Cierpienia wynalazcy/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Cierpienia wynalazcy
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Les Souffrances de l’inventeur
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BALZAC
KOMEDJA
LUDZKA
Cierpienia Wynalazcy
BIBLJOTEKA BOY’A, WARSZAWA, SMOLNA 11

Wydanie nowe
Drukarnia
Zakładów
Wydawniczych
M. Arct S. A.
Warszawa



OD TŁUMACZA.

Jeden z licznych monografistów Balzaka[1], analizując drobiazgowo wpływy jakie mogły współdziałać w kształtowaniu się jego tworu, wymienia też owe „indyjskie“ powieści Coopera, tak dobrze nam pamiętne z dzieciństwa, a które, na początku XIX w., czarowały świat literacki świeżością motywów i barwą wyobraźni. Dziwne zestawienie. Na pozór, cóż może być wspólnego pomiędzy ultra-cywilizowanem społeczeństwem paryskiem, a owymi pierwotnymi mieszkańcami puszcz Nowego Świata, którzy, u autora Ostatniego Mohikanina i Jeziora Ontario, toczą zacięte boje na chytrość i zdradę. A jednak le Breton skłonny jest podejrzewać, że ulubione postacie Balzaka — ów świat lichwiarzy, adwokatów, bankierów, rejentów — noszą niejako odcisk tej egzotycznej lektury, i że, w Komedji Ludzkiej, „przechadza się po Paryżu zbyt wielu Mohikanów w surdutach i Huronów w tużurkach“.
Zdaje mi się, że w uwadze tej jest wiele słuszności. Treścią powieści Balzaka jest często walka jakgdyby rozmaitych szczepów, zamieszkujących wspólny las społeczeństwa. Te same zasadzki, podchody, tę samą olbrzymią chytrość jaką zużywają mieszkańcy puszcz aby się tropić wzajem lub chronić przed sobą, Balzac przenosi w dziedzinę inteligencji. Spostrzeżenie to przypominało mi się także w niejednym epizodzie Cierpień Wynalazcy. Te kołowania Cointetów koło swej ofiary, te głęboko obmyślane plany Petit-Clauda, podstępy Cérizeta, kontrmarsze wiernego Kolba, mają w istocie coś z „indyjskich“ powieści. Różnica jest ta, iż u Coopera tropi się ślady stóp w trawach prerji, tu zaś cała chytrość rozwija się w dziedzinie myśli ludzkiej i faktów psychologicznych, które przedstawiają więcej pola dla niespodzianek, dla nieobliczalnych zwrotów; dlatego, akcja oparta na tego rodzaju kombinacjach ma nieraz w sobie coś naciągniętego. Tak i tutaj; co chwilę przychodzi czytelnikowi do głowy refleksja krytyczna, nie pozwalająca poddać się bez oporu suggestji Balzaka, zazwyczaj tak porywającej. Mimo stwierdzonego faktu że genjalni ludzie, wynalazcy, artyści, bywają naiwni, trudno nam przełknąć naiwność Dawida, który, przez, cały czas akcji, ani na chwilę nie zastanawia się, że nawet przy najlepszych widokach wynalazku, niepodobna mu będzie obejść się bez kapitału, tem samem bez wspólnika, i broni się wszystkim racjonalnym kombinacjom, aby, wkrótce później, po jednej nocy spędzonej na pryczy więzienia za długi, pozwolić się związać i ostrzydz jak baran. Kombinacja Petit-Clauda, oparta na sztucznym tryumfie Lucjana, wydaje mi się bardzo przemędrkowana, jak tego omal nie dowiódł bieg wydarzeń (interwencja pani du Châtelet na rzecz Dawida). Nie bardzo też rozumiem katastrofę spowodowaną uwięzieniem: tak jak rzeczy stoją, wystarczało przecież jednego słowa prefekta albo prefektowej aby go uwolnić, w niczem zaś uwięzienie to nie miało powodu wpłynąć na akcję prefekta na rzecz tak wspaniałego wynalazku. Dlaczego zatem Lucjan, zamiast iść się topić, nie biegnie w te pędy po ratunek do pani du Châtelet, nie jest mi jasne. A ów Cérizet, podsłuchujący z za parkanu zwierzeń dwóch szwagrów, ten już w istocie nazbyt jest „indyjski“. Cała akcja wydaje mi się mocno przechytrzona.
Balzac popełniał nieraz w ocenie spraw ludzkich jeden błąd: on, który spalał tak ogromną ilość inteligencji w swej twórczości, wyposażał nią też czynności działających osób swego świata; ponieważ zaś sprężyną ludzkich postępków jest raczej wszystko inne niż wytrwała, rozważna i konsekwentna inteligencja, nieraz psychologja jego schodzi na fałszywe tory. Figury Balzaka są często niby genjalni szachiści obliczający na piętnaście pociągnięć naprzód; podczas gdy, w życiu, nawet ludzie bystrzy obliczają zazwyczaj tylko na jedno lub dwa.
Powieść niniejsza, stanowiąca łącznik między Straconemi złudzeniami, poniekąd Ojcem Goriot, a dalszemi ogniwami cyklu, słabsza jest od tych dwu arcydzieł. Nie czuć w niej owego rozpędu, jaki, w najświetniejszych utworach Balzaka, ogarnia czytelnika, porywa go, oszałamia, każe zapomnieć o wszelkim krytycyzmie. Ale, jak nieraz wspomniałem, utworów Balzaka ani czytać ani oceniać nie należy oddzielnie: są to organiczne człony olbrzymiej całości. Potrzebne są te cierpliwe gromadzenia faktów i wydarzeń, aby nagle mogła z nich strzelić świetna błyskawica syntezy. Dla prawych balzakistów zresztą (a jest ich — jak się codziennie z przyjemnością dowiaduję — w Polsce coraz więcej), interesujące są nawet te mniej nasilone momenty twórczości pisarza: wolniej, nie tak zawrotnie obracające się koła i tryby pozwalają tem lepiej śledzić i rozbierać jej mechanizm. Najżywiej, najszczerzej w całej powieści odczuta jest historja protestu wekslowego: niejednokrotnie wspominałem już o warunkach finansowej egzystencji Balzaka, nie potrzebuję tedy podkreślać, jak bardzo jest wyjęta z pod samego serca pisarza. Jest ona zarazem wspaniałym przykładem, do jakiego stopnia Balzac umiał rzeczy martwe przetwarzać we współaktorów swej Komedji.
Romantyczne spotkanie Lucjana z księdzem Karlosem Herrerą stanowi drugi warjant owego „kuszenia szatana“ które wypełniało znaczną część Ojca Goriot, i jest zarazem przejściem do dalszego rozwinięcia tego prastarego mitu na tle nowożytnego Paryża.

Kraków, w październiku 1919.

CIERPIENIA WYNALAZCY[2].

Nazajutrz, Lucjan[3] zawizował paszport, kupił tęgi leszczynowy kij, i wziął na ulicy d’Enfer biedkę, która, za 10 su, dowiozła go do Longjumeau. Jako pierwszy etap, przenocował w jakiejś stajni, o dwie mile od Arpajon. Kiedy dobił do Orleans, czuł się potężnie zmęczony i zbity; za trzy franki przewoźnik dowiózł go do Tours; na życie w drodze wydał tylko dwa franki. Z Tours do Poitiers Lucjan szedł pięć dni. Kawał za Poitiers, posiadał już tylko pięć franków, ale zebrał resztę sił aby wędrować dalej. Jednego dnia, Lucjan, zaskoczony przez noc na równinie, postanowił tam rozbić obóz, kiedy ujrzał w parowie karocę ciągnącą się na wzgórze. Niespostrzeżony przez pocztyljona, podróżnych i lokaja na koźle, zdołał się wcisnąć z tyłu między dwie walizy i usnął ułożywszy się tak aby uniknąć wstrząśnień. Rano, obudzony słońcem, które świeciło mu w oczy, i gwarem, poznał Mansle, ową mieścinę, gdzie, półtora roku temu, spieszył oczekiwać panią de Bargeton z sercem pełnem miłości, nadziei i radości. Znalazłszy się, okryty kurzem, w kręgu ciekawych i pocztyljonów, zrozumiał iż czeka go przeprawa; zerwał się na nogi, miał się odezwać, kiedy widok pary podróżnych, którzy w tej chwili wysiedli z karocy, odjął mu mowę: ujrzał świeżego prefekta Charenty, hrabiego Sykstusa du Châtelet i żonę jego, Luizę de Nègrepelisse.
— Gdybyśmy byli wiedzieli, jakiego towarzysza zesłał nam przypadek! rzekła hrabina. Niechże pan będzie łaskaw siąść z nami.
Lucjan skłonił się zimno parze, rzucając jej pokorne zarazem i brzemienne groźbą spojrzenie, i rzucił się w boczną drogę ku Mansle, chcąc dobić do zagrody, gdzieby mógł dostać nieco chleba i mleka, odpocząć i podumać nad przyszłością. Miał jeszcze trzy franki. Autor Stokroci, gnany gorączką, biegł długo bez odpoczynku; pędził równo z biegiem rzeczki, rozpatrując się w położeniu, które stawało się coraz bardziej malownicze. Około południa, dotarł do miejsca, gdzie strumień, otoczony wierzbami, tworzył małe jeziorko. Zatrzymał się, aby nasycić wzrok świeżą i bujną zielonością gaiku, którego sielski urok oddziałał na jego duszę. Jakiś domek, przylegający do młyna nad odnogą rzeczki, widniał między wierzchołkami drzew słomianą strzechą strojną rozchodnikiem. Prosty ten budynek miał za jedyną ozdobę kilka krzewów jaśminu, przewierścienia i chmielu, dookoła zaś kwiaty floksu i wspaniałe jarzyny. Na kamiennej grobli podpartej grubemi palami, która chroniła gościniec od wylewów, ujrzał sieci suszące się na słońcu. Kaczki pływały po sadzawce za młynem, między dwoma strumieniami wody szumiącej w stawidłach. Słychać było drażniący swą monotonją turkot młyna. Na prostej ławie, poeta ujrzał poczciwą, zażywną gosposię robiącą szydełkiem i czuwającą nad dzieckiem, które znęcało się nad kurami.
— Moja dobra kobieto, rzekł Lucjan podchodząc, jestem bardzo zmęczony, mam gorączkę a posiadam tylko trzy franki; czy chcecie żywić mnie czarnym chlebem i mlekiem i dać mi legowisko na słomie przez tydzień? Będę miał czas napisać tymczasem do krewnych, którzy przyślą mi pieniędzy albo przyjadą po mnie tutaj.
— Chętnie, odparła, oczywiście jeżeli mąż się zgodzi. — Hej tam, stary, a chodźno!
Młynarz wyszedł, spojrzał na Lucjana i wyjął fajkę z ust, mówiąc:
— Trzy franki, tydzień? to już lepiej nic nie weźmiemy od pana.
— Kto wie, czy nie przystanę za parobka do młyna, rzekł sobie poeta, spoglądając na ten rozkoszny pejzaż, nim ułożył się w łóżku przygotowanem przez dobrą kobietę, gdzie zasnął w sposób który przeraził gospodarzy.
— Pietrze, idźno zobaczyć, czy ten młody pan nie umarł: już czternaście godzin jak się położył, ja nie śmiem tam wejść, rzekła młynarka nazajutrz, koło południa.
— Ja myślę, odparł młynarz, kończąc rozciągać sieci, że ten ładny chłopczyk to może jaki kompan od komedjantów; ot, golec.
— Z czegóż to myślisz, stary? rzekła młynarka.
— Ano, przecież nie jest żaden książę, ani minister, ani deputat, ani biskup; czemuż ma ręce takie białe jak człowiek co nic nie robi?
— Dziwno mi w takim razie, że głód go nie obudzi, rzekła młynarka, która właśnie przygotowała śniadanie dla gościa, zesłanego w wilję przypadkiem do domu. Komedjant? powtórzyła. Gdzieżby szedł? Toć jeszcze nie pora na jarmark w Angoulême.
Ani młynarz ani młynarka nie mogli podejrzewać, iż, poza komedjantem, księciem i biskupem, istnieje człowiek, zarazem książę i komedjant, człowiek obleczony wspaniałem kapłaństwem, poeta, który na pozór nic nie robi, a mimo to króluje nad ludzkością, kiedy ją umiał odmalować.
— Któżby to mógł być? rzekł Piotr do żony.
— Może to niebezpiecznie go trzymać? spytała gosposia.
— Ba! złodzieje mają chybsze ręce, już byłby nas oporządził, odparł młynarz.
— Nie jestem ani księciem, ani złodziejem, ani biskupem, ani komedjantem, rzekł smutnie Lucjan, który ukazał się w tej chwili a który musiał słyszeć przez okno rozmowę chłopków. Jestem biedakiem opadłym z sił, który przybył tu z Paryża piechotą. Nazywam się Lucjan de Rubempré, a jestem synem pana Chardon, poprzednika pana Postel, aptekarza w Houmeau. Siostra moja wyszła za Dawida Séchard, drukarza z placu du Mûrier, w Angoulême.
— Czekajże pan! rzekł młynarz. Czy ten drukarz, to nie jest syn starego wygi, tego co to ma folwarczek w Marsac?
— Właśnie, odparł Lucjan.
— Ładny ojczulek, dalibóg, rzekł młynarz. Toć on, powiadają, każe licytować syna do ostatniego stołka, a sam ma więcej niż dwakroć gotowizny, nie licząc grontu.
Kiedy dusza i ciało zużyły się w bolesnej walce, godzina, w której siły się wyczerpały, sprowadza za sobą albo śmierć, albo unicestwienie podobne do śmierci, ale w którem zdolna do oporu natura odzyskuje wówczas siły. Lucjan, będący pastwą takiego przesilenia, zdawał się bliski omdlenia w chwili gdy się dowiedział, mimo iż tak mglisto, o katastrofie spadłej na Dawida Séchard, swego szwagra.
— Och! siostro! wykrzyknął, co ja uczyniłem, mój Boże? Jestem nędznikiem.
Następnie, osunął się na drewnianą ławę, blady i osłabły jakgdyby miał umierać; młynarka skwapliwie przysunęła mu kubek mleka, zmuszając go by wypił; ale Lucjan poprosił młynarza aby mu pomógł położyć się na łóżko, przepraszając za kłopot jaki uczyni w domu swą śmiercią, mniemał bowiem iż nadeszła ostatnia godzina. Widząc przed oczyma widmo śmierci, ów pełen wdzięku poeta uczuł w sercu przypływ religijnych uczuć: chciał mówić z księdzem, wyspowiadać się i przyjąć sakramenta. Skargi te, wyjęczane słabym głosem przez chłopca o tak pięknej twarzyczce i zręcznej postaci, wzruszyły panią Piotrową.
— Słuchajno, stary, siadaj na koń i jedź poprosić pana Marron, lekarza z Marsac; zobaczy co jest temu młodemu paniczowi, który nie wydaje mi się w tęgiej skórze; sprowadzisz także proboszcza. Może będą wiedzieli lepiej niż ty, jak stoi sprawa z tym drukarzem: toć Postel jest zięciem pana Marron.
Po odjeździe męża, młynarka, przekonana, jak wszyscy ludzie wiejscy, że choroba wymaga odżywiania, nakarmiła Lucjana; nie wzbraniał się, pogrążony w gwałtownych wyrzutach, które wyrwały go z prostracji przez wstrząs wywołany tego rodzaju topicum moralnem.
Młyn znajdował się o milę od Marsac, stolicy powiatu, położonej w pół drogi między Mansle a Angoulême; toteż zacny młynarz przywiózł niebawem lekarza i proboszcza. Osobistości te słyszały o stosunkach Lucjana z panią de Bargeton. Ponieważ w tej chwili cały departament rozprawiał o małżeństwie tej damy i o jej powrocie do Angoulême z nowym prefektem, hrabią Sykstusem de Châtelet, lekarz i proboszcz, dowiadując się że Lucjan jest u młynarza, uczuli gwałtowną chętkę spenetrowania przyczyn, jakie wstrzymały wdowę po panu de Bargeton od poślubienia młodego poety z którym swego czasu uciekła; chcieli również dowiedzieć się, czy przybył do rodzinnego miasta aby wspomóc szwagra, Dawida Séchard. Ciekawość, ludzkość, wszystko jednoczyło się tedy, aby sprowadzić rychłą pomoc umierającemu poecie. Toteż, w dwie godziny po wyjeździe młynarza, Lucjan usłyszał na kamienistym dojeździe do młyna szczęk żelaziwa, jaki wydawała bryczuszka wiejskiego lekarza. Obaj Marronowie ukazali się równocześnie, lekarz bowiem był bratankiem proboszcza. Lucjan ujrzał tedy w tej chwili osoby związane blisko z ojcem Dawida Séchard, jak bywa w małem miasteczku gdzie wszyscy hodują wino. Skoro lekarz przyjrzał się umierającemu, zmacał puls, obejrzał język, popatrzał na młynarkę uśmiechając się w sposób rozpraszający wszelkie obawy.
— Pani Courtois, rzekł, nie wątpię że pani musi mieć w piwnicy jaką dobrą butelkę wina, w śpiżarni zaś kawałek węgorza. Niechże je pani poda choremu, któremu nic nie brakuje poza troszką przemęczenia. Po tem lekarstwie, nasz wielki człowiek stanie niebawem na nogi.
— Ach, panie, rzekł Lucjan, moja choroba jest nie w ciele, ale w duszy! Ci zacni ludzie powiedzieli mi coś, co mnie zabiło, oznajmiając nieszczęście jakie spadło na dom mojej siostry, Dawidowej Séchard. Na imię Boga, pan, który, jak wspomniała pani Courtois, wydałeś córkę za Postela, musisz coś wiedzieć o sprawach Dawida?
— Myślę, że musi być w więzieniu, odparł lekarz; ojciec odmówił mu pomocy...
— W więzieniu! wykrzyknął Lucjan, i za co?
— Ano z przyczyny weksli zaskarżonych w Paryżu, o których widać zapomniał; uchodzi za człowieka, który nie bardzo wie co robi, odparł pan Marron.
— Zostawcie mnie, proszę, z księdzem proboszczem, rzekł poeta, którego fizjognomja zmieniła się gwałtownie.
Doktór, młynarz i jego żona wyszli. Skoro Lucjan został sam ze starym księdzem, wykrzyknął:
— Zasługuję na śmierć która się zbliża, czuję to, ojcze; jestem nędznikiem, któremu nie zostaje nic, jak tylko rzucić się w objęcia religji. To ja, ojcze, jestem katem siostry i brata: bo Dawid Séchard jest bratem dla mnie! Podpisałem weksle, których Dawid nie mógł zapłacić... Zrujnowałem go. W straszliwej nędzy w jakiej się znalazłem, zapomniałem o tej zbrodni. Kroki, do których te weksle dały przyczynę, wstrzymano wskutek interwencji pewnego miljonera. Myślałem że je umorzył: widzę, że stało się inaczej!
I Lucjan opowiedział swe nieszczęścia. Skończywszy ten poemat opowiedziany w gorączce, w istocie godny poety, błagał proboszcza aby się udał do Angoulême i dowiedział się u Ewy, jego siostry, i u matki, pani Chardon, o prawdziwym stanie rzeczy, dla sprawdzenia czy można jeszcze coś pomóc.
— Aż do twego powrotu, ojcze, rzekł płacząc gorącemi łzami, zdołam żyć. Jeżeli matka, siostra, Dawid, nie odtrącą mnie, nie umrę.
Wymowa Paryżanina, łzy tej straszliwej skruchy, widok bladego i niemal umierającego z rozpaczy pięknego młodzieńca, opowieść niedoli przekraczających siły ludzkie, wszystko to obudziło zainteresowanie i współczucie proboszcza.
— Na prowincji, jak w Paryżu, drogi panie, odparł, trzeba w połowie tylko wierzyć temu co ludzie gadają; nie przerażaj się więc pogłoską, która tu, o trzy mile od Angoulême, musi być bardzo niedokładna. Stary Séchard, nasz sąsiad, opuścił Marsac od kilku dni; prawdopodobnie zatem zajmuje się uładzeniem spraw syna. Spieszę do Angoulême i przybędę oznajmić ci, czy możesz wrócić na łono rodziny, wobec której wyznanie twoje, żal, pomogą ci bronić twej sprawy.
Proboszcz nie wiedział, iż, od półtora roku, Lucjan tyle razy się kajał, że żal jego, mimo całej gwałtowności, nie przedstawiał nic więcej jak tylko scenę doskonale odegraną i to odegraną z dobrą wiarą! Po proboszczu, zjawił się lekarz. Rozpoznając u chorego przesilenie nerwowe, którego niebezpieczeństwo zaczynało mijać, również starał się go pocieszyć; w końcu zdołał wpłynąć na chorego aby się posilił.
Proboszcz, który znał okolicę i jej obyczaje, podążył do Mansle, gdzie niebawem miał przejeżdżać dyliżans do Angoulême; spodziewał się w nim znaleźć miejsce. Stary ksiądz umyślił zasięgnąć języka o Dawidzie Séchard u bratanka swego, Postela, aptekarza w Houmeau, niegdyś współzawodnika drukarza wobec pięknej Ewy. Widząc troskliwość, z jaką aptekarzyna wysadził staruszka z ohydnej landary pełniącej wówczas służbę między Ruffec a Angoulême, najmniej przenikliwy widz byłby odgadł, iż oboje państwo Postel hipotekują przyszły dobrobyt na sukcesji po wuju.
— Wujaszek już po śniadaniu? Nie chce wujaszek czego? nie spodziewaliśmy się wujaszka oglądać: cóż za miła niespodzianka...
Nastąpiło tysiąc pytań. Pani Postel zdawała się urodzona na żonę aptekarza z Houmeau. Tego samego wzrostu co mały Postel, miała czerwoną twarz wiejskiej dziewczyny; figurę miała pospolitą, a cała uroda polegała na świeżości. Rude włosy, zarastające nisko na czole, wzięcie jej i wysłowienie zestrojone z tępotą wyciśniętą na okrągłej twarzy o żółtych niemal oczach, wszystko to świadczyło, iż poślubiono ją dla nadziei majątkowych. Toteż, już po roku rządziła w domu, i, zdaje się, zawładnęła zupełnie Postelem, uszczęśliwionym iż wyszperał tę przyszłą dziedziczkę. Pani Leonia Postel, z domu Marron, karmiła synka, ukochanie starego proboszcza, lekarza i Postela, ohydnego bębna, podobnego do ojca i matki.
— I cóż, wuju, co zamierzasz robić w Angoulême, rzekła Leonia, skoro nie chcesz nic jeść i żegnasz się z nami zaraz po przybyciu?
Zaledwie zacny duchowny wymienił Ewę i Dawida, Postel zarumienił się, Leonia zaś rzuciła na małego człowieczka owo spojrzenie obowiązkowej zazdrości o przeszłość, zazdrości, której kobieta, nawet będąc zupełną panią męża, nie zaniedbuje nigdy wyrazić, dla zabezpieczenia się na przyszłość.
— Cóż cię obchodzą ci ludzie, wuju, że zaprzątasz się ich sprawami? rzekła Leonia z widoczną żółcią.
— Są nieszczęśliwi, moje dziecko, odparł proboszcz; poczem odmalował Postelowi stan, w jakim znalazł Lucjana u młynarzy.
— Ho! w takiej skórze wraca z Paryża? krzyknął Postel. Biedny chłopak! miał głowę, mimo wszystko, i ambicję!
— Ale czego on tu szuka? Siostra jest w ostatniej nędzy, wszyscy bowiem ci genjusze, Dawid tak samo jak Lucjan, to nie ma żadnego pojęcia o handlu. Sprawa jego była w trybunale; jako sędzia, musiałem podpisać wyrok... Można pojąć, jak mi to było przykro! Nie wiem, czy, w obecnych okolicznościach, Lucjan będzie mógł pokazać się siostrze; w każdym razie, pokoik, który zajmował tutaj, jest wolny, ofiaruję mu go chętnie.
— Dobrze, Postel, rzekł ksiądz wkładając na głowę swój pierożek i gotując się opuścić sklep, uścisnąwszy dziecko które spało w ramionach Leonji.
— Zostaniesz pewnie u nas na obiedzie, wuju; rzekła pani Postel; nie załatwisz się tak szybko, jeżeli zechcesz się tknąć interesów tych ludzi. Mąż odwiezie cię kucykiem.
Para małżeńska spoglądała za szacownym stryjecznym dziadkiem, idącym ku Angoulême.
— Doskonale się trzyma jak na swój wiek, rzekł aptekarz.
Podczas gdy czcigodny kapłan wspina się na zbocze Angoulême, nie bez pożytku będzie wytłumaczyć sieć interesów w którą miał postawić nogę.
Po wyjeździe Lucjana do Paryża, Dawid Séchard, ten wół równie wytrwały i inteligentny jak ów którego malarze przydają za towarzysza ewangeliście, chciał zrobić szybką i wielką fortunę, jakiej zapragnął nietyle dla siebie ile dla Ewy i dla Lucjana. Pragnienie to sięgało owego wieczora nad brzegiem Charenty, kiedy siedzieli z Ewą na barjerze, w dniu gdy mu oddała serce i rękę. Wprowadzić żonę w sferę wykwintu i dostatku do której była stworzona, podtrzymać silnem ramieniem ambicję szwagra, oto był program, wypisany płomiennemi głoskami przed jego oczyma. Dziennik, polityka, olbrzymi rozwój księgarni, literatury i wiedzy, dążenie do roztrząsania w publicznej dyskusji wszystkich interesów kraju, cały ruch społeczny który się rozpoczął od czasu umocnienia Restauracji, wszystko to musiało wymagać produkcji papieru niemal dziesięciokrotnej, w porównaniu do ilości na której podstawie sławny Ouvrard, na początku Rewolucji, spekulował kierowany podobnymi motywami. Ale, w r. 1821, papiernie były zbyt liczne we Francji, aby można było mieć nadzieję stać się ich wyłącznym posiadaczem, jak to uczynił Ouvrard, który zagarnął fabryki, opanowawszy wprzódy ich wytwory. Dawid nie miał zresztą śmiałości ani kapitałów jakich wymagają podobne spekulacje. W tej chwili, zaczynały funkcjonować w Anglji machiny do wyrabiania papieru nieograniczonej długości. Toteż, nie było pilniejszego problemu, niż dostosować papiernictwo do potrzeb cywilizacji francuskiej, która groziła rozciągnięciem dyskusji na wszystko i oparciem się na nieustającem wypowiadaniu się myśli indywidualnej: prawdziwa klęska, ludy bowiem które rozprawiają, działają bardzo słabo. I tak, rzecz osobliwa; gdy Lucjan wchodził w kółka olbrzymiej machiny dziennikarstwa, z niebezpieczeństwem zostawienia w nich strzępów inteligencji i honoru, Dawid Séchard, w zaciszu swej drukarni, ogarniał rozwój perjodycznej prasy w jej materjalnych następstwach. Chciał doprowadzić środki do harmonji z rezultatem, do którego zmierzał duch epoki. Poglądy jego, każące mu szukać fortuny w fabrykacji taniego papieru były tak trafne, iż wypadki usprawiedliwiły jego przewidywania. Podczas tych ostatnich piętnastu lat, biura patentów otrzymały więcej niż sto zgłoszeń w zakresie fabrykacji papieru. Bardziej tedy niż kiedykolwiek przekonany o wadze tego odkrycia, dającego niewielki rozgłos ale olbrzymie zyski, Dawid, po wyjeździe szwagra, utonął w wytężającem zajęciu, jakie ten problem nakładał każdemu kto go chce rozwiązać. Ponieważ urządzenie domu i podróż Lucjana pochłonęły wszystkie zasoby, Dawid znalazł się, od początku, w najgłębszej nędzy. Zachował tysiąc franków na potrzeby drukarni, na podobną sumę opiewał weksel będący w rękach aptekarza. Tak więc, dla tego głębokiego myśliciela, problem był podwójny: trzeba było wynaleźć tani papier, i to wynaleźć szybko; trzeba było wreszcie dostosować korzyści odkrycia do potrzeb swego domu i swego warsztatu. Jakimż przydomkiem uczcić mózg zdolny strząsnąć okrutne troski, jakie kryje w sobie i konieczność ukrywania nędzy i widok rodziny bez chleba, i codzienne wymagania abstrakcyjnego zawodu, a równocześnie wciąż przebiegać przestrzenie Nieznanego, z żarem i upojeniem pościgu za tajemnicą, która, z dnia na dzień, umyka się najsubtelniejszym poszukiwaniom? Niestety! jak się to okaże, wynalazcy muszą znosić inne jeszcze niedole, nie licząc niewdzięczności mas, którym próżniacy i głupcy powiadają o genialnym człowieku: „Był urodzony aby stać się wynalazcą, nie mógł robić nic innego. Nie więcej należy mu się wdzięczności za jego odkrycie, niż innemu za to że się urodził księciem! daje upust swoim naturalnym zdatnościom! znalazł zresztą nagrodę w samej pracy“.
Małżeństwo powoduje w młodej dziewczynie głębokie moralne i fizyczne zaburzenia; ale, wychodząc za mąż w mieszczańskich warunkach średniej klasy, musi ona, w dodatku, studjować zupełnie nowe gałęzie rzemiosła i zapoznawać się z interesami; stąd faza, w której, z konieczności, pozostaje bierną obserwatorką. Miłość Dawida opóźniła, nieszczęściem, wychowanie Ewy; nie śmiał jej wyznać stanu rzeczy, ani nazajutrz po ślubie, ani następnych dni. Mimo rozpaczliwego położenia w jakiem stawiała go chciwość ojca, nie mógł się zdobyć na to, aby zamącić miodowy miesiąc smutnem wtajemniczaniem Ewy w swoje pracowite rzemiosło i naukami potrzebnemi dla żony przemysłowca. Toteż, tysiąc franków, jedyne ich mienie, raczej wsiąkło w gospodarstwo niż w drukarnię. Nieopatrzność Dawida i nieświadomość żony trwały cztery miesiące! Obudzenie było straszliwe. W terminie wekslu Postela dom znalazł się bez grosza; Ewa zaś pamiętała natyle pochodzenie tego długu, aby, dla umorzenia go, poświęcić i swoje klejnociki ślubne i srebro. W sam wieczór spłaty obligu, Ewa postanowiła się rozmówić z Dawidem w kwestji interesów, zauważyła bowiem, iż mąż zaniedbuje drukarnię dla problemu o którym mówił jej niegdyś. Od drugiego miesiąca małżeństwa, Dawid spędzał większą część godzin na poddaszu w dziedzińcu, w pokoiku który mu służył do topienia rulonów. W trzy miesiące po przybyciu do Angoulême, wprowadził on, w miejsce poduszeczek do czernienia czcionek, naczynie opatrzone stolikiem i cylindrem, w którem przyrządza się i rozdziela farbę zapomocą rulonów z kleju i melassy. To pierwsze udoskonalenie typografji było tak niezaprzeczone, iż, ujrzawszy je, natychmiast bracia Cointet wprowadzili je u siebie. Dawid umocował w tej kuchni drukarskiej piec z basenem miedzianym, pod pozorem oszczędzenia węgla przy topieniu rulonów, których zardzewiałe formy stały pod murem i których nie przetopił ani dwa razy. Nietylko zaopatrzył ten pokój w mocne dębowe drzwi, wewnątrz wybite blachą, ale jeszcze zastąpił brudne szybki szybami cynamonowego koloru, tak aby nikt z zewnątrz nie mógł śledzić jego zatrudnień. Za pierwszem słowem jakie rzekła Ewa w kwestji przyszłości, Dawid spojrzał niespokojnie na żonę i wstrzymał ją temi słowy:
— Moje dziecko, rozumiem wszystko co musi w tobie budzić widok zaniedbanej drukarni i jej martwota; ale, widzisz, ciągnął prowadząc ją do okna i pokazując tajemne schronienie, przyszłość nasza jest tam... Musimy cierpieć jeszcze kilka miesięcy; ale cierpmy mężnie; pozwól mi rozwiązać problem, który znasz i który położy kres wszystkim utrapieniom.
Dawid był tak dobry, poświęcenie jego budziło taką ufność, iż biedna kobieta, zaprzątnięta, jak wszystkie kobiety, codziennemi wydatkami, wzięła sobie za zadanie chronić męża od kłopotów gospodarstwa; opuściła tedy ładny biało-niebieski pokoik, w którym, gwarząc z matką, zabawiała się ręczną robótką i przeniosła się do klatki drewnianej w drukarni, aby studjować handlową stronę rzemiosła. Czy to nie był heroizm ze strony kobiety już brzemiennej? Podczas tych pierwszych miesięcy, robotnicy odeszli jeden po drugim, opuszczając nieczynną drukarnię Dawida. Zawaleni robotą, bracia Cointet zatrudniali nietylko robotników miejscowych, znęconych widokami nadliczbowych zarobków, ale ściągali ich i z Bordeaux, skąd zwłaszcza przybywali uczniowie którzy czuli się na siłach aby skrócić lata terminu. Rozpatrując się w środkach drukarni, Ewa ujrzała już tylko trzy osoby. Przedewszystkiem Cérizet, uczeń którego Dawid wyrobił sobie u Didotów, jak czynią prawie wszyscy proci. Zazwyczaj, wśród wielkiej liczby robotników, których ma pod sobą, prot przywiązuje się osobliwiej do niektórych: jakoż, Dawid zabrał z sobą ucznia do Angoulême, gdzie Cérizet wydoskonalił się jeszcze. Dalej była Maryna, przywiązana do domu jak pies podwórzowy; wreszcie Kolb, Alzatczyk, niegdyś parobek u Didotów. Powołany do wojska, Kolb znalazł się przypadkiem w Angoulême, gdzie Dawid poznał go na jakiejś rewji, w chwili właśnie gdy służba jego miała się kończyć. Kolb zaszedł odwiedzić Dawida i zadurzył się w grubej Marynie, odkrywając w niej wszystkie zalety jakich człowiek z jego klasy szuka w kobiecie: tryskające z policzków zdrowie, siłę godną mężczyzny, która pozwalała Marynie podnosić bez trudności płytę pełną czcionek, ślepą uczciwość Alzatki, poświęcenie dla chlebodawców będące dowodem charakteru, oszczędność wreszcie, której zawdzięczała sumkę tysiąca franków, bieliznę, suknie i inne drobne sprzęty iście prowincjonalnej schludności. Maryna, tęga i zażywna, licząca trzydzieści sześć lat, mile połechtana atencjami kirasjera wysokiego na pięć stóp i siedm cali, dobrze zbudowanego, mocnego jak koń, podsunęła mu oczywiście myśl poświęcenia się drukarstwu. W chwili gdy Alzatczyk otrzymał zwolnienie z armji, Maryna i Dawid wyhodowali zeń już wcale przyzwoitego niedźwiedzia, mimo że nie umiał czytać ani pisać. Składanie robót tak zwanych miastowych nie było w tym kwartale tak obfite, aby Cérizet nie mógł im nastarczyć. Będąc w jednej osobie zecerem, metrampażem i protem, Cérizet wcielał to, co Kant nazywa trojakością zjawiska: składał, poprawiał swój skład, wpisywał zamówienia i wystawiał rachunki; ale najczęściej, niezatrudniony, czytywał romanse w swej klatce, czekając zamówienia jakiegoś afiszu lub zawiadomień o ślubie. Maryna, wyrobiona przez starego Séchard, przygotowywała papier, wilżyła go, pomagała Kolbowi drukować, rozciągała, przycinała, co jej nie przeszkadzało krzątać się w kuchni i śpieszyć z koszykiem na targ co rano.
Kiedy Ewa poleciła Cérizetowi aby przedłożył rachunki z półrocza, przekonała się, iż dochód wynosił ośmset franków. Wydatek, licząc po trzy franki na Cérizeta i Kolba, którzy pobierali dziennie jeden dwa franki a drugi franka, dochodził sześciuset franków. Otóż, ponieważ koszt materjału jakiego wymagały zamówienia wynosił sto i coś franków, jasne było dla Ewy, iż, podczas pierwszych miesięcy małżeństwa, Dawid stracił sumę czynszu, procent od kapitału jaki przedstawiała wartość inwentarza i koncesji, zasługi Maryny, koszt farby drukarskiej, i wreszcie zyski które powinien był mieć ze swego rzemiosła. Obznajmiwszy się zgrubsza ze środkami i rezultatami, Ewa odgadła, jak mało widoków przedstawia ten zakład ogłodzony zachłanną energją braci Cointet, równocześnie fabrykantów papieru, dziennikarzy, uprzywilejowanych drukarzy konsystorza, dostawców miasta i prefektury. Dziennik, który dwa lata przedtem, Séchard ojciec i syn sprzedali za dwadzieścia dwa tysiące, przynosił obecnie ośmnaście tysięcy rocznie. Ewa zrozumiała wyrachowanie ukryte pod pozorną wspaniałomyślnością braci Cointet, którzy zostawiali drukarni Sécharda dość roboty aby mogła istnieć, a nie dość aby im robiła konkurencję. Ująwszy ster interesów, zaczęła od sporządzenia dokładnego inwentarza. Puściła w ruch Kolba, Marynę i Cérizeta, aby uporządkować pracownię, odczyścić ją i zaprowadzić ład. Następnie, pewnego wieczora, kiedy Dawid wrócił z włóczęgi po polach prowadząc z sobą babę, która niosła ogromny tobół owinięty w szmaty, Ewa odbyła z nim naradę co do wyzyskania szczątków jakie zostawił im ojciec Séchard, przyrzekając zająć się sama prowadzeniem interesów. Za radą męża, zużyła wszystkie resztki papieru jakie znalazła, drukując, w dwóch kolumnach, na pojedyńczych ćwiartkach, owe popularne kolorowane legendy, jakie wieśniacy przylepiają na drzwiach chaty: historję Żyda wiecznego tułacza, Roberta djabła, pięknej Magelony, opowiadanie o kilku cudach. Ewa zrobiła Kolba kolporterem. Cérizet nie tracił chwili, składał te naiwne stronice i ich równie proste ozdoby od rana do wieczora. Maryna sama porała się z drukiem. Pani Chardon objęła zajęcia domowe, Ewa bowiem kolorowała ryciny. W dwa miesiące, dzięki sprawności Kolba i jego uczciwości, pani Séchard sprzedała, na dwanaście mil w okolicy, trzy tysiące ćwiartek, których wyrób kosztował ją trzydzieści franków a które przyniosły, licząc po dwa su sztuka, trzysta franków. Ale, skoro wszystkie chałupy i karczmy przystroiły się w te druki, trzeba było pomyśleć o innej spekulacji, Alzatczyk bowiem nie mógł się puszczać poza granice departamentu. Ewa, która przetrząsała wszystko w drukarni, znalazła zbiorek rycin do kalendarza t. zw. pasterskiego, w którym rzeczy przedstawione są zapomocą znaków. Stary Séchard, który nie umiał czytać ani pisać, zarobił niegdyś sporo grosza, drukując tę książkę przeznaczoną również dla nieznających owej sztuki. Kalendarz ten, który sprzedaje się po jednym su, składa się z jednego arkusza złożonego 64 razy, co stanowi egzemplarz in 64°, liczący 128 stronic. Uszczęśliwiona powodzeniem swych ulotnych kartek (któremu to przemysłowi oddają się z upodobaniem wszystkie prowincjonalne drukarnie), pani Séchard podjęła Kalendarz pasterski na wielką skalę, poświęcając na to swoje zyski. Papier Kalendarza pasterskiego (wydawnictwo, którego rocznie sprzedaje się kilka miljonów), jest bardzo pospolity i kosztuje około czterech franków za ryzę. Zadrukowana, ryza ta, która zawiera pięćset arkuszy, sprzedaje się, licząc po su za arkusz, w cenie dwudziestu pięciu franków. Pani Séchard postanowiła obrócić sto ryz na pierwszy nakład, co stanowiło pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy z dwoma tysiącami franków domniemanego zysku. Mimo iż zazwyczaj roztargniony, jak człowiek pogrążony w głębokich rachubach, Dawid zdumiał się, zaglądając do hali, że prasa jęczy bezustanku, Cérizet zaś, ciągle na nogach, składa coś pod kierunkiem pani Séchard. Dzień, w którym zaszedł do drukarni, aby rzucić okiem na przedsiębiorstwa podjęte przez Ewę, był pięknym dniem tryumfu dla młodej pryncypałowej: Dawid uznał interes z kalendarzem za wyśmienity. Drukarz przyrzekł swą pomoc w sporządzaniu różnobarwnych farb, koniecznych przy ilustrowaniu tego kalendarza, gdzie wszystko przemawia do oczu. Wreszcie, podjął się sam przetopić rulony w swej tajemniczej pracowni, aby, o ile w jego mocy, pomóc żonie w jej wielkiem drobnem przedsięwzięciu.
Z początkiem tych wytężonych zabiegów, przybyły rozpaczliwe listy, w których Lucjan zawiadamiał matkę, siostrę i szwagra o swych niepowodzeniach i niedoli paryskiej. Można zrozumieć tedy, iż, posyłając temu spieszczonemu dziecku trzysta franków, Ewa, pani Chardon i Dawid ofiarowali poecie poprostu najczystszą swą krew. Przybita temi nowinami i zrozpaczona iż zarabia tak mało pracując tak wytrwale, Ewa nie bez przerażenia przyjęła wydarzenie, które stanowi zwykle szczyt radości młodego stadła. Czując się przy nadziei zostania matką, pomyślała:
— Jeśli mój Dawid nie osiągnie celu do chwili połogu, cóż się z nami stanie?... I kto poprowadzi rozpoczęte przedsiębiorstwa naszej biednej drukarni?
Kalendarz pasterski miał być gotowy przed Nowym Rokiem; ale Cérizet, na którym spoczywał cały skład, prowadził rzecz z powolnością tem rozpaczliwszą, ile że pani Séchard nie znała się natyle na drukarstwie aby go upominać i zadowalała się obserwowaniem chłopaka. Sierota, wychowany w domu podrzutków w Paryżu, Cérizet, dostał się do firmy Didot jako uczeń. Od czternastego do siedemnastego roku życia był wiernym rabem Sécharda, który go oddał pod kierunek najzdolniejszego robotnika i uczynił zeń swego pupila, swego drukarnianego pazia. Dawid zainteresował się szczerze Cérizetem, widząc jego inteligencję, i zdobył jego przywiązanie, dostarczając mu nieco rozrywek i drobnych przyjemności, których broniło mu ubóstwo. Obdarzony dość miłą ściągłą twarzyczką, rudemi włosami, niebieskiem okiem nieco mętnem, Cérizet wniósł w angulemski zaścianek obyczaje paryskiego wygi. Żywy i cięty jego umysł oraz wrodzona złośliwość czyniły go niebezpiecznym. Mniej dozorowany w Angoulême przez Dawida, czyto że wiek jego wzbudzał w mentorze więcej zaufania, czy że drukarz liczył na wpływy prowincji, Cérizet stał się, bez wiedzy opiekuna, benjaminkiem kilku robotnic i zdeprawował się zupełnie. Moralność jego, urobiona w szynkowniach paryskich, widziała w interesie osobistym jedyne prawo. Zresztą, Cérizet, który, wedle popularnego wyrażenia, miał „stawać“ na przyszły rok, nie widział przed sobą przyszłości; robił długi w tej myśli, iż za pół roku zostanie żołnierzem i że wówczas wierzyciele nie będą mogli gonić za nim. Dawid zachował pewną powagę w oczach chłopca, nie jako chlebodawca, nie dlatego że go wychował, ale dlatego, że ex-ulicznik paryski uznawał w Dawidzie wysoką inteligencję. Cérizet zwąchał się niebawem z robotnikami Cointetów, pociągnięty ku nim powinowactwem robotniczej bluzy, duchem zawodowego braterstwa, silniejszym może w pośledniejszych niżeli w wyższych klasach. W obcowaniu tem, Cérizet zatracił tych niewiele dobrych zasad jakie mu wszczepił Dawid. Mimo to, kiedy podrwiwano sobie z jego magli, którym-to pogardliwym terminem chrzcili niedźwiedzie stare prasy Sécharda, pokazując mu dwadzieścia wspaniałych żelaznych pras, które funkcjonowały w olbrzymiej hali Cointetów, gdzie jedyna istniejąca prasa drewniana służyła do odbijania korekt, prot brał jeszcze stronę Dawida i rzucał z dumą kpiarzom te słowa:
— Przy swoich maglach, mój stary zajdzie dalej niż wasi ze swojemi cackami z żelaza, z pod których się sypią same książki do modlenia! On szuka tajemnicy, która zapędzi w kozi róg wszystkie drukarnie Francji i Nawary!
— Nim to nastąpi, mizerny dwufrankowy procino, masz za pryncypała byłą praczkę!
— Phi! ładna jest, odpierał Cérizet, przyjemniejsza do patrzenia niż mordy waszych pryncypałów.
— Bardzo się nakarmisz oglądaniem buzi pani pryncypałowej!...
Z atmosfery szynku, lub z bramy drukarni gdzie te przyjacielskie sprzeczki miały miejsce, doszły do braci Cointet pogłoski o położeniu Sécharda; dowiedzieli się o wydawnictwie podjętem przez Ewę i uważali za potrzebne osadzić w miejscu przedsięwzięcie, które mogło naprowadzić biedną kobietę na drogę pomyślności.
— Trzeba ją trochę trzepnąć po palcach, aby jej obrzydzić handel, powiedzieli sobie bracia.
Ów z braci Cointet który prowadził drukarnię, spotkał Cérizeta i ofiarował mu czytanie korekt dla ich firmy, po tyle a tyle od arkusza, aby ulżyć ich korektorowi, który nie mógł sobie dać rady z nawałem pracy. Pracując kilka godzin w nocy, Cérizet zarobił więcej u Cointetów niż u Dawida przez dzień. Wynikło z tego pewne zbliżenie między Cérizetem a Cointetami, którzy uznali w chłopcu wielkie zdolności i wyrazili ubolewanie, iż znajduje się w położeniu tak mało dającem widoków.
— Mógłbyś, rzekł mu raz jeden z Cointetów, zostać protem w poważnej drukarni, gdzie zarabiałbyś sześć franków dziennie. Ze swoją inteligencją, doszedłbyś z pewnością do tego, iż zyskałbyś udział w interesie.
— Nacóż mi się zda że jestem dobrym protem? odparł Cérizet; jestem sierotą, staję na przyszły rok do wojska, i, jeżeli wyciągnę los, któż mi opłaci zastępcę?
— Jeżeli potrafisz stać się pożytecznym, odparł bogaty drukarz, czemu nie miałby ktoś zaliczyć potrzebnej sumy?
— Z pewnością nie mój stary! rzekł Cérizet.
— Ba! znajdzie może sekret, którego szuka...
Zdanie to powiedziane było w sposób zdolny obudzić najgorsze myśli w tym kto je usłyszał: toteż, Cérizet rzucił fabrykantowi papieru spojrzenie równające się najprzenikliwszemu pytaniu.
— Nie wiem, nad czem on się tam biedzi, odparł ostrożnie, widząc iż stary milczy, tyle jest pewne, że szuka kapitałów nie w kaszcie drukarskiej.
— Słuchaj, przyjacielu, rzekł drukarz biorąc sześć arkuszy Parafianina i podając Cérizetowi, jeżeli zdążysz to skorygować do jutra, zgarniesz ośmnaście franków. My nie jesteśmy źli ludzie, dajemy zarobić protowi własnego konkurenta! Ot, taksamo moglibyśmy pozwolić pani Séchard puścić się na interes z Kalendarzem pasterskim i zrujnować ją: otóż, pozwalamy ci jej powiedzieć, że myśmy się wzięli do wydania Kalendarza pasterskiego i zwrócić jej uwagę że nie zdąży przed nami na targ ze swoim towarem...
Można zrozumieć teraz, czemu Cérizet tak wolno się posuwał ze składaniem kalendarza.
Na wiadomość że Cointetowie umyślili podciąć jej biedną spekulacyjkę, na Ewę padł postrach; chciała widzieć dowód przywiązania w zwierzeniu jakiego Cérizet udzielił jej dość obłudnie, zapowiadając grożącą konkurencję; ale niebawem spostrzegła u swego jedynego pracownika oznaki ciekawości zbyt żywej, aby ją można było przypisać wyłącznie jego wiekowi.
— Cérizet, rzekła doń pewnego dnia, stajesz w progu, i czekasz na pana Séchard gdy idzie na górę, aby zobaczyć co ukrywa, kiedy wychodzi z pracowni aby przetapiać rulony, zaglądasz w dziedziniec zamiast kończyć składanie kalendarza. Wszystko to nie jest ładnie, zwłaszcza gdy widzisz, że ja, żona, szanuję jego tajemnice i zadaję sobie tyle trudu na to, aby mu zostawić swobodę w jego pracy. Gdybyś nie zmarnował tyle czasu, kalendarz byłby skończony, Kolb mógłby go już sprzedawać i bracia Cointet nie zrobiliby nam wielkiej krzywdy.
— Ech, proszę pani, przy dwóch frankach które zarabiam tutaj, czy pani myśli że to nie dość jeśli naskładam za pięć franków dziennie? Toć gdybym nie miał wieczór korekty dla braci Cointet, mógłbym się ślicznie żywić trocinami.
— Wcześnie zaczynasz być niewdzięczny, zajdziesz daleko, odparła Ewa, ugodzona w serce nietyle wymówką Cérizeta, ile zuchwalstwem jego tonu, postawą pełną pogróżek i napastliwem spojrzeniem.
— Ale z pewnością nie z babą za pryncypała, wówczas bowiem miesiąc rzadko ma trzydzieści dni.
Dotknięta w godności kobiety, Ewa obrzuciła Cérizeta piorunującem spojrzeniem i wróciła do siebie. Kiedy Dawid zeszedł na obiad, rzekła:
— Czy ty jesteś pewny, mój drogi, tego urwisa Cérizet?
— Cérizet? odparł. Ech, toć to mój pupil, ja go uczyłem, był moim chłopcem do pomocy. Ja go postawiłem przy kaszcie, słowem zawdzięcza mi wszystko czem jest! To tak, jakbyś spytała ojca, czy jest pewny swego dziecka.
Ewa powiedziała wówczas mężowi że Cérizet robi korektę dla braci Cointet.
— Biedny chłopiec! musi przecież żyć, odparł Dawid, z pokorą chlebodawcy który poczuwa się do winy.
— Zapewne; ale, mój drogi, oto różnica między Kolbem a Cérizetem: Kolb robi po dwadzieścia mil dzień w dzień, wydaje piętnaście lub dwadzieścia su, odnosi nam siedm, ośm, czasem dziewięć franków za sprzedane druki, i żąda jedynie franka, po pokryciu wydatków. Kolb raczej dałby sobie rękę uciąć niżby dotknął sztangi u prasy Cointetów, i nie spojrzałby na coś cobyś ty wyrzucił na podwórze, choćby mu kto dawał tysiąc talarów, gdy Cérizet wszystko zbiera i przegląda.
Piękne dusze z trudnością godzą się uwierzyć w zło, w niewdzięczność, trzeba im twardych lekcyj nim poznają rozciągłość ludzkiego zepsucia; następnie zaś, skoro otworzą się im oczy, wznoszą się do pobłażliwości, która jest ostatnim szczeblem wzgardy.
— Ba! ciekawość paryskiego urwisa, rzekł Dawid.
— Zatem, mój drogi, bądź tak uprzejmy zejść do pracowni przyjrzeć się temu co twój urwis złożył od miesiąca, i powiedzieć mi, czy, przez ten miesiąc, nie powinien był złożyć kalendarza...
Po obiedzie, Dawid uznał iż kalendarz mógł być złożony w ciągu tygodnia; następnie, dowiedziawszy się że bracia Cointet gotują podobny, pośpieszył na pomoc żonie: kazał przerwać Kolbowi sprzedaż obrazków i skupił wszystko w drukarni; sam puścił w ruch formę zapomocą której Kolb odbijał z Maryną, gdy on sam odbijał drugą z Cérizetem nadzorując druk w rozmaitych kolorach. Każdy kolor wymaga oddzielnego tłoczenia. Cztery odmienne farby wymagają czterokrotnego brania na prasę. W ten sposób drukowany, Kalendarz pasterski przedstawia nakład tak kosztowny, że podejmować go mogą jedynie prowincjonalne drukarnie, gdzie cena pracy ręcznej i procent od uwięzionego kapitału są prawie żadne. Produkt ten, mimo że tak pospolity, jest tedy niedostępny drukarniom z których wychodzą piękne dzieła. Pierwszy raz od usunięcia się starego Séchard, słyszano dwie prasy naraz toczące się w starej pracowni. Mimo iż kalendarz był w swoim rodzaju arcydziełem, Ewa musiała sprzedawać go po dwa liardy, bracia Cointet bowiem dawali domokrążcom swój po trzy centimy: na kolportażu odbiła tylko koszta, zarabiała na sprzedaży wprost przez Kolba; niemniej, cała spekulacja zawiodła. Widząc iż stał się przedmiotem nieufności pięknej pryncypałowej, Cérizet zbył się wewnętrznie wszystkich skrupułów i powiedział sobie: „Podejrzewasz mnie, potrafię się zemścić!“ Taka jest natura paryskiego urwisa. Cérizet przyjął tedy od braci Cointet nieproporcjonalnie wysokie wynagrodzenie za korekty po które zachodził wieczór a odnosił je rano. Wdając się z nimi w coraz poufniejsze rozmowy, zadomowił się tam, zaczął się wreszcie kołysać nadzieją zwolnienia od służby wojskowej które mu ukazywano jako przynętę; nietylko bracia Cointet nie potrzebowali go przekupywać, ale sami usłyszeli z jego ust pierwsze słowa tyczące szpiegowania i wyzyskania tajemnicy której szukał Dawid.
Widząc jak mało może liczyć na Cérizeta, a w niemożności znalezienia drugiego Kolba, Ewa, zaniepokojona, postanowiła oddalić jedynego zecera w którym jasnowidzenie kochającej kobiety kazało się jej domyślać zdrajcy; ale, ponieważ była to śmierć drukarni, powzięła iście męskie postanowienie: poprosiła listownie pana Métivier, korespondenta Dawida Séchard, Cointetów i prawie wszystkich fabrykantów papieru w departamencie, aby ogłosił w Dzienniku Księgarskim w Paryżu następujący anons:
„Do odstąpienia drukarnia w pełnym ruchu, wraz z materjałem i koncesją, w Angoulême. Bliższych szczegółów udzieli p. Métivier, ul. Serpente“.
Przeczytawszy numer, w którym znajdowało się to ogłoszenie, bracia Cointet rzekli sobie:
— Ta kobietka ma głowę; najwyższy czas abyśmy się stali panami drukarni, dając Séchardom z czego żyć; inaczej, moglibyśmy znaleźć przeciwnika w następcy Dawida; w naszym zaś interesie jest, abyśmy zawsze mieli oko w tej fabryczce.
Pod wpływem tej myśli, bracia Cointet wybrali się na rozmowę z Dawidem. Ewa, do której zwrócili się bracia, uczuła żywą radość widząc rychły skutek swego podstępu, nie ukrywali bowiem zamiaru proponowania panu Séchard aby zechciał przyjmować roboty na ich rachunek: są przeciążeni, prasy nie mogą nastarczyć zamówieniom, zażądali robotników z Bordeaux i czują się na siłach zatrudnić trzy prasy Dawida.
— Proszę panów, odparła Ewa, gdy Cérizet poszedł uprzedzić Dawida o wizycie, mąż mój znał u pp. Didot znakomitych pracowników, uczciwych i dzielnych, wybierze sobie z pewnością następcę z pośród najlepszych... Czyż nie korzystniej sprzedać zakład za jakie dwadzieścia tysięcy, które dadzą tysiąc franków renty, niż tracić tysiąc franków rocznie dzięki postępowaniu panów? Czyż się godziło wydzierać nam drobny zysk z naszego kalendarza, który był zresztą odwieczną własnością tej drukarni?
— Ależ, pani, czemu państwo nas nie uprzedzili? nie bylibyśmy wchodzili w szkodę, rzekł uprzejmie ów, którego nazywano „wielkim“ Cointet.
— Ech, dajmy pokój, moi panowie! wzięliście się do kalendarza dopiero wówczas, kiedyście się dowiedzieli od Cérizeta o naszym projekcie.
Wymawiając żywo te słowa, spojrzała bystro na wielkiego Cointeta, który, mimowoli spuścił oczy. W ten sposób, Ewa zyskała pewność zdrady Cérizeta.
Ów Cointet, dyrektor papierni i całego przedsiębiorstwa, był o wiele lepszą głową niż brat jego Jan, który zresztą prowadził drukarnię z wielką inteligencją, ale którego zdolności można było porównać z uzdolnieniem pułkownika, gdy Bonifacy był generałem, dzierżącym w dłoni naczelne dowództwo. Bonifacy, chudy i suchy, o twarzy żółtej jak świeca i pocentkowanej plamami, z zaciśniętemi ustami i oczyma kota, nie unosił się nigdy; słuchał, z nabożnym spokojem, najgrubszych obelg i odpowiadał łagodnie. Chodził na mszę, do spowiedzi, i komunikował się. Pod obleśnemi pozorami, pod zewnętrzną miękkością, ukrywał on iście księżą ambicję i wytrwałość oraz chciwość kupca pożeranego pragnieniem bogactw i zaszczytów. Od r. 1820, wielki Cointet pragnął tego, co całe mieszczaństwo uzyskało wreszcie z rewolucją r. 1830. Pełen nienawiści do arystokracji, obojętny w rzeczach religji, był on dewotem, jak Bonaparte był montagnardem. Jego krzyż pacierzowy giął się ze zdumiewającą elastycznością wobec szlachty i władz, dla których robił się mały, pokorny, ustępliwy. Wreszcie — aby odmalować tego człowieka rysem którego znaczenie potrafią ocenić ludzie żyjący w świecie interesów — nosił niebieskie szkła, któremi zasłaniał oczy, pod pozorem ochrony przed blaskiem, w mieście gdzie budowle są białe i gdzie położenie samo wzmaga nasilenie światła. Mimo iż wzrostu niemal średniego, wydawał się duży z przyczyny swej chudości, która ujawniała przywalony pracą temperament, myśl w nieustającej fermentacji. Jezuicką fizjognomję uzupełniały uczesane płasko włosy, szpakowate, długie, ucięte na sposób księży, oraz strój, który, od siedmiu lat, składał się z czarnych pantalonów, czarnych pończoch, czarnej kamizelki i orzechowego surduta. Nazywano go wielkim Cointet dla odróżnienia od brata, którego zwano grubym Cointet, wyrażając w ten sposób przeciwieństwo zarówno we wzroście jak w zdolnościach dwóch braci, jednako zresztą niebezpiecznych. W istocie, Jan Cointet, poczciwy grubas o flamandzkiej twarzy, ściemnionej angulemskiem słońcem, mały i krótki, brzuchaty jak Sanszo, z uśmiechem na ustach, barczysty, przedstawiał uderzający kontrast z bratem. Jan różnił się od brata nietylko fizjognomją i inteligencją: wyznawał zasady prawie liberalne, reprezentował lewe centrum, chodził na mszę tylko w niedzielę i znakomicie się porozumiewał z kupcami przekonań liberalnych. Niektórzy utrzymywali, że ta rozbieżność przekonań była grą ułożoną między braćmi. Wielki Cointet zręcznie wyzyskiwał pozorną rubaszność brata, posługiwał się Janem jak maczugą. Jan brał na siebie twarde słowa, egzekucje, przed któremi wzdragała się łagodność Bonifacego. Jan miał wydział gniewów, unosił się, wyrzucał z siebie propozycje nie do przyjęcia, dzięki którym poprawki brata wydawały się tem umiarkowańsze; w ten sposób, wcześniej czy później, zawsze dochodzili celu.
Ewa, z przenikliwością właściwą kobietom, rychło odgadła charaktery braci; toteż, wobec tak niebezpiecznych przeciwników, miała się na ostrożności. Dawid, uprzedzony już przez żonę, słuchał, z roztargnioną miną, propozycyj wrogów.
— Porozumiejcie się panowie z żoną, rzekł, opuszczając gabinet aby wrócić do małego laboratorjum; lepiej zna drukarnię odemnie samego. Ja zajmuję się sprawą, która będzie zyskowniejsza niż ten mizerny zakład, i przy pomocy której powetuję sobie to co stracę na panach...
— Jakże to? rzekł gruby Cointet ze śmiechem.
Ewa spojrzała na męża, aby mu zalecić ostrożność.
— Będziecie mymi podatnikami, wy i wszyscy konsumenci papieru, odparł Dawid.
— Nad czem pan tedy pracuje? spytał Benedykt Bonifacy Cointet.
Skoro Bonifacy, słodkim i obleśnym tonem rzucił to pytanie, Ewa znów spojrzała na męża, upominając aby nie odpowiadał lub też zbył ich byle czem.
— Szukam fabrykacji papieru o pięćdziesiąt procent tańszego od ceny dzisiejszej...
I odszedł, nie zauważywszy spojrzenia które wymienili bracia jakgdyby mówiąc: „Ten człowiek musi być wynalazcą: nie można mieć takiego karku i siedzieć bezczynnie! — Wyzyskajmy go! mówił Bonifacy. — Ale jak?“ mówił Jan.
— Dawid postępuje z panami jak ze mną, rzekła pani Séchard. Obawia się widać mego imienia i, kiedy się robię nadto ciekawa, rzuca mi ten frazes, który, ostatecznie, jest tylko programem.
— Jeżeli mąż pani zdoła urzeczywistnić ten program, dojdzie do fortuny z pewnością szybciej niż drukarstwem. Nie dziwię się już teraz, że tak zaniedbuje zakład, odparł Bonifacy, spoglądając ku opuszczonej pracowni, gdzie Kolb, siedząc na tarcicy, nacierał kromkę chleba czosnkiem. Bądź co bądź, nie byłoby nam zbyt na rękę widzieć tę drukarnię w ręku czynnego, ruchliwego, ambitnego konkurenta; może tedy porozumielibyśmy się z sobą. Jeżeli, naprzykład, zgodzilibyście się państwo wynająć za pewną sumę inwentarz jednemu z naszych ludzi, który pracowałby dla nas pod waszą firmą, jak się to praktykuje w Paryżu, dalibyśmy temu chłopcu dosyć roboty aby mógł państwu płacić bardzo dobry czynsz i samemu odkładać nieco...
— To zależy od sumy, odparła Ewa. Ile ofiarujecie panowie? rzekła, patrząc na Bonifacego w sposób mający świadczyć że rozumie doskonale jego plan.
— A żądania państwa? odparł żywo Jan Cointet.
— Trzy tysiące franków półrocznie, rzekła.
— Ech, droga pani, wszak mówiła pani o sprzedaży drukarni za dwadzieścia tysięcy, odparł słodziutko Bonifacy. Procent od dwudziestu tysięcy wynosi tylko tysiąc dwieście, licząc po sześć od sta.
Ewa umilkła na chwilę zakłopotana: oceniła całą wagę dyskrecji w interesach.
— Będziecie się panowie posługiwali naszemi prasami, czcionkami, któremi, jak tego dowiodłam, umiem jeszcze zarobić to i owo, odparła; przytem, mamy ciężary: musimy płacić czynsz staremu Séchard, ojcu Dawida, który nie obsypuje nas podarkami...
Po dwugodzinnej walce, Ewa uzyskała dwa tysiące za pół roku, z których tysiąc zgóry. Skoro wszystko umówiono, bracia oznajmili, że zamiarem ich jest wynająć inwentarz Cérizetowi. Ewa nie mogła wstrzymać gestu zdumienia.
— Czy nie lepiej wziąć człowieka, który jest obznajmiony z zakładem? rzekł gruby Cointet.
Ewa skinęła głową bez odpowiedzi i postanowiła sobie sama czuwać nad Cérizetem.
— A zatem, nieprzyjaciele w fortecy! rzekł, śmiejąc się, Dawid, kiedy, przy obiedzie, żona przedstawiła mu akt do podpisu.
— Ba! odparła, ręczę za przywiązanie Kolba i Maryny; tych dwoje potrafi upilnować wszystkiego. Zresztą, wycisnęliśmy cztery tysiące renty z ruchomości do których musieliśmy dokładać; masz przed sobą rok czasu dla zrealizowania swych nadziei!
— Stworzona byłaś, jak mi to powiedziałaś tam nad rzeką, na żonę wynalazcy! rzekł Séchard, ściskając czule rękę Ewy.
O ile Dawid posiadł sumę potrzebną aby przeżyć zimę, o tyle, w zamian, znalazł się pod nadzorem Cérizeta i, nie wiedząc o tem, w zależności od fabrykanta papieru.
— Mamy ich! rzekł, wychodząc, dyrektor papierni do brata drukarza. Nieboracy przyzwyczają się pobierać swój czynsz, będą na to liczyli, zadłużą się. Za pół roku, nie odnowimy najmu, zobaczymy wówczas co ten genjusz ma w brzuchu; ofiarujemy się wydobyć go z kłopotu tworząc spółkę do eksploatowania wynalazku.
Gdyby jaki szczwany kupiec mógł widzieć minę Cointeta, kiedy wymawiał słowa: tworząc spółkę, zrozumiałby, że małżeństwo mniej bywa niebezpieczne w merostwie niż w trybunale handlowym. Czyż to nie było już nadto, że ci zajadli łowcy byli na tropie zwierzyny? Czyż Dawid i jego żona, nawet wspomagani przez Kolba i Marynę, byli w stanie obronić się sztuczkom takiego Bonifacego Cointet?
Kiedy nadszedł połóg pani Séchard, pięćset franków przysłane przez Lucjana, połączone z drugą płatnością Cérizeta, pozwoliły nastarczyć wszystkim wydatkom. Ewa, matka jej i Dawid, którzy sądzili już iż Lucjan o nich zapomniał, doświadczyli wówczas radości równej tej jaką im sprawiły pierwsze tryumfy poety, którego początki w dziennikarstwie więcej jeszcze narobiły hałasu w Angoulême niż w Paryżu.
Uśpiony zwodnem bezpieczeństwem, Dawid zachwiał się na nogach otrzymując od szwagra tę okrutną wiadomość:
„Drogi Dawidzie, zrealizowałem u Métiviera trzy weksle podpisane przez ciebie, wystawione na moje zlecenie, na jeden, dwa i trzy miesiące od daty. Między tą negocjacją a samobójstwem wybrałem tę straszną deskę ratunku, która z pewnością przyczyni ci wiele kłopotu. Wytłumaczę ci w jakiej ostateczności się znajduję; będę się zresztą starał przesłać ci w terminach potrzebne kwoty.
„Spal mój list, nie mówiąc nic ani siostrze ani matce, wyznaję bowiem iż liczyłem na twój heroizm, dobrze znany twemu zrozpaczonemu bratu,

Lucjanowi de Rubempré“.

— Twój biedny brat, rzekł Dawid do żony, która podnosiła się wówczas z połogu, jest w straszliwych opałach, posłałem mu trzy weksle po tysiąc franków, na jeden, dwa i trzy miesiące; zaciągnij je do książek.
Następnie wyszedł w pole, aby uniknąć wyjaśnień. Ale, omawiając z matką to brzemienne nieszczęściami odezwanie Dawida, Ewa, już bardzo zaniepokojona długiem milczeniem brata, powzięła tak złe przeczucia, iż, aby je rozproszyć, zdobyła się na heroiczny krok. Eugenjusz de Rastignac przybył właśnie spędzić kilka dni na łonie rodziny; otóż, młody elegant wyrażał się o Lucjanie dość dwuznacznie, a te paryskie nowiny, komentowane przez wszystkie usta, doszły także do siostry i matki poety. Ewa udała się do pani de Rastignac, uprosiła o rozmowę z jej synem, któremu zwierzyła wszystkie swe obawy, prosząc o całą prawdę. Biedna Ewa dowiedziała się o stosunku Lucjana z Koralją, o pojedynku z Michałem Chréstien spowodowanym zdradą wobec d’Artheza, poznała wreszcie wszystkie okoliczności życia Lucjana, jadowicie ubarwione przez sprytnego dandysa, który umiał nadać swej zawiści i nienawiści pozory współczucia, przyjacielską formę niepokoju o przyszłość wielkiego człowieka, wreszcie barwę szczerego uwielbienia dla talentu. Rozwiódł się nad błędami Lucjana, które pozbawiły go poparcia najwyższych osobistości, jak również unicestwiły dekret wracający mu nazwisko i herby rodziny de Rubempré.
— Gdyby brat pani miał życzliwego doradcę, byłby dziś na drodze do zaszczytów, byłby mężem pani de Bargeton; ale, cóż pani chce, opuścił ją, znieważył. Została hrabiną Sykstusową du Châtelet, ku wielkiemu swojemu żalowi, kochała bowiem Lucjana.
— Czy podobna?... wykrzyknęła pani Séchard.
— Pani brat, to orlątko, oślepione pierwszemi promieniami zbytku i sławy. Kiedy orzeł spada, któż zgłębi dno przepaści, które go zatrzyma? Upadek wielkiego człowieka mierzy się zawsze wysokością lotu.
Ewa wróciła przerażona tem zdaniem, które przeszyło jej serce jak strzała. Zraniona w najtkliwsze punkty duszy, zachowała w domu głębokie milczenie; ale niejedna łza spłynęła na lica i czoło dziecięcia które karmiła. Tak trudno jest rozstać się ze słodkiemi złudzeniami siostrzanej miłości, iż Ewa nie wierzyła jeszcze Eugenjuszowi de Rastignac; chciała usłyszeć głos prawdziwego przyjaciela. Napisała zatem wzruszający list do d’Arhteza, którego adres dał jej w swoim czasie Lucjan, w epoce entuzjazmu dla Biesiady. Oto odpowiedź, jaką otrzymała:

„Pani!

„Pyta pani o prawdę co do Lucjana; pragnie pani zdać sobie sprawę z jego przyszłości; aby mnie zachęcić do szczerej odpowiedzi, donosi mi pani, co jej powiedział w tej mierze pan de Rastignac, pytając czy powyższe fakty są prawdziwe. O ile mnie tyczy, trzeba sprostować, na korzyść Lucjana, objaśnienia pana de Rastignac. Lucjan uczuł wyrzuty, przyszedł pokazać mi krytykę mojej książki, powiadając iż, mimo niebezpieczeństw jakie odmowa z jego strony ściąga na bardzo mu drogą osobę, nie może się zdobyć na to aby ogłosić ten artykuł. Zadaniem pisarza jest rozumieć namiętności, skoro czerpie w tem chlubę aby je wyrażać; zrozumiałem tedy, iż, w konflikcie uczuć między kochanką a przyjacielem, przyjaciel musi paść ofiarą. Ułatwiłem bratu pani jego zbrodnię, sam poprawiłem morderczy artykuł, i dałem mu zupełnie wolną rękę. Pyta pani, czy Lucjan zachował mój szacunek i przyjaźń. Tu, odpowiedź jest trudniejsza. Chłopiec ten jest na drodze do zguby. W tej chwili, żałuję go jeszcze; niebawem, rad będę o nim zapomnieć, nietyle dla tego, co dotąd popełnił, ile dla tego co popełni jeszcze. Lucjan, to poetyczna głowa, ale nie poeta; marzy, a nie myśli; miota się ale nie tworzy. Jest to, niech mi pani pozwoli powiedzieć, kobieciątko które lubi błyszczeć: kardynalna wada Francuzów. To człowiek, który zawsze poświęci najlepszego przyjaciela dla przyjemności olśnienia dowcipem. Podpisałby jutro pakt z samym djabłem, gdyby ten pakt zapewniał mu na kilka lat świetne i zbytkowne życie. Czyż nie uczynił już gorzej, przefrymarczywszy swą przyszłość za przelotne rozkosze publicznego życia z aktorką? W tej chwili, młodość, piękność, poświęcenie tej kobiety — bo Koralja go ubóstwia — przesłaniają mu grozę sytuacji, której ani sława, ani powodzenie, ani majątek nie zdolne są ocalić. Otóż, za każdą nową pokusą, Lucjan będzie widział, tak jak dziś, jedynie rozkosz chwili. Niech pani będzie spokojna; nigdy nie posunie się do zbrodni, nie miałby siły potemu; ale przyjąłby zbrodnię już gotową, podzieliłby się zyskiem nie dzieląc niebezpieczeństw: rzecz ohydna w oczach wszystkich, nawet w oczach zbrodniarzy. Będzie pogardzał samym sobą, będzie się kajał; ale, w razie ponownej potrzeby, rozpocząłby na nowo; brak mu woli, jest bez sił przeciw rozkoszy, przeciw zadowoleniu najmniejszych ambicyj. Leniwy jak wszyscy ludzie bawiący się poezją, mniema iż dowodzi wielkiego sprytu umykając się trudnościom zamiast je zwyciężyć. Zdobędzie się na odwagę w pewnej chwili, ale w innej znowu stchórzy. I tak samo nie trzeba cenić jego odwagi, jak wyrzucać tchórzostwa; Lucjan jest harfą, której struny napinają się lub miękną wedle wahań atmosfery. Potrafi napisać piękną książkę w paroksyzmie gniewu lub upojenia, i nie dbać o jej powodzenie, mimo iż pragnął go tak gorąco. Od pierwszych dni Paryża, wdał się z młodym człowiekiem bez zasad, olśniony jego zręcznością i doświadczeniem literackiego życia. Ten prestidigitator opętał Lucjana zupełnie, wciągnął w bagno, które, nieszczęściem dlań, miłość ozłociła swemi czarami. Zbyt łatwo użyczany podziw jest oznaką słabości: niewolno płacić tą samą monetą linoskoczka i poety. Wszystkich nas zraniło pierwszeństwo dane intrydze i literackiemu szelmostwu nad odwagą i honorem tych, którzy radzili Lucjanowi przyjąć walkę zamiast podkradać sukces; rzucić się w arenę, miast zostawać jednym z trębaczy w orkiestrze. Społeczeństwo jest, przez osobliwy kaprys, pełne pobłażania dla młodych ludzi tego pokroju; lubi ich, daje się wziąć na ich piękne pozory; od nich samych nie wymaga nic, usprawiedliwia wszystkie błędy, użycza wszystkich przywilejów, słowem czyni z nich swoje rozpieszczone dzieci. Przeciwnie, dla silnych i pełnych natur, okazuje ono surowość bez granic. W postępowaniu tem, społeczeństwo, na pozór tak niesprawiedliwe, ujawnia może szczytną logikę. Bawi się pajacami, nie żądając od nich nic prócz rozrywki, i zapomina ich rychło: aby natomiast ugiąć kolano przed wielkością, żąda od niej boskich przepychów. Każda rzecz ma swoje prawa: wiekuisty djament musi być bez skazy, chwilowy wytwór mody może być lekki, kapryśny i nietrwały. Toteż, mimo jego wad, może powiedzie się Lucjanowi w życiu; wystarczy mu wyzyskać szczęśliwą sposobność, lub też wejść w dobre towarzystwo; ale; jeśli spotka złego anioła, zajdzie na samo dno piekieł. Jestto zbiór pięknych przymiotów, wyhaftowanych na zbyt wiotkiej kanwie; wiek wystrzępi kwiaty, zostanie samo tło; jeśli jest liche, okaże się szmatą. Póki Lucjan jest młody, będzie się podobał; ale, w trzydziestym roku, jakież będzie jego położenie? Oto pytanie, które winni sobie postawić ci, co go szczerze kochają. Gdybym ja sam tylko myślał w ten sposób o Lucjanie, może nie odważyłbym się sprawić pani tyle przykrości; ale zbywać komunałami siostrzaną troskliwość, zdaje mi się niegodnem pani, której list jest krzykiem trwogi, oraz mnie, któremu pani okazuje aż nazbyt wiele szacunku. Otóż, przyjaciele moi, którzy znali Lucjana, dzielą ten sąd: uważałem tedy za obowiązek rzec całą prawdę, choćby tak straszną. Można spodziewać się wszystkiego po Lucjanie, w dobrem jak w złem. Gdyby okoliczności jego życia, bardzo obecnie nędznego i opłakanego, sprowadziły go do was, użyjcie całej mocy aby go zatrzymać na łonie rodziny; póki charakter jego nie nabierze hartu, Paryż zawsze dlań będzie niebezpieczny. Nazywał was oboje swemi aniołami opiekuńczemi, zapewne musiał was zapomnieć; ale przypomni sobie o was w chwili gdy, miotany burzą, nie ujrzy przed sobą innego schronienia prócz rodziny; zachowajcie mu serca, będzie ich potrzebował.
„Przyjm pani wyrazy szczerej czci człowieka, któremu znane są jej cenne przymioty i który nadto szanuje pani macierzyńskie niepokoje aby nie przedłożyć jej swoich służb kreśląc się

„pani oddanym,
„d’Arthez“.

W dwa dni po tej odpowiedzi, Ewa musiała wziąć mamkę, pokarm jej przepadł. Lucjan był dla niej bóstwem; i oto patrzała jak najcenniejsze jego przymioty zawiodły go, w jej pojęciu, w błoto. Szlachetna istota nie umiała paktować z uczciwością, ze skrupułami, z religją domowych cnót pielęgnowanych w ognisku rodzinnem, tak czystem, tak promiennem jeszcze na zapadłej prowincji. Dawid miał więc słuszność w swych przewidywaniach! Kiedy, w owej szczerej rozmowie w której małżeństwo albo para kochanków wszystko mogą sobie powiedzieć, Ewa zwierzyła mężowi zgryzotę barwiącą jej białe czoło ołowianym cieniem, Dawid znalazł słowa pociechy. Mimo iż miał łzy w oczach widząc nadobną pierś żony zdławioną bólem, patrząc na tę matkę w rozpaczy iż nie może dopełnić zadań macierzyństwa, starał się pokrzepić żonę dając jej jakieś nadzieje.
— Widzisz, dziecko, brat twój zgrzeszył wyobraźnią. Jest tak naturalne u poety iż pragnie dla siebie sukni z purpury i lazuru, iż tak skwapliwie biegnie na wszystkie gody życia! Ten ptak łapie się na blask, na zbytek, z taką dobrą wiarą, że sam Bóg rozgrzesza go wówczas gdy społeczeństwo go potępia!
— Ale on nas zabija!... wykrzyknęła biedna kobieta.
— Zabija nas dziś, jak nas ratował kilka miesięcy temu posyłając nam pierwszy swój zarobek! odparł dobry Dawid, który umiał odczuć że rozpacz prowadzi Ewę poza granice i że wróci niebawem do swej miłości dla Lucjana. Mercier powiedział w swoich Obrazach Paryża, jakieś pięćdziesiąt lat temu, iż literatura, poezja, nauka i wiedza, wogóle twory ducha nie mogą zapewnić chleba; otóż, Lucjan, jak prawdziwy poeta, nie chciał wierzyć doświadczeniu pięciu wieków. Zbiory podlane atramentem wschodzą (jeśli wschodzą!) w dziesięć lub dwanaście lat po zasianiu, Lucjan zaś wziął zieleninę za zboże. Nauczył się przynajmniej życia. Zawiódłszy się na kobiecie, musiał z kolei przejść zawód świata i fałszywych przyjaźni. Doświadczenie, które zyskał, kosztowało drogo, oto wszystko. Nasi przodkowie mawiali: „Byle syn wrócił do domu z oboma uszami i całym honorem, wszystko dobrze...“
— Honor!... wykrzyknęła biedna Ewa. Ha! ileż razy Lucjan go naraził!... Pisać przeciw własnemu sumieniu!... Napadać najlepszego przyjaciela!... Przyjmować pieniądze od aktorki!... Żyć z nią publicznie! Przywieść nas do ruiny!...
— Och, to jeszcze nic!... wykrzyknął Dawid i urwał.
Tajemnica popełnionego przez szwagra fałszerstwa omal mu się nie wyrwała; nieszczęściem zaś, Ewa, spostrzegłszy ten odruch, zachowała nieokreślony niepokój.
— Jakto, nic? odparła. Jak zdołamy zapłacić te trzy tysiące?
— Przedewszystkiem, odparł Dawid, możemy liczyć na przedłużenie dzierżawy. W ciągu sześciu miesięcy, piętnasty procent jaki płacą Cointetowie od wykonanej dla nich roboty, dał mu sześćset franków, dorobił zaś z pewnością z pięćset zamówieniami z miasta.
— Jeżeli Cointetowie wiedzą o tem, może nie odnowią najmu, będą się go obawiali, rzekła Ewa; Cérizet to człowiek niebezpieczny.
— Ech, cóż nam to wszystko? wykrzyknął Séchard; za kilka dni będziemy bogaci! Z chwilą gdy Lucjan raz będzie bogaty, mój aniele, będzie miał same cnoty...
— Och, Dawidzie, drogi mój, jakież straszne słowo ci się wymknęło! Wydany na pastwę nędzy, Lucjan byłby zatem bez siły przeciw złemu! Myślisz o nim to co i d’Arthez! Niema genjuszu bez siły, Lucjan zaś jest słaby... Anioł, którego nie trzeba kusić, cóż to jest?...
— Ba, to natura która jest piękna tylko w swojem środowisku, w swojej sferze, w swojem niebie. Lucjan nie jest stworzony do walki, ja mu oszczędzę walk. Ot, patrz! zbyt blisko jestem rezultatu, aby cię nie wtajemniczyć w swoje prace.
Wyjął z kieszeni kilka ćwiartek białego papieru, potrząsnął niemi zwycięsko i złożył je na kolanach żony.
— Ryza tego papieru, format grand-raisin, będzie kosztowała nie więcej niż pięć franków, rzekł, pozwalając obracać w palcach te próbki Ewie, która objawiała dziecinne zaciekawienie.
— Czem posłużyłeś się do tych prób?
— Starem włósianem sitem, pożyczonem od Maryny, odparł.
— I jeszcze nie jesteś zadowolony? spytała.
— Kwestja nie leży w fabrykacji, tylko w cenie samej masy. Ba, moje dziecko, jestem ledwie jednym z ostatnich którzy weszli na tę trudną drogę. Pani Masson, jeszcze w 1794, próbowała przerabiać papier drukowany na biały; udało się, ale jakim kosztem! W Anglji, koło r. 1800, margrabia Salisbury próbował, niemal równocześnie co Seguin w r. 1801 we Francji, użyć słomy do wyrobu papieru. Nasza pospolita trzcina, arundo phragmitis, dostarczyła ćwiartek, które trzymasz w ręku. Ale mam zamiar użyć pokrzyw, ostów; aby bowiem utrzymać taniość surowca, trzeba się zwracać do substancji roślinnych, które mogą się rodzić na bagnach, na złym gruncie: wówczas będą za bezcen. Cały sekret jest w przygotowaniu, jakiemu trzeba poddać te łodygi. W tej chwili, mój sposób nie jest jeszcze dość prosty. Otóż, mimo tej trudności, jestem pewien iż dam papiernictwu francuskiemu przywilej, jakim cieszy się nasza literatura: uczynię zeń monopol naszego kraju, jak Anglicy mają monopol żelaza lub gliny. Chcę być Jacquartem papierni.
Ewa podniosła się, uniesiona entuzjazmem i podziwem, jaki budziła w niej prostota Dawida; otwarła ramiona i przycisnęła go do serca, skłaniając głowę na jego ramię.
— Nagradzasz mnie, jakgdybym już znalazł, rzekł.
Za całą odpowiedź, Ewa ukazała piękną twarz całą zalaną łzami: przez chwilę nie mogła mówić.
— Nie ściskam genjalnego człowieka, rzekła, ale pocieszyciela! Chwale upadłej przeciwstawiasz chwałę, która się wznosi. Zgryzotom, które mi sprawia poniżenie brata, przeciwstawiasz wielkość męża... Tak, ty będziesz wielki, jak Graindorge, jak Rouvet, jak van Robais, jak wszyscy ci o których mi mówiłeś, których imiona zostają nieznane, bo udoskonalając przemysł czynią wielką rzecz bez rozgłosu.
— Co oni robią w tej chwili?... dumał Bonifacy.
Wielki Cointet przechadzał się po placu z Cérizetem, śledząc cień Dawida na muślinowych firankach; codzień zachodził o północy na rozmowę z Cérizetem, który miał polecone nadzorować najmniejszy krok swego chlebodawcy.
— Pokazuje jej z pewnością papier który sfabrykował dziś rano, odparł Cérizet.
— Jakich substancyj użył? spytał fabrykant.
— Niepodobna zgadnąć, odparł Cérizet; przedziurawiłem dach, wdrapałem się na wierzch i ujrzałem pryncypała, jak całą noc gotował masę w mosiężnym kociołku; daremnie przyglądałem się zapasom w kącie, wszystko co mogłem dojrzeć, to iż surowiec podobny był do kupy przędziwa.
— Nie posuwaj się dalej, rzekł Bonifacy Cointet obleśnym tonem do szpiega: to byłoby nieuczciwe!... Pani Séchard zaproponuje ci abyś odmówił dzierżawę; powiedz że chcesz nabyć drukarnię na własność; ofiaruj połowę tego co wart inwentarz i koncesja, gdyby się zaś zgodzili, przyjdź do mnie. W każdym razie, przewlekaj... Są w opałach?
— Bez grosza! odparł Cérizet.
— Bez grosza, powtórzył wielki Cointet. — Mam ich, rzekł w duchu.
Obie firmy, tak Métivier jak bracia Cointet, trudniły się, prócz swoich zawodowych czynności, i eskontem, strzegąc się wszelako pilnie nabywać patent bankierskiego rzemiosła. Skarb nie znalazł jeszcze, w handlowych sprawach, sposobu tak daleko posuniętej kontroli, aby zmusić wszystkich, którzy sekretnie robią interesy bankowe, do opłacania koncesji, która w Paryżu, naprzykład, kosztuje pięćset franków. Bracia Cointet i Métivier, mimo braku uprawnień, obracali jakiemiś paromakroć kwartalnie na rynkach Paryża, Bordeaux i Angoulême. Otóż, tego samego wieczora, firma Cointet otrzymała z Paryża na trzy tysiące fałszywych weksli, podrobionych przez Lucjana. Wielki Cointet zbudował natychmiast na tym długu potężną machinę, skierowaną, jak się pokaże, przeciw cierpliwemu i biednemu wynalazcy.
Nazajutrz, o siódmej rano, Bonifacy Cointet przechadzał się nad korytem, które odżywiało jego rozległą papiernię i którego szum pokrywał dźwięk słów. Oczekiwał tam młodego człowieka, od pół roku adwokata przy trybunale pierwszej instancji w Angoulême, imieniem Piotr Petit-Claud.
— Pan byłeś w kolegjum w Angoulême w tym samym czasie co Dawid Séchard? rzekł wielki Cointet, witając ukłonem młodego adwokata, który skwapliwie stawił się na wezwanie bogatego fabrykanta.
— Tak, panie, odparł Petit-Claud, stosując się do kroku wielkiego Cointet.
— Czy utrzymujecie stosunki?
— Spotkaliśmy się najwyżej dwa razy od jego powrotu. Nie mogło być inaczej: ja tkwiłem w kancelarji lub w sądzie, w niedzielę zaś lub w święta pracowałem nad dopełnieniem wykształcenia, wszystko bowiem budowałem na samym sobie...
Wielki Cointet skinął głową z uznaniem.
— Kiedyśmy się spotkali z Dawidem, spytał co się ze mną dzieje. Powiedziałem, iż, skończywszy prawo w Poitiers, zostałem dependentem u pana Olivet i że spodziewam się, lada dzień, nabyć od niego kancelarję... Znałem o wiele bliżej Lucjana Chardon, który się teraz przezwał panem de Rubempré, kochanka pani de Bargeton, naszego wielkiego poetę, słowem szwagra Dawida.
— Może pan tedy oznajmić Dawidowi swą nominację i ofiarować mu usługi, rzekł wielki Cointet.
— To nie uchodzi, odparł młody adwokat.
— Nie miał nigdy procesów, nie ma adwokata; może ujść, odparł Cointet, mierząc z za okularów młodego adwokacinę.
Syn krawca z Houmeau, lekceważony przez towarzyszy w kolegium, Piotr Petit-Claud zdawał się mieć we krwi sporą przymieszkę żółci. Twarz jego miała ów brudny i mętny kolor, będący świadectwem dawnych chorób, niedospania i nędzy, i prawie zawsze złego charakteru. Cały był ostry i kanciasty. Chrypliwy głos harmonizował z cierpką twarzą, mizerną postacią i niezdecydowanym kolorem oczu, podobnych do oka sroki. Oko sroki jest, wedle obserwacyj Napoleona, znamieniem nieuczciwości. „Spójrz na niego, mówił do Las Cases’a na wyspie św. Heleny, mówiąc o jednym z zaufanych którego oddalił z przyczyny nadużyć, nie rozumiem jak mogłem tak długo mylić się co do niego, on ma zupełnie oko sroki“. Toteż, skoro wielki Cointet przyjrzał się bacznie chuderlawemu adwokacinie, zeszpeconemu ospą, o rzadkich włosach, o czole i czaszce spływających się z sobą. Stwierdziwszy że już gotów byłby przeskoczyć skrupuł, rzekł sobie:
— Oto człowiek, jakiego mi trzeba.
W istocie, Petit-Claud, napojony wzgardą, pożerany żądzą wybicia się, odważył się, mimo iż bez grosza, kupić kancelarję pryncypała za trzydzieści tysięcy; ufał, iż sposób wypłacenia się znajdzie w bogatem małżeństwie. Wedle zwyczaju, liczył na pryncypała że znajdzie mu żonę, poprzednik bowiem zawsze ma interes w tem aby wyswatać następcę i ściągnąć zeń swą należność. Petit-Claud liczył jeszcze więcej na siebie, nie zbywało mu bowiem na pewnym, dość rzadkim na prowincji polocie, którego pierwiastek tkwił zresztą w nienawiści. Wielka nienawiść zdolna jest do wielkiego wysiłku.
Istnieje ogromna różnica między adwokatami w Paryżu a na prowincji; otóż, Cointet był zbyt zręczny aby nie wyzyskać namiętnostek które powodują tymi małymi adwokacikami. W Paryżu, wybitny adwokat, a jest ich wielu, posiada coś z dyplomaty: ilość spraw, waga interesów, zwalniają go od szukania w procedurze środka fortuny. Procedura, bądź jako broń zaczepna bądź odporna, nie jest już dla niego, jak dawniej, przedmiotem zysków. Na prowincji, przeciwnie, adwokaci uprawiają to smarowanie rachuneczków, tę nieskończoność akcików które przeciążają sprawę kosztami i zjadają mnóstwo stempli. Te bagatelki stanowią główny cel adwokata na prowincji; sili się narobić kosztów, gdy adwokat paryski ma na oku jedynie honorarjum. Honorarjum oznacza to, co klient winien jest, poza kosztami, zapłacić adwokatowi za mniej lub więcej zręczne prowadzenie sprawy. W kosztach uczestniczy do połowy skarb, gdy honorarja przypadają całe adwokatowi. Powiedzmy śmiało! honorarja, które się realizuje, rzadko są w harmonji z honorarjum żądanem i należnem za usługi dobrego adwokata. Adwokaci, lekarze i obrońcy paryscy, mają się, jak kurtyzany wobec przygodnych kochanków, niezmiernie na baczności co do wdzięczności klientów. Klient po sprawie i przed sprawą, mógłby stanowić model dwóch cudownych rodzajowych obrazków, godnych Meissoniera, o które licytowaliby się z pewnością wzięci adwokaci. Adwokat paryski broni rzadko; staje niekiedy w trybunale w ważnych wypadkach; natomiast, w r. 1822 (później zaczęło się roić od obrońców) na prowincji adwokaci pełnili zarazem funkcje obrońców i sami stawali w sądzie. Z tego podwójnego życia wynika podwójny typ zajęcia, który daje prowincjonalnemu adwokatowi przywary intelektualne obrońcy, nie zdejmując zeń ważkich obowiązków adwokata. Adwokat prowincjonalny staje się gadułą; traci ową jasność sądu, tak potrzebną do prowadzenia spraw. Rozdwajając się w ten sposób, człowiek wyższy znajduje często w sobie samym dwóch ludzi miernych. W Paryżu, adwokat, nie rozpraszając się w słowach przed kratkami trybunału, nie przerzucając się raz po raz z jednej do drugiej roli, może zachować rzetelność myśli. Jeżeli świadom jest balistyki prawa, jeżeli szpera w arsenale środków jakie nastręczają mu sprzeczności prawoznawstwa, zachowuje mimo to swoje przekonanie o sprawie, której sili się zgotować tryumf. Słowem, myśl zaślepia o wiele mniej niż słowo. Pod wpływem własnych słów, człowiek wierzy w końcu w to co mówi, gdy działać można przeciw własnej myśli nie pacząc jej i osiągnąć wygraną złej sprawy nie twierdząc że jest dobra, jak to czyni obrońca. Stary adwokat paryski może, o wiele lepiej niż stary obrońca, być dobrym sędzią. Adwokat prowincjonalny ma tedy wiele przyczyn aby być człowiekiem miernym: wciela się w małe namiętnostki, prowadzi małe sprawy, żyje z płodzenia „kosztów“, nadużywa kodeksu, i wreszcie — sam broni! Słowem, ma wiele ułomności. Toteż, kiedy się trafi między prowincjonalnymi adwokatami wybitna osobistość, musi to być naprawdę tęgi człowiek.
— Sądziłem, że pan mnie wezwał dla swoich spraw, odparł Petit-Claud, podkreślając zawartą w tej uwadze krytykę spojrzeniem jakiem obrzucił nieprzeniknione okulary Cointeta.
— Dajmy pokój ceregielom, odparł Bonifacy Cointet. Posłuchaj pan...
Po tem słowie, brzemiennem w zwierzenia, Cointet usiadł na ławce, dając znak adwokatowi aby poszedł za jego przykładem.
— Kiedy pan du Hautoy przejeżdżał przez Angoulême w r. 1804 udając się do Walencji w charakterze konsula, poznał tu panią de Senonches, wówczas pannę Zefirynę, i miał z nią córkę, rzekł Cointet pocichu do ucha prawnika. — Tak, podjął, widząc wzdrygnięcie Petit-Clauda, małżeństwo panny Zefiryny z panem de Senonches nastąpiło rychło po tym sekretnym połogu. Ta córka, wychowana na wsi u mojej matki, jestto panna Franciszka de la Haye, a opiekuje się nią pani de Senonches, która, wedle zwyczaju, jest jej chrzestną matką. Ponieważ moja matka, żona dzierżawcy w majątku pani de Cardanet, babki panny Zefiryny, posiadała tajemnicę jedynej spadkobierczyni rodziny Cardanet i starszej linji Senonches, powierzono mi obracanie sumką, jaką pan du Hautoy przeznaczył w swoim czasie córce. Majątek mój wyrósł na tych dziesięciu tysiącach, które dziś dochodzą trzydziestu tysięcy. Pani de Senonches da z pewnością wyprawę, srebro i jakieś mebelki swej pupilce; ja zaś mogę się postarać o to, abyś dostał pannę, mój chłopcze, rzekł Cointet, klepiąc po kolanie adwokata. Żeniąc się z Franciszką de la Haye, pomnożysz swą klientelę o większą część angulemskiej arystokracji. Ten alians z lewej ręki otwiera przed tobą wspaniałą przyszłość... Pozycja obrońcy będzie wystarczająca: nie żądają więcej, wiem o tem.
— Cóż trzeba uczynić?... rzekł chciwie Petit-Claud; wszak pańskie sprawy prowadzi pan Cachan...
— Toteż nie rozstanę się nagle z Cachanem dla pana, moje zastępstwo dostaniesz aż później, rzekł chytrze wielki Cointet. Co trzeba czynić, przyjacielu? Objąć sprawy Dawida Séchard; ot, co! Ten nieborak ma u nas za tysiąc talarów weksli, nie wykupi ich, będziesz go bronił przeciw krokom sądowym w ten sposób, aby narobić olbrzymich kosztów... Bądź bez obawy, jedź śmiało, nie żałuj stempli. Doublon, mój komornik, który poprowadzi akcję pod kierunkiem Cachana, też nie będzie się lenił... Mam nadzieję, że mnie rozumiesz. A teraz, młody człowieku...
Nastała wymowna pauza, podczas której obaj spoglądali na siebie.
— Nie widzieliśmy się nigdy, ciągnął Cointet, nic panu nie mówiłem, nie wiesz nic o panu du Hautoy, ani o panu du Senonches, ani o pannie de la Haye: tylko, kiedy będzie czas, za dwa miesiące, poprosisz o rękę młodej osoby. Kiedy będzie nam się trzeba widzieć, przyjdziesz tutaj, wieczorem. Pisywać nie będziemy.
— Chce pan tedy zrujnować Sécharda? spytał Petit-Claud.
— Niezupełnie; ale trzeba go potrzymać jakiś czas pod kluczem...
— W jakim celu?
— Czy uważasz mnie za tak głupiego, że ci to powiem? Jeśli będziesz miał dość sprytu aby zgadnąć, znajdziesz go też natyle aby milczeć.
— Ojciec Séchard ma pieniądze, rzekł Petit-Claud, wchodząc już w tok myśli Bonifacego i spostrzegając możliwość niepowodzenia.
— Póki żyje, nie da synowi ani szeląga; nie wybiera się zaś wcale na tamten świat.
— Zatem rzecz ułożona, rzekł Petit-Claud, który zdecydował się szybko. Nie żądam od pana gwarancji, jestem adwokatem; gdyby mnie pan wystrychnął na dudka, porachowalibyśmy się.
— Hultaj zajdzie daleko, rzekł Cointet żegnając Petit-Clauda ukłonem.
Nazajutrz po tej naradzie, trzydziestego kwietnia, bracia Cointet przedstawili pierwszy podrobiony przez Lucjana weksel. Na nieszczęście, oddano go biednej pani Séchard, która, poznając iż podpis męża jest podrobiony, zawołała Dawida i rzekła wprost:
— Nie podpisywałeś tego weksla?
— Nie, odparł, brat twój był w tak naglącem położeniu, że podpisał go za mnie...
Ewa oddała papier inkasentowi firmy Cointet, mówiąc:
— Nie jesteśmy w możności.
Następnie, czując, że nogi się pod nią uginają, przeszła do swego pokoju, Dawid za nią.
— Mój jedyny, rzekła Ewa do Sécharda zamierającym głosem, biegnij do panów Cointet, będą mieli względy dla ciebie; proś aby zaczekali; zwróć zresztą ich uwagę, że, przy odnawianiu dzierżawy, będą ci winni tysiąc franków.
Dawid udał się natychmiast do swych wrogów. Prot może zawsze zostać drukarzem, ale nie zawsze zdolność typograficzna łączy się ze zdatnością handlową; toteż, Dawid, który niewiele znał się na interesach, nie wiedział co odpowiedzieć wielkiemu Cointet, kiedy, ze ściśniętem gardłem i bijącem sercem, wyjąkawszy dość licho swoje usprawiedliwienia i prośby, otrzymał tę odpowiedź:
— To nas zupełnie nie dotyczy, otrzymaliśmy weksel od pana Métivier. Métivier zapłaci. Zwróć się pan do pana Métivier.
— Och, rzekła Ewa dowiadując się o tej odpowiedzi, z chwilą gdy weksel wraca do Métiviera, możemy być spokojni.
Nazajutrz, Wiktor-Anioł-Hermenegildyusz Doublon, komornik firmy Cointet, doręczył protest o godzinie drugiej, w porze gdy plac du Mûrier pełen jest ludzi; mimo dyskrecji z jaką wdał się w drzwiach w rozmówkę z Maryną i Kolbem, protest był, przed wieczorem, wiadomy całemu kupieckiemu Angoulême. Zresztą, czyliż obłudne formy imćpana Doublon, któremu wielki Cointet zalecił największe względy, mogły ocalić Ewę i Dawida od hańby niewypłacalności? Tutaj, rozwlekłość nawet wyda się zbyt krótką. Dziewięćdziesięciu czytelników na stu będzie smakować następujące szczegóły jak najbardziej pobudzającą nowość. Tak więc, jeszcze raz zostanie stwierdzoną prawda tego pewnika: Niema nic mniej znanego jak to, co cały świat znać winien, to jest PRAWO!
Z pewnością, dla ogromnej większości Francuzów, mechanizm jednego z kółek operacyj bankowych, dobrze opisany, będzie interesujący jak podróż po cudzoziemskich krajach. Kiedy kupiec jakiś przesyła, z miasta gdzie ma przedsiębiorstwo, weksel osobie mieszkającej w innem mieście, jak to uczynił Dawid aby wygodzić Lucjanowi, zmienia operację, tak prostą przy podpisaniu weksla między kupcami w jednem mieście dla celów handlowych, w coś podobnego do przekazu bankowego. Dlatego, przyjąwszy trzy weksle Lucjana, Métivier, chcąc uzyskać należną kwotę, musiał je przesłać firmie braci Cointet, swoich korespondentów. Stąd pierwsza strata dla Lucjana, określona nazwą komisowego za zmianę miejsca, a wyrażająca się w tylu a tylu od sta strąconych na każdym wekslu, prócz eskontu. Akcepty Sécharda przeszły tedy do kategorji negocjacyj bankowych. Nie uwierzylibyście, do jakiego stopnia charakter bankiera, połączony z dostojnym tytułem wierzyciela, zmienia położenie dłużnika. Zatem, w bankowości (zrozumcie dobrze to wyrażenie!), z chwilą gdy papier przesłany z rynku paryskiego na rynek Angoulême zostanie wykupiony, bankierzy obowiązani są wobec samych siebie zaaplikować to, co nazywa się rachunkiem zwrotnym. I nigdy, zaiste, romansopisarze nie wymyślili bardziej fantastycznej historji: oto bowiem pomysłowe koncepty à la Mascarille, jakim sprzyja pewien paragraf kodeksu handlowego, a których wytłumaczenie pokaże wam ile okropności kryje się pod tem strasznem słowem: legalność!
Z chwilą gdy imć Doublon zarejestrował protest, przyniósł go sam panom Cointet. Woźny miał stały rachunek z tymi drapieżcami z Angoulême i udzielał im półrocznego kredytu, który wielki Cointet przeciągał do roku przez sposób w jaki się wypłacał, natrącając, z miesiąca na miesiąc, tej wice-hjenie: „Cóż, Doublon, trzeba ci pieniędzy?“ To nie wszystko jeszcze! Doublon dawał pewien opust tej potężnej firmie, która dzięki temu zarabiała coś na każdym akcie, drobnostkę, nędzę, jakieś półtora franka na proteście!... Wielki Cointet siadł spokojnie do biurka, wziął arkusik stemplowego papieru za trzydzieści pięć centimów, rozmawiając wśród tego z Doublonem w ten sposób aby zeń wydobyć informacje o istotnym stanie rozmaitych firm.
— I cóż, kontent jesteś z młodego Gannerac?
— Niezgorzej. Ba, interes przewozowy...
— Hm, fakt jest że płaci ciężko. Mówiono mi, że żona dużo go kosztuje...
— Jego?... wykrzyknął Doublon ironicznym tonem.
Bonifacy Cointet, który skończył właśnie linjować papier, wypisał rondem złowieszczy tytuł, pod którym umieścił następujący rachunek (Sic!):

RACHUNEK ZWROTNY I KOSZTA:

Za akcept opiewający na TYSIĄC FRANKÓW, datowany w Angoulême dnia 10 lutego 1822, podpisany przez Sécharda-syna na zlecenie LUCJANA CHARDON, mieniącego się DE RUBEMPRE ponownie na zlecenie pana METIVIER i na nasze zlecenie, płatny 30 kwietnia b. r., zaprotestowany przez pana DOUBLON, komornika, dnia pierwszego maja 1822.

Kwota 
 1000 fr. — c.
Protest 
 12 „  35  „
Prowizja po pół od sta 
 5 „  —  „
Kurtaż ćwierć od sta 
 2 „  50  „
Stemple niniejszego rachunku i reeskontu 
 1 „  35  „
Koszta i opłata pocztowa 
 3 „  —  „
 
———————
 
1024 fr. 20 c.
Zmiana miejsca na 1¼% od 1024.20 
 13 „  25  „
 
———————
 
Razem   1037 fr. 45 c.

Tysiąc trzydzieści siedm franków, czterdzieści pięć centymów, którą to sumę wpisujemy na nasze dobro w rachunku pana Métivier, ul. Serpente w Paryżu.
Angoulême, 2 maja 1822.

Bracia COINTET.

U dołu tego rachunku, sporządzonego z wprawą praktyka, wielki Cointet, nie przerywając rozmowy z Doublonem, wypisał następującą deklarację:
„My, podpisani, Postel, właściciel apteki w Houmeau, i Gannerac, właściciel firmy przewozowej, kupcy tutejsi, stwierdzamy iż różnica kursu między naszym rynkiem a Paryżem wynosi jeden i ćwierć od sta.
Angoulême, 3 maja 1822“.
— Masz, Doublon, bądź pan taki uprzejmy udać się do pp. Postel Gannerac i poprosić o podpisanie tej deklaracji; odniesiesz mi ją jutro rano.
I Doublon, oswojony z temi instrumentami tortury, poszedł jakgdyby chodziło o rzecz najprostszą w świecie. Oczywiście, gdyby nawet protest doręczono Dawidowi, jak robi się w Paryżu, w kopercie, całe Angoulême wiedziałoby o nieszczęśliwym stanie interesów biednego Sécharda. Iluż komentarzy stała się już przedmiotem apatja wynalazcy! jedni twierdzili, iż zgubiła go nadmierna miłość do żony; drudzy obwiniali go o zbytnie przywiązanie do szwagra. I jakież potworne konkluzje każdy wyciągał skwapliwie z tych przesłanek! nie powinno się nigdy być uczynnym dla swych bliskich. Pochwalono nieludzkość ojca Séchard, ba, podziwiano ją!
A teraz, wy wszyscy, którzy, z jakichbądź przyczyn, zaniedbujecie uczynić zadość swoim zobowiązaniom, przyjrzyjcie się dobrze nawskroś legalnym procederom, zapomocą których, w bankowym obyczaju, w dziesięć minut przysparza się procent dwudziestu ośmiu franków od tysiąca:
Pierwszy punkt tego rachunku jest w nim jedyną rzeczą bezsporną.
Drugi punkt zawiera należność skarbu państwa i woźnego. Sześć franków, jakie pobiera administracja, rejestrując zgryzotę dłużnika i dostarczając stemplowego papieru, będą długi czas jeszcze podtrzymywały to nadużycie! Wiecie zresztą, że ten punkt daje zysk półtora franka bankierowi, dzięki opustowi jaki czyni mu Doublon.
Prowizja półtora od sta, przedmiot trzeciego punktu, jest wzięta pod tym przemyślnym pretekstem, iż nie otrzymać zapłaty, znaczy, dla bankiera, tyle co eskontować weksel. Mimo iż rzecz ma się zupełnie przeciwnie, niema nic podobniejszego niż dać tysiąc franków, a nie otrzymać ich. Ktokolwiek przedstawiał weksle do eskontu, wie, że, prócz sześciu od sta należnych legalnie, eskonter ściąga, pod skromną nazwą prowizji, tyle a tyle od sta; jestto procent który pobiera, ponad stopę prawną, od talentu z jakim umie obracać swemi kapitałami. Im więcej może wycisnąć, tem więcej żąda. Toteż, najlepiej eskontować u prostaczków, to wypada taniej. Ale, czyż w kwestji eskontu istnieją prostaczkowie?...
Prawo zobowiązuje bankiera do tego, aby potwierdził przez agenta giełdowego stopę zmiany rynku. W miastach boleśnie upośledzonych brakiem giełdy, agenta zastępuje dwóch kupców.
Prowizja zwana kurtażem należna agentowi ustalona jest na ćwierć od sta sumy wyrażonej w proteście. Weszło w zwyczaj liczyć tę prowizję jako daną kupcom, którzy zastępują agenta; w istocie zaś, bankier chowa ją poprostu do kieszeni. Stąd, trzeci artykuł tego uroczego rachunku.
Czwarty artykuł zawiera koszt stemplowego papieru na którym zredagowany jest rachunek zwrotny i koszt stempla na dokumencie nazwanym tak przemyślnie reeskontem, to znaczy nowego wekslu wystawionego przez bankiera na zlecenie kolegi, w celu uzyskania pokrycia.
Piąty artykuł obejmuje porto listów i prawne procenty sumy, za cały czas przez który mogło jej brakować w kasie bankiera.
Wreszcie zmiana rynku, istotny przedmiot operacji bankowej, wynosi koszt przekazania zapłaty z jednego miejsca na drugie.
Obecnie, weźcie pod lupę ten rachunek, gdzie, wedle dodawania Poliszynela w neapolitańskiej piosence, piętnaście i pięć czynią dwadzieścia dwa! Oczywiście, podpis panów Postel i Gannerac był rzeczą uprzejmości; Cointetowie poświadczyliby dla Ganneraka to, co Gannerac poświadczał dla Cointetów. Dziś ty mnie, jutro ja tobie. Pp. Cointet, mając rachunki bieżące z Métivierem, nie potrzebowali wystawiać nowego akceptu. W tym stosunku, zwrócony akcept stanowi poprostu jeden wiersz więcej w koncie ma lub winien.
Ten fantastyczny rachunek ograniczał się tedy do dłużnych tysiąca franków, do protestu w cenie trzynastu franków i do pół od sta procentu za miesiąc opóźnienia, razem może tysiąc osiemnaście franków.
Jeżeli duży dom bankowy ma codzień, w przecięciu, rachunek zwrotny od sumy tysiąca franków, zgarnia codziennie dwadzieścia osiem franków dzięki łasce bożej i konstytucjom bankowości, potężnego mocarstwa wymyślonego przez żydów w XIII wieku, które dziś włada nad tronami i narodami. Innemi słowy, tysiąc franków przynosi wówczas temu domowi 28 franków dziennie, czyli 10,220 franków rocznie. Potrójcie przeciętną rachunków zwrotnych, a ujrzycie dochód 30.000 fr., dawany przez fikcyjne kapitały. Dlatego też, nie ma rzeczy miłośniej pielęgnowanej niż rachunki zwrotne. Dawid Séchard mógłby się zgłosić do wykupienia swego podpisu 3-go maja albo nazajutrz po proteście, bracia Cointet powiedzieliby mu: „Zwróciliśmy pański weksel panu Métivier!“, chociażby weksel leżał jeszcze na biurku. Rachunek zwrotny wchodzi w życie tegoż samego dnia, tuż po proteście. To się nazywa w prowincjonalnej gwarze bankowej: dawać talarom na poty. Same porto przynosi jakieś dwadzieścia tysięcy franków domowi Kellerów[4], który jest w stosunkach z całym światem, rachunki zwrotne zaś opłacają lożą we włoskiej operze, powóz i tualety baronowej de Nucingen[5]. Owo porto jest nadużyciem tem okropniejszem, że bankierzy załatwiają dziesięć podobnych spraw w dziesięciu wierszach listu. Rzecz dziwna! państwo ma swój udział w tej premji wydzielanej nieszczęściu, a skarb tuczy się niejako katastrofami handlowemi. Co się tyczy banku, rzuca on dłużnikowi, z wyżyny swych kantorów, to pełne rozsądku słowo: „Dlaczego nie wypłacił się pan w terminie?“ na które, nieszczęściem, nie można nic odpowiedzieć. Rachunek zwrotny tedy, to bajka pełna straszliwych urojeń, wobec której dłużnicy, zastanowiwszy się nad tą pouczającą stronnicą, będą odtąd doświadczali zbawczej grozy.
4-go maja, Métivier otrzymał od braci Cointet rachunek zwrotny, wraz ze zleceniem podjęcia w Paryżu wszelkich kroków przeciw panu Lucjanowi Chardon, mieniącemu się de Rubempré.
Za kilka dni, Ewa otrzymała, jako odpowiedź na list do pana Métivier następujące wyjaśnienie, które uspokoiło ją zupełnie.

Do pana Séchard-syna, drukarza w Angoulême.

„Otrzymałem w prawidłowym czasie pańskie szacowne pismo z 5-go b. m. Zrozumiałem, z pańskich wyjaśnień odnośnie do niezapłaconego akceptu z 30 u. m., że wygodziłeś pan szwagrowi, panu de Rubempré. Młody ten człowiek wydaje dość pieniędzy, zmusić go tedy do zapłaty znaczy wyświadczyć panu przysługę: jest on w sytuacji, pozwalającej mniemać iż nie dopuści do ostatecznych kroków. Gdyby szanowny szwagier nie zapłacił, odwołam się do rzetelności pańskiej starej firmy i pozostaję, jak zawsze,

„oddanym sługą,
„METIVIER“.

— Więc dobrze, rzekła Ewa do Dawida, Lucjan zrozumie z tego pościgu, że nie mogliśmy zapłacić.
Jakiegoż przeobrażenia świadectwem było to powiedzenie Ewy! Rosnąca miłość jaką budził w niej charakter Dawida, w miarę jak go poznawała coraz lepiej, zajmowała w jej sercu miejsce miłości do brata. Ale z ilu złudzeniami trzeba jej było się rozstać!
Przyjrzyjmy się obecnie całej drodze, jaką rachunek zwrotny odbywa na rynku paryskim. Osoba trzecia będąca w posiadaniu, nazwa handlowa tego który posiada weksel drogą przelania, ma prawo, wedle terminu prawa, ścigać jedynie tego z szeregu dłużników, który przedstawia widoki najrychlejszego pokrycia. Na podstawie tego przywileju, Lucjan stał się przedmiotem kroków pana Métivier. Oto fazy tej akcji, zupełnie zresztą bezużytecznej. Métivier, za którym kryli się Cointetowie, znał niewypłacalność Lucjana, ale, ciągle w duchu prawa, niewypłacalność faktyczna istnieje prawnie dopiero wówczas kiedy została stwierdzona.
Stwierdzono tedy niemożebność uzyskania od Lucjana pokrycia w sposób następujący:
Komornik firmy Métivier przedłożył, dnia 5 maja, rachunek zwrotny i protest angulemski Lucjanowi, pozywając go przed paryski trybunał handlowy, iżby tam wysłuchał mnóstwa rzeczy, między innemi że zostanie skazany na więzienie, w charakterze kupca. Kiedy, w jakiejś chwili swego gorączkowego życia, Lucjan odczytał te gryzmoły, otrzymał już zawiadomienie o wyroku uzyskanym przeciw niemu zaocznie. Koralja, nie wiedząc o co chodzi, myślała że Lucjan zaręczył za szwagra; oddała mu wszystkie akta razem, zbyt późno. Aktorka za często widzi w wodewilach aktorów w roli komorników, aby brać poważnie pozew.
Lucjan miał łzy w oczach, rozczulił się nad Séchardem, zawstydził się swego fałszerstwa, chciał zapłacić. Oczywiście, poradził się przyjaciół co czynić aby zyskać na czasie. Ale, kiedy Lousteau, Blondet, Bixiou, Natan, pouczyli Lucjana o tem jak mało groźną instancją dla poety jest trybunał handlowy, jurysdykcja dla sklepikarzy, poeta znajdował się już pod grozą zajęcia. Ujrzał na drzwiach owe żółte ogłoszeńko, od którego portjery pełzną i blakną, które posiada porażające własności dla wszelkiego kredytu, wnosi postrach w serce najdrobniejszych dostawców, a zwłaszcza ścina krew w żyłach poetów, dość czułych aby się przywiązać do tych kawałków drzewa, tych łachów jedwabiu, tych płacht kolorowej wełny, słowem błahostek które nazywamy „urządzeniem“.
Kiedy ludzie zjawili się aby wynosić meble Koralji, autor Stokroci pobiegł do przyjaciela młodych cyganów, adwokata Desroches, który zaczął się śmiać, widząc Lucjana w przerażeniu dla takiej drobnostki.
— To nic, mój drogi... Chcesz zyskać na czasie?
— Ile tylko się da.
— Więc dobrze, załóż sprzeciw. Zgłoś się do jednego z moich przyjaciół, pana Masson, obrońcy handlowego, zanieś mu dokumenty, wniesie sprzeciw, stanie za ciebie i uchyli kompetencję trybunału. To nie przedstawia najmniejszych trudności, jesteś dziennikarzem dość znanym. O ile cię pozwą przed trybunał cywilny, zgłoś się do mnie, to już moja rzecz: zobowiązuję się wystrychnąć na dudka tych co chcą dokuczać pięknej Koralji.
28-go maja, Lucjan, pozwany przed trybunał cywilny, został skazany rychlej niż myślał Desroches, ścigano go bowiem z całym rygorem praw. Kiedy dokonano nowego zajęcia, kiedy żółta kartka ponownie ozdobiła pilastry i kiedy chciano zabierać meble, Desroches, nieco zawstydzony iż dał się wykiwać koledze (to jego wyrażenie), założył sprzeciw, utrzymując, słusznie zresztą, że meble są własnością panny Koralji: wygotował referendum. Na podstawie referendum, prezydent trybunału odesłał strony do rozprawy, na której własność mebli przyznano sądownie aktorce. Métiviera, który apelował od wyroku, oddalono nowym wyrokiem z dnia 30 lipca.
7 sierpnia, Cachan otrzymał pocztą olbrzymi plik aktów zatytułowany: METIVIER PRZECIW SECHARDOWI I LUCJANOWI CHARDON.
Pierwszy akt przedstawiał następujący śliczny rachuneczek, o gwarantowanej autentyczności, ponieważ jest wprost skopjowany:

Akcept z d. 30 kwietnia b. r. wystawiony przez Sécharda-syna na zlecenie Lucjana de Rubempré (2 maja) Rachunek zwrotny... 1037 fr. 45 ct.
(5 maja). Doniesienie o rachunku zwrotnym i proteście wraz z pozwaniem przed trybunał handlowy miasta Paryża na 7 maja... 8 „ 75 „
(7 maja). Rozprawa, wyrok zaoczny z przymusem pozbawienia wolności... 35 „ — „
(10 maja). Doręczenie wyroku... 8 „ 50 „
(12 maja). Nakaz zajęcia... 5 „ 50 „
(14 maja). Protokuł zajęcia... 16 „ — „
(18 maja). Protokuł przyłożenia pieczęci... 15 „ 25 „
(19 maja). Ogłoszenie w dzienniku sądowym... 4 „ — „
(24 maja). Protokuł zeznań świadków, spisany przed sprzedażą ruchomości i zawierający sprzeciw imć pana Lucjana de Rubempré... 12 „ — „
(27 maja). Wyrok trybunału, który, w uwzględnieniu przytoczonych okoliczności, odsyła, na podstawie prawnie uzasadnionego sprzeciwu, strony przed trybunał cywilny... 35 „ — „
(28 maja). Powołanie w krótkiej drodze przez pana Métivier przed trybunał cywiny z ustanowieniem zastępcy prawnego... 6 „ 50 „
(2 czerwca). Wyrok wydany w obecności strony, skazujący Lucjana Chardon na zapłacenie w całości rachunku zwrotnego, obciążający zaś powoda kosztami sprawy przed trybunałem handlowym... 150 „ — „
(6 czerwca). Zawiadomienie o tymże... 10 fr. — ct.
(15 czerwca). Nakaz zajęcia... 5 „ 50 „
(19 czerwca). Protokuł poprzedzający zajęcie i zawierający sprzeciw odnośnie do tegoż wniesiony przez pannę Koralję, która utrzymuje iż ruchomości należą do niej i żąda natychmiastowego przesłuchania w razie nieuwzględnienia... 20 „ — „
Nakaz prezydenta trybunału, który naznacza rozprawę celem przesłuchania strony odnośnie do tej okoliczności... 40 „ — „
(19 czerwca). Wyrok, który przyznaje własność ruchomości rzeczonej pannie Koralji... 250 „ — „
(20 czerwca). Apelacja Métiviera... 17 „ — „
(30 czerwca). Ostateczne zatwierdzenie wyroku... 250 „ — „
Razem... 1926 fr. 45 ct.
Weksel z 31 maja, rachunek zwrotny... 1037 fr. 45 ct.
Doręczenie panu Lucjanowi Chardon... 8 „ 75 „
Razem... 1046 fr. 20 ct.
Weksel z dnia 30 czerwca, rachunek zwrotny... 1037 fr. 45 ct.
Doręczenie panu Lucjanowi Chardon... 8 „ 75 „
Razem... 1046 fr. 20 ct.

Aktom tym towarzyszył list, w którym Métivier dawał panu Cachan, swemu zastępcy prawnemu w Angoulême, zlecenie ścigania Dawida Séchard zapomocą wszelkich prawnych środków. Imć Wiktor-Anioł-Hermenegildjusz Doublon pozwał tedy, dnia 3 lipca, Dawida Séchard przed trybunał handlowy w Angoulême o zapłacenie łącznej sumy czterech tysięcy osiemnastu franków osiemdziesięciu pięciu centimów, t. j. wysokości trzech weksli i już narosłych kosztów. W dniu w którym Doublon miał przedłożyć nakaz zapłacenia tej olbrzymiej dla Séchardów sumy, Ewa otrzymała rano piorunujący list, skreślony przez Métiviera.

Do pana Séchard-syna, drukarza w Angoulême.

„Pański szwagier, p. Chardon, jest człowiekiem oczywistej złej wiary; w odpowiedzi na mój pozew, zgłosił ruchomości swoje pod nazwiskiem aktorki z którą żyje. Powinien był mnie W-ny pan uprzedzić lojalnie o tych okolicznościach, aby mnie nie narażać daremnie na kroki sądowe; nie odpowiedział bowiem W-ny pan na mój list z 10 maja b. r. Niech mi pan tedy nie bierze za złe, że zażądam natychmiastowego wyrównania trzech akceptów wraz ze wszystkimi kosztami.

„Z poważaniem
Métivier“.

Nie słysząc oddawna o niczem, Ewa, mało uczona w prawie, mniemała iż brat naprawił zbrodnię, wykupując podrobione akcepty.
— Dawidzie, rzekła do męża, biegnij przedewszystkiem do Petit-Clauda, wytłumacz mu nasze położenie i poradź się go.
— Mój drogi, rzekł biedny drukarz, wchodząc do kancelarji kolegi, do którego udał się spiesznie, kiedy przyszedłeś mi oznajmić o swem mianowaniu i ofiarować usługi, nie wiedziałem że tak szybko będę ich potrzebował.
Skoro Dawid usiadł w fotelu naprzeciw adwokata, Petit-Claud zagłębił się w pięknej twarzy myśliciela, nie słuchał bowiem szczegółów sprawy, którą znał lepiej niż ten który mu je wykładał. Od pierwszej chwili, widząc zaniepokojone oblicze Sécharda, pomyślał:
— Udało się.
Tego rodzaju scena rozgrywa się dość często w kancelarjach adwokackich.
— Czemu Cointetowie go prześladują?... zapytywał sam siebie.
Jest w naturze adwokatów chęć przeniknięcia równie dobrze duszy swoich kljentów co przeciwników: trzeba im znać jednako dobrze podszewkę jak i wierzch tkaniny sądowej.
— Chcesz zyskać na czasie, odparł wreszcie Petit-Claud, kiedy Séchard skończył. Ile ci trzeba? jakieś trzy, cztery miesiące?
— Och, cztery miesiące! jestem ocalony! wykrzyknął Dawid, któremu Petit-Claud wydał się aniołem.
— Więc dobrze, nie tkną ci ani jednego mebla, i nie będą mogli uwięzić cię przed trzema lub czterema miesiącami... Ale będzie cię to kosztowało drogo, rzekł Petit-Claud.
— Ech, drobnostka! wykrzyknął Séchard.
— Spodziewasz się jakichś wpływów, czy jesteś ich pewny?... spytał adwokat, prawie zdumiony łatwością z jaką klient wchodzi w jego machinację.
— Za trzy miesiące będę bogaty, odparł wynalazca z pewnością wynalazcy.
— Twój ojciec jeszcze nie patrzy na księżą oborę, rzekł Petit-Claud: woli bezpieczne schronienie w chłodnej piwniczce.
— Alboż ja liczę na śmierć ojca!... odparł Dawid. Jestem na tropie sekretu, który pozwoli mi wyrabiać bez źdźbła bawełny papier równie trwały jak holenderski a o pięćdziesiąt procent tańszy...
— To majątek, wykrzyknął Petit-Claud, który zrozumiał Cointeta.
— Wielki majątek, przyjacielu; za dziesięć lat trzeba będzie dziesięć razy tyle papieru niż go się zużywa obecnie. Dziennikarstwo będzie szaleństwem naszych czasów.
— Nikt nie zna tego sekretu?
— Nikt, prócz żony.
— Nie zwierzałeś swego projektu, swego programu, komukolwiek... Cointetom, naprzykład?
— Wspominałem coś, ale tylko ogólnie, jak sądzę.
Błysk szlachetności przebiegł w przepojonej żółcią duszy Petit-Clauda, który zapragnął wszystko pogodzić; interes Cointetów, swój i Sécharda.
— Słuchaj, Dawidzie, jesteśmy koledzy ze szkół, będę cię bronił; ale wiedz dobrze, ta obrona nawspak prawu będzie cię kosztowała pięć do sześciu tysięcy!... Nie narażaj swojego mienia. Sądzę, że będziesz zmuszony podzielić korzyści wynalazku z którymś z fabrykantów. Zastanów się, sporo wody upłynie, nim zdołasz kupić albo zbudować papiernię: trzeba ci będzie zresztą opatentować wynalazek... Wszystko to wymaga czasu i pieniędzy. Komornicy rzucą się na ciebie może za wcześnie, mimo sztuczek jakiemi sprobujemy się bronić...
— Mam swoją tajemnicę, rzekł Dawid z naiwnością uczonego.
— A zatem, tajemnica twoja będzie twą deską zbawienia, odparł Petit-Claud, odtrącony w pierwotnej i lojalnej intencji uniknięcia procesu zapomocą układu; nie chcę jej znać; ale posłuchaj mnie dobrze: skryj się ze swą pracą gdzieś pod ziemię, niech cię nikt nie widzi i nie może podejrzewać środków wykonania, inaczej deskę twoją wykradną ci z pod nóg... Wynalazca bywa niekiedy bardzo naiwny! Nadto myślisz o swoich sekretach, aby móc myśleć o wszystkiem. W końcu zaczną się domyślać celu twoich poszukiwań, otoczony jesteś fabrykantami! Ilu fabrykantów, tylu wrogów! Wydajesz mi się niby gronostaj wśród strzelców, baczże abyś im nie oddał skóry...
— Dziękuję, drogi kolego, sam sobie powtarzałem to wszystko, wykrzyknął Séchard; ale wdzięczny ci jestem, iż okazujesz mi tyle przezorności i troski... Nie o mnie chodzi w tem przedsięwzięciu. Mnie, tysiąc dwieście franków rocznie starczyłoby w zupełności, ojciec zaś zostawi mi kiedyś conajmniej trzy razy tyle... Żyję miłością i myślą! boskie życie... Chodzi o Lucjana i o żonę, dla nich pracuję...
— Dobrze więc, podpisz to pełnomocnictwo i nie zaprzątaj się już niczem prócz swego wynalazku. W chwili gdy trzeba będzie ukryć się przed dekretem uwięzienia, uprzedzę cię w wilję; należy wszystko przewidywać. I przyjm odemnie radę, abyś nie pozwolił wchodzić w swój próg nikomu, kogo nie jesteś pewien jak samego siebie.
— Cérizet nie zgodził się odnowić dzierżawy, stąd te drobne kłopoty pieniężne. Zostaje przeto w domu jedynie Maryna, Kolb — Alzatczyk przywiązany do mnie jak pies — żona moja i teściowa...
— Słuchaj, rzekł Petit-Claud, nie trzeba ufać i psu...
— Nie znasz go! wykrzyknął Dawid. Kolb, to drugi ja.
— Godzisz się, abym go wziął na próbę?
— Dobrze, rzekł Séchard.
— Zatem, do widzenia; racz powiedzieć pięknej pani Séchard aby się potrudziła do mnie; pełnomocnictwo żony jest nieodzowne. I, mój drogi, nie zapominaj, że dach pali ci się nad głową, rzekł Petit-Claud, uprzedzając w ten sposób Dawida o wszystkich nieszczęściach prawnych jakie miały się zwalić na niego.
— Jestem tedy jedną nogą w Burgundji a drugą w Szampanji, rzekł do siebie Petit-Claud, odprowadziwszy przyjaciela swego Dawida do drzwi kancelarji.
Dręczony kłopotami jakie przynosi z sobą brak pieniędzy, zgryzotami jakie mu sprawiał stan żony, podciętej haniebnym postępkiem Lucjana, Dawid szukał ciągle swego problemu; otóż, udając się do Petit-Clauda, żuł po drodze, przez roztargnienie, w ustach łodygę pokrzywy, którą włożył do wody, aby dojść do jakiegoś sposobu moczenia łodyg przeznaczonych na materjał do wyrobu masy. Idąc przez ulicę, dosyć zadowolony z konferencji, znalazł w zębach kulkę miazgi, wziął ją na rękę, rozpłaszczył i ujrzał masę doskonalszą od wszystkich dotychczasowych kompozycyj; główną bowiem ujemną stroną miazgi roślinnej jest brak spójności. Słoma naprzykład daje papier łamiący się, jakby metaliczny i dźwięczny. Przypadki takie wchodzą w rękę jedynie śmiałym poszukiwaczom naturalnych przyczyn!
— Trzeba mi teraz, rzekł sobie, operację, której dokonałem w tej chwili bezwiednie, zastąpić działaniem machiny i czynnika chemicznego.
Stanął przed żoną w upojeniu wiary i tryumfu.
— Och, mój aniele, bądź bez obawy! rzekł Dawid, widząc że żona płacze. Petit-Claud ręczy nam za spokój na kilka miesięcy. Wynikną z tego koszta, ale, ostatecznie, powiedział mi na rozstaniu: „Każdy obywatel ma prawo kazać czekać wierzycielowi, byle w końcu zapłacił kapitał, procenty i koszta!...“ Więc dobrze, zapłacimy.
— A żyć? rzekła biedna Ewa, która myślała o wszystkiem.
— Och! to prawda, odparł Dawid, podnosząc rękę do ucha owym nieokreślonym ruchem, wspólnym prawie wszystkim ludziom w zakłopotaniu.
— Matka będzie pilnować Lucusia, a ja mogę zacząć pracować, rzekła.
— Ewo! o moja Ewo! rzekł Dawid obejmując żonę i tuląc ją do serca. Ewo, dwa kroki stąd, w Saintes, w XVI wieku, jeden z największych Francuzów, — nietylko bowiem był wynalazcą emalji, był również chlubnym poprzednikiem Buffona, Cuviera; tak, wynalazł geologję przed nimi, ów dobroduszny człeczyna! — Bernard Palissy, nękany był namiętnością szukania tajemnic, ale miał żonę, dzieci, całą dzielnicę przeciw sobie. Żona sprzedała mu narzędzia... Błądził po wsiach, niezrozumiany, ścigany, wytykany palcem!... Ale ja jestem kochany...
— Mocno kochany! odparła Ewa ze spokojnym wyrazem miłości która jest pewna samej siebie.
— Można ścierpieć wówczas to, co wycierpiał ów biedny Bernard Palissy, twórca Ekueńskich fajansów, którego Karol IX-ty oszczędził w noc św. Bartłomieja, i który w końcu, w obliczu Europy, stary, bogaty i szanowany, wygłaszał swoje publiczne wykłady o nauce ziemnej, jak ją nazywał.
— Póki moje ręce będą miały siłę utrzymać żelazko do prasowania, nie będzie ci zbywać na niczem! wykrzyknęła biedna kobieta z akcentem najgłębszego poświęcenia. Gdy byłam pracownicą u pani Prieur, zaprzyjaźniłam się z młodą panienką bardzo zacną, krewną Postela, Brygidą Clerget; otóż, Brygida oznajmiła mi, odnosząc bieliznę, że obejmuje zakład po pani Prieur, pójdę pracować u niej...
— Och! nie będziesz pracowała długo! odparł Séchard. Znalazłem...
Pierwszy raz, szczytna wiara w zwycięstwo, która podtrzymuje wynalazców i daje im odwagę aby iść naprzód w dziewicze lasy odkryć, wywołała u Ewy uśmiech niemal smutny, pod którym Dawid opuścił głowę posępnym ruchem.
— Och, najdroższy, ja nie drwię sobie, ja się nie śmieję, nie wątpię, wykrzyknęła piękna Ewa klękając przed mężem. Ale widzę, jak słusznie postępowałeś zachowując najgłębsze milczenie o swoich próbach, nadziejach. Tak, najdroższy, wynalazcy powinni skrywać uciążliwe rodzenie swej chwały; powinni je ukrywać całemu światu, nawet własnej żonie!... Kobieta jest zawsze kobietą. Twoja Ewa nie mogła się wstrzymać od uśmiechu, słysząc jak mówisz: „Znalazłem!...“ siedemnasty raz w ciągu miesiąca.
Dawid zaczął się śmiać tak szczerze z samego siebie, że Ewa wzięła go za rękę i ucałowała ze czcią. Była to rozkoszna chwila, jedna z owych róż ukochania i tkliwości, jakie kwitną na skraju wyschłych dróg nędzy, niekiedy na dnie przepaści.
Ewa zdwoiła męstwo, widząc jak nieszczęście podwaja swą furję. Wielkość męża, naiwność wynalazcy, łzy jakie podchwyciła niekiedy w oczach tego człowieka serca i poezji, wszystko rozwinęło w niej niesłychaną siłę oporu. Szukała jeszcze raz ratunku w sposobie który się jej tak powiódł. Napisała do Métiviera, aby ogłosił sprzedaż drukarni, ofiarując się spłacić go z uzyskanej sumy i błagając by nie rujnował Dawida niepotrzebnemi kosztami. Wobec tego sprytnego listu, Métivier przytaił się; dysponent odpowiedział, iż, w nieobecności pana Métivier, nie może na własną rękę wstrzymać pościgu, ponieważ nie jest to obyczajem jego pryncypała. Ewa ofiarowała odnowienie weksli z poniesieniem wszystkich kosztów, na co dysponent przystał, byle ojciec Dawida zgodził się dać gwarancję lub pokrycie. Wówczas, Ewa udała się pieszo do Marsac, w towarzystwie matki i Kolba. Wzięła w obroty starego winiarza, była urocza, zdołała rozchmurzyć tę wyschłą fizjognomję, ale kiedy, z bijącem sercem, wspomniała o gwarancji, ujrzała nagłą i zupełną zmianę na twarzy opoja:
— Gdybym tylko pozwolił synowi aby przyłożył mi rękę do warg, do krajuszka mej kasy, zanurzyłby ją niebawem aż do samych trzewiów i wypróżniłby wszystko! wykrzyknął. Dzieci zawsze żerują w sakiewce ojcowskiej. Hehe! a jakże ja dawałem sobie rady? Nie kosztowałem rodziców ani złamanego szeląga. Drukarnia stoi pustką. Jedynie szczury i myszy przychodzą tam drukować... Ty jesteś ładna, lubię cię, jesteś dbała i pracowita; ale syn!... Wiesz, co jest Dawid? więc ci powiem: uczony nygus. Gdybym go był zostawił, jak mnie zostawiono, nie znającego liter i gdybym zrobił zeń niedźwiedzia, jak jego ojciec, miałby dziś majątek... Och, to mój krzyż, ten chłopiec, moje utrapienie!... I, na nieszczęście, jedynak; niema co bowiem myśleć o drugim nakładzie! Wreszcie, ciebie unieszczęśliwia tylko...
Ewa energicznie zaprotestowała gestem.
— Tak, ciągnął, musiałaś wziąć mamkę, zgryzota spędziła ci pokarm. Wiem wszystko, daj pokój, wisicie w trybunale, obębniono was po mieście. Ja byłem tylko niedźwiedziem, nie jestem uczony, nie byłem protem u Didotów, chluby naszego drukarstwa; ale nigdy nie korespondowano ze mną na stemplowanym papierze! Wiesz, co sobie mówiłem obchodząc moje wino, pielęgnując je i zbierając, popychając pomału swoje interesa?... Ot, co mówiłem: „Mój biedny stary, zadajesz sobie wiele trudu, ciułasz talar do talara, zostawisz ładny kawał grosza, na komorników, na adwokatów, albo na chimery, na fantazje...“ Ot, moje dziecko, jesteś matką chłoptasia, który, tak mi się widziało kiedy go trzymałem do chrztu z panią Chardon, ma w miejsce nosa taką samą truflę jak jego dziadek; otóż, słuchaj mnie, myśl nietyle o mężu co o tym huncfocie... Mam zaufanie do ciebie... Ty mogłabyś ocalić mój majątek... mój biedny mająteczek...
— Ależ, papusiu, syn będzie twoją chlubą, ujrzysz go pewnego dnia bogatym, bogatym własną pracą, z wstążeczką Legji honorowej na piersi...
— Niby skąd? spytał winiarz.
— Zobaczy ojciec! Ale, nim to nastąpi, czy zrujnowałby cię tysiąc talarów?... Tysiącem talarów mógłbyś wstrzymać pościg... Więc dobrze, jeśli nie masz zaufania do Dawida, pożycz mnie, ja ci oddam, ubezpieczysz je na moim posagu, na mojej pracy...
— Zatem Dawida ścigają? wykrzyknął winiarz, zdumiony iż to, co uważał za potwarz, jest prawdą. Oto co znaczy umieć się podpisać!... A moje czynsze!... O, panienko, trzeba mi w te pędy iść do Angoulême, zabezpieczyć się i pogadać z Cachanem, moim zastępcą... Ślicznieś zrobiła, żeś mnie przyszła odwiedzić... Dobrze wiedzieć zawczasu jak rzeczy stoją...
Po dwugodzinnej walce, Ewa musiała odejść, pobita tym niezwyciężonym argumentem: „Kobiety nie mają pojęcia o interesach“. Przybywszy z nieokreśloną nadzieją, Ewa puściła się z powrotem niemal złamana. Wróciwszy, trafiła właśnie na czas, aby otrzymać wyrok, skazujący Sécharda na zapłacenie Métivierowi całej sumy. Na prowincji, obecność woźnego u drzwi jest, sama z siebie, wielkiem wydarzeniem; ale Doublon zachodził tu od jakiegoś czasu zbyt często aby sąsiedztwo nie miało o tem gadać. Toteż, Ewa nie śmiała wychodzić z domu, obawiała się usłyszeć szepty.
— Och! bracie, bracie! wykrzyknęła biedna Ewa, przebiegając kurytarz i wstępując na schody, nie mogłabym ci przebaczyć, chyba w godzinie...
— Ha! rzekł Séchard który wyszedł naprzeciw, chodziło o to, aby go ratować od samobójstwa.
— Nie mówmy więc już o nim nigdy, odparła łagodnie. Kobieta, która go wciągnęła w otchłań Paryża, ma ciężką zbrodnię na sumieniu!... a twój ojciec, Dawidzie, jest bardzo nielitościwy!... Cierpmy w milczeniu.
Dyskretne pukanie wstrzymało tkliwe słowo na ustach Dawida; ukazała się Maryna, ciągnąc przez pokój wielkiego i zwalistego Kolba.
— Proszę pani, rzekła, oboje, Kolb i ja, widzimy, że państwo są w ciężkim kłopocie; że zaś mamy, razem do kupy, tysiąc i sto franków oszczędności, pomyśleliśmy, że nie możnaby ich lepiej ulokować niż w rękach pani...
— Hum, hum, przytwierdził Kolb z zapałem.
— Kolb, wykrzyknął Dawid Séchard, nie rozstaniemy się nigdy! Zanieś tysiąc franków na rachunek do Cachana, adwokata, ale żądaj pokwitowania; zatrzymamy resztę. Kolb, niech żadna siła ludzka nie wydrze ci słowa o tem co ja robię, kiedy się wydalam z domu, o tem co mógłbyś widzieć że przynoszę z sobą. Kiedy cię poślę abyś nazbierał ziół, wiesz, niech żadne oko ludzkie cię nie ujrzy. Będą starali się, mój dobry Kolb, przekupić cię, ofiarując ci tysiące, może dziesiątki tysięcy, abyś...
Szeby mi tafali miliony, nje biznąłpym ani slofa! Apo ja to nie snam co je rosgaz fojsgofy?
— Zatem, wiesz czego się trzymać, maszeruj i poproś pana Petit-Claud, aby był obecny przy wręczeniu gotówki panu Cachan.
Tag, rzekł Alzatczyk, zbocifam zię gietyź pydź tozyć pogaty, szeby mu fykarbofac mortę, demu gauzybercie! Nie potopa mi się jeko wadzyata!
— To dobry człowiek, proszę pani, rzekła gruba Maryna; mocny jak wół, a łagodny jak baranek. Szczęśliwa kobieta, któraby go dostała za męża! Toć to on wpadł na tę myśl, aby tak umieścić nasze sazłuki! Zacne człeczysko! źle gada, ale dobrze myśli, i rozumiem go i tak. Wybieram się już iść pracować do obcych, żeby domu nic nie kosztować.
— Chciałoby się zostać bogatym bodaj po to aby nagrodzić tych dzielnych ludzi, rzekł Séchard spoglądając na żonę.
Ewie zdawało się to zupełnie proste, nie była zdziwiona spotykając dusze na wysokości swojej. Zachowanie jej byłoby wytłumaczyło całą piękność jej charakteru najtępszemu osobnikowi, nawet obojętnemu.
— Będzie pan bogaty, drogi panie, chlebuś już jak w szabaśniku; ojciec kupił nowy folwark, gromadzi dla was, gromadzi ładny mająteczek...
W tych okolicznościach, te słowa, powiedziane przez Marynę aby zmniejszyć poniekąd wartość jej postępku, czyż nie zdradzały już same najwyborniejszej delikatności?
Jak wszystkie rzeczy tego świata, procedura francuska ma swoje błędy; mimo to, jak broń ma dwa ostrza, i ona służy zarówno do obrony jak ataku. Prócz tego, to w niej jest zabawne, że, jeśli dwaj adwokaci porozumieją się (a mogą się porozumieć nie wymieniając ani dwóch słów, rozumieją się zapomocą samych kroków swojej procedury) wówczas, proces podobny jest do wojny takiej jak ją prowadził marszałek de Biron, któremu syn poddawał, przy oblężeniu Rouen, sposób wzięcia miasta w dwa dni: „Tak ci już pilno, odparł, wrócić do sadzenia kapusty?“ Dwaj wodzowie mogą wlec wojnę w nieskończoność, nie doprowadzając do niczego stanowczego i oszczędzając armję, wedle metody austrjackich generałów, których naczelna Rada nigdy nie potępia za to iż chybili jakiej kombinacji aby pozwolić zjeść w spokoju obiad żołnierzom. Imć Cachan, Petit-Claud i Doublon, zachowali się jeszcze lepiej niż generałowie austrjaccy, wzorowali się na Austrjaku starożytności, na Fabjuszu Kunktatorze.
Petit-Claud, chytry jak muł, rychło zrozumiał wszystkie korzyści swej pozycji. Z chwilą gdy Cointet gwarantował koszty, adwokat postanowił sobie grać w ciuciubabkę z Cachanem i błysnąć swoim talentem przed oczyma fabrykanta papieru, stwarzając incydenty któreby obciążyły Métiviera. Ale, nieszczęściem dla chwały tego młodego Figara palestry, historyk musi przejść przez teren jego czynów tak jakby stąpał po rozżarzonych węglach. Jeden rachunek kosztów, jak ów paryski, wystarcza z pewnością dla historji współczesnych obyczajów. Naśladujmy tedy styl biuletynów Wielkiej Armji; dla jasności bowiem opowiadania, im szybsze będzie streszczenie czynów i działań Petit-Clauda, tem lepszą będzie ta stronica wyłącznie sądownicza.
Pozwany, 3 lipca, przed trybunał w Angoulême, Dawid nie stawił się; 8-go doręczono wyrok. 10-go, Doublon zakomunikował mu nakaz zajęcia i usiłował w istocie, 12 lipca, dokonać tegoż zajęcia, któremu sprzeciwił się Petit-Claud, pozywając wzajem Métiviera z terminem dwutygodniowym. Ze swej strony, Métivierowi wydał się ten czas zbyt długi, odpowiedział nowym pozwem krótkoterminowym i uzyskał, 19-go, wyrok, który oddalił Sécharda z jego sprzeciwem. Ten wyrok, doręczony bez zwłoki 21-go, uprawnił do zajęcia dnia 22-go, nakazu uwięzienia 23-go i protokółu zajęcia 24-go. Ta gorączka okupacyjna spotkała się z zaporą ze strony Petit-Clauda, który sprzeciwił się, zgłaszając apelację. Apelacja ta, ponowiona 15 lipca, ściągnęła Métiviera do Poitiers.
— Dobrze, pomyślał sobie Petit-Claud, możemy zostać jakiś czas w tym punkcie.
Z chwilą gdy raz burza skierowała się na Poitiers, do adwokata trybunału apelacyjnego któremu Petit-Claud dał instrukcje, dwulicowy ten obrońca pozwał w krótkiej drodze Dawida Séchard, imieniem pani Séchard, o seperację majątkową. Wedle wyrażenia trybunału, przypiłował sprawę w ten sposób, iż uzyskał wyrok separacji 28 lipca, ogłosił go w Kurjerze Charenty i zalegalizował po formie. Dnia 1 sierpnia, odbyła się, w obecności rejenta, likwidacja pretensyj pani Séchard, która stawała się wierzycielką męża na drobną sumę dziesięciu tysięcy posagu, jaki rozkochany oblubieniec przyznał jej w kontrakcie ślubnym. Na pokrycie tej pretensji Dawid ustąpił jej ruchomości drukarni oraz prywatnego mieszkania. Ubezpieczywszy w ten sposób mienie małżeństwa, Petit-Claud przeforsował w Poitiers zasadę, na której oparł swą apelację. Wedle niego, Dawid nie był odpowiedzialny za koszta jakich przyczynił w Paryżu pościg przeciw Lucjanowi de Rubempré, ile że cywilny trybunał departamentu Sekwany w wyroku swoim obciążył niemi Métiviera. Pogląd ten, uznany przez trybunał za słuszny, uświęcono wyrokiem, który zatwierdził pretensje wytoczone przed trybunał handlowy w Angoulême przeciw Dawidowi Séchard, uchylając z nich sumę sześciuset franków z kosztów paryskich, przerzucone na Métiviera, rozkładając niektóre koszta między strony, zważywszy okoliczności usprawiedliwiające apelację Sécharda. Wyrok ten, doręczony 17-go sierpnia Dawidowi Séchard, wyraził się, dnia 18-go, w nakazie zapłacenia kapitału, procentów i należnych kosztów; w ślad za nim nastąpił protokuł zajęcia 20-go. Tutaj, Petit-Claud założył sprzeciw w imieniu pani Séchard i zażądał wyłączenia ruchomości, jako należących do legalnie separowanej małżonki. Co więcej, Petit-Claud wprowadził na scenę starego Séchard, który stał się jego klientem. Oto, w jaki sposób:
Nazajutrz po odwiedzinach synowej, stary winiarz udał się do swego zastępcy prawnego, Cachana, aby się go poradzić o zabezpieczenie zaległych czynszów, narażonych na niebezpieczeństwo w katastrofie synowskiej.
— Nie mogę zajmować dla ojca wówczas gdy ścigam syna, ale idź pan pomówić z Petit-Claudem, to zręczna sztuka, wygodzi panu może lepiej odemnie.
W trybunale, Cachan rzekł do Petit-Clauda:
— Posłałem ci starego Séchard, zajmij za mnie, zrewanżuję się przy sposobności.
Między adwokatami, zarówno na prowincji jak w Paryżu, praktykują się tego rodzaju usługi.
Nazajutrz, wielki Cointet odwiedził swego sprzymierzeńca i rzekł:
— Staraj się pan dać szkołę ojcu Séchard! Ten człowiek nigdy nie darowałby synowi że go kosztował tysiąc franków; uraza ta wysuszy w jego sercu wszelką szlachetną myśl, gdyby nawet zakiełkowała!
— Wracaj pan do swego wina, rzekł Petit-Claud nowemu klientowi, syn pański jest w kłopotach, nie obciążajże go pan swoim wiktem. Wezwę pana, gdy będzie czas.
Zatem, w imieniu starego Séchard, Petit-Claud wystąpił z twierdzeniem, że prasy, bezprawnie opieczętowane, są, z przeznaczenia swego, nieruchomością, ile że, od panowania Ludwika XIV-go, dom służył za drukarnię. Cachan, oburzony imieniem Métiviera, który, natknąwszy się w Paryżu na meble Lucjana należące do Koralji, znajdował znowuż w Angoulême meble Dawida będące własnością żony i ojca (ładne słówka padły w tym duchu na rozprawie!) pozwał ojca i syna, aby obalić tego rodzaju pretensje: „Chcemy, wykrzyknął, zdemaskować podstępy tych ludzi, którzy ze złej wiary budują najstraszliwsze fortyfikacje; którzy z najniewinniejszych i najjawniejszych paragrafów kodeksu robią palisadę dla własnej obrony! i przed czem? przed zapłatą trzech tysięcy franków! pobranych gdzie?... w kasie biednego Métiviera. I ktoś śmie jeszcze potępiać eskonterów! W jakich czasach żyjemy!... Czy w końcu, pytam, nie dojdziemy do tego, że zacznie się poprostu czerpać w kieszeni sąsiada!... Nie możecie panowie dawać sankcji pretensjom, które wprowadziłyby niemoralność w samo serce wymiaru sprawiedliwości!...“ Sąd, wzruszony piękną obroną Cachana, przyznał wyłączną własność mebli jedynie pani Séchard, oddalił pretensje ojca i skazał go, w krótkiej drodze, na zapłacenie czterystu trzydziestu czterech franków sześćdziesięciu pięciu centimów z tytułu kosztów.
— Dobrze tak staremu Séchard, rzekli śmiejąc się adwokaci, chciał dobrać się do miodu, niech mu gęba spuchnie!
Dnia 26 sierpnia doręczono wyrok; tak iż 28-go sierpnia można było dokonać zajęcia pras i przyborów drukarskich. Przylepiono afisze!... Uzyskano, na prośbę strony, wyrok przyzwalający sprzedaż w miejscu. Zamieszczono ogłoszenie o sprzedaży w dziennikach; Doublon pochlebiał sobie, iż 2-go września będzie mógł przystąpić do sprawdzenia inwentarza i sprzedaży. W tej chwili, Dawid Séchard, mocą prawomocnego osądu i wyroku niewolącego do zapłaty, winien był Métivierowi łączną sumę pięciu tysięcy dwustu siedemdziesięciu pięciu franków dwudziestu pięciu centimów, nie licząc procentów. Winien był Petit-Claudowi tysiąc dwieście franków, plus honorarja: cyfrę ich, w duchu szlachetnego zaufania dorożkarzy którzy ostro powieźli gościa, zostawiono jego hojności. Pani Séchard winna była Petit-Claudowi około trzystu pięćdziesięciu franków i honorarja. Ojciec Séchard winien był swoich czterysta trzydzieści pięć franków sześćdziesiąt pięć centimów, Petit-Claud zaś żądał odeń sto talarów honorarjum. Tak zatem, wszystko łącznie mogło dochodzić do dziesięciu tysięcy. Poza użytecznością tych dokumentów dla cudzoziemskich narodów, które będą mogły oglądać w nich grę artylerji sądowej we Francji, godzi się, aby prawodawca (jeżeli wogóle prawodawca ma czas na czytanie), poznał jak daleko może zajść nadużycie procedury. Czy nie powinnoby się ukuć maleńkiego prawa, któreby, w pewnych wypadkach, zabraniało adwokatom przekraczać kosztami sumy stanowiącej przedmiot procesu? Czy nie jest pocieszne, aby poddawać półmorgową habendę tym samym formalnościom co miljonowe dobra? Dzięki temu bardzo suchemu przedstawieniu wszystkich faz sprawy, można zrozumieć znaczenie tych słów: formalność, sprawiedliwość, koszta! o których ogromna większość Francuzów nie ma pojęcia. Oto co się nazywa, w gwarze sądowej, zapuścić ogień w czyjeś interesa. Czcionki drukarni, ważące pięć tysięcy funtów, warte były, na metal, dwa tysiące franków. Trzy prasy warte były sześćset franków. Resztę sprzedano jako stare żelastwo i stare drzewo. Urządzenie domu byłoby dało najwyżej tysiąc franków. Zatem, z walorów należących do Sécharda-syna i przedstawiających sumę około czterech tysięcy, Cachan i Petit-Claud ukuli pretekst do siedmiu tysięcy franków kosztów, nie licząc przyszłości, której kwiat, jak się pokaże, zapowiadał dość piękne owoce. Zaiste, kauzyperdzi Francji i Nawary, ba nawet Normandji, wyrażą szacunek i podziw imćpanu Petit-Claud; ale ludzie z sercem czyż nie użyczą łzy sympatji Kolbowi i Marynie?
Podczas tej wojny, Kolb, warując na krześle przy drzwiach, o ile Dawid go nie potrzebował, spełniał obowiązki czujnego psa. Odbierał akty sądowe, w czem zresztą dependent Petit-Clauda otaczał go ścisłym nadzorem. Kiedy afisze ogłosiły sprzedaż materjału drukarni, Kolb zdarł je natychmiast i biegł na miasto zdzierać je również, krzycząc:
Łajtagi!... trędżydź dagieko sadzneko dżlofiega! to zię nasyfa zbrafietlifośdź!
Maryna zarabiała do południa dziesięć su, obracając machinę w papierni, i pokrywała tem codzienne wydatki. Pani Chardon podjęła bez szemrania nużące obowiązki pielęgniarki i przynosiła córce, z końcem tygodnia, swój zarobek. Odprawiła już dwie nowenny, dziwiąc się, iż znajduje Boga głuchym na prośby i ślepym na światło ofiarowanych świeczek.
2-go września, Ewa otrzymała jedyny list, jaki napisał Lucjan od czasu gdy oznajmił szwagrowi puszczenie w obieg jego weksli.
— Trzeci list, jaki dostałam od niego od wyjazdu! rzekła biedna siostra, wahając się z rozpieczętowaniem nieszczęsnego papieru.
W tej chwili właśnie dawała pić dziecku; karmiła je z flaszeczki, trzeba było bowiem, dla oszczędności, oddalić mamkę. Mąż spał: spędziwszy noc na fabrykowaniu papieru, zasnął nad ranem. Można osądzić, w jaki stan, zarówno ją jak Dawida którego zbudziła, wprawiło odczytanie następującego listu:

Paryż 29 sierpnia.
Droga siostro!

Przed dwoma dniami, o piątej rano, wydała ostatnie tchnienie jedna z najpiękniejszych istot, jedyna kobieta zdolna mnie kochać tak jak ty mnie kochasz, jak kochają mnie Dawid i matka, łącząc do uczuć tak bezinteresownych to, czego nie mogą dać matka i siostra: upojenia miłości! Poświęciwszy mi wszystko, może biedna Koralja umarła dla mnie! dla mnie, który, w tej chwili, nie mam jej za co pogrzebać... Byłaby mnie pocieszyła po zawodach życia; wy jedni, drogie anioły, możecie mnie pocieszyć po jej śmierci. Ta święta dziewczyna znajdzie, sądzę, łaskę w oczach Boga, umarła po chrześcijańsku. Och! Paryż!... Ewo moja, Paryż jest zarazem chwalą i hańbą Francji!... Straciłem już w nim dosyć złudzeń i stracę ich resztę, żebrząc o tę trochę pieniędzy, których potrzebuję, aby w poświęcanej ziemi złożyć ciało anioła!

„Twój nieszczęśliwy brat
„Lucjan.

„P. S. — Musiałem ci sprawić wiele zgryzot mą lekkomyślnością, dowiesz się kiedyś wszystkiego i wytłumaczysz mnie. Zresztą, wszystko powinno być załagodzone: widząc nas tak udręczonych — Koralję i mnie — zacny przemysłowiec, któremu uczyniłem wiele złego, pan Camusot, podjął się załatwić, jak mówił, tę sprawę“.
— List jeszcze mokry od łez! rzekła do Dawida, patrząc nań tak miłosiernie, że w oczach jej błyszczało coś z dawnego przywiązania do Lucjana.
— Biedny chłopiec, musiał bardzo cierpieć, jeśli w istocie tak go kochała jak on mówi, wykrzyknął szczęśliwy małżonek Ewy.
I, zarówno mąż jak żona, wobec krzyku tego ostatecznego bólu, zapomnieli o wszystkich swoich cierpieniach. W tej samej chwili, Maryna wpadła wołając:
— Proszę pani, idą!... idą!...
— Kto?
— Doublon i jego draby, sam djabeł! Kolb bije się z nimi, będą sprzedawać.
— Nie, nie, nie będą sprzedawać, uspokójcie się! wykrzyknął Petit-Claud, którego głos zabrzmiał w przyległym pokoju: podpisałem właśnie apelację. Nie możemy zostawać pod brzemieniem wyroku, który pomawia nas o złą wiarę. Nie mam zamiaru bronić się tutaj. Aby zyskać na czasie, pozwoliłem wygadać się Cachanowi, gdy ja gotuję się odnieść tryumf jeszcze raz w Poitiers...
— Ale ile ten tryumf będzie kosztował? spytała pani Séchard.
— Moje honorarjum jeśli wygracie, a tysiąc franków jeżeli przegramy.
— Mój Boże, wykrzyknęła biedna Ewa, czyż to lekarstwo nie jest gorsze od choroby?
Słysząc ten krzyk niewinności oświeconej łuną sądowniczego pożaru, Petit-Claud stanął jak osłupiały, tak uderzyła go piękność Ewy. Równocześnie zjawił się, wezwany przez adwokata, stary Séchard. Obecność starca w sypialni młodej pary, gdzie wnuczek w kołysce uśmiechał się do nieszczęścia, dopełniła tej sceny.
— Papo Séchard, rzekł młody adwokat, winien mi pan siedemset franków za interwencję; ale ściągniesz je sobie z syna, doliczając do czynszów które ci jest dłużny.
Stary winiarz odczuł gryzącą ironję, jaką Petit-Claud włożył w swoje słowa.
— Mniej byłoby ojca kosztowało zaręczyć za Dawida!... rzekła Ewa, odchodząc od kołyski aby uściskać starca.
Dawid, przygnębiony zbiegowiskiem jakie uczyniło się przed domem, gdzie walka Kolba z ludźmi Doublona ściągnęła ciekawych, wyciągnął rękę do ojca bez słowa powitania.
— Jakim cudem mogę być panu winien siedemset franków? zapytał starzec.
— Ba, za to, iż, popierwsze, dokonałem zajęcia pańskiem imieniem. Ponieważ chodzi o pańskie czynsze, jest pan wobec mnie solidarny ze swoim dłużnikiem. Jeśli syn nie zapłaci mi kosztów, pan zapłacisz... Ale to nic: za kilka godzin przyjdą tu, aby wsadzić Dawida do więzienia, czy pozwoli pan na to?
— Ile jest winien?
— Phi, jakieś pięć do sześciu tysięcy, nie licząc tego co jest winien panu i żonie.
Starzec, z sercem napojonem nieufnością, spojrzał na wzruszający obraz, jaki przedstawiał jego oczom ten biało-niebieski pokój: piękna kobieta we łzach przy kołysce; Dawid, uginający się wreszcie pod brzemieniem zgryzot; adwokat, który może ściągnął go tu niby do pułapki... Stary niedźwiedź pomyślał, iż może zagrano na kartę jego ojcowskich uczuć; zląkł się, aby go nie wyzyskano. Zbliżył się do kołyski aby popieścić malca, który wyciągał ku niemu rączyny. Wśród tylu trosk, dziecko, pielęgnowane jak dziecko para Anglji, miało na głowie śliczny haftowany czepeczek z różową podszewką.
— Et, niech Dawid radzi sobie jak umie; ja myślę tylko o dziecku, zawołał stary, a matka przyzna mi słuszność. Dawid jest tak uczony, że powinien wiedzieć jak zapłacić długi.
— Ja panu przetłumaczę na dobrą francuzczyznę pańskie uczucia, rzekł drwiąco adwokat. Ot, papo Séchard, jesteś zazdrosny o syna. Posłuchaj pan prawdy! wtrąciłeś Dawida w katastrofę, sprzedając mu drukarnię trzy razy drożej niż była warta i rujnując go aby ściągnąć tę lichwiarską cenę. Tak, nie potrząsaj głową, dziennik sprzedany Cointetom, którego cenę ty zgarnąłeś w całości do kieszeni, stanowił całą wartość twej drukarni... Nienawidzisz syna nietylko dlatego żeś go ograbił, ale także żeś uczynił zeń człowieka przerastającego cię stanem. Nadajesz sobie tony miłości dla wnuka, aby pokryć bankructwo uczuć wobec syna i synowej, którzyby cię kosztowali nieco grosza hic et nunc, gdy wnuk potrzebuje twego przywiązania jedynie in extremis. Kochasz tego malca, aby zachować pozór iż kochasz kogoś i nie być pomawiany o brak serca. Oto co siedzi na dnie worka, papo Séchard...
— Czyście mnie poto sprowadzili, aby mi kazać tego słuchać? rzekł starzec groźnie, spoglądając kolejno na adwokata, synową i syna.
— Ależ panie, krzyknęła biedna Ewa zwracając się do Petit-Clauda, czyś pan zaprzysiągł naszą zagładę? Nigdy Dawid nie skarżył się na ojca...
Winiarz spojrzał na córkę podejrzliwie.
— Mówił mi sto razy, że ojciec kocha go na swój sposób, rzekła do starca, odczuwając jego nieufność.
Zgodnie z instrukcjami wielkiego Cointeta, Petit-Claud starał się do reszty poróżnić ojca z synem, aby przypadkiem ojciec nie wybawił syna z okrutnego położenia.
— W dniu w którym będziemy mieli Dawida pod kluczem, powiedział mu w wilję wielki Cointet, przedstawię cię pani de Senonches.
Inteligencja, jaką daje przywiązanie, oświeciła panią Séchard, która odgadywała to robione oburzenie, jak niegdyś wyczuła zdradę Cérizeta. Każdy zrozumie łatwo zdziwioną minę Dawida, który nie mógł pojąć, w jaki sposób Petit-Claud zna tak dobrze ojca i jego sprawy. Uczciwy drukarz nie podejrzewał stosunków swego obrońcy z Cointetami; nie wiedział zresztą, że Cointetowie tkwią w skórze Métiviera. Milczenie Dawida było zniewagą dla starego winiarza; toteż adwokat skorzystał ze zdumienia klienta aby opuścić pole.
— Bądź zdrów, drogi Dawidzie; ostrzegłem cię, apelacja nie uchyla osobistego przymusu; wierzycielom twoim zostaje ta jedyna droga, użyją jej. Zatem, chroń się!... Albo raczej, jeśli chcesz mnie posłuchać, ot, rozmów się z braćmi Cointet — oni mają kapitały — jeśli twoje odkrycie jest gotowe, stowarzysz się z nimi; to są, razem wziąwszy, bardzo gładcy ludzie...
— Co za sekret? zapytał ojciec Séchard.
— Czyż pan wyobraża sobie, iż twój syn byłby na tyle głupi aby zaniedbać drukarnię, nie mając czego innego w głowie? wykrzyknął adwokat. Jest na drodze, zwierzył mi się, fabrykowania papieru po trzy franki ryza, gdy obecnie wypada ona dziesięć...
— Jeszcze sposób aby mnie złapać! wykrzyknął ojciec Séchard. Wąchacie się tu wszyscy jak złodzieje na jarmarku. Jeżeli Dawid to znalazł, nie potrzebuje mnie, jest miljonerem! Do widzenia, miłe ptaszyny, dobranoc.
I skierował się ku schodom.
— Myśl o tem jak się ukryć, rzucił Dawidowi Petit-Claud, który pobiegł za starym aby go jeszcze podjudzić.
Adwokacina dopadł mruczącego pod nosem winiarza na placu du Mûrier, odprowadził go do Houmeau i rozstał się z nim grożąc, iż, o ile nie będzie zapłacony w ciągu tygodnia, wytoczy proces o należne koszta.
— Zapłacę panu, jeśli mi dasz sposoby wydziedziczenia syna bez szkody dla wnuka i synowej!... rzekł stary skręcając w ulicę.
— Jak ten Cointet zna ludzi!... Ha, ha! powiedział mi z góry: te siedemset franków kosztów wstrzymają ojca od zapłacenia siedmiu tysięcy za syna, wykrzykiwał kauzyperda drapiąc się z powrotem do Angoulême. Bądź co bądź, nie dajmy się wykierować temu wydze; czas wycisnąć zeń coś więcej niż słowa.
— No i cóż, drogi Dawidzie, co myślisz począć?... rzekła Ewa do męża, kiedy ojciec i adwokat opuścili mieszkanie.
— Postaw największy kociołek na ogniu, moje dziecko, krzyknął Dawid do Maryśki; mam wreszcie tajemnicę!...
Słysząc te słowa, Ewa z gorączkową żywością wdziała kapelusz, szal, trzewiki.
— Ubieraj się, mój drogi, rzekła do Kolba, pójdziesz ze mną; muszę się dowiedzieć, czy istnieje sposób wydobycia się z tego piekła.
— Panie, wykrzyknęła Maryna po wyjściu Ewy, niechże pan będzie rozsądny, albo pani umrze ze zgryzoty. Niech pan znajdzie pieniądze aby zapłacić co pan winien, a później będzie pan szukał skarbów ile się panu podoba...
— Cicho, Maryna, odparł Dawid; zwyciężymy ostatnią trudność. Będę miał równocześnie patent na wynalazek i na udoskonalenie.
Rana wynalazców, we Francji, to patent na udoskonalenie. Człowiek strawi dziesięć lat życia na szukanie sekretu jakiejś machiny, odkrycia, bierze patent, sądzi że jest panem rzeczy; w ślad jego idzie konkurent, który, jeśli wynalazca nie przewidział wszystkiego, udoskonala jego odkrycie jedną szrubką i wydziera mu je z rąk. Otóż, w fabrykacji papieru, sam wynalazek taniej masy, to jeszcze nie było wszystko! Inni mogli ulepszyć ten proceder. Dawid Séchard chciał wszystko przewidzieć, aby się nie narażać na utratę fortuny szukanej wśród tylu przeciwności. Papier holenderski (ta nazwa została się papierowi wyrabianemu z czystej szmaty lnianej, mimo że Holandja już go nie wyrabia) jest lekko gumowany; ale gumuje się go arkusz po arkuszu zabiegiem ręcznym który podraża papier. Gdyby można gumować miazgę w kadzi, zapomocą taniego kleju (co robi się zresztą dziś, ale jeszcze niedoskonale), nie zostałoby już żadnej możliwości udoskonalenia. Od miesiąca Dawid szukał tedy sposobu gumowania w kadzi ciasta papierowego. Mierzył odrazu w dwie tajemnice.
Ewa udała się do matki. Pomyślnym zbiegiem, pani Chardon pielęgnowała żonę sekretarza sądu, która świeżo obdarzyła spadkobiercą rodzinę Milaud de Nevers. Ewa, nieufna wobec adwokackiej czeredy, wpadła na pomysł, aby, w tem krytycznem położeniu, zasięgnąć rady urzędowego obrońcy wdów i sierot, zapytać czy mogłaby wyzwolić Dawida przyjmując na siebie zobowiązanie, sprzedając swoje prawa; równocześnie zaś miała nadzieję dowiedzieć się prawdy o istotnem postępowaniu Petit-Clauda. Urzędnik, zaskoczony pięknością pani Séchard, przyjął ją nietylko z względami dłużnemi kobiecie, ale z odcieniem dworności, do której Ewa nie przywykła. Biedna kobieta ujrzała w oczach urzędnika ten wyraz, który, od czasu swego małżeństwa, znajdowała jedynie u Kolba; a wyraz ten, dla kobiet pięknych jak Ewa, jest kryterjum, zapomocą którego sądzą ludzi. Kiedy inna namiętność, interes lub wiek ostudzą w oczach mężczyzny ten błysk bezwarunkowego poddania jaki płonie w nich w młodym wieku, wówczas kobieta nabiera nieufności do tego człowieka i zaczyna go obserwować. Cointetowie, Petit-Claud, Cérizet, wszyscy ludzie w których Ewa odgadła nieprzyjaciół, patrzyli na nią okiem suchem i zimnem; uczuła się tedy mile pogłaskana obejściem sekretarza. Jednak, prawnik, przyjmując panią Séchard z całą uprzejmością, zniweczył zarazem w niewielu słowach wszystkie nadzieje.
— Nie jest pewne, proszę pani, rzekł, czy Apelacja skasuje wyrok, który ogranicza do mebli mieszkalnych cesję, jaką uczynił na pani rzecz mąż aby zabezpieczyć jej pretensje. Pani przywilej nie może służyć jako parawan. Natomiast, ponieważ będzie pani dopuszczona w charakterze wierzycielki do podziału ceny zajętych przedmiotów, ponieważ teść pani również będzie miał prawo wkroczenia tytułem należnych czynszów, wyłoni się, już po wyroku, materja do innych kontestacyj, z racji tego co nazywamy, w terminach prawnych, kontrybucją.
— Zatem, Petit-Claud rujnuje nas? wykrzyknęła.
— Postępowanie p. Petit-Claud, odparł urzędnik, zgodne jest ze zleceniem jakie mu dał mąż pani, który chce, jak mówi jego zastępca prawny, zyskać na czasie. Wedle mnie, może byłoby lepiej wyrzec się prawa apelacji i starać się utrzymać — pani i teść, — jako nabywcy przy sprzedaży przyborów najpotrzebniejszych do waszego przemysłu; pani w granicach tego co jej ma przypaść, on w wysokości sumy swoich czynszów. Ale toby znaczyło iść zbyt szybko do celu. Adwokaci was skubią!
— Znalazłabym się wówczas w rękach ojca, któremu byłabym winna czynsze za przybory i najem domu; mąż natomiast zostałby, mimo to, nadal pod brzemieniem pościgu pana Métivier, któremu nie dostałoby się pewnie nic?...
— Tak, pani.
— Zatem, położenie byłoby gorsze niż to w którem jesteśmy...
— Ostatecznie, droga pani, prawo musi chronić wierzyciela. Otrzymaliście państwo trzy tysiące franków, trzebaż je oddać...
— Och, panie, czy uważa nas pan za zdolnych do...?
Ewa zatrzymała się, spostrzegając niebezpieczeństwo, jakie usprawiedliwienie jej mogłoby ściągnąć na brata.
— Och, ja wiem dobrze, odparł urzędnik, że ta sprawa jest ciemna, i ze strony dłużników którzy są uczciwi, skrupulatni, wielcy nawet!... i ze strony wierzyciela, który jest tylko płaszczykiem...
Ewa, przestraszona, patrzyła na urzędnika błędnym wzrokiem.
— Rozumie pani, dodał rzucając jej spojrzenie pełne rubasznego sprytu, że, dla zastanawiania się nad tem co się dzieje przed naszemi oczami, mamy cały ten czas, przez który trzeba nam słuchać przemówień panów obrońców.
Ewa wróciła zrozpaczona swą bezsilnością.
Wieczorem, o siódmej, Doublon przyniósł nakaz oznajmiający przymus osobisty. W tej chwili, pościg doszedł kulminacyjnego punktu.
— Od jutra, rzekł Dawid, nie będę mógł wychodzić, chyba w nocy.
Ewa i pani Chardon zalały się łzami. Dla nich, kryć się, to była hańba. Dowiadując się że wolność ich pana jest zagrożona, Kolb i Maryna zaniepokoili się tem więcej, iż, oddawna, ocenili go jako człowieka głęboko naiwnego. Drżeli o niego tak, iż przyszli do pokoju gdzie znajdowała się pani Chardon wraz z Ewą i Dawidem, pod pozorem spytania naco mogliby się przydać. Zjawili się w chwili gdy te trzy istoty, dla których życie dotąd było tak proste, płakały, widząc konieczność ukrywania Dawida. Ale jak ujść niewidzialnym szpiegom, którzy, od tej chwili, mieli śledzić najdrobniejszy krok tego człowieka, na nieszczęście tak roztargnionego?
Jeszeli bani chdze sadżegadź mały gwatranzig, sabużdżę regonezanz do oposu niebżyjadziół, rzekł Kolb; sopadżycie sze zię snam na tem, chociaż fyklondam na Żfapa; ale sze jezdem żdżery Wrandzus, mam jeżdże drochę zbrydu.
— Och, pani, rzekła Maryna, niech mu pani pozwoli iść, on medytuje jedynie nad tem jak ratować pana, nie ma innej myśli w głowie. Kolb to już nie Alzatczyk; to jest... czy ja wiem?... czysty neufundlandczyk!
— Idź, dobry Kolbie, rzekł Dawid, mamy jeszcze czas powziąć postanowienie.
Kolb pobiegł do woźnego, gdzie nieprzyjaciele, zgromadzeni na naradę, rozprawiali o sposobie owładnięcia Dawidem.
Uwięzienie dłużnika jest, na prowincji, faktem przechodzącym miarę, anormalnym. Przedewszystkiem, wszyscy znają się zbyt dobrze, aby ktokolwiek uciekał się do tak wstrętnego środka. Wierzycielom i dłużnikom przeznaczone jest spotykać się twarzą w twarz przez całe życie. Następnie, kiedy przemysłowiec, bankrut — aby się posłużyć wyrażeniem prowincji, która nie robi ceremonji z tego rodzaju legalną kradzieżą — obmyśla upadłość na szeroką skalę, wówczas szuka zawczasu schronienia w Paryżu. Paryż jest, do pewnego stopnia, Belgją prowincji; istnieją w nim kryjówki niemal nieprzeniknione, mandat zaś komornika wygasa na granicach jego okręgu. Pozatem, są inne przeszkody, udaremniające poniekąd wyrok. I tak, prawo, które uświęca nietykalność mieszkania, panuje bez wyjątku na prowincji; woźny nie ma mocy, jak w Paryżu, wdzierać się do obcego domu aby tam pochwycić dłużnika. Prawodawca uważał za właściwe wyłączyć Paryż, z przyczyny stałego nagromadzenia wielu rodzin w jednym domu. Ale, na prowincji, aby pogwałcić mieszkanie dłużnika, woźny musi przybyć w towarzystwie sędziego pokoju. Otóż, sędzia pokoju, który dzierży pod swą władzą woźnych, posiada niemal samoistną moc użyczenia lub odmówienia swego udziału. Na pochwałę sędziów pokoju trzeba powiedzieć, że ten obowiązek im ciąży, wzdragają się służyć ślepej namiętności lub zemście. Są jeszcze inne, niemniej poważne trudności, które poniekąd łagodzą to najzupełniej zbyteczne okrucieństwo, jakiem jest prawo o przymusie osobistym. Trudności te płyną z obyczajów, które często zmieniają prawa aż do unicestwienia. W wielkich miastach, istnieje dosyć nędzników, ludzi do gruntu skażonych, bez czci i wiary, z których rekrutuje się armja szpiegów; ale w małych miasteczkach wszyscy zanadto się znają, aby ktoś zechciał służyć woźnemu jako najemnik. Ktokolwiek, nawet w najuboższej klasie, zgodziłby się na to poniżenie, byłby zmuszony opuścić miasto. Dlatego, uwięzienie winnego, nie będące, jak w Paryżu lub innych wielkich centrach, przedmiotem uprzywilejowanego przemysłu straży handlowej, staje się czynnością prawną niezmiernie trudną, walką na chytrość między dłużnikiem a rodem woźnieńskim, którego pomysły dostarczyły niekiedy bardzo zabawnych opowiastek „kroniczce“ dzienników paryskich. Cointet starszy nie chciał się zdradzić, ale gruby Cointet, który mówił iż Métivier powierzył mu tę sprawę, przyszedł do Doublona na naradę, wraz z Cérizetem, który został jego korektorem i którego współdziałanie zapewniono sobie przyrzeczeniem premji tysiąca franków. Doublon mógł liczyć na dwóch stałych konfidentów. Cointetowie zatem mieli już trzy psy gończe aby tropić swą ofiarę. W chwili aresztowania, Doublon mógł zresztą użyć żandarmerji, która, wedle litery wyroku, winna jest, na żądanie, użyczyć pomocy komornikowi. Tych pięć osób znalazło się tedy w gabinecie imć Doublona, za jego kancelarją.
Wchodziło się do kancelarji przez dość szeroki korytarz wyłożony taflami, stanowiący rodzaj sieni. Po obu stronach bramy widniały złocone godła ministerjalne; w środku, czarnemi literami napis: KOMORNIK. Okna kancelarji wychodzące na ulicę zbrojne były silną kratą. Okna gabinetu wychodziły na ogród, gdzie komornik, miłośnik Pomony, hodował sam z powodzeniem drzewa owocowe. Naprzeciw kancelarji była kuchnia, za kuchnią zaś schody na wyższe piętro. Dom leżał przy małej uliczce, za nowym Pałacem Sprawiedliwości, wówczas w budowie, ukończonym dopiero po 1830 r. Te szczegóły potrzebne są dla zrozumienia przygody Kolba. Alzatczyk umyślił zgłosić się do woźnego pod pozorem wydania mu swego pana, aby się dowiedzieć jakiego rodzaju pułapki grożą Dawidowi i ubezpieczyć go od nich. Skoro kucharka wyszła do drzwi, Kolb oświadczył że ma interes do pana Doublon. Niezadowolona iż przeszkodzono jej w zmywaniu statków, kobieta otworzyła drzwi, polecając Kolbowi, którego nie znała, aby zaczekał w kancelarji; następnie poszła uprzedzić pana, że jakiś człowiek pragnie z nim mówić. To wyrażenie człowiek tak niewątpliwie oznaczało wieśniaka, iż Doublon rzekł:
— Niech czeka!
Kolb ulokował się blisko drzwi gabinetu.
— No więc? jak zamierzacie wziąć się do rzeczy? gdybyśmy mogli przyskrzynić go jutro rano, oszczędzilibyśmy na czasie, rzekł gruby Cointet.
— Ba! toć to dobra dusza: sam wlezie nam w ręce, wykrzyknął Cérizet.
Poznawszy głos grubego Cointet, zwłaszcza zaś słysząc te dwa zdania, Kolb odgadł natychmiast że idzie o Dawida; zdumienie jego wzrosło, kiedy poznał głos Cérizeta.
Chłobag gdóry jatł jeko chlep, wykrzyknął w duchu ze zgrozą.
— Moje dzieci, rzekł Doublon, oto jak trzeba się wziąć do rzeczy. Rozrzucimy naszych ludzi w znacznej odległości od ulicy de Beaulieu i placu du Mûrier, we wszystkich kierunkach, w ten sposób aby, bez jego wiedzy, postępować w tropy ptaszka; nie opuścimy go póki nie wejdzie do domu który obierze sobie za kryjówkę; zostawimy mu parę dni spokoju, następnie przykryjemy go tam pewnego pięknego dnia, przed wschodem albo po zachodzie słońca.
— Ale co on robi w tej chwili? może się nam wymknąć, rzekł gruby Cointet.
— Jest u siebie, rzekł imć Doublon, gdyby wyszedł, wiedziałbym o tem. Jeden z moich ludzi stoi na posterunku na placu, drugi na rogu trybunału a trzeci o trzydzieści kroków od mego domu. Jeśli ptaszek wyściubi nos z domu, gwizdną; nie zdążyłby uczynić trzech kroków a jużbym wiedział o tem zapomocą mego telegrafu.
Kolb nie rachował na tak pomyślny przypadek; opuścił kancelarję, mówiąc służącej:
Ban Touplon sajenty na tłuko, bofrócę jutro rano wdżeźnie.
Alzatczyk, dawny kawalerzysta, powziął pewną myśl, którą natychmiast wprowadził w czyn. Pobiegł do znanego sobie najemcy koni, wybrał konia, kazał go osiodłać i wrócił co najspieszniej do domu, gdzie zastał panią Ewę w głębokiej rozpaczy.
— Cóż takiego, Kolb? spytał drukarz, widząc minę Alzatczyka radosną wraz i wystraszoną.
Jezdeździe bańsdfo ododżeni łajtagami. Najbespiedżniej jezd ugrydź bana. Dży bani myślała o dem, szepy bana kcie zchofadź?
Skoro zacny Kolb przedstawił zdradę Cérizeta, czaty rozstawione koło domu, udział grubego Cointet w tej sprawie, skoro obudził przeczucie podstępów do jakich tacy ludzie będą zdolni, położenie Dawida ukazało się w nader posępnem świetle.
— To bracia Cointet cię ścigają, wykrzyknęła biedna Ewa w odrętwieniu, oto czemu Métivier okazał się tak twardy... To ci fabrykanci papieru: chodzi im o twoją tajemnicę.
— Ale co czynić aby się im wymknąć? wykrzyknęła pani Chardon.
Jeszeli bani ma jagie miejzdze kciepy bana schofadź, rzekł Kolb, botejmuję zię tofieśdź ko dam, dag sze nigd zię nie zbozdżesze.
— Udaj się do Brygidy Clerget, ale dopiero w nocy, odparła Ewa; pójdę umówić z nią wszystko. W takiej sprawie, liczę na Brygidę jak na samą siebie.
— Szpiegowie pójdą twoim śladem, rzekł wreszcie Dawid, który odzyskał trochę przytomności umysłu. Chodzi o to, aby móc uprzedzić Brygidę nie chodząc do niej.
Bani mosze iźdź, rzekł Kolb. Odo moja gompinadzja: ja fyjtę z banem, otdziąkniemy żpiekóf na naż trop. Bżes den dżas, bani pójcie to banny Glerszet, nigd nie saufaszy deko. Mam gonia, fesmę bana sdyłu sa ziodło, i niech mnie dżardzi borfą jeśli nas gdo tobatnie.
— A zatem, do widzenia, drogi mój, wykrzyknęła biedna kobieta, rzucając się w ramiona męża; nikt z nas nie będzie cię odwiedzał, bo moglibyśmy cię narazić. Trzeba pożegnać się z sobą na cały czas przez który będzie trwało to dobrowolne więzienie. Będziemy porozumiewali się pocztą, Brygida nam pomoże, będę pisała pod jej imieniem.
Wyszedłszy z domu, Dawid i Kolb usłyszeli gwizdanie i doprowadzili szpiegów aż w dół, do bramy Palet, gdzie był najem koni. Tam, Kolb wziął pana za siodło, zalecając mu dobrze się trzymać.
Końdzie, końdzie, topszy bżyjaciele! gbię zobie s faz, wykrzyknął Kolb. Nie tobatniedzie zdareko gafależyzdy.
I stary kawalerzysta pocwałował w pole z szybkością, która uniemożliwiła szpiegom zarówno pościg jak rozeznanie kierunku.
Ewa udała się do Postela pod dość zmyślnym pretekstem poradzenia się go. Wycierpiawszy zniewagi owej litości która szafuje tylko słowami, opuściła państwa Postel i dostała się niepostrzeżenie do Brygidy. Zwierzyła przyjaciółce swoje strapienia, prosząc o pomoc i oparcie. Brygida, która, dla większego bezpieczeństwa, wciągnęła Ewę do swego pokoju, otworzyła drzwi do alkierza, gdzie żadne oko nie mogło ich dojrzeć. Przyjaciółki odetkały kominek, którego rura biegła wzdłuż kominka pracowni, gdzie robotnice utrzymywały ogień dla grzania żelazek. Rozciągnęły na podłodze jakieś stare kołdry, aby stłumić hałas, jakiego mógłby narobić Dawid przez nieuwagę; ustawiły składane łóżko, piec dla jego doświadczeń, stół i krzesło aby mógł usiąść i pisać. Brygida przyrzekła karmić go w nocy, ponieważ zaś nikt nie wchodził do jej pokoiku, Dawid mógł urągać wszystkim wrogom, nawet policji.
— Wreszcie, rzekła Ewa ściskając przyjaciółkę, jest w bezpiecznem schronieniu.
Ewa wróciła do Postela aby rozjaśnić jakąś wątpliwość, która, jak mówiła, sprowadza ją jeszcze do tak wytrawnego handlowca, i pozwoliła mu się odprowadzić słuchając jego utyskiwań.
— Gdybyś pani za mnie wyszła, czy byłoby doszło do tego?...
To uczucie tkwiło na dnie każdego zdania aptekarzyny. Za powrotem, Postel zastał żonę zazdrosną o cudowną piękność pani Séchard i wściekłą o mężowskie uprzejmości. Uspokoiła Leonię dopiero opinja aptekarza, sławiąca wyższość kobiet małych i rudych nad wysokiemi brunetami, które, wedle niego, są jak piękne konie; zawsze bezczynne i w stajni. Nieborak musiał dać jakieś dowody szczerości, nazajutrz bowiem pani Postel była nastrojona bardzo miękko.
— Możemy być spokojni, rzekła Ewa do matki i do Maryny, które zastała, wedle wyrażenia Maryny, jeszcze z duszą na ramieniu.
— Och! pojechali, rzekła Maryna, kiedy Ewa machinalnie zajrzała do pokoju.
Kcie mam gierofadź?... spytał Kolb, znalazłszy się o milę za miastem, na gościńcu.
— Do Marsac, odparł Dawid; skoro mnie zawiodłeś na tę drogę, sprobuję jeszcze ostatni raz odwołać się do serca ojca.
Folałpym radżej żarszofadź pateryę armad: dodź on nie ma zerdza, den bańzgi żanofny ojdziedz.
Stary drukarz nie wierzył w syna; sądził go, jak sądzi lud, po rezultatach. Po pierwsze, nie poczuwał się do tego że obłupił Dawida; powtóre, nie zastanawiając się nad różnicą czasów, mówił sobie:
— Posadziłem go w siodle, tak jak i ja sam znalazłem się z początku; i on, który uczył się tysiąc razy więcej, nie umiał ruszyć z miejsca!
Niezdolny pojąć syna, potępiał go i przyznawał sobie jakgdyby wyższość nad tą wysoką inteligencją, mówiąc:
— Zabezpieczam mu chleb.
Nigdy moraliści nie zdołają uwydatnić całego wpływu, jaki uczucia mają na interesy. Wpływ ten jest równie potężny jak wpływ interesów na uczucia. Wszystkie prawa natury mają podwójne działanie, w odwrotnym do siebie stosunku. Dawid rozumiał ojca i miał tę szczytną wielkoduszność że go tłumaczył. Przybywszy o ósmej do Marsac, Kolb i Dawid zastali starego kończącego obiad który, z konieczności, schodził się z chwilą spoczynku.
— Widzę cię z łaski trybunałów, rzekł ojciec do syna z gorzkim uśmiechem.
Jag ban chdzeż, apy ban Tafit mókł zię zbodygadź z banem? On fętruje bo niepie, a ban dgfiż safże f finnidzy! wykrzyknął Kolb oburzony. Sabładź ban, sabładź! do bańsga ojdzofsga bofinnoźdź.
— Idź sobie, Kolb, idź sobie; odprowadź konia do pani Courtois żeby nie sprawiać ojcu kłopotu, i wiedz że rodzice mają zawsze słuszność.
Kolb odszedł, warcząc jak pies, który, złajany przez pana za swą gorliwość, protestuje jeszcze mimo że jest posłuszny. Dawid, nie zdradzając tajemnicy, ofiarował się dać ojcu najoczywistszy dowód swego odkrycia, proponując mu udział w przedsiębiorstwie za cenę sum jakie będą potrzebne, tak dla jego uwolnienia, jak dla eksploatacji sekretu.
— Ba, jak mi udowodnisz, że zdołasz z niczego zrobić piękny papier który nic nie kosztuje? rzekł były drukarz, kierując na syna spojrzenie zamglone winem, ale przebiegłe, ciekawe, łakome.
Rzeklibyście, błyskawica wyłaniająca się z dżdżystej chmury, stary bowiem niedźwiedź, wierny swoim tradycjom, nie kładł się nigdy spać nie zaopatrzywszy głowy na noc. Jego szlafmyca składała się z dwóch butelek doskonałego starego wina, które, wedle swego wyrażenia, cyckał sobie pomalutku.
— Nic prostszego, odparł Dawid. Nie mam tu żadnego papieru przy sobie, przybyłem uchodząc przed Doublonem; znalazłszy się na drodze do Marsac, pomyślałem że mógłbym u ciebie, ojcze, znaleźć pomoc jaką znalazłbym u lichwiarza. Nie mam nic w kieszeni. Proszę mnie zamknąć w jakiej szczelnej ubikacji gdzieby się nikt nie mógł dostać, gdzieby mnie nikt nie podglądał, i...
— Jakto, rzekł starzec, obrzucając syna przerażającem spojrzeniem, nie pozwoliłbyś mi być świadkiem?...
— Mój ojcze, odparł Dawid, dowiodłeś mi, że niema ojca w interesach...
— Ha! nie ufasz temu, który dał ci życie!
— Nie; ale temu, który odjął mi do niego środki.
— Każdy dla siebie, masz słuszność! rzekł starzec. Dobrze więc, zamknę cię w lamusie.
— Zamykam się tam z Kolbem; da mi ojciec kociołek na sporządzenie mojej miazgi, odparł Dawid nie spostrzegłszy spojrzenia jakiem zmierzył go stary, następnie pójdzie mi ojciec nazbierać łodyg karczochów, szparagów, pokrzyw, wikliny której natniesz nad rzeczką. Jutro rano wyjdę z lamusa z próbką wspaniałego papieru.
— Jeśli to możebne... wykrzyknął niedźwiedź przerywając sobie czkawką, dam ci może... zastanowię się czy będę ci mógł dać... ba! dwadzieścia pięć tysięcy franków, pod warunkiem że zarobisz dla mnie tyleż samo co roku.
— Niech mnie ojciec weźmie na próbę, zgadzam się! wykrzyknął Dawid. — Kolb, siadaj na koń, jedź do Mansle, kup tam wielkie sito włósiane u bednarza, kleju w sklepiku i wracaj co żywo.
— Masz, napij się!... rzekł ojciec podsuwając synowi butelkę wina, chleb i resztki zimnego mięsa. Nabierz sił; pójdę zgromadzić ci zapas twoich zielonych gałganów; zielone bowiem są twoje gałgany! boję się nawet, że trochę nadto zielone.
W dwie godziny potem, koło jedenastej wieczór, starzec zamknął syna i Kolba w izdebce przylegającej do lamusa, pokrytej dachówką i mieszczącej przybory potrzebne do palenia win Angulemskich, które dostarczają, jak wiadomo, wszystkich wódek nazywanych koniakiem.
— Och, ależ tu istna fabryka! drzewo, kotły! krzyknął Dawid.
— Więc dobrze, do jutra, rzekł ojciec Séchard; zamknę cię i spuszczę psy: w ten sposób jestem pewien, że nikt ci tu nie przyniesie papieru. Pokaż mi jutro parę arkuszy, a oświadczam że będę twoim wspólnikiem; wszystko pójdzie jasno i gładko.
Kolb i Dawid pozwolili się zamknąć i spędzili około dwóch godzin na łamaniu, przygotowywaniu łodyg, posługując się dwiema dębowemi tarcicami. Ogień błyszczał, woda wrzała. Około drugiej rano, Kolb, mniej zajęty od Dawida, usłyszał westchnienie przechodzące jak gdyby w pijacką czkawkę. Wziął świecę i zaczął się rozglądać: ujrzał fioletową twarz starego Séchard, wtłoczoną w kwadratowy otwór, znajdujący się ponad drzwiami, które łączyły lamus z palarnią, a zasłonięty pustemi beczkami. Chytry starzec wprowadził syna i Kolba do palarni zewnętrznemi drzwiami które służyły do wytaczania beczek przeznaczonych do odbioru. Te drugie, wewnętrzne drzwi pozwalały przetaczać baryłki z lamusa do palarni nie okrążając przez dziedziniec.
A! dag zię nie pafimy, chdze ban fygifadź zyna?... Ojdżulgu, ojdżulgu, fielgie z faz latadzo!
— Och! ojcze!... rzekł Dawid.
— Przyszedłem zajrzeć czy nie potrzebujesz czego, rzekł winiarz wpół-wytrzeźwiony.
I bżes drozglifoźdź o naz fsiąłeź ban tę trapingę? rzekł Kolb, który otworzył drzwi uprzątnąwszy przystęp do nich i znalazł starca w koszuli, siedzącego na drabince.
— Narażać tak zdrowie! wykrzyknął Dawid.
— Zdaje mi się, że jestem potrosze lunatyk, rzekł starzec, zawstydzony, schodząc. Twój brak zaufania do ojca zaburzył mi sen, śniło mi się że się porozumiewałeś z djabłem aby osiągnąć rzeczy niemożliwe.
Tjapeł, do bańzga bazya to dalaróf, wykrzyknął Kolb.
— Idź się położyć, ojcze, rzekł Dawid; zamknij nas, jeśli chcesz, ale oszczędź sobie trudu podglądania: Kolb będzie stał na straży.
Nazajutrz, o czwartej, Dawid wyszedł z palarni, zniweczywszy wszelkie ślady swoich czynności, i przyniósł ojcu z jakich trzydzieści arkusików papieru, którego cienkość, białość, zbitość, trwałość nie zostawiały nic do życzenia, i na którym wyraźnie można było rozpoznać nierównomierne prążki, pochodzące z włósianego sita. Starzec wziął próbki, przyłożył do nich język jak prawdziwy niedźwiedź, przyzwyczajony, od młodu, podniebieniem swoim próbować jakość papieru; obracał je w palcach, gniótł, zwijał, poddał wszystkim próbom jakiemi drukarze doświadczają papier aby poznać jego właściwości, i, mimo że nie było nic do zarzucenia, nie chciał uznać że jest pobity.
— Trzeba wiedzieć, jak się to będzie spisywać pod prasą!... rzekł aby się wywinąć od pochwały.
Cifny dżłofieg! wykrzyknął Kolb.
Starzec, ochłonąwszy, skrył pod ojcowską powagą udane niezdecydowanie.
— Nie chcę cię zwodzić, ojcze, ten papier wydaje mi się jeszcze zbyt kosztowny; chcę również rozwiązać problem gumowania w kadzi... Zostaje mi jedynie osiągnąć ten postęp...
— A! chciałeś mnie złapać!
— Mam powiedzieć ojcu prawdę? gumuję w kadzi, ale dotąd klej nie przesiąka dość jednostajnie i daje papier szorstki jak szczotka.
— Więc dobrze, udoskonal swoje gumowanie, a wtedy gotów jestem wyłożyć pieniądze.
Mój ban nikty nie sopadży goloru bańzgich bienięcy!
Starzec wyraźnie chciał odpłacić Dawidowi wstyd, jakiego napił się w nocy; dlatego też był dlań bardzo zimny.
— Ojcze, rzekł Dawid odprawiwszy Kolba, nigdy nie miałem do ciebie żalu żeś oszacował drukarnię zbyt wysoko i żeś mi ją sprzedał jedynie na podstawie własnego szacunku; zawsze widziałem w tobie ojca. Powiedziałem sobie: „Pozwólmy starcowi, który wiele się natrudził w życiu, który wychował mnie z pewnością lepiej niż mi się to należało, cieszyć się w spokoju, wedle upodobania, owocami pracy“. Zostawiłem ci nawet mienie matki i przyjąłem bez szemrania ciężkie życie jakieś mi zgotowałeś. Postanowiłem zdobyć majątek nie odwołując się do ciebie. Otóż, znalazłem ten sekret, z ziemią palącą się pod stopami, bez chleba w domu, dręczony długami które nie ja zrobiłem... Tak, walczyłem cierpliwie, póki siły się nie wyczerpały. Może mam prawo do twojej pomocy!... ale nie myśl o mnie, miej na pamięci kobietę i dziecko... (Tu, Dawid nie mógł wstrzymać łez) i użycz im pomocy i oparcia. Czyż okażesz się niższy od Maryny i Kolba, którzy oddali mi swe oszczędności? wykrzyknął syn, widząc ojca zimnego jak marmur prasy drukarskiej.
— I to ci nie wystarczyło?... zawołał starzec nie okazując najmniejszego wstydu; ależ ty pożarłbyś całą Francję!... Dobranoc! Jestem zanadto nieuczony, aby się pakować w przemysł którego jedyną pewną daną jest moja kieszeń. Jestem winiarz, nie bankier... A potem, widzisz, interesy między rodziną, to nic nie warte. Chodź na obiad, ot, nie powiesz przynajmniej że cię głodem morzę!...
Dawid należał do tych istot o głębokiem sercu, które umieją zdusić cierpienia tak aby z nich uczynić tajemnicę dla swych najdroższych; u tych natur, kiedy boleść wylewa się w ten sposób, to już ich ostateczny wysiłek. Ewa dobrze zrozumiała ten piękny męski charakter. Ale ojciec widział w tej boleści wydzierającej się z głębi, jedynie pospolite lamenty dzieci które chcą nabrać ojca, przygnębienie zaś syna wziął za wstyd nieudanego zamachu. Rozstali się chłodno. Dawid i Kolb wrócili koło północy do Angoulême; weszli do miasta pieszo jak złodzieje na wyprawę. Około pierwszej nad ranem wprowadzono Dawida, bez świadków, do Brygidy Clerget, do nieprzeniknionej kryjówki przygotowanej przez Ewę. Wszedłszy tam, Dawid znalazł się pod pieczą najprzemyślniejszej litości pod słońcem, litości gryzetki. Nazajutrz, Kolb chełpił się iż uprowadził pana na koniu i opuścił go dopiero wsadziwszy na wózek, który miał go zawieźć gdzieś pod Limoges. W piwnicy Brygidy nagromadzono spory zapas surowców, tak iż Kolb, Maryna, pani Séchard i jej matka mogli nie utrzymywać żadnych stosunków z panią Clerget.
W dwa dni po scenie z synem, stary Séchard, który miał przed sobą jeszcze trzy tygodnie do winobrania, zaszedł do synowej pędzony chciwością. Nie mógł spać, chciał wiedzieć czy odkrycie ma jakie widoki powodzenia; pragnął, wedle swego wyrażenia, czuwać nad zbiorem. Rozgościł się nad mieszkaniem synowej, w owym pokoiku na poddaszu który sobie zatrzymał, i żył na koszt Ewy, zamykając oczy na braki nękające dom syna. Winni mu byli za czynsze, mogli go przynajmniej karmić! Nie znajdował w tem nic osobliwego, że podawano do stołu na cynowem nakryciu.
— I ja tak zaczynałem, odparł synowej, gdy się tłumaczyła że nie daje srebra.
Maryna była zmuszona zaręczyć u kupców za wszystko co się spożywało w domu. Kolb pomagał murarzom, za dwadzieścia su dziennie. Biednej Ewie, która, w interesie dziecka i Dawida, poświęcała ostatnie środki aby dobrze przyjąć starego, zostało wreszcie ledwie dziesięć franków. Miała ciągle nadzieję, że jej przymilność, jej pełna szacunku czułość, jej rezygnacja rozczulą skąpca; ale stary był niewzruszony. Widząc u niego owo zimne oko Cointetów, Petit-Clauda i Cérizeta, chciała przeniknąć jego charakter, odgadnąć intencje; ale stracony trud! Ojciec Séchard mylił wszelkie tropy, będąc nieprzerwanie pod dobrą datą. Pijaństwo jest podwójną zasłoną. Przy pomocy swego zaprószenia, równie często udanego jak prawdziwego, stary próbował wydrzeć Ewie sekrety Dawida. Starał się to głaskać to przerażać synową, kiedy zaś Ewa odpowiadała że nic nie wie, powiadał:
— Przepiję cały majątek, oddam go na dożywocie...
Te upokarzające walki nękały biedną ofiarę, która, aby nie uchybić winnemu szacunkowi, zamknęła się wreszcie w niemocie. Jednego dnia, doprowadzona do ostateczności, rzekła:
— Ależ ojcze, jest bardzo prosty sposób aby uzyskać wszystko: niech ojciec zapłaci długi Dawida, wróci tu, porozumiecie się z sobą.
— Aha! oto wszystko czego chcecie odemnie! wykrzyknął; dobrze to wiedzieć.
Stary Séchard, który nie wierzył w syna, wierzył w Cointetów. Cointetowie, których poszedł się poradzić, olśnili go rozmyślnie, powiadając, że odkrycie jego syna, to rzecz miljonowa.
Nieufny starzec zasięgnął tyle informacyj przepijając po łyczku z robotnikami, wziął tak dobrze na spytki Petit-Clauda udając tumana, iż w końcu zaczął podejrzewać Cointetów że to oni kryją się za Métivierem. Wpadł na myśl, iż pragną zrujnować drukarnię oraz wycisnąć zeń swą wierzytelność, biorąc go na lep odkrycia; stary wieśniak bowiem nie mógł odgadnąć wspólnictwa Petit-Clauda ani machinacyj dążących do tego, aby, prędzej lub później, owładnąć tajemnicą Dawida. Wreszcie, jednego dnia, starzec, doprowadzony do rozpaczy tem iż nie może zwalczyć milczenia synowej ani nawet wycisnąć z niej wiadomości o kryjówce syna, postanowił się wedrzeć do pracowni, dowiedziawszy się wreszcie że Dawid robił tam doświadczenia. Pewnego ranka, zeszedł na dół i zaczął majstrować koło zamku.
— Hej, hej, cóż wy tam robicie, ojcze Séchard, krzyknęła Maryna, która wstawała o świcie aby iść do fabryki, i poskoczyła na ten widok.
— Czy nie jestem u siebie w domu, Maryna? rzekł stary, zawstydzony.
— A to co! chcecie się stać złodziejem na stare lata?... A przecież jeszczeście na czczo... Opowiem to zaraz, jak stoję, naszej pani.
— Cicho siedź, Maryna, rzekł stary, wyjmując z kieszeni dwa sześciofrankowe talary. Masz...
— Będę siedziała cicho, ale niech się to nie powtórzy, rzekła Maryna grożąc mu palcem, albo rozpowiem po całem mieście.
Ledwie starzec odszedł, Maryna pognała do pani.
— Ot, proszę pani, wyciągnęłam dwanaście franków paninemu teściowi, proszę wziąć...
— A to w jaki sposób?
— Ano chciał obejrzeć kotły i magazyn naszego pana, niby żeby spenetrować sekret. Wiedziałam dobrze, że nic już niema w kuchence; ale narobiłam mu wstydu, niby że chciał okraść syna, i dał mi dwa talary żebym siedziała cicho...
W tej chwili wbiegła radośnie Brygida, niosąc w sekrecie przyjaciółce list Dawida, napisany na wspaniałym papierze:
„Moja Ewo ubóstwiana, piszę do ciebie pierwszej na pierwszym arkusiku papieru uzyskanym moim sposobem. Udało mi się rozwiązać problem gumowania w kadzi! Funt masy wypada, nawet biorąc w rachubę specjalną uprawę, po pięć su. W ten sposób, dwunastofuntowa ryza zużyje za trzy franki gumowanej masy. Jestem pewien, iż zdołam zmniejszyć o połowę ciężar książek. Koperta, list, próbki, każde jest odmiennej fabrykacji. Ściskam cię; tuż, tuż, a czeka nas szczęście i majątek, jedyna rzecz której nam brakowało“.
— Masz, ojcze, rzekła Ewa do teścia podając próbki, poświęć synowi zysk z jednego zbioru, i daj mu możność zrobienia fortuny, odda ci dziesięciokrotnie to co mu zaliczysz, osiągnął swój cel!...
Stary Séchard pobiegł natychmiast do Cointetów. Tam, przepuszczono każdą próbkę przez szereg prób i drobiazgowych badań: jedne były gumowane, drugie bez kleju; były poznaczone od 3 franków do 10 franków ryza; jedne były metalicznej czystości, inne miękkie jak papier chiński; przedstawiały wszystkie odcienie białości. Żydom badającym djamenty nie bardziej płonęłyby oczy, niż płonęły przy tem oczy Cointetów i starego Séchard.
— Pański syn jest na dobrej drodze, rzekł gruby Cointet.
— Zatem zapłaćcie jego długi, rzekł stary tłocznik.
— Bardzo chętnie, jeśli nas zechce wziąć do spółki, odparł wielki Cointet.
— Jesteście ryby! wykrzyknął były niedźwiedź, ścigacie mego syna po nazwiskiem Métiviera i chcecie abym was spłacił, oto wszystko. Nie głupim, moi obywatele!
Bracia spojrzeli po sobie, ale zdołali powściągnąć zdumienie, o jakie przyprawiła ich przenikliwość skąpca.
— Nie jesteśmy jeszcze natyle miljonerami aby się bawić eskontem, odparł gruby Cointet; czulibyśmy się szczęśliwi, gdybyśmy mogli płacić za szmaty gotówką, ale sami wystawiamy jeszcze weksle naszemu dostawcy.
— Trzeba przeprowadzić doświadczenia, rzekł zimno wielki Cointet, to bowiem co się udaje w małym garnuszku, może zawieść w fabrykacji na wielki kamień. Wykup pan syna.
— Tak, ale czy syn, uwolniony, przyjmie mnie za wspólnika?
— To nas nie obchodzi, odparł gruby Cointet. Czy myślisz, poczciwcze, że, kiedy dasz synowi dziesięć tysięcy, to już wszystko? Patent kosztuje dwa tysiące, trzeba będzie jeździć do Paryża; następnie, nim się puści na ten interes, bezpieczniej jest, jak powiada brat, wyrobić tysiąc ryz, ryzykować całe kadzie aby sobie zdać sprawę ze wszystkiego. Widzisz pan, niema rzeczy przed którą trzebaby się tak mieć na baczności jak przed wynalazcami.
— Ja, rzekł wielki Cointet, lubię chleb już upieczony.
Stary spędził noc na przeżuwaniu problemu.
— Jeśli zapłacę długi Dawida, będzie wolny, a wówczas nie ma potrzeby dopuszczać mnie do udziału. Wie dobrze, że wykiwałem go w pierwszej spółce, nie będzie chciał wchodzić w drugą. W moim interesie byłoby trzymać go w więzieniu, gnębić...
Cointetowie znali dostatecznie ojca Séchard, aby wiedzieć iż będą w nim mieli towarzysza w polowaniu. Zatem, ci trzej ludzie mówili sobie:
— Aby utworzyć towarzystwo oparte na tym sekrecie, trzeba doświadczeń; aby wykonać te doświadczenia, trzeba uwolnić Dawida. Skoro go uwolnimy, wymyka się nam z rąk.
Każdy, prócz tego, miał jakąś ukrytą myśl. Petit-Claud powiadał sobie:
— Po mojem małżeństwie, będę miał wolną rękę z Cointetami, ale, do tej pory, oni mają mnie w garści.
Wielki Cointet powiadał sobie:
— Wolałbym, bądź co bądź, mieć Dawida pod kluczem, wówczas byłbym panem sytuacji.
Stary Séchard powiadał sobie:
— Jeśli zapłacę długi, syn ukłoni się i powie: „Padam do nóżek“.
Ewa, napastowana, straszona przez winiarza wypędzeniem z domu, nie chciała wyjawić ani schronienia męża, ani nawet nakłonić go do przyjęcia żelaznego listu. Nie była pewna, czy jej się uda ukryć Dawida równie dobrze jak pierwszym razem, odpowiadała tedy teściowi:
— Niech ojciec uwolni Dawida, a dowie się wszystkiego.
W kilka dni po zniknięciu Sécharda, Petit-Claud odwiedził wielkiego Cointet w papierni.
— Zrobiłem co mogłem, rzekł; Dawid zamknął się sam w więzieniu którego nie znamy, i szuka tam w spokoju jakiegoś ulepszenia. Jeśli nie osiągnąłeś pan celu, to nie z mojej winy; czy dotrzyma pan obietnicy?
— Tak, jeśli dopniemy swego, odparł wielki Cointet. Stary Séchard siedzi tu od kilku dni, zachodził badać nas o kwestje fabrykacji papieru; stary skąpiec zwęszył wynalazek, i chce go wyzyskać, jest zatem nadzieja spółki. Pan jesteś adwokatem ojca i syna...
— Niech cię Duch natchnie abyś ich wykierował, dorzucił Petit-Claud z uśmiechem.
— Tak, odparł wielki Cointet. Jeśli ci się uda wpakować Dawida do więzienia albo wydać go nam w ręce aktem spółki, będziesz mężem panny de la Haye.
— To ultimatum? rzekł Petit-Claud.
Yes, odparł Cointet, skoro mówimy cudzoziemskiemi językami.
— Oto zatem moje, w poprawnej francuzczyźnie, podjął Petit-Claud sucho.
— No! cóż takiego? rzekł wielki Cointet, zaciekawiony.
— Przedstaw mnie pan jutro pani de Senonches, spraw, aby rzecz weszła na pozytywne tory, słowem dopełń pan obietnicy, albo ja sam płacę dług Sécharda i wchodzę z nim w spółkę sprzedając kancelarję. Nie chcę się dać wystrychnąć na dudka. Pan mówiłeś ze mną poprostu, i ja posługuję się tym samym językiem. Zrobiłem swoje, zrób i pan swoje. Pan masz wszystko, ja nic. Jeśli nie będę miał dowodów pańskiej szczerości, wiem co mi trzeba uczynić.
W jednej chwili, przebiegły i chytry fabrykant zrozumiał niebezpieczeństwo, poznał w Petit-Claudzie jednego z ludzi, z którymi trzeba grać w uczciwe karty. Już wprzódy, aby być w porządku i mieć spokojne sumienie, rzucił, przy zdawaniu rachunku z finansów panny de la Haye, kilka słów w ucho ex-generalnego konsula.
— Miałbym coś dla Franciszki; z trzydziestoma tysiącami franków posagu, rzekł uśmiechając się, panna nie może być wymagająca.
— Pomówimy o tem jeszcze, odparł Francis du Hautoy. Od czasu przyjazdu pani de Bargeton, pozycja pani de Senonches bardzo się zmieniła; będziemy mogli wyswatać Franciszkę z jakim zacnym starszym obywatelem.
— I zyskać to że się będzie źle prowadzić, rzekł papiernik przybierając maskę chłodu. Ech! wydajcie ją lepiej za człowieka zdolnego, ambitnego, któremu użyczycie poparcia i który stworzy żonie ładną pozycję.
— Zobaczymy, powtórzył Francis; przedewszystkiem, trzeba zasięgnąć zdania chrzestnej matki.
Po śmierci pana de Bargeton, Luiza de Nègrepelisse kazała sprzedać pałac przy ulicy du Minage. Pani de Senonches, niezadowolona ze swego domicilium, skłoniła pana de Senonches aby kupił ten dom, kolebkę ambicji Lucjana. Zefiryna de Senonches zapragnęła objąć następstwo po pani de Bargeton w jej małem królestwie; postanowiła stworzyć salon, słowem odgrywać rolę. W wysokiem towarzystwie angulemskiem nastąpiło rozdwojenie: po pojedynku pana de Bargeton z panem de Chandour, jedni obstawali za niewinnością Luizy, drudzy za prawdą potwarzy Stanisława. Pani de Senonches oświadczyła się za Bargetonami i zjednała sobie odrazu całe stronnictwo. Następnie, zamieszkawszy w pałacu, zyskała przyzwyczajenie wielu ludzi którzy przychodzili tam od tylu lat na partyjkę. Przyjmowała co wieczór, i pobiła stanowczo Amelię de Chandour, która wystąpiła jako jej antagonistka. Nadzieje Frania du Hautoy, który znalazł się w samem sercu angulemskiej arystokracji, posunęły się aż do chęci wydania Franciszki za starego pana de Séverac, którego pani du Brossard nie zdołała zagarnąć dla córki. Powrót pani de Bargeton jako prefektowej, powiększył jeszcze pretensje Zefiryny dla ukochanej chrześniaczki. Mówiła sobie, że hrabina du Châtelet użyje swych wpływów dla tej która stała się jej szermierzem. Papiernik, który znał Angoulême jak swoją kieszeń, ocenił jednym rzutem oka wszystkie trudności; ale postanowił wydobyć się z drażliwej sytuacji zapomocą śmiałej rezolucji na jaką tylko Tartuffe umiałby się zdobyć. Adwokacina, zdumiony lojalnością swego wspólnika w krętactwie, nie przerywał mu medytacji, krocząc z papierni do pałacu przy ulicy du Minage, gdzie, w sieni, służba wstrzymała niewczesne odwiedziny temi słowami:
— Jaśnie państwo są przy śniadaniu.
— Proszę nas oznajmić, odparł wielki Cointet.
Dzięki swemu nazwisku, nabożny przemysłowiec, wprowadzony natychmiast, przedstawił adwokata mizdrzącej się Zefirynie, która śniadała sam na sam z Franiem du Hautoy i panną de la Haye. Pan de Senonches, jak zazwyczaj, otwierał polowanie u pana de Pimentel.
— Oto, pani, młody adwokat o którym mówiłem i który podejmie się usamowolnienia jej pięknej pupilki.
Ex-dyplomata przyjrzał się adwokatowi, który, ze swej strony, spojrzał ukradkiem na piękną pupilkę. Zefiryna, której nigdy Cointet ani Franio nie wspomnieli o tem ani słówka, zdumiała się tak, że widelec wypadł jej z dłoni. Panna de la Haye, o kwaskowatej twarzy, bez wdzięku, chuda, z płowemi włosami, była, mimo swej arystokratycznej minki, nadzwyczaj trudna do wyswatania. Te słowa: Ojciec i matka nieznani, zawarte w metryce, broniły jej nieodbicie wstępu do sfery, w której życzliwość chrzestnej matki oraz Frania pragnęłyby ją umieścić. Panna de la Haye, nie znając swego położenia, pozwalała sobie wybredzać: byłaby odrzuciła najbogatszego przemysłowca z Houmeau. Dosyć wymowne skrzywienie na widok chudego adwokaciny, zupełnie było jednomyślne z tem, które Cointet ujrzał na wargach Petit-Clauda. Pani de Senonches i Franio zdawali się porozumiewać oczami nad sposobem odprawienia Cointeta i jego protegowanego. Cointet, który widział wszystko, poprosił pana du Hautoy aby mu udzielił chwili posłuchania i przeszedł z dyplomatą do salonu.
— Panie, rzekł prosto z mostu, ojcostwo pana zaślepia. Niełatwo przyjdzie panu wydać córkę za mąż; toteż, w interesie wszystkich, postawiłem was w niemożności cofnięcia się; kocham bowiem Franciszkę jak swoją wychowanicę. Petit-Claud wie wszystko!... Jego niezmierna ambicja poręcza szczęście tego drogiego dziecka. Przedewszystkiem, Franciszka zrobi z męża co zechce; państwo zaś, przy pomocy pani prefektowej która właśnie przybywa, zrobicie zeń prokuratora. Pan Milaud mianowany jest ostatecznie w Nevers. Petit-Claud sprzeda kancelarję, uzyskacie dlań łatwo miejsce podprokuratora, niebawem zostanie prokuratorem, potem prezydentem sądu, posłem...
Wróciwszy do jadalni, Franio był nadzwyczaj uprzejmy dla konkurenta. Spojrzał znacząco na panią Senonches, i zakończył tę scenę zapraszając Petit-Clauda na następny dzień na obiad dla pogadania o interesach. Następnie, odprowadziwszy obu aż na dziedziniec, oświadczył adwokatowi, iż, na zalecenie Cointeta, gotów jest, zarówno jak i pani de Senonches, zatwierdzić wszystko co piastun fortuny panny de la Haye obmyślił dla szczęścia tego aniołka.
— Ha! jakaż brzydka! wykrzyknął Petit-Claud. Wpadłem!...
— Wygląda dystyngowanie, odparł Cointet; zresztą, gdyby była ładna, czyżby ją panu dali?... Ech! mój drogi, znalazłby się niejeden drobny obywatel ziemski, któremu trzydzieści tysięcy, poparcie pani de Senonches oraz hrabiny du Châtelet starczyłyby w zupełności; tem więcej, że pan du Hautoy nie ożeni się nigdy i że ta dziewczyna jest jego dziedziczką... Twoje małżeństwo jest faktem dokonanym!...
— A to jak?
— Oto co powiedziałem, odparł wielki Cointet streszczając adwokatowi swój śmiały zamach. Mój drogi, pan Milaud ma być, jak mówią, mianowany w Nevers: sprzedasz kancelarję i za dziesięć lat będziesz ministrem. Jesteś dość odważny, aby się nie cofnąć przed żadną usługą jakiej dwór zażąda.
— Dobrze więc, bądź pan zatem, jutro o wpół do piątej, na placu du Mûrier, rzekł adwokat podniecony tą wizją przyszłości; pogadam ze starym Séchard i dobijemy akciku spółki, w której ojciec i syn staną się łupem ducha Cointetów.
W chwili gdy stary proboszcz z Marsac wspinał się do Angoulême aby powiadomić Ewę o stanie brata, Dawid znajdował się ukryty o dwa domy od tego, który zacny kapłan właśnie opuścił.
Kiedy ksiądz Marron stanął na placu du Mûrier, zastał tam trzech ludzi — trzy typy godne uwagi, każdy w swoim rodzaju — którzy zaważyli całym swoim ciężarem na przyszłości i teraźniejszości biednego dobrowolnego więźnia: był to stary Séchard, wielki Cointet i chudy adwokacina. Trzej ludzie, trzy chciwości! ale trzy chciwości tak różne jak ludzie. Jeden gotów był przehandlować syna, drugi klienta, wielki zaś Cointet kupował te wszystkie ohydy, kołysząc się nadzieją że nic nie zapłaci. Było koło piątej; większość osób wracających na obiad zatrzymywała się, przyglądając się przez chwilę tym trzem ludziom.
— Co, u djaska, stary Séchard i wielki Cointet mogą mieć sobie do powiedzenia?... zastanawiali się najciekawsi.
— Chodzi zapewne o tego nieszczęśnika, który zostawia żonę, dziecko i teściową bez chleba, odpowiadano.
— Posyłajże tu dzieci na edukację do Paryża! zawyrokował jeden z prowincjonalnych matadorów.
— Hoho! co ksiądz tutaj robi, księże proboszczu? krzyknął winiarz, spostrzegłszy ojca Marron.
— W interesie pańskich najbliższych, odparł starzec.
— Znowu koncept mego synala!... rzekł stary Séchard.
— Takby pana niewiele kosztowało wrócić wszystkim szczęście, rzekł ksiądz, wskazując okno, z którego pani Séchard wychylała piękną główkę.
W tej chwili, Ewa uspakajała krzyki dziecka hojdając je na kolanach i nucąc mu piosenkę.
— Czy ksiądz przynosi nowiny od syna, rzekł ojciec, albo, coby więcej było warte, pieniądze?
— Nie, rzekł ks. Marron, przynoszę siostrze nowiny od brata.
— Lucjana?... wykrzyknął Petit-Claud.
— Tak. Biedny chłopiec przybył z Paryża pieszo. Zastałem go u młynarza, umiera z wyczerpania i nędzy. Och! bardzo jest nieszczęśliwy!
Petit-Claud skłonił się księdzu i ujął Cointeta za ramię, mówiąc:
— Mamy być na obiedzie u pani de Senonches, czas się ubierać!...
I, odszedłszy o dwa kroki, szepnął mu do ucha:
— Kiedy się chwyci młode, ma się niebawem i matkę. Mamy Dawida!...
— Ja wyswatałem ciebie, wyswatajże ty mnie, rzekł wielki Cointet z nieszczerym uśmiechem.
— Lucjan jest moim kolegą szkolnym, byliśmy bardzo blisko!... W ciągu tygodnia, będę coś wiedział od niego. Postaraj się pan aby wydano zapowiedzi, a podejmuję się przyskrzynić Dawida. Moja misja kończy się z jego zamknięciem pod klucz.
— Ach! wykrzyknął jakby do siebie wielki Cointet, ładnaby to była rzecz uzyskać patent na nasze nazwisko!
Słysząc to, chuderlawy adwokacina zadrżał.
W tej chwili, Ewa ujrzała w drzwiach teścia i księdza Marron.
— Ot, pani Séchard, rzekł stary niedźwiedź do synowej, oto nasz proboszcz, który z pewnością przybył wam opowiedzieć ładne historje o bracie.
— Och! wykrzyknęła Ewa ugodzona w serce, cóż jeszcze!...
Wykrzyknik ten zwiastował tyle nagromadzonych bólów, tyle i tak różnorodnych obaw, że ksiądz Marron pośpieszył dodać:
— Niech się pani uspokoi, żyje!
— Czy byłbyś tak łaskaw, ojcze, rzekła Ewa do starego winiarza, poprosić moją matkę: chciałabym aby słyszała to, co ksiądz proboszcz ma opowiedzieć o Lucjanie.
Starzec poszedł poszukać pani Chardon.
— Czeka was nowy pasztet, rzekł; idź pani pogadać z księdzem Marron, który jest dobry człowiek, chociaż ksiądz. Obiad spóźni się zapewne, wrócę za godzinę.
I starzec, nieczuły na wszystko co nie dzwoniło lub nie błyszczało złotem, opuścił starą kobietę nie troszcząc się jak zniesie cios który jej zadał. Nieszczęście jakie ciążyło nad dwojgiem jej dzieci, rozbicie nadziei składanych na głowie Lucjana, nieoczekiwana odmiana tego charakteru, który tak długo zdawał się energiczny i uczciwy, słowem wszystkie wypadki, jakie zaszły od półtora roku, zmieniły panią Chardon do niepoznania. Była ona nietylko szlachetna z rasy, była szlachetna i z serca i ubóstwiała swoje dzieci: toteż więcej wycierpiała przez te ostatnie pół roku niż przez cały czas swego wdowieństwa. Lucjan miał widoki uzyskania nazwiska Rubempré dekretem królewskim, zaczęcia na nowo tej rodziny, wskrzeszenia jej tytułu i godła, stania się wielkim! I runął w błoto! Pani Chardon, surowsza dlań od siostry, uważała syna za zgubionego od dnia gdy dowiedziała się o sprawie z wekslami. Matka chce się niekiedy łudzić; ale zawsze zna dobrze dziecko które wykarmiła, z którem się nie rozstawała; toteż, w dyskusjach między Ewą a Dawidem o widoki Lucjana w Paryżu, pani Chardon, na pozór podzielając złudzenia Ewy, drżała by obawy Dawida nie okazały się słuszne, mówił bowiem tak, jak mówiło w głębi jej własne sumienie. Nadto znała wrażliwość córki, aby zdradzić przed nią swe cierpienia, musiała tedy pożerać je w owem milczeniu do jakiego są zdolne jedynie matki umiejące kochać. Ewa znowuż śledziła ze zgrozą spustoszenia jakie zgryzota czyniła w matce, patrzała jak przechodzi od starości do zgrzybiałości, posuwając się w oczach niemal! Matka i córka dopuszczały się tedy wzajem owych szlachetnych kłamstw, które nikogo nie zwodzą. W życiu tej matki, zdanie okrutnego winiarza było kroplą wody która miała przepełnić miarę: tych kilka słów sięgnęło panią Chardon w samo serce.
Toteż, kiedy Ewa powiedziała księdzu: „Księże proboszczu, oto moja matka“; kiedy ksiądz spojrzał na tę twarz umęczoną jak twarz starej zakonnicy, okoloną włosami zupełnie białemi, ale uszlachetnioną łagodnem i spokojnem spojrzeniem nabożnej rezygnacji, spojrzeniem kobiety kroczącej, jak mówi pismo, wedle woli Bożej, zrozumiał całe życie dwóch istot. Znikło w księdzu uczucie litości dla kata, dla Lucjana; zadrżał, odgadując cierpienia jakie przeszły jego ofiary.
— Matko, rzekła Ewa ocierając oczy, biedny Lucjan jest bardzo niedaleko, w Marsac.
— A czemu nie tu? spytała pani Chardon.
Ksiądz Marron powtórzył wszystko co mu Lucjan opowiedział o niedolach podróży i nieszczęściach ostatnich dni w Paryżu. Odmalował rozpacz poety z chwilą gdy się dowiedział jak zaciążyła na rodzinie jego nieopatrzność; opisał również obawy jego o przyjęcie z jakiemby się spotkał.
— Czyż doszedł do tego, iż nauczył się wątpić o nas? rzekła pani Chardon.
— Nieszczęśliwy szedł do was pieszo, znosząc najokropniejsze braki; wraca upokorzony, skruszony i pragnie odmienić życie, naprawić swoje błędy.
— Ojcze, rzekła siostra, mimo złego jakie nam wyrządził, kocham brata tak, jak się kocha ciało istoty która już nie istnieje; kochać go w ten sposób, to znaczy jeszcze kochać więcej, niż wiele sióstr kocha swoich braci. Wtrącił nas w straszną nędzę; ale niech przyjdzie, podzieli ten lichy kawałek chleba jaki jeszcze mamy, słowem to co nam zostawił. Ach! gdyby nie był nas opuszczał, księże proboszczu, nie postradalibyśmy najdroższych skarbów.
— I to ta sama kobieta która go stąd uprowadziła, przywiozła go z powrotem swą karocą, wykrzyknęła pani Chardon. Wyjechawszy w kolasie pani de Bargeton, obok niej, wrócił z tyłu, na walizce!
— W czem mogę być państwu użyteczny? spytał zacny proboszcz, szukając jakiegoś pożegnalnego frazesu.
— Ach, księże, odparła pani Chardon, rana pieniężna nie jest śmiertelna, powiadają; ale takich ran nie może uleczyć kto inny niż sam chory.
— Gdybyś, ojcze, miał dosyć wpływu aby skłonić teścia do wspomożenia Dawida, ocaliłbyś całą rodzinę.
— On nie wierzy w was i wydał mi się bardzo podrażniony, rzekł starzec. Z domyślników winiarza sprawy jego syna wydały się księdzu gniazdem os, w które niebezpiecznie jest stąpić nogą.
Ukończywszy swą misję, ksiądz udał się na obiad do Postela, który rozproszył do reszty odrobinę dobrych chęci wuja, przyznając, jak całe Angoulême, słuszność nie Dawidowi lecz jego ojcu.
— Można sobie dać radę z marnotrawcą, rzekł na zakończenie mały Postel; ale ludzie bawiący się w wynalazki, to czysta ruina!
Ciekawość proboszcza nasyciła się zupełnie, co stanowi, na prowincji, główny cel zapału z jakim ludzie zajmują się drugimi. Wieczorem, ksiądz obznajmił poetę ze wszystkiem co się dzieje u Séchardów, przedstawiając mu swą podróż jako misję najczystszego miłosierdzia.
— Zadłużyłeś siostrę i szwagra na dziesięć do dwunastu tysięcy, rzekł w końcu; takiej sumy, drogi panie, nikt nie znajdzie u sąsiada. U nikogo z nas się nie przelewa! Myślałem, że chodzi o znacznie mniejszą sumę, kiedy mi pan mówiłeś o swoich skryptach.
Nazajutrz, Lucjan puścił się bardzo rano z Marsac do Angoulême, gdzie stanął około dziewiątej, z laską w ręku, w surducinie dosyć uszkodzonej podróżą oraz w czarnych pantalonach w białe paski. Zużyte obuwie mówiło dość jasno, iż należał do nieszczęśliwej klasy pieszych wędrowców. Toteż, nie taił przed sobą wrażenia jakie musiał wywrzeć kontrast jego powrotu i wyjazdu. Ale, z sercem jeszcze drgającem od wyrzutów które obudziło w nim opowiadanie starego księdza, przyjmował w tej chwili tę karę, gotów znieść spojrzenia znajomych. Powiadał sobie w duchu:
— Jestem heroiczny!
Wszystkie te poetyckie natury zaczynają od tego, iż oszukują samych siebie. W miarę jak Lucjan szedł przez Houmeau, w duszy jego walczył wstyd tego powrotu i poezja wspomnień. Serce mu zabiło kiedy przechodził pod drzwiami Postela, gdzie, szczęściem dlań, Leonia Marron znajdowała się sama w sklepie z dzieckiem. Ujrzał z przyjemnością (taką moc zachowała w nim próżność), iż nazwisko ojca znikło z szyldu. Od swego małżeństwa, Postel kazał przemalować sklep i umieścił na szyldzie, jak w Paryżu, poprostu: APTEKA. Mijając bramę Palet, Lucjan odczuł działanie rodzinnego powietrza, nie czuł już ciężaru swych niedoli i rzekł sobie z rozkoszą:
— Ujrzę ich zatem!
Dotarł do placu du Mûrier, nie spotkawszy nikogo: szczęście o jakiem zaledwie marzył, on, który niegdyś przechadzał się po mieście jako tryumfator! Maryna i Kolb, strażujący u bramy, rzucili się ku schodom, wołając:
— Idzie! idzie!...
Lucjan ujrzał starą drukarnię, dziedziniec, zastał na schodach siostrę i matkę: uściskali się, zapominając na chwilę w tym uścisku wszystkich nieszczęść. W rodzinie, wchodzi się prawie zawsze w jakiś układ z nieszczęściem; człowiek ściele sobie łóżko, a nadzieja pozwala ścierpieć jego twardość. O ile Lucjan przedstawiał obraz rozpaczy, przedstawiał także i jej poezję: opalił się w drodze od słońca; głęboka melancholja rzucała cienie na czoło poety. Ta zmiana świadczyła o tylu cierpieniach, że, na widok śladów jakie nędza wyryła na jego fizjognomji, jedynem możliwem uczuciem była litość. Wyobraźnia, która, przed dwoma laty, opuściła łono rodziny, odnajdywała, za powrotem, smutną rzeczywistość. Ewa, przy całej radości, miała uśmiech męczennicy. Pod wpływem zgryzot, twarz pięknej i młodej kobiety staje się niebiańską. Powaga, która zastąpiła na licach siostry dawną słodycz i niewinność, zbyt wymownie przemawiała do Lucjana, aby mogła nie wywrzeć na nim bolesnego wrażenia. Toteż, po pierwszym wylewie, tak żywym i naturalnym, nastąpiła z obu stron reakcja: każdy lękał się przemówić. Lucjan mimowoli szukał spojrzeniem tego, którego brakowało w zebraniu. To spojrzenie, dobrze zrozumiane, spowodowało wybuch łez Ewy a w następstwie i Lucjana. Pani Chardon siedziała blada i na pozór niewzruszona. Ewa wstała, zeszła na dół aby oszczędzić bratu twardego słowa i rzekła do Maryny:
— Moje dziecko, pan Lucjan lubi poziomki, trzebaby się postarać!...
— Och! ja myślałam sobie, że państwo będą chcieli uczcić przyjazd pana Lucjana. Niech pani będzie spokojna, będziecie mieli doskonale śniadanko i obiad też jak się patrzy.
— Lucjanie, rzekła pani Chardon, masz tutaj dużo do naprawienia. Wyjechawszy aby stać się przedmiotem naszej dumy, pogrążyłeś nas w nędzy. Niemal strzaskałeś w rękach brata narzędzie fortuny, o której marzył jedynie dla nas wszystkich. Złamałeś nietylko to... rzekła matka.
Nastała straszliwa pauza; milczenie Lucjana wyrażało poddanie się tym macierzyńskim wyrzutom.
— Wejdź na drogę pracy, podjęła łagodnie pani Chardon. Nie potępiam cię iż kusiłeś się wskrzesić szlachetny ród z którego pochodzę; ale do takich przedsięwzięć trzeba przedewszystkiem majątku i godności: brakło ci i jednego i drugiego. W miejsce wiary, zaszczepiłeś w nas nieufność. Zniweczyłeś spokój pracowitej i zrezygnowanej rodziny, która kroczyła tutaj trudną drogą... Pierwszym błędom należy się przebaczenie. Nie powtarzaj już tego. Znajdujemy się w położeniu trudnem, bądź roztropny, słuchaj siostry: nieszczęście jest nauczycielem, którego twarde lekcje wydały w niej owoce: nauczyła się myśleć poważnie, jest matką, dźwiga, przez poświęcenie dla drogiego Dawida, cały ciężar gospodarstwa; słowem, stała się, z twojej winy, mą jedyną pociechą.
— Miałaś prawo być surowszą, rzekł Lucjan, ściskając matkę. Przyjmuję twoje przebaczenie, jest ono jedyne, jakiego będę w życiu potrzebował.
Ewa wróciła; z upokorzonej postawy brata zrozumiała że pani Chardon przemówiła mu do sumienia. Dobroć sprowadziła na jej usta uśmiech, na który Lucjan odpowiedział tłumionemi łzami. Obecność ma jakiś czar, zmienia najbardziej wrogie usposobienia tak między kochankami jak w łonie rodziny, choćby przyczyny żalu i urazy były najsłuszniejsze. Czy przywiązanie żłobi w duszy drogi, w które rada jest powracać? Czy to zjawisko należy do sfery magnetyzmu? Czy rozum powiada, że trzeba albo już rozstać się na zawsze, albo przebaczyć? Czy objaw ten należy przypisać rozumowaniu, przyczynom fizycznym czy też duszy, każdy musiał doświadczyć, iż spojrzenie, ruch, postępek kochanej istoty wydobywają z serca tych, których ona najbardziej obraziła, zmartwiła lub znękała, iskry czułości. Choć rozumowi trudno jest zapomnieć, choć poczucie krzywdy trwa jeszcze, serce, mimo wszystko, wraca do swej niewoli. I tak, biedna siostra, słuchając, aż do śniadania, zwierzeń brata, nie była panią swych oczu kiedy patrzała na niego, ani też swego akcentu kiedy pozwoliła mówić sercu. Ogarniając obraz literackiego życia w Paryżu, zrozumiała jak Lucjan mógł ulec. Radość poety pieszczącego dziecię Ewy, wybuchy jego dzieciństw, szczęście iż ogląda kraj rodzinny i swoich, zmięszane z głęboką troską o Dawida, słowa żalu jakie wydarły się Lucjanowi, rozczulenie jego gdy ujrzał, iż, pośród swych udręczeń, siostra pamiętała o ulubionym przysmaku; wszystko, aż do konieczności pomieszczenia tego marnotrawnego brata i zajęcia się nim, uczyniło dzień ten świętem. Było to jakgdyby wytchnienie w niedoli. Aż stary Séchard zmącił tę chwilę wylania, mówiąc:
— Podejmujecie go, jakgdyby wam przywiózł złote góry!...
— A cóż Lucjan zrobił takiego, abyśmy go nie miały podejmować?... wykrzyknęła pani Séchard, czuła na opinję Lucjana.
Jednakże, po pierwszych chwilach roztkliwienia, rzeczywistość upomniała się o swoje prawa. Lucjan zauważył niebawem u Ewy różnicę między przywiązaniem obecnem a tem jakie dlań miała niegdyś. Dawid był dla niej przedmiotem głębokiej czci, gdy Lucjana kochała mimo wszystko, tak jak się kocha kochankę, mimo klęsk jakie sprowadza. Szacunek, niezbędny grunt dla przywiązania, jest owym twardym materjałem który mu daje nieokreśloną pewność, bezpieczeństwo stanowiące podstawę życia; otóż, tego uczucia brakło pani Chardon i Ewie w stosunku do Lucjana. Nie czuł w nich tej ufności, jaką byłby posiadał gdyby nie chybił honorowi. Sąd wydany o nim przez d’Artheza, sąd który stał się przekonaniem siostry, przebijał mimowoli w jej gestach, spojrzeniach, akcencie. Lucjan budził współczucie! ale, aby miał być chlubą, ozdobą rodziny, bohaterem domowego ogniska, wszystkie te piękne nadzieje pierzchły bezpowrotnie. Lękano się jego nieopatrzności tak dalece, iż tajono przed nim schronienie Dawida. Ewa, nieczuła na pieszczoty w jakie stroiła się ciekawość Lucjana, spragnionego ujrzenia szwagra, nie była już tą Ewą z Houmeau, dla której niegdyś spojrzenie Lucjana było nieodpartym rozkazem. Lucjan mówił o naprawieniu błędów, chełpiąc się iż mógłby ocalić Dawida. Ewa odpowiadała:
— Nie mięszaj się do tego; wrogowie nasi, to najbardziej przewrotni i szczwani ludzie pod słońcem.
Lucjan potrząsnął głową jakgdyby mówiąc: „Walczyłem z Paryżanami...“ Siostra odpowiadała spojrzeniem, które znaczyło: „I padłeś...“
— Nie kochają mnie już, myślał Lucjan. Dla rodziny, jak i dla świata, trzeba tedy powodzenia!
Od drugiego dnia, starając się wytłumaczyć sobie brak zaufania matki i siostry, poeta ogarniał rodzinny dom myślą nie nienawistną ale zgryźliwą. Zaczął przykładać miarę Paryża do tego skromnego prowincjonalnego życia, zapominając, że cierpliwa mierność tej wzniosłej swą rezygnacją rodziny była jego dziełem.
— Ot, mieszczki z nich, nie zdolne mnie zrozumieć, mówił sobie oddalając się w ten sposób od siostry, matki i Sécharda, których nie mógł już oszukać ani co do swego charakteru ani co do przyszłości.
Ewa i pani Chardon, w których tyle wstrząśnień i nieszczęść obudziły zmysł jasnowidzenia, śledziły tajemne myśli Lucjana, odczuły jego niesprawiedliwy sąd i jego obcość.
— Paryż bardzo go nam odmienił! myślały.
Zbierały wreszcie owoc egoizmu, które same wyhodowały. Z obu stron, ten lekki zaczyn musiał dojść do fermentacji i doszedł w istocie; zwłaszcza u Lucjana, który tyle sobie miał do wyrzucenia. Co do Ewy, była ona z rzędu sióstr umiejących powiedzieć bratu który pobłądzi: „Przebacz mi twoje winy...“ Kiedy spójnia dusz była równie doskonała, jak niegdyś między Ewą i Lucjanem, wszelka skaza jest śmiertelna. Gdy zbrodniarze godzą się po pchnięciach sztyletu, zakochani rozchodzą się nieodwołalnie dla jednego spojrzenia, jednego słowa. Można żyć z nieufnością w sercu wówczas gdy przeszłość nie jawi obrazu przywiązania czystego i bez chmurki; ale dla dwojga istot niegdyś doskonale bliskich, skoro spojrzenie, słowo wymagają ostrożności, życie staje się niemożliwe. Dlatego też wielcy poeci każą swoim Pawłom i Wirginiom umierać na progu młodości. Czy moglibyście sobie wyobrazić Pawła i Wirginię poróżnionych? Zważmy, na chwałę Ewy i Lucjana, że sprawy materjalne, mimo iż tak drażliwe, nie jątrzyły tych ran; zarówno u nieskazitelnej siostry, jak u ciężko winnego poety, wszystko rozgrywało się w sferze uczucia; toteż, najmniejsze nieporozumienie, najdrobniejsza sprzeczka, nowy zawód ze strony Lucjana mogły ich rozłączyć lub stać się przyczyną starcia którego nieda się naprawić. Gdzie chodzi o pieniądze, wszystko się da ułożyć; ale uczucia są nieubłagane.
Nazajutrz, Lucjan otrzymał numer miejscowego dziennika i pobladł z przyjemności widząc się tematem wstępnego artykułu na jaki pozwoliła sobie ta szacowna gazetka, która, podobna w tem do prowincjonalnych akademij, jak dobrze wychowana panna, wedle określenia Woltera, nigdy nie dała przyczyn do mówienia o sobie.
„Niech Franche-Comté wbija się w pychę tem że wydało Wiktora Hugo, Karola Nodier i Cuviera; Bretania Chateaubrianda i Lamenais’go; Normandja Kazimierza Delavigne; Turenia autora Eloa; dziś Angoulême niema nic do pozazdroszczenia tym prowincjom: ani Limuzji która wydała Dupuytrena, ani Owernii, ojczyźnie Montlosiera, ani Bordeaux które miało szczęście patrzeć na urodzenie tylu wielkich ludzi; my także mamy poetę! autor pięknych sonetów zatytułowanych Stokrocie łączy do chwały poety sławę prozaika, świat bowiem zawdzięcza mu również wspaniały romans Gwardzista Karola IX-go. Przyjdzie dzień, w którym wnuki nasze będą dumne, iż miały za ziomka Lucjana Chardon, rywala Petrarki!!!“
W prowincjonalnych dziennikach tego czasu, wykrzykniki podobne były do owych „hurra“, któremi przyjmuje się mowy na meeting’ach w Anglji.
„Mimo olśniewających sukcesów w Paryżu, młody poeta przypomniał sobie że pałac Bargeton był kolebką jego tryumfów, że arystokracja angulemska pierwsza przyklasnęła jego poezjom; że małżonka prefekta, hrabiego du Châtelet, dodawała odwagi pierwszym jego krokom w służbie Muz; — i wrócił między nas!... Całe Houmeau doznało głębokiego wzruszenia, kiedy, wczoraj, zjawił się w niem nasz Lucjan de Rubempré. Nowina o jego powrocie wywarła wszędzie najżywsze wrażenie. To pewna, iż Angoulême nie da się wyprzedzić mieszkańcom Houmeau w objawach czci, jakie rodzinne miasto gotuje się złożyć temu, który, w prasie czy w literaturze, tak chlubnie reprezentował je w Paryżu. Lucjan, poeta zarazem religijny i rojalistyczny, zwycięsko stawił czoło rozjuszeniu stronnictw; przybył, jak powiadają, odpocząć po trudach walki, która zużyłaby atletów silniejszych jeszcze od tego delikatnego artysty i marzyciela.
„Dzięki głęboko politycznej myśli, której przyklaskujemy i którą, jak powiadają, pierwsza powzięła hrabina du Châtelet, jest mowa o tem, aby przywrócić wielkiemu poecie tytuł i nazwisko znakomitej rodziny de Rubempré, której matka poety, pani Chardon, jest jedyną latoroślą. Odmładzać w ten sposób, zapomocą nowych talentów i nowej chwały, stare i bliskie wygaśnięcia rodziny, jest u nieśmiertelnego twórcy Konstytucji nowym dowodem jego stałego dążenia, wyrażonego słowy: Jedność i zapomnienie.
„Nasz poeta zamieszkał u siostry swej, pani Séchard.
W rubryce Kronika angulemska znajdowały się następujące nowiny:
„Nasz prefekt, hrabia du Châtelet, już zamianowany zwyczajnym podkomorzym J. K. M., otrzymał godność Radcy Stanu do nadzwyczajnych poruczeń.
„Wszystkie władze złożyły, wczorajszego dnia, panu prefektowi swoje uszanowanie.
Hrabina Syxtusowa du Châtelet będzie przyjmowała co czwartek.
Mer Escarbas, pan de Nègrepelisse, reprezentant młodszej gałęzi rodziny d’Espard, ojciec pani du Châtelet, świeżo mianowany hrabią, parem Francji i komandorem św. Ludwika, jest, jak powiadają, upatrzony na przewodniczącego wielkiego kolegjum wyborczego w Angoulême przy najbliższych wyborach“.
— Patrz, rzekł Lucjan do siostry przynosząc dziennik.
Przeczytawszy uważnie, Ewa oddała gazetę Lucjanowi z zamyśloną twarzą.
— Cóż ty na to?... spytał Lucjan, zdziwiony tą wstrzemięźliwością która miała odcień chłodu.
— Mój drogi, rzekła, ten dziennik należy do Cointetów; oni wyłącznie rozstrzygają o treści; zniewolić może ich pod tym względem jedynie prefektura albo konsystorz. Czy przypuszczasz, że twój dawny rywal, dzisiejszy prefekt, jest dość wspaniałomyślny, aby śpiewać twoje pochwały? Czy zapominasz, że Cointetowie ścigają nas pod nazwiskiem Métiviera i chcą z pewnością doprowadzić Dawida do tego aby im oddał w ręce zyski swego odkrycia?... Z którejkolwiek strony pochodzi ten artykuł, wydaje mi się niepokojący. Budziłeś tutaj jedynie nienawiści, zazdrości; spotwarzano cię na mocy przysłowia: Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, i oto wszystko zmienia się w mgnieniu oka!...
— Nie znasz miłości własnej prowincjonalnych miasteczek, odparł Lucjan. W pewnej mieścinie na Południu, ludność wyległa aby przyjmować u bram młodego człowieka, który otrzymał nagrodę na jakimś konkursie, widząc w nim wielkiego człowieka in spe!
— Słuchaj mnie, drogi Lucjanie, nie chcę ci mówić kazań, powiem wszystko w jednem słowie: miej się tu na baczności przed najmniejszym drobiazgiem.
— Masz słuszność, odparł Lucjan, przykro dotknięty iż znalazł u siostry tak mało entuzjazmu.
Poeta był u szczytu radości, widząc jak pokątny i hańbiący powrót do Angoulême zmienia się w tryumf.
— Nie wierzysz w tę trochę sławy, która kosztuje tak drogo! wykrzyknął Lucjan po godzinie milczenia, w czasie którego burza zebrała się w jego sercu.
Za całą odpowiedź, Ewa spojrzała na Lucjana, a spojrzenie to sprawiło iż zawstydził się swego oskarżenia.
W chwilę po obiedzie, woźny z prefektury przyniósł list zaadresowany do Lucjana Chardon; list ten jakgdyby przyznawał słuszność próżności poety, którego już oto świat wyrywał rodzinie. List mieścił następujące zaproszenie:

Hrabstwo Syxtusowie du Châtelet mają zaszczyt prosić p. Lucjana Chardon na obiad, d. 15 września b. r.
o. o. u. s.

Do listu dołączona była karta wizytowa:

HRABIA SYXTUS DU CHATELET
podkomorzy J. K. M., prefekt Charenty, Radca stanu.

— Jesteś pan w łasce, rzekł stary Séchard, mówią o panu w mieście jak o wielkiej figurze... Wszczyna się sprzeczka między Angoulême a Houmeau, które z nich ma ci uwić wieńce...
— Droga Ewo, szepnął Lucjan siostrze, znajduję się najzupełniej w tem samem położeniu co w dniu gdy miałem pierwszy raz iść do pani de Bargeton: nie mam się w co ubrać na ten obiad.
— Masz tedy zamiar przyjąć?... krzyknęła pani Séchard przestraszona.
Wywiązała się w tej kwestji polemika między bratem a siostrą. Zdrowy rozsądek mieszkanki prowincji powiadał Ewie, że należy się pokazywać światu jedynie z uśmiechniętą twarzą i w nienagannym stroju; ale pod tem kryła się jeszcze jej prawdziwa myśl:
— Dokąd ten obiad zawiedzie Lucjana? Jakie nań ma zamiary ten wielki świat? Czy nie knują czegoś przeciw niemu?
Wreszcie, udając się na spoczynek, Lucjan rzucił siostrze:
— Ty sobie nie zdajesz sprawy z mego wpływu! żona prefekta zlękła się dziennikarza; zresztą, w hrabinie du Châtelet tkwi zawsze jeszcze dawna Luiza! Kobieta, która uzyskała tyle faworów, może ocalić Dawida! Powiem jej o odkryciu którego mój brat dokonał; uzyskać dziesięć tysięcy od ministerstwa będzie dla niej drobnostką.
O jedenastej wieczór, Lucjan, siostra, matka i stary Séchard, jak również Kolb i Maryna zbudzili się, wyrwani ze snu przez orkiestrę miejską wzmocnioną muzyką załogi, i ujrzeli plac pełen ludzi. Młodzież miejscowa wyprawiała serenadę dla Lucjana Chardon de Rubempré. Lucjan stanął w oknie i, po ostatnim utworze, wśród najgłębszego milczenia, rzekł:
— Dziękuję wam, rodacy, za zaszczyt jaki mi czynicie, zaszczyt, którego będę się starał być godny; darujcie mi, że nie powiem więcej: wzruszenie moje jest tak żywe, że nie pozwala mi znaleźć słów.
— Niech żyje autor Gwardzisty!... Niech żyje autor Stokroci!... Niech żyje Lucjan de Rubempré!
Po tych trzech salwach, wzniesionych przez kilka głosów, trzy wieńce wraz z kilkoma bukietami wpadły, zręcznie rzucone, przez okno do mieszkania. W dziesięć minut później, plac był pusty i cichy.
— Wolałbym dziesięć tysięcy franków, rzekł stary Séchard, który z głęboko szyderczą miną obracał w rękach wieńce i bukiety. Ale cóż! pan dałeś im stokrotki, oni oddają ci bukieciki: robicie w kwiatach.
— Tak pan ceni zaszczyt jaki mi świadczą ziomkowie! wykrzyknął Lucjan, którego fizjognomja przedstawiała wyraz zupełnie wolny od melancholji i promieniejący radością. Gdybyś znał ludzi, papo Séchard, wiedziałbyś że podobna chwila nie zdarza się dwa razy w życiu. Jedynie prawdziwemu entuzjazmowi można zawdzięczać podobne tryumfy!... To, droga matko i siostro, zaciera wiele zgryzot.
Lucjan uściskał matkę i siostrę, jak się ściskają ludzie w owych chwilach gdy radość występuje z brzegów falą tak szeroką, że trzeba ją przelać w serce przyjaciela. „W braku przyjaciela, rzekł kiedyś Bixiou, pijany powodzeniem autor ściska odźwiernego“.
— I cóż, drogie dziecko, rzekł do Ewy, czemu płaczesz? A, to z radości...
— Ach! rzekła Ewa do matki skoro znalazły się same, zdaje się, że w każdym poecie mieszka pięknisia najgorszego rodzaju...
— Masz słuszność, odparła matka potrząsając głową. Lucjan zapomniał już wszystko, nietylko swoje nieszczęścia, ale nasze.
Matka i córka rozstały się, nie śmiąc wyrazić całej swojej myśli.
W krajach pożeranych niesubordynacją społeczną ukrytą pod słowem równość, wszelki tryumf jest cudem, które nie dzieją się, jak i wiele cudów zresztą, bez udziału zręcznych maszynistów. Na dziesięć owacyj jakie spotykają żyjących ludzi z porywu wdzięcznej ojczyzny, z pewnością dziewięć ma przyczyny obce osobie laureata. Czyż tryumf Woltera na deskach Komedji Francuskiej nie był tryumfem filozofji jego wieku? We Francji można tryumfować jedynie wtedy, kiedy cały świat wieńczy siebie na głowie tryumfatora. Toteż, obie kobiety miały słuszność w swoich przeczuciach. Sukces prowincjonalnego genjusza był czemś zbyt przeciwnem prowincjonalnej martwocie Angoulême, aby sprężyną jego nie miał być jakiś interes albo też gorliwy maszynista: dwa zarówno niebezpieczne współpracownictwa. Nieufność Ewy, jak bywa zresztą u większości kobiet, tkwiła w instynkcie: sama przed sobą nie umiałaby jej usprawiedliwić. Zasypiając, myślała:
— Kto tutaj tak bardzo jest przejęty Lucjanem, aby, na jego rzecz, poruszyć całe miasto? Stokrocie nie są zresztą jeszcze wydane; skądże tedy te owacje na rachunek przyszłego sukcesu?...
Tryumf ten był w istocie dziełem Petit-Clauda. W dniu, w którym proboszcz z Marsac oznajmił mu powrót Lucjana, adwokat był po raz pierwszy na obiedzie u pani de Senonches, która miała oficjalnie przyjąć prośbę jego o rękę pupilki. Był to jeden z owych rodzinnych obiadów, których uroczystość ujawnia się raczej w toaletach niż w ilości biesiadników. Mimo iż w rodzinie, wszyscy czują się jak na przedstawieniu, każdy wyraża coś swojem zachowaniem. Franciszkę wystawiono niby za gablotką. Pani de Senonches wywiesiła flagi swoich najwyszukańszych tualet. Pan du Hautoy był w czarnym fraku. Pan de Senonches, uwiadomiony przez żonę o przybyciu pani du Châtelet, która miała się pokazać u nich po raz pierwszy, oraz o oficjalnym występie konkurenta Franciszki, przybył od państwa de Pimentel. Cointet, ubrany w swój najpiękniejszy orzechowy surdut, migotał oczom obecnych djamentem wartości siedmiu tysięcy franków wpiętym w żabocie: była to zemsta bogatego kupca nad ubogą arystokracją. Petit-Claud, wystrzyżony, wyczesany, wymyty, nie mógł się wyzbyć sztywnej i suchej miny. Trudno było nie porównać tego chudego adwokaciny w opiętym fraku, do zamrożonej żmii; ale nadzieja tak ożywiała jego oczy podobne do oczu sroki, twarz jego oblekła się w tyle lodowatego chłodu, nadął się tak dobrze, że utrafił właśnie w ton godnego i ambitnego prokuratora z prowincji. Pani de Senonches prosiła zaufanych, aby nie wspominali nikomu o tej uroczystości rodzinnej, ani o zapowiedzianej wizycie pani prefektowej; spodziewała się tedy, iż goście napłyną hurmem. Prefekt i jego żona załatwili urzędowe wizyty prostem rzuceniem biletów, zachowując zaszczyt osobistej bytności jako osobliwe wyróżnienie; toteż arystokracja angulemska nie posiadała się z ciekawości. Oznaki wpływów hrabiny du Châtelet rozbudziły wiele ambicyj; opowiadano zresztą, iż tak zmieniła się na korzyść, że każdy chciał to osądzić własnemi oczami. W drodze, Petit-Claud dowiedział się od Cointeta iż pani prefektowa pozwoliła sobie łaskawie przedstawić narzeczonego drogiej Frani; zaczem, adwokat postanowił wyciągnąć korzyść z fałszywego położenia, w jakiem powrót Lucjana stawiał Luizę.
Państwo de Senonches, kupując dom Bargetonów, wzięli na siebie tak ciężkie zobowiązania, iż, jako szczerzy mieszkańcy prowincji, nie odważyli się podjąć najmniejszej zmiany. Toteż, pierwszem słowem Zefiryny, kiedy wyszła na spotkanie uroczyście oznajmionej prefektowej, było:
— Patrz, droga Luizo, jesteś tu jeszcze u siebie!... — tak mówiła, pokazując świecznik z kryształowymi wisiorkami, boazerje i umeblowanie, które niegdyś tak bardzo olśniło Lucjana.
— O tem, moja droga, najmniej pragnę sobie przypominać, rzekła z wdziękiem prefektowa, rzucając dokoła spojrzenie aby się przyjrzeć zgromadzeniu.
Każdy przyznał w duchu, iż Luiza de Nègrepelisse nie podobna była do samej siebie. Wielki świat paryski, w którym bawiła półtora roku, pierwsze chwile szczęścia małżeńskiego, które tak samo przekształciły kobietę jak Paryż mieszkankę prowincji, pewna godność jaką daje władza, wszystko to uczyniło z hrabiny du Châtelet osobę zaledwie tak podobną do dawnej pani de Bargeton, jak dwudziestoletnia dziewczyna podobna jest do mężatki. Miała zachwycający stroik z koronek i kwiatów niedbale przypięty diamentową szpilką. Włosy à l’anglaise dobrze oprawiały twarz i odmładzały ją zacierając kontury. Fularowa wycięta suknia, rozkosznie oszyta frendzelkami — dzieło słynnej Wiktoryny — uwydatniała smukłą kibić. Ramiona, okryte blondynową chusteczką, ledwie były widoczne pod gazą, zręcznie owiniętą koło zbyt długiej szyi. Mówiąc, bawiła się ładnemi drobiażdżkami, z któremi obchodzenie się jest zabójczą rafą dla mieszkanki prowincji: flakonik z solami wisiał na łańcuszku u bransolety; w ręku trzymała wachlarz i chusteczkę, nic nie czując się niemi zakłopotana. Smak najdrobniejszych szczegółów, wzięcie skopjowane z pani d’Espard, odsłaniały w Luizie pilną uczennicę faubourg Saint-Germain. Co się tyczy starego galanta z Cesarstwa, ten dojrzał w małżeństwie jak owe melony, które, z zielonych poprzedniego dnia, stają się żółte w ciągu jednej nocy. Znajdując na rozkwitłej twarzy żony świeżość którą Sykstus postradał, podawano sobie, z ucha do ucha, tradycyjne prowincjonalne koncepty, tem skwapliwiej iż wszystkie kobiety wściekłe były o nową pozycję ex-królowej Angoulême; uparty intruz musiał tedy zapłacić za żonę. Wyjąwszy państwa de Chandour, nieboszczyka pana de Bargeton, pana de Pimentel i Rastignaków, zebranie było prawie równie liczne jak w dniu kiedy Lucjan czytał w tym samym salonie swoje utwory. Jego Wielebność ksiądz biskup przybył również w asystencji wielkich wikarjuszów. Petit-Claud, wzruszony widokiem angulemskiej arystokracji, która, cztery miesiące temu, nie mogła być dlań nawet fantastycznem marzeniem, uczuł, iż nienawiść jego do wyższych klas słabnie. Hrabina du Châtelet wydała mu się uroczą, zwłaszcza iż równocześnie rzekł sobie w duchu:
— Pomyśleć, że ta kobieta może mnie zrobić podprokuratorem!
W połowie wieczoru, użyczywszy jednako długiej chwili rozmowy każdej z kobiet, odmieniając ton i wzięcie wedle ważności osoby oraz jej zachowania się w epoce ucieczki z Lucjanem, Luiza usunęła się z Jego Wielebnością do buduaru. Wówczas Zefiryna ujęła pod ramię Petit-Clauda, któremu serce biło jak młotem, i zaprowadziła go do tego buduaru, gdzie rozpoczęły się nieszczęścia Lucjana i gdzie miały się one dopełnić.
— Oto pan Petit-Claud, moja droga; polecam ci go tem żywiej, iż wszystko co uczynisz dla niego, będzie niewątpliwie z korzyścią mojej pupilki.
— Pan jest adwokatem? rzekła dostojna córa Nègrepelissów, mierząc spojrzeniem Petit-Clauda.
— Niestety! tak, pani hrabino.
Nigdy syn krawca z Houmeau nie miał, w całem życiu, sposobności posłużyć się temi dwoma słowami; toteż, kiedy je wymawiał, usta miał jakby przepełnione.
— Ale, podjął, od pani hrabiny zależy abym się znalazł w trybunale. Pan Milaud idzie, jak mówią, do Nevers...
— Zwykle, zauważyła hrabina, zostaje się drugim, potem pierwszym podprokuratorem? Ja chciałabym pana widzieć odrazu pierwszym... Aby się zająć panem i uzyskać dla pana tę łaskę, chciałabym mieć pewność pańskiego oddania tronowi, religji, a zwłaszcza panu de Villèle.
— Ach, pani, rzekł Petit-Claud nachylając się do ucha hrabiny, jestem człowiekiem gotowym do bezwarunkowego posłuszeństwa królowi.
— Tego potrzeba nam dzisiaj, odparła uchylając się wstecz, aby mu dać do zrozumienia że nie życzy sobie rozmowy na ucho. Jeżeli zawsze będzie się pan cieszył poparciem pani de Senonches, może pan na mnie liczyć, dodała czyniąc królewski ruch wachlarzem.
— Pani, rzekł Petit-Claud, który ujrzał Cointeta w drzwiach buduaru, Lucjan wrócił.
— Więc co?... odparła hrabina tonem, który byłby oniemił pospolitego człowieka.
— Pani hrabina nie rozumie mnie, odparł Petit-Claud posługując się formułą pełną szacunku; ja pragnę złożyć dowód mego oddania. Jak pani hrabina chce, aby wielki człowiek, którego pani stworzyła, był przyjęty w Angoulême? Niema pośredniej drogi: musi stać się przedmiotem wzgardy albo chwały.
Luiza de Nègrepelisse nie myślała dotąd nad tym problemem, który niewątpliwie miał dla niej swą wagę, więcej z powodu przeszłości niż teraźniejszości. Otóż, od obecnych uczuć hrabiny dla Lucjana zależało powodzenie planu, jaki ukuł adwokat aby doprowadzić do skutku uwięzienie Sécharda.
— Panie Petit-Claud, rzekła przybierając postawę wyniosłą i godną, pan chce być człowiekiem rządu. Wiedz pan, że pierwszą jego zasadą jest nie mylić się nigdy, a że kobiety, bardziej jeszcze od rządu, mają poczucie władzy i poczucie własnej godności.
— Tak właśnie myślałem, pani, odparł żywo, przyglądając się hrabinie nieznacznie a bystro. Lucjan przybywa tu w ostatecznej nędzy. Ale, o ile ma być przedmiotem owacyj, mogę go także zmusić, właśnie z przyczyny owacji, do opuszczenia Angoulême, gdzie siostra jego i szwagier są ścigani przez komorników...
Dumną twarz Luizy de Nègrepelisse przebiegł lekki skurcz stłumionej przyjemności. Zdziwiona iż adwokat odgadł ją tak dobrze, spojrzała nań rozwijając wachlarz. W tej chwili weszła Franciszka, co dało hrabinie czas na znalezienie odpowiedzi.
— Widzę, rzekła ze znaczącym uśmiechem, że będzie pan rychło prokuratorem...
Czy to nie znaczyło powiedzieć wszystko, nie zdradzając się?
— Och, pani, wykrzyknęła Franciszka, biegnąc dziękować hrabinie, pani zatem będę winna szczęście mego życia!
I, nachylając się do swej protektorki ruchem młodego dziewczęcia, szepnęła:
— To byłaby dla mnie śmierć na wolnym ogniu, gdyby mi przyszło być żoną prowincjonalnego adwokaciny.
Jeżeli Zefiryna przypuściła ten szturm do Luizy, popchnął ją do tego Franio, któremu nie zbywało na pewnej znajomości biurokratycznego świata.
— W pierwszych dniach wszelkiego dojścia do władzy, czy to chodzi o prefekta, czy o dynastję czy o przedsiębiorstwo, rzekł ex-konsul do przyjaciółki, świeżo upieczeni szczęśliwcy okazują nadzwyczajny zapał do oddawania usług; ale niebawem spostrzegają się na uciążliwościach protekcji i stają się jak z lodu. Dziś, Luiza uczyni dla Petit-Clauda to, czego, za kwartał, nie chciałaby zrobić dla twego męża.
— Czy pani hrabina pomyślała, rzekł Petit-Claud, o zobowiązaniach jakie nakłada na nią tryumf naszego poety? Będzie pani trzeba przyjąć Lucjana w ciągu tych dziesięciu dni które potrwa entuzjazm miasteczka.
Prefektowa skinęła głową aby odprawić Petit-Clauda i podniosła się aby pomówić z panią de Pimentel, która ukazała się w drzwiach. Przejęta niespodzianem wyniesieniem starego Nègrepelisse do godności para, margrabina uważała za potrzebne odświeżyć stosunki z kobietą dość zręczną aby swój quasi-fałszywy krok wyzyskać dla pomnożenia wpływu.
— Powiedz mi, droga, czemu zadałaś sobie ten trud aby wprowadzić ojca do Izby parów? spytała margrabina wśród poufnej rozmowy w której ugięła kolano przed wyższością drogiej Luizy.
— Moje dziecko, udzielono mi tej łaski tem łatwiej iż ojciec nie ma dzieci i będzie głosował zawsze za koroną; ale, jeśli będę miała synów, liczę na to że starszy będzie mógł przejąć tytuł, herb i parostwo po dziadku...
Pani de Pimentel pomyślała ze zmartwieniem, że matka, której ambicja rozciąga się na dzieci mające dopiero się urodzić, nie będzie jej pomocną w wyniesieniu do parostwa pana de Pimentel, co było jej sekretnem marzeniem.
— Mam prefektową w garści, rzekł Petit-Claud do Cointeta wychodząc, i przyrzekam panu akt spółki... Będę za miesiąc podprokuratorem, a pan będziesz władcą losów Sécharda. Staraj się pan teraz znaleźć kogoś, ktoby odkupił kancelarję; w pół roku zrobiłem z niej pierwszą w Angoulême.
— Wystarczyło wsadzić cię na siodło, rzekł Cointet, prawie zazdrosny o swe dzieło.
Każdy zrozumie teraz przyczynę tryumfu Lucjana w rodzinnem mieście. Na sposób owego króla Francji, który się nie mści za księcia Orleanu, Luiza nie chciała pamiętać zniewag wyrządzonych w Paryżu pani de Bargeton. Chciała wziąć Lucjana pod swój patronat, zmiażdżyć go protekcją i pozbyć się go w przyzwoity sposób. Świadomy, drogą plotek, całej paryskiej intrygi, Petit-Claud dobrze odgadł tę nienawiść, jaką kobieta żywi dla mężczyzny, który nie umiał kochać jej w chwili gdy miała ochotę być kochaną.
Nazajutrz po owacji która była usprawiedliwieniem przeszłości Ludwiki de Nègrepelisse, aby do reszty odurzyć Lucjana i ugnieść go w rękach, Petit-Claud zjawił się u pani Séchard na czele sześciu młodych ludzi, ex-kolegów Lucjana.
Deputację tę wysłali do autora Stokroci i Gwardzisty Karola IX jego koledzy, aby go zaprosić na bankiet jaki zamierzali wydać na cześć wielkiego człowieka wyrosłego z ich szeregów.
— Patrzcie! to ty, Petit-Claud! wykrzyknął Lucjan.
— Twój powrót tutaj, rzekł Petit-Claud, pobudził naszą miłość własną, wzięliśmy na ambit, zebraliśmy składkę i gotujemy dla ciebie wspaniały bankiet. Dyrektor kolegjum i profesorowie będą również; jak się rzeczy zapowiadają, będziemy mieli z pewnością i władze.
— Na kiedyż to? spytał Lucjan.
— W najbliższą niedzielę.
— Niemożliwe, odparł poeta; mógłbym przyjąć aż za dziesięć dni... wówczas, bardzo chętnie...
— A zatem, na twoje rozkazy, rzekł Petit-Claud; dobrze, za dziesięć dni.
Lucjan był czarujący wobec dawnych kolegów, którzy okazywali mu podziw graniczący ze czcią. Podtrzymywał, przez jakie pół godziny, nader błyskotliwą rozmowę, czuł się bowiem na piedestale i chciał usprawiedliwić opinję świata: zatknął ręce za kamizelkę, przemawiał jak człowiek który widzi rzeczy z wysokości na której współobywatele go postawili. Był skromny, przystępny, prawdziwy genjusz w negliżu. Były to skargi atlety znużonego walkami Paryża, rozczarowanego zwłaszcza; winszował kolegom, że nie opuścili poczciwej prowincji, etc. Oczarował ich. Następnie, wziął na stronę Petit-Clauda i zażądał szczerej prawdy o sprawach Dawida, wyrzucając mu sekwestr pod jakim zastał szwagra. Lucjan chciał wziąć Petit-Clauda na chytrość. Petit-Claud postarał się utrwalić dawnego kolegę w mniemaniu, iż on, Petit-Claud, jest mizernym adwokaciną z prowincji pozbawionym wszelkiego sprytu. Obecne ukształtowanie społeczeństwa, nieskończenie bardziej złożone niż dawniej, sprowadziło zróżniczkowanie zdolności u człowieka. Niegdyś, ludzie wybitni, zmuszeni do wszechstronności, pojawiali się, śród starożytnych narodów, w małej liczbie i nakształt świeczników. Później, o ile zdolności się wyspecjalizowały, zdatność odnosiła się jeszcze do ogółu rzeczy. I tak, człowiek będący szczwaną liszką, jak to mówiono o Ludwiku XI-tym, mógł zużyć swą przemyślność do wszystkiego; ale dziś sama zdatność uległa poddziałom. Ile zawodów, tyle rozmaitych chytrości. Przebiegłego dyplomatę wystrychnie doskonale na dudka, gdzieś na zapadłej prowincji, w pokątnej sprawie, mierny adwokat lub nawet chłop. Najsprytniejszy dziennikarz może się okazać zupełnym głupcem w kwestjach handlowych; toteż, Lucjan musiał się stać i stał się igraszką w ręku Petit-Clauda. Przebiegły adwokat oczywiście sam napisał artykuł, wskutek którego Angoulême, łącznie z przedmieściem, znalazło się w obowiązku uczczenia Lucjana. Współobywatele zgromadzeni na placu du Mûrier, to byli robotnicy z drukarni i papierni Cointetów, prowadzeni przez dependentów Petit-Clauda, Cachana i paru ex-kolegów Lucjana. Stawszy się dla poety dawnym koleżką z ławy szkolnej, adwokat przypuszczał trafnie, iż, w danej chwili, Lucjan zdradzi mu tajemnicę schronienia Dawida. Otóż, jeżeli Dawid padnie przez winę Lucjana, pobyt w Angoulême stanie się niemożliwy dla poety. Dlatego, aby lepiej ugruntować swój wpływ, adwokat uczynił się wobec Lucjana małym.
— Jakżebym mógł nie zrobić co tylko było w mej mocy? rzekł. Przecież chodziło tu o siostrę dawnego kolegi; ale, w trybunale, bywają sytuacje z góry skazane na stracenie. Dawid prosił mnie, 1-go czerwca, abym mu zapewnił spokój na trzy miesiące; jakoś katastrofa przyszła dopiero we wrześniu, a i tu jeszcze zdołałem ubezpieczyć przed wierzycielami całe jego mienie; wygram w apelacji, uzyskam wyrok że przywilej żony jest bezwarunkowy i że, w danym wypadku, nie jest żadnem oszukaństwem... Co do ciebie, wracasz nieszczęśliwy, ale jesteś genjalnym człowiekiem...
Lucjan uczynił ruch człowieka, któremu kadzielnica buja zanadto blisko nosa.
— Tak, mój drogi, podjął Petit-Claud, czytałem Gwardzistę Karola IX-go, to więcej niż romans, to dzieło! Przedmowę mogło napisać tylko dwóch ludzi: Chateaubriand albo ty!
Lucjan przyjął pochwałę, nie mówiąc że przedmowa jest pióra d’Artheza. Na stu francuskich autorów, dziewięćdziesięciu dziewięciu postąpiłoby jak on.
— Otóż, tutaj, ludzie jakgdyby cię nie znali, podjął Petit-Claud z udanem oburzeniem. Kiedy widziałem tę powszechną obojętność, powziąłem myśl poruszenia naszego światka. Kropnąłem artykuł, który musiałeś czytać.
— Jakto, to ty?... wykrzyknął Lucjan.
— Tak, ja!... Angoulême i Houmeau zaczęły się spierać o pierwszeństwo: zebrałem młodych ludzi, kolegów z ławy szkolnej, i zorganizowałem wczorajszą serenadę; następnie, raz wpłynąwszy na fale entuzjazmu, puściliśmy subskrypcję na obiad. „Jeżeli Dawid musi się kryć, niech przynajmniej Lucjan będzie uwieńczony!“ powiedziałem sobie. Zrobiłem więcej, podjął Petit-Claud, widziałem hrabinę du Châtelet i dałem jej do zrozumienia, że winna jest samej sobie to, aby wydobyć Dawida z jego położenia; może to zrobić, musi!... Jeśli Dawid w istocie znalazł tajemnicę o której mi mówił, rząd nie zrujnuje się popierając go, a cóż za honor dla prefekta grać rolę człowieka, który, dzięki swej szczęśliwej protekcji, ma połowę zasługi w tak doniosłem odkryciu! Jednym zamachem zyska rozgłos światłego administratora... Siostra twoja przerażona jest naszą sądową pukaniną! przelękła się dymu... Wojna w trybunale kosztuje równie drogo jak na polu bitwy; ale Dawid utrzymał swą pozycję, jest panem tajemnicy: nie mogą go uwięzić, nie uwiężą go!
— Dziękuję ci, mój drogi, widzę że mogę ci powierzyć mój plan, pomożesz mi go urzeczywistnić.
Petit-Claud spojrzał na Lucjana: haczykowaty jego nos przybrał kształt pytajnika.
— Chcę ocalić Sécharda, rzekł Lucjan ważnym tonem; jestem przyczyną jego nieszczęścia, naprawię wszystko... Mam wielką władzę nad Luizą...
— Jaką Luizą?...
— Hrabiną du Châtelet.
Petit-Claud uczynił gest zdumienia.
— Mam większą władzę nad nią, niż ona sama myśli, podjął Lucjan; ale, mój drogi, o ile mam władzę nad waszym rządem, nie mam fraka...
Petit-Claud wykonał nowy ruch, jakgdyby chcąc ofiarować sakiewkę.
— Dziękuję, rzekł Lucjan ściskając rękę adwokata. Za dziesięć dni, złożę wizytę pani prefektowej i oddam ci twoją wizytę.
I rozstali się, wymieniając koleżeński uścisk dłoni.
— Musi być poetą, rzekł sobie w duchu Petit-Claud, bo ma klepki nie w porządku.
— Niema co, myślał Lucjan wracając do siostry, gdy chodzi o przyjaciół, naprawdę wiąże jedynie ława szkolna...
— Mój Lucjanie, co tobie przyrzekł Petit-Claud, że jesteś dla niego taki czuły? Strzeż się go!
— Jego? wykrzyknął Lucjan. Słuchaj, Ewo, dodał jakby pod wpływem zastanowienia, nie wierzysz już we mnie, nie ufasz mi, możesz także nie ufać Petit-Claudowi, ale, za dziesięć lub dwanaście dni, odmienisz zdanie, dodał z miną zwycięzcy.
Lucjan udał się do swego pokoju i napisał taki list do Stefana Lousteau:
„Mój przyjacielu, z nas dwu, ja jeden mogę sobie przypominać o tysiącu franków które ci pożyczyłem: ale zbyt dobrze znam, niestety! położenie w jakiem będziesz otwierając ten list, aby nie dodać natychmiast że nie żądam ich od ciebie w walucie złotej lub srebrnej; nie, proszę cię o nie w kredycie, tak jakby ktoś ich żądał od Floryny w pocałunkach. Mamy wspólnego krawca, możesz tedy dać mi sporządzić w najkrótszym czasie kompletną przyodziewę. Nie będąc zupełnie zredukowany do kostjumu Adama, nie mogę wszelako pokazać się w mieście. Tutaj, ku wielkiemu memu zdumieniu, czekają mnie honory departamentalne, należne świecznikom paryskim. Jestem bohaterem bankietu, ni mniej ni więcej jak poseł z lewicy; pojmujesz obecnie konieczność czarnego fraka? Przyrzeknij zapłatę, weź ją na siebie, puść w ruch aparat reklamy; słowem, znajdź nowy warjant sceny don Juana z panem Niedzielą[6], trzeba mi bowiem wyniedzielić się za wszelką cenę. Niemam nic prócz łachów: weź to za punkt wyjścia! Jesteśmy w sierpniu, pogoda jest prześliczna; ergo, czuwaj nad tem, abym otrzymał, z końcem tygodnia, śliczny kostjum poranny: żakiecik ciemno-bronzowy, trzy kamizelki, jedna kanarkowa, druga fantazyjna szkocka, trzecia biała; dalej trzy pary pantalonów zdobywczych, jedne białe angielskie, drugie nankinowe, trzecie kaszmirowe czarne; wreszcie czarny frak i czarną satynową kamizelkę na wieczór. Jeżeliś znalazł jaką nową Florynę, polecam się jej o dwa fantazyjne krawaty. To jeszcze nic, liczę na ciebie, na twój spryt: krawiec, to najmniejsza troska. Drogi przyjacielu, niejeden raz biadaliśmy nad tem: inteligencja nędzy, która z pewnością jest najdzielniejszą trucizną ze wszystkich jakie nurtowały kiedy człowieka par excelence, Paryżanina! ta inteligencja, której sprawność zdumiałaby szatana, nie znalazła jeszcze sposobu wydostania na kredyt kapelusza! Kiedy wprowadzimy w modę kapelusze po tysiąc franków, kapelusze staną się dostępne; ale do tej pory trzeba nam zawsze mieć dosyć złota w kieszeni aby zapłacić kapelusz. Ach, ileż złego narobiła nam Komedja Francuska ze swą wieczną apostrofą do służącego: Lafleur, włożysz mi złoto do kieszeni! Czuję tedy głęboko wszystkie trudności wykonania tej prośby: dołącz do przesyłki krawca parę butów, parę trzewików, kapelusz, sześć par rękawiczek! To znaczy żądać niemożliwości, wiem. Ale czyż życie literackie nie jest niemożliwością ujętą w regularne formy?... Powiadam ci tylko jedno: zdziałaj ten cud płodząc jaki wielki artykuł albo małe świństwo, a kwituję cię i zwalniam z długu. A to jest dług honorowy, mój chłopcze: zarumieniłbyś się, gdybyś był zdolny się rumienić. Drogi Lousteau, żart na stronę, okoliczności są poważne. Osądź z jednego słowa: rybka przytyła, została żoną Czapli, Czapla zaś jest prefektem. Ta ohydna para może ocalić mego szwagra, którego wpędziłem w straszliwe położenie, którego ścigają, ukrywa się, jest pod brzemieniem zaskarżonych weksli!... Chodzi o to, aby ukazać się na nowo pani prefektowej i odzyskać, za wszelką cenę, jej serce. Czyż nie jest straszne myśleć, że los Dawida zależy od ładnej pary bucików, od szarych jedwabnych ażurowych pończoch (nie zapomnij o nich) i od nowego kapelusza!... Ogłoszę się chorym i cierpiącym, położę się do łóżka jak w komedji aby się uwolnić od zapału rodaków. Rodacy wyprawili mi wczoraj, tak, tak, mój drogi, bardzo piękną serenadę. Zaczynam pytać siebie, ilu głupców trzeba aby złożyć to słowo rodacy, od czasu jak się dowiedziałem że twórcami entuzjazmu stolicy Angulemczyków było kilku moich dawnych kolegów.
„Gdybyś mógł zamieścić w kronice paryskiej parę wierszy o mem przyjęciu, podwyższyłbyś mnie tutaj o kilka obcasów. Dałbym zresztą uczuć Rybce, że mam, jeżeli nie przyjaciół, to przynajmniej jakiś wpływ w prasie paryskiej. Ponieważ nie zrezygnowałem z przyszłości, odwdzięczę ci to. Gdyby ci trzeba było tęgiego artykułu do jakiego tygodnika, mam czas aby przemyślić go dowoli. Na zakończenie, tylko jedno słowo, przyjacielu: liczę na ciebie, jak ty możesz liczyć na tego, który się pisze

„twoim oddanym
Lucjanem de R.

„Adresuj wszystko do biura dyliżansów poste restante“.
List ten, w którym Lucjan, pod wpływem świeżego sukcesu, odzyskał ton dawnej wyższości, przypomniał mu Paryż. Od tygodnia pogrążony w beznadziejnym spokoju prowincji, obracał się myślą ku barwnym niedolom Paryża: uczuł nieokreślone żale, cały tydzień marzył o hrabinie du Châtelet. Przywiązywał tyle wagi do swego pojawienia się w świecie, że, kiedy, z zapadnięciem nocy, schodził do Houmeau aby spytać w biurze dyliżansów o pakiety z Paryża, przechodził wszystkie męki niepewności jak kobieta która pomieściła swoje ostatnie nadzieje w oczekiwanej tualecie i która traci widoki otrzymania jej.
— Ach! Lousteau! przebaczam ci twoje zdrady, rzekł w duchu, widząc z kształtu, że przesyłka musi zawierać wszystko o co prosił.
W pudelku z kapeluszem znalazł następujący list:

Z salonu Floryny.

„Moje drogie dziecko!
Krawiec znalazł się bardzo correct; ale, jak to przeczuł twój głęboki retrospektywny rzut oka, krawaty, kapelusz, pończochy wniosły niepokój w nasze serca, nie miały bowiem czego zaniepokoić w naszych sakiewkach. Mówiliśmy nieraz z Blondetem: możnaby zrobić majątek, zakładając firmę, gdzieby młodzi ludzie mogli dostać przedmioty niewielkiej ceny. Ostatecznie bowiem płacimy w końcu bardzo drogo to czego nie płacimy. Zresztą, wielki Napoleon, zahamowany w wyprawie na Indje brakiem pary butów, powiedział: Sprawy łatwe nigdy nie przychodzą do skutku! Zatem, wszystko szło, z wyjątkiem obuwia... Widziałem cię wyfraczonym bez kapelusza, ukamizelczonym bez butów, i myślałem ci już posłać parę mokasynów, które pewien Amerykanin darował Florynie jako osobliwość. Floryna złożyła kapitał czterdziestu franków z tem przeznaczeniem aby je postawić dla ciebie. Natan, Blondet i ja wybraliśmy się w tej misji. Grając nie na swój rachunek, mieliśmy takie szczęście iż zostało jeszcze tyle aby zaprosić na kolację Drętwę, ex-szczura imćpana des Lupeaux. Należało nam się to od pani ruletki! Floryna zajęła się sprawunkami, przydała do nich trzy piękne koszule. Natan ofiaruje ci laskę. Blondet, który wygrał trzysta franków, posyła złoty łańcuszek. Drętwa przyczepia doń złoty zegarek, wielkości czterdziestofrankówki: darował go jej jakiś dudek, a nie chodzi. „Ot tandeta, jak i to co dostał w zamian!“ zwierzyła się nam. Bixiou, który czekał na nas w Rocher du Cancale, dołączył do tego honorowego daru stolicy flaszkę wody portugalskiej. Nasz pierwszy komik rzekł: „Jeśli to może mu dać szczęście, niech nim będzie!...“ z tym basowym akcentem i tą mieszczańską pompą w której tak celuje. Wszystko to, drogie dziecko, dowodzi ci, jak w Paryżu kocha się przyjaciół w nieszczęściu. Floryna, której, wiedziony słabością, przebaczyłem, prosi abyś nadesłał artykuł o książce Natana. Bywaj, mój synu! Mogę cię tylko żałować, iż wróciłeś do zapiecka, któryś szczęśliwie opuścił, kiedyś się stał starym kamratem

„twego przyjaciela
„Stefana L.“

— Poczciwi chłopcy! poszli grać dla mnie! myślał Lucjan, wzruszony. Z krajów niezdrowych, albo z tych gdzie się najwięcej wycierpiało, przychodzą takie fale powietrza, które podobne są rajskim zapachom. W życiu rozpaczliwem swą mdłością wspomnienie dawnych cierpień jest jakby nieokreśloną rozkoszą. Ewa zdumiała się, kiedy brat zeszedł w nowem ubraniu; ledwie go poznała.
— Mogę teraz przejść się po Beaulieu, wykrzyknął; nie powiedzą o mnie: „Wrócił w łachmanach!“ Widzisz ten zegarek: daruję ci go, siostrzyczko; podobny jest do mnie, sprężynę ma pękniętą.
— Jaki z ciebie dzieciak!... rzekła Ewa. Nie można o nic mieć żalu do ciebie.
— Czyżbyś sobie wyobrażała, drogie dziecko, że postarałem się o tę wyprawkę w głupiuchnej intencji błyszczenia w oczach Angoulême, o które troszczę się ot, tyle? rzekł, smagając powietrze trzciną o złotej gałce. Chcę naprawić zło którego narobiłem i dlatego musiałem znaleźć się pod bronią.
Powodzenie Lucjana jako eleganta było jedynym rzeczywistym tryumfem jaki osiągnął, ale tryumf ten był olbrzymi. Zawiść rozwiązuje języki podczas gdy podziw je ścina. Kobiety były oczarowane, mężczyźni wymyślali co wlezie; słowem, Lucjan mógł wykrzyknąć z piosenkarzem: Ubranie moje, dzięki składam tobie! Poszedł złożyć dwa bilety w prefekturze; oddał również wizytę Petit-Claudowi, którego nie zastał. Nazajutrz po bankiecie, wszystkie dzienniki paryskie, zawierały, w rubryce Angoulême, następującą notatkę:
ANGOULEME. Powrót młodego poety którego początki były tak świetne, autora Gwardzisty Karola IX, jedynego francuskiego romansu historycznego, wolnego od naśladownictwa Walter-Scotta i będącego, dzięki swej przedmowie, wydarzeniem literackiem, zaznaczył się owacją równie zaszczytną dla pana Lucjana de Rubempré jak dla jego rodzinnego miasta. Ojczysty gród poety pokwapił się wydać na jego cześć bankiet patrjotyczny. Nowy prefekt, zaledwie osiadły w mieście, przyłączył się do objawów powszechnego zapału, podejmując autora Stokroci, którego talent w początkach swoich doznał tyle zachęty ze strony hrabiny du Châtelet“.
We Francji, gdy raz padnie hasło entuzjazmu, nikt nie ma go już mocy powstrzymać. Pułkownik garnizonu ofiarował swą orkiestrę. Właściciel hotelu Dzwon, którego indyki z truflami docierają aż do Chin, udekorował salę draperjami, na której laurowe wieńce przeplatane bukiecikami robiły wspaniały efekt. O piątej, czterdzieści osób znajdowało się w salonie, wszyscy w gali. Gromada stukilkudziesięciu mieszkańców, ściągniętych głównie obecnością orkiestry, reprezentowała rodaków.
— Całe Angoulême jest tutaj, rzekł Petit-Claud, wychylając się oknem.
— Nic nie rozumiem, rzekł do żony Postel, który przyszedł posłuchać muzyki. Jakto! prefekt, generalny poborca, pułkownik, dyrektor prochowni, poseł, mer, prowizor, dyrektor odlewni z Ruelle, prezydent, prokurator, pan Milaud, wszystkie władze!...
Kiedy zajęto miejsca przy stole, orkiestra zaczęła warjacje na temat hymnu Niech żyje król, niech żyje Francja! hymnu który nie zdołał stać się popularnym. Była piąta. O ósmej, deser na sześćdziesiąt pięć porcyj, odznaczający się Olimpem z cukrów nad którym górowała Francja z czekolady, dał sygnał toastów.
— Panowie, rzekł prefekt wstając, niech żyje król!... niech żyje prawa dynastja! Czyż nie pokojowi, jakim obdarzyli nas Burboni, zawdzięczamy generację poetów i myślicieli, utrzymującą w rękach Francji berło literatury!...
— Niech żyje król! krzyczeli biesiadnicy, między którymi przeważali ministerjalni.
Podniósł się czcigodny prowizor.
— Za zdrowie młodego poety, rzekł; bohatera dnia, który z wdziękiem poezyj Petrarki, w rodzaju który Boileau mienił tak trudnym, umiał połączyć talent prozaika!
— Brawo, brawo!
Powstał pułkownik.
— Panowie! za zdrowie rojalisty, gdyż bohater tej uczty miał odwagę bronić zdrowych zasad!
— Brawo! rzekł prefekt, który dawał ton oklaskom.
Z kolei podniósł się Petit-Claud.
— W imieniu kolegów Lucjana, wnoszę toast na chwałę kolegjum w Angoulême, za zdrowie czcigodnego prowizora, który nam jest tak drogi, i któremu winniśmy oddać lwią część zasługi w naszych sukcesach.
Stary prowizor, który nie spodziewał się tego toastu, wytarł sobie oczy. Lucjan powstał: zapanowało najgłębsze milczenie, poeta stał się blady. W tej chwili, stary prowizor, który siedział obok niego po lewej, włożył mu na głowę laurowy wieniec. Zaczęto klaskać. Lucjan miał łzy w oczach i w głosie.
— Urżnął się, rzekł do Petit-Clauda przyszły prokurator w Nevers.
— To nie wino go upiło, odparł adwokat.
— Drodzy rodacy, ukochani koledzy, rzekł wreszcie Lucjan, chciałbym mieć całą Francję za świadka tej sceny. W ten sposób wychowuje się ludzi i zdobywa dla naszego kraju wielkie dzieła i wielkie czyny. Ale, zważywszy to niewiele co zrobiłem a ten wielki zaszczyt jakiego za to doznaję, mogę się czuć tylko zawstydzonym i zdać się potrosze na przyszłość z usprawiedliwieniem dzisiejszego przyjęcia. Pamięć tej chwili doda mi sił wśród nowych walk. Pozwólcie mi przypomnieć waszej czci tę, która była mą pierwszą muzą i protektorką, a zarazem wypić toast na cześć rodzinnego miasta: zatem, zdrowie pięknej hrabiny Sykstusowej du Châtelet i zdrowie szlachetnego miasta Angoulême!
— Nieźle się spisał, rzekł prokurator, który potrząsnął głową z uznaniem: nasze toasty były przygotowane, a on swój zaimprowizował.
O dziesiątej, biesiadnicy rozeszli się grupami. Dawid Séchard, słysząc tę niezwykłą muzykę, rzekł do Brygidy:
— Co dziś takiego dzieje się w Houmeau?
— Wydają, odparła, bankiet dla pańskiego szwagra Lucjana...
— Biedny chłopiec, rzekł, musi żałować że mnie tam niema!
O północy, Petit-Claud odprowadził Lucjana aż na plac. Tam, Lucjan rzekł do adwokata:
— Mój drogi, do zgonu ci tego nie zapomnę.
— Jutro, rzekł adwokat, podpisuję u pani de Senonches kontrakt z panną Franciszką de la Haye, jej wychowanicą; zrób mi tę przyjemność i przyjdź; pani de Senonches prosiła abym cię przyprowadził. Spotkasz prefektową, która musi być mile pogłaskana twoim toastem, z pewnością słyszała już o nim.
— Miałem w tem swoją myśl, rzekł Lucjan.
— Och! ty ocalisz Dawida!
— Pewien tego jestem, odparł poeta.
W tej chwili, jakby czarami, ukazał się Dawid. Oto, w jaki sposób. Dawid znajdował się w położeniu dość trudnem: żona broniła mu bezwarunkowo i przyjmować Lucjana i uwiadamiać go o miejscu schronienia, gdy Lucjan wypisywał doń najczulsze listy, powiadając iż w najbliższym czasie naprawi wszystko. Otóż, panna Clerget, objaśniając Dawidowi przyczyny uroczystości której muzyka dochodziła do jego uszu, oddała mu równocześnie dwa następujące listy:
„Mój drogi, rób tak, jakby Lucjana tu nie było; nie niepokój się niczem, utrwal w swej drogiej głowie ten pewnik: bezpieczeństwo nasze całkowicie zależy od tajemnicy, w jakiej zdołamy zachować miejsce twego ukrycia. Smutno to wyznać, ale więcej ufam Marynie, Kolbowi, Brygidzie, niż memu bratu. Niestety! biedny Lucjan nie jest już niewinnym i tkliwym poetą któregośmy znali. Dlatego właśnie że chce się mieszać do twoich spraw i ma tę zarozumiałość, iż spodziewa się znaleźć sposób umorzenia naszych długów (przez pychę, Dawidzie!...) obawiam się go. Otrzymał z Paryża piękne ubranie i pięć sztuk złota w ładnej sakiewce. Oddał mi je i żyjemy z tych pieniędzy. Mamy wreszcie jednego wroga mniej: twój ojciec nas opuścił, wyjazd zaś jego zawdzięczamy Petit-Claudowi, który przejrzał jego intencje i z miejsca je unicestwił mówiąc mu że ty już nie uczynisz ani kroku na własną rękę, że on, Petit-Claud, nie pozwoli ci ustąpić swego wynalazku bez zaliczki trzydziestu tysięcy: najpierw piętnaście aby zlikwidować twoje sprawy; piętnaście tysięcy, które otrzymałbyś w każdym wypadku, bez względu na wynik. Petit-Claud jest dla mnie zagadką. Ściskam cię tak, jak kochająca żona ściska nieszczęśliwego męża. Nasz Lucuś ma się dobrze. Cóż za widok tego kwiatu, który nabiera barw i rośnie wśród burz! Matka, jak zawsze, modli się i ściska cię prawie równie czule jak

„twoja Ewa“.

Petit-Claud i Cointet, przestraszeni chłopską chytrością starego Séchard, pozbyli się go, jak się okazuje, tem łatwiej, iż winobranie wzywało go do Marsac.
List Lucjana, dołączony do listu Ewy, brzmiał jak następuje:
„Drogi Dawidzie, wszystko idzie dobrze. Jestem uzbrojony od stóp do głów; ruszam dziś w pole; za dwa dni odwalę kawał drogi. Z jakąż rozkoszą uściskam cię, kiedy będziesz wolny i czysty od moich długów! Ale czuję się zraniony, na życie i z całego serca, nieufnością jaką siostra i matka mi wciąż okazują. Czyż nie wiem bez nich, że kryjesz się u Brygidy? Za każdym razem kiedy Brygida przychodzi do nas, mam wiadomość od ciebie i odpowiedź na moje listy. Jest zresztą oczywiste, że siostra mogła polegać tylko na dawnej koleżance. Dzisiaj byłbym z tobą! mógłbym ci wyrazić, jak ciężko mnie boli, że nie mogę cię mieć przy sobie na uczcie jaką dają dla mnie! Próżność naszego Angoulême zgotowała mi mały tryumf, który, za kilka dni, utonie doszczętnie w niepamięci, ale w którym twoja radość byłaby jedyną szczerą radością. Słowem, jeszcze kilka dni, a przebaczysz temu, który, nad wszystkie chwały świata, ceni sobie to, iż jest

„bratem twym
Lucjanem“.

Serce Dawida znalazło się w rozdwojeniu, pod działaniem dwóch sił, mimo iż były one nierówne: ubóstwiał bowiem żonę, tkliwość zaś dla Lucjana ostygła nieco w miarę utraty szacunku. Ale, w samotności, siła uczuć zmienia się zupełnie. Człowiek sam, wydany na pastwę trosk podobnych tym jakie pożerały Dawida, ulega myślom, przeciw którym znalazłby siłę w zwyczajnych warunkach. I tak, czytając list Lucjana wśród fanfar tego nieoczekiwanego tryumfu, uczuł się głęboko wzruszony znajdując słowa żalu których się spodziewał. Tkliwe dusze nie umieją się oprzeć tym drobnym objawom uczucia, przypisując im, u drugich, potęgę do jakiej sami są zdolni. Czyż to nie jest kropla wody, przelewająca pełny puhar?... Toteż, koło północy, błagania Brygidy nie mogły wstrzymać Dawida od zamiaru widzenia się z Lucjanem.
— Nikogo, rzekł, niema o tej porze na ulicy, nikt mnie nie zobaczy, nie mogą mnie uwięzić w nocy; gdyby mnie zaś spotkano, mogę się znowuż posłużyć sposobem Kolba aby wrócić do swego schronienia. Zresztą, dodał, zbyt dawno nie uścisnąłem żony i dziecka.
Brygida ustąpiła tym argumentom, ostatecznie dość racjonalnym, i pozwoliła wyjść Dawidowi, który krzyknął: „Lucjan!“ w chwili gdy Lucjan i Petit-Claud życzyli sobie dobrej nocy. I bracia, płacząc, rzucili się sobie w ramiona.
Niewiele bywa podobnych momentów w życiu. Lucjan czuł w Dawidzie wylew owej bezwzględnej przyjaźni, z którą człowiek nie liczy się nigdy, mimo iż doświadcza wyrzutów że ją oszukał. Dawid czuł potrzebę przebaczenia. Szlachetny i wspaniałomyślny wynalazca chciał przemówić Lucjanowi do serca i rozprószyć chmury między siostrą a bratem. Wobec sprawy uczucia, wszystkie niebezpieczeństwa wynikłe z kwestji pieniężnej znikły.
Petit-Claud rzekł do klienta:
— Idź do domu, skorzystaj przynajmniej ze swej nieostrożności, uściskaj żonę i dziecko... i żeby cię nikt nie widział! — Cóż za nieszczęście! mówił sobie Petit-Claud, zostawszy sam. Ach! gdybym miał tutaj Cérizeta!...
W chwili gdy adwokat monologował przechadzając się wzdłuż parkanu, okalającego miejsce gdzie dziś wznosi się dumnie Pałac Sprawiedliwości, usłyszał pukanie w deskę.
— Jestem, rzekł Cérizet, którego głos przechodził przez szczelinę źle spojonych desek. Widziałem Dawida wychodzącego z Houmeau. Zaczynałem się domyślać miejsca jego schronienia, teraz jestem pewny i wiem gdzie go chwycić; ale, aby mu zastawić pułapkę, trzeba mi wiedzieć coś o projektach Lucjana: i oto pan ich wyprawia do domu! Zostań pan przynajmniej tutaj, pod jakimbądź pozorem. Kiedy Dawid i Lucjan wyjdą, ściągnij pan ich w moją stronę; będą myśleli że są sami i usłyszę ostatnie słowa pożegnania.
— Djabeł z ciebie! rzekł półgłosem Petit-Claud.
— Do kroćset, wykrzyknął Cérizet, czegóż-by się nie zrobiło, aby zapracować na to coś mi pan obiecał!
Petit-Claud wydostał się z ogrodzenia i przechadzał się po placu spoglądając w okna Dawida i myśląc o swej przyszłości, jakby dla dodania sobie odwagi; zręczność bowiem Cérizeta pozwalała mu zadać ostatni cios. Petit-Claud był jednym z owych ludzi głęboko przebiegłych i fałszywych, którzy, przeniknąwszy zmienność ludzkiego serca i strategję interesów, nie dają się nigdy złapać na przynętę chwili ani na pozory żadnego przywiązania. Dlatego niewiele zrazu rachował na Cérizeta. W razie gdyby małżeństwo chybiło, przygotował sobie środki zalania Cointetowi sadła za skórę; ale, od swego sukcesu w pałacu Bargeton, Petit-Claud grał w otwarte karty. Jego kontrmina stała się bezużyteczną, a była niebezpieczna dla sytuacji do której dążył. Oto podstawy, na których chciał oprzeć swą przyszłość: Gannerac oraz kilku grubszych kupców zaczynali tworzyć w Houmeau komitet liberalny, związany przez stosunki handlowe z przywódcami opozycji. Gabinet pana Villèle, zatwierdzony przez Ludwika XVIII-go na łożu śmierci, stał się sygnałem zmiany taktyki opozycji, która, od śmierci Napoleona, wyrzekła się niebezpiecznej drogi konspiracji. Stronnictwo liberalne organizowało na prowincji system legalnego oporu: dążyło do tego, aby opanować wybory i dojść do celu przez pozyskanie mas. Petit-Claud, zaciekły liberał i dziecię Houmeau, był promotorem, duszą i tajemną sprężyną opozycji niżniego miasta, uciśnionego przez arystokrację wyżniego Angoulême. On pierwszy wskazał na niebezpieczeństwo zostawienia Cointetom władzy nad całą prasą w departamencie, gdzie opozycja powinna była mieć dziennik, aby nie być w tyle za innemi miastami.
— Niech każdy z nas złoży udział pięciuset franków Gannerakowi, będzie miał wówczas dwadzieścia kilka tysięcy aby kupić drukarnię Séchardów, której staniemy się panami, trzymając w ręku właściciela zapomocą pożyczki, rzekł Petit-Claud.
Adwokat przeparł tę myśl, chcąc wzmocnić w ten sposób swą dwoistą pozycję wobec Cointetów i Sécharda; z natury rzeczy zwrócił oczy na hultaja w typie Cérizeta i postanowił zeń uczynić człowieka zaprzedanego partji.
— Jeśli zdołasz zwąchać kryjówkę pryncypała i oddać mi go w ręce, rzekł do dawnego korektora, dostaniesz pożyczkę na kupno drukarni i prawdopodobnie staniesz na czele dziennika. Zatem, naprzód marsz!
Bardziej pewny sprawności człowieka takiego jak Cérizet niż wszystkich Doublonów na świecie, Petit-Claud przyrzekł Cointetowi uwięzienie Sécharda. Ale, od czasu jak Petit-Claud pieścił nadzieję wielkiej karjery urzędniczej, przewidywał konieczność obrócenia się plecami do liberałów, tak dobrze zaś podgrzał sprawę w Houmeau, że kapitał potrzebny do nabycia drukarni miał już w ręku. Wówczas, Petit-Claud postanowił zostawić rzeczy naturalnemu biegowi.
— Ba! pomyślał sobie, Cérizet dopuści się jakiegoś prasowego przestępstwa; wówczas wyzyskam tę okoliczność aby pokazać swoje talenty...
Podszedł do bramy drukarni i rzekł do Kolba, który stał na straży:
— Idź powiedzieć Dawidowi, niech korzysta z chwili i ulotni się, a miejcie się dobrze na baczności; ja już odchodzę, jest pierwsza.
Skoro Kolb opuścił posterunek, Maryna zajęła jego miejsce. Lucjan i Dawid zeszli na dół, Kolb szedł przed nimi o sto kroków naprzód, Maryna o sto kroków w tyle. Kiedy bracia przechodzili koło parkanu, Lucjan mówił z zapałem do Dawida:
— Mój drogi, rzekł, plan jest nadzwyczaj prosty; ale jak o nim mówić przy Ewie? Nigdy nie zrozumiałaby tego rodzaju środków. Jestem pewien, że w sercu Luizy drzemie pragnienie które potrafię rozbudzić; chcę ją mieć, bodaj dlatego aby się zemścić na tym cymbale prefekcie. Jeśli się pokochamy, choćby na tydzień, każę jej zażądać od ministerstwa dwudziestu tysięcy franków subwencji dla ciebie. Jutro ujrzę tę damę w buduarku gdzie zaczęły się nasze amory, i gdzie, wedle Petit-Clauda, nic się nie zmieniło: zagram komedję. Zatem, pojutrze, prześlę przez Brygidę słóweczko, aby ci donieść czy mnie wygwizdano... Kto wie, może już będziesz wolny!... Rozumiesz teraz, dlaczego chciałem ubrań z Paryża? W łachmanach niepodobna grać roli pierwszego amanta.
O szóstej rano, Cérizet odwiedził Petit-Clauda.
— Jutro w południe niech Doublon będzie gotów; nakryje ptaszka, ręczę za to, rzekł Paryżanin: mam w ręku jedną z robotnic panny Clerget, rozumie pan?...
Wysłuchawszy planu przyszłego drukarza, Petit-Claud pobiegł do Cointeta.
— Zrób pan, aby, dziś wieczór, pan du Hautoy zgodził się uczynić Franciszkę swoją bezsporną dziedziczką, a za dwa dni podpiszesz spółkę z Séchardem. Ślub mój dopiero w tydzień po kontrakcie, jest zatem obopólna gwarancja: z rączki do rączki. Ale baczmy dobrze dziś wieczór, co się będzie działo między Lucjanem a hrabiną du Châtelet, w tem bowiem tkwi wszystko... Jeżeli Lucjan poweźmie nadzieję uzyskania czegoś przez prefektową, Dawid jest mój...
Dwuznaczne położenie panny de la Haye sprowadziło większość arystokracji angulemskiej na uroczystość podpisywania kontraktu. Ubóstwo przyszłego stadła bez koszyczka panny młodej podsycało zainteresowanie tego światka; z miłosierdziem bowiem jest jak z tryumfami; świat lubi współczucie, które zadowala miłość własną. Toteż, margrabina de Pimentel, hrabina du Châtelet, pani de Senonches i kilku przyjaciół domu wystąpili z podarkami, które narobiły w mieście wiele hałasu. Te ładne drobiażdżki, dołączone do wyprawy przygotowywanej od roku przez Zefirynę, do klejnotów ojca chrzestnego i do przepisanych zwyczajem podarków oblubieńca, pocieszyły Franciszkę i pobudziły ciekawość wielu matek, które przybyły w towarzystwie córek. Petit-Claud i Cointet zauważyli już iż „urodzeni“ Angoulemscy cierpią ich obu na swoim Olimpie jako konieczność: jeden był administratorem mienia, prawnym opiekunem Franciszki; drugi był niezbędny przy podpisaniu kontraktu jak wisielec przy egzekucji; ale, nazajutrz po ślubie, o ile pani Petit-Claud zachowałaby prawo odwiedzania chrzestnej matki, mąż czuł iż z trudnością by go tam dopuszczono: przyrzekł sobie w duchu odwet nad tym pysznym światkiem. Rumieniąc się za swych mizernych rodziców, adwokat uznał za właściwe nie sprowadzać na uroczystość matki zamieszkałej w Mansle; poprosił ją, aby się wymówiła chorobą i dała mu zezwolenie na piśmie. Upokorzony tem, iż znalazł się bez rodziny, bez oparcia, bez nikogo ktoby podpisał kontrakt z jego strony, Petit-Claud czuł się tedy szczęśliwy, iż może przedstawić jako swego przyjaciela człowieka sławnego i mile widzianego przez hrabinę. Wstąpił tedy po Lucjana powozem. Poeta rozwinął tego pamiętnego wieczoru zasoby tualety, która musiała mu zapewnić, bez protestu, wyższość nad wszystkimi mężczyznami. Pani de Senonches oznajmiła zresztą zjawienie się bohatera chwili; spotkanie poróżnionych kochanków stanowiło jedną z owych oczekiwanych scen, których prowincja szczególnie jest łakoma. Lucjan wyrósł do wysokości lwa: miał być tak piękny, tak zmieniony, tak nadzwyczajny, iż cały kobiecy świat urodzonego Angoulême pałał żądzą ujrzenia go. Idąc za modą epoki, której zawdzięczamy przejście od dawnych balowych pluderków do szpetnych dzisiejszych spodni, Lucjan włożył czarne obcisłe pantalony. Strój męzki uwydatniał wówczas jeszcze kształty, ku rozpaczy ludzi chudych lub źle zbudowanych; kształty zaś Lucjana były iście apolińskie. Szare jedwabne pończochy, lekkie pantofelki, czarna atłasowa kamizelka, krawat, wszystko było najstaranniej dobrane, ulane wprost na nim. Jasne kędziory podkreślały białość czoła, dokoła którego pukle wiły się z wyszukaną gracją. Oczy, pełne dumy, sypały iskry. Drobne kobiece ręce, piękne pod wykwintną rękawiczką, nie raczyły się ukazać obnażone. Całe wzięcie skopjował Lucjan z de Marsaya, sławnego paryskiego dandysa: w jednej ręce trzymał laskę i kapelusz, którego nie odłożył ani na chwilę, drugą gestykulował lekko, podkreślając słowa. Lucjan chciał się wsunąć nieznacznie, na sposób tych sławnych ludzi, którzy, przez fałszywą skromność, pochylają głowę przechodząc pod bramą Saint-Denis. Ale Petit-Claud, który miał tylko jednego przyjaciela, podał go z całą okazałością. W pełni wieczoru, niemal celebrując, przyprowadził Lucjana przed panią de Senonches. Przechodząc, poeta słyszał szmery, które niegdyś byłyby go przyprawiły o zawrót głowy, a które przyjął dziś chłodno: czuł się pewny, iż, sam jeden, wart jest całego tego angulemskiego Olimpu.
— Pani, rzekł do pani de Senonches, winszowałem już memu przyjacielowi Petit-Claud, w którym widzę materjał na przyszłego ministra, iż ma szczęście wejść do pani domu, mimo iż węzły jakie łączą chrzestną matkę z jej pupilką są natury dość wątłej... (To było powiedziane w sposób, doskonale pochwycony przez wszystkie kobiety, które nadsłuchiwały pilnie choć nieznacznie). Co do mnie, błogosławię okoliczność, która pozwala mi przedłożyć pani moje uniżone służby.
Słowa te wygłosił Lucjan bez najmniejszego zakłopotania, z miną wielkiego pana który zaszczycił odwiedzinami skromną chatkę. W czasie odpowiedzi Zefiryny, pełnej ozdobnych zakrętasów, poeta wodził oczyma po salonie, przygotowując dalsze efekty. Skłonił się z wdziękiem, cieniując swe uśmiechy, Franiowi du Hautoy i prefektowi którzy skłonili się wzajem; następnie podszedł do pani du Châtelet, udając iż w tej chwili ją spostrzega. Spotkanie to było tak dalece główną okrasą wieczoru, iż zapomniano wręcz o kontrakcie ślubnym, na którym miały położyć podpisy najwybitniejsze osobistości, prowadzone w tym celu do sypialni bądź przez rejenta bądź przez Franciszkę. Lucjan uczynił kilka kroków w stronę Luizy, i, z ową paryską gracją za którą tęskniła od swego powrotu, rzekł dość głośno:
— Czy pani zawdzięczam zaproszenie, dzięki któremu będę miał zaszczyt obiadować pojutrze w prefekturze?
— Zawdzięcza je pan jedynie swojej sławie, odparła sucho Luiza, nieco dotknięta zaczepnym frazesem, który Lucjan obmyślił aby zranić dumę dawnej przyjaciółki.
— Ach, pani hrabino, rzekł Lucjan tonem zarazem subtelnym i pewnym siebie, niepodobna mi będzie korzystać z zaproszenia, jeśli mam nieszczęście być u niej w niełasce.
I, nie czekając odpowiedzi, obrócił się na miejscu, spostrzegając biskupa, któremu skłonił się z wdziękiem:
— Wasza Dostojność była niemal prorokiem, rzekł czarującym głosem, a dołożę starań aby się nim stała w zupełności. Szczęśliwy się czuję, iż przybyłem tu dzisiaj, skoro mogę złożyć Waszej Dostojności wyrazy mego szacunku.
Lucjan wciągnął biskupa w rozmowę trwającą z dziesięć minut. Wszystkie kobiety patrzały na Lucjana jak na zjawisko. Jego nieoczekiwane zuchwalstwo zostawiło panią du Châtelet bez głosu i bez odpowiedzi. Widząc Lucjana przedmiotem podziwu kobiet, nadsłuchując, od grupy do grupy, szeptów powtarzających na ucho odpowiedź którą Lucjan jakoby zmiażdżył hrabinę i okazał jej wyraźnie wzgardę, uczuła w sercu skurcz podrażnionej ambicji.
— Gdyby nie przyszedł do prefektury po tej odpowiedzi, cóż za skandal! pomyślała. Skąd mu się bierze ta duma? Czyżby panna des Touches była nim zajęta?... Jest tak piękny! Powiadają, że poleciała do niego w Paryżu, nazajutrz po śmierci tej aktorki!... Może przyjechał aby ocalić szwagra i znalazł się w Mansle za naszą karocą wskutek wypadku w podróży? Patrzał na nas owego ranka osobliwym wzrokiem...
Oblegał ją rój myśli; nieszczęściem dla siebie, Luiza poddawała się im patrząc na Lucjana, który rozmawiał z biskupem jakgdyby był królem zebrania: nie kłaniał się nikomu i czekał aż się ktoś doń zbliży; wodził spojrzeniem po sali ze swobodą godną de Marsaya, swego pierwowzoru. Nie opuścił prałata, aby się przywitać z panem de Senonches, który ukazał się w pobliżu.
Po dziesięciu minutach Luiza nie wytrzymała. Wstała, podeszła do biskupa i rzekła:
— Cóż takiego opowiada Waszej Wielebności ten młody człowiek, że tak często widzę uśmiech na Jej ustach?
Lucjan usunął się o kilka kroków, aby zostawić dyskretnie panią du Châtelet z prałatem.
— Ach, pani hrabino, to młodzieniec bardzo niepospolity! Tłumaczył mi właśnie, iż pani zawdzięcza całą swoją siłę...
— Nie jestem niewdzięcznikiem, pani!... rzekł Lucjan, ze spojrzeniem pełnem wyrzutu, które oczarowało hrabinę.
— Porozumiejmy się, rzekła przywołując Lucjana ruchem wachlarza, chodź pan tu razem z Jego Wielebnością, tutaj!... Jego Dostojność będzie naszym sędzią.
Wskazała na buduarek pociągając biskupa.
— Szczególną, w istocie, rolę każe odgrywać biskupowi, rzekła dość głośno jakaś dama z obozu Chandour.
— Naszym sędzią!... rzekł Lucjan, spoglądając kolejno na prałata i na prefektową; jest zatem i winny?...
Luiza siadła na kanapce swego dawnego buduaru. Posadziwszy Lucjana po jednej stronie a biskupa po drugiej, zaczęła mówić. Lucjan, ku zachwytowi i szczęściu pani du Châtelet, nie słuchał. Przybrał postawę i ruchy la Pasty w Tancredi, kiedy ma mówić: O patria!... Fizjognomją swoją odśpiewał słynną kawatinę dell’ Rizzo. Wreszcie, uczeń Koralji dokazał tego, iż uronił nieznaczną łezkę.
— Ach! Luizo, jak ja cię kochałem! szepnął jej do ucha, nie troszcząc się o prałata ani o rozmowę, w chwili gdy ujrzał iż hrabina zauważyła jego łzy.
— Wytrzyj oczy, albo mnie zgubisz na tem samem miejscu po raz drugi, rzekła odwracając się ku niemu ruchem który zgorszył biskupa.
— Pierwszy wystarczy, odparł żywo Lucjan. To odezwanie godne kuzynki pani d’Espard osuszyłoby wszystkie łzy Magdaleny. Mój Boże!... odnalazłem na chwilę moje wspomnienia, iluzje, moje dwadzieścia lat, a pani mi je...
Biskup przeszedł nagle do salonu, rozumiejąc iż godność jego nie bardzo licuje z dłuższym pobytem w tej atmosferze. Zostawiono ostentacyjnie Lucjana i prefektową sam na sam. W kwadrans potem, Sykstus, któremu nie podobały się rozmówki, śmiechy i przechadzki pod progiem, wkroczył z miną więcej niż chmurną i zastał Lucjana i Luizę bardzo ożywionych.
— Luizo, rzekł do ucha żony, ty, która lepiej odemnie znasz Angoulême, czy nie powinnabyś myśleć o stanowisku prefektowej i o rządzie?
— Mój drogi, rzekła Luiza, mierząc swego odpowiedzialnego wydawcę wzrokiem którego wyniosłość przyprawiła go o drżenie, rozmawiam z panem de Rubempré o rzeczach nader ważnych dla ciebie. Chodzi o to, aby ocalić wynalazcę, któremu grozi iż stanie się ofiarą najnikczemniejszych machinacyj, i ty nam pomożesz... Co zaś do tego, co te panie mogą o mnie pomyśleć, zobaczysz w jaki sposób postąpię sobie aby zmrozić jad na ich językach.
Wyszła z buduaru wsparta na ramieniu Lucjana, i poprowadziła go do podpisania kontraktu, urągając, ze śmiałością wielkiej damy, pozorom.
— Podpiszemy razem, rzekła podając pióro Lucjanowi.
Lucjan poprosił Luizę aby mu wskazała miejsce, gdzie położyła podpis, tak by oba nazwiska znalazły się obok siebie.
— Panie de Senonches, czy byłby pan poznał pana de Rubempré? rzekła hrabina, zmuszając niegrzecznego myśliwca aby przywitał Lucjana.
Przeprowadziła Lucjana do salonu, sadzając go między Zefiryną a sobą na groźnej środkowej kanapie. Następnie, niby królowa na tronie, zaczęła, zrazu półgłosem, dowcipną rozmowę, do której przyłączyło się kilku dawnych przyjaciół oraz większość kobiet, tworzących niby jej dwór. Niebawem hrabina sprowadziła Lucjana, który stał się bohaterem całego koła, na rozmowę o życiu paryskiem. Poeta nakreślił z nieopisaną werwą jego obraz, przeplatając go anegdotkami o sławnych ludziach, których to smakołyków mieszkańcy prowincji są tak szczególnie łakomi. Podziwiano dowcip i inteligencję dandysa, jak wprzódy podziwiano jego urodę. Hrabina Sykstusowa tak pieczołowicie przedłużała swój tryumf, grała na Lucjanie jak kobieta zachwycona swym instrumentem, podawała mu piłkę rozmowy tak zręcznie, żebrała dlań uznania zapomocą tak kompromitujących spojrzeń, że wiele kobiet zaczęło się dopatrywać w tem przypadkowem spotkaniu Luizy i Lucjana głębokiej miłości, która padła ofiarą jakiegoś nieporozumienia. Może jakieś chwilowe zwady spowodowały to niewczesne małżeństwo z Châteletem, przeciw któremu obecnie buntuje się dawne uczucie.
— A zatem, rzekła Luiza półgłosem, podnosząc się z kanapy o pierwszej po północy, do pojutrza, a proszę bądź pan punktualny.
Pożegnała Lucjana lekkiem ale nader przyjacielskiem skinieniem i poszła szepnąć parę słów Sykstusowi, który szukał kapelusza.
— Jeżeli to, co mi pani du Châtelet powiedziała przed chwilą, jest prawdą, drogi Lucjanie, licz na mnie, rzekł prefekt puszczając się w pościg za żoną, która zabierała się do odejścia nie oglądając się nań, jak w Paryżu. Od dziś wieczora, szwagier twój może być pewny swego bezpieczeństwa.
— Należało mi się to od pana hrabiego, rzekł Lucjan z uśmiechem.
— Wszystko spaliło tedy na panewce!... rzekł Cointet do ucha Petit-Claudowi, który, jak on, był świadkiem tego pożegnania.
Petit-Claud, oszołomiony powodzeniem Lucjana, zdumiony fajerwerkami jego dowcipu i jego urokiem, spoglądał na Franciszkę de la Haye, której fizjognomja, pełna podziwu dla Lucjana, zdawała się mówić oblubieńcowi: „Bądź taki jak twój przyjaciel“.
Błysk radości przemknął po twarzy Petit-Clauda.
— Obiad u prefekta dopiero pojutrze, mamy jeszcze dzień, ręczę za wszystko.
— A zatem, mój drogi, rzekł Lucjan do Petit-Clauda wracając o drugiej pieszo, przybyłem, ujrzałem, zwyciężyłem! Za kilka godzin, Dawid będzie bardzo szczęśliwy.
— Oto wszystko co chciałem wiedzieć, pomyślał Petit-Claud. Uważałem cię tylko za poetę, ale ty jesteś i Lauzunem, to znaczy dwakroć poetą, odparł, żegnając go uściskiem dłoni który miał być ostatnim.
— Droga Ewo, rzekł Lucjan budząc siostrę, dobra nowina! Za miesiąc, Dawid nie będzie miał już długów!...
— Jakim cudem?
— Otóż w spódniczce pani du Châtelet kryła się dawna Luiza; kocha mnie więcej niż kiedykolwiek, postara się, za pośrednictwem męża, przesłać raport o naszem odkryciu ministrowi!... Tak więc, mamy przed sobą już tylko miesiąc cierpień, tyle ile mi trzeba aby się zemścić na prefekcie i uczynić go najszczęśliwszym z mężów.
Ewa, słuchając brata, miała uczucie że śni.
— Kiedym oglądał ten popielaty salonik, gdzie, przed dwoma laty, drżałem jak dziecko; kiedym patrzał na te meble, malowidła i postacie, miałem wrażenie, że łuska spada mi z oczu! Jak Paryż odmienia człowieka!
— Czy to szczęście?... rzekła Ewa, zrozumiawszy wreszcie brata.
— No, kładź się, ty już usypiasz; pogadamy jutro, rzekł Lucjan.
Plan Cérizeta odznaczał się nadzwyczajną prostotą. Mimo iż należał on do rzędu podstępów jakimi posługują się prowincjonalni komornicy, podstępów których powodzenie jest wielce zagadkowe, miał się on powieść: opierał się bowiem zarówno na znajomości charakterów Lucjana i Dawida, jak i na ich nadziejach. Wśród robotnic których Cérizet był don Juanem i nad któremi panował wygrywając jedne przeciw drugim, znajdowała się w tej chwili jedna z prasowaczek Brygidy Clerget, dziewczyna prawie równie piękna jak pani Séchard, nazwiskiem Henryka Signol, której rodzice posiadali winniczkę o dwie mile od Angoulême, na drodze do Saintes. Signolowie, jak wszyscy wieśniacy, uważali iż nie mają natyle aby chować jedyne dziecko przy sobie, i przeznaczyli ją do „obowiązku“, to znaczy na pokojową w jakim zamożnym domu. Na prowincji, panna służąca musi umieć prać i prasować wykwintną bieliznę. Zakład pani Prieur, której Brygida była następczynią, miał tak świetną reputację, że Signolowie oddali tam córkę na naukę, płacąc za mieszkanie i życie. Pani Prieur należała do tej rasy prowincjonalnych pryncypałów starej daty, którzy poczuwają się do zastępowania rodziców. Żyła z uczennicami jak w rodzinie; prowadziła je do kościoła i dozorowała je sumiennie. Henryka, ładna, bujnie rozwinięta brunetka, o śmiałem oku, o gęstych i długich włosach, była biała jak są białe dziewczęta Południa, białością magnolji. Toteż, Cérizet wziął natychmiast piękną dziewczynę na oko, ale, ponieważ należała do rodziny uczciwych robotników, ustąpiła jedynie pokonana zazdrością, złym przykładem i tem kuszącem słowem: „Ożenię się z tobą!“ które szepnął jej Cérizet, skoro został młodszym korektorem u Cointetów. Dowiedziawszy się, iż Signolowie posiadają winnicę wartości jakich dziesięciu do dwunastu tysięcy, Paryżanin postarał się o to aby Henrjecie uniemożliwić inne małżeństwo. Taki był stan amorów pięknej Henrjetty i sprytnego Cérizeta, kiedy Petit-Claud ukazał chłopakowi nadzieje na drukarnię Sécharda, przy subwencji dwudziestu tysięcy franków, która miała dlań być niby wędzidłem. Ta przyszłość olśniła korektora, w głowie mu się zawróciło, panna Signol wydała mu się zaporą dla jego ambicyj, zaczął zaniedbywać biedną dziewczynę. Henryka, w rozpaczy, przywiązała się do korektorzyny tem więcej, im mniej on okazywał jej względów. Odkrywszy że Dawid ukrywa się u panny Clerget, Paryżanin zmienił poglądy co do Henryki, nie zmieniając wszelako postępowania; postanowił zużyć do swych celów jej rozpaczliwe położenie i jej miłość. W dniu w którym Lucjan miał odzyskać swą Luizę, Cérizet zwierzył rankiem Henryce tajemnicę Brygidy, i dał do poznania że los ich i małżeństwo zależą od wytropienia kryjówki Dawida. Raz wprowadzona na trop, Henryka odgadła bez trudności, że drukarz może się znajdować jedynie w alkierzyku panny Clerget. Dziewczyna, wydając tę tajemnicę, nie sądziła aby popełniała coś złego; ale ta pierwsza zdrada wciągnęła ją w sidła Cérizeta.
Lucjan spał jeszcze, kiedy Cérizet, który przyszedł dowiedzieć się o rezultacie wieczoru, słuchał w gabinecie Petit-Clauda opisu wielkich mimo że małych wydarzeń, które miały niebawem poruszyć całe Angoulême.
— Czy Lucjan napisał do pana słówko od swego powrotu? spytał Paryżanin, potrząsnąwszy głową na znak zadowolenia, skoro Petit-Claud skończył.
— Oto wszystko co mam od niego, odparł adwokat, podając list, gdzie Lucjan skreślił parę wierszy na papierze listowym którym posługiwała się siostra.
— A zatem, rzekł Cérizet, dziesięć minut przed zachodem słońca, niech Doublon zasadzi się przy bramie Palet, niech ukryje żandarmów i rozstawi ludzi, będziemy mieli ptaszka.
— Jesteś pewny swojej sprawy? rzekł Petit-Claud, mierząc spojrzeniem Cérizeta.
— Zdaję się na los, rzekł ex-urwis paryski, ale los to skończony hultaj, nie lubi uczciwych ludzi.
— Trzeba aby się powiodło, rzekł adwokat sucho.
— Powiedzie się, odparł Cérizet. To pan pchnąłeś mnie w błoto, możesz mi tedy dać tych parę banknotów, żebym się miał czem obetrzeć... — Ale, drogi panie, rzekł Paryżanin, pochwyciwszy na twarzy adwokata wyraz który mu się nie podobał, jeżeli mnie pan zwiódł, jeśli nie kupisz mi drukarni w ciągu tygodnia... przygotuj się, że zostawisz młodą wdowę, rzekł cicho ulicznik paryski sącząc śmierć w spojrzeniu.
— Jeśli uwięzimy Dawida o szóstej, bądź o dziesiątej u pana Gannerac: załatwimy interes, odparł rozkazująco adwokat.
— Zrozumiano: gość będzie obsłużony! rzekł Cérizet.
Cérizet znał już sztukę, która polega na wywabianiu papieru i która dziś poważnie podkopuje interesy skarbu. Wywabił więc kilka wierszy skreślonych przez Lucjana i zastąpił je innemi, naśladując pismo z doskonałością złowróżbną dla przyszłości korektora.
„Mój drogi Dawidzie, możesz przyjść bez obawy do prefekta, sprawa twoja załatwiona; zresztą, o tej porze, możesz już wyjść; idę naprzeciw ciebie aby ci wytłumaczyć jak się masz zachować z prefektem.

Twój brat
Lucjan“.

W południe, Lucjan napisał list do Dawida, donosząc mu o powodzeniu wieczoru i zapewniając o poparciu prefekta, który, jak mówił, tegoż samego dnia ma złożyć ministrowi raport o odkryciu, do którego bardzo się zapalił. W chwili gdy Maryna przyniosła ten list Brygidzie, pod pozorem oddania jej prania, Cérizet, pouczony przez Petit-Clauda o możliwości tego listu, wyciągnął z domu pannę Signol i chodził z nią długo nad brzegiem Charenty. Musiała toczyć się walka, w której honor Henryki bronił się długo, przechadzka bowiem trwała dwie godziny. Nietylko wchodził w grę interes dziecka, ale także całe przyszłe szczęście, los; a to o co prosił Cérizet to był drobiazg! uwodziciel bowiem nie odsłonił dziewczynie całej doniosłości swego żądania. Jednakże nieproporcjonalna cena tej drobnostki przerażała Henrykę. Mimo to, Cérizet uzyskał wreszcie od kochanki, iż zgodziła się użyczyć pomocy. O piątej, Henryka miała wyjść i wrócić oznajmiając pannie Clerget, iż pani Séchard prosi ją o natychmiastowe przybycie. Następnie, w kwadrans po wyjściu Brygidy, wejdzie, zapuka do alkierza i odda Dawidowi fałszywy list Lucjana. Poczem, Cérizet zdał się ze wszystkiem na los.
Pierwszy raz od roku blisko Ewa uczuła iż się rozluźnia żelazna obręcz, jaką ściskała ją konieczność. Wreszcie, zaczęła mieć nadzieję. I ona także zapragnęła ucieszyć się bratem, pokazać się pod ramię z człowiekiem wielbionym przez rodzinne miasto, ubóstwianym przez kobiety, kochanym przez dumną hrabinę du Châtelet. Ubrała się odświętnie i, po obiedzie, zamierzyła przejść się po Beaulieu pod ramię z Lucjanem. O tej godzinie, we wrześniu, całe Angoulême zażywa świeżego powietrza.
— Hoho! to piękna pani Séchard, rzekło kilka głosów na widok Ewy.
— Nigdy nie myślałabym tego o niej, rzekła jakaś kobieta.
— Mąż się chowa, żona wystawia się na pokaz, rzekła pani Postel dość głośno aby biedna kobieta mogła usłyszeć.
— Och, wracajmy, źle uczyniłam, rzekła Ewa do brata.
Na kilka minut przed zachodem słońca, na drodze która spada w zakrętach ku Houmeau, dał się słyszeć gwar jakiegoś zbiegowiska. Lucjan i Ewa, zdjęci ciekawością, skierowali się w tamtą stronę, z kilku słów bowiem jakie padły dokoła nich można było sądzić jakoby popełniono tam jakąś zbrodnię.
— Zdaje się że przytrzymano złodzieja... Blady jest jak śmierć, rzekł przechodzień do nich, widząc iż biegną w stronę rosnącej ciżby.
Ani Lucjan ani Ewa nie doznawali najmniejszego lęku. Ujrzeli sporą gromadkę dzieci, kobiet, robotników wracających z roboty; gromadka ta poprzedzała żandarmów, których galony błyszczały w głównej grupie. Grupa ta ciągnęła za sobą setkę innych osób, posuwała się naprzód jak chmura niosąca burzę.
— Ha! rzekła Ewa, to mój mąż!
— Dawid! krzyknął Lucjan.
— To jego żona! krzyknął tłum rozstępując się.
— Kto zdołał cię wywabić z domu? spytał Lucjan.
— Twój list, odparł Dawid, blady i wzruszony.
— Byłam tego pewna, rzekła Ewa, padając jak martwa.
Lucjan podniósł siostrę; dwie osoby pomogły ją przenieść do domu, gdzie Maryna ułożyła ją do łóżka. Kolb pobiegł po lekarza. Kiedy zjawił się doktór, Ewa nie odzyskała jeszcze przytomności. Lucjan musiał wyznać matce, iż stał się przyczyną aresztowania Dawida, nie mógł bowiem mieć najmniejszego pojęcia o quiproquo z fałszywym listem. Lucjan, spiorunowany spojrzeniem matki która zawarła w niem przekleństwo, pobiegł do swego pokoju i zamknął się.
Czytając ten list, pisany w nocy i przerywany raz po raz, każdy odgadnie, ze zdań rzuconych w pośpiechu, wzruszenia jakie przechodził Lucjan:
„Ukochana siostro, widzieliśmy się przed chwilą ostatni raz. Postanowienie moje jest nieodwołalne. Oto dlaczego. W wielu rodzinach zdarza się nieszczęsna jednostka, która, dla swoich bliskich, jest jakby chorobą. Ja jestem tą chorobą dla was. Spostrzeżenie to nie jest moje, ale człowieka znającego dobrze świat. Wieczerzaliśmy jednego dnia, w kółku przyjaciół, w Rocher du Cancale. Wśród tysiąca żarcików jakie padały, ów dyplomata powiedział, że ta a ta osoba, która, ku powszechnemu zdziwieniu, nie wychodzi za mąż, jest chora na swego ojca. Zaczem, rozwinął teorję chorób rodzinnych. Wytłumaczył nam, czemu, gdyby nie matka, któryś dom żyłby szczęśliwie; w jaki sposób któryś syn zrujnował ojca, jak ten ojciec zniszczył przyszłość i stanowisko dzieci. Mimo iż bronił swej tezy wpół żartem, poparł ją, w ciągu dziesięciu minut, tyloma przykładami, że mnie to uderzyło. Ta prawda opłacała wszystkie niedorzeczne ale dowcipne paradoksy, jakimi dziennikarze bawią się między sobą, kiedy nie ma dla kogo grać komedji. Otóż ja jestem klątwą naszej rodziny. Z sercem przepełnionem czułością, działam jak wróg. Wszystkie wasze poświęcenia odpłaciłem złem. Mimo iż mimowolny, ten ostatni cios najokrutniejszy jest ze wszystkich. Gdy ja wiodłem w Paryżu życie niegodne, pełne uciech i nędz, biorąc kamaraderję za przyjaźń, opuszczając prawdziwych przyjaciół dla ludzi którzy mieli mnie wyzyskać, zapominając o was lub przypominając sobie tylko poto aby wam czynić źle, wy szliście skromną ścieżką pracy, idąc mozolnie ale pewnie ku fortunie, którą ja chciałem tak obłędnie podchwycić. Gdy wy stawaliście się lepsi, ja brnąłem coraz dalej na drodze zguby. Tak, mam nieokiełzane ambicje, które nie pozwalają mi pogodzić się z skromnem i prostem życiem. Mam upodobania, nałogi, a wspomnienie ich zatruwa szczęście które mi jest dostępne i które niegdyś byłoby mnie zadowoliło. O, droga Ewo, sądzę się sam surowiej niż ktokolwiek w świecie, potępiam się bezwarunkowo i nieubłaganie. Walka w Paryżu wymaga ciągłego napięcia, a moja wola działa jedynie wybuchami. Przyszłość przeraża mnie tak, że nie chcę przyszłości, a obecność jest mi nie do zniesienia. Chciałem was ujrzeć; lepiejbym uczynił opuszczając kraj na zawsze. Ale ekspatrjacja, bez środków do życia, byłaby szaleństwem, a szaleństw mam już dosyć... Śmierć zdaje mi się znośniejsza niż niezupełne życie; w jakiejkolwiek zaś roli się znajdę, próżność popchnie mnie do czynienia głupstw. Niektóre istoty są jak zera: trzeba im cyfry któraby ich poprzedzała, wówczas nicość ich nabiera dziesięćkrotnej wartości. Ja mogę nabrać wartości jedynie przez skojarzenie się z silną, nieubłaganą wolą. Pani de Bargeton to była żona dla mnie, przegrałem życie przez to iż nie opuściłem dla niej Koralji. Dawid i ty, mogliście być dla mnie wybornymi pilotami: ale nie jesteście dość silni aby ujarzmić mą słabość, która napozór wymyka się panowaniu. Lubię życie łatwe, bez trosk; aby się wymigać przeciwnościom, jestem zdolny do rzeczy, które mogą mnie zawieść bardzo daleko. Jestem urodzonym księciem. Mam inteligencji więcej niż trzeba aby wypłynąć, ale mam ją jedynie przez chwilę, nagroda zaś w szrankach w których staje do biegu tyle ambicyj przypada temu, kto rozwija tylko tyle siły ile jest konieczne i znajduje jeszcze jej zapas na schyłku dnia. Potrafiłbym robić źle, jak tu narobiłem, z intencjami najlepszemi w świecie. Są ludzie-dęby, ja jestem może tylko wdzięcznym bluszczem, a mam pretensję być cedrem. Oto mój bilans. Ten rozdźwięk między środkami a pragnieniami, ten brak równowagi będzie zawsze udaremniał me wysiłki. Istnieje w sferze literackiej wiele takich charakterów: a to z przyczyny nieustannych dysproporcyj między umysłem a charakterem, między pragnieniem a wolą. Jaki byłby mój los? mogę to z góry odgadnąć przypominając sobie kilka dawnych sław paryskich, dziś zupełnie zapomnianych. Znajdę się na progu starości, przedwcześnie zużyty, bez majątku, bez szacunku u ludzi. Cała moja obecna istota wzdryga się przed podobną starością: nie chcę być łachmanem. Droga, ubóstwiana siostro, jeśli zbyt drogo opłaciliśmy przyjemność jaką znalazłem w tem aby ujrzeć ciebie i Dawida, pomyślcie kiedyś iż była to cena ostatniego szczęścia biednej istoty która was kochała!... Nie dowiadujcie się o mnie, ani o mój los: na to mi się choć zda inteligencja aby doprowadzić do skutku mój zamiar. Rezygnacja, mój aniele, jest codziennem samobójstwem; co do mnie, mam zapas rezygnacji tylko na jeden dzień, skorzystam z niej dzisiaj...

„Godzina druga w nocy.

„Tak, już postanowiłem. Żegnaj więc na zawsze, droga Ewo. Doświadczam pewnej słodyczy na myśl, że już będę żył tylko w waszych sercach. Tam będzie mój grób... nie chcę innego. Jeszcze raz, żegnajcie!... To ostatnie słowo brata twego

„Lucjana“.

Napisawszy ten list, Lucjan zeszedł bez hałasu, położył go na kolebce małego Lucusia, złożył na czole uśpionej siostry ostatni zwilżony łzami pocałunek, wyszedł. Zgasił świecę w szarzejącym blasku, i, spojrzawszy ostatni raz na stary dom, otworzył pocichu drzwi; ale, mimo tych ostrożności, obudził Kolba, który spał na materacu rozciągniętym na ziemi w hali.
Gdo icie?... zakrzyknął Kolb.
— To ja, rzekł Lucjan, idę stąd, Kolb.
Lepi pyź ban sropił szepyź nikty nie bżychocił, rzekł Kolb do siebie, ale dość głośno aby Lucjan usłyszał.
— Lepiej byłbym zrobił żebym nie przychodził na świat, odparł Lucjan. Bądź zdrów, Kolb, nie mam ci za złe myśli, którą podzielam. Powiesz Dawidowi, że mojem ostatniem westchnieniem był żal, że go nie mogę uściskać.
Skoro Alzatczyk był już na nogach i ubrany, Lucjan zamknął drzwi i puścił się ku Charencie przez aleję, ale tak jakgdyby szedł na zabawę, oblekł bowiem niby całun swe paryskie suknie, cały wykwintny rynsztunek dandysa. Uderzony akcentem ostatnich jego słów, Kolb chciał się dowiedzieć czy pani Ewa wie o wyjeździe brata i czy się z nią pożegnał; ale, znajdując dom pogrążony w głębokiem milczeniu, pomyślał że wyjazd był zapewne ułożony z góry, i położył się z powrotem.
W stosunku do wagi przedmiotu, bardzo mało pisano o samobójstwie, nie obserwowano go. Może choroba ta umyka się obserwacji. Samobójstwo jest wynikiem uczucia, które nazwalibyśmy, jeżeli chcecie, szacunkiem dla samego siebie, aby go nie mieszać ze słowem honor. W dniu w którym człowiek sobą gardzi lub czuje się wzgardzony, w chwili gdy rzeczywistość jest w rozdźwięku z jego nadziejami, zabija się, składając w ten sposób hołd społeczeństwu, wobec którego nie chce pozostać rozebrany ze swych cnót lub z blasku. Cobądźby kto mówił, wśród ateuszów (u chrześcijanina trzeba uważać samobójstwo za niemożliwe) tchórze tylko przyjmują życie w hańbie. Samobójstwo bywa trojakie: raz, samobójstwo będące tylko ostatnim napadem długiej choroby i należące niewątpliwie do patologji; dalej samobójstwo z rozpaczy; wreszcie z wyrozumowania. Lucjan chciał się zabić z rozpaczy i z wyrozumowania; są to dwa rodzaje samobójstwa z których można się cofnąć; nieodwołalne jest tylko samobójstwo patologiczne; często jednakże wszystkie trzy przyczyny się jednoczą, jak u Jana Jakóba Rousseau.
Lucjan, raz powziąwszy postanowienie, zamyślił się nad wyborem środków: jako poeta, chciał skończyć poetycznie. Myślał zrazu poprostu rzucić się do Charenty; ale, schodząc ostatni raz zakosami do Beaulieu, usłyszał wyobraźnią hałas jaki wywoła jego samobójstwo, ujrzał ohydne widowisko, własne ciało wydobyte z wody, zniekształcone, będące przedmiotem dochodzeń sądowych: uczuł, jak bywa u samobójców, przypływ pośmiertnej próżności. W ciągu dnia spędzonego we młynie, przechadzał się nad rzeką, i zauważył, niedaleko od młyna, okrągłe jeziorko, takie jak zdarza się w biegu małych rzeczek, a którego spokojna powierzchnia zdradzała głębię. Woda nie jest wówczas ani zielona, ani niebieska, ani przejrzysta, ani żółta; jest jakgdyby zwierciadło polerowanej stali. Na brzegach tej czary nie widać było ani mieczyków, ani niezapominajek, ani szerokich liści nenufaru; trawa była krótka i gęsta, dokoła płaczące wierzby rosnące wcale malowniczo. Łatwo było odgadnąć przepaść pełną wody. Ktoś, ktoby się zdobył na odwagę napełnienia kieszeni kamykami, mógłby znaleźć tam nieuniknioną śmierć bez obawy że go odnajdą kiedyś.
— Ha! rzekł poeta, podziwiając ładny zakątek, oto miejsce które sprowadza ślinkę do ust.
Obraz ten stanął mu w pamięci w chwili gdy dochodził do Houmeau. Szedł tedy ku Marsac, zdany na pastwę ostatnich i grobowych myśli, z niezłomnem postanowieniem aby w ten sposób pochować na wieki sekret swojej śmierci, uniknąć śledztwa, pogrzebu, nie pokazać się oczom ludzi w ohydnym stanie topielca. Dotarł niebawem do pagórków, których tyle spotyka się po drodze we Francji, zwłaszcza między Angoulême a Poitiers. Dyliżans z Bordeaux nadjeżdżał z całą chyżością; można było przypuszczać iż podróżni zechcą wysiąść, aby się piąć na długie zbocze piechotą. Lucjan, który nie chciał aby go widziano, rzucił się w zapadłą dróżkę i zaczął rwać kwiatki wśród wina. Kiedy wrócił na gościniec, trzymając w ręku bukiet żółtego kwiecia, wpadł prosto na podróżnego, ubranego zupełnie czarno, o pudrowanych włosach, obutego w trzewiki ze srebrnemi klamrami. Płeć miał ciemną i jakby spaloną, jakgdyby w dzieciństwie wpadł w ogień. Podróżny ten, wyglądający na osobę duchowną, szedł zwolna i palił cygaro. Słysząc Lucjana, który skoczył z winnicy na drogę, nieznajomy odwrócił się; melancholijna piękność poety, jego symboliczny bukiet i wykwintny strój uderzyły go wyraźnie. Podobny był w tej chwili do myśliwca, który znajduje długo i bezskutecznie szukaną ofiarę. Wyczekał aż Lucjan się zbliży i przyglądał mu się zdala, jakgdyby błądząc oczyma po zboczu. Lucjan, który czynił ten sam ruch, ujrzał małą kolaskę zaprzężoną w dwa konie, oraz pocztyljona pieszo.
— Odjechał pana dyliżans, młody panie, stracisz miejsce, chyba że zechcesz wsiąść do mej kolaski aby go doścignąć; poczta idzie szybciej niż publiczny wehikuł, rzekł podróżny do Lucjana, wymawiając te słowa z wybitnym akcentem hiszpańskim i dając swej propozycji cechy najwykwintniejszej grzeczności.
Nie czekając na odpowiedź, Hiszpan dobył z kieszeni puzderko cygar i podał je z uprzejmym gestem Lucjanowi.
— Nie jestem podróżnym, odparł Lucjan, i jestem zbyt blisko kresu drogi aby się bawić w przyjemność palenia...
— Jest pan bardzo surowy dla samego siebie, odparł Hiszpan. Mimo iż jestem honorowym kanonikiem w Toledo, pozwalam sobie od czasu do czasu na cygarko. Bóg zesłał nam tytoń aby usypiać nasze bóle i namiętności... Zdajesz się pan mieć zmartwienie, przynajmniej masz jego godło w ręku, jak smutny bóg hymenu. Ot, weź pan... wszystkie zmartwienia twoje ulecą z tym dymem...
I ksiądz ponownie wysunął kuszącym ruchem słomiane puzderko, obrzucając Lucjana pełnem współczucia spojrzeniem.
— Daruj, ojcze, odparł sucho Lucjan, niema cygara, któreby mogło rozproszyć me zgryzoty...
Przy tych słowach, oczy Lucjana zwilżyły się łzami.
— Och, młodzieńcze, czyż więc Opatrzność wzbudziła we mnie chęć przechadzki, iżbym mógł, niosąc ci pociechę, dopełnić mojej misji na ziemi?... I jakież tak wielkie zgryzoty możesz mieć w swoim wieku?
— Twoje pociechy, ojcze, byłyby bezużyteczne; pan jesteś Hiszpan, ja Francuz; pan wierzysz w nakazy kościoła, ja jestem ateusz...
Santa Virgen del Pilar! ateusz! wykrzyknął ksiądz, ujmując Lucjana pod ramię z macierzyńską pieczołowitością. Ba! oto jedna z osobliwości które przyrzekałem sobie studjować w Paryżu. My, Hiszpanie, nie wierzymy w ateuszów... W jednej tylko Francji można, mając dziewiętnaście lat, wyznawać podobne zasady.
— Och, jestem ateuszem do szpiku kości; nie wierzę ani w Boga, ani w społeczeństwo, ani w szczęście. Przypatrz mi się dobrze, ojcze, za kilka godzin bowiem już mnie nie będzie... Oto moje ostatnie słońce!... rzekł Lucjan z pewną emfazą wskazując na niebo.
— Ejże! cóżeś takiego uczynił aby umierać? Kto cię skazał na śmierć?
— Najwyższy trybunał, ja sam!
— Dziecko! wykrzyknął ksiądz. Czy zabiłeś człowieka? czy czeka cię rusztowanie? Mówmyż na rozum. Skoro chcesz wstąpić, wedle siebie, w nicość, wszystko ci jest obojętne na ziemi?
Lucjan skinął głową.
— A zatem, możesz mi opowiedzieć swoje strapienia?... Chodzi zapewne o jakąś miłostkę, która nie idzie po myśli?...
Lucjan uczynił gest bardzo wymowny.
— Chcesz się zabić aby uniknąć hańby, lub dlatego żeś zwątpił o życiu? Więc dobrze, zabijesz się równie dobrze w Poitiers jak w Angoulême, w Tours równie dobrze jak w Poitiers. Ruchome piaski Loary nie zwracają swego łupu...
— Nie, ojcze, odparł Lucjan, znalazłem co mi trzeba. Przed dwudziestu dniami spostrzegłem najbardziej uroczą przystań, przez jaką może się dostać na tamten świat człowiek zmierżony życiem...
— Na tamten świat? nie jesteś więc ateuszem.
— Och! to co rozumiem pod tamtym światem, to przyszłe przeobrażenie w zwierzę lub roślinę...
— Cierpisz na jaką nieuleczalną chorobę?
— Tak, ojcze.
— Aha, doszliśmy wreszcie do kłębka, rzekł ksiądz; a jakąż?
— Ubóstwo.
Ksiądz spojrzał na Lucjana i rzekł z nieskończonym wdziękiem oraz z uśmiechem niemal ironicznym:
— Diament nie zna swej wartości.
— Jeden chyba ksiądz zdolny jest głaskać miłemi słówkami biedaka który ma umrzeć!... krzyknął Lucjan.
— Nie umrzesz! rzekł Hiszpan z powagą w głosie.
— Słyszałem, odparł Lucjan, iż ograbia się ludzi na gościńcu, nie wiedziałem że się ich wzbogaca.
— Dowiesz się, rzekł ksiądz, przyjrzawszy się czy odległość w jakiej znajdował się pojazd pozwoli im przejść jeszcze kilka kroków. Posłuchaj, rzekł ksiądz żując cygaro, ubóstwo to nie jest dostateczna racja aby umrzeć. Trzeba mi sekretarza, mój umarł właśnie w Barcelonie. Znajduję się w tem samem położeniu, w jakiem był baron de Goërtz, słynny minister Karola XII-go, który przybył bez sekretarza do pewnego miasteczka, jadąc do Szwecji, jak ja do Paryża. Baron spotkał syna złotnika, chłopca uderzającego pięknością, mimo iż z pewnością nie mogła się równać z twoją. Baron de Goërtz odgadł w młodym człowieku inteligencję, jak ja widzę poezję na twem czole; wziął go do kolaski, jak ja ciebie; i, z tego chłopca skazanego na to by oksydować nakrycia i fabrykować klejnoty w miasteczku, uczynił swego faworyta, jak ty będziesz moim. Przybywszy do Sztockholmu, baron instaluje chłopca i zarzuca go pracą. Młody sekretarz trawi noce na pisaniu; jak wszyscy wielcy pracownicy, nabiera nałogu: zaczyna żuć papier. Śliczny chłoptaś zaczyna od papieru białego, ale przyzwyczaja się i przechodzi do papieru zapisanego, który mu się zdaje smakowitszy. Nie palono jeszcze wówczas tak jak dziś. Wreszcie, sekretarzyna dochodzi, z jednego smaku w drugi, do tego, że zaczyna żuć pergaminy i zjadać je. Toczyły się wówczas, między Rosją a Szwecją, rokowania o traktat pokojowy, który Stany narzucały Karolowi XII-mu, jak w roku 1814 chciano zmusić Napoleona aby się układał o pokój. Podstawą negocjacyj był traktat zawarty między dwoma mocarstwami z przyczyny Finlandji. Goërtz powierza oryginał swemu sekretarzowi; ale, kiedy przychodzi moment przedstawienia projektu, zachodzi ta mała trudność, że traktat znikł bez śladu. Stany wyobrażają sobie, że, przez usłużność dla króla, minister postarał się usunąć dokument. Stawiają barona de Goërtz w stan oskarżenia; wówczas, sekretarz wyznaje iż zjadł traktat... Wszczyna się proces, fakt stwierdzono, skazują sekretarza na śmierć. Ale, ponieważ nie jesteś jeszcze w tem położeniu, weź cygaro i zapal, czekając na naszą kolaskę.
Lucjan wziął cygaro i zapalił, jak to jest przyjęte w Hiszpanji, od cygara księdza, mówiąc sobie:
— Ma słuszność, zawsze mam czas się zabić.
— Często, podjął Hiszpan, właśnie w chwili kiedy młodzi ludzie najbardziej rozpaczają o przyszłości, zaczyna się ich dobra dola. Oto co chciałem ci powiedzieć, ale wolałem wykazać przykładem. Piękny sekretarz, skazany na śmierć, znajdował się w sytuacji tem rozpaczliwszej, iż król szwedzki nie mógł go ułaskawić, skoro wyrok wydały Stany; ale przymknął oczy na ucieczkę. Młodzieniec umyka na łódce z kilkoma talarami w kieszeni i przybywa na dwór kurlandzki, opatrzony listem polecającym Goërtza, w którym szwedzki minister tłumaczy księciu przygodę i manię swego protegowanego. Książę pomieszcza ładnego chłopca jako sekretarza u swego intendenta. Książę był rozrzutnikiem, miał ładną żonę i intendenta, trzy źródła ruiny. Jeżeli myślisz, że ów młodzian, skazany na śmierć za to iż zjadł traktat dotyczący Finlandji, poprawił się ze swego przewrotnego smaku, nie znasz władzy jaką ma nałóg nad człowiekiem; kara śmierci nie powstrzyma go, gdy chodzi o rozkosz jaką sobie stworzył! Skąd pochodzi ta potęga narowu? czy ta siła tkwi w samej jego istocie czy pochodzi z ludzkiej słabości? Czy istnieją pasje będące już na granicy szaleństwa? Śmiać mi się chce, gdy widzę, jak moraliści usiłują zwalczać podobne choroby za pomocą pięknych sentencyj!... Zdarzyła się chwila, w której książę, podrażniony odmową intendenta gdy raz zażądał pieniędzy, zapragnął przejrzeć rachunki, ot, głupstwo! Nic łatwiejszego jak sporządzić rachunek. Intendent powierzył sekretarzowi akta, aby z nich ustalił bilans listy cywilnej Kurlandji. Wśród swej pracy, w nocy, gdy ją miał już ukończyć, młody papierożerca spostrzega się iż żuje pokwitowanie księcia na dość znaczną sumę. Strach go ogarnia; przerywa w pół wyrazu, biegnie rzucić się do stóp księżnej tłumacząc jej swój nałóg, błagając o wstawiennictwo, żebrząc ratunku. Było to w nocy... Uroda młodego sekretarza wywarła takie wrażenie na tej kobiecie, iż wyszła zań skoro została wdową. I tak, w pełni XVIII wieku, w kraju gdzie królowała wszechwładnie moc herbu, syn złotnika został panującym... Ba, czemś więcej!... Był regentem w czasie śmierci pierwszej Katarzyny, opanował cesarzową Annę i zapragnął być Richelieu’m Rosji. Otóż, młodzieńcze, wiedz to jedno: że, jeżeli ty jesteś piękniejszy od Birona, ja, mimo iż prosty kanonik, wart jestem więcej od barona Goërtza. Zatem, siadaj! znajdziemy ci księstwo kurlandzkie w Paryżu, w braku zaś księstwa, zawsze znajdziemy bodaj jaką księżnę.
Hiszpan wziął Lucjana pod ramię, zmusił go dosłownie aby wsiadł do kolasy, pocztyljon zatrzasnął drzwiczki.
— Teraz, mów, słucham, rzekł kanonik toledański do zdumionego Lucjana. Jestem stary ksiądz, któremu wszystko możesz powiedzieć bez obawy. Schrupałeś dotąd zapewne jedynie swą ojcowiznę, albo pieniądze mamusi. Narobiliśmy trochę dłużków, jesteśmy zaś nadziani honorem aż po koniuszek tych lakierowanych bucików... No, wyspowiadaj się śmiało; zupełnie tak jakbyś mówił do samego siebie.
Lucjan znajdował się w położeniu owego rybaka z arabskiej bajki, który, chcąc się utopić w pełnym Oceanie, dostaje się w podmorską krainę i zostaje tam królem. Ksiądz hiszpański wydawał mu się tak szczerze życzliwy, że poeta nie wahał się otworzyć mu serca: opowiedział tedy, pomiędzy Anguolême a Ruffec, całe swe życie, nie opuszczając żadnego błędu, aż do ostatniej klęski jaką spowodował. W chwili gdy kończył to opowiadanie, wygłoszone tem poetyczniej ile że powtarzał je trzeci raz od dwóch tygodni, pojazd przybył w miejsce, gdzie, niedaleko Ruffec, znajduje się wioska Rastignaców. Nazwisko to, wymówione przez Lucjana, uczyniło na kanoniku wrażenie.
— Oto, rzekł Lucjan, skąd wyruszył młody Rastignac, który z pewnością nie więcej jest wart odemnie, ale który miał więcej szczęścia.
— A!...
— Tak, ta pańska rudera, to ich dom. Został, jak panu mówiłem, kochankiem pani de Nucingen, żony słynnego bankiera. Ja bawiłem się w poezję; on, sprytniejszy, trzymał się rzeczy pozytywnych.
Ksiądz kazał stanąć, chciał, przez ciekawość, przejść małą aleję, która z gościńca prowadziła do domu, i przyglądał się wszystkiemu z większem zaciekawieniem niżby się można spodziewać po hiszpańskim księdzu.
— Ojciec zna Rastignaców?... spytał Lucjan.
— Znam cały Paryż, rzekł Hiszpan siadając z powrotem. Zatem, dla braku dziesięciu czy dwunastu tysięcy, miałeś się zabić. Jesteś dziecko, nie znasz ani ludzi ani świata. Los człowieka wart jest tyle, na ile go sam szacuje; ty cenisz swą przyszłość na dwanaście tysięcy, otóż ja z miejsca kupię cię za wyższą cenę. Co do uwięzienia szwagra, to błahostka. Jeśli ten zacny pan Séchard zrobił odkrycie, będzie bogaty. Ludzie bogaci nie siedzą nigdy w więzieniu za długi. Nie wydajesz mi się zbyt mocny w historji. Są dwie historje: jedna urzędowa, kłamliwa, ta której uczą, historja ad usum delphini; druga, historja sekretna, gdzie znajdują się prawdziwe przyczyny wydarzeń, historja haniebna. Pozwól sobie opowiedzieć, w trzech słowach, drugą historyjkę której nie znasz. Ambitny młody człowiek, ksiądz, chce się docisnąć do spraw publicznych, robi się pokornym psem faworyta, faworyta królowej; faworyt nabiera dlań sympatji, podnosi go do rangi ministra, dając mu miejsce w Radzie. Pewnego wieczora, jeden z tych ludzi którym się zdaje że oddają przysługę (nie oddawaj nigdy przysług o które cię nie proszą!), uwiadamia ambitnego młodzieńca, że życie jego dobroczyńcy jest zagrożone. Król zbrzydził sobie jego kuratelę; jutro, faworyt, jeśli się uda do pałacu, ma zginąć. I cóż, młodzieńcze, cóżbyś uczynił, gdybyś otrzymał ten list?...
— Poszedłbym natychmiast ostrzec swego dobroczyńcę, wykrzyknął żywo Lucjan.
— Jesteś wciąż tem samem dzieckiem, jakiem okazałeś się w obrazie swej egzystencji, rzekł ksiądz. Młodzieniec powiedział sobie: „Jeśli król waży się aż na zbrodnię, mój dobroczyńca jest zgubiony; trzeba udać żem otrzymał list za późno! I spał do godziny w której zabijano faworyta...
— To potwór! rzekł Lucjan, który podejrzewał iż ksiądz chce go wypróbować.
— Wszyscy wielcy ludzie są potworami; ten, nazywał się kardynał de Richelieu, odparł kanonik, dobroczyńca zaś jego — marszałek d’Ancre. Widzisz, że nie znasz jeszcze historji Francji. Czy nie miałem słuszności, mówiąc, że HISTORJA nauczana w szkołach to zbiorek dat i faktów, przedewszystkiem nader wątpliwy, a potem bez najmniejszego pożytku. Na co ci się zda wiedzieć, że istniała Joanna d’Arc? Czyś wyciągnął kiedy z tego konkluzję, że, gdyby Francja była wówczas przyjęła andegaweńską dynastję Plantagenetów, dwa zjednoczone narody miałyby dzisiaj władztwo nad światem, i że dwie wyspy, gdzie się dziś wytwarza ferment zamieszek politycznych całego kontynentu, byłyby dwiema francuskiemi prowincjami?... Ba, czy zastanawiałeś się nad środkami, za pomocą których Medyceusze, prości kupcy, doszli do godności wielkich książąt Toskanji?
— Poeta, we Francji, nie ma obowiązku być benedyktynem, rzekł Lucjan.
— Otóż, młodzieńcze, zostali książętami tak samo jak Richelieu ministrem. Gdybyś szukał w historji przyczyny wydarzeń, zamiast uczyć się na pamięć ich nagłówków, byłbyś z nich wyciągnął prawidła postępowania. Z tego co zaczerpnąłem, ot, tak, nie przebierając, w zbiorniku prawdziwych faktów, wynika to prawo: Uważaj ludzi, a zwłaszcza kobiety jedynie za narzędzia, ale nie pozwól im się tego domyślać. Uwielbiaj jak bóstwo tego, kto, stojąc wyżej od ciebie, może ci być użyteczny, i nie opuszczaj go, póki nie opłaci na wagę złota twego służalstwa. W stosunkach ze światem, bądź twardy jak żyd i jak on uniżony: czyń dla władzy wszystko to, co on czyni dla pieniędzy. Ale też człowiek upadły niech będzie dla ciebie tak jakby nigdy nie istniał. Wiesz, czemu winieneś postępować w ten sposób?... Chcesz panować nad światem, prawda? trzeba zacząć od tego, aby być posłuszny światu i dobrze go studjować. Uczeni zgłębiają książki, politycy zgłębiają ludzi, ich interesy, źródła ich postępków. Otóż, świat, społeczeństwo, ludzie wzięci wogóle, są fatalistami i ubóstwiają fakt. Wiesz, czemu ci czynię ten mały wykład historji? ponieważ domyślam się w tobie bezgranicznej ambicji...
— Tak, ojcze!
— Poznałem to, odparł kanonik. Ale w tej chwili powiadasz sobie: „Ten hiszpański kanonik wymyśla anegdoty i nakręca historję, aby mi dowieść że byłem nadto cnotliwy...“
Lucjan uśmiechnął się, widząc iż tak dobrze odgadnięto jego myśli.
— A zatem, młody człowieku, weźmy fakta które stały się już banalne, rzekł ksiądz. Pewnego dnia, Francja stała się niemal cała łupem Anglików, król ma już tylko jedną prowincję. Z łona ludu podnoszą się dwie istoty: uboga młoda dziewczyna, właśnie ta Joanna d’Arc o której mówiliśmy; następnie mieszczanin, nazwiskiem Jakób Coeur. Jedna daje swe ramię i urok swego dziewictwa, drugi swoje złoto: królestwo uratowane. Ale dziewczyna dostaje się do niewoli!... Król, który może wykupić dziewczynę, pozwala ją spalić żywcem. Co zaś do bohaterskiego mieszczanina, król daje go oskarżyć o śmiertelne zbrodnie swym dworzanom, którzy rozszarpują jego mienie. Szczątki niewinnego człowieka, osaczonego, tropionego, zdławionego ręką sprawiedliwości, bogacą pięć szlachetnych domów... I ojciec arcybiskupa z Bourges opuszcza królestwo, aby doń nigdy nie wrócić, bez grosza ze swych majątków we Francji, nie mając innego mienia prócz tego które zawierzył Arabom, Saracenom w Egipcie. Mógłbyś jeszcze powiedzieć: „To przykłady zbyt stare, wszystkie te niewdzięczności mają trzysta lat publicznego nauczania, szkielety zaś liczące tyleż lat życia przechodzą w sferę bajki“. Otóż, młody człowieku, czy wierzysz w ostatniego boga Francji, w Napoleona? Trzymał jednego ze swych generałów w niełasce, zrobił go marszałkiem jedynie bardzo niechętnie, nigdy nie posługiwał się nim szczerze. Ten marszałek nazywał się Kellermann. Wiesz czemu? Kellermann ocalił Francję i pierwszego konsula pod Marengo śmiałą szarżą, której dano brawo wśród krwi i ognia. W biuletynie nie było nawet wzmianki o tej bohaterskiej szarży. Przyczyna oziębłości Napoleona dla Kellermanna jest także przyczyną niełaski Fouchégo, Talleyranda: to ta sama niewdzięczność króla Karola VII-go, Richelieu’go, niewdzięczność...
— Ale, ojcze, przypuściwszy, iż ocalisz mi życie i dasz w rękę fortunę, rzekł Lucjan, czynisz mi w ten sposób wdzięczność zbyt lekką.
— Urwisie, rzekł ksiądz uśmiechając się i biorąc Lucjana za ucho aby je pokręcić z poufałością jakgdyby królewską, gdybyś był niewdzięczny wobec mnie, byłbyś wówczas człowiekiem silnym i pokłoniłbym się przed tobą; ale jeszcze nie zaszedłeś tak daleko; z prostego ucznia chciałeś zbyt rychło stać się mistrzem. To wada Francuzów w waszej epoce. Popsuł ich przykład Napoleona. Wnosisz dymisję, ponieważ nie możesz otrzymać epoletów których pragniesz... Ale czyś skupił całą swą wolę, wszystkie czyny w jednej myśli?...
— Niestety! nie, rzekł Lucjan.
— Byłeś tem, co Anglicy nazywają inconsistent, ciągnął kanonik z uśmiechem.
— Mniejsza o to czem byłem, skoro nie mogę już być niczem! odparł Lucjan.
— Niech, poza wszystkiemi twemi pięknemi przymiotami, znajdzie się siła semper virens, rzekł ksiądz ostentacyjnie pokazując iż umie nieco po łacinie, a nie oprze ci się nic w świecie. Kocham cię już na tyle...
Lucjan uśmiechnął się z niedowierzaniem.
— Tak, ciągnął nieznajomy odpowiadając na jego uśmiech, obchodzisz mnie tak, jakgdybyś był moim synem, jestem zaś dość silny aby mówić z tobą otwarcie, jak ty mówiłeś ze mną. Wiesz, co mi się podoba w tobie...? Sam uczyniłeś z sobą generalne pranie, możesz tedy wysłuchać kursu moralności którego nie spotkasz nigdzie; ludzie bowiem skupieni w gromadę są jeszcze bardziej obłudni niż wówczas gdy interes zmusza ich do grania komedji. Dlatego też, znaczną część życia pochłania plewienie w swojem sercu tego, czemu pozwoliło się wzrosnąć w młodości. Ta operacja nazywa się nabywaniem doświadczenia.
Lucjan, słuchając księdza, myślał:
— To jakiś stary dyplomata, rad iż może rozerwać się w drodze. Bawi go to, aby przewracać w głowie biednemu chłopcu którego spotkał na progu samobójstwa, poczem puści mnie wolno, wyczerpawszy zabawę... Ale rozumie się na paradoksach i nie ustępuje w niczem takiemu Blondetowi albo Lousteau.
Mimo tej roztropnej myśli, wpływ zepsucia jakie roztaczał ów dyplomata wchodził głęboko w duszę Lucjana z natury dość podatną w tej mierze i czynił w niej spustoszenia tem większe ile że wspierał się na głośnych przykładach. Przykuty urokiem tej cynicznej konwersacji, Lucjan czepiał się tem chętniej życia, iż czuł jakgdyby potężne ramię, dobywające go z głębin samobójstwa na powierzchnię.
Ksiądz zdawał sobie sprawę ze swego zwycięstwa. To też, od czasu do czasu, okraszał swe historyczne sarkazmy chytrym uśmieszkiem.
— Jeżeli pańskie zasady moralne podobne są do jego poglądu na historję, rzekł Lucjan, chciałbym wiedzieć, jaka jest w tej chwili pobudka owego rzekomego miłosierdzia?
— To, młody człowieku, jest ostatni punkt mego kazania; pozwolisz mi go zachować na później, w ten sposób bowiem nie rozstaniemy się dzisiaj, odparł z subtelnym uśmiechem ksiądz, widząc iż sztuczka się udała.
— A zatem, mówmy o moralności, rzekł Lucjan, który pomyślał: „Zabawię się i ja jego kosztem“.
— Moralność, młody człowieku, zaczyna się z prawem, rzekł ksiądz. Gdyby chodziło tylko o religję, prawa byłyby zbyteczne: ludy religijne mają mało praw. Ponad prawem cywilnem jest prawo polityczne. Chcesz wiedzieć, co, dla człowieka politycznego, widnieje na czole XIX-go stulecia? Francuzi wymyślili, w 1793, wszechwładzę ludu, która skończyła się samowładnym monarchą. Oto historja. Co do obyczajów: pani Tallien i pani de Beauharnais prowadziły się zupełnie jednako; Napoleon pojmuje jedną za żonę, czyni z niej cesarzową, drugiej zaś nie zechciał nigdy przyjąć, mimo iż była księżną. On sam, sans-culotte w 1793, przywdziewa w 1804 żelazną koronę. Krwiożerczy kochankowie hasła równość lub śmierć z 1792 stają się, od 1806, współtwórcami arystokracji ulegalizowanej przez Ludwika XVIII-go. Za granicą, arystokraci, którzy królują dziś w dzielnicy St.-Germain, zrobili gorzej: byli lichwiarzami, kupcami, pasztetnikami, kucharzami, pastuchami. We Francji zatem, tak w prawie politycznem jak i moralnem, wszyscy i każdy z osobna zadali kłam punktowi wyjścia przez ostateczny rezultat; wszyscy wykazali rozbieżność przekonań i postępowania. Nie było logiki, ani u rządu ani u jednostek. Dlatego moralność jest dziś wam czemś obcem. Dzisiaj, u was, sukces jest najwyższą racją wszystkich postępków, bez względu na ich wartość i charakter. Fakt nie jest już niczem sam w sobie, cały jest w pojęciu jakie drudzy sobie o nim tworzą. Stąd, młody człowieku, nowa nauka: miej piękne pozory! ukrywaj podszewkę swego życia i pokazuj bardzo świetny wierzch. Dyskrecja, ta dewiza ambitnych, jest hasłem naszego zakonu; niech się stanie i twojem. Wielcy popełniają niemal tyle podłości co nędzarze; ale popełniają je w cieniu, paradują zaś cnotami: są zawsze wielcy. Mali rozwijają swe cnoty w cieniu, wystawiają swe nędze na światło: są przedmiotem wzgardy. Ty ukrywałeś swe wielkości, odsłaniałeś zaś rany. Kochałeś publicznie aktorkę, żyłeś z nią, mieszkałeś u niej; nie czyniłeś nic godnego nagany, każdy uważał że oboje jesteście zupełnie wolni; ale stawałeś w ten sposób wbrew pojęciom świata: jakoż brakło ci owego poważania, którego świat użycza ludziom posłusznym jego prawu. Gdybyś podzielił Koralję z owym panem Camuzot, gdybyś ukrywał swoje z nią stosunki, zaślubiłbyś panią de Bargeton, byłbyś prefektem i margrabią de Rubempré. Zmień postępowanie: wysuń naprzód swą piękność, wdzięk, dowcip, poezję. Jeśli sobie pozwolisz na małe bezeceństwo, niech to będzie w czterech ścianach. Wówczas nie popełnisz już owego nietaktu aby czynić widoczną plamę na dekoracjach wielkiego teatru zwanego światem. Napoleon nazywa to: prać brudną bieliznę w rodzinie. Z drugiej zasady wypływa ten uboczny pewnik: wszystko polega na formie. Zrozum co nazywam formą. Są ludzie bez wychowania, którzy, przyciśnięci potrzebą, biorą drugiemu jakąś sumę gwałtem; nazywają się zbrodniarzami i mają do czynienia z kodeksem karnym. Biedny genjalny człowiek znajduje sekret który wart jest całe skarby, pożyczasz mu trzy tysiące (na wzór tych Cointetów, którym wpadły w ręce twoje trzy tysiące franków i którzy obłupią twego szwagra), nękasz go póty aż ci odstąpi wszystko albo część sekretu; masz do czynienia tylko ze swojem sumieniem, sumienie zaś nie zaprowadzi cię przed kratki sądowe. Wrogowie porządku społecznego korzystają z tej sprzeczności aby ujadać na sprawiedliwość i gniewać się w imieniu ludu o to że posyła się na galery złodzieja który w nocy skradnie kurę z podwórka, gdy skazuje się ledwie na kilka miesięcy więzienia człowieka, który rujnuje całe rodziny podstępnem bankructwem: ale ci hipokryci wiedzą dobrze, że, skazując złodzieja, sędziowie utrzymują między bogatymi a biednymi barjerę, której obalenie byłoby końcem porządku społecznego, gdy fałszywy bankrut, zręczny łowca sukcesyj, łajdacki bankier, powoduje jedynie przemieszczenie kapitałów. Tak więc, społeczeństwo, mój synu, zmuszone jest, na swoją rzecz, czynić to samo rozróżnienie jakie ja czynię na twoją. Najważniejsze jest to, aby się czuć równym całej społeczności. Napoleon, Richelieu, Medyceusze mieli się za równych swemu wiekowi. Ty szacujesz się na dwanaście tysięcy franków!... Twoje społeczeństwo nie uwielbia już prawdziwego Boga, ale złotego cielca!... Taka jest religja waszej konstytucji, która, w polityce, liczy się już tylko z własnością. Czyż to nie znaczy powiedzieć wszystkim poddanym: „Starajcie się być bogaci...“? Kiedy, zdoławszy sobie legalnie wykroić fortunę, będziesz bogatym i margrabią, wówczas pozwolisz sobie na honor i tym podobne zbytki. Wówczas rozwiniesz tyle skrupułów, iż nikt nie będzie śmiał cię oskarżyć abyś im kiedykolwiek chybił; o ile chybisz im kiedy, dążąc do fortuny, czego nie radziłbym ci nigdy, rzekł ksiądz ujmując rękę Lucjana i klepiąc ją poufale. Cóż tedy trzeba włożyć w tę piękną główkę?... Jedynie tę zasadę: Postaw sobie świetny cel i kryj środki jakiemi doń dążysz. Postępowałeś jak dziecko, bądź mężczyzną, bądź myśliwcem, czaj się w zasadzce wśród tego paryskiego świata, czekaj ofiary i przypadku, nie oszczędzaj ani swej osoby, ani tego co się nazywa godnością, wszyscy bowiem jesteśmy posłuszni czemuś, jakiemuś złemu nałogowi, jakiejś konieczności; ale przestrzegaj najwyższego prawa! tajemnicy.
— Przerażasz mnie, ojcze; wykrzyknął Lucjan, to mi trąci filozofją opryszków.
— Masz słuszność, rzekł kanonik, ale nie ja ją stworzyłem. Tak rozumowali wszyscy ci co chcieli dojść, dom austrjacki jak i dom francuski. Ty nie masz nic, jesteś w położeniu Medyceuszów, Richelieugo, Napoleona, w początkach ich karjery. Ci ludzie, mój chłopcze, uważali iż przyszłość ich warta jest niewdzięczności, zdrady i najskrajniejszych sprzeczności postępowania. Trzeba wszystko ważyć, aby zdobyć wszystko. Rozumujmy. Kiedy siadasz do gry, czy spierasz się o warunki? Reguły są ustanowione, przyjmujesz je.
— Hoho! pomyślał Lucjan, on zna i karteczki.
— W jaki sposób zachowujesz się przy grze? rzekł ksiądz, czy przestrzegasz najpiękniejszej z cnót, szczerości? Nietylko ukrywasz swą grę, ale nawet, kiedy jesteś pewny tryumfu, starasz się wzbudzić przekonanie że grozi ci przegrana. Słowem, maskujesz się, nieprawdaż?... Kłamiesz, aby zyskać pięć ludwików!... Cóżbyś powiedział o graczu dość wspaniałomyślnym aby przestrzec drugich że w karcie ma wózek? Otóż, człowiek cnotliwy który chce walczyć wedle zasad cnoty, podczas gdy przeciwnicy obywają się bez nich, jest dzieckiem. Takiemu dziecku stary polityk mógłby powiedzieć to, co gracze mówią komuś kto nie korzysta ze swoich wózków: „Drogi panie, niech pan nigdy nie grywa w hazard“... Alboż to ty ustanawiałeś reguły w grze ambicji? Dlaczego mówiłem ci o potrzebie równania się ze społeczeństwem?... Dlatego, że dziś, młody człowieku, społeczeństwo nieznacznie przywłaszczyło sobie tyle praw nad jednostką, że jednostka zmuszona jest walczyć ze społeczeństwem. Niema już praw, istnieją jedynie obyczaje, to znaczy komedja, wyłącznie forma.
Lucjan uczynił gest zdumienia.
— Ach, dziecko, rzekł ksiądz w obawie iż posunął się za daleko, spodziewałeś się znaleźć archanioła Gabryela w księdzu obciążonym wszystkiemi nieprawościami kontr-dyplomacji dwóch wielkich królów (jestem pośrednikiem między Ferdynandem VII-ym a Ludwikiem XVIII-ym, dwoma wielkimi... królami, którzy obaj zawdzięczają koronę głębokim... kombinacjom)? Wierzę w Boga, ale bardziej wierzę w nasz zakon, nasz zakon zaś wierzy jedynie w doczesną władzę. Aby uczynić władzę doczesną bardzo silną, zakon nasz podpiera Kościół apostolski, katolicki i rzymski, to znaczy całokształt uczuć które utrzymują lud w posłuszeństwie. Jesteśmy nowożytnymi templarjuszami, mamy swój ideał. Jak templarjuszów, tak i nasz zakon złamano dla tych samych przyczyn: byłby zagarnął świat. Jeśli chcesz być żołnierzem, ja będę twoim hetmanem. Słuchaj mnie jak żona słucha męża, dziecko matki, a ręczę ci, że, niespełna w trzy lata, będziesz margrabią de Rubempré, zaślubisz jedną z najwyżej urodzonych panien i zasiądziesz kiedyś na ławie parów. W tej chwili, gdybym cię nie był zabawił rozmową, czem byłbyś? trupem w mule rzecznym; a więc, zdobądź się na wysiłek poezji!...
Tu, Lucjan spojrzał z ciekawością na swego protektora.
— Młody człowiek, który siedzi tu, w tej kolasce, obok księdza Karlosa Herrery, honorowego kanonika katedry w Toledo, sekretnego posła J. K. M. Ferdynanda VII do J. K. M. króla Francji, wiozącego mu depeszę która powiada może: Kiedy mnie oswobodzisz, każ powiesić wszystkich tych którym łaszę się w tej chwili, zwłaszcza zaś mego posła aby był napewno sekretny, ten młody człowiek, rzekł ksiądz, nie ma nic wspólnego z poetą który umarł. Wyłowiłem cię, wróciłem cię życiu, należysz do mnie, jak stworzenie do stwórcy, jak, w bajkach cudownych, afryt do Genjusza, ikoglan do sułtana, jak ciało do duszy. Podtrzymam cię tą oto potężną dłonią na drodze władzy; równocześnie zaś przyrzekam ci rozkosz, zaszczyty, nieustające uciechy... Nigdy nie braknie ci pieniędzy... Będziesz błyszczał, będziesz paradował, gdy ja, schylony w błocie fundamentów, będę murował błyszczący gmach twej fortuny. Ja kocham potęgę dla potęgi! Będę szczęśliwy twemi rozkoszami, których mi wzbroniono. Słowem, będę tobą!.. Otóż, w dniu, w którym ten pakt człowieka z biesem, dziecka z dyplomatą, przestanie ci dogadzać, zawsze możesz sobie poszukać małego zakątka, jak ten o którym mi mówiłeś, aby się utopić: będziesz, trochę więcej albo trochę mniej, tem, czem jesteś dziś: nieszczęśliwym lub shańbionym.
— To nie jest list pasterski arcybiskupa Grenady! wykrzyknął Lucjan, widząc iż kolasa zatrzymuje się przed stacją.
— Nie wiem jaką nazwę dajesz temu zwięzłemu katechizmowi, mój synu (adoptuję cię bowiem i uczynię cię spadkobiercą); ale to jest kodeks ambicji. Niewielka jest liczba wybrańców bożych. Niema wyboru: albo trzeba się zakopać w klasztorze (a i tam często odnajdziesz świat w miniaturze!), albo przyjąć ten kodeks.
— Może lepiej jest człowiekowi nie być tak uczonym, rzekł Lucjan próbując zgłębić duszę straszliwego księdza.
— Jakto! rzekł ksiądz, zgrawszy się przez nieznajomość zasad gry, ty chcesz opuścić partję w chwili gdy stajesz się silny, gdy zjawiasz się mając za sobą tęgie plecy... i nawet nie okazujesz pragnienia odwetu? Jakto! nie doświadczasz chętki aby wsiąść na kark tym którzy cię wygnali z Paryża?
Lucjan zadrżał, jakgdyby jakiś instrument z bronzu, jakiś chiński gong wydał straszliwy dźwięk szarpiący wszystkie nerwy.
— Jestem tylko skromnym księdzem, podjął ten człowiek, którego twarz spalona na bronz słońcem Hiszpanji przybrała okropny wyraz; ale, gdyby ludzie mnie upokorzyli, zdeptali, storturowali, zdradzili, sprzedali, jak z tobą uczyniły łajdaki o których mi mówiłeś, stałbym się jak Arab na pustyni!... Tak, poświęciłbym ciało i duszę zemście. Drwiłbym z tego iż skończę na szubienicy, spętany na śmiertelnym wózku, wbity na pal, zgilotynowany jak u was; ale oddałbym głowę nie wprzód, ażbym zgniótł wrogów pod obcasem.
Lucjan milczał, odeszła mu już ochota bawić się kosztem księdza.
— Jedni pochodzą od Abla, drudzy od Kaina, rzekł na zakończenie kanonik: ja jestem krwi mięszanej: jestem Kainem dla wrogów, Ablem dla przyjaciół; biada temu, który obudzi Kaina!... Ostatecznie, ty jesteś Francuz, ja Hiszpan, i, co więcej, kanonik!...
— Cóż za arabska krew! pomyślał Lucjan, przyglądając się ukradkiem zesłanemu przez niebo protektorowi.
Ksiądz Karlos Herrera nie miał w sobie nic, coby zdradzało jezuitę, nawet duchownego. Krótki gruby, o szerokich rękach i takimż tułowiu, o sile Herkulesa, spojrzeniu straszliwem ale złagodzonem przybraną słodyczą, bronzowej cerze kryjącej nieprzeniknioną powłoką wszelkie uczucia, czynił on, na pierwszy rzut oka, wrażenie raczej odpychające. Długie i piękne włosy, pudrowane wzorem księcia de Talleyrand, dawały temu osobliwemu dyplomacie wygląd biskupa; niebieska z białą obwódką wstążka, na której wisiał złoty krzyżyk, zdradzała zresztą dostojnika kościelnego. Czarne jedwabne pończochy rysowały kształt nóg godnych atlety. Ubranie, wytwornie schludne, zdradzało tę drobiazgową staranność, którą u prostych księży nie zawsze się spotyka, zwłaszcza w Hiszpanji. Trójgraniasty kapelusz spoczywał na przedniem siedzeniu kolasy z cyfrą korony hiszpańskiej. Mimo tylu przyczyn do odrazy, wzięcie jego, szorstkie i ujmujące razem, łagodziło wrażenie; w stosunku zaś do Lucjana, ksiądz rozwijał wyraźną zalotność, pieszczoty niemal kocie. Stroskane oko Lucjana zwracało uwagę na najdrobniejsze szczegóły. Czuł, że, w tej chwili, rozstrzyga się dlań śmierć albo życie, znajdował się bowiem o dwa stajania od Ruffec. Ostatnie słowa Hiszpana poruszyły wiele strun w jego sercu; i, powiedzmy to na wstyd Lucjana i księdza, który przenikliwem okiem śledził piękną fizjognomję poety, te struny były z najgorszych, z tych które drgają pod działaniem niskich uczuć. Lucjan oglądał na nowo Paryż, chwytał na nowo cugle władzy, które jego niezręczne ręce wypuściły, mścił się! Świeże porównanie prowincji z życiem Paryża — owa najsilniejsza z pobudek jego samobójstwa — znikało mu z oczu: miał się odnaleźć w swojem środowisku, ale wspierany dłonią polityka, dochodzącego w głębokości aż do zbrodni Kromwela.
— Byłem sam, teraz będzie nas dwóch, mówił sobie.
Im więcej odsłaniał błędów w poprzedniem swem postępowaniu, tem więcej duchowny okazywał mu sympatji. Współczucie tego człowieka rosło w miarę nieszczęścia, nie dziwił się zaś niczemu. Mimo to, Lucjan pytał sam siebie, jakie może mieć pobudki ów pośrednik intryg królewskich. Najpierw, zadowolił się zdawkową racją: Hiszpanie są szczodrzy! Hiszpan jest szczodry, jak Włoch jest truciciel i zazdrośnik, jak Francuz jest lekki, Niemiec prostoduszny, Żyd plugawy, Anglik szlachetny. Odwróćcie te pewniki, a ujrzycie prawdę. Żydzi zagarnęli złoto, komponują Roberta Djabła, grają Fedrę, śpiewają Wilhelma Tella, zamawiają obrazy, budują pałace, piszą Reisebilder i cudowne poezje, są potężniejsi niż kiedykolwiek, religja ich jest uznana, udzielają kredytu papieżowi! W Niemczech, dla każdej drobnostki, pytają cudzoziemca: „Czy ma pan kontrakt na piśmie?“ tyle spotyka się złej wiary. We Francji, oklaskuje się od pięćdziesięciu lat na scenie idjotyzmy narodowe, nosi się wytrwale nieprawdopodobne kapelusze, i zmienia się rząd jedynie pod tym warunkiem że będzie ciągle taki sam!... Anglja rozwija w obliczu świata perfidje, których ohydę można porównać tylko z jej chciwością. Hiszpan, pochłonąwszy złoto dwu Indyj, nie ma już nic. Niema kraju na świecie, gdzieby było mniej otruć niż we Włoszech i gdzie życie byłoby łatwiejsze i bardziej ludzkie. Hiszpanie wiele korzystali z reputacji Maurów.
Kiedy Hiszpan siadł z powrotem do kolasy, szepnął pocztyljonowi do ucha: „Co koń wyskoczy, trzy franki na wino“.
Lucjan wahał się jeszcze. Ksiądz rzekł:
— No, siadaj, chłopcze.
I Lucjan wsiadł, pod pozorem zaaplikowania swemu protektorowi argumentu ad hominem.
— Mój ojcze, rzekł; człowiek rozwijający z najzimniejszą krwią zasady, które niejeden mieszczuch uważałby za głęboko niemoralne...
— I które są niemi, mój synu: oto czemu Chrystus chciał aby zgorszenie miało miejsce; i oto czemu świat okazuje taką obawę przed zgorszeniem.
— Człowieka pańskiej miary nie zdziwi pytanie jakie mu zadam?
— Ech, synu, rzekł Karlos Herrera, nie znasz mnie. Czy myślisz, że przyjąłbym sekretarza, nimbym się przekonał czy ma zasady dość pewne aby mnie nie okraść? Jestem rad z ciebie. Posiadasz wszystkie skrupuły człowieka, który myśli o samobójstwie w dwudziestu latach. Chciałeś zapytać...
— Czemu się pan mną interesuje? jaką wartość przedstawia dla pana moja powolność?... Czemu dajesz mi wszystko? jakie pan ma w tem wyrachowanie?
Hiszpan popatrzał na Lucjana i uśmiechnął się.
— Poczekajmy nowego wzgórza, pójdziemy kawał pieszo i pogadamy na świeżem powietrzu. Wnętrze kolasy nie jest dość dyskretne.
Milczenie zapanowało jakiś czas między dwoma towarzyszami podróży, szybkość zaś jazdy dopomogła, można powiedzieć, do moralnego odurzenia Lucjana.
— Dojeżdżamy do wzgórza, ojcze, rzekł Lucjan budząc się jakgdyby ze snu.
— A zatem, chodźmy, rzekł ksiądz krzyknąwszy mocnym głosem na pocztyljona aby się zatrzymał.
Wyskoczyli na gościniec.
— Dziecko, rzekł Hiszpan, biorąc Lucjana pod ramię, czy przemyślałeś kiedy Ocalenie Wenecji, Otwaya? czy zrozumiałeś tę głęboką przyjaźń mężczyzny do mężczyzny, jaka wiąże Piotra do Jaffiera, która czyni iż kobieta jest dla nich bagatelką i która zmienia między nimi wszystkie pojęcia społeczne?... To mówię dla poety.
— Ksiądz kanonik zna i teatr, pomyślał Lucjan. Czy ojciec czytał Woltera?... zapytał.
— Uczyniłem lepiej, odparł kanonik, wprowadzam go w czyn.
— Nie wierzy pan w Boga?
— Dobryś, więc to ja jestem ateuszem! rzekł ksiądz uśmiechając się. Przejdźmy do rzeczy pozytywnych, moje dziecko, rzekł ujmując go w pół. Mam czterdzieści sześć lat, jestem naturalnym synem wielkiego pana, tem samem bez rodziny, a mam serce... Ale dowiedz się tego, wyryj to w mózgu swoim jeszcze miękkim: człowiek lęka się samotności. A ze wszystkich samotności samotność moralna przeraża go najwięcej. Pierwsi pustelnicy żyli z Bogiem, zamieszkiwali świat najbardziej zaludniony, świat duchowy. Skąpcy zamieszkują świat wyobraźni i rozkoszy. Skąpiec ma wszystko, nawet płeć swoją, w mózgu. Pierwszą myślą człowieka, niechby to był trędowaty lub galernik, shańbiony lub chory, jest mieć towarzysza swej doli. Na zadowolenie tego uczucia, które jest zasadą samego życia, obraca wszystkie siły, całą swą potęgę, cały zapas żywotności. Bez tego najwyższego pragnienia, czyż Szatan byłby mógł znaleźć towarzyszy?... Tkwi w tem cały nienapisany jeszcze poemat: byłby to prolog do Raju utraconego, który jest tylko apologją buntu.
— A to byłaby Iliada zepsucia, rzekł Lucjan.
— Otóż, ja jestem sam, żyję sam! Mam wprawdzie suknię, ale nie mam duszy księdza. Lubię się poświęcać, mam ten nałóg. Żyję poświęceniem, dlatego jestem księdzem. Nie lękam się niewdzięczności, a jestem wdzięczny. Kościół jest niczem dla mnie, to idea. Oddałem się na usługi królowi Hiszpanji; ależ nie można kochać króla Hiszpanji, jest moim panem, unosi się wysoko nademną. Pragnę kochać moje stworzenie, ukształtować je, ulepić na swój użytek, aby je kochać jak ojciec własne dziecko. Będę się rozpierał w twoim kabrjolecie, mój chłopcze, będę się delektował twemi powodzeniami u kobiet, będę sobie mówił: „Ten piękny młody człowiek, to ja! tego margrabiego de Rubempré ja stworzyłem i wprowadziłem w arystokrację; wielkość jego jest mojem dziełem, myśli mą myślą, mówi moim głosem, radzi się mnie we wszystkiem“. Ksiądz de Vermont odegrał taką rolę przy Marji Antoninie.
— Zaprowadził ją na rusztowanie!
— Nie kochał królowej!... odparł Hiszpan: kochał tylko księdza de Vermont.
— Mamż zostawić za sobą rozpacz? rzekł Lucjan.
— Mam skarby, będziesz w nich czerpał.
— W tej chwili, wielebym uczynił aby uwolnić Sécharda, odparł Lucjan głosem który nie dźwięczał już samobójstwem.
— Powiedz słowo, synu, a jutro rano otrzyma sumę potrzebną dla swego uwolnienia.
— Jakto! dałbyś mi, ojcze, dwanaście tysięcy?...
— Dziecko! czyż nie widzisz, że robimy cztery mile na godzinę? Staniemy na obiad w Poitiers. Tam, jeśli chcesz podpisać pakt, dać mi jeden jedyny dowód posłuszeństwa — jest on wielki, żądam go! — wówczas, dyliżans jadący do Bordeaux zawiezie piętnaście tysięcy franków twojej siostrze...
— Gdzież są?
Hiszpański kanonik nie odpowiedział nic, Lucjan zaś pomyślał:
— Wydał się, żartował sobie ze mnie.
W chwilę potem, Hiszpan i poeta siedli w milczeniu z powrotem. Milcząc, ksiądz sięgnął ręką do kieszeni kolaski, wydobył z niej ów worek skórzany, kształtu myśliwskiej torby, tak znany podróżnikom, poczem wygarnął zeń sto portugalskich dukatów, zanurzając po trzykroć szeroką rękę i wyjmując ją za każdym razem pełną złota.
— Ojcze, jestem twój, rzekł Lucjan olśniony złotym strumieniem.
— Dziecko! rzekł ksiądz całując Lucjana z czułością w czoło, to tylko trzecia część złota która znajduje się w tej torbie; trzydzieści tysięcy franków, nie licząc pieniędzy na podróż.
— I ojciec podróżuje sam?... wykrzyknął Lucjan.
— Cóż to jest? rzekł Hiszpan. Mam więcej niż sto tysięcy talarów w przekazach na Paryż. Dyplomata bez pieniędzy, to to, czem ty byłeś przed chwilą: poeta bez woli[7].
W chwili gdy Lucjan wsiadał do powozu z rzekomym dyplomatą, Ewa wstawała aby napoić syna. Znalazła nieszczęsny list i przeczytała. Zimny pot zrosił jej ciało ciepłe jeszcze z rannego snu, w oczach się jej zaćmiło, zawołała Marynę i Kolba.
Na pytanie jej: „Czy pan Lucjan wyszedł?“ Kolb odpowiedział:
Dag, brożę bani, bżed żfidem.
— Zachowajcie największą tajemnicę o tem co wam zwierzę, rzekła Ewa do dwojga służących; brat mój wyszedł z pewnością aby odebrać sobie życie. Biegnijcie oboje, zasięgnijcie ostrożnie wiadomości i przepatrzcie brzeg rzeki.
Ewa została sama, w stanie trudnym do opisania. Wśród tego wzruszenia, zjawił się u niej, o siódmej rano, Petit-Claud, aby pomówić o interesach. W takich chwilach, człowiek jest gotów posłuchać każdego.
— Pani, rzekł adwokat, drogi Dawid jest w więzieniu; znalazł się w sytuacji, którą przewidywałem od początku. Radziłem mu wówczas stowarzyszyć się, dla eksploatacji odkrycia, z jego współzawodnikami, braćmi Cointet; ci ludzie posiadają środki urzeczywistnienia tego, co u pani męża jest jedynie pomysłem. Toteż, wczoraj wieczór, ledwie doszła mnie nowina o aresztowaniu, cóż uczyniłem? poszedłem do pp. Cointet z zamiarem wydobycia z nich ustępstw, któreby was mogły zadowolić. Jeśli zechcecie bronić tego odkrycia, życie wasze będzie w dalszym ciągu tem czem jest: pasmem procesów, w których będziecie pobici. W końcu, wyczerpani i dogorywający, skończycie na tem, iż, zrobicie, może ze swoją szkodą, z jakimś kapitalistą, to, co, gdybyście posłuchali mej rady, zrobilibyście, dziś jeszcze, ku swej korzyści, z braćmi Cointet. Oszczędzicie sobie w ten sposób prywacyj, wzruszeń, walki wynalazcy z chciwością kapitalisty i obojętnością społeczeństwa. Ot! gdyby panowie Cointet spłacili wasze długi, gdyby, spłaciwszy długi, dali jeszcze sumkę któraby wam przypadła bez względu na to jaka będzie wartość, przyszłość lub wykonalność odkrycia, przyznając Dawidowi, rozumie się, prócz tego, udział w zyskach, czy nie bylibyście szczęśliwi?... Pani staje się, w ten sposób, właścicielką drukarni i sprzeda ją pani zapewne: to da jakieś dwadzieścia tysięcy, podejmuję się znaleźć nabywcę. Jeśli uzyskacie piętnaście tysięcy franków za akt spółki z panami Cointet, będziecie mieli kapitalik trzydziestu pięciu tysięcy, z czego, wedle obecnego kursu renty, uzyskacie dwa tysiące rocznie... Można żyć na prowincji za dwa tysiące. I, niech pani zauważy, będziecie mieli jeszcze ewentualność spółki z Cointetami. Powiadam ewentualność, trzeba bowiem liczyć się z niepowodzeniem. A zatem, oto punkty, które, jak sądzę, zdołałbym uzyskać: przedewszystkiem, zupełne uwolnienie Dawida, następnie piętnaście tysięcy franków jako odszkodowanie za jego pracę, płatne bez prawa do rewindykacyj, gdyby nawet odkrycie okazało się nieproduktywne; wreszcie, spółka między Dawidem a panami Cointet dla eksploatacji uzyskanego przezeń patentu, po doświadczeniu (wykonanem wspólnie i pod dyskrecją!) sposobu fabrykacji, na podstawach następujących: Panowie Cointet poniosą wszystkie koszta. Aportem Dawida będzie jego patent; będzie miał prawo do czwartej części zysków. Pani jesteś kobietą zdrowej rady i bardzo rozsądną, co nie zawsze jest przywilejem pięknych kobiet; niech pani pomyśli nad temi propozycjami, a uzna pani że zasługują na przyjęcie...
— Ach, panie, wykrzyknęła biedna Ewa w rozpaczy, zalewając się łzami, czemu nie przyszedł pan wczoraj wieczór ofiarować nam tę tranzakcję? Bylibyśmy uniknęli hańby, i... o wiele gorzej.
— Dyskusja moja z Cointetami, którzy, jak mogła się pani domyślać, kryją się za Métivierem, skończyła się aż o północy. Ale cóż takiego zaszło od wczoraj, co jest gorsze niż uwięzienie biednego Dawida? spytał Petit-Claud.
— Oto straszliwa wiadomość, jaką zastałam za przebudzeniem, rzekła, podając adwokatowi list Lucjana. Dał mi pan w tej chwili dowód że jesteś nam oddany, jesteś przyjacielem Dawida i Lucjana, nie potrzebuję tedy prosić o tajemnicę...
— Niech pani będzie bez obawy, rzekł Petit-Claud, oddając list po przeczytaniu. Lucjan się nie zabije. Stawszy się przyczyną uwięzienia szwagra, potrzebował jakiejś racji aby was opuścić, ten list to jedynie ot, tyrada w stylu teatralnym przed zejściem ze sceny.
Cointetowie doszli do celu. Storturowawszy wynalazcę i jego rodzinę, pochwycili chwilę, w której wyczerpanie rodzi pragnienie spoczynku. Nie wszyscy poszukiwacze tajemnic mają naturę buldoga, który zdycha ze swym łupem w zębach; Cointetowie zaś wystudjowali dobrze charakter swych ofiar. Dla wielkiego Cointeta, uwięzienie Dawida było ostatnią sceną pierwszego aktu w tym dramacie. Drugi akt zaczynał się propozycją, jaką przyniósł właśnie Petit-Claud. Jako skończony gracz, adwokat ujrzał w wyskoku Lucjana jedną z tych niespodzianych szans, które przyspieszają rozgrywkę partji. Ujrzał Ewę tak ściętą z nóg, że postanowił skorzystać z tego aby pozyskać jej zaufanie, ocenił bowiem wreszcie wielki jej wpływ na Dawida. Zatem, miast grążyć panią Séchard jeszcze głębiej w rozpaczy, starał się ją pokrzepić, i skierował ją bardzo zręcznie ku więzieniu, myśląc że, w obecnym stanie ducha, będzie wpływała na Dawida aby zawarł spółkę.
— Dawid, proszę pani, mówił mi iż pragnie fortuny jedynie dla pani i dla jej brata; ale musiała pani dojść do przekonania, iż szaleństwem byłoby chcieć wzbogacić Lucjana. Ten chłopiec połknąłby trzy fortuny.
Wyraz twarzy Ewy mówił dość jasno, że ostatnie jej złudzenie co do brata uleciało; toteż, adwokat uczynił pauzę aby przekształcić milczenie klientki w zgodę.
— Zatem, w całej tej kwestji, chodzi tylko o panią i o dziecko. Pani rzeczą jest ocenić, czy dwa tysiące renty starczą do waszego szczęścia, nie licząc sukcesji po ojcu. Pani teść uciułał sobie, już od dawna, dochodzik jakich siedmiu do ośmiu tysięcy, nie licząc procentów jakie umie wyciskać z kapitałów: ostatecznie, macie przed sobą ładną przyszłość. Po co się dręczyć?
Adwokat opuścił panią Séchard, pozwalając jej zastanowić się nad tą perspektywą, zręcznie przygotowaną poprzedniego dnia przez wielkiego Cointeta.
— Ukaż pan im możliwość otrzymania jakiejkolwiek sumy, rzekł ów angulemski żbik do adwokata, kiedy ów przyszedł mu oznajmić o aresztowaniu: skoro się zaś oswoją z myślą zgarnięcia jakiejś gotowizny, mamy ich: zaczniemy się targować, i pomalutku, ściągniemy ich do kwoty którą mam zamiar ofiarować za ten sekret.
To zdanie zawierało poniekąd streszczenie drugiego aktu tego finansowego dramatu.
Kiedy pani Séchard, z sercem złamanem obawami o los brata, ubrała się i zeszła aby się udać do więzienia, uczuła lęk na myśl o tem iż przyjdzie jej przebyć samej ulice Angoulême. Nie troszcząc się zgoła o stan duszy klientki, Petit-Claud wrócił wszelako aby jej ofiarować ramię, sprowadzony myślą dosyć machjaweliczną: otóż, mimowoli, zyskał sobie zasługę delikatności którą Ewa odczuła bardzo żywo; przyjął podziękowanie nie wyprowadzając jej z błędu. Ta drobna uprzejmość, u człowieka tak twardego, tak bezwzględnego, i w podobnej chwili, wpłynęła na zmianę sądu pani Séchard o Petit-Claudzie.
— Prowadzę panią, rzekł, dalszą drogą, ale za to nikogo nie spotkamy.
— Tak, pierwszy raz nie mam prawa pokazywać się z podniesioną głową! twardo mi to dano odczuć wczoraj...
— To był pierwszy i ostatni raz.
— Och, to pewna, że nie zostanę w tem mieście...
— Gdyby mąż pani zgodził się na propozycje nawpół już ułożone między Cointetami a mną, rzekł Petit-Claud zbliżając się z Ewą do bram więzienia, zechce mnie pani zawiadomić, przyszedłbym natychmiast z upoważnieniem Cachana, na mocy którego Dawid mógłby wyjść i prawdopodobnie nie wróciłby już do więzienia...
Te słowa powiedziane w obliczu kaźni były tem, co Włosi nazywają combinazione. U nich, słowo to wyraża nieokreślony postępek, w którym spotyka się trochę perfidji zmieszanej z legalnością, zręczność dozwolonego podejścia, wpół-legalne i dobrze przygotowane szalbierstwo. Według nich, noc św. Bartłomieja, to była combinazione polityczna.
Dla przyczyn wyłuszczonych wyżej więzienie za długi jest wydarzeniem na prowincji tak rzadkiem, że, w przeważnej ilości miast, nie istnieje dom karny dla tego celu. W takim razie, wtrąca się dłużnika do tego więzienia, w którem zamyka się aresztowanych, uwięzionych, oskarżonych i skazanych. Takie są poszczególne nazwy, jakie w obliczu prawa kolejno przybierają ci, których lud nazywa łącznie zbrodniarzami. Dawida umieszczono tedy tymczasowo w jednej z izdebek angulemskiego więzienia, którą może świeżo opuścił jakiś skazaniec, odsiedziawszy swą karę. Wtrącony do aresztu, z przyznaną przez prawo sumą na miesięczny koszt wyżywienia, Dawid znalazł się w obliczu grubego jegomości, który, dla tych nieszczęśników, staje się potęgą większą niż władza króla: dozorca więzienny! Na prowincji, nie istnieje typ dozorcy chudego. Przedewszystkiem, to miejsce jest niemal synekurą; następnie, dozorca jest niby oberżysta nie płacący czynszu za lokal: żywi się bardzo dobrze, żywiąc bardzo licho więźniów, których lokuje, tak samo jak oberżysta, wedle ich środków. Znał Dawida z nazwiska, przez ojca zwłaszcza, toteż miał na tyle zaufania aby go dobrze umieścić na jedną noc, mimo że drukarz był bez grosza.
Więzienie w Angoulême datuje z bardzo dawnych czasów i nie więcej doznało zmian niż katedra. Furta jego jest klasyczna: brama nabijana gwoździami, mocna, zużyta, niska, o budowie tem bardziej cyklopiej ile że ma jakby jedyne oko na czole w otworku zwanym „judaszem“, przez który odźwierny ogląda przybysza nim otworzy. Wzdłuż fasady biegnie korytarz; na ten korytarz wychodzą liczne pokoiki, których okna, wysokie i opatrzone koszykami, otrzymują mdłe światło z podwórza. Dozorca zajmuje mieszkanie oddzielone od tych pokoi sklepioną sienią; na końcu tej sieni znajduje się krata zamykająca wyjście na dziedziniec. Dozorca zaprowadził Dawida do pokoiku w pobliżu sieni, tuż prawie koło swego mieszkania. Stary wyga pragnął zatrzymać w sąsiedztwie swojem człowieka, który, zważywszy jego wyjątkową pozycję, mógł mu służyć za towarzystwo.
— To najlepszy pokój, rzekł, widząc iż Dawid zdumiał się na widok lokalu.
Mury były z kamienia, dość wilgotne. Okna, bardzo wysokie, miały kraty żelazne. Kamienna posadzka wiała lodowatym chłodem. Słyszało się regularny krok strażnika, przechadzającego się w korytarzu. Ten szmer, monotonny jak przypływ morza, nasuwa bezustanku tę myśl: „Pilnują cię! nie jesteś wolny!“ Wszystkie te szczegóły, ten całokształt wrażeń, mają niezmierny wpływ na duchowy stan uczciwych ludzi. Łóżko, które wskazano Dawidowi, było ohydne; ale uwięzieni przechodzą tak gwałtowny wstrząs pierwszej nocy, że dopiero na drugi dzień uświadamiają sobie twardość legowiska. Cierpienie Dawida zaczęło się dopiero z chwilą ułożenia na spoczynek. Regulamin bronił więźniom światła, trzeba było pozwolenia samego prokuratora aby uwięzionego za długi zwolnić z przepisów, które niewątpliwie miały na myśli jedynie ludzi będących w zatargu ze sprawiedliwością. Dozorca ofiarował Dawidowi gościnność u siebie, ale wreszcie, w godzinie spoczynku, trzeba było więźnia zamknąć. Biedny wynalazca poznał wówczas ohydę więzienia i grubość jego obyczajów która go przejęła odrazą. Ale, mocą reakcji właściwej myślicielom, zizolował się w tej samotności, ocalił się z niej utonąwszy w owem marzeniu jakie poeci zdolni są snuć na jawie. Nieszczęśliwy zaczął wreszcie ogarniać myślą swoje sprawy. Więzienie popycha do rachunku sumienia. Dawid spytał sam siebie, czy spełniał obowiązki głowy rodziny. Jakaż musiała być rozpacz jego żony! Czemu, jak mówiła Maryna, nie postarał się najpierw zarobić dosyć pieniędzy, aby móc później oddać się dowoli wynalazkom?
— Jak zostać w Angoulême, pomyślał, po takim skandalu? Skoro wyjdę z więzienia, co się z nami stanie? gdzie się podziać?
Przyszły mu wątpliwości co do odkrytej przez siebie metody. Była to chwila lęku, jaką zdolni są zrozumieć tylko wynalazcy! Z jednej wątpliwości w drugą, Dawid zaczął widzieć jasno, i sam powiedział sobie to, co Cointetowie mówili staremu Séchard i co Petit-Claud przed chwilą mówił Ewie:
— Przypuściwszy że wszystko pójdzie dobrze, cóż będzie przy wprowadzeniu w praktykę? Trzeba uzyskać patent, skąd wziąć na to pieniędzy?... Trzeba mi fabryki, gdziebym mógł przeprowadzić badania na szerszą skalę, to znaczy wydać swoją tajemnicę!... Och! jakąż Petit-Claud miał słuszność!
Z najciemniejszego więzienia tryska nieraz najżywsze światło.
— Ba! rzekł Dawid, zasypiając na tapczanie na który rzucono ohydny materac kryty bronzowem bardzo grubem suknem, Petit-Claud zajdzie tu z pewnością jutro rano.
Dawid był tedy sam z siebie bardzo dobrze przygotowany aby wysłuchać propozycyj jakie mu żona przynosiła z obozu wrogów. Skoro Ewa uściskała męża i siadła w nogach łóżka (był tam tylko jeden najpospolitszy drewniany stołek), spojrzenie jej padło na szpetną ławkę w kącie i na mury upstrzone nazwiskami i napisami poprzedników Dawida. Wówczas, z oczu jej, zaczerwienionych od płaczu, zaczęły na nowo cieknąć łzy. Znalazła jeszcze łzy, po wszystkich które wylała, na widok męża w roli zbrodniarza!
— Oto więc dokąd może zawieść żądza sławy! wykrzyknęła. O mój aniele, porzuć tę drogę... Idźmy razem ubitą ścieżką, nie szukajmy nagłej fortuny... Tak mało mi trzeba aby być szczęśliwą, zwłaszcza po tem co wycierpiałam!... I gdybyś wiedział!... to hańbiące więzienie nie jest naszem największem nieszczęściem!.. patrz!..
Podała list Lucjana, który Dawid skwapliwie przeczytał; aby go pocieszyć, przytoczyła okrutny sąd adwokata o Lucjanie.
— Jeśli Lucjan się zabił, to już się stało, rzekł Dawid; jeśli zaś nie stało się w tej chwili, nie zabije się już: nie potrafi, jak sam mówi, mieć woli dłużej niż jeden ranek...
— Ale jak żyć w tej obawie?... wykrzyknęła siostra, która przebaczyła bratu prawie wszystko na myśl o jego śmierci.
Powtórzyła mężowi propozycje, które Petit-Claud rzekomo uzyskał u Cointetów i które Dawid natychmiast przyjął z prawdziwem zadowoleniem.
— Będziemy mieli z czego żyć w wiosce koło Houmeau, gdzie znajduje się fabryka Cointetów, a nie chcę już nic prócz spokoju! zawołał wynalazca. Jeśli Lucjan ukarał się śmiercią, będziemy mieli dosyć aby czekać fortuny po ojcu, jeśli zaś żyje jeszcze, biedny chłopiec potrafi się zastosować do naszych skromnych środków... Cointetowie zrobią z pewnością majątek na tem odkryciu; ale, ostatecznie, czemże jestem wobec kraju? Człowiekiem. Jeśli mój sekret wyjdzie na dobre ogółowi, będę zadowolony! Ot, droga Ewo, ani ty ani ja nie jesteśmy stworzeni na handlarzy. Nie mamy ani namiętności zysku, ani tej twardości w wypuszczeniu z mieszka pieniędzy, nawet najpracowiciej należnych, a to są, jak się zdaje, główne cnoty przemysłowca: te dwie odmiany sknerstwa nazywają ludzie przezornością i talentem do interesów!
Uszczęśliwiona z tej zgodności zapatrywań, jednego z najsłodszych kwiatów miłości, interesy bowiem i poglądy mogą się nie zgadzać u dwojga nawet kochających się istot, Ewa poprosiła dozorcę aby posłał do Petit-Clauda słówko, w którem żądała uwolnienia Dawida, oznajmiając wzajem zgodę na zamierzony układ. W dziesięć minut, Petit-Claud zjawił się w ohydnej izbie i rzekł:
— Niech pani wróci do domu, przyjdziemy niebawem... — No i cóż, drogi przyjacielu, rzekł Petit-Claud do Dawida, dałeś się więc chwycić! Jak mogłeś popełnić ten błąd aby wyjść z kryjówki?
— Ba! jakże nie miałem wyjść? oto co Lucjan pisał.
Dawid oddał Petit-Claudowi list Cérizeta; adwokat wziął go, przeczytał, obejrzał, obmacał, i zaczął rozmawiać o interesach mnąc list jakby przez roztargnienie i chowając go do kieszeni. Następnie, adwokat wziął Dawida pod rękę i wyszedł z nim, w czasie bowiem tej rozmowy przyniesiono dozorcy nakaz zwolnienia, wystawiony przez komornika.
Znalazłszy się w domu, Dawid miał uczucie że jest w niebie; płakał jak dziecko ściskając Lucusia i widząc się w swej sypialni po dwudziestu dniach uwięzienia, którego ostatnie godziny były, w duchu pojęć prowincji, hańbiące. Kolb i Maryna zjawili się z powrotem. Maryna dowiedziała się w Houmeau, że widziano Lucjana idącego drogą do Paryża, za Marsac. Strój dandysa zwrócił uwagę wieśniaków spieszących na targ. Puściwszy się konno gościńcem, Kolb dowiedział się wreszcie w Mansle, że Lucjan (którego poznał pan Marron) przejechał tamtędy w kolasce pocztowej.
— Cóż wam mówiłem? wykrzyknął Petit-Claud. To nie poeta, ten chłopak, to chodzący romans.
— Pocztowej! rzekła Ewa, gdzież on znów mógł jechać?
— Teraz, rzekł Petit-Claud do Dawida, chodźmy do Cointetów, oczekują pana.
— Ach! panie, wykrzyknęła piękna pani Séchard, proszę, broń pan dobrze naszych interesów, masz całą naszą przyszłość w rękach.
— Czy chce pani, rzekł Petit-Claud, aby konferencja odbyła się u państwa? Zatem zostawiam pani Dawida. Ci panowie przybędą tu dziś wieczór; przekonacie się czy umiem bronić waszych interesów.
— Och! bardzo będę panu wdzięczna, rzekła Ewa.
— A zatem, rzekł Petit-Claud, dziś wieczór, tutaj, koło siódmej.
— Dziękuję, rzekła Ewa ze spojrzeniem i akcentem, które dowiodły Petit-Claudowi jakie postępy czynił w zaufaniu klientki.
— Nie lękajcie się o nic! widzicie, miałem słuszność, dodał. Brat pani jest o trzydzieści mil od samobójstwa. Wreszcie może dziś wieczór będziecie mieli mająteczek. Zjawia się poważny nabywca na drukarnię.
— Jeżeli tak, rzekła Ewa, czemuż nie zaczekać, nim zwiążemy się z Cointetami?
— Zapomina pani, rzekł Petit-Claud który spostrzegł niebezpieczeństwo, że będziecie państwo mogli sprzedać drukarnię dopiero spłaciwszy pana Métivier, ponieważ cały inwentarz jest dotąd zajęty.
Wróciwszy do domu, Petit-Claud posłał po Cérizeta. Kiedy korektor zjawił się w gabinecie, pociągnął go do okna.
— Będziesz jutro wieczór właścicielem drukarni Sécharda, a jest wszelka nadzieja iż uzyskamy i przelanie koncesji, rzekł mu do ucha; ale, jak sądzę, nie masz ochoty skończyć na galerach?
— Hę? co? czemu na galerach?
— List do Dawida jest podrobiony, i ja go mam... Gdyby wzięto na spytki Henrykę, cóżby powiedziała?... Nie chcę cię gubić, dodał natychmiast Petit-Claud, widząc że Cérizet blednie.
— Czy pan jeszcze ma jakie żądanie? zawołał Paryżanin.
— Otóż to, czego spodziewałem się po tobie, odparł Petit-Claud. Słuchaj uważnie! Będziesz tedy za dwa miesiące drukarzem... ale będziesz wisiał z ceną kupna i nie wypłacisz się ani za dziesięć lat!... Będziesz pracował długo na kapitalistów! i, co więcej, będziesz musiał grać rolę parawana dla liberałów... Ja mam spisywać twój akt cichej spółki z panem Gannerac: ułożę go w taki sposób, abyś mógł kiedyś posiąść tę drukarnię na własność... Ale, jeżeli założę dziennik, jeżeli ty będziesz redaktorem, jeżeli ja będę tu podprokuratorem, porozumiesz się z wielkim Cointet aby umieścić w swojem piśmie artykuły które spowodują proces i jego zawieszenie... Cointetowie zapłacą ci sowicie tę małą przysługę... Wiem, będziesz skazany, poznasz się z więziennym wiktem, ale w zamian będziesz uchodził za człowieka ważnego, prześladowanego. Staniesz się w partji figurą, w rodzaju sierżanta Mercier, Pawłem-Ludwikiem Courier, Manuelem na małą stopę. Nie dopuszczę do tego, aby ci odebrano koncesję. Wreszcie, w dniu kiedy dziennik będzie zawieszony, spalę ten list w twojej obecności... Karjera nie będzie cię kosztowała zbyt drogo...
Ludzie niewykształceni mają bardzo mętne pojęcia o prawnych rozróżnieniach fałszerstwa; toteż, Cérizet, któremu już majaczyły kraty więzienne, odetchnął.
— Zostanę, do lat trzech, prokuratorem w Angoulême, możesz mnie potrzebować, pamiętaj o tem!
— Zrozumiano, rzekł Cérizet. Ale pan mnie nie zna: spal pan ten list tu wobec mnie, i polegaj pan na mej wdzięczności.
Petit-Claud popatrzał na Cérizeta. Był to jeden z tych pojedynków na oczy, gdzie spojrzenie jest niby skalpel który stara się wniknąć w duszę.
Petit-Claud nie odpowiedział nic; zapalił świecę i spalił list, mówiąc sobie:
— Ba! mam go i tak w ręku!
— Ma pan we mnie człowieka oddanego na śmierć i życie, rzekł korektor.
Dawid oczekiwał z nieokreślonym niepokojem konferencji; zaprzątała go nie dyskusja o interesach, ani też akt który miano sporządzić, ale mniemanie jakie fabrykanci powezmą o jego odkryciach. Znajdował się w położeniu autora dramatycznego wobec swych sędziów. Ambicja wynalazcy i jego obawy w chwili dojścia do celu tłumiły wszelkie inne uczucie. Wreszcie, koło siódmej, w chwili gdy hrabina du Châtelet kładła się do łóżka pod pozorem migreny i zostawiała mężowi sprawowanie honorów obiadu, tak była zmartwiona sprzecznemi nowinami obiegającemi o Lucjanie, bracia Cointet, wielki i gruby, wchodzili z Petitem-Claudem do domu współzawodnika, który wydawał się im w ręce związany jak baran. Najpierw wyłoniła się trudność: w jaki sposób zawierać akt spółki, nie znając metod Dawida? skoroby zaś Dawid raz zdradził swe metody, znajdowałby się na łasce Cointetów. Petit-Claud uzyskał to, iż akt miano sporządzić pierwej. Wielki Cointet poprosił Dawida, aby mu pokazał niektóre swoje wytwory, wynalazca zaś przedstawił ostatnie arkusze jakie sporządził, gwarantując cenę produkcji.
— Otóż i mamy, rzekł Petit-Claud; zatem, byłaby podstawa aktu; możecie panowie zawrzeć spółkę na tych danych, wprowadzając klauzulę rozwiązania, w razie gdyby warunki patentu nie ziściły się w fabrycznem wykonaniu.
— Inna rzecz, drogi panie, rzekł wielki Cointet do Dawida, inna rzecz wytwarzać na drobną skalę, w pracowni, w małej formie, próbki papieru, a co innego puścić się na fabrykację na wielką stopę. Niech pan osądzi z jednego faktu! Wyrabiamy papiery kolorowe, kupujemy, dla barwienia ich, materjały do farb zupełnie identyczne. Tak np. bierzemy indygo z jednej skrzyni, z tej samej fabrykacji. Otóż, mimo to, nigdy nie mogliśmy otrzymać dwóch rozczynów o zupełnie jednakim odcieniu... W procesach przygotowania materjału zachodzą fenomeny, których nie możemy pochwycić. Ilość, jakość masy zmienia natychmiast wszelkie kwestje. Kiedy pan masz w kociołku cząstkę ingredjencyj (których wskazania nie żądam), jesteś ich panem, możesz oddziaływać na wszystkie części jednomiernie, spajać je, przerabiać, miesić, ugniatać do woli, nadawać jednostajną spoistość... Ale kto panu ręczy, że, w masie na pięćset ryz, rzecz odbędzie się tak samo, i że pańskie sposoby okażą się skuteczne?...
Dawid, Ewa i Petit-Claud spojrzeli po sobie, wyrażając oczami wiele rzeczy.
— Weź pan przykład, który przedstawia niejaką analogję, rzekł wielki Cointet po pauzie. Zbierasz pan dwie wiązki siana z łąki i trzymasz je dobrze zamknięte w pokoju, nie pozwoliwszy sianu się zagrzać, jak mówią chłopi; fermentacja nastąpi, ale nie spowoduje wypadku. Oprze się pan na tem, aby ścisnąć dwa tysiące wiązek w drewnianym spichrzu?... wiesz dobrze, że siano zajęłoby się i spichrz spłonąłby jak zapałka. Jest pan człowiekiem uczonym, rzekł Cointet, sam wyciągnij wnioski... W tej chwili, skosił pan dwie wiązki siana, my zaś lękamy się zapuścić ogień w papierni gromadząc ich dwa tysiące. Mówiąc inaczej, możemy stracić mnóstwo czasu i materjału na próby, ponieść straty i znaleźć się z próżnemi rękami wyrzuciwszy wiele pieniędzy.
Dawid był zmiażdżony. Praktyka przemawiała swym pozytywnym językiem do teorji, której słowo należy zawsze do przyszłości.
— Do djaska, jeśli ja podpiszę podobną spółkę! wykrzyknął brutalnie gruby Cointet. Trać swoje pieniądze, jeśli chcesz, Bonifacy; ja tam ani myślę. Ofiaruję się zapłacić długi pana Séchard i dodać sześć tysięcy... I to jeszcze trzy tysiące w akceptach, rzekł poprawiając się, na dwanaście i piętnaście miesięcy... I tak już dosyć ryzyka. Trzeba nam będzie przejąć dwanaście tysięcy na conto Métiviera. To razem piętnaście tysięcy franków!... Ale tę sumę zapłaciłbym już poprostu za sekret, aby go eksploatować zupełnie na własną rękę. Ech! więc to jest ten nadzwyczajny interes o którym mi mówiłeś, Bonifacy?... Ślicznie ci dziękuję, miałem cię za mądrzejszego. Nie, z takimi interesami lepiej do mnie nie przychodź...
— Kwestja, dla panów, rzekł Petit-Claud nie przerażając się tym wybuchem, sprowadza się do tego: Czy chcecie ryzykować dwadzieścia tysięcy franków aby nabyć sekret który może was wzbogacić? Ależ, panowie, ryzyko jest zawsze w stosunku do korzyści... Jestto stawka dwudziestu tysięcy franków za szansę całej fortuny. Gracz stawia w rulecie ludwika, aby zdobyć trzydzieści sześć, ale wie, że jego ludwik idzie na stracenie. Uczyńcie tak samo.
— Trzeba się zastanowić, rzekł gruby Cointet; ja nie jestem taka głowa jak mój brat. Jestem sobie skromny poczciwy człowiek, który umie tylko jedno: drukować po dwadzieścia su Parafjanina, i sprzedawać go po czterdzieści. Wynalazek, który dopiero jest w fazie doświadczeń, przedstawia mi się jako źródło ruiny. Uda się pierwsza próba, nie uda druga, próbuje się dalej, człowiek się wciąga, a kiedy raz włoży bodaj palec w tryby, wnet porwą go całego...
Opowiedział historję przemysłowca z Bordeaux, który się zrujnował tem iż chciał gospodarować na wiarę uczonego; znalazł sześć podobnych przykładów w okolicy, w przemyśle i rolnictwie; uniósł się, nie chciał niczego słuchać, przedstawienia Petit-Clauda wzmagały jego irytację zamiast ją uspokoić.
— Wolę raczej kupić coś pewniejszego niż to odkrycie, choćby zadowalając się małym zyskiem, rzekł patrząc na brata. Wedle mnie, rzecz bynajmniej nie jest dojrzała do interesu, wykrzyknął na zakończenie.
— Ostatecznie, przyszliście tu panowie w jakimś celu? rzekł Petit-Claud. Cóż ofiarujecie?
— Uwolnić pana Séchard, i zapewnić mu, w razie powodzenia, trzydzieści procent w zyskach, odparł żywo gruby Cointet.
— Ależ, panie, rzekła Ewa, z czegóż będziemy żyli przez czas doświadczeń? Mąż poniósł już wstyd aresztowania, może wrócić do więzienia, nie przybędzie mu przez to ani nie ubędzie, a jakoś wreszcie spłacimy nasze długi.
Petit-Claud położył palec na ustach, spoglądając na Ewę.
— Nie jesteście panowie rozsądni, rzekł do braci. Widzieliście papier; stary Séchard powiedział wam, że syn jego, zamknięty przezeń, wytworzył, w ciągu jednej nocy, zapomocą materjałów niewątpliwie niekosztownych, doskonały papier... Jesteście tu aby dojść do porozumienia. Chcecie nabyć, czy nie chcecie?
— Ot, rzekł wielki Cointet, czy brat chce czy nie chce, ja ryzykuję, na własną rękę, spłatę długów pana Séchard, daję sześć tysięcy franków gotówką, i pan Séchard będzie miał trzydzieści od sta w zyskach; ale słuchajcie dobrze jedno: jeżeli, w ciągu roku, nie urzeczywistni warunków jakie sam postawi w akcie, odda nam sześć tysięcy, prawo zaś wynalazku zostanie przy nas, będziemy sobie radzili jak się nam uda.
— Czy jesteś pewny siebie? rzekł Petit-Claud, biorąc Dawida na stronę.
— Tak, rzekł Dawid, który złapał się na taktykę dwóch braci i drżał aby gruby Cointet nie zerwał konferencji, od której zależała jego przyszłość.
— Dobrze więc, zatem ułożę akt, rzekł Petit-Claud do Cointetów i do Ewy; każda ze stron otrzyma kopję dziś wieczór, rozmyślicie to sobie przez jutrzejsze rano, następnie, jutro wieczór, o czwartej, po rozprawie, podpiszecie. Panowie umorzycie pretensje Métiviera. Ja wystosuję pismo do sądu, aby wstrzymano proces, i podpiszemy wzajem akty zrzeczenia.
Oto jak brzmiały w akcie zobowiązania Sécharda.
„MIĘDZY PODPISANYMI, etc.
„Na podstawie twierdzenia pana Dawida Séchard-syna, drukarza w Angoulême, iż znalazł sposób jednostajnego gumowania papieru w kadzi, jak również sposób obniżenia ceny fabrykacji wszelkiego papieru o więcej niż pięćdziesiąt od sta przez wprowadzenie do miazgi materyj roślinnych, bądź to mieszając je do szmat używanych obecnie, bądź też bez domieszki, zawiera się, dla eksploatacji patentu który ma być uzyskany na te metody, spółka między panem Dawidem Séchard-synem a pp. braćmi Cointet o następujących punktach i klauzulach“.
Jeden z paragrafów aktu odzierał zupełnie Dawida Séchard z jego praw, w razie gdyby nie dopełnił przyrzeczeń wyrażonych w tem piśmie, starannie ułożonem przez wielkiego Cointeta a przyjętem przez Dawida.
Przynosząc ten akt nazajutrz o wpół do ósmej rano, Petit-Claud oznajmił Dawidowi i jego żonie, że Cérizet ofiaruje dwadzieścia dwa tysiące gotówką za drukarnię. Akt sprzedaży można podpisać jeszcze wieczorem.
— Ale, rzekł, gdyby Cointetowie dowiedzieli się o tej sprzedaży, gotowiby nie podpisać naszego aktu, dręczyć nas, wystawić na licytację...
— Czy jest pan pewien płatności? rzekła Ewa, zdziwiona iż dochodzi do skutku tranzakcja o której zwątpiła i która, trzy miesiące wcześniej, byłaby ocaliła wszystko.
— Mam pieniądze u siebie, odparł wręcz.
— Ależ to czary, rzekł Dawid, pytając Petit-Clauda o wytłumaczenie tego szczęścia.
— Nie, to bardzo proste: kupcy z Houmeau chcą założyć dziennik, rzekł Petit-Claud.
— Ależ ja zrzekłem się prawa do tego, wykrzyknął Dawid.
— Ty!... ale nie twój następca... Zresztą, dodał, nie troszcz się o nic, sprzedaj, zgarnij należność i zostaw to Cérizetowi.
— Och, tak! rzekła Ewa.
— Jeżeli pan zrzekłeś się prawa wydawania dziennika w Angoulême, dodał Petit-Claud, kapitaliści stojący za Cérizetem przeniosą go do Houmeau.
Ewa, olśniona perspektywą trzydziestu tysięcy franków, wydobycia się z kłopotów, patrzała już na akt spółki jako na rzecz podrzędną. Tak więc, Dawid i Ewa ustąpili co do punktu, który dał pozór do ostatniej dyskusji. Wielki Cointet żądał aby patent był na jego nazwisko. Udało mu się wytłumaczyć, że, z chwilą gdy prawa i korzyści Dawida będą w akcie zupełnie jasno określone, obojętne jest na czyje imię będzie wystawiony sam patent. Wreszcie, brat jego dodał:
— On daje pieniądze na patent, on wykłada na koszta podróży (znowuż dwa tysiące franków!), niechże go weźmie na swoje imię, albo dajmy wszystkiemu spokój.
Drapieżca tryumfował na wszystkich punktach. Akt spółki podpisano około wpół do piątej. Wielki Cointet ofiarował dwornie pani Séchard tuzin srebrnych nakryć i piękny szal, aby zechciała zapomnieć o żywej dyskusji! jak mówił. Ledwie wymieniono odpisy, ledwie Cachan zdążył oddać Petit-Claudowi akta procesu, jak również trzy straszliwe weksle Lucjana, zabrzmiał na schodach głos Kolba, następujący tuż po ogłuszającym hałasie wózka pocztowego który zatrzymał się przed bramą.
Bani, bani, piednaździe dyziędzy wrangóf, krzyczał, bżezłane z Boadiers, w brawcifym biniącu, ot pana Ludzjana.
— Piętnaście tysięcy franków! wykrzyknęła Ewa podnosząc ręce.
— Tak, pani, rzekł urzędnik wchodząc do pokoju, piętnaście tysięcy franków przywiezionych przez dyliżans idący do Bordeaux, konie miały co ciągnąć, tak! Mam na dole dwóch ludzi, którzy wnoszą worki. Nadawcą jest pan Lucjan de Rubempré... Mam, prócz tego, dla pani mały skórzany woreczek, w którym znajduje się pięćset franków w złocie i prawdopodobnie list.
Ewie zdawało się że śni, gdy czytała następujący list:
„Droga siostro, oto piętnaście tysięcy franków.
„Zamiast się zabić, sprzedałem swoje życie. Nie należę już do siebie: jestem więcej niż sekretarzem hiszpańskiego dyplomaty, jestem jego rzeczą.
„Rozpoczynam na nowo straszliwą egzystencję. Może lepiej byłoby się utopić.
„Bywajcie zdrowi. Dawid będzie wolny, za cztery tysiące franków będzie mógł z pewnością kupić małą papiernię i dojść do fortuny.
„Nie myślcie już, proszę was, o

„waszym biednym bracie,
„Lucjanie“.

— Powiedziane jest, wykrzyknęła pani Chardon, która weszła na widok wnoszonych worków, że mój biedny syn, jak sam pisał, będzie wam zawsze przynosił nieszczęście, nawet czyniąc dobrze.
— Aleśmy uniknęli ładnego niebezpieczeństwa! wykrzyknął wielki Cointet, znalazłszy się na ulicy. W godzinę później, błyski tego złota byłyby oświeciły akt, i Dawidek byłby się wystraszył. Za trzy miesiące, jak nam przyrzekł, będziemy wiedzieli czego się trzymać.
Wieczorem, o siódmej, Cérizet kupił drukarnię i zapłacił ją, przejmując ciężar czynszu za ostatni kwartał. Nazajutrz, Ewa wręczyła czterdzieści tysięcy franków generalnemu poborcy, aby kupił, na imię Dawida, dwa tysiące pięćset franków renty państwowej. Następnie napisała do teścia, aby jej znalazł w Marsac małą posiadłość wartości dziesięciu tysięcy franków, gdzieby mogła umieścić swą osobistą fortunkę.
Plan wielkiego Cointeta był straszliwie prosty. Na pierwszy rzut oka, gumowanie w kadzi zdało mu się niepodobieństwem. Dodatek mało kosztownych materyj roślinnych do miazgi ze szmat wydał mu się jedyną, prawdziwą drogą do fortuny. Postanowił sobie tedy traktować jako bagatelę taniość masy, przykładać zaś ogromną wagę do gumowania w kadzi. Oto czemu. Fabryki angoulemskie produkowały wówczas gatunki papierów, które z konieczności są gumowane. Była to przez długi czas chwała miejscowego papiernictwa. Zatem, specjalność ta, zmonopolizowana od wielu lat przez wytwórców angulemskich, usprawiedliwiała na pozór wymagania Cointeta; papier zaś glansowany nie wchodził w zupełności w jego spekulację. Produkcja papieru do pisania jest niezmiernie ograniczona, gdy wytwór papieru drukarskiego niegumowanego jest niemal bez granic. W czasie podróży jaką podjął do Paryża aby wziąć patent na swoje imię, Cointet zakrzątnął się koło spraw które mogły rozstrzygnąć o wielkich zmianach w sposobie fabrykacji. Zajechawszy do Métiviera, Cointet dał mu instrukcje, aby, w ciągu roku, wydrzeć dostawę dzienników papiernikom którzy mieli ją dotąd, zniżając ceny do normy do której żadna fabryka nie mogła się posunąć i przyrzekając każdemu dziennikowi białość i inne przymioty wyższe od najpiękniejszych rodzajów używanych dotąd. Ponieważ umowy mają swoje terminy, trzeba było sekretnych konszachtów z wydawcami aby dojść do zrealizowania tego monopolu; ale Cointet obliczył, iż będzie miał czas pozbyć się Sécharda, gdy Métivier będzie przeprowadzał układy z głównemi dziennikami paryskimi, których zapotrzebowanie dochodziło wówczas dwustu ryz dziennie. Cointet zainteresował oczywiście Métiviera w odpowiedniej propozycji w tych dostawach, aby mieć zręcznego reprezentanta na rynku paryskim i nie tracić czasu na podróże. Fortuna Métiviera, jedna z najznaczniejszych w papiernictwie, datuje się od tego interesu. Przez dziesięć lat, miał on, bez obawy konkurencji, dostawę dzienników w Paryżu. Spokojny co do przyszłego zbytu, wielki Cointet wrócił do Angoulême dość wcześnie aby być obecnym na ślubie Petit-Clauda, który sprzedał kancelarję i czekał nominacji swego następcy, aby zająć miejsce pana Milaud, przyrzeczone protegowanemu hrabiny du Châtelet. Drugi prokurator w Angoulême został pierwszym w Limoges, minister zaś obsadził jednym ze swych benjaminków trybunał w Angoulême, gdzie miejsce pierwszego podprokuratora wakowało przez dwa miesiące. Ten przeciąg czasu był miodowym miesiącem Petit-Clauda. W nieobecności wielkiego Cointet, Dawid dokonał zrazu wytworu pierwszej partji bez gumy, która dała papier gazetowy o wiele wyższy niż ten którego dzienniki używały dotąd. Następna próba uzyskała wspaniały papier welinowy, przeznaczony na ozdobne druki: drukarnia Cointetów posłużyła się nim na wydanie Parafianina. Materjał przygotował w sekrecie sam Dawid, nie chciał bowiem mieć przy sobie nikogo prócz Kolba i Maryny.
Za powrotem wielkiego Cointeta, wszystko zmieniło postać: obejrzał próbki wytwornego papieru i wydał się bardzo średnio zadowolony.
— Mój drogi przyjacielu, rzekł do Dawida, przemysł Angoulême, to gładki cienki papier t. zw. coquille. Chodzi przedewszystkiem o to, aby uzyskać piękny papier coquille, o pięćdziesiąt procent tańszy od dzisiejszego.
Dawid próbował wytworzyć partję miazgi gumowanej na papier coquille i uzyskał papier szorstki jak szczotka, w którym klej zbijał się w grudki. W dniu w którym doświadczenie było ukończone i Dawid dostał do rąk pierwszy arkusz, schronił się w kąt aby w samotności przełknąć swą zgryzotę; ale wielki Cointet odnalazł go, rozwinął nadzwyczajną uprzejmość, pocieszał wspólnika.
— Nie zrażaj się pan, rzekł Cointet, tylko śmiało naprzód! Ja jestem dobry chłop, ja rozumiem pana i gotów jestem wytrwać do końca!...
— Doprawdy, rzekł Dawid do żony wróciwszy do domu na obiad, mamy do czynienia z zacnymi ludźmi; nigdy nie byłbym posądził wielkiego Cointeta o tyle szlachetności!
I opowiedział rozmowę z przewrotnym wspólnikiem.
Trzy miesiące spłynęły na doświadczeniach. Dawid sypiał w papierni, śledził rezultaty rozmaitych kombinacyj. To przypisywał niepowodzenie mieszaniu szmat z roślinnym materjałem i sporządzał partję złożoną wyłącznie z własnych ingredjencyj. To próbował gumować miazgę wyłącznie ze szmat. I, ścigając swe dzieło z cudowną wytrwałością, pod oczyma wielkiego Cointeta przed którym biedny człowiek przestał się mieć na baczności, doszedł, z jednej kombinacji w drugą, do tego, iż wyczerpał serję swoich ingredjencyj kombinowanych z rozmaitymi rodzajami klejów. Przez pierwszą połowę roku 1823, Dawid żył w papierni z Kolbem, jeśli nazywa się życiem zaniedbywać wszelką troskę o swoje pożywienie, strój i osobę. Bił się tak rozpaczliwie z trudnościami, że, dla innych ludzi niż Cointetowie, byłoby to zaiste szczytne widowisko, żadna bowiem myśl o zysku nie zaprzątała tego śmiałego szermierza. Była chwila, w której nie pragnął nic prócz samego zwycięstwa. Z cudowną bystrością śledził tak kapryśne wyniki substancyj przemienionych ręką człowieka w przetwory odpowiednie jego potrzebom, gdzie natura jest, do pewnego stopnia, pokonana w swoich tajemnych wzdraganiach, i wyprowadzał stąd piękne prawa przemysłu, stwierdzając, iż niemożna osiągnąć tego rodzaju kreacyj inaczej, niż będąc posłusznym wewnętrznym stosunkom rzeczy, temu co nazywał drugą naturą substancyj. Wreszcie, w sierpniu, zdołał uzyskać papier gumowany w masie, zupełnie podobny temu jaki przemysł wytwarza w tej chwili i którego używa się jako papieru korektowego w drukarniach, ale którego gatunki nie są bynajmniej jednostajne, którego gładkość nawet nie zawsze jest pewna. Rezultat ten, tak piękny w r. 1823 w stosunku do stanu papiernictwa, kosztował dziesięć tysięcy franków. Dawid spodziewał się rozwiązać ostatnie trudności problemu. Ale wówczas rozeszły się po Angoulême i Houmeau osobliwe pogłoski: Dawid Séchard rujnuje braci Cointet! Pochłonąwszy trzydzieści tysięcy franków na doświadczenia, otrzymał wreszcie, powiadano, bardzo lichy papier. Inni fabrykanci, przerażeni, trzymali się swoich dawnych procederów; zazdrośni o Cointetów, rozszerzali pogłoski o bliskim upadku tej ambitnej firmy. Wielki Cointet tymczasem sprowadzał machiny do wyrabiania papieru ciągłego, podtrzymując opinję że są to machiny potrzebne do doświadczeń Dawida. Chytry jezuita mieszał do swej miazgi ingredjencje wskazane przez Sécharda, wciąż zachęcając jego samego aby się zajmował tylko papierem gumowanym w masie; sam zaś wysyłał do Métiviera tysiące ryz papieru gazetowego.
We wrześniu, wielki Cointet wziął Dawida na stronę; usłyszawszy iż wynalazca gotuje jeszcze jedno tryumfalne doświadczenie, odradził mu dalsze prowadzenie walki.
— Drogi Dawidzie, jedź do Marsac odwiedzić żonę i odpocząć po trudach; my nie chcemy się zrujnować, rzekł przyjacielsko. To, co ty uważasz za wielki tryumf, jest ledwie punktem wyjścia. Poczekamy teraz, nim się puścimy na nowe doświadczenia. Bądź sprawiedliwy! oto rezultaty. Jesteśmy nietylko papiernikami, ale drukarzami, finansistami; otóż, ludzie szepcą sobie, że ty nas rujnujesz...
Dawid uczynił gest cudownej naiwności, aby zaręczyć za swą dobrą wiarę.
— To nie te pięćdziesiąt tysięcy wrzucone do Charenty zrujnują nas, rzekł wielki Cointet odpowiadając na ruch Dawida; ale nie chcemy być zmuszeni, z przyczyny oszczerstw jakie obiegają na nasz rachunek, płacić wszystkiego gotówką, bylibyśmy zniewoleni zahamować obroty. Doszliśmy do terminu naszego aktu, trzebaż się zastanowić z jednej i z drugiej strony.
— Ma słuszność! pomyślał Dawid, który, pogrążony w doświadczeniach na wielką skalę, nie zwrócił uwagi na czynność fabryki.
I wrócił do Marsac, gdzie, od pół roku, odwiedzał Ewę co sobotę wieczór i żegnał ją we wtorek rano. Za radą teścia, Ewa kupiła, tuż koło jego winnicy, dworek zwany la Verberie, z trzema morgami ogrodu i kawałkiem wina wcinającym się w winnicę starego. Żyła z matką i Maryną bardzo skromnie, miała bowiem do spłacenia jeszcze pięć tysięcy z ceny kupna tej ślicznej posiadłości, najładniejszej w Marsac. Domek, z dziedzińcem i ogrodem, był z białego wapiennego kamienia, kryty łupkiem i ozdobiony rzeźbami, na które, przy tym łatwym do obrabiania kamieniu można sobie pozwolić małym kosztem. Ładne mebelki sprowadzone z Angoulême zdawały się jeszcze ładniejsze na wsi, w okolicy gdzie nikt nie znał wówczas zbytku. Przed fasadą, od ogrodu, znajdował się szereg krzewów granatu, pomarańcz i rzadkich roślin, które poprzedni właściciel, stary generał, zmarły z ręki doktora Marron, wyhodował własną ręką.
Pod te pomarańcze, w chwili gdy Dawid zabawiał się z żoną i małym Lucusiem, w obecności ojca, komornik z Mansle przyniósł osobiście pozew braci Cointet, wzywający wspólnika do ustanowienia polubownego trybunału, przed który, wedle aktu spółki, miało się wytaczać zobopólne pretensje. Bracia Cointet żądali zwrotu sześciu tysięcy franków i własności patentu, równie jak zrzeczenia się dalszych pretensyj do eksploatacji, wszystko tytułem odszkodowania za olbrzymie wydatki wyłożone bez rezultatu.
— Powiadają, że ich rujnujesz! rzekł winiarz. Przyznam ci się, że, ze wszystkiego co zrobiłeś, to jedyna rzecz która mnie cieszy.
Nazajutrz, Ewa i Dawid znaleźli się o dziesiątej rano w gabinecie Petit-Clauda, który z urzędu stał się obrońcą wdów, opiekunem sierot i którego rady wydały im się jedynie godne zaufania.
Dygnitarz przyjął nader serdecznie dawnych klientów i nalegał koniecznie aby państwo Séchard zechcieli spożyć w jego domu śniadanie.
— Cointetowie żądają od was sześciu tysięcy franków! rzekł z uśmiechem. Ile macie jeszcze ciężaru na waszym domku?
— Pięć tysięcy, proszę pana, ale mam na to już dwa tysiące... odparła Ewa.
— Zachowaj pani swoje dwa tysiące, odparł Petit-Claud. Hm, pięć tysięcy!... trzebaby wam jeszcze dziesięć tysięcy franków aby się dobrze zagospodarować. Otóż, za dwie godziny, Cointetowie przyniosą wam piętnaście tysięcy.
Ewa uczyniła gest zdziwienia.
— W zamian za zrzeczenie się wszystkich przywilejów spółki, którą rozwiążecie polubownie, rzekł urzędnik. Czy wam to dogadza?
— I to będzie zupełnie prawnie nasze? rzekła Ewa.
— Najzupełniej, odparł urzędnik, uśmiechając się. Cointetowie narobili wam dosyć utrapień, chcę położyć koniec ich pretensjom. Słuchajcie, dziś jestem prokuratorem, winien wam jestem prawdę. Otóż, Cointetowie wyzyskują was w tej chwili, ale jesteście w ich rękach. Moglibyście wygrać proces jaki wam wytoczą, podejmując walkę. Chcecie po dziesięciu latach jeszcze grzęznąć w tym procesie? Będą wzywać coraz nowych ekspertów i arbitrów, będziecie zdani na los najsprzeczniejszych orzeczeń... A, dodał z uśmiechem, nie widzę adwokata któryby was mógł bronić tutaj... mój następca, to człowiek bez zdolności. Ot, mojem zdaniem, zła ugoda jest jeszcze lepsza niż dobry proces.
— Wszelka ugoda, która da nam spokój, będzie dobra, rzekł Dawid.
— Pawle, krzyknął Petit-Claud na służącego, idź poprosić pana Ségaud, mego następcę!... Podczas kiedy będziemy jedli śniadanie, on pójdzie do Cointetów, rzekł ex-adwokat do swych byłych klientów; za kilka godzin, wrócicie do Marsac, zrujnowani, ale spokojni. Za tych dziesięć tysięcy franków kupicie sobie jeszcze pięćset franków renty, i, w swojej ładnej posesyjce, będziecie żyli szczęśliwi.
Po upływie dwóch godzin, jak to Petit-Claud przepowiedział, pan Ségaud wrócił z aktami formalnie podpisanemi przez Cointetów, oraz z piętnastoma banknotami po tysiąc franków.
— Winni ci jesteśmy dużo! rzekł Séchard do Petit-Clauda.
— Ależ ja was zrujnowałem, odparł Petit-Claud zdumionym ex-klientom. Zrujnowałem was, powtarzam, przekonacie się z czasem; ale ja was znam, wolicie ruinę niż majątek, który może przyszedłby zapóźno.
— Nie jesteśmy chciwi; dziękujemy panu żeś nam dał środki do szczęścia, rzekła pani Ewa; może pan zawsze liczyć na naszą wdzięczność.
— Mój Boże! nie błogosławcież mnie!... rzekł Petit-Claud, przyprawiacie mnie o wyrzuty sumienia; ale sądzę, że wszystko jest dziś naprawione. Jeśli zostałem dygnitarzem, to dzięki wam, i jeśli kto powinien być wdzięczny, to ja... Bywajcie.
Z czasem, Alzatczyk zmienił opinję co do starego Séchard, który ze swej strony zaprzyjaźnił się z Alzatczykiem, znajdując go, jak sam był, zgoła nieświadomym sztuki czytania i pisania i łatwym do zalania pałki. Ex-niedźwiedź uczył ex-kirasjera chodzić koło wina i sprzedawać je; wychował go, w myśli zostawienia człowieka z głową swoim dzieciom, w ostatnich dniach bowiem trapiły go wielkie i dziecinne obawy o los swego mienia. Zwierzał się młynarzowi Courtois.
— Zobaczysz, mówił, jak wszystko pójdzie w rękach moich dzieci z chwilą gdy ja znajdę się w ziemi. Och! Boże, przyszłość ich przyprawia mnie o drżenie.
W r. 1828, w marcu, stary Séchard umarł, zostawiając około dwustu tysięcy franków w gruntach, które, złączone z la Verberie, stworzyły wspaniałą posiadłość, doskonale prowadzoną od dwóch lat przez Kolba.
Prócz tego, Dawid i jego żona znaleźli u ojca blisko sto tysięcy talarów w złocie. Głos publiczny, jak zawsze, powiększył skarb ojca Séchard tak, iż, w całym departamencie, oceniano go na miljon. Ewa i Dawid uzyskali koło trzydziestu tysięcy franków renty, łącząc do sukcesji swój mająteczek; zaczekali bowiem nieco z umieszczeniem kapitałów i mogli je ulokować w rencie po rewolucji lipcowej. Wówczas dopiero departament Charenty i Dawid Séchard dowiedzieli się czego się trzymać co do fortuny wielkiego Cointet. Wielokrotny miljoner, wybrany posłem, wielki Cointet jest parem Francji, i będzie, jak powiadają, w najbliższej kombinacji ministrem handlu. W r. 1842, zaślubił córkę jednego z najwpływowszych mężów stanu, pannę Popinot, córkę Anzelma Popinot[8], posła miasta Paryża, mera jednego z okręgów. Odkrycie Dawida wsiąkło w przemysł francuski jak pokarm w wielkie ciało. Dzięki wprowadzeniu materjałów innych niż szmaty, Francja może fabrykować papier tańszy niż którykolwiek kraj w Europie. Ale papier holenderski, wedle przewidywań Sécharda, przestał istnieć. Wcześniej lub później, trzeba będzie wznieść królewską fabrykę papieru, jak stworzono Gobeliny, Sèvres, mydlarnię i drukarnię królewską, które dotychczas przetrwały ciosy jakie im zadali mieszczańscy wandale.
Dawid Séchard, ubóstwiany przez żonę, jest ojcem dwóch synów i córki. Ma ten dobry smak aby nigdy nie mówić o swych usiłowaniach; Ewa zaś miała ten rozsądek, iż odciągnęła go od straszliwego powołania wynalazców, tych Mojżeszów pożeranych przez krzak Horebu. Dawid uprawia dla rozrywki literaturę, ale w istocie pędzi szczęśliwy i pełen wywczasów żywot właścicieli ziemskich. Pożegnawszy się niepowrotnie ze sławą, przeniósł się rezolutnie w krainę marzycieli i kolekcjonerów i poświęca się entomologji, bada tak tajemnicze do dziś dnia przeobrażenia owadów, znanych nauce jedynie w swej ostatniej postaci.
Wszyscy słyszeli o sukcesach Petit-Clauda jako generalnego prokuratora; jest rywalem słynnego Vineta z Provins, ambicją zaś jego jest zostać prezydentem Sądu apelacyjnego w Poitiers.
Cérizet, często skazywany za przestępstwa polityczne, odegrał rolę dość głośną w swoim rodzaju. Najśmielszy ze straceńców partji liberalnej, zyskał sobie przydomek odważnego Cérizeta. Zmuszony, przez następcę Petit-Clauda, do sprzedaży drukarni, szukał na prowincjonalnej scenie nowej egzystencji, którą aktorski jego talent mógł uczynić świetną. Znajomość z młodą aktoreczką stała się musowym powodem wyprawy do Paryża celem szukania u nauki środków przeciw cierpieniom miłości, podczas którego to pobytu próbował też spieniężyć w tem mieście fawory partji liberalnej.
Co się tyczy Lucjana[9], powrót jego do Paryża należy do innej opowieści.

Paryż, 1843.






  1. A. le Breton; Balzac, l’homme et l’oeuvre. — Że Balzac powieści Coopera znał i entuzjazmował się niemi, dowodzą ustępy z jego korespondencji.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Tytuł dodany przez Wikiźródła.
  3. Poprzednie dzieje bohatera znajdzie czytelnik w powieści p. t. Stracone złudzenia.
  4. Wielkość i upadek Cezara Birotteau.
  5. Ojciec Goriot, Córka Ewy.
  6. Molier, Don Juan.
  7. Czytelnicy Ojca Goriot domyślili się zapewne tożsamości księdza Karlosa Herrery z Jakóbem Collin, inaczej Vautrinem. (Przyp. tłum.).
  8. Wielkość i upadek Cezara Birotteau.
  9. Dalsze koleje i koniec Lucjana znajdzie czytelnik w powieści Blaski i nędze życia kurtyzany (Jak kochają ladacznice, Po czemu miłość wypada starcom).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.