ciebie nigdy nie zwątpię?
— Pod względem uczuciowym będziesz miał racyę, generale.
— Pod każdym względem! Co mam robić z Leclerc’iem? To człowiek przeciętny. Bacciocchi nie jest Francuzem. Murat — lwie serce, ale głowa waryacka. A jednak muszę ich kiedyś zrobić książętami, gdyż są mężami mych sióstr. A czem-że zrobię wtedy ciebie?
— Marszałkiem Francyi.
— A potem.
— Jakto potem? Uważam, że i to już dużo.
— Ale będziesz dwunastą częścią, zamiast być całością.
— Pozwól mi być, generale, poprostu przyjacielem; pozwól, że ci zawsze będę mówił prawdę, a tem wyróżnisz mnie już z tłumu.
— Dla ciebie, być może, tego dosyć, ale nie dla mnie — odparł Bonaparte.
A gdy Roland milczał:
— Nie mam więcej sióstr — rzekł — to prawda. Ale marzyłem dla ciebie o czemś lepszem niż zaszczyt być moim bratem.
Roland wciąż milczał.
— Jest na świecie, Rolandzie, śliczne dziecko, które kocham, jak swą córkę. Skończyła teraz 17 lat. Ty masz 26 lat, jesteś generałem brygady; przed końcem kampanii będziesz generałem dywizyi. Po skończonej kampanii powrócimy do Paryża i poślubisz...
— Generale — przerwał Roland — zdaje mi się, że Bourrienne nas szuka.
W istocie sekretarz pierwszego konsula był o dwa kroki od nich.
— Czy to ty, Bourrienne? — zapytał Bonaparte z niecierpliwością w głosie.
— Tak, generale.... Kuryer z Francyi.
— Ach!
— List od pani Bonaparte.
— Dobrze — rzekł pierwszy konsul, wstając żywo. — Dawaj.
I wyrwał mu prawie list z rąk.
— A do mnie? — zapytał Roland.
— Nic.
— To dziwne — rzekł młody człowiek w zamyśleniu.
Świecił księżyc tak jasno, że Bonaparte mógł czytać i czytał.
Przy czytaniu pierwszych dwu stron listu miał pogodny wyraz twarzy. Roland z twarzy odczytywał wrażenia jego.
Ale pod koniec Bonaparte sposępniał i rzucił ukradkiem wzrokiem na Rolanda.
— Zdaje mi się — odezwał się Roland — że jest mowa o mnie w liście.
Bonaparte nic nie odpowiedział, a skończywszy czytanie, schował list do bocznej kieszeni. Potem zwrócił się do Bourrienne’a:
— Wracamy. Pewnie wyślę kuryera. Idź, czekaj na mnie i przygotuj pióro.
Bourrienne ukłonił się i powrócił do miasta.
Bonaparte zbliżył się do Rolanda i, kładąc mu ręce na ramionach, rzekł:
— Nie mam szczęścia do małżeństw, które sobie ułożę.
— Jakto? — zapytał Roland.
— Małżeństwo twej siostry nie dochodzi do skutku.
— Czy odmówiła?
— Nie, nie ona.
— Co? nie ona! Czy może lord Tanlay?
— Tak.
— Odmówił po tem, gdy prosił o rękę mej siostry mnie, matkę, ciebie, generale, i wreszcie ją samą?
— Nie unoś się tylko, lecz zrozum, że jest w tem jakaś tajemnica.
— Tajemnicy nie widzę, widzę tylko zniewagę.
— Ach tak! rozumiem teraz, dlaczego ani matka, ani siostra nie chciały o tem pisać do ciebie. Ale Józefina sądziła, że sprawa jest ważna i że musisz o niej wiedzieć. Donosi mi więc o tem, z prośbą o zakomunikowanie tobie, jeśli uznam za właściwe. Widzisz, że się nie wahałem.
— Dziękuję szczerze, generale... Czy lord Tanlay podaje jakie powody swego kroku?
— Podaje powód, który powodem jednak nie jest.
— Jaki?
— To nie może być istotną przyczyną.
— Ale co? Cóż mówi?
— Że twoja siostra jest o wiele mniej zamożna, niż przypuszczał.
Roland wybuchnął śmiechem nerwowym, znamionującym silne wzburzenie.
— O tem przecież — odezwał się — uprzedziłem go z góry.
— O czem?
— Że siostra moja nie ma ani grosza.
— Cóż ci odpowiedział?
— Że ma majątku dość dla dwojga.
— A widzisz, że ten powód nie jest motywem dostatecznym odmowy.
— Czy sądzisz, generale, że twój adjutant może przyjąć obelgę w osobie swej siostry i nie zażądać wytłómaczenia?
— W tego rodzaju sprawach, kochany Rolandzie, osoba, czująca się obrażoną, sama zaważyła na szali.
— Generale, za ile dni nastąpić może bitwa decydująca?
Bonaparte liczył.
— Nie wcześniej, jak za dwa albo trzy tygodnie — odpowiedział.
— Więc proszę cię, generale, o urlop dwutygodniowy.
— Z warunkiem.
— Jakim?
— Że pojedziesz przez Bourg i wybadasz siostrę, aby dowiedzieć się, która właściwie strona zerwała.
— Miałem właśnie ten zamiar.
— No, nie trać ani chwili... Poczekaj. Weźmiesz depesze moje do Paryża?
— Rozumiem: jestem tym kuryerem, o którym wspominałeś, generale, Bourrienne’owi.
— Właśnie.
— No, to chodźmy.
— Poczekaj jeszcze. Młodzi ludzie, których schwytałeś...
— Towarzysze Jehudy?
— Tak... Otóż zdaje się, że wszyscy należą do rodzin szlacheckich. To są raczej fanatycy, niż przestępcy. Zdaje się, że twoja matka, ofiara jakiejś niespodzianki sądowej, świadczyła w ich sprawie i jej zeznania przyczyniły się do skazania ich.
— To możliwe. Przecież oni to napadli na mą matkę; ona dostrzegła twarz ich przywódcy.
— Otóż matka twoja błaga mnie za pośrednictwem Józefiny o ułaskawienie tych narwańców, jak sama ich nazywa. Podali apelacyę. Zdążysz przybyć, zanim odrzucą kasacyę. Jeśli uznasz za stosowne, wspomnisz w mojem imieniu ministrowi sprawiedliwości, aby apelacyi nie odrzucał. Gdy wrócisz, pomyślimy nad tem, co należy zrobić ostatecznie.
— Dziękuję, generale. Czy nie masz innych rozkazów?
— Nie, chyba to, żebyś pomyślał o rozmowie, którąśmy przed chwilą prowadzili.
— O czem?
— O twem małżeństwie.
— Powiem tak, jak sam mówiłeś przed chwilą: pogadamy o tem po moim powrocie.
— Na Boga! — odezwał się Bonaparte. — Zabijesz jeszcze i tego, jak zabiłeś innych. Jestem pewny. Ale przyznam ci się, że żałowałbym go.
— Jeśli masz go tak żałować, generale, to łatwo mogę być zabity zamiast niego.
— Tylko nie rób głupstw — odezwał się żywo pierwszy konsul. — Ciebie będę żałował jeszcze bardziej.
— Doprawdy, generale — odparł Roland ze śmiechem urywanym — trudno cię zadowolić.
Tym razem odszedł do Chivasso, a generał już go nie wstrzymywał.
W pół godziny potem Roland pędził drogą nad Ivrée w karetce pocztowej.
Zobaczmy tymczasem, co się działo we Francyi, i wyjaśnijmy niejasne punkty rozmowy Bonapartego z adjutantem.
Wzięci do niewoli w grocie Ceyzeriat młodzi ludzie tylko jedną noc spędzili w więzieniu w Bourgu; nazajutrz przeniesiono ich do Besançon, gdzie mieli stanąć przed sądem wojennym.
Pozostało podsądnych tylko czterech, gdyż jeden z nich zmarł tego samego dnia, kiedy ich schwytano, drugi zaś na trzeci dzień po przybyciu do Besançon.
Byli to: Morgan, który się oddał dobrowolnie w ręce sprawiedliwości, Montbar, Adler i d’Assas. Ci trzej odnieśli rany, ale nie niebezpieczne.
Te cztery pseudonimy ukrywały następujące nazwiska: barona de Sainte-Hermine, hrabiego de Jayat, wicehrabiego de Valensolle i margrabiego de Ribier.
Podczas śledztwa przedwstępnego upłynął termin prawa, w myśl którego przestępstwa napadów na dyliżanse podlegały kompetencyi sądów wojennych. Wobec tego więźniowie nasi stanąć mieli przed trybunałem cywilnym.
Dla podsądnych była to różnica: sąd wojenny skazałby ich na rozstrzelanie, sąd cywilny — na ścięcie.
Sądzić ich miał sąd w Bourgu.
Pod koniec marca przewieziono ich z Besançon do Bourgu.
Oskarżeni zachowywali się w sposób, który niemało kłopotów sprawiał sędziemu śledczemu.
Oświadczyli oni, że są: jeden markiz de Ribier, drugi — wicehrabia de Valensolle, trzeci — baron de Sainte-Hermine, czwarty — hrabia de Jayat, lecz że nie mają nic wspólnego z Morganem, Montbarem, Adlerem i d’Assasem, którzy napadali na dyliżanse.
Przyznali się, że tworzyli oddziały zbrojne, lecz że te oddziały należały do band p. de Teyssonnet i były w związku z armią w Bretanii; oni mieli działać na Południu i na Wschodzie, gdy armia bretońska, która niedawno podpisała pokój, działała na Zachodzie.
Czekali tylko na złożenie broni przez Cadoudala, aby zrobić to samo. Prawdopodobnie rozkaz Cadoudala miał nadejść lada chwila, kiedy właśnie zostali zaatakowani i wzięci do niewoli.
Trudno było dowieść im nieprawdy tych zeznań, gdyż ludzie, napadający na dyliżanse, byli zawsze zamaskowani, i nikt, oprócz pani de Montrevel i sir Johna, nie widział twarzy naszych awanturników.
Sir John, jak wiemy, widział ich tej nocy, kiedy był przez nich sądzony i zasztyletowany, a pani de Montrevel podczas napadu na dyliżans, gdy w czasie ataku nerwowego zrzuciła maskę Morganowi.
Oboje byli wezwani do sądu i skonfrontowani z podsądnymi, ale oboje oświadczyli, że nikogo nie poznają.
Takie stanowisko ze strony pani de Montrevel było zrozumiałe: pani de Montrerel żywiła podwójną wdzięczność dla człowieka, który uratował jej syna, Edwarda, i który przyszedł jej z pomocą.
Trudniej było zrozumieć milczenie sir Johna; musiał przecież poznać dwu przynajmniej ze swoich zabójców.
Oni go poznali. Lecz śmiało patrzyli mu w oczy. Sir John, pomimo nalegań sędziego, oświadczył:
— Nie mam zaszczytu poznać tych panów.
Amelia, blada, rozgorączkowana, oczekiwała z niepokojem powrotu matki i lorda Tanlay’a od sędziego śledczego.
Pierwszy wrócił lord Tanlay. Amelia, ujrzawszy go, wybiegła na spotkanie, wołając:
— No i cóż?
