Towarzysze Jehudy/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

AL. DUMAS
Towarzysze Jehudy
(SPRZYSIĘŻENI)
Powieść historyczna w 3-ch tomach.
Tom I


Z 8-IU ILUSTRACYAMI


WARSZAWA, NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW - G. GEBETHNER I SP. □□□□ 1912



DRUK PIOTRA LAUSKAERA
WARSZAWA, NOWY-ŚWIAT 41.




PROLOG.
Miasto Awinion.

Nie wiemy, czy prolog, który przedstawimy oczom czytelnika, jest bardzo potrzebny, niemniej nie możemy się oprzeć chęci uczynienia z niego, nie pierwszego rozdziału, lecz przedmowy książki niniejszej.
Im bardziej posuwamy się w życie, im wyżej wznosimy się w sztuce, tem więcej nabieramy przekonania, że niema nic oderwanego i odosobnionego, że przyroda i społeczeństwo rozwijają się drogą dedukcyi a nie przypadku i że zdarzenie, kwiat radosny czy smutny, wonny czy cuchnący, uśmiechnięty czy złowieszczy, który dzisiaj otwiera się przed naszemi oczyma, miał swój pączek w przeszłości a korzenie niekiedy w dniach, poprzedzających dni nasze, podobnie jak mieć będzie owoc swój w przyszłości.
Człowiek, za młodu, bierze czas, jak idzie — rozkochany w dniu wczorajszym, lekceważy dzień dzisiejszy i nie troszczy się o jutrzejszy. Młodość, to wiosna, bogata w orzeźwiające jutrzenki i piękne wieczory; jeśli niekiedy burza przejdzie po niebie, wybucha, szaleje i mija, pozostawiając niebo błękitniejsze, atmosferę czyściejszą, przyrodę czarowniej uśmiechniętą, niż przedtem.
Po co zastanawiać się nad przyczynami tej burzy, która przemija, jak kaprys, ulotna, jak fantazya? Zanim rozstrzygniemy zagadkę meteorologiczną, burza zniknie.
Ale inaczej rzecz się ma ze strasznemi zjawiskami, które, ku końcowi lata, zagrażają naszym żniwom; które, śród jesieni, czyhają na nasze winnice: zapytujemy, dokąd dążą, niepokoimy się, skąd przychodzą, szukamy sposobu zapobieżenia im.
W rewolucyach, tych burzach atmosfery społecznej, które zalewają ziemię krwią i niszczą całe pokolenie ludzi, istnieje inny jeszcze temat do rozważań, niż w burzach niebieskich, zatapiających żniwo lub niweczących gradem winnicę, to jest nadzieję jednego tylko roku; wyrządzają one krzywdę, która może wynagrodzić sowicie rok następny, o ile nie sroży się gniew Pana.
Tak też niegdyś, bądź przez zapomnienie, bądź przez lekkomyślność a może i nieświadomość — szczęśliwy, kto nieświadomy! nieszczęśliwy, kto uświadomiony! — niegdyś, gdybym miał do opowiedzenia dzieje, które opowiem wam dzisiaj, nie zatrzymując się w miejscu, gdzie dzieje się pierwsza scena mojej książki, napisałbym bez zastanowienia tę scenę, przeszedłbym przez Południe, jak przez każdą inną prowincyę, wymieniłbym Awinion, jak każde inne miasto.
Ale dzisiaj rzecz inna; to już nie zawieruchy wiosenne, lecz burze letnie, wichury jesienne. Dzisiaj, gdy wymieniam Awinion, wywołuję widmo i, podobnie jak Antoniusz, rozpościerając całun śmiertelny Cezara, mówił: „Oto dziura, którą przebił sztylet Kaski, a oto ta, którą przebił miecz Kasyusza, a oto ta, którą przebił miecz Brutusa“ — ja, na widok krwawego całuna miasta papieskiego, powiadam: „Oto krew Albigensów; oto krew ludu z Sewennów; oto krew republikanów; oto krew rojalistów; oto krew Lescuyera; oto krew marszałka Brune’a“.
I ogarnia mnie wówczas wielki smutek i zabieram się do pisania; ale zaraz po pierwszych wierszach spostrzegam, że, bez mojej wiedzy, rylec historyka zajął w palcach moich miejsce pióra romansopisarza.
A więc bądźmy jednym i drugim: czytelniku, daruj dziesięć, piętnaście, dwadzieścia pierwszych stronic historykowi; dla romansopisarza pozostanie reszta.
Powiedzmy tedy kilka słów o Awinionie, miejscu, gdzie rozegra się pierwsza scena nowej książki, którą składamy w ofierze publiczności.
Może, zanim się przeczyta to, co o mieście tem powiemy, dobrze będzie rzucić okiem na to, co mówi o niem jego historyk narodowy, Franciszek Nouguier.
„Awinion — mówi — miasto szlachetne przez swoją starożytność, wspaniałe przez swoje mury, wesołe przez płodność ziemi, ujmujące przez łagodność mieszkańców, cudowne przez swój pałac, piękne przez swoje wielkie ulice, przedziwne przez budowę swego mostu, bogate przez swój handel i znane światu całemu“.
Niechaj cienie Franciszka Nouguiera przebaczą nam, jeśli na jego miasto nie patrzymy zupełnie takiemi samemi, jak on, oczyma.
Ci, którzy znają Awinion, powiedzą, kto go widział lepiej, historyk czy romansopisarz.
Przedewszystkiem stwierdzić należy, że Awinion jest miastem odrębnem, to jest miastem krańcowych namiętności; epoka zatargów religijnych, które sprowadziły na to miasto nienawiści polityczne, sięga wieku dwunastego; doliny góry Ventoux służyły za schronienie — po jego ucieczce z Lugdunu — i Piotrowi de Valdo i jego Waldensom, przodkom tych protestantów, którzy, pod nazwą Albigensów. odebrali hrabiom Tuluzy a przynieśli papiestwu siedem zamków, jakie Rajmund VI posiadał w Langwedocyi.
Będąc potężną republiką, rządzoną przez podestów, Awinion nie chciał poddać się królowi francuskiemu. Pewnego ranka Ludwik VIII — który uważał za rzecz prostszą wyruszyć na wyprawę krzyżową przeciw Awinionowi, jak uczynił Szymon de Monfort, niż do Jerozolimy, jak uczynił Filip August — pewnego ranka, mówimy, Ludwik VIII stanął przed bramami Awinionu, żądając, by go wpuszczono, z kopią do ataku, w hełmie na głowie, z rozwiniętymi sztandarami i przy dźwięku trąb wojennych.
Mieszczanie odmówili; zaproponowali królowi francuskiemu, jako ostatnie ustępstwo, wkroczenie pokojowe, z głową obnażoną, z kopią wzniesioną do góry i z rozwiniętym jedynie sztandarem królewskim. Król rozpoczął oblężenie; oblężenie to trwało trzy miesiące, w ciągu których, mówi kronikarz, mieszczanie z Awinionu oddawali żołnierzom strzały za strzały, rany za rany, śmierć za śmierć.
W końcu miasto kapitulowało. Ludwik VIII prowadził w armii swojej kardynała legata rzymskiego; on to podyktował warunki.
Mieszkańcy Awinionu skazani zostali na zburzenie szańców, na zasypanie rowów, na obalenie trzystu wież, na oddanie statków, na spalenie machin wojennych. Nadto zaś musieli zapłacić olbrzymią kontrybucyę, odprzysiądz się herezyi Waldensów, utrzymywać w Palestynie trzydziestu rycerzy doskonale uzbrojonych, którzy współubiegaliby się o oswobodzenie grobu Chrystusa. Wreszcie, celem czuwania nad wypełnieniem tych warunków, ogłoszonych w bulli, istniejącej jeszcze w archiwach miejskich, założone zostało bractwo pokutników, które przetrwało sześć wieków z górą aż do naszych czasów.
W przeciwieństwie do tych pokutników, których nazywano pokutnikami białymi, utworzył się zakon pokutników czarnych, przejętych duchem opozycyi Rajmunda z Tuluzy.
Począwszy od dnia tego nienawiści religijne zamieniły się na nienawiści polityczne.
Nie dosyć, że Awinion był ziemią herezyi, musiał jeszcze stać się widownią schyzmy.
Niechaj nam będzie wolno, z powodu Rzymu francuskiego, popełnić małe zboczenie historyczne; ściśle rzecz biorąc, nie byłoby wcale potrzebne do tematu, o którym piszemy, i może byłoby lepiej, gdybyśmy odrazu weszli w tok dramatu; ale mamy nadzieję, że to zboczenie będzie nam przebaczone. Piszemy zwłaszcza dla tych, którzy w romansie lubią znaleźć niekiedy coś innego, niż romans.
W r. 1285 Pilip Piękny wstąpił na tron.
Wielka to data historyczna ten rok 1285. Papiestwo, które w osobie Grzegorza VII stawiło czoło cesarzowi niemieckiemu; papiestwo, które, zwyciężone materyalnie przez Henryka IV, pokonało go moralnie; papiestwo zostało spoliczkowane przez prostego szlachcica sabińskiego; od żelaznej rękawicy Colonny zaczerwieniło się oblicze Bonifacego VIII.
Ale cóż stać się mogło za panowania następcy Bonifacego VIII z królem francuskim, gdyż jego to dłoń istotnie wymierzyła policzek?
Tym następcą był Benedykt IX, człowiek nizkiego pochodzenia, ale który byłby może stał się genialnym, gdyby mu pozostawiono czas na to.
Nadto słaby, by stawić hardo czoło Filipowi Pięknemu, wynalazł sposób, którego byłby mu, w dwieście lat później, pozazdrościł założyciel sławnego zakonu: przebaczył Colonnie głośno, publicznie.
Przebaczyć Colonnie, to znaczyło ogłosić, iż jest winowajcą; winowajcy bowiem jedynie potrzebują przebaczenia.
Jeśli Colonna był winien, król francuski był co najmniej jego wspólnikiem.
Podtrzymywanie takiego argumentu groziło pewnem niebezpieczeństwem; to też Benedykt XI tylko przez osiem miesięcy był papieżem.
Pewnego dnia, gdy siedział przy stole, przybyła kobieta zakwefiona, która się mieniła siostrą z zakonu Świętej Petroneli w Peruży, i podała mu koszyk fig.
Byłże w nim ukryty padalec, podobnie jak w koszyku Kleopatry? Fakt jest, że nazajutrz Stolica Apostolska została opróżniona.
Wówczas Filip Piękny wpadł na myśl osobliwą, taką osobliwą, że musiała zrazu wydać mu się halucynacyą.
Oto postanowił wywieść papiestwo z Rzymu, sprowadzić je do Francyi, uwięzić i kazać mu bić monetę na swoją korzyść.
Panowanie Filipa Pięknego zaznaczyło się wprowadzeniem złota.
Złoto było jedynem bóstwem tego króla, który spoliczkował papieża. Ludwik Święty miał za ministra kapłana, czcigodnego księdza Sugera; Filip Piękny miał za ministrów dwóch bankierów, dwóch Florentczyków, którzy nazywali się Biscio i Musiato.
Czy spodziewasz się, kochany czytelniku, że wpadniemy w komunał filozoficzny, polegający na wyklinaniu złota? Pomyliłbyś się wielce.
W wieku trzynastym złoto było postępem.
Dotąd znano tylko ziemię.
Złoto jest ziemią, zamienioną na monetę, ziemią ruchomą, zamienną, przenośną, podzielną, niejako uduchowioną.
Dopóki ziemia nie miała swej przedstawicielki w złocie, człowiek, podobnie jak bóg Terminus, miał nogi uwięzione w ziemi. Niegdyś ziemia panowała nad człowiekiem; dzisiaj zaś człowiek panuje nad ziemią.
Ale, należało złoto wydobyć stamtąd, gdzie było; a było ukryte stokroć głębiej, niż w kopalniach Chili lub Meksyku.
Złoto było u Żydów i w kościołach.
Dla wydostania go z tej podwójnej kopalni potrzebny był więcej, niż król, potrzebny był papież.
Dlatego to Filip Piękny, ten wielki pochłaniacz złota, postanowił mieć własnego papieża.
Po śmierci Benedykta XI odbyło się konklawe w Peruży; kardynałowie francuscy mieli w niem przewagę.
Filip Piękny upatrzył sobie arcybiskupa z Bordeaux, Bertranda de Gota, i wyznaczył mu schadzkę w lesie, w pobliżu Saint-Jean d’Angely.
Bertrand de Got stawił się skwapliwie na wezwanie.
Król i arcybiskup wysłuchali mszy, a w chwili podniesienia poprzysięgli sobie, na tego Boga, którego chwalili, tajemnicę bezwzględną.
Bertrand de Got nie wiedział jeszcze, o co chodzi.
— Arcybiskupie — rzekł Filip Piękny po mszy — gdy zechcę, zrobię cię papieżem.
Bertrand de Got, nie czekając, rzucił się do nóg królowi.
— Cóż mam uczynić? — zapytał.
— Przyznać mi sześć łask, których od ciebie zażądam — odparł Filip Piękny.
— Rozkazuj a będę posłuszny — rzekł przyszły papież.
I złożona została przysięga służalstwa.
Król podniósł Bertranda de Gota, pocałował go w usta i rzekł:
— A oto owe sześć łask, których od ciebie żądam:
Pierwsza, żebyś mnie pogodził zupełnie z Kościołem i żebyś mi zapewnił przebaczenie występku, jakiego się dopuściłem względem Bonifacego VIII.
Druga, żebyś zwrócił mnie i moim komunię, którą mi zabrał dwór rzymski.
Trzecia, żebyś mi przyznał dziesiątą część dochodów duchowieństwa w mojem królestwie, na pokrycie kosztów wojny z Flandryą.
Czwarta, żebyś zniweczył i zatarł pamięć papieża Bonifacego VIII.
Piąta, żebyś przywrócił godność kardynalską czcigodnym Jakóbowi i Piotrowi Colonnom.
Co do szóstej łaski i obietnicy, zastrzegam sobie, że pomówię z tobą o niej w danym czasie i miejscu.
Bertrand de Got przysiągł spełnić obietnice i łaski znane, oraz obietnicę i łaskę nieznaną.
Tą ostatnią, której król nie śmiał wyliczyć razem z innemi, było zniszczenie Templaryuszów.
Oprócz przyrzeczenia i przysięgi na corpus Domini, Bertrand de Got dał, jako zakładników, brata i dwóch bratanków.
Król przysiągł ze swojej strony, że każe go obrać papieżem.
Ta scena na rozdrożu w lesie podobniejsza była do wywoływania szatana przez czarnoksiężnika, niż do umowy, zawartej między królem a papieżem.
To też koronacya króla, która odbyła się wkrótce potem w Lugdunie, i która rozpoczynała niewolę Kościoła — nie była miła Panu Bogu.
W chwili, gdy przeciągał korowód królewski, runął mur, obciążony widzami, zranił króla i zabił księcia Bretanii.
Bertrand de Got został obrany papieżem, pod imieniem Klemensa V.
Klemens V zapłacił wszystko, co przyrzekł Bertrand de Got.
Filip został oczyszczony z winy, komunia została zwrócona jemu i jego rodzinie, purpura powróciła na ramiona Colonnów, Kościół został zmuszony do zapłacenia kosztów wojen z Flandryą i wyprawy krzyżowej Filipa Walezyusza przeciw cesarstwu greckiemu. Pamięć papieża Bonifacego VIII została, jeśli nie zniweczona i zatarta, to przynajmniej przygaszona; mury zakonu zrównane z ziemią, a Templaryuszów spalono na płaszczyźnie Pont Neuf.
Wszystkie te edykty — nie nazywało się to już bullami, skoro dyktowała je władza czasowa — wszystkie te edykty datowane były z Awinionu.
Filip Piękny stał się najbogatszym z królów monarchii francuskiej; posiadał skarb niewyczerpany: swego papieża. Kupił go, posługiwał się nim, kładł go pod tłocznię, a podobnie jak z pod tłoczni płynie jabłecznik i wino, tak samo z tego zmiażdżonego papieża płynęło złoto.
Pontyfikat, spoliczkowany w osobie Bonifacego VIII przez Colonnę, abdykował z władzy świeckiej w osobie Klemensa V.
Opowiedzieliśmy, jak przybyli król krwi i papież złota.
Wiadomo, jak odeszli.
Jakób de Molay, z wysokości stosu, wezwał ich obu za rok przed oblicze Boga.
Klemens V odszedł pierwszy; widział we śnie swój pałac w płomieniach.
„Od tej chwili — mówi Baluze — posmutniał i żył już niedługo“.
W siedem miesięcy później przyszła kolej na Filipa; według jednych umarł na polowaniu, powalony przez dzika, Dante należy do tego grona. „Ten — mówi — którego widziano w pobliżu Sekwany, fałszującego monety, umrze, powalony kłem dzika“.
Ale Wilhelm de Nangis każe królowi fałszerzowi monet umierać śmiercią daleko bardziej opatrznościową.
„Trawiony chorobą, przez lekarzy nieznaną, Filip zgasł — mówi — ku wielkiemu zdumieniu wszystkich, ani bowiem puls jego ani uryna nie wykazywały przyczyny choroby ani doniosłości niebezpieczeństwa“.
Król zamętu, król wrzawy, Ludwik X, nazwany Upartym, następuje po swoim ojcu, Filipie Pięknym; Jan XXII — po Klemensie V.
Awinion stał się wówczas naprawdę drugim Rzymem, Jan XXII i Klemens VI wyświęcili tę stolicę na królowę zbytku. Obyczaje współczesne uczyniły z niej królowę znieprawienia i zniewieściałości. Na miejsce jej wież zburzonych przez Romana de Saint-Ange, Hernandez de Héredi, wielki mistrz zakonu Świętego Jana w Jerozolimie, opasał ją sznurem murów. I stolica ta miała mnichów rozpustnych, którzy zamienili poświęcone mury klasztorne na siedziby znieprawienia i lubieżności; miała piękne kurtyzany, które wyrywały dyamenty z tyary i robiły sobie z nich bransolety i naszyjniki; wreszcie dobiegały do niej echa z Vaucluse, które ze szmerem wodotrysku przynosiły pełne słodyczy, melodyjne pieśni Petrarki.
Trwało tak, dopóki król Karol V, który był księciem mądrym i religijnym, postanowiwszy przerwać ten skandal, nie posłał marszałka de Boucicaut, by wypędzić z Awinionu antypapieża Benedykta XIII; wszelako ten, na widok żołnierzy króla francuskiego, przypomniał sobie, że, zanim został papieżem pod imieniem Benedykta XIII, był kapitanem pod nazwiskiem Piotra de Luna. Przez pięć miesięcy bronił się, kierując sam, z wysokości murów zamkowych, maszynami oblężniczemi, stokroć bardziej zabójczemi od jego gromów kapłańskich. Wreszcie, zmuszony ratować się ucieczką, wyszedł z miasta furtą, zburzywszy sto domów a zabiwszy czterech Awiniończyków, i schronił się do Hiszpanii, gdzie król Aragoński ofiarował mu przytułek. Tam, każdego ranka, ze szczytu wieży, w asystencyi dwóch księży, stanowiących jego święte kolegium, błogosławił świat, któremu przez to nie działo się lepiej, i rzucał anatemę na swoich wrogów, którym przez to nie działo się gorzej. Nakoniec, czując, iż śmierć się zbliża, i w obawie, żeby schyzma wraz z nim nie zeszła do grobu, mianował dwóch wikaryuszów swoich kardynałami, pod warunkiem, że, gdy on umrze, jeden z nich obierze drugiego papieżem. I tak się stało. Nowy papież przez czas krótki trwał w schyzmie, podtrzymywany przez kardynała, który go obrał. Wreszcie obaj nawiązali rokowania z Rzymem, wyznali publicznie winę swoją i powrócili na łono świętego Kościoła, jeden z tytułem arcybiskupa sewilskiego, drugi z tytułem arcybiskupa toledańskiego.
Począwszy od tej chwili aż do r. 1790, Awinion, owdowiały po swoich papieżach, rządzony był przez legatów i wicelegatów; miał siedmiu najwyższy kapłanów, którzy rezydowali w jego murach przez siedem dziesiątków lat; miał siedem szpitali, siedem bractw pokutniczych, siedem klasztorów męskich, siedem żeńskich, siedem parafii i siedem cmentarzy.
Dla tych, którzy znali Awinion, były w owej epoce, a i są jeszcze, dwa miasta w mieście: miasto księży, to jest miasto rzymskie; miasto kupców, to jest miasto francuskie.
Miasto księży z pałacem papieskim, ze stu kościołami, z niezliczonymi dzwonami, zawsze gotowymi bić wielkim głosem na trwogę i rozbrzmiewać ponurym dźwiękiem pogrzebowym.
Miasto kupców z Rodanem, z robotnikami, wyrabiającymi jedwabie, i z ruchem przewozowym, który idzie od północy na południe, od zachodu na wschód, od Lugdunu do Marsylii, od Nimes do Turynu.
Miasto francuskie, miasto potępione, pragnące mieć króla, dążące do otrzymania swobód, buntujące się przeciw niewoli, przeciw temu, że jest ziemią księży i ma duchowieństwo za władzę.
Nie owo duchowieństwo pobożne, tolerancyjne, surowe w spełnianiu obowiązków i miłosierne, żyjące na świecie, by mu nieść pociechę i dawać budujący przykład, nie uczestnicząc w jego uciechach i namiętnościach — ale duchowieństwo takie, jakiem je uczyniła intryga, ambicya i chciwość, t. j. złożone z owych księży dworu antypapieża, rywalizujących z księżmi rzymskimi, próżniaków, rozpustników, wytwornisiów, zuchwalców, królów mody, autokratów salonowych, całujących dłoń dam, których względami się szczycili, dających swoje dłonie do całowania kobietom z ludu, które zaszczycali swojemi łaskami.
Czy chcecie typ księdza takiego? Weźcie księdza Maury. Dumny, jak książę, zuchwały, jak lokaj, syn szewca, arystokrata większy, niż syn magnata.
Rozumie się, że te dwie kategorye mieszkańców wyobrażające jedna herezyę, druga ortodoksyę; jedna stronnictwo francuskie, druga stronnictwo rzymskie; jedna stronnictwo monarchiczne samowładne, druga stronnictwo konstytucyjne postępowe — nie stanowiły pierwiastków pokoju i bezpieczeństwa dla dawnego miasta papieskiego; rozumie się, mówimy, że w chwili, kiedy w Paryżu rewolucya wybuchła i objawiła się wzięciem Bastylii, oba te stronnictwa, rozgrzane jeszcze wojnami religijnemi Ludwika XIV, nie pozostały obojętne wobec siebie.
Powiedzieliśmy: Awinion miasto księży, dodajmy: miasto nienawiści. Serce dziecięce, wszędzie wolne od złych namiętności, tam przychodziło na świat wezbrane nienawiściami, przekazywanemi z ojca na syna od lat ośmiuset, a po życiu, nienawiściami temi kierowanem, syn przekazywał z kolei szatańskie dziedzictwo swoim dzieciom.
To też, gdy Francya wydała pierwszy okrzyk wolności, miasto francuskie powstało, pełne radości i nadziei; nadeszła nareszcie dla niego chwila głośnego zaprotestowania przeciw postępkowi młodej, nieletniej królowej, która, dla odkupienia własnych grzechów, złożyła w darze miasto, prowincyę a wraz z tem pół miliona dusz. Jakiem prawem dusze te zaprzedane zostały na wieki najsurowszemu i najbardziej wymagającemu ze wszystkich władców, papieżowi rzymskiemu? Francya miała się zgromadzić na Polu Marsowem, w bratnim uścisku federacyi. Czyż Awinion nie był we Francyi? Wybrano posłów, a ci posłowie udali się do legata, z całym szacunkiem prosząc, by wyjechał.
Dano mu dwadzieścia cztery godziny czasu na opuszczenie miasta.
W ciągu nocy papiści powiesili na szubienicy manekin, przystrojony w kokardę trójkolorową.
Łatwo jest zmienić kierunek Rodanu, skanalizować Durancyę, wznieść tamy przeciw rwącym potokom, które w chwili topnienia śniegów staczają się, jak płynna nawałnica, ze szczytów góry Ventoux. Ale Bóg nawet nie próbował jeszcze powstrzymać tej straszliwej fali, tej fali żywej, tego potoku ludzkiego, który zwalił się, rozpętany, na strome ulice Awinionu.
Na widok manekina w barwach narodowych, kołyszącego się na stryczku, miasto francuskie zatrzęsło się w posadach, wydając okrzyki wściekłości. Czterej papiści, o to świętokradztwo posądzeni — dwaj margrabiowie, mieszczanin i robotnik — zostali porwani z domów i powieszeni na miejscu manekina.
Było to 11 czerwca r. 1790.
Całe miasto francuskie wystosowało do Zgromadzenia Narodowego pismo, że oddaje się Francyi wraz z Rodanem swoim, ze swoim handlem, z Południem, z połową Prowancyi.
Stało się to w dniach reakcyi, kiedy Zgromadzenie Narodowe nie chciało się poróżnić z papieżem i oszczędzało króla; odroczyło tedy decyzyę w tej sprawie.
Odtąd ruch w Awinionie był buntem, a papież z miastem uczynił to, co dwór królewski uczyniłby z Paryżem, po wzięciu Bastylii, gdyby Zgromadzenie było odroczyło ogłoszenie praw człowieka.
Papież rozkazał unieważnić wszystko, co się dokonało w hrabstwie Venaissin, przywrócić przywileje szlachty i duchowieństwa i stosować inkwizycyę w całej surowości.
Rozwieszono dekrety papieskie.
Jeden jedyny człowiek, w biały dzień, wobec wszystkich, odważył się podejść prosto do muru, gdzie zawieszony był dekret, i zedrzeć go.
Nazywał się Lescuyer.
Nie był to człowiek młody; nie uczynił tego zatem w porywie zapału młodzieńczego. Nie, był to niemal starzec, obcy w kraju; był to Francuz z Pikardyi, gorącego temperamentu i rozważny zarazem, były notaryusz, oddawna osiadły w Awinionie.
Tę zbrodnię zapamiętał Awinion rzymski; a zbrodnia była taka wielka, że zapłakała nad nią Najświętsza Panna!
Cud ten spełnił się w kościele Franciszkanów.
Tłum przybiegł do kościoła.
Nadto rozeszła się jednocześnie pogłoska, która do ostatecznych granic spotęgowała wzburzenie. Przeniesiono przez miasto wielki, dobrze zamknięty, kufer; kufer ten wzbudził ciekawość Awiniończyków. Co też mógł zawierać?
W dwie godziny później nie chodziło już o jeden kufer — widziano osiemnaście skrzyń przewożonych do przystani Rodanu.
Tragarz zaś zdradził, co zawierały: przedmioty z lombardu, które stronnictwo francuskie zabierało ze sobą, opuszczając Awinion.
Przedmioty z lombardu, to znaczy mienie ubogich.
Im miasto jest nędzniejsze, tem bogatszy jest lombard. Niewiele lombardów mogło się pochwalić takiem bogactwem, jak awinioński.
Nie była to już sprawa partyjna, ale kradzież, i to kradzież nikczemna. Biali i czerwoni biegli do kościoła Franciszkanów, krzycząc, że municypalność musi im się z tego wytłómaczyć.
Lescuyer był sekretarzem municypalności.
Rzucono jego nazwisko tłumowi, nie jako tego, który zerwał dwa dekrety papieskie — byłby bowiem miał obrońców — ale jako tego, który podpisał stróżowi lombardu rozkaz, zezwalający na zabranie rzeczy.
Wysłano tedy czterech ludzi, żeby schwytali Lescuyera i sprowadzili go do kościoła. Znaleziono go na ulicy, idącego do municypalności. Czterej mężczyźni rzucili się nań i zawlekli go do kościoła, wydając dzikie okrzyki.
Przybywszy na miejsce, Lescuyer, na widok oczu roziskrzonych, które wpatrywały się w niego, pięści wyciągniętych, które mu groziły, krzyków, które domagały się jego śmierci, Lescuyer zrozumiał, że nie jest w domu Bożym, lecz w jednym z tych kręgów piekła, o których zapomniał Dante.
I przyszło mu na myśl, że przyczyną tej nienawiści, która przeciw niemu wybuchła, mogło być jedynie zerwanie dekretów papieskich; wszedł na ambonę i głosem człowieka, który nietylko nic sobie nie wyrzuca, ale jeszcze gotów jest zacząć to samo nanowo, rzekł:
— Bracia, mniemałem, że rewolucya jest potrzebna; dlatego też dołożyłem wszelkich sił...
Fanatycy zrozumieli, że, jeśli Lescuyer się wytłómaczy, Lescuyer będzie ocalony.
Nie tego wszakże było im trzeba, Rzucili się na niego, zerwali go z ambony, wepchnęli go w tłum szczekający, który go powlókł do ołtarza, wydając ów krzyk straszliwy, mający w sobie coś z węża i z ryku tygrysa, owo zabójcze zu zu! właściwe ludności awiniońskiej.
Lescuyer znał ten krzyk złowrogi; próbował schronić się u stóp ołtarza.
Nie schronił się tam wszakże, lecz upadł na stopniach.
Robotnik, uzbrojony w kij, zadał mu bowiem w głowę cios taki silny, że kij pękł na dwoje.
A wówczas tłuszcza rzuciła się na biedne ciało z tą mieszaniną okrucieństwa i wesołości, która jest właściwa Południowcom; mężczyźni, śpiewając, zaczęli mu tańczyć po brzuchu, kobiety — zaś, pragnąc, by odpokutował za bluźnierstwa, wypowiedziane przeciw papieżowi, rozcinały mu, a raczej wycinały po kawałku nożyczkami wargi.
A z pośród tej strasznej gromady wydobywał się krzyk, a raczej wrzask chrapliwy; i wrzask ten mówił:
— W imię Boga! w imię Najświętszej Panny! w imię ludzkości, zabijcie mnie zaraz.
Wrzask ten został wysłuchany: za wspólną zgodą mordercy cofnęli się i pozostawili nieszczęśliwego, broczącego we krwi, okaleczonego, zgruchotanego, pozwalając mu rozkoszować się konaniem.
Trwało pięć godzin, podczas których wśród wybuchów śmiechu, obelg i drwin tłumu biedne ciało drgało na stopniach ołtarza.
Tak to zabijają w Awinionie.
Poczekajcie, jest jeszcze sposób inny.
Jeden z członków stronnictwa francuskiego wpadł na myśl pójścia do lombardu, by zasięgnąć wiadomości.
Wszystko było tam w porządku, nie brakło ani jednego nakrycia srebrnego.
Nie jako wspólnik kradzieży zatem został Lescuyer tak okrutnie zamordowany, lecz jako patryota.
Istniał wówczas w Awinionie człowiek, który miał władzę nad tłumem.
Wszyscy ci straszni przywódcy na Południu zdobyli taką smutną sławę, że wystarczy ich wymienić, a każdy, nawet najmniej wykształcony, wie o kogo chodzi.
Tym człowiekiem był Jourdan.
Pyszałek i kłamca, wmówił w ciemny lud, że to on obciął głowę gubernatorowi Bastylii.
To też nazywano go Jourdan, ścinacz głów.
Nie było to wszakże jego nazwisko: nazywał się Maciej Jouve. Nie pochodził z Prowancyi, tylko z Puy-en-Velay. Początkowo był mulnikiem na stromych szczytach, otaczających miasto rodzinne, potem żołnierzem bez wojny; pod wpływem wojny byłby się może stał bardziej ludzki; — następnie szynkarzem w Paryżu.
W Awinionie handlował marzanną.
Zebrał trzystu ludzi, opanował bramy miasta, pozostawił przy nich połowę swego oddziału, a z resztą pomaszerował na kościół Franciszkanów, poprzedzony dwoma działami.
Ustawił je przed kościołem i zaczął strzelać na chybił trafił.
Mordercy rozproszyli się, jak stado spłoszonych ptaków, pozostawiając kilku umarłych na stopniach kościoła.
Jourdan i jego ludzie, przeskoczywszy przez trupy, weszli do świętego miejsca.
Pozostała w niem już tylko Najświętsza Dziewica i nieszczęśliwy Lescuyer, który jeszcze dyszał.
Jourdan i jego towarzysze nie myśleli wcale dobijać Lescuyera: agonia jego była najwyższym środkiem agitacyjnym. Podnieśli tedy tę resztkę człowieka żywego, te trzy czwarte trupa i zabrali go okrwawionego, drgającego, rzężącego.
Na ten widok każdy uciekał, zamykając drzwi i okna.
W godzinę później Jourdan ze swymi trzystu ludźmi byli panami miasta.
Lescuyer umarł, ale mniejsza o to; agonia jego była już niepotrzebna.
Jourdan skorzystał z trwogi, jaką wzbudzał, i zaaresztował lub kazał zaaresztować osiemdziesiąt osób z pośród istotnych i domniemanych morderców Lescuyera.
Ze trzydzieści może nie przestąpiło nawet progu kościoła; ale gdy znajdzie się dobra sposobność pozbycia się wrogów, trzeba z niej skorzystać; dobre sposobności są rzadkie.
Te osiemdziesiąt osób wtłoczono do wieży Trouillas.
Nazwa jej historyczna — wieża Lodowni.
Była to widownia tortur inkwizycyjnych.
Dzisiaj jeszcze widać w niej, wzdłuż ścian, tłuste sadze, które pozostawiał dym, wznoszący się ze stosu, gdzie się paliły niegdyś ciała ludzkie, dzisiaj jeszcze pokazują tam narzędzia tortur, starannie przechowywane: kocioł, piec, dyby, kajdany, ciemnice, nawet stare szkielety; niczego tam nie brak.
W tej to wieży, zbudowanej przez Klemensa V, zamknięto owych osiemdziesięciu więźniów.
A skoro ich już w wieży Trouillas zamknięto, powstał kłopot.
Przez kogo kazać ich osądzić?
Tylko trybunały papieskie były trybunałami legalnymi.
Kazać zabić tych nieszczęśliwych, jak zabito Lescuyera?
Powiedzieliśmy, że jedna trzecia a może i połowa z tych więźniów nietylko nie brała udziału w morderstwie, ale nawet nie przestąpiła progu kościoła.
Kazać ich zabić! Ta rzeź poszłaby na rachunek prześladowań.

Trybunat, utworzony przez Jourdana, obradował w jednej z sal pałacowych.
Ale dla zabicia tych osiemdziesięciu osób potrzeba było pewnej liczby katów.

Trybunał, utworzony przez Jourdana, obradował w jednej z sal pałacowych: był tam pisarz, nazwiskiem Raphael, prezes, nawpół Włoch, napoły Francuz, mówca w narzeczu ludowem, nazwany Barbe Savournin de la Roua; następnie trzech czy czterech nędzarzy; piekarz, rzeźnik; nazwiska ich zatraciły się zupełnie.
Ludzie ci wrzeszczeli:
— Trzeba ich zabić wszystkich; gdyby jeden z nich ocalał, służyłby za świadka.
Ale, jak powiedzieliśmy, brakło zabójców.
Było zaledwie pod ręką dwudziestu ludzi na dziedzińcu, a wszyscy z drobnego mieszczaństwa w Awinionie: perukarz, szewc damski, tandeciarz, mularz, stolarz; wszystko to zaledwie uzbrojone, ten w szablę, ów w bagnet, tamten znów w drąg żelazny, inny w szczapę drzewa, stwardniałego w ogniu.
A wszystkich tych ludzi ochłodził drobny deszcz październikowy.
Trudno z nich było uczynić morderców.
Tak! ale czyż jest co trudnego dla szatana?
W wypadkach podobnych bywają godziny, kiedy wydaje się, że Bóg opuszcza ludzi.
Wówczas przychodzi kolej na szatana.
I na ten dziedziniec zimny i błotnisty wkroczył szatan we własnej osobie.
Przybrał pozór, postać, oblicze pewnego aptekarza, miejscowego, nazwiskiem Mendes; ustawił stół, oświetlony dwiema latarniami; na tym stole złożył szklanki, konewki, dzbanki, butelki.
Jaki piekielny napój zawierały te naczynia tajenapoju tego jest wszakże dobrze znany.
Wszystkich tych, którzy pili ów trunek szatański, ogarnął nagle szał gorączkowy, żądza krwi i mordu.
Zaledwie wskazano im drzwi, wtargnęli do więzienia.
Rzeź trwała przez całą noc: przez noc całą krzyki, jęki, chrapanie przedśmiertne rozlegały się wśród ciemności.
Zabijano wszystkich, wszystkich zarzynano, mężczyzn i kobiety; trwało to długo: zabójcy, jak powiedzieliśmy, byli pijani i źle uzbrojeni.
Wszelako uporali się.
Wśród zabójców dziecko zwracało uwagę zwierzęcą jkrutnością, nienasyconem pragnieniem krwi.
Był to syn Lescuyera.
Zabijał i zabijał; chełpił się, że sam, swoją ręką dziecięcą, zabił dziesięciu mężczyzn i cztery kobiety.
— Przecież mogę zabijać, ile zechcę — mówił. — Nie mam lat piętnastu, nic mi za to nie będzie.
W miarę, jak zabijali, zrzucali umarłych i ranionych z wieży Trouillas, a ci spadali z wysokości stóp sześćdziesięciu; najpierw zrzucano mężczyzn, a potem kobiety. Mordercy musieli mieć czas na gwałcenie trupów tych, które były młode i ładne.
O godzinie dziewiątej rano, po dwunastogodzinnej rzezi, głos z głębi grobowca tego wrzeszczał:
— Litości! przyjdźcie mnie dobić, nie mogę umrzeć.
Puszkarz Bouffier pochylił się nad otworem i spojrzał; inni nie śmieli.
— Kto to krzyczy? — spytali.
— To Lami — odparł Bouffier.
A potem, gdy wszedł między innych:
— I cóż — pytali — co widziałeś w głębi?
— Groch z kapustą — odparł: — mężczyźni i kodo wyboru — jedną do Nimes, drugą do Carpentras, trzebiety, księża i ładne dziewczęta. Zdychać ze śmiechu, mówię wam.
„Człowiek jest stanowczo szpetną liszką!...“ powiedział hrabia de Monte-Cristo do pana de Villeforta.
A więc do tego miasta jeszcze okrwawionego, jeszcze rozgorączkowanego, jeszcze wzruszonego ostatniemi rzeziami, wprowadzimy dwie główne osoby naszej opowieści.


