Obłomow/Część trzecia/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Obłomow |
Podtytuł | Romans w dwu tomach |
Wydawca | Instytut Wydawniczy "Bibljoteka Polska" |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Rawita-Gawroński |
Tytuł orygin. | Обломов |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Obłomow promieniał szczęściem, wracając do domu. Krew w nim wrzała, oczy błyszczały. Zdawało mu się, że nawet włosy palą się na nim. W takim nastroju wszedł do pokoju. Ale ledwie wszedł — jasność znikła nagle i oczy z nieprzyjemnem zdziwieniem zatrzymały się na jednem miejscu: w jego fotelu siedział Tarantjew.
— Cóż to ciebie doczekać się nie można? Gdzież ty się włóczysz? — ostro zwrócił się do niego Tarantjew, podając mu swoją owłosioną rękę. — I twój stary czort zupełnie się rozzuchwalił. Proszę o zakąskę — nie dał, o wódkę — także niema.
— Chodziłem na przechadzkę do lasu — niedbale odpowiedział Obłomow, jeszcze nie oprzytomniawszy z przykrości, doznanej skutkiem zjawienia się „ziemlaka“ — i to w takiej właśnie chwili!
Zapomniał o tej smutnej atmosferze, w której żył tak długo, i odzwyczaił się od jej nieczystego powietrza. Tarantjew w jednej chwili ściągnął go na dół, jak z nieba, w błoto. Obłomow ze smutkiem pytał siebie: poco on tu przyszedł? Czy na długo? Męczył się przypuszczeniem, że może tu zostanie na obiad i wtedy nie można będzie pójść do Iljinskich. W jaki sposób się go pozbyć, — chociażby kosztem jakiegoś wydatku — było jedyną myślą, która zajmowała Obłomowa. W milczeniu i zły czekał, co powie Tarantjew.
— Cóż ty, ziemlak, nie myślisz oglądnąć nawet mieszkania — spytał Tarantjew.
— Teraz nie potrzeba... — odpowiedział Obłomow, starając się nie patrzeć na Tarantjewa. — Ja... nie będę tam mieszkał.
— Co—o—o? Jakto nie będziesz! — groźnie odezwał się Tarantjew. — Nająłeś i nie będziesz mieszkał? A umowa?
— Jaka umowa?
— Ty, widzę, już zapomniałeś! Przecież na rok podpisałeś umowę. Zapłać ośmset rubli — a wtedy rób, co chcesz. Czterech lokatorów oglądało, ażeby wynająć, wszystkim odmówiono. Jeden chciał nająć na trzy lata.
Obłomow teraz dopiero przypomniał sobie, że tego samego dnia, kiedy miał odjechać do letniska, Tarantjew podsunął mu jakiś papier, a on, nie patrząc i nie czytając wcale, podpisał.
— Ach, mój Boże! Co ja narobiłem! — pomyślał.
— Ależ ja nie potrzebuję mieszkania... jadę za granicę.
— Zagranicę — przerwał Tarantjew. — To pewnie z tym Niemcem? Ale, gdzie zaś — ty nie pojedziesz!
— Dlaczego nie? Paszport już mam — pokażę ci nawet. Kupiłem kufer.
— Nie pojedziesz! — obojętnie powtórzył Tarantjew. — Lepiej zapłać pieniądze za pół roku naprzód.
— Nie mam pieniędzy.
— Rób, co chcesz, ale zapłać. Brat kumy Iwan Matwieicz nie lubi żartów. Wniesie skargę. Nie odczepisz się tak łatwo. Ja dałem swoje pieniądze — zwróć mi.
— Skądże wziąłeś tyle pieniędzy? — spytał Obłomow.
— Co tobie do tego? Dawny dług mi spłacono. Po pieniądze też przyjechałem.
— Dobrze. Temi dniami przyjadę i mieszkanie odstąpię innemu, a teraz nie mam potrzeby się śpieszyć.
— Jakież ci mieszkanie potrzebne? Lepszego w całem mieście nie znajdziesz. Przecież nie oglądałeś go jeszcze — rzekł Tarantjew.
— I oglądać nie chcę — odpowiedział Obłomow. — Poco mam się tam przeprowadzać? Daleko dla mnie...
— Dlaczego? — szorstko zapytał Tarantjew.
Obłomow nie powiedział.
— Od środka miasta daleko.
— Od jakiego środka? Poco on ci potrzebny? Leżeć będziesz...
— Nie, już teraz nie leżę.
— Dlaczego?
— Tak... ja... dzisiaj... — począł.
— Co? — przerwał Tarantjew.
— Nie będę jeść obiadu w domu.
— Ty mnie daj pieniądze — i niech cię czort weźmie!
— Jakie pieniądze? — niecierpliwie zapytał Obłomow. — Temi dniami przyjadę do mieszkania, pomówię z gospodynią...
— Jaką gospodynią? Kumą — czy co? Co ona rozumie? Baba! Ty z bratem jej pogadaj — zobaczysz!
— Dobrze. Pojadę i pomówię.
— Tak! Czekać na ciebie! Oddaj najprzód pieniądze!
— Nie mam. Muszę pożyczyć.
— Zapłać mi przynajmniej teraz za dorożkę — nalegał Tarantjew — trzy ruble srebrne.
— Gdzież twoja dorożka? Dlaczego trzy ruble?
— Dorożkę odesłałem z powrotem. Jakto, za co? I tak nie chciał jechać, powiada: same piaski. Stąd także trzy ruble — razem dwadzieścia dwa ruble!
— Stąd jedzie omnibus. Kosztuje tylko pół rubla — rzekł Obłomow. — Masz!
Dał mu cztery ruble. Tarantjew schował do kieszeni.
— Siedem rubli asygnacyjnych winien mi jesteś — dodał Tarantjew. — Daj mi przynajmniej na obiad!
— Na jaki obiad?
— Teraz nie zdążę na obiad do domu. Trzeba będzie zjeść po drodze w restauracji. Tam wszystko drogo. Pewnie zedrą jakich pięć rubli.
Obłomow milcząco wydostał jeszcze rubla i rzucił mu. Nie siadał umyślnie, ażeby Tarantjewa zmusić do odejścia. Ale ten nie odchodził.
— Każ mi dać przynajmniej jaką zakąskę.
— Przecież chciałeś jeść obiad w restauracji? — zauważył Obłomow.
— To obiad. A teraz dopiero druga godzina.
Obłomow kazał Zacharowi podać mu cokolwiek.
— Nic niema. Nie gotowano dzisiaj — sucho odpowiedział Zachar, pochmurnie spoglądając na Tarantjewa. — A kiedyż, Michej Andreicz, zwrócisz koszulę barina i kamizelkę?
— Jakiej ty jeszcze chcesz koszuli i kamizelki? — odezwał się Tarantjew. — Przecież zwróciłem już dawno.
— A kiedyż to?
— Przecież tobie samemu do rąk oddałem w czasie przeprowadzki. Pewnie gdzieś wetknąłeś a teraz mnie pytasz!
Zachar skamieniał.
— Ach, mój Boże! Ilja Iljicz, co to za wstyd! — zachrypiał Zachar, zwróciwszy się do Obłomowa.
— Śpiewaj, śpiewaj tę piosnkę! — przemówił Tarantjew. — Pewnie przepiłeś, a teraz upominasz się u mnie.
— Nie, ja od urodzenia nic jeszcze pańskiego nie przepiłem! — chrypiał Zachar. — Ot, pan...
— Przestań, Zachar! — ostro przerwał Obłomow.
— Pan także zabrałeś szczotkę od podłogi i dwie nasze filiżanki! — mówił Zachar.
— Jakie szczotki? — zagrzmiał Tarantjew. — A ty, stary draniu! Przynieś lepiej zakąskę!
— Słyszycie, Ilja Iljicz, jak on mnie łaje? — rzekł Zachar. — Niema zakąski, nawet chleba w domu niema. Anisja wyszła.
Zachar odwrócił się i wyszedł.
— Gdzież ty jesz obiad? — spytał go Tarantjew. — Dziwy się dzieją: Obłomow chodzi na przechadzkę do lasu, nie jada obiadu w domu... Kiedyż wracasz do swego mieszkania? Jesień się zbliża. Przyjedź zobaczyć.
— Dobrze, dobrze! Temi dniami...
— Nie zapomnij o pieniądzach.
— Tak, tak, tak... — niecierpliwie odpowiedział Obłomow.
— Czy nic nie trzeba zrobić w mieszkaniu? Tam brat kazał pomalować dla ciebie podłogi, sufity, okna, drzwi — wszystko. Wydał przeszło sto rubli.
— Tak, tak... dobrze. Chciałem ci powiedzieć — nagle przypomniał sobie Obłomow — ażebyś poszedł do izby sądowej i zaświadczył moją plenipotencję.
— Cóż to? Czy ja jestem twoim adwokatem? — odezwał się Tarantjew.
— Dodam ci na obiad — rzekł Obłomow.
— Tam więcej butów zedrę, niż twój dodatek wart będzie!
— Więc jedź... ja ci zwrócę.