Sir John, obejrzawszy się dookoła i widząc, że pani de Montrevel jest daleko, odparł:
— Ani ja, ani matka pani, nie poznaliśmy nikogo.
— Jaki pan szlachetny! jaki dobry, milordzie! — zawołała dziewczyna, usiłując ucałować rękę sir Johna.
Lecz ten, wyrwawszy rękę, mówił dalej:
— Zrobiłem tylko to, com pani obiecał. Ale szat Matka nadchodzi.
Amelia cofnęła się o krok.
— Więc pani — rzekła — nie przyczyniła się do skompromitowania tych nieszczęśliwych?
— Czyś chciała, abym wysłała na szafot człowieka, który mi przyszedł z pomocą i który, zamiast zabić Edwarda, ucałował go?
— Ale pani go poznała?
— Doskonale — odrzekła pani de Montrevel — to ten blondyn z czarnemi oczyma i brwiami, który się nazywa Karol de Sainte-Hermine.
Amelia wydała okrzyk stłumiony.
— Więc — odezwała się — już wszystko skończone. Nie będą was więcej wzywali?
— Zdaje się, że nie.
— W każdym razie — odezwał się sir John — sądzę, że pani de Montrevel, tak jak i ja (bom w istocie nie poznał nikogo), pozostanie przy swem zeznaniu.
— Oczywiście — rzekła pani de Montrevel. — Niech mię Bóg broni, abym miała być przyczyną śmierci tego młodzieńca. Dosyć już, że on i jego towarzysze dostali się w ręce Rolanda.
Amelia westchnęła i pewien spokój odbił się na jej twarzy.
Spojrzawszy z wdzięcznością na sir Johna, podbiegła do swego pokoju, gdzie na nią czekała Karolina.
Karolina była dla Amelii prawdziwą przyjaciółką.
Codzień od chwili, gdy podsądni powrócili do więzienia w Bourgu, Karolina spędzała godzinę z ojcem i rozmawiała o więźniach, następnie przynosiła wiadomości o nich Amelii.
W tym to czasie powrócili z Paryża pani de Montrevel i sir John.
Przed wyjazdem swym z Paryża pierwszy konsul dał do zrozumienia pani de Montrevel przez Rolanda i Józefinę, iż pragnie, aby małżeństwo Amelii z sir Johnem zawarte zostało jak najprędzej, podczas jego nieobecności w Paryżu.
Pani de Montrevel pozwoliła na poufną rozmowę córce z sir Johnem właśnie w dniu, w którym byli wezwani do zeznań.
Rozmowa trwała przeszło godzinę, tak że sir John zaraz potem pojechał z panią de Montrevel do sędziego.
Wieczorem tegoż dnia pani de Montrevel miała ze swej strony rozmowę z córką.
Na nalegania matki Amelia tłómaczyła się stanem zdrowia i prosiła o zwłokę, zaznaczając, że liczy na delikatność lorda Tanlay’a.
Nazajutrz pani de Montrevel musiała powracać do Paryża.
Chciała wziąć z sobą Amelię, ale ta prosiła o zostawienie jej na wsi na czas wiosny dla poprawy zdrowia.
Matka, ponieważ chodziło o zdrowie Amelii, zgodziła się.
Odjechał z nią i sir John. Dziwiło ją, że podczas dwu dni podróży sir John nie wspominał nic o swem małżeństwie z Amelią.
Pani Bonaparte, przy pierwszem widzeniu się z przyjaciółką, zapytała:
— Kiedyż wydajemy zamąż Amelię? Wiesz, że tego małżeństwa życzy sobie bardzo pierwszy konsul.
Na to pani de Montrevel odpowiedziała:
— Zależy to tylko od lorda Tanlay’a.
Odpowiedź ta zastanowiła panią Bonaparte. Nie rozumiała zmiany tej w lordzie Tanlay’u.
Tylko czas mógł wyjaśnić tę tajemnicę.
A czas mijał i sprawa więźniów posuwała się naprzód.
Skonfrontowano ich ze wszystkimi podróżnymi, którzy podpisali byli protokóły o napadach; ale żaden z nich nie mógł nikogo poznać.
Zresztą podróżni zeznali, że nie zabrano nikomu ich pieniędzy, ani klejnotów.
Jan Picot zeznał, że oddano mu 200 ludwików, zabranych mu przez pomyłkę.
Śledztwo trwało dwa miesiące, a oskarżeni pozostawali tylko pod zarzutem winy, do której sami się przyznawali — winy należenia do powstania w Bretanii i Wandei i do band p. de Teyssonnet, które grasowały w górach Jury.
Sędziowie odwlekali, jak tylko mogli, rozpoczęcie procesu, spodziewając się, że znajdą jeszcze świadków na niekorzyść podsądnych, ale bezskutecznie.
Nikt bowiem, oprócz skarbu, nie był poszkodowany.
Trzeba więc było rozpocząć sprawę.
Podsądni ze swej strony wyzyskali ten czas.
Sędziowie byli przeświadczeni moralnie, ale tego nie wystarczało.
Na domiar sympatya społeczna była po stronie oskarżonych.
Wreszcie rozprawy zaczęto. Więzienie w Bourgu styka się z sądem. Przeprowadzono więc więźniów korytarzami wewnętrznymi wprost do sali sądowej.
Wejście oskarżonych wywołało wśród zebranej publiczności szmer, który nie miał w sobie nic groźnego: wyczuć w nim można było raczej zaciekawienie a nawet współczucie.
Istotnie sylwetki podsądnych mogły wzbudzać sympatyę.
Zapytani o nazwiska, imiona, wiek i miejsce urodzenia, odpowiedzieli: Karol de Sainte-Hermine, urodzony w Tours, lat 24;
Ludwik-Adrzej de Jayat, urodzony w Bagé-le-Château, lat 29;
Raul Fryderyk de Valensolle, urodzony w Sainte-Colombe, lat 27;
Piotr-Hektor de Ribier, urodzony w Bollène, lat 26.
Zapytani o stan i pochodzenie, odparli, że są szlachcicami i rojalistami.
Wspaniale wyglądała ta grupa czterech młodych ludzi, którzy bronili się od gilotyny, ale nic od rozstrzelania, którzy chcieli umrzeć i oświadczyli, że na śmierć zasłużyli, ale którzy chcieli śmierci żołnierskiej.
To też sędziowie rozumieli, że, o ileby oskarżeni byli o bunt zbrojny, to, wobec podbicia Wandei i uspokojenia się Bretanii, byliby podsądni uwolnieni.
A nie tego przecież chciał pan minister policyi. Nie wystarczał mu nawet wyrok śmierci, wydany przez sąd wojenny. On chciał dla nich śmierci hańbiącej, śmierci dla zbrodniarzy.
Rozprawy trwały już trzy dni, ale nie posunęły się ani na krok w kierunku pożądanym dla ministra.
Karolina była na wszystkich posiedzeniach sądu i przynosiła Amelii słowa nadziei.
Czwartego jednak dnia nie mogła już wytrzymać. Zrobiła sobie kostyum taki sam, jaki miała Karolina. Ta przyprowadziła Amelię do ojca i przedstawiła jako przyjaciółkę, która chce być na sprawie. Poczciwy stróż więzienny nie poznał panny de Montrevel pod gęstym woalem i postawił je obie w korytarzu, którym mieli przechodzić podsądni do sali sądowej.
Usłyszały wkrótce szmer kroków; zabrzęczały szable żandarmów i drzwi się otwarły.
Wyszedł jeden żandarm. Potem drugi.
Saint-Hermine szedł pierwszy. W chwili, gdy przechodził:
— Karolu! — wyszeptała Amelia.
Więzień poznał głos; poczuł, że ktoś mu wsuwa papier do ręki.
Uścisnął dłoń ukochaną, wyszeptał imię Amelii i przeszedł.
Pozostali szli za nim, ale nie zauważyli, czy też udali, że nie widzą, dwu dziewczyn.
Żandarmi nic nie słyszeli i nie widzieli.
Znalazłszy się w jaśniejszem miejscu, Morgan rozwinął kartkę, która brzmiała:
„Bądź spokojny, Karolu. Jestem i będę twą wierną Amelią za życia i po śmierci. Wszystkom wyznała lordowi Tanlay’owi. Jest to człowiek najszlachetniejszy na ziemi. Dał mi słowo, że zerwie małżeństwo i na siebie weźmie odpowiedzialność za to. Kocham cię!“
Odczytawszy kartkę, Morgan pocałował ją i schował na sercu, potem spojrzał w kierunku korytarza.
Obie dziewczyny stały we drzwiach. Sądziły, że dzień ten będzie decydujący, o ile nie staną nowi świadkowie przeciw oskarżonym. Nie mogli być skazani dla braku dowodów.
Najlepsi adwokaci bronili oskarżonych.
Rozprawy miały się już kończyć.
Wtem wszedł woźny, zbliżył się do przewodniczącego i coś mu powiedział po cichu.
Wśród zebranych zapanowało zaniepokojenie.
Każdy oglądał się na sąsiada z niepokojem. Jakieś przeczucia złe zatargały Amelią.
Żandarmi powstali, oskarżeni poszli za nimi i powrócili do celi.
I znowu przeszli koło Amelii.
Młodzi ludzie podali sobie dłonie. Dłoń Amelii była chłodna.
— Cokolwiek się stanie, dziękuję — rzekł, przechodząc, Karol.
Tymczasem przewodniczący wstał i przeszedł do sali narad.
Zastał kobietę zawoalowaną, która przed chwilą wysiadła z powozu i wprowadzona została do sądu, zanim mogła z kimkolwiek zamienić kilka słów.
— Pani — rzekł przewodniczący — przepraszam za ten brutalny nieco postępek, za to, żem na mocy przysługującego mi prawa sprowadził panią z Paryża. Ale tu chodzi o życie ludzkie.
— Niema mię pan za co przepraszać — odparła kobieta. — Oto jestem.
— Pani — zaczął przewodniczący. — Ja i sąd oceniliśmy uczucia wysokiej delikatności pani, które ją skłoniły w czasie konfrontacyi do niepoznania tego, który jej przyszedł z pomocą. Wówczas oskarżeni nie przyznawali się do wspólności z grabieżcami. Od tego czasu przyznali się do wszystkiego. Musimy jednak poznać tego, który okazał pani tyle względów, aby go polecić łasce pierwszego konsula.
— Jakto! — zawołała zawoalowana pani — przyznali się do wszystkiego?
— Tak, pani; ale nie chcą wskazać tego, który pani pomógł. Pewnie nie chcą kosztem wykazania sprzeczności swoich zeznań z zeznaniami pani okupywać łaski.
— Czego pan ode mnie żąda?
— Niech pani wyratuje swego zbawcę.
— Najchętniej. Cóż mam zrobić?
— Odpowiedzieć na pytanie, które pani zadam.
— Jestem gotowa.
— Proszę zaczekać chwilę. Będzie pani wprowadzona za kilka sekund.
Przewodniczący wyszedł. Żandarmi, stojący przy drzwiach, nikogo nie wpuszczali do przybyłej.
Przewodniczący zajął swe miejsce w sali sądowej.
— Panowie, posiedzenie otwarte.
Powstał wielki szmer; woźni wezwali do uciszenia się.
Jeden woźny otworzył drzwi do sali narad; weszła pani zawoalowana.