I.
Table d’hôte.

Dnia 9-go października r. 1799-go, w piękny dzień tej jesieni południowej, dzięki której na dwóch krańcach Prowancyi dojrzewają pomarańcze w Hyères i winogrona w Saint-Péray, kolasa, zaprzężona w trzy konie pocztowe, przejeżdżała przez most na Durancyi, między Cavailhonem a Château-Renard, kierując się ku Awinionowi, dawnemu miastu papieskiemu, przyłączonemu do Francyi przed laty ośmiu, mocą dekretu z d. 25 maja r. 1791-go. Przyłączenie to potwierdzone zostało przez traktat, podpisany w r. 1797 w Tolentino, a między generałem Bonapartem i papieżem Piusem VI-ym zawarty.
Kolasa wtoczyła się przez bramę od strony Aix, przejechała wzdłuż i, nie zwalniając biegu, całe miasto o ulicach wązkich i krętych, zbudowane tak, że było jednocześnie osłonięte od wichru i od słońca, i zatrzymał;.! się o pięćdziesiąt kroków od bramy, prowadzącej do mnicze o kształtach dziwacznych? Niewiadomo, skutek Oulle, przed hotelem Palais-Egalté, który zaczynano powoli nazywać ponownie hotelem Palais-Royal; nazwę tę nosił niegdyś i nosi jeszcze dzisiaj.
Tych kilka słów, prawie nic nie znaczących, z powodu nazwy hotelu, przed którym zatrzymała się ekstrapoczta, zajmująca naszą uwagę wskazuje dostatecznie położenie, w jakiem była Francya pod owym rządem reakcyi termidorowej, ochrzczonym nazwą Dyrektoratu.
Po walce rewolucyjnej, która trwała od 14 lipca r. 1789 do; 9 termidora r. 1794; po dniach 5 i 6 października, 21 czerwca, 10 sierpnia, 2 i 3 września, 21 maja, 29 termidora i 1 preryala; po przyjrzeniu się spadającym głowom króla i jego sędziów, królowej i jej oskarżyciela, Żyrondystów i Franciszkanów, umiarkowanych i Jakobinów, Francyę ogarnął najstraszliwszy ze wszystkich przesytów, przesyt krwi!
I odczuła jeśli nie potrzebę króla, to przynajmniej pragnienie rządu silnego, któremu mogłaby zaufać, na którym mogłaby się oprzeć, któryby za nią działał i pozwolił jej odpocząć.
W miejsce tego rządu, niewyraźnie pożądanego, posiadała słaby i niezdecydowany Dyrektorat, złożony narazie z lubieżnego Barrasa, z intryganta Sieyesa, z dzielnego Moulins’a, z bezbarwnego Rogera Ducosa i uczciwego, lecz zbyt naiwnego Gohiera.
Stąd wynikła mierna powaga na zewnątrz i bardzo wątpliwy spokój na wewnątrz.
Dwaj podróżni, którzy wysiedli z ekstrapoczty przed bramą hotelu Palais-Royal, mieli niewątpliwie pewne powody do obawiania się nastroju ustawicznie wzburzonej ludności miasta papieskiego, albowiem nieco powyżej Orgonu, w miejscu, gdzie podróżny trzy drogi ma cią do Awinionu — pocztylion zatrzymał konie i, obracając się, zapytał:
— Czy obywatele jadą przez Awinion, czy przez Carpentras?
— Która z dwóch dróg jest krótsza? — zapytał krótko ostrym głosem starszy podróżny, który mógł mieć zaledwie lat trzydzieści.
— Droga na Awinion, obywatelu, o dobre półtorej mili przynajmniej.
— W takim razie — odparł podróżny — jedźmy drogą na Awinion.
I kareta potoczyła się galopem, który świadczył, że obywatele podróżni, jak nazywał ich pocztylion, jakkolwiek nazwa pan zaczynała wracać do rozmowy, płacili co najmniej trzydzieści sousów napiwku.
Ta sama chęć unikania straty czasu objawiła się, skoro tylko weszli do hotelu.
Głos zabrał znów, podobnie jak w drodze, starszy podróżny. Zapytał, czy można niezwłocznie zjeść obiad, a sposób, w jaki zadane było pytanie, wykazywał, że podróżny gotów był pominąć niejedno wymaganie gastronomiczne, byleby podano jedzenie jak najśpieszniej.
— Obywatelu — odparł gospodarz, który, na odgłos turkotu kół, wybiegł z serwetą w ręce na powitanie podróżnych — będziecie szybko i przyzwoicie obsłużeni w waszym pokoju; ale, gdybym się ośmielił dać wam radę...
Zawahał się.
— O, proszę o radę, bardzo proszę! — odezwał się młodszy podróżny, zabierając głos po raz pierwszy.
— A więc najlepiej byłoby zjeść poprostu table d’hôte, jak podróżny, na którego czeka zaprzężony powóz; obiad jest doskonały i już podany.
Gospodarz jednocześnie wskazywał powóz, urządzony w niesłychanie wygodny sposób i zaprzężony, istotnie, w dwa konie, które grzebały ziemię kopytami, gdy pocztylion czekał cierpliwie, siedząc na brzegu okna i wychylając butelkę wina zCahors.
Pierwszy ruch tego, któremu gospodarz uczynił tę propozycyę, był przeczący; wszelako, po chwili namysłu, starszy podróżny, jakgdyby zaniechał pierwszego postanowienia, zwrócił się ruchem pytającym do towarzysza.
Ten zaś odpowiedział spojrzeniem, które znaczyło:
„Wszak pan wie, że jestem na pańskie rozkazy“.
— A więc niech i tak będzie — rzekł ten, który widocznie obowiązany był podejmować inicyatywę — zjemy obiad przy table d’hôte.
Poczem, zwracając się do pocztyliona, który, z kapeluszem w ręku, czekał na jego rozkazy, dodał:
— Niech za pół godziny najpóźniej konie będą zaprzężone.
I, prowadzeni przez gospodarza, weszli obaj do jadalni, starszy z dwóch, idąc naprzód, młodszy zaś za nim.
Wiadomo, jakie wogóle wrażenie wywierają nowi przybysze przy table d’hôte. Wszystkie spojrzenia skierowały się na wchodzących; rozmowa, dosyć ożywiona, urwała się.
Biesiadnicy składali się ze zwykłych gości hotelu, z podróżnego, którego powóz czekał zaprzężony przed domem, z handlarza win z Bordeaux, przebywającego w Awinionie dla przyczyn, o których później, i z grona osób, jadących z Marsylii do Lugdunu dyliżansem.
Przybysze powitali towarzystwo lekkiem skinieniem głowy i zasiedli na krańcu stołu, tak, że kilka nakryć dzieliło ich od innych biesiadników.
To arystokratyczne odosobnienie podwoiło ciekawość, której byli przedmiotem; zresztą każdy widział, że są to ludzie niezaprzeczonej dystynkcyi, jakkolwiek strój ich był bardzo skromny, taki, jaki nosiła cala ówczesna młodzież. Od wytwornisiów paryskich a nawet i prowincyonalnych odróżniały ich długie, gładko przyczesane włosy i czarny krawat dokoła szyi owiązany, taki, jak nosili wojskowi.
Powierzchowność młodzieńców przedstawiała dwa typy, najzupełniej różne.
Starszy, którego głos, nawet w intonacyach najpoufniejszych, wykazywał przyzwyczajenie do rozkazywania, był, jak wspomnieliśmy, mężczyzną jakich lat trzydziestu, włosy miał czarne, rozdzielone na środku, gładko przyczesane i spadające wzdłuż skroni na ramiona. Twarz jego była ogorzała, jak twarz człowieka, który podróżował po krajach południowych; wargi miał wązkie, nos prosty, zęby białe i te oczy sokole, jakie Dante daje Cezarowi.
Wzrostu był raczej małego, niż dużego, rękę miał delikatną, stopę wązką, kształtną; w obejściu jego nie było swobody; wydawał się skrępowany, co wskazywało, że nosił ubranie, do którego nie przywykł; gdy zaś przemówił a był nad brzegami Loary, zamiast być nad brzegami Rodanu, interlokutor jego byłby mógł zauważyć, że miał w wymowie pewien akcent włoski.
Towarzysz jego mógł być o jakie trzy lub cztery lata młodszy.
Był to piękny młodzieniec o cerze różowej, o włosach jasnych, oczy miał jasno-niebieskie, nos prosty, podbródek wydatny, prawie bez zarostu. Mógł być o dwa cale wyższy od towarzysza, a jakkolwiek wzrostu był mniej niż średniego, całą postać miał taką kształtną, taki był swobodny we wszystkich ruchach, że nietrudno było odgadnąć, iż posiadał, jeśli nie siłę, to przynajmniej niepospolitą zwinność i zręczność.
Jakkolwiek jednakowo ubrany, jakkolwiek wydawał się pozornie na stopie równości z towarzyszem, niemniej okazywał młodemu brunetowi wybitny szacunek, który nie mógł wynikać z wieku, lecz pochodził niewątpliwie z niższego stanowiska społecznego. Nadto zaś nazywał towarzysza obywatelem, gdy ten nazywał go poprostu Bolandem.
Te uwagi, które czynimy, by wtajemniczyć głębiej czytelnika w nasze opowiadanie, nie przyszły prawdopodobnie wcale na myśl współbiesiadnikom przy table d’hote, albowiem, po kilku sekundach przyglądania się przybyszom, spojrzenia oderwały się od nich i rozmowa, na chwilę przerwana, została nanowo podjęta.
Przyznać trzeba, że temat rozmowy był dla podróżnych niesłychanie interesujący; mówiono o zatrzymaniu na drodze dyliżansu, wiozącego sześćdziesiąt tysięcy franków z Marsylii do Awinionu, między Lambesc i Pont-Royal pieniędzy rządowych. Stało się to dnia poprzedniego.
Po pierwszych wyrazach o tym wypadku, dwaj młodzieńcy wytężyli słuch ze szczerem zajęciem.
Wypadek zdarzył się na tej samej drodze, którą jechali, a opowiadający był jednym z głównych aktorów tej sceny z gościńca.
Był to handlarz wina z Bordeaux.
Najchciwszymi szczegółów okazali się podróżni, którzy przybyli dyliżansem i mieli wnet odjechać. Inni współbiesiadnicy, ludzie miejscowi, obeznani byli widocznie z takiemi katastrofami, gdyż sami przytaczali szczegóły, zamiast ich słuchać.
— A więc, obywatelu — mówił gruby jegomość, do którego tuliła się w trwodze kobieta wielka, sucha i chuda — mówicie, że to na tej właśnie drodze, którą jechaliśmy, popełniona została kradzież?
— Tak jest, obywatelu, między Lambesc i Pont-Royal. Czy zauważyliście miejsce, gdzie droga idzie pod górę i zwęża się między dwoma wzgórzami? Jest tam mnóstwo skał.
— Tak, tak, mój drogi — rzekła kobieta, ściskając ramię męża — zauważyłam; powiedziałam nawet, chyba pamiętasz: „To niedobre miejsce, wolę przejeżdżać tędy dniem, niż nocą“.
— Ależ pani — odezwał się młodzieniec, który w czasach zwykłych rej wodził w rozmowie przy table d’hôte — dla panów towarzyszów Jehudy niema dnia ani nocy.
— Jakto! obywatelu — zapytała dama, bardziej jeszcze przerażona — zatrzymano was tak w biały dzień?
— W biały dzień, obywatelko, o dziesiątej rano.
— I iluż ich było? — pytał gruby jegomość.
— Czterech, obywatelu.
— Ukrytych na drodze?
— Nie; przyjechali konno, uzbrojeni od stóp do głowy i zamaskowani.
— Taki ich zwyczaj — wtrącił młodzieniec, stały gość table d’hóte’u — powiedzieli: „Nie brońcie się, nie stanie wam się nic złego, chcemy tylko pieniędzy rządowych“, nieprawda?
— Słowo w słowo, obywatelu.
— Następnie — mówił dalej ten, który się wydawał tak doskonałe poinformowany — dwaj zsiedli z konia, rzucili cugle towarzyszom i zażądali od konduktora, żeby im wręczył pieniądze.
— Obywatelu — rzekł gruby jegomość, zachwycony — opowiadacie zajście tak, jakgdybyście je widzieli.
— Może też pan był przy tem — odezwał się jeden z podróżnych, nawpół żartobliwie, napoły z powątpiewaniem.
Nie wiem, obywatelu, czy, mówiąc to, macie zamiar powiedzieć mi niegrzeczność — rzekł lekkim tonem młodzieniec, który tak uprzejmie i tak właściwie przyszedł w pomoc opowiadającemu — ale moje zapatrywania polityczne sprawiają, że nie uważam podejrzenia waszego za obelgę. Gdybym miał nieszczęście należenia do liczby napadniętych, albo honor zaliczania się do tych, którzy napadali, przyznałbym się szczerze, zarówno w jednym jak i w drugim wypadku; ale wczoraj rano, o godzinie dziesiątej, właśnie, w chwili, gdy zatrzymywano dyliżans o cztery mile stąd, jadłem najspokojniej śniadanie na tem samem miejscu i nawet z tymi samymi dwoma obywatelami, którzy w tej chwili raczą siedzieć po mojej prawej i po mojej lewej stronie.
— A — zapytał młodszy z dwóch podróżnych, którego towarzysz mienił Rolandem ilu was było mężczyzn w dyliżansie?
— Zaraz; zdaje mi się, że nas było... tak, tak jest, było nas siedmiu mężczyzn i trzy kobiety.
— Siedmiu mężczyzn, nie licząc konduktora? — powtórzył Roland.
— Ma się rozumieć.
— I w siedmiu mężczyzn pozwoliliście się ograbić przez czterech bandytów? Winszuję panom.
— Wiedzieliśmy, z kim mamy do czynienia — odpali handlarz wina — i nie myśleliśmy się bronić.
— Jakto! — zawołał młodzieniec — i z kim mieliście do czynienia? ależ, zdaje mi się, mieliście do czynienia ze złodziejami, z bandytami!
— Bynajmniej: przedstawili się.
— Przedstawili się?
— Powiedzieli: „Panowie, obrona wasza jest zbyteczna; panie, nie obawiajcie się, nie jesteśmy bandytami, jesteśmy towarzyszami Jehudy.
— Tak — rzekł młodzieniec, stały gość table d’hote’u — uprzedzają, żeby nie było pomyłki; taki ich zwyczaj.
— Któż jest ów Jehuda, który ma takich grzecznych towarzyszów? Czy to ich kapitan?
— Panie — odezwał się mężczyzna, którego strój miał pewne cechy stroju księdza świeckiego i który również wydawał się nie tylko stałym gościem table d’hóte’u, ale nadto człowiekiem świadomym tajemnic czcigodnej korporacyi, o jakiej mówiono — gdyby pan znał lepiej Pismo święte, wiedziałby pan, że mniej więcej dwa tysiące sześćset lat temu ten Jehuda umarł i stąd nie może obecnie zatrzymywać dyliżansów na gościńcach.
— Księże dobrodzieju — odparł Roland, który poznał duchownego — ponieważ pomimo cierpkiego tonu, jakim przemawiasz, wydajesz się wielce wykształconym, przeto pozwól biednemu nieświadomemu człowiekowi, żeby cię zapytał o niektóre szczegóły o tym Jehudzie, który umarł dwa tysiące sześćset lat temu, a który jednakże ma zaszczyt posiadania towarzyszów, noszących jego imię.
— Jehuda — odparł człowiek duchowny tym samym cierpkim tonem — był królem Izraela, namaszczonym przez Eliasza pod warunkiem, że ukarze zbrodnie rodu Achaba i Jezabeli i wyda wyrok śmierci na wszystkich kapłanów Baala.
— Księże dobrodzieju — rzekł młodzieniec, śmiejąc się — dziękuję za wyjaśnienie; nie wątpię, że jest dokładne a zwłaszcza bardzo uczone; tylko, wyznaję, niewiele mnie nauczyło.
— Jakto, obywatelu — odezwał się stały gość table d’hôte’u — nie rozumiecie, że Jehuda to jego królewska mość Ludwik XVIII, namaszczony pod warunkiem, że ukarze zbrodnie rewolucyi i wyda wyrok śmierci na kapłanów Baala, to jest na tych wszystkich, którzy mieli jakikolwiek udział w wytworzeniu wstrętnego stanu rzeczy, nazwanego od lat siedmiu rzecząpospolitą?
— Owszem, rozumiem — odpowiedział młodzieniec — Ale czy do tych, których towarzysze Jehudy mają obowiązek zwalczać, zaliczacie też walecznych żołnierzy, którzy odparli cudzoziemca od granic Francyi, i znakomitych generałów, którzy dowodzili armiami Tyrolu, Sambre-et-Meuse i włoską?
— Ależ naturalnie, ci najpierw i przedewszystkiem.
Oczy młodzieńca rzuciły błyskawicę; nozdrza jego wydęły się, wargi zacisnęły, uniósł się na krześle; ale towarzysz pociągnął go za surdut i spojrzeniem nakazał mu milczenie.
Poczem ten, który dał taki dowód swojej władzy, zabierając głos po raz pierwszy:
— Obywatelu — rzekł, zwracając się do stałego gościa table d’hôte’u — wybaczcie dwom podróżnym, którzy przybywają z krańca świata, mniej więcej jakgdyby z Ameryki albo z Indyi, którzy opuścili Francyę przed laty dwoma, nie wiedzą zupełnie, co się w kraju dzieje, i pragnęliby się dowiedzieć.
— Ale jakże — odparł ten, do którego wyrazy te były skierowane — żądanie jest aż nadto słuszne, obywatelu; pytajcie a otrzymacie odpowiedź.
— A więc — ciągnął dalej młody brunet o oku orłem, o włosach kruczych i gładko przyczesanych, o cerze granitowej: — teraz, kiedy wiem, kto jest Jehuda i w jakim celu kompania jego została utworzona, pragnąłbym dowiedzieć się, na jaki cel jego towarzysze obracają pieniądze, które zabierają.
— Ach, Boże! to bardzo proste, obywatelu; wszak wiecie, że powstał zamiar przywrócenia monarchii burbońskiej?
— Nie, nie wiedziałem — odparł młody brunet tonem, któremu napróżno usiłował nadać brzmienie naiwne — przybywam, jako rzekłem, z krańca świata.
— Jakto! nie wiedzieliście o tem? Oznajmiam wam tedy, że za sześć miesięcy będzie to fakt dokonany.
— Istotnie?!
Stanie się, jako miałem zaszczyt powiedzieć wam, obywatelu.
Dwaj młodzieńcy o postawie wojskowej zamienili spojrzenie i uśmiech, jakkolwiek blondyn tłumił widocznie żywą niecierpliwość.
Ich interlokutor zaś ciągnął dalej:
— Lugdun jest główną kwaterą konspiracyi, jeżeli konspiracyą nazywać można spisek, który organizuje się w pełnem świetle dziennem; lepiej odpowiadałaby tutaj nazwa rządu tymczasowego.
— A więc, obywatelu — rzekł młody brunet z grzecznością, niepozbawioną szyderstwa — powiedzmy rząd tymczasowy.
— Ten rząd tymczasowy ma swój sztab główny i własne armie.
— Ba! sztab główny, może... ale armie...
— Własne armie, powtarzam.
— Gdzież są?
— Jedna tworzy się w górach Owernii, pod wodzą pana de Chardona; druga w górach Jury, pod wodzą pana Teyssonneta; trzecia wreszcie, która w tej chwili jest czynna, i nawet z niemałem powodzeniem, w Wandei, słucha rozkazów d’Escarboville’a, Achillesa Leblonda i Cadoudala.
— Doprawdy, obywatelu, oddajecie mi istotną przysługę, opowiadając te wszystkie nowiny. Mniemałem, że Burbonowie pogodzili się już zupełnie z wygnaniem; zdawało mi się, że organizacya policyi jest tego rodzaju, iż nie istnieją ani tymczasowe komitety rojalistyczne w wielkich miastach, ani bandyci na gościńcach. Wreszcie zdawało mi się, że Wandea jest zupełnie uśmierzona przez generała Hoche’a.
Młodzieniec, do którego skierowana była ta odpowiedź, wybuchnął śmiechem.
— Ależ skądże przyjeżdżacie? — zawołał — skąd przyjeżdżacie?
— Jużem wam powiedział, obywatelu — z krańca świata.
— Widać.
Poczem, ciągnąc dalej:
— Otóż, widzicie — mówił — Burbonowie nie są bogaci; emigranci, których dobra sprzedano, są zrujnowani; niepodobna organizować dwóch armii i utrzymywać trzeciej bez pieniędzy. Powstały kłopoty; rzeczpospolita jedynie mogła wypłacać żołd swoim wrogom; niepodobna było jednak przypuszczać, że zdecyduje się na to z dobrej woli, nie próbując zatem wchodzić z nią w niepewne a niebezpieczne układy, postanowiono, iż krótsza sprawa będzie zabierać jej pieniądze, niż ją o nie prosić.
— A! rozumiem nareszcie.
— To bardzo szczęśliwie.
— Towarzysze Jehudy są pośrednikami między rzecząpospolitą a kontrrewolucyą, poborcami generałów rojalistycznych.
— Tak; to już nie kradzież, to operacya wojskowa, czyn wojenny, jak każdy inny.
— Właśnie, obywatelu, odgadliście i jesteście obecnie pod tym względem równie mądrzy, jak my.
— Ale — wtrącił nieśmiało handlarz wina z Bordeaux — jeśli panowie towarzysze Jehudy — zwracam uwagę, że nie mówię o nich nic złego — jeśli panowie towarzysze Jehudy zagięli parol tylko na pieniądze rządowe...
— Jedynie na pieniądze rządowe; nie zdarzyło się, żeby zabrali pieniądze człowiekowi prywatnemu..
— Nie zdarzyło się?
— Nie zdarzyło się.
— Jakże więc stało się, że wczoraj, wraz z pieniędzmi rządowymi, zabrali dwieście ludwików, które były moją własnością?
— Kochany panie — odparł młodzieniec, stały gość table d’hote’u — powiedziałem już, że zaszła niewątpliwie pomyłka, i zaręczam panu, jak się nazywam Alfred de Barjols, że te pieniądze, prędzej czy później, będą panu zwrócone.
Handlarz win westchnął głęboko i potrząsnął głową, jak człowiek, który, mimo danego zapewnienia, zachowuje jeszcze pewne wątpliwości.
Ale w tejże chwili, jakgdyby zobowiązanie, podjęte przez młodego szlachcica, który, wymieniając nazwisko, odsłonił swoje stanowisko społeczne, obudziło poczucie delikatności w tych, za których ręczył, koń zatrzymał się przed bramą, z korytarza dobiegł odgłos kroków, drzwi jadalni otworzyły się i w progu stanął mężczyzna zamaskowany, uzbrojony od stóp do głowy.
— Panowie — rzekł, wśród głębokiej ciszy, jego ukazaniem się wywołanej — czy jest między wami podróżny, nazwiskiem Jan Picot, który był wczoraj w dyliżansie, zatrzymanym między Lambesc i Pont-Royal?
— Jest — odparł handlarz wina, zdumiony.
— To pan? — spytał mężczyzna zamaskowany.
— To ja!
— Czy panu nic nie zabrano?
— Owszem, zabrano mi dwieście ludwików, które powierzyłem konduktorowi.
— I muszę nadmienić — dodał młody szlachcic — że w tejże chwili pan mówił właśnie o tem i uważał te pieniądze za stracone.
— Pan się mylił — rzekł zamaskowany nieznajomy — prowadzimy wojnę z rządem, nie z ludźmi prywatnymi; jesteśmy partyzantami politycznymi, nie zaś złodziejami. Oto pańskie dwieście ludwików i, gdyby podobna pomyłka zdarzyła się w przyszłości, niech się pan upomni i powoła na nazwisko Morgana.
Po tych słowach, człowiek zamaskowany złożył worek złota po prawej ręce handlarza wina, złożył wytworny ukłon obecnym i wyszedł, pozostawiając jednych w trwodze a innych w zdumieniu, z powodu takiej zuchwałej odwagi.


II.
Przysłowie włoskie.

Jakkolwiek jednak dwa uczucia, które wskazaliśmy właśnie, były uczuciami przeważającemi, niemniej nie objawiały się u wszystkich w jednakim stopniu. Odcienie stopniowały się według płci, według wieku, charakteru, powiemy nawet, że według stanowiska społecznego słuchaczów.
Handlarz wina, Jan Picot, głównie zainteresowany w zajściu, jakie się odbyło, poznawszy od pierwszego rzutu oka po stroju, po broni i po masce jednego z ludzi, z którymi miał do czynienia dnia poprzedniego, zrazu osłupiał na jego widok; poczem stopniowo, dowiadując się o przyczynie wizyty, jaką mu składał tajemniczy bandyta, pan Picot wpadł z osłupienia w radość, przechodząc przez wszystkie odcienie pośrednie, jakie dzielą te dwa uczucia. Jego własny worek złota leżał przy nim i rzekłbyś, iż nie śmie go dotknąć: może obawiał się, że w chwili, gdy wyciągnie po niego rękę, worek ten zniknie, jak znika złoto, które znajdujemy nieraz we śnie i które ulatnia się, zanim zdążymy otworzyć oczy, w okresie tej stopniowanej jawy, jaka dzieli głęboki sen od zupełnego przebudzenia.
Otyły jegomość z dyliżansu i jego małżonka okazali, podobnie jak ich towarzysze podróży, szczery a wielki przestrach. Siedząc po lewej stronie Jana Picota, na widok bandyty, zbliżającego się do handlarza wina, jegomość ów w złudnej nadziei utrzymania należytej odległości między sobą a towarzyszem Jehudy, cofnął krzesło swoje do krzesła żony, która, pod tym naciskiem usiłowała cofnąć z kolei swoje krzesło. Ponieważ jednak na krześle następnem siedział obywatel Alfred de Barjols, nie mający żadnego powodu obawiania się ludzi, o których wyraził właśnie sąd taki pochlebny, przeto krzesło żony otyłego jegomościa napotkało przeszkodę w nieruchomości krzesła młodego szlachcica.
On zaś zachował się, podobnie jak ksiądz, który dał biblijne wyjaśnienie, dotyczące króla izraelskiego Jehudy i misyi, jaką mu powierzył Eliasz, zachował się, mówimy, jak człowiek, nietylko nie odczuwający żadnej obawy, ale nawet spodziewający się wydarzonego wypadku, jakkolwiek niespodziewany może być ten wypadek. Z uśmiechem na ustach śledził zamaskowanego człowieka i, gdyby wszyscy biesiadnicy nie byli tacy zajęci dwoma głównymi aktorami sceny, która się rozegrywała, byliby mogli zauważyć niedostrzegalne prawie spojrzenie porozumiewawcze między bandytą a młodym szlachcicem, spojrzenie, które w tejże prawie chwili powtórzyło się między młodym szlachcicem a księdzem.
Dwaj podróżni wreszcie, których wprowadziliśmy do sali table d’hote’u i którzy, jak wspomnieliśmy, byli dosyć odosobnieni na krańcu stołu, zachowali postawę zgodną z ich różnym charakterem. Młodszy poniósł instynktownie rękę do boku, jakgdyby szukał nieobecnej broni, i wstał, jakby pod naciskiem sprężyny, by rzucić się do gardła człowiekowi zamaskowanemu, co nastąpiłoby z pewnością, gdyby był sam; ale starszy, ten, który, jak się zdawało, wydawał mu rozkazy nietylko z przyzwyczajenia, ale i z prawa, zadowolił się, jak to uczynił już poprzednio, schwytaniem go za surdut, mówiąc tonem rozkazującym, a nawet twardym:
— Siedzieć, Rolandzie!
I młodzieniec usiadł.
Ale ze wszystkich biesiadników najobojętniejszy, pozornie przynajmniej, podczas całej sceny, pozostał mężczyzna, mogący mieć lat trzydzieści trzy do trzydziestu czterech, blondyn, z brodą ryżą, z twarzą spokojną i piękną, o wielkich oczach niebieskich, o cerze jasnej, ustach inteligentnych i wązkich, o postaci smukłej i wysokiej; w mowie miał akcent cudzoziemski, wskazujący człowieka, urodzonego na ziemi tej wyspy, której rząd toczył z nami w danej chwili taką zaciętą wojnę.
O ile można było sądzić z rzadkich słów, jakie mu się wymykały, mówił, mimo akcentu, o którym wspomnieliśmy, językiem francuskim niezwykłej czystości. Na pierwsze słowo, jakie wypowiedział, a w którem poznał ten akcent z za kanału La Manche, starszy z dwóch podróżnych drgnął i, zwracając się do towarzysza, przywykłego czytać myśl w jego spojrzeniu, spytał go wzrokiem, w jaki to sposób Anglik znajduje się we Francyi w chwili, gdy zacięta wojna, prowadzona przez te dwa narody, z natury rzeczy wypędza Anglików z Francyi i Francuzów z Anglii. Niewątpliwie wyjaśnienie wydało się Rolandowi niemożliwe, albowiem odpowiedział ruchem oczu i ramion, który mówił: „Wydaje mi się to równie nadzwyczajne, jak tobie; ale jeśli ty nie znajdujesz wyjaśnienia takiego zagadnienia, ty, matematyk z powołania, nie pytaj mnie o nie“.
Jedna tylko w tem wszystkiem była rzecz jasna dla obu młodzieńców, a mianowicie, że blondyn, mówiący akcentem anglosaksońskim, jest podróżnym, na którego czeka zaprzężona wygodna kolasa przed bramą hotelu, i że ten podróżny jest z Londynu albo przynajmniej z jednego z hrabstw czy księstw Wielkiej Brytanii.
Za każdem wyjaśnieniem, którego zażądano o położeniu we Francyi, Anglik ostentacyjnie wydobywał z kieszeni notatnik i, prosząc, bądź handlarza win, bądź księdza, czy też młodego szlachcica o powtórzenie wyjaśnienia — co każdy czynił z uprzejmością równą kurtuazyi, z jaką czynione było zapytanie — zapisywał to, co powiedziano najważniejszego, nadzwyczajnego i najbardziej malowniczego o zatrzymaniu dyliżansu, o stanie rzeczy w Wandei, o towarzyszach Jehudy; za każdym razem, zaś dziękował głosem i ruchem, z tym sztywnym chłodem,/właściwym naszym sąsiadom z za morza, i za każdym razem chował w boczną kieszeń surduta notatnik, wzbogacony świeżą nowiną.
Wreszcie, jak widz, radujący się niespodziewanem zakończeniem, krzyknął z zadowoleniem, na widok człowieka zamaskowanego, wytężył słuch, wytrzeszczył oczy, nie odwrócił odeń wzroku, dopóki drzwi nie zamknęły się za nim, a wówczas, wydobywając szybko notatnik z kieszeni:
— Ooo, panie — rzekł do sąsiada, którym był ksiądz — czy zechciałby pan łaskawie, gdybym nie pamiętał, powtórzyć mi, słowo w słowo, co mówił dżentelmen, który stąd wychodzi?
Zabrał się niezwłocznie do pisania i, wspierając pamięć własną pamięcią księdza, mógł zapisać dokładnie przemowę towarzysza Jehudy do obywatela Jana Picota.
Poczem, napisawszy to zdanie, zawołał z akcentem, który nadawał szczególne piętno oryginalności jego słowom:
— Ooo! doprawdy tylko we Francyi zdarzają się rzeczy podobne; Francya jest krajem najciekawszym na świecie. Jestem uszczęśliwiony, panowie, że podróżuję po Francyi i poznaję Francuzów.
Ostatnie zdanie wypowiedziane było z taką uprzejmością, że nie pozostawało nic innego, tylko podziękować temu, który je wygłosił, choćby był potomkiem zwycięzców z pod Crécy, Poitiers i Azincourt.
Młodszy z dwóch podróżnych tonem zlekka kostycznym, który, jak się zdawało, był jego tonem naturalnym, odpowiedział na tę uprzejmość:
— Dalibóg! i ja również, milordzie; mówię: milordzie, bo przypuszczam, że pan jest Anglikiem.
— Tak jest, panie — odparł dżentelmen — mam ten zaszczyt.
— Otóż, jak rzekłem — ciągnął dalej młodzieniec — jestem uszczęśliwiony, że podróżuję po Francyi i że widzę to, co już widziałem. Trzeba żyć pod rządami obywateli Gohiera, Moulins’a, Rogera Ducosa, Sieyésa i Barrasa, żeby być świadkiem takiego figla; gdy zaś za lat pięćdziesiąt opowiadać będą, że w mieście, mającem trzydzieści tysięcy dusz, w biały dzień złodziej z gościńca, zamaskowany, z dwoma pistoletami i szablą u pasa, przyszedł oddać uczciwemu kupcowi dwieście ludwików, które mu zabrał dnia poprzedniego; gdy dodadzą, że stało się to przy table d’hote, gdzie siedziało dwadzieścia czy dwadzieścia pięć osób, i że ten wzorowy bandyta oddalił się, a nikt z dwudziestu czy dwudziestu pięciu osób obecnych nie skoczył mu do gardła; założę się, że ten, który się ośmieli rzeczy takie opowiadać, nazwany będzie niecnym kłamcą.
I młodzieniec, przechylając się w tył na krześle, wybuchnął śmiechem, ale śmiechem takim nerwowym i ostrym, że wszyscy spojrzeli nań ze zdumieniem, towarzysz jego zaś patrzył na niego z ojcowskiem niemal zaniepokojeniem.
— Panie — rzekł obywatel Alfred de Barjols — pozwoli pan powiedzieć sobie, że człowiek, którego pan tu widział, nie jest złodziejem z gościńca.
— Ba! czemże jest, mówiąc szczerze? Jest to, według wszelkiego prawdopodobieństwa, młodzieniec z równie dobrej rodziny, jak pan i ja.
— Hrabia de Horn, którego regent kazał zatłuc kołem na placu Grève, był również młodzieńcem z dobrej rodziny, czego dowodem, że cała arystokracya paryska przysłała powozy na jego egzekucyę.
— Hrabia de Horn, jeśli się nie mylę, kazał zabić Żyda, żeby mu ukraść weksel, którego nie mógł zapłacić, a nikt nie ośmieli się powiedzieć, że którykolwiek towarzysz Jehudy naruszył włos na głowie dziecka.
— A więc niech i tak będzie; przypuśćmy, że instytucya założona została ze względów filantropijnych, by przywrócić równowagę między majątkami, naprawić kaprysy losu, zreformować nadużycia społeczeństwa; jakkolwiek to złodziej w rodzaju Karola Moora, ten przyjaciel pański Morgan... czy ten uczciwy obywatel nie powiedział, że się nazywa Morgan?
— Tak — odparł Anglik.
— A więc przyjaciel pański Morgan niemniej jest złodziejem.
Obywatel Alfred de Barjols pobladł bardzo silnie.
— Obywatel Morgan nie jest moim przyjacielem — odparł młody arystokrata — ale, gdyby nim był, uważałbym to sobie za zaszczyt.
— Niewątpliwie — odpowiedział Roland, wybuchając śmiechem — wszak pan de Voltaire mówi:

Przyjaźń wielkiego człowieka jest dobrodziejstwem bogów.