— Nie mogę się w izbie sądowej pokazywać — zauważył pochmurnie Tarantjew. — Wrogów mam tam złośliwych. Ciągle myślą o tem, aby mnie zgubić.
— Dobrze... sam pojadę — rzekł Obłomow i wziął kapelusz.
— Jak przyjedziesz na nowe mieszkanie, Iwan Matwieicz wszystko ci zrobi. To bracie złoty człowiek. Nie taki, jak jaki Niemczyk, który Bóg wie skąd wyskoczył! Rdzenny rosyjski służbista. Trzydzieści lat na jednem siedzi krześle, całą izbą kręci, jak chce. Pieniążki ma, a dorożki nie weźmie. Frak ma lepszy od mego. Sam cichszy od wody, a niższy od trawy. Mówi — ledwie go słychać. Po cudzych krajach nie włóczy się, jak twój...
— Tarantjew! — krzyknął ostro Obłomow, uderzywszy o stół kułakiem. — Nie gadaj o tem, czego nie rozumiesz!
Tarantjew wytrzeszczył oczy, zdziwiony nieznanem mu przedtem zachowaniem się Obłomowa, i zapomniał nawet się tem obrazić, że go mniej od Sztolca poważano.
— O, jaki z ciebie, bracie, dzisiaj... — mruczał wziąwszy kapelusz. — Jaka gorączka! — Wygładził kapelusz rękawem, potem spojrzał na swój i na kapelusz Obłomowa, leżący na etażerce.
— Ty nie używasz kapelusza... widzę, masz czapkę. — Wziął kapelusz Obłomowa i przymierzył do swojej głowy. — Pożycz mi na lato.
Obłomow milcząc, zdjął mu kapelusz z głowy i położył na etażerce, potem skrzyżował na piersi ręce i czekał, aż Tarantjew wyjdzie.
— Nu, czort z tobą! — mówił, niezręcznie przeciskając się przez drzwi. — Ty, bracie, dzisiaj jakoś... tego... Pogadajno z Iwanem Matwieiczem i popróbuj nie przywieźć pieniędzy!
Wyszedł nareszcie. Obłomow usiadł w nieprzyjemnym nastroju w fotelu i długo — długo nie mógł się pozbyć przykrego wrażenia. Przypomniał sobie dzisiejszy poranek i przykre uczucie, wywołane zjawieniem się Tarantjewa, uleciało mu z głowy. Na twarzy znowu zjawił się uśmiech.
Stanął przed lustrem, długo poprawiał krawatkę i uśmiechał się, przypatrując się własnej twarzy, i szukając na niej śladu pocałunku Olgi.
— Dwa „nigdy“ — powtarzał cicho, radośnie wzruszony, — a jaka różnica między niemi: jedno zblakło, a drugie tak wspaniale zakwitło.
Potem wpadał w zadumę coraz głębszą i głębszą, czuł, że jasne, bezobłoczne święto miłości minęło, że miłość w samej rzeczy stawała się obowiązkiem, że się łączyła z całem życiem, wchodziła w skład jego spraw codziennych, codziennych czynności i poczęła blednąc, tracić swoje tęczowe barwy.
Może być że dziś rano błysnął jej ostatni różowy promień, a potem już nie będzie świecić jasno, lecz tylko niewidzialnie ogrzewać życie. Życie pochłonie ją i ona stanie się w niem silną, ale ukrytą sprężyną. Od tej chwili wszelkie jej objawy będą czemś prostem i zwykłem.
Poemat przebrzmi, pozostanie nieubłagana historja: pałac sądowy, wyjazd do Obłomówki, budowa domu, zaciąganie długu hipotecznego, budowa drogi, nieskończenie długie sprawy z chłopami, zatroskana twarz ekonoma, wybory szlachty i sesje w sądzie.
Rzadko kiedy błyśnie spojrzenie Olgi, zadźwięczy Casta diva, uczuje przelotny pocałunek; potem zawsze codzienna robota, wyjazd do miasta, ekonom i robienie rachunków.
Przyjechali goście — ale i z tego niewiele radości; rozmowy o tem, ile każdy w gorzelni produkuje wódki, ile kto arszynów sukna wysyła dla skarbu. Cóż to? Czyż tego pragnie dla siebie? Czy to jest życie? A jednak Andrzejowi podoba się ono.
Ale cały czas przedślubny, ślub — to przecież poezja życia, to kwiat, rozkwitnięty w pełni. Wyobraża sobie, jak prowadzi Olgę do ołtarza. Idzie ona z gałązką pomarańczowego kwiatu na głowie, w długim welonie. W tłumie słychać szept podziwu. Wstydliwie, z ledwie widocznie podnoszącą się piersią, z dumnie i pięknie pochyloną głową, podaje mu rękę i nie wie, jak patrzyć na wszystkich. Uśmiech błyszczy na jej twarzy, łzy lśnią w oczach, w linijce nad brwiami myśl jakaś się przemyka.
W domu, gdy się już goście rozjadą, jeszcze w pięknym stroju ślubnym, rzuci mu się na pierś.
— Nie, pójdę do Olgi, nie mogę myśleć i czuć sam — marzył Obłomow. — Opowiem wszystkim, całemu światu... nie, najprzód ciotce, potem baronowi, napiszę też do Sztolca — ach, jakże się zdziwi! Powiem wkońcu Zacharowi. On musi rzucić się do nóg i zapłakać z radości. Dam mu dwadzieścia pięć rubli. Przyjdzie Anisja, chwyci za rękę, aby pocałować... Dam jej dziesięć rubli. Potem z radości krzyknę, ażeby wszyscy słyszeli, tak krzyknę, że wszyscy powiedzą: „Obłomow szczęśliwy, żeni się!“ Teraz biegnę do Olgi, tam czeka na mnie długa tajemnicza rozmowa szeptem, jak dwa życia zlać w jedno.
Obłomow poszedł do Olgi. Ona z uśmiechem wysłuchała jego marzeń, ale gdy tylko powstał, ażeby ciotce oświadczyć swój zamiar, brwi tak zsunęła, że Obłomow się przeląkł.
— Nikomu ani słowa! — powiedziała, zbliżywszy palec do ust i prosząc, aby mówił ciszej, by ciotka nie słyszała w drugim pokoju. — Jeszcze nie czas!
— Jakże nie czas, skoro między nami wszystko już ułożone? — zapytał niecierpliwie Obłomow. — Cóż teraz robić? Od czego zacząć? Nie można przecież siedzieć, założywszy ręce. Rozpoczyna się obowiązek, poważne życie...
— Tak, zaczyna się! — rzekła, patrząc pilnie na niego.
— Chciałem przeto zrobić pierwszy krok — pójść do ciotki.
— To właśnie ostatni krok.
— Jakiż pierwszy?
— Pierwszy, pójść do izby sądowej. Masz tam poświadczyć jakieś dokumenty.
— Tak... jutro...
— Dlaczego nie dziś?
— Dziś... dziś... taki dzień... opuścić ciebie, Olga i odejść...
— Dobrze. Więc jutro. A potem?
— Potem powiedzieć ciotce, napisać do Sztolca..
— Nie, potem jechać do Obłomówki... Przecież Andrzej Iwanycz pisał, co trzeba robić na wsi, jakie tam masz sprawy — jakaś budowa, czy coś — mówiła, patrząc mu w oczy.
— Mój Boże! — rzekł Obłomow. — Jeżeli słuchać Sztolca, to na ciotkę nigdy kolej nie przyjdzie! On mówi, że trzeba rozpocząć budowę domu, potem droga, potem szkoła... Tego wszystkiego przez całe życie skończyć nie można! My, Olga, pojedziemy razem a wtedy...
— Gdzież my pojedziemy? Jest tam dom?
— Nie. Dom stary i zupełnie do mieszkania niezdatny. Ganek rozwalił się zapewne.
— Gdzież my się pomieścimy? — pytała.
— Trzeba tu poszukać mieszkania.
— Dlatego także trzeba jechać do miasta — zauważyła, — to krok drugi.
— Potem... — zaczął.
— Zróbże pierwej te dwa kroki, a potem...
— Cóż to takiego? — w zamyśleniu rozumował Obłomow, — ani długiej, szeptanej rozmowy, ani tajemniczej umowy zlania dwóch żyć w jedno! Wszystko to jakoś idzie inaczej. Jaka dziwna ta Olga! Myśl jej nie zatrzymuje się na jednem miejscu, nad chwilą pełną poezji, jak gdyby niezdolną była marzyć; nie zna potrzeby utonąć w myślach! Zaraz pędź do izby sądowej, po mieszkanie — jak Andrzej! Wszyscy oni, jak gdyby się umówili — śpieszyć żyć!
Na drugi dzień z arkuszem papieru, zaopatrzonym w znaczki rządowe, wyjechał do miasta, do izby sądowej. Jechał niechętnie, ziewał i patrzył na wszystkie strony. Nie wiedział dobrze, gdzie się mieści Izba i zajechał do Iwana Gerasimowicza, aby zapytać, w jakim mianowicie wydziale należy zaświadczyć plenipotencję.
Iwan Gerasimowicz tak się uradował przybyciem Obłomowa, że bez śniadania nie chciał go wypuścić. Potem posłał jeszcze do jakiegoś przyjaciela z zapytaniem, jak to się robi, bo sam już dawno wycofał się ze służby.