Wszystkie spojrzenia skierowały się na nią.
Dostrzegła ją pierwsza Amelia.
— Boże! — wyszeptała — obym się myliła!...
— Pani — rzekł przewodniczący — oskarżeni wejdą za chwilę na salę. Wskaż sprawiedliwości tego z nich, który podczas napadu na dyliżans, jadący z Genewy, udzielił pani pomocy.
Dreszcz przeszedł zgromadzonych. Zrozumieli wszyscy, że w tem zapytaniu jest jakiś podstęp.
Dwa głosy chciały zawołać: „Nie mów!“ — ale na znak przewodniczącego woźni krzyknęli groźnie:
— Cicho!
Chłód śmiertelny przejął Amelię, zimny pot wystąpił na czoło.
— Wprowadzić oskarżonych — rzekł przewodniczący — a pani niech się zbliży i podniesie woal.
Wezwana usłuchała.
— Moja matka! — krzyknęła Amelia, ale tak głucho, że nikt tego okrzyku nie słyszał.
— Pani de Montrevel! — rozległ się szmer na sali.
W tej-że chwili weszli żandarmi, a za nimi oskarżeni, ale w innym porządku.
Naprzód szedł Montbar. Pani de Montrevel zaprzeczyła ruchem głowy.
Po nim szedł Adler. Ten sam ruch głowy pani de Montrevel.
Koło Amelii przechodził w tej chwili Morgan.
— Jesteśmy zgubieni! — rzekła Amelia.
Spojrzał na nią zdziwiony; ręka jej ściskała konwlsyjnie jego rękę.
Wszedł.
— To ten pan — rzekła pani de Montrevel, widząc Morgana — albo, jeśli panowie wolicie, to baron Karol de Sainte-Hermine.
Wśród audytoryum rozległ się krzyk boleści.
Montbar wybuchnął śmiechem.
— Oduczysz się, przyjacielu — rzekł — być usłużnym względem mdlejących kobiet.
A zwracając się do pani de Montrevel, rzekł:
— Pani! Dwoma słowami ścięłaś cztery głowy.
I zapanowała straszna cisza, wśród której słychać było jęk jednej istoty.
— Woźny — rzekł przewodniczący — czy uprzedzono publiczność, że wszelkie oznaki sympatyi lub niechęci są wzbronione?
Woźny dopytał się, kto obraził sprawiedliwość tym jękiem.
Była to młoda kobieta w stroju ludowym, którą wynieśli do stancyi stróża więziennego.
Od tej chwili oskarżeni nie próbowali niczemu zaprzeczać.
Cztery głowy miały spaść razem, albo razem uzyskać wolność.
Tegoż dnia o godzinie dziesiątej sąd przysięgłych uznał ich winnymi, a izba wydała wyrok śmierci.
W trzy dni potem, na usilne prośby adwokatów, pozwolono podać prośbę o kasacyę.
Ale podsądni z tego pozwolenia skorzystać nie chcieli.
Wyrok wywarł straszne wrażenie nietylko w sali sądowej, ale w całem mieście.
Pani de Montrevel zrozpaczona swą rolą, w tej sprawie odegraną, wbrew jej woli, w tym dramacie, kończącym się śmiercią, miała tylko jedną drogę do naprawienia wyrządzonej krzywdy: jechać natychmiast do Paryża, rzucić się do nóg pierwszego konsula i prosić go o ułaskawienie czterech skazańców.
Nie żegnając się nawet z Amelią, odjechała natychmiast, wiedziała bowiem, że Bonaparte miał wyjechać w początkach maja, a było to już 6 maja.
Napisała tylko do córki, tłómacząc jej, jak przez ratalne zasugestyonowanie, chcąc uratować czterech oskarżonych, przyczyniła się do skazania ich na śmierć.
Do Paryża przyjechała 8 maja rano.
Bonaparte wyjechał był w dniu 6 maja wieczorem.
Odjeżdżając, powiedział, że udaje się do Dijon, a najdalej do Genewy, ale że nie zabawi dłużej, niż trzy tygodnie.
Kasacya, gdyby nawet miała być odrzucona, przeciągnąć powinna sprawę pięć do sześciu tygodni.
Nadzieja więc nie była stracona.
Ale straconą się okazała, gdy dowiedziano się, że wyjazd do Dijon był tylko pretekstem i że Bonaparte, zamiast do Szwajcaryi, pojechał do Włoch.
Wówczas pani de Montrevel, nie chcąc zwracać się do syna, gdyż znała jego przysięgę po zamachu na lorda Tanlay’a i jego udział w chwytaniu towarzyszy Jehudy, zwróciła się do Józefiny. Ta obiecała napisać do Bonapartego.
I tegoż wieczora spełniła obietnicę.
Ale sprawa nabrała rozgłosu. Sprawiedliwość okazała się sprawniejszą, niż zwykle, i na trzydziesty piąty dzień po ogłoszeniu wyroku kasacya została odrzucona.
Natychmiast wysłano do Bourgu rozkaz, aby wyrok wykonać w ciągu dwudziestu czterech godzin.
Ale władze sądowe nie były powiadomione o tem pierwsze.
Pewnego dnia, gdy skazańcy przechadzali się na podwórzu więziennem, przez mur przeleciał kamień i spadł im pod nogi.
Do kamienia przywiązany był list.
Morgan podniósł kamień, otworzył list i przeczytał.
Potem, zwracając się do towarzyszy, rzekł:
— Panowie! Kasacya odrzucona, jak tego mogliśmy się spodziewać. Prawdopodobnie jutro odbędzie się ceremonia.
Valensolle i Ribier, którzy zabawiali się jakąś grą, porzucili zabawę, aby usłyszeć nowinę.
Usłyszawszy zaś, powrócili do gry.
Jayat, który czytał Nową Heloizę, powrócił do książki, mówiąc:
— Zdaje mi się, że nie zdążę skończyć arcydzieła p. Jana Jakóba Rousseau; ale słowo honoru, że nie żałuję tego. Jest to książka najnudniejsza i najfałszywsza, jaką kiedykolwiek czytałem.
Sainte-Hermine potarł czoło ręką, szepcząc:
— Biedna Amelia!...
A spostrzegłszy Karolinę w oknie, podszedł do niej:
— Powiedz Amelii — rzekł — że dziś w nocy musi spełnić daną mi obietnicę.
Córka stróża więziennego ucałowała ojca i zapowiedziała mu, że pewnie wróci pod wieczór, i poszła drogą, którą od dwu miesięcy odbywała dwa razy na dzień: raz do więzienia, drugi raz wieczorem do zamku Noires-Fontaines.
Zdziwiona była spokojem, z jakim Amelia przyjęła powtórzone przez nią polecenie.
Nie dostrzegła bowiem w zmroku bladości twarzy Amelii, nie czuła skurczu śmiertelnego jej serca, nie zrozumiała, dlaczego Amelia poszła ku domowi krokiem sztywniejszym, jeszcze bardziej automatycznym, niż zwykle.
Karolina chciała pójść za swą panią.
Lecz koło drzwi Amelia wyciągnęła rękę.
— Zaczekaj tu na mnie! — rzekła.
Amelia zamknęła drzwi za sobą i weszła do pokoju Rolanda.
Pokój Rolanda był obrazem prawdziwego pokoju żołnierza i myśliwego; główną jego ozdobę stanowiły trofea myśliwskie i broń.
A była tam broń najrozmaitsza, zaczynając od pistoletów z fabryki w Wersalu aż do pistoletów z Kairu, od noży katalońskich aż do jataganów tureckich.
Amelia zdjęła ze ściany cztery sztylety i osiem pistoletów różnych systemów.
Nabrała kul w woreczek i prochu do rogu.
Następnie zeszła do Karoliny.
W dziesięć minut potem ubrała się w strój włościanki.
Czekały na nadejście nocy; w czerwcu dzień jest długi.
Amelia stała nieruchomo oparta o kominek, patrząc przez otwarte okno na wieś Ceyzeriat, która stopniowo niknęła w nastającym zmroku.
Gdy wreszcie ściemniło się, Amelia odezwała się:
— Już czas.
I obie dziewczyny wyszły. Michał nie zwrócił uwagi na Amelię: wziął ją za przyjaciółkę Karoliny, która ją odprowadzić chciała.
Biła dziesiąta, gdy obie dziewczyny przechodziły koło kościoła w Brou.
O godzinie kwadrans na jedenastą Karolina zastukała do drzwi więzienia.
Otworzył jej ojciec Courtois.
Wiemy już, że ojciec Courtois był z przekonań rojalistą.
To też czuł głęboką głęboką sympatyę dla czterech skazańców; miał on nadzieję, że pani de Montrevel wyjedna ułaskawienie ich u pierwszego konsula. W miarę możności osładzał im pobyt w więzieniu, unikając zbytecznej surowości.
Prawda, że jednak, pomimo sympatyi dla nich, nie przyjął sześćdziesięciu tysięcy franków w złocie — sumy, która na owe czasy przedstawiała wartość trzykrotną w porównaniu z czasami obecnymi — za ułatwienie im ucieczki.
Ale, wtajemniczony we wszystko przez córkę Karolinę, pozwolił Amelii, przebranej za wieśniaczkę, być obecną na sądzie.
I tym razem, nie wiedząc jeszcze o odrzuceniu kasacyi, dał się ubłagać.
Carolina powiedziała mu, że jej pani w nocy wyjeżdża do Paryża, aby przyśpieszyć ułaskawienie, i że chce przed odjazdem pożegnać się z baronem de Sainte-Hermine.
Pozwolił wobec tego na widzenie się Morgana z Amelią.
Sam nawet poprowadził ją do celi. Za Amelią szła Karolina.
— Panienka poznaje więzienie — odezwał się ojciec Courtois. — Tutaj panienka była uwięziona z matką. Wódz tych nieszczęśliwych młodych ludzi, baron Karol de Sainte-Hermine, prosił mię, jak o łaskę, o celę Nr. 1. Nie odmówiłem mu, wiem bowiem, że on panienkę kocha. Niech się panienka nie obawia: o tej tajemnicy nikt się nie dowie. Potem rozpytywał mnie, gdzie stało łóżko panienki. Ma nawet to samo łóżko.
Amelia westchnęła, a raczej jęknęła i uczuła, że łza zwilżyła jej oko.
Więc była kochana tak, jak sama kochała, i o tem dowiedziała się z ust obcych.
W chwili rozstania na zawsze, świadomość tego była najpiękniejszym brylantem w jej koronie męczeńskiej.
Doszedłszy do drzwi celi Nr. 1, Amelia położyła rękę na ramieniu stróża.
Zdało jej się, że słyszy jakiś śpiew.
Wsłuchała się: ktoś deklamował.
Ale nie był to głos Morgana; był to głos jej nieznany.
Wiersz deklamowany miał w sobie coś smutnego, jak elegia, coś religijnego, jakby psalm.
Wreszcie głos zamilkł. Amelia dała znak stróżowi, żeby otworzył drzwi.
Ojciec Courtois widać podzielał wzruszenie dziewczyny, bo otworzył drzwi, jak mógł najciszej. Drzwi się otwarły.
Amelia objęła jednym rzutem oka celę i jej mieszkańców.
