Halszka (Kraszewski, 1843)/Akt trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Halszka
Podtytuł drama historyczne z roku 1554
Pochodzenie Poezye, tom II
Wydawca S. Orgelbrand
Wydanie drugie
Data wyd. 1843
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT TRZECI.
SCENA   I.
(Mała izdebka, w niéj dwa niskie okna, na ścianie lewéj od widzów, jedne drzwi, ode dworu, w głębi, drugie na prawo do alkierza — Ławy w około ścian, krzyż wielki stoi koło drzwi — Lampa szklana pali się u ściany — Kot śpi na ławie).
GRABARZ, DYMITR — KOBIETA
(Dymitr ubrany licho po podróżnemu, bez broni — Grabarz siedzi na ławie i opiera się o stół stojący przed nim. Kobieta z przeciwnéj strony siedzi, na kolanach trzyma całun czarny, w trupie głowy naszyty, który łata. W ciągu sceny przestaje szyć i wychodzi ziewając — Dziecko śpi w trumnie po prawéj ręce teatru)

Grabarz.

I zdaleka przyszedłeś


Dymitr wzdychając

O! bardzo z daleka —
Prędko idzie, kto jak ja przed śmiercią ucieka!
Dniem, nocą czy bił piorun, czy wiatr szedł i deszcze,
Biegłem szukać przytułku i tu nie mam jeszcze;
Tu w obcym kraju nawet nic mnie nie obroni,
Jeśli wysłany za mną wróg tu mnie dogoni —
Gdy się wywie gdzie jestem, nikt mnie nie pomoże,
Mocny Króla rozkazem zabije bezkarnie —
Kto wie? czy dzisiaj nawet gdy padnę na łoże —
W śnie chwilowym, sen wiéczny, śmierć mię nie ogarnie?!
Biada wygnańcom!

(wzdycha)
Grabarz zbliżając się.

Dni kilka przechodzi —
Jakeś ty się tu schronił — lecz nie dręcz się trwogą,
Ten domek cię najlepiéj od świata przegrodzi —
Po smętarzach, ni szukać, ni znaleść nie mogą —
Bezpiecznie z umarłemi! Wy na waszym świecie,
Z żywemi ludźmi w tylu zatargach żyjecie —
Ja wśród moich spokojny, gdy ich raz zagrzebię,

Kiedy pacierz odmówię i pogadam z żoną,
Kiedy niemi zasieję matki ziemi łono —
Na nowych czekam gości! Wierz mi — tu dla ciebie,
Z całego świata najlepsze ukrycie —
Kto tu przychodzi nie powie o tobie! —
Skarby i pokój i najdroższe życie,
Tu są bezpieczne — jak w grobie.


Dymitr.

Prawda! lecz smutno, wszędzie śmierć do koła
A śmierć —


Grabarz.

Tak! prawda! śmierć rzecz nie wesoła,
Za to umarli żywego nie zdradzą!


Dymitr.

Daj Boże!


Grabarz.

Panie! nie lękaj się o to,
Nasze się serca świata ponętom nie dadzą,
Nas groźba nie ustraszy, nie przyciągnie złoto!


Dymitr.

Was? więc i ty umarły?


Grabarz.

Tak umarły panie!
Żywego świata mało widzę ludzi —

Ze śmierci żyję, z umarłemi bawię,
Dzwon mnie żałobny przy świtaniu budzi —
Zasypiam w grobach —


Dymitr.

I nie żal ci świata?


Grabarz.

Mnie? — Żal był krótki, bo nie wielka strata —
Za młodu czasem z młodości zapałem,
Świata i życia z ludźmi żałowałem,
Ale od czasu jak moja kobiéta

(wskazuje na żonę)

Przyszła tu do mnie, zamieszkała ze mną,
Miła się stała ta chatka ukryta —
Nędza, samotność, przyjemną.
Nie wiem jak długo żyliśmy oboje —
Życie tak przeszło! — nieznacznie zgrzybiali,
Dzieląc radości, smutki, trudy, znoje,
Jeszcześmy dotąd równo się kochali.


Dymitr.

Szczęśliwi ludzie! ja — w złoconym domu
Nie miałem szczęścia, wy tutaj, ubogo,
Żyliście bogactw nie zajrząc nikomu,
Szczęśliwi! — Ludzie w czém wam szkodzić mogą?
I w czém dopomódz?


Grabarz.

Kiedy kto umiera,
To jedna łaska jaką zrobić może —
I za nią moja ręka mu otwiera —
Zimne, spokojne — wieczności łoże!


Dymitr.

Lecz ciągle na śmierć patrząc i na smutki,
Możesz mieć pokój? możesz być wesoły?


Grabarz.

Czasem ja westchnę kiedy kopię doły,
Zapłaczę z smutnym, ale płacz ten krótki,
Trzeba pracować, a kto z pracy żyje
Nie ma czasu uważać na jęki niczyje,
Mój panie, ty mi powiedz czy na waszym świecie,
Wy nie mając co robić, z wszystkiemi płaczecie?


Dymitr.

Czasem — lecz aby ulżyć i sercu i oku —
Unikamy smutnego i smutnych widoku.
O! każdy człowiek dość znosi za siebie!


Grabarz.

Prawda! za bliższych krewnych lub przyjaciół panie,
Raz w rok zapłakać na czyjm pogrzebie
To dość. A z każdym płakać to i łez nie stanie.
Lecz kiedyśmy już zaszli daleko w rozmowie,

Powiedz mi też, bo o to jeszcze nie pytałem,
Za co ciebie ścigają! Pewno na twéj głowie,
Cudzą chcą pomścić?


Dymitr.

Ja nie zabijałem,
I krew niczyja rąk mi nie splamiła,
Chyba na wojnie —


Grabarz.

Możeś spiski knował?
Król był złym tobie, ojczyzna nie miła?


Dymitr.

Nie — zawszem Króla i władzę szanował —
Kraju całości długo piersiami broniłem —
Majątek, życie — wszystko jemu poświęciłem


Grabarz.

Możeś niepomny na przodków twych wiarę,
Dla nowych błędów rzucił prawdy stare,
Możeś wiążąc się z wrogiem naszego kościoła,
Gmach chciał zwalić, którego zruszyć nikt nie zdoła
Bo on jest w sercach ludzi zbudowany —
Rzym jest jego podstawą — a świat cały — ściany,
Pomnij, kto świętokradzkie nań podnosi dłonie,

Biada mu tu na ziemi, biada mu tam w niebie —
Tu go ludzie odrzucą, tam, piekło pochłonie.


Dymitr.

Jam i tego nie winien — jam piérwszy w potrzebie,
Majątkiem wspierał mnichów, klasztory posażył —
Nigdym się przeciw niebu źle czynić nie ważył.
Posłuszny memu Bogu, znoszę cierpień siła,
Nie szemrząc nawet —


Grabarz.

A za jakaż winę!


Dymitr.

Nie wiesz — wszystko to jedna kobiéta zrobiła —
Bez woli matki, porwałem dziewczynę,
A matka wiana jéj chciwa,
Uprosiła u Króla śmierć i nędzę moją,
Gdzie umknę, wszędzie za mną szpieg przybywa —
Wrogi za raną, przedemną, wrogi w około stoją,
W kraju gdym prosił przytułku, opieki,
Własne mię druhy wydali nikczemnie —
Wszedłem do obcych pójdę w kraj daleki
I zawsze ścigać będą mnie tajemnie,
Dopóki głowy nie dostaną mojéj —
Póki krew moja ich nie uspokoi.


Grabarz.

Tu cię nie znajdą — przesiedziawszy burzę —

Może nad twoją zlitują się dolą
I ja ci szczęście, życzeniem wywróżę —
A oni wrócić do kraju pozwolą.


Dymitr.

Nigdy! Lecz powiedz samiż tu żyjecie?
Czym tutaj pewien, nikt tu nie wyśledzi?


Grabarz.

Tu!! tak jak gdybyś nie był już na świecie,
My nie powiemy, a nasi sąsiedzi,
Milczą na wieki!


Dymitr.

Dobrze! lecz broń Boże,
Czasem kto z miasta do ciebie przyjść może —
Zobaczy, powie — jak wieść się rozleci,
Znajdą mnie tutaj —


Grabarz.

Jesteś już dzień trzeci.
Czy był kto kiedy? (przypomina)
raz — dziś prawda z rana,
Przychodził Kasper płacząc młodéj żony,
Spytał mię, jama czy już wykopana —
Zapłacił mi i poszedł, lecz tak był zmartwiony,
Że nikogo nie widział ze łzami rzewnemi,
Licząc nawet pieniądze, skradł mi groszy dwoje —

Zdawało się że z żoną miał zstąpić do ziemi,
Bo był jak w pół umarły —


Dymitr.

Tego się nie boję,
Lecz inni, krewni wasi, znajomi —


Grabarz.

Nie wiele!
My biedni — dla bogatych krewni — przyjaciele,
My ich nie mamy, rzadko znajomy zawita,
Nędzarz jaki z pod kruchty szpitalna kobiéta,
Tych nie ma się co lękać. Jeśli się boicie,
Na przypadek

(wskazuje na prawo)

tam jeszcze znajdzie się ukrycie.


Dymitr.

Ale wam tu źle ze mną, zawadzam wam może


Grabarz.

Nieszczęśliwy zawadzać miałby — Broń nas Boże!
Nie pożałujem pewnie ni strzechy ni strawy.
Nie zabraknie niczego. — Bóg na nas łaskawy
Ludzie mrą teraz bardzo, jest roboty wiele —
Będzie grosz, każdym groszem chętnie się podzielę.


Dymitr.

Tego niechcę — mam zapas — puszczając się w drogę
Wziąłem z sobą pieniędzy, dam wam wiele chcecie,
Bylem znalazł przytułek; i was żywić mogę —


Grabarz.

Zda się pieniądz dla podłych — schowaj —


Dymitr.

Lecz wam przecie,
Nie mogęż się wywdzięczyć! — osypię, zapłacę —


Grabarz.

Ja jeśli biorę pieniądz, biorę go za pracę —
Lecz ofiarnie nie przyjmuję, dość jestem bogaty.


Dymitr ściskając go.

Dziękuję mój kochany, lecz zaklinam ciebie,
Ostrożnym bądź i nie mów — nigdy i nikomu.


Grabarz.

Tajemnicę tę w duszy jak w grobie zagrzebię —
A jeśli chcesz — nikogo nie puszczę do domu —


Dymitr.

Nie, nie, zarazby ludzie domysły roili —
Niech będzie tak jak było, jeśli kto przybieży —
Skryję się — tu w alkierzu — przesiedzę pół chwili.


Grabarz.

Gdyby nawet gadano — nikt tu nie uwierzy,
Żeby się krył kto u mnie. A mnie się też zdaje,
Że nie mogą cię gonić w oddalone kraje —
Cóż! dla jednéj kobiéty! rzeczy niesłychane —
Miałbyś życiem przypłacić — nie! temu nie wierzę!


Dymitr.

I jabym chciał nie wierzyć, lecz gdziekolwiek stanę,
Mogą zabić bezkarnie jak bydlę — jak zwierzę —
A zabójca mój chyba przed Bogiem odpowie —
Król kazał, świat zapomniał, rozgrzeszą sędziowie!
Jeżeli jest nieszczęście — o! jam nieszczęśliwy —
Tułacz karą wygnany z pod domowéj strzechy —
Lecę — śmierć za mną bieży i żem dotąd żywy —
Cudem jest! Ciężka kara! — i za jakież grzechy!


Grabarz.

Wy tam panie na waszym między ludźmi świecie,
Inaczej umieracie widzę i żyjecie. —
U nas biedny gdy dziéwczę pokocha go szczérze
Zapyta się rodziców i za żonę bierze.
Wszystko cicho — spokojnie — Na wspólnéj pościeli,
Prześpią życie i nikt ich nie kłóci, nie dzieli,
Nie zaglądają Króle do ich niskiéj chatki —
Żon od mężów łakome nie odbiorą matki —

Rosną razem oboje — smucą się i śmieją —
Razem dziatki chowają, starzejąc oboje
Straciwszy młodość, jeszcze cieszą się nadzieją,
Że w dzieciach ujrzą dawne, młode lata swoje —
U was — żony biorą nie sercem — rękami.
Was żeni Król lub druhy — ale cóż wam potém?
Rozprzęgają się serca — ich nikt nie omami,
Rozkazem ani radą, groźbą ani złotem.
Biédni z waszą wielkością — o! ileż to razy —
Myślałem o was na grobach smętarza —
Ten, co pół świata burzył głupiemi rozkazy —
Tu, gnije zapomniany — pan — obok nędzarza!
Słyszałem, że wam, duma i jakaś chęć sławy,
Połowę życia zjada w cierpieniach i trudzie,
Dla nich się najgorszemi nie brzydzicie sprawy —
Sława? cóż to jest sława? — powiedźcie mi ludzie?


Dymitr.

Przeklęta! o przeklęta! I ja w życiu całém,
Jéj krwią moją i mieczem i piersią szukałem,
I jam był dumny kiedyś z rodu i nazwiska —
Dziś czém jestem? — czém jestem? — wygnańcem, tułaczem.
Zdaleka — czuje nędzę, a śmierć widzę z bliska —
Wiem dla czego się rodząc świat witamy płaczem.
O! wy stokroć szczęśliwsi — jakbyście nie żyli —

Na jedném miejscu — cicho — przepędzacie życie —
Nic nie mając cóżbyście nędzarze stracili? —


Grabarz.

Są u nas skarby — Wy ich cenić nie umiécie —
I my stracić możemy — ojca, żonę, dzieci —
Lecz Bóg powiedział, że ten skarb nie zginie —
Dusza ich tylko na chwilę uleci —
Znajdziem się wszyscy — w szczęśliwszéj krainie —
A tam, Bóg mówił — żony, przyjacieli,
Dzieci i ojca — tam nic nie rozdzieli.
To nasze skarby — resztę niech świat bierze,
I wola święta Boga, niech się stanie —
Pójdziemy z torbą szeptając pacierze,
Lecz pójdziem razem — i szczęśliwi panie!


Dymitr.

Razem! i zawsze razem — a ja sam zostałem —
Za mną wygnańcem — przyjaciel ni żona
I nikt nie poszedł — nikt — nikt, nawet ona —
Ona! którą tak kochałem!


Grabarz.

Kto kocha ciebie — dzieli trudy i wygnanie —
Kto siebie tylko kocha — ten w domu zostanie.
Ta o któréj mówiłeś — jest pewnie twą żoną?


Dymitr.

Nie!


Grabarz.

Siostra!


Dymitr waha się.

Nie! —


Grabarz.

Więc matka?


Dymitr.

Uboga dziewczyna —
Kiedy mi wyrok śmierci na głowę włożono —
Uciekałem sam jeden — co chwila — godzina —
Nie męzką łzą w rodzinne poglądałem strony,
Lecz jéj nie było za mną! próżne spodziewanie —
Od przyjaciół, od świata odepchnięty — żony —
Myślałem że ta jedna wierną mi zostanie,
Lecz i tę Bóg odepchnął. —


Grabarz.

Wieleś musiał zgrzeszyć —
Gdy cię niebo tém nawet nie chciało pocieszyć.
Lecz nie skarz się — nie warci jednéj płaczu chwili,
Co w szczęściu byli z tobą, w nędzy opuścili!
Ja — chociaż cię nie znałem chętnie cię przyjmuję,
Tu ci spokojnie, cicho, kilka chwil uleci —
Jesteś biédny — i jam był i dziś litość czuję —

Może doznają kiedy nędzy moje dzieci,
I Boska ich też za to wspomoże opieka,
I litość znajdą u cudzego człeka.


Dymitr.

Prawda! łez i wspomnienia nie warta na chwilę.
Opuściła mnie ona! — którąm kochał tyle!
Bez niéj jakby mi mojéj duszy brakowało —
Gorzéj niźli sam jeden, gorzéj niż sam byłem —
Ja byłbym za jéj miłość oddał wieczność całą,
Byłbym za nią dał życie — i ją utraciłem!


Grabarz.

Nie trzeba tak żałować — Słysząc słowa twoje,
Dreszcz mnie wziął mimo woli, jeszcze w życiu całém,
O podobnéj miłości nigdy nie słyszałem!
Oczy ci się tak palą! — Ja się ciebie boję —
Ty straszny jesteś człowiek —

(po chwili)

Ale też nie dziwy,
Musisz bardzo rospaczać, bardzoś nieszczęśliwy!!


Dymitr z ręką na piersiach.

Gdybyś ty zajrzał tutaj! Tu męki i piekła!
Całego świata rospacz w te piersi uciekła —
Całego świata nędze spadły na tę głowę,
Mogęż zimne mieć serce i zimną mieć mowę??

Ze sławy — hańba, nadzieje w pół chwili
W grobowy proch spalone, zniszczone na wieki —
Gdybyż biorąc mi wszystko, przynajmniéj zabili,
Nie kazali wlec jeszcze cierpień w kraj daleki,
W obcy kraj, między obcych gdzie mego języka —
Moich boleści, płaczu, — nikt, nikt nie zrozumie —
Gdzie oko — serce, zimnych i obcych spotyka,
Gdzie dumny, próżno boleść na dnie w sercu tłumie,
Żeby się motłoch nie śmiał i z łez i cierpienia —


Grabarz.

Któżby się śmiał z nieszczęścia, los nasz tak się zmienia,
Mógłby śmiech wyjść tym na złe coby się rozśmieli,
Możeby w nędzy z siebie szydzących widzieli!

(chwila milczenia — Dymitr chodzi)

Ale już wieczór późny — ukończmy rozmowę.
Złóż na twarde posłanie skłopotaną głowę,
Zaśnij, może ci we śnie szczęście się wymarzy —


Dymitr.

O! nie! biédnych i w nocy los cierpień nie słodzi,
Miłych im sen nie wskaże obrazów i twarzy
Gorzkie tylko wspomnienie do serca przychodzi,
Straszne mary po duszy zranionéj się wleką.

Złych ludzi co są blisko, dobrych co daleko —
Lecz —

(słychać pukanie do drzwi, Dymitr ucieka prędko do alkierza na prawo)



SCENA   II.
Grabarz sam, żegnając się.

Kto tam?


Głos z za drzwi.

Otwórz!


Grabarz.

O tak późnéj dobie!
Coć się stało? — kto jesteś?


Głos.

Kasper — co dziś rano —


Grabarz.

A po co?


Głos.

Otwórz wprzódy — nie powiem nic tobie,
Dopóki mnie nie puścisz —


Grabarz.

Czy cię tu przysłano,
Czy sam idziesz, dla siebie?


Głos.

O! puśćże do licha!
Strach mi stać na smętarzu — a i noc nie cicha!
Wiatr świszcze — północ może —


Grabarz.

Czego bać się bracie —
Czy sam jesteś?


Głos.

Sam nie sam — czemu nie puszczacie?
Drżę cały jakbym w wodzie nurzał się po szyję —
I nie wiém jakim cudem do téj pory żyję —

(stuka mocno)

Jeszczem sobie przypomniał, że tu dzisiaj rano,
Niebożkę moję żonę, świeć Hoże, schowano,
A nuż jéj mię uścisnąć jeszcze się zamarzy?
Jak mi Bóg miły umrę — otwórzże mi proszę —
Ze strachu pot mi zimny leje się po twarzy —
Otwórz — otwieraj — dobrą nowinę przynoszę —


Grabarz.

Umarł kto?


Głos.

Wszak się dowiesz, lecz przez drzwi nie powiem.


Grabarz otwierając powoli.

No chodź! —




SCENA   III.
Grabarz — mieszczanin Kasper wchodzi żegnając się i oglądając za siebie.
Kasper.

Bogu dzięki uszedłem i życiem i zdrowiem,
Alem się zląkł!! — Wśród grobów — nocna ciemna pora,
Niebezpiecznie! — Tu mówią widują upiora


Grabarz.

Baje to! Ja go przecie w mojém życiu całém,
Mieszkając na smętarzu nigdy nie widziałem,


Kasper cofając się do trumny, w któréj śpi dziecię

Możesz się także chwalić, żeś uszedł szczęśliwie —
Ale ja się też temu nic a nic nie dziwię —
Upiór boi się ciebie —


Grabarz.

Ja się go nie boję —


Kasper wskazując na trumnę.

A to kto? czy umarły?


Grabarz.

Nie! to dziecko moje.


Kasper.

Umarłe?


Grabarz.

Nie — śpi tylko.


Kasper.

A dla czegoż w trumnie?


Grabarz.

Wygodnie —


Kasper.

Tak! wygodnie — ale czy rozumnie?
Kłaść dziecię żywe w trumnę — to wróżba nie miła!


Grabarz.

Dwóch mi synów ta trumna co nocy tuliła,
Oba wyrośli, żyją. —


Kasper.

Hm! tu u Waszmości,
Śmierć widzę w każdym kącie, jak w swym domu gości —

(ogląda się)

Bo i lampy i trumny — krzyże i całuny —

(żegna się).

Grabarz.

Byłżeś tu dzisiaj rano, do wieczora z rana —
Nic nie przybyło — ranoż nie widziałeś trumny?

Od lat dwudziestu żadna nie zaszła tu zmiana,
Czego się dziwisz?


Kasper.

Rano tak gorzko płakałem,
Że za łzami sam siebie nawet nie widziałem —


Grabarz.

A teraz już nie płaczesz?


Kasper.

Ludzie pocieszyli —


Grabarz.

Tak prędko — ? —


Kasper.

Życie krótkie — szkoda tracić chwili —
Zony łzami nie wrócisz — I nie tak mi żony,
Jak pogrzebu żal było, bo kosztował drogo —
Ale cóż? uważałem bracie z drugiéj strony,
Że źle płakać po stratach, co się wrócić mogą —
Żon chwała Bogu wiele jest jeszcze na świecie —
I piéniędzy jest wiele — znów uzbiéram przecie. —


Grabarz.

A z jakąż to nowiną wybiegłeś z pod dachu?


Kasper cicho.

Rzecz ważna, gdym takiego nie uląkł się strachu,
Jaki mi biegł po kościach, kiedym szedł do ciebie —

Rzecz ważna! Iść na smętarz po żony pogrzebie! —
Tuż — o cal od jéj grobu — Nawet mi się zdało,
Że coś płaczliwie, blisko tuż za mną jęczało —


Grabarz.

To wiatr.


Kasper.

Wiatr! — czy ja nie znam jak się wiatr odzywa!
To wyraźnie jęczała dusza nieszczęśliwa,
Z piekła czy z czyśćca!


Grabarz.

Może twoja żona?


Kasper.

O! o! o! za nią ręczę że dawno zbawiona.
Bardzo była pobożna — przy pracy, zabawie,
Pacierze szeptywała przez cały dzień prawie.
Panie świeć nad jéj duszą — kochała mnie szczerze,
Com ja od niéj ucierpiał nie raz za pacierze!
Bywało — jak człek pracą dzienną się utrudzi,
Zasnę — to w nocy jeszcze pytając obudzi —
— „A czyś się modlił gburze? — “ Więc rad nie rad wstanę —


Grabarz.

Czy z tém przyszedłeś? —


Kasper cicho.

A czy nikt nie słyszy?
Musiałeś spać wyprawić żoneczkę kochanę?

Boję się tylko dziecka — bo cóś głośno dyszy —
A to rzecz bardzo tajna —


Grabarz.

Żona drzymie sobie
Dziecko śpi, mów po cichu —


Kasper.

Dobrze! tak też zrobię

(oglądając się odprowadza Grabarza naprzód izby).

Dziś rano kiedym smutny wracał po pogrzebie.
Przypomniałem, żem kogoś widział tu u ciebie.
Stał tam we drzwiach — twarz skrywał — a patrzał zdaleka —
Oczy miał jak u kota, a jak nóż spójrzenie!
Drżałem patrząc na niego. Gdym wracał do domu
Napadło mnie od płaczu niezmierne pragnienie,
Zaszedłem się też napić — to nie grzech nikomu —
Piłem więc — a w koło mnie jacyś towarzysze —
Obcy — polacy pono — gadali cóś z cicha,
Lecz że ja bardzo dobrze choć zdaleka słyszę,
Słuchałem, zaglądając niby do kielicha —
I słyszałem — słyszałem ciekawą rozmowę —
Oni tu z jakimś panem podobno przybyli,
Mają tu kogoś zabić i na czyjąś głowę,
Bardzo mądrze i czule i pięknie radzili —

Potém, gdym się przybliżył i mnie się pytali —
Zaczęli opisywać za kim tutaj gonią —
Jam słuchał, a słuchając coraz daléj, daléj —
W końcu ażem z radości w głowę palnął dłonią.
Ten włóczęga, ten zbrodniarz, co mu chcą wziąść życie,
U ciebie panie bracie przechował się skrycie.
Jedném słowem — ten com to widział go dziś rano,
Jest nim — Wielką za niego płacę obiecano.
A żem dużo pieniędzy wydał na pogrzebie,
Chciałbym coś zyskać, zaraz przybiegłem do ciebie,
Obiecałem im odkryć — Ale dość na słowie —
Wydamy go — a zyskiem bracie, po połowie! —


Grabarz.

Cha! cha! cha! dobrze trafił!


Kasper.

Dobrze! a co kumie?


Grabarz.

Ba! a któż ci powiedział, że zbrodniarz szukany,
Jest tym kogo widziałeś,


Kasper uśmiéchając się.

Człek rozpoznać umie!
Oni tak opisali, że za czterema ściany,
Poznałbym go od razu —


Grabarz.

Nie poznałeś przecie —


Kasper śmiejąc się.

Jakto! nie?


Grabarz.

Brat rodzony mój — był tu zdaleka


Kasper śmiejąc się.

Chcieliście też mnie podejść — Jakto wy umiecie
Zaraz znaleść wymówkę! — Z obcego człowieka
Zrobiliście natychmiast rodzonego brata,
A to wszystko, ażeby za niego zapłata,
Wam się jednym dostała!! o! i ja mam głowę!! —


Grabarz.

Widzę — ale nie dobrą —


Kasper.

Na jaką mnie stało —
A ten brat jest tu?


Grabarz.

Poszedł.


Kasper.

O! wykręty nowe!
Dokądże!


Grabarz.

Skąd był, poszedł. —


Kasper.

Mówcie prawdę całą —
Na co te między nami wymyślane baje!
Weź dwie części zapłaty — mnie jedna zostaje!
Wszak dosyć? — ot ja idę, ludzi tych sprowadzę —

(idzie o krok i ogląda się)
Grabarz.

Oszalałeś!! ja kłamstwa nie mówiłem tobie —
Lecz to był brat rodzony — rozum ci mieć radzę —
Któżby tu obcy u mnie obrał miejsce sobie?
Jakby tu trafił? — po co? — czy to kraju mało?
By mu się kryć w téj chatce smętarnéj zachciało?
Nie pleć i nie zwodź ludzi — pracą rób na życie,
Nie cudzém złém —


Kasper.

Wy zaraz nauki prawicie!
Coby to złego było wydawać zbrodniarze
To i ksiądz i poczciwość i strach nawet każe —
Bo oni i nam mogą szkodzić panie bracie,
I pomagać im, znaczy dopomagać złemu.
Kto złemu dopomaga, sam zły. — Wy to znacie, —
Więc dłużéj mnie nie zwodzić, a ja po swojemu,
Jak przyrzekłem nawzajem, jak najwierniéj zrobię,
Mnie jedna część zapłaty — dwie oddaję tobie.


Grabarz.

Wiem — dobrzeby to było — lecz brać za co nié ma,
Wydałbym złego człeka, lecz skąd go wziąść proszę?


Kasper.

I dość już — dość — widziałem własnemi oczyma —
A człek przecie nie głupi, ma rozum potroszę.
Naprzód ty nie masz brata. Gdybyś miał — inaczéj
Wyglądałby zapewne — jak my wyglądamy —
Rozpoznałbym swojego od obcych tułaczy —
My takich sukni, oczu i wzroku nie mamy —
Strach mnie bierze, jak wspomnę na tego człowieka


Grabarz.

Sukniom nie dziw się wcale, bo przyszedł z daleka,
Oczy prawda miał straszne i wzrok zasępiony
Lecz nie dziw — to od płaczu.


Kasper.

Czy nie stracił żony?


Grabarz.

Nie! gorzéj — dzieci dwoje —


Kasper.