— Rolandzie, Rolandzie! — szepnął mu towarzysz.
— Generale — odpowiedział ten, umyślnie może wymieniając tytuł, należny towarzyszowi — pozwól mi, błagam, prowadzić dalej z tym panem dyskusyę, która mnie zajmuje w najwyższym stopniu.
Młody arystokrata wzruszył ramionami.
— Tylko, obywatelu — ciągnął dalej młodzieniec ze i szczególnym uporem — przypominam, że opuściłem Francyę przed dwoma laty, a od mojego wyjazdu zmieniło się a tyle rzeczy, strój, obyczaje, akcent, że język także może uległ zmianie. Jakże więc nazywa pan w języku, jakim mówią dzisiaj we Francyi, zatrzymywanie dyliżansów i zabieranie pieniędzy, które zabierają?
— Panie — odparł arystokrata, tonem człowieka zdecydowanego podtrzymać dyskusyę do ostatka — nazywam to prowadzeniem wojny; a towarzysz pański, którego pan przed chwilą nazwał generałem, powie panu, jako wojskowy, że, poza przyjemnością zabijania i zostania zabitym, generałowie od najdawniejszych czasów robili to samo, co obywatel Morgan.
— Jakto! — zawołał młodzieniec, którego oczy rzuciły błyskawicę — pan śmie porównywać?...
— Pozwól panu rozwinąć jego teoryę, Rolandzie — odezwał się brunet, przysłaniając oczy długiemi czarnemi rzęsami, by nie zdradziły, co się działo w jego sercu, gdy oczy towarzysza, przeciwnie, rozszerzyły się, by rzucać płomienie.
—A co! — rzekł młodzieniec — i generał teraz zaczyna się interesować dyskusyą.
Poczem, zwracając się do tego, który upierał się przy swojem:
— Proszę, niech pan mówi dalej — rzekł — generał pozwala.
Młody arystokrata zarumienił się równie widocznie, jak pobladł przed chwilą, i z zaciśniętymi zębami, z łokciami o stół opartymi, z podbródkiem na pięści, by zbliżyć się jak można najwięcej do przeciwnika, mówił coraz wyraźniejszym akcentem prowansalskim, w miarę jak dyskusya stawała się zaciętsza:
— Skoro generał pozwala — wyraz generał wymówił ze szczególnym naciskiem — będę miał zaszczyt powiedzieć jemu i wam, obywatelu, zarazem, że przypominam sobie, iż czytałem w Plutarchu, jako że w chwili, gdy Aleksander wyruszał do Indyi, zabierał ze sobą tylko osiemnaście czy dwadzieścia talentów w złocie, czyli mniej więcej sto do stu dwudziestu tysięcy franków. Otóż, czy panowie sądzicie, że to owymi osiemnastu czy też dwudziestu talentami w złocie karmił armię, podbił Azyę Mniejszą, zdobył Tyr, Syryę, Egipt, zbudował Aleksandryę, wtargnął aż do Libii, kazał wyroczni Amona ogłosić, że jest synem Jowisza, dotarł do Hypanisu, a ponieważ żołnierze nie chcieli iść dalej za nim, przeto powrócił do Babilonu, gdzie przewyższał zbytkiem, znieprawieniem i lubieżnością najwięcej lubujących się w zbytku, najbardziej znieprawionych i najlubieżniejszych królów azyatyckich? Czy to z Macedonii otrzymywał pieniądze i czy pan mniema, że król Filip, jeden z najuboższych królów biednej Grecyi, pokrywał przekazy, które syn wystawiał na niego? Bynajmniej: Aleksander postępował, jak obywatel Morgan; tylko, zamiast zatrzymywać dyliżanse na gościńcach, ograbiał miasta, pobierał haracz od królów, nakładał kontrybucyę na kraje zdobyte. Przejdźmy do Hannibala. Wszak wiecie panowie, jak wyruszył z Kartaginy? Nie miał nawet owych osiemnastu czy dwudziestu talentów swego poprzednika, Aleksandra; ale, ponieważ potrzeba mu było pieniędzy, złupił podczas pokoju i wbrew zawartym traktatom miasto Sagunt; a łupem tym wzbogacony mógł wyruszyć na wyprawę. Przepraszam, tym razem to już nie Plutarch, lecz Korneliusz Nepos. Nie będę opowiadał o zejściu z Pirenejów, o wejściu na Alpy, o trzech bitwach, które wygrał, przywłaszczając sobie za każdym razem skarby zwyciężonego, i przechodzę do pięciu czy sześciu lat, jakie spędził w Kampanii. Czy myślicie, że on i jego armia płacili pensyę Kapuańczykom i że bankierzy kartagińscy, którzy się z nim poróżnili, posyłali mu pieniądze? Nie: wojna karmiła wojnę, system Morgana, obywatelu. Przejdźmy do Cezara. A! Cezar to rzecz inna. Wyrusza z Hiszpanii z jakimi trzydziestu milionami długów, jedzie do Galii, pozostaje przez lat dziesięć u naszych przodków; przez te dziesięć lat posyła przeszło sto milionów do Rzymu, wraca przez Alpy, przekracza Rubikon, idzie prosto na Kapitol, wyłamuje wrota świątyni Saturna, gdzie przechowywany jest skarb, bierze z niego na swoje potrzeby prywatne, a nie na potrzeby rzeczypospolitej, trzy tysiące liwrów w sztabach złota i umiera; on, którego wierzyciele dwadzieścia lat przedtem nie chcieli wypuścić a domku na Suburze, pozostawia dwa czy trzy tysiące sestercyi na każdą głowę obywatela, dziesięć czy dwanaście milionów Kalpurnii i trzydzieści czy czterdzieści milionów Oktawiuszowi; znów system Morgana, z tą tylko różnicą, że Morgan, jestem pewien, umrze, nie ruszywszy na swój rachunek pieniędzy Gallów ani złota Kapitolu. Teraz przeskoczmy tysiąc osiemset lat i weźmy generała Buonaparté...
I młody arystokrata, jak zwykli byli czynić wrogowie zwycięzcy Włoch, położył nacisk na u, które Bonaparte wyrzucił ze swego nazwiska, i na e, nad którem wykreślił akcent.
Rozdrażniło to silnie Rolanda, który poruszył się jakgdyby chciał się rzucić naprzód; ale towarzysz go powstrzymał.
— Daj pokój — rzekł — daj pokój, Rolandzie; jestem pewien, że obywatel Barjols nie powie, iż generał Buonaparté, jak go nazywa, jest złodziejem.
— Nie, tego nie powiem; ale jest przysłowie włoskie, które mówi to za mnie.
— Jakież to przysłowie? — spytał generał, uprzedzając towarzysza, i tym razem zwrócił na młodego arystokratę spojrzenie spokojne i głębokie.
— Brzmi w swej prostocie: Francesi non sono tutti ladroni, ma buona parte. Co znaczy: „Nie wszyscy Francuzi są złodziejami, ale...“
— Znaczna część? — przerwał Roland.
— Tak, ale Buonaparté— odparł Alfred de Barjols.
Zaledwie zuchwały wyraz wybiegł z ust młodego arystokraty, talerz, którym bawił się Roland, wysunął się z jego rąk i uderzył prosto w twarz pana de Barjols.
Kobiety krzyknęły, mężczyźni powstali.
Roland wybuchnął swoim zwykłym nerwowym śmiechem i opadł na krzesło.
Młody arystokrata zachował spokój, jakkolwiek nitka krwawa sączyła się z pod jego brwi i spływała na policzek.
W tejże chwili wszedł konduktor, mówiąc według zwykłej formuły:
— Obywatele podróżni, wsiadać!
Podróżni, którym pilno było oddalić się od miejsca starcia, jakiego byli świadkami, rzucili się ku drzwiom.
— Przepraszam pana — rzekł Alfred de Barjols do Rolanda — mam nadzieję, że pan nie jedzie dyliżansem?
— Nie, panie, jadę ekstrapocztą; ale niech pan będzie spokojny, zostaję.
— I ja również — rzekł Anglik. — Wyprzęgnąć konie, nie jadę.
— A ja jechać muszę — rzekł z westchnieniem młody brunet, którego Roland tytułował generałem — wiesz dobrze, że trzeba, mój drogi, i że moja obecność jest tam niezbędna. Ale przysięgam ci, że nie opuszczałbym cię tak, gdybym mógł postąpić inaczej...
Gdy to mówił, głos jego, zazwyczaj ostry i metaliczny, zdradzał wielkie wzruszenie.
Roland, wprost przeciwnie, nie posiadał się z radości; rzekłbyś, iż ta natura wojownicza rozkoszowała się grożącem niebezpieczeństwem, którego może nie wywołał, ale którego nie starał się uniknąć.
— Generale — rzekł — mieliśmy się rozstać w Lugdunie, skoro dałeś mi łaskawie urlop miesięczny, bym mógł odwiedzić rodzinę w Bourg. A więc skrócimy naszą wspólną podróż o jakie sześćdziesiąt mil. Spotkamy się w Paryżu. Tylko pamiętaj, generale, gdybyś potrzebował człowieka oddanego i który się nie dąsa, pomyśl o mnie.
— Bądź spokojny, Rolandzie — odparł generał.
Poczem, patrząc bacznie na dwóch przeciwników: Przedewszystkiem, Rolandzie — rzekł do towarzysza, tonem niewymuszonej tkliwości — nie pozwalaj się zabijać; ale, jeśli to możliwe, nie zabijaj też przeciwnika swego. Ten młodzieniec jest człowiekiem serca i chcę, gdy nadejdzie czas, mieć za sobą wszystkich ludzi, posiadających serce.
— Zrobi się, co będzie można, generale, bądź spokojny.
W tejże chwili gospodarz ukazał się w progu.
— Ekstrapoczta do Paryża czeka — rzekł.
Generał wziął kapelusz i laską, złożone na krześle; Roland zaś z głową obnażoną wyszedł za nim, żeby widziano, iż nie zamierza wyjechać wraz z towarzyszem.
To też Alfred de Barjols nie sprzeciwiał się bynajmniej jego wyjściu. Zresztą łatwo było domyślić się, że ten przeciwnik należał raczej do tych, którzy szukają kłótni, niż do tych, którzy ich unikają.
Roland towarzyszył generałowi do pojazdu.
— Przykro mi — rzekł ten ostatni, wsiadając — że cię zostawiam tu samego, Rolandzie, bez przyjaciela, który mógłby ci służyć za świadka.
— Nie troszcz się o to, generale; świadek znajdzie się zawsze; nie brak i nie braknie nigdy ludzi ciekawych, którzy zechcą widzieć, jak człowiek zabija człowieka.
— Do widzenia, Rolandzie; słyszysz, nie mówię ci: żegnam, tylko: do widzenia!
— Tak, drogi generale — odparł młodzieniec głosem rozrzewnionym prawie — słyszę i dziękuję ci bardzo.
— Przyrzeknij, że mi doniesiesz, skoro tylko sprawa będzie skończona, albo że każesz mi napisać, gdybyś sam pisać nie mógł.
— O! nie obawiaj się, generale; za cztery dni najdalej będziesz miał list ode mnie — odparł Roland.
Poczem dodał z głęboką goryczą:
— Czy nie zauważyłeś, generale, że zawisła nade mną fatalność, która nie dopuszcza, żebym umarł?
— Rolandzie! — zawołał generał tonem surowym — znów!...
— Nic, nic — odparł młodzieniec, potrząsając głową i usiłując nadać twarzy pozór niefrasobliwej wesołości, która była niewątpliwie zwykłym wyrazem jego oblicza, zanim spotkało go nieszczęście nieznane, sprawiające, że, choć taki młody, już pragnął śmierci.
— Ale, słuchaj: staraj się dowiedzieć, czem się to dzieje, że w chwili, kiedy prowadzimy wojnę z Anglią, Anglik spaceruje sobie po Francyi z taką swobodą, jakgdyby był u siebie.
— Dobrze, dowiem się.
— W jaki sposób?
— Nie wiem; ale skoro panu przyrzekam, że się dowiem, będę wiedział, choćbym miał zapytać o to jego samego.
— A więc raz jeszcze do widzenia i uściskaj mnie.
Roland, w porywie gorącej wdzięczności, rzucił się na szyję temu, który dał mu to pozwolenie.
— Generale! — zawołał — jakiż byłbym szczęśliwy... gdybym nie był taki nieszczęśliwy!
Generał spojrzał na niego z głębokiem przywiązaniem.
— Opowiesz mi kiedyś swoje nieszczęście, nieprawdaż, Rolandzie? — rzekł.
Roland wybuchnął tym śmiechem bolesnym, który dziś już kilkakrotnie wybiegł z ust jego.
— O nie — odparł — wyśmiałbyś mnie, generale.
Generał spojrzał na niego takim wzrokiem, jakgdyby patrzył na waryata.
— Trudno — rzekł — trzeba brać ludzi takimi, jakimi są.
— Zwłaszcza, gdy nie są takimi, jakimi się wydają.
— Bierzesz mnie za Edypa i zadajesz mi zagadki, Rolandzie.
— Jeśli tę odgadniesz, generale, składam ci pokłon, królu Teb. Ale ja tu plotę głupstwa i zapominam, że każda twoja minuta jest droga i że zatrzymuję cię tu niepotrzebnie.
— Masz słuszność. Czy masz jakie zlecenia do Paryża?
— Trzy: pozdrowienia dla Bourrienne’a, wyrazy szacunku dla brata pańskiego, Lucyana, i hołd najwyższy dla pani Bonaparte.
— Stanie się, jak pragniesz.
— Gdzież znajdę pana w Paryżu?
— W moim domu, przy ulicy de la Victoire a może...
— Może...
— Kto wie? może w Luksemburgu!
Poczem, cofając się w głąb pojazdu, jakgdyby żałował, że powiedział tyle nawet temu, którego uważał za najlepszego przyjaciela:
— Droga do Orange! — krzyknął do pocztyliona co koń wyskoczy.
Pocztylion, który czekał tylko na rozkaz, zaciął konie; pojazd potoczył się szybko, z łoskotem grzmotu i znikł za bramą, wiodącą do Oulle.


III.
Anglik.

Roland stał bez ruchu na miejscu nietylko dopóki mógł widzieć pojazd, ale jeszcze długo potem, gdy już znikł.
Poczem, potrząsając głową, jakgdyby chcąc otrząsnąć z czoła chmurę, która je zasnuła, powrócił do hotelu i zażądał pokoju. — Zaprowadź pana pod numer — rzekł gospodarz do jednej z pokojówek.
Pokojówka zdjęła klucz, zawieszony na długiej tablicy z czarnego drzewa, gdzie widniały dwa szeregi białych numerów, i dała znak młodemu podróżnemu, że może iść za nią.
— Proszę mi przysłać na górę papier, pióro i atrament — rzekł Roland do gospodarza — a jeśli pan de Barjols zapyta o mnie, proszę mu podać numer mojego pokoju.
Gospodarz przyrzekł, że zastosuje się do tych poleceń, a Roland, gwiżdżąc Marsyliankę, poszedł za pokojówką.
W pięć minut później siedział przy stole, mając przed sobą papier, pióro i atrament, i zabierał się do pisania.
Ale w chwili, gdy zamierzał nakreślić pierwszą literę, zapukano trzy razy do drzwi jego.
— Proszę wejść — rzekł, obracając na jednej z tylnych nóg fotel, na którym siedział, by zwrócić twarz do wchodzącego; przypuszczał, że mógł to być tylko pan de Barjols, albo jeden z jego przyjaciół.
Drzwi otworzyły się ruchem miarowym, jakby mechanicznie, i w progu stanął Anglik.
— A! — zawołał Roland, uradowany wizytą, ze względu na polecenie, od generała otrzymane — to pan?
— Tak — odparł Anglik — to ja.
— Witam pana serdecznie.
— Ooo! tem lepiej, że mnie pan serdecznie wita. bo nie wiedziałem, czy mam przyjść.
— A to dlaczego?
— Z powodu Abukiru.
Roland roześmiał się.
— Są dwie bitwy pod Abukirem — rzekł — ta, którą przegraliśmy i ta, w której pozostaliśmy zwycięzcami.
— Z powodu tej, którą przegraliście.
— Ludzie się biją, zabijają, mordują się wzajemnie na polu bitwy; ale to nie przeszkadza im bynajmniej witać się uściskiem dłoni, gdy się spotykają na gruncie neutralnym. Powtarzam panu zatem, że witam pana serdecznie, zwłaszcza, jeżeli pan zechce mi powiedzieć, co pana tu sprowadza.
— Dziękuję; przedewszystkiem, niech pan to przeczyta.
I Anglik wydobył z kieszeni papier.
— Co to? — spytał Roland.
— Mój paszport.
— Co mnie obchodzi pański paszport? nie jestem żandarmem.
— Nie; ale ponieważ przychodzę ofiarować panu swoje usługi, może pan nie zechciałby ich przyjąć, gdyby pan nie wiedział, kim jestem.
— Pan mnie swoje usługi?
— Tak jest; ale niech pan czyta.
I Roland czytał:
„W imieniu Rzeczypospolitej francuskiej, Komitet wykonawczy poleca, by pozwolono sir Johnowi Tanlay’owi, esq., przebywać swobodnie na całym obszarze Rzeczypospolitej i, w razie potrzeby, nie odmawiać mu opieki i pomocy.

Podpisano: Fouché.

— A niżej, proszę.
„Polecam szczególnie, komu należy, sir Johna Tanlay’a, jako filantropa i przyjaciela wolności.

Podpisano: Barras.
— Przeczytał pan?

— Tak, przeczytałem; no, i co?...
— Ooo! no, i co?... Mój ojciec, lord Tanlay, oddał usługi panu Barrasowi, dlatego to pan Barras pozwala, żebym wędrował po Francyi, i jestem bardzo zadowolony, że mogę po Francyi wędrować; bawię się doskonale.
— Tak, pamiętam; raczył pan powiedzieć nam to już przy stole.
— Powiedziałem, prawda; powiedziałem także, iż bardzo lubię Francuzów.
Roland skłonił się.
— A zwłaszcza generała Bonapartego — ciągnął dalej sir John.
— Pan lubi bardzo generała Bonapartego?
— Podziwiam go; to wielki, bardzo wielki człowiek.
— Dalibóg, żałuję, sir Johnie, że on nie słyszy tych słów, przez Anglika wypowiedzianych.
— Ooo! nie powiedziałbym tego w jego obecności.
— Dlaczego?
— Nie chciałbym, żeby przypuszczał, że mówię to, by mu się przypodobać. Mówię to, bo takie jest moje mniemanie.
— Nie wątpię o tem, milordzie — rzekł Roland, który nie rozumiał, dokąd Anglik zmierza, a dowiedziawszy się z paszportu, co chciał wiedzieć, zachowywał się powściągliwie.
— A gdy zobaczyłem — ciągnął dalej Anglik z niezamąconą flegmą — że pan staje w obronie generała Bonapartego, sprawiło mi to przyjemność.
— Istotnie?
— Wielką przyjemność — zapewnił Anglik, potwierdzając słowa skinieniem głowy.
— Tem lepiej.
— Ale, gdy zobaczyłem, że pan rzucił talerz w głowę pana Alfreda de Barjolsa, sprawiło mi to przykrość.
— Sprawiło ci to przykrość, milordzie? A to z jakiego powodu?
— Bo w Anglii dżentelmen nie rzuca talerza w głowę dżentelmena.
— Milordzie — rzekł Roland, wstając i marszcząc brwi — czy pan przypadkiem nie przyszedł, żeby mi prawić morały?
— Ooo! nie; przyszedłem, żeby pana zapytać, czy pan może ma kłopot ze znalezieniem sekundanta?
— Wyznaję szczerze, że w chwili, gdy pan pukał do drzwi, zapytywałem siebie właśnie, kogo o tę przysługę poproszę.
— Mnie. Jeśli pan zechce, będę pańskim sekundantem.
— Ach! na honor! przyjmuję, i to wdzięcznem sercem! — zawołał Roland, podając mu rękę. — Dziękuję.
Anglik skłonił się.
— A teraz — odezwał się znów Roland — miałeś tyle taktu, milordzie, że, zanim ofiarowałeś mi swoje usługi, powiedziałeś mi, kim jesteś. Słusznem zatem jest, żeby, skoro te usługi przyjmuję, i pan wiedział, kim ja jestem.
— Ooo! jak pan zechce.
— Nazywam się Ludwik de Montrevel; jestem adjutantem generała Bonapartego.
— Adjutantem generała Bonapartego! Bardzo mi przyjemnie.
— Wytłómaczy to panu, dlaczego wziąłem, trochę za gorąco może, w obronę mego generała.
— Nie, nie za gorąco; tylko talerz...
— Tak, wiem dobrze, wyzwanie mogło było obejść się bez talerza; ale, widzi pan, trzymałem go w ręku, nie wiedziałem, co z nim zrobić, i cisnąłem go w głowę pana de Barjolsa; poleciał sam, ja nie chciałem...
— Ale pan jemu tego nie powie?
— O! niech pan będzie spokojny; mówię to panu, żeby uspokoić pańskie sumienie.
— Doskonale; a więc pan będzie się bił?
— Dlatego właściwie zostałem.
— I na co będziecie się bili?
— To nie pańska rzecz, milordzie.
— Jakto nie moja rzecz?
— Nie; pan de Barjols jest obrażony i do niego należy wybór broni.
— A więc pan przyjmie broń, którą on zaproponuje?
— Nie ja, lecz pan w mojem imieniu, skoro pan robi mi ten zaszczyt, że chce być moim sekundantem.
— A jeśli on wybierze pistolety, na jaką odległość i jak chce się pan bić?
— To już rzecz twoja, milordzie, nie moja. Nie wiem, czy taki jest zwyczaj w Anglii, ale we Francyi przeciwnicy nie wtrącają się do niczego; sekundanci układają warunki, a to, co oni postanowią, jest zawsze jak być powinno.
— A zatem i to, co ja postanowię, będzie jak być powinno?
— Najzupełniej, milordzie.
Anglik skłonił się.
— Godzina i miejsce spotkania?
— O! jak najprędzej; już dwa lata nie widziałem rodziny i przyznam się panu, że mi pilno ucałować ich wszystkich.
Anglik spojrzał na Rolanda z niejakiem zdumieniem; mówił z taką pewnością siebie, jakgdyby z góry wiedział, że nie będzie zabity.
W tejże chwili zapukano do drzwi i głos gospodarza zapytał:
— Czy można wejść?
Roland odpowiedział twierdząco; drzwi otworzyły się i gospodarz wszedł, trzymając w ręce kartę wizytową, którą podał gościowi.
Młodzieniec wziął kartę i przeczytał: „Karol de Valensolle“.
— Od pana Alfreda de Barjolsa — rzekł gospodarz.
— Dobrze! — odparł Roland.
Poczem, podając kartę Anglikowi, dodał:
— Proszę, to już pańska sprawa; nie mam potrzeby widzieć się z tym panem, skoro tutaj nie jesteśmy już obywatelami... Pan de Valensolle jest świadkiem pana de Barjolsa, pan zaś jest moim świadkiem; ułóżcie sprawę między sobą. Tylko — dodał młodzieniec, ściskając za rękę Anglika i wpatrując się w niego bystro — proszę pana usilnie, traktujcie sprawę poważnie; odrzucę wasze warunki tylko wtedy, jeśli nie będzie szansy, że jeden z nas pozostanie na placu boju.
— Niech pan będzie spokojny — rzekł Anglik — postąpię, jakgdyby chodziło o mnie.
— Doskonale; gdy ułożycie warunki, niech pan wróci tutaj; nie ruszę się, będę czekał.
Sir John wyszedł z gospodarzem; Roland usiadł, obrócił krzesło w stronę przeciwną i znalazł się znów przed biurkiem.
Wziął pióro i zaczął pisać.
Gdy sir John powrócił, Roland, napisawszy dwa listy, adresował trzeci.
Skinął ręką na Anglika na znak, żeby zaczekał, dokończył pisanie adresu, zamknął list i odwrócił się.
— I cóż — spytał — wszystko załatwione?
— Tak — odparł Anglik — i to bez żadnych trudności; ma pan do czynienia z prawdziwym dżentelmenem.
— Tem lepiej! — rzekł Roland.
— Pojedynkujecie się za dwie godziny, przy wodotrysku Vaucluse — cudowna miejscowość — na pistolety, idąc wzajemnie ku sobie, każdy może strzelać dowoli i iść w dalszym ciągu po strzale przeciwnika.
— Na honor! sir Johnie, trudno o lepsze warunki. Czy pan tak wszystko ułożył?
— Ja i świadek pana de Barjolsa, pański przeciwnik bowiem wyrzekł się wszystkich przywilejów obrażonego.
— A broń?
— Ofiarowałem swoje pistolety; zostały przyjęte, na moje słowo honoru, że są nieznane zarówno panu jak i panu de Barjols; są doskonałe, ręczę za nie.
— A więc za dwie godziny?
— Tak; powiedział mi pan, że się panu śpieszy.
— I to bardzo. Jak daleko stąd do owej cudownej miejscowości?
— Stąd do Vaucluse?
— Tak.
— Cztery mile.
— Droga potrwa półtorej godziny, nie mamy czasu do stracenia; trzeba zatem załatwić rzeczy nudne, żeby nam pozostała już tylko rozrywka.
Anglik spojrzał na młodzieńca ze zdumieniem.
Roland nie zwrócił uwagi na to spojrzenie.
— Oto trzy listy — rzekł, — jeden dla pani de Montrevel, mojej matki; jeden dla panny de Montrevel, mojej siostry, jeden dla obywatela Bonapartego, mojego generała. Jeśli padnę w pojedynku, wyśle je pan poprostu pocztą. Czy nie będzie to za dużo kłopotu?
— Jeśli to nieszczęście nastąpi, wręczę listy osobiście. Gdzie mieszka matka i siostra pana?
— W Bourg, mieście głównem departamentu Ain.
— To blizko stąd — odparł Anglik. — Co zaś do generała Bonapartego, pojadę, jeśli zajdzie potrzeba do Egiptu; będę niesłychanie rad, że zobaczę generała Bonapartego.
— Jeśli zechcesz, jak mówisz, milordzie, wręczyć mu list osobiście, nie będziesz miał potrzeby odbywać takiej długiej drogi: za trzy dni generał Bonaparte będzie w Paryżu.
— Ooo! — rzekł Anglik, nie okazując najmniejszego zdziwienia — tak pan sądzi?
— Jestem tego pewien — odparł Roland.
— To istotnie człowiek nadzwyczajny, ten generał Bonaparte. A teraz, panie de Montrevel, czy ma pan jeszcze jakie polecenia dla mnie?
— Jedno tylko, milordzie.
— Ooo! nawet kilka.
— Nie, dziękuję, jedno, ale bardzo ważne.
— Słucham.
— Jeśli zostanę zabity... ale wątpię, żeby mi się to udało.
Sir John spojrzał na Rolanda tym samym zdziwionym wzrokiem, jaki już kilkakrotnie nań skierował.
— Jeśli zostanę zabity — powtórzył Roland — bo, ostatecznie, trzeba wszystko przewidzieć...
— Tak, jeśli pan zostanie zabity...
— Posłuchaj uważnie, milordzie, bo zależy mi na tem bardzo, żeby stało się tak, jak panu powiem.
— Stanie się tak, jak pan powie — odparł sir John — jestem człowiekiem bardzo sumiennym.
— A więc, jeśli zostanę zabity — powtórzył raz jeszcze Roland, kładąc dłoń na ramieniu swego sekundanta, jakgdyby chcąc lepiej wrazić w jego pamięć polecenie, jakie mu dać zamierzał złoży pan moje zwłoki, tak, jak będą ubrane, nie pozwalając, żeby ktokolwiek ich się dotknął, w trumnę ołowianą, którą każe pan zalutować w swojej obecności; trumnę ołowianą wstawi pan do trumny dębowej, którą pan również każe zamknąć w swojej obecności. A potem wyśle pan to wszystko do mojej matki, o ile nie będzie pan wolał wrzucić tego do Rodanu, co pozostawiam zupełnie panu do wyboru, byleby tylko zostało wrzucone.
— Skoro zabieram list — odparł Anglik — mogę tez zabrać trumnę, nie sprawi mi to najmniejszego kłopotu.
— Milordzie, jesteś stanowczo człowiekiem nieocenionym — zawołał Roland, wybuchając swoim osobliwym śmiechem — i to Opatrzność napewno zesłała mi pana. A teraz w drogę, milordzie, w drogę!
Wyszli z pokoju Rolanda. Pokój sir Johna był na tem samem piętrze. Anglik wszedł do siebie po broń, Roland czekał w korytarzu.
Po kilku sekundach sir John ukazał się, niosąc w ręku pudełko z pistoletami.
— A jak pojedziemy Jdo Vaucluse, milordzie? — spytał Roland — konno, czy powozem?
— Powozem, jeżeli pan zechce. Powóz będzie daleko
wygodniejszy, w razie, gdyby się otrzymało ranę: mój czeka na nas.
— Zdawało mi się, że pan kazał wyprzęgnąć?
— Taki wydałem rozkaz, ale go odwołałem.
Zeszli ze schodów.
— Tom! Tom! — zawołał sir John, gdy stanęli we drzwiach, gdzie czekał na niego lokaj w surowej liberyi grooma angielskiego — weź i trzymaj to pudełko.
— Am I going with, mylord? — zapytał lokaj.
— Yes! — odparł sir John.
Poczem, wskazując Rolandowi stopień kolasy, który lokaj spuszczał:
— Proszę, panie de Montrevel — rzekł.
Roland wsiadł do kolasy i rozparł się z rozkoszą.
— Doprawdy — rzekł — tylko wy, Anglicy, umiecie podróżować; ten powóz pański wygodny jest, jak łóżko. Założę się, że macie nawet wyściełane trumny!
— Tak, to fakt — odparł sir John — naród angielski zna się na wygodach; ale naród francuski jest ciekawszy i zabawniejszy... Pocztylionie, do Vaucluse!


IV.
Pojedynek.

Droga jest możliwa do jazdy kołowej tylko z Awinionu do l’Isle. Sir John i Roland przebyli trzy mile, dzielące l’Isle od Awinionu, w ciągu godziny.
Przez tę godzinę Roland, jakgdyby wziął sobie za zadanie skrócić czas towarzyszowi podróży, rozmowny był i pełen werwy; w miarę jak zbliżali się do miejsca wałki, wzmagała się jego wesołość. Kto nie znał przyczyny podróży, nie domyśliłby się nigdy, że ten młodzieniec, gawędzący i śmiejący się nieustannie, jest pod grozą śmiertelnego niebezpieczeństwa.
W wiosce de l’Isle trzeba było wysiąść z powozu. Zapytawszy kogo należało, Roland i sir John dowiedzieli się, że przybyli pierwsi.
Weszli na drogę, prowadzącą do wodotrysku.
— Oho! — rzekł Roland — ręczę, że tutaj jest świetne echo.
Rzucił kilką okrzyków, na które, istotnie, echo odpowiedziało z wielką dokładnością.
— Dalibóg — zawołał młodzieniec — echo znakomite. Tylko echo Seinonnetty w Medyolanie może się z niem równać. Poczekaj, milordzie.
I z modulacyami, wykazującemi jednocześnie przedziwny głos oraz znakomitą metodę, zaczął śpiewać tyrolienę, która wydawała się, jakby wyzwaniem, rzuconem przez zbuntowaną muzykę krtani ludzkiej.
Sir John patrzył na Rolanda i słuchał go ze zdumieniem, którego już nawet ukryć nie usiłował.
Gdy ostatnia nuta przebrzmiała we wklęsłościach gór:
— Zdaje mi się, niech mnie Bóg skarze — rzekł sir John — że pan ma spleen.
Roland drgnął i spojrzał na niego pytającym wzrokiem.
Ale widząc, że sir John nic więcej nie mówi:
— Z czego pan to wnosi? — zapytał.
— Jest pan tak hałaśliwie wesoły, że pan nie może nie mieć w sercu głębokiego smutku.
— Tak, i ta anomalia dziwi pana?
— Nic mnie nie dziwi, każda rzecz ma swoją racyę bytu.
— Słusznie; trzeba tylko zawsze znać ukrytą przyczynę. Otóż powiem ją panu.
— Nie zmuszam pana bynajmniej do tego.
— Jest pan zbyt dobrze wychowany, by nalegać; ale niech pan przyzna, że sprawiłoby to panu przyjemność, gdyby pan o mnie coś wiedział.
— Zapewne, bo mnie osoba pańska zajmuje.
— A więc, milordzie, rozwiążę zagadkę i tobie powiem to, czego jeszcze nie powiedziałem nikomu. Pomimo pozorów świetnego zdrowia, mam anewryzm serca, który mnie przyprawia o straszne cierpienia. Napadają mnie co chwila spazmy, osłabienia, omdlenia, których powstydziłaby się nawet kobieta. Całe moje życie to jedno śmieszne wystrzeganie się wszystkiego, a mimo to Larrey uprzedził mnie, że muszę być przygotowany na to, iż lada chwila zniknę z tego świata, ponieważ chora arterya może pęknąć w mojej piersi za najlżejszym moim wysiłkiem. Niech pan osądzi, jakie to miłe dla żołnierza! Pojmuje pan, że z chwilą, kiedy mnie objaśniono, jak rzeczy stoją, postanowiłem dać się zabić z jak największym rozgłosem i niezwłocznie zabrałem się do dzieła. Innemu, szczęśliwszemu ode mnie, byłoby się to udało już sto razy; ale ja, doprawdy, jestem zaczarowany: ani kule, ani pociski mnie nie chcą; rzekłbyś, że szable obawiają się wyszczerbić na mojej skórze. A jednak nie brak mi sposobności, łatwo pan może osądzić z tego, co zaszło przy stole. Mamy się bić, nieprawda? Otóż będę się narażał, jak waryat, zrobię przeciwnikowi wszelkie ustępstwa i to nic nie pomoże: będzie strzelał do mnie na piętnaście kroków, na dziesięć, na pięć, i chybi albo strzał spali na panewce; i wszystko po to — piękna wygrana, pomyśl pana tylko — żebym zdechł pewnego pięknego dnia, w chwili, kiedy będę się tego najmniej spodziewał, zdejmując buty! Ale cicho, mój przeciwnik nadchodzi.
Istotnie, na tej krętej drodze, którą szedł Roland i sir John między skałami, ukazywała się teraz górna część postaci trzech mężczyzn, którzy powiększali się w miarę, jak się zbliżali.
— Trzech. Dlaczego trzech — rzekł Roland — skoro nas jest tylko dwóch?
— A! zapomniałem — odparł Anglik — pan de Barjols, zarówno ze względu na pana, jak i na siebie, zażądał, by zabrano ze sobą chirurga.
— A to po co? — zapytał Roland tonem szorstkim niemal i marszcząc brwi.
— Na wypadek, gdyby który z panów został zraniony; puszczenie krwi, w pewnych okolicznościach, może człowiekowi uratować życie.
— Sir Johnie — rzekł Roland a twarz jego przybrała wyraz niemal dziki — nie rozumiem tych wszystkich ceremonii w sprawach pojedynkowych. Jak się ludzie ze sobą biją, to po to, żeby się zabić. Poprzednio niech sobie wyświadczają najrozmaitsze grzeczności, jak pańscy przodkowie i moi w Fontenoy, zgoda; ale z chwilą, gdy szpady są obnażone, albo pistolety nabite, życie człowieka musi opłacić podjęte trudy i stracone uderzenia serca. Otóż żądam od pana, żeby mi pan przyrzekł, pod słowem honoru, iż, bez względu na to, czy zostanę zraniony, czy zabity, chirurg pana de Barjolsa mnie się nie dotknie.
— Jednakże, panie Rolandzie...
— Pańskie słowo honoru, milordzie, albo, niech mnie dyabli wezmą, bić się nie będę!
Anglik spojrzał na młodzieńca ze zdumieniem; twarz Rolanda okryła się śmiertelną bladością, drżał cały tak, jakgdyby ogarnęła go trwoga.
Nie rozumiejąc zupełnie tego niepojętego wrażenia, sir John dał słowo honoru.
— Dziękuję panu — rzekł Roland. — Widzi pan, to jeszcze jeden skutek tej ślicznej choroby: robi mi się zawsze słabo na myśl o narzędziach chirurgicznych, na widok lancetu. Pobladłem bardzo silnie, nieprawda?
— Przez chwilę myślałem, że pan zemdleje.
Roland wybuchnął śmiechem:
— Ładna byłaby to historya — rzekł — gdyby tak nasi przeciwnicy przybyli i zastali pana zajętego trzeźwieniem mnie solami, jak zemdloną kobietę. Czy pan wie, co powiedzieliby i co pan powiedziałby pierwszy? Żem stchórzył.
Trzej przybysze podeszli tymczasem tak blizko, że mogli słyszeć, co się mówi, sir John nie miał tedy czasu odpowiedzieć Rolandowi.
Przystanąwszy na miejscu, złożyli ukłon. Roland, z uśmiechem na ustach, ukazując olśniewające zęby w rozchylonych wargach, odpowiedział na ich ukłon.
Sir John szepnął mu do ucha:
— Pan jest jeszcze blady; niech się pan przejdzie do wodotrysku; przyjdę po pana, gdy będzie czas.
— Dobra myśl — odparł Roland — miałem zawsze ochotę zobaczyć ten słynny wodotrysk Vaucluse, tę hipokrenę Petrarki. Czy pan zna jego sonet?