Valensolle stał oparty o mur i trzymał jeszcze w ręku książkę, z której przed chwilą czytał ów wiersz. Jayat siedział przy stole, trzymając głowę w rękach, Ribier na stole tuż przy nim. Sainte-Hermine z oczyma zamkniętemi, jakby spał, leżał na łóżku.
139 — Na widok Amelii, którą poznali, Jayat i Ribier powstali.
Morgan pozostał bez ruchu; nic nie słyszał.
Amelia podeszła wprost do Morgana i, jakgdyby uczucia, które miała dla swego kochanka, uświęcone były zbliżającą się śmiercią, przywarła ustami do ust jego, nie zważając na obecność jego trzech przyjaciół, i wyszeptała:
— Zbudź się, Karolu! Twoja Amelia dotrzymała słowa.
Morgan wydał okrzyk radości i objął rękoma głowę dziewczyny.
— Panie Courtois — rzekł Montbar. — jesteś dzielnym człowiekiem. Pozostaw tych dwoje nieszczęsnych razem. Byłoby profanacyą z naszej strony mącić naszą obecnością te kilka chwil, przez które będą razem na tej ziemi.
Ojciec Courtois, nic nie mówiąc, otworzył drzwi od celi sąsiedniej. Valensolle, Jayat i Ribier weszli tam; drzwi zamknęły się za nimi.
Courtois dał znak Karolinie, aby wyszła, i sam za nią opuścił celę.
Oboje kochankowie pozostali sami.
Są sceny, których nie należy próbować oddać, są słowa, których nie można powtórzyć.
Po godzinie młodzi ludzie usłyszeli, że klucz obraca się w zamku. Byli smutni, lecz spokojni.
Biedny dozorca był jeszcze bardziej ponury i zakłopotany. Amelia i Morgan podziękowali mu uśmiechem.
Podszedł do drugiej, celi, otworzył drzwi, mrucząc:
— Niech razem spędzą tę noc ostatnią.
Valensolle, Jayat i Ribier powrócili.
Amelia, obejmując Morgana lewą ręką, wyciągnęła prawą do powracających.
Wszyscy trzej ucałowali jej dłoń, poczem Morgan odprowadził ją do drzwi.
— Do widzenia! — rzekł Morgan.
— Do widzenia! — odpowiedziała Amelia.
I pożegnali się długim pocałunkiem, po którym rozstali się z bolesnem westchnieniem.
Drzwi zamknęły się za Amelią; zadzwoniły łańcuchy, zazgrzytał klucz.
— No i cóż? — zapytali naraz Valensolle, Jayat i Ribier.
— Oto jest — odpowiedział Morgan, wyjmując na stół zawartość worka.
Młodzieńcy krzyknęli z radości, widząc pistolety i sztylety.
Tymczasem dozorca odprowadził Amelię aż do drzwi, wychodzących na ulicę.
Doszedłszy tam, zawahał się, lecz po chwili odezwał się:
— Panno de Montrevel, przepraszam, że muszę wyrządzić ból, ale niepotrzebnie pani jedzie do Paryża...
— Czy dlatego, że odrzucono kasacyę i że wyrok wykonany będzie jutro? — zapytała Amelia.
Dozorca cofnął się o krok ze zdziwienia.
— Wiedziałam o tem, — rzekła Amelia.
A zwracając się do służącej:
— Odprowadź mnie do najbliższego kościoła; przyjdziesz po mnie jutro, jak wszystko będzie skończone.
Najbliższy kościół nie był daleko; był to kościół świętej Klary.
Przed trzema miesiącami, na rozkaz pierwszego konsula, został ponownie otwarty.
Kościół o tej porze był zamknięty; ale Karolina znała zakrystyana, który też otworzył go po pewnej chwili.
Czekając na zakrystyana, Amelia zobaczyła coś, co jej się wydało strasznem.
Przeszło koło niej trzech ludzi czarno ubranych, którzy prowadzili wózek na czerwono pomalowany.
Na wózku tym były jakieś deski, drabina na czerwono malowana. Wózek podążał w kierunku placu, na którym odbywały się egzekucye.
Amelia domyśliła się; padła na kolana i krzyknęła.
Na jej krzyk czarno ubrani ludzie odwrócili się; zdawało im się, że jedna z figur portyku kościoła oderwała się od muru i padła na kolana.
Jeden z nich podsunął się do Amelii.
— Nie zbliżaj się pan do mnie! — zawołała.
Człowiek pokornie powrócił do wózka i poszedł dalej.
Wóz zniknął na zakręcie ulicy Więziennej.
Gdy powróciła Karolina z zakrystyanem, znalazła Amelię na klęczkach.
Zakrystyan otworzył drzwi i zapalił świecę w jednej z kaplic.
Amelia klękła przed ołtarzem, prosząc, aby ją zostawiono samą.
Koło trzeciej nad ranem słońce oświetliło okna kaplicy.
Miasto budziło się powoli. Amelia zauważyła, że ruch był jakiś większy, niż zwykle. Wkrótce sklepienia kościoła zadrżały: przejeżdżał oddział jazdy, która jechała w kierunku więzienia.
Koło dziewiątej Amelia usłyszała jakiś hałas i wydało jej się, że tłum biegł w jakimś jednym kierunku.
Istotnie, w więzieniu zaszły straszne rzeczy.
Kiedy koło dziewiątej ojciec Courtois wszedł do celi, aby oznajmić skazańcom o odrzuceniu kasacyi i o mąjącem nastąpić wykonaniu wyroku, znalazł ich uzbrojonych od stóp do głów.
Skazańcy niespodzianie wciągnęli dozorcę do celi i zatrzasnęli drzwi. Wyrwawszy mu pęk kluczy, zamknęli go w swej celi, a sami przeszli do celi sąsiedniej, w której byli Valensolle, Jayat i Ribier podczas pożegnania Amelii z Morganem.
Otworzyli drugie drzwi, wychodzące z tej celi na podwórze więźniów.
Z podwórza tego troje mocnych drzwi prowadziło do korytarza, przez który dochodzi się do izby odźwiernego.
Z tej izby piętnaście stopni prowadziło na drugie podwórze, otoczone kratą.
Zazwyczaj krata owa zamykana była tylko na noc.
Młodzi ludzie mieli nadzieję, że jeśli krata będzie otwarta, to zdołają jeszcze uciec.
Ale już z wysokości schodów zobaczyli, że nadzieje ich były płonne.
Krata była zamknięta a koło niej stało z 80 żandarmów i dragonów.
Na widok więźniów wolnych i uzbrojonych, rozległ się w tłumie okrzyk zdziwienia i przestrachu.
Bo istotnie wyglądali strasznie.
Byli bowiem dla zupełnej swobody ruchów obnażeni do pasa.
Obwiązani byli w pasie chustkami, za któremi tkwiła broń.
Zrozumieli, że byli panami swego życia, ale nie wolności.
Wśród zgiełku tłumu i brzęku wydobywanych z pochew szabel naradzali się przez chwilę.
Po chwili, uścisnąwszy ręce towarzyszom, Montbar odłączył się od nich, zszedł ze schodów i podszedł do kraty.
Zbliżywszy się na cztery kroki, skłonił się tłumowi, który zamilkł, i zwrócił się do żołnierzy:
— Doskonale, panowie żandarmi! Doskonale, panowie dragoni!
I, włożywszy lufę pistoletu do ust, strzelił; strzał rozsadził mu czaszkę.
Po strzale rozległy się krzyki szalone; lecz wkrótce zapanowała cisza. Ze schodów schodził Valensolle: trzymał w ręku ostry sztylet.
Pistolety zostawił za pasem.
Podszedł do małej komórki, podpartej na trzech filarach; stanął przy jednym filarze, oparł oń rękojeść sztyletu, ostrze skierował w serce, rękoma objął filar, skłonił się ostatni raz przyjaciołom i ścisnął filar tak, że ostrze zatopiło się po rękojeść w piersi.
Chwilkę stał jeszcze; lecz bladość śmiertelna pokryła twarz jego, ręce się rozplotły i padł martwy.
Tym razem tłum milczał. Był przerażony.
Przyszła kolej na Ribiera: trzymał dwa pistolety.
Zbliżył się do kraty i wycelował z obu pistoletów do żandarmów.
Nie wystrzelił jednak, lecz strzelili doń żandarmi.
Padły trzy czy cztery strzały i Ribier runął przeszyty dwiema kulami.
Wśród widzów zapanował podziw dla tych młodych ludzi, którzy chcieli umrzeć, ale którzy sami wybierali sobie śmierć, i pragnęli, jak owi starożytni gladyatorowie, umrzeć pięknie.
I zaległa cisza, gdy ze schodów zszedł Morgan i wyciągnął rękę, na znak, że chce mówić.
Zresztą, cóż brakło temu żądnemu krwi tłumowi, który miał widowisko wspanialsze, niż się spodziewał?
Obiecano mu cztery śmierci, ale jednakowe; cztery ścięte głowy, a patrzał na niespodziewane, malownicze zgony. Dlatego też tłum zamilkł, gdy zobaczył schodzącego Morgana.
Ten nie miał w ręku ani sztyletu, ani pistoletu, które tkwiły mu za pasem.
Ominął trupa Valensolle’a i stanął pomiędzy zwłokami Ribiera i Jayat’a.
— Panowie! — rzekł — ułóżmy się.
Wszyscy słuchali z zapartym oddechem.
— Mieliście już jednego, który sobie roztrzaskał głowę (tu wskazał na Jayat’a); drugi zasztyletował się (wskazał na Valensolle’a), trzeci został rozstrzelany (wskazał na Ribiera); chcielibyście widzieć, jak czwartemu będą ścinali głowę — rozumiem to.
Tłum wzdrygnął się przerażony.
— Więc — ciągnął dalej Morgan — chcę wam zrobić tę przyjemność. Chcę się poddać, ale pragnę iść na rusztowanie z własnej woli, żeby mię nikt nie tknął. Kto zbliży się do mnie, temu palę w łeb; chyba, że zbliży się ten pan — dodał, wskazując na kata. — Jest to sprawa pomiędzy nim a mną.
Tłumowi żądanie to nie wydało się widocznie zbyt wygórowanem, bo zewsząd rozległy się wołania:
— Dobrze, dobrze, dobrze!
Oficer żandarmeryi uznał, że prościej będzie skończyć wszystko, przystając na żądanie Morgana.
— Przyrzeknij mi pan — zwrócił się do Morgana — że nie będziesz usiłował uciekać.
— Daję słowo honoru — odparł Morgan.
— No to oddal się pan — rzekł oficer — i pozwól nam uprzątnąć zwłoki swych towarzyszy.
— Zupełnie słusznie — odpowiedział Morgan i oddalił się o dziesięć kroków.
Krata otworzyła się.
Trzech ludzi czarno ubranych weszło na dziedziniec i zebrało zwłoki.
Ribier był jeszcze żywy; otworzył oczy i szukał wzrokiem Morgana.
— Jestem oto — odezwał się Morgan — bądź spokojny, będę z wami.
Ribier zamknął oczy, nie wydając ani słowa.
Gdy wyniesiono zwłoki, oficer żandarmeryi zwrócił się do Morgana:
— Czy pan gotów?
— Tak, panie — odpowiedział Morgan z grzecznym ukłonem.
— No, to proszę iść.