Śniadanie i narady zakończyły się dopiero o trzeciej. Do izby jechać było już za późno. Jutro przypadała sobota i departament nie urzędował. Trzeba było wszystko odłożyć do poniedziałku.
Obłomow pojechał na Wyborgską stronę, do swego nowego mieszkania. Długo jeździł pomiędzy parkany i zaułki. Spotkał nareszcie policjanta. Od tego dopiero dowiedział się, że to — w innym rejonie, obok, za tą ulicą. Pokazał mu jeszcze jakąś ulicę, gdzie domów wcale nie było, ale były tylko parkany, trawa i wyżłobienia od kół w zaschłem błocie.
Jechał tedy Obłomow, wpatrując się w pokrzywę, rosnącą przy parkanach i przeglądające przez płoty krzaki. Wreszcie policjant wskazał mu stary domek w środku dziedzińca i dodał:
— Oto ten właśnie.
— Dom wdowy Kolegjalnego Sekretarza Pszenicyna, — przeczytał Obłomow na wrotach i kazał wjechać na dziedziniec.
Dziedziniec nie większy był od pokoju, tak, że powóz, wjeżdżając, trącił w jakiś kąt i przestraszył kury, które z gdakaniem się rozbiegły, a wielki czarny pies począł szarpać się na łańcuchu na prawo i lewo z rozpaczliwem szczekaniem, siląc się uchwycić konia za pysk.
Obłomow siedział w powozie na jednej linji z oknami domu i z trudem mógł wysiąść. Na parapetach ustawione były wazoniki z rezedą, bratkami i nagietkami, z poza których wyglądały głowy ludzkie. Obłomow zdołał jakoś wysiąść z powozu, pies jeszcze głośniej ujadać począł.
Wszedł na ganek i zetknął się ze staruszką o pomarszczonej twarzy, w sarafanie, z podwiniętym do pasa podołkiem.
— Kogo pan szuka?
— Gospodyni domu, pani Pszenicyn.
Staruszka głowę schyliła z powątpiewaniem.
— Może pan do Iwana Matwieicza? Jego niema w domu. On jeszcze nie wrócił z urzędu.
— Chciałbym się widzieć z właścicielką domu — rzekł Obłomow.
Tymczasem w domu nie ustawało zamieszanie. To przez jedno, to przez drugie okno wyglądała jakaś głowa. Poza staruszką drzwi otworzyły się trochę i przymknęły się znowu. Widać było tam kilka osób.
Obłomow się odwrócił. Na dziedzińcu dwoje dzieci, chłopczyk i dziewczynka, przyglądali mu się z ciekawością.
Zjawił się skądś zaspany chłop w kożuchu i, ręką zakrywając oczy od słońca, leniwem spojrzeniem patrzył na Obłomowa i powóz.
Pies szczekał przerywanym głosem, a gdy tylko Obłomow poruszył się lub koń uderzył kopytem, skakał i rwał się z łańcucha.
Przez płot na prawo widział Obłomow ogromny ogród, zasadzony kapustą, na lewo, także przez parkan — kupkę drzew i zielono malowaną altankę.
— Pan do Agafji Matwiejewny? — spytała staruszka. — Czego pan chce?
— Powiedz gospodyni domu — rzekł Obłomow — że pragnę z nią się widzieć. Nająłem u niej mieszkanie.
— Więc to pan nowy lokator, znajomy Micheja Andreicza. Proszę poczekać, powiem jej.
Staruszka otworzyła drzwi, od których odskoczyło kilka głów dziecięcych i poczęły prędko uciekać do drugiego pokoju. Zdołał tylko zauważyć jakąś kobietę z gołą szyją i łokciami, bez czepka, białą, dość pełną, która uśmiechnęła się, trochę zdziwiona, że ją ujrzał nieznajomy, i cofnęła się do drugiego pokoju.
— Proszę do pokoju — powiedziała staruszka, wróciwszy; wprowadziła Obłomowa przez maleńki przedpokój do dość dużego pokoju i poprosiła poczekać. — Gospodyni zaraz przyjdzie.
— A pies ciągle jeszcze ujada — myślał Obłomow, oglądając pokój.
Nagle wzrok jego zatrzymał się na znanych mu przedmiotach: cały pokój był przeładowany jego meblami. Stoły zapylone, krzesła kupą leżały na łóżku, materace, naczynia w nieładzie... Szafy...
— Cóż to znaczy? Nie ustawiono? Nie sprzątnięto? Obrzydliwie! — pomyślał.
Ztyłu za nim skrzypnęły drzwi i do pokoju weszła ta sama kobieta, którą już widział — z gołą szyją i łokciami.
Miała około lat trzydziestu; płeć bardzo białą, twarz pełną, tak, że rumieniec nie mógł się wybić na policzki. Brwi prawie zupełnie nie miała, a ich miejsce zajęły dwie błyszczące wypukłości, na których rosły jasne rzadkie włosy. Oczy szare, dobroduszne, jak i cały wygląd twarzy, ręce białe, ale szorstkie, z występującemi nazewnątrz mocnemi pręgami żył.
Suknię miała prawie przylegającą do ciała. Widać było, że nie posługiwała się żadnemi sztucznemi środkami, ażeby powiększyć szerokość swoich bioder i zwęzić talję. Dlatego też, nawet zakryty jej biust mógł dla rzeźbiarza lub malarza służyć jako model mocnych, zdrowych piersi, nie naruszając jej skromności. Suknia ta, w stosunku do nowego czepka i szalu, wydawała się zużytą i znoszoną.
Gospodyni nie oczekiwała gości, kiedy więc Obłomow zapragnął się z nią widzieć, na codzienną swoją suknię narzuciła świąteczny szal, a na głowę czepiec. Szła trochę bojaźliwie i wpatrywała się w Obłomowa.
Obłomow wstał i ukłonił się.
— Czy mam przyjemność widzieć panią Pszenicynową?
— Tak. Pan może ma zamiar widzieć się z bratem moim? — spytała niezdecydowanym głosem. — On jeszcze w biurze, przed piątą nie wraca.
— Nie, ja z panią chciałem się widzieć — zaczął Obłomow, kiedy Pszenicynowa usiadła na kanapie, jak można najdalej od niego, i wpatrywała się w koniec swego szalu, który ją zakrywał, aż do podłogi się zwieszając.
— Wynająłem u pani mieszkanie. Teraz, skutkiem różnych okoliczności, zmuszony jestem szukać mieszkania w innej części miasta. Otóż, przyszedłem, ażeby rozmówić się z panią w tej sprawie.
Ona obojętnie wysłuchała i zamyśliła się.
— Teraz brata niema — rzekła.
— Przecież ten dom należy do pani? — spytał Obłomow.
— Do mnie — odpowiedziała łagodnie.
— Myślałem, że pani sama może zdecydować.
— Tak, ale brata niema... On wszystkiem rządzi — rzekła monotonnym głosem, spojrzawszy po raz pierwszy na Obłomowa i znowu utkwiła oczy w szalu.
— Ona ma twarz pospolitą, ale przyjemną — pomyślał Obłomow — musi być dobrą kobietą.
W tej chwili główka dziewczynki ciekawie wysunęła się przez otwarte drzwi. Agafja Matwiejewna ukradkiem groźnie skinęła na nią głową. Dziewczynka się schowała.
— A w jakim urzędzie pracuje brat pani?
— W kancelarji.
— Jakiej?
— Gdzie zapisują chłopów... nie wiem, jak się ona nazywa.
Uśmiechnęła się prosto, ale w tej chwili twarz jej przybrała zwykły wyraz.
— Pani nietylko z bratem tu mieszka? — spytał Obłomow.
— Nie, jeszcze jest dwoje dzieci po ś. p. moim mężu; chłopczyk ośmioletni i dziewczynka sześciu lat — dość chętnie odrzekła Przenicynowa i twarz jej się ożywiła. — Jest tu jeszcze nasza babka, chora, ledwie chodzi — i to tylko wychodzi do cerkwi. Dawniej chodziła na targ z Akuliną, a teraz od św. Mikołaja przestała chodzić — nogi poczęły puchnąć. I w cerkwi siedzi prawie cały czas na wschodkach. Czasem szwagierka przychodzi w gościnę, także Michej Andreicz.
— Michej Andreicz często tu bywa? — spytał Obłomow.
— Czasem miesiąc siedzi... przyjaźni się z bratem... zawsze razem.
Agafja Matwiejewna zamilkła, zużywszy cały zapas swoich myśli i słów.
— Jaka tu cisza u was! — rzekł Obłomow — gdyby nie szczekanie psa, to możnaby pomyśleć że żywej duszy niema w domu.
Uśmiechnęła się, zamiast odpowiedzi.
— Pani często wychodzi z domu?
— Latem zdarza się... Ot niedawno w piątek przed świętem Eljaszem chodziliśmy do fabryki prochu.
— Dużo tam ludzi bywa? — pytał Obłomow, patrząc przez rozchylony szal i na mocne, wysokie, jak poduszka od kanapy, nigdy nie podnoszące się jej piersi.
