Marzanno! choć każdą ty warzysz
Roślinę,
Ja niech w twym uścisku nie ginę
Na wieki!
Marzanno! płomienna dziewico,
Spal serce,
Lecz zasiej mi trawy kobierce
Na grobie.
A pośród tej trawy zielonej
Niech wiosną
Czerwone się kwiaty rozrosną
I białe.
Niechaj-że ci, co w rozpaczy
Wciąż żyją,
Nadziei girlandę uwiją
Z tej trawy.
A tym zaś, co darmo ściągali
Tęcz wstęgę,
Niech róża się zmieni w potęgę
Miłości.
A tym, którym pierś już w zwątpieniu
Wysycha,
Niech bije z lilii kielicha
Zdrój wiary.
Marzanno! o przemień mój kurhan
W grodzisko
I w ognia wiecznego siedlisko
Mą urnę:
Prawnucy się wówczas z swych zwątpień
Ocucą
I hymny tu przy mnie zanucą,
Rozgrzani.
I dymy ofiarne się w górę
Podniosą,
Bo dzięk uczynią niebiosom,
Że wolni!...
O witajże nam, wiosenko,
Matko wesela,
O witajże nam, wiosenko
Gorąca!
Ty białą roztaczasz ręką
Kobierce z ziela,
Ty białą zapalasz ręką
Blask słońca.
Jasne, jak kryształ, potoki
Zsyłasz na ziemię,
Jasne jak kryształ potoki
Świat poją:
Przebudź z zadumy głębokiéj
I ludzkie plemię,
Przebudź z zadumy głębokiéj
Brać moją.
Grudzień rozsypał swe szrony
Na senne skronie,
Grudzień rozsypał swe szrony
Na serce,
I duch, tym lodem zmrożony,
Siłą nie płonie,
I duch, tym lodem zmrożony,
W rozterce.
Wszyscy dłoń wznosim do krańców
Złotych promieni,
Wszyscy dłoń wznosim do krańców
Błękitu,
Lecz zgniótł nas żywot skazańców
I my znużeni,
Ach! zgniótł nas żywot skazańców
Bez bytu!
Nie wiń nas, wiosno, że lice
W walce nam bledną,
Nie wiń, że marszczą się lice
W tej nędzy,
Lecz spuść rzeźwiącą krynicę
Na duszę biedną —
O! spuść rzeźwiącą krynicę
Coprędzéj!
O witajże nam, wiosenko,
Matko wesela,
O witajże nam, wiosenko
Gorąca,
I białą roztaczaj ręką
Kobierce z ziela,
I białą zapalaj ręką
Blask słońca!
I.
I oto znowu wróciłaś, rumiana,
Wesoła siostro pobladłej jesieni,
Co memu sercu wczorajszego rana
Kazała tonąć pośród mgieł i cieni,
A jednak wierzyć, że siła promieni,
Ukryta w zmroku głębinach, jest bytem
Wiecznie trwającym... Wróciłaś, w zieleni
Liść przystrojona, co wczoraj był mytem,
A dziś prawdą, żywota świadectwem niezbitem.
II.
Wróciłaś znowu i znów się błękitem
Pogodnych niebios uśmiechasz. Śród fali
Oswobodzonej i w zielu rozwitem
Znowu się w szczęście twój obraz krysztali.
I znów śród świata niezmierzonej dali
Rozrzucasz blaski i rozwiewasz wonie
W takiej ilości, że świat snać się pali
Żarem niezgasłych zachwytów i tonie
Bezdennej snAć rozkoszy znajduje w swem łonie.
III.
Patrz, jak ku słońcu twojemu swe skronie
Zwraca ten żółty kwiat mleczu, wzgardzony
Gość naszych ścieżyn! Jak słonecznej płonie
Dumy odbiciem, jak gdyby w złocony
Przybrał się klejnot królewskiej korony,
A przecież, wiosno! pośród twoich dzieci
Jest jako żebrak... Patrzaj, te zagony —
Wczoraj pod śnieżnej ciężarem zamieci,
Dziś tam falą smaragdów ozimina świeci.
IV.
Na cmentarzyskach, na grobach stuleci,
Gdzie myśli ludzkiej koniec i początek,
Widzę, jak dech twój nowy żywot nieci
Śród traw, tych zwiędłych przeszłych dni pamiątek...
I zdaje mi się, że smutny zakątek
Żalu i skargi w liściu srebrnej brzozy
Nie jęk rozpaczy, lecz nadziei wątek
Pomieścił dzisiaj, że nie znakiem grozy
Lecz szczęściem jest, którego nie zwarzą już mrozy...
V.
I cały byt ten jest jak kwiat mimozy —
Odczuwa każdy dotyk matki młodéj:
Wiatr, gdy szeleści śród nadbrzeżnej łozy,
Błyszczące krople rozpienionej wody,
Olbrzymich dębów niewzruszone kłody,
Owite wieńcem zielonym; na szczycie
Gór niebotycznych te orły i płody,
Co w grudce ziemi zwalczają się skrycie,
To twoja pieśń, twe światło, twe barwy, twe życie...
VI.
O, widzę ciebie w tym srebrzystym świcie,
W jutrzence, w zorzy rozlanej purpurze,
W słońcu, co zwolna pnie się po błękicie
Spokojnych niebios ku południa górze
I w każdej plamce, w każdej drobnej chmurze,
Która mu drogę zachodzi, istoty
Swej część zostawia, swych promyków róże,
I znowu schodzi powoli, tęsknoty
Wiedzione lekką dłonią, w ten grób morza złoty.
VII.
Widzę cię w zmroku wieczornym, gdy sploty
Niebieskawymi ogarniasz kształt ziemi,
Co lgnie wpół do snu, a nawpół ochoty
Życia się czepia, piersi stłumionemi
Wolno oddycha i nad dziećmi swemi,
Trawą i kwiatem, rosę łez swych leje —
W jasnej cię widzę nocy, co srebrnemi
Patrzy gwiazdami, miesiącem się śmieje
I z ludzkich marzeń snuje nowe jutra dzieje.
VIII.
Słyszę cię w wietrze, który z lekka wieje
Od stron nadmorskich i z lekka kołysze
Łany ozimin. Słyszę cię, gdy dnieje,
W pieśni skowronka, co tę świtań ciszę
Pierwszy przerywa; słyszę cię, ach! słyszę
W dziwnym poszepcie wierzbiny, w oraczy
Rannej modlitwie i w rozgranej pysze
Jezior, budzących w mej duszy prostaczéj
Pragnienie dnia, co świt swój swobodą zaznaczy...
IX.
W gęganiu gęsi, w derkaniu derkaczy
I w ryku bydła i w skrzypie żurawi
I w rżeniu konia, ku chłopców rozpaczy
Mknącego w pole, i w starcu, co prawi
Półnagim wnukom — a tak są ciekawi
Dawnej powieści, że stanęli kołem,
Rzuciwszy krągi: baśń ich więcej bawi —
W nawoływaniu słyszę cię wesołem,
Co ginie za porosłym bylicą rozdołem.
X.
I słyszę ciebie, jak, w wieczór, nad siołem
Trzepocesz skrzydłem gołębi, gdy, senne,
Do gniazd już swoich powracają społem...
Ach! i te zwrotki pastuchów, codzienne,
Powszednie zwrotki, a jednak brzemienne
W takie rozkosze i w takie tęsknice,
Twoim są głosem, o wiosno, bezdenne
Pieśni źródlisko!... Słyszę cię w muzyce
Sferycznej, co nam zdradza niebios tajemnice.
XI.
Czuję cię wszędzie: gdy znikną śnieżyce,
W łąki wilgotnym wyziewie i w roli,
Gdy ją pług kraje, spulchniają bronice,
Świeżym oddechu, co parą powoli
Ponad bruzdami się wznosi i doli
Chłopskiej łzą spada... Czuję cię śród woni
Żółtych róż wodnych, w zapachu kąkoli
Ledwie rozwitych, w kwieciu grusz, jabłoni,
W powietrza każdej bryłce, żar czy chłód nam roni.
XII.
Czuję cię, matko, której dech mnie broni
Od lodowatej rozpaczy, od choréj
Ducha bladości, w niezgłębionej toni
Życia, co w nowe wciąż się łamie wzory.
Czuję cię w bytu popędzie, co twory
Najmniejsze łączy miłością i kłosy,
Wyczekujące dojrzewania pory,
Każe zapładniać bliźnim pyłkom: losy
Człowieka z nimi razem zważyły niebiosy.
XIII.
Czuję cię w sobie, jak kwiat kroplę rosy
W swoich komórkach odczuwa, i jestem
Jako ta pszczoła, co spieszy na wrzosy,
Zanim okwitną, miód zbierać. Twym chrzestem
Uświęcon, zmieniam się cały; za gestem
Twej miękkiej ręki idę, gdzie mnie wzywa
Prawda i piękno dźwięcznych słów szelestem,
A na ich imię krew mi się rozgrywa:
Z każdego jej atomu płynie pieśń twa żywa.
XIV.
Ach! ja cię czuję, choć cię dziś zakrywa
Fałsz przenikczemny, choć dziś hasła twoje
W parodyę gawiedź zmieniła krzykliwa —
Czuję cię w głębiach ludzkości, ostoję
Mając w tej myśli, że jutro na boje
Przeciwko zimie z jej wnętrza wyrosną
Wielcy duchowie, przyodziani w zbroję
Czystych poświęceń, że zwycięstw radosną
Zadzwoni ludzkość pieśnią: wiosno! wiosno! wiosno!...
O złote słońce, ty dziś na błękitnem
Przyświecasz niebie ognistymi blaski,
A przecież w sercu, cierpieniami szczytnem,
Nie chcesz promiennej zapalić nam łaski,
Nie chcesz spleśniałej tkaniny żywota
Zmienić w przejasną, nieskalaną przędzę,
Lecz, zdala szczęścia rozjaśniając wrota,
Jeszcze nas w większą, ach! w większą pchasz nędzę.
Zrodzeni w chatach dymiących i brudnych,
Zaledwie w piersi dosłyszym oddechu:
Cóż więc dziwnego, że myślim o złudnych
Krajach rozkoszy bez bolu i śmiechu?
Cóż więc dziwnego, że, prawie szkielety,
Żebrzemy siły i krasy młodzieńczej,
Że pragniem męskiej do czynów podniety,
Co blade czoła wawrzynem uwieńczy?
Ty znów świeżemi okrywasz makaty
Ziemi powiędłe, zmrożone manowce,
I znowu wlewasz dziewiczość w te kwiaty,
Co oplatają wieńcami grobowce.
Oto, poprzednio lodowe, źródliska
Dziś się tak jasno, tak czysto krysztalą,
Taki z nich napój dla błoni wytryska,
Taka swoboda gna falę za falą.
A nasze duchy odświeżasz nadzieją?
One sennemi trapione widziadły,
Czy się, ach! dzisiaj w tej walce nie chwieją,
Czy nie drżą dzisiaj, jak listek opadły?
O złote słońce! Czy ciebie nam winić,
Że osiadł smętek śród naszych obliczy,
Gdy ciśniem węże, co jadem chcą ślinić
Te usta spiekłe, spragnione słodyczy?
Nieszczęsna dola! Złe losów zabawy!
Tutaj odżyły ziół martwe kobierce,
A ludziom braknie ożywczej potrawy
Ach! i grobowo wciąż bije im serce!
Wszyscy zbierają się wokół mogiły
I brzask wiosenny witają zwątpieniem,
Jakby na wieki zamarły w nich siły,
Jakby na wieki złamani cierpieniem.
A przecież jeszcze w popiele rozpaczy —
W sinym popiele nie zgasła na zawsze
Iskra młodości, ukryła się raczéj,
Aż ją rozdmucha znów słońce łaskawsze.
O złote słońce! Z tej wiosny przybyciem,
Chciej ją rozetleć w płomień jasny, żywy,
Chciej nią powiązać rozkosze ze życiem,
Chciej nią zgotować dla nas czas szczęśliwy...
Nad światem, nad sennym, zabłysła
Urocza poranku dziewica,
Z jej oczu skier fala wytrysła,
Na ziemi wybladłe lica.
O świcie! o jutrznio! o zorzo!
Dolejcie wy żaru w mą duszę,
Nim bracia skroń ciężką położą,
Ja ogniem sen wygnać z nich muszę.
Natura senliwie nie wzdycha
W objęciach zimowej zagłady,
Po łąkach z wonnego kielicha
Miód chłoną nadobne owady.
Naturo! niech dla mnie choć chwilka
Przemieni się w łąki barwione,
Daj lekkie mi skrzydła motylka,
By unieść w zachwytu się stronę.
Po wodzie w ostatnim odbłysku
Wieczorne słoneczko się wije,
W topielców lubieżnym uścisku
Spoczęły bielutkie lilie.
O wiosno! o słońce! o kwiaty!
Na skrzydłach cudownej tej tkanki,
Unieście w nadziemskie mnie światy,
Na łono anielskiej kochanki.
Gaj szumi i słowik śpiewa
I tańczy obłocznych chór dziewic,
W srebrzystym namiocie spoczywa
Srebrzysty nocy królewic.
O gaje! o pieśni słowicze!
O tęskna zadumo miesiąca!
Rozbudźcie fantazyi oblicze,
Gdy blada, bezśpiewna, gdy śpiąca!
Słońce się chyli ku ziemi,
Ostatnie blaski
Wiążąc w cudowne przepaski,
By niemi
Umierające niebiosa
Owinąć.
Już nad brzegami jeziora,
Zdala od ludzi,
Słowików piosnka się budzi,
Tak skora,
By tam, gdzie mieni się rosa,
Popłynąć.
By tam, gdzie rosną w ustroni
Niewinne kwiaty,
Miłosnej szukać zapłaty
I woni —
Przelać się w serce róż czystych
Na wieki.
Wtórzy jej duma pastusza
I łan zielony,
O bór, który powiew stęskniony
Porusza,
Patrzcie! z sennego łożyska
Miesiąc już wschodzi,
Płynie po niebios powodzi
I błyska,
Albowiem wszędzie żar czuje —
Szczęśliwy!
Gwiazdy, splatając mu wieńce,
W srebrny ślad biegną,
Zanim porannej ulegną
Jutrzence,
Nim zorza blask swój rozsnuje,
Blask żywy!
Tu piękność pełna spokoju,
Jak twarz młodzieńca,
Który nie stracił rumieńca
W przeboju,
Ni struł się zwątpień kielichem
Przedwcześnie:
Harmonia złotym łańcuchem
Wszystko spoiła;
Czuję, jak wielką jej siła
Nad duchem,
Tonąc w zachwycie przecichym,
Jak we śnie.
Żywot poczynam wieść nowy
I szczęście tuszę;
Tracąc wiążące mi duszę
Okowy,
Gonię za pieśnią słowiczą
Z krzewiny,
Różę przyciskam do serca,
Słodycz jej chylę,
Wielbię te barwy motyle
Kobierca
O i tę zieleń dziewiczą
Brzeziny.
Uczucia płyną mi z łona,
Jak ros kaskada,
Co z tych wierzchołków opada
Srebrzona;
Myśli me błyszczą w miesięcznej
Pogodzie.
Nie byłem nigdy tak może
Spokojem wielki.
Jak dziś, gdy z uczuć kropelki
Tworzę
Ołtarz wspaniały i wdzięczny
Przyrodzie.
Powróciły do domu bociany,
Ze zamorskiej powróciły ziemi;
Słonko skrami grzeje promiennemi,
Kwiat po łąkach lśni się rozsypany,
Dźwięczą srebrne rzeki,
Szumi bór daleki,
Żywiczne śląc zapachy na rozległe łany.
Po zapłociach, po chłopskich ogródkach
Tchną świeżością podstarzałe grusze,
Że goryczą napojone dusze
Na ich widok niepomną o smutkach;
Pieśń skowronków szczera
Brzmi, że atmosfera,
Jak w morzu, tak się kąpie w wiosennych pobudkach.
Przyjdzie rano z uśmiechem na twarzy,
Wnet na ziołach lśnią się dyamenty;
Promień, z bożej rozkoszy poczęty,
W tysiąc świateł łamie się i jarzy
W tej błękitnej wodzie,
Co ma żwir na spodzie,
A górą oko złotem nenufarów darzy.
Wyruszyli oracze na pole,
Ostry lemiesz czarną ziemię kraje;
Przeorali jedno, drugie staje,
Rosą potu spływa trud po czole,
Przecież radość bierze
Na te skiby świeże,
Na zapach, co ogarnia chlebodajną rolę.
I z tej piersi, sukmaną okrytéj,
Od bławatów promienniejsze zwrotki,
A tak wonne, jako miód ten słodki,
Co z bzów sączy, wznoszą się w błękity —
Nad oraczów głowy,
Aby, w deszcz majowy
Skroplone, paść na trawę i na kwiat rozwity.
Wiosna swe kwietne rzuciła kobierce
I miękką zieleń na zbudzoną ziemię;
Rozradowało się wszelakie plemię,
Czując, jak w żar się, iskra po iskierce,
Zlewa pęd życia, który w wnętrzu drzemie:
Wesele wnet i moje przeniknęło serce.
I wśród burzanów, na wonnej murawie,
Przy wierzbin szumie i krzewów szeleście,
Co mi szeptały tajemnicze wieście
O tej rozkoszy, drżącej w każdej trawie,
Topiłem duszę w artystycznej sieście,
Wieszając wzrok na wszelkim natury przejawie.
Więził me oczy ten szereg topoli,
Co na tle niebios ostro się odcina,
Stawu przejrzysta, jak lustro, głębina,
Żyto, smaragdem błyszczące na roli,
Powój, co smukłe łodygi opina —
We wszystkiem tem źrenicę kąpałem dowoli.
I zapach płynął z tych dolin kwiecistych,
Do mego wnętrza słodką płynął rzeką,
Gdym był zapatrzon w tę przestrzeń daleką,
Pełną zieleni i kolorów lśnistych —
Zapach ziół, wzrosłych pod słońca opieką,
Co chowa barw zarody w swych blaskach rzęsistych.
I w tej przestrzeni, w tem błękitów morzu,
Me serce młode czarowały pieśni,
Które zawodzą ci mieszkańcy leśni,
W bukowych liści wychowani łożu,
Albo skowronki, gdy od słońca wcześniéj
Trzepocą nad gniazdami, ukrytemi w zbożu.
I zażywałem tych uroczych wczasów
Każdą nieomal porą dnia: nad ranem,
Gdy świt wskazywał światłem posrebrzanem,
Że z nocnych wyszedł zwycięsko zapasów,
I kiedy słońce promiennym peanem
Do wtóru rozbudzało serca ciemnych lasów.
Kiedy za tchnieniem pierwszego wietrzyka
Poczęły lekko drgać lilie wodne,
Mające niebo nad sobą, pogodne,
Jak ta pod niemi jasna toń strumyka;
Kiedy swe pączki, w woń i krasę płodne,
Otrząsać z ros kroplistych jęła róża dzika —
Kiedy ku niebu, przed oblicze Boga,
Zaczyna piąć się tęskna pieśń oracza —
Pieśń, co trud krwawy i co jęk oznacza
Niewysłuchany; pieśń, co tak jest droga
Ludzkiemu sercu, choć je w rozpacz stacza:
Drżą w smutnych jej akordach głód, mór i pożoga...
W chwilę południa, w tajemniczą ciszę,
Co ma dziwniejszą władzę ponad duchem,
Niżeli północ, zatopiony w głuchem
Milczeniu świata, słuchałem, jak dysze
Ziemia, pod żaru płomiennym obuchem,
Żaru, co się, jak fala, w powietrzu kołysze.
A gdy się niebo w godzinie wieczoru
Jęło ubierać powoli, ukradkiem
We fiolety, gdy na jego gładkiem,
Ciemnem sklepisku, ponad grzbietem boru,
Zapłonął księżyc, bywałem-ci świadkiem
Tych przemian, śród wonnego, jak balsam, przestworu.
I dzwonki bydła, gdy do obór spieszy,
Głosy derkaczy i pastuszków trele
Niezwykłe we mnie budziły wesele:
Czułem, że we mnie każdy nerw się cieszy,
Że w tej szczęśliwej Przyrody kościele
Należę do najczystszej, najszczęśliwszej rzeszy.
I kielich duszy, co umiała wonić
Zapachem wrzosów, powojem i ślazem,
Bzem i czeremchą, a błyszczeć obrazem
Fal, którym słońce wypadło osłonić,
Z kwiatem firletki zamykałem razem,
By z wrażeń tych żadnego pyłku nie uronić.
I żywiołowa czarów tych potęga,
Co z ludzi zwykłych geniusze stwarza,
Tak mnie od razu przemienia w pieśniarza,
Tak mi do wnętrza swoją ręką sięga
I u Natury wielkiego ołtarza
Atomy luźnych dźwięków w całość hymnu sprzęga.
I nim się spostrzegł duch mój, rozśpiewany
W hejnał młodzieńczy, znienacka, po cichu
Pieśń ma, w wiosennym zrodzona przepychu,
Błyszcząca kwieciem, które zdobi łany,
Stała się rychło na kształt akrostychu:
Wciąż drżało w niej i wszędzie imię — mej wybranéj...
Przypłynął ku mnie cichy, przytłumiony
Jęk, wszczęty w sosnach, na krawędzi boru,
I wnet ogarnął wszystkie drzew korony,
Spowite w ciszy letniego wieczoru.
I las tajemnych dźwięków miliony,
Rozpełzujących się w głębie przestworu,
Jął wydobywać z swej piersi zielonéj —
Zbyt późne echa przedwiecznego wzoru.
I moją duszę, jakby była drzewem,
Pełnem konarów, liściastych gałęzi,
Szum ten głęboki w dziwne wprawił drżenie:
Nim się spostrzegłem, z cielesnej uwięzi
Rwie się i płynie, w ślad za sosen śpiewem
Gdzieś w bezgraniczne, nieznane przestrzenie.
Drzew pękających i drobniutkiej trawy,
Co łan zaściela miękkim aksamitem,
Woń zalatuje. U góry sinawy
Szereg obłoków spiera się z błękitem
O panowanie w przestworzu — śród wrzawy
Dzikiego ptactwa, co, jak łańcuch, zbitem
Powraca stadem z zamorskiej wyprawy...
Las szumi cicho, nad nim z blasków sitem
Słońce wyjrzawszy z poza chmur, miliony
Brylantów sieje na deszczem zroszony
Milion wierzchołków, na mchy, na radosny
Tłum jasnych śnieżek, na białe stokrotki,
Żółte pierwiosnki, na fiołek słodki
I na sasanki, pierwsze dzieci wiosny...
Bieluteńki, gdyby mleko,
Rozwiał na wiatr żagle dwoje
I płynie,
A tu krople z drzew nań cieką,
Z drzew, co lica myją swoje
W głębinie —
Bieluteńki, gdyby mleko.
Przodem, srebrną piersią kraje
Oplecioną wieńcem trawy
Toń jasną,
Dziś mu więdną świeże maje,
Lecz złociste zórz oprawy
Nie gasną,
Gdy toń srebrną piersią kraje.
Ja swą żałość w sercu tłumię,
O tę siną wsparty korę
Topoli,
Liść mi szumi, a w tym szumie
Ukołyszę-ż czarną zmorę
Mej doli,
Choć swą żałość w sercu tłumię?
Wicher coś mi jęczy, głuchy
Gdybyć słodziej i weseléj! —
Coś szepce:
O, łabędzie, srebrne puchy
Nie usłały ci pościeli
W kolebce!
Tak mi jęczy wicher głuchy...
Oto biały ptak przedemną,
Pośród wody swemi pióry
Trzepoce:
Spadły krople w toń już ciemną
Z blaskiem tęczy, co śród chmury
Migoce,
Gdy trzepotał ptak przedemną.
Hej! ta rosa, ta perłowa,
Nie przystroi chmurnej wody
W błękity
I mnie śnieżność łabędziowa
Nie rozerwie, gdym ja młody,
A zżyty,
Hej! ta rosa, ta perłowa!
Ptak odpłynął, a mnie głuchy
Wiatr ni słodziej ni weseléj
Wciąż szepce:
O, łabędzie, srebrne puchy
Nie usłały ci pościeli
W kolebce —
Tak mi jęczy wicher głuchy...
I.
Zbliża się jesień. Ten duch, co nad bytem
Nikłych wszechstworzeń niezłomnemi prawy
Od samych włada początków, błękitem
Budząc w nich życie słonecznym, śród wrzawy
Wichrów szumiących i śród deszczów łzawéj
Wysłał ją pieśni: niech na lice świata,
Choć jeszcze ogniem się pali, swój mgławy
Zarzuci welon i potem niech splata
W śmiertelny uścisk rękę — twardą rękę kata...
II.
Zbliża się jesień i na pustej roli —
Bez fal pszenicznych, które wiatr wiosenny
Z taką kołysał pieszczotą, powoli
Ślad swoich kroków wyciska brzemienny:
I oto gaśnie ostatni, promienny
Jaskier, co farb swych pożyczał od słońca:
Ostatnia róża w pochmurny, strumienny
Wpatrzona kryształ roni łzę i, drżąca
Na widok własnych kształtów, oczekuje końca.
III.
O prędzej, prędzej, ty zniszczeń aniele!
Niechaj od razu te kwiaty w boleści
Zimnej zastygną! Na ich wątłem ciele,
Które wiatr jutro rozproszy bez wieści,
Niech się ironią pierś twoja nie pieści!
Nie pragnij konań powolnych widokiem,
Gdy w każdem tchnieniu tysiąc skarg się mieści,
Zamrażać w sercu człowieka głębokiem
Zdrój życia, który raźnym płynąć ma potokiem.
IV.
O prędzej! prędzej! Przyspiesz takt symfonii
Posępnych skonów: niech głuche rozjęki
Wierzby bez liści i trawy bez woni,
Jezior bez blasków i róży bez miękkiéj
Sukni czerwonej, nie hamują ręki
Młodej zbyt wcześnie — o niechaj nie kłócą
Swymi akordy wesołej piosenki,
Którą wybrańcy dni wiosennych nucą,
Nim dłonie twe swym chłodem w zwątpienie ich rzucąrzucą.
V.
Zbliża się jesień... Ach! nie znam przyczyny,
Dlaczego wówczas dopiero w swą własną
Zaglądam duszę, gdy horyzont siny
I gdy się chmury zwieszają nad jasną
Powierzchnią wody, kiedy gwiazdy gasną
Z okiem przymglonem i gdy liść opada;
Dlaczego witam tę chwilę, jak przaśną
Uciech godzinę? Czemu na to »biada«,
Brzmiące dokoła, pierś ma hymemhymnem odpowiada?
VI.
Czyż obraz śmierci, co dzisiaj zawisnął
Zblakłemi usty na sennej postaci
Tej smutnej ziemi i tak ją przycisnął
Kościstą dłonią, że aż oddech traci,
We mnie się jeszcze w swą grozę bogaci
I tak, jak siebie, obojętnym czyni
Na koniec istnień mej rodzonej braci?
Czyż moje serce w swej ciemnej świątyni
Ofiarną tylko składa cześć zniszczeń bogini?
VII.
Czyż miliony tych powiędłych liści,
Któremi dzisiaj śród piaszczystej drogi
Wiatr w rozpasanej pomiata zawiści —
Czyliż te czarne, bezkłose rozłogi
I strop ten, w blaski złocone ubogi,
Nie wyrwą z duszy przeciwko naturze,
Ostremi dzisiaj raniącej nas głogi,
Posępnych przekleństw, podobnych tej chmurze,
Co skrą błyskawic gromy zwiastuje i burze?
VIII.
Nie!... ja w rokoszu dziecinnym nie stanę
Przeciwko tobie, o matko, promieniem
Susząca ciepłym oczy, w łzach skąpane —
Wielka porodem i wielka zniszczeniem!
Nie! choć mnie dzisiaj razem z wszechstworzeniem,
Którego częścią jestem i atomem,
Napełniasz smutkiem i otaczasz cieniem —
Nawet nad własnych, drogich kolumn złomem,
Nie rzucę w pierś ci płonnym złorzeczenia gromem.
IX.
Ale się zawsze ukorzę przed tobą,
O słońce, życia początku wspaniały!
Wszak ty rozgrzewasz serce martwym globom
I tych przystrajasz w płaszcz niezmarłej chwały,
Co, wiosennymi porwani zapały,
W twe walczą imię, ty zbawienia gońcu!
Przed tobą, nocy, ukorzę się cały,
Życia spoczynku i wrzekomy końcu,
Co świeży tor gotujesz jutrzejszemu słońcu.
X.
Przed tobą, wiosno, gdy, nad srebrnym zdrojem
Schylona, patrzysz błękitnemi oczy
I nad swych dzieci kwiecistym rozwojem
Płaczesz z radości — tą łzą, co się toczy
Po drzew listeczkach i w jezior przezroczy
Zlewa się z resztą swych siostrzyc, z jasnemi
Fali perłami. Przed tobą, ochoczy,
Klęknę, o zimo, ramiony śnieżnemi
Strzegąca pól, gdzie spoczął przyszły owoc ziemi.
XI.
Przed tobą, życie, i przed tobą schylę
Skroń swą, o śmierci, przed słabych tęsknicą,
Błogosławiących z rozkoszą tę chwilę,
Gdy ty, stalową okryta zbroicą,
Stajesz przed zblakłą i błędną źrenicą
I z tych rumieńców, co nikną im z twarzy,
I z owych blasków, co już martwo świécą,
Tworzysz zawiązki serc nowych, ołtarzy,
Gdzie skra, składana życiu, płomienniej się jarzy.
XII.
Przed tobą, walko! Przed tobą, pokoju!
Zwycięstwo! klęsko! zwątpienie i wiaro!
Radości! smutku! nagrodo i znoju!
Błogosławieństwo! straszna przekleństw karo!
Rzeczywistości i ty, złudna maro!
Harmonio dźwięków! dysonansów zgrzycie!
Bezdenna próżni! przepełniona czaro!
Przed tobą w niemym upadnę zachwycie,
Bo wiem, że ty się składasz w wieczne Jedno — w Życie!...
XIII.
Wiem, że za mglistą pozorów zasłoną
Kryje się wielki posąg granitowy
Z okiem błękitnem, z złocistą koroną
Owijającą się naokół głowy,
Jak zórz porannych wieniec purpurowy
Wokoło słońca, kiedy światów senność
Idzie rozpraszać i spokój grobowy;
Wiem, że tam władnie ta życia płomienność
Swem hasłem: wieczność treści, chociaż form odmienność.
XIV.
Wiem, że, co ginie, nie ginie daremnie;
Że te promyki, co się dzisiaj stliły,
Jutro rozjaśnią i rozgrzeją ciemnie
Światłem i ciepłem młodocianej siły —
Że te odarte dziś z kwiatów mogiły
Jutro przybytkiem będą zmartwychwstania
I będą szatą weselną świeciły,
Wiem, i od zwątpień ta myśl mnie ochrania,
Że z ziarn, co dzisiaj padły, znów się źdźbło wyłania.
XV.
Więc obojętność swojej ręki chłodnéj
Na mojem sercu bijącem nie złoży,
Ażebym dzisiaj, nowych blasków głodny,
Spragniony wielkiej, czystej myśli bożej,
Która nam złoty, wiosenny raj stworzy,
Popadł w grób smutnych przeświadczeń, złamany!
W imię nicości, którą świat się trwoży,
W zmroku i we mgle jesiennej chowany,
Nie pragnę się zatopić w obłoku Nirwany.
XVI.