Chiare, fresche e dolci acque,
Ove le belle membra
Pose colei, che sola a me perdona.

A gdy ta sposobność minie, nie znajdę może podobnej. Z której to strony jest ten wodotrysk?

— O trzydzieści kroków stąd; niech pan idzie tą drogą dalej, a znajdzie go pan na zakręcie, u stóp tej olbrzymiej skały, której szczyt pan widzi.
— Milordzie — rzekł Roland — jesteś najlepszym przewodnikiem, jakiego znam; dziękuję.
I, pożegnawszy sekundanta swego przyjaznem skinieniem ręki, oddalił się w kierunku wodotrysku, nucąc przez zęby prześliczną wilanellę Filipa Desportes’a:

Żeś mnie, Rozetto, miesiąc nie widziała,
Serduszko twoje nowych szuka burz.
Widząc, Rozetto, żeś taka niestała,
Jam także innej serce oddał już.
Serce twe słucha podmuchów wiaterka,
Widzą, gdy rzucą wzrok w przeszłości dal.
Ale zobaczy przewrotna pasterka,
W czyje się pierwej serce wkradzie żal.

Sir John zwrócił się do młodych ludzi, którzy na niego czekali; chirurg stał trochę dalej, z boku.
Anglik niósł w ręku pudełko z pistoletami; postawił je na skale, mającej kształt stołu, wyjął z kieszeni kluczyk, który wydawał się raczej zrobiony przez jubilera, niż przez ślusarza, i otworzył pudełko.
Pistolety były przepyszne, jakkolwiek zupełnie proste; pochodziły z warsztatów Mentona, dziada tego, który jeszcze dzisiaj jest jednym z najlepszych puszkarzy w Londynie. Sir John podał broń sekundantowi pana de Barjolsa, który spuścił powoli kurek, chcąc się przekonać, czy pistolety są na dwa spusty.
Okazało się, że są na jeden spust.
Pan de Barjols spojrzał na nie, ale ich nawet nie ruszył.
— Czy nasz przeciwnik nie zna pańskiej broni? — zapytał pan de Valensolle.
— Nawet jej nie widział — odparł sir John — daję panu słowo honoru.
— O! — rzekł pan de Valensolle — proste zaprzeczenie wystarczy.
Powtórzono raz jeszcze — by uniknąć wszelkich nieporozumień — ułożone już warunki walki; poczem, by jak najmniej tracić czasu na niepotrzebne przygotowania, nabito pistolety, złożono je w pudełko, które powierzono chirurgowi, i sir John, zabrawszy kluczyk od pudełka do kieszeni, poszedł po Rolanda.
Zastał go rozmawiającego z pastuszkiem, który pilnował trzech kóz, pasących się na stromych i skalistych stokach góry, i rzucał kamyki do wodotrysku.
Sir John otworzył usta, by powiedzieć Rolandowi, że wszystko gotowe, ale on, nie dopuszczając Anglika do słowa, rzekł:
— Nie wyobrazisz sobie, milordzie, co mi ten dzieciak opowiada! Istną legendę z nad brzegów Renu. Mówi, że ten wodotrysk, którego dna nikt dotąd nie zgłębił, ciągnie się przeszło dwie albo trzy mile pod górą i służy za siedzibę wieszczce; ta wieszczka, nawpół kobieta, nawpół wąż, podczas cichych, pogodnych nocy letnich wypływa na powierzchnię wody i woła pasterzy górskich, pokazując im oczywiście tylko głowę o długich włosach, obnażone ramiona i cudne ręce; ale głupców nęci ten pozór kobiecy, zbliżają się, dają jej znaki, by zbliżyła się do nich, gdy ona ze swej strony wzywa ich znakami do siebie. Nierozważni idą naprzód, nie patrząc na drogę; nagle ziemia usuwa im się z pod stóp, wieszczka wyciąga ramiona, zanurza się wraz z nimi do swoich wilgotnych pałaców i nazajutrz ukazuje się sama. Kto, u dyabła, mógł dla tych idyotów pasterzy stworzyć tę samą bajkę, którą Wergiliusz opowiada takim przecudnym wierszem Augustowi i Mecenasowi?
Przez chwilę stał zadumany, ze wzrokiem wlepionym w tę wodę lazurową i głęboką; poczem, zwracając się do sir Johna, rzekł:
— Mówią, że najdzielniejszy nawet pływak, zanurzywszy się raz w tę przepaść, nigdy się już z niej nie wydostał; gdybym się w tę toń zanurzył, byłoby to może pewniejsze, niż kula pana de Barjolsa. Zresztą może to być zawsze ucieczka ostateczna; tymczasem spróbujmy kuli. Milordzie, pójdźmy.
I, biorąc pod rękę Anglika, oczarowanego tą ruchliwością umysłu, wrócił z nim do tych, którzy na nich czekali.
A oni przez ten czas zajęli się odszukaniem odpowiedniego miejsca i znaleźli je.
Było to małe, jakby przyczepione do stromego stoku góry, tonące w blasku zachodzącego słońca, płaskowzgórze, na którem stały ruiny zamku, gdzie szukali schronienia pasterze, zaskoczeni przez groźne podmuchy mistrala.
— Służymy panom — rzekł sir John.
— Jesteśmy gotowi, panowie — rzekł pan de Valensolle.
— Niechaj przeciwnicy zechcą słuchać uważnie warunków pojedynku — odezwał się sir John.
Poczem, zwracając się do pana Valensolle’a:
— Zechciej je pan powtórzyć — dodał. — Pan jest Francuzem, a ja cudzoziemcem, wyjaśni je pan wyraźniej ode mnie.
— Pan jest jednym z tych cudzoziemców, milordzie, którzy mogliby uczyć języka takich skromnych Prowansalczyków, jak my; ale skoro pan ustępuje mi uprzejmie głosu, będę posłuszny wezwaniu pana.
I złożył ukłon sir Johnowi, który mu wzajem odpowiedział ukłonem.
— Panowie — ciągnął dalej szlachcic, który służył za sekundanta panu de Barjolsowi — ułożyliśmy, że panowie staniecie w odległości czterdziestu kroków naprzeciwko siebie; że będziecie szli ku sobie; że każdy strzeli, kiedy zechce, i że, bez względu na to, czy zostanie zraniony lub nie, będzie mu wolno iść dalej po strzale przeciwnika.
Przeciwnicy skłonili się na znak zgody i jednakowym głosem, prawie jednocześnie rzekli:
— Broń!
Sir John wyjął kluczyk z kieszeni i otworzył pudełko.
Poczem zbliżył się do pana de Barjolsa i podał mu je otwarte.
On zaś chciał zostawić wybór broni przeciwnikowi, lecz Roland ruchem ręki odmówił i głosem, w którym dźwięczała kobieca niemal słodycz, rzekł:
— Po panu, panie de Barjols; dowiaduję się, że, jakkolwiek zelżony przeze mnie, zrzekł się pan wszystkich swoich przywilejów, niech-że więc pozostawię panu chociaż ten jeden, o ile to przywilejem nazwać można.
Pan de Barjols nie nalegał więcej i wziął, na chybił trafił, jeden z pistoletów.
Sir John podał drugi Rolandowi, który go wziął i, nie spojrzawszy nawet na jego mechanizm, opuścił rękę, w której go trzymał.
Przez ten czas pan de Valensolle odmierzał owe czterdzieści kroków od laski, którą zatknął w ziemię.
— Czy pan zechce przemierzyć po mnie? — zapytał sir Johna.
— To zbyteczne — odparł Anglik — pan de Montrevel i ja ufamy panu najzupełniej.
Pan de Valensolle zatknął drugą laskę przy czterdziestym kroku.
— Panowie — rzekł — wszystko gotowe.
Przeciwnik Rolanda był już na stanowisku, bez kapelusza i fraka.
Chirurg i dwaj sekundanci trzymali się z boku.
Roland zrzucił frak i kapelusz i stanął w odległości czterdziestu kroków naprzeciwko pana de Barjolsa.
Obaj, jeden na prawo, drugi na lewo, rzucili spojrzenie na ten sam widnokrąg.
Widok, jaki przedstawiał, odpowiadał najzupełniej straszliwej scenie, która miała się rozegrać.
Z prawej strony Rolanda ani z lewej pana de Barjolsa nie było widać nic, tu wznosiła się bowiem góra, zbiegająca ku nim stokiem spadzistym a uwieńczona olbrzymim dachem.
Ale ze strony przeciwnej, to jest po prawej ręce pana de Barjolsa a lewej Rolanda, rozpościerał się bezgraniczny widnokrąg.
Na pierwszym planie widniała płaszczyzna, o gruncie czerwonawym, przedziurawiona ze wszystkich stron śpiczastymi głazami, podobna do cmentarza Tytanów, których kości przebijałyby ziemię.
Na drugim planie zarysowywał się na tle zachodzącego słońca Awinion, opasany murami, i olbrzymi jego pałac, który, podobny do przyczajonego lwa, niby trzymał dyszące miasto pod swymi pazurami.
Poza Awinionem Rodan płynął wstęgą świetlaną niby strumień roztopionego złota.
Wreszcie z drugiej strony Rodanu wznosił się pasmem ciemnego lazuru łańcuch pagórków, dzielących Awinion od Nimes’u i od Uzès’u.
W głębi słońce, na które jeden z tych dwóch mężczyzn patrzył prawdopodobnie po raz ostatni, zesuwało się zwolna i majestatycznie w ocean złota i purpury.
Dwaj mężczyźni, stojący naprzeciwko siebie, stanowili szczególny kontrast.
Jeden, brunet, o cerze smagłej, o postaci wątłej i ciemnem oku, był typem tej rasy południowej, która posiada śród przodków swoich Greków, Rzymian, Arabów i Hiszpanów.
Drugi, o cerze różowej, blondyn z oczyma lazurowemi, z rękoma pulchnemi, kobiecemi, stanowił typ rasy krajów strefy umiarkowanej, która zalicza Gallów, Germanów i Normandczyków do przodków swoich.
Roland stał pogrążony w zachwycie wobec wspaniałego widowiska i zdawało się przez chwilę, że zapomniał o sekundantach, o pojedynku i przeciwniku.
Głos pana de Barjolsa wyrwał go z tego poetycznego upojenia.
— Panie, jestem gotów — rzekł.
Roland drgnął.
— Przepraszam, żem panu pozwolił czekać — odparł. — Ale nie trzeba było zwracać na mnie uwagi, jestem bardzo roztargniony. Służę panu.
I, z uśmiechem na ustach, z włosami, rozwianymi podmuchem wiatru wieczornego, nie zasłaniając się, jakgdyby odbywał zwykłą przechadzkę, gdy natomiast przeciwnik jego nie zaniechał ani jednego środka ostrożności zwykłego w wypadkach podobnych, Roland szedł prosto ku panu de Barjolsowi.
Na obliczu sir Johna, pomimo jego zwykłej obojętności, odmalowała się głęboka trwoga.
Przestrzeń między przeciwnikami malała szybko.
Pan de Barjols zatrzymał się pierwszy, wycelował i dał ognia w chwili, gdy Roland był tylko o dziesięć kroków od niego oddalony.
Kula jego pistoletu zerwała pukiel włosów Rolanda, ale jego nie dosięgła.
Młodzieniec zwrócił się do swojego sekundanta.
— No, widzi pan, com panu mówił? — zapytał.
— Niech pan strzela, niechże pan strzela! — wołali sekundanci.
— Przepraszam panów — odparł Roland — ale pozwolicie, mam nadzieję, że sam osądzę, kiedy i jak mam na strzał odpowiedzieć. Skoro kula pana de Barjolsa przeleciała już nade mną, muszę powiedzieć kilka słów, których poprzednio powiedzieć mu nie mogłem.
Poczem, zwracając się do młodego arystokraty, który stał blady ale spokojny, rzekł:
— Panie, może uniosłem się nieco podczas naszej rozmowy dzisiaj rano.
I czekał.
— Na pana kolej teraz — odpowiedział pan de Barjols.
— Ale — ciągnął dalej Roland, jakgdyby tego nie słyszał — zrozumie pan przyczynę tego uniesienia i może je pan wybaczy, gdy panu powiem, że jestem wojskowym i adjutantem generała Bonapartego.
— Proszę strzelać, panie — odparł młody arystokrata.
— Niech pan odwoła choćby jednem słowem to, co pan powiedział — rzekł młody oficer — niech pan powie, że generał Bonaparte ma taką sławę człowieka honorowego, że złośliwe przysłowie włoskie, ukute przez zwyciężonych, w przystępie złego humoru, nie może go dosięgnąć; niech pan to powie a rzucę broń i uścisnę dłoń pańską, bo widzę, że z pana człowiek dzielny.
— Nie złożę hołdu tej sławie człowieka honorowego, o której pan mówi, dopóki pański generał głównodowodzący wpływu, jaki geniuszem swoim zdobył na sprawy Francyi, nie użyje w tym samym celu, co Monk, to jest, żeby zwrócić tron prawemu monarsze.
— O! — rzekł Roland z uśmiechem — za wiele pan żąda od generała republikańskiego.
— W takim razie powtarzam, co już powiedziałem — odparł młody arystokrata: — strzelaj pan, strzelaj!
Poczem, ponieważ Roland nie śpieszył się usłuchać wezwania:
— Ależ, do pioruna! strzelaj pan! — krzyknął, tupiąc nogą.
Roland, na te słowa, uczynił ruch, wskazujący, że wystrzeli w powietrze.
Nie strzelaj pan w powietrze, błagam! — zawołał pan de Barjols — inaczej zażądam, byśmy zaczęli na nowo i by pan strzelał pierwszy!
— Na honor! — krzyknął Roland, który pobladł śmiertelnie — nigdy w życiu jeszcze nie czyniłem dla nikogo takich ustępstw. Skoro pan nie chcesz życia, bierz śmierć!
I w tejże chwili, nie zadając sobie nawet trudu celowania, opuścił broń i dał ognia.
Alfred de Barjols schwycił się za lewą pierś, zakołysał się naprzód i w tył, zawirował i padł twarzą na ziemię.
Kula Rolanda przeszyła mu serce.
Sir John, widząc pana de Barjolsa upadającego, podszedł do Rolanda i zaprowadził tam, gdzie leżał jego frak i kapelusz.
To trzeci — szepnął Roland z westchnieniem. — Ale pan świadkiem, że ten chciał sam.
I, oddawszy dymiący jeszcze pistolet sir Johnowi, włożył frak i kapelusz.
Przez ten czas pan de Valensolle podniósł pistolet, który wypadł przyjacielowi z ręki, i odniósł broń wraz z pudełkiem sir Johnowi.

— Nie żyje — odparł sekundant.
— I cóż? — spytał Anglik, wskazując oczyma Alfreda de Barjolsa.

— Nie żyje — odparł sekundant.
— Czy postąpiłem, jak człowiek honorowy? — spytał go Roland, ocierając chustką pot, który, na wieść o śmierci przeciwnika, zalał mu nagle twarz.
— Najzupełniej — odparł pan de Valensolle — tylko pozwoli pan, że powiem: ma pan nieszczęśliwą rękę.
I, ukłoniwszy się z wyszukaną grzecznością Rolandowi i jego sekundantowi, powrócił do zwłok przyjaciel.
— A ty, milordzie, co powiesz? — spytał Roland.
— Powiem — odparł sir John jakby z przymusowym podziwem — że pan jest jednym z tych ludzi, którym boski Shakespeare każe mówić o sobie: „Niebezpieczeństwo i ja to dwa lwy, jednego dnia urodzone; ale ja jestem starszy“.


V.
Roland.

Powrót był milczący i smutny; rzekłbyś, iż wobec utraty możliwości śmierci zgasła cała wesołość Rolanda.
Katastrofa, której był sprawcą, mogła odgrywać pewną rolę w tym smutku; ale, śpieszmy dodać, że Roland na polu bitwy, zwłaszcza zaś podczas ostatniej wyprawy przeciw Arabom, zbyt często przeskakiwał konno przez wrogów, których położył trupem, by wrażenie, jakie wywarła na nim śmierć nieznajomego, było takie silne.
Inna tedy musiała być przyczyna tego smutku; oczywiście ta, o której młodzieniec mówił sir Johnowi.
Nie był to zatem żal z powodu śmierci cudzej, lecz rozczarowanie, że nie nastąpiła śmierć własna.
Powróciwszy do hotelu Palais-Royal, sir John zaniósł do swego pokoju pistolety, których widok mógłby w duszy Rolanda obudzić coś podobnego do wyrzutów sumienia, poczem powrócił do młodego oficera, by mu oddać trzy listy, które od niego otrzymał.
Zastał go zadumanego, siedzącego z łokciami opartymi na stole.
Nie mówiąc słowa, Anglik położył trzy listy przed Rolandem.
Młodzieniec rzucił okiem na adresy, wziął list, przeznaczony dla matki, odpieczętował go i zaczął czytać.
A w miarę, jak czytał, wielkie łzy spływały po jego policzkach.
Sir John patrzył ze zdumieniem na tę nową postać, pod jaką ukazywał mu się Roland.
Nie byłby nigdy przypuszczał, że ta natura, taka różnorodna, zdolna jest do wylewania łez.
Po chwili Roland, potrząsając głową i nie zwracając najmniejszej uwagi na obecność sir Johna, szepnął:
— Biedna matka! Byłaby bardzo płakała; może to i lepiej, że tak się stało; matki nie są stworzone po to, żeby opłakiwały swoje dzieci!
I ruchem machinalnym rozdarł list, napisany do matki, i drugi, napisany do siostry, i ten, który napisał do generała Bonapartego.
Poczem spalił starannie wszystkie szczątki listów.
Następnie zadzwonił na pokojówkę.
— Do której godziny przyjmują listy na poczcie? — zapytał.
— Do pół do siódmej — odparła pokojówka. — Ma pan jeszcze tylko kilka minut czasu.
— To proszę zaczekać.
Wziął pióro i napisał:

„Drogi Generale,

„Stało się, jak powiedziałem: ja żyję a on zabity. Przyzna Pan, że dzieje się, jakby o zakład.
„Oddany do śmierci

„Wierny rycerz
Roland“.

Zapieczętował list, zaadresował: Wielmożny Generał Bonaparte, ulica de la Victoire w Paryżu, i wręczył go pokojówce, zalecając, żeby, bez straty sekundy czasu, podążyła z nim na pocztę.
Wtedy dopiero Roland zauważył sir Johna i wyciągnął doń rękę.
— Wyświadczyłeś mi wielką przysługę, milordzie — rzekł — jedną z tych przysług, które wiążą dwóch mężczyzn na wieczność. Ja już jestem pańskim przyjacielem; a ipan czy zechce zaszczycić mnie swoją przyjaźnią? Sir John uścisnął dłoń, którą mu podał Roland. — Ooo! — rzekł — dziękuję panu bardzo. Nie śmiałbym żądać od pana tego zaszczytu; ale pan mi go ofiarował... przyjmuję. Teraz niewzruszony Anglik z kolei uczuł,; że serce w’zbiera mu tkliwością, i otrząsnął łzę, która drgała na jego rzęsach. Poczem, spoglądając na Rolanda: — — Nieszczęśliwie się składa — rzekł — że panu tak pilno odjechać; byłbym niesłychanie rad i zadowo lony, gdybym mógł spędzić z panem jeszcze dzień lub dwa.
— Dokąd jechałeś, milordzie, gdyśmy się spotkali?
— Ooo! ja? nigdzie; podróżowałem, żeby przepędzić nudę! Mam nieszczęście nudzić się często.
— A zatem nie jechał pan nigdzie?
— Jechałem wszędzie.
— Co znaczy najzupełniej to samo — odparł młody oficer z uśmiechem. — A więc, czy zechce pan coś uczynić?
— Ooo! bardzo chętnie, jeśli to możliwe.
— Najzupełniej możliwe: zależy tylko od pana.
— Niech pan powie.
— Gdybym został zabity, miał pan odwieźć mnie do mojej matki, albo wrzucić do Rodanu?
— Byłbym pana, zmarłego, odwiózł do matki a nie wrzucił do Rodanu.
— A więc, zamiast mnie odwieźć umarłego, niech mnie pan odwiezie żywego; spotka pan stokroć lepsze przyjęcie.
— Ooo!
— Pozostaniemy przez dwa tygodnie w Bourg; to moje miasto rodzinne, jedno z najnudniejszych we Francyi; ale ponieważ rodacy pańscy słyną z oryginalności, zdarzyć się przeto może, iż pan będzie się bawił tam, gdzie się inni nudzą. A więc rzecz ułożona?
— Radbym bardzo — odparł Anglik — ale zdaje mi się, że to byłoby niebardzo przyzwoicie z mojej strony.
— Przecież nie jesteśmy w Anglii, milordzie, gdzie etykieta jest wszechwładną panią. My nie mamy już ani króla, ani królowej i nie po to ucięliśmy głowę tej biednej istocie, którą nazywano Maryą-Antoniną, żeby jej miejsce zajęła Jej Królewska Mość Etykieta.
— Mam wielką ochotę — rzekł sir John.
— Zobaczy pan, moja matka jest idealnie dobra a nadto bardzo dystyngowana. Moja siostra miała lat szesnaście, gdy wyjeżdżałem, teraz ma zatem osiemnaście; była ładna, powinna być piękna. A mój brat, Edward, bardzo miły chłopiec dwunastoletni, będzie panu płatał figle i mówił z panem po angielsku. Po dwóch tygodniach pojedziemy do Paryża.
— Ja z Paryża wracam — odrzekł Anglik.
— Zaraz. Chciał pan jechać do Egiptu, żeby zobaczyć generała Bonapartego; stąd do Paryża nie jest przecież tak daleko, jak stąd do Kairu; przedstawię pana generałowi; a niech pan będzie spokojny, gdy ja pana przedstawię, będzie pan dobrze przyjęty. Wszak pan mówił przed chwilą o Szekspirze?
— Tak, mówię o nim zawsze.
— Dowodzi to, że pan lubi komedye, dramaty.
— Lubię bardzo, prawda.
— Otóż generał Bonaparte zamierza wystawić dramat według swojej modły, który będzie bardzo zajmujący, ręczę panu.
— A zatem — rzekł sir John, wahając się jeszcze — mogę, nie będąc niedyskretnym, przyjąć pańską propozycyę?
— Ależ naturalnie i sprawi pan przyjemność wszystkim, zwłaszcza zaś mnie.
— Przyjmuję tedy.
— Brawo! kiedy zatem chce pan wyjechać?
— Skoro tylko panu będzie dogodnie. Moja kolasa była zaprzężona, gdy pan rzucił ten nieszczęśliwy talerz w głowę de Barjolsowi; ale, ponieważ, gdyby nie ten talerz, nie byłbym pana nigdy poznał, przeto zadowolony jestem, że pan go w pana de Barjolsa rzucił; tak, bardzo zadowolony.
— Czy chce pan, żebyśmy wyjechali dzisiaj wieczorem?
— Ależ i owszem. Idę powiedzieć pocztylionowi, żeby posłał jednego ze swoich kolegów po świeże konie, a gdy powróci, ruszymy w drogę.
Roland skinął głową na znak zgody.
Sir John wyszedł, by wydać rozkazy, a wróciwszy, oznajmił, że kazał podać dwa kotlety i trochę drobiu na zimno.
Roland wziął walizkę i zeszedł.
Anglik schował pistolety do kufra pojazdu.
Obaj pożywili się, by módz jechać całą noc bez zatrzymywania się, a gdy dziewiąta biła na kościele Franciszkanów, usadowili się wygodnie w powozie i opuścili Awinion, gdzie przejazd ich pozostawił nową plamę krwawą.
W kwadrans później obaj spali, a przynajmniej milczenie, w jakiem byli pogrążeni, kazało wnosić, że ogarnął ich sen.
Skorzystamy z tej chwili wypoczynku, by dać czytelnikom kilka objaśnień niezbędnych o Rolandzie i jego rodzinie.
Roland urodził się dnia 1-go lipca r. 1773-go, w cztery lata i kilka dni po Bonapartem, obok którego ukazał się w książce niniejszej.
Był on synem pana Karola de Montrevela, pułkownika, który stał długo załogą na Martynice, gdzie poślubił kreolkę, Klotyldę de la Clémencière.
Z małżeństwa tego urodziło się troje dzieci, dwaj chłopcy i córka: Ludwik, którego poznaliśmy pod imieniem Rolanda, Amelia, której urodę sławił jej brat sir Johnowi, i Edward.
Wezwany z powrotem do Francyi około r. 1789-go, pan de Montrevel, uzyskawszy pozwolenie, umieścił młodego Ludwika de Montrevela (zobaczymy później, dlaczego zmienił imię Ludwik na Roland) w Szkole wojskowej w Paryżu.
Tam to Bonaparte poznał chłopca, gdy, na skutek raportu pana de Keralio, osądzono, iż zasługuje na przejście ze Szkoły w Brienne do Szkoły wojskowej.
Ludwik był najmłodszym z uczniów.
Jakkolwiek miał dopiero lat trzynaście, niemniej zwracał już uwagę charakterem nieokiełznanym i zawadyackim, którego próbkę dał nam w siedemnaście lat później przy stole hotelowym w Awinionie.
Bonaparte, również dziecko jeszcze, posiadał dobre strony tego charakteru, to jest, że, nie będąc kłótliwym, był despotyczny, uparty, niepodległy; poznał w dziecku niektóre własne zalety a ta równość uczuć sprawiła, że przebaczył mu jego błędy i przywiązał się do niego.
Dziecko, ze swojej strony, czując podporę w młodym Korsykaninie, oparło się na niej.
Pewnego dnia dziecko przyszło do swego dużego przyjaciela — tak bowiem nazywało Napoleona — w chwili, gdy ten był zatopiony w rozwiązywaniu zagadnienia matematycznego.
Chłopiec wiedział, jaką wagę przyszły oficer artyleryi przywiązywał do tej nauki, której zawdzięczał dotąd największe, a raczej jedyne swoje tryumfy.
Stal tedy przy nim, nie mówiąc, nie ruszając się.
Młody matematyk odgadł obecność dziecka i zatopił się głębiej jeszcze w dedukcyach matematycznych, tak, że po dziesięciu minutach nareszcie wywiązał się z zadania z honorem.
Wówczas zwrócił się do młodego kolegi z zadowoleniem wewnętrznem człowieka, który wychodzi zwycięzcą z walki, stoczonej bądź przeciw nauce, bądź przeciw materyi.
Dziecko stało blade, z zębami zaciśniętymi, z rękoma opuszczonemi sztywno i zamkniętemi pięściami.
— Oho! — rzekł młody Bonaparte — co się stało nowego?
— Stało się, że Valence, bratanek gubernatora, dał mi w twarz.
— Patrzcie! — odparł Bonaparte ze śmiechem — a ty przychodzisz po mnie, żebym mu ten policzek oddał?
Dziecko potrząsnęło głową.
— Nie — rzekło — przychodzę po ciebie, bo chcę się bić.
— Z Valence’m?
— Tak.
— Ależ to Valence ciebie zbije, moje dziecko; jest cztery razy silniejszy od ciebie.
— To też ja nie chcę bić się z nim, jak się biją dzieci, tylko jak się biją mężczyźni.
— Ba!
— To cię dziwi? — spytało dziecko.
— Nie — odparł Bonaparte.
— I na co chcesz się bić?
— Na szpady.
— Ależ tylko sierżanci mają szpady, a oni nam ich nie pożyczą.
— Obejdziemy się bez szpad.
— Czemże będziecie się bili?
Dziecko wskazało młodemu matematykowi cyrkiel, którym przed chwilą jeszcze robił swoje równania.
— Moje dziecko — rzekł Bonaparte — rana, zadana cyrklem, jest niebezpieczna.
— Tem lepiej — odparł Ludwik — ja go zabiję.
— A jeśli on zabije ciebie?
— Wolę śmierć, niż życie z tym niezmazanym policzkiem.
Bonaparte nie nalegał więcej; lubił odwagę instynktownie: odwaga młodego kolegi spodobała mu się.
— Niechże i tak będzie! — rzekł. — Idę powiedzieć Valence’owi, że chcesz się z nim bić, ale jutro.
— Dlaczego jutro?
— Zastanowisz się przez noc.
— I do jutra Valence będzie mnie uważał za podłego!
Poczem, potrząsając głową, dodał:
— To zadługo do jutra.
I zwrócił się ku drzwiom.
— Dokąd idziesz? — spytał Bonaparte.
— Pójdę zapytać innego kolegi, czy zechce być moim przyjacielem.
— A więc ja już nim nie jestem? Nie jesteś, skoro uważasz mnie za podłego.
— Dobrze więc — rzekł Bonaparte, wstając.
— Idziesz?
— Idę.
— Zaraz?
— Zaraz.
— Przepraszam cię! — zawołało dziecko — nie przestałeś być moim przyjacielem.
I chłopiec rzucił mu się na szyję, płacząc.
Były to pierwsze łzy od chwili otrzymania policzka.
Bonaparte udał się do Valence’a i wyjaśnił mu poważnie misyę, jaką został obarczony.
Valence był to wysoki chłopiec siedemnastoletni, mający już brodę i wąsy; wyglądał na lat dwadzieścia.
Nadto był o głowę wyższy od tego, którego zelżył.
Valence odparł, że Ludwik pociągnął go za harcap, jak za sznur dzwonka — noszono wówczas harcapy — że uprzedzał go dwukrotnie, żeby tego nie robił, że Ludwik powtórzył to jeszcze raz trzeci, a wówczas, widząc w nim tylko urwisa, obszedł się też z nim, jak z urwisem.
Bonaparte zakomunikował odpowiedź Valence’a Ludwikowi, który odparł, że pociągnąć kolegę za harcap to figiel, zaś uderzyć kogo w twarz to obelga.
Upór wytwarzał w dziecku trzynastoletniem logikę mężczyzny trzydziestoletniego.
Nowoczesny Popiliusz powrócił z wyzwaniem do Valence’a.
Młodzieniec był bardzo zakłopotany; nie mógł, nie chcąc się ośmieszyć, bić się z dzieckiem; jeśli się będzie bił i zrani chłopca, popełni czyn ohydny; jeśli zaś zostanie zraniony, nie pocieszy się nigdy w życiu.
Wszelako, skutkiem uporu Ludwika, który ustąpić pod żadnym pozorem nie chciał, sprawa stawała się poważna.
Zwołano radę starszych, jak zwykło się czynić w okolicznościach doniosłych.
Bada starszych orzekła, że żaden z nich nie może się bić z dzieckiem; ale, że, skoro to dziecko upiera się, żeby je uważano za młodzieńca, Valence powie mu wobec wszystkich kolegów, że przykro mu, iż się uniósł i potraktował go, jak dziecko, i że odtąd uważać go będzie za młodzieńca.
Posłano po Ludwika, który czekał w pokoju przyjaciela; wprowadzono go między starszych kolegów, którzy stali kołem na dziedzińcu.
I Valence, któremu koledzy, po długiej między sobą naradzie, mającej na celu uratowanie honoru dużych wobec małych, podyktowali rodzaj przemowy, oświadczył Ludwikowi, że jest zrozpaczony tem, co się stało, że obszedł się z nim stosownie do jego wieku a nie według jego inteligencyi i odwagi, że go prosi, by chciał mu wybaczyć to uniesienie i podał mu rękę na znak, że puścił wszystko w niepamięć.
Ale Ludwik potrząsnął głową.
— Słyszałem — odparł — jak mój ojciec, który jest pułkownikiem, mówił pewnego razu, że kto dostaje policzek i nie pojedynkuje się, jest podły. Jak tylko zobaczę się z ojcem, zapytam go, czy ten, kto wymierza policzek i przeprasza, nie chcąc się pojedynkować, nie jest podlejszy od tego, który policzek otrzymał.
Młodzieńcy spojrzeli po sobie, ale opinia powszechna była przeciw pojedynkowi, który byłby podobny do zabójstwa, i młodzieńcy jednogłośnie, nie wyłączając Bonapartego, zapewnili dziecko, że powinno zadowolić się tem, co powiedział Valence, albowiem to, co powiedział, stanowiło wyraz opinii powszechnej.
Ludwik odszedł blady z gniewu i nadąsany na swego dużego przyjaciela, który — jak mu oświadczył z niezamąconą powagą — zlekceważył sprawę jego honoru.
Nazajutrz, podczas lekcyi matematyki w klasie dużych, Ludwik wsunął się cichaczem i, gdy Valence rozwiązywał zadanie na tablicy, zbliżył się doń niepostrzeżenie, wszedł na stołek, by dosięgnąć do jego twarzy, i oddał mu policzek, który otrzymał dnia poprzedniego.
— Masz — rzekł — teraz skwitowaliśmy się, a ja mam nadto twoje przeprosiny; bo ja cię przepraszać nie będę, możesz być spokojny.
Skandal był niesłychany; stało się to w obecności profesora, który musiał złożyć raport gubernatorowi szkoły, margrabiemu Tyburcyuszowi Valence’owi.
Ten zaś, który nie znał faktów poprzedzających policzek, jaki otrzymał jego bratanek, kazał sprowadzić delinkwenta i, wypaliwszy mu surową naganę, oznajmił, że nie jest już uczniem szkoły i że tego samego dnia jeszcze ma się przygotować do powrotu do Bourg, do matki.
Ludwik odpowiedział, że za dziesięć minut spakuje rzeczy a za kwadrans nie będzie go już w szkole.
O policzku, jaki sam otrzymał, nie wspomniał słowa.
Odpowiedź wydała się margrabiemu Tyburcyuszowi Valence’owi więcej niż nieprzystojna; miał wielką ochotę skazać zuchwalca na tydzień kozy, ale nie mógł jednocześnie wsadzić go do kozy i wyrzucić go ze szkoły.
Dano dziecku dozorcę, który miał mu towarzyszyć do poczty, jadącej do Mâcon; panią de Montrevel ząś uprzedzonoby, żeby oczekiwała syna, gdy wysiądzie z karety pocztowej.
Bonaparte, spotkawszy chłopca w towarzystwie dozorcy, zapytał go, co ma znaczyć ta straż, przywiązana do jego osoby.
— Opowiedziałbym to panu, gdyby pan był jeszcze moim przyjacielem — odparło dziecko — ale pan już nim nie jest; dlaczego więc niepokoi się pan tem, co mnie spotyka dobrego lub złego?
Bonaparte skinął na dozorcę, który, gdy Ludwik pakował rzeczy, wyszedł przede drzwi.
I Bonaparte dowiedział się, że dziecko zostało wypędzone ze szkoły.
Kara była poważna: przyprawiała o rozpacz całą rodzinę i mogła zniweczyć przyszłość młodego kolegi.
Z tą szybkością, która była jedną z oznak charakterystycznych jego organizacyi, Bonaparte postanowił zażądać posłuchania u gubernatora, zaleciwszy dozorcy, żeby nie naglił Ludwika do odjazdu.
Bonaparte był uczniem doskonałym, bardzo lubionym w szkole, bardzo cenionym przez margrabiego Tyburcyusza Valence’a; wysłuchał tedy jego prośby w tejże chwili.
Wprowadzony do gubernatora, opowiedział mu wszystko i, nie oskarżając bynajmniej Valence’a, usiłował uniewinnić Ludwika.
— Czy to, co mi pan tu opowiada, jest istotnie prawdą? — zapytał gubernator.
— Niech pan zechce sam zapytać bratanka.
Posłano po Valence’a. Dowiedział się już o wypędzeniu Ludwika i zamierzał sam udać się do stryja, by mu opowiedzieć, co zaszło.
Opowieść jego zgadzała się najzupełniej z tem, co powiedział Bonaparte.
— Dobrze — rzekł gubernator — nie Ludwik odjedzie, tylko ty; jesteś już w tym wieku, że możesz opuścić szkołę.
Poczem zadzwonił.
— Niech mi dadzą spis wakujących stanowisk podporuczników — rzekł do ordynansa.
Tego samego dnia wysłana została do ministra nagląca prośba o stanowisko podporucznika dla młodego Valence’a.
Tego samego wieczora Valence wyjeżdżał do swojego pułku.
Poszedł pożegnać Ludwika, którego pocałował nawpół dobrowolnie, napoły z przymusem, gdy Bonaparte trzymał mu ręce.
Dziecko przyjęło uścisk z niechęcią.
— To dobre na teraz — rzekł — ale jeśli spotkamy się kiedykolwiek i będziemy mieli obaj szpadę u boku...
Ruch groźby zakończył zdanie.
Valence odjechał.
Dnia 10-go października r. 1785-go Bonaparte sam otrzymał nominacyę na podporucznika: była to jedna z pięćdziesięciu ośmiu nominacyi, jakie Ludwik XVI podpisał dla Szkoły wojskowej.
W jedenaście lat. później, dnia 15-go listopada r. 1796-go, Bonaparte, głównodowodzący armią włoską, u wejścia na most d’Arcole, którego broniły dwa pułki kroackie i dwie armaty, widząc, jak pociski i kule dziesiątkują jego szeregi, czując, że zwycięstwo wymyka mu się z rąk, przerażony wahaniem najodważniejszych, wyrwał ze zdrętwiałych palców trupa sztandar trójkolorowy i rzucił się na most, z okrzykiem: „Żołnierze! nie jesteścież już bojownikami z Lodi?“ Nagle spostrzegł, że wyprzedza go młody porucznik, który go osłania własnem ciałem.
Nie tego bynajmniej chciał Bonaparte; byłby pragnął, gdyby to było możliwe, przejść sam.
Pochwycił młodzieńca za połę munduru i, ciągnąc go w tył:
— Obywatelu — rzekł — jesteś tylko porucznikiem a ja generałem głównodowodzącym, mnie się należy pierwszeństwo.
— I słusznie — odparł porucznik.
I poszedł za Bonapartem, zamiast go wyprzedzać.
Wieczorem, dowiadując się, że dwie dywizye austryackie zostały zupełnie rozbite, widząc dwa tysiące jeńców, których wziął do niewoli, licząc zabrane armaty i sztandary, Bonaparte przypomniał sobie młodego porucznika, którego ujrzał przed sobą w chwili, gdy mniemał, że wyprzedza go tylko śmierć.
— Berthier — rzekł — wydaj rozkaz adjutantowi Valence’owi, żeby mi poszukał młodego porucznika grenadyerów, z którym miałem zajście dzisiaj rano na moście d’Arcole.
— Generale — odparł Berthier z wahaniem — Valence jest raniony.
— Istotnie, nie widziałem go dzisiaj. Zraniony, gdzie? w jaki sposób? na polu bitwy?
— Nie, generale; miał kłótnię wczoraj i otrzymał cios szpadą, która mu przeszyła pierś.
Bonaparte zmarszczył brwi.
— Przecież wiedzą w mojem otoczeniu, że nie lubię pojedynków; krew żołnierza nie należy do niego, jest własnością Francyi. Wydaj zatem rozkaz Muironowi.
— Zabity, generale.
— W takim razie Elliotowi.
— I on zabity.
Bonaparte wydobył z kieszeni chustkę i otarł nią czoło, potem zroszone.
— A więc komu zechcesz; ale muszę widzieć tego porucznika.
Nie śmiał już wymienić nikogo w obawie, że usłyszy fatalne słowo: „Zabity“.
W kwadrans później wprowadzono młodego porucznika do namiotu.
Lampa rzucała słaby blask.
— Zbliż się, poruczniku — rzekł Bonaparte.
Młodzieniec postąpił parę kroków naprzód i wszedł w krąg świetlany.
— A więc to ty — ciągnął dalej Bonaparte — chciałeś dzisiaj rano mnie wyprzedzić?
— Chodziło o zakład, generale — odparł wesoło młody porucznik; generał drgnął na dźwięk tego głosu.
— I przeze mnie przegrałeś?
— Może tak, może nie.
— O cóż się założyłeś?
— Że będę dzisiaj mianowany kapitanem.
— Wygrałeś.
— Dziękuję, generale.
I młodzieniec rzucił się naprzód, jakgdyby chcąc uścisnąć dłoń Bonapartego; lecz wnet się cofnął.
Blask przez sekundę oświetlił twarz jego; ta sekunda wystarczyła, by generał głównodowodzący zauważył twarz, jak zauważył głos.
Zarówno jedna jak drugi nie były mu obce.
Szukał przez chwilę w pamięci, ale pamięć mu nie dopisywała.
— Ja cię znam — rzekł.
— To możliwe, generale.
— To nawet pewne; tylko nie mogę sobie przypomnieć twojego nazwiska.
— A pan, panie generale, postarał się, żeby pańskiego nazwiska nie zapominać.
— Kto jesteś?
— Spytaj, generale, Valencea.
Bonaparte wydal okrzyk radości.
— Ludwik de Montrevel — rzekł.
I otworzył ramiona.
Tym razem młody porucznik rzucił mu się w objęcia bez żadnych trudności.
— To dobrze — rzekł Bonaparte — przez tydzień pełnić będziesz służbę twojego nowego stopnia, żeby się przyzwyczajono widzieć na tobie epolety kapitańskie, a potem zastąpisz mego biednego Muirona, jako adjutant. Idź teraz!
— Jeszcze raz — rzekł młodzieniec z takim ruchem, jakgdyby chciał otworzyć ramiona.
— Na honor! tak! — zawołał Bonaparte z radością.
I, zatrzymując go przy sobie po powtórnem uściśnieniu:
— Słuchaj, to ty poczęstowałeś szpadą Valence’a? — zapytał.
— Trudno, generale — odparł świeży kapitan i przyszły adjutant — byłeś przy tem, jak mu to przyrzekłem: żołnierz ma tylko swoje słowo.
W tydzień później kapitan Montrevel sprawował służbę oficera ordynansowego przy głównodowodzącym, który zamienił jego imię Ludwik, niedobrze brzmiące w owej epoce, na pseudonim Roland.
I młodzieniec, zostając bratankiem Karola Wielkiego, pocieszył się, że nie pochodzi już od świętego Ludwika.
Roland — nikt nie odważyłby się nazywać odtąd kapitana Montrevela Ludwikiem, z chwilą, gdy Bonanaparte ochrzcił go Rolandem — Roland odbył wraz z generałem głównodowodzącym wyprawę włoską i powrócił z nim do Paryża, po zawarciu pokoju w Campo-Formio.
Skoro wyprawa do Egiptu została postanowiona, Roland, który skutkiem zgonu generała brygady de Montrevela, zabitego nad Renem, gdy syn jego walczył nad Adygą i nad Mincio, powrócił do matki, Roland był jednym z pierwszych, wyznaczonych przez generała głównodowodzącego do uczestniczenia w niepotrzebnej lecz poetycznej krucyacie, jaką Bonaparte przedsiębrał.
Pozostawił matkę, siostrę Amelię i młodego brata Edwarda w Bourg, mieście rodzinnem generała de Montrevela; mieszkali trzy czwarte mili za miastem, to jest w Noires-Fontaines, w ślicznym domu, któremu nadawano nazwę zamku i który wraz z folwarkiem i kilkuset morgami gruntu, położonymi w okolicach, stanowił cały majątek generała, przynoszący sześć do ośmiu tysięcy liwrów renty rocznej.
„Wyjazd Rolanda na tę awanturniczą wyprawę ciężkim był ciosem dla serca biednej wdowy; śmierć ojca stanowiła jakby przepowiednię śmierci syna, a pani de Montrevel, kreolka łagodna i tkliwa, daleka była od posiadania surowych cnot matki spartańskiej.
Bonaparte, który z całego serca kochał dawnego kolegę ze Szkoły wojskowej, pozwolił mu przybyć w ostatniej chwili do Tulonu.
Wszelako obawa spóźnienia się sprawiła, że Roland nie skorzystał z tego pozwolenia w pełnej mierze. Opuścił matkę, przyrzekając jej to, czego nie miał bynajmniej zamiaru dotrzymać: że nie będzie się narażał, chyba w wypadkach nieodzownej konieczności. Przybył do Marsylii na tydzień przed odpłynięciem floty.
Nie mamy zamiaru opisywać wyprawy do Egiptu, podobnie jak nie opisywaliśmy wyprawy do Włoch. Powiemy tylko to, co będzie niezbędne dla zrozumienia opowieści niniejszej i dla rozwoju charakteru Rolanda.
Dnia 19-go maja r. 1798-go Bonaparte i cały jego sztab główny odpływali na Wschód; d. 15-go czerwca kawalerowie maltańscy wręczyli mu klucze od cytadeli. Dnia 2-go lipca armia wylądowała w Marabucie; tego samego dnia wzięli Aleksandryę; dnia 25-go Bonaparte wkroczył do Kairu, pobiwszy mameluków pod Szebreisem i pod piramidami.
Podczas tego szeregu marszów i bitew Roland był takim, jakim go poznaliśmy — oficerem wesołym, odważnym, inteligentnym, znoszącym doskonale trawiący upał dzienny i lodowatą rosę nocy, rzucający się, jak bohater albo jak waryat, między szable tureckie lub kule Beduinów.
Nadto zaś w ciągu czterdziestu dni pochodu nie opuścił tłómacza Ventury; tak, że przy wrodzonych zdolnościach doszedł do tego, że mógł się porozumieć językiem arabskim.
To też zdarzało się często, że, gdy generał głównodowodzący nie chciał się uciekać do pomocy tłómacza przysięgłego, obarczał Rolanda różnemi poleceniami do muftich, ulemów i szeików.
W nocy z 20-go na 21-szy października Kair się zbuntował; o godzinie piątej rano nadeszła wiadomość o śmierci generała Dupuy’a, który poległ, przebity dzidą; o godzinie ósmej rano, w chwili, gdy mniemano, że rokosz jest uśmierzony, nadbiegł adjutant zmarłego generała, oznajmiając, że Beduini okoliczni zagrażają Babel-Nasrowi, czyli bramie Zwycięstwa.
Bonaparte jadł śniadanie ze swoim adjutantem Sułkowskim, ciężko zranionym pod Salahieh, który z trudnością wstawał z łoża boleści.
Bonaparte, na tę wieść, zapomniał o stanie, w jakim był młody Polak.
— Sułkowski — rzekł — weź piętnastu przewodników i idź zobacz, czego od nas chce ta hołota.
Sułkowski podniósł się.
— Generale — rzekł Roland — powierz mnie tę misyę; wszak widzisz, generale, że mój kolega może zaledwie ustać na nogach.
— Prawda — odparł Bonaparte. — Idź zatem.
Roland wyszedł, wziął piętnastu przewodników i ruszył w drogę.
Ale rozkaz był wydany Sułkowskiemu i Sułkowski postanowił go wykonać.
Wyruszył tedy również z pięciu czy sześciu ludźmi, których zastał gotowych.
Bądź skutkiem przypadku, bądź, że znał lepiej niż Roland ulice Kairu, dość, że przybył na kilka sekund przed nim do bramy Zwycięstwa.
Przybywając z kolei, Roland ujrzał oficera, którego uprowadzali Arabowie; jego ludzie — pięciu czy sześciu — byli już zabici.
Niekiedy Arabowie, którzy mordowali bezlitośnie żołnierzy, oszczędzali oficerów w nadziei okupu.
Roland poznał Sułkowskiego; wskazał go końcem szabli swoim piętnastu ludziom i ruszył z kopyta galopem.
W pół godziny później jeden z przewodników powrócił sam do kwatery głównej, oznajmiając śmierć Sułkowskiego, Rolanda i jego dwudziestu jeden towarzyszów.
Bonaparte, jakeśmy to już powiedzieli, kochał Rolanda, jak brata, jak syna, jak kochał Eugeniusza; chciał wiedzieć wszystkie szczegóły katastrofy i zaczął wypytywać przewodnika.
Przewodnik widział, jak Arab ścinał głowę Sułkowskiemu i przywiązywał ją do siodła.
Co do Rolanda zaś, to koń jego został zabity. On sam wyswobodził się ze strzemion i przez chwilę walczył, stojąc, ale niebawem znikł śród strzelaniny.