— Nie, tego roku było niewiele. Rano padał deszczyk, potem się rozchlapało. Zwykle dużo bywa.
— A jeszcze gdzie?
— My zwykle mało wychodzimy. Brat z Michejem Andreiczem chodzą na ryby. A my zawsze w domu.
— Czyż zawsze?
— Jak Boga kocham, zawsze! Przeszłego roku byliśmy w Kołpinie, a tu do lasku czasem chodzimy. 24 czerwca są imieniny brata... obiad zwykle bywa. Wszyscy urzędnicy z kancelarji brata są na obiedzie.
— A w odwiedziny jeździ pani?
— Brat bywa, a ja z dziećmi na obiedzie bywamy tylko u krewnych męża na Wielkanoc i na Boże Narodzenie.
Znowu cały zapas rozmowy się wyczerpał.
— Widzę u pani kwiaty... pani lubi kwiaty?
Pszenicynowa uśmiechnęła się.
— Nie. Niema czasu zajmować się kwiatami. To dzieci z Akuliną chodziły do ogrodu grafa... ogrodnik dał georginje, a aloes jeszcze był przy mężu.
W tej chwili weszła nagle do pokoju Akulina. W ręku jej bił skrzydłami i gdakał rozpaczliwym głosem wielki kogut.
— Co ty? Co ty! Idź stąd! — wołała wstydliwie Pszenicynowa, — widzisz, gość.
— Tylko chciałam zapytać — mówiła Akulina, wziąwszy koguta za nogi i trzymając głowę. — Daje siedemdziesiąt kopiejek...
— Idź, idź do kuchni — mówiła Agafja Matwiejewna. — Szarego nakrapianego, a nie tego — dodała prędko, a sama zawstydziwszy się, schowała ręce pod szal i poczęła patrzeć w podłogę.
— Gospodarstwo! — zauważył Obłomow.
— Tak, my mamy dużo kur... sprzedajemy jajka i kurczęta. Tu na tej ulicy do domu grafa i na letnisko od nas kupują — odrzekła, śmielej spojrzawszy na Obłomowa.
Twarz jej przybierała wyraz zakłopotanej troskliwości. Nawet tępość znikała powoli, gdy zaczęła mówić o rzeczy dobrze jej znanej. Na każde inne pytanie, nie odnoszące się do znajomej dobrze i celowej sprawy, odpowiadała uśmiechem i milczeniem.
— Trzeba było rozłożyć to wszystko... — zauważył Obłomow, wskazując na kupę swoich mebli i sprzętów.
— My chcieliśmy — rzekła żywo, — ale brat nie pozwala — i śmielej spojrzała na Obłomowa. — Bóg wie, co on ma tam w stołach i szafach — powiada. — Coś przepadnie, do nas będą mieli pretensję.
— Ostrożny brat pani.
Ona znowu uśmiechnęła się lekko i twarz jej przybrała zwykły wyraz.
Uśmiech Agafji Matwiejewny był tylko formą, która przykrywała nieświadomość, co w tym lub innym wypadku należałoby powiedzieć lub zrobić.
— Nie mogę długo czekać na niego — rzekł Obłomow — może pani oświadczy mu, że z powodu różnych okoliczności ja teraz nie potrzebuję mieszkania, proszę przeto ażeby je odstąpił innemu lokatorowi, a ja ze swej strony także będę szukać kogoś.
Agafja Matwiejewna tępo słuchała, mrugając powiekami.
— Co zaś do kontraktu, proszę powiedzieć...
— Ależ brata w domu niema — powtarzała to samo. — Proszę się jutro pofatygować... jutro sobota... w urzędzie nie bywa.
— Ja bardzo jestem zajęty... ani chwilki swobodnej nie mam — wymawiał się Obłomow... — Proszę mu tylko powiedzieć, że ponieważ zadatek pozostanie na waszą korzyść, a lokatora znajdę... to...
— Brata niema... — mówiła głosem monotonnym. — Nie przychodzi jeszcze...
Wyjrzała na ulicę.
— Tędy zawsze chodzi... przez okno widać, jak idzie... ale teraz niema...
— Ja odchodzę — zauważył Obłomow.
— A gdy brat przyjdzie, co mu powiedzieć... kiedy pan na mieszkanie już...
Wstała z kanapy.
— Proszę mu oświadczyć, że prosiłem — zaczął Obłomow — ponieważ okoliczności...
— Możeby pan jutro się pofatygował i pomówił z bratem.
— Jutro nie mogę.
— Więc pojutrze. W niedzielę po mszy.... u nas wtedy i zakąska bywa... Michej Andreicz przychodzi...
— Czy rzeczywiście i Michej Andreicz przychodzi? — spytał Obłomow.
— Jak Boga kocham, prawda.
— I pojutrze nie mogę — niecierpliwie wymawiał się Obłomow.
— To w przyszłym tygodniu... — zauważyła. — A kiedyż spodziewać się pana już na stałe mieszkanie. Kazałabym podłogi wyszorować, kurze zetrzeć — dodała.
— Ja nie będę tu mieszkał!
— Jakże? A z rzeczami co zrobimy?
— Proszę powiedzieć bratu — począł mówić Obłomow powoli, utkwiwszy oczy w piersi Agafji Matwiejewny — że z powodu okoliczności...
— Tak długo nie przychodzi... nie widać... — mówiła, patrząc na parkan, oddzielający ulicę od dziedzińca. — Ja znam jego kroki... słychać na drewnianym chodniku. Tu mało kto chodzi...
— Więc pani oświadczy mu, o co prosiłem? — kłaniając się i odchodząc, mówił Obłomow.
— Za pół godziny z pewnością przyjdzie — zauważyła gospodyni z właściwem sobie zaniepokojeniem, starając się zatrzymać Obłomowa.
— Dłużej czekać nie mogę! — rzekł stanowczo, otwierając drzwi.
Pies, ujrzawszy go na ganku, począł ujadać i szarpać się z łańcucha.
Furman, śpiący dotychczas, oparty o łokieć, począł cofać konie, śród kur powstał znowu przestrach i hałas, poczęły rozbiegać się na różne strony. W oknie ukazało się kilka głów.
— Powiem bratu, że pan był — z wyrazem niepokoju rzekła Agafja Matwiejewna, gdy już Obłomow siedział w powozie.
— Proszę powiedzieć, że ja z powodu różnych okoliczności nie mogę tu mieszkać, że mieszkanie odstąpię komu innemu, albo żeby... on poszukał.
— W tym czasie brat zwykle przychodzi — mówiła z roztargnieniem Agafja Matwiejewna. — Powiem, że pan przyjedzie.
— Tak, temi dniami przyjadę — rzekł Obłomow.
W akompanjamencie szalonego ujadania psa, powóz wyjechał z dziedzińca i począł kołysać się po grudzie niebrukowanej ulicy.
W końcu uliczki ukazał się jakiś człowiek w wytartym płaszczu, około czterdziestki, z wielką pliką papierów pod pachą, z grubą laską w ręku i w kaloszach, pomimo że było sucho i dzień upalny.
Szedł prędko, rozglądał się na wszystkie strony i stąpał tak twardo, jak gdyby chciał załamać drewniany chodnik. Obłomow oglądnął się za nim i widział, że wszedł do bramy Pszenicynowej.
— Otóż pewnie i brat przyszedł — pomyślał. — Czort z nim! Jeszcze wypadłoby przegadać z nim jaką godzinę, a jeść się chce i gorąco. Olga czeka na mnie... Innym razem!
Zwrócił się do furmana.
— Jedź prędzej!
— Mieszkanie mam upatrzyć... — przypomniał sobie nagle, wodząc okiem po parkanach. — Trzeba znowu nazad na Morską lub Koniuszenną... Innym razem! — zadecydował.
— Ruszaj prędzej!
W końcu sierpnia poczęły padać deszcze. Z willij, gdzie były piece, unosił się już dym z kominów, a gdzie ich nie było, tam ludzie chodzili z podwiązanemi policzkami. Wkońcu powoli wille się wyludniły.
Obłomow nie pokazywał się w mieście. Jednego ranka obok jego okien przeniesiono meble Iljinskich. Chociaż nie uważał już teraz za bohaterstwo przeprowadzać się na inne mieszkanie, gdzieś po drodze zjeść obiad i nie leżeć przez cały dzień, nie wiedział, gdzie noc spędzi.
Pozostawać na letnisku samemu, gdy park i lasek opustoszały, a okiennice w oknach Olgi zamknięte, wydało mu się niepodobieństwem.
Przeszedł się po pustych pokojach Iljinskich, okrążył park, poszedł w góry i serce ścisnęło mu się żałośnie.
Kazał Zacharowi i Anisji jechać na Wyborgską stronę, gdzie zdecydował się pozostać do czasu wyszukania nowego mieszkania, a sam odjechał do miasta w zamiarze zjedzenia obiadu w restauracji, a potem spędzenia wieczoru u Olgi.