A! to się nagrodzi!
Dzieci (śmieje się). Co my gadamy, ja temu nie wierzę.
Z poczciwych ludzi tak się żartować nie godzi,

Mów prawdę — (ściska go)
— miły kumie, pogadajmy szczerze —
Weź trzy części zapłaty — a ja jedną biorę,
Wszak dosyć?


Grabarz.

To aż nadto — lecz prawdy nie kryję
Próżnoś się tak łakomił i biegł w późną porę —
Nie ma nikogo —


Kasper śmiejąc się.

Pewnie?


Grabarz.

Jak widzisz że żyję.
Ja żona i najmłodsze co tutaj śpi dziecię.


Kasper.

Ej? nie zwodzisz?


Grabarz.

Nie zwodzę, chcesz, poszukaj sobie,
Nigdym jeszcze nikogo nie uwodził przecie
Chcesz — ? szukaj! —


Kasper.

A nie będziesz zły jak ja to zrobię?


Grabarz.

Jak nikogo nie znajdziesz?


Kasper.

To co?


Grabarz.

Brzydko będzie,
Mogę cię nawet wybić —


Kasper.

Ej?? lecz szukać wszędzie,
Pod dachem nawet będę —


Grabarz.

Gdzie chcesz ja pozwolę,
Tu, tam — w górze pod strychem —


Kasper.

Już nie szukać wolę
Może prawdę mówicie —


Grabarz.

Czyż kiedy kłamałem?


Kasper.

A co będzie, że ja tam dać znać obiecałem,
Że oni tam czekają?


Grabarz.

Czekać wszak nie bronią
A ty idź spać do domu —


Kasper.

Iść spać — z próżną dłonią,
Wówczas kiedym po wichrach, po burzy, po słocie,
Szedł grosz biédny zarobić w zimnym czoła pocie,
I tyle strachu miało biédne serce moje,
Aż mi się nawet zdaje, że się jeszcze boję, —
A oni tam czekają — tam czeka zapłata.


Grabarz.

Chciałżeś żebym ci za nią dał własnego brata?


Kasper.

I! tego ja nie chciałem — Lecz wracać daremnie,
Bez grosza i po nocy, koło grobu żony! —
Jabym się już tu przespał.


Grabarz.

Będzie ci przyjemnie,
Właśnie dziś też w alkierzu, jest i trup złożony,
Jutro go chować —


Kasper tuląc się do Grabarza i spoglądając na drzwi prawe.

Ej! tu kąty ciasne.


Grabarz.

Zdejmę trupa z tapczanu a —


Kasper.

Ja wrócić wolę,
Gdybym i sto lat czuwał, przy trupie nie zasnę —
Cóż robić!


Grabarz.

To tu możesz przespać się na stole —
Na ziemi —


Kasper.

Nie — ja wrócę —


Grabarz.

Całun ci rozcielę.


Kasper.

Bardzom wdzięczen — lecz pracy byłoby za wiele,
Czy nie macie latarki? — Jak blask bije w oczy,
Człek bardziéj niż po ciemku śmiały i ochoczy.


Grabarz.

Gromnicę chyba —


Kasper cicho.

To licho nadało,
I wracać strach i zostać nie podobna śmiało,
Ale wszystko zważywszy —

(głośno)

nie! to być nie może —
Wyście mnie podejść chcieli — wy go tu skrywacie


Grabarz.

Kogo?


Kasper.

Włóczęgę tego,


Grabarz.

No!


Kasper.

Ja się założę.
Ot, tam, tam pewno siedzi w pobocznéj komnacie.
Nie bądź kumie tak chciwy i jam nie bogaty,
Weź, czyż tobie nie dosyć trzy części zapłaty? —


Grabarz z gniewem.

A wieleż ci mam razy powtarzać daremnie?
Mówiłem — nie chcesz wierzyć? — szukaj z światłem wszędzie.
Lecz po tylu twych głupstwach pomnij że wzajemnie,
I mnie tobie pamiątkę dać też wolno będzie.
Pamiętaj! jak nie znajdziesz przysięgam za karę —
Na całą noc przy trupie ot tam cię położę —

(wskazuje na prawo)

Żebyś po téj nauce drugi raz dał wiarę —
Kiedy mówię, powtarzam —


Kasper.

Ach ratuj mię Boże!

(idzie do drzwi w głąb)

Dobranoc kumie — nie gniewaj się proszę —

(wzdycha)

Noc tak zimna!!

(bierze za klamkę)

Grabarz.

Przenocuj —


Kasper.

Sambym życzył sobie —
Lecz tu — ten trup — przyznam się, że mi strach potroszę.


Grabarz.

Więc idź!


Kasper.

Iść! tak! zapewne — lecz tam w świeżym grobie
Żona leży — sam jeden po nocy — Broń Boże —
Północ może już biła — upior czasem może —


Grabarz.

Cóż będzie?


Kasper.

Ja na radę oddaję się twoję,
Bo i wracać się lękam i zostać się boję.


Grabarz.

Na to ja nie poradzę.


Kasper.

I ja myślę próżno,
Nie wracać i nie zostać podobno nie możno.

(pukanie do drzwi)

Kasper odskakując ze strachem,

W imię ojca i syna i ducha świętego —


Głos z za drzwi.

Amen!


Grabarz zbliżając się do drzwi.

A kto tam?


Głos.

Puść do domu swego
Późna noc — jam podróżny, na światło tu idę,
Chcę się ogrzać —


Grabarz.

Idź daléj — Czy na moję biédę,
Z całego miasta dziś się będą schodzić goście!

(do drzwi)

Nie mam ognia — idź daléj — idź — idź z Panem Bogiem!


Kasper cicho.

To duch — upior — do domu kumie go nie proście —
To duch — nie otwierajcie!


Głos.

Będęż stać pod progiem —
Czy u was podróżnemu żałują i dachu?


Grabarz.

No! no! puszczę!


Kasper łapiąc go za rękę.

Zmiłuj się! umieram ze strachu!
Nie puszczaj!


Głos.

Czy mnie puścisz proszę w imię Boże


Grabarz idzie do drzwi.

Czekaj!


Kasper.

Skonam z bojaźni — to upior —


Grabarz.

Otworzę —


(Kasper rzuca się drżąc na ławkę naprzód sceny i żegna się ciągle)

Jeśli wam życie miłe, radziłbym wam szczerze —


Głos.

Czekam!


Grabarz idąc.

Idę!


Kasper.

O! Boże upior nas zabierze.




SCENA   IV.
Ciż sami — Grabarz otwiera drzwi, wchodzi Mołnia w opończy szerokiéj, po podróżnemu, włosy długie rozpuszczone po ramionach, ubiór męski — pistolety za pasem i sztylet.
Mołnia wchodząc i zdejmując czapkę, do Grabarza.

Niech będzie pochwalony Chrystus Pan —


Grabarz.

Na wieki!


Mołnia.

Pokój wam!


Grabarz.

Dzięki —


Kasper przypatrując się — po cichu z bojaźnią.

Jak zmruża powieki —


Grabarz.

Usiądź sobie, odpocznij, skąd to idziesz bracie?


Mołnia siadając.

Zdaleka.


Grabarz.

Dokąd? — długą drogę macie?


Mołnia.

Dosyć — do Rzymu idę. —


Kasper cicho.

Za pokutę może.


Mołnia.

Nie, z własnéj idę woli.


Grabarz.

Dopomóż ci Boże, —
Tak młody, długo, trudną przedsięwziąłeś drogę. —


Mołnia.

Powoli idę sobie odpocznę gdzie mogę —
Jałmużną mnie pobożne zasilają dusze —
W cudzym domu spoczywam, zmokłą suknię suszę,
Cudzym się karmię chlebem — któż mi w Imię Boże,
Dachu lub kęska chleba pożałować może?


Kasper cicho.

Nieznacznie się nieborak przymawia do jadła —


Grabarz.

Możeś głodny?


Mołnia.

Nie — spocząć tylko tutaj chciałem —
Taka mnie słota, burza, wśród drogi napadła.
Dobrze że z waszéj łaski trochę się ogrzałem,
Jeśli wam nie zawadzę, gdy tutaj zabawię,
Przespałbym się gdziekolwiek, na ziemi, na ławie —


Grabarz.

Najchętniéj! lecz nieszczęście do mnie was zaniosło,
Widzicie jaki stan mój i jakie rzemiosło
Nie miłe są te znaki śmiertelne w mym domu
Weselejbyście może w gospodzie usnęli.


Mołnia.

Wyście nie radzi?


Grabarz.

Dachu nie żal mi nikomu,
Z każdym się chętnie człowiek, czém dał Pan Bóg dzieli —
Podwójniebym był grzeszny przed jego oczyma,
Gdybym w burzę ode drzwi odepchnął pielgrzyma.


Kasper cicho.

Niech idzie!


Mołnia.

Ja się za was modlić będę szczerzé —


Grabarz.

Dziękuje — lecz wam nie strach, tych całunów, trumny,
Bo ten, —

(wskazując na Kaspra, który się krzywi)

przybiegłszy do mnie wracać się nie zbierze,
Tak się lęka przez smętarz iść nazad —


Mołnia.

Rozumny!
Duchów się pewnie boi —


Kasper wstając prędko.

Boję się upiora —
Cóż to złego? A zwłaszcza że mi zmarła żona —
I to jeszcze nie daléj mój bracie, jak wczora,
A dziś na tym smętarzu właśnie pogrzebiona —
I jak się tu nie lękać?


Grabarz.

Lecz wiesz mój pielgrzymie,
Że i tutaj spokojnie pewno nie zadrzymie —
Mówiłem że trup leży — obok nas tu, w domu —
Nie wie co począć —


Mołnia.

Nocleg nie miły nikomu —
Koło trupa tak blisko —


Kasper żywo.

Więc i wy pójdziecie?
Chwałaż Bogu! przez smętarz nie pójdę sam przecie
Pójdziem razem? nieprawdaż? przenocujesz u mnie,
Lepiéj niż tu przy trupach (żegna się) całunach i trumnie.


Mołnia.

Ja tutaj przenocuję — mam relikwie z sobą,
Które w niebezpieczeństwach największych mnie strzegą,
Lecz tobie — co innego — idź! tak późną dobą,
Nocować tu nie życzę dla dobra własnego.


Grabarz.

A ja tutaj nocuję i z dziéckiem i z żoną.


Mołnia.

Tyś grabarz — tobie — twoim wszystko pozwolono,
Ciebie upior nie weźmie, lecz waszmości radzę —


Kasper.

Ja i sam to wiedziałem, lecz iść mimo grobu


Mołnia.

Jeżeli chcesz przez smętarz ja cię przeprowadzę,


Kasper.

Ach! łaskębyś mi zrobił, bo nie mam sposobu —
Zostać tutaj nie dobrze, wracać niebezpiecznie —

Kiedyś tak łaskaw — proszę przeprowadź koniecznie.

(Kasper i Mołnia wychodzą)



SCENA   V.
Grabarz sam, zamykając drzwi, do Mołni.

Wracaj, będę cię czekał.


Mołnia z za drzwi.

Długo nie zabawię. —




SCENA   VI.
Grabarz — Dymitr wpada drzwiami od alkierza.
Dymitr popędliwie.

Ona tu?!


Grabarz.

Kto?


Dymitr.

Kto! to ona! niebo błogosławię —
Odzyskałem ją — Boże!


Grabarz.

Kogo?


Dymitr.

Ją!


Grabarz po cichu.

Szalony!


Dymitr.

Ten pielgrzym — wszak to ona — a ja usty témi —
Śmiałem ją kląć, narzekać!! Sama, bez obrony,
Bez pomocy — kobiéta — szła do obcéj ziemi —
Przez tyle niebezpieczeństw i przez trudów tyle.
Przyszła żyć razem ze mnę, może tylko chwilę —
Może los mój podzielić — umrzeć ze mną razem,
I piersiami przed zbójców zasłaniać żelazem.


Grabarz.

Co mówisz — nie rozumiem —


Dymitr z radością.

Ten pielgrzym — to ona —


Grabarz.

Kto? siostra?


Dymitr niecierpliwie.

Nie —


Grabarz.

Zapewne biedna twoja żona!


Dymitr.

O! nie — w złotym domu Księżna Pani płacze,
Nie poszłaby za nikim na życie tułacze —

Za mężaby krwi kropli maleńkiéj nie dała —
To ona! to uboga — to moja dziewczyna —
Nad spokojność i szczęście wygnanie wolała
Bezemnie jéj rodzinna nudniała kraina,
Bezemnie — Zbójcy!! bierzcie głowę po téj chwili,
Nie żal mi życia — pierwszy raz szczęśliwy;
Nie chcę większego szczęścia, gdybyście zabili:
Skończyłbym żyć roskosznie.


Grabarz.

To traf osobliwy —
I któż ją wiodł, że twoje znalazła mieszkanie?


Dymitr.

Bóg — serce


Grabarz.

Bóg — to dobrze — ale serce panie
Możeż zastąpić miejsce przewodnika?


Dymitr.

Co?


Grabarz.

Lękam się, zapewne słyszéć gdzie musiała,
Może gadają — a z tego wynika —
Że wróg może posłyszéć, gdy ona słyszała. —
Jesteś w niebezpieczeństwie — człek co był przez chwilę —
Widział cię rano — mówił —


Dymitr rzucając mu się na szyję.

— Jam zabył w radości —
Odmówiłeś nagrody — tyleś miał litości!
Tyle cnoty, w ubogim. Tam dawniéj na świecie,
Nie znalazłem przyjaźni, cnoty nie widziałem —
Teraz kiedy mnie nędza i nieszczęście gniecie. —
Wierność w kobiécie, cnotę, w nędzarzu poznałem.
Nie! — Jeżeli chcesz złota — masz go —

(wyjmuje worek i rzuca na podłogę)

lecz na Boga,
Twoja ofiara, cnota twoja tak jest droga,
Że i złoto i wdzięczność nigdy nie opłacą,
Lecz Bóg ci to nagrodzi —


Grabarz.

Dziękujesz mi? — za co??
Za to, żem nie chciał podle za bliźniego życie,
Wziąść pieniędzy? — Wy bardzo źli tam być musicie,
Gdy was dobry uczynek tak nadzwyczaj dziwi.


Dymitr.

Źli jesteśmy! to prawda, źli i nieszczęśliwi.
Bóg posadził wysoko, osypał darami,
Ale nam dał cień szczęścia, wam szczęście zostawił,
Rozumny kto złotemi nie chce płakać łzami,
Lecz teraz jam wam równy — jam niższy o wiele —
Śmierć wisi mi nad karkiem, przekleństwo nad duszą —
Gdzież ona?


Grabarz.

Zaraz wróci.


Dymitr.

Pewnie?


Grabarz.

Wierz mi śmiele —


Dymitr.

A gdyby nie wróciła?


Grabarz idąc do drzwi.

Prawda! jeszcze muszą,
Być tutaj na smętarzu — ja pójdę za niemi —
Ona nie wie żeś tutaj? —


Dymitr idąc za nim.

— I daléj pójść może!
Leć! straciłbym z nią wszystko co dziś mam na ziemi,
Bież — zaklinam! — sam pójdę —


Grabarz wychodząc.

To nic nie pomoże
Ja pewnie ją sprowadzę — może też już wraca —


Dymitr prowadząc go do drzwi.

Śpiesz się — ach! śpiesz na Boga!

(Grabarz wychodzi).


SCENA   VII.
Dymitr sam.
(Chodzi żywo, często ku drzwiom przybliża się i słucha).

Ona za mną goni!
Dla mnie pokój i szczęście i wszystko utraca,
A żona, przyjaciele — nie podali dłoni!
Nędzna, biédna, uboga — gdy mam miecz nad głową,
Przyszła niosąc łzom koniec i pociechy słowo
Biedna! — Pierwsze mi w życiu łzy radości płyną
Pierwszego szczęścia — pierwszych była łez przyczyną! —

(myśli)

Lecz cóż stąd że mnie wierność i cnota pociesza,
Do tego szczęścia tyle rospaczy się mięsza!
O! okropnéj rospaczy na zawsze wygnany —
Na wieki! — myśli straszna — nigdyż te powieki,
Nie powitają zamku rodzinnego ściany?
I rodzinnéj doliny? — wygnaniec na wieki! —
Zawsze! — to być nie może — z piekła, z ziemi, nieba,
Wrócę tam, memu sercu wrócić tam potrzeba —
Tam żyłem — tu jak drzewo od pnia odłamane,
Wśród przyjaźnych cnotliwych ja obcym zostanę.
I nikogo coby mi podał bratnią rękę,
Nikogo coby słowy mojemi powitał,

Nikogo coby bojów nucił mi piosenkę,
U kogobym o swoich, o swój kraj zapytał!
Nikogo coby łzami zapłakał mojemi
Nigdzie — nigdy — nikogo — w niebie i na ziemi!
Nikogo! — ona jedna, mech na uschłém drzewie,
Została ze mną — leci, gdzie burza powionie,
Kędy los mię poniesie — nie pyta się, nie wie,
Towarzyszyła w życiu, została przy zgonie!
O! biédna!

(słucha)

Idą — nie — to wiatr stuka —


(chodzi niespokojnie)

Późno! I tak już długo ten człowiek jéj szuka —
Gdzieby się podziać miała? — Może poszła daléj?
Wówczas, gdym się pociechy, spodziewał nareście,
Ach! ta myśl —

(biega i słucha)

ogniem piekła duszę moję pali —
Wzięliście ludzie wszystko! — jéj tylko nie weźcie,
Bogactw mi nie żal, życia — sławy i imienia,
Lecz ją — utracić wówczas gdy była tak bliska,
O! — idą! — nie! —

(słucha)

To sroższe nad wszystkie cierpienia —
Nędzny! —

(uderza się w głowę)

Z takiego szczęścia tyleż serce zyska,
Że w okropniejszą rospacz na wieki zatonie!
Będę śmierci unikał i życiem się brzydził,
I uciekając wroga będę nosił w łonie,
I chcąc siebie ocalić, siebie nienawidził —
Biada mi! śmierć, przekleństwa, potępienie — piekła!

(zbliża się i stoi u drzwi)

Idą? — Nie — Idą? — Boże, dokądże uciekła?

(słucha)

Słyszę krok jéj — to ona! — nie — Sam wraca może
Jéj nie ma — Jest!... Męczarnie — Idzie — nie — o Boże!



SCENA   VIII.
Dymitr. Mołnia wchodzi naprzód — za nią Grabarz. — Dymitr rzuca się ku niéj i ściskają się długo — Suknie Mołni w nieładzie, twarz zapalona.
Dymitr po długiém uściskaniu.

Ty tutaj Mołnia! Mołnia, padnę na kolana!
Ty szłaś za mną!


Mołnia.

O! Kniaziu, nie dziękuj mi tyle
Ja nie mogłam tam przeżyć — od nocy do rana —
Cierpiałam wiele, wiele — i tak długie chwile —

Bez ciebie zdało mi się że nie było świata,
Bo kogoż na nim miałam prócz jednego ciebie?
Zostawały mi jeszcze długie cierpień lata,
Nimbyśmy się tam Kniaziu zeszli może w niebie —


Dymitr.

W niebie Mołnia? I tambyś próżno mnie szukała,
Nie! ja i tam nie będę, przeklęty na ziemi,
W resztach życia ostatnia nadzieja została —
Tu tylko jeszcze chwilę będę z cnotliwemi —
A ty Mołnia, ty zemną nie pójdziesz do piekła.


Mołnia rzucając się ku niemu.

Pójdę! o! i tam pójdę — I cóż mi po niebie
Tam wszyscy nieznajomi, tam nie będzie ciebie —
I stamtądbym za tobą, stamtądbym uciekła.
A żona Kniaziu — którą ukochałeś tyle,
Odepchnęła cię przecie, ja choć opuszczona,
Nie przyszłam twego szczęścia z nią zatruwać chwile,
Przyszłam gdy odepchnęli druhowie i żona. —
Jeżeli zginiesz Kniaziu, nie zginiesz bezemnie.


Dymitr.

Lecz jakżeś tu trafiła? — ukryty tajemnie,
Myślałem że nikt o mnie nie wie oprócz Boga —
Mów, może uciec trzeba?


Mołnia.

Próżna twoja trwoga —
Nikt nie wie, mnie tu jedną szczęście sprowadziło,
Dziś rano przyszłam w miasto smutna i stroskana,
Zaszłam spocząć w gospodzie.

(Grabarz zbliża się i słucha).

Kilku ludzi piło,
Poznałam w nich Polaków, nie byłam poznana —
Pijani byli, głośna szumiała rozmowa.
Ja siedziałam tuż blisko, nie straciłam słowa.
Zborowski już jest tutaj, ślad w ślad ciebie goni,
To byli jego słudzy — wszystkim powiadali,
Że kto im wyda ciebie, lub pomocy doda,
Znaczna od Kasztelana czeka go nagroda,
Który wie żeś tu blisko i nie chce iść daléj. —
Potém jeden z zanadrza wziął papierów zwoje,
I czytał wyrok, lice opisując twoje.
A ja — ja — choć łzy biegły po twarzy, po stole,
Musiałam je ukrywać i na mojém czole
Nie pokazać im znaków smutku i cierpienia —
Słuchałam — Serce straszne targały wspomnienia,
Wtém człowiek jakiś powstał i przysiągł na Boga
Że cię wyda. Ja nie wiem jak w téj strasznéj chwili
Kiedy się łzy mieszały, rospacze i trwoga,
Oni na mojéj twarzy nic nie zobaczyli. —

Tamten co miał cię wydać; szedł. Gdyby do piekła,
W rospaczy za zbrodniarzem byłabym się wlekła.
Szłam za nim całém miastem, a gdy wszedł do domu
U wrót zakryta drzewem, stałam pokryjomu.
A wieczór już się zbliżał. Wyszedł — szłam stroskana,
Szłam aż tutaj tajemnie — cicho — i za drzwiami,
Podsłuchałam wszystkiego, padłam na kolana!

(do Grabarza)

Ty nieznajomy — litość jeszcześ miał nad nami —
Dzięki ci i za niego i za siebie — Boże!
Nagrodź mu, jeśli cnota nagrodzić się może —


Grabarz.

Nie powinnaś się dziwić, tyś jak ja ubogą,
Tyś poczciwa i wierna — Ci się dziwić mogą,
Co tam wysoko siedząc cnoty nie widzieli.
Lecz słuchaj — to nie wszystko. Kasper mi nie wierzy
On prosto stąd do zbójców wydać was pobieży,
Za chwilę będziem może na karku ich mieli —
Trzeba się skryć — on wyda —


Mołnia z uśmiechem

Jego się nie boję —


Dymitr.

Skryć się! tak skryć — na Boga — prędzéj —


Mołnia.

Zostań śmiało,
Ja ręczę za spokojność i za życie twoje —
Za niego, — ten nóż ręczy.


Grabarz.

Krew!


Dymitr.

Co ci się stało? —
Mołnia!! —


Mołnia.

Ja go zabiłam —


Grabarz.

Ty!!? kiedy??


Mołnia.

Przed chwilą


Dymitr.

Ty??


Mołnia z radością

Ja Kniaziu — a teraz będziem w piekle razem??
Losy nas rozdzielały zawadami tylą,
Przebiłam te zawady sercem i żelazem.
Teraz! o! teraz więcéj nic nas nie rozdzieli!

Nic! słuchaj! a jeśliby jeszcze ludzie śmieli,
Jeśliby losy śmiały — jam zawsze gotowa —


Grabarz.

Gdzie trup? Ta zbrodnia pewnie długo się nie schowa —
Jutro, dziś ją odkryją, i ja za was zginę.


Mołnia.

Nie! nie! idę zakopać — Krew łzami wymyję,
Ty możesz być spokojny — za chwilę, godzinę,
Śladu nie pozostanie — ja wszystko ukryję —
Zagrzebię ziemię, zrównam, zagładzę,
I jak nad grobem krzyżyk w głowach wsadzę,
I krzyżyk suchy i płachtę darniny! —
Mogłabym mu przebaczyć, gdyby mnie chciał zdradzić,
Lecz on chciał — Nie umiałam inaczéj zaradzić,
Umarli nic nie mówią —


Grabarz cicho.

Lepiéj uciec było —


Mołnia.

Uciec? dokąd uciekać czyżby się ukryło?
Nimbyśmy wyszli, onby szpiegów już rozsadził —
Byłby pojmał i Kniaziu tybyś zginął może —
On musiał wprzódy zginąć — żywy byłby zdradził,
Zabity.


Dymitr.

I ty słabą, drżącą twoją dłonią,
Mogłaś, śmiałaś do piersi, śmierci raz wymierzyć,
I umiałaś zabójczą w serce godzić bronią.
I mogłaś bez wzdrygnienia, bez żalu uderzyć?


Mołnia.

Łzamibym może życia swojego broniła,
Miecz wybiegłby mi z ręki, nimby uwiązł w łonie,
Ale ty nie wiesz Kniaziu — o! w twojéj obronie,
Na sto morderstw, stu ludzi przyszłaby mi siła.


Grabarz.

Lecz zabójstwo przed Bogiem,


Mołnia.

O! wy mnie nie znacie,
Nad niczémbym się jednéj nie wahała chwili,
Nie płakałabym nawet po nieba utracie,
Gdybyśmy, ach! gdydyśmy razem tylko byli —
Zabiłam — Jednym więcéj, jednym mniéj na świecie,
Zszedł bez łez — płakać po nim nikt nié ma ochoty —
Żona zmarła —


Grabarz.

W pieluchach zostało mu dziecię —


Mołnia.

Dziécię! — biédne! żałuję dziecięcia sieroty!
Samo jedne na świecie — nie ma nawet matki!


O! szkoda mi siéroty i jam kiedyś była,
Bez ojca, brata, siostry, bez swoich, bez chatki,
Pókim życia mojego, z twojém nie złączyła —
I tyś mi stał za wszystkich — wszystko — za świat cały,
Tyś mi był ojcem, matką, twój dom, domem moim,
Byłam szczęśliwa!


Dymitr.

Szczęście trwało czas tak mały,
A jam cię pchnął nad przepaść, nad którą dziś stoim,
Jam winien — ja na Boga! niech za nas oboje,
Jednego mnie Bóg karze, piorunem i piekłem,
Nierade swemu szczęściu, chciało serce moje,
Większych skarbów, serc więcéj — a z niemi przywlekłem —
Wygnanie i nieszczęścia — ach! gdybyż dla siebie.
Lecz sam padając Mołnia — pociągnąłem ciebie.


Mołnia.

Mnie! bądź Kniaziu spokojny — jam dziś tak szczęśliwa,
Dziś — o! dziś w mojém sercu taka roskosz gości! —
Zda mi się że to owa chwila się odzywa,
Piérwsza chwila poznania, roskoszy; miłości —
O! jam taka szczęśliwa! — Ta śmierć mnie nie gniecie,
Serce we krwi umyłam i miłość spragnioną,
Jestem z tobą — szczęśliwszy jestże kto na świecie?


Dymitr.

Ja!


Mołnia.

Nie Kniaziu, ja widzę tę myśl zasępioną.
Jak się snuje po czole, jak się w duszę wpiła.
Tobie strach śmierci — ty żałujesz domu —
Tyś tam wiele zostawił — jam co porzuciła?
Nic — nic — łzy i westchnienia nie ma posłać komu,
Z tobą, czy tam czy tutaj w każdéj dla mnie stronie,
Ojczyzna w twym uścisku, dom na twojém łonie!
Lecz północ może bliska — a trup na mnie czeka,
Trzeba go oddać ziemi, odebrawszy światu —


Grabarz.

Pójdę!


Mołnia.

Nie znajdziesz —


Grabarz.

Gdzież jest?


Mołnia.

Drożyna daleka,
Na prawo idzie w smętarz, śród krzewów i kwiatu,
Krzyż czarny, wielki, stoi strażnikiem na grobie,
Na lewo głaz ogromny — jodły koło niego,
Wśród jodeł jedna brzoza smutna stoi sobie,

Za brzozą krzyżyk w krzakach, u krzyżyka tego,
Leży trup —


Grabarz biorąc łopatę z kąta.

Idę —


Mołnia.

Tobie nie przystało,
Jam zabiła, ja martwe niech pogrzebię ciało,
Ty odpocznij, tyś stary. Ja w umarłych rzędzie,
Położę go, zagrzebię, że znaku niebędzie. —
Pod głaz wielki co pana pewno kryje trumnę,
Na wieczny go spoczynek, jak bogacza wsunę,
Zadziwi się duch jego, gdy na grób przybieży!
Że ubogi w kamiennéj spoczywa odzieży —
Idę —


Grabarz.

Nie   to napróżno   ja nie puszczę ciebie,
Niech go przynajmniéj ręka przyjaźna pogrzebie —
Jeszcze nikt jak ja żyję, nie śmiał na tę rolę
Bezemnie zasiać kogo — Nie chcę, nie pozwolę —
Jeżeli tak Bóg zrządził, lepiéj mnie wypada,
Wykopać dół, modlitwę zmówić za sąsiada,
Wy — którym rozłączenia, czas zdał się tak długi,
Znajdziecie tysiąc rzeczy do mówienia sobie —

(idąc ku drzwiom)

Nie spodział się odemnie tak prędkiéj usługi,
Biedak — w jednym go z żoną muszę złożyć grobie

(wychodzi).



SCENA   IX.
DYMITR — MOŁNIA.
Mołnia patrząc na drzwi.

Poszedł i myśmy przecie sami się zostali,
Przysiąż mi teraz Kniaziu, przed Bogiem na niebie,
Że gdzie się kolwiek zwrócisz, kędy pójdziesz daléj,
Nic opuścisz mię nigdy —


Dymitr.

Nie opuszczę ciebie
Tyś mi jedna została!


Mołnia.

Ale ci żal wiele —


Dymitr.

Nie — Mołnia — nie — ni domu, ni bogactw, nikogo


Mołnia.

Kniaziu! widziałam żal ten w sercu twém na czele,
Tobie żal — tyś tam żonę pozostawił drogą —
Tam zostały bogactwa, rodzinna kraina —
Tam tyle twych nadziei! Za wszystko w zamianę,

Została tylko z tobą uboga dziewczyna —
Tak! lecz mnie nikt nie weźmie — ja zawsze zostanę!
Jeżeli czasem z czoła spędzę troski twoje,
Jeżeli cię pieszczotą, piosnką rozweselę,
I przypomnę ci dawną sławę — dawne boje,
O! jak będę szczęśliwa! jakże zrobię wiele!


Dymitr.

I co tam pozostało? kraj co za krew moję,
Śmiercią mi się wywdzięczył — przekleństwem, wygnaniem,
Który mieczem mi płaci, za młodych lat znoje —
Kraj!! jednego westchnienia nie posłałem za niem.
Przyjaciele!! Ja nie chcę płaconéj przyjaźni!
Jak psy dopókim kości rzucał im ze stoła,
Stulili pyski głodne, łasząc się z bojaźni —
Nie stało kości — odbiegli do koła.
A kiedym przyszedł do nich z prośbą, z narzekaniem
Witali mię zębami, żegnali szczekaniem. —
Skarby!! Co mi z nich przyszło? Nie kupiłem niemi,
Nieba po mojéj śmierci, a szczęścia na ziemi. —
Sława!! Motłoch ją wznosi i motłoch wywraca,
Za życia długie trudy, pół chwilowa płaca. —
Sława — imię — ! po śmierci co mi z niéj zostanie?
Huk działa, kawał głazu i mnisze kazanie,
Które jego słuchaczów nie doleci ucha,

Co go przyszłość nie słyszy, a nasz wiek nie słucha,
Nędza i wszystko nędza! — Tam — została żona —
Lecz pierwsza mnie popchnęła od zimnego łona,
Pierwsza się ucieszyła, gdy na mojéj głowie;
Zawiesili śmierć bladą żelazni sędziowie.


Mołnia.

I nikogo ci nie żal?


Dymitr.

Nie żal mi nikogo,
Wszystkiém wzgardziłem, wszystko zdeptałem pod nogą,
I tyś mi jedna jeszcze, tak jak dawniéj miła.
Pójdziemy w świat daleko, gdzie lepsi są ludzie,
Gdzie imię nasze i słuch o nas nie doleci.


Mołnia.

Pójdziem, będziem szczęśliwi, po rospaczach, trudzie,
Tam ci spokojność i szczęście zaświeci!
Tam nisko, w małéj chatce, na kawałku ziemi,
Którą będziem rękami uprawiać własnemi,
Od bogactw i od złota, od ludzi zdaleka,
Długie życie i pokój bez przerwy nas czeka!


Dymitr.

Tam będziem bez téj sławy, bez tych przyjacieli,
Bez kraju niewdzięcznego, bez lichego złota;
Którzy pożarli, odebrali, wzięli,
Droższą połowę krótkiego żywota.


Mołnia.

Lecz nie wiesz Kniaziu jeszcze szczęścia twego,
Oprócz mnie masz przyjacieli?


Dymitr.

A! tak, ten człowiek!


Mołnia.

Oprócz mnie i jego


Dymitr myśląc.

Któżby mi został? — ? wszyscy odlecieli —


Mołnia.

Jeden pozostał —


Dymitr.

Oręż — co téj dłoni,
Jeden się trzyma i jeden mnie broni.


Mołnia.

O! nie — któś inszy —


Dymitr.

Gdzież się jeszcze chowa?


Mołnia.

To tajemnica. —


Dymitr.

Skrytości! przedemną!


Mołnia.

Jam mu przysięgła i dotrzymam słowa —
Będzie tu wkrótce — Prosiłbyś daremno,
Imienia jego nie pytałam prawie —
Ale cię kocha! — W jakiéj był obawie,
Gdym mu nieszczęścia twoje powiadała,
Jak się radował, kiedym mu mówiła,
Po trudach tylu, żem cię odzyskała!
I pytań różnych narzucał mi siła,
Chociaż odemnie dowiedział się mało


Dymitr.

Więc jest tutaj?


Mołnia.

Jest tutaj — poznał mnie tak snadnie,
U ciebie mnie widywał —


Dymitr.

Więc jeszcze zostało,
Choć jedno serce czyste, wśród tych mętów na dnie.
Jeden się został z tych pochlebców zgrai,
Czemuż nie przyszedł?


Mołnia.

Zapewne się tai,
Żeby ci większą radość, przyniósł niespodzianie.


Dymitr.

Któż on jest? młody? stary? mów — zaklinam ciebie,


Mołnia.

Poczekaj Kniaziu — jutro zapewnie tu stanie.


Dymitr gorzko.

Cud!! przyjaciel w nieszczęściu!! przyjaciel w potrzebie
Przyjaciel! — Nie — ty Mołnia myliłaś się pewnie,
Ja nie mam już nikogo, nie mam przyjacieli —
Prócz ciebie — tyś mnie — jedna opłakała rzewnie,
Od ciebie tylko jednéj nieszczęście nie dzieli,
Lecz oboje nas razem w objęcia chwyciło!! —
Przyjaciel!! nie — nie wierzę — nigdy go nie było.


Mołnia.

O! czemużeś nie widział, kiedym mu mówiła,
Że znaleść ciebie dzisiaj, tutaj mam nadzieję,
Jaka radość na czole i w oczach świeciła —
Tak wielka, szczera, czysta, jak tutaj tleje.

(wskazuje na serce)

On tobie przyjacielem. Jeśli kłamał twarzą —
Poczwara!! możnaż miłość kłamać tak szkaradnie,
Niechaj go ludzie takąż miłością obdarzą,
Niech kochany, w uścisku z ich ręki upadnie.
Ale to być nie może! o! ja znam kochanie,
Fałszywa radość nie błyszczy tak z oka,
W zmyślonym żalu, taka łza nie stanie!


Dymitr.

O! nie wierz ludziom ich dusza głęboka,
Czysta po wierzchu jak jeziora wody,
Spodem muł czarny, w nim lęgną się żmije,
W nim rudych wężów pełzają narody,
Jad, złość, przewrotność na spodzie się kryje!


Mołnia.

Lecz on cię kocha. Ty sam Kniaziu skoro,
Powiesz że prawda — ja się nie omylę,
Mógłżeby mnie oszukać, ja cię kocham tyle,
Ja znam kiedy miłości ogniem oczy gorą —
Ja znam słowa miłości i radość kochania —


Dymitr.

O! często człowiek ich płaszczem osłania,
Brudną swą duszę, brudniejsze zamiary.


Mołnia.

To być nie może —


Dymitr.

O! tak często bywa!
Ten, z kim zamieniasz przyjaźne puhary,
Sciska i — w puhar trucizny naléwa.
Poznałem ludzi! Drogo ich poznanie,
Drogo kosztuje! Dawniéj ja w kobiécie,

Mało ceniłem serce i kochanie,
Dziś — ty mi jedna zostałaś na świecie —
Lecz dobrze! jeśli ten przyjaciel żąda,
Widzieć mię jeszcze — o! i jam ciekawy,
Jak twarz przyjacioł w nieszczęściu wygląda.


Mołnia.

Twój los na sercu ślad zostawił krwawy,
Na co w przekleństwie świat obwiniać cały?
Są wierne serca, jest na świecie cnota,
Wśród śmieci drogie kamienie zostały —
Niechaj gniew próżny sercem twém nie miota,
Przebacz im wszystkim.


Dymitr.

Przebaczyć!!? nie mogę!
Nigdy! przebaczyć! — nie! w sercu zasiałem,
Jak złość ich wielka taką zemstę srogę. —
I chciałbym jeszcze, nim zamrą powieki,
Chciałbym przy zgonie widziéć ich w méj doli,
Kazać ich sercom boleć iak mnie boli,
Kazać im próżno wzywać wspomożenia,
Kazać im jęczyć, ginąć i umierać —
Wlać w pierś ich moje i gorsze cierpienia —
Dręczyć ich, szarpać, i szydząc spozierać,
Ranić i pytać czy ich boli rana,
I śmiać się, śmiać się śmiechami szatana.


Mołnia.

Zostawmy Bogu, on ich tam ukarze. —


Dymitr.

Oni nie Boga, oni mnie zabili,
Oni przed Bogiem padając na twarze,
Z pacierzem w ustach pierś moję krwawili —
Jabym ich męczył!


Mołnia.

Dość groźb Kniaziu drogi,
Na co się gniewać i serce drzeć sobie?
Bóg dobrym dobry! ale na złych srogi —
On ich ukarze — a ty po téj próbie
Nie będziesz wierzył, lecz mścić się nie trzeba.
Jeszcze ci kilku przyjaciół zostało.


Dymitr.

Kilku! miałem ich tysiąc co dla mego chleba,
Z ukrytém żądłem przedemną pełzało.
Dziś kilku — nié ma. I ten jeden — kto wie?


Mołnia.

O! ten prawdziwy! on tu jutro będzie,
On czeka na mnie ufny w mojém słowie,
Pobiegnę w miasto, będę szukać wszędzie,

Przywiodę tutaj — On cię kocha szczerze,
Jak się radował — kocha cię!


Dymitr.

Nie wierzę.
Kto był taki? skąd?


Mołnia.

On, z Rzymu jedzie —


Dymitr myśli

Z Rzymu? — lecz Polak?


Mołnia.

Polak.


Dymitr.

Stary? młody?


Mołnia.

Ujrzysz go jutro —


Dymitr.

Wielki orszak wiedzie?
Bogaty?


Mołnia.

Nie wiem.


Dymitr.

Podróży powody?
Czy był wysłany!


Mołnia.

Nie wiem.


Dymitr myśli.

Wraca z ziemi włoskiéj??
Pewnie.


Mołnia.

Mówił. —


Dymitr.

Mógł jeszcze byćby Odachowski,
Ale ten został w kraju, gdym ja uszedł z niego.
Nie mówił ci imienia?


Mołnia.

Mówił, lecz nie pomnę.


Dymitr.

Na piekło! mój przyjaciel — nie pojmuję tego!
Ktoby był, ktoby przyjaźń dochował niezłomnę,
Kiedy wszyscy zdradzili — Nie — to być nie może!


Mołnia.

Tak jest jednakże, tam w kraju dla siebie
Wielu masz wiernych jeszcze — lecz nikt nie pomoże,
Wszystkich Księżna ubiegła — Chcąc ocalić ciebie,
Próżno Króla i sędziów — ją nawet błagali,
Nic nie pomogło —


Dymitr.

Któż tam Króla prosił?


Mołnia.

Wielu — lecz próżno umysł jego naginali,
Księżna wprzód —


Dymitr prędko.

Na co było błagać? będę znosił?
I najsroższe cierpienia tajemnie ukryję.
Niżbym przed nią miał ugiąć, nieugiętą szyję —
Prosić jéj!! Niechaj w mękach reszta życia spłynie,
Niżby miała się cieszyć, nieszczęściem, błaganiem,
Niech lepiéj ja sam zginę, wszystko moje zginie —
I ty nawet — Lecz ginąc nie ugięci staniem —
Nie! Dymitr się nie zhańbi — Dymitr bez imienia,
Dymitr bez sławy, rodu, lecz jeszcze ma duszę —
Ta dusza dumna — dumy na podłość nie zmienia,
Jęków z niéj nie wycisną piekielne katusze,
Na co było jéj prosić? Ażeby szczęśliwa,
Odmówić jeszcze mogła? Toż to przyjaciele,
Których język pokorny podle łaski wzywa,
A sami nic nie robią, błagając o wiele!
Na co było jéj prosić? chce głowy? ma głowę —
Chciała zemsty? o! zemsty nigdy nie pozyska,
Będę się śmiał konając, a męki jałowe,
Mnie nie dotkną, jam stały —


Mołnia.

Nieszczęście uciska,
Lepiéj było żyć Kniaziu, jak się dawniéj żyło —


Dymitr.

Wlec życie u kobiéty jednéj wyżebrane!
I nie śmieć podnieść oczu — o! tak gorzéj było —
Nieszczęśliwym — lecz dumnym do śmierci zostanę!
Nie — Mołnia, jeśli tutaj nie pobiegną katy,
Jeśli jeszcze żyć będę — pójdziem w kraj daleki,
Ty jedna mi nagrodzisz wszystkie dawne straty,
Zapomnę ich i przeklnę, zapomnę na wieki!
Wiele mam, gdy mi jeszcze ręka zemsty chciwa,
Ciebie jedyny skarbie, ciebie nie porywa.


Mołnia.

Dzięki ci Kniaziu! — dawniéj nie tak było,
W szczęściu ci Mołnia, nie tak była drogą,
I późniéj — prędko przestanie być miłą —
Nie tak łatwo bogactwa zapomnieć się mogą,
I sława i rodzina i przyjacioł zgraje —


Dymitr.

Nie tak łatwo? To serce źle ci się wydaje —
Nie! wszystkie i najdroższe pamiątek ogniwa,
Niewdzięczność, zapomnienie na wieki rozrywa.
Tak! my wszystko pogrzebiem w niepamięci grobie,

Będę żył z tobą tylko, pamiętał o tobie. —
Tam się nic nie zostało —

(po chwili)

Ten przyjaciel nowy
O którym powiadałaś; nie wyjdzie mi z głowy.
Ktoby był? sąż na świecie jeszcze przyjaciele?
Mogęż w kim znaleść pomoc, łzę, obronę?
Złotą iskrę odgrzebać w tym brudnym popiele?
O cóż cię pytał Mołnia?


Mołnia.

Długo ze mną gadał,
Nad losem się użalał i o wszystko badał. —
Gdzie? kiedy? za co? z czyjego powodu?
Człowiek imion tak wielkich, tak znacznego rodu,
Dla kobiéty, w wygnańca, tułacza zmieniony,
Ma stracić życie za to, że pożądał żony?
A kiedym mu mówiła że cię znaleść muszę,
Że cię dzisiaj wynajdę — z pałającą twarzą,
W radośne wylał oczy, całą swoję duszę.
O! najlepszym z przyjaciół nieba ciebie darzą —
Jak mię prosił, ażeby gdy cię tu wyśledzę,
I jego też przywiodła by mógł widzieć ciebie!!
Jutro rankiem pobiegnę — świt jeszcze uprzedzę
Stanie tu! — Jego radość ja pojmuję z siebie.
Wielkie szczęście i dzień ten pamiętny na wieki,

W którym, goniąc za tobą po szerokim świecie,
Płacząc żeś może jeszcze daleki — daleki —
Nagle — znalazłam ciebie — odzyskałam przecie!

(rzuca się ku niemu)
Dymitr.

Lecz późno — Jutro rano wyruszyć stąd trzeba,
Odpocznij, ja, nim Grabarz powróci, zaczekam,
Nadtom już mu zjadł krwawo nabytego chleba,
Jutro wynijść stąd muszę — i tak długo zwlekam.
Dłużéj być tu nie można — tu Zborowski gości,
Mojéj głowy wygląda i szpiegów rozsyła,
Nędznéj mi reszty życia strutego zazdrości —
Trzeba uciekać jutro —


Mołnia.

Jabym nie radziła —
Lepiéj niech cię tu szuka, wszak odkryć nie może,
Nie znalazłszy pojedzie — my wolni obawy,
Posuniemy się za nim — O! zlituj się Boże,
Mnie każ zabić, Dymitra zbaw Panie łaskawy!


Dymitr.

Nie — nie — Zostać się tutaj nie chcę i nie mogę,
Dziś Mołnia, gdyby nie ty, słabe dłonie twoje;
Jużbym stąd poszedł, w dłuższą na drugi świat drogę,
Nie — tu mnie odkryć mogą — Nie próżno się boję.

Choć ten człowiek mi wierny, jest tu ludzi wiele,
Dziś, jutro, zdradzić mogą złota przyjaciele —
Ktoś idzie!

(ucieka ku drzwiom na prawo)
Mołnia biegnąc do drzwi w głąb.

Grabarz pewnie — noc — deszcz — zimno ściska,
Ktoby tu przyszedł inszy!

(staje u drzwi).
Dymitr we drzwiach prawych.

Idzie??


Mołnia. stojąc u drzwi.

Słyszę z bliska
Chód jego. To on pewnie —


Dymitr we drzwiach prawych.

Kto??


Mołnia u drzwi w głębi.

Gospodarz domu,
Bądź spokojny — obcemu nie dam wejść nikomu.



SCENA   X.
Ciż sami, Grabarz z łopatą na ramieniu, obmokły wchodzi i wstrząsa się od zimna. Dymitr i Mołnia oddalają się ode drzwi i zbliżają się ku niemu.
Grabarz stawiając w kącie łopatę.

Skończyłem! Błyskawice świeciły robocie,
Deszcz pokropił mogiłę, wiatr mruczał modlitwy.
Piękny miał Kasper pogrzeb wśród burzy, przy grzmocie,
Jak gdyby był żołnierzem i poległ wśród bitwy.
Nie było prawda krewnych w wesołéj żałobie,
Nie było księżych pieśni jękliwych przy grobie
Nie było płaczek z łzami najętemi,
Jak żył sam jeden, sam poszedł do ziemi.
Lecz niebo łez strumieniem tak rzewnie płakało,
Piorun strzelał tak głośny, mogiły i drzewa,
Wiatr, krzyże, głazy, wszystko mu śpiewało
Piosnkę grobową. Słyszysz — jeszcze śpiéwa!
Jeszcze noc całą trwać będą te żale,
O! często w krewnych i przyjaciół łonie,
Pamięć po zmarłym króluje mniéj trwale
Niż ta burza co płacze dziś po Kaspra zgonie!

(po chwili)

Myślałem gdym go chował, o was i o sobie,
O biedném dziecku jego, o śmierci i życiu,
Biédny ojciec leży w grobie —
Lecz biedniejsza sierota została w powiciu —


Mołnia. smutna,

Gdybym była wiedziała —


Grabarz.

Stało się już, stało!
Nie wskrzesisz go dziewczyno!

(siada na ławie)

— lecz wam czas na łoże,
I moje już snu pragnie utrudzone ciało,
Spocznijcie — z lepszém jutrem zbudzicie się może.
Dzisiejsze wasze szczęście kosztuje wam drogo,
Śmiercią, nędzą sieroty te chwile płacicie. —
Wam kiedyś nieba jeszcze wrócić szczęście mogą,
Jemu, kto powróci życie?


Mołnia.

Tak! nikt go nie powróci — a jam odebrała!


Grabarz ziewając.

Lampa coraz się słabiéj i głębiéj dopala —
Idźcie, dość już tych żalów.


Mołnia.

Ja tu będę spała,
Będę u drzwi pilnować, gdyby kto szedł — Zdala
Posłyszę — Wszak nad rankiem ktokolwiek przyjść może?


Grabarz.

Wątpię — Jutro pogrzebu nie mamy żadnego,
Chyba kto umrze w nocy. Śmiało idź na łoże,

Nie bardzo rano ludzie po grabarza biegą,
Wiedzą, że choć się pogrzeb godziną odwlecze
Ani trup, ani grabarz pewno nie uciecze.


Mołnia.

Jednakże nam wygnańcom, trzeba czujénj straży,
Ja tu zasnę gdziekolwiek, a jeśli się zdarzy,
Że dziecięcia twojego w nocy krzyk posłyszę,
Zastąpię miejsce matki, do snu ukołyszę.
Ach! ja nie miałam dzieci!


Dymitr.

Chcesz tu spać koniecznie,
Śpij więc Mołnia, ja pójdę i zasnę na chwilę —


Grabarz.

Jak chce — lecz ja powtarzam, może spać bezpiecznie
Spokojnie jak po śmierci — długo jak w mogile —


Dymitr wychodząc z Grabarzem przez drzwi na prawo.

Ale się Mołnia, próżném nie utrudź czuwaniem,
Zaśnij, jutro nas nowy trud i droga czeka,
Bóg wie dokąd pójdziemy i Bóg wie gdzie staniem,
Bez celu, końca, wędrówka daleka.

(wychodzą).


SCENA   XI.
Mołnia sama.
Siada na ławie, zdejmuje opończę i składa pod głowy jak poduszkę, potém wstaje, chodzi i mówi cicho a potém coraz żywiéj.

Niech śpią — lecz ja nie zasnę — sen powiek nie stuli
Nie — nie mogę — tak wiele myślić jeszcze muszę,
Tyleśmy przez dzień jeden zrobili, uczuli,
Jam tak uszczęśliwiła i skrwawiła duszę.
Zabiłam! — krew ta w sercu pali mię i gniecie —
Biedny — gdybyż sam jeden — lecz siérota dziécię!

(myśli)

Na co było zabijać?

(po chwili)

Lecz tak być musiało,
Onby zgubił Dymitra — mogłoż być inaczéj?
Drugiego — stubym była zabiła w rospaczy,
Pókiby zdrajców, krwi i mieczów stało.
I teraz nawet — Tak! wszystko dla niego —
On ma serce i duszę — życie i zbawienie,
On pan każdéj godziny i kroku każdego —
Musiałam zabić —

(myśli.)

Zabić! okropne wspomnienie!
Zabić, kiedy mi Pan Bóg kazał dawać życie? —
Krew ta jak kamień spadła mi na duszę —
Rozprysnęła mi myśli i szczęście rozbiła —
Ja musiałam go zabić i dręczyć się muszę —
I będę moję zbrodnię do śmierci nosiła!

(myśli)

Tak — ale możnaż zbrodnią nazywać tę zbrodnię?
Nie — Dymitr byłby zginął — on przed wszystkiém u mnie,
Cóżby łzy poradziły wylane niegodnie,
I jęki ust kobiecych? — Płakać nie rozumnie
Jęczyć jést wstydem, kiedy miecz drży w dłoni —
Zabić i skończyć — zabić, zamordować! —
Umarły żywych po świecie nie goni.
Z nim tajemnica w grób się musi schować.
Z nim wszystko idzie — złe i dobre czyny,
Lecz po nim — Biedna siérota została!
Dziécię w kolebce bez grzechu, bez winy —

(myśli)

I na cóż dziécka żałowaćbym miała?
Bóg co tysiące ptasząt żywi na téj ziemi,
Którego równe wszystkim oczy i opieka,
Bóg co nie wzgardził zwierzęty wszystkiemi,
Możeż się wyrzec, opuścić człowieka?
Ale Bóg karze! —

(milczy)

Tyś powiedział Boże,
Że się człek swojej śmierci, śmiercią bronić może,
Dymitr jest duszą moją — widząc miecz wzniesiony,
Mogłażem mu dozwolić zginąć bez obrony?
O! nie! Tyś sprawiedliwy, widzisz serce moje,
Ja żałuję krwi ludzkiéj i zbrodni się boję,
Ale on byłby zginął — z nim ja — bo na świecie,
Niktby mi nie pozostał — zginąćbym musiała —
Miecz którym go zabiłam, w to serce kobiecie
Byłby wniósł śmierć — w niéj moja nadzieja została —

(myśli)

Precz! precz — krwawe wspomnienie — precz z uszu mych jęki —
Precz z tą bronią odemnie!

(rzuca na stół nóż i chwyta go nazad)

— precz krew z mojéj ręki

(patrzy na ręce i wzdryga się)

Nie chcę o tém pamiętać — zapomnę na wieki!
Wszystko rzucę, wygładzę, oderwę z pamięci!

(myśli)

Lecz téj krwi nie obmyją wszystkie świata rzeki —
I pamięć co się wężem w koło duszy kręci,
Ścisnęła mnie, tak mocném opasała kołem,
Że — —

(nagle)

Jest jeszcze pokuta spowiedź i pacierze,
Będę pełzając progi kościelne bić czołem!

Pokutować — pokuta wspomnień nie zabierze!
Jest rozgrzeszenie księży — żal, łzy gorzkie, skrucha!
Nie! nikt mię nie rozgrzeszy. Bóg łez nie usłucha,
Bom ja gotowa znowu w Dymitra obronie —
Matce, ojcu — utopić tysiąc mieczów w łonie.
Dla mnie nié ma pokuty — żal zmyślony będzie,
Bóg, świat, potępia, wszyscy, zawsze wszędzie!

(gwałtownie)

I niech wszyscy potępią, przeklną potępiona,
Będę go jeszcze bronić krwią, życiem i cnotą —
Jeżeli z mieczem zechcą dojść do jego łona,
Niech mnie wprzódy na drodze nogami rozgniotą!
Będę go bronić żywa, bronić go zabita,
Trup mój wyciągnie twarde na wrogów ramiona,
Zasłonię jego piersi; jak matka kobiéta,
Gdy broni od zabójców dziécię swego łona,
Tak ja bronić będę — o! biada wam biada!
Jeśli go zgubić chcecie — trucizna i zdrada,
Miecz — wszystko dla mnie dobre — byleście zginęli,
Nie będę bać się piekła, ludzi, kary — Boga!
I zwabię pocałunkiem, tak jak przyjacieli
I w uścisku roskosznym zabiję jak wroga!

(słychać ciche sztukanie do drzwi. Mołnia podbiega ku nim z pistoletem w ręku)

Sztuka? ktoby to miał być?

(głośniéj)

Kto?


Głos cichy.

Czy już usnęli?


Mołnia.

To on — jego przyjaciel — lecz tak późną dobą?
Dla czego? — kto mu mówił?


Głos.

Przyszedłem za tobą
Jest tu Dymitr?


Mołnia otwierając drzwi i chowając broń.

Jest — zaraz z pościeli powstanie,
Obudzę go natychmiast — idę — idę panie.



SCENA   XII.
Mołnia Zborowski wchodzi — w szerokiéj opończy, w kapeluszu z czarnemi piórami, człowiek nie młody, twarz sucha, blada, oczy czarne — sztylet w pochwie za pasem, pałasz u boku, suknia pod opończą krótka hiszpańska, buty długie czarne z ostrogami.
Zborowski wstrzymując idącą Mołnię.

Nie — czekaj — Sen potrzeba oszczędzać mu drogi,
Niech uśnie — ja poczekam (niespokojnie) kto tu więcéj mieszka?


Mołnia.

Z żoną i dzieckiem grabarz stary i ubogi.


Zborowski.

Smętarz! grabarz! to dobrze — prosta śmierci ścieżka,
Właśnie sobie stosowne wynalazł mieszkanie,
Zabity, dwa mieć będzie kroki do mogiły —
I nie długo czekając, zaraz w miejscu stanie.


Mołnia.

Mogliżby go tu znaleść?


Zborowski oglądając się.

Trudno! jak Bóg miły,
Lecz ci, co jego głowę tak daleko gonią,
I tu, moje kochanie, mogliby przyjść po nią!
Czy znasz ty Zborowskiego?


Mołnia.

Nie — nie znam mój panie —


Zborowski.

Człek wprawny, miecz ma ostry, czego chce dostanie,
Lękać się potrzeba — nie nowicyusz jeszcze,
Kogo weźmie na oko, tak pochwyci w kleszcze,
Że sto lat uciekając, zdać się w końcu musi,
Zborowski struje, zetnie, podpali, udusi,
Nie ujdzie!!


Mołnia.

Straszny człowiek — lecz człowiek mój panie,
Na niego są sposoby — duszę ma stalowę.
Lecz szyje nie żelazną, nie kamienną głowę,
Wnętrzności jego może poszarpać trucizna —

Zborowski.

Co?? — ale on ostrożny!


Mołnia.

Coż ostrożność może?
Czasem maleńki kubek i nie wielka blizna,
Prowadzą w twardą trumnę, na smętarne łoże —


Zborowski.

Tak myślisz? —


Mołnia.

Myślę i z tém się nie kryję
Niech podziękuje Bogu, że i dotąd żyje.
Dzięki tobie mój panie — żeś mi wspomniał o nim,
On nas goni, my jego w ucieczce dogonim.


Zborowski mieszając się;

Tak! jeżeli czas będzie — a jeśli uprzedzi?


Mołnia.

O! wszak to być nie może, my jutro stąd w drogę

Pójdziem tak skrycie — nigdy nie wyśledzi,
A nim pójdziem — dziś jeszcze ja go zabić mogę.


Zborowski.

Ty?? ty??


Mołnia.

Ja miły panie — Stawię życie swoje,
Mogę umrzeć, lecz zabić mogę też wzajemnie.
Jego śmierć albo moja — O! ja się nie boję!
Jutro nad rankiem wkradnę się tajemnie —
I — (pokazuje pistolet).


Zborowski.

Zostaw to mężczyznom — tyś słaba kobiéta,
Ręka zadrży, pobledniesz, on groźnie zapyta,
Wydasz się — bez potrzeby zginiesz tylko może.


Mołnia.

Wolno wam szydzić ze mnie, bo wy mnie nie znacie
Ale ja nie kobiecym głosem tylko grożę,
Ja tu serce mam męzkie, w męzkiéj skryte szacie —
A dłoń moja tak wprawna, silna wyćwiczona;
Nie zadrży gdyby konał, nie zadrży jak skona!


Zborowski.

Tyś szatan nie kobiéta!


Mołnia.

Tak! szatan dla wroga!
Lecz dla niego być pragnę więcéj niż aniołem.

Zajadła jak pies wściekły, jak wilczyca sroga,
Wielką miłość, złość wielką, noszę w sercu społem.


Zborowski.

Szczęśliwy Dymitr serce pozyskawszy twoje,
Lecz Zborowski —


Mołnia.

O! tego, ja się nic nie boję.
Wiesz panie, jeden człowiek nagrodą znęcony,
Chciał dziś wydać Dymitra?


Zborowski.

I cóż?


Mołnia.

Jest grób świeży,
Nie daleko téj chatki — ot tuż, z prawéj strony.


Zborowski.

Ten grób?


Mołnia.

Jest jego grobem, zabity w nim leży —


Zborowski odskakując.

Zabiłaś?


Mołnia z uśmiechem.

Krew wilgotna, jeszcze z rąk mi spływa.


Zborowski.

Ty? dzisiaj?


Mołnia.

Tak! ja, dzisiaj! o! jakżem szczęśliwa!
To była piérwsza próba, krwią tą zaprawiona,
Nie zadrżę przed Zborowskim — wymierzę i skona


Zborowski.

Lecz jeśli cię uprzedzi? —


Mołnia.

Nie może uprzedzić,
Od jednego się tylko zdrajcy mógł dowiedzieć,
Ten zdrajca leży w grobie —


Zborowski.

Może mówił komu,
Może już wiedzą, idą, weszli pokryjomu.


Mołnia.

Czy życzysz tego?


Zborowski.

Nie — ale się boję,
I dla tego wspominam —


Mołnia.

Oto słowo moje,
Bądź spokojny, nikt nie wie, nikt wiedzieć nie będzie.

Niech szukają, niech szuka, niech rozeszle wszędzie,
Tę tajemnicę grabarz wie tylko — dla złota,
Dla niczego nie zdradzi —


Zborowski.

Wielka jego cnota,
Lecz jakież przed nim Dymitr może mieć zasługi,
Żeby go żadną ceną, nie wydał, nie zdradził?
Może się wahać nędzarz, wahać się czas długi,
I wydać —


Mołnia.

W jego cnocie Dymitr się zasadził.


Zborowski.

Słaba cnota nędzarza.


Mołnia.

W was słabsza bogacze,
Nie ceni ten łez cudzych, kto nigdy nie płacze,
Przeda ojca i matkę kto się kocha w sobie.


Zborowski.

A on?


Mołnia.

On przywykł ludzi oceniać cierpienia.


Zborowski.

On? co bez łzy codziennie musi stać na grobie?

Którego śmierć najpierwsze stanowi życzenia?
On, co ze śmierci żyje?


Mołnia.

Bóg mu od powicia,
Nie dał złota w przydatku do roskoszy życia.
Zarabia na chleb własny, nieczuły z rzemiosła,
Nieraz mu się pierś może westchnieniem podniosła,
Nieraz ojca od dzieci, gdy dzielił na wieki,
Przybiegła mu łza z serca na suche powieki,
A wy — Zamknięci w miękkiéj roskosznéj komnacie,
Jeżeli w wasze okno pieśń śmierci zadzwoni,
Ażeby łzy nie wylać po nie swojéj stracie,
Uszy i oczy w drżącéj ukrywacie dłoni,
Wybyście czulsi byli na cudzą niedolę?
Wy?


Zborowski.

Pomnij jednak, że chęć złota nami
Nie poruszy. Zysk żaden serca nie omami,
Dla siebie samych, jeśli nie dla cnoty,
Nie popełnimy zbrodni — bojąc się zgryzoty.


Mołnia.

Prawda — Ale ten człowiek cnotliwym jest szczerze,
Kocham Kniazia nad wszystko, gdyby był cień zdrady
Jużby nas tu nie było — lecz temu nie wierzę.


Zborowski.

Tak! ale insi ludzie, mieszczanie, sąsiady —
Dymitr nie jest tu pewnym — o! niechaj ucieka,
Nie zna on Zborowskiego —


Mołnia.

Więc Zborowski zginie!


Zborowski.

Nie tak łatwo!


Mołnia.

Najłatwiéj! droga niedaleka
Kilka kroków przez miasto i w rannéj godzinie,
Nim się ze snu przeciągnie i otworzy oczy,
Z jednego snu na drugi piorunem przeskoczy.


Zborowski.

Ja ci tego nie radzę, to nad twoje siły,
Straże w koło —


Mołnia uśmiechając się.

Kobiétę wszakżeby puściły.


Zborowski.

Zapewne — ale z bronią nie chodzi kobiéta?


Mołnia.

Z bronią? — brońby tu była na sercu ukryta,
I któżby się domyślił?


Zborowski.

Tak.

(słychać szelest za sceną)
Mołnia bieży do drzwi.

Szelest taki?? (słucha)
Boże!


Zborowski.

To wiatr porusza smętarnemi krzaki —


Mołnia przy drzwiach.

Nie! ja ucho mam dobre — ktoś szedł — to stąpanie,


Zborowski.

O! tak ci się zdawało!


Mołnia.

Nie zdawało panie —
Jestem pewna (chwyta pistolet) i wy się miejcie w gotowości,
Jeżeli tu przyjść zechcą — dobrze przyjmiem gości.
Jak przystało zdradzonym — żelazem — ołowiem —


Zborowski.

Połóż broń, próżna bojaźń — któżby to był bowiem,
W mieście śpią — szedłem, światła pogaszone wszędzie —


Mołnia.

Zły czuwa, myśli, knuje — lecz jeśli przybędzie,
Okupim swoje życie drogo — bardzo drogo!


Zborowski.

Jeśli zechcą was śpiących, bezbronnych zejść mogą.


Mołnia.

Ja nie śpię —


Zborowski.

Nigdy?


Mołnia.

Czuwam za nas dwoje —


Zborowski.

Lecz uśniesz choć na chwilę —


Mołnia.

Dopóki się boję
Póki Dymitr nie będzie od zbójców daleki,
Ja nie zasnę, nie zamknę, nie zmrużę powieki.
Zbójcy mogą być wprawni, ja będę ostrożna.


Zborowski.

Lecz zważ że Zborowskiego zbójcą zwać nie można.
Król mu kazał — Król panem i życia i doli.


Mołnia.

Nie jest zwyczajnym — zbójcą jest z królewskiéj woli,
Nagroda go zapewne za wierność nie minie,
A za nią nie minie imię zabójcy i kata.


Zborowski ze złością.

Kata? jakto??


Mołnia.

Nazwiskiem czynu nie obwinie,
Chce zabić, za zabójstwo czeka go zapłata,
Kimże jest sam go nazwij


Zborowski.

On spełnia rozkazy! —


Mołnia prędko.

Wszakże i kat je spełnia, a jakże się zowie?
Katem, katem, Zborowski powtórzę sto razy.


Zborowski gniewnie.

Taką rzeczą katami byliby sędziowie —
Wszak oni karać każą? —


Mołnia.

Jam prosta dziewczyna,
Ja nic nie znam, nic nie wiem — W swéj tylko obronie,
W obronie kraju człowiek jeśli walkę wszczyna,


Taki jeden niewinny — Ale w cudzém łonie
Topić miecz, gdy bez broni winny z płaczem stawa,
To zbrodnia! Tak zabijać Bóg wam nie dał prawa!
Zborowski kat i zbójca!


Zborowski chwytając za miecz i zbliżając się ku niéj.

Wiesz jak się ja zowię?


Mołnia wpatrując się w niego.

Ty panie? — nie pytałam — przyjaciół imienia
Wiedzieć mi nie potrzeba?


Zborowski.

Lecz często się zmienia,
Druh szczery, druh od serca na nieprzyjaciela.
Wiesz kto jestem?


Mołnia przestraszona nieznacznie sięga po broń.

Nie — panie.


Zborowski odskakując

Mnieś katem nazwała
Zborowski! — ja nim jestem.


Mołnia strzelając do niego.

Masz! odpowiedź cała!


Zborowski przyskakując chwyta ją za ręce — ona wyrywa się i targa.

Śmiało ale nietrafnie (śwista) czy jesteście blisko?

(pode drzwiami i oknami odzywa się kilka głosów, szczęk broni, i hałas, Zborowski trzyma ją ciągle).

A cóż czy mi i teraz nie zmienisz nazwiska?
Czy kat jestem?


Mołnia wyrywając się.

Puść zbójco, puść!


Zborowski.

Héj do mnie moi!!



SCENA   XIII.
Ciż sami, dwóch sług wpada drzwiami w głębi.
Zborowski do nich.

Weźcie ją i skrępujcie. Reszta was niech stoi —
Zatulcie usta, krzyczeć jeśliby myślała —
Cicho! śpią jeszcze wszyscy — ja nie tracąc chwili
Idę! —

(słudzy przytrzymują Mołnię — Zborowski wydobywa pałasz, podchodzi kilka kroków i wraca)

Ty coś mię katem i zbójcą nazwała,
Dziewczyno! nie my Kniazia Dymitra zgubili —
Nie z naszéj on przyczyny zabitym zostanie.
Tyś mnie tu sprowadziła, szedłem w ślad za tobą,
Tyś zgubiła Dymitra.


Mołnia wyrywając się.

Zlituj się, szatanie! —


Zborowski.

Tyś jego katem nie ja. Dzisiaj ranną dobą
Spostrzegłem cię i znając łatwowierność twoję,
Pod przyjaciela skryłem się imieniem,
Tyś mi sama odkryła tajemnice swoje,
Za tobą szedłem tutaj i błogiém zdarzeniem
Odkryłem czegom żądał. Pod twemi oczyma,
Dymitra pierś rozkrwawię — Dymitra zabiję,
A tobie, że nad życie większéj kary nie ma,
Zostawię nędzne życie!


Mołnia płacząc.

Ja go nie przeżyję!


Zborowski.

Przeżyjesz! patrz! czy widzisz ostrze miecza mego,
Chwila — i będzie leżał na Dymitra głowie.

(śmieje się)

I krople téj krwi drogiéj po mieczu pobiegą —

A ten kto wrogów zwabił, powiedz, jak się zowie?
Ja kat, a ty dziewczyno?


Mołnia wyrywając się.

Ratujcie — o! panie!
Tutaj Dymitra nie ma.


Zborowski.

Za późne wykręty!
Jest tam — śpi — miecz mu przerwie marzenie i spanie,
A ten miecz kto sprowadził?


Mołnia.

Zabij mię — przeklęty!


Zborowski.

Kto zabije Dymitra czy słyszysz dziewczyno?
Kto wydał Zborowskiemu? Nie grabarz dla złota,
Nie zdrajca — tyś wydała, ty będziesz przyczyną,
Że mu prędzéj kark hardy szabla podruzgota.

(śmiejąc się.)

Od siebie i od Króla — od Księżnéj Beaty,
Dziewczyno, przyjmiéj szczere przyjm podziękowanie,
Masz prawo do wdzięczności, prawo do zapłaty,
Oto worek —

(rzuca jéj pod nogi)

Dam więcéj jeśli tych nie stanie.
Takich usług nie można, płacić nadto drogo,

Takie ofiary czémże nagrodzić się mogą??

(śmieje się)

Gdyby nie ty — długobym włóczył się po świecie,
Próżnom szpiegów rozsyłał, ostrzył miecz stępiony,
Tyś mi najkrótszą drogę pokazała przecie —
I kiedyż?? Gdy śpiąc Dymitr leży bez obrony,
Kiedy bez niebezpieczeństw, walki, wszystko zrobię,
Raz jeszcze moje dziewczę, dzięki dzięki tobie!

(śmieje się idzie i powraca znowu)

Miło ci? wszakżeś pewnie z swéj usługi rada,
Jakąż roskoszą serce twoje się zalewa!
On śpi, i z snem ku niemu podchodzi śmierć blada,
On śpi, z jutrem się jeszcze obudzić spodziewa,
I gnać mnie jeszcze daléj za sobą po świecie.
O! ileżem ci winien, żem go pojmał przecie.
Bo nie wiesz i mnie pogoń próżna, długa, trudzi
Idę ją skończyć — Dymitr już się nie obudzi,
Chyba na inszym świecie. Tam gdy się spotkacie,
Pewnie ci podziękuje za wierność ku sobie,
Idę!

(idzie i obraca się)

Wszak tam go znajdę, w pobocznéj komnacie?
Idę — słyszysz dziewczyno — idę —

Mołnia wyrywa się coraz silniéj)

— wiesz co zrobię
Miecz ostry!

(idzie powoli oglądając się)

ręka silna, zabiję przykładnie
Bez jęków, męki, wzniosę miecz i łeb upadnie —
Idę! —

(idzie powoli na prawo i znowu się obraca)

— ty nie płaczesz?


Mołnia spokojnie na pozór.

Nie znajdziesz nikogo,


Zborowski z uśmiechem.

Nikogo oprócz niego! zapóźno niebogo!
Miałaś go iść obudzić — Dziw że wśród hałasu,
Dotąd się nie obudził i słodkiego wczasu,
Tak blisko mnie kosztuje.


Mołnia.

Tam Dymitra nie ma.


Zborowski.

Zaraz mieć będziesz głowę jego przed oczyma.


Mołnia.

On uciekł —


Zborowski śmiejąc się.

Uciec! wówczas gdym rozstawił stróże,
Pod oknami, w około — mysz uciec nie może,
Ptaszekby nie wyleciał —


Mołnia.

O! on już daleko!


Zborowski idąc.

Zobaczym!


Mołnia.

Był loch długi —


Zborowski.

Loch? — nie! nie ucieką!
To baje — Lecz ja głupi rozmawiam tu, stoję,
I sporzę zasypiając na powinność moję.

(próbuje palcem miecza — do sługi)

Czy ostrzyłeś mi szablę? coś tępa się zdaje?


Sługa (jeden z trzymających Mołnię).

Och! co dzień ci ją ostrzę, włos w kawałki kraje,
Ostra!


Zborowski.

Gdybym go nie miał zabić jednym razem,
Pamiętaj! ty tém samém dostaniesz żelazem,
Słyszysz? idę dziewczyno!


Mołnia wyrywając się.

Idź — nie ma — nikogo —
Boże!


Zborowski idąc.

Boskie wyroki zbawić go nie mogą,
Był zbrodniarzem wiek cały. Srogi na zbrodniarze,
Bóg miecz mój tutaj zesłał — Bóg nim go ukarze!
On zginie!


Mołnia wyrywając się.

I ty zginiesz!


Zborowski.

A tak — jutro rano,
Przyjdziesz pewnie mnie zabić — dobrze że wiem wcześnie,
Rozkażę by cię do mnie co prędzéj puszczano,
Wstanę żebym téj chwili nie utracił we śnie,
Będę czekał — tym czasem.



SCENA   XIV.
Ciż sami. Gdy Zborowski ku drzwiom idzie na prawo, wychodzi z nich Grabarz, pogląda i cofa się z przestrachem. Zborowski oglądając się na Mołnię, nie widzi go z początku.
Grabarz cicho.

Zbrojni — o téj porze!
Czego chcą! ach na Boga! (cofa się na krok) — on śpi — to po niego!

Pewnie po niego przyszli — jeszcze uciec może,
Nie widzieli mnie — idę —


Zborowski postrzegając go i podbiegając ku niemu

Ktoś ty? po co? czego?


Grabarz. postępując ze drzwi.

Jabym was mógł zapytać, jakiém prawem w nocy,
Przychodzicie tu do mnie z bronią i krzykami?


Zborowski.

Do ujęcia zbrodniarza masz dodać pomocy,
Wysłany jestem za nim — on jest między wami —
Kniaź Dymitr Litwin; u ciebie się kryje —
Musisz go wydać —


Grabarz.

Wydać! na rozkazy czyje?


Zborowski.

Mam rozkaz mego Króla.


Grabarz.

Król twój nie jest mojém.
Nie znam jego i ciebie, wszedłeś tu rozbojem,
Z bronią, z krzykiem i ludźmi — Ja znam prawa swoje,
Nie jesteś w kraju swoim, lecz na naszéj ziemi,

Tu ja nie znam rozkazów i gróźb się nie boję —
Nie idziesz praw nam dawać, lecz żyć pod naszemi,
Zbrodniarz czy nie — ja nie wiem.


Zborowski.

Mandat ci pokażę —


Grabarz.

Mogłeś go zabić u was — tam, w kraju, u siebie —


Zborowski.

Wszędzie zbrodniarz zbrodniarzem i podlega karze.


Grabarz.

U nas karać bez sądu, nie było zwyczaju.


Zborowski.

Był sąd.


Grabarz.

Ja o nim nie wiem, i choćby był, przecie
U nas go nie sądzono, nam nie rozkazano,
Gonić go i wydawać —


Zborowski dobywając papiery z zanadrza.

Czy pismo umiecie?
Oto wyrok.

(podaje, Grabarz odpycha, on chowa nazad)
Grabarz.

Wasz wyrok — tu go nie pisano.
Jeżeli krokiem tylko stąpił w nasze kraje,

Podlega naszéj władzy, a wasza ustaje.
Choć z ludźmi rzadko mówię, choć się nie uczyłem.
Wiém, co mi mówi serce. I czy wiesz mój panie?
Wielu grzebłem, żadnego jeszcze nie zabiłem.
Żeby kupić tę rękę, złota wam nie stanie —
Nędzny jestem — lecz z głodu umrzeć jeśli Bóg każe;
Jeszcze krwią ludzką dłoni poczciwéj nie zmażę,
A wy i rodem wyżsi i duszą odemnie —


Zborowski.

Prawisz widzę nauki — starcze to daremnie —
Przysiągłem posłuszeństwo — krew swoję czy cudzę,
Wyleję gdy mi każą i ręki nie zbrudzę.
Niewinnego nie biję — ale on po świecie,
Dawno nie swoją głowę, nosi już na grzbiecie
Dawno już cudzych śmierci i łez cudzych brzemię,
Winno było łeb jego obalić na ziemię.
Nie stawaj przeciw ludzi wyrokom i nieba —
Puszczaj mnie — Zginąć musi, zabić go potrzeba,
Nie mogę dać się wymknąć, przemocy użyję,
Każę cię jak ją trzymać — a jego zabiję. —


Grabarz.

Silniejszy możesz zrobić coś zamierzył sobie.


Zborowski idąc.

Prawem, ręką silniejszy — com mówił, to zrobię.


Grabarz. zastępując mu drogę.

Lecz wprzódy mnie zabijesz —


Zborowski.

Ciebie?


Grabarz.

Tak, mój panie,
Jam go tu schronił ręcząc swoją własną głową,
Że póki u mnie będzie nic mu się nie stanie —
Będę go bronił. I mnie drogie moje słowo.
Gość mój nie zginie u mnie, albo ja z nim razem,
Gdybyście przyszli z Króla mojego rozkazem,
I tak bym go nie wydał. —


Zborowski.

Gościnność tę chwalę
Lecz mu słowa dotrzymać, nie potrzeba wcale —
On wszystkie swoje łamał —


Grabarz.

Tém też gorzéj jemu —
Był złym — lecz ja dla tego mamże złym być panie?
Cudze grzechy nic sercu nie ciężą mojemu —
A swoich ja mieć nie chcę —


Zborowski idąc daléj.

To próżne gadanie —

Na co się spierać długo.

(idzie — Grabarz zastępuje mu drogę).
Grabarz pokazując nóż.

Krokiem nie idź daléj,
Będę bronił —


Zborowski.

Uważaj, myśmy tu nie sami,
Klasnę na ludzi, znaku mojego czekali,
Mam ich więcéj tu w koło, u drzwi, pod oknami.
Każę skrępować —


Grabarz.

Czekam, lecz póki mam siły
I ręce wolne — będą go broniły. —


Zborowski klaszcząc w ręce.

Dobrze więc! dwóch tu jeszcze!!

(drzwiami z głębi wchodzi dwóch sług i staje)

— widzisz — są gotowi.


Grabarz.

I jam gotów się bronić —


Zborowski.

Nie spieraj się próżno,
Ja nie chcę gwałtu czynić słabemu starcowi. —

Jeden na tylu — wszakże oprzeć się nie możno,
Skończy się zawsze na tém, że liczba pokona.


Grabarz.

Zobaczym. —


Zborowski.

Próżno starcze — patrz jak ta dziewczyna
Spokojnie stoi, chociaż kocha go i ona,
I bronićby go chciała, ale nie zaczyna —


Grabarz.

Bo ją ludzie trzymają —


Zborowski.

To i ciebie czeka,
Jeśli mi będziesz bronić!

(Mołnia nagle rzuca się, wyrywa pistolet, podbiega do Zborowskiego i strzela z bliska — chybia — porywa nóż z za pasa i staje przy Grabarzu u drzwi na prawo).
Mołnia strzelając.

Skończę — Bóg pomoże!
Przeklęte ręce moje (rzuca pistolet) ratuj! Boże! Boże!


Zborowski.

Już raz drugi — dziewczyno teraz nie przebaczę!


Mołnia.

Chodź, chodź — stoim oboje —


Zborowski podnosząc szablę.

Zaraz ja zobaczę
Jak wy mocno stoicie?

(do sług).

— na nich chłopcy — śmiało! —

(Słudzy i Zborowski rzucają się na nich, tamci cofają się w głąb do prawych drzwi i nikną wszyscy w alkierzu. Krzyki i szczęk broni słychać przez całą następną scenę — w których panuje głos Zborowskiego i Mołni).



SCENA   XV.
(Gdy Zborowski ostatnich słów domawia, wpada dwóch sług drzwiami z głębi).
Piérwszy sługa patrząc we drzwi na prawo.

Jak wrzeszczą!


Drugi sługa zaglądając także.

Ciemno!


Piérwszy.

Dziś rzecz skończym całą.
Zapewne go zabiją —


Drugi patrzy.

Pewno go zabiją —
Nie darmośmy tu przyszli pochwycim jak swego —

(patrzy na prawo i zbliża się)

Co za krzyki jak straszliwym głosem biedni wyją!

(patrzą oba i zbliżają się do drzwi prawych)

Czy ich wszystkich zabije, czy tylko jednego?


Piérwszy patrząc.

Jednego jednym tylko —


Drugi patrząc

Widać go tak bronią!


Piérwszy słuchając i zbliżając się ciągle ale powoli.

Ba! gdyby ich stu było, od nas nie zasłonią.


Drugi.

Zapewne (słucha) ciszéj trochę — Zabić już musieli



SCENA   XVI.
Ciż sami. Kobieta wybiega ze drzwi na prawo i leci do trumny, w ktoréj dziecko leży i na ręce je porywa. Za sceną krzyk ciągły.
Kobieta biegnąc.

Zbójcy! o! Matko Boska uratuj mi syna —
Krew wszędzie! — dziecię moje — skoczyłam z pościeli
Słyszałam głos dziecięcia! ach! żywa dziécina!

(biega po izbie niespokojna z dzieckiem na ręku)

Lecz tam — mąż mój — ten obcy —


Piérwszy sługa.

O! ten pewnie zginie!


Kobiéta.

Mój mąż? — Boże! — lecz dziécię — idę — mąż — tu dziecię —

(biega)

Mąż mój — tam — tutaj —


Drugi sługa.

Mąż twój może się wywinie

(krzyki ciągłe).

Nie bój się — lecz tam nie idź —


Kobiéta biegając ode drzwi do drzwi.

Mąż mój! czego chcecie,
Pocoście przyszli zbójcy? przypatrzyć się nędzy —
Nie znajdziecie tu złota, nie mamy — pieniędzy —
Darujcie życiem!!


Piérwszy sługa.

Życia nikt ci brać nie myśli,
Myśmy po inne życie, nie po wasze przyśli —


Kobieta biegając ciągle.

Boże!!



SCENA   XVII.
Ciż sami. Zborowski z mieczem zakrwawionym, za nim czterech sług.
Zborowski do swoich,

Precz stąd! już wszystko skończyliśmy przecie —
Zginął! idźcie do domu — Czemuż nie idziecie?
Wnet też i ja za wami!

(Kobieta w czasie tych słów wbiega we drzwi na prawo, słudzy wychodzą. Zborowski miecz chowa do pochew).



SCENA   XVIII.
Zborowski. Mołnia wpada z nożem w ręku, suknie potargane — krwią zbroczona, na twarzy najwyższy stopień rozpaczy i obłąkania — Bieży prosto na Zborowskiego — on ucieka powoli, śmiejąc się po izbie.
Mołnia.

Zginiesz jak on zginął.
Zabiję cię — zabiję — szatanie — zabiję —
Wnętrzności wydrę — serce — krew twoję wypiję,

Nie minie cię śmierć twoja — jego miecz nie minął,
Zabiję — muszę zabić — o! Dymitr nie żyje! —
Dymitr!!!!

(biega za nim).
Zborowski uciekając za drzwi w głąb.

Tak! zginął, a tyś go zabiła

(przeze drzwi)

Pamiętaj! słyszysz — zginął z twojéj ręki —
Zginął przez ciebie — tyś śmierć sprowadziła —
Ty! ty! ty!

(Mołnia rzuca się na drzwi, Zborowski ucieka).



SCENA   XIX.
Mołnia sama rzuca się na ziemię.

Ja! o biada! o! piekło — o — męki!
Umrę — Boże — nie żyje! — Żyję — skończyć trzeba

(porywa nóż i mierzy w piersi).

Zabić się, umrzeć — (wzdryga się) śmierć — umrzeć! o nieba!

(przykłada znowu nóż do piersi)

Tak! umrzeć! umrzeć! — razem —

(Pada na nóż przykładając go do piersi. Krew tryska. Ona miota się obłąkana z krzykiem i tarza się we krwi po podłodze).


SCENA   XX.
Mołnia. Grabarz wpada ze drzwi prawych i bieży ku niéj.
Mołnia konając.

Zabi — łam go — Boże!


Grabarz stojąc przy niéj.

Kona!

(zbliża się i podnosi ją na ręku).

— a jam ich przeżył — słabe ręce moje

(wyjmuje nóż z jéj piersi i rzuca).

Żyje jeszcze — ratunek ocalić ją może!
Żono! żono!


Mołnia. konając.

Zabi — łam! — (kona)


Grabarz schylając się i kładnąc ją na ziemi.

Skonała — oboje!



Koniec Aktu 3go i ostatniego
KONIEC POEZYJ




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.