Roland ruszył z kopyta galopem.

Bonaparte westchnął, łza zawisła mu na rzęsach, szepnął: „Jeszcze jeden!“ i zdawało się, że więcej o tem nie myśli.
Zapytał tylko, do jakiego szczepu należeli Arabowie Beduini, którzy zabili mu jego dwóch najulubieńszych żołnierzy.
Dowiedział się, że pochodzili ze szczepu Arabów niepodbitych jeszcze, których wioska była o dziesięć mil mniej więcej oddalona.
Bonaparte pozostawił im miesiąc czasu, by uwierzyli w swoją bezkarność; poczem, po upływie miesiąca, rozkazał jednemu ze swoich adjutantów, nazwiskiem Croisier, by osaczył wioskę, zburzył chaty, kazał pościnać głowy mężczyznom, włożyć je w worki a resztę ludności, to jest kobiety i dzieci, przyprowadzić do Kairu.
Croisier wykonał rozkaz ściśle; przyprowadzono do Kairu wszystkie kobiety i dzieci, jakie zdołano zabrać, a między niemi jednego Araba żywego, związanego i przymocowanego do konia.
— Dlaczego ten człowiek żyje? — zapytał Bonaparte. — Powiedziałem, żeby uciąć głowę każdemu, kto może nosić broń.
— Generale — odparł Croisier — który również mówił trochę po arabsku — w chwili, gdy miałem kazać ściąć głowę temu człowiekowi, zrozumiałem, że ofiarowuje on wzamian za życie własne życie pewnego jeńca. Pomyślałem, że zawsze będziemy mieli jeszcze czas ściąć mu głowę, i przyprowadziłem go. Jeśli się omyliłem, ceremonia odbędzie się tutaj; co zostało odroczone, nie jest stracone.
Przyprowadzono tłómacza Venturę i zaczęto badać Beduina.
Beduin opowiedział, że uratował życie pewnemu oficerowi, ciężko zranionemu pod bramą Zwycięstwa; że ten oficer, który mówił trochę po arabsku, mienił się adjutantem generała Bonapartego; że posiał go do brata, który uprawiał rzemiosło lekarza u szczepu sąsiedniego; że oficer był jeńcem tego szczepu i że, jeśli mu darują życie, napisze do brata, żeby odesłał jeńca do Kairu.
Może to była bajka dla zyskania na czasie, a może też była to prawda; czekanie nie mogło przynieść żadnej szkody.
Umieszczono Araba pod dobrą strażą, dano mu thaleba, który pisał podług jego dyktanda, poczem Beduin zapieczętował list swoją pieczęcią i Arab z Kairu wyruszył, celem przeprowadzenia układów.
W razie, gdyby pośrednik sprawę załatwił, Beduin miał przyrzeczone życie a pośrednik pięćset piastrów.
W trzy dni później pośrednik powrócił wraz z Rolandem.
Bonaparte spodziewał się tego powrotu, ale w niego nie wierzył.
To serce spiżowe, które wydawało się nieczułe na ból, roztkliwiło się pod wpływem radości. Bonaparte otworzył ramiona, jak w dniu, kiedy Rolanda odnalazł, i dwie łzy, dwie perły — łzy Bonapartego były rzadkie — spłynęły z jego oczu.
Roland zaś, rzecz osobliwa! pozostał chmurny śród radości, wywołanej jego powrotem, potwierdził opowiadanie Araba, swoje uwolnienie, ale odmówił wszelkich szczegółów osobistych co do sposobu, w jaki był wzięty do niewoli przez Beduinów i traktowany przez thaleba. Sułkowski został zabity i ścięty w oczach Rolanda — niema zatem już co o nim myśleć.
Gdy Roland powrócił do zwykłej służby, zauważono, że to, co było dotąd u niego odwagą, stało się zuchwalstwem; że to, co było potrzebą sławy, stało się jakby potrzebą śmierci.
Z drugiej strony, jak to się zdarza ludziom, którzy wyzywają żelazo i ogień, ogień i żelazo unikały go jakby cudem; przed Rolandem, za nim, obok niego ludzie padali — on pozostawał nietknięty i nietykalny, jak szatan wojny.
Podczas kampanii syryjskiej posłano dwóch parlamentarzy do Dżezara paszy, by oddał Saint-Jean-d’Acre; parlamentarze nie powrócili: ścięto im głowy.
Trzeba było wysłać trzeciego; Roland zgłosił się, nalegał usilnie, żeby jemu powierzono tę misyę, uzyskał wreszcie pozwolenie pojechania od generała głównodowodzącego, i powrócił.
Uczestniczył we wszystkich dziewiętnastu atakach na fortecę; za każdym atakiem widziano go na wyłomie: był jednym z dziesięciu, którzy wtargnęli do wieży Przeklętej; dziewięciu w niej pozostało, on jeden powrócił bez jednego zadraśnięcia.
Podczas odwrotu Bonaparte rozkazał, aby wszyscy jeźdźcy, którzy pozostali w armii, oddali swoje konie rannym i chorym; nikt nie chciał dać konia swego zadżumionym, obawiając się zarazy.
Roland najchętniej właśnie dawał konia zadżumionym; trzech spadło z siodła na ziemię; on zaś wsiadł na konia po nich i przybył zdrów i nietknięty do Kairu.
W Abukirze rzucił się w największy tłum, dotarł do paszy, przełamawszy kordon czarnych, który go otaczał, zatrzymał go za brodę i otarł się o ogień jego dwóch pistoletów, z których jeden spalił na panewce; kula z drugiego zaś przeszła mu pod ramieniem i zabiła przewodnika poza nim.
Gdy Bonaparte postanowił powrócić do Francyi, Roland był pierwszy, którego generał głównodowodzący o powrocie tym zawiadomił. Każdy inny byłby podskoczył z radości, on pozostał smutny i ponury, mówiąc:
— Wolałbym, żebyśmy pozostali tutaj, generale; mógłbym tu prędzej umrzeć, miałbym więcej sposobności.
Wszelako byłaby to niewdzięczność z jego strony, gdyby teraz opuścił generała Bonapartego; pojechał zatem.
Podczas całej podróży Roland był ponury i milczący. Dnia 8-go wylądowano we Frejusie.
Każdy chciał pierwszy stanąć na ziemi francuskiej; Roland wylądował ostatni.
Zdawało się, że generał głównodowodzący nie zwraca uwagi na te wszystkie szczegóły, a jednak nie pominął ani jednego; odesłał Berthiera, Bourrienne’a, swoich adjutantów, swój orszak drogą przez Gap i Draguignan.
On zaś incognito udał się drogą, wiodącą do Aix, chcąc się przekonać naocznie o położeniu na Południu, i zabrał ze sobą tylko Rolanda.
W nadziei, że widok rodziny ożywi to serce, rozdarte ciosem nieznanym, Bonaparte, po przybyciu do Aix, oznajmił mu, że go pozostawi w Lugdunie i że mu daje trzytygodniowy urlop, tytułem gratyfikacyi dla niego i niespodzianki dla matki i siostry.
Roland odpowiedział:
— Dziękuję, generale; siostra i matka ucieszą się bardzo, gdy mnie zobaczą.
Dawniej byłby Roland odpowiedział: „Dziękuję, generale, cieszę się bardzo, że zobaczę matkę i siostrę“.
Byliśmy świadkami tego, co zaszło w Awinionie; widzieliśmy, z jaką głęboką pogardą niebezpieczeństwa, z jaką pełną goryczy odrazą do życia Roland stanął do strasznego pojedynku. Słyszeliśmy, jaką przyczyną wytłómaczył sir Johnowi swoją obojętność wobec śmierci: byłaż to przyczyna dobra czy zła, prawdziwa czy fałszywa? Sir John musiał się nią zadowolić; widocznie Roland nie był usposobiony do podania innej.
A teraz, jak powiedzieliśmy, obaj spali lub udawali, że śpią, zmorzeni galopem dwóch koni pocztowych drogą z Awinionu do Orange.


VI.
Morgan.

Porzućmy, czytelniku, na chwilę Rolanda i sir Johna, o których nie mamy powodu niepokoić się, wobec ich siły fizycznej i stanu moralnego, a zajmijmy się poważnie osobistością, która zaledwie mignęła się nam wśród tych wydarzeń, a która jednak odegra w nich wielką rolę.
Mówimy o człowieku, który wszedł był w masce i uzbrojony do jadalni oberży w Awinionie i oddał Janowi Picot kiesę z dwustu ludwikami, skradzionymi mu przez pomyłkę w przypuszczeniu, że są to pieniądze rządowe.
„Widzieliśmy, jak zuchwały bandyta, który się przezwał Morganem, przybył do Awinionu konno, zamaskowany w biały dzień. Wchodząc do oberży „Palais Egalité“, zostawił konia pod bramą. Konia tego, który, zdawało się, że korzysta w tem mieście papieskiem i rojalistowskiem z takiej samej bezkarności, jak i pan jego, znalazł na tem miejscu, gdzie go był zostawił, odwiązał go i dosiadł i wyjechał przez bramę d’Oulle, poczem, puściwszy się galopem wzdłuż murów miasta, zniknął na drodze do Lugdunu.
O ćwierć mili od Awinionu jeździec otulił się płaszczem, aby ukryć przed okiem przechodniów broń, zdjął maskę i wsunął do olster.
Ci, których pozostawił w Awinionie, wysoce zaintrygowanych co do osobistości strasznego Morgana, owego „postrachu Południa“, mogliby się snadnie przekonać, o ileby znaleźli się obecnie na drodze z Awinionu do Bedarrides, czy wygląd bandyty odpowiadał strasznej o nim opinii.
Musimy przyznać, że wygląd bandyty wydałby się im zupełnie nie odpowiadającym tym wyobrażeniom, które wytworzyli sobie o nim. Istotnie, zobaczyliby bez maski twarz młodzieńca lat 24 do 25 zaledwie, twarz, którą dla regularności rysów i słodyczy wyrazu możnaby wziąć za twarz kobiecą. Jeden rys tylko nadawał wyrazowi twarzy charakter dziwnej stanowczości, a mianowicie piękne blond włosy rozwiane nad czołem i koło skroni, jak to było w modzie podówczas, oraz czarne jak heban brwi, oczy i rzęsy. Pozatem twarz jego, jakeśmy to powiedzieli, miała wyraz prawie kobiecy.
Składały się na nią dwoje małych uszu, których koniuszczki zaledwie widać było można, z pod bujnych włosów, nos prosty, doskonale proporcyonalny, trochę zaduże usta, lecz różowe i zawsze uśmiechnięte, przecudne zęby, delikatny podbródek, zlekka niebieskawy, wskazujący na to, że, gdyby nie był tak starannie golony, broda jego byłaby tegoż samego koloru co brwi i rzęsy. Dość duży wzrost, figura zręczna wykazywały jeśli nie ogromną siłę fizyczną, to w każdym razie wielką zwinność i ruchliwość. Ze sposobu siedzenia na koniu można było wnioskować, że był to jeździec wytrawny.
Odrzuciwszy płaszcz na ramiona i nasunąwszy kapelusz na oczy, jeździec popędził konia i przeleciał przez Bédarrides galopem, dopadł do pierwszego z brzegu domu w Orange i wjechał w bramę, która natychmiast zaniknęła się za nim. Czekał nań już jakiś człowiek, który przytrzymał konia. Jeździec zeskoczył na ziemię.
— Pan w domu? — zapytał służącego.
— Nie, panie baronie — odparł ten — musiał wyjechać dziś w nocy. Kazał mi powiedzieć, jeśliby się pan pytał, że wyjechał za interesami towarzystwa.
— Dobrze, Baptysto. Oddaję panu twemu konia zmęczonego, ale zdrowego. Dawaj mu przez kilka dni jęczmień zamiast owsa; zrobiliśmy od wczoraj rana koło 40 mil.
— Czy pan baron był z niego zadowolony?\
— Bardzo. Czy karetka gotowa?
— Tak, panie baronie. Już zaprzężona stoi pod wozownią. Pocztylion pije z Julianem. Kazał przecież pan baron, aby usunąć go z domu pod jakimbądź pozorem.
— Czy będzie on myślał, że zawiezie twego pana?
— Tak, panie baronie. Oto paszport mego pana, z którym wynajęliśmy konie na poczcie. A ponieważ mój pan odjechał za paszportem pana barona w kierunku Bordeaux, a pan baron jedzie w kierunku Genewy za paszportem mego pana, Sądzę zatem, że zmylimy trop i tak zaplączemy wszystkie nici, że pani policya, chociaż bardzo zręczna, nie rozplącze ich.
— Odczep tłomoczek od siodła i podaj mi go.
Baptysta usłuchał; lecz o mało nie upuścił tłomoczka na ziemię.
— O! — zawołał, śmiejąc się. — Pan baron nie uprzedził mnie! Tam, do dyabla! Zdaje mi się, że pan baron czasu nie zmarnował.
— Otóż właśnie mylisz się, Baptysto. Straciłem dużo czasu i dlatego chciałbym zaraz wyjechać.
— Bez śniadania?
— Zjem cośkolwiek, byle prędko.
— Nie spóźni się pan: druga po południu; a od dziesiątej rano czekam już ze śniadaniem; całe szczęście, że z zimnem.
Baptysta począł robić honory domu, wskazując gościowi drogę do jadalni.
— Nie trudź się; znam drogę. Zajmij się karetką; niech stoi pod podjazdem; drzwiczki niech będą otwarte, abym mógł wsiąść tak szybko, żeby mnie nie widział pocztylion. A oto zapłata za pierwszy dystans.
Mówiąc to, nieznajomy, tytułowany baronem, wręczył Baptyście paczkę asygnat.
— Ależ, panie. Tymi pieniędzmi możnaby opłacić drogę aż do Lugdunu.
— Zapłać tylko do Valence, pod pozorem, że chcę spać. Resztę weź sobie za fatygę.
— Czy tłomoczek mam włożyć do kufra karetki?
— Nie, sam ją włożę.
I, biorąc walizkę z rąk służącego, jakgdyby nic nie ważyła, nieznajomy skierował się do jadalni; Baptysta zaś udał się do sąsiedniej oberży, porządkując asygnaty.
Droga do jadalni, jak zaznaczył nieznajomy, była mu dobrze znana. Poszedł on korytarzem, otworzył bez wahania pierwsze drzwi, potem następne, za któremi dojrzał stół nakryty.
Kurczęta, dwie kuropatwy, zimna szynka, kilka gatunków serów i dwie butelki wina składały się na śniadanie, które, chociaż, jak sądzić można było z jednego nakrycia, miało zaspokoić głód jednej osoby, mogłoby wystarczyć na trzech i czterech.
Wszedłszy do jadalni, młody człowiek skierował się do lustra, zdjął kapelusz, przyczesał włosy małym grzebykiem; potem podszedł do małego basenu z fontanną, umaczał w wodzie serwetkę i umył ręce.
Dokonawszy tualety, — staranność, z jaką to robił, wskazywała, że był to człowiek przywykły do elegancyi — nieznajomy zasiadł do stołu.
W kilka minut zaspokoił głód, który ze względu na zmęczenie i młodość był dość żywy. Gdy Baptysta wyszedł, aby oznajmić, że karetka gotowa, nieznajomy był już gotów do drogi.
Nasunąwszy kapelusz na oczy i zasłoniwszy się szczelnie płaszczem, nieznajomy, z walizką pod pachą, wskoczył do karetki tak szybko, że pocztylion nie zdążył go zobaczyć.
Baptysta zatrzasnął drzwiczki i, zwracając się do woźnicy w długich butach, rzekł:
— Zapłacone aż do Valence. Wszak tak?
— Wszystko. Czy mam dać pokwitowanie?
— Nie trzeba, Ale pan markiz de Ribier, mój pan, chce, aby go nie budzono aż do Valence.
— Dobrze — odparł pocztylion. — Nie będziem niepokoili obywatela markiza. Jazda!
I zaciął konie, trzaskając z bata z brawurą, która mówić się zdawała: „Ej tam, ostrożnie! Wiozę człowieka, który płaci suto, i który ma prawo przejeżdżać innych“.
Margrabia de Ribier opuścił okno, zapuścił firanki, podniósł siedzenie i ukrył pod niem swą walizkę, poczem siadł, otuliwszy się płaszczem, i zasnął z takim, samym rozmachem młodzieńczym, z jakim zjadł był śniadanie.
Drogę od Orange do Valence zrobili w osiem godzin; przed samą Valence podróżny nasz obudził się, podniósł ostrożnie firankę i poznał, że mijali małe miasteczko de la Paillasse. Była noc. Naciśnięty zegarek wydzwonił jedenastą.
Nie warto było już zasypiać. Obliczywszy opłatę za drogę do Lugdunu, podróżny przygotował odpowiednią sumę.
W Valence, gdy nowy pocztylion zbliżył się do kolegi, którego miał zastąpić, podróżny usłyszał, jak dotychczasowy pocztylion mówił do nowego:
— Zdaje się, że to jakiś „z tamtych“. Lecz ponieważ płaci hojnie, trzeba go wieźć, jak patryotę.
— Dobrze — odpowiedział drugi — powieziemy go, jak się patrzy.
W tej chwili podróżny uznał za stosowne wtrącić się do rozmowy. Podniósł firankę i rzekł:
— I dobrze zrobisz. Patryota, u dyabła! Szczycę się, że nim jestem, i to pierwszego gatunku. A na dowód masz — wypij za zdrowie Rzeczypospolitej!
To mówiąc, dał asygnatę stufrankową pocztylionowi, który go polecał swemu koledze. A widząc, że drugi patrzy na papierek pożądliwie, rzekł:
— A to taki sam dla ciebie, tylko poleć mnie tak samo swemu następcy.
— Och! Bądźcie spokojni, obywatelu. Od Valence do Lugdunu będziecie jechali co koń wyskoczy!
— A oto z góry zapłata za szesnaście przejazdów i dwadzieścia susów dla konduktora. Podzielcie się.
Pocztylion wskoczył na konia i pomknęli galopem.
Do Lugdunu przyjechali koło czwartej po południu.
Gdy przeprzęgano konie, jakiś człowiek w ubiorze tragarza, z noszami na plecach, zbliżył się do karety i szepnął młodemu towarzyszowi Jehudy kilka słów, które, jak się zdawało, zdziwiły go bardzo.
— Czyś pewny? — zapytał tragarza.
— Przecież mówię ci, żem go widział na własne oczy.
— Więc mogę zakomunikować to naszym przyjaciołom, jako rzecz pewną?
— Możesz! Ale śpiesz się!
— Czy dano znać do Servas?
— Tak. Znajdziesz gotowego konia pomiędzy Servas i Sue.
Pocztylion zbliżył się. Młody człowiek mrugnął tragarzowi; ten oddalił się śpiesznie.
— Dokąd jedziemy, obywatelu? — zapytał pocztylion.
— Do Bourg. Muszę być w Servas o dziewiątej wieczorem. Płącę trzydzieści susów.
— Czternaście mil w pięć godzin. Trochę trudno. Ale zresztą można spróbować.
— Czy można?
— Spróbujemy.
I pocztylion puścił konie galopem.
Gdy biła dziewiąta, wjeżdżali do Servas.
— Dostaniesz sześć liwrów, tylko nie przeprzęgaj i jedź na pół drogi, do Sue! — zawołał przez drzwiczki młody człowiek.
— Dobrze — odparł pocztylion.
Kareta minęła pocztę. O ćwierć mili od Servas Morgan zatrzymał karetę, przesunął głowę przez drzwiczki, zwinął dłonie, zbliżył je do ust i wydał głos przeraźliwie miauczącego kota.
Naśladowanie było tak dobre, że z lasku sąsiedniego odpowiedział takim samym głosem kot.
— To tutaj — zawołał Morgan.
Pocztylion zatrzymał konie. Młody człowiek wyjął walizkę, otworzył drzwiczki, wysiadł i, zbliżywszy się do pocztyliona, rzekł:
— Oto obiecane sześć liwrów.
Pocztylion wziął monetę, włożył ją w oko, tak samo, jak noszą monokl eleganci naszych czasów.
Morgan domyślił się znaczenia tej pantominy.
— Co to ma znaczyć?
— A to, — odparł pocztylion — że jeszcze widzę na jedno oko.
— Rozumiem — zaśmiał się młodzieniec. — A jeśli zasłonię i drugie oko...
— No, to nic nie będę widział.
— Ot, łajdak. Woli być ślepy, niż jednooki. Cóż robić? Co kto woli. Masz!
I dał mu jeszcze jedną sztukę.
Pocztylion wsadził ją w drugie oko, zawrócił konie i odjechał w kierunku Servas.
Towarzysz Jehudy poczekał, aż kareta zniknęła w ciemnościach, poczem na kluczu zaświstał przeciągle.
Odpowiedział mu taki sam głos. W tejże chwili z lasu wysunął się jeździec, który podjechał galopem.
Na jego widok Morgan zakrył twarz maską.
— W czyjem imieniu przychodzisz? — zapytał jeździec, którego twarz osłaniał szeroki kapelusz.
— W imieniu proroka Elizeusza — odparł młodzieniec zamaskowany.
— A więc na ciebie czekam — odparł ten i zsiadł z konia.
— Czyś prorok, czy uczeń? — zapytał Morgan.
— Jestem uczniem — odparł nowoprzybyły.
— A gdzie twój mistrz?
— Znajdziesz go w klasztorze Kartuzów w Seillon.
— Czy wiesz, ilu naszych towarzyszów zebrało się tam dzisiaj.
— Dwunastu.
— Dobrze. Jeśli spotkasz innych, przyślij ich tam.
Ten, który nazwał się uczniem, pokłonił się na znak posłuszeństwa, pomógł Morganowi przytroczyć walizkę do siodła i przytrzymał cugle konia.
Morgan, zanim włożył drugą nogę w strzemię, dał koniowi ostrogę i pomknął galopem.
Po prawej stronie drogi ciągnął się las Seillon, jak morze ciemności, na którem wiatr podnosił ciemne fale.
O ćwierć mili od Sue jeździec skręcił konia poprzez pola i zaczął się zbliżać do lasu. Koń, prowadzony pewną ręką, zanurzył się bez wahania w gąszcz. Po dziesięciu minutach jeździec znalazł się na przeciwnym skraju lasu.
O sto kroków dalej wznosiła się ciemna masa, samotna wśród polany.
Był to gmach solidny, zacieniony kilkoma drzewami odwiecznemi.
Jeździec zatrzymał się przed wielkiemi wrotami, nad któremi w trójkąt ustawione widniały trzy figury: N. Maryi Panny, Jezusa i Jana Chrzciciela. Figura Matki Boskiej stała na najwyższym szczycie trójkąta.
Tajemniczy podróżny dotarł do kresu swej podróży — do klasztoru Kartuzów w Seillon.
Klasztor ten zbudowany był w r. 1178.
W r. 1672 gmach nowożytny stanął na miejscu dawnego. Do dziś dnia widać jeszcze świetne ruiny tej budowli, a mianowicie fasadę z trzema figurami, przed którą stanął podróżny, i wewnątrz małą kapliczką z wejściem na prawo od wielkich wrót.
W r. 1791. Kartuzi wygnani zostali z klasztoru. W r. 1792 klasztor z przyległościami wystawiono na sprzedaż, jako dobra kościelne. Przyległości te składały się najpierw) z parku, dotykającego budynków, a wreszcie z pięknego lasu, który do dziś dnia nazywa się lasem Seillon.
Lecz w Burg, mieście katolickiem i religijnem, nikt nie chciał gubić swej duszy przez kupno majątku, który należał do zacnych mnichów, powszechnie szanowanych. W rezultacie park i las, jako dobra państwowe, przeszły na własność Rzeczypospolitej, czyli, innemi słowy, nie należały do nikogo, gdyż Rzeczpospolita od lat siedmiu miała o czem innem do myślenia, niż o odbudowaniu murów, utrzymywaniu ogrodu i wycinaniu lasu.
Od siedmiu więc lat klasztor był zupełnie opuszczony. Gdy przypadkiem ktoś ciekawy zajrzał przez otwór od klucza, zobaczył podwórze porośnięte trawą, zupełnie tak, jak porasta! krzakami otaczający las, który poza dwiema drogami i kilku ścieżkami zdawał się nie do przebycia.
Niedaleko od klasztoru, w lesie, stał jeszcze pawilon, zwany Correrie.
O obu budowlach opowiadano w okolicy dziwy. Mówiono, że w ruinach tych nocą bywają jacyś goście, których nie widywano za dnia. Węglarze i włościanie, którzy wybierali w lesie drzewo, twierdzili, iż widywali poprzez szpary okiennic płomienie na schodach i w korytarzach klasztoru i słyszeli dźwięki łańcuchów, ciągnionych po posadzce kamiennej i po bruku podwórca. Niedowiarki zaprzeczali temu. Natomiast ludzie, którzy dawali tym opowiadaniom wiarę, dzielili się na dwie kategorye i odmiennie tłómaczyli przyczyny podejrzanych tych zjawisk: patryoci twierdzili, że były to dusze biednych mnichów, których tyrania klasztorna pogrzebała żywcem i którzy wzywali pomsty niebios na swych prześladowców, włócząc za sobą łańcuchy, w których chodzili za życia. Rojaliści twierdzili, że harcuje tam dyabeł we własnej osobie, który, nie bojąc się kropidła i zacnych mnichów, wyprawia brewerye tam, gdzie przedtem nie odważyłby się wsunąć koniuszczka swych pazurów.
Lecz jedna okoliczność czyniła te objaśnienia wątpliwemi, mianowicie to, że nikt z zaprzeczających, ani z opowiadających o tych dziwach nie miał odwagi pójść i w godzinie uroczystej przekonać się o prawdziwości opowiadań i orzec, czy klasztor pusty, albo też, jeśli był nawiedzany, to przez jakiego rodzaju gości.
Jednakże wszystkie opowieści uzasadnione, czy też bezpodstawne nie obchodziły nic tajemniczego jeźdźca, gdyż, jak widzieliśmy, zatrzymał konia pod bramą klasztoru, chociaż dziewiąta wybiła w Bourg. Jeździec ten, nie zsiadając z konia, wyjął pistolet z olster, zastukał rękojeścią o wrota trzykrotnie na wzór wolnych mularzy i słuchał...
Chwilami wątpił, czy odbywa się w klasztorze jakie zebranie, albowiem pomimo wytężenia wzroku i słuchu nie dojrzał żadnego światła, nie dosłyszał żadnego dźwięku.

Zastukał rękojeścią pistoletu we wrota.

Jednak wydało mu się, że ktoś ostrożnie zbliża się od wewnątrz ku bramie.
Zastukał po raz drugi w ten sam sposób.
— Kto idzie? — zapytał jakiś głos.
— Ktoś, przysłany przez Elizeusza — odparł podróżny.
— Jakiemu królowi mają być posłuszni synowie Izaaka?
— Jehudzie.
— Czyj ród mają wytępić?
— Achaba. — Czy prorok, czy uczeń?
— Prorok.
— Bądź błogosławiony w domu Pana — odparł głos.
I w tej chwili sztaby żelazne opadły, zgrzytnął zamek i obie połowy bramy rozwarły się cicho, a koń i jeździec zniknęli pod ciemnem sklepieniem bramy. Za nimi zawarły się wrota.
Ten, kto otworzył wrota, ubrany był w biały habit Kartuzów. Kaptur, który miał na głowie, zupełnie zasłaniał mu twarz.


VII.
Klasztor Kartuzów w Seillon.

Prawdopodobnie ten, który otworzył wrota, tak samo jak i ten, który ukazał się na drodze, zajmował podrzędne stanowisko w konfraterni, gdyż przytrzymał konia, gdy jeździec nasz zsiadał, oddając mu przysługę zwykłego masztelarza.
Morgan odtroczył walizkę, wyjął pistolety z olster i zasadził je za pas, a zwracając się do mnicha tonem rozkazującym:
— Mam nadzieję — rzekł — że zastanę braci zebranych na naradzie.
— Tak jest; już się zebrali.
— Gdzie?
— W Correrie. Od kilku dni bowiem widzieliśmy podejrzane figury, włóczące się koło klasztoru, wobec czego wyższa hierarchia nakazała środki ostrożności.
Młody człowiek wzruszył ramionami, jakgdyby chciał dać do zrozumienia, iż uważa te środki za zbyteczne, i tym samym tonem rozkazującym powiedział:
— Odprowadzić konia do stajni, a mnie zaprowadzić na naradę.
Mnich zawołał innego braciszka, któremu rzucił cugle, zapalił pochodnię od lampki, palącej się w kaplicy, i ruszył przed nowoprzybyłym.
Przeszedł przez gmach klasztorny, kilka kroków zrobił w ogrodzie, otworzył drzwi, prowadzące do pewnego rodzaju studni, wprowadził tam Morgana, za którym starannie zamknął drzwi, odsunął nogą kamień, który, zdawało się, leżał tam przypadkowo. Pod kamieniem ukazało się kółko żelazne i płyta kamienna, która zamykała wejście do podziemi. Gdy braciszek podniósł płytę, Morgan dojrzał kilka schodów, idących w głąb. Schody te prowadziły do okrągłego sklepionego korytarza, który pomieścić mógł dwu ludzi rzędem.
Morgan i braciszek szli korytarzem tym przez jakie sześć minut, poczem zatrzymali się koło kraty. Mnich wyjął z pod habitu klucz i otworzył kratę, którą zamknął za sobą.
— Jak mam oznajmić pańskie przybycie? — zapytał.
— Brat Morgan.
— Poczeka pan tu; za pięć minut będę z powrotem.
Młodzieniec zrobił ruch głową, jakby mówił, że był oswojony z temi wszystkiemi ostrożnościami.
Siadł następnie na jakimś grobowcu — byli bowiem w podziemiach klasztoru — i czekał. W istocie, nie upłynęło pięciu minut, jak mnich już był z powrotem.
— Proszę za mną: bracia są uszczęśliwieni z pańskiego przybycia.
W kilka chwil potem Morgan znalazł się w sali obrad.
Dwunastu mnichów zakapturzonych oczekiwało nań. Gdy drzwi się zamknęły i Morgan zrzucił maskę, wszyscy zdjęli kaptury. Byli to wszyscy prawie młodzi ludzie; dwu czy trzech tylko wyglądało na lat czterdzieści.
Wszystkie ręce wyciągnęły się do Morgana.
— Ach! doprawdy — rzekł jeden z obecnych — zdjąłeś nam kamień z serca; myśleliśmy, żeś zabity lub uwięziony.
— Zabity — zgoda! Ale uwięziony — nigdy, „obywatelu“ (jak to mówią niekiedy, ale jak, mam nadzieję, niedługo już mówić nie będą). Mogę powiedzieć, że wszystko poszło bardzo gładko. Konduktor, jak tylko nas dostrzegł, kazał stanąć i, zdaje mi się, powiedział: „Już wiem, o co chodzi“. A ja mu na to: „Skoro wiesz, o co chodzi, mój kochanku, to długo gadać nie będziemy“. — „Czy pieniędze rządowa?“ — zapytał. — „Właśnie, właśnie“ — odparłem. Ponieważ w karecie powstał popłoch, powiedziałem konduktorowi: — „Poczekaj, mój kochany. Najpierw złaź z kozia i powiedz tym panom a zwłaszcza paniom, że jesteśmy ludzie dobrze wychowani, że ich nie tkniemy, t. j. tych dam oczywiście, i nie będziem nawet na nie patrzyli, chyba że która wysunie głowę przez okno“. Jedna istotnie odważyła się. A ładna była... Posłałem jej całusa. Krzyknęła zlekka i wnet się schowała. Przez ten czas konduktor pośpiesznie wydobywał pieniądze rządowe, a z pośpiechu oddał wraz z nimi pieniądze, należące do jakiegoś biednego kupca z Bordeaux.
— Tam, do dyabła! — zawołał jeden z braci. — Wszak wiesz, że Dyrektoryat organizuje bandy opryszków, którzy działają pod naszą nazwą, aby wpoić w ogół przekonanie, że nastajemy na majątki prywatne, że słowem jesteśmy zwykłymi złodziejami.
— Poczekajcie. Otóż to właśnie spowodowało moje opóźnienie. Słyszałem już coś o tem w Lugdunie. Spostrzegłem błąd na pół drogi do Valence, po adresie na worku. Adres głosił: Jan Picot, kupiec win we Fronsac, pod Bordeaux.
— No, i odesłałeś mu pieniądze?
— Jeszcze lepiej. Sam mu oddałem.
— We Fronsac?
— Nie. W Awinionie. Przypuszczałem, że taki kupiec musiał się zatrzymać w pierwszem mieście, aby zasięgnąć wiadomości o swych dwustu ludwikach. I nie omyliłem się. Pytam w hotelu, czy nie znają obywatela Jana Picot. Mówią mi, że właśnie je obiad w hotelu. Wchodzę do sali. Domyślacie się, że rozmowa toczyła się o ograbieniu dyliżansu. Wyobraźcie sobie wrażenie zebranych, gdym stanął przed nimi. Pytam, który z obecnych jest Picot. Właściciel tego dźwięcznego i pięknego nazwiska wstaje; składam przed nim dwieście ludwików, przepraszając go za nieprzyjemność w imieniu stowarzyszenia Jehudy. Zamieniłem ukłony z Barjolsem i księdzem de Rians, ukłoniłem się całemu towarzystwu i wyszedłem. Bagatela wszystko razem, ale zajęło mi to piętnaście godzin czasu. Sądziłem, że lepiej będzie spóźnić się, niż pozostawiać opinię publiczną w mylnem o nas mniemaniu. Czym dobrze zrobił?
Zebrani odpowiedzieli oklaskami.
— Uważam jednak — rzekł jeden z zebranych — że było nierozsądnie oddawać samemu pieniądze Picotowi.
— Kochany pułkowniku — odparł młodzieniec — włoskie pzrysłowie powiada: „Kto chce, sam idzie, kto nie chce — ten posyła“. Otóż chciałem i poszedłem.
— Taki osobnik, zamiast być ci wdzięczny, pozna cię, jeśli wypadkiem wpadniesz mu w ręce, a spotkanie takie może się skończyć obcięciem głowy.
— O, nie radzę mu poznawać mnie.
— A któż mu w tem przeszkodzi?
— Czyż myślicie, że takie wyprawy urządzam z twarzą odkrytą? Przecież nie zdejmuję maski wśród obcych. Czyż nie jesteśmy w pełni karnawału? Dlaczegóż nie mam przebierać się za Abellina, lub Karola Moora, jeśli pp. Gohier, Sieyes, Roger Ducos, Moulin i Barras przebierają się za królów Francyi.
— I do miasta wjechałeś w masce?
— I do miasta, i pod hotel, i do sali. Prawda, że miałem odsłonięty pas. Ale widzicie, jak pięknie jest on udekorowany.
Przy tych słowach młodzieniec odrzucił płaszcz i ukazał pas, za którym tkwiły cztery pistolety i krótki nóż myśliwski.
A potem z wesołością, która cechowała, zdaje się, całe zgromadzenie, dodał:
— Musiałem mieć wygląd straszny, nieprawdaż? Musieli mnie wziąć za nieboszczyka Mandrina, wracającego z gór Sabaudyi. A propos. Oto sześćdziesiąt tysięcy franków Jego Wysokości Dyrektoryatu.
I młodzieniec potrącił pogardliwie nogą walizkę, która wydała dźwięk metaliczny złota.
Potem wmieszał się w grupę przyjaciół.
Jeden z mnichów podniósł walizkę.
— Gardź sobie złotem, Morganie, chociaż je zbierasz; lecz wiem, że są dobrzy ludzie, wyczekujący tych sześćdziesięciu tysięcy franków z taką samą niecierpliwością, jak karawana na pustyni czeka na kroplę wody, która ją uchroni od śmierci.
— Nasi przyjaciele w Wandei? — zapytał Morgan. — Niech im służy! Egoiści. Sami się biją. Sobie wybrali róże, a nam zostawili kolce! A cóż to, czy nic nie dostają z Anglii?
— A jakże — zamruczał jeden mnich — w Quiberon dostali kule i mitraliezy.
— Nie mówię od Anglików, lecz z Anglii.
— Ani grosza.
— Zdaje mi się jednak — powiedział jeden z obecnych, że nasi książęta mogliby posłać trochę złota tym, którzy przelewają swą krew za sprawę monarchii. Czyż nie boją się, że Wandeja prędzej czy później zniechęci się i zaniecha poświęcenia się, za które dotychczas nie dostała, o ile wiem, nawet podziękowania?
— Wandeja, przyjacielu, — odparł Morgan — jest to ziemia szlachetna i nie zniechęci się, bądź pewien. Zresztą, cóżby to była za zasługa wierności, gdyby nie miała do czynienia z niewdzięcznością? Z chwilą, gdy poświęcenie spotyka się z wdzięcznością — przestaje być poświęceniem, albowiem jest zamiana, skoro poświęcenie zostaje wynagrodzone. Bądźmy wierni zawsze, panowie, i oby niebo sprawiło, aby ci, dla których się poświęcamy, byli niewdzięczni. A będziem mieli, wierzajcie mi, piękną kartę w historyi naszych wojen domowych.
Zaledwie Morgan skończył ten rycerski aksyomat, gdy rozległy się trzy puknięcia masońskie.
— Panowie! — zawołał mnich, który przewodniczył naradzie. — Kaptury na głowy i maski na twarze. Nie wiemy, co nas czeka.


VIII.
Na co szły pieniądze Dyrektoryatu.

Wszyscy usłuchali rozkazu: mnisi naciągnęli kaptury, Morgan nałożył maskę.
— Proszę! — rzekł przełożony.
Drzwi się otwarły, wszedł braciszek usługujący.
— Wysłaniec generała Jerzego Cadoudala.
— Czy odpowiedział na trzy umówione pytania?
— Tak jest.
— Niech wejdzie.
Braciszek powrócił do podziemia i w sekundę potem ukazał się znowu, prowadząc człowieka, w którym po ubraniu poznać można było chłopa, a po kwadratowej głowie i wielkim rudym kapeluszu — Bretończyka.
Przybysz doszedł do środka koła, nie okazując onieśmielenia, i okiem powiódł po dwunastu mnichach, czekając na pytania.
Przewodniczący przerwał ciszę.
— Od kogo przychodzisz?
— Ten, kto mnie posłał, polecił mi odpowiedzieć, że przychodzę od Jehudy.
— Czy masz zlecenia ustne, czy na piśmie?
— Mam odpowiadać na wasze pytania, a następnie zostawić świstek papieru za pieniądze.
— Dobrze. Zacznijmy od pytań. Gdzie są nasi bracia z Wandei?
— Złożyli broń, ale czekają tylko od was rozkazu, aby za nią pochwycić.
— A dlaczego złożyli broń?
— Otrzymali rozkaz od J. K. M. Ludwika VIII.
— Mówiono o własnoręcznej odezwie królewskiej.
— Oto kopia — i z temi słowy chłop wręczył papier pytającemu.
Ten rozłożył i czytał:
„Wojna może wzbudzić tylko nienawiść do monarchii. Królowie, wracający na tron przez wojnę, nie mogą być kochani. Trzeba więc zarzucić środki krwawe i polecić się potędze opinii, która sama przez się powraca do zbawczych zasad. Trzeba połączyć w potężnym związku rozproszone elementy monarchii, pozostawić wojującą Wandeję jej własnemu losowi i wejść na drogę bardziej pokojową i nie tak bezładną. Rojaliści z Zachodu już swoje zrobili, trzeba nareszcie oprzeć się na rojalistach w Paryżu, którzy już wszystko przygotowali do blizkiej restauracyi monarchii“...
Prezydujący podniósł głowę i, szukając wzrokiem Morgana, rzekł:
— Otóż, bracie, życzenie twoje spełnione. Rojaliści Wandei i Południa Francyi będą mieli pełnię zasług poświęcenia.
Następnie, zwracając wzrok na odezwę, z której pozostało kilka wierszy do odczytania, ciągnął dalej:
„Żydzi ukrzyżowali swego króla i od tej chwili błąkają się po całym świecie; Francuzi ścięli swego i będą rozproszeni po całej ziemi.
„Dane w Blankenbourgu, 25 sierpnia roku 1799, w dniu naszych imienin, a w szóstym dniu naszego panowania.

Podpisano: Ludwik“.

Młodzieńcy popatrzyli na siebie.
— Quos vult perdere Jupiter, dementat! — rzucił Morgan.
— Tak — dodał prezydujący — lecz ci, których Jowisz chce ukarać, reprezentują zasadę, trzeba więc ich popierać nietylko przeciw Jowiszowi, lecz i przeciw nim samym. Ajaks wśród błyskawic i piorunów, wdzierając się na skałę, wyciągał do niebios zaciśniętą pięść i wołał: „Wyratuję się wbrew bogom“.
A zwracając się do wysłańca Cadoudala, zapytał:
— Co odpowiedział na tę odezwę ten, który cię wysłał?
— Mniej więcej to samo. Kazał mi dowiedzieć się, co wy postanowicie czynić nawet wbrew życzeniu króla.
— Jesteśmy zdecydowani na wszystko — odparł prezydujący.
— W takim razie — rzekł chłop — wszystko będzie dobrze. Oto nazwiska prawdziwe dowódców i ich przezwiska. Generał poleca, aby w listach używać przezwisk. Toż samo robi on, gdy pisze o was.
— Czy masz listę?
— Nie; mogłem być aresztowany. Piszcie, podyktuję.
Prezydujący siadł za stołem, wziął pióro i pisał pod dyktando chłopa wandejskiego następujące nazwiska:
Jerzy Cadoudal — Jehuda, albo Okrągła głowa; Józef Cadoudal — Judasz Machabetisz; Lahaye Saint-Hilaire — Dawid; Burban-Malabry — Brave-la-Mort; Poulpiquez — Royal-Carnage; Bonfils — Brise-Barrière; Dampherné — Piquevers; Duchayla — Korona; Dupare — Straszny; la Roche — Mitrydates; Puisaye — Jan Blondyn“.
— Oto następcy Charette’ôw, Stolfletów, Bonchampów, Rochejacqueleinôw, Leseure’ôw! — odezwał się jeden z obecnych.
Bretończyk, zwracając się doń, rzekł:
— Jeśli gotowi są zginąć, jak ich poprzednicy, to co im radzicie robić?
— A bo co? — zapytał Morgan.
— A bo to — odparł chłop — że generał, skoro tylko otrzyma waszą odpowiedź, wnet chwyci za broń.
— A jeśli damy odpowiedź przeczącą — zapytał ktoś.
— Tem gorzej dla was! W każdym razie powstanie oznaczono na 20 października.
— Otóż dzięki nam — powiedział prezydujący — generał miał z czego wypłacić żołd za pierwszy miesiąc. Gdzie masz pokwitowanie?
Chłop wyją! z kieszeni papier, który brzmiał:
„Otrzymaliśmy od braci naszych z Południa i Wschodu dla należytego użytku na rzecz sprawy sumę...

Jerzy Cadoudal,

generał głównodowodzący armią królewską w Bretanii“.
Suma nie była wymieniona.
— Czy umiesz pisać? — zapytał prezydujący.
— Dosyć, aby wypełnić trzy czy cztery wyrazy brakujące.
— No to pisz: „sto tysięcy franków“.

— Schyl się i podnieś worek.
Bretończyk napisał te wyrazy i, oddając papier prezydującemu, powiedział:

— Oto pokwitowanie. A gdzie pieniądze?
— Schyl się i podnieś worek, który masz pod nogami. Zawiera on sześćdziesiąt tysięcy franków.
A zwracając się do mnichów:
— Montbard! Gdzie reszta?
Zapytany mnich otworzył szafę i wyjął mniejszy nieco worek, przyniesiony przez Morgana, z sumą okrągłą czterdziestu tysięcy franków.
— Oto wszystko — rzekł mnich.
— Teraz, przyjacielu — rzekł prezydujący — posil się i wypocznij; jutro odjedziesz.
— Oczekują mnie — odparł Wandejczyk — zjem i prześpię się na koniu. Żegnam panów. Niech was Bóg chroni!
I skierował się ku drzwiom.
— Zaczekaj! — zawołał Morgan.
Wysłaniec Jerzego zatrzymał się.
— Nowina za nowinę — mówił Morgan. — Powiedz generałowi Cadoudalowi, że generał Bonaparte opuścił armię w Egipcie i wylądował pozawczoraj w Frejus, a za trzy dni będzie w Paryżu. Czyż moja nowina nie warta twojej?
— Niemożliwe! — zawołali jednogłośnie wszyscy zebrani.
— A jednak prawda. Wiem, o tem od naszego przyjaciela Księdza, który go widział na godzinę przed widzeniem się ze mną w Lugdunie i poznał go.
— Po co powrócił do Francyi? — zapytało kilka głosów.
— Doprawdy — rzekł Morgan — dowiemy się o tem prędzej czy później. Być może, nie będzie on ukrywał się w Paryżu.
— Nie trać ani chwili czasu i nieś tę wiadomość braciom naszym z Zachodu — rzekł prezydujący. — Przed chwilą zatrzymywałem cię, ale teraz mówię ci: śpiesz się.
Chłop pokłonił się i wyszedł. Gdy drzwi zamknęły się za nim, prezydujący powiedział:
— Wiadomość, którą nam przyniósł Morgan, jest tak ważna, że chcę zaproponować specyalne zarządzenia.
— Jakie? — zapytali jednym głosem towarzysze Jehudy.
— Jeden z nas, na którego padnie los, pojedzie do Paryża i będzie nas przy pomocy umówionego alfabetu o wszystkiem informował.
— Przyjęte.
— W takim razie — ciągnął dalej prezydujący — wypiszmy nasze nazwiska na kawałkach papieru; włóżmy je do kapelusza i ciągnijmy losy.
Młodzieńcy pośpiesznie wykonali rozkaz.
Najmłodszy z nich zbliżył się do kapelusza i wyciągnął karteczkę, którą oddal prezydującemu.
— Morgan — odczytał ten.
— Proszę o rozkazy.
— Pamiętaj — zaczął uroczyście prezydujący — że nazywasz się baron de Sainte-Hermine; że ojciec twój był ścięty na placu Rewolucyi, a brat twój zabity w armii Kondeusza. Noblesse oblige — oto instrukcya dla ciebie.
— A co do pozostałych kwestyi? — zapytał młodzieniec.
— Polegamy — odparł prezydujący — na twym rojalizmie i lojalności.
— Pozwólcie tedy, przyjaciele, że pożegnam was zaraz. Chcę już przede dniem być na drodze do Paryża, a mam jeszcze jedną wizytę przed odjazdem.
— Idź — rzekł prezydujący, biorąc Morgana w ramiona. — Inny powiedziałby: „Bądź mężny i odważny!“ Ja mówię: „Bądź ostrożny“.
Młodzieniec pożegnał uśmiechem przyjaciół, zawinął się w płaszcz, nasunął kapelusz na oczy i wyszedł.


IX.
Romeo i Julia.

Koń Morgana był już gotów do drogi.
Zaledwie młodzieniec wskoczył na siodło, wrota klasztoru rozwarły się przed nim; koń pomknął ostro, jakby już zapomniał o odbytej niedawno drodze.
Za wrotami Morgan po krótkiej chwili wahania skręcił na prawo; czas jakiś jechał wzdłuż ścieżki, prowadzącej od Bourg do Seillon, skręcił znowu na prawo poprzez pole, zanurzył się w las, wkrótce wyjechał z drugiej strony lasu i wyjechał na gościniec bity Pont-d’Ain i po pół godziny jazdy zatrzymał się przy grupie domów, zwanej obecnie Maisons-des-Gardes.
Nad jednym z tych domów wisiał pęk ostrokrzewu, wskazujący, że tu odpoczywali i posilali się włościanie i piesi podróżni.
I tutaj, jak pod klasztorem Kartuzów, Morgan zastukał we wrota rękojeścią pistoletu.
Wkrótce usłyszał kroki stajennego; wrota zaskrzypiały, a człowiek, który je otworzył, poznawszy jeźdźca z pistoletem w ręku, zrobił instynktownie ruch, jakgdyby chciał wrota zamknąć.
— To ja, Pataut — rzekł młodzieniec nie bój się.
— A prawda. To pan Karol. Ale widzi pan, teraz ostrożność jest najlepszym środkiem bezpieczeństwa!
— Masz racyę, Pataut — odparł młodzieniec, dając mówiącemu sztukę srebra. — Ale bądź spokojny. Wrócą lepsze czasy.
— A czy długo będziem na to czekali?
— Pataut, obiecuję ci postarać się, abyś długo nie czekał. Śpieszę się nie mniej, niż ty. To też chciałbym, abyś się nie kładł spać, kochany Pataut.
— Pan wie, że, kiedy pan tu jest, nie kładę się wcale. Co się tyczy konia... Pan chyba codzień zmienia konia. Dziś pan jest na karym.
— Tak, jestem kapryśny z natury. Zresztą koń niczego nie potrzebuje. Popuść mu wędzidła, siodło postaw. Czekaj-no! Włóż pistolet do olster, a te dwa potrzymaj.
Z temi słowy młodzieniec oddał chłopcu pistolety z za pasa.
— Ho! — zaśmiał się ten — pistoletów mamy dosyć.
— Wiesz, Pataut, że drogi nie są bezpieczne.
— Ja myślę. Czyż mało mamy, panie Karolu, rozboi? Przecież w ostatnim tygodniu zatrzymano i ograbiono dyliżans, jadący z Genewy do Bourg.
— Tak? — zapytał Morgan. — A kogo o to posądzają.
— Komedya prawdziwa! Mówią, że to towarzysze Jezusa. Ale nie wierzę temu. Przecież towarzysze Jezusa — to apostołowie?
— No, chyba — odparł wesoło Morgan — innych nie było.
— Otóż to — ciągnął Pataut — oskarżać dwunastu apostołów o ograbienie dyliżansu! Tylko tego brakowało! Oj, panie, żyjemy w czasach, kiedy niema nic świętego.
I potrząsnąwszy głową, jak zdeklarowany mizantrop, Pataut odprowadził konia do stajni.
Morgan zaś, popatrzywszy chwilę za odchodzącym chłopakiem, obszedł płot, otaczający ogród, i skierował się do grupy wysokich drzew, ocieniających małą wioskę, nazywaną pompatycznie zamkiem des Noires-Fontaines.
Gdy Morgan doszedł do ogrodzenia zamku, na kościele w Montagnac zegar wybijał godzinę. Młodzieniec naliczył jedenaście uderzeń.
Morgan zrobił jeszcze kilka kroków, obejrzał ogrodzenie, jakby szukając znajomego miejsca, a znalazłszy je, oparł się końcem buta o wyłom w kamieniach, podskoczył jak jeździec na siodło, złapał się za wierzch muru lewą ręką, z rozpędu siadł okrakiem na murze i w oka mgnieniu zsunął się na drugą stronę muru.
Tam zatrzymał się na chwilę, wpatrując się pilnie w ciemności. Wszystko było cicho i spokojnie.
Morgan ostrożnie posunął się naprzód, przemknął się na brzeg klombu drzew. Doszedłszy do polanki, na drugiej stronie której stał zameczek, Morgan pilnie wpatrywał się w okna domu.
W jednem tylko oknie widniało światło, mianowicie na piętrze w rogu domu.
Pod oknem tem był balkonik, obwity winem. Nad oknem, wychodzącem wprost na balkon, splatały się gałęzie dwu drzew.
W oknie wisiała żaluzya, podnoszona przy pomocy sznurów. Poprzez tę żaluzyę właśnie Morgan dojrzał światło.
Pierwszym odruchem młodzieniec chciał iść wprost przez trawnik w kierunku okna, lecz jakaś obawa powstrzymała go.
Pod zajazd prowadziła aleja lipowa. W tę to ciemną aleję wszedł Morgan. Jednym susem przebył dystans od końca alei do domu i skrył się w cieniu, rzucanym przez budynek. Cofając się w tył tak, aby nie wyjść z cienia, miał oczy utkwione w okno. Po chwili klasnął trzykrotnie w ręce.
Na głos ten jakiś cień zamigotał w pokojach i zbliżył się do okna.
Morgan zaklaskał ponownie.
Otworzyło się okno, żaluzya poszła w górę i czarująca dziewczyna w nocnem ubraniu, z włosami blond rozsypanymi na ramionach, ukazała się w ramach zieleni.
Młodzieniec wyciągnął ręce. Naprzeciw nim wysunęły się dwie ręce dziewczyny i dwa głosy wybiegły na spotkanie:
— Karolu!
— Amelio!
Następnie młodzieniec, chwytając się za sploty wina i występy w murze, znalazł się na balkonie.
To, co sobie mówili potem młodzi ludzie, było tylko szeptem miłości, zagłuszonym nieskończonymi pocałunkami.
Młodzieniec jednak wysiłkiem woli wprowadził jedną ręką dziewczynę do pokoju, a drugą puścił sznur żaluzyi, która spadła z hałasem.
Potem zamknęło się okno, światło zgasło i cały dom pogrążył się w ciemnościach.
I trwały ciemności z kwadrans czasu. Wtem rozległ się turkot kół na drodze, idącej od Pont-d’Ain ku zamkowi.
Turkot ucichł; kolasa zatrzymała się widocznie przed bramą.


X.
Rodzina Rolanda.

Powóz, który się zatrzymał przed bramą, przywiózł Rolanda i sir Johna.
Tak dalece nie spodziewano się jego, że wszystkie światła w domu były pogaszone, wszystkie okna były ciemne, nawet okno w pokoju Amelii.
Prawda, że pocztylion na jakie pięćset kroków od domu strzelał z bata, lecz strzały te nie mogły rozbudzić mieszkańców prowincyi z pierwszego snu.
Gdy powóz stanął przed zajazdem, Roland otworzył drzwiczki, wyskoczył, nie zważając na stopień powozu, i zaczął dzwonić.
Dzwonił tak z pięć minut, podczas których po każdem szarpnięciu dzwonka zwracał się do powozu i mówił:
— Niech się pan nie niecierpliwi, sir Johnie.
Wreszcie jedno z okien otworzyło się i jakiś głos dziecinny, lecz mocny, zawołał: — Kto tam?
— To ty, Edwardku? — zapytał Roland. — Otwieraj prędko.
Dzieciak z okrzykiem radości cofnął się i zniknął.
Lecz usłyszano zaraz głos jego z korytarza:
— Mamo! obudź się, to Roland!... Siostro! wstawaj, starszy brat!
I jak stał w koszuli, pośpiesznie nałożył pantofle i, zbiegając ze schodów, wołał:
— Czekaj, czekaj, Rolandzie. Już idę, idę!
W chwilę potem klucz zazgrzytał w zamku, drzwi się rozchyliły i biała postać ukazała się na ganku i pomknęła w kierunku bramy, która również, zaskrzypiawszy w zawiasach, rozwarła się na oścież.
Chłopiec skoczył na szyję Rolandowi i zawisł.
— Bracie, bracie! — wołał, całując młodzieńca, śmiejąc się i płacząc. — Jakżeż się mama ucieszy! a Amelia!... Wszyscy zdrowi, tylko ja chory... Dlaczegoś nie w uniformie żołnierskim? Jakżeż ci brzydko po cywilnemu!... Wracasz z Egiptu?... Czyś przywiózł mi pistolety nabijane srebrem i piękną szablę zakrzywioną? Nie! No toś niedobry. Nie chcę cię całować. Ale nie bój się, i tak cię kocham.
I znowu malec zasypał go pocałunkami.
Anglik, wyglądając przez okno powozu, przyglądał się tej scenie i uśmiechał się.
Wśród tych czułości braterskich rozległ się głos kobiecy — głos matki.
— Gdzież Roland, mój syn ukochany? — pytała pani de Montrevel głosem wzruszonym i radosnym zarazem. — Gdzież on? Co, naprawdę wrócił? Więc nie wzięty do niewoli? Żyje?
Na głos ten, chłopak, jak wąż, wyśliznął się z objęć brata i poskoczył do matki.
— Tutaj, mamo! tutaj! — wołał, prowadząc matką do Rolanda.
Na widok matki Roland zawołał:
— Doprawdy, jestem niewdzięczny względem Boga, skoro mi życie daje takie radości.
I, łkając, rzucił się na szyję pani de Montrevel, zapominając o sir Johnie, który również czuł, że niknie gdzieś jego flegma angielska, i który po cichu obcierał łzy.
Chłopiec, matka i Roland tworzyli cudną grupę.
Wtem mały Edwardek odbiegł od matki i brata z okrzykiem:
— Siostro Amelio, chodźże!
A podbiegając do domu, wołał:
— Siostro Amelio! wstawaj, biegnij!
I usłyszano bicie pięścią w drzwi.
Po chwili ciszy usłyszano znowu głos Edwardka:
— Na pomoc! Matko, Rolandzie, siostrze zrobiło się niedobrze.
Pani Montrevel i syn jej pobiegli do domu. Sir John, jako doświadczony podróżnik, miał w tłomoczku lancet i flakon z solami. Wysiadł z powozu i odruchowo podszedł pod ganek.
Tu zatrzymał się, gdyż przypomniał sobie, że nie był przedstawiony.
Tymczasem ta, której szedł na pomoc, zbliżała się naprzeciw niemu.
Na hałas, jaki robił pod jej drzwiami brat, Amelia ukazała się wreszcie na progu. Ale prawdopodobnie wiadomość o powrocie Rolanda tak ją wzruszyła, że, zszedłszy kilka stopni prawie automatycznie i robiąc wielki wysiłek, uśmiechnęła się, ale wkrótce runęła na schodach.
Wtedy to Edwardek zawołał na pomoc.
Na krzyk dziecka Amelia odzyskała jeśli nie siły, to wolę; wstała, mówiąc: „Cicho, Edwardku! Milcz w imię Boga! Już jestem“. — I oparłszy się jedną ręką na poręczy a drugą na ramieniu brata, schodziła ze schodów.
Na ostatnim stopniu spotkała matkę i brata, i ruchem gwałtownym, prawie rozpaczliwym, zarzuciła obie ręce na szyję Rolanda, wołając:
— Bracie, bracie mój!
Roland poczuł, że dziewczyna zwisła mu na ramieniu, i, ze słowami: — „Zemdlała! powietrza!“ — wyniósł ją na ganek.
Na tę drugą grupę właśnie odmienną od pierwszej, patrzał sir John.
Powietrze ocuciło Amelię, która odetchnęła i podniosła głowę.
W tejże chwili księżyc w całym swym blasku wynurzył się z za chmur i oświecił twarz Amelii, również bladą, jak on sam.
Sir John wydał okrzyk zachwytu. Nigdy nie widział statuy z marmuru tak doskonale pięknej, jak ta, którą miał przed sobą.
Bo też istotnie Amelia i wyglądała pięknie.
Ubrana w batystowy nocny ubiór, który uwydatniał kształty antycznej Polihymnii, z twarzą bladą, zlekka pochyloną na ramieniu brata, z włosami złoto-blond, spadającymi na śnieżnej białości ramiona, z ramieniem dookoła szyi matki, ze zwieszającą się na czerwonym szalu matki ręką alabastrową — tak ukazała się oczom sir Johna siostra Rolanda.
Na okrzyk Anglika Roland przypomniał sobie, że ten jest przy nich, i pani de Montrevel spostrzegła jego obecność.
Tymczasem chłopak, zdziwiony na widok obcego, zszedł o trzy stopnie niżej i zapytał:
— Kto pan jesteś? Co pan tu robisz?
— Mój kochany Edziu — odparł sir John — jestem przyjacielem twego brata i przywożę pistolety nabijane srebrem oraz damascenkę, które ci on obiecał.
— Gdzież one? — zapytał chłopak.
— W Anglii — odparł sir John. — Musisz poczekać na nie jakiś czas. Ale oto twój brat zaręczy za mnie, że dotrzymuję słowa.
— Tak, Edziu, tak — wtrącił się Roland — jeśli milord obiecuje ci, będziesz je miał.
A zwracając się do pani de Montrevel i do siostry:
— Wybacz mi, matko! wybacz mi, Amelio, albo też wytłómaczcie się, jak umiecie, same wobec milorda: przez was jestem obrzydliwym niewdzięcznikiem.
Poczem, zbliżywszy się do sir Johna, wziął go za rękę.
— Matko — rzekł — milord oddał mi wielką przysługę. Wiem, że takich rzeczy nie zapominacie. Mam nadzieję, że zechcecie pamiętać, iż sir John jest moim i waszym najserdeczniejszym przyjacielem. A da wam dowód tego, oświadczając wraz ze mną, że gotów jest nudzić się przez dwa lub trzy tygodnie z nami.
— Pani! — rzekł sir John. — Pozwól, że nie będę powtarzał słów mego przyjaciela Rolanda. Nie dwa i nie trzy tygodnie chciałbym spędzić wśród waszej rodziny, ale życie całe.
Pani de Montrevel zeszła z ganku i wyciągnęła dłoń do sir Johna, który ucałował podaną sobie rękę z zupełnie francuską galanteryą.
— Milordzie — powiedziała — ten dom jest twoim domem. Radosny był dzień, w którym tu wszedłeś, a dniem smutku i żalu będzie ten, w którym go opuścisz.
Sir John zwrócił się do Amelii, która, zażenowana swym negliżem, obwijała się w fałdy nocnego ubioru.
— Mówię w imieniu swojem i mojej córki — mówiła dalej pani de Montrevel — która zbyt jest wzruszona powrotem brata, aby mogła przyjąć pana tak, jak to za chwilę uczyni.
— Siostra — wtrącił Roland — pozwoli, aby sir John całował jej rękę, i sądzę, że on przyjmie ten sposób powitania.
Amelia wymówiła kilka słów, podnosząc wolno ramię, i wyciągnęła dłoń do sir Johna z uśmiechem prawie bolesnym.
Anglik ujął dłoń, lecz czując, iż jest lodowata i drżąca, zamiast złożyć pocałunek, rzekł:
— Rolandzie, siostra twoja jest naprawdę chora. Jestem nieco lekarzem i, jeśli pozwoli, mogę zbadać puls.
Lecz Amelia, jakby się bojąc, że odkryją istotną przyczynę niedyspozycyi, cofnęła szybko rękę, mówiąc:
— Milord jest w błędzie i radość nie powoduje choroby. Tylko radość spowodowała tę niedyspozycyę, ale to zaraz przejdzie.
A zwracając się do pani de Montrevel:
— Matko — rzekła — nie zapominajmy, że panowie przyjechali z dalekiej podróży. Pójdę zająć się przygotowaniem posiłku.
I weszła do domu, aby zbudzić służbę.
W tym samym czasie Morgan dosiadł konia i galopem pomknął w kierunku klasztoru Kartuzów. Przed bramą zatrzymał konia, wyjął notatnik i na kartce nakreślił kilka słów ołówkiem, poczem kartkę zwinął i przesadził poprzez dziurkę od klucza, nie schodząc wcale z konia.
Na kartce zaś napisał te słowa:
„Ludwik de Montrevel, adjutant generała Bonapartego, przyjechał dziś w nocy do zamku Noires-Fontaines. „Baczność, towarzysze Jehudy!“
Ostrzegając w ten sposób przyjaciół, Morgan jednak nakreślił nad swym podpisem krzyż, który miał znaczyć, że bądź co bądź młody oficer był dla nich nietykalny.
Każdy towarzysz Jehudy mógł w ten sposób ratować swego przyjaciela, nie podając motywów takiego zastrzeżenia.
Z tego przywileju skorzystał Morgan. Ratował brata Amelii.


XI.
Zamek des Noires-Fontaines.

Zamek des Noires-Fontaines znajdował się w najładniejszem miejscu doliny, w której rozłożyło się miasto Bourg.
Park zamku otaczał z trzech stron mur, w którym od strony zajazdu była piękna kuta krata, z czwartej zaś płynęła rzeka de la Reyssouse, biorąca początek w Jaurnaud i płynąca z południa na północ. Rzeka ta wpada do Saony pod mostem Fleurville, naprzeciw Pont-de-Vaux, miasta rodzinnego Jouberta, który na miesiąc przed opisywanemi zdarzeniami zginął w bitwie pod Novi.
Za rzeką i na jej brzegach rozsiadły się na prawo i na lewo od zamku wsie: Montagnat, Saint-Just i Ceyzeriat.
Poza tem ostatniem miasteczkiem zarysowują się sylwetki wzgórz Jury, nad któremi widnieje niebieskawy szczyt Bugey.
Na ten cudny widok spojrzał sir John, gdy się obudził zrana.
I gdy stał zapatrzony na góry, rozległo się pukanie we drzwi: Roland, gospodarz, przyszedł dowiedzieć się, jak spędził jego gość tę noc.
Znalazł go wesołego i rozpromienionego.
— Winszuję, sir Johnie. Sądziłem, że zastanę pana smutnego, jak ci Kartuzi w białych szatach, których się tak bałem w dzieciństwie, chociaż wogóle nie byłem bojaźliwy; a tymczasem widzę, żeś uśmiechnięty, jak poranek majowy, chociaż to połowa smutnego, jak zwykle u nas, października.
— Kochany Rolandzie! — odparł sir John. — Jestem sierota. Matka moja zmarła, gdym przyszedł na świat; ojciec — gdym miał lat dwanaście. W wieku szkolnym posiadałem już majątek, którymi dawał około miliona dochodu. Lecz byłem sam, nikogo nie miałem, kogobym mógł kochać, i nikt mię nie kochał. Nie znam zupełnie radości życia rodzinnego. Od roku dwunastego do osiemnastego studyowałem w Cambridge. W roku osiemnastym zacząłem podróżować. Błądziłem, jak widmo już zmarłe pośród cieni żyjących, zwanych ludźmi, nie mając gdzie się zatrzymać, ramienia, na którem mógłbym się wesprzeć, i nikogo, przed kim mógłbym otworzyć me serce. Lecz oto wczoraj wieczór, kochany Rolandzie, w jednem oka mgnieniu, ta pustka mego życia zniknęła. Żyłem przez was. Widziałem radość, którą przeżywaliście. Patrząc na waszą matkę, powiedziałem sobie: „Taką być musiała moja matka“. Patrząc na twą siostrę, westchnąłem w duchu: „Gdybym miał mieć siostrę, chciałbym mieć taką“. Całując brata twego, pomyślałem, że przecież i ja mógłbym mieć dziecko w tym wieku i zostawić coś po sobie. Wiem jednak, że umrę, jak żyłem, smutny, ponury dla innych, nieznośny dla samego siebie. Tyś szczęśliwy, Rolandzie. Masz rodzinę, sławę, młodość i nawet — co nie zawadza i mężczyźnie — urodę. Nic ci nie brakuje do szczęścia.
Powtarzam: jesteś szczęśliwy, bardzo szczęśliwy.
— No, dobrze — odparł Roland — zapominasz jednak, milordzie, o moim anewryzmie.
Sir John popatrzał na młodzieńca wzrokiem niedowierzającym. Istotnie bowiem Roland wyglądał na zupełnie zdrowego.
— Oddaj mi swój anewryzm za milion dochodu, Rolandzie — odrzekł z głębokim smutkiem lord Tanlay. — Ale daj mi wrazi z anewryzmem tę matkę, która płakała z radości, żeś powrócił, tę siostrę, która zasłabła ze szczęścia na twój widok, to dziecko, które rzuca ci się na szyję, ten zamek, tę rzekę, ładne wioski. Daj mi swój anewryzm, Rolandzie, śmierć za trzy, dwa lata, za rok, za pół roku, ale daj mi sześć miesięcy swego życia tak bogatego i tak urozmaiconego, tak słodkiego i tak sławnego, a będę się miał wówczas za człowieka szczęśliwego.
Roland wybuchnął właściwym sobie śmiechem nerwowym.
— Oho! Oto turysta, Żyd wieczny tułacz, wiecznie błądzący, który nigdzie się nie zatrzymuje, nic nie ocenia i nie pogłębia, sądzi rzeczy na zasadzie wrażeń, nie otwierając drzwi tych klatek, gdzie są zamknięci waryaci, zwani ludźmi, powiada: Za tym murem są szczęśliwi! Otóż mój drogi, ta rzeka, te łąki, te piękne wioski, ten Eden!... Zaludniają je ludzie, którzy mordują się wzajemnie. W dżunglach Kalkuty, w puszczach Bengalu niema dzikszych i bardziej krwiożerczych tygrysów i panter, niż w tych pięknych wioskach i na tych błoniach, które widzisz na brzegach tej rzeczki.
I podniesionym głosem począł Roland wyliczać okrucieństwa, popełnione przez rewolucyę.
Sir John milczał, ze zdziwieniem przysłuchując się wybuchom mizantropii Rolanda.
Potem młodzieniec skierował rozmowę na zdarzenie w hotelu z Morganem, a w końcu zawołał: „Przedewszystkiem chciałbym się zblizka przekonać, co to są za towarzysze Jehudy.
— Ach, rozumiem teraz. Nie zabił cię Barjols, chcesz więc, aby cię zabił pan Morgan.
— Albo kto inny — odpowiedział spokojnie Roland. — Oświadczam, że nie mam żadnej specyalnej pretensyi do pana Morgana. Przeciwnie; chociaż pierwszą myślą moją, gdy wszedł on do sali i wypowiedział „speech“ — wszak tak to nazywasz?
Sir John potwierdził ruchem głowy.
— Chociaż pierwszą myślą moją — ciągnął dalej Roland — było skoczyć mu do gardła i zerwać maskę.
— Rozumiem cię, kochany Rolandzie. Ale znając cię, dziwię się, dlaczegoś nie wykonał tego zamiaru?
— Nie moja wina! Chciałem, ale powstrzymał mię mój towarzysz.
— Ach, więc są ludzie, którzy cię mogą powstrzymać?
— Nie wielu, ale ten...
— Jednem słowem, żałujesz?
— Prawdę mówiąc, nie. Ten odważny grabieżca dyliżansów wykonał swą grę z odwagą, którą lubię. Instynktownie lubię ludzi odważnych. Gdybym nie zabił pana de Barjols, chciałbym być jego przyjacielem. Niestety jednak, nie zabiwszy go, nie mogłem przekonać się o jego odwadze. Lecz mówmy o czem innem. Po cóż tu przyszedłem? Po to, aby dowiedzieć się, co zamierzasz tu porabiać. Będę czynił wszystko, aby cię zabawić, ale dwie okoliczności utrudnią mi zadanie: okolica nie jest wesoła, i ciebie, jako Anglika, zabawić trudno.
— Jużem ci mówił — odparł lord Tanlay, wyciągając rękę do młodzieńca — że zamek Noires-Fontaines jest dla mnie rajem.
— Zgoda. Lecz boję się, że wkrótce ten raj znudzi cię, postaram się więc rozerwać cię, jak będę umiał. Może lubisz archeologię? Mamy cudny kościół w Brou; są o nim piękne legendy. Zobaczysz tam groby Małgorzaty Bourbon, Filipa Pięknego, Małgorzaty austryackiej. Rozwiążesz nam jej dewizę: „Fortune, infortune, fortune“, którą ja tłómaczę tak z łacińska: „Fortuna, infortuna, forti una“.
Jeśli lubisz łapać ryby, masz rzeczkę Reyssouse i całą kolekcyę wędek Edwardka oraz kolekcyę sieci Michała. Jeśli lubisz polowanie, masz las Seillon o sto kroków; ale polować można tylko ze strzelbą. Mówią, że dawne lasy Kartuzów roją się od dzików, kozłów, zajęcy i lisów. Nikt tam nie poluje, gdyż są to lasy rządowe, a rządu tymczasem niema żadnego. Uzupełnię tę lukę w charakterze adjutanta generała Bonapartego. Zobaczymy, czy kto mi weźmie za złe, jeśli po polowaniach na Austryaków nad Adygą i na Mameluków nad Nilem, zapoluję na jelenie, dziki, kozy, lisy i zające nad Beyssouse’ą. Jednego dnia archeologia, drugiego — wędka, trzeciego — polowanie, i już trzy dni zapełnione. Możemy więc być spokojni o te dwa tygodnie pobytu tutaj.
— Kochany Rolandzie — odezwał się sir John z głębokim smutkiem — czy powiesz mi wreszcie, jaka gorączka cię trawi, jakie zmartwienie gnębi?
— Daj pokój! Nigdy nie byłem tak wesół, jak dzisiejszego ranka. To ty cierpisz na spleen, milordzie, i wszystko widzisz w czarnych barwach.
— Kiedyś będę naprawdę twoim przyjacielem; wtedy zwierzysz mi się ze wszystkiem, a wówczas przejmę część twych trosk — rzekł sir John.
— I połowę mego anewryzmu... Czyś głodny, milordzie?
— Po co to pytanie?
— Bo słyszę na schodach kroki Edwarda, który idzie zawiadomić nas, że śniadanie gotowe.
W tejże chwili drzwi się otworzyły i chłopak zawołał:
— Bracie Rolandzie. Matka i siostra Amelia proszą ciebie i milorda na śniadanie.
Potem wziąwszy za rękę Anglika, przyglądał się bacznie jego palcom.
— Dlaczego się tak patrzysz? — zapytał sir John.
— Patrzę, czy ma pan atrament na palcach.
— A bo co?
— Znaczyłoby to, żeś pan pisał do Anglii o moje pistolety i szablę.
— Nie, nie pisałem, ale napiszę dzisiaj.
— Słyszysz, Rolandzie? Za dwa tygodnie będę miał pistolety i szablę!
I chłopak z radości nadstawił swe policzki Anglikowi do pocałunku. Sir John ucałował go serdecznie.
Potem wszyscy trzej zeszli do sali jadalnej, gdzie oczekiwała ich Amelia i pani de Montrevel.


XII.
Przyjemności prowincyi.

Tegoż dnia Roland wykonał część projektów, zaprowadził bowiem gościa do kościoła w Brou, tego cacka z epoki Odrodzenia.
Roland chciał robić honory przy zwiedzaniu tego klejnotu historycznego, którego nie widział już od siedmiu lat. Jakżeż jednak zdziwił się, gdy zobaczył puste nisze, w których stały figury świętych, i posążki w portyku z odbitemi głowami.
Zapytał o zakrystyana; roześmiano mu się w nos: zakrystyana nie było.
Na pytanie, gdzie są klucze od kościoła, odpowiedziano mu, że u kapitana żandarmeryi.
Kapitan był nie daleko; klasztor, sąsiadujący z kościołem, zamieniono na koszary.
Roland poszedł do pokoju kapitana, przedstawił się jako adjutant Bonapartego. Kapitan z biernem posłuszeństwem podwładnego wobec zwierzchnika wręczył mu klucze i poszedł za nim.
Sir John czekał przed portykiem, podziwiając przecudne szczegóły fasady.
Roland otworzył drzwi i cofnął się: kościół napchany był dosłownie sianem, jak armata nabita po koniec lufy.
— Co to takiego? — zapytał kapitana żandarmów.
— Panie oficerze! Jest to środek ostrożności, przedsięwzięty przez radę miejską.
— Co? zarządzenie rady miejskiej?

— Tak.
— Co to takiego? — zapytał kapitana.

— W jakim celu?
— Aby uratować kościół. Chciano go zburzyć, ale burmistrz postanowił, że za karę, iż służył kultowi błędów, będzie zamieniony na magazyn.
Roland wybuchnął śmiechem, a zwracając się do sir Johna:
— Kochany lordzie — powiedział — kościół wart obejrzenia, ale sądzę, że to, co nam mówi ten pan, jest również ciekawe. Znajdziesz w Strasburgu, Kolonii, Medyolanie kościół lub katedrę również ciekawe, jak kaplica w Brou. Ale nie znajdziesz tak głupich urzędników, którzyby chcieli zniszczyć arcydzieło, ani tak sprytnego burmistrza, któryby zrobił z kościoła magazyn paszy. Dziękujemy panu kapitanowi. Oto klucze.
— Jużem ci mówił w Awinionie, kochany Rolandzie — odparł sir John — że Francuzi to naród bardzo zabawny.
— Zbytnia grzeczność, milordzie — Odparł Roland: — powiedz: głupi, a nie zabawny. Rozumiem kataklizmy polityczne, Żakeryę, noc św. Bartłomieja, Ligę, Frondę, Rewolucyę; rozumiem 14 lipca, 5 i 6 października, 20 czerwca, 10 sierpnia, 2 i 3 września, 10 sierpnia, 2 i 3 września, 21 stycznia, 31 maja, 30 października, 9 termidora; rozumiem pochodnie wojen domowych; rozumiem wzbieranie fali rewolucyjnej, której nic nie może powstrzymać, oraz odpływ jej, unoszącej z sobą gruzy instytucyi, które obalił jej przypływ; wszystko to rozumiem, lecz niech to będzie szabla na szablę, człowiek na człowieka, naród na naród! Rozumiem wściekły gniew zwycięzcy i opór krwawy zwyciężonych; rozumiem wulkany polityczne, które wstrząsają ziemią, obalają trony, zrzucają głowy i korony na szafot... lecz nie rozumiem, po co niszczyć granit, wyjmować z pod prawa zabytki, niszczyć rzeczy martwe, które nie należą ani do tych, co je burzą, ani do czasu, który je znosi. Co za wandale i barbarzyńcy! Gorzej — idyoci! którzy mszczą się na kamieniach za zbrodnie Borgii i orgie Ludwika XV! Dobrze znali ludzi ci faraonowie, Menesy i Cheopsy, którzy budowali piramidy z bloków granitowych po 50 stóp długości. Musieli się śmiać z głębi grobów swych, gdy widzieli, jak czas tępi na nich swą kosę a paszowie łamią swe pazury. Budujmy piramidy, kochany lordzie! Nie trudne to pod względem architektonicznym i nie piękne, jako sztuka. Ale za to mocne! To właśnie pozwoliło wyrzec pewnemu generałowi po 4 tysiącach, lat: „Żołnierze. Z wyżyn tych pomników patrzy na was czterdzieści stuleci!“ — Doprawdy, chciałbym w tej chwili spotkać wiatrak, aby z nim walczyć.
I Roland wybuchnął po tej tyradzie swym zwykłym śmiechem, prowadząc gościa w kierunku zamku.
Sir John zatrzymał go.
— Czy niema nic do obejrzenia w mieście poza tym kościołem?
— Dawniej — odparł Roland — mógłbym cię zaprowadzić do podziemi książąt Sabaudzkich. Poszukalibyśmy jedno przejście podziemne, na milę prawie długie, które się łączy, jak mówią, z grotą z Ceyzeriat. Chodźmy...
— A dokąd pójdziemy?
— Nie wiem doprawdy... Przed dziesięciu laty zaprowadziłbym cię do turgarni pulard breskich, cieszących się sławą europejską. Podczas teroru zakład zamknięto. Kto jadł pulardę, uważany był za arystokratę. A znasz tę zwrotkę braterską:
„Ah ça ira, ça ira, les aristocrates à la lanterne!
Po upadku Robespierre’a otwarto go ponownie. Lecz od 18 fruktidora nakazano chudnąć nawet kurom. Chodźmy jednak. Pokażę ci coś innego — plac, na którym ścinano tych, co jadali pulardę.
— Cóż to, nie jesteś republikanienem? — zapytał sir John.
— Ja? Ależ uważam się za doskonałego republikanina. Gotów jestem spalić sobie rękę, jak Mucius Scevola, lub skoczyć w przepaść, jak Curtius dla zbawienia rzeczypospolitej. Ale nie lubię śmieszności. Zgadzam się na konstytucyę z r. 1791. Ale uważam, że za daleko posunął się taki Hérault de Séchelles, który zażądał od dyrektora biblioteki narodowej ustaw króla Minosa, aby napisać konstytucyę na wzór ustaw starożytnej Krety. Uważani, że styczeń, luty, marzec są również dobre, jak nivôse, pluviôse i ventôse. Nie rozumiem, dlaczego ktoś, co w r. 1789 nazywał się Antoni lub Chryzostom, w r. 1793 nazywa się Brutus albo Cassius. Oto mamy! Ulica ta nazywała się kiedyś Targową, a teraz nazywa się ulicą Rewolucyi. A oto druga — ongi ulica Notre-Dame, dziś ulica du Temple. Dlaczego du Temple? Chyba dla uwiecznienia miejsca, w którem podły Simon chciał nauczyć rzemiosła następcę 63 królów. Wreszcie ta ulica: nazywała się kiedyś Crèveocur, dziś nazywa się ulicą Federacyi. Federacya jest rzeczą piękną, ale nazwisko Crèveocur jest również piękne. Prowadzi ona wprost na plac Gilotyny. Wolałbym, żeby takich ulic wcale nie było. Ulica ta ma tę dobrą stronę, że jest o sto kroków od więzienia. Oszczędza to pracy panom de Bourg. Uważasz! Kat jest szlachcicem. Na domiar jest to plac wygodny dla widzów. Mój dziadek, de Montrevel, którego imię nosi, rozwiązał widać, w przeczuciu swego losu, zagadnienie, nierozwiązane w teatrach, że zewsząd dobrze widać. Więzienie to przed najściem Cezara było świątynią galską. Cezar zrobił z gmachu tego twierdzę rzymską, jakiś nieznany architekt przebudował ją na zameczek średniowieczny; następnie mieli tu swą rezydencyę książęta sabaudzcy. Po pokoju w Lugdunie, gdy Bresse powróciło do Francyi, umieszczono tu sąd i więzienia. Zaczekaj tu na mnie, milordzie. Muszę odwiedzić to więzienie.
— Choć nie lubię zgrzytu zamków, jednak prowadź mię do tej kaźni.
— No to idźmy prędko; zdaje mi się, że ta gromada ludzi, która, się zbliża, chce o czemś ze mną pomówić.
Istotnie, ludzie wychodzili z domów, tworzyli gromadki na ulicach i pokazywali sobie Rolanda.
Roland zadzwonił do bramy, prowadzącej na podwórze więzienne.
Odźwierny otworzył.
— To wy, ojcze Courtois? — zapytał młodzieniec.
A zwracając się do sir Johna:
Piękne imię dla stróża więziennego, nieprawdaż, milordzie?
Dozorca popatrzał na młodzieńca ze zdziwieniem.
— Jakim sposobem pan zna moje nazwisko, a ja pańskiego nie znam?
— Znam nietylko nazwisko, ale wasze przekonania. Jesteście, ojcze Courtois, starym rojalistą.
— Panie! — zawołał z przestrachem dozorca — bez niemądrych żartów, jeśli łaska. Mów pan, czego chcesz.
— Ojcze Courtois! chciałbym odwiedzić celę, w której więziono moją matkę i siostrę, panią i pannę de Montrevel.
— Co! To pan Ludwik? — zawołał dozorca. — Wyrósł pan na ładnego chłopca.
— Uważacie? No to piękne za nadobne: córka wasza, Karolina, jest naprawdę ładna dziewczyna. Karolina jest panną służącą mojej siostry, milordzie.
— No, i dobrze jej tam; lepiej, niż tutaj, panie Rolandzie. Czy to prawda, że pan jest adjutantem generała Bonaparte?
— Niestety! mam ten zaszczyt. Wolelibyście, ojcze Courtois, żebym był adjutantem hrabiego d’Artois, albo księcia d’Angoulême?
— Ależ zamilknij pan, panie Ludwiku!
Zbliżając się do ucha młodego człowieka, zapytał:
— Czy to prawda?
— Co, ojcze Courtois?.
— Że generał Bonaparte przejechał wczoraj przez Lugdun.
— Musi być coś prawdy w tej pogłosce. Rozumiem teraz: ci ludzie, co mi się przyglądali z taką ciekawością, jakgdyby chcieli mnie o coś pytać, tak samo jak wy, ojcze Courtois, chcieliby dowiedzieć się o celu powrotu generała Bonapartego.
— A wie pan, o czem jeszcze mówią, panie Ludwiku?
— A mówią jeszcze coś innego?
— Mówią, ale po cichutku.
— Cóż takiego?
— Mówią, że Bonaparte chce od Dyrektoryatu odebrać tron jego Królewskiej Mości Ludwika XVIII, i że jeśli obywatel Gohier, jako prezydent, nie odda dobrowolnie, to odbierze mu siłą.
— No, no! — zawołał młody oficer, z tonem powątpiewania.
Lecz stary Courtois potwierdził informacyę ruchem głowy.
— Być może — rzekł Roland. — Teraz, kiedy mię znasz, wpuść nas do więzienia.
Dozorca, a za nim Roland i Anglik przeszli podwórze i weszli na schody, prowadzące do wnętrza więzienia.
Schody te najpierw prowadziły do przedsionka, gdzie rezydował odźwierny; z przedsionka tego po dziesięciu stopniach schodziło się do podwórka, oddzielonego od podwórza dla więźniów wysokim murem z trzema drzwiami; w końcu tego podwórza korytarz doprowadzał do izby dozorcy; z izby tej wychodziło się wprost przez drugi korytarz do cel więziennych, zwanych klatkami.
Dozorca zatrzymał się przy pierwszej z rzędu celi, a stukając w drzwi, mówił:
— To tutaj wsadziłem pańską matkę i siostrę, ażeby miały na zawołanie mnie lub Karolinę.
— Czy jest kto w tej celi?
— Niema nikogo.
— Bądźcie dobrzy i otwórzcie drzwi. Oto mój przyjaciel, lord Tanlay, który bada, czy lepsze są więzienia we Francyi, czy w Anglii.
— Wejdź, milordzie.
Dozorca otworzył drzwi, Roland wepchnął przyjaciela do małej celi kwadratowej.
— Trochę ponure miejsce — zauważył sir John.
— Otóż tutaj przebyły sześć tygodni moja matka i siostra, nie wiedząc, czy nie wyjdą stąd na szafot. Było to pięć lat temu; siostra miała dopiero dwanaście lat.
— A jakąż zbrodnię popełniły?
— Straszną! W rocznicę święta dla uczczenia pamięci Przyjaciela ludu dziewice nieść miały urny ze łzami Francyi. Otóż matka moja nie chciała, aby siostra niosła taką urnę. Zdawało się matce, że dość dała ojczyźnie, skoro mąż przelewał krew w Niemczech, a syn we Włoszech. Jednak ojczyzna domagała się jeszcze łez córki. Otóż matka uważała, że zadużo już ofiar, zwłaszcza, jeśli łzy miały płynąć dla obywatela Marata. W rezultacie matkę uwięziono w dniu samego święta. Na szczęście sprawę udało się przeciągnąć, aż pewnego dnia przyszła wiadomość o upadku i śmierci Robespiere’a. Wypadek ten powstrzymał wiele rzeczy a między innemi egzekucye. Sędziom wyperswadowano, że z Paryża wieje inny wiatr, i po 16 dniach oświadczono matce i siostrze, że są wolne... No, żegnajcie, Courtois; byliście dobrzy dla mej matki i siostry; nie jestem bogaty, mam tylko przy sobie pięćdziesiąt ludwików; macie je. — Chodźmy, milordzie.
Wychodząc z więzienia, Roland i sir John zobaczyli na placu tłumy ludzi, którzy wołali: „Niech żyje Bonaparte!“ Jedni dlatego, że byli wielbicielami zwycięzcy z pod piramid, inni — że powiedziano im, iż ten sam zwycięzca zwyciężał dla dobra króla Ludwika XVIII.
Eoland i sir John powrócili do zamku. Panie wyszły były. Roland usadowił gościa w fotelu, prosząc, aby zaczekał kilka# minut.
— Kochany gościu — mówił, powróciwszy — przynoszę ci program owej uroczystości, przez którą moja matka i siostra o mało nie postradały głowy. Przeczytasz sobie ten dokument, ja zaś zajrzę do moich psów; sądzę, że zaraz ruszymy na polowanie.
I wybiegł, pozostawiwszy gościowi uchwałę rady miasta Bourg co do uroczystości żałobnej na cześć Marata w rocznicę jego śmierci.


XIII.
Dzik.

Sir John kończył właśnie czytanie tego ciekawego dokumentu, gdy weszły pani i panna de Montrevel.
Amelia, która nie wiedziała, że pomiędzy Rolandem a sir Johnem była mowa o niej, zdziwiła się wyrazowi oczu gościa, kiedy na nią spojrzał.
Anglikowi Amelia wydała się jeszcze bardziej zachwycającą.
Rozumiał on dobrze tę matkę, która z narażeniem własnego życia nie chciała profanować tej pięknej istoty i pozwolić na uczestnictwo jej w uroczystości, w której bogiem miał być Marat. I przypomniał sobie zimną i wilgotną celę i zadrżał na wspomnienie, że tam przecież sześć tygodni spędziło to białe i delikatne stworzenie.
Myśli, jakie przebiegały przez mózg sir Johna, nadawały jego twarzy wyraz tak różny od tego, jaki miał zazwyczaj, że pani de Montrevel zapytała, co mu jest.
Sir John na to opowiedział o swej wizycie w więzieniu.
W chwili, gdy sir John kończył opowiadanie, rozległy się dźwięki pobudki myśliwskiej i Roland wszedł z trąbą przy ustach.
— Kochany gościu — rzekł, opuszczając trąbkę — podziękuj matce. Dzięki niej będziem mieli świetne polowanie.
— Dzięki mnie? — zapytała pani de Montrevel.
— W jaki sposób? — dorzucił sir John.
— Oglądałem moje psy. Miałem dwa doskonałe psy: sukę i psa.
— Czy nie zdechły czasem?
— Otóż, wyobraź sobie, że moja kochana matka nie pozwoliła utopić żadnego ze szczeniaków. I oto potomstwo tej pary jest tak liczne, jak potomstwo Izmaela. Mam tedy całą sforę dwudziestu pięciu psów myśliwskich. Wszystkie czarne z białemi łapami. Słowem, cały regiment ogonów poskręcanych w trąbkę, aż miło popatrzeć.
I Roland zatrąbił po raz drugi; na głos tej fanfary przybiegł młodszy brat.
— Co to! — zawołał — idziesz jutro na polowanie? I ja pójdę, i ja pójdę!
— Dobrze — rzekł na to Roland. — A czy wiesz, na co polujemy?
— Nie wiem. Wiem tylko, że i ja pójdę.
— Polujemy na dzika.
— Ach, to doskonale!
— Zwaryowałeś! — zawołała, blednąc, pani de Montrevel.
— Dlaczego, mamo?
— Przecież polowanie na dzika to rzecz bardzo niebezpieczna.
— Mniej niebezpieczna, niż polowanie na ludzi, z którego przecież wrócił cało mój brat.
— Rolandzie — zwróciła się matka do syna — wytłómacz-że Edwardowi, iż niema najmniejszego sensu...
— Wziąłbym cię chętnie — odezwał się Roland — ale czy ty znasz przynajmniej strzelbę?
— E, panie Rolandzie — odparł żywo Edwardek. — Chodź-no ze mną do parku, powieś kapelusz swój o sto kroków, a pokażę ci, co to jest strzelba.
— Gdzieś się nauczył strzelać? — zawołała pani de Montrevel.
— U puszkarza w Montagnat, u którego są strzelby ojca i Rolanda. Pytałaś mnie, mamo, nieraz, co robię ze swymi pieniędzmi? Otóż kupowałem proch i kule, i uczyłem się tłuc Austryaków i Arabów, jak to robi Roland.
Matka załamała ręce.
— Cóż robić, mamo. Dobry pies ma instynkt do polowania. Trudno; Montrevel nie może bać się prochu. Pójdziesz jutro z nami.
Chłopiec skoczył na szyję bratu.
— Ja zaś — wtrącił sir John — podejmuję się pasować cię na myśliwego, jak ongi pasowali na rycerza. Mam ładny karabinek; z nim cierpliwiej czekać będziesz na pistolety i szablę.
— No, kontent jesteś, Edwardzie? — zapytał Roland.
— Tak; ale kiedy dostanę ten karabinek? Jeśli masz pan pisać do Anglii, to nie wierzę obietnicy.
— Nie, przyjacielu; idź na górę i otwórz pudło z bronią.
— No to idźmy zaraz do pańskiego pokoju.
— Chodźmy — rzekł Anglik.
I wyszli.
W chwilę potem wyszła również wciąż zamyślona Amelia.
Matka i Roland dyskutowali jeszcze, czy Edward ma iść na polowanie, gdy ten powrócił już z karabinem na ramieniu.
— Popatrz-no, Rolandzie, co za ładny prezent zrobił mi milord.
I dziękował wzrokiem sir Johnowi, który stał na progu i wzrokiem szukał Amelii.
Roland wziął karabin do ręki, przymierzył go, popróbował cyngli i kurków i, przerzuciwszy z ręki do ręki, oddał Edwardowi.
— Podziękuj — rzekł jeszcze raz — milordowi; masz królewską broń. Chodźmy spróbować.
I wszyscy trzej wyszli. W kwadrans potem Edward wszedł z miną tryumfatora, trzymając w ręku krążek tekturowy, przebity pięcioma kulami, na danych dwanaście strzałów z odległości pięćdziesięciu kroków.
Roland i sir John pozostali w parku.
Pani de Montrevel wysłuchała z lekka upiększonego opowiadania Edwarda, a popatrzywszy chwilę ze smutkiem na niego, wzięła go w ramiona:
— I ty także — rzekła przez łzy — ty także kiedyś mię opuścisz?
— Tak, matko, ale po to, aby zostać generałem, jak mój ojciec, lub adjutantem, jak mój brat.
— I po to, aby zginąć, jak zginął ojciec, i jak zginie być może brat.
Bo nie uszła uwagi matki dziwna zmiana, jaka zaszła w usposobieniu Rolanda, Do tej troski dołączyły się i inne, a mianowicie: zamyślenie i bladość Amelii.
Śmierć ojca zachmurzyła jasną i radosną młodość Amelii. Zdawało się, że smutek minął i że Amelia zaczyna odzyskiwać wesołość. Niestety, pewnego dnia oblicze jej znowu posmutniało, lica pobladły i uśmiech zniknął z ust.
Pani de Montrevel wypytywała Amelię, lecz ta twierdziła, że nic nie zaszło.
Instynktem macierzyńskim wiedziona, pani de Montrevel pomyślała o miłości. Lecz kogoż mogła pokochać Amelia? Wszak nikt nie bywał w zamku, zamieszki polityczne bowiem przerwały życie towarzyskie, a zresztą Amelia nie wyjeżdżała z zamku.
I pani de Montrevel gubiła się w domysłach.
Powrót Rolanda wzbudził w niej pewne nadzieje, które jednak rozwiały się, gdy dostrzegła wrażenie, jakie ten powrót wywarł na Amelii.
Od powrotu Rolanda pani de Montrevel nie spuszczała z oka Amelii i z bolesnem zdziwieniem dostrzegła, ż« powrót brata wprost przerażał Amelię.
Wszak przed chwilą zaledwie Amelia wymknęła się do swego pokoju, do jedynego miejsca w zamku, w którem się czuła lepiej i w którem od sześciu miesięcy spędzała większą część czasu wolnego.
Tylko dzwonek obiadowy sprowadzał ją na dół.
Roland i sir John resztę dnia spędzili na przygotowaniach do polowania.
Nazajutrz z rana miano tropić zwierzynę, a po południu polować z psami. Michał, znany kłusownik, który, jak oznajmił był Edward, niedomagał, raptem poczuł się zdrowszy, gdy dowiedział się o polowaniu, wdrapał się na konia, aby zatrzymać obławę w Saint-Just i Montagnat.
Sam zaś, ponieważ nie mógł iść z naganką, miał jechać z psami i czekać w środku lasu z końmi Rolanda, sir Johna i Edwarda.
Wczesnym rankiem już obława czekała na podwórzu zamku.
Michał miał wyruszyć z psami i końmi dopiero o jedenastej.
Zamek, jak wiemy, sąsiadował z lasem Seillon.
Ponieważ spodziewano się głównie jeleni, kóz i zajęcy, przeto myśliwi uzbroili się w ładunki śrutowe. Karabin zaś Edwardka powierzono Michałowi, który ten miał podać Edwardowi, gdyby ruszono dzika. Na tę drugą część polowania i Roland i sir John mieli przygotowane karabiny dwustrzałowe i ostre kordelasy.
Już z pierwszego zakładu widoczne było, że polowanie będzie dobre: zabito kozę i dwa zające.
W południe zabito trzy jelenie, siedem kóz i dwa lisy. Widziano nawet dwa dziki, ale dwa naboje śrutu nie zrobiły im krzywdy.
Edward nie posiadał się z radości, zabił bowiem dwie kozy.
Z łupem tym odesłano obławę do zamku na posiłek.
Zadęto w róg, aby się dowiedzieć, gdzie stoi Michał; ten odezwał się.
W dziesięć minut potem myśliwi byli już przy koniach i psach.
Michał wiedział, gdzie kryje się młody odyniec, którego wytropił jego starszy syn; legowisko dzika było o sto kroków.
Jakób, starszy syn Michała, przeszukał zarośla z dwoma psami: Barbichonem i Kavaudem. W pięć minut ukazał się dzik tak blizko, że można go było zaraz położyć. Aby jednak przedłużyć polowanie, puszczono wszystkie psy. Dzik, widząc psiarnię, ruszył drobnym truchtem i przebiegł drogę.
Roland zatrąbił na: „pilnuj!“ Ponieważ zaś dzik wziął się w kierunku klasztoru Kartuzów, trzej jeźdźcy pomknęli ścieżką, która przecinała las wzdłuż.
Dzik kołował po lesie do piątej wieczór, nie chcąc opuszczać tak dobrej kryjówki.
Koło piątej po głosach psów widać było, że dzik został osaczony.
Istotnie, o sto kroków od pawilonu klasztornego psy przydybały dzika w miejscu trudno dostępnem. Trzeba było zsiąść z koni.
Od czasu do czasu skowyt wskazywał, że jakiś pies zbyt nieostrożnie zbliżył się do odyńca i oberwał za swą nieoględność.
Psy, ujadając, kotłowały się koło dzika.
Myśliwi zbliżali się powoli do tej grupy, jak mogli.
Edward, najzapalczywszy i najmniejszy, najłatwiej przedzierał się przez gąszcza.
Tuż za nim posuwał się Roland. W końcu szedł sir. John, najrozważniejszy i najspokojniejszy.
Dzik, gdy zoczył myśliwych, przestał zwracać uwagę na psy. Utkwił krwawe oczy w ludzi i tylko wydawał groźne mruczenie.
Roland przez chwilę przypatrywał się temu widokowi, chcąc rzucić się z kordelasem na dzika.
Spostrzegł ten ruch sir John i powstrzymał Rolanda.
Tyczasem Edward prosił:
— Pozwól mi strzelać!
— No to strzelaj — rzekł Roland, odkładając strzelbę i wyciągając kordelas z pochwy. — Wał, ale uważnie!
— Bądź spokojny — odparł chłopak, zaciskając zęby, i podniósł lufę.
— Jeśli chybi lub tylko zrani — zauważył sir John — dzik rzuci się na nas, zanim się obejrzymy!
— Wiem, milordzie. Ale jestem przyzwyczajony do tego rodzaju polowania — odparł Roland, poruszając nozdrzami z błyszczącem okiem.
— Pal, Edwardzie!
Strzał padł na komendę. Lecz w tej samej chwili dzik, jak strzała, rzucił się w kierunku chłopca.
Rozległ się drugi strzał, lecz dzik sunął dalej.
Zagradzał mu jednak drogę Roland, który, przyklęknąwszy na jedno kolano, trzymał kordelas w pogotowiu.
Dzik i człowiek zwarli się. Rozległ się trzeci strzał, poczem usłyszano śmiech Rolanda.
— Milordzie! — wołał młody oficer — szkoda naboju; przecież dzik już wypatroszony. Wyciągnijcież mię z pod niego; waży bestya ze czterysta.
Zanim jednak Anglik przyszedł z pomocą, już Roland potężnym ruchem ramienia zwalił z siebie zwierza i wstał, ociekając krwią dzika, sam zupełnie nietknięty.
Edwardek, bądź dlatego że nie zdążył, bądź też przez odwagę nie cofnął się z pozycyi; zasłaniał go, co prawda, sobą brat.
Sir John patrzał na Rolanda po tym drugim pojedynku z tym samym podziwem, z jakim patrzał nań po pierwszym.

Dzik i człowiek zwarli się.
Psy tarmosiły tymczasem zabitego dzika.

— Czekajcie, zobaczycie, że jeszcze go zjedzą wraz z kordelasem.
— A prawda, gdzież kordelas?
— A w swojej pochwie — rzekł Roland.
— O, tylko rękojeść wystaje! — zawołał chłopak.
I, skoczywszy do dzika, wyrwał nóż.
Ostrze, kierowane pewną i silną ręką, doszło wprost do serca.
Poza. tem znaleziono trzy inne rany. Jedna od kuli Edwardka ponad okiem; kula była jednak za słaba, aby przebić czaszkę. Drugą ranę zadał sir John, trzecia zaś pochodziła ze strzału, danego już po zabiciu dzika.


XIV.
Niemiłe zlecenie.

Polowanie było skończone, mrok zapadał, trzeba było wracać do domu.
Trzej myśliwi powrócili do koni, dosiedli ich i w dziesięć minut byli już w zamku.
Pani de Montrerel oczekiwała ich na zamku. Biedna matka od godziny już stała tam, drżąc z obawy o synów.
Edward, gdy ją tylko zoczył, pomknął galopem, wołając z daleka:
— Mamo, mamo! Zabiliśmy dzika ogromnego. Celowałem mu w łeb, Roland wpakował mu nóż w brzuch aż po rękojeść, milord strzelał dwa razy. Prędko posyłać ludzi, niech tu przywiozą! Roland, cały okrwawiony, ale nie lękaj, to krew dzika, on zdrów.
Matka wyszła naprzeciw syna. Chłopak zeskoczył z kuca i rzucił się jej na szyję.
Na tę chwilę nadjechali Roland i sir John, wkrótce zaś ukazała się na ganku Amelia.
Edward zostawił matkę z Rolandem i podbiegł do siostry, aby jej opowiedzieć o polowaniu.
Amelia słuchała go z roztargnieniem, co uraziło Edwarda, który wobec tego pobiegł do kuchni i opowiedział wszystko Michałowi. Ten słuchał uważnie. Gdy jednak Edward opisał miejsce, w którem padł dzik, i powtórzył rozkaz Rolanda, aby szedł z ludźmi po dzika, Michał potrząsnął głową.
— A to co — zapytał Edward — nie słuchasz się mego brata?
— Broń mię Boże, panie Edwardzie. Jakób zaraz jedzie do Montagnat.
— Myślisz, że nie znajdzie nikogo?
— Nie, znajdzie. Ale tu idzie o czas i o miejsce. Mówi pan, że to tuż przy pawilonie klasztoru Kartuzów?
— O dziesięć kroków.
— Wolałbym, żeby to było o milę — odparł Michał, drapiąc się w głowę. — Ale zresztą, niechaj będzie tam. Poślę po ludzi, nie mówiąc po co i dlaczego. Jak tu będą, niech im tam wytłómaczy pański brat.
— No, dobrze, niech tylko przyjdą, już ja im wytłómaczę.
— Och, gdybym nie był chory, sambym poszedł! Jakóbie!... Jakóbie!...
Zjawił się Jakób.
Edward czekał, dopóki Jakób nie wyruszył do Montagnat. Potem poszedł przebrać się.
Przy stole mówiono, oczywiście, tylko o polowaniu. Edward o niczem innem nie chciał mówić, a sir John, zachwycony odwagą i zręcznością Rolanda, uzupełniał wciąż nowymi szczegółami opowiadanie Edwarda.
Matka najbardziej była wzruszona tem, że Roland uratował Edwarda.
— A czyś mu podziękował? — zapytała chłopca.
— Komu?
— Bratu.
— Za co mam dziękować? Przecież zrobiłbym to samo.
— Trudno, pani — wtrącił sir John — jesteś gazelą, która wydała na świat rasę lwów.
Amelia również uważnie słuchała opowiadania, zwłaszcza od chwili, gdy zaczęli opowiadać o tem, co się działo koło klasztoru Kartuzów.
Pod koniec obiadu oznajmiono, że Jakób wrócił z Montagnat, przyprowadziwszy chłopów. Ci chcieli dowiedzieć się dokładnie o miejscu, gdzie został dzik.
Roland wstał, aby dać im potrzebne wyjaśnienia, lecz pani de Montrevel, nie chcąc na chwilę tracić syna z oczu, kazała ich wprowadzić.
Po kilku minutach weszło dwu chłopów, miętosząc czapki w rękach.
— Moi złoci — rzekł Roland — macie pójść do lasu Seillon, po zabitego dzika.
— To da się zrobić — odparł jeden z chłopów i wzrokiem zapytał drugiego.
— Tak, to można — dodał drugi.
— Bądźcie spokojni: dostaniecie za to.
— Nie o to chodzi, znamy przecież pana, panie de Montrevel.
— O tak, wiemy, że pan, jak i pański ojciec, nie kazali robić za darmo. Gdyby wszyscy panowie byli tacy; nie byłoby, proszę pana, rewolucyi.
— To się wie — dorzucił drugi.
— Ale gdzież jest ten dzik? — zapytał znowu pierwszy.
— Tak, gdzież dzik? — powtórzył drugi.
— Łatwo go znajdziecie.
— Tem ci lepiej — odparł chłop.
— Czy znacie ten pawilon w lesie?
— Jaki?
— Tak, jaki?
— Ten, co należy do klasztoru Kartuzów.
Chłopi spojrzeli na siebie.
— Otóż dzik leży o dwadzieścia kroków od pawilonu, od strony lasu Genoud.
— Hm! — bąknął jeden chłop.
— Hm! — powtórzył za nim drugi.
— Co za „hm“? — zapytał Roland.
— No, tak...
— Gadajcieżi, o co chodzi?
— A bo to wolelibyśmy, żeby to było na drugim końcu lasu.
— Jakto na drugim końcu?
— No tak, na drugim — rzucił drugi chłop.
— Ale dlaczego na drugim końcu lasu? — zapytał już zniecierpliwiony Roland. — Przecież do drugiego skraju lasu macie trzy mile, a do pawilonu tylko milę.
— Tak, ale miejsce, gdzie leży dzik...
I zatrzymał się, drapiąc się w głowę.
— Właśnie — dodał drugi.
— Co właśnie?
— A właśnie za blizko klasztoru.
— Nie klasztoru, ale pawilonu.
— To wszystko jedno. Mówią przecież, że od klasztoru do pawilonu idzie korytarz podziemny.
— Oj, idzie — dodał drugi chłop.
— Ależ co ma klasztor, pawilon i korytarz do dzika?
— A ma to, że dzik leży w niedobrem miejscu; ot co jest.
— A tak, w niedobrem miejscu — powtórzył drugi chłop.
— Gadajcież, bisurmany, zrozumiale! — krzyknął zagniewany już Roland, gdy matka już się niepokoiła, a Amelia widocznie pobladła.
— Z przeproszeniem pana, nie jesteśmy bisurmany, lecz ludzie, co się boją Boga. Ot co!
— Do stu tysięcy piorunów! i ja się boję Boga! Cóż dalej?
— Otóż nie chcemy mieć z dyabłem do czynienia.
— Nie, nie chcemy — powtórzył drugi.
— Z człowiekiem, co innego, chłop równy chłopu.
— Czasem dwom — dorzucił drugi chłop, tęgi jak Herkules.
— Ale z istotami nadnaturalnemi, z widmami, duchami... ślicznie dziękujemy — ciągnął dalej pierwszy.
— Dziękujemy — powtórzył drugi.
— Czy rozumiecie coś z tego, co gadają ci dwaj głupcy? — zapytał Roland, zwracając się do matki i siostry.
— Głupcy! — rzekł pierwszy chłop. — Być może. A jednak faktem jest, że Piotrowi Marey, który chciał popatrzeć przez mur klasztoru, skręciło łeb. Co prawda, było to w sobotę, w dzień sabatu.
— I nigdy nie mógł odkręcić — dodał drugi — tak, że pochowali go z głową wykręconą.
— A to zaczyna być ciekawe — wtrącił sir John. — Bardzo lubię historyę z duchami.
— Bardziej — dorzucił Edward — niż Amelia, milordzie... Popatrz-no na nią.
— Dlaczego?
— Patrzaj-że, Rolandzie, jak zbladła.
— Prawda — odparł sir John. — Pani chyba niedobrze?
— Mnie? Ależ nie. To tylko tak z gorąca.
I Amelia otarła spocone czoło.
— Nie — odpowiedziała pani de Montrevel.
— Jednak — rzekła Amelia — czy można otworzyć okno?
— Otwórz, dziecko.
Amelia z pośpiechem podeszła do okna, wychodzącego na ogród.
— No, przynajmniej można oddychać.
Sir John wstał, ofiarowując jej flakon z solami:
— Nie, dziękuję panu — zawołała Amelia — już mi dobrze.
— Pięknie, ale przecież chodzi o dzika — rzekł Roland.
— Znajdziemy go jutro.
— Tak, jutro znajdziemy go — powtórzył drugi chłop.
— No, a gdyby dzisiaj?...
— Dzisiaj...
Chłop popatrzał na towarzysza i obaj jednocześnie zawołali:
— Dzisiaj nie można!
— Tchórze!
— Panie Ludwiku, nie jest jeszcze tchórzem ten, kto się boi.
— O, nie! — dorzucił drugi.
— Jakżeż to? — zapytał Roland.
— To zależy od rzeczy, której się boi. Dajcie mi dobry nóż i porządną pałkę, a pójdę na wilka. Ze strzelbą pójdę na człowieka, chociażby wiedział, że czeka, aby mnie zabić.
— Ach tak! — powiedział Edward — ale widma, chociażby cienia mnicha, to się boisz?
— Mój paniczu — odparł chłop — niech to mówi pan Ludwik; panicz za mały, aby żartować z takich rzeczy.
— Tak — dorzucił drugi chłop — niech-no paniczowi wyrośnie pierw broda.
— Choć nie mam brody — odciął się Edward — ale, gdybym miał dość siły, aby udźwignąć dzika, poszedłbym sam jeden czy w dzień, czy w nocy.
— Bardzo ładnie, paniczu. Ale ja i mój towarzysz to nie pójdziemy, nawet za ludwika.
— A za dwa? — zapytał Roland.
— Ani za dwa, ani cztery i nawet za dziesięć. Ładny grosz dziesięć ludwików. Ale co zrobić z nimi, jeśli mi łeb ukręcą?
— A tak! jak Piotrowi Marey.
— Przecież z tych dziesięciu ludwików nie wyżywią się moja żona i dzieci po mojej śmierci.
— Nie z dziesięciu, a z pięciu — zauważył drugi chłop — bo połowa mnie się należy.
— Więc do pawilonu przychodzą duchy? — zapytał Roland.
— Czy do pawilonu, tego nie jestem pewien; ale do klasztoru...
— Napewno do klasztoru?
— Napewno.
— Widziałeś je?
— Ja nie. Ale są tacy, co je widzieli.
— Może twój towarzysz? — zapytał oficer, zwracając się do drugiego chłopa.
— Duchów nie widziałem. Widziałem tylko płomienie, a Klaudyusz Philippon słyszał brzęk łańcuchów.
— Ach, mamy więc płomienie i łańcuchy! — odparł Roland.
— Tak! płomienie sam widziałem — powiedział pierwszy chłop. — A Klaudyusz Philippon słyszał brzęk łańcuchów — dodał drugi.
— No, dobrze, dobrze — odparł kpiąco Roland. — Więc za nic nie pójdziecie?
— Za nic!
— Nawet za złoto całego świata!
— A jutro rano pójdziecie?
— Zanim pan wstanie, dzik już tu będzie.
— No to przyjdźcie do mnie pojutrze.
— Dobrze, panie, ale po co?
— Tak sobie, tylko przyjdźcie.
— Przyjdziemy, skoro pan chce.
Przyjdźcie, a dam wam pewne wiadomości.
— O kim?
— O duchach.
Amelia wydała okrzyk stłumiony, który usłyszała tylko pani de Montrevel. Chłopi, pożegnani przez Rolanda, wyszli.
Przez resztę wieczoru nie mówiono już ani o klasztorze, ani o pawilonie, ani o duchach.


XV.
Niedowiarek.

O dziesiątej wszyscy w zamku już spali, a przynajmniej byli w swoich pokojach.
Kilka razy w ciągu wieczoru Amelia zbliżała się do Rolanda, jakgdyby chciała mu coś powiedzieć, ale za każdym razem wyrazy zamierały jej na ustach.
Gdy się rozchodzono, Amelia wsparła się na ramieniu brata i odprowadziła go aż do drzwi jego pokoju.
Roland ucałował ją, zamknął drzwi, tłómacząc się zmęczeniem.
Tymczasem w rzeczywistości nie rozbierał się. Ze zbioru broni zdjął dwa prześliczne pistolety, ofiarowane jego ojcu przez Konwent, popróbował kurków, dmuchnął w lufę, aby przekonać się, czy nie są oddawna nabite.
Poczem ostrożnie otworzył drzwi na korytarz i, widząc, że nikogo niema, zastukał do drzwi sir Johna.
— Proszę! — zawołał Anglik.
Sir John również nie był jeszcze rozebrany.
— Domyślałem się, że masz mi coś do powiedzenia. Czekam na ciebie — rzekł Anglik.
— Tak jest — odparł Roland, rozsiadając się wygodnie w fotelu.
— Kochany gospodarzu — mówił Anglik — zaczynam cię poznawać, to znaczy, że tak, jak twoi chłopi, zaczynam się bać, kiedy jesteś wesoły.
— Słyszałeś, co oni gadali?
— Opowiedzieli przecudną historyę o duchach. Mam w Anglii zamek, w którym również ukazują się duchy.
— Czyś je widział, milordzie?
— Tak, kiedym był jeszcze mały. Potem zniknęły, niestety.
— No, jak duchy — odparł wesoło Roland — przychodzą i odchodzą. Co za szczęście, żem wrócił właśnie w chwili, gdy się ukazują w klasztorze w Seillon.
— Bardzo szczęśliwie. Ale czy jesteś pewny, że są?
— Nie; ale pojutrze będę wiedział napewno.
— W jaki sposób?
— Chcę tam spędzić noc.
— Chcesz, to i ja pójdę z tobą — rzekł Anglik.
— Bardzobym rad, ale to niemożliwe.
— Niemożliwe? Dlaczego?
— Znasz przecież zwyczaje tych duchów — odparł Roland poważnie.
— Nie.
— Oto ukazują się tylko w określonych okolicznościach.
— Wytłómacz się.
— We Włoszech naprzykład, milordzie, i w Hiszpanii, w krajach najbardziej zabobonnych, niema duchów, a przynajmniej zjawiają się co dziesięć, dwadzieścia, co sto lat.
— A dlaczegóż tam niema duchów?
— Bo niema mgieł, milordzie.
— No!
— Niewątpliwie. Rozumiesz, milordzie: atmosfera duchów — to mgła. W Szkocyi, Danii, Anglii, w krajach mgły, roi się od duchów. Mieliśmy tam ducha Hamleta, ducha Banka, cienie ofiar Ryszarda III. We Włoszech był tylko jeden duch — duch Cezara, który się zjawił tylko Brutusowi, i to gdzie? w Tracyi, t. j. w tej Danii greckiej, w Szkocyi Wschodu, gdzie mgły smętkiem przejęły nawet Owidyasza. Vergiliusz dlatego ukazał ducha Anchizesa Eneaszowi, że pochodził z Mantui, kraju błot, mgieł z tego gniazda widm.
— Mów dalej.
— Widziałeś brzegi Renu?
— Tak.
— Oto jeszcze jeden kraj wróżek, ondyn, a więc widm wskutek mgły.
— Wszystko dobrze, ale dlaczego nie chcesz mnie brać ze sobą na tę wyprawę? — nalegał sir John.
— Poczekaj. Zaraz wyjaśnię, jakiego trzeba szczęśliwego zbiegu okoliczności, aby zobaczyć ducha.
— Mów, prędzej! — rzucił niecierpliwie sir John.
— Posłuchaj zatem. Dlaczego duchy się ukazują?
— Mnie się pytasz?
— Tak, ciebie.
— Przyznam się, że nie studyowałem duchów i nie umiem na to odpowiedzieć.
— Otóż duchy pokazują się po to, aby napędzić strachu temu, komu się ukazują.
— Tak, to prawda.
— Ja myślę! Jeśli nie zastraszą tego, komu się ukazują, to same się jego boją. Np. historya p. de Turenne z duchami, które, okazało się, były fałszerzami pieniędzy. Dlatego to duchy wybierają noce burzliwe, gdy biją pioruny, migoczą błyskawice i wyje wiatr.
— Muszę przyznać, że masz racyę.
— Poczekaj. Są chwile, w których człowiek najodważniejszy czuje strach. Gdym nie miał jeszcze anewryzmu, zdarzyło mi się to kilka razy, gdym widział nad głową błysk szabel i słyszał huk armat. Od czasu mej choroby, chociaż rzucani się w szał bitw bez strachu, udaje mi się jakoś. Ale duchy nie wiedzą o tem i myślą, że się boję... Ale powiedz, milordzie, czyś widział, aby duchy pokazały się kiedy dwu osobom naraz?
— W istocie, nie słyszałem o tem nigdy.
— Otóż jest to proste. We dwu niema strachu. Strach jest to uczucie niezależne od nas, rozwijające się w odosobnieniu, w ciemnościach. Przecież chyba duch nie jest groźniejszy od kuli działowej. A jednak żołnierz, bojący się kuli działowej, przestaje się bać, gdy ma przy sobie towarzyszy, żołnierz albo zabija, albo ginie. Tego właśnie nie chcą duchy, dlatego nie pokazują się naraz dwu osobom. Oto dlaczego sam pójdę do klasztoru, Jeśli nic nie zobaczę, lub zobaczę coś godnego widzenia, to pójdziesz tam jutro. Czy zgoda?
— Doskonale! Ale dlaczego nie mam iść pierwszy?
— Najpierw dlatego, że pomysł jest mój; następnie dlatego, że znam okolicę i że, wobec tego, w razie konieczności będę mógł łatwiej salwować się ucieczką lub tropić ducha. Chyba mam racyę?
— Najzupełniej; ale jutro pójdę stanowczo.
— Jutro, pojutrze, chociażby codzień. Ja jednak pójdę pierwszy. Ale niech to pozostanie między nami — dorzucił Roland.
— Dobrze. Ale broń weźmiesz?
— Tak, wezmę pistolety.
— Może weźmiesz moje?
— Nie, dziękuję; chociaż są one doskonałe, ale obiecałem sobie, że nie będę ich używał... Przynoszą mi one nieszczęście... Dobranoc, milordzie.
Uścisnąwszy dłoń gościowi, Roland wyszedł i wrócił do swego pokoju.
Uderzyła go jedna okoliczność: znalazł drzwi od pokoju swego otwarte, chociaż był pewien, że je zamknął, wychodząc.
Zaledwie wszedł do pokoju, gdy obecność tam siostry wszystko mu wytłómaczyła.
— To ty? — zapytał nawpół niespokojnie, napół ze zdziwieniem.
— Tak, to ja — odparła dziewczyna, a zbliżywszy się do brata i pocałowawszy go w czoło, rzekła:
— Nie pójdziesz, tam, nieprawda?
— Dokąd? — zapytał Roland.
— Do klasztoru.
— Masz tobie! A któż ci powiedział, że się tam wybieram?
— Znając cię, nie trudno jest odgadnąć twój zamiar.
— A dlaczegóż nie chcesz, bym tam szedł?
— Boję się, żeby ci tam co się nie stało.
— Ach, tak! Więc wierzysz w duchy? — zapytał Roland, utkwiwszy wzrok w siostrę.
Amelia spuściła oczy.
— Posłuchaj, Amelio — rzekł Roland. — Ta, którą znałem, córka generała de Montrevel, siostra Rolanda, jest zbyt rozumna, aby ulegać strachom, właściwym ciemnemu ludowi. Nie możesz chyba wierzyć w te bajdy o duchach, widmach, płomieniach i łańcuchach.
— Gdybym w nie wierzyła, mój kochany, mniej bym się obawiała. Zresztą, dlaczegóż duchy, jeśli istnieją, miałyby na ciebie nastawać, na ciebie, któryś nikomu nie zrobił nic złego?
— Ach, zapominasz o tych, których zabiłem na wojnie lub w pojedynku.
Amelia potrząsnęła głową.
— Tych się nie boję.
— Czegóż więc się boisz?
Dziewczyna podniosła na Rolanda jak noc piękne oczy zapłakane i, rzucając się mu na szyję, zawołała:
— Nie wiem, ale trudno, boję się!
Brat podniósł opuszczoną głowę siostry i zapytał:
— Nie przypuszczasz chyba, że jutro pójdę walczyć ze strachami?
— Bracie! nie chodź do klasztoru — błagała wciąż Amelia.
— Czy to matka przysłała cię w tej sprawie? — Przyznaj.
— Ależ nie, bracie, nie! Matka nic mi nie mówiła. To ja sama domyśliłam się, że chcesz tam iść.
— Otóż wiedz, że pójdę tam.
— Nawet, gdybym cię błagała, abyś nie szedł? — zapytała Amelia, osuwając się na kolana.
— Oj, kobiety, istoty niezrozumiałe i tajemnicze, które proszą, drżą, płaczą, niewiadomo dla jakiego powodu!... Pójdę, Amelio, gdyż już tak postanowiłem... A teraz pocałuj mnie, nic się nie bój, a powiem ci sekret...
Amelia podniosła się, patrząc na brata z rozpaczą.
— Od roku mniej więcej doszedłem do wniosku — mówił młodzieniec, że prześladuje mnie nieszczęście: nie mogę umrzeć. Bądź więc spokojna.
Wyrazy te Roland wymówił z taką goryczą, że Amelia wybuchnęła płaczem i wybiegła z pokoju.
Młody oficer zamknął za nią drzwi, szepcząc:
— Zobaczymy, kto ostatecznie zwycięży: ja, czy los.


XVI.
Widmo.

Nazajutrz wieczorem o tej samej porze Roland, przekonawszy się, że wszyscy w zamku śpią, otworzył cicho drzwi od swego pokoju, zszedł ze schodów do przedsionka, odsunął zasuwkę drzwi i skierował się ku bramie zajazdowej. Za bramą Roland poszedł drogą od Pont-d’Ain do Bourg. W tej chwili na wieżach kościelnych w sąsiednich wioskach wybiła godzina pół do jedenastej.
Obeznany dobrze z okolicą, Roland poszedł wprost przez las Seillon i w pięć minut był już na drugim jego krańcu. Niewielka polanka oddzielała go od murów klasztornych. Stanąwszy pod murem, Roland przerzucił płaszcz na drugą stronę. Strój jego stanowiły: obcisła kurtka i spodnie skórzane, buty z cholewami i szeroki kapelusz. Za pasem tkwiły dwa pistolety. W oka mgnieniu Roland przełazi przez mur, ubrał się w płaszcz i spiesznym krokiem skierował się do małych drzwi, prowadzących z ogrodu do gmachu klasztornego.
Biła jedenasta, gdy wchodził w te drzwi.
Roland zatrzymał się, przeliczył uderzenia zegara i wsłuchał się w ciszę nocną.
Cisza była zupełna... Klasztor był zupełnie opuszczony. Wszystkie drzwi były otwarte.
W refektarzu stały jeszcze stoły. Kilka nietoperzy zaczęło krążyć. Wystraszony puhacz wyleciał przez okno otwarte, wydając złowieszczy krzyk.
— Chyba tutaj — powiedział Roland — założę swą kwaterę generalną; nietoperze i puszczyki, to awangarda duchów.
Głos ludzki w tem pustkowiu brzmiał ponuro.
Roland szukał miejsca, z którego możnaby było widzieć całą salę. Wybrał odosobniony stół, stojący na wzniesieniu, przy którym siadał zapewne przełożony klasztoru.
Oparty plecami o ścianę, Roland nie bał się, że mu kto zajdzie z tyłu.
Doszukawszy się jakiegoś stołka, Roland siadł za stołem, wyjął pistolety a zastukawszy trzykrotnie w stół, rzekł głośno:
— Posiedzenie otwarte; duchy mogą przyjść.
Ten drwiący głos przerwał ciszę i po chwili zamarł bez echa.
Promienie księżyca dostatecznie oświetlały refektarz, tak, że Roland widział dokładnie całą salę.
Chociaż nie bał się, uważnie jednak łowił najlżejsze szmery.
Wybiło pół do dwunastej. Roland drgnął mimowoli. Tym razem bił zegar w samym klasztorze. Jakim sposobem w opuszczonym klasztorze mógł iść zegar?
— Ho, ho! — pomyślał Roland. — Wnoszę z tego, że coś ciekawego zobaczę.
Minuty płynęły za minutami; zrobiło się ciemniej; widocznie chmury przysłoniły księżyc. W miarę, jak zbliżała się północ, Roland coraz częściej słyszał nieuchwytne jakieś szmery, pochodzące widocznie z tego świata, który się budzi, gdy zasypia nasz świat.
Lecz Roland — żołnierz, Roland — myśliwy, znał te szmery, które go bynajmniej nie trwożyły. Wtem zabrzmiał znowu nad jego głową tym razem zegar... Biła północ. Za ostatniem uderzeniem rozległ się, jak zdawało się Rolandowi, słaby jęk.
Roland nadstawił ucha.
Jęk rozległ się już bliżej.
Roland wstał, opierając dłonie na pistoletach. Słychać było szelest sukni lub prześcieradła, ciągnionego po trawie. Szmer ten wychodził z lewej strony.
Roland wytężył słuch. W tejże chwili ukazał się we drzwiach refektarza cień. Cień przypominał stare statuy z grobowców. Obwinięty był w całun, który się za nim wlókł.
Przez oka mgnienie Roland przypuszczał, że jest ofiarą halucynacyi.
Lecz jęk, wydawany przez widmo, rozwiał jego wątpliwości.
— Ach, nareszcie — zawołał ze śmiechem. — Zmierzymy się, przyjacielu-duchu.
Widmo zatrzymało się i wyciągnęło rękę.
— Rolandzie, Rolandzie! — mówił duch głosem stłumionym. — Lepiejbyś nie prześladował zmarłych aż do grobów, w które ich wpędziłeś.
I widmo powoli posuwało się dalej.
Roland, przez chwilę zdziwiony, zszedł wreszcie ze wzniesienia i poszedł w ślad za duchem.
Chociaż droga była trudna do przebycia ze względu na porozrzucane stoły i stołki, widmo jednak posuwało się prędko, jakgdyby po gładkiej drodze.
Widmo ginęło w mroku i wynurzało się zeń znowu, gdy mijało oświetlone przez księżyc okna.
Mając utkwiony wzrok w widmie, Rolad nie mógł badać drogi, to też potykał się na każdym kroku, duch zaś oddalał się coraz bardziej.
Wreszcie widmo doszło do drzwi przeciwnych tym, przez które weszło, i pogrążyło się w ciemnym korytarzu. Roland zrozumiał, że strach mu umknie.
— Człowieku, lub duchu, złodzieju lub mnichu — zawołał — zatrzymaj się, bo będę strzelał!
— Nie zabijesz dwukrotnie tego samego ciała — odparło głucho widmo.
— Kim więc jesteś?
— Jestem duchem tego, kogoś wyprawił z tego świata.
Młody oficer wybuchnął śmiechem.
— Jeśli mi nie masz nic innego do powiedzenia, to nie będę dłużej czekał.
— Przypomnij sobie fontannę w Vaucluse — odparł duch tak cichym głosem, że zdawało się Rolandowi, iż słowa te wyszły z ust, jak westchnienie raczej, niż mowa artykułowana.
Roland poczuł, że mu pot występuje na czole. Wysiłkiem woli opanował się jednak i zawołał groźnie:
— Po raz ostatni uprzedzam, że, jeśli nie usłuchasz — strzelę!
Widmo szło dalej.
Roland stanął i wymierzył. Widmo było o dziesięć kroków. I w chwili, gdy cień zarysował się wyraźniej pod ciemnem sklepieniem korytarza, Roland wystrzelił.
Blask rozdarł na chwilę ciemności. Widmo szło dalej, nie zwalniając kroku, i zniknęło wreszcie.
Roland rzucił się za niem, przekładając pistolet nie wystrzelony z lewej do prawej ręki.
Przez tę krótką chwilę widmo oddaliło się znacznie; Roland dojrzał je na końcu korytarza, wyraźnie zarysowane na szarem tle nocy.
Gdy Roland dobiegał do końca korytarza, widmo zniknęło za drzwiami koło cysterny. Jakgdyby wniknęło w mur; widać było tylko głowę i ramiona.

Roland wystrzelił.
— Choćbyś nawet był dyabłem, jednak cię dogonię! — zawołał Roland i strzelił po raz drugi.

Gdy rozwiał się dym, Roland szukał nadaremnie. Był sam. Rzucił się tedy do lochu; stukał w mur pistoletem, nogą walił w ziemię. Wszędzie ziemia i mur oddawały matowy głos przedmiotów masywnych. Ciemno było zupełnie.
— Światła, światła! — zawołał.
Nikt mu nie odpowiedział, tylko szemrało źródło, bijące o trzy kroki od niego.
Widząc, że dalsze poszukiwania będą bezowocne, Roland wyszedł z lochu, nabił pistolety, powrócił tą samą drogą do refektarza i czekał.
Zaświtało.
— Tym razem skończone — rzekł Roland. — Może za następnym razem uda mi się lepiej.
W dwadzieścia minut potem wchodził do zamku Noires-Fontaines.


XVII.
Poszukiwania.

Dwie osoby oczekiwały Rolanda: jedna z niepokojem, druga z niecierpliwością. Byli to Amelia i sir John. Żadne z nich nie zmrużyło tej nocy oka.
Amelia zdradziła swój niepokój tem, że otworzyła drzwi, słysząc wejście Rolanda, i zamknęła je, gdy wchodził na schody. Usłyszał to Roland i, przechodząc koło jej pokoju, powiedział:
— Uspokój się, Amelio. To ja.
Amelia wybiegła z pokoju.
— Nic ci się nie stało, Rolandzie? — zawołała, ściskając brata.
— Nie.
— Ani tobie, ani nikomu?
— Ani mnie, ani nikomu.
— Nic nie widziałeś?
— Tego nie mówię.
— Cóżeś widział?
— Opowiem ci to później; zresztą nikt nie zabity, ani raniony.
— Chwała Bogu!
— A teraz radzę ci, siostrzyczko, idź spać. Dobranoc!
Roland wszedł na drugie piętro. W korytarzu czekał nań sir John.
— No i co? — zapytał. — Widziałeś duchy?
— Widziałem coś, co na to wygląda.
— Opowiedz mi.
— Oto w kilku słowach cała historya.
I Roland treściwie opowiedział wydarzenia nocy ubiegłej.
— Dobrze — rzekł sir John — mam nadzieję, że zostawiłeś coś dla mnie.
— Boję się — odparł Roland — że zostawiłem dla ciebie rzecz najtrudniejszą... Ale sądzę, że dziś, po śniadaniu obejrzymy klasztor za dnia: przyda ci się to na nocną wycieczkę. Tylko nikomu ani słowa.
Roland powrócił do swego pokoju.
Po śniadaniu młodzi ludzie znaleźli się pod murem klasztoru w tem samem miejscu, w którem Roland poprzednio przedostał się do ogrodu klasztornego.
— Oto droga, milordzie.
— No, to idźmy tędy.
Wkrótce obaj byli po drugiej stronie muru.
Roland poprowadził przyjaciela do drzwi, wychodzących na ogród z gmachu klasztornego. Zanim weszli do gmachu, Roland rzucił okiem na zegar. Zegar, który szedł w nocy, był nieruchomy w dzień.
Następnie przyszli do refektarza, Roland pokazał Anglikowi przewrócony stołek, stół, na którym położył pistolety, i drzwi, przez które wszedł duch. Zbadali potem drogę, którą Roland szedł za widmem, obejrzeli miejsce, z którego Roland dał strzał, lecz kuli znaleźć nie mogli.
Kształt korytarza, był taki, że skoro kula nie pozostawiła śladów na ścianach, musiałaby trafić widmo. A jednak widmo nie zostało nawet zranione, ponieważ nigdzie nie było śladów krwi.
Lord Tanley już gotów był przypuścić, że Roland miał do czynienia istotnie z duchem.
— Ktoś musiał tu być po mnie — rzekł Roland, — i sprzątnąć kulę.
— Lecz jeśliś strzelał do człowieka, to jakżeż kula nie przebiła go?
— Bardzo proste; musiał mieć pod całunem pancerz.
Oficer i Anglik prowadzili dalej badania. Doszli wreszcie do końca korytarza i znaleźli się na drugim krańcu ogrodu.
Tutaj to Roland po raz drugi dojrzał był widmo, które zniknęło pod ciemnem sklepieniem.
Poszedł prosto do cysterny. Zapalili dwie pochodnie, które przynieśli z sobą, i zaczęli szukać przejścia, w którem zniknęło widmo.
Cysterna wybrukowana była płytami kamiennemi, doskonale przystającemi do siebie. Wtem natrafił Roland stopą na kamień; odepchnął go i ujrzał kółko żelazne, wpuszczone w płytę. Nic nie mówiąc, schwycił za kółko, wsparł się na nogach i pociągnął mocno.
Płyta obróciła się lekko (snadź często ją podnoszono) i ukazało się wejście do podziemia.
— At tu właśnie zniknęło widmo — zawołał Roland i szedł w dół, a za nim sir John. I poszli tą samą drogą, którą szedł Morgan, aby zdać sprawę ze swej wyprawy. Po pewnym czasie doszli do kraty, zamykającej grobowce.
Roland potrząsnął kratą, która się rozwarła.
Przeszli przez cmentarz podziemny i doszli do drugiej kraty, również, jak i pierwsza, otwartej.
Po kilku stopniach doszli do chóru kaplicy, w której rozegrała się znana już czytelnikowi scena pomiędzy Morganem a towarzyszami Jehudy.
Widoczne było, że tu był kres ucieczki pseudoducha.
— Ponieważ — odezwał się Anglik — ja mam dziś wieczorem śledzić duchy i ponieważ mam prawo wyboru miejsca obserwacyi, więc będę tutaj czuwał.
I wskazał na rodzaj stołu, zrobionego z pnia dębowego.
— Dobrze — rzekł Roland — ponieważ możesz jednak zastać kamień zapieczętowany, albo kratę zamkniętą, więc szukajmy innej a krótszej drogi.
W pięć minut drogę tę znaleźli, mianowicie drzwi starej zakrystyi prowadziły na chór, którego okno wychodziło na las.
Młodzi ludzie przez okno to weszli w gąszcz leśny w pobliżu tego miejsca, gdzie zabili dzika.
— Wszystko dobrze — zwrócił się Roland do Anglika — ale ponieważ w lesie tym nie zoryentujemy się po nocy, więc odprowadzę cię aż tutaj.
— Dobrze; ale natychmiast powrócisz do domu. Pamiętam, coś mówił o wrażliwości duchów. Jeśli zwiedzą się, że jesteś ze mną, nie zechcą się ukazać. Tyś już widział jednego, ja chciałbym też zobaczyć.
— Odejdę — odparł Roland — ale boję się...
— Czego?
— Te duchy nie będą bardzo rade tobie, jako Anglikowi i heretykowi.
— Co za nieszczęście — odparł poważnie Anglik — że do wieczora nie zdążę wyrzec się swej herezyi.
Obejrzawszy wszystko, co było do obejrzenia, młodzi ludzie powrócili do zamku, gdy już podano do stołu.
O godzinie dziesiątej, jak zwykle, wszyscy rozeszli się do swych pokojów. Tylko Roland był u sir Johna.
Sir John przygotowyał się na wyprawę, jak na pojedynek. Starannie nabił pistolety i ubrał się w krótką kurtkę.
O w pół do jedenastej obaj zeszli ostrożnie. Przed jedenastą byli już pod oknem chóru. Tutaj mieli się rozstać, podług umowy, którą przypomniał sir John.
— Umowa, to umowa — rzekł Roland — przyjmij tylko jedną radę.
— Jaką?
— Strzelaj w twarz.
Anglik kiwnął głową na znak zgody, uścisnął dłoń młodego oficera i, skacząc po kamieniach, znikł w zakrystyi.
— Dobrej nocy — zawołał Roland.
I z właściwą żołnierzowi niefrasobliwością Roland, zgodnie z daną obietnicą, powrócił do zamku Noires-Fontaines.

KONIEC TOMU I-go.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.