Jesienne wieczory w mieście nie podobne były do długich jasnych dni i wieczorów w parku i lasku. Tu już nie mógł widywać się z nią po kilka razy dziennie, nie przybiegnie do niego Katja, nie pośle Zachara z bilecikiem o pięć wiorst. Cały ten letni, pełen kwiatów poemat miłości jakby się przerwał, potoczył się trochę leniwiej, jakby mu już brakło treści.
Niekiedy pół godziny przesiedzieli w milczeniu. Olga, zajęta ręczną robótką, liczy po cichu kwadraciki wzoru, a on gubi się w chaosie myśli i wyprzedza życie, o wiele poza moment bieżący.
Tylko niekiedy, wpatrując się pilnie w Olgę, drgnie namiętnie lub ona poruszy się mimowolnie i uśmiechnie się, ujrzawszy w jego oczach promień łagodnej pokory i milczącego szczęścia.
Przez trzy dni z rzędu jeździł do miasta do Olgi i jadał obiad u ciotki pod pozorem, że jeszcze się nie urządził na nowem mieszkaniu, że w ciągu tygodnia przyjedzie do miasta i urządzi mieszkanie.
Piątego dnia ciotka z Olgą nie były na obiedzie w domu, szóstego Olga dała mu znać, że będzie w jakimś magazynie, że się tam spotkają, że ją odprowadzi piechotą do domu, a powóz ztyłu będzie podążać za nimi.
Wszystko to szło jakoś nieskładnie. Po drodze spotykano znajomych i jej i jego. Niektórzy zatrzymywali się na gawędkę.
— Ach, mój Boże! Co za męczarnia! — myślał, cały potem oblany od upału i odczuwania fałszywej pozycji.
Ciotka spoglądała na niego swoim bezbarwnym wzrokiem i w zamyśleniu wąchała jakiś spirytus, jak gdyby to wszystko sprawiało jej ból głowy. A jeździć — tak daleko! Jedź na Wyborgską stronę, a potem wracaj wieczorem — trzy godziny stracone.
— Powiemy ciotce — nalegał Obłomow — a wtedy od rana już będę mógł być przy tobie, i nikt nie będzie się dziwić temu.
— Byłeś w izbie sądowej? — pytała Olga.
Obłomow miał wielką chęć powiedzieć: byłem i wszystko załatwiłem, ale wiedział, że Olga spojrzy na niego pilnie i wyczyta kłamstwo na jego twarzy.
Zamiast odpowiedzi westchnął tylko.
— Ach, gdybyś ty wiedziała, jak to trudno! — rzekł.
— Z bratem gospodyni mówiłeś? Wyszukałeś mieszkanie? — pytała, nie podnosząc oczu.
— Rano on nigdy w domu nie bywa, a wieczorami ja jestem tutaj — rzekł Obłomow, ucieszony, że znalazł wymówkę.
Teraz Olga westchnęła, ale nic nie powiedziała.
— Jutro koniecznie pomówię z bratem gospodyni — uspokajał ją Obłomow. — Jutro niedziela on do urzędu nie chodzi.
— Zanim się to wszystko nie urządzi, nie można mówić ciotce i widywać się musimy rzadziej.
— Rzeczywiście, prawda — trochę przelękniony rzekł Obłomow.
— Przychodź do nas na obiady w niedziele, to nasz dzień przyjęć. Potem może w środę. Możemy widywać się w teatrze. Dowiesz się, kiedy będziemy — i ty bądź także.
— Tak, to dobrze — rzekł Obłomow, uradowany, że uregulowaniem widywania się Olga zajęła się sama.
— Gdy się zdarzy piękny dzień, ja pojadę do Letniego ogrodu — i ty możesz tam przyjść. To przypomni nam park — zakończyła z rozrzewnieniem.
Ilja Iljicz milcząco pocałował jej rękę i pożegnał ją do niedzieli. Olga smutnym wzrokiem powiodła za nim, potem usiadła przy fortepianie i pogrążyła się całkowicie w muzyce. Chciała śpiewać, ale — nie mogła. Czuła w sercu niby płacz jakiś i muzyka jej płakała także.
Nazajutrz rano Obłomow wstał i wdział na siebie ten szary surducik, jaki nosił na letnisku. Z chałatem pożegnał się dawno i kazał go schować do szafy.
Zachar, swoim zwyczajem, niezgrabnie zbliżał się z tacą do stołu, z kawą i obwarzankami. Za nim, także według zwyczaju, z półotwartych drzwi wysuwała się Anisja, patrząc, czy też Zachar doniesie filiżankę do stołu i natychmiast cicho chowała się za drzwi, gdy Zachar szczęśliwie postawił już tacę na stole — lub też szybko podbiegała do niego, gdy spostrzegła, że coś spadło z tacy, ażeby resztę zatrzymać. Zachar przytem nieodmiennie piorunował najprzód na spadające przedmioty, potem na żonę, zamachnąwszy ręką, aby ją uderzyć w piersi.
— Doskonała kawa! Kto to gotuje? — pytał Obłomow.
— Sama gospodyni — już szósty dzień — mówił Zachar. — Wy nie umiecie — powiada — za dużo dajecie cykorji. Pozwólcie, ja zgotuję.
— Doskonała! — powtórzył Obłomow, nalewając drugą filiżankę. Podziękuj jej.
— Oto ona sama — rzekł Zachar, — wskazując półotwarte drzwi drugiego pokoju. Tu bufet... Ona tu pracuje... Tu ma cukier, herbatę, naczynie.
Obłomow mógł tylko widzieć plecy gospodyni, kark, część białej szyi i gołe łokcie.
— Co ona tam temi łokciami tak żywo obraca? — spytał Obłomow.
— Kto ją wie. Koronki prasuje, czy co.
Obłomow przypatrzył się poruszeniom łokci, jak plecy zginały się i rozginały.
U dołu, gdy się schylała, widać było czystą spódnicę, czyste pończochy i okrągłe, pełne łydki.
— Żona urzędnika — pomyślał Obłomow — a łokcie, jak u jakiej hrabiny, nawet z dołeczkami.
W południe Zachar wszedł zapytać, czy barin nie zechce spróbować ich „piroga“. Kazała zaproponować gospodyni.
— Dziś niedziela, więc pieką „pirog“.
— Dobry to może być „pirog“! — niedbale zauważył Obłomow. — Z cebulą pewnie i z marchwią!
— „Pirog“ nie gorszy od Obłomowskich — zauważył Zachar — z kurczętami i świeżemi grzybami.
— Ach, to musi być bardzo smaczne! Przynieś! Kto to u nich gotuje? Czy ta zamorusana baba!
— Gdzie jej do tego! — z pogardą zauważył Zachar. — Gdyby nie gospodyni, to baba i garnka nie potrafi przystawić. Gospodyni sama w kuchni gotuje. „Pirog“ wypiekły razem z Anisją.
Po pięciu minutach z bocznego pokoju wysunęła się goła ręka, ledwie przykryta szalem, który już był na niej widział, trzymająca talerz w ręku, z kawałkiem dymiącego się „piroga“.
— Bardzo pięknie dziękuję — odezwał się łagodnie Obłomow, biorąc talerz z „pirogiem“ i spojrzawszy ku drzwiom wzrokiem wpił się w wysokie piersi i nagie plecy.
Drzwi zamknęły się pośpiesznie.
— Wódeczki pan nie chce? — odezwał się głos z za drzwi.
— Nie piję, bardzo dziękuję, — jeszcze łagodniej rzekł Obłomow. — Pani jaką ma?
— Swoją, domową. Sama nalewam na liście czarnych jagód — znowu słyszał ten sam głos.
— Nigdy takiej nalewki nie piłem. Popróbuję, jeżeli pani pozwoli.
Naga ręka znowu przesunęła się przez drzwi z kieliszkiem wódki na talerzu. Obłomow wypił. Bardzo mu smakowała.
— Bardzo dziękuję — rzekł Obłomow, starając się przez drzwi zaglądnąć. Ale drzwi nagle się zamknęły.
— Cóż to pani nie pozwoli na siebie spojrzeć i dzień dobry oddać — rzekł z wymówką Obłomow.
Agafja Matwiejewna uśmiechnęła się za drzwiami.
— Jestem jeszcze w mojej codziennej sukni. Ciągle byłam w kuchni. Zaraz się ubiorę. Brat też zaraz wróci z nabożeństwa — odpowiedziała.
— Dobrze, żeś mi pani przypomniała o bracie. Muszę z nim koniecznie pomówić. Proszę go poprosić, aby wstąpił do mnie.
— Dobrze, powiem, gdy wróci.
— A kto to u was kaszle! Czyj to taki suchy kaszel! — pytał Obłomow.
— To nasza babka... już ósmy rok kaszle.
Drzwi znowu zamknęły się.
— Jaka ona... naturalna — pomyślał Obłomow, — jest w niej coś takiego... Czyściutko koło niej.
Dotychczas Obłomow nie zdołał się poznajomić z braciszkiem gospodyni.
Widział tylko — i to rzadko, leżąc rano w łóżku, jak przez furteczkę przesuwał się jakiś człowiek, z pliką papierów pod pachą i znikał w zaułku, a potem o piątej godzinie znowu przechodził z tym samym pakietem koło jego okien, wracając do domu i znikał na ganku. W domu nikt nie słyszał jego głosu.
Mimo to, widać było, że tam mieszkali ludzie. Dolatywało stukanie noży, dochodził przez okno plusk wody — to baba płókała coś w kącie; stróż rąbał drzewo lub woził wodę na dwukołowej beczce, za ścianą płakały dzieci lub słychać było uporczywy, suchy kaszel staruszki.
Obłomow zajmował cztery pokoje, to jest całą amfiladę od frontu. Gospodyni z rodziną zajmowała dwa boczne pokoiki, a braciszek zamieszkiwał górkę, tak zwaną świetlicę.
Gabinet i sypialny pokój Obłomowa zwrócone były na dziedziniec, salonik do ogródka, a wielka sala do dużego ogrodu zasadzonego kapustą i kartoflami. W saloniku okna były ubrane w dobrze już spłowiałe perkalikowe firanki.
Przy ścianach ustawione były proste krzesełka z imitacją orzechowej barwy, przed lustrem stał stolik do kart, na oknie wazoniki z geranjami i bratkami i wisiały cztery klatki z czyżykami i kanarkami.
Brat wszedł na palcach, a na powitanie Obłomowa odpowiedział trzykrotnie w pas się kłaniając. Mundur miał zapięty na wszystkie guziki, tak że nie można się było domyśleć, czy miał na sobie bieliznę, krawat związany w węzeł, a końce spuszczone wdół.
Miał on około lat czterdziestu, na czole niewielki pukiel włosów, a po obu bokach zwieszały się na skronie dwa kosmyki włosów podobne do psiego ogona, sięgające aż do uszu. Szare oczy nie od razu patrzyły na jakiś przedmiot, lecz z początku niby ukradkiem. Zatrzymywały się dopiero przy powtórnem spojrzeniu.
Iwan Matwieicz jakby się rąk swoich wstydził; kiedy rozmawiał — chował je albo za plecy, albo jedną wkładał pod mundur na piersiach, a drugą za plecy. Podając zwierzchnikowi swemu jakiś papier, zwykle jedną rękę trzymał za plecami, a paznokciem środkowego palca drugiej ręki, ostrożnie wskazywał jakiś wiersz lub wyraz, wskazawszy, natychmiast chował i tę rękę za plecy, może dlatego, że palce były grube, czerwone i trochę się trzęsły. Nie bez powodu przeto było owo chowanie rąk.
— Pan raczył — zaczął, rzuciwszy swoje podwójne spojrzenie na Obłomowa — kazać przyjść mnie do siebie.
— Tak. Chciałem z panem pomówić, co do mieszkania. Proszę usiąść — poprosił grzecznie Obłomow.
Iwan Matwieicz po dwukrotnie powtórzonej propozycji, zdecydował się usiąść, pochyliwszy się całem ciałem, naprzód i schowawszy ręce do rękawów.
— Z powodu różnych okoliczności, zmuszony jestem poszukać innego mieszkania — rzekł Obłomow. — Chciałbym to mieszkanie odstąpić.
— Teraz trudno odstąpić — kaszlnąwszy w palce i schowawszy je zręcznie do rękawa, odezwał się Iwan Matwieicz. — Gdyby pan raczył był zdecydować się w końcu lata, wtedy wielu poszukiwało.
— Przyjeżdżałem tu, ale pana nie było.
— Siostra mi mówiła — dodał czynownik. — Niech się pan nie martwi mieszkaniem... będzie tu panu wygodnie. Może ptaki niepokoją!
— Jakie ptaki!
— Kury.
Obłomow, chociaż co rana słyszał pod oknami gdakanie kwoki i pisk kurcząt, wcale o tem nie myślał. Przed oczyma jego unosił się obraz Olgi i ledwie widział, co go otacza.
— Nie, to nic. Myślałem, że pan mówi o kanarkach — rzekł — które od świtu poczynają świergotać.
— Wyniesiemy klatki — odpowiedział Iwan Matwieicz.
— Ale i to nic... Ja jednak z innych powodów nie mogę tu zostać.
— Jak pan chce — rzekł Iwan Matwieicz. — Ale jeśli pan nie znajdzie lokatora, co będzie z umową? Czy pan ją wypełni? Będzie koszt duży...
— Ileż się panu należy? — spytał Obłomow.
— Przyniosę rachunek.
Wyszedł, a po chwili wrócił z kontraktem i rachunkiem.
— Za mieszkanie osiemset rubli. Sto dano zadatku, pozostaje siedemset.
— Czyż pan chce za cały rok ściągnąć ode mnie, kiedy ja dwóch tygodni jeszcze nie mieszkam? — przerwał Obłomow.
— Jakże może być inaczej — zaczął łagodnie Iwan Matwieicz. — Siostra będzie miała stratę, to niesprawiedliwie. Ona biedna wdowa, z tego tylko żyje, co dom przyniesie. Chyba na jajkach i kurczętach coś zarobi — na koszuliny dla dzieciaków.
— Zmiłuj się pan, ja nie mogę — przemówił Obłomow, — przecież dwóch tygodni nie mieszkam. Cóż to jest? Za co?
— W kontrakcie powiedziano — mówił Iwan Matwieicz, pokazując średnim palcem dwa wiersze i zaraz chowając do rękawa — proszę przeczytać: „jeśli ja, Obłomow, zechcę przed czasem opuścić mieszkanie, to obowiązuję się je ustąpić innemu lokatorowi na tych samych warunkach, w przeciwnym razie zapłacić jej, Pszenicynowej, czynsz za cały rok, do 1-go czerwca następnego roku”.
Obłomow przeczytał.
— Przecież to niesprawiedliwie — zauważył.
— Takie prawo — rzekł Iwan Matwieicz. — Sam pan raczył podpisać kontrakt — oto podpis pana.
Znowu się zjawił palec, wskazujący podpis, i znowu ręka się schowała.
— Siedemset rubli... — wskazał na rachunku Iwan Matwieicz, zgiąwszy swój palec.
— Za stajnię i wozownię sto pięćdziesiąt rubli.
Znowu wskazał na rachunku.
— Przecież ja koni nie mam i nie trzymam, pocóż mi wozownia i stajnia? — z żywością zaprotestował Obłomow.
— W kontrakcie zapisano — zauważył Iwan Matwieicz, pokazując palcem odpowiedni wiersz. — Michej Andreicz mówił, że pan będzie trzymał konie.
— Iwan — Andreicz łże! — ze złością krzyknął Obłomow. — Proszę dać kontrakt.
— Pan otrzyma kopię. Kontrakt oryginalny pozostanie u siostry — rzekł Iwan Matwieicz słodkim głosem, biorąc kontrakt do ręki. — Oprócz tego za ogród i pobieranie z niego kapusty i rzepy, jakoteż różnych owoców, licząc na całe lato — czytał Iwan Matwieicz — około dwieście pięćdziesiąt rubli.
Podniósł palec, ażeby wskazać na rachunku.
— Jaki ogród? Jaka kapusta? Ja o tem nic nie wiem! Co pan mówi! — prawie groźnie przemówił Obłomow.
— Tak zapisano w kontrakcie. Michej Andreicz powiedział, że pan najmuje z ogrodem.
— Cóż to takiego! Wy beze mnie moją kuchnią rozporządzacie się! Ja nie życzę sobie ani waszej kapusty, ani rzepy — rzekł Obłomow wstając.
Iwan Matwieicz wstał także.
— Na miłość Boga! Jakże można — bez pana! Przecież tu jest podpis pański — zawołał.
I znowu gruby palec Iwana Matwieicza trząsł się nad podpisem tak, że cały kontrakt się ruszał.
— Ileż pan wszystkiego naliczył? — spytał niecierpliwie Obłomow.
— Jeszcze za malowanie sufitu i drzwi, za przerobienie okien w kuchni, za nowe okucia do drzwi sto pięćdziesiąt cztery ruble i dwadzieścia osiem kopiejek.
— I to na mój rachunek? — ze zdziwieniem spytał Obłomow. — Przecież zawsze to się robi na rachunek gospodarza. Któż wprowadza się do nieuporządkowanego mieszkania.
— W kontrakcie napisano, że na rachunek pana — rzekł Iwan Matwieicz, ukazując miejsce, gdzie był ten warunek zapisany. — Tysiąc trzysta pięćdziesiąt cztery rubli dwadzieścia osiem kopiejek — zakończył słodziutkim głosem, chowając ręce wraz z kontraktem za plecy.
— Skąd ja tyle wezmę? Nie mam pieniędzy — rzekł Obłomow, chodząc po pokoju. — Bardzo mi potrzebna wasza kapusta i rzepa!
— Jak się panu podoba — cichutko dodał Iwan Matwieicz. — Niech się pan nie troszczy, panu tu będzie wygodnie, a pieniądze... siostra poczeka.
— Nie, nie mogę tu zostać z różnych powodów. Słyszy pan?
— Słyszę. Jak się panu podoba — rzekł posłusznie, o krok się cofnąwszy.
— Dobrze. Ja pomyślę i postaram się odstąpić mieszkanie — rzekł Obłomow, skinął głową na pożegnanie.
— Trudno... a zresztą, jak pan chce! — rzekł i, złożywszy trzykrotny ukłon, opuścił pokój.