Nie stracę wiary w poranek odrodzeń,
Choć mgieł się ciemnych tyle dziś pokładło
Na senną ludzkość, że z jej skarg, zawodzeń,
Krających w bruzdy tę jej skroń pobladłą,
Jużby noc wieczną mi wróżyć wypadło;
Nie stracę wiary — o nigdy nie stracę,
Choć nad zagadnień treścią nieodgadłą
Tyle dusz silnych marnuje swą pracę,
A żaden głos im nie brzmi: »wszak ja wam zapłacę!«
XVII.
Gdyby ta matka i ta siostra moja,
Której wraz jestem i synem i bratem —
Gdyby ta ludzkość napiła się z zdroja
Cudownych ocknień i, wielka rozbratem
Z nocą, podniosła pierś ponad swym katem
I rzekła: niebo! zwróć mi moje słońce!
A niebo znówby błyskawicznym batem
Pierś jej przecięło: tak, jabym gorące
Łzy ronił, lecz nie straci wiary serce wrzące.
XVIII.
A gdybym nawet — o przyszłości, blasków
Lecz i krwi pełna! — gdybym na głos dzwonów
I surm pogrzebnych, śród błysków i trzasków,
Śród klątw i jęków mrących milionów,
Sam pod zwalonych gruzem panteonów
Kończąc z pragnienia, nic więcej nie zoczył —
Nic, nic, prócz dymu, zgliszczy i prócz skonów,
W gróbbym bez bluźnierstw z tą wiarą się stoczył,
Że świat do życia zawsze przez śmierć będzie kroczył...
I.
Ostatnie snopy zamknięto w stodole...
Po żółtych rżyskach, przetykanych trawy
Zwiędłej resztkami, słońca blask złotawy,
Wijąc się, martwe chce ożywić pole.
Demon zniszczenia wzniósł się ponad światem,
Dziwnie łagodny, dziwnie uśmiechnięty,
Jak gdyby pragnął skon, przez siebie wszczęty,
W źródle poezyi utopić bogatem.
A przecież siła w jego piersi drzemie
Straszna, jak pomór, co jednym podmuchem
Milion bytów bez litości truje.
Patrzcie, za chwilę upadnie na ziemię
Całem swem cielskiem i w milczeniu głuchem
Jej tchy serdeczne w szron i lód zakuje.
II.
Na stokach góry spoczął las brzozowy
I milczy... milczy... Widać mu nie dano,
Ażeby skargą jęknął rozpłakaną
Nad wieńcem liści, więdnących u głowy.
Może się wsłuchał w cichy szept potoku,
Co blaski słońca wieczornego chłonie,
I tak zapomniał o grożącym skonie
I o tej burzy, co przyspiesza kroku.
Zerwał się wicher i z chmury niewielkiéj
Spadł deszcz rzęsisty i las się z marzenia
Zbudzi i głośno nad sobą zabiada:
Na mchy i paproć płyną łez kropelki,
A z niemi razem liść po liściu spada
I — w tłum szkieletów cały las się zmienia.
III.
Powiał chłód nocny... Drzewa pieśń jesienną
Nucą po cichu — nad kolebką własnéj
Zagłady... Z chmurek wyjrzał miesiąc jasny,
Jak upiór, głębię rzuciwszy bezdenną.
Nędzną wioszczynę sen otulił w sploty
Wrześniowych zmroków... Z karczmy tylko bije
Dumka pijana, która tyle kryje
Dzikiego bólu i dzikiej tęsknoty.
I ona zmilkła... Umilkł głos ochrypły...
Cyt!... To chróst trzeszczy, to wrota zaskrzypły;
Ostatni wieśniak spać do domu kroczy.
Jutro się zbudzi, znowu o pół doby
Bliższy tej śmierci, co tam gdzieś, w żałoby
Zielsko owita, wlepia weń swe oczy.
Noc już kona, już zrywa gwiaździsty się wianek:
Jak kwiecie ginie z wiatrem, nikną gwiazdy w górze...
Znikły... Jedna na niebios błękitnym lazurze
Rozlała blask jutrzenka — przeddniowy kaganek.
Patrząc w wodę, jak w lice kochanki kochanek —
Szczęśliwy!... przecież nie wie, że miłości róże
Wnet zerwią i rozwieją wietrzyska i burze... —
Ach! cudny, choć zimowy, zawitał poranek.
Zgasła jutrznia, a słońce pośród zórz korali
Stroi nagie drzew szczyty w tęczowane suknie,
Lub łamie swe promienie o kryształy fali...
Cicho wszędzie... Ni piosnki usłyszeć śród sioła,
Kra tylko, falą pchnięta o krę czasem huknie...
Smutno... smutno... a jednak — jak pięknie dokoła!
Na ziemię upadł pierwszy śnieg, bielutki,
Jak ruń jagnięca, pulchny i wilgotny,
Zostawiający ślad pod stopą błotny,
Siodła strzech w mleczne strojący obwódki.
Czas panowania jego nader krótki:
Zza mgły blask słońca strzelił tysiąckrotny
I spił i wchłonął ten puszek ulotny,
Jak nagła radość spija łzy i smutki.
Jasność i ciepło zawładły w przestworze;
Zdawałoby się, że to dzień wiosenny
Myśli znów ziemi usłać kwietnie łoże.
Nie! To ostatni znak zwycięstwa słońca:
Porządkiem rzeczy, który jest niezmienny,
Śnieg jutro panem od końca do końca.
W cieniu liści, splecionych w arkadę,
Nad jeziora mojego błękitem
Spoczywałem samotny.
Słońce krwawą rozlało kaskadę,
Umierając z młodzieńczym zachwytem,
A w odzieniu, z mgieł sinych uszytem,
Duchy zmierzchu, senliwe i blade,
Wszczęły taniec ochotny.
Nad brzegami kobierce kwieciste,
Z niezabudek i jaskrów dzierżgane,
Do snu wabią swym czarem;
Ros wieczornych kropelki srebrzyste,
Dłonią najad niewinnych zbierane,
Rzeźwią znowu bławatki zdeptane
Ach! i lilij kielichy przeczyste
Wypełniają nektarem.
Jak kochanka, gdy pierś jej okoli
Ramionami wybrany młodzieniec,
Tonie w słodkiem marzeniu,
Usypiała natura powoli,
Przystrojona w rozkoszy rumieniec:
Miesiąc sennej jął srebrny pleść wieniec,
A pieśń nucą jej kłosy na roli
I słowiki w zacieniu.
Spoczywałem — z jasnego obłoku,
Rozwianego nad głową miesięczną
Niby namiot jedwabny,
Jęły spływać kaskadą potoku,
Niezmąconą, tęczową i wdzięczną
Sylfy marzeń i pracą sturęczną
Chyżo memu stworzyły gmach oku,
Kryształowy, powabny.
Pełno kwiatów i dziewic w tym gmachu,
Pełno woni, rozkoszy i wdzięku,
Że nic więcej nie trzeba;
Nikną widma boleści i strachu,
Nie usłyszę rozpaczy i jęku,
Lecz z duchami na białym ich ręku,
Odurzony potęgą zapachu,
Lecę, wesół, do nieba.
Przekształciła mi ziemia się biedna:
Pogrążone w zapomnień głębinie
Gady dawnej zawiści.
Owa gnuśność i martwość bezwiedna,
W której ziarno zbawienia wnet ginie,
Leży w grobie przeszłości, a, w czynie
Widząc cel swój, mej braci dłoń jedna,
Już nadzieje nam iści.
Widzę ludzkość, walczącą pod znakiem
Prawd najświętszych za wolność i spokój —
Widzę siłę i męstwo.
Za wielkiego szermierza orszakiem
Płyną głosy: Na wieki dziś okuj
Węża śmierci i nowe prorokuj
Życie ludom i sercem jednakiem
Dziękuj za swe zwycięstwo!
Już mnie budzą!... O! była mi błogą
Chwila rajskiej uciechy i złudy —
Chwila słodka, marząca;
Miesiąc jeszcze kwiecistym rozłogom
Tworzył z pereł ros świeże wciąż cudy,
Pieśń śpiewały słowiki jak wprzódy
I toń Gopła błyszczała swym bogom
Promieniami miesiąca.
I.
On mi dał życie, gdy z własnej istoty
Oddzielił cząstkę i w chaos ją rzucił,
Jaki panował w bezdennym przestworze.
Z nim byłem razem, przeczysty i złoty,
Nikt mi rozkoszy duchowej nie kłócił,
Bo nie cisnęły mnie ciała obroże,
A jeno dziwna, anielska powiewność
Rajskiej słodyczy dawała mi pewność.
II.
Z nim byłem razem; patrzałem, jak dłonią,
Strojną w znamiona wszechmocnej potęgi,
Oddzielał światy i wlewał im życie:
Już ziemia poi wiosenną się wonią,
Nad nią rozpięty łuk tęczowej wstęgi
I w lazurowym lśnią gwiazdy błękicie —
Już wszystko, w świętym złączone porządku,
Hymn dziękczynnego zanosi mu wątku.
III.
Jeszcze się ludy kołyszą w uścisku
Bladego zmroku — bez rannych upojeń,
I bez namiętnych do czynów poruszeń;
Jeszcze w gorącym, słonecznym odbłysku
Nie potwardniały dziecięcych urojeń
Nikłe postacie i siłą swych kuszeń
Nie przywabiły ich w sławy ramiona,
Co również jeszcze, jak oni, uśpiona.
IV.
W cieniu zielonych, wysmukłych kokosów
Znużony wielbłąd swój obrok zajada,
A przy nim syny Nilowej ziemicy:
Na ich to piersi z przejasnych niebiosów
Pierwszy raz spływa promienna kaskada,
Wyrywa z objęć bezdusznej martwicy,
Wlewa im ogień, przystraja ich świetnie
I każe dzierżyć berło tysiącletnie.
V.
Skarłowacieli zdrętwieją w podziwie,
Ujrzawszy szereg olbrzymich grobowców —
Smutną siedzibę faraońskich mumij!...
Ja niech w tem mojem zadumań przedziwie
Jeszcze raz wrócę do owych manowców,
Gdzie śród piramid palmowy liść szumi,
Gdzie hieroglifów niezatarta czarność
Opiewa z grozą rzeczy ziemskich marność.
VI.
Może raz jeszcze z swych ciemnic powstanie
Boski Ozyris i w żądzy miłosnéj
Dziewiczą Izys na wieki przykuje:
I Horus strąci Tyfona w otchłanie,
Przywróci chwile urodzajnej wiosny,
Dzieciom swym nowe rozkosze zgotuje,
Zapiekłą rolę swą stopą rozgrudzi
I »Miasto zmarłych« do życia przebudzi.
VII.
Darmo z Amentu przywoływać cienie:
Dusze, skazane na ogniste próby,
Ramzesowego nie ożywią grodu;
Ale ich wielkie, chociaż szorstkie, mienie
Przejmą wnet inni i zawrą z niem śluby
I owe kształty cielesnego chłodu
Rozgrzeją ciepłem zamyślonej Psychy,
Wielce plastycznej, pogodnej i cichéj.
VIII.
Witaj mi, ziemio przecudownej krasy,
Duchowa matko rozlicznych pokoleń,
Z obliczem wiecznie rozkosznem i świeżem!
Z tobą szły długo narody w zapasy —
Bez dostatecznych dziś jeszcze wyzwoleń
Zdobią się twojej Ateny puklerzem;
Każdy z nich wdzięk twój podziwia i, dumny,
Wlewa go w pieśń swą i swoje kolumny.
IX.
Witaj mi, ziemio! Znów wspomnień potęga
Pcha mnie napowrót w tę przeszłość daleką
I odzwierciedla mi życie Hellady:
Gaje oliwne, jak oko zasięga,
Na ziemię rosy tęczowe z nich cieką,
Niby łez krople płaczącej dryady,
Słońce wśród liści zielonych migoce
I stroi w blaski olimpijskie proce.
X.
Śród walk i igrzysk posiwiali starce
Śpiewają pieśni ślepego Homera
I budzą w młodych zapały i męstwo:
Rozgrzani, z dumą urągając Parce,
Która im wrota Erebu otwiera,
Nad najezdzcami odnoszą zwycięstwo,
Albo, szlachetni, w rozpaczliwych chwilach
Z Leonidasem giną w Termopilach.
XI.
Czas schować miecze, na rylec przekutem
W zimne marmury wlać ogień żelazem,
By jeszcze późne zachwycać potomki:
I, Fidyasza wyrzeźbiony dłutem,
Wstał, z Homerowskim spokrewnion obrazem,
Władzca Olimpu, wspaniały a gromki,
I, choć miał dłonie kamienne i lice,
Zdawał się na świat rzucać błyskawice.
XII.
Ale znam mitu powiewniejszą tkankę,
Jaką lud grecki w duchowej pogodzie
Potrafił z kłębka swych marzeń wysnuwać;
Znam tę uroczą nadziemską kochankę,
Widzę, jak w wiecznej jaśnieje urodzie,
Jak ją chce Amor całunkiem przykuwać,
Widzę, jak senną z krainy wesela
Sprowadza na świat ręka Praksytela.
XIII.
I oto leży, wyrzeźbiona w głazie,
Nawpół odziana, nawpół odsłonięta,
Nęcąca wdziękiem dziewiczych obnażeń;
Jej twarz namiętnej nie podlega skazie
I pierś nadmiarem pragnienia nie wzdęta.
Więc, cała wolna od dzisiejszych wrażeń,
Tak uśmiechami bawi się własnemi,
Jakby widziała niebo na tej ziemi.
XIV.
I długo była ludzkości odbiciem
Wpółnaga Psyche, i szczęścia śmiertelnych
Nie zakłócały zaświatowe żądze.
I była rozkosz, związana ze życiem —
Słodkie zachwyty bez szałów weselnych,
Jakie sprawiają niebieskie wrzeciądze,
Które na szczycie Golgoty odmyka
Konającego dłoń Nazarejczyka.
XV.
Tak więc spoczęła w wielkim popielniku
Starego świata władczyni, a po niéj
Kaskada nowych promieni wytrysła;
Pełno tęczowych barw w każdym promyku,
Bijącym jasno od wybladłej skroni,
Którą cierniowa korona przycisła —
Smutne świadectwo, że na poświęcenie
Lud własny rzuca swych przekleństw kamienie.
XVI.
I w płaszcz królewski dla podłej igraszki
Przyodzianemu, śród twardych gościńców
Spieszyć kazali i życie mu wzięli.
Patrzajcie! między strupieszałe czaszki
Stawili pręgierz i w gronie złoczyńców
Jako złoczyńczęzłoczyńcę i jego rozpięli,
I, gdy źrenica blednieje już z bólu,
Złorzeczą jeszcze: Bądź pozdrowion, królu!...
XVII.
A on przekleństwa kamieniem nie rzucił
Na tę brać swoją, co śmiała mu chłodzić
Puharem żółci jego spiekła wargę,
Jeno powiekę ku niebu odwrócił
I jął w mgle jego źrenicą swą brodzić
I przede Stwórcą szeptać cichą skargę:
Ojcze! dziś oni godziny me liczą,
Lecz niech im będzie krew moja słodyczą!...
XVIII.
I wnet z krwi kropel zaczęły się tworzyć
Zdroje rubinów, błyszczących jak zorza,
Co się każdego poranku rozlewa;
Wnet miały z piaskiem zmieszane łzy ożyć
Perłami, w które wiosenna dłoń hoża
Omdlałe kwiaty codziennie odziewa —
Wnet miały łzy te i pereł rumieńce
Splatać się w drogie męczenników wieńce...
XIX.
z krzyżem w swej dłoni i z krzyżem w swem sercu,
O przyrzeczonem myśląc wniebowzięciu,
Konały tłumne orszaki u tronów
Królów, co, leżąc na złotym kobiercu,
Tonęli w heter lubieżnem objęciu...
I długo jeszcze świeczniki Neronów,
Gwiazdami topiąc na nowem się niebie,
Gasły z wykrzykiem: »Chrystusie! dla ciebie!«
XX.
Był to czas duchów, co, walcząc bez znużeń
Umiały wzlatać do krain słonecznych,
Pojąc z wspólnego miłości się źródła;
Dalekie były im chwile zachmurzeń,
W tęczowych szatach, w pośrodku dróg mlecznych,
Miłość do nowych wciąż rajów ich wiodła,
W laur nowej siły zdobiła im czoło,
Że choć konali, konali wesoło.
XXI.
Lecz później zwisły białe natchnień skrzydła,
Postacie, strojne w czar anielskiej sławy,
Nie kołysały pogrążonych we śnie.
Czasami tylko niewolnicze sidła
I ten lód zimny i ten obłok mgławy
Roztopią ciepłe trubadurów pieśnie,
Lub w grubej nocy trwających zaciekle
Wstrząśnie Dantejski poemat o piekle.
XXII.
W zimnej mogile legł smutny wygnaniec,
Od ojczystego odsądzon dziedzictwa,
Gdy chciał rozsadzać ideałów kwiaty;
Ale z nim razem nie zagasł kaganiec
Boskiego światła, lecz skrami umnictwa
Ozłocił Włochy i strumień, bogaty
W zórz porankowych błyszczące korale,
Rozlał na światła zachmurzone fale.
XXIII.
I znów się zaczął wiek młodości święcić:
Ludzkość, co zgniłe zmieniła całuny
Na barwną szatę wiosennych odrodzeń,
Poczęły dźwięki sfer zaziemskich nęcić;
Brzmieniem miłosnej kołysana struny,
Tonie w potoku rozkosznych zawodzeń,
Wielbi »Mojżesza« marmurowe skronie,
Albo się kłania Sykstyńskiej Madonie.
XXIV.
Dziś te pomniki i pieśni odgłosy
Nie utraciły słonecznych kolorów,
A przecież ranek zaziemskich ułudzeń
Nie wabi tłumów brylantem swej rosy.
W niemym-li tylko podziwie tych wzorów,
Muszą pamiętać na zielsko utrudzeń,
Które kolcami zakrwawia im stopy,
Gdy idą zebrać na chleb żytnie snopy.
XXV.
Dzisiaj-to boleść i rozpacz ich ciska,
A jutro sobie tór mieczem nakréślą
I pójdą z ręką już zeschłą i trupią
Walczyć za rozkwit ziemskiego ogniska.
Lecz czyż im nieba zwycięstwa kwiat przyślą?
Czyż oni szczęście krwią własną okupią?
Czyliż to krwawych łez bezdenne morze
Wysuszą kiedy jasne szczęścia zorze?...
I.
Z kraju, gdzie drzewa jęczą na mogile
Pieśń, co rozdziera pogrobowców serce;
Z kraju, gdzie kwiaty tarzają się w pyle,
Gdzie próżno czekasz na świeże kobierce;
Z kraju, gdzie zmroku rozpaczliwe chwile
Bój przeciw każdej staczają iskierce;
Z kraju, co z sobą cierpieniem mnie wiąże,
Dzisiaj, gdzie wiosna się uśmiecha, dążę.
II.
Myślałem zawsze — już od pierwszej pory,
Kiedy mi w duszy ogień się zapalił;
Kiedy przed oczy stanęły mi twory
Przedziwnych kształtów, gdy byt się skrysztalił
I nieznanymi jął mienić się wzory,
Gdy kamień życia na barki się zwalił —
Myślałem zawsze o tem jasnem niebie
I o kryjącej dawną sławę glebie.
III.
Myślałem zawsze: iść, ujrzeć zwaliska
I na rycerzy wypocząć mogiłach,
Pić z tej kaskady, co im z piersi tryska,
By krew rycerską uczuć w własnych żyłach —
Myślałem zawsze: do tego źródliska
O podwojonych będę dążył siłach!
I oto dzisiaj duch mój wyzwolony
Orlemi skrzydły leci w tamte strony.
IV.
Noc — nie ta mglista, o! nie ta kirowa,
Co nas trupiemi wystrasza widziadły,
Lecz, jak dziewicy, postać marmurowa,
Sennej dziewicy o twarzy wybladłéj,
A która, zda się, ogień swój gdzieś chowa,
By go przedwcześnie tłumy nie wykradły;
Noc to wpółjasna, wpółsenna, wpółcicha,
Że duch do marzeń nie nadarmo wzdycha.
V.
Noc, a w tej nocy tajemniczych blaskach
Odwieczne miasto spoczywa... Ruiny
Marzą o głośnych kwirytów oklaskach:
Snać jakiś histryo opiewa im czyny
Mitycznych ojców... W skórzanych przepaskach
Kończą snać dzieci skityjskiej krainy —
Kończą i jeszcze wzrok wznoszą do góry
I jeszcze szepcą: »Ave... morituri...«
VI.
Widzę ich duchy — ulatują z ciała,
Ponad skrwawionym unoszą się łanem
I lecą, lecą, a droga ich biała,
Gwiazd promienistych wysłana dywanem...
Lecz wnet z tych wyżyn, z pieśnią: »chwała! chwała
Tym, którzy tęsknią za słonecznem ranem«
Spłynąwszy, strojne w zwycięskie egidy,
U Cestyusza zmilkną piramidy.
VII.
U piramidy, lśniącej, jak gromnica,
W gronie tych duchów widzę kształt młodzieńca:
Przedziwna piękność przystraja mu lica,
Choć ani śladu kraśnego rumieńca...
Lecz na nim stara nie błyska zbroica —
Więc to nie postać skityjskiego jeńca?
Nie! po tej skroni, po ócz tych zadumie
Duch mój późniejsze wieki poznać umie.
VIII.
Nie! to Alastor... Wśród ciszy pustynnéj
O mur się oparł i zgłębia początek
Tych prawd najświętszych, którym świat jest winny
I nić nadziei i miłości wątek...
Nie! to Alastor, co mózg swój wciąż czynny
Zmienił na święty współczucia zakątek
I ludzkiej nędzy, ludzkiej łzie, co płynie
Ze krwią zmieszana, postawił świątynię.
IX.
Nie! to Alastor!... Cyt!... słuchaj... pieśń żywa!
To osamotnień czarująca ręka
Do takiej pieśni ulubieńca wzywa...
I oto drzewo zamrożone pęka
I skronie liściem zielonym okrywa,
A tam chór kwiatów przed natchnionym klęka,
A tu ondiny z mitycznych powstają
Dumań i razem z Alastorem grają:
X.
»Wszystko, co żyje, w hymn się wzniosły składa:
Powietrze, gwiazdy i złociste słońce,
Wody czerwone, gdy nad niemi włada
Majestat zorzy, roniąc perły wrzące,
Lasy i pola i stworzeń gromada —
Nawet owady, jako proch niknące —
Wszystko, a w wszystkiem żywot wieczny gości,
W jeden się wielki składa hymn miłości«.
XI.
I dalej śpiewał Alastor: »W głębinach
Własnego serca odnalazłem bóstwo!
Wielkość poznałem po myślach i czynach,
A o świętości świadczyło mi mnóstwo
Przedziwnych zachceń, by po gwiazd wyżynach
Wciąż na duchowe spieszyć rybołóstwo,
By, zastawiwszy miłości więcierze,
Utworzyć wielkie aniołów przymierze.
XII.
Przy błyskawicznych światłach i przy gromów
Poruszającej muzyce rozwala
Anioł mej myśli posady tych domów,
Gdzie tłum całował pokrowce Baala,
I śród tych bożnic marmurowych złomów,
Porosłych zielskiem, skrę jasną zapala,
Co się po świecie złotą tęczą snuje
I ze serc ludzkich kościoły buduje«.
XIII.
I dalej śpiewał Alastor: »O pójdźcie!
Tajemne szczęścia otworzymy wrotnie;
Dziś się do bóstwa własnego nawróćcie
I jego światłu ufajcie ochotnie,
W łonie znów zapał zaklęty rozbudźcie
I stwórzcie wielką bohaterów sotnię,
I, ustawiwszy w bojowe się roty,
Idźcie, gdzie celów wzniosłych ogień złoty!...
XIV.
Skarłowaciały rodzie Prometeja!
Nie drżyj, gdy brwi swe ściąga Gromowładny!
Czemu powieki bezsilność ci skleja?
Czemu nie widać w tobie siły żadnéj?
Czy cię przestrasza przyszłości zawieja
I nieprzyjaciół twoich zastęp zdradny?
Nie drżyj, lecz poznaj, żeś jeszcze olbrzymem,
Co umie gardzić ofiarniczym dymem!...«
XV.
I dalej śpiewał Alastor... A echem
Porannych dźwięków odrzekły mu pola.
I z nadzwyczajnym niebianów pośpiechem
Płynęła pieśń ta na skrzydłach Eola,
Aż, powitana szyderczym uśmiechem,
Znikła, gdzie zimy rozkazuje wola,
Lecz, będąc uczuć potężnych wynikiem,
Wnet niebotycznym strzeliła pomnikiem.
XVI.
Ludzie tam przyszli w płaszczu hipokrytów,
Pierścieniem węża, co ich samych tłoczy,
Pragnęli pierś mu owinąć; »do szczytów
Trupiego wzgórza« mówili, »niech kroczy,
Aż wymarzonych odwyknie błękitów« —
I w imię krzyża plunęli mu w oczy
I pozbawili go drogiej spuścizny:
Własnego domu i własnej ojczyzny...
XVII.
I szedł, zwyczajem natchnionych krzyżowców,
Klękać przed martwą narodów Nijobą;
Pośród samotnych przeszłości manowców
Zagłębiać w myśli północną się dobą
I szeptać świętych mieszkańcom grobowców:
»Grachu! ja z tobą! Spartaku! ja z tobą!«
Szedł i korale swej pieśni, wygnaniec,
Nizał na szczytnych nabożeństw różaniec.
XVIII.
I potem chodził w gajach cyprysowych,
Dziwiąc się liści tajemniczym głosom.
I na poranku obłokach różowych
Wzlatywał smętny ku czystym niebiosom,
Szukając myśli i zapałów nowych. —
Orzeźwiającą skrapiał piersi rosą,
Kiedy, tęsknoty ogniem rozżarzone,
Pchały w niewdzięcznej krainy go stronę.
XIX.
Nad jeziorami patrzał swojej »Maby«,
W tańczących ondin bawił się szeregu —
Ondin, swych siostrzyc; lub zasypiał, słaby,
Na miękkiem łożu — u kwietnego brzegu,
Lub słonecznymi nęcony powaby,
Pływał z duchami po błękitnym ściegu,
Aż, o przedziwnem śniąc raz wniebowzięciu,
Spoczął na zawsze w tych siostrzyc objęciu.
XX.
O Alastorze, zapalony wieszczu!
Twoje popioły czczę pod tą kolumną...
Po skrze wewnętrznej, po tajemnym dreszczu
Czuję, że żywot zostanie mój trumną;
Że śród pocisków kamiennego deszczu
Tak, jak ty, złożę przed czasem skroń dumną,
Tak, jak ty, skończę śród tęsknych zawodzeń,
Nie doczekawszy chwili oswobodzeń.
XXI.
O Alastorze! pomiędzy narody
Naród mój jeszcze w najgrubszym pomroku!
Jeszcze go dążeń i męczeństw zawody
Nie sprowadziły z fałszywego toku,
Jeszcze na stare, spróchniałe zagrody
Rzucać błędnego nie poprzestał wzroku,
Jeszcze, patrz! nowych klnąc duchów zastępy,
Kontuszowymi okrywa się strzępy!
XXII.
O Alastorze, potężny lutnisto!
Podnieś się dzisiaj, ożywion, z swej urny
I zanuć dumę wspaniałą i czystą
O wiecznym ludów spokoju, o górnéj
Myśli braterstwa i ukaż przejrzystą
Twarz mu jutrzenki po tej nocy chmurnéj,
To zardzewiałą szablicę wysunie
Przeciwko tobie, lub w oczy ci splunie...
I.
Ileż to pieśni wylałoś już z siebie,
O niezgłębione ty serce człowieka!
Ile jest świateł promiennych na niebie,
Ile co rano srebrnych kropel ścieka,
Ile bławatów na wiosennej glebie
W płaszcz się słonecznych kolorów obleka,
Tyle się tonów śród pieśni twej mieści,
Głoszących boje, rozkosze, boleści.
II.
Lecz czasem schodzi do głębin żywota
Anioł skrwawiony i po harfie twojéj
Rękami dzikich roznamiętnień miota,
A wówczas pieśń twa podobna do zdroi,
Które w łożyskach rozpieniła słota,
Kiedy się w wieńce błyskawiczne stroi —
A które, żadnej nieświadome straty,
Topią w swych nurtach najwonniejsze kwiaty.
III.
Nieraz słyszałem te straszliwe zgrzyty —
Nieraz słyszałem rozpalone głosy:
»Poco wam płynąć w nieznane błękity?
Nowych polotów poco zgłębiać losy,
Jakie wam stwórca przeznaczył, ukryty
W porannej zorzy rubinowe włosy?
Kornie klęknijcie u stopni ołtarzy
Bez śladu zgłębiań i zwątpień na twarzy!«
IV.
Serce człowieka! Ten anioł zniszczenia,
Anioł obłudy i sprzedajnej wiary,
Gdy się zagnieździ pośród twego cienia,
Przybiera kształty ascetycznej mary,
W miecz się i stosy ogniste zamienia
I idzie szukać dla siebie ofiary —
Idzie jej szukać pomiędzy te duchy,
Co pragną twoje pozrywać łańcuchy!...
V.
W osamotnionej i posępnej celi,
Ponad tajemnic księgą rozłożoną
Tonął w bezdennej, mistycznej topieli
Mnich, co miał serce i duszę stęsknioną
Za owem bóstwem nieskalanej bieli,
Wieńczącem skronie cierniową koroną —
Skronie tych ludzi, którzy wszystko tracą,
By się poszczycić tą przedziwną płacą...
VI.
Czysta go Prawdy przywabiała postać,
Ku niej podnosił roziskrzone oczy,
Do jej królestwa chciał się myślą dostać
I swego ducha topić w jej przezroczy:
I począł ciało umartwieniem chłostać,
Myśląc, że ono mu blaski jej mroczy —
Począł zwyczajem Franciszków z Assyżu
Szukać jej w krwawych stygmatach i krzyżu.
VII.
I oto zgłębiał wieczornej godziny
Wiary Chrystusa tajemnicze tonie,
Czekając, rychło z niebieskiej krainy
Chór mu anielski światłem nie zapłonie,
Rychło się chmurne rozjaśnią głębiny
I złote słońce pokażą w swem łonie —
Lecz próżne modły i próżne badania,
Boska się Prawda z ciemnic nie wyłania.
VIII.
I zamknął księgę i z palącą głową
Wyszedł zaczerpnąć wiosennego chłodu.
Przed nim błyszczała wstęgą purpurową
Ostatnia zorza, a drzewa ogrodu
Jęły ją wielbić wspaniałą osnową
Dziękczynnej pieśni, że wolne od lodu,
Wolne od szronu i tej smutnej szaty,
Która jest godłem żalu, klęsk, zatraty.
IX.
Ponad nim gwiazd się iskrzą miliony,
Jak wymarzonych aniołów źrenice,
Które z nieznanej przywoływał strony,
Aby mu, myśli zapaliwszy świéce,
Rozdarły życia tajemne zasłony
I jasne Prawdy pokazały lice —
Iskrzą się gwiazdy, a każda z nich wnika
Złotemi głoski w serce zakonnika.
X.
I czuł, jak w serca świątnicy ukrytéj
Nowe się jęły podnosić ołtarze,
Jako swoimi gubiły się szczyty
W morzu szafirów i w ognistym żarze;
Czuł, jak śród gwiazd tych niezliczonej świty
Inne do niego przemawiały twarze,
Nie te przyćmione, nie senne i mgliste,
Lecz pełne ognia, jasne i złociste.
XI.
I czuł, jak inne zagrały mu pieśni,
Wypływające ze struny wszechświata;
Jak go z klasztornej wyrywały cieśni
Tam, gdzie się z czynem poświęcenie brata —
Z czynem tych, którzy, do działania wcześni,
Nie drżą przed stosem i toporem kata;
Czuł, jak go gwiazd tych gorejące roje
Z duchami zmroku pędziły w przeboje...
XII.
I w uwiebieniauwielbienia namiętnym zachwycie,
Wznosząc źrenice ku gwiaździstej wstędze,
Zawołał z piersi: »Nieznane wprzód życie
Śmieje się do mnie w ogromów potędze!
I widzę prawdę w niebieskim błękicie,
A nie w pijanej, zapylonej księdze —
Widzę ją jasną w tej drodze gwiazd mlecznej,
W złocistej zorzy i kuli słonecznej.
XIII.
Wśród tych ogromów, ponad tymi światy,
Jeden panuje wielki duch harmonii:
Głowę mu wieńczą płomieniste kwiaty,
Niezmiennych zasad tablicę ma w dłoni;
Stoi, jak posąg, przybran w bronzu szaty,
Ale ze znakiem żywota na skroni —
Stoi i ładu strzeże całą wieczność
I woła światom: »Me imie: konieczność!«
XIV.
I słyszą gwiazdy głos ten zawsze nowy
I kołem wiodą napowietrzne tańce,
I śród mgieł nocnych nad ludzkiemi głowy
Świecą, jak duchów przewodnich kagańce,
A blask ich jasny, gorący i zdrowy
Wiedzie człowieka nad królestwa krańce,
Tam, gdzie wspaniale, na odwiecznym tronie,
Białą nagością czysta Prawda płonie.
XV.
I słyszy głos ten ziemica: drży cała
I w zakreślonem obraca się kole
I śpiewa słońcu królewskiemu: chwała!...
Zielone drzewa szumią na jej czole,
Tęczowych kwiatów gromada wspaniała
Poi się rosą przy wiosennym stole,
Pokąd im anioł zgrzybiały i blady
Nie zmrozi wiosny gorącej biesiady.
XVI.
Oto przedemną jakiejś gwiazdy oko
Blaknie i gaśnie. Po drodze błękitu
Widzę, jak duch jej ulata wysoko
I do wiecznego przelewa się bytu...
Porzuć o serce tę żałość głęboką:
Gwiazda znów jutro zabłyśnie u szczytu,
A z jej ust pieśń ci przedziwna wnet spłynie,
Że śród wszechświata nic nigdy nie ginie.
XVII.
O! Jako gwiazda, śród tego łańcucha
Gasnąc przedemną, nie zgasła na wieki;
Jako ją znowu do życia rozdmucha
W zmienionych kształtach konieczność; jak z rzeki
Na srebrnych skrzydłach nieznanego ducha
W niebo mgły płyną i znowu śród lekkiéj
Topią się wody, tak i duch człowieka
Do pierwotnego źródła perłą ścieka.
XVIII.
Duchu potężny, który swojem tchnieniem
Napełniasz światów szereg niezliczony,
Tyś tą kaskadą, ty jesteś strumieniem,
Którego krople eolskimi tony
Dźwięczą i dźwięczą i, z martwem się mieniem
Zlewając, żywych rodzą miliony!
Duchu potężny! Do twego źródliska
Każda z tych kropel znowu się przeciska.
XIX.
O, jak mi nikniesz z przed oczu, Jehowo,
Wylęgły w mózgu bezlitosnej zgrai!
Darmo cię stroją wstęgą piorunową,
Darmo twą nicość przed duszą mi tai
Najemna czeladź, daremnie nad głową
Grozi przekleństwem; śród gwiaździstych kraji
Inne już berło me serce urzekło,
Nie to, co niebo gotuje lub piekło!
XX.
Żal mi was, biedne, wygłodzone chóry,
Co tak jęczycie śród ciemnej niewoli!
Kiedy źrenicę wzniesiecie do góry,
Szukając światła, wnet czerń was okoli
I gwałtem słońce kryje swemi pióry —
Żal mi was, biedni, żal mi waszej doli.
O jam szczęśliwszy: mam siłę, co każe
Gardzić tą zgrają, niszczyć jej ołtarze!...«
XXI.
Skończył Giordano i wziął kij pielgrzyma
I prawdę głosić szedł pomiędzy ludy...
Szedł łańcuch zrywać, który biednych trzyma
Zdala od ziemi ogniwami złudy —
I wołał jawnie: »Niéma szczęścia, niéma
Tam, gdzie się fałszu rozpostarły brudy,
Tam, gdzie wciąż mącą w powszechnej świątnicy
Czyste akordy niecni najemnicy«.
XXII.
I szedł, a za nim pobiegł chór szatanów,
Skrywszy swe lica w czarny kaptur mniszy,
I krzyczał tłumom: »Wysłańce niebianów,
Strzeżem spokoju i niebieskiej ciszy.
Biada o! biada, kto śród ziemskich łanów
Szumu piór naszych zagłuszon nie słyszy —
Zagłuszon pieśnią tej zbrodniczej treści,
Która odmawia sługom bożym części...
XXIII.
Wszak nam Jehowa złożył piorun w ręce,
Byśmy kruszyli na twardej go szyi,
Jednak się w krwawej nie lubujem męce,
Kiedy się ku nam zwraca żądło żmiji;
Wszak w piersi bije nam serce dziecięce
I dusze nasze bielsze od lilii —
Wszakże na ustach naszych zawsze gości
Hasło pokory i hasło miłości.
XXIV.
Rzucamy tylko wówczas swoje gromy,
Kiedy duch ludzki, napełniony pychą
Pragnie Jehowy tron potrzaskać w złomy
I nad tą ziemią, pokorną i cichą,
Buduje Babel; kiedy sił atomy
Łączy, by kościół pobudować grzechom —
Grzechom dociekań, grzechom wolnej myśli,
Co sobie sama nowe prawa kreśli!«
XXV.
I tak szumiały ponad mędrcem głosy,
Pełne szyderstwa i tajnej zawiści...
I wnet zobaczy, gdzie powiędłe wrzosy,
Odarte z kwiatów i zielonych liści,
Chór czarnych duchów... Męczennicze stosy
Wnet się ku niebu podniosą... Nieczyści
Wnet go duchowie uchwycą w swe sieci,
Czerń zmówi pacierze i ogień roznieci!...
XXVI.
Konał Giordano i gasnącym wzrokiem
Raz jeszcze jeden swych oprawców zmierzył,
A oni stali w milczeniu głębokiem,
Jak gdyby piorun w ich piersi uderzył:
Taka z ócz jego palącym potokiem
Płynęła wzgarda... I wnet się rozszerzył,
Rówien kaskadzie lub chmurze zerwanéj,
Nad ich głowami jego głos rozlany:
XXVII.
»Dziś szalejecie na wzór czarnej fali,
Z hasłem miłości na powiędłych ustach,
Z okiem, co iskrą mściwej zdrady pali,
Z krzyżem na piersi, strawionej w rozpustach,
W ręku tortury z nieugiętej stali,
Odziedziczone po dzikich Prokrustach,
I wszystko życie, wszystko świeże tętno
Głuszycie pieśnią rażącą i wstrętną.
XXVIII.
Wśród żółtych ściernisk, po ściętej pszenicy,
Przy krwawych blaskach gasnącego słońca
Z żalu nad dolą skażonej ziemicy,
Zasiada dzisiaj praw boskich obrońca,
A z nim siadają piekieł biesiadnicy:
Kłamane modły, szyderstwo bez końca,
Ucho w rozpusty kąpiące się echu,
I twarz, co wciąż się wykrzywia od śmiechu.
XXIX.
Niecni szermierze! Ile jadowitych
Gnieździ się gadów w niedostępnym lesie;
Ile się kawek nad ciałem ubitych
Pastwi jeleni; ile wiatr rozniesie
Pyłków zarazy dla ziół nierozwitych,
Pod jarzmem gradu ile trawek gnie się,
O, tyle we was do smutnej biesiady
Łączy się fałszu, obłudy i zdrady.
XXX.
Lecz przyjdą czasy, gdzie światłości żarem
Rozpłomienieją martwe serca ludzi,
Wówczas zaziemskiej rozkoszy puharem
Żadna już siła ich więcej nie złudzi;
Staną do walki i na zgliszczu starem
Duch ich do życia nowy świat pobudzi —
I wzniosą okrzyk nad własną mogiłą:
Oto się niecnych królestwo skończyło!...«
I.
Ujął mnie wczoraj sen, jak dzień pogodny,
Kiedy się z objęć nocnych mgieł wychyla,
W rubinów rosę, w złoto świateł płodny,
W zieloność trawy, w barwny pył motyla,
W rozkwitłe drzewa, które wiatr rozkwila
Do takich szumów, że serce nam w łonie,
Jakby niem rajska owładnęła chwila,
Drży z niepojętych rozkoszy i tonie
I tonie głębiej w zjawisk milionie.
II.
Ujął mnie wczoraj sen, jak dzień wiosenny
Po ciężkiej nocy zimowej, i zwalił
Z duszy mi słabej ten ciężar brzemienny
Dni upłynionych, z których każdy palił
Pragnień mnie żarem, żem gorzko się żalił,
Jak ten, co w sobie nie znalazł spokoju...
Tak, ujął sen mnie i w sobie skrysztalił,
Jak słońce blaski swe skrysztala w zdroju,
Com wysnuł śród spoczynku i com odczuł w znoju.
III.
O śnie ty czerstwy! O śnie uśmiechnięty!
Zbyt rzadkim gościem bywasz w naszym domu;
Zbyt rzadko swemi ożywiasz ponęty
Zgłuszonych ciosem życiowego gromu:
Częściej nas widma boleści i sromu
Jak Prometejów, zwalczonych pragnieniem,
Do skalistego przykuwają złomu
I z wnętrz tak nam chłoną tchnienie za tchnieniem,
Że, choć się zbudzim rano, dzień jak noc — cierpieniem.
IV.
O śnie ty jasny! O śnie ty błękitny!
Miesiącem jesteś, co nad chmur sinawem
Płonie spowiciem i ten swój przeszczytny
Zatapia obraz w jezior sercu łzawem,
Tak, że aż całe lśnią światłem złotawem...
Jutrzenką — grobem miesiąca i zorzą
I słońcem jesteś, co nad zorzy krwawem
Wstaje posłaniem i sennym przestworzom
Wyciska swoje piętno — żywota myśl bożą.
V.
O śnie rozkoszny!... Helleńskich niebiosów
Strop, do tej chwili zaledwie przeczuty,
Zawisł nademną i z srebrzystych włosów,
Które świt rozwiał swobodny, wyzuty
Z ciężkiej chlamidy pomroku, dopóty
Powiewną splatał tkaninę, aż, złoty,
Pośród fal morskich przytłumionej nuty,
Otoczon zorzy różowymi sploty,
Wzniósł się Helios i swymi rozszarpał ją groty.
VI.
I rozlał zdrój się po niebie czerwony,
Im niżej — płonąc rumieńcem purpury,
A coraz wyżej, ponad nieboskłony
Łagodniał w blaskach, aż gdzieś tam u góry
Z szafirowemi połączył się chmury
W złoto-sinawe przędziwo, co kołem
Ująwszy ciemno-niebieskim brzeg wtóry,
Zlewa się z morza bezdennym rozdołem,
Że zenit tu z nadirem zda się łączyć społem.
VII.
Niekiedy zdala lekki wiatr powiewał
I lekko kłębił oceanu fale;
Ocean cicho hymn swój jeszcze śpiewał,
A we wód jego strzaskanym krysztale,
Drgały tysiącznych przebłysków korale,
Lub perły złote, lub się strop w chwilowéj
Wynurzał ciszy, przystrojon w opale,
Lamę złotawą i płaszcz szafirowy
I niby chwytał echo tajnej fal rozmowy.
VIII.
Wtem na grzbiet morza promień padł gorętszy,
Iskrą gorętszą morze zarumienił;
Wtem jedna fala nad drugą się piętrzy,
Tak ją potężny naraz wiatr rozpienił;
I wnet się obraz napół senny zmienił
W nadmiar żywota i ruchu: bóg wody,
Co się dotychczas niby starzec lenił,
Rozdźwięczał naraz w głos silny i młody,
Jakby zjawisk nieznanych zwiastował porody.
IX.
I na powierzchnię pryskającej toni,
Zrodzona z piany rozgrzanego morza,
W dyademie z kropel perłowych na skroni
Zjawia się ona — dziewicza i hoża,
Jak srebrna piana, którą ranna zorza
Złotem zabarwia, lub jak błyski złote
Tej rannej zorzy, kiedy wstają z łoża
Świtów srebrzystych, by w sercach tęsknotę
Za dniem budzić niezgasłym i życia ochotę.
X.
Snać ją zawstydza boska nagość ciała
I jakieś ciche ogarniają lęki,
Gdyż, lekko zgięta, gors naprzód podała,
Wdzięcznymi ruchy utoczonej ręki
Pragnąc zasłonić obnażone wdzięki,
Pierś z alabastru i łono bez skażeń:
I tak mnie ujął ten wstyd i ten miękki
Kolor jej kształtów i ten czar obnażeń,
Żem tonął śród dotychczas niedoznanych wrażeń.
XI.
Poniżej biódr jej ze słoniowej kości —
Gdy na nią skośnie blask różowy spłynie —
Śród których tułów, jak w uścisku, gości,
Zagięć łagodnych krągłą tworząc linię,
Morza bogowie i morza boginie
Łączą się w wieńce z nagich ciał i wiodą,
Wpół nad głębiną i napół w głębinie,
Raźny korowód, olimpijskim grodom
Dziękując za władczynię i za siostrę młodą.
XII.
Słońce tymczasem, stargawszy szkarłatne
Sploty na zawsze, to nowopowstałą
Złotem obleje, to znów na wydatne
Mięśnie trytonów rzuci strugę białą,
Łagodząc szorstkość, właściwą ich ciałom,
Albo, upadłszy na pierś marmurową
Której-ś z nimf grona, spływa przędzą małą,
By ud wypukłość opleść tkanką nową
I znów tonąć w głębinie, złocąc falę płową.
XIII.
A nad głębiną, nad morskimi ściegi,
Z szumem głębiny, w takt tych morskich tonów,
Aż gdzie ostatnie kwitną ziemi brzegi
Płynie melodya tych nimf i trytonów,
Wielka, jak wielkość żywych milionów.
I wnet, co życia zalega arenę —
Najmniejszy atom, który trwa bez skonów,
Napełnia hymnem barwną światów scenę:
O Anadyomene! Anadyomene!
XIV.
I zdało mi się, że świat się już inny
Razem z tą boską oczom mym odsłonił,
Nagi, lecz, mimo nagości, niewinny.
I człek, co dotąd za uściskiem gonił
Mar niepochwytnych i, choć się wyłonił
Z ziemi, tę ziemię, śniąc o rajskim chlebie,
Jako macochę odpychał, nie ronił
Łez ascetycznych przy swych żądz pogrzebie,
Lecz przylgnął do tej matki i w niej poznał — siebie...
XV.
W niej poznał szczęście i, dłonią je męską
Ująwszy, zamknął drogę tym kuglarzom,
Albo szaleńcom, którzy mu zwycięską
Wróżąc wciąż chwilę tam, gdzie gwiazd się żarzą
Szkliste źrenice, gdzie błękitną twarzą
Niebo spogląda, karmią go okruchów
Pyłem, gdy siebie jego chlebem darzą,
Lub, chcąc go zwolnić z cielesnych »łańcuchów«,
Czynią z niego nie ducha, lecz ironię duchów.
XVI.
I zawładnęła Miłość nad tym światem:
Nie ta, co, w pragnień źródle tajemniczem
Skażona drżącym z naturą rozbratem,
Przed pustelników ugina się biczem,
Lecz ta, co, pełnym płomieniejąc zniczem,
Wiedząc, że życia szczytnym jest początkiem,
Porywa ludzi otwartem obliczem,
I, tym swym celem święta i tym wątkiem,
Nie jest szałem bezpłodnym, lecz twórczym rozsądkiem.
XVII.
I każdy przez nią uczuł się rodzonym
Bratem swych braci i z tych krewieństw studni
Czerpał zasoby siłom nadwątlonym.
I wnet stopniały lody ostrych grudni
Pod ciepłem serca, które dziś obłudni
Zmieniają w rynek fałszywych towarów:
I znikli waśni podżegacze brudni
I ten krwi ludzkiej niezgłębiony parów
Wysuszył już na zawsze dzień miłosnych żarów.
XVIII.
I nastał spokój. Ten łan, co przed wschodem
Dzisiejszej jutrzni czerwienił się strugą
Krwi niezakrzepłej i żywił nas płodem
Siewów, przeklętych łzą i skargą długą
Zbladłych helotów, otworzył dziś pługom
Cichym swe wnętrze i zdrowych oraczy
Widział schylonych i swym własnym smugom
Nucących pieśnie — już bez tej rozpaczy,
Co się na dniu słonecznym czarną chmurą znaczy.
XIX.
Z mogił, wykutych w paryjskim kamieniu,
Wstawali mistrze: wielcy Praksytele,
Eurypidzi, w płaszczach, na ramieniu
Zapiętych sprzążką stalową, wesele
Stawiając znowu w ludzkości kościele,
Spokój i prawdę. I wnet ludzkość cała
Spostrzegła siebie, jak w lustrze, w ich dziele
I, czcząc ich statuą i nucąc im »chwała«,
Sobie pomnik wznosiła i sobie śpiewała...
XX.
Była harmonia pomiędzy zamysłem
I między czynem; między pragnień lotem
I między celem: dyskobol, co zwisłem
Czyścił ramieniem skórę, zlaną potem,
Mędrzec, co chodził za światów obrotem,
Wieszcz, co czar widział w każdej życia skierce,
Byli szczęśliwi zadowoleń złotem,
Które im ziemia dawała — w rozterce
Nie tonął ród Manfredów i nie drżało serce.
XXI.
I zdało mi się dalej... Ach! zbyt rychło
Odbiegłeś śnie ty od rozgranej duszy,
Lecz echo strun twych jeszcze nie przycichło,
I pieśń go inna dzisiaj nie zagłuszy.
Nawet i jutro, gdy mnie szron przyprószy,
Gdy z gwiazd ostatnia zgaśnie mi u szczytu,
Wierzeń tych we mnie nic już nie obruszy —
Zostanie hasło, ryte śród granitu:
O Anadyomene! O ty matko świtu!
...οὐδέν χρῆμα μάϑην γίγνετει, ἀλλὰ πάντα ἐκ λόγω τε καὶ ὑπ' ἀνάγκης. Demokritos.
Hej! z praprzyczyny, z przedwiecznego wątku,
Snuje, jak z kłębka, bytów się konieczność
I tak ogarnia swojem pasmem wieczność,
Co niema końca, nie mając początku.
I cel, jak połysk w przetopionem złocie,
Dan jest Przyrodzie jeden, a wspaniały:
By ten odwiecznych bytów łańcuch cały,
Zmieniając formy, wiecznie trwał w istocie.
I my, koniecznym skutkiem tej przyczyny,
Pośród miryad jestestw i ogromów
Jesteśmy nikłe atomy atomów.
I nam istoty dana nieśmiertelność,
Ale nie tylko nieśmiertelność gliny,
Lecz którą daje serc i duchów dzielność...
I.
O rozpłakały się oczy i serce,
O rozpłakały mi się w łzy gorące!
I me uczucia są jak rosą lśniące
Ostatnich kwiatów jesienne kobierce.
I jako iskra ginie po iskierce,
Kiedy na węgiel sączysz krople drżące,
Tak i mych blasków serdecznych tysiące
Giną ach! w serca bolesnej rozterce.
I fala bytu mojego, wesoło
Płynąca nieraz w żywym rozhoworze,
Ledwie się w smutnym odmęcie poruszy —
I wszystko życie, wszystek świat wokoło
Z łez mi się zlewa w jedno wielkie morze
I drży, jak łza ta, co ciąży mi w duszy.
II.
Jak te obłoki, co, zrodzone z ziemi,
Płyną na ciemnych skrzydłach mgieł do góry
I tam, w brzemienne złączywszy się chmury,
Znowu spadają wstęgi kroplistemi,
Tak i łzy moje, dłońmi bolesnemi
Wyrwane z serca, mkną z szumem wichury
Losów ku niebu i blask swój ponury
Topią znów w serce z skargi daremnemi.
Bo choć na duszy ciemnym nieboskłonie
Zabłyśnie tęcza nadziei, jej bytu
Krótkie są chwile, jaśń jej krótko płonie —
I, od nadiru, aż tam do zenitu,
Przestwór, co wnętrza mego świat otula
Jest jako jedna łzawa, czarna kula.
III.
Na mogilniku widziałem prawnuki
Tych wielkich, dawno pomarłych rycerzy,
Co blaskiem mieczy i blaskiem puklerzy
Wskróś oślepiali wrogie losy-kruki.
Stali posępni, pozginani w łuki,
Lecz bez cięciwy... Zgasł im zapał świeży
I łzy spadały po zblakłej odzieży,
Uszytej, widać, z całunowej sztuki.
I tak mnie widok ten przejął i wzruszył,
Że i ja z nimi stanąłem, schylony,
I jasny wzrok mi strumień łez zaprószył.
I, w żalu jeszcze dziś niepocieszony,
Nie umiem skargi tej przytłumić w sobie,
Że tyle duchów marnieje na grobie...
IV.
Dopókiż jeszcze czas, w cierpienia płodny
I w czczość porywów, będzie nas, bez winy,
Których słabości wyssały godziny,
Chwytał w swój uścisk, w uścisk śmierci chłodny?
Dopókiż jeszcze moloch, walki głodny,
Będzie z nas krwawe pożerał daniny,
Gdy nasze matki, drżące, jako trzciny,
Leją łez rosę w strumień krwi swobodny?
Ach! Czyż spokoju i tej cichej pracy,
Która swe gmachy miłością buduje,
Złota nas przędza nigdy nie osnuje?
Czyż na nas wiecznie ma ciążyć przekleństwo,
Które ponoszą dziejowi żebracy:
Przecicha boleść i głośne męczeństwo!?...
V.
Kiedyż to życie przestanie być życiem
Słońca, co blednie, blasków, które gasną?
Zachodem dążeń, w wieczoru przejasną
Spowitych zorzę, co ledwie jest śniciem?
I kiedyż świat ten, mrący pod nakryciem
Ponurej nocy, nowe siły drasną,
Siły porannych przebudzeń, i ciasną
Pierś mu rozszerzą szczęścia wiecznem biciem?
Ach! tyle razy ze snu się podnosi
I tyle razy dniem pragnień gorących
Rozrywa wnętrze i znów w sen zapada.
A z wszystkich czarów, ze wszystkich kwitnących
Koron nadziei, pozostaje blada,
Zwiędła łodyga, która smutek rosi...
Z uścisków nocy duch, ten promyk boży,
Rwie się na łono srebrzystego świtu;
Ale zaledwie zakosztował bytu
Przeczuć ognistszych, ulata ku zorzy.
Lecz znów spocząwszy śród różanych łoży
Nikłą chwileczkę, w blask aerolitu
Rozlany, płynie, aż tam! tam u szczytu
Z słońcem, swym ojcem, znowu jedność stworzy.
I tak z niem razem, z niem, co jest żywotem
Ziół kiełkujących, ich kwieciem, owocem,
Ogarnia wszechświat swojem ciepłem złotem.
Lecz kiedy słońce bytów już nie pieści
I w zmrok zapadnie, z uczuciem sierocem
I on zapada w ciało, zmrok boleści.
Śmiertelny, bogów podzielał biesiady
I ducha kąpał w ich tajemnic zdroju,
Świadom ich ciszy i świadom ich boju,
Szczytnej mądrości i poziomej zdrady.
Lecz wnet strącony jest, gdzie Orkus blady
Zieje otchłanią wieczystego znoju,
I bez wytchnienia jęczy i spokoju,
Że ludziom rozsnuł tkankę boskiej rady.
I nas, gdy, bytu zagadką zwabieni,
Co do swej uczty boskim nęci czarem,
Wyrzekniem: »Jesteś tem, czem jesteś, świecie!« —
I nas pochłania przepaścią swych cieni
To piekło mściwe i ducha ciężarem
Mąk Tantalowych ach! podwójnie gniecie!...
I.
Śmiejesz się do mnie tym dziwnym uśmiechem
W oczach i ustach, który — nie wiem — cnotą,
Czy też ponętnym przykuwa mnie grzechem:
Tak mi się w serce strzałą wbija złotą.
Pod jego czarem z młodzieńczą ochotą —
U dusz ranionych z niezwykłym pośpiechem —
Rwałbym się znowu ku tym wyżnym lotom,
Gdzie dech nasz z bożym zlewa się oddechem.
Lecz mnie już błękit niebieski przeraża,
W nieskończoności tonący, bezdenny
I bezgraniczny baldachim ołtarza,
Ustawionego w mistycznej świątyni,
Gdzie, jako obraz daleki i senny,
Wielka Miłości ofiara się czyni.
II.
Śmiejesz się do mnie... Spoglądam w twe oczy
I twoje usta, niecierpliwie chłonę
Ten dziwny uśmiech, co w sobie jednoczy
I ciernie cnoty i grzechu koronę.
I żary na mnie buchają czerwone,
Dusza ma ogniem, niby krwią, się broczy —
Tajemną w Sais rozdzieram zasłonę,
By zginąć w światła ślepiącej roztoczy.
Zabójcze światło! Do głębi przewierci,
Człeku, twe wnętrze, ale nie rozświeci
Zagadki bytu, która w niem się chowa.
Przy tobie stanie li zdawkowej Śmierci
Posępne widmo, straszydło na dzieci,
Albo też Boleść, tak, jak Śmierć, zdawkowa.
III.
O Mono Lizo! Niema w sercu mojem
Ni jednej chwili, gdzieby twe powieki,
Pełne tajemnic, zbratały z spokojem
Mą duszę!... Śmiej się! Śmiej się! Niech w daleki
Popłyną przestwór nieuchwytne rzeki
Mgławic miesięcznych, darzące ukojem
Serca, znużone ciężarem opieki,
Którą ich raczy świat ten!... My nad znojem
Staniemy zdrowi i silni!... W ramiona
Pochwyć mnie słodkie!... Wesoła i pusta,
Przytul do ust mych swe motyle usta!
Na piersiach twoich niech pierś moja skona!
Niech wokół wszystko skona, prócz rozkoszy,
Której nam światło z Sais nie wypłoszy...
IV.
O Mono Lizo! Nie wiem, czemu nasze
Zeszły się drogi i czy dzień się zbliży,
Że się rozejdą, ani tem się straszę,
Że na tych drogach wyrośnie rząd krzyży...
Wszystko mi jedno! Po powszednią paszę,
Ambrozyi żądny, duch mój się nie zniży:
Kocham twe ciało! Ku niemu się łaszę,
Wróg Nazaretów świętych i Assyży.
Im tylko ufam i w nie tylko wierzę,
O Mono Lizo, me pragnienie wieczne!
O Mono Lizo, mój wzlocie w niebiosy!
V.
Śmiejesz się do mnie, czy śmiejesz się ze mnie?...
Na ustach twoich uśmiech tajemniczy
Nad przepaściste prowadzi nas ciemnie,
Gdzie siwy starzec ziarnka piasku liczy...
Jest-li lęk taki w niedostępnej dziczy,
W którą się słońce przedziera daremnie,
Jaki ma śmiech twój, skażon czy dziewiczy —
Śmiech twoich oczu? — ja nie wiem...
Na Lemnie
Czy na Golgocie — tam, gdzie ludzie żyli
I tam, gdzie marli, niema takiej chwili,
Iżbym nie pragnął sięgać ku zasłonie
Z Sais, a zawsze, w mroku czy przeźroczu
Mych dni doczesnych, muszę cofać dłonie,
O Mono Lizo, przed śmiechem twych oczu...
Chociaż mną miotasz po spienionej fali,
Jak burza morska resztkami okrętu,
Tutaj, gdzie chmur mi słońce nie przepali,
Gdzie każdy jęk mój ginie w głuchej dali
Zamętu —
Chociaż mi w duszę wlewasz żółci zdroje,
Że myśl tu nieraz myśli przeciwieństwem,
Że, gdy ogarną mnie twe niepokoje,
Rzucam na siebie i na blizkie swoje
Przekleństwem —
Chociaż mnie krwawym naznaczyłaś chrzestem,
Stanąwszy blada już nad mą kołyską;
Choć przez cię nieraz jako starzec jestem,
Że mi śmierć, zda się, z swych skrzydeł szelestem
Tak blizką:
Bądź pozdrowiona, o ty bez promienia,
Który nadzieją martwe serca pieści,
Spowita płaszczem bezdennego cienia,
Źródło mej pieśni, macierzy natchnienia,
Boleści!...
I.
I tak mię wziąwszy za wychudłe ręce,
Przez przepadliska gnała i przez haszcze
W coraz to nowe czarnych zmroków paszcze,
Gdzie szum złowróżbny i wycia zwierzęce.
A sama była jak dysonans w pieśni,
Jak ton przecierpki w słodkiej grze kolorów —
Nie! kształty miała krew ssących upiorów,
Co zabijają w swoich ramion cieśni.
A gdy, zziajany i jak pies skomlący,
Któremu trąbę zamknięto kagańcem,
Wyjęknę: »dosyć! gdzież koniec z tym tańcem?!«
Ona, zwróciwszy ku mnie zwrokwzrok ziębiący,
Jeszcze mną silniej szarpnie i ze zgrzytem
Swych kłów pożółkłych szepnie: »Tam za bytem!«
II.
Z przepaści zmroków, z stożkowego kojca,
Rozdarte wrzaski, pomieszane z łzami,
Jak kłęby dymu, wznoszą się przed nami,
Szumią, jak drzewa oliwne Ogrojca.
Coraz to bliżej! Hejże, coraz bliżéj!
Oto już widzę: Śród gruzów i zielska
Wiją się z głodu poskręcane cielska,
A inne drgają, przybite do krzyży.
»I cóż? wypoczniem?« z chichotem zawarknie,
Niby gadzina, co zęby wyszczerza
Nad kęsem ścierwa, nad trupem — szermierza...
»Na ten spoczynek pewnie że ci sarknie
Wszystek twój rozum, ty mój charcie gończy!«
»Pędź! pędź!« — wyjęknę — »tam, gdzie byt się kończy!«
III.
I tak pędzimy, oboje szaleni:
Ona jak olbrzym, zbrojny w piekieł moce,
Co swemi stopy las dębów druzgoce,
A ja, jak piłka!... Hej, któż mnie obroni?!...
»Spocznij!« znów błagam; »w tej straszliwej jeździe
Sił mi już braknie, drżę, jak te paprocie!
Oto polanka! las się kąpie w złocie:
W świcie porannym i w porannej gwieździe.
Spocznij! czy słyszysz?« — Z góry przez półcienie
Spływał dźwięk ku nam, poczęty snąć w niebie:
»Tu u stóp bożych cisza i zbawienie!«
»Chodź! chodź tam! dotąd to nie nasza droga!«
Pogna mnie znowu i znów w gąszczach grzebie —
»Dla nas! tak! dla nas niema nawet Boga!«
O serce biedne, o zdeptane serce!
Poco tak rwiesz się do dalszego bytu?
Czyli-ż nie lepiej w zawodów rozterce
Rzucić na zawsze jesienne kobierce
Łez i przekwitu?
Czyli-ż nie lepiej raz zginąć, jak liście,
Które wiatr — patrzaj! — ścina z tego drzewa,
Niżeli czekać tak na wiosny przyjście,
Co tobie, serce, nie zalśni ogniście
I nie zaśpiewa?
Czy strach ci próżni, co za grobem zieje?
Czy cię przeraża ach! to nic bezdenne,
Gdzie świt swych brzasków srebrzystych nie leje,
Gdzie się pragnienia kończą i nadzieje,
Te widma senne?!
Stłum tę chęć życia! Nie różni się niczem
Od tamtych bezdni pustka wokół ciebie!
Tylko, że tutaj pali cię swym zniczem
Ułudna gwiazda, drżąca na zwodniczem
Pożądań niebie...
I.
Chłód mnie ogarnął... O biada mi, biada!...
Czyż żar wczorajszy na zawsze już minął?
Czyż zżółkły demon, który dziś mi składa
Zimne całunki na ustach, owinął
Pierś mą na zawsze, abym wiądł i ginął,
Jako te zioła na pustem przydrożu?
Ażebym zamilkł, jak potok, co płynął
Wczorajszej doby radośnie ku morzu,
A dzisiaj legł, uwięzion w lodowatem łożu?...
II.
Czyż pod ciśnieniem zimnego wyziewu
Mam być dziś statuą, lecz statuą bez życia?
Śpiewem — lecz tylko wczorajszego śpiewu
Echem bezdźwięcznem? Kwiatem — lecz bez kwiécia?
Blaskiem — bez ciepła? Łodzią, do rozbicia
Niosącą ludzi, którzy w niej złożyli
Swoje nadzieje i serc swoich bicia?
Żywym upiorem, co się darmo sili
Odwalić wieko trumny w przebudzenia chwili?...
Ranem wczorajszem? Czy już nie zagości
Obraz twój we mnie? Czyli-ż duch twój złoty
Stał się już cieniem, nikłym, bez tęsknoty
Za światła zdrojem? Czy już nie zawładnie,
Pełen młodzieńczej wiary i ochoty,
Nad moją głową, nim na pierś opadnie
Bez myśli? nad mem sercem, nim bez uczuć zbladnie?
IV.
Zbliż się ty ku mnie i usta rumiane
Przyłóż do piersi, aż ten prąd miłosny
Zmieni me nerwy w struny, rozegrane
Smyczkiem artysty w dźwięczny hymn, w radosny
Hejnał zaślubin, w świtającej wiosny
Hołd przynależny, i serce me potem
Złącz z sercem ludzi: tych, którzy żałosny
Prowadzą żywot, że nie jest żywotem,
I tych, co się radości olśniewają złotem.
V.
Tak! Złącz mnie z tymi, których jęk stłumiony
Dziś do niebieskich szczytów nie dobija,
Lecz się po ziemi wije i, skroplony
W krwawe rubiny, napowrót się wpija
W serca nieszczęsnych, jak w swą zdobycz żmija!
Połącz mnie z tymi, którym dzień słoneczny
Mgłą jest i nocą więzienną, co mija,
By znów się zacząć, wiążąc w zmrok się wieczny
Bez słabych nawet błysków i bez drogi mlecznéj...
VI.
Każ mi ukochać i tych, co przed zorzą
Dnia jutrzejszego padną; co śród łzawéj,
Serdecznej skargi w trumnę się położą,
W trumnę dziejowych losów, gdy śród wrzawy
Smutnych zapasów duch jutra nad mgławy
Świat się uniesie i miejsca tu grobom
Nowym udzieli, śmierci nowej strawy:
Każ ich ukochać, ty, wielka żałobą!
Niech między mną nie będzie przedziału i tobą...
VII.
Tak! niech ukocham to, co jest w wszechświecie,
I to, co w sercu człowieka się mieści:
Rozpacz, co duszę kamieniem mu gniecie,
Rozkosz, co widmem słonecznem go pieści,
Niech się skrysztalą w hymnu mego treści...
Jego nadzieje, porywy, zachwyty,
Jego upadki śród jęków boleści
Niech się wyryją śród bronzowej płyty
Mej duszy, niech się złożą w pomnik niespożyty.
VIII.
Wówczas ma dusza ich duszą zarazem,
A moje serce, sercem tych walczących;
Wówczas pieśń moja stanie się obrazem
O harmonijnych barwach, a gorących,
Rzeźbą o liniach spokojnych, kryjących
W swoim spokoju płomienny żar ducha —
Będzie muzyką o tonach, płynących
W rozległem echu, w które człek się wsłucha
I w głębi swego serca zgasłe skry rozdmucha.
Żem młodo rzucił próg rodzinnej chaty
I biegł za słońcem, które złudne snuje
Pasma za sobą, żem darmo zapłaty
Szukał za trudy tam, gdzie zblakłe kwiaty,
Nie żałuję.
Żem między ludzi poszedł, tam, gdzie dźwięki
Młodzieńczej pieśni dzika rozpacz psuje,
Żem ścisk zobaczył wychudzonej ręki
I łzy w źrenicach, żem usłyszał jęki,
Nie żałuję.
Że mi podano gorycz do wypicia,
Co jadem swoim zdrój miłości truje,
Żem śród czarnego nie znalazł pokrycia
Złocistych cacek i jasnych farb życia,
Nie żałuję.
Że się otarłem o te brudne ściany,
Gdzie świętych uczuć sprzedajność króluje,
Żem rękę włożył w ropiejące rany
I na świat wyszedł kałużą zbryzgany,
Nie żałuję.
Żem jak mogilny krzyż, co skier nie ciska,
Choć go przechodzień gorąco całuje,
Że, kiedy stoję u nieszczęść urwiska,
Żadna boleści łza z ócz mi nie tryska,
Nie żałuję.
Że moja dusza walkami się strudzi
I że tych kajdan los jej nie rozkuje,
Że żywot skończę zdaleka od ludzi,
Że mnie do nieba archanioł nie zbudzi,
Nie żałuję...
Patrzcie na twarzy tej wychudłej bladość,
Spojrzyjcie w oczy, przymroczone łzami!
Gdzież jest ta życia niezmącona radość,
Co złudą blasków promienistych — mami,
Co żądzy bytu, przelotnie nad nami
Jaśniejąc, czyni już zadość?
Ach! znikły, znikły wszystkie barwy świéże
Z twych lic, o matko bolesna, ludzkości,
Jak mkną przed nocą słońca skry zbyt chyże,
A na ich miejscu przeświadczenie gości,
Że ci się wznosić wciąż będą ciemności,
A ideałom twym krzyże...
Po deszczu kwiaty odetchły i w górze
Świeżych zapachów pełna atmosfera:
Każdy jej atom snać kroplę zawiera
Tego balsamu, którym żyją róże...
Chmury rozdarło słońce, ten cud boży,
I świat, co, zda się, ze zmęczenia kona,
Zadźwięczał cały, jak posąg Memnona,
Kiedy nań jutrznia swój całunek złoży...
A dusza ludzka, która tonie w krwawéj
Przebojów słocie i wszystkie swe liście
Traci wiosenne ach! dla nic wielkiego,
Czyż jest naprawdę lichszą od tej trawy?
Anioły blasków bytu jej nie strzegą
I czas wytchnienia znikł dla niej wieczyście.
O, zbliż się, śmierci, senna śmierci! Zwojem
Swych chłodnych ramion obejmij te skronie,
Które się palą; zbliż się ze spokojem,
Którego niema w tem łonie.
Ty mnie nie straszysz chrzęstem trupich kości,
Ty mnie pustemi nie przerażasz oczy,
Ni tem robactwem, co w mogiłach gości
I ciała toczy, ach! toczy!
To oni widzą obraz grozy w tobie, Oni stawiają cię w rozkładów brudzie,
W tym ciasnym, ciemnym, w tym cuchnącym grobie!
Lecz cóż mi oni, ci — ludzie?...
Dawniejsza miłość, co przygarnąć chciała
Wszystkich, przeczysta, do serca, dziś na nic!
Na nic! w nienawiść zmieniła się cała,
O tak! w nienawiść bez granic!
O, zbliż się, śmierci! O, zbliż się, aniele!
Niech cichy szelest twych słów mnie odwoła:
Ty, co gotujesz spokój i wesele,
Wyrwij z tych ludzi mnie koła.
Jest straszna siła — jak ją nazwać, nie wiem —
Co tak nam wnętrze skuwa w swe łańcuchy,
Że wielki zamiar przemienia się w głuchy
Wyrzut sumienia, piekący żarzewiem.
Lais ostatnia — bezwstydem odpycha,
A jednak w uścisk zamyka nas podły
I strąca myśli, co ku szczytom wiodły,
Że u trucizny pełzają kielicha.
Ach! ileż razy moje wnętrze biedne
Było igraszką w rękach tej przemocy
I jak ja kląłem pierwszy dzień żywota!
A w tej rozterce, w tej bezdennej nocy
Pociechę miałem — nędzną — tylko jednę:
Że nie mną samym duch piekielny miota.
Zagaśnij, słońce, bo na cóż promienie,
Które do serca nie wnikają głębi!
Niechaj do reszty mnie ten lód wyziębi,
Jakim naokół tchnie boże stworzenie.
Dziwna, że człowiek, co wyszedł z pod ciepłej —
Jak mówią — ręki Mistrza nad mistrzami,
Nawet najmniejszą iskrą nie omami
Bratniego serca i myśli zakrzepłej.
Straszna w tem wszystkiem musi być zagadka:
Albo człowieka żaden Bóg nie stworzył,
Lub z powszechnego prawa tak wydrożył,
Tak się wypalił duch mój do ostatka,
Że dlań już ognia żadnego nie stanie...
Zagaśnij, słońce! Pocóż rozwiązanie?!
Tak! gdybym wierzył w spowiedzi skuteczność,
Kląkłbym przed wami, ideałów stróże,
I rzekłbym, łkając: Patrzcie! jakie burze,
Z grzechu poczęte, starły mnie na wieczność...
Ongi, do twardych przebojów jedyny,
Byłem jak żołnierz, albo jak ten łowiec,
Którego dziki nie straszy manowiec,
Gdy spieszy w ślady szlachetnej zwierzyny.
A dziś — słuchajcie!... O nie! nie! Przytłumię
Tę chęć, co wyznać każe wobec świata
Całą mą nicość, abym ulżył sobie...
Nie dla mnie ulga! W sercu i rozumie
Wyryłem sobie prawo ręką kata:
Pokutuj, milcząc! Ulgę znajdziesz w grobie.
W proch! w proch przed blaskiem, który z serc wytryska
I serca wzajem zapładnia, że kwitną
Jako te lilie, patrzące w błękitną
Toń niebieskiego nad nami sklepiska.
W proch! w proch! choć w tobie szatany zazgrzytną,
Choć wić się będzie, jako żmija ślizka,
Ta przemoc złego, która gwałtem ściska
W swoich pierścieniach wszystką żądzę szczytną!
W proch! w proch upadnij!... Zaklęcia daremne!
Świadomość siebie stracił syn człowieczy,
Gdy raz trującej zakosztował cieczy:
Zamiast przed słońcem zginać korną szyję,
Z którego powstał, ach! i którem żyje,
Czci niszczycielki swe — potęgi ciemne...
Kochałem niegdyś... Nie kłam, zwiędłe serce!
Ślepą się nie łudź paprocią, śród boru
Dzikich rozpędów wzrosłą, ni fosforu
Blaskiem, co nie ma ciepła w swej iskierce...
Po stromych szczytach duch pychy mnie wodził,
Chorej gorączki uczynił mnie jeńcem,
Co bój zwycięski staczała z rumieńcem,
Gdy się ukradkiem z twoich głębin rodził...
Dziś chciałbym spocząć na łagodnych ręku
I, zapatrzony w ócz przeczyste dziwy,
Wciąż szeptać: kocham! ach! kocham, szczęśliwy!
Lecz rdzą do środka przeżarte żelazo
Wszakżeż ze siebie nie wyda już dźwięku,
Co dla serc zdrowych świętą jest ekstazą!
Czemu uciekam od natłoku ludzi?
Tak mnie niejeden pyta się, zdumiony...
Czyż grzech, co z czoła zrzuca im korony
Bożego piętna, we mnie wzgardę budzi?
Czy-m jest z tych karłów, co, w dumie niezdrowéj
Wzniósłszy nad miarę serca i rozumu
Kościół dla siebie, drżą, by dotyk tłumu
Tej ich karcianej nie zniszczył budowy?
Nie! nie! Ja w ciemnej swego wnętrza kaźni,
Jak ów pustelnik, wyklęty ze świata,
Z tej się zamykam bolesnej przyczyny —
Aby nie czytać w oczach człeka-brata,
W których swój obraz widzę najwyraźniéj,
Własnej słabości, ach! i własnej winy!...
W rozbolałego serca żywą księgę
Zapisz na zawsze słowa takiej treści:
Jak ruda w ogniu znajduje potęgę
Oczyszczającą, tak człowiek w boleści.
Nie! Tam, gdzie tęcza wielkich żądz swą wstęgę
Rozsnuwa barwną, gdzie na suknię cześci
I chwały zmienisz powszednią siermięgę,
Wznosi się dusza na skrzydłach boleści.
Gdy więc na grzbiecie twoim los zaznaczy
Krwawe swe ślady, los, co się nie pieści
Z człekiem, wszak nawet zrodzonym w boleści:
Ty nie otwieraj wnętrza dla rozpaczy,
W której się ducha osłabienie mieści,
Tylko błogosław! błogosław boleści!...
Zazdroszczę nieraz tym, co w grobach leżą,
Owianych trawy szeleszczącą ciszą:
Dusze ich, rozbrat wziąwszy z ciał odzieżą,
Jęków ziemskiego bolu już nie słyszą.
Na lotnych skrzydłach wielki przestwór mierzą,
Melodyami sfer wonnemi dyszą;
W twarz zórz i słońca zapatrzone świeżą,
W promiennych blaskach pyłem blasków wiszą.
A tylko czasem schodzą na mogiły,
Oblane światła miesięcznego falą,
Cicho po trawie aksamitnej depcą
I dla tych bytów, co, stargawszy siły
W przebojach z życiem, na swój los się żalą,
Melancholijną pieśń ukojeń szepcą.
Z głębin przestworu, z ciemnych chmur,
nad wilgotnymi łany,
Jak srebrny opar wstaje duch
z promieniem wokół głowy:
Rośnie w mych oczach, niebios tór
rozjaśnia, mgłą owiany,
Strząsa ostatni śniegu puch
z swej sukni lazurowéj.
Uderza w róg swój: szumi bór
i szumią rzek bałwany,
Ziemia wytęża wszystek słuch
i rychło na dąbrowy,
Na senne niwy wiedzie chór
swych dzieci rozśpiewany,
Błogosławiących twórczy ruch,
okrytych w liść majowy.
I moja dusza chłonie wraz
ten hymn, budzący zioła,
Rwie się do wonnych światła fal,
lecz widzi poniewoli,
Że się w liść świeży, jak ten las,
naodziać już nie zdoła.
Mrok ją ogarnia, mrok i żal —
skarży się swojej doli:
I duch, co życia przywiódł czas,
gasi swój blask u czoła
I razem z nią w bezmierną dal
szumi pieśń melancholii.
Ach! nieraz mi się zdaje,
gdy tak samotny kroczę
W zachodu cichem złocie,
zadumą ogarnięty,
Że cień, co, długi, wstaje
z pod nóg mych i swe mrocze
Na ziół tych ściele krocie,
nie ze mnie jest poczęty.
Lecz, że z przeszłości fali,
czy z przyszłych dni głębiny —
Hen! tam, gdzie ziemi końce —
byt jakiś, tu nieznany,
Wychylił się w oddali
i że cień jego siny
Dnia dzisiejszego słońce,
mrąc, rzuca na te łany.
I tęskność duszę chwyta
na wierchy gdzieś tajemne,
Lecz wraz ku memu łonu
zbliża się lęk ponury:
Ach! widzę, jak, okryta
w całuny mgławic ciemne,
U stóp mych przepaść dyszy
głębokiem, cichem tchnieniem...
Jak przed zjawiskiem skonu,
zwrócony do purpury
Zachodu, drżę w tej ciszy —
przed swoim własnym cieniem...
Na karku tylko dreszcz mi usiadł blady
I rwie mą przędzę bezlitośną dłonią:
Chwila, a w chmurach pioruny zadzwonią,
Mego wybrzeża wstrząsną się posady.
Chwila, a orkan porwie swe obroże,
Z nóg i z rąk swoich ciężkie pęta zrzuci
I w zaślepieniu szaleństwa wywróci
Z granic kotliny rozszalałe morze.
Cały ten ogrom z łożyska wyważy:
Ku niebu wzdmie się ta pierś Lewiatana,
By, płomieniami błyskawicy zlana,
Opadnąć z jękiem tonących żeglarzy...
Topi się ołów przestworu! Z łoskotem,
Z trzaskiem i sykiem już się woda pali!
Błogosławiony, kto ginie w tej fali,
W walk żywiołowych rozognieniu złotem.
Błogosławiony, kto pochwycił wiosła
I jak bohater puścił się w swej łodzi
Na wichr, co nad nim dziką pieśń zawodzi,
Na toń, co pod nim w dziki szał urosła!
Błogosławiony, kto z swej ludzkiej duszy
Umie wykrzesać pokrewieństwo burzy,
Swe błyskawice w głębinach zanurzy,
Swoimi grzmoty przestwory poruszy!
Zalewasz brzeg mój, rozhukany wirze?!
Piekielna mściwość twe skrzydła rozpędza?
Zalej go! zalej! wszak na nim śni nędza,
Co swoje własne, gnuśne stopy liże!...
Zalej go! zalej! Z ciałem Prometeja
W piarg się rozpadły zębate opoki!
Wybrzeże piasek zasypał głęboki:
By stężał w turnię, znikła już nadzieja!
Zalej go! zalej ten mój brzeg przeklęty,
Bezpłodny, pusty i, jak rozpacz, nagi:
Więzi mnie na nim trwożny brak odwagi,
Gdy w krąg żeglarze spieszą na odmęty.
O niema łódko, a przecież wymowę
Strasznych demonów mająca!... O wiosło,
Coś się ze ziemi, jak gigant, podniosło
I idziesz na mnie, na senną mą głowę!
Falo, wiodąca wciąż ze sobą wojnę!
Śmiałe, po falach wciąż krążące statki!
Żagle, rozwiane niby kwiecia płatki!
Maszty, w flag tysiąc różnobarwnych strojne!
Życia ty morze, tak grzmiące przedemną,
Gdy ja, na brzegu stojąc zadumany,
Lękam się nawet spojrzeć na bałwany
I wzrok mam tylko w dal utkwiony ciemną —
Gdy ja, w dal mając zatopione oczy,
Na jawie przędę z mgieł obrazy senne,
By okryć niemi to morze bezdenne,
Co z takim szumem swoją wieczność toczy.
Byłeś mi dawniej bożyszczem, o tłumie!
Wiarę mą trawił twój żołądek wraży!
Dziś moja miłość już zgiąć się nie umie
Na stopniach twoich bezbożnych ołtarzy.
Dziś z resztą siły poszedłem w bluźnierce,
Ma dłoń słabnąca dziś twój bałwan kruszy,
Krwawy Molochu, coś pożarł me serce,
Jak wampir wyssał drogi szpik mej duszy!
Królu w łachmanach, siedzący na tronie,
Z którego zdarto bisior i złocenia!
Ogniem zawiści twoje oko płonie,
Chciwość twe usta w wstrętną paszczę zmienia.
Wytrzeszczasz straszne bazyliszka oczy,
Albo je chytrze przysłaniasz obłudą,
Wabiąc zwierzynę, która we krwi broczy
Pod twym pazurem, pod twą ręką chudą.
Żer w twe koryto ciągłe znoszą wieki,
Wnętrzności swoje rzucają-ć pod nogi,
Ty, od nasyceń wieczyście daleki,
Wściekłyś z pragnienia, — jak żbik, z głodu-ś srogi
Gwoździe, co sine przebijają ręce,
Ciernie, co kłują bladożółte skronie —
Wszystko to ginie w twej potwornej szczęce,
Wszystko to brzuch twój w swoich bezdniach chłonie.
Przywlokłeś ku mnie swe nogi żebracze,
Bose, zziębnięte w śnieżystej wichurze,
I dusza moja już litością płacze,
I już ci cały, jak pachołek, służę...
Przyszedłeś ku mnie, ty płazie człowieczy,
Z odgniotem jarzma na schylonym grzbiecie,
I już ma dusza ciemięzcom złorzeczy,
Już w twej obronie bicz rzemienny plecie...
Przyszedłeś ku mnie, dzierżycielu pięści,
I pokazując nabrzmiałe ramiona —
»Glob się z tej mocy rozpadnie na części,
Świat zła — krzyknąłeś — pod tym gromem skona!«
Jak nie uwierzyć w żelazne ryskale,
Co w pył wiekowe opoki rozkruszą?!
I bałwochwalcze już kadzidła palę
Tobie, o tłumie, żeś owładł mą duszą!
Widzę: olbrzymie szeregi się zbiegły —
Skórzane mają u pasa fartuchy...
Tylcami młotów walą w świątyń cegły,
Przestwór wypełnia huk i łoskot głuchy!...
Widzę: centaury przebiegają ziemię,
Miast łuków, dzierżą płomienne pochodnie!
Kopyta w iskrach!... Gdzież ta siła drzemie,
Co łun powstrzyma rozszalałą zbrodnię?
Są w twojej piersi wulkaniczne ognie!
Ale stracony, kto się od nich zajmie!
Serce swe spali, duszę swoją pognie,
Jak ćma, tak spłonie w twym służalczym najmie.
To jest konieczność: padł, orząc twe łany,
Ty go przygnieciesz swem cielskiem kosmatem,
Brutalny zwierzu! Ty, bożku miedziany,
Runiesz na niego całym swoim — światem...
A sam na pulchnej od popiołów roli,
Na którą padło to przekleństwo boże,
Będziesz już brzuch swój wypasał dowoli,
Nienasycony, stugębny potworze!
Ty wrogu ducha! Stopami z ołowiu
Zdeptałeś kwiaty, które dłoń posiała
Bożego siewcy: na zwiędłem pustkowiu
Straszny dla duchów stawiasz ogrom ciała!
Gdzieś dawnych bożnic zburzył fundamenty,
Tam nowy kościół dla ciebie powstanie,
O nieskalany! o boski! o święty!
O ty mocarzu! królu i kapłanie!
Jest wielki ołtarz! Cały złotem błyszczy!
Na nim twe ścierwo rozpiera się tłuste,
Między pierwszemi najpierwsze z bożyszczy,
Na swych kolanach pieszczące Rozpustę!
Długo tak będziesz cesarzył, o krwawy,
Dziki Molochu, coś pożarł me serce?
Aż śród piekielnej obedrą cię wrzawy
Jadła i picia spragnieni odzierce.
Żebrak cię zwali, zziębnięty i bosy,
Ten, co swą nędzą do łez cię poruszy!
Sługa jarzemny rozstrzygnie twe losy,
Wampirze, ssący drogi szpik mej duszy!
Dzierżyciel pięści w twoją pierś uderzy,
Na karku twoim swą stopę położy,
Zdrajco, coś ze mnie zdarł zbroję szermierzy,
Więżąc mnie w swojej dławiącej obroży!...
Modlitwo moja, cicha i bez słów,
Ku gwiazdom płyniesz z mej znękanej duszy!
O swej tęsknicy złotym gwiazdom mów,
Niech je twój smętek do żalu poruszy,
Modlitwo moja, cicha i bez słów.
Z głębin powstajesz, a ku wyżom mkniesz
Na skrzydłach dziwnie tajemniczej mocy;
Niema–ś, a jęczysz, jak zraniony zwierz,
Rozbrzmiewa wokół wielki płacz sierocy,
Gdy, wstawszy z głębin, ku wyżynom mkniesz.
Łowisz po drodze głuche szumy drzew,
Które wiatr bujnej pozbawił korony:
Przygnębiający, pogrzebowy śpiew,
Na strunach żałob jesiennych zrodzony,
Łowisz po drodze z serca nagich drzew.
Nad brzegi idziesz spochmurniałych wód,
Na żółte łąki, na zwiędłe ścierniska,
Mgłą się opijasz, przejmuje cię chłód,
Co z ziół zeschniętych siwy szron wyciska
Ponad wodami spochmurniałych wód.
Odlatujący ścigasz ptactwa klucz,
Śledzisz, czy bracia w drodze się nie znużą;
Żałość wyziera z twych poblakłych ócz,
Gdy spoczniesz w gnieździe, rozrzuconem burzą,
W gnieździe, skąd ptactwa precz uleciał klucz.
Porywasz szepty z spiekłych ludzkich warg,
Wnikasz do wnętrza złamanego człeka,
Niedomówionych, lub przycichłych skarg
Żywisz się strawą: radości daleka,
Chłoniesz szept bolu z spiekłych, ludzkich warg.
Modlitwo moja, cicha–ś i bez słów,
Choć jesteś sercem głośnych jęków świata,
Który, ścigany przez złowróżbny huf
Nędz nieodstępnych, ku gwiazdom ulata
Z tobą, modlitwo cicha i bez słów.
Na ziemię bożą wielki upadł cień,
Widma rozpaczy po jej ścieżkach suną,
Powietrze pełne ich wymownych drżeń,
Że mrok się rozlał nad zagasłą łuną,
Że na tę ziemię wielki upadł cień.
W wiekowych bojach zwątlał zastęp dusz,
Zgłuchły zwycięskich pochodów tententy;
Z dróg się podnosi suchy, biały kurz,
Ale z pod ciężkich stóp orkanu wszczęty,
Co w boju wieków pobił zastęp dusz…
Długie westchnienie krwawych, przeszłych lat,
Zgasłych na polu przygasłej już chwały,
Oto mój pacierz! Nie cząstka, lecz świat
W jego cichości zamyka się cały
Długiem westchnieniem krwawych, przeszłych lat,
Sil się, milcząca modlitwo, ach! sil,
Abyś w sferycznej swej drodze nie padła,
Straszną rozterką tych dzisiejszych chwil…
O jak gorzkiego potrzeba ci jadła —
Sil się, niesyta modlitwo, ach! sil!…
Beznadziejnością nadchodzących dni
Wzbieraj w ogromy skargi niebosięgłéj,
Niemej, a głośnej! Dusza o tem śni,
By wzruszyć globów płomienistych węgły
Beznadziejnością nadchodzących dni.
Zginąć, nie patrzeć na ten wielki ból,
Który rozsadzi ziemię na atomy,
Nim szczęście zdąży wzrosnąć śród jej pól!
O ciało słabe, o duchu znikomy:
Zginąć, nie patrzeć na ten wielki ból!
Modlitwo moja, cicha i bez słów!
Ku gwiazdom płyniesz z mej znękanej duszy!
O swej tęsknicy złotym gwiazdom mów,
Niech je twój smętek do żalu poruszy,
Modlitwo moja, cicha i bez słów…
I.
Tęsknię ku tobie, o szumiący lesie!
Ku twoim pieśniom, które wiew wiosenny
W bezmierny przestwór na swych puchach niesie,
Ulata duch mój, sam w melodye plenny.
Syt jestem ziemi; z tej kaźni codziennéj
Trosk jej i cierpień, o szumiący lesie,
W akordy hymnów pierwotnych brzemienny,
Jak więzień z kajdan, tak ma dusza rwie się.
Jest zapomnienie w twej pieśni; jest lube,
O rozśpiewany, o szumiący lesie,
W fali twych tonów rozpłynięcie bytu;
Jest w nich tajemne przeczucie, że zgubę
Tego, co duszy wybawieniem zwie się,
Chowają w sobie dziedziny błękitu...
II.
Struny twej harfy, o szumiący lesie,
Dech ów porusza, co był w onej porze,
Gdy pod budowę wszechświata przyciesie
Pramistrz w niezmiernym układał przestworze —
Gdy kształty bytów święte Słowo boże
Przybierać jęło. O szumiący lesie,
Rozlewne dźwięków przedwiekowych morze!
Wonczas, gdy żywioł za żywiołem rwie się,
Kiedy Tworzyciel blask swój i swe cienie
I cichość swoją i swój rozgwar niesie
W pustą bez końca i bez nocy głuszę —
To samo wonczas spłodziło nasienie,
O rozśpiewany, o szumiący lesie,
Dwie siostry bliźnie: twą i moją duszę.
III.
Dlatego dzisiaj, o szumiący lesie,
Ma dusza wnika w twą duszę, rozumie,
Chociaż ludzkiego ciała ogniem zwie się,
Choć ludzkim śpiewa językiem, w tym szumie
Akord najcichszy... A gdy w drzew twych tłumie,
O rozśpiewany, o szumiący lesie,
Wichr się rozgości w swej szalonej dumie
I burzycielskim swoim tchem rozniesie
Twe liście świeże, przerywając ciszę
Trzaskiem konarów, i ma dusza gnie się
I swą koronę wraz z twemi kołysze
I razem z tobą, o jęczący lesie,
Jęczy i jęk swój razem z twoim splata
W echo tych cierpień, co ranią pierś świata...
IV.
O rozśpiewany, o szumiący lesie!
Wiem-ci ja dobrze, że ten wichr, choć zrywa
Twe i me łono, choć ból z sobą niesie,
Że snać go dusza nie wytrzyma żywa,
Nie jak wróg na nas z dzikim świstem spływa,
Ale najszczerszym przyjacielem zwie się,
Bo najszumniejsze melodye dobywa
Z mej i twej lutni, o rozgrany lesie!
A jednak dzisiaj — niech wierzchołki twoje
Ten tajemniczy, cichy wiew porusza
W pieśń, co ma w sobie zapomnienia zdroje,
Co rozpłynięciem jest bytu. Niech rwie się
Świat ten! Spokoju spragniona ma dusza,
O słodką ciszę szeleszczący lesie!
Bolu szemrzący zdrój i cichej melancholii
Łagodny poszum ten czemu mi płynie z duszy?
Czy stąd, że życia znój zaciężył na mej woli,
Czuwanie zmienia w sen w bezgwarnej pragnień głuszy?
Czy stąd, że moich ócz teleskop wyciągnięty
Tam, gdzie tych czasów głąb, idących, jak ofiary,
Na rzeź, dostrzega krucz — pochmurne tylko męty,
Choć jeszcze wczoraj zrąb ich nieb zlewały żary?
O rzuć tych pytań nóż! Poco znów krajać serce,
Co, widząc dziś swój los i przeznaczenie świata
W gaśnięciu złotych zórz, w straszliwych walk rozterce,
Nie skrzepłą rzuca krew, nie rozjęk, w rozpacz plenny,
Lecz rezygnacyi głos z nieśmiałym żalem splata
I ten swój tęskny śpiew na powiew śle wiosenny.
I.
Rozbłękitnioną płyniemy topielą…
Na jej zwierciadło snać się niebo zwali,
Ciężkie od blasków, co się po niem ścielą,
Lejąc szmaragdy wskroś stopionej stali.
Naokół góry, naodziane zielą
Marzących świerków, kąpią szczyty w fali;
Czasami śnieżne kopy się zabielą,
Lub zaczernieją granity w oddali.
Wietrzyk zawiewa i wraz z szumem wody
Duszę sennemi melodyami pieści,
W żar jej piekący słodkie niosąc chłody.
I głębia, pełna tajemniczych wieści,
Ciągnie ją k’sobie na nieznane gody —
Precz od trosk ludzkich, od ludzkiej boleści.
II.
Barwami tęczy jezioro się mieni:
Słońce południa stapia się w lazury,
W szmaragd i turkus w tej wodnej przestrzeni,
W złota ciecz skrzącą, w rubinów purpury.
W fioletowe mgły spowite góry,
W wstęgach śniegowych, w podszyciu zieleni,
By koronkowe, Raj więżące mury,
Z swych tajemniczych wabią nas półcieni.
Przestworza cisza przedziwna zalega…
Czasem głos ludzki zerwie się z nad brzega
Pieśnią wesołą, lub się głuchym gwarem
W statku zagnieździ. Ale duch nie słyszy,
Co mówią ludzie: zbratany z bezmiarem,
Światłem i falą płynie w Raj tej ciszy.
III.
Majestatyczne, opieśnione wody!
Skalne olbrzymy strzegą waszej toni,
Z której promienny wyszedł duch swobody,
Co ludzkiej piersi od spodlenia broni.
Cóż, że się zbiera naokół ich skroni,
Którą srebrzyste opasały lody,
Burza szalona? Grom się z niej wyłoni,
By w nic się rozbić o kamienne grody.
O święte fale! Niech ten duch wasz w mojéj
Spragnionej piersi będzie na kształt zdroi,
Które w rozpaczy dniach laska Mojżesza
Z skał wydobyła — tą cudowną mocą,
Co zbawia ludy; niech walczących rzesza,
Czerpiąc z tych źródeł, nie padnie przed nocą!
IV.
Negacyo życia, znikczemniała, marna,
Wiążąca ducha, co się rwie w błękity,
Jako te śniegiem naodziane szczyty,
Które powstrzymać pragnie chmura czarna
W pięciu się dumnych ich turni!… Nie powiem,
Choć się zbudzona wyobraźnia sili,
Co dziś jest we mnie — to jedno, że zdrowiem
Pierś ma oddycha w tej wspaniałej chwili.
Negacyo życia, stwarzająca karły!
Wobec tych cudów wielkiego Żywota,
Co płodzi granie i głębie jeziora,
Gaśnie twych oczu szklannych blask umarły,
Znika oblicza twego bladość chora,
Bo Raj przed tobą otwiera swe wrota…
V.
Wlokła się dusza z skrzydły zmęczonemi,
Smętna i z skargą na ten los, co łamie
Wszystkie szlachetne wysiłki tej ziemi,
Pragnącej spocząć aż tam! w Raju bramie.
Zdawało jej się, że w piekielnej chemii
Nędz i walk ludzkich apostazyi znamię
Wyniesie z sobą, że ją krzyk oniemi
Kupczących w świętym człowieczeństwa chramie.
I z rezygnacyą swój bardon wojenny,
Jak zagaszoną rzuciła pochodnię,
Myśląc, że na nic pieśń się już nie przyda.
A dziś znów powiał nad głową półsennéj,
Broniąc jej z pola uchodzić niegodnie,
Urok Przyrody i duch Winkelryda.
VI.
O duchu boży, z wirchów tych krzesanic,
Z wód tych głębiny do tak bujnych lotów
Przynaglający człowieka, że za nic
Ma one drogi, skąd niema powrotów!
Gdzież twa ojczyzna? Nie uznajesz granic,
Kreślonych ręką zuchwałych despotów:
Do piersi ludzkich, jak do swych kochanic,
Schodzisz z miłością, tam masz dom swój gotów.
W blaskach południa, w sinych mgłach północy,
Co się zwieszają nad zmrożoną ziemią
Ciężkim ołowiem, twoje iskry drzemią.
Ale jak długo nieraz świat ten czeka,
Byś je rozżegnął tchem swej wielkiej mocy
I ich płomieniem rozgrzał pierś człowieka!
VII.
Wiej, płyń — nie przejdzie ten twój ruch bezpłodnie —,
Tocz się, pierś ludzką swem tchnieniem rozpieraj,
Pokoju ciche przybytki otwieraj,
Koj miłująco, pieść i głaszcz łagodnie.
A jeśli trzeba, Samsona pochodnie
Rozpal, na kłamstwo żelazem nacieraj,
Mów »żyj!« jednemu, drugiemu »umieraj!«
Aż wzniesiesz cnotę, a zniweczysz zbrodnię.
Niejedno zginie, co, na pozór żywe,
Od dawna stoi nad śmierci krawędzią,
Bo nie chce wchłaniać twych światła potoków…
Wszystko, co spełnisz, cne i sprawiedliwe:
Wszakże ty jeden masz prawo być sędzią
I wykonawcą swych świętych wyroków…
VIII.
Cóż, że w zamęcie dziejowych orkanów,
Gdy się nad światem stęsknionym rozjarzy
Blask twój, wiew jakiś przygasi go wraży,
Jęk budząc nowy śród zdeptanych łanów?
Cóż, że z twej klęski szydzi śmiech szatanów,
Aż nawet w sercu natchnionych pieśniarzy,
Twojej świątyni stróżów i kapłanów,
Wiarę w twą siłę mróz zwątpienia warzy?
Przemijający to tryumf, choć wieki,
Płodne w łzy gorzkie, w klątwę i w krwi rzeki,
Trwa nieraz orgia radości piekielnéj.
Lecz czem są wieki w żywota łańcuchu?
Czem chcą, niech będą, ty je przetrwasz, duchu
Bo, idąc z Boga, jesteś nieśmiertelny!
IX.
Na szare turnie cichy półmrok pada
I zwolna spływa po granitów zrębie,
Otula świerków rozwełnione stada,
Ściele po toni swe puchy gołębie.
Jakaś się chmurka ściera na skał zębie,
Wietrzyk tajemne wieści opowiada,
Seledynowe zasypiają głębie,
Nagich krzesanic zasypia gromada.
I oddech grani i oddech jeziora
W srebrne, powiewne, lekkie mgły się zmienia
Chcące oplątać duszę w swoje sidła.
Lecz do spoczynku ona dziś nieskora:
Zrywa się naprzód bez lęku i drżenia —
Widać, że nowe przybyły jej skrzydła.
X.
Żegnajcie wody! Z rozwartemi oczy,
Czujny, a świeży, duch mój precz ulata
Tam! gdzie się niebo ze szczytami brata,
Gdzie się lawina z hukiem gromów toczy.
Gdzie szumem kaskad groźny Twórca świata,
Dech prabytowy, w wiecznych śniegach broczy —
W promieniach życia albo w śmierci mroczy —,
Tam płynie dusza, w moc i hart bogata.
Żegnajcie, wody! Wyżej! coraz wyżéj
Pójdzie — do niebios granic się przybliży,
Przez skał urwiska, przepaściste lody,
Kogo tych waszych głębin wiew owionie:
Taką ma siłę duch, co wasze tonie
Wziął za mieszkanie — wielki duch swobody.
XI.
Ozwał się z dolin dzwon i po przestworze
Srebrnymi dźwięki, jak po fali, płynie:
W tej uroczystej wieczoru godzinie
Pnie się po graniach, pełza po jeziorze.
Raz jeszcze dusza patrzy ku głębinie:
W półśnie się modli głębia i w pokorze
Turnie, opadłe na świerkowe łoże,
W półśnie się modlą na ten dzwon w dolinie.
Wokół przenika jakieś tchnienie boże
Tę kryształową wolności świątynię —
Dusza od modłów wstrzymać się nie może:
Cała się w ciszę półsenną owinie
I w uroczystym modli się wieczorze —
Z dzwonem, co echem gdzieś w bezmiarach ginie…
I.
Czekamy słońca... Jedna wielka chmura
Świat pochłonęła i dżdżem w oczy bije
Wędrowcom, światła spragnionym; ponura
Mgła pierś nam ciśnie, chwyta nas za szyję,
Dreszcz wlewa w kości... Szarych kłębów góra
Zaległa przepaść, a wśród nich się wije
Z szumem i hukiem bielsza mgła... Wichura
Coraz to grubszy piętrzy wał i kryje
W dżdżystej kurzawie i tę bielszą wstęgę:
Huk tylko słychać, syk i szum w mgle ciemnéj,
Kłąb tylko widać za kłębem — bez końca.
Cóż nam rozwieje dzisiaj tę potęgę
Chmur kotłujących? Byłbyż trud daremny,
Co nas tu przywiódł?... Ach! czekamy słońca...
II.
Mgły z mgłami wiodą jakiś straszny taniec,
Hukiem i szumem mgła im w takt przygrywa;
W krąg cały przestwór — istny rozpasaniec —
Przy tej muzyce w krwawych pląsach pływa.
Nic nam innego promienny kaganiec
Nie wskaże dzisiaj? Patrz! patrz! mgieł przędziwa
Rwą się — z ich głębin czarny, skalny szaniec
Swoje potworne czoła wydobywa:
Wśród opoczystych ścian żelazne bramy,
Nad niemi lufy armatnie »Witamy«
Szepcą z otworów... I jeden i drugi
Zjawia się żołnierz, warowni obrońca...
A tam odsłonią krzyż wilgotne smugi,
W dżdżach wykąpany... Ach! czekamy słońca...
III. ................. ................. ................. .................
I.
Granitów srebrny zrąb
w przewiewnych fioletach,
Na czole mając tkań,
sprzędzoną z śniegów mlecznych,
Pnie się w niebieską głąb
po mgieł sinawych grzbietach,
By symbol wiecznych trwań
i prawd strzelistych, wiecznych.
Nie wstrząśnie żaden grom
tą Jungfrau niebopienną,
Ni halny wichr, co bór
za jednym tnie zamachem:
Zaledwie lodu złom
gdzieś strąci w toń bezdenną,
Lub zwinne elfy gór,
kozice, przejmie strachem.
Tak stoi wieków wiek
ten prawd strzelistych, wiecznych
I wiecznych symbol trwań,
choć w przepaść gdzieś bezdenną
Przy szumie kaskad, rzek,
w powodzi skier słonecznych
Tak przędzie sobie tkań promienną,
milczących pani skał,
ta Jungfrau niewzruszona.
II.
Wsłuchany w dźwięki dum,
płynących z cierpień harfy,
Z pragnieniem wiecznych prawd,
z wiecznego żądzą bytu
Manfredów idzie tłum,
gdzie Jungfrau z chmurnej szarfy
Śnieżysty przędzie haft
na skroniach swego szczytu.
Stanęły u jej stóp
prometejowe rzesze,
Z rozdartych leją łon
ból świata i ból własny:
»Gotuje-li nam grób,
czy z głazów swych wykrzesze
Niszczący wszelki skon
żywota promień jasny?«
Tak płynie z dźwiękiem harf,
które wiecznego bytu
I wiecznych żądzą prawd
Manfredów stroją rzesze,
Rozpacznych odgłos mąk,
pijących krew im z łona.
A Jungfrau z chmurnych szarf
na skroniach swego szczytu
Śnieżysty przędzie haft
i mgławy włos swój czesze
Na nieb bezbrzeżny krąg
i milczy, niewzruszona.
III.
Wiecznego trwania znak,
wiecznego symbol życia
Zarzucił mgławy kask
na promieniste oczy;
Kamienny ginie szlak
śród śnieżnych chmur pokrycia,
Słoneczny gaśnie blask,
co lśnił po grzbietach zboczy.
»Ledwie w połowie dróg!
Za stadem giemz bez drżenia
Biegliśmy, a tu lód
i mgły i wiew mogilny!
Kto zbawi, Czart czy Bóg?
o mocy Przeznaczenia!...«
Tak on Manfredów ród
w rozpaczy łka bezsilnéj.
Zwolna się wieczny Byt,
znak wielkich prawd, z tej mroczy
Dobywa: chłodny blask
skał nagość opromienia...
Wędrowców zginął ślad...
tam nowe spieszą grona...
I strojna w śnieżny szczyt
i w wieńcu śnieżnych zboczy,
Zrzuciwszy chmurny kask,
z spokojem Przeznaczenia
W bezkresny patrzy świat
ta Jungfrau niewzruszona...
I.
Śniegu i lodu srebrzyste bezmiary,
Wśród nich, jak wyspy, straszne sterczą złomy;
W górze niebieskich kryształów ogromy,
Rozpłomienione słonecznymi żary.
Fioletowe zniknęły opary —
I wzrok nasz, cudów przedwieku łakomy,
Ala tuż w nagości dziewiczej widomy
Znak bożej siły, źródło wielkiej wiary.
I z ciał tych naszych, zawisłych bezwładnie
Na opoczystych urwiskach, ulata
Duch, zachwycony, nad śnieżne przestworze —
Nad czarne szczyty, śmiejące się zdradnie
Obliczem z lodu, i klęka w pokorze
Gdzieś przed nieznanem źródłem tego świata.
II.
Milczący szliśmy zamarzłym dunajem,
W skok przekraczając kotliny bezdenne,
Bramice śmierci dla człeka, promienne
Wrótnie żywota dla tych sił, co wzajem
Zwalczają siebie, wieczyste a plenne
W zmian nieskończoność. Nad tych lodów krajem,
Nad tą kuźnicą, drzemią szczyty senne,
Ciche, błyszczące. I my błędni stajem
Z dziwu i słuch nasz tężymy w tej ciszy
Głębie niezmierne. I patrz! duch nasz słyszy
Onego Ducha, co miał moc, by w tumy,
Nieb sięgające, pospiętrzać opoki...
Strach!... Czy nie zerwą dziś się jego szumy,
By świat ten wkoło zwalić, strącić w mroki?!...
III.
Z poza gór czarnych, z za śnieżnych przełęczy
Szum dolatuje: O lodów pokłady,
O skalne zręby łamią się kaskady,
A tam! — lawina głuchym hukiem jęczy.
Ach! szum ten duszę przygniata i męczy:
Nie zwykła ona chadzać tymi ślady...
Lecz patrz! u stóp się macierzanka wdzięczy
W mchach, których głaźne nie pocięły grady.
A tu — rumianek naszych pól... I z drogi
Straszliwej grozy, przejmującej trwogi
Dusza na skrzydłach znużonych uchodzi
W kraj łąk i lasów rodzinnych. Lecz błogi
Sen rychło rzuca i wraz z Śmiercią brodzi
W kaskad, przepadlisk i lawin powodzi.
I.
Zrzuć cielesne z siebie brzemię,
odsłoń wzrok z śmiertelnych błon
I patrz, duszo: w śniegach białych
to nie głaźny sterczy mur,
To przedwiecznych piewców plemię
niezdobyty ma tu schron,
To druidów skamieniałych
spoczął tu olbrzymi chór.
W promienistym dyademie,
zasłuchany w boży dzwon,
Który w plazmach sił ospałych
budzi czujny życia wzór,
Z niebiosami łącząc ziemię,
wieki tutaj duma On,
W płaszczach z lodu okazałych,
w wieńcu z blasków albo chmur.
I, zaklęte w te przestworza,
szumi ciągle z dawnych lat
Echo hymnów eonicznych,
które chór ten w bezkres słał,
Gdy z pierwocin wstawał łoża
mnogokształtny, rojny świat.
Płynny dźwięk tych tchów rytmicznych
niemym jest dla ludzkich ciał:
Ty, ma duszo, córko boża,
żeś się zbyła ziemskich szat,
W tych milczeniach ustawicznych
czujesz wielkich głosów zwał:zwał.
II.
Chwała-ć, Duchu, jasny, święty!
chwała dziś i w przyszły czas,
Iżeś przebił mrok chaosu
i słoneczny stawił gród;
Iżeś wniknął w mgieł odmęty,
wywiódł z nich i śnieg i głaz,
Zieleń drzewa, miękkość wrzosu,
zapach róż i błękit wód.
Że do swego przez Cię losu
jest przykuty wszelki płód,
Żeś dał gwiazdom obieg kręty,
horyzontom zorzy pas,
Żeś użyczył burzom głosu,
grom zlał z błyskiem w jeden cud,
Że z żywota skon poczęty
zmieniasz w żywot, pełen kras.
Ale w tem jest dziw nad dziwy,
że rozdrabniasz własny byt
Na cząsteczek miliony,
wprawiające wszechświat w ruch,
Ach! a wszędzie — w ziołach niwy,
pośród fal i skalnych płyt,
W płazach, w wierchach, w duszy onéj,
co w hymn bliźni wszystek słuch
Wytężyła w kształt cięciwy,
jesteś, niby szczytów szczyt,
Jeden, cały, niezdrobniony —
jeden Wszechświat, jeden Duch!...
III.
Tak przedwiecznych ech kapele,
tak melodye pierwszych tchów
Rozlewają się w bezmiarze,
jak brzęczące roje pszczół...
Naodziani w śnieżne biele,
w blaskach lodu wkoło głów,
Przysłuchują się pieśniarze,
śród zaklętych drzemiąc kół.
Matterhorny, Miszabele
chłoną dźwięki własnych słów,
Aletsch, Eiger z Mnichem w parze —
duch ich ciała w jedno skuł —,
Jungfrau, pierwsza w tym kościele,
w którym spoczął wieczny huf,
Finsteraarhorn w groźnym czarze,
wpół w gleczerach, we mgłach wpół.
Słucha dusza i w tych dumach
rozpoznaje hejnał swój,
Którym brzmiała przed wiekami,
gdy ją boży wywiódł dech,
Aby mknęła w bratnich tłumach
na życiowy, wieczny bój...
I Maerjelen z lodu krami,
jak demonów zimny śmiech,
I, wśród lasów, w cichych szumach
harmonijny tocząc zdrój,
Słucha Rodan, wraz z lasami,
tajemniczych, świętych ech...
I.
Z szczytu patrzałem na twe zimne tonie,
Na nieruchomą zieleń twych przezroczy,
Lśniących, jak szmaragd, w olbrzymiej koronie
Wierchów lodowych i piarżystych zboczy.
O Maerjelen! Niebo wokrąg płonie,
Całe w ozdobie płomiennych warkoczy,
A na błękitnym twych głębin wygonie
Stado kier białych w cichej fali broczy.
Na Wyspie Zmarłych snać jest kryształ taki,
Gdzie dusze, wziąwszy rozbrat z znojną ziemią,
Zmywają z siebie doczesność i potem,
Wielkich tajemnic przeniknąwszy szlaki,
Dla ciał zamknięte, jak łabędzie drzemią,
Oszołomione swym nowym żywotem.
II.
Przedziwna cisza... Ni wiew nie zawionie,
Żwir się po graniach czarniawych nie stoczy,
Śnieg w tę spokoju milczącą harmonię
Z hukiem z swej paszczy nie wypadnie smoczéj.
Czułem, że skryta gdzieś w przestworów łonie
Śmierć, na twej tafli magicznemi oczy
Spoczywająca, i me ciepłe skronie
Otula zwolna chłodem swych zamroczy.
I zdało mi się, że to ziemskie życie,
Kiedym tak patrzał w twe nieme zwierciadło,
Niby strzęp jaki ze mnie już opadło,
Żem jedną z kier tych, co na twojej płycie,
Od gleczerowych urwane wybrzeży,
Śnią w swojej czystej, nieśmiertelnej śnieży.
III.
O niepojęta przemiano! o skonie,
Coś nie jest skonem, lecz pełnią ochoczéj
Radości bytu, w jasnym regionie
Praw odgadnionych, w sferach nadobłoczy.
Dusza człowieka, niby serce w dzwonie,
W tobie, Niedzieli Wielkiej dniu uroczy,
W którym Wieczystość zasiada na tronie,
Dźwięki swych pragnień najskrytszych jednoczy.
Wszakże, gdy szczęście rozpala nam czoło,
Gdy w upojeniu wołamy zwodniczem
Głośne »Evoe« dla żądzy doczesnéj,
Zjawia się nagle w szalejące koło,
Z okiem przeczucia, z tęsknoty obliczem
Śmierć, wabiąc duszę w swój Eden bezkresny.
IV.
Głębie przestworu w błękitnej oponie —
Ni jednej chmurki wędrowiec nie zoczy;
Słońce, wpatrzone w to ciszy ustronie,
Snać swego kręgu z miejsca nie potoczy.
I.
Szlakiem symplońskiej drogi,
po żwirów siwej wstędze,
Snującej się krawędzią
przepastnych, stromych ścian,
Płomienny rozlew słońca
w łyskliwej swej potędze
Pod stopy się nam ściele,
jak dywan, srebrem tkań.
Nad nami Mont’ Leone,
w iskrzystą strojny przędzę,
Majestatycznie władnie,
niby cesarski pan,
Co imię swe na wieki
zapisał w bytów księdze,
Opancerzony grozą,
blaskami chwały zlan.
Jest-li w nim ludzkie życie,
w tym dumnym Mont’ Leone,
Zaklęte czarów mocą
w rozsiadły kolos skał,
Że tak spogląda na nas,
jakby nas przygnieść chciał?
Jest-li w nim ludzkie życie,
że tak w wędrowców stronę
Szle po wierzchołkach lasów
dreszcz wlewający szum,
Jak echo zbrojnych dum?
II.
Źrenice mgłą zachodzą,
w ten straszny szczyt wpatrzone:
To nie kopuła śniegu,
to już nie martwy głaz —
Jak tytan, świat walący,
ruszył się Mont’ Leone,
A za nim płynną rzeką
ciemny się ruszył las.
Na czole spochmurniałem
zwycięzcy ma koronę;
Rubiny krwi w niej błyszczą
słonecznych tęczą kras,
I skrzydła lśnią u ramion,
rozwarte, rozpierzone,
Nad legią, co zalała,
symplońskiej drogi pas...
Powiewa szmat proporców,
radośnie grzmią fanfary;
Wojenna nuta płynie
nakształt dźwięczących fal —
Z mosiężnych surm klangorem
w błękitną płynie dal.
I sunie, zadumany,
na czele wiernych sług
Ten bitew wielki bóg...
III.
Dlaczego w nim źreniczne
przygasły dzisiaj żary?
Wesele jego wojów
dlaczego ma w nim grób?
Wszakże podważył ziemię,
porządek zburzył stary,
Połowę świata rzucił
do swych kamiennych stóp!?
Wszak spieszy jego pycha
po świeże znów ofiary?
Z pożogi i posoki
wyniesie świeży łup!
Wszak pić on dziś nie idzie
z hańby piołunnej czary,
Lecz z sławą promienistą
wieczny zawierać ślub?...
Rycerski duch ludzkości,
który zapładniał wieki,
Który sam jeden stawiał
i walił kościół swój,
W nim znalazł znów wcielenie,
wystąpił w nim na bój...
Więc czemu, gdy tak w przestwór
zapatrzył się daleki,
Nie uśmiech go rozjaśnia,
lecz smutku mrok swą dłoń
Kładzie na jego skroń?...
IV.
Grzmi, huczy tłum wojenny,
jak huczą grzmiące rzeki,
Kaskadą spadające
z szczytów symplońskich gór;
Sam tylko wódz oniemiał,
rozwarłszy dwie powieki
Nad szklaną ócz martwotą,
jak konający tur.
Czyżby przeczuwał dzisiaj,
że nowe krwi rozcieki
Przemienią w żal i jęki
ten tryumfalny chór?
Że świat z pod jego groźnej
wyrywa się opieki,
Że ludom gdzieś prześwieca
innego bytu wzór?
Że inny duch ogłosi
ludzkości swe orędzie,
Nie ten, co w ręku dzierży
rozpłomieniony miecz;
Że imię jego: Miłość,
a hasło: »koj i lecz!...«
Że ludzkość, pobratana,
okalać już nie będzie
Światłością swojej gloryi,
jak za ginących dni,
Siewaczy łun i krwi?
V.
Raz jeszcze on narodom
narzuci się na sędzię,
By rozciąć węzeł dziejów
przy huku dział i kul;
Raz jeszcze w swym pochodzie,
w szalonych burz rozpędzie,
Zdruzgocze miast bramice,
stratuje zasiew pól.
Raz jeszcze spieszy k’niemu
na krwawej szukać grzędzie
Wrzosów ze zbawczym miodem
zgnębionych rojny ul.
A potem — czyż przeczuwa,
że mrok już sieć swą przędzie,
Że padnie w niej, jak nędzarz,
ten wszechpotężny król?
Zapatrzył się bóg wojny
w dalekie gdzieś przestwory...
To nie słoneczne blaski!
To jakby chmurny śnieg!
A środkiem straszna rzeka
znaczy swój zmarzły bieg.
A tylko tam, gdzie zmierzchy
swe mgławe kreślą tory,
Jak gdyby — nie dla niego! —
jęły się płonić już
Przebłyski nowych zórz!...
VI.
W powietrzu się rozwiały
dzwoniących surm klangory —
Rozwiały się na zawsze...
Darmo wytężasz słuch...
Na darmo wzrok wytężasz:
tłum zginął różnowzory
I wódz się w mgłę rozpłynął,
co wiódł ten zbrojny ruch.
W ciała wędrowców wrócił
duch, do rozmarzeń skory,
Urokiem chwał umarłych
tak przepojony duch...
I tylko Mont’ Leone,
owity w ciemne bory,
Skrzy się w promieniach słońca,
w śnieżysty strojny puch.
W dali Aletschu wstęga,
w sinawe ścięta lody;
Naokół pasma szczytów
drzemią w błękitnych mgłach;
Nad nimi strop niebieski
rozpiął lazurów dach.
Z gardzieli skalnych lecą
siklawic huczne wody,
A przy nich cicho szepce
roztęskniający wtór
Szumny symploński bór.
I.
Cicho pobrzmiewa po jeziornej toni
Melodya świateł w przesłoniętą mgłami
Dal, co nad wodą tak się wiewnie kłoni,
Jakby całować ją chciała... Przed nami
Niebo w promiennej z głębiną harmonii:
Zlewa się, stapia, zestraja dźwiękami
Barw swych i błysków tęczowej urody
Z każdą kropelką, z każdym nurtem wody.
Cicho płyniemy w marzeń dal — bez końca...
Cicho płyniemy w zadumań ogrody...
Z takiej to fali i z takiego słońca
Wyszła, miłośne światu sprawiać gody,
Jasnością włosów złocistych okryta,
Rozpromieniona, naga Afrodyta.
II.
Z takiego żaru i z takiej przezroczy
Kształt się urodził niewieściego ciała,
Co w sobie lilie z różami jednoczy
I wonią dyszy i rozkwiciem pała
I, lazurowe otwierając oczy,
Topi w ich głębiach, jak ta toń wspaniała,
Wszystkie świetliste czary szczęsnej ziemi,
Oślepiające skry siedmiobarwnemi.
A gdy rozchyli miękkich ust korale,
Głos z nich płynący twą duszę oniemi:
Zmilknie w tym słodkim zasłuchania szale
I, głodna szeptu, który tchy ciepłemi
Na twarzy nieci rozkoszy wypieki,
Jego-by tylko chciała słuchać wieki.
III.
Z takich rozemdleń szklistego jeziora,
Z takiego blasków słonecznych rozgrania
Wyszła bogini, jak poranku pora,
Kiedy się ze mgły rosistej wyłania —
Wyszła cudniejsza, niżeli Aurora,
I, cała z żądzy, z tęsknoty kochania,
Biegła na uścisk czekać Anchizowy
Do ocienionej, szumiącej dąbrowy.
Na mchy tu świeże ta piękna upadnie...
Z okiem przymkniętem, z ramieniem u głowy
Rzeźbiona nagość spoczywa bezwładnie,
Mając na wargach półuśmiech różowy,
Aż »on« swą miłość z jej miłością splecie
W wielkiej, jedynej rozkoszy na świecie...
IV.
Cicho płyniemy kryształów głębiną,
Odbijającą niebieskie lazury...
Granice wody i nieba gdzieś giną
Śród mgieł powiewnej, a przejrzystej chmury,
Co dal zasnuwa w przędzę srebrno-siną.
Po brzegach siedzą zadumane góry,
A na ich piersiach jasny puch zieleni
W złotem się słońcu, jak aksamit, mieni.
Od gór tych wonne tchnienie ciszy wieje;
Omdlała senność, rozlana w przestrzeni,
Ogarnia ducha, że duch senny mdleje:
Naokół słodki, dźwięczny głos syreni
Upajającą pieśń blasków wydzwania
O szczęśliwości, co idzie z kochania.
V.
O szczęśliwości, co w zakątek głuchy,
Zdala od krzyków i zabiegów świata,
Znosi rozmarzeń najwiewniejsze puchy
I z nich dla siebie ciche gniazdo splata
I, zleniwiałe ułożywszy ruchy,
Śpi, obojętna, że tam gdzieś Zatrata
Bierze się z Życiem za bary, że jęki,
Mnogie, jak trawy, rosną z pod jej ręki.
A tylko czasem, gdy w gmach jej spokoju
Przedrą się z zewnątrz nazbyt głośne szczęki,
Echa uderzeń broni, echa boju,
Co na krwi łanie trwożne rodzi lęki,
Wstaje, zdziwiona, i z rozpaczną mocą
Rzuca pytanie w okrąg: poco?!... poco??...
VI.
Poco się zrywać w spienione odmęty
Walki, wszczynanej o tysiączne złudy,
Które prawdami zwie ten świat, przejęty
Kłamstwem i fałszem? Poco siać swe trudy
Na jego roli, gdzie niepewne sprzęty,
A jeśli wzejdzie jaki krzew, to wprzódy,
Nim się rozwinie, nienawiść go zsiecze,
Przenikająca wszystkie chęci człecze?!
Rozstrój swe drogi po tych polach znaczy,
A za nim słabość i wątłość się wlecze;
Upiór zwątpienia i widmo rozpaczy
Swą bezlitosną rozciągają pieczę
Nad owem sercem, co się w wir tej burzy,
Jak ptak w gradowe obłoki, zanurzy...
VII.
Legie roboczych starły już swe moce,
Spiesząc na zagon nieuchwytnych rojeń;
Krew się polała, padły łzy sieroce,
A chwasty rosną na miejscu uznojeń
I tylko wiecznie ta gwiazda migoce,
Co, mając w sobie jak gdyby upojeń
Tęgość trującą, pcha wciąż nowe siły
Za swymi błyski na kraniec mogiły.
Oblany ogniem niezdrowych rumieńców,
Jak liść, z topoli opadły, przegniły,
Długie już wieki leci tłum szaleńców,
Ginąc po drodze, którą mroki śćmiły,
Choć mu się zdaje, że przed nim bez końca
Smug swój rozwija złota jasność słońca.
VIII.
Na co po grobach spieszyć do kościoła,
Który obrazem jest fatamorgany,
Kiedy nas miłość w swój przybytek woła,
Na fundamencie pewnym zbudowany!
Kolumnadami opasan dokoła,
Kararyjskiemi gmach ten błyszczy ściany,
Kwiatów wzorzystych girlandą owity,
W fali, patrz! kąpie swoje greckie szczyty!
Rozczarowania na co i boleści
Szukać gdzieś w sferze, chmurami zakrytéj,
Kiedy nadziei spełnienie się mieści
W drżących objęciach jasnej Afrodyty?
Na co szturmować, gdzie kłam zasiadł w gości,
Gdy wszystka prawda jest tylko w miłości?
IX.
W tem na obliczu wypalonem piętnie —
Żywych rumieńców jedwabnej purpurze, —
W tych ciepłych wargach, chylących namiętnie
Do pocałunków swe rozkwitłe róże;
W tem przyspieszonem, urywanem tętnie
Dwóch żądz, grających w nieskłóconym chórze —
W ciał rozkochanych przedziwnej harmonii
Szczęście i prawda jedyna się chroni.
A gdy pod tchnieniem miłosnego żaru
Oko swój ogień powieką przysłoni,
Omdlewającą z rozkoszy nadmiaru,
Nie pomrok dusze zatapia w swej toni,
Tylko ta cicha, rozmarzona senność
W rajów nieznanych wiedzie je promienność.
X.
O pieśni ciała! O porywająca
Pijanych tobą na szału krawędzie!
Jest coś w twych dźwiękach z letniego gorąca,
Gdy ten swój lazur nad ziemią rozprzędzie!
Śród rozegranych akordów tysiąca
Masz tony, miękkie, jak puchy łabędzie,
Masz brzmienia, słodkie, jak oddech pieszczoty
Dwóch żądz, złączonych namiętnymi sploty...
Błogosławiony, kto ciebie usłyszy,
O pieśni oczu, gasnących z tęsknoty,
Ust, odrętwiałych w pożądania ciszy,
Ramion i piersi!... Rajski hymnie złoty!
Tak odbijają szczęśliwość twe głosy,
Jak ta głębina odbija niebiosy!
XI.
Cicho nasz statek jasne wody kraje...
Cicho pobrzmiewa zdradni śpiew syreni...
Po brzegach świecą cytrynowe gaje
I wille świecą w złocistej zieleni...
Czasem przed nami ciemny cyprys staje,
Lub gdzieś na gzemsie róża się czerwieni,
Albo z pod łuku marmurowej bieli
Krzew oleandru karminem wystrzeli.
Jaki tu spokój! Ludzie czyż wymarli?
Lub czy też bramy z błękitnej topieli
Wyrosłych zamków na wieki zawarli
Przed gwarem świata? Czyżby wyjść nie śmieli
Z trwogi, że rozdźwięk skądkolwiek przypłynie
W te ich zaklęte miłości świątynie?
XII.
Grają miliony blasków po jeziorze,
Odbijającem niebieskie lazury...
Cicho nasz statek jasne wody porze,
To chaty mija, oparte o góry,
Po skał krawędziach wiszące w przestworze,
To w skrach skąpane pałaców marmury...
Przybił do brzegu... Na pomost przystanka
Wyszła i czeka jednej z will mieszkanka.
Płyniemy dalej... A skrzącemi oczy
Patrzy za nami ta piękna niebianka,
Ściga nasz statek po wody przezroczy...
Czyż on jej może przywieść miał kochanka?
Płyniemy dalej w tę głębię promieni,
W której pobrzmiewa zdradny śpiew syreni...
Na krawędzie przepaści, ponad turnic załomy,
Tu, gdzie orły jedynie tulą skrzydła znużone,
Hej! wspięliśmy się dumnie i w błękitów ogromy
Wzrok topimy zuchwały i dłoń wznosim po słońca koronę.
Dla olbrzymów te szczyty, a dla karłów poziomy!
Gardźmy płazem, co nie śmie nawet spojrzeć w tę stronę!
W ten krąg złoty wpatrzeni, w znak sił naszych widomy,
Zakochajmy się w sobie! wszak jesteśmy, jak blaski wcielone!
Tak nam duszę rozpiera tężna szczytu ponęta
Tem szaleństwem radości, że zrywamy już pęta,
Co nas łączą z brzemieniem nędz padolnych, tak wczoraj odczutem…
A od nizin, zasłanych pobitemi zbożami,
Po sinawej mgieł fali płynie powiew za nami,
Jakby echo jękliwe, i do serca się wkrada wyrzutem…
Królewski, dumny ptak
w majestatycznej pysze
Na turniach uwił tron,
skrzesanych ręką burzy:
Stąd, w słońca lecąc szlak,
w błękitach się kołysze,
Przecina niebios skłon,
lub w chmurach się zanurzy.
Ziemia w pogardzie dlań,
w granice zwarta ciasne!
W nieskończoności głąb
na zawsze snąć się rzuci...
Już traci z ócz swą grań,
z ócz traci gniazdo własne,
Na ten skalisty zrąb
snać nigdy już nie wróci!
Leć, duszo, za nim w ślad
z uwielbień skrą w źrenicy!...
Cóż to?... Rozpaczny ból
powietrze krzykiem trwoży?...
To orzeł z wyżyn spadł
i wpił się w kark kozicy!...
W Ciemnych Smreczynach rośnie krzew paproci,
Co taką siłą przyciąga z swej mroczy,
Że kto raz tylko w swem życiu go zoczy,
Już się na zawsze ku niemu zochoci.
Tu słuchać będzie, jak się kamień toczy
Po graniach, strasznych, choć je słońce złoci,
Jak puszcza wzdycha, jak od wieków kroci
Bierze siklawa swe szumy z przezroczy
Zaklętych stawów... A gdy los mu wzbroni
Zawitać żywym w ten zaciszny, głuchy
Schron ech przedwiecznych, gdy z tęsknoty skona,
Wówczas duch jego do Smreczyn pogoni
I, zmienion w paproć, będzie wabił duchy
Do tajemniczych rozkoszowań łona.
I.
Huczy nademną halny wiatr... Daleki
Wprzód mnie dochodzi szum i świst, a potem
Z jakimś pogwarem, trzaskiem i łomotem
Ciężar się kładzie na wysmukłe smreki.
Od razu kłody o grubości snopów
Gną się w mych oczach, jak źdźbła lichej słomy:
Tak igra nimi głuchy, niewidomy
Gość, co od skalnych wlecze się przekopów.
Idę, wciąż idę, po jęczącym borze...
I choć spotykam pnie, wyrwane z ziemi,
Ten szał, w błękitnym zbudzony przestworze,
By giąć i walić, strachu mi nie wlewa
Do głębi wnętrza: Radbym siły swemi
Zmierzyć się z wichrem, jak te wielkie drzewa.
II.
Miałem-ci w sobie ongi moc czuwania,
A dzisiaj senność ogarnia mi ducha:
Gdzie życie wrzało, tam dziś pustka głucha,
Gdzie słońce było, chmura blask przysłania.
Jakowaś boleść, jakaś zawierucha,
Co słabym bytom pewną śmierć wydzwania,
Niech, jak halnego wiatru straszne grania,
Wstrząśnie istotą moją: Jest-li krucha,
To po niej żalu nie będzie... A jeśli
Nieprzełamana wyjdzie z tych zapasów,
To razem z wichrem taki szlak zakreśli,
Że zetnie na nim smreki swym oddechem,
Sił pozbawione dla idących czasów,
A to, co mocne, odpowie jej echem.
III.
O wichrze halny! Cóż, że przelękniona
Chowa się koza przed twojej potęgi
Wiewem niszczącym? Sam orzeł, co kręgi
Toczy podniebne, tuli się do łona
Szczelin turniowych, bo królewskich skrzydeł
Jędrna rozpiętość nie wytrzyma próby...
Strącaj kozice, ty posłańcze zguby,
I orły chwytaj w oka swoich sideł
I miażdż o skały, i, jak łan, pokosem
Bór położywszy, hucz szaleńczym głosem —
Razem z mą duszą hucz i świszcz radośnie:
Cóż, że z ginących strumień krwi popłynął?
Wszak niema szczęścia tam, gdzie życie rośnie!
Niech świat przepada, na to on, by zginął!...
IV.
Huczy nademną halny wiatr... Na drogi
Jego przemocy, po których Zagłada
I Ból pospiesza, duch się mój wykrada,
Świeżo uskrzydlon, żądny łez i trwogi.
Baco nasz! Baco nasz!
Dobrych chłopców na zbój masz!
A nasze ciupagi
Ciętsze, niż ten nagi,
Biały pałasz wraży
Orawskich husarzy! Hej!
Baco nasz! Baco nasz!
Dobrych chłopców na zbój masz!
Dobrzy chłopcy w domu nie usiedzą,
Pomkną lasem, pomkną skalną miedzą,
Do bielonej polecą Orawy
Na biesiady, na krwawe zabawy,
W ślady za orłami
Polecą turniami,
Z wyostrzoną bronią
Kozice przegonią! Hej!
Ani my porteczek, ani my cużeczki,
Kiej wypasać musim te cudze owieczki,
A hań! za wirchami, za naszemi hory
Pełne złota, srebra śpichrze i komory!
Hań! odmierzowają dukaty na beczki,
Kiej my ni porteczek, ani też cużeczki!
Hejże, chłopcy, hej!
Z wirchów, hal i kniej!
Za bukowy las,
Za bór jaworowy,
Hań-ci czeka nas
Pieniążek gotowy —
Na cużeczki,
Na porteczki
Złota, srebra w bród!
Hejże, chłopcy, hej!
Z wirchów, hal i kniej!
Wyszły na polany
Liptowskie barany:
Do liptowskich trzód
Kany droga? Kany?
Kany idzie perć —
Przez życie czy śmierć?...
Z buczaka na pniaka
Z jedliczki na smrek,
To droga junaka,
To-ci jego bieg!
Wirszyczkami,
Turniczkami
Idzie jego perć
Na życie, czy śmierć! Hej!
∗ ∗ ∗
Hej-że, chłopcy, hej!
Z wirchów, hal i kniej!
Już w dolinach ptacy pieją,
Już się buczki zielenieją,
Na Świnnicy, na Zawracie,
Naszym zamku, naszej chacie,
Biały śnieżek ginie!
Poza buczki, poza las!
Aż ślebodny znajdziem czas
W uherskiej dziedzinie!
∗ ∗ ∗
A ty, frajereczko,
Nie żoruj tak wiele!
Powrócim do domu,
Sprawim ci wesele.
Przy srebrnym miesiączku,
Przy złotej zorzycy
Pohulają z tobą
Junacy, zbójnicy.
Pohulają z tobą
Orłowie, sokoli,
Oddasz im wianeczek,
Główka cię zaboli.
Przy szumnym Porońcu,
Dunajcowej fali,
Oddasz im warkoczyk,
Serce się rozżali:
W malinowym gaju,
Hań! w limbowym lesie
Wietrzyk żałość twoją
Rozwieje, rozniesie!
Niech serce-ć nie płacze,
Niech nie boli głowa:
Dla ciebie w Koszycach
Żyd korale chowa;
Miszkołackie kupcy
Mają aksamity
I jedwab mięciutki,
Kożuszkiem podbity.
Zlecim do Budzina,
Spadniem do Orawy
Po białe talarki,
Po dukacik krwawy!
Sądeckiego piwa
I krakowskiej wódki
Przyniesiem na żałość,
Na te twoje smutki.
Nie bywaj tak luta,
Nie bywaj tak rzewna:
Kolebkę urobim
Z zamorskiego drewna,
A na krańce świata
Powędrują nóżki,
By ci trusie piórka
Przynieść na poduszki —
Hej!
Hej-że, chłopcy, hej!
Z wirchów, hal i kniej!
Poza buczki, poza haść,
Pójdziem, chłopcy, zbijać, kraść,
Pójdziem w orli szlak! Hej!
Posiejemy strach! Hej!
Zatrwoży się Lach,
Liptak skrzydła stuli,
Jak trafion od kuli
Ścierwożerczy ptak!
Zagrzmim, jak siklawy,
Spadniem do Orawy,
Zaszumim, jak las,
Peszt usłyszy nas!
Hej, nie żoruj, matko miła,
Kiedyś po to nas zrodziła,
Ażeby za nami
Grzmiano strzelbiczkami!
Hej, nie lutuj, ojcze nasz,
Że nas, synów, po to masz,
Ażeby za nami
Szumiano szablami!
A wy, bracia, bratowie,
I po waszej też głowie:
Przy orawskim murze
Zawiśnie na sznurze,
W podwórcu, w Kubinie
Od toporca zginie,
Na wiśnickiej wieży,
Jak gnój się uleży —
Hej!
Poza buczki, poza haść,
Hej-że, chłopcy, zbijać, kraść,
Wirszyczkami,
Turniczkami,
Zielonymi upłazami! Hej!
Sam Janosik nas powiedzie
Z pałaszem na przedzie!
Wirszyczkami,
Turniczkami,
Za orłami,
Kozicami,
Od krzaka do krzaka,
Z buczaka na pniaka:
Z niejednego pana
Zrobimy żebraka! Hej!
A jak przejdzie drogą
Nagi, z bosą nogą,
Wygłodniały »swój«,
Zna-ci zakon zbój:
Sukna da na cuhę —
A będzie-ć to sztuczka
Od buczka do buczka —,
Kołacz za pazuchę,
Na kierpec talara,
Bo to nasza wiara,
To nasz prawy brach!
Potokami,
Jeziorami,
Wirszyczkami,
Turniczkami,
Za orłami,
Kozicami,
Od krzaka do krzaka,
Z buczaka na pniaka!
Posiejemy strach! Hej!
Zatrwoży się Lach! Hej!
Liptak skrzydła stuli,
Jak trafion od kuli
Ścierwożerczy ptak,
Gdy nas w orli szlak,
Z pałaszem na przedzie,
Janosik powiedzie!
Ach!
Dziś nam tonąć w łzach:
Janosik nie żyje,
Czarny dół go kryje,
A pałasz ten rdzawy,
Co wiódł do Orawy,
Na wysokiej horze
Zacięty w jaworze —
Hej!!...
Baco nasz! Baco nasz!
Dobrych chłopców na zbój masz!
Dobrzy chłopcy, zbójnicy,
Zbójnicy,
Hań! w zamkowej świetlicy
Każą sobie pięknie grać,
Wino z beczki szumnie lać!
Szumnie lać! Hej!
Płynie wina złoty zdrój —
Szubienicę ujrzał zbój:
Jakżebym ja wiedzieć chciał,
Na którejbym wisieć miał,
A od spodku po sam wierch
Powybijać bym ją dał —
Hej!
Dukatami, talarami,
Aby jasność była z nami,
Jasność, jak w świetlicy —
Powybijać bym ją dał,
Gdybym wisieć miał
Na tej szubienicy!
Hory, nasze hory,
Wy nasze komory!
Bukowe listeczki
Nasze poduszeczki!
Hory, nasze hory,
Smreki a jawory,
Wyście ocieniły
Zbójnickie mogiły!
Kiej nas szubienica
Orawska ominie,
Kiej mamy umierać
W ojczystej dziedzinie,
Torbeczką przepaszem
Grzbiecik pochylony,
W suchą rękę weźmiem
Toporek stęskniony,
Każem się prowadzić
Pod wirchy, na hale,
Tam już ostateczne
Wypłaczemy żale.
Tam złożymy kości
Na świeżej polanie,
Choćby je rozniosły
Kruki a hawranie.
Tam już ostateczną
Zakończymy pracę,
Jak one zbójniki,
Słynni polowace.
Czy nam pod kościołem,
Czy nam pod Krywaniem,
Święta ziemia naszem
Ostatniem posłaniem!
Pan Bóg patrzy w jasność,
Patrzy w ciemną głuszę:
Z najskrytszego żlebu
Pozwie naszą duszę.
A zawsze-ć jest lepiej,
Ty zbójnicki człeku,
Spocząć ci pod turnią,
Przy buczku i smreku!
Hej!
Z Orawskiego zamku chłopcy pozierają,
Czy się popod Tatry buczki ozwijają!
Ozwija się buczek, jawor się ozwija,
A chłopcom w ciemnicy biały dzionek mija!
Mija biały dzionek i nocka im schodzi —
Skarżą się swej doli junakowie młodzi:
Na skrwawionych nogach zberczą im kajdany,
Nie wskoczą na turnie, na skaliste ściany!
Nie zmierzą niedźwiedzia, nie strącą kozicy,
Obwisną im ręce hań! na szubienicy.
Żorują junacy: O mamiczko luba!
Iżem cię nie słuchał, przyszła na mnie zguba!
Żem się nie oglądał na twój wieczek stary,
Dziś mnie opatrują orawskie husary!
Hej!
Panowie, panowie,
Husarscy hersztowie,
Teraz nie po naszej, lecz po waszej głowie!
Hej!
Tańczą już zbójnicy
W zamkowej świetlicy,
Każą sobie pięknie grać,
Wino z beczki szumnie lać!
Hej!
A gdy się napiją,
Gdy się natańcują,
Te dźwierze wybiją,
Kajdany rozkują!
Hej!
Zamczysko podpalą na wsze cztery wiatry,
Aż się zczerwienieją nasze siwe Tatry!
Taki ogieniaszek pod mury podłożą,
Że w tę nockę ciemną pomkniemy, jak w zorzą!
Pomkniem na swobodę!
My junaki młode —
Hej!
W tę skalną zagrodę!
Wirszyczkami,
Turniczkami,
Zielonymi upłazami,
Od krzaka do krzaka,
Z buczaka na pniaka —
Hej!
Ani też w parobki
Wiązać cudze snopki,
Ani na wysłudze
Paść barć barany cudze!
Na wirchy, a turnie
Poniesiem się górnie,
Gdzie schodzą na paszę
Te kozice nasze!
Na wanty, na czuby,
Hej! orełku luby,
Ptaku bystropióry,
Poniesiem się w chmury!
Wirszyczkami,
Turniczkami,
Za orłami,
Kozicami,
Od krzaka do krzaka
Z buczaka na pniaka!
Hej!
Posiejemy strach!
Hej!
Janosik na przedzie
Szyknie nas powiedzie,
Pałaszem wywinie,
Aż wszystko złe zginie -
Hej!
W szczęśliwej godzinie -
Hej!
Zatrwoży się Lach,
Liptak skrzydła stuli,
Jak trafion od kuli
Ścierwożerczy ptak,
Gdy nas w górny szlak,
Z pałaszem na przedzie,
Janosik powiedzie!
Ach!
Dziś nam tonąć w łzach!
Janosik nie żyje,
Czarny dół go kryje,
A pałasz ten rdzawy,
Co nas wiódł z Orawy,
Na wysokiej horze
Zacięty w jaworze —
Ach!...
Wieczności
Wielki, głęboki, nieobjęty sen,
Co ducha ciszą mami,
Ogarnął cichy świat
W południa skwarny czas...
Nad przepaściami,
Gdzie Śmierć, spowita w mgieł jedwabny len,
W błękit rozwiewnych szat,
Z Strachem i Lękiem gości,
Swych promienistych kras
Błękitny rozprzędł len
Wielki, głęboki, nieobjęty sen
Wieczności...
Ciężkość upalnych tchnień
Złożył na góry cichy sen wieczności.
Wielki, głęboki, nieobjęty sen,
Kochanek wielkich, a głębokich dusz,
Których powszedniość nie plami,
Spadł na olbrzymy gór...
Na ten zaklęty, tajemniczy mur,
Łączący bramy powstających zórz
Z mogiłą słońca,
Gdzie braknie życia róż,
Upadł głęboki, nieobjęty sen
Wieczności...
Nad przepaściami,
Gdzie Śmierć, spowita w mgieł błękitny len,
Z Strachem i Lękiem gości,
Śpi w tych upalnych tchnień
Sierpniowy dzień —
Ach! śpi bez końca
Snem nieprzespanych snów
Kamienny huf...
Na stokach sennych gór —
Nad przepaściami,
Gdzie Śmierć, spowita w mgieł błękitny len,
Z Strachem i Lękiem gości,
Śpi ciemny bór —
W promieniach słońca
Śpi...
Śród tych upalnych tchnień,
Które w sierpniowy dzień
Śle nań głęboki, cichy sen wieczności,
Od końca do końca
Wypełniający przestworza,
Śpi ciemny bór...
Śpi niby mgławy cień
Tej dziwnej Śmierci, co w przepastne głębie,
W wielkich tajemnic morza,
Każe się nurzać ludzkiemu duchowi:
A ten w nich przestrach łowi
Lub ukojenie...
Jak Śmierci mgławy cień,
Tak się na skalnym zrębie,
Na stokach gór,
Położył bór
I śpi.
Wczoraj w te jego cienie
Wtargnęły hordy burz:
Szalał błyskawic nóż,
Cięły topory gromów,
Z trzaskiem padały pnie
W strącony wichrem piarg,
W kamienny potok złomów...
Dziś jeszcze gdzieś tam schnie
Ostatnia kropla łez,
Któremi płakał bór,
Dziś ledwie gdzieś śród gór
Znalazły cichy kres
Echa tych głośnych skarg,
Któremi jęczał bór...
A dziś już cichy, nieobjęty sen,
Wypełniający przestworza,
Kroplą swojego morza
Upoił bór...
Dziś już na stokach gór,
Na przepaścistym zrębie,
Gdzie za całunem mgławych chmur
Śmierć ma swe głębie,
Śpi cichy bór...
Wieczności wielki, nieobjęty sen,
Od końca do końca
Wypełniający przestworza,
Na mgłach błękitne porozwieszał tęcze —
Opalów morza,
Barw miliony,
Odblaski słońca,
Którego ludzkie nie przeniknie oko,
Rzuca szeroko, głęboko...
Wibracye dźwięków, promieniste tony,
Których śmiertelne ucho nie dosłyszy,
Rozlał w swej wielkiej, południowej ciszy
Na senne lasy, wirchy i przełęcze,
Wieczności sen nieobjęty...
Nad przepaściami,
Gdzieś w głuszy,
Gdzie Śmierć, spowita w mgieł jedwabny len,
Czeka na sprzęty.
Swój promienisty, lśnisty rozprzędł len
Wieczności dziwny sen...
Zwierciadłom jezior daje tajemnicze
Błękity oczu tej duszy,
Co za granice — hen! —
Ludzkich dostrzeżeń
Umie mu spojrzeć w oblicze,
Wiecznych z nim godna sprzymierzeń...
Na stawów zeschłe łożyska
Srebro swych blasków ciska,
Na kwiat głazami pocięty,
Na świerk umarły, zeschnięty,
Rzuca promienny swój len
Wieczności sen
Nieobjęty...
Ręce się moje podnoszą ku tobie,
Wielki Waruno,
Porannej zorzy rozkrwawiona łuno,
Strugi promieni lejąca po globie!...
W twą stronę —
Ku twym wyżynom, o Słońce,
Wzlatują myśli moje utęsknione,
A niespokojne, wciąż się poza siebie
Obracające,
Czy nie mkną za niemi
Nagie, wychudłe od dzikiej chciwości
Upiory mroków...
Kiedy na niebie
Blask twój zapłonie
Falą iskrzących potoków
Ponad posępnem cmentarzyskiem ziemi,
Kryjących w sobie zgasłych wieków kości —
Ku twej słonecznej koronie
Ze snu rozwarte kiedy spojrzą oczy,
Czemu nie radość rozdźwięcza mą duszę
W błogosławieństwa święty hymn, w ochoczy
Wielbnych melodyi szał,
A tylko w wnętrzu wciąż przytłumiać muszę
Skryte, tajemne, natarczywe lęki?
Traw twoich pęki
Lśnią szmaragdami, zaścielając miękki,
Wonny, puszysty kobierzec dla ciał,
Zaróżowionych pragnieniem rozkoszy!
Na toś w nie ogień swego życia wlał,
Na toś je z ziemią wielką żądzą skuł,
Ażeby więdły z trawami,
By blakły z barwą ziół,
By opadały razem z liśćmi drzew,
Nim zdążył przebrzmieć rozpoczęty śpiew?
Zanim nad nami
Zdoła się stoczyć w grób czerwonych mórz
Żar twego słońca, światło twoich zórz,
Czemu nas ręka niewidzialna płoszy?
Czemu nas spycha w cień,
W chłodną, wilgotną toń,
W przygniatającą cieśń,
Nielitościwy, straszny, srogi boże,
Twa niewidzialna dłoń?
O życie,
O rytmie krótkich, urywanych tchnień,
Których największy arcymistrz nie złączy
W pełną, zamkniętą, harmonijną pieśń!
A ty, na szczycie,
Spokoju mając zgotowane łoże,
Srebrnym, przejrzystym naodzian obłokiem,
Słonecznem śmiejesz się okiem,
O płomienisty, a tak zimny boże!
Gdy oddech milknie śród starganych łon,
Gdy krew się sączy
Z palców, silących się uderzać w lutnie,
By z tych, przez ciebie naciągniętych strun
Wydobyć ton,
Co się nie urwie, nim się z tonem zleje,
Ty z głębi cichych, przedwieczornych łun
Wychylasz cichą twarz —
Cichą okrutnie!
O wielki smutku nasz!
O wyczerpanie wszystkiej naszej siły!
O w oceanu głąb schodzące zorze!
Któż ci jest miły?
O kogo ty dbasz?
Czyje wypełniasz nadzieje,
O bezgranicznie obojętny boże?!...
Mglistą świadomość człowieka
W swoim bezdennym pochłaniasz Erebie,
Jak ten ostatni blasków promień mgławy,
W swe bezgraniczne zatapiasz ją morze,
Zamykające się nad nią bez wrzawy,
Bez burz, bez gromów, bez pomruku fal,
Bez rozpienionych pierścieni,
Zanim się mogła stać świadomą siebie!
W nieogarniętą, w niedosięgłą dal,
Która jest pełna ciebie,
Twych żywych ogni i twych martwych cieni,
Podnoszą ręce się moje...
Mrok na nie ścieka —
Mrok na nie zlewa swych ołowiów zdroje...
O ciemnią nocy posępny pogrzebie!
Drogo nieznana! o drogo daleka,
Ginąca w ciemni przepastnej otchłani!
Widma tułacze —
Potworne strachy, lęki i rozpacze,
Oślepłe, głuche, o piersi zapadłej,
Gęsto twe brzegi obsiadły:
Oblazłe z włosów czaszki pożółkniałe
Biją o czaszek nawałę
I pięść o pięść się rani
I z zachrypniętej krtani
Okrzyk bezdźwięczny kracze
Twą nieśmiertelną chwałę,
O słońce! o życie!
O ty gasnących zórz wieczornych boże!
O ty posępny pogrzebie!
O ty nieznana, o daleka drogo!...
Mnogo
Globów ognistych —
Ty wiesz: tak mnogo, że milion rozumów,
Lat miliony liczących, nie zdoła
Wyczerpać miary — rozsiałeś dokoła
W tym pełnym ciebie przestworze...
W błękicie
Dnia słonecznego, o promienny boże,
I w nocy roztoczach mglistych,
O ty pomroków panie,
Krążą śród szumów,
Niedosłyszalnych dla ucha,
Te światy.
I każdy z nich ma swe zorze,
Co gasną,
Każdy blaknącą ma swą jutrznię własną,
Swych słońc zachodnich każdy ma szkarłaty
I swe przepastne otchłanie...
Życia i śmierci ty harmonio głucha!...
Na szczycie
Swoich ogromów, pomiędzy ogromy
Siadłeś, Waruno, i patrzysz na ziemię,
Na pył ten marny, na proch ten znikomy,
Na to robactwo, na te lwy, na trawy,
Na wód kropelkę, na plemię
Ptaków i ludzi,
Na krwawy,
Na nieopłatny znój...
Zabłysły zorze —
Na łan zorany spłynął blasków zdrój,
Pieśń skowrończana ze snu siewcę budzi...
Ziarna wyrosły w twoich deszczów rosie,
Kłosy dojrzały w cieple twego słońca:
Orkanny tabun twój
Przebiegł po roli i stratował siew...
O zmilkły pieśni skowrończanej głosie!
O ty zdeptany ugorze,
Na którym sterczy zwiędły, czarny krzew —
Oset żałoby...
Bez końca
Wicher uderza o wierzchołki drzew...
Czerwone liście padają na groby
Głucho, bez dźwięku...
Upiorne dusze obległy rozdroże...
Patrzą... gdzie patrzą?... Suną... dokąd suną?...
Nie było bytu, ani też niebytu...
Nie było głębi powietrznego morza,
Która wypełnia od szczytu do szczytu
Bezmiar przestworza...
Cóż się ruszało i pod czyją pieczą,
Zanim nadany kres był wszystkim rzeczom,
Zanim przepaści stały się widzialne,
Zanim turnice wystrzeliły skalne —
Nieb sięgające opoki —,
Nim ląd się oddzielił od wody?
O wiecznie świeży i młody,
Wartki, jak rzeka,
A jak ocean, głęboki
Duchu człowieka,
Ty od początku do końca
Mknący ku treści,
W której się koniec i początek mieści:
Gdzież miało swoje ukrycie
To, co się kryje, ponure i senne?
W promieniach słońca,
W wiecznym kochanku, zakochane życie
Gdzież miało blaski promienne?
Nim się początek urodził z początku,
Zanim się stało
To, co się stało; zanim w przemian wątku
Łączyła byty łączność, dzieliła rozdzielność,
Ni śmierć nie władła, ani nieśmiertelność,
Nad zmrokami nocy
Dzień jeszcze nie miał rozświtowej mocy,
Ani też białość dnia w swą brała moc
Ta czarna noc:
Ciemność jedynie
W ciemności legła głębinie,
Próżni ogromy
W próżni przybytek miały niewidomy.
Nad wszystkiem i nad niczem było tylko Jedno,
Wszystkiego i niczego niedosięgłe sedno,
Spokój i tętno,
Bezruch i ruch.
O duchu ludzki, wychowan w mądrości,
Która z Jednego w twoje wnętrze spływa
I, niegasnąca, żywa,
Dopóki pragniesz, w twoim wnętrzu gości
I niegasnące, żywe ryje piętno
Na twoim bycie,
Że zwiesz się: duch,
Że zwiesz się: życie —
O duchu ludzki, zwrócony obliczem
Ku onej treści,
W której się koniec i początek mieści,
Ty wiesz, że Jedno w wszechpotężnej mocy
Stało nad wszystkiem i niczem,
Nad próżnią próżni i nad nocą nocy...
A może nie wiesz!?...
A ponad bezmiary
Pustki i ciemni, nad bezgranicami
Uczuło Jedno w bezmiarze
I w bezgranicach swojego istnienia
Palącą miłość...
Byłoż istnieniem, czego duch człowieka
Nie umie pojąć, acz pełen jest wiary,
Czystej, przejasnej, jak Gangesu rzeka,
Wielka i święta,
Pełna jest świetlnych opali,
Kiedy jej wody spromienia
Słońce południa? Opiłość
Narkotycznego uczucia powali,
O Jedno, wszystkich przed tobą —
W pobożnym żarze,
Jako pokosy zbóż,
Wszyscy już leżą:
Tylko się zlituj nad nami,
Niewiadomości zdejm pęta,
Niech twoja moc niepojęta
Będzie pojętą dla dusz!...
I oną dobą,
Która się stała porą por, macierzą
I dnia i nocy i pełni i nowiu
I gwiazd i słońca i świtów i zórz,
W owem bezmiernem pustkowiu,
Gdy Jednem miłość owładła,
Na ciemnię jasność upadła:
Nasienie nasion, wszechnasienie ducha,
Zapładniający żar...
I ciemnia głucha
Zmienia się w światłość i gwar...
Tak przyszła siła,
Co byt z niebytem spoiła,
Z łącznością rozdzielność,
Ze śmiercią nieśmiertelność...
O duchu ludzki, urodzony z siły,
Co nad krawędzią mogiły
Śród cmentarnego pola
Zmartwychwstające postawiła życie,
Ty wiesz, że jest przedział w wszechbycie —
Tutaj: przyroda, tam: siła i wola,
Tutaj: spoczynek, a tam zaś: dążenie —
O duchu ludzki, nasienie
Duchów, idących z zwróconem obliczem
Ku onej treści,
W której się koniec i początek mieści,
Ty wiesz, kto stanął nad wszystkiem i niczem,
Ty wiesz, skąd wyszło stworzenie...
A może nie wiesz?!...
On jeden,
Co ma w niebiosach swój Eden,
W słonecznej skąpany ulewie,
On, w promienistym siedzący Edenie,
On wie sam jeden, kto wóz świata wdrożył,
On wie, skąd wszystko wzięło się stworzenie —
Bądź On je stworzył, bądź On go nie stworzył...
On wie sam jeden. — A może On nie wie?!...
Wiatr w pożółkłych huczy drzewach —
niebo pełne czarnych chmur,
A z ich kłębów kotłujących
księżycowy, martwy blask
Spłynie czasem ponad ziemię,
co spoczywa niby twór,
Ulepiony z mgieł i błota,
od promiennych zdala łask.
Nieodrodne dziecko ziemi,
jej słabości nikły wzór,
Sam się wlokę, jak ów rycerz,
gdy mu wzięto tarcz i kask
W jakimś strasznym, ciężkim boju —
lub jak ptak, odarty z piór,
Tak się wlokę, ogłuszony,
w tej wichury szum i trzask.
Ktoś mi szepce — widać, jakiś
odrętwieniu wrogi duch —,
Że ta ziemia pierś podnosi
i że jęczy na swój los —
Nic nie widzę! — nic nie słyszę!
Na tom stracił wzrok i słuch.
Tylko zmilknie wichr na chwilę,
księżyc chmur rozpędzi tłok,
Wówczas jakbym pierś tę widział
i rzęrzący słyszał głos —
I przeklinam wichr i księżyc,
żem miał znowu słuch i wzrok.
Cóż, że jestem dziś samotny,
jak smagany wichrem głóg?
Cóż, że barwną swą koronę
pośród zimnych tracę burz?
Wszak Naturze, matce wielkiej,
zaciągnięty-m spłacił dług —
I jam z pola wszak nie schodził,
jak leniwiec albo tchórz!
Niech mi syczy głos zawistny:
więdniejące liście złóż!
Niech odpycha mnie od siebie
znikczemniałe plemię sług!
I jam rzucił płonne ziarna,
z których wzrosną pęki zbóż,
By wzbogacić człowieczeństwa
ten otwarty, wielki bróg!
Szalej, wichrze! zrywaj liście!
mieć śnieżycą! dżdżami pluj!
Siecz po skroni! włos rozwiewaj!
aż do ziemi krzyże gnij!
Płaszcz potargaj na łachmany,
z rąk podróżny wytrąć kij!
Mogę stanąć, jak wylękły,
mogę jęknąć na ten znój,
Mogę skrzepłą krwią rozpaczy
o niebieski rzucić skłon,
Lecz tej dumy mi nie wydrze
twój, szalony wichrze, gon!
Pełzam nieraz, jak gadzina,
śród bagnistych skryta łąk,
Jak potulne bydlę w jarzmie,
tak swój twardy zginam kark!
Nie śmiem wichrom spojrzeć w oczy,
nie śmiem wznieść ku chmurze rąk
I światłości niszczycielce
cisnąć groźby z spiekłych warg.
Nieraz patrząc, jak o skarby,
które pośród krwawych mąk
Zdobył wielki duch ludzkości,
czerń szachrajski wiedzie targ,
Ledwie wzgardę mam na ustach,
ledwie słowo, godne ksiąg
Zniewieściałych trubadurów,
ledwie łzawe krople skarg.
Nieraz — duszo, nie kłam sobie!
tych złowróżbnych słuchaj tchnień:
Wiatr jesienny ci urąga!
do swej dawnej mocy wróć!
Nie wystarczy, coś posiała
za ubiegłych, wiernych lat...
Zwiędnij, duszo, lub łzy swoje
na płomienne gromy zmień,
Skargi przemień w błyskawice
i z wyżyny swojej rzuć
W to roisko karlich płazów,
plugawiących boży świat.
W blaskach świtu duch młodości
z za jesiennych mgławic wstał —
Idzie ku mnie z łąk zapachem,
z barwą kwiatów, z szumem drzew;
Fale żyta płyną za nim,
niby setnej rzeki wał,
Świeże bruzdy w ślad się dymią,
skowrończany strzela śpiew.
Idzie ku mnie, jakby wiatru
marcowego dmący zew —
Z nadziejami idzie ku mnie,
które w łona sennych ciał
W lwim pragnęły wlać porywie
bohaterów wrzącą krew,
Tuk bajecznych waligórów,
zaród zwycięstw, zaród chwał!
Idzie — w drodze kształt swój zmienia:
Apolina gładką skroń
Na pochmurne zmienia czoło,
pełne krwią nabiegłych żył,
Lutnię zmienia w pług żelazny,
na siermięgę chiton muz...
Idzie — idzie — na globusie
zolbrzymiałą kładzie dłoń,
Świat wywraca w jego osiach,
wielkie morza w dżdżysty pył,
Wielkie góry ziemiowładne
w piarg roztrąca, w marny gruz.
Śnie młodości! Przez szarugi,
przez bijący w oczy śnieg
Skrzydłem wiary prułeś przestwór,
który nie znał, co to kres:
U piór twoich tłum niejeden
i niejeden zawisł wiek,
Gad niejeden cię owinął
i niejeden warknął pies.
Czem był tobie płacz najdroższych?
czem szyderczy śmiech i stek
Ośliniałych klątw motłochu?
Czem był tobie bóg, czy bies?
Mknąłeś, groble rwąc i mosty,
parłeś z hukiem górskich rzek —
Wrzała moc w twej rajskiej krasie,
boś był z ludu krwi i łez...
Śnie młodości! wracasz znowu?
Ha! wyrzuty płyną-ć z ust?
Poorane masz oblicze?
Z czoła ścieka zimny pot?
Stój... Weronik daj mi łaskę,
zmień mą duszę w szmat ich chust —
Zostaw ślady swego lica!...
Wszakże w mgle jesiennych dni
Nie straciła swego blasku,
mimo wichrów, mimo słot,
Matka twoja, duma święta,
żem jest z ludu łez i krwi.
Dmij, wichuro! Z zwiędłych koron
te cmentarne drzewa łuszcz
I w szalonej mieć zawiści
coraz wyżej na mój grób!
Dmij, wichuro! Strzaskaj płytę,
nieśmiertelny połam bluszcz,
Nasyp z gliny zrównaj z ścieżką
dla zawziętych, marnych stóp!
Z korzeniami wyrwij jodłę,
przeniesioną z gęstych puszcz,
Próchniejące kości roznieś —
suche kości to twój łup,
Lecz nic więcej! Ten, co sycił
moją pieśń, żywotny tłuszcz,
Wsiąkł już w rolę, już z nią zawarł
niezniszczalny, wieczny ślub.
Dmij, wichuro! Dmij bez miary!
Widzisz, jak się spełnia cud?
Rój żniwiarzy zbiera plony,
co wyrosły z moich dum!
Przygłuszyłeś moje imię —
pamięć w ciemną-ś strącił noc,
A mych zwątpień, mych zachwytów
niedaremny wszak był trud —
Kłosom, z moich ziarn powstałym,
błogosławi boży tłum:
W mych zwątpieniach, w mych zachwytach
była jego krew i moc.
Trubadurem być? U pańskich —
u bankierskich stawać bram?
W duszy, którą Bóg wykąpał
w swych płomieniach, gasić wstyd
Za trzos złota? Za kwiat róży
z białej ręki strojnych dam,
Od gorących łon odpięty?
Za lokajów miękki byt?
Co? W pochlebstwa płynne rytmy
krew serdeczną zmieniać nam?
Łaskotliwie piać ballady?
Baczyć trwożnie, aby zgrzyt
Z rozstrojonych oburzeniem
harf nie trysnął? Aby kłam
Mógł zasypiać w ciepłych łożach,
syt rozkoszy, chleba syt?
Trubadurem być? Wysławiać
głębie życia, gdzie jest cieśń
Zgniłych grobów? Wielbić orły,
gdzie się puszy ciężki paw?
U drzwi skarbców spustoszałych
stawiać uczuć swoich straż?
Nie! Rozpusty nie podniesie
ku miłości nasza pieśń!
Nie! Bezprawiu nie da szali
sprawiedliwych, boskich praw!
Nie! Obłudy nie przystroi
w szczerej wiary słodką twarz!
Pieśni nasza! Niespożyta,
chociaż codzień w śmierci toń
Spycha ciebie ród grabarzy,
boś ich fałszom groźna wciąż:
Wielorybem płyń po morzach,
po rozłogach chartem goń,
A sokołem po niebiosach,
patrząc w słońce, mknij i krąż!
A zaklęta w ludzką postać,
przyłóż ucho, przyłóż skroń
Do wnętrz ziemi wulkanicznych
i gotowa bądź, jak mąż,
Który nie chce przyjść za późno...
Z wichurami razem dzwoń,
Łkania burzy, bicie gromów
w jeden głośny akord wiąż...
Przejdź pielgrzymem świat ten cały:
w owych mrocznych izbach gość,
Gdzie nędzarze, z nóg lecący,
mają jeszcze siły dość,
By o głodzie i o chłodzie
błogosławić dziwnym snom,
Co im wróżą sytość, ciepło
i szeroki światła smug...
A gdy losy cię zawiodą,
pieśni, w złotych cielców dom,
Posadami jego wstrząśnij
i spiesz dalej śród swych dróg.
Cóż, że będzie ci złorzeczył
zleniwiałych zwarty huf,
Gdy go z sytej zbudzisz ciszy,
rzucisz kamień w jego muł?
Cóż, że szczeknie poza tobą
rozkiełzanych sfora psów,
Które w obróż pozłocistą
wypasiony pan ich skuł?
Które z smyczy swojej puszcza,
gdy wyprawić trzeba łów
Na zwierzynę, szlachetniejszą
od tych wieszczów płaskich czół,
Od pismaków ciasnej piersi,
lecz mającej dosyć tchów,
By bezcześcić ołtarz święty
za magnacki, hojny stół?
Ty spiesz dalej, pieśni nowa —
w ślad melodyi własnych spiesz!
Tylko, gdy się zbyt rozjuszy
bezkarnością śmiały zwierz
I twym śnieżnym płaszczem szarpnie,
stań i okiem, gdzie się skrzą
Groźne ognie dni idących,
napastliwych wrogów zmierz:
Nie potrzeba rąk podnosić,
wołać im: »A milcz! A leż!«
Stchórzy zgraja i z skowytem
lizać będzie stopę twą.
Pieśni nasza! Smętno tobie
i samotno? Czujesz ból,
Że ukochan przez cię człowiek
nie chce słuchać twoich grań?
Że ten świat, co od wielbiących
twoją moc, jak pszczeli ul,
Tak się roił, dziś jest pusty?
O nie zważaj, pieśni, nań!
Graj obłokom, lasom szumnym,
trawom, zbożom naszych pól!
Jak tęsknica, owinięta
w pajęczyny wiewną tkań,
Tym rozdrożnym jęcz zaroślom,
do spróchniałych wierzb się tul,
Zwierzaj żale swe ruczajom,
na pradawnych kopcach stań.
Tam słuchaczy znajdziesz chętnych,
tam serdeczną znajdziesz brać,
Która ciebie nie odepchnie:
jej, wzgardzona pieśni, graj,
Na przestworza bezgraniczne
szlij swój głos, na tysiąc staj...
Z niewidzialnych rajów przyjdą
dusze piewców, dziś już snać
Zapomnianych, i z radością
witać będą w dźwięku twym
Zmartwychwstanie swych nadziei,
zapowitych w nowy rym.
My — przeżyci?... My, jak kwiaty,
które wczesny zwarzył mróz?
My powiędła mamy duszę
śród zapadłych, ciasnych łon?
A tak chwiejną, rozwichrzoną,
jak korony białych brzóz,
W które wicher z deszczem wali?
Wątły będzie jutro plon
Naszej siejby?... Nie przeżyci!...
Naszą pierś rozpiera ból,
Lecz w tym bolu nie wyczerpań,
nie rozkładu mieszka jad:
Życie drga w nim mocą mocy,
co wśród smutnych idzie pól
Chmurnie, groźnie i stanowczo,
by stracony zdobyć świat.
Idzie cicha... Nie dźwięk fanfar,
nie tryumfów głośny wrzask
Towarzyszy jej w tej drodze...
Idzie skromna i na twarz
Nie przywdziewa ni proroków,
ni kapłanów dumnych mask.
Idzie jako prosty żołnierz...
w szarym płaszczu... Idzie w dal
Niewstrzymana... bo iść musi,
choć ma jęk za przednią straż,
A za sobą melancholię
i tęsknicę, cień i żal...
Powiadają, że w nas niema
tytanicznych owych tchnień,
Wstrząsających granitami;
że po świecie ten nasz duch,
Nieświadomy celów swoich,
błądzi dzisiaj, nikły cień
Bohaterów, co w martwotę
wprowadzali życia ruch.
Któż to mówi? Dąb zielony!?
Nie! Odarty z liścia pień!
Robaczywy tłum, co w wrzaskach
kankanowych stracił słuch
Na melodyę hymnów wiecznych —
tak opasły charcze leń,
W którym — patrzcie — nie mózg ludzki,
lecz zwierzęcy myśli brzuch.
Z ogniem świętym, tak, jak dawniej,
idzie przez świat śpiewny lud;
Tak, jak dawniej, w harfach swoich
więzi krwawy błysk i grom,
Tylko — ZewsówZeusów nie spotyka...
Od promiennych raju wrót
Nie odgania nas dziś anioł:
w wieczystego szczęścia dom
Drogę dzisiaj nam zagradza
ciał gnijących wstrętny wał —
Rzucać w niego piorun boży,
dla potężnych stworzon skał?!
Marny tłumie! Zasłuchany
w liczonego złota brzęk,
Nie podniesiesz się do wyżyn,
gdzie z melodyą śpiewnych harf
Druidyczny stanął szereg,
niby źrzałych kłosów pęk,
Ciężkich ziarnem, promieniących
od złocistych słońca barw.
Ty wiesz o tem, żeś jak nędzarz,
mimo trzosów, mimo szarf,
Zawiązanych brylantami —
wstydu cię ogarnia lęk,
Że nie wzbijesz się nad błoto,
żeś jest nakształt owych larw,
Co nie mają lotnych skrzydeł,
więc poniżasz piewczy dźwięk,
Rwący z sobą duchy w górę!...
Czarodziejski, słodki ton
O rozświetli jutrzni nowych,
o rzeźwości nowych ros
Dziś poniżasz, bo wiesz o tem,
że w nich mroków twoich skon...
Ty wiesz o tem, marny tłumie,
że z za tajnych ducha bram,
Jak z świątyni, i dziś jeszcze
ten proroczy płynie głos,
Co Baalom koniec wróży,
co roztrąca w pył ich kłam.
Ziemio, droga rodzicielko!
ukochałem zagon twój,
Choć tak skąpem sypią ziarnem
rzadkie kłosy twoich zbóż,
Że głód wtargnął w nasze chaty,
że w nich żółty zasiadł znój
I wyblakłem patrzy okiem
na stół pusty, w pustą kruż!
Nieraz skrada się pokusa:
porzuć, mówi, ciężki bój
Na tym łanie bezpłodności,
do spoczynku głowę złóż,
Choćby nawet tym spoczynkiem
grób był cichy... Dłonie skuj,
By nie rwały się do pługa!
Obok sennych zaśnij dusz!
Ziemio, matko najemników!
Rodzisz plemię biednych sług,
Których nędza twa upadla,
przecież serce k’tobie lgnie,
A źrenica trwożnie śledzi,
czy nie idą lepsze dnie.
Ziemio! ziemio! smutna ziemio!
Snać opuścił cię sam Bóg,
Lecz przeklęta myśl niech będzie,
coby chciała szepnąć mnie,
Abym zboczył choć na chwilę
z twych żałości pełnych dróg!
Wstań, orkanie! Wstań, orkanie,
Stutysięcznych głosem trąb
Hucz na sądy bezlitosne!
Próchna kości z grobów zbudź!
Na dolinę Jozafata
osłupiały pognaj kłąb
Zmarłych wieków!... Przed godziną,
która chmurnie idzie pruć
Krwią zbarwioną toń przyszłości,
niech ich cienie za tę krew
Odpowiedzą jękiem, wyciem,
zgrzytem, dreszczem, rzeką łez!
Dies irae! dies illa!
świat się kruszy na twój zew!
Wstań, orkanie! Życie patrzy,
jak się życia zbliża kres!
Zbrodnia zbrodnię urodziła,
z grzechu powstał wielki grzech!
Z iskier iskry się sypnęły
i wybuchnął ogniem proch,
Który wieki naznosiły
w ten kazienny wieków loch...
Wstań, orkanie!... Łódź Charona
z burzą płynie! Dziki śmiech
U bram śmierci przyjął życie!
W morzu krwi zatonął ląd!
Wstań, orkanie! Za śmierć życia
wieki pędź na straszny sąd!
Oto dusza ma, jak więzień,
wyswobodzon z poza krat,
Rzuca pęta swe cielesne
i w jesienny spieszy mrok
Na obszary gdzieś dalekie,
w lot przebiega cały świat,
W lot ogarnia wsie i miasta,
w jeden ciemny zbite tłok.
I tak błądząc w swej podróży,
do poziomych zajrzy chat,
To w pałacach górnych spocznie,
to w zaułki zwróci krok:
Noc uśpiła ich mieszkańców —
jakby spali już od lat,
Jakby byli dziś podobni
nie do żywych, lecz do zwłok.
Dziwny spokój... I uchodzi
senna dusza poza próg...
Patrzy w przestwór... Jak daleko,
jak wysoko sięga dom
Tego świata, nikt nie czuwa?...
Błogosławić takim snom!
Patrzy... patrzy... Nie!... Ten przestwór
nie uśpiony! W szerz i w wyż
Wielkie widmo go wypełnia
i w odblasku mglistych smug
To potrząsa krwawą chustą,
to olbrzymi wznosi krzyż.
Cud nad cudy! Wielkie widmo,
Duch uśpionych w dole ciał,
Z przedświtową mgłą się zlewa,
a z jej wiewnych, srebrnych chmur
Jakieś pasmo się wyłania,
jakiś długi, ciemny wał,
Jak z oddali gdzieś widziany
tajemniczy, straszny bór.
Las birnamski czyż się ruszył?..
To postaci żywych sznur
Idzie — płynie — ach! bez końca...
Cały świat, co dotąd spał,
Snać się zbudził i w przestrzeni
niezmierzonych mgławy dwór
Idzie — płynie — ach! bez końca,
jak wyrwany z więzów szał.
Zamęt ślub wziął z dysharmonią:
szczęk oręży, płacze, gwar,
Fale pieśni melodyjnych,
kaznodziejskich gromy słów,
Poszept modłów, mlask dyscyplin
i lubieżnych syków żar...
Drży powietrza każdy atom —
tak, jak spojrzeć — w szerz i w wyż,
Gdy przed okiem mojej duszy
ten przebarwny sunie huf,
Potrząsając chustą krwawą,
lub olbrzymi wznosząc krzyż.
Patrzy dusza osłupiała:
Tu z trzepotem skrzydeł burz
Kuruingów mkną zastępy,
czy Atylla, wichrem gnan?
Tam z liliami w chudych rękach
lub na czołach z wieńcem róż
Rozśpiewane tłumy dziewic
zaścielają śniegiem łan.
Planetarne tutaj drogi
kreślą mędrce, przyjście zórz
Dla piwnicznych ciemnic ziemi
wieści prorok, a tam z ran
Stygmatycznych krew ocieka,
tutaj kaci ostrzą nóż,
Lub stos niecą, a tam nagość
w rozpasany idzie tan.
Zamęt ślub wziął z dysharmonią...
Ach! uciekać w ciała mir!
Ale dusza jak zaklęta:
wszystek słuch swój, wszystek wzrok
Szle w tych linii, barw i szumów,
w tych akordów dziwnych tłok...
Patrzy... słucha dusza moja,
aż ten chaos, aż ten wir
W jeden zgodny hymn się zlewa,
brzmiący w okrąg — w szerz i w wyż:
Jednem stał się dźwięk z jękami,
jednem z krwawą chustą krzyż...
I, porwana pieśnią życia,
leci dusza, niby ptak,
Niby żóraw, za swym kluczem
śród powietrznych mknący dróg...
Płynie z tłumem, z lutnią w ręku,
zapatrzona w wielki znak,
W krwawą chustę, w krzyż olbrzymi,
ponad ziemski wzniesion bróg.
Płynie z tłumem gdzieś bez końca,
aż się zgubi, tam, gdzie szlak
Nieb jesiennych w świt się stroi,
w ten jutrzniany, srebrny smug;
Gdzie nad krawędź ciemnej ziemi
strzela zorza, jak ten krzak —
Gorejący krzak pustynny,
w którym Bóg przemawiał — Bóg!...
Jak się ranna mgła rozwiewa,
tak i sen się rozwiał mój...
W okna moje dzień zagląda,
chłodny, jasny, pełny dzień —
Na ulicach wre już życie
pod działaniem jego tchnień.
Do codziennych zajęć wraca
duch, co widział wieków znój
W niezmierzonej świata kuźni,
ponad którą — w szerz i w wyż —
Krwawej chusty szmat powiewa
lub się wznosi wielki krzyż...
.................
Nie zgasłaś, pieśni, spętana więzami
Westchnień, mdlejących poza widnokręgiem
Widomych blasków, poza niedosięgłą
Otęczą wielkich, zielonawem światłem
Tajności lśnistych przyrzeczeń!... Jak więzień,
U progu skonu, w ciasnej, ciemnej kaźni
Żywi swą przyszłość nadzieją przestrzennej,
Jasnej i świeżej rozkoszy wyzwolin,
Tak nieustannie karmi się ma dusza
Nowych Zwiastowań świętą, bożą strawą,
By chleb złożoną na białym obrusie
Wieczornej uczty Żywota, przy szumie
Gajów oliwnych, gdy zorze gasnące
Na glob rzucają wielki cień Kalwaryi...
Bo powiedz, powiedz: czem byłaby dusza
Bez tej Komunii Słowa, bez tych głośnych,
Jak serc najgłębsze, najskrytsze życzenie,
Bez tych bezkreśnych, jak głębie przestworów,
I, jak te głębie, arcymelodyjnych,
Tęsknot oddechem drżących Przepowiedni?
Czemże byłyby bez tej słodkiej woni
Drogiego wina, które nadprzepastnych
Dreszczów żądliwe wycisnęły ręce
Z gron nieumarłych Przeczuć i jak płynny
Przelały bursztyn jego święte krople
W kosztowny, złoty roztruchan misteryj,
Nieujawnionych przez mękę i ciernie?
Nieujawnionych, chociaż u ich wejścia,
Przywalonego kamieniem, owitym
Zwojami bluszczów, z tryumfu chorągwią
Białą i szumną, jak skrzydła gołębie,
Staje codziennie na świętych Taborach
W słoneczną rozkosz przemieniana Męka...
Choć z głową, wspartą na złotej patenie,
Na cierń spogląda i na krzyż oczami
Niewysłowionych, omdlałych upojeń!...
Czemże byłaby — powiedz ty, coś ongi,
Może niedawno, tak jeszcze niedawno,
Że nie miał czasu prześnić się ostatni
Sen o srebrzystych świtach na odległej,
Mgławą aleją świerków ku promiennym
Wierchom wiodącej przestrzeni pomiędzy
Umarłem ciałem, a zbudzonej duszy
Zdumionem okiem — ty, coś ongi, wczoraj,
Jako niemowlę, zasłuchane w dźwięki
Pieszczot matczynych, pragnące złowioną
Powtórzyć nutę, lecz niewprawne usta
Są jako skrzypce bez strun — — — powiedz, pieśni,
Ty, coś niedawno jeszcze stała z okiem
Szklannem od nagłych lęków i zadziwień,
Przed tą przestrzenią, przed tą po urwiskach
Pnącą się drogą: Czem byłaby dusza,
To źródło życia twojego, bez owej,
W nieujawnionych tajni nietykalnem,
Świętem Cyborium ukrywanej Hostyi?
Nie łzą byłaby, spadłą z pod powieki
Bożej w godzinie twórczych, nieujętych
ludzką rachubą — Jemu czyż świadomych? —
Cierpień, lecz kroplą dżdżu, zlepioną marnie
Z ziemskich wyziewów na to, aby, świecąc
W kielichu lilii lub na liściach ostu,
Zgasła pod skrzydłem owadu lub w piasek
Wsiąkła przydrożny pod kręgami płazu...
Siądź na kamieniu, który się odłamał
Z odwiecznych skał,
I przez potoku odwieczny szum
Rozmawiaj z Bogiem.
Wiem: nie odgadniesz Jego tajemnicy,
Ale usłyszysz z daleka
Tajemnic pełne westchnienie,
Którem On, wielki, miłosierny Pan,
Twym towarzyszy losom,
I zasłuchany w ten odwieczny szum
Potoku, mknącego z dalekich,
Poza światami skrytych gór,
Nie troszcz o swoje się jutro,
Albowiem nić jego przędzie
Na niewidzialnej kądzieli
Bóg.
Jeżeliś synem jest światła.
Światłością będą twoje przyszłe dni,
A jeśli w czas twych narodzin
Płakała ziemia
Pod ciężkiem brzemieniem mroków,
Nie znajdziesz w sobie tej mocy,
Ażeby z zaćmień gwiazd
Wydobyć blask dla swych dróg.
Na czyn się nie sil i chęci oporu
Folgi nie dawaj:
Krzyk i gniew to druhy
Ludzkiego rąk podnoszenia
Przeciwko temu, co jutro
Ma się wypełnić...
Twym czynem
Siąść na kamieniu, który się odłamał
Z odwiecznych skał,
I przez potoku odwieczny szum
Rozmawiać z Bogiem
I ludziom krzyczącym i gniewnym
Nosić orędzie wieczności,
Pełne dalekich, tajemniczych westchnień,
Któremi wielki, miłosierny Pan
W dal towarzyszy ich losom.
Słońce zachodnie, przygasając, pali
Ostatni ogień na szczytach... Mrok... Smutna
Spływa tęsknica na łąkę; szmat płótna
Bieleje na niej; w bagnisku, śród fali
Sennych sitowi, rozgwar żab; ze stali
Wykuty księżyc: ziemia, w znój rozrzutna,
Zasypia zwolna; rozbudza ją chutna,
Szalona piosnka pijanych górali.
I ta umilkła... Kępy wierzb, jesiony
I wiązy drzemią nad rowami; szare,
Wilgotne pyły tulą się do trawy...
Snu nieznający, szumi rozkłębiony
Potok, sinawą rozwieszając parę —
Oddech wieczności — na przestwór sinawy.
Dużom się nażył z wami, zacni ludzie,
Dużo waszego najadłem się chleba,
Teraz — żegnajcie! W drogę mi potrzeba,
W drogę daleką, po śniegach i grudzie.
Wiem: jeśli zechcę pozostać w tym domu,
Ramion mi swoich ta gościnność wasza
Chyba nie zamknie; lecz mnie już przestrasza
Dobroć szlachetnych... Nie mówcie nikomu,
Że nic wam w zamian nie dałem: w samotni,
Do której dążą me stopy pielgrzymie,
Będę miał dosyć czasu, by swe imię
Własnym obarczać wyrzutem: stokrotniéj
Rani on duszę, w straszniejsze ją wplata
Koło, niż, zacni ludzie, — ręce świata.
Starzec, któremu wyżarło już oczy
Patrzenie w przyszłość służebną, rzekł, w drogę
Puszczając syna: Jedną dać ci mogę
Radę, posłuchaj: Zawsze bądź ochoczy,
Mój arcybłaźnie, siadać na krawędzi
Stołka — z szacunku dla wielkiej hołoty,
Co społecznością zwie się, lecz w zaloty
Niechaj cię zbytnia pochopność nie pędzi
Ku prezydentom jej czci, ku marszałkom
I ku ministrom jej honoru: pałką
Wal tych obrońców moralności... Jeśli
Ta, którąś uczcił, obrazi się za to,
Ciesz się, nadchodzi miłościwe lato,
Co ciebie, pana, z rzędu sług wykreśli.
Dzień Matki Boskiej Anielskiej: drewniany,
W miłosnych żarach słońca poczerniały,
Wiejski kościółek; wnętrze pełne chwały
Gromnic; prefacya; przycichły organy;
Dźwięk ich wylewa się za próg; tłum ludu —
Krase spódnice, chustki, szare cuhy,
Zaległy cmentarz; poszept idzie głuchy
Z ust wpółotwartych: oczekują cudu...
Oto się spełnia... bije dzwon; w pokorze
Niewysłowionej chylą się ku ziemi
Prostacze, znojne, żądne Prawdy głowy.
A z lip, wsłuchanych w Tajemnicy boże,
Milczące Słowo, pada kwiat: drżącemi
Z dziwu rękami rwie go wiew sierpniowy.
Miłości pełne niech będą twe usta —
Pocałunkami darz tę wrogą ziemię,
Co, w mgły wieczorne otulona, drzemie,
O nowym znoju-ć marząca. Niech pusta
Złość cię nie szarpie, że cię jej ścierniska
Krwawiły za dnia: liche żniwobranie
Miałeś, ty siewco bożych snów, na łanie,
Chciwym sprawniejszych pługów... Ale ślizka
Jest droga gniewu, wiedzie nad przepaścią,
Do której strącisz ostatnią nadzieję
I resztkę wiary, żeś był godzien plonu
Szlachetniejszego, zaś, na przekór chaściom,
Ziemia-ć da sypki zbiór, gdy ją obsieje
Miłość, silniejsza od zwycięstwa skonu.
Wybrałem sobie drogę, której sanie
Moich sąsiadów nie ruszyły. W lecie
Krzewna tu rosła trawa, dziś zamiecie
Biel swą pokładły na przemarzłym łanie.
Brnę po pas w śniegu, pot mi czoło zlewa,
Choć takie zimno, że kawki i wrony
Znikły, a wczoraj tłum ich wygłodzony
Wrzaskiem oprzędzał te samotne drzewa.
Śmieją się ze mnie poczciwi ludziska:
Poco wam, panie, trud ten? Tak się żali
Chłop, który czasu dość miał poznać zblizka
Potrzeby życia... Lecz ja brodzę daléj,
Zda mi się bowiem, że z tej drogi końca
Zobaczę lepiej zachód mego słońca...
Szczelnie dziś okna przysłoniłem w domu —
Nie chcę, by zajrzał kto do mego wnętrza:
Cisza w niem teraz włada przenajświętsza,
Jej tajemnicy nie zdradzę nikomu.
Zali szczęśliwsza godzina być może
Nad tę samotność, której siła żywa
Gdzieś w ponadziemski przestwór nas porywa
I w bezgranicznym zatapia przestworze?
Zdarzyła mi się przecież chwilka jedna,
Że, gdym usłyszał bujne dzwonki sanek,
Mknących po mrozie, jakaś moc bezwiedna
Do przysłoniętych pchnęła mnie firanek.
Alem się oparł: pocóż księżyc złoty
Miałby się chyłkiem zaśmiać z mej tęsknoty.
Ciche, samotne rzędy wierzb nad rzeką!
W godzinach zmierzchu, w dni, okryte szronem,
Gdy z pustej izby uchodzi w daleką
Przestrzeń ma dusza i broczy w czerwonem
Morzu promieni, które sennie cieką
W głębinę śmierci, melodyjnym tonem
Tak ją przynęca ten wasz smętek mnogi,
Że choć ma Raj przed sobą, staje wpół swej drogi...
Staje i wzrok swój, ze wzruszeń pobladła,
Szle na rozległy obszar pól, przecięty
Strugą srebrzystą, nad którą widziadła
Pni waszych starych wypuszczają pręty
Błękitnych tęsknic, i, łaknąca jadła
Wspomnień wiośnianych, zrywa ledwie wszczęty
Sen o zaświatach, by, łzami rzewnemi
Zalana, z bolem dziecka tulić się do — ziemi...
Ciche, samotne rzędy wierzb! Niewiele
Wchłonęła ona uciechy w tej kaźni
Ludzkiego życia; lecz, jeśli wesele
Możnaby twórczym rylcem wyobraźni
Wykuć w kosztownem, marmurowem dziele,
Jak na posągach ci wodzowie głaźni,
Błogosławiący zwycięskiej potrzebie,
To w wasze-li wspomnienie wrzeźbiłaby siebie...
Tak! Nie wiedziała ma dusza i nie wie,
Co znaczy spokój. Cisza przenajświętsza,
Drzemiąca w mroków świątynnych zalewie,
Była jej obcą!... Precz od swego wnętrza
Mknęła, jak z gniazda na bezlistnem drzewie
Ucieka ptactwo, gdy się nad niem spiętrza
Zwał chmur, nasycon strawą burz, a przed nią
Biegł goniec z nowych szarpań gorzką przepowiednią.
Jak ten wędrowiec, któremu się spieszy
Wyjść z ciemnych gąszczy, albowiem ostatni
Gaśnie już odblask promienistej rzeszy
Ogni wieczornych, zabłąkanych w matni
Głuchego lasu, tak ona, pieleszy
Syta ojczystych, syta ciżby bratniéj,
Chwiejne, bywało, skrzydła rozprzestrzenia
Ku krajom cudzoziemskim, ku strefom wytchnienia.
Szła, gdzie przedziwne huczą wodogrzmoty,
Spływając szumną, kroplistą kurzawą
Po alabastrach gładkich ścian na złoty
Piasek przydrożny; szła z swą raną krwawą
Ku tym powiewom ukojnej pieszczoty,
W których, za wiatru łagodnego sprawą,
Drżą przerozkosznie eukaliptów wierzchy,
W bajeczne, w czarodziejskie zapatrzone zmierzchy.
U lodowcowych spoczywając zboczy,
Głos swojej skargi, nie słyszan przez ludzi,
Słała ku szczytów śnieżystej przezroczy,
Zali współczucia w ich wnętrzu nie zbudzi:
I wraz się echo rozlewne potoczy
Głębią przestworów i takiem ją złudzi
Brzmieniem organnem, jakby głąb daleka
Zmieniła w wielkie szczęście wielki ból człowieka.
Albo się pięła na skalne urwiska,
Wzrokiem rozległe obejmując kręgi,
W mżach zatopione błękitnych i, blizka
Zmilkłej, tajemnej niebiosów potęgi,
Która wokoło chłodne światło ciska
Na fale świerków, na drzemiące łęgi,
Precz usuwała granice pomiędzy
Władaniem zbawczej śmierci i żywota nędzy.
Nad jeziorami błądząc, na pół senna,
Śledząc radosne łodzie po lazurze,
Słonecznych pełne uśmiechów, lub z lenna
Zagasłej chwały, z ruin, jasne róże
Rwąc w zamyśleniu, albo bezimienna
W swych towarzyszek głośnym krocząc chórze
Po marmurowych willach, rozkosz świata
I smutek przenajgłębszy w jedną nicość splata.
A w tych wędrówkach, wzniosłą czy powszednią
Wlokła się drogą — czyż były godziny,
Ażeby naraz, jakby przepowiednią
Kary brzemienne przypomnienie winy
Nieopłaconej, nie ozwarł się przed nią
Mrocznych przepaści ten widnokrąg siny,
Za mgłą ukryty niezmierną, daleką,
Z samotnym, cichym rzędem starych wierzb nad rzeką?
Gdzież jej, tak biednej, a tak winnej duszy
Mdlejące żądze ukojeń nie wiodły?!
W katedr potężnych uroczystej głuszy
Stawała, nieme odprawiając modły;
Wsparta o filar, ani się nie ruszy,
Patrząc pokornie w ten półblask wychłodły,
Gdzie na ołtarzach, przystrojonych w zieleń,
Rozlewa się przedziwna tajemnica Wcieleń.
Pomiędzy kolumn bazaltowych rzędy,
Które się przed nią, niby żywe, snuły —
Strzelistych duchów wymowne legendy —,
Kroki swe niosła i swój umysł, czuły
Na gigantyczne gwary i rozpędy,
Rozgrane w ciszy stuleci, kopuły
Wypełniającej wielką ceremonią
Nabożeństw, co zagasły, a jednak się płonią...
Popod kamienne cisnęła się wnęki,
Okiem, rozwartem od nagłej zadumy,
W cudownych rzeźbach śledząc boskiej ręki
Ukryte piętna, czując, że rozumy
Ludzkie bez skutku odgadują męki
Twórczej rozkoszną tajemnicę, w szumy
Niebiańskich skrzydeł zaklętą, bez końca
Pchającą swych wybrańców do wiecznego słońca.
Pod grobowcami stając, prowadziła
Niemy rozhowor z tęsknicą rycerzy,
Wykutych w głazie: bo taka w nich siła,
Taki hart życia w ich spojrzeniu leży,
Iż porfirowa niejedna mogiła
Zda się nie grobem, ale jest jak świeży
Namiot śród pola i że świat z tej kuźni
Nowego bohaterstwa na czyn się nie spóźni...
Surowi święci, którym nieuchronny
Cień śmierci okno przysłonił w godzinie
Rannych przebudzeń, okno w nieboskłonny,
Bezmierny przestwór; chmurne prorokinie
I życiodajne, przejasne Madonny,
Ciała pokutnic, złorzeczących winie
Łzą i źrenicą, zwróconą ku wyży,
Skąd spływa odpuszczenie na ramionach krzyży —
Obrazy sądu, huczące surmami
Archanielskiemi swoich twórców imię;
Wizye zmartwychwstań, zespolonych z nami
W jakieś pragnienie barwne i olbrzymie,
A melodyjne, że my, zda się, sami,
Acz wychowani w mętach łez i w dymie
Złudnych nadziei, lecim mocą Łaski
W promienną, dźwięczną prawdę, w zmartwychwstanne blaski.
Tych wszystkich uciech drogocenną czaszę,
Cyzelowaną w złocie, chyli do dna,
Przy świętej uczcie korna, jako ptaszę,
A jednak dumna, górna i swobodna:
Wszystko to — mówi — zwiastowanie nasze!
Wszystko to ducha urodziła płodna
Moc na świadectwo, że jesteśmy z Boga,
Że k’Niemu przez te twory ludzkie idzie droga!
I ślubowania niewymowne czyni
I niewymowne szczęśliwości marzy:
Męczeńskie lilie zakwitają przy niéj,
Bicze jej niosą pustelnicy starzy;
Na odgłos kroków w bezludnej świątyni,
Odbijających się od snu witraży,
Całe procesye w jej oczach się rodzą
I kroczą pod wielkiego Tworzyciela wodzą.
I ona idzie z niemi: Panie! Panie!
Wesoła śpiewam przed Twą świętą arką!
Żadnego bolu szpon mnie nie dostanie
I żaden ciężar nie będzie mym barkom
Silnym za ciężki!... I anielskie granie,
Urągające doczesnym jarmarkom,
Wtórzy jej hymnom — wspaniała muzyka,
Co duszę żądzą wzlotów nadziemskich przenika.
Z ołtarnych płócien, z ścian, co chwałę wieszczą
Twórczej wszechmocy kolorów wymową,
Schodzą Madonny i słodko ją pieszczą;
I Chrystus rękę swą mozaikową
Wyciąga ku niej; i ona tym dreszczom
Cała się podda i, z wzniesioną głową,
Snać skamieniawszy w przeźroczym zachwycie,
Jednę li widzi przestrzeń: nieśmiertelne życie!
Melodye płyną do jej wnętrza — pieśni,
Które z mistycznej swobody wysnuli
Mistrze, dławiący się w więziennej cieśni
Tej gwiazd wpółzgasłych pobratymczej kuli;
A ona, płonąc ogniami, jak trześni
Dojrzały owoc, w te dźwięki się wtuli
I, snać dojrzała pragnieniem wieczności,
Już czeka, aby w rajskie zaniosły ją włości.
A gdzieś z oddali, do stóp jej się ciśnie
Sinawa smuga — to błyska, to gaśnie,
To się podnosi, to dołem zawiśnie
Jak na moczarach owe błędne jaśnie,
Które wędrowcom, jak gdyby rozmyślnie,
Rzucają w serce niepewności waśnie
I, na bagniste zawiódłszy rozdroże,
W sitowiach ostateczne ścielą dla nich łoże.
I, jak różańca rozrzucone ziarna,
Sypią się na nią pytania: Ach! czyja
Dłoń tutaj władnie, tak można, iż czarna
Wstęga trzęsawisk tłumi i zabija
Światłość nadziemską? Że chwyta, bezkarna,
W swoje zarośla wątłą duszę?... Żmija
Rani nas żądłem swojem mniej zjadliwie,
Niż smutek, który wyrósł na tej mgławej niwie.
O niezgłębione, nieskończone morze!
Ty biczujące swoje fale własne
Z takim pomrukiem, jakgdybyś w przestworze
Władło-li jedno, jakbyś gwiazdy jasne
I wszystkie lądy, ich słońca i zorze
Do ustąpienia znagliło, za ciasne
Bojąc się znaleźć łożysko dla siły,
Z jaką się twoje wszystkie głębie rozpieniły!
Przysłuchiwała się dusza twym głosom,
Kuląc się w sobie z lęku i zdumienia,
Albowiem czuła, że szum ten niebiosom
Wyrwałoś gniewnym wówczas, gdy stworzenia
Były raz pierwszy porzucone losom
Na żer haniebny! I tak się rozplenia
Od owej chwili, tak swe ślady znaczy
Po świecie ślepa dola samotnych tułaczy.
Ale nie zawsze byłoś tak wszechmożnie,
Majestatycznie bezlitosne! Mewy
Słałoś jej srebrne, skrzydłami ostrożnie
Zakłócające sennej piany śpiewy —:
Zjawiska łodzi z bielą żagli, zbożnie
Płomieniejących śród żarnej ulewy
Blasków zachodu i wschodu, szły do niéj
Z błękitnej, horyzontem zamkniętej ustroni.
I otwierała ku nim swe ramiona
Ta błędna dusza — zali nie wysłańce
Idą z dziedziny, gdzie cierpienie kona
I gdzie tułactwa znajdują się krańce...
Lecz kiedy znowu fala rozburzona
Poczęła fale chwytać w dzikie tańce,
Wnet z wierzb obrazem, co nagle z pomroku
Wychylał się, w świat dalszy przyspieszała kroku...
.................
Święta, jedyna pieśni! Ty, łowiąca
Szumy i szepty, które sennie płyną
Z za niewidzialnych granic! Oto znowu
Zbliżam się k’tobie i znowu spoglądam
W głębie twych oczu, słodka miłośnico,
I jakby w rżniętej z kryształu soczewce,
Która skupionym wypala promieniem
Rękę, żądliwą słonecznych stygmatów,
Widzę w twych oczach katuszę i rozkosz,
Odbrzmiewające drganiem żarnych pragnień
Mojej rozkoszy i mojej katuszy!
Usta ci kładę na pierś niespokojną,
Rozfalowaną tajniami przebudzeń
Jakichś niezwykłych, dotychczas nieznanych,
W ciemnościach łona spowitych żywotów,
Oczekujących widomych ujawnień,
I usta moje ogarnia niepokój...
Lękam się trwogą wyczerpanej siły,
Czy w ust tych czarze, wypełnianej gorzką,
Powszednie głody sycącą słodyczą,
Znajdzie się dosyć i miejsca i władzy,
Ażeby mogły wchłonąć żar twój czysty,
Przelać go w duszę i zblaknąć i umrzeć
Z zabójczej woni nadmiernych upojeń...
Dokąd pójdziemy? Powiedz! Mów! Czy znowu,
Niesyta wstrząśnień, pragniesz być odbrzmieniem
Nadciągających nawałnic, jak wówczas,
W dniach niedogasłych, kiedy chwiejna, słaba,
Z skrzyżowanemi na piersiach rękoma,
Stawała dusza u wywierzysk nędzy
Swojego życia, niezmiernych, jak smutek,
Który przenikał Twórcę, gdy na lica
Stworzeń wyciskał piętno własnych bólów?
Może, jak ongi Dusza, pragniesz znowu
Swe porażone, z promieni otarte,
Zamilkłe oczy wlepiać w błyskawicy
Czerwień złowrogą, a uchem, stępiałem
Od górnych szumów i krwawych łoskotów,
Gniewu bożego straszne łowić gromy,
Na wargach tłumić klątwy albo szepty
Bezradnych modłów, cisnące się z krtani
Perlistym sznurkiem rozłkanych krwotoków?
Tak, czyliż mamy znowu być, jak ongi,
Niby dwa wielkie, ponadmiar wyrosłe,
Potworne cienie czarnego, ponadmiar
Twej wyobraźni wzrosłego obłoku,
Którym On, w ślepej nienawiści świata
Sąd sprawujący surowy nad biedną
Duszą człowieka, przesłonił swe oczy,
Aby nie widzieć ran jej? Czyż znów mamy
Stanąć w oblaskach tych groźnych płomieni,
Rażących dzieło Jego własnej Duszy?
Czyż mamy tulić się do skał z przestrachu
I z przerażenia, gdy od Jego gromów
Zdają się stapiać w niebotyczną bryłę
Wszystkie załomy, wszystkie kanty, wszystkie
Strzępy granitów, jak ongi, gdy głaźnym
Wytrysły zwałem z pękającej ziemi?
Czyż, ledwie wązki czując skraw oparcia
Dla słabych palców naszych, nóg strudzonych,
Mamy, zawiśli nad przepaścią zmroków,
Trzymać się dłońmi aż do krwi tych chwiejnych,
Jego razami kaleczonych urwisk?
Czyż martwą głębią oczu, które z lęku
Snać już na zawsze straciły świadomość
Ujrzanych niegdyś wiosennych rozświetli,
Mamy spoglądać w tę dolinę świata,
Gdzie noc i łuny pożarów i ciężkie,
Zgęszczone męty powodzi i płacze
I klątwy ludzi ginących i zboża
Padłego skonne, wyziewne westchnienia
W jedną grobową utkały się przędzę,
W całun dla jego dobroci i głuchej
Sprawiedliwości?... Potoż my się mamy
Borykać z Stwórcą, aby jednym ruchem
Swojej powieki pokazał stworzeniu,
Że jego wnętrze jest słabością sługi?
Że wobec Niego głuchem jest i niemem,
Chociażby miało w sobie wszystkie struny,
Na których wichry wygrywają hymny,
Rozrywające dziko słodkie węzły
Pomiędzy nami a Nim?!... Czas już dawno
Nadszedł dla ciebie, ażebyś umiała
Lekceważąco kopnąć ból, choć chmurne,
Tajemniczością pomarszczone czoło
W królewską lubi ozdabiać obrączkę,
Chociaż się mieni panem serc wszechmocnym,
Choć towarzyszy wcielaniu się Ducha
I choć ustami jego łka w żałobnej
Chwili wyzwolin... Pójdźmy w to powszednie
Roisko mrówek!... Co za tłum! Żebrzący
Litości bożej, tak jak my oboje!...
Każdemu z oczu bije żal!... Najmniejszy
Nieznaczny płatek śnieżystej kurniawy,
Którą Bóg zmroził w drodze ku tej ziemi;
Najlichszy pyłek w tym proszku człowieczym
Którym On, chcąc się zabawić, obsypał
Tę naszą smutną gwiazdę, aby przyćmić
Jej blask pierwotny — każdy ma swą wielką,
Swoją bezmierną, swą jedną jedyną,
Nieprzemożoną tragedyę!... Do syta
Spospolitował się ten gorzki orszak:
Jedni tak szczerze płaczą, że jak brony
Stały się łzy ich, albo też jak radła,
Puszczone ostrzem w twardą glebę! W bruzdy
Skrajane mają policzki i skronie,
W bruzdy, na których hojny posiew smutku
Wyrósł i bladym zakwitł chryzantemem.
Innym już nawet braknie łez; bezpłodnie
Zawiędło serce, które tak obficie
Rzuca naokół owocami żalu:
W dłoniach ukryli twarze, pochyleni
I nie mogący się już wyprostować,
Bo dawno pytać przestali: dlaczego?
A inni znowu uwięźli na miejscach,
Jak szereg słupów kamiennych, jak hermy,
Poustawiane przy drodze wieczności,
Ciosane ręką wielkiego Drwinkarza,
Który z igraszki, w krotochwilnym śmiechu,
Wrzeźbił w ich rysy urągliwy wyrzut
Dla ich własnego Stwórcy, a jedynie
Wstrzymać się nie mógł i martwym ich oczom
Tyle wyrazu dał dziwnego smutku,
Tyle rozpaczy i tyle niedoli,
Że kiedy spojrzy na nie, a spoglądać
Musi, w tej chwili, nagle, zapomina
O ich szyderstwie i w własnych źrenicach
Czuje odbicie ich nędzy i — płacze...
Płacz, ty swawolny Rzeźbiarzu grymasów
Maskaradowych! Płacz, ty wielki Zduniu,
Który, usiadłszy w słonecznym warsztacie,
Lepisz codziennie miliony garnków
I słońc spalonych napełniasz popiołem
I potem, zgięty nad niemi, jak dziecko
Z rozigranemi oczami nadymasz
Swoje policzki i dmuchasz w ich wnętrze,
By się ten popiół rozwiał na okręgi
I szarą przykrył żałobą najbielszą,
Najuroczystszą, najjaśniejszą wiosnę...
Płacz, Arcymistrzu wspaniałych egzekwij,
Co trumny miękkim naodziewasz kirem,
Na katafalki wznosisz podsozrębne
I gromnicami obstawiasz, z zakrystyj
Najposępniejsze wyciągasz ornaty,
Z mory i czarnych jedwabiów, z srebrzystym
Krzyżem na plecach!... Płacz, Ty, co wymyślasz
Najprzenikliwsze melodye, tak strasznie
Słodkie i jasne w swoim gorzkim mroku,
Że się do syta napieścić nie może
Ta moja dusza, kąpiąca się w dymnych
Kłębach bursztynu... Płacz-że, płacz, ty wprawny,
Chyży kościelnych wrótni Otwieraczu —
Już poza progiem Twój orszak...
— — — — — — — — — — — — — — —
Święta, jedyna pieśni! Ty, łowiąca
Szumy i szepty, które sennie płyną
Z za niewidzialnych granic!... Oto znowu
Zbliżam się k’tobie i znowu spoglądam
W głębie twych oczu, słodka miłośnico,
I żebrzącemi śmiem cię błagać słowy,
Iżbyś stanęła przy mnie już nie z bolem,
Ale z słoneczną, wiosenną radością,
Która daleko, od ziemi, u kresu
Ludzkiej tęsknoty, rozświetli mi bezmiar
Świętych tajemnic!... On tam władnie, jasny,
Cichy, spokojny Rozdawca spokojnej,
Jasnej, słonecznej, gwarom, krwawym krzykom,
Łzom i rozpaczom świata niedostępnej
Nieśmiertelności...
Stary, oślepły słonecznik
Sam jeden mi jeszcze pozostał
Z wszystkich mych kwiatów-przyjaciół
W tym zachwaszczonym ogródku;
Słyszałem-ci nieraz w nocy,
Jak wichr bez miary go chłostał,
Nie mogłem mu żadnej dać ulgi,
Chyba pociechę smutku —
Lepiej się puścić w tan...
Upiłem się kiedyś wieczór —
Wino zbawienną jest mocą: —
Pięścią wytłukłem szybę,
W gór łańcuch patrzę daleki —
Ponoć to śniegi tam leżą,
Ponoć to gwiazdy migocą,
Ciężary mroków wilgotnych
Na ciężkie mi spadły powieki —
Lepiej się puścić w tan...
Ponoć to łąki wyschnięte,
Bezlistne jasienie przy drodze,
To ponoć olchy nad bagnem,
To kępy zwiędłych rogoży;
Ponoć to ludzkie rozpacze
Puściły krokom swym wodze
I spieszą w mgławych całunach
Na pogrzeb litości bożej —
Lepiej się puścić w tan.
Ponoć i ja miałem braci,
Na straszną gdzieś poszli wojnę —
Śmierć rzekła mi o tem wszystkiem,
Całując spiekłe me usta — —:
Niech huczy ta czarna głębia,
To morze łez niespokojne,
Niech wiatrem dyszy jesiennym
Ta ziemia, krwią ich tłusta —
Lepiej się puścić w tan...
Stary, oślepły słonecznik
Przez szybę się wciska stłuczoną
Do mej wesołej izdebki,
Pełnej zapachu wina:
Pożegnał się już oddawna
Ze swą złocistą koroną,
Łyse, szczerniałe skronie
Na piersi moje zgina —
Lepiej się puścić w tan...
Jak pies, tak łasi się do mnie,
Do mego tuli się lica:
Wielką uczułem kroplę
Na rozżarzonej twarzy:
Rosa mu z jamy pociekła,
Gdzie ongi była źrenica —
Stary, oślepły słonecznik
Głośno się, milcząc, skarzy —
Lepiej się puścić w tan.
Nie drwij ze siebie i ze mnie,
Ty z moich druhów ostatni!
Wszyscyśmy na to stworzeni,
By błogosławić śmierci!
Niech rycerz ginie od stryczka,
Jesiotr niech dławi się w matni,
Bóg z swego tronu niech spada,
Włócznia niech w bok się wwierci — —
Lepiej się puścić w tan!
Nie będzie ci ulgą mój smutek:
Upił się dzisiaj radością,
Żeś tak nikczemnie zmarniał,
Ty, coś spoglądał w słońce;
Inne lekarstwo ci niosę,
Co daje próchnienie kościom,
A duszę — hej! pijcie ze mną,
Pijani śmierci gońce,
Puśćcie się razem w tan!
Ostatni liść z niego zdarłem,
Ostatniem wyłuskał ziarna,
Zdrzewiałą, twardą łodygę
Ręką chwyciłem pewną:
Z korzeni się pod me okna
Ziemia sypnęła czarna,
Stary, oślepły słonecznik
Snać łzą zapłakał rzewną —
Lepiej się puścić w tan...
Wstałem nazajutrz — czy zbawca,
Czy zbrodniarz? — hej! któż mi to powie!
Zbudziłem się w izdebce,
Pełnej zapachu wina...
Stary, oślepły słonecznik
Bez złotej korony na głowie
Jużci swojego smutku
Do smutków moich nie zgina —
Lepiej się puścić w tan...
O jak mnie męczy piekło tego życia!
Duch mój, przebiegłszy przez ten świat, jak burza,
Co nie oszczędza wierzby, blizkiej gnicia,
Ani zdrowego jaworu, co nurza
W głębinach jeziór łeb swój rozczochrany
I ciche krople przemienia w bałwany —
Duch mój z natury swej się wynaturza
I pragnie ciszy...
On, co się wczoraj, bywało, nie słyszy
W wszczętym przez siebie rozhuku i wirze,
Opuszcza dzisiaj swoje skrzydła hyże
I pragnie ciszy.
Nad dolinami, ponad zielonemi,
Gdzie blask miesięczny swe brylanty rosi
Na bujne trawy, gnące się ku ziemi,
Jak atom blasku duch się mój unosi,
Senny, leniwy, wsłuchany w poszumy
Traw szeleszczących, wpatrzon w kwiatów tłumy,
Które śmierć jutro swoją kosą skosi,
Spragniony ciszy!
Wokół się leje zdrój lepkich haszyszy
Z żył nenufarów i lilij i z wnętrza
Róży, co płonie, nad ogień gorętsza,
W miesięcznej ciszy.
I szepcą do mnie szeleszczące trawy
I zioła, pełne dusznego zapachu,
I toń jeziora i miesiąc złotawy,
Śród niebieskiego zawieszony dachu,
Jako ta lampa w grobowca kopule:
»O Maryanie Olchowiczu! Bóle
Milkną tu wszystkie i przejawy strachu
Giną w tej ciszy!...
Żądz niekiełzanych tchnieniem nie zadyszy
Pierś twa i duch twój, jak szatan skrzydlaty,
Okrążający bez spoczynku światy,
Spocznie w tej ciszy!«
Ach! do szaleństwa snać mnie doprowadzi
Ten wab, tajemną łechcący symfonią,
Ten poszept głogów, które wietrzyk gładzi
Po kraśnem licu aksamitną dłonią,
Żółty nenufar i ta lilia biała,
Co się z litości nademną spłakała
I, wonny płacz swój zlawszy razem z tonią
W północnej ciszy
W szmer melodyjny, zdaje się, że słyszy
Jęk mego serca i jęczy z niem razem
I melodyjnym otwiera rozkazem
Gmach wiecznej ciszy.
»O Maryanie Olchowiczu! W duszy —
W swej własnej duszy chowasz źródło winy
I tej męczarni, której nic nie zgłuszy,
Chyba ta woda i ten miesiąc siny
I ten nenufar, co na twoje przyjście
W puchowe łoże rozściela swe liście
Śród srebrnych luster jeziornej głębiny
W tej wielkiej ciszy —
Chyba ta lilia i ten głóg, co dyszy
Ciężkim zapachem, i ten szum, co z boru
Płynie, i owad, blaskami fosforu
Lśniący w tej ciszy.
O Maryanie Olchowiczu! Pyłki
Twej biednej duszy, która kryje w sobie
Przyczynę złego: daremne wysiłki,
Ażeby stworzyć coś, co nie ma w grobie
Swego początku, swej formy i treści
I swego końca, bez żadnej boleści
W mgłę się rozpłyną w czarującej dobie
Mistycznej ciszy!
Wcielą się w krople tych lepkich haszyszy
I w poszum lasu, gdy w swą harfę trąca,
Jako druida, i w światło miesiąca,
Co drży w tej ciszy.
O Maryanie Olchowiczu! Gwiazdy,
Co ma nad morzem przyświecać żeglarzom
Pośród burzliwej na odmętach jazdy,
Symbolem imię jest twoje, a wrażą
Tajemniczego króla olch potęgę
Oznacza twoje nazwisko: znasz księgę
Ksiąg i słyszałeś, o czem starzy gwarzą
W wieczornej ciszy,
A co w balladzie taką grozą dyszy:
Zanimeś powstał, nieznana ci siła
Dwa te pierwiastki tobie przeznaczyła
W przedwiecznej ciszy.
Lecz cóż, żeś zeszedł nad szalonym światem,
Jak gwiazda morska ponad głębinami?
Burza, jak przedtem, smaga je swym batem,
Błękity niebios chmur ołowiem plami;
Maszty się łamią, okręt idzie w trzaski,
A gwiazdy morskiej zbawiające blaski
Zgasły hej! zgasły! Z jękiem i klątwami,
Daremnie ciszy
Wzywając, toną, żeglarze. Nie słyszy
Nikt ich wołania, żaden Bóg ni człowiek!
Spokój z wyżartych wychyli się powiek
W tej na dnie ciszy!
O Maryanie Olchowiczu! Królu
Olch, wyposażon w ludowej legendzie
W cechy demonów, co, nie znając bólu
Słabych, bez troski i myśli, jak będzie,
Głusi na skargę serca, które kona,
W swe fantastyczne chwytają ramiona
Tłumy — niemowląt i w złowróżbnym pędzie,
Wrogowie ciszy,
Rwą je ze sobą i — duszą! Czy słyszy
Ucho twe szelest i szum ten daleki?
To klątwy ojców i matek, jak rzeki,
Grają w tej ciszy!...
O gwiazdo morza! Królu olch! Fantomie —
Boś nie człowiekiem, tak, jak inni ludzie,
Na tym wszechświata atomicznym złomie,
Tej nikłej ziemi, kołaczący w trudzie
O kromkę chleba i o mięsa płatek
Dla siebie, dzieci, sióstr, ojców i matek —
Patrz na ten szereg postaci, o cudzie!
W tej strasznej ciszy
Coraz to bliżej wionących! Czy słyszy
Dusza twa skarg ich rozpłakane lutnie?
O, patrzeć na nie, jak smutnie, jak smutnie
W tej strasznej ciszy!
Patrz! Na ich przedzie to ojciec twój siwy,
Upiór ze sercem pękniętem, z mogiły,
Którą zarosły osty i pokrzywy —
Bo czci nie żywisz dla bytów, co były —,
Wstał, by zapłakać nad tobą... Tam oto
Matka, przez ciebie porzucona w błoto
Nędzy! Tam siostry z starganemi siły!
Przestwór tej ciszy,
Co, jako chmura od łez ciężka, dyszy,
Snać, że przeszyją swym bolesnym wzrokiem,
By wszystkie światy zalał łez potokiem
Przestwór tej ciszy!...
Nielitościwy królu olch! Pod nogi
Rzuciłeś wszystkich! Dla kogo? Dla jednej
Z gwiazd, majaczących pośród krwawej drogi
Żądz nieuchwytnych, dla mary bezwiednej,
Co takie znaleźć w światowym systemie
Chce koło szczęścia, aby wszelkie brzemię,
Złączone z losem tej ziemicy biednej,
Spragnionej ciszy,
Uniosło z sobą na zawsze!... Haszyszy
Woń ma ta żądza: ubezwładnia człeka,
Że wnet zapragnie trumiennego wieka
I grobów ciszy...«
Ach! oszaleję! Wikłający zmysły
Szał wciska mi się do mózgu, jak złodziéj!
Byli mędrcowie, którym snać wytrysły
Słowa nauki, że z krwi się odrodzi
Świat ten i z ognia... I byli mędrcowie,
Co krew i ogień siewali — na zdrowie
I szczęście świata wieczyste! Zawodzi,
W ciężarnej ciszy
Ludzkiego ducha, co pragnieniem dyszy
Wiecznego szczęścia dla świata, powstały
Siew ten, czy zbawia? Drżę cały! Drżę cały
W ciężarnej ciszy!...
Ach! oszaleję! W oczach drga powietrze
Sypkiemi bryłki! Migocą mi one
Krwawsze od róży, to od lilii bledsze,
Niebieskie, czarne, żółte i zielone...
Odróżniam jeszcze atom od atomu,
Barwę od barwy... A teraz, od gromu
Szybciej, w błyskawic strojnego koronę,
W tem państwie ciszy,
Niby od kopyt tententu, zadyszy
Ziemia naokół i, jak orkan dzika,
Rozbija fale powietrza muzyka
W tem państwie ciszy.
Kazał-li zagrzmieć Jehoszuah w surmy,
By się waliły jerychońskie mury,
Przybytki cielców i ciemięstwa turmy?
Szum to-li bożych aniołów u góry,
Czy też szatanów, lecących na czele
Hunnów, piekielne, siarczyste wesele?
Któż, w krwi tej brodząc, wiesza szmat purpury
W przerwanej ciszy?
Niebo naokół krwawą łuną dyszy,
Coraz to gęstsze lecą skry dokoła —
Świat w krwi i ogniu!... Świat ratunku woła!...
Spokoju! ciszy!...
Ach! oszaleję!... W takie, jak ja, byty,
W których się słabość bezkrwista wylęga
Na hasło czynu, które straszą zgrzyty
Onej muzyki przyszłości, potęga
Czemu nieznana pragnieniem się wżera,
Zdolnem rozsadzić piersi Lucyfera,
Lub Prometeja? Żądza niech nie sięga
Do sfer, co ciszy
Są zaprzeczeniem! Spokój celi mniszéj —
Nie! spokój grobu, oto przystań myśli,
Co ponad siły drogę sobie kreśli
Zdala od ciszy...
Precz, precz obrazy, co mą duszę w ciemną
Wprawiają grozę, co moją istotą,
Jak kłębkiem nici, targają! Przedemną
Niechaj, oblane miesięczną pozłotą,
Tchnące zapachem róż i lilii wodnych,
Powioną kształty, które z snów pogodnych
Fra Angelico z rajską snuł ochotą
W mistycznej ciszy!
Niech moje wnętrze jeden tylko słyszy
Dźwięk: szelest trawy, szmer wody, szum boru,
Zlane w pieśń jedną, drżącą śród przestworu
W samotnej ciszy.
Ponad jeziora błękitnawe fale
Z lilij zapachów, z nenufarów woni
Zrodzona, strojna w łagodne opale,
Które tam w górze miesiąc w przestwór roni,
W szacie, z mgieł tkanej powiewnych, wyrasta,
Jak owa z baśni królewska niewiasta,
Postać i sunie, jak oddech, po błoni:
Wieczystej ciszy
Symbol, któremu znój nie towarzyszy,
Znój walk bezpłodnych; potęga, co duchy
Znużone, senne, naodziewa w puchy
Wieczystej ciszy...
Zbliża się do mnie, chwyta w swe objęcia,
Słów pieszczotliwych harmonijne dźwięki
Leje do uszu; nakształt pacholęcia,
Co od matczynej usypia piosenki,
Tak w sen mnie tuli, tak ciągnie, gdzie liście
W jedwabne łoże rozściela na przyjście
Moje nenufar przewonny, przemiękki!
Wieczystej ciszy,
Co taką wonią naokoło dyszy,
Zawitaj, słodka zwiastunko! Zawitaj,
Śmierci! W swój uścisk całego mnie chwytaj
I wiedź — ku ciszy!...