— Już idę — odpowiedział Morgan.
Stanął pomiędzy plutonem żandarmów i oddziałem dragonów.
— Czy pan pójdzie sam, czy chce pan jechać na wózku? — zapytał oficer.
— Sam, sam; chodzi mi bardzo o to, ażeby wiedziano, iż przyszła mi fantazya dać się ściąć, że jednak nie boję się.
Ponury pochód minął plac Des Lices i szedł wzdłuż ogrodu pałacu Montbazon.
Wózek z trzema zwłokami jechał naprzód; za nim jechali dragoni, za nimi sam, piechotą, Morgan, a za nim żandarmi z kapitanem na czele.
U końca muru pochód skręcił w lewo.
Wtem w odstępie pomiędzy ogrodem i wielką halą Morgan dostrzegł rusztowanie a na niem dwa słupy czerwone, jak krwawe ramiona, wyniesione do niebios.
— Nigdy nie widziałem gilotyny — odezwał się. — jakież to brzydkie!
Z temi słowy wyrwał sztylet z za pasa i utopił go w swej piersi aż po rękojeść.
Kapitan żandarmeryi dostrzegł ten ruch; spiął konia i podskoczył do Morgana, który, ku zdziwieniu wszystkich i własnemu, stał jeszcze na nogach.
Ale Morgan wyciągnął z za pasa pistolet i, celując, zawołał:
— Stać! umówiliśmy się, że nikt mnie nie tknie. Umrę sam, albo umrzemy we trzech; do wyboru.
Kapitan zdarł konia w tył.
— Idźmy dalej — powiedział Morgan.
I naprawdę poszedł.
Koło gilotyny Morgan wyciągnął z rany sztylet i pchnął się nim po raz drugi.
I krzyknął raczej ze wściekłości niż z bólu.
— Twarde muszę mieć życie! — zawołał.
Pomocnicy kata chcieli mu pomódz przy wejściu na schodki, nad którymi stał kat, ale Morgan odezwał się:
— Niech mnie nikt nie dotyka.
I pewną nogą wszedł na sześć schodów.
Stanąwszy na platformie, jeszcze raz wyjął sztylet z rany i utopił go w swej piersi po raz trzeci.
Ale zaśmiał się strasznie, rzucając pod stopy kata sztylet, wyrwany z trzeciej rany, również nie śmiertelnej, jak i pierwsze dwie.
— Ach! już mam dość tego — zawołał — na ciebie kolej i załatw się ze mną, jak możesz.
W minutę potem głowa dzielnego młodzieńca spadła na deski.
A do dziś dnia mówią w Bourgu, że głowa wyszeptała imię Amelii.
Po nim ścięto trzech nieżywych. W ten sposób widzowie mieli podwójne widowisko.
Na trzeci dzień po tych wydarzeniach, koło siódmej wieczorem, przed bramą zaniku Noires-Fontaines stanął okryty kurzem powóz, zaprzężony w dwa konie pocztowe, białe od pokrywającej je piany.
Ku wielkiemu zdziwieniu tego, który, jak widać, śpieszył się bardzo, brama była otwarta, lud zalegał dziedziniec, a na ganku klęczeli mężczyźni i kobiety.
Podróżny po chwili dosłyszał dźwięk dzwonka.
Wyskoczył żywo z powozu, przebiegł przez dziedziniec i wpadł na schody, prowadzące na pierwsze piętro.
Podszedł do pokoju Amelii; pokój był otwarty.
U łoża klęczała pani de Montrevel i Edwardek, nieco dalej Karolina, Michał i jego syn.
Proboszcz z kościoła św. Klary udzielał Amelii ostatnich sakramentów. Ten obraz ponury oświetlały dwie palące się gromnice.
Modlący się poznali w przyjezdnym Rolanda, usuwając mu się z drogi. Roland wszedł i klęknął koło matki.
Umierająca, z oczyma wzniesionemi w górę, nie dostrzegła go.
Zdawało się, że dusza jej już krążyła pomiędzy niebem a ziemią.
Pani de Montrevel oparła, płacząc, głowę na ramieniu syna.
Na płacz matki Amelia również nie zwróciła uwagi. Tylko, gdy udzielono jej ostatniej komunii, wyrzekła:
— Amen.
Znowu zadźwięczał dzwonek; ksiądz, a za nim administranci wyszli.
Wyszli też z pokoju wszyscy obcy.
Umierająca nie poruszyła się.
Po chwili Roland nachylił się do pani de Montrevel i wyszeptał:
— Chodźmy, matko; mam coś do omówienia.
Pani de Montrevel powstała i popchnęła Edwardka ku umierającej; chłopak zbliżył się i ucałował siostrę w czoło. Toż samo zrobiła matka i potem Roland. Amelia pozostała bez ruchu.
Gdy już wychodzili z pokoju, usłyszeli wyraźnie wymówione imię Rolanda.
Roland odwrócił się.
Amelia drugi raz wymówiła jego imię.
— Czy mnie wołasz? — zapytał Roland.
— Tak — odparła umierająca.
— Mnie tylko, czy i matkę?
— Ciebie tylko.
Głos jej bezdźwięczny, ale zupełnie wyraźny, brzmiał jak echo z zaświata.
— Wyjdź, matko — rzekł Roland. — Ona chce ze mną tylko mówić.
— Och, Boże, czyżby była jeszcze nadzieja? — wyszeptała pani de Montrevel.
Ale szept ten usłyszała Amelia.
— Nie, matko — odezwała się — Bóg pozwolił, żebym zobaczyła jeszcze brata; ale dziś w nocy już będę u Boga.
Pani de Montreveł załkała, lecz na znak Rolanda wyszła z Edwardem.
Roland zamknął drzwi i zbliżył się do wezgłowia łóżka umierającej.
Ciało jej już było prawie sztywne; ledwie znać było oddech. Tylko oczy szeroko rozwarte błyszczały, jakgdyby w nich ześrodkowało się życie.
Roland słyszał o tych dziwnych stanach, nazywanych ekstazą, które są tylko stanami kataleptycznymi.
Zrozumiał, że w takim stanie była Amelia.
— Siostro! — odezwał się. — Jestem, czego pragniesz?
— Wiedziałam, że przyjedziesz — odpowiedziała umierająca — czekałam na ciebie.
— Skąd wiedziałaś, że przyjadę?
— Widziałam, jak jechałeś.
Roland zadrżał.
— A czy wiedziałaś, po co przyjeżdżam?
— Tak. Dlatego też błagałam Boga, aby mi pozwolił wstać i napisać do ciebie.
— Kiedyż to?
— Ostatniej nocy.
— Gdzież list?
— Pod poduszką. Weź i czytaj.
Roland zawahał się, sądząc, że Amelia mówi w gorączce.
— Biedna Amelia! — wyszeptał.
— Nie żałuj mnie. Idę połączyć się z nim.
— Z kim?
— Z tym, którego kochałam, a którego ty zabiłeś.
Roland krzyknął. To była gorączka; bo o kim ona mówi?
— Amelio — rzekł — przyjechałem, aby cię zapytać...
— O lorda Tanlay’a; wiem — odpowiedziała Amelia.
— Tak; więc mów.
— Nie odrywaj mię od Boga, Rolandzie; napisałam wszystko; przeczytaj mój list.
Roland wsunął rękę pod poduszkę i istotnie wyciągnął list w kopercie, na której było napisane:
„Dla Rolanda, który jutro przyjedzie“.
Roland rozerwał kopertę. List był datowany dnia poprzedniego o godzinie jedenastej wieczorem.
Roland czytał:
„Bracie mój! mamy sobie wzajemnie do wybaczenia rzeczy straszne...“
Roland spojrzał na siostrę; Leżała wciąż nieruchomo.
I czytał dalej:
„Kochałam Karola de Sainte-Hermine; nawet więcej, niż kochałam, bo byłam jego kochanką...“
— Ach! — szepnął Roland przez zęby. — On zginie!
— Już zginął — odezwała się Amelia.
Roland wydał okrzyk zdziwienia, gdyż szeptał tak cicho, że zaledwie słyszał własny głos.
I czytał dalej:
„Związek legalny pomiędzy siostrą Rolanda de Montrevel a przywódcą towarzyszów Jehudy był niemożliwy. I tu tkwiła tajemnica, której wyjawić nie mogłam, a która mnie dręczyła.
„Jedna osoba powinna była ją znać i dowiedziała się o niej — a mianowicie lord Tanlay.
„Niech Bóg błogosławi tego człowieka szlachetnego; obiecał mi, że zerwie nasze małżeństwo, i dotrzymał słowa.
„Życie lorda Tanlay’a powinno być dla ciebie świętem, Rolandzie. Był on mi prawdziwie przyjacielem.
„Kochałam Karola de Sainte-Hermine, byłam jego kochanką... tę straszną rzecz musisz mi przebaczyć.
„Ale za to tyś był przyczyną jego śmierci: i to jest straszna rzecz, którą ci już przebaczyłam.
„A teraz przybywaj prędko, Rolandzie, bo mogę umrzeć dopiero po twoim przyjeździe.
„Umrzeć — to zobaczyć jego, to połączyć się z nim na wieki. Szczęśliwa jestem, że umieram“.
Wszystko było w liście tym jasne; nic nie znamionowało śladów gorączki.
Roland odczytał list dwa razy i czas jakiś stał bez ruchu; wreszcie litość wzięła górę nad gniewem.
Zbliżył się do Amelii, wyciągnął do niej rękę i odezwał się łagodnie:
— Siostro! przebaczam ci!
Ciało Amelii przebiegł lekki dreszcz.
— A teraz — odezwała się — zawołaj matkę, chcę umrzeć na jej rękach.
Roland wezwał matkę.
Pani de Montrevel przybiegła, pytając:
— Cóż się stało?
— Nic — odparł Roland. — Amelia chce umrzeć na twoich rękach.
Pani de Montrevel upadla na kolana przy łóżku córki.
Ta uniosła się powoli, odjęła ręce od piersi swych i wzięła matkę za rękę.
— Matko — rzekła — dałaś mi życie i odebrałaś mi je. Bądź błogosławiona. Zrobiłaś, to co mogła zrobić matka, gdyż dla twej córki nie było już szczęścia na tym świecie.
Roland klęczał z drugiej strony łóżka. Amelia zwróciła się doń:
— Przebaczyliśmy sobie wzajemnie, bracie.
— Tak, Amelio — odparł Roland — i mam nadzieję, że szczerze.
— Proszę cię tylko o jedną rzecz.
— O co?
— Nie zapominaj, że lord Tanlay był mi najlepszym przyjacielem.
— Bądź spokojna — rzekł Roland — życie jego będzie dla mnie świętem.
Amelia westchnęła.
Po chwili coraz bardziej słabnącym głosem odezwała się:
— Żegnaj, Rolandzie; żegnaj, matko. Ucałujcie Edwarda ode mnie.
A potem z okrzykiem radosnym zawołała:
— Idę, Karolu! Idę!
I opadła na łóżko.
Roland i pani de Montrevel powstali i pochylili się nad nią.
Leżała, jak przedtem, tylko oczy były zamknięte. Oddech ustał.
Męczeństwo skończyło się. Amelia skonała.
Amelia umarła w nocy z poniedziałku na wtorek, t. j. z 2 na 3 czerwca r. 1800.
Wieczorem w czwartek piątego czerwca w Operze były tłumy. Dawano drugi raz „Osyana czyli Bardów“.
Na balkonie po lewej stronie jakiś miłośnik muzyki uważnie słuchał. Podczas pierwszej przerwy, weszła na balkon garderobiana i, zbliżywszy się do niego, zapytała:
— Przepraszam pana! Czy lord Tanlay?
— Tak.
— W korytarzyku czeka na pana jakiś młody człowiek, który twierdzi, że ma panu coś ważnego do powiedzenia.
— Tak? — zapytał sir John. — Czy oficer?
— Ubrany po cywilnemu, ale wygląda na wojskowego.
— Już wiem, kto to.
Z temi słowy wstał, wyszedł na korytarz i zobaczył Rolanda.
Lord Tanlay nie zdziwił się jego widokiem. Lecz surowy wyraz twarzy młodzieńca pohamował w nim oznaki przyjaźni i radości.
— Jestem, panie — odezwał się sir John.
Roland ukłonił się.
— Byłem w hotelu, milordzie. Szwajcar powiedział mi, że jesteś w Operze. Zdaje się, że od pewnego czasu informujesz go, dokąd idziesz, aby ci, co cię szukają, mogli cię znaleźć.
— Tak jest, panie.
— Doskonały zwyczaj, zwłaszcza dla takich, co, jak ja, przyjeżdżają z daleka i nie mają czasu.
— Więc przyjechałeś pan, z armii do Paryża, aby się ze mną widzieć? — zapytał sir John.
— Wyłącznie w tym, celu, milordzie. Mam nadzieję, że odgadniesz przyczynę mego przyjazdu i zaoszczędzisz mi wszelkich wyjaśnień.
— Panie — odparł sir John — od tej chwili jestem do twoich usług.
— O której godzinie jutro dwaj moi przyjaciele będą mogli stawić się u pana?
— Od siódmej rano do północy; a może chcesz pan zaraz?
— Nie, milordzie. Dopierom przyjechał, muszę jeszcze znaleźć świadków i dać im wskazówki. Przyjdą zapewne do pana dopiero jutro między jedenastą a dwunastą. Byłbym tylko panu wdzięczny, gdyby sprawa nasza mogła być załatwiona tegoż samego dnia.
— Zdaje mi się, że to będzie możliwe. Z chwilą, gdy chodzi o zadośćuczynienie pańskiemu życzeniu, z mojej strony zwłoki nie będzie.
— To tylko chciałem wiedzieć, milordzie. Nie będę więcej panu zabierał czasu.
I Roland ukłonił się.
Sir John odkłonił się i powrócił na balkon na swe miejsce.
Tego dnia było przyjęcie u ministra wojny. Roland udał się do hotelu, przebrał się i przed dziesiątą był już w pałacu obywatela Carnot’a.
Tam znalazł swych świadków. W kilku słowach zapoznał ich ze sprawą. Zaznaczył, że chodzi o ciężką obelgę, która powinna pozostać tajemnicą nawet dla nich; że jest stroną obrażoną i że jemu zatem przysługuje wybór broni i warunki walki.
Świadkowie mieli nazajutrz rano spotkać się w hotelu Mirabeau ze świadkami lorda Tanlay’a, a potem zejść się z Rolandem w hotelu Paryskim.
Roland powrócił do hotelu o godzinie jedenastej, pisał przez jaką godzinę, poczem położył się spać.
O godzinie wpół do dziesiątej przyszli jego sekundanci; wracali od sir Johna.
Sir John przyznawał Rolandowi prawo dyktowania warunków spotkania, jako stronie obrażonej.
Na ich uwagę, że sądzili, iż będą traktować z jego sekundantami, a nie z nim samym, sir John odparł, że nie znał nikogo bliżej w Paryżu i że miał nadzieję, iż jeden z sekundantów Rolanda będzie jego sekundantem na placu.
Roland uznał żądanie sir Johna za słuszne i upoważnił jednego ze swych sekundantów, aby był świadkiem lorda Tanlay’a.
Pozostawało ułożyć warunki.
Mieli się bić na pistolety. Dystans początkowy ustalono na pięć kroków. Na trzeci znak przeciwnicy mieli strzelać.
Były to, jak widać, warunki ciężkie, walka na śmierć. Ten, ktoby nie zabił swego przeciwnika, musiałby go świadomie oszczędzać.
To też świadkowie ostrzegli Rolanda; on jednak obstawał za tymi warunkami, które uważał za odpowiednie wobec doniosłości doznanej obrazy.
Musieli mu ustąpić. Sekundant sir Johna oświadczył, że nie może bez porozumienia się ze swym mocodawcą zgodzić się na te warunki.
— Nie unoś się, przyjacielu — rzekł mu Roland — znam sir Johna i wiem, że przystanie na to chętniej, niż ty.
Sekundanci powrócili do sir Johna. Zastali go przy śniadaniu.
Na ich widok sir John wstał i zaproponował posiłek. Gdy się wymówili, przeszedł do sprawy.
Oświadczyli mu, że jeden z nich będzie jego sekundantem.
Następnie sekundant Rolanda wyłuszczył warunki spotkania.
Sir John na wszystko odpowiadał:
— Bardzo dobrze.
Gdy jego świadek chciał robić pewne zastrzeżenia co do warunków, lord Tanlay prosił go, aby nie opierał się.
— Pan de Montrevel jest tak miły — rzekł — że nie chcę w niczem mu sprzeciwiać się; co zrobi — wszystko będzie dobre.
Ustalono wreszcie godzinę pojedynku. I na tym punkcie lord Tanlay zastosował się do życzeń Rolanda.
Obaj sekundanci wyszli zachwyceni sir Johnem.
Opowiedzieli o wszystkiem Rolandowi.
— Czy nie mówiłem? — rzekł Roland.
Roland wyznaczył spotkanie na siódmą wieczór w lasku w alei Milczenia.
Sekundanci zaproponowali, aby Roland kupił u puszkarza dwa pistolety.
— Nie — odparł Roland — lord Tanlay ma parę wspaniałych pistoletów, które już wypróbowałem. Wolałbym strzelać z nich, o ile sir John się zgodzi.
Ten, który miał być sekundantem sir Johna, udał się doń jeszcze raz z zapytaniem, czy czas i miejsce spotkania dogadzają mu i czy nie zechce dać swych pistoletów.
Lord Tanlay odpowiedział na to nastawieniem swego zegarka podług zegarka sekundanta i wręczeniem mu pudełka z pistoletami.
— Czy mam po pana wstąpić? — zapytał sekundant.
— Zbyteczne — odparł ten — jesteś pan przyjacielem p. de Montrevel; jedź pan przeto z nim. Ja przyjadę konno z mym sługą. Znajdziecie mnie już na placu.
Młody oficer powtórzył Rolandowi odpowiedź sir Johna.
— Czyż nie mówiłem? — odparł Roland.
Ponieważ było dopiero południe, Roland pożegnał swych przyjaciół, prosząc, aby po szóstej byli u niego i przyprowadzili mu konia.
O oznaczonej godzinie pod bramą hotelu stali dwaj sekundanci i dwu ich służących. Jeden z nich trzymał konia.
Roland powitał ich serdecznie i wskoczył na siodło.
Przez bulwary dojechali do placu Ludwika XV, a stamtąd wjechali na Pola Elizejskie.
Podczas drogi z Rolandem zdarzyło się to samo, co już obserwował sir John przed pojedynkiem z p. de Barjols.
Roland wpadł w taką wesołość, że można ją było uważać za przesadzoną, gdyby nie była szczerą.
Młodzi ludzie widywali odważnych, ale takiej niefrasobliwości nie widzieli. Rozumieliby jeszcze, gdyby chodziło o zwykły pojedynek, w którym zimna krew i zręczność daje przewagę nad przeciwnikiem. Ale w takiej walce, jak ta, której mieli być świadkami, przeciwników nie mogła uratować ani zimna krew, ani zręczność, jeśli nie od śmierci, to przynajmniej od ciężkiej rany.
Na domiar Roland poganiał konia, jakgdyby chciał dojechać jak najprędzej. To też na pięć minut przed wyznaczoną godziną byli już na placu.
Ktoś już spacerował po alei.
Roland poznał sir Johna.
Młodzi ludzie spojrzeli na Rolanda.
Ku ich wielkiemu zdziwieniu na twarzy Rolanda malował się wyraz życzliwości dla przeciwnika.
W chwilę potem byli na miejscu.
Sir John był zupełne spokojny, ale smutny.
Znać było, że to spotkanie jest dlań bolesne.
Zsiedli z koni. Jeden z sekundantów wziął pudełko z pistoletami z rąk służących, którym kazał jechać dalej wolno i powracać tylko na odgłos strzału.
Dwaj przeciwnicy i dwaj sekundanci weszli w głąb lasku, szukając odpowiedniego miejsca.
Lasek był pusty, gdyż była to pora obiadowa.
Znaleźli polankę nadającą się doskonale do pojedynku.
Sekundanci spojrzeli na przeciwników.
Ci dali znak, że zgadzają się na to miejsce.
— Nic się nie zmieniło? — zapytał jeden ze świadków lorda Tanlay’a.
— Proszę spytać o to p. de Montrevel — odpowiedział lord Tanlay — wszystko zależy od niego.
— Nic — odezwał się Roland.
Wyjęto pistolety i zaczęto je nabijać.
Sir John stanął na stronie, ścinając trawę końcem szpicruty.
Roland spojrzał na niego, przez chwilę jakby się wahał, wreszcie podszedł wprost do niego. Sir John podniósł głowę i widać było, że błysnęła mu jakaś nadzieja.
— Milordzie — odezwał się Roland. — Mógłbym mieć do pana pretensyę pod pewnymi względami, ale niemniej uważam pana za człowieka honoru.
— I masz pan słuszność — odpowiedział sir John.
— Jeśli pan zostaniesz przy życiu, czy spełnisz obietnicę, którą mi zrobiłeś w Awinionie?
— Mało jest szans, abym został przy życiu — odparł lord Tanlay — ale rozporządzaj pan mną.
— Chodzi mi o to, co ma być z mojemi zwłokami.
— Czy wola twoja pod tym względem jest taka sama, jaką wyraziłeś w Awinionie?
— Taka sama, milordzie.
— Dobrze... Może pan być zupełnie spokojny.
Roland skłonił się i powrócił do swych przyjaciół.
— Czy masz nam co do polecenia na wypadek nieszczęścia? — zapytał jeden z nich.
— Mam.
— Mów.
— Nie sprzeciwiajcie się w niczem lordowi Tanlay’owi w sprawie mego pogrzebu. W lewej ręce trzymam bilet do niego. Jeśli nie zdążę przed śmiercią nic powiedzieć, wyjmijcie list z ręki i oddajcie go lordowi.
— To wszystko?
— Wszystko.
— Pistolety nabite.
— To uprzedźcie lorda Tanlay’a.
Jeden z sekundantów podszedł do sir Johna.
Drugi odmierzył pięć kroków.
Roland dostrzegł, że dystans jest nieco za duży.
— Przepraszam — odezwał się — mówiliśmy o trzech krokach.
— O pięciu — odparł mierzący.
— Bynajmniej, przyjacielu! mylisz się.
I zwrócił się do sir Johna i jego świadka, pytając ich wzrokiem.
— Doskonałe! trzy kroki — odpowiedział sir John.
Wobec tego skrócono dystans do trzech kroków, poczem położono na ziemi dwie szable dla wyznaczenia granicy.
Sir John i Roland zbliżyli się do stanowisk.
Dano im pistolety. Przeciwnicy skłonili się na znak, że są gotowi.
Świadkowie odsunęli się; mieli trzykrotnie klasnąć w ręce.
Przy pierwszem klaśnięciu przeciwnicy mieli odciągnąć kurki, po drugiem wziąć się na cel1, po trzeciem strzelać.
Rozległy się kolejno trzy klaśnięcia wśród głębokiej ciszy.
Przy trzeciem klaśnięciu padły dwa strzały tak jednocześnie, że zlały się w jeden.
Ku wielkiemu zdziwieniu świadków, walczący stali na swych miejscach.
W chwili strzału Roland odchylił lufę i strzelił w ziemię.
Lord Tanlay podniósł lufę i kula obcięła gałąź o trzy stopy nad głową Rolanda.
Każdy z nich był zdziwiony tem, że żyje, skoro oszczędził przeciwnika.
Pierwszy przemówił Roland:
— Milordzie! Prawdę mówiła moja siostra, że jesteś człowiekiem najszlachetniejszym na ziemi.
I, odrzuciwszy broń, wyciągnął dłoń do sir Johna.
Sir John z pośpiechem wyciągnął rękę.
— Ach, rozumiem. Znowu chciałeś zginąć. Ale Bóg na szczęście nie dozwolił, abym miał być twoim zabójcą I Podeszli obaj sekundanci.
— Co się stało? — zapytali.
— Nic! — odpowiedział Roland. — Chciałem umrzeć, ale z ręki człowieka, którego najbardziej kocham. Niestety, wolał on umrzeć, niż mnie zabijać. Chodźmy! Widzę, że tę robotę muszę powierzyć Austryakom.
Uścisnąwszy jeszcze raz lorda Tanlay’a i dłonie przyjaciół:
— Wybaczcie, panowie — rzekł — ale pierwszy konsul ma wydać wielką bitwę we Włoszech i nie mam ani chwili do stracenia.
I poleciwszy sir Johnowi wyjaśnić wszystko oficerom, Roland skoczył na konia i galopem wrócił do Paryża, wciąż opanowany tą fatalną manią śmierci, której tak pragnął.
Armia francuska tymczasem posuwała się dalej i w dniu 2 czerwca weszła do Medyolanu.
Austryacy stawili pewien opór. Murat zdobył Plaisance bez wystrzału. Wreszcie Lannes rozbił generała Ott’a pod Montebello.
W ten sposób armia francuska stała na tyłach armii austryackiej, która o tem nie wiedziała.
W nocy 8 czerwca przybył kuryer od Murata, który zajął był Plaisance. Murat przejął depeszę generała Mélas’a i przysyłał ją pierwszemu konsulowi.
Depesza ta donosiła o kapitulacyi Genui. Massena, zjadłszy już konie, psy, szczury i koty, musiał się poddać.
Mêlas zresztą traktował armię rezerwową z pogardą; o obecności Bonapartego we Włoszech mówił, jak o bajce, i wiedział z wiarogodnego źródła, że pierwszy konsul jest w Paryżu.
Wiadomości te należało zaraz zakomunikować Bonapartemu, zwłaszcza że była wśród nich niepomyślna wiadomość o kapitulacyi Genui.
To też Bourrienne obudził generała o trzeciej rano i przetłómaczył mu depeszę.
Pierwsze słowa Bonapartego były:
— Bourrienne! nie umiesz po niemiecku!
Bourrienne po raz drugi przetłómaczył depeszę dosłownie.
Potem generał wstał, kazał wszystkich pobudzić, wydał rozkazy, poczem położył się znowu i zasnął.
Tegoż dnia wyszedł z Medyolanu i kwaterę generalną ustanowił w Stradelli, gdzie pozostał do 12 czerwca. W dniu 13 czerwca ruszył na Serivię, przeszedł przez Montebello, gdzie widać było jeszcze ślady świeże bitwy, stoczonej przez Lannes’a.
— Do dyabła! — zwrócił się do zwycięzcy — musiało tu być gorąco?
— Tak gorąco, generale, że kości trzeszczały w mej dywizyi, jakgdyby grad bił w szyby.
W dniu 11 czerwca z Bonapartem połączył się w Stradelli generał Desaix.
Wolny na mocy kapitulacyi w El-Arisz, powrócił on 6 maja do Tulonu, a więc w dniu, kiedy Bonaparte Wyjeżdżał z Paryża.
Desaix zapytał listownie Bonapartego, czy ma jechać do Paryża.
— Do Paryża! — rzekł Bonaparte. — Napiszcie mu, żeby połączył się z nami we Włoszech.
Bourrienne spełnił polecenie i Desaix przybył w dniu 12 czerwca do Stradelli.
Pierwszy konsul powitał go z radością dla dwu powodów: po pierwsze odzyskał człowieka, który nie miał ambicyi, oficera inteligentnego i przyjaciela oddanego; następnie dlatego, że Desaix przybył w chwili, kiedy trzeba było wyznaczyć dowódcę dywizyi zabitego Boudet’a.
Na skutek błędnego raportu generała Gardanne’a, pierwszy konsul sądził, że nieprzyjaciel nie chce przyjąć bitwy i cofa się do Genui; wysłał tedy Desaix’a na drogę do Novi, aby mu przeciąć drogę.
Noc z 13 na 14 czerwca przeszła spokojnie. W wilię tego dnia, pomimo strasznej burzy, doszło do potyczki z Austryakami, którzy zostali pobici.
Bonaparte był spokojny. Na Bormidzie był jeden most; ale zapewniono go, że most ten jest zajęty.
Przez całą noc nieprzyjaciel przeprawiał się przez rzekę.
O drugiej nad ranem Austryacy napadli znienacka na dwa wysunięte posterunki. Jeden z napadniętych zdołał umknąć, wołając: „do broni!“
W tejże chwili pchnięto kuryera do pierwszego konsula, który nocował w Torre-di-Garofolo.
A tymczasem na całej linii bębniono na alarm.
Trzeba przeżyć taką chwilę, aby mieć wyobrażenie o wrażeniu tego bębnienia na uśpioną armię.
Nawet najodważniejszych przebiega dreszcz.
Żołnierze położyli się spać w ubraniach; to też momentalnie chwycili za broń.
Szeregi sformowały się na obszernej równinie Marengo.
Gdy wzeszło słońce, 25 do 26 tysięcy wojska francuskiego stało w szyku bojowym, nie licząc dywizyi Monniera i Boudet’a, oraz 10 tysięcy wojska, dowodzonego przez Desaix’a, który stał na drodze do Genui, aby przeciąć nieprzyjacielowi odwrót.
Nieprzyjaciel jednak nie cofał się, lecz zaatakował.
O czwartej rano strzelano już na prawem skrzydle.
O piątej huk armat zbudził Bonapartego.
Gdy ten ubierał się w pośpiechu, nadbiegł adjutant generała Victora i doniósł, że nieprzyjaciel przeszedł przez rzekę i że bój wre na całej linii.
Pierwszy konsul kazał przyprowadzić konia i galopem pomknął na to miejsce, gdzie rozpoczęła się bitwa.
Z wierzchołka wzgórza dojrzał pozycye obu armii.
Nieprzyjaciel1 ustawił się w trzy kolumny: lewa szła w kierunku Castel-Ceriolo drogą do Salo, środkowa i prawa, stykając się blizko, szły drogą do Tortone w górę rzeki Bormidy.
Zaraz po przejściu rzeki te dwie kolumny natknęły się na oddziały generała Gardanne’a. Tutaj właśnie przybiegł Bonaparte.
Przyjechał już w chwili, gdy dywizya Gardanne’a pod morderczym ogniem armat zaczęła się cofać i gdy generał Victor pchnął jej na pomoc dywizyę Chamberlhac’a. Dzięki temu Gardanne cofał się w porządku na Marengo.
Położenie było poważne. Naczelny wódz chciał, jak zwykle, sam zaatakować, tymczasem zaatakowano jego, zanim zdołał ześrodkować wojska.
Austryacy szli liniami równoległemi do linii francuskich; tylko było ich dwu na każdego Francuza!
Niedaleko od Bormidy płynie strumyk Fontanone w głębokim jarze, który otacza półkolem wioskę Marengo.
Generał Victor wyzyskał ten jar dla połączenia dywizyi Gardanne’a i Chamberlhac’a.
Bonaparte nakazał Victorowi bronić Marengo do ostateczności, chciał bowiem mieć czas na zoryentowanie się w grze, którą prowadził na szachownicy, otoczonej Bormidą, Fontanone i Marengo.
Wysłano trzech adjutantów dla odwołania korpusu Desaix’a.
Następnie Bonaparte nakazał ogólny odwrót regularny do chwili, gdy zwarta masa wojsk skoncentrowanych pozwoli mu nietylko zatrzymać się, ale i uderzyć na nieprzyjaciela.
Oczekiwanie na tę chwilę było jednak straszne.
Austryacy doszli do Fontanone, na którego drugim brzegu byli Francuzi. I z obu stron posyłano sobie kule na strzał pistoletowy.
Nieprzyjaciel, przeważający liczbą, mógł rozciągnąć linię i otoczyć Francuzów.
Generał Rivaud dostrzega ten ruch nieprzyjaciela, wychodzi z Marengo, ustawia batalion w szczerem polu i nakazuje mu nie cofać się ani na krok. Gdy artylerya celowała do tego batalionu, Rivaud formuje jazdę i spada na trzy tysiące Austryaków, idących do ataku, odrzuca ich, rozprasza i zmusza do cofnięcia się poza linię główną.
Potem powraca do batalionu, który nie ruszył się z miejsca.
W tym czasie jednak nieprzyjaciel1 odrzucił dywizyę Gardanne’a do Marengo i dokąd weszły za nim pierwsze linie Austryaków. Tutaj jednak dywizya Cliamberlhac’a odrzuciła nieprzyjaciela poza granice wioski.
Bonaparte nakazuje obu dywizyom połączyć się i odebrać Marengo za jakąbądź cenę.
Na czele połączonych dywizyi staje generał Victor, wchodzi do wsi, odbiera ją, znowu utraca i znowu odbiera, lecz ostatecznie ustępuje, zgnieciony przeważającą siłą.
Było to o jedenastej. O tej porze Desaix, którego dopędzili adjutanci, powracał w kierunku, skąd idą strzały armatnie.
Na pomoc dywizyom odrzuconym przychodzą dwie dywizye Lannes’a. Cztery dywizye ustawiły się równolegle do linii nieprzyjaciela, który wynurzył się ze wsi Marengo i po obu stronach wioski.
Lannes ze swemi mniej zmęczonemi dywizyami usiłuje uderzyć na dwa skrzydła austryackie. Oba wojska spotkały się z wściekłością i za chwilę bitwa, przerwana przez te manewry, rozpoczyna się na nowo na całej linii.
Po godzinie korpus Kaima cofnął się; rozbija go ostatecznie generał Champeaux, a generał Watrin ściga nieprzyjaciela aż po strumień.
Tymczasem generał Kellerman robi na lewem skrzydle to samo, czego dokonali na prawem skrzydle Watrin i Champeaux. Dwie szarże jazdy przebiły się poprzez linię nieprzyjacielską, lecz tam natknęły się na drugą linię. Lecz nie decydując się iść dalej, generał Kellerman utracił owoce pierwszego chwilowego zwycięstwa.
Było to w południe.
Linia francuska, która falowała jak wąż na długości prawie mili, złamana została w środku. Centrum, cofając się, porzuciło skrzydła, które musiały cofać się również.
Odwrót odbywał się pod ogniem 80 dział.
Jedna dywizya cofała się poprzez pole dojrzałego zboża. Pękł granat i pole stanęło w płomieniach; trzy tysiące żołnierza znalazło się pośród pożaru. Zapaliły się ładownice i ładunki zaczęły wybuchać.
Bonaparte wówczas pchnął gwardyę konsulów, która powstrzymała marsz Austryaków. Na domiar grenadyerzy uderzyli ze swej strony i odrzucili jazdę austryacką.
Przez ten czas dywizya, która wycofała się z płonącego zboża, otrzymała nowe naboje i powróciła do bitwy.
Dzięki temu cofanie się armii francuskiej nie zamieniło się na ucieczkę.
Była to druga godzina.
Bonaparte patrzał na odwrót z wału nad rowem koło drogi do Aleksandryi. Był sam; konia trzymał za cugle, zarzucone na ramię, i końcem szpicruty podbijał kamyczki. Dookoła padały pociski.
Zdawało się, że obojętny jest na rozgrywający się koło niego dramat, od którego wyniku zależały jednak wszystkie jego nadzieje.
Nigdy jeszcze nie rozgrywał tak strasznej partyi po sześciu latach zwycięstw przeciw koronie Francyi.
Wtem, jak się zdawało, wyrwał się z zamyślenia; wśród przerażającego huku strzelb i armat usłyszał tentent konia. Podniósł głowę. Od strony Novi nadbiegał jeździec co koń wyskoczy.
Gdy jeździec był już o pięć kroków, Bonaparte wykrzyknął:
— Roland!
Ten zaś ze swej strony krzyczał:
— Desaix! Desaix! Desaix!
Bonaparte roztworzył ramiona i Roland rzucił się na szyję pierwszemu konsulowi.
— Więc Desaix?... — zapytał pierwszy konsul.
— Jest o milę zaledwie.
— Chodźmy — rzekł Bonaparte — może zdąży jeszcze na czas.
— Jakto na czas?
— Patrzaj.
Roland z jednego rzutu oka na pole bitwy zrozumiał położenie.
Pierwsza kolumna austryacka szła na Castel-Ceriolo, zachodziła prawe skrzydło francuskie.
Groziło to klęską.
Desaix przychodził za późno.
— Weź dwa moje ostatnie pułki grenadyerów — rzekł Bonaparte — połącz się z gwardyą konsulów i z nią idź na prawe skrzydło... Rozumiesz? Rolandzie, powstrzymaj te kolumny.
Roland skoczył na koń i wykonał wkrótce rozkaz.
Dojechawszy na jakie 50 kroków od generała Elsnitza, zakomenderował:
— W czworobok! Patrzy na nas pierwszy konsul.
Czworobok sformował się; każdy żołnierz jakby wrósł w ziemię.
Generał Elsnitz, zamiast ominąć tych 900 ludzi i iść na pomoc generałom Mélas’owi i Kaim’owi, uderzył na ten czworobok.
I zrobił błąd, który uratował armię francuską.
Tych 900 stało murem, jak tego chciał Bonaparte; armaty, strzały karabinowe, bagnety — nic słowem nie mogło obalić ich.
Bonaparte patrzał na nich z podziwem.
Odwróciwszy wzrok w stronę drogi od Novi, dojrzał pierwsze bagnety dywizyi Desaix’a.
Stojąc na najwyższym punkcie placu boju, widział on to, czego dojrzeć nie mógł nieprzyjaciel.
Skinął na grupę oficerów, stojących opodal i czekających na rozkazy.
Bonaparte pokazał jednemu z nich las bagnetów, błyszczących w słońcu.
— Galopem do tych bagnetów! — rzekł. — Niech pośpieszają Desaix’owi powiedzieć, że jestem tu i że czekam na niego.
Oficer pomknął galopem.
Bonaparte znowu patrzał na pole bitwy.
Odwrót Francuzów trwał dalej, ale generał Elsnitz stał w miejscu, powstrzymany przez Rolanda i jego 900 żołnierzy.
Cworobok ten gęsto ział ogniem.
Bonaparte zwrócił się do pozostałych oficerów:
— Jeden w centrum! dwaj inni na skrzydła! Wszędzie mówić o nadejściu rezerw i zapowiedzieć przejście do ofensywy.
Oficerowie rozbiegli się we wskazanych kierunkach.
Przez chwilę patrzał za nimi Bonaparte. Gdy się odwrócił, dostrzegł o 50 kroków generała Desaix’a.
Przyjaciele uścisnęli sobie ręce.
Bonaparte wyciągnął ramię w kierunku pola bitwy.
Z dwudziestu tysięcy żołnierza, który rozpoczął bitwę o 5-ej rano na dystansie zaledwie dwu mil, pozostało być może z dziewięć tysięcy piechoty, tysiąc jazdy i dziesięć dział zdatnych do użytku. Czwarta część armii była niezdolna do boju, druga ćwierć zajęta była przenoszeniem rannych. Wszyscy cofali się, tylko Roland i jego 900 ludzi stali, jak mur.
Desaix objął spojrzeniem te wszystkie szczegóły.
— Cóż myślisz o bitwie? — zapytał Bonaparte.
— Myślę — odparł Desaix — że przegrana; ale ponieważ jest dopiero trzecia po południu, mamy czas jeszcze wygrać drugą.
— Tylko — odezwał się jakiś głos — trzeba nam armat.
Był to Marmont, główny dowódca artyleryi.
— Masz racyę, Marmont. Ale skąd weźmiesz armaty?
— Mam pięć armat, które wycofałem z pola bitwy, i pięć, które przybyły ze Scrivii.
— I osiem, które przyprowadziłem — dorzucił Desaix.
Jeden z adjutantów, pomknął, aby przyśpieszyć przyjście dział Desaix’a.
Rezerwy wciąż się zbliżały; były już tylko o ćwierć mili.
Pozycyę miały doskonałą. Na lewo od drogi stał olbrzymi płot, idący prostopadle do drogi i zakryty zaroślami.
Tam umieszczono piechotę; nawet konnica mogłaby ukryć się za tą szeroką zasłoną.
Przez ten czas Marmont zebrał 18 armat i ustawił je na prawym froncie nieprzyjaciela.
I zagrały one, zasypując Austryaków pociskami.
W szeregach nieprzyjacielskich zapanowała chwila wahania.
Bonaparte skorzystał z tego i przebiegł wzdłuż całej linii francuskiej.
— Towarzysze! — wołał. — Dosyć cofania się. Pamiętajcie, że mam zwyczaj nocowania na placu bitwy.
Jakgdyby w odpowiedzi na kanonadę Marmonta, zaczęły strzelać plutony na lewem skrzydle, biorąc Austryaków z boku. To Desaix i jego dywizya zaatakowali Austryaków.
Armia zrozumiała, że to rezerwy wstąpiły w bój i że trzeba ją poprzeć ostatnim wysiłkiem.
Od lewego do prawego skrzydła przebiegł rozkaz:
— Naprzód!
Uderzyły bębny.
Austryacy, którzy nie widzieli przyjścia rezerw i sądzili, że bitwę wygrali, i którzy szli z bronią na ramieniu, jak na spacer, poczuli, że w szeregach francuskich zaszło coś nadzwyczajnego.
Chcieli utrzymać wymykające się im z rąk zwycięstwo, ale Francuzi atakowali na całej linii przy dźwiękach zwycięskiej Marsylianki. Baterya Marmonta zionęła ogniem, Kellerman skoczył ze swymi kirasyerami i przebił się przez dwie linie nieprzyjaciela.
Desaix przeskoczył przez rów, wybiegł na wzgórze i padł zabity w chwili, gdy się oglądał, czy dywizya jego idzie za nim. Śmierć jego zagrzała żołnierza, który na bagnety zaatakował kolumnę generała Zacha.
Kellermann tymczasem nawrócił i z boku uderzył na Zacha, rozbił jego szeregi i rozproszył. ¡W kwadrans czasu pięć tysięcy grenadyerów austryackich zostało zupełnie zniesionych. Generał Zach ze sztabem dostał się do niewoli.
— Nieprzyjaciel1 wtedy chciał rzucić swą jazdę, ale ogień francuski i straszne bagnety zatrzymały ją na miejscu.
Murat operował na bokach przy pomocy trzech dział lekkich.
Na chwilę musiał zaprzestać ognia, ze względu na Rolanda i jego czworobok. Gdy wybuchnął jeden pocisk w szeregach austryackich, utworzyło się wśród nich szerokie przejście. Skoczył w nie Roland a za nim gwardya konsulów. Dopadli do rozbitej skrzynki z amunicyą, otoczonej żołnierzami. Roland wsunął lufę pistoletu w otwór i wystrzeli.
Rozległ się piekielny huk i buchnął wulkan, pożerający wszystko wokoło.
Korpus Elsnitza uciekał.
Austryacy zaczęli uciekać na całej linii, armia francuska w pół godziny przeszła przez równinę, której broniła, cofając się krok za krokiem, przez osiem godzin.
Nieprzyjaciel zatrzymał się dopiero pod Marengo, usiłując napróżno sformować się pod ogniem armat, zapomnianych w Castel-Ceriolo.
Ale nadbiegły dywizye Desaix’a, Gardanne’a i Chamberlhac’a i zdobyły Marengo. Nieprzyjaciel cofnął się do Petra-Bona, ale i stąd odrzucili go Francuzi.
Rzucili się Austryacy na most na Bormidzie, ale tam stał już Carra-Saint-Cyr z armatami. Austryacy uciekali wpław pod ogniem całej linii francuskiej, który trwał do dziewiątej wieczorem.
Resztki armii austryackiej powróciły do obozu w Aleksandryi. Armia francuska rozłożyła się koło mostu.
Austryacy mieli 4.503 zabitych, 6.000 rannych, 5.000 wziętych do niewoli. Francuzi zdobyli 12 sztandarów i 30 dział.
O drugiej Bonaparte był rozbity; o piątej — odzyskał za jednym zamachem Włochy, a w perspektywie tron francuski.
Wieczorem tegoż dnia pierwszy konsul pisał następujący list do pani de Montrevel:
„Odniosłem dziś najświetniejsze zwycięstwo, ale utraciłem Desaix’a i Rolanda.
„Niech pani nie płacze. Syn pani chciał umrzeć, a nie mógłby znaleźć śmierci sławniejszej.
Pomimo poszukiwań, nie można było znaleźć zwłok Rolanda: znikł podczas burzy, jak Romulus.
Nikt nie dowiedział się, dlaczego tak uporczywie szukał śmierci, której tak długo nie mógł znaleźć.