Obłomow wyjął portfel i obliczył pieniądze. Było wszystkiego trzysta pięć rubli. Obłomowowi mdło się zrobiło.
— Cóż ja zrobiłem z pieniędzmi! — krzyknął ze zdziwieniem, z przestrachem prawie, pytając sam siebie. — Na początku lata przysłano ze wsi tysiąc dwieście rubli, a teraz mam tylko trzysta!
Począł liczyć, przypominać sobie różne wydatki i mógł przypomnieć sobie, że wydał tylko dwieście pięćdziesiąt rubli.
— Gdzie się te podziały pieniądze?
— Zachar! Zachar!
— Czego pan sobie życzy?
— Nacośmy wydali pieniądze? Przecież pieniędzy niema! — spytał.
Zachar począł przeszukiwać swoje kieszenie, wyjął pół rubla, potem dziesięć kopiejek i położył na stół.
— Z przeprowadzki zostało, zapomniałem oddać.
— Poco ty mnie te drobiazgi podsuwasz! Ty powiedz, gdzie się podziało ośmset rubli.
— Skąd ja wiem? Czy ja wiem, na co pan tracił? Ile pan płacił za wynajmowanie powozów?
— Prawda, na wynajęcie powozów poszło dużo, — przypominał sobie Obłomow, patrząc na Zachara. — Nie pamiętasz, ile zapłaciliśmy dorożkarzowi na letnisku?
— Jak pamiętać! Raz kazał mi pan dać trzydzieści rubli — to pamiętam.
— Mogłeś przecie zapisywać! — zrobił wymówkę Obłomow. — Źle być niepiśmiennym!
— Przeżyłem życie, nie umiejąc pisać — pomyślał Zachar, patrząc na stronę — nie gorzej od innych.
— Ot, u Iljińskich był taki, co umiał pisać, jak powiadali ludzie — tłumaczył się Zachar — to też wyciągnął srebro z bufetu.
— Rzeczywiście! — pomyślał lękliwie Obłomow — ci piśmienni — wszyscy tacy niemoralni! Włóczą się po szynkach z harmoniką i herbatę piją! Nie, nie czas jeszcze zakładać szkoły!
— Na co jeszcze wydało się? — pytał dalej.
— Skąd mogę wiedzieć? — odrzekł Zachar. — Michejowi Andreiczowi też coś pan dawał na letnisku.
— Prawda, w samej rzeczy — rzekł uradowany Obłomow, przypomniawszy sobie ten wydatek. — Tak zatem: dorożka trzydzieści, Tarantjew, zdaje się, dwadzieścia pięć... a reszta?
Pytająco w zamyśleniu patrzał na Zachara. Zachar zpodełba spoglądał na Obłomowa.
— Może Anisja pamięta? — pytał Obłomow.
— Jak taka głupia może pamiętać! Co baba wie! — rzekł Zachar pogardliwie.
— Nie przypomnę sobie! — z rozpaczą rzekł Obłomow. — Czy czasem nie było u nas złodzieji?
— Gdyby byli złodzieje, byliby wszystko zabrali — zauważył Zachar.
Ilja Iljicz usiadł w fotelu i zamyślił się.
— Skąd ja wezmę pieniędzy?
Poty zimne biły na niego.
— Bóg wie kiedy ze wsi przyślą i ile?
Spojrzał na zegarek, była druga godzina. Czas jechać do Olgi. Dziś właśnie u niej obiad. Obłomow powoli uspokoił się, kazał zawołać dorożkę i pojechał na Morską.
Powiedział Oldze, że mówił z bratem gospodyni, prędko dodając, że ma nadzieję w tym tygodniu odstąpić komuś mieszkanie.
Olga przed obiadem wyjechała wraz z ciotką z wizytami, a Obłomow poszedł oglądać mieszkanie w pobliżu. Zwiedził dwa lokale. Za jeden, składający się z czterech pokoi, żądano cztery tysiące, za drugi — z pięciu, sześć tysięcy rubli.
— Strach! Strach! — wołał, zatykając sobie uszy i uciekając od zdziwionych stróżów. Dodawszy do tej sumy przeszło tysiąc rubli, które trzeba było zapłacić Pszenicynowej, Ilja Iljicz ze strachu nie zdołał nawet zliczyć wszystkiego i, przyśpieszywszy kroku, pobiegł do Olgi.
Tu zastał już liczne towarzystwo. Olga była ożywiona, grała i śpiewała. Wszyscy byli zachwyceni, tylko Obłomow słuchał roztargniony, chociaż ona grała i śpiewała tylko dla niego. Chciała ażeby nie siedział, schyliwszy głowę i opuściwszy powieki, lecz aby cała jego istota zajęta była bezustannie.
— Przyjedź jutro do teatru. Mamy lożę — rzekła.
— Wieczorem, po błocie, tak daleko! — pomyślał.
Spojrzał jej w oczy i na uśmiech odpowiedział uśmiechem zgody.
— Zaabonuj się na fotel w teatrze — dodała. — W przyszłym tygodniu przyjadą Majewscy. Ciotka zaprosiła ich do loży.
Olga patrzyła mu w oczy, ażeby sprawdzić, czy on się ucieszy.
— Mój Boże! — pomyślał Obłomow z przestrachem — ja mam tylko trzysta rubli w kieszeni...
— Poproś barona. On tam zna wszystkich. Jutro posyła po fotele — dodała.
Uśmiechnęła się — i on się uśmiechnął, patrząc na nią. Poprosił barona, a baron z uśmiechem obiecał posłać po bilet.
— Narazie w fotelu, a potem, gdy już pokończysz swoje sprawy — mówiła Olga — będziesz miał prawo do miejsca w naszej loży.
I uśmiechnęła się znowu tak, jak wtedy, gdy się czuła szczęśliwą.
Ach, jakie szczęście roztoczyło się przed nim gdy Olga podniosła nieco zasłony czarującej przyszłości, przykrytej uśmiechami, jak kwiatami.
Obłomow zapomniał o braku pieniędzy. Nazajutrz rano, ujrzawszy przesuwający się koło jego okien plik papierów „braciszka“, przypomniał sobie, że trzeba poświadczyć pełnomocnictwo w Izbie sądowej. Poprosił więc o to Iwana Matwieicza, który, odczytawszy pełnomocnictwo, oświadczył, że jest tu może jeden punkt niejasny, ale przyrzekł go wyjaśnić.
Pełnomocnictwo było przepisane, zaświadczone i wysłane na pocztę. Obłomow z triumfem oświadczył to Oldze i uspokoił się na długo.
Cieszył się, że przed nadejściem odpowiedzi nie potrzeba będzie szukać nowego mieszkania i pieniądze powoli można będzie oszczędzać.
— I to mieszkanie byłoby wcale nie złe — myślał — ale daleko. Porządek zresztą jest tu dobry i wszystko idzie gładko.
W rzeczy samej gospodarstwo szło świetnie. Chociaż Obłomow prowadził własną kuchnię, jednak oko gospodyni i nad nią czuwało.
Ilja Iljicz, wszedłszy raz do kuchni, zastał Agafję Matwiejewnę ledwie nie w objęciach z Anisją.
Jeśli istnieje sympatja dusz, jeśli pokrewne serca odgadują się zdaleka, to nigdy nie dało się to lepiej sprawdzić, jak na sympatji Agafji Matwiejewny dla Anisji. Z pierwszego rzutu oka, z pierwszego słowa i ruchu kobiety te się poznały.
Z zachowania się Anisji, która, uzbrojona w szczotkę i ścierkę, z zawiniętemi rękawami, w pięć minut przyprowadziła do porządku kuchnię, od pół roku nie używaną szczotką zmiotła kurz z sufitu, ścian i ze stołu; robiła szerokie rozmachy miotłą po podłodze i po ławkach, w jednej chwili wymiotła z pieca popiół, od pół roku już tam leżący — Agafja Matwiejewna oceniła, jaką jest Anisja i że mogła by być w jej gospodarstwie doskonałą podręczną pomocnicą. Od tej chwili Anisja zajęła miejsce w jej sercu.
Anisja raz tylko ujrzawszy, jak Agafja Matwiejewna króluje w kuchni, jak sokolim okiem, choć bez brwi, widzi każdy niezręczny ruch niezgrabnej Akuliny; usłyszawszy jak grzmią jej rozkazy — wyjąć, postawić, ogrzać, posolić; jak na rynku jednym rzutem oka, a najwyżej dotknięciem palca oceni bez omyłki, ile kura ma miesięcy, czy ryba dawno zabita, kiedy zerwana z grządki pietruszka lub sałata — patrzyła na nią z podziwem i szacunkiem, pełnym lęku. Anisja zadecydowała, że minęła się z swojem przeznaczeniem. Właściwem polem jej działania nie powinna być kuchnia Obłomowa, gdzie jej pośpiech, wiecznie nerwowa gorączkowa ruchliwość, skierowana musiała być tylko na to, ażeby podchwycić w lot, upuszczony przez Zachara talerz lub szklankę. Jej doświadczenie i bystrość kombinacji spotykały się zawsze z ponurą zawiścią i gburowatą wyniosłością męża. Dwie kobiety zrozumiały się i zostały nierozłącznemi przyjaciółkami.
Gdy Obłomow nie jadł obiadu w domu, Anisja nie opuszczała kuchni gospodyni i z zamiłowania do swego zawodu rzucała się z kąta w kąt. Wstawiała, wyjmowała garnki i prawie równocześnie otwierała szafę, brała co jej było potrzeba i zamykała, zanim Akulina zrozumiała, o co chodzi.
Jako nagrodę otrzymywała Anisja obiad, sześć filiżanek kawy rano, i tyleż wieczorem i szczerą, długą pogawędkę, a niekiedy szeptaną rozmowę z samą gospodynią.
Gdy Obłomow obiadował w domu, gospodyni pomagała Anisji, udzielając jej wskazówek, kiedy należy wyjąć pieczeń z pieca, czy do sosu trzeba dodać trochę czerwonego wina lub śmietany lub w jaki sposób powinna przyrządzić rybę.
Ogromem nabytych wiadomości dzieliły się wzajemnie te kobiety nietylko w sprawach gospodarskich lub kulinarnych, lecz także odnoszących się do płótna, nici, szycia, prania bielizny, sukien, czyszczenia rękawiczek, koronek, wywabiania plam z różnych materyj, użyteczności różnych lekarstw domowych, ziół — wszystkiego, co wniosły w pewną sferę życia, spostrzegawczy umysł i wiekowe doświadczenie.
Ilja Iljicz wstawał o godzinie dziewiątej, czasem ujrzał przez ogrodzenie plikę papieru pod pachą zdążającego do urzędu „braciszka“, potem pił kawę. Kawa zawsze była smaczna, śmietanka gęsta, bułeczki na maśle, kruche. Potem zapalał cygaro i nasłuchiwał pilnie, jak gdaczą kwoki, piszczą kurczęta, jak ćwierkają kanarki i czyżyki, których Obłomow nie pozwolił zabrać z pokoju.
— Przypominają mi wieś — mówił.
Potem zabierał się do czytania. Kończy książkę rozpoczętą na letnisku. Czasem niedbale kładł się na kanapie — i czytał.
Cisza idealna. Niekiedy tylko jakiś żołnierz przeszedł ulicą, albo gromadka mużyków z toporami za pasem.
Rzadko kiedy zawitał w te strony jakiś handlarz i stanąwszy przed ogrodzeniem, pół godziny wrzeszczał: jabłka, arbuzy astrachańskie! — tak, że dla miłego spokoju trzeba coś było kupić.
Czasem przychodziła do niego córeczka gospodyni Masza powiedzieć od mamusi, że sprzedają opieńki i zapytać, czy nie kupić ich dla niego; albo wołał do siebie jej syna Wańkę, i pytał, czego się uczy, kazał mu cokolwiek przeczytać lub napisać, by się przekonać, czy dobrze czyta lub pisze.
Gdy dzieci nie zamknęły za sobą drzwi, widział gołą szyję i migające, wiecznie w ruchu łokcie i plecy gospodyni.
Ona bez ustanku przy robocie: coś prasuje, tłucze, trze i już się nie ceremonjuje, nie narzuca szalu, gdy spostrzeże, że Obłomow patrzy przez na pół otwarte drzwi, tylko uśmiechnie się i pilnie pracuje dalej.
Czasem z książką w ręku zbliżał się do drzwi, zajrzał i pogawędził z gospodynią.
— Pani zawsze przy robocie! — mówił.
Agafja Matwiejewna uśmiechała się i dalej pilnie mełła kawę, a łokieć jej tak zręcznie opisywał koła, że tylko migał przed oczyma Obłomowa.
— Zmęczy się pani — zauważał.
— Nie, przyzwyczaiłam się — i znowu młynek poczynał trzeszczeć.
— Czem się pani zajmuje, gdy niema roboty? — pytał.
— Jakto niema roboty! Robota jest zawsze: rano przyrządzić śniadanie, potem obiad, po obiedzie szyć, a wieczorem przygotować kolację.
— Jadacie wieczerzę?
— Jakże bez wieczerzy — jadamy. Przed świętem chodzimy na całonocne nabożeństwo.
— To bardzo pięknie — chwalił Obłomow. — A do której cerkwi chodzicie?
— Narodzenia Chrystusa Pana — to nasza parafja.
— A czy czytuje pani?
Tępym milczącym wzrokiem spojrzała na niego.
— Książki macie? — pytał?
— Braciszek ma, ale on nie czyta. Z restauracji otrzymujemy gazety, brat czasem coś głośno przeczyta, ale... Waniczka ma dużo książek.
— Czyż pani nigdy nie wypoczywa?
— Jak Boga kocham, nigdy! Prawdę mówię.
— A w teatrze bywa pani?
— Brat w święta bywa.
— A pani?
— Kiedy mam bywać! A z wieczerzą coby było? — spytała, bokiem spojrzawszy na Obłomowa.
— Kucharka mogłaby bez pani...
— Akulina? — ze zdziwieniem spytała. — Jakto może być! Co ona potrafi zrobić beze mnie! Wieczerza i do rana nie byłaby gotowa. Klucze od wszystkiego są zawsze u mnie.
Zapanowało milczenie. Obłomow z przyjemnością wpatrywał się w okrągłe ruchy jej łokci.
— Jakie pani ma ładne ręce! — zauważył nagle. — Możnaby je nawet malować!
Agafja Matwiejewna uśmiechnęła się i zawstydziła się trochę.
— Niewygodnie z rękawami — usprawiedliwiała się. — Teraz takie suknie, że rękawy trzebaby zasmarować.
Zamilkła. Obłomow milczał także.
— Skończę mleć kawę — mówiła gospodyni, niby do siebie — zacznę rąbać cukier na małe kawałki. Ach, żebym niezapomniała posłać jeszcze po cynamon.
— Pani powinnaby wyjść zamąż, z pani dzielna gospodyni — zauważył Obłomow.
Agafja Matwiejewna uśmiechnęła się i poczęła przesypywać zmieloną kawę do szklanego słoika.
— Rzeczywiście — dodał.
— Kto mnie z dziećmi weźmie? — odpowiedziała i poczęła coś liczyć. — Dwadzieścia — rzekła zamyślona. — Czyż w rzeczy samej ona wszystkie położy?
Postawiwszy słój w szafie, pobiegła do kuchni. Ilja Iljicz wrócił do siebie i począł czytać.
— Taka jeszcze świeża i zdrowa kobieta, a jaka gospodyni! Dobrze, gdyby wyszła zamąż — myślał i utonął w zamyśleniu — o Oldze.
Obłomow w piękną pogodę wdziewał czapkę i obchodził okolicę. Trafiał na błoto, lub napadały na niego psy — więc wracał do domu.
W domu już nakryto do stołu. Czysto podano smaczne potrawy. Czasem przez drzwi przesunęła się naga ręka z talerzem — proszę spróbować naszego „piroga“.
— Cicho, dobrze w tej okolicy, tylko nudnie! — mówił Obłomow, jadąc na operę.
Razu pewnego, wróciwszy późno z teatru, prawie przez całą godzinę stukali we wrota razem z furmanem. Pies zachrypł, skacząc i ujadając na łańcuchu. Przemarzł, rozgniewał się i oświadczył, że nazajutrz opuści mieszkanie. Minął dzień jeden, drugi, przeszedł tydzień, Obłomow nie ruszał się.
Bardzo mu było przykro, że nie widywał Olgi codziennie, nie słyszał jej głosu, nie czytał w jej oczach niezmiennej miłości i szczęścia.
W miarę zbliżającej się zimy, widywali się sam na sam coraz rzadziej. Do Iljińskich przyjeżdżali goście, a Obłomow przez całe dnie nie mógł z nią zamienić paru słów. Porozumiewali się tylko spojrzeniem. W spojrzeniu jej było widać niekiedy zmęczenie i niecierpliwość. Z zachmurzonemi brwiami spoglądała na wszystkich gości. Obłomow parę razy się znudził i po obiedzie raz już nawet wziął kapelusz, i chciał odejść.
— Dokąd? — nagle ze zdziwieniem spytała Olga, stając obok niego i odbierając kapelusz.
— Do domu.
— Poco? — pytała dalej i wnet jedna brew podniosła się wyżej nieco. — Co pan ma do roboty w domu?
— Ja tak tylko... — mówił, rozszerzając senne powieki.
— Kto panu pozwolił? Czy się panu spać czasem nie zachciewa? — pytała, wpatrując się w niego.
— Co pani! — zaprzeczył. — Spać w dzień! Mnie tylko przykro.
Ilja Iljicz puścił kapelusz.
— Dzisiaj idziemy do teatru — rzekła.
— Nie do loży — dodał westchnąwszy.
— Cóż z tego? A to nic nie znaczy, że widzimy się przecie, że rozmawiamy w antrakcie, a przy odjeździe pomagasz mi wsiąść do powozu. Proszę być w teatrze! — rzekła tonem rozkazującym. — Cóż to nowego!
Musiał jechać do teatru. Ziewał, jak gdyby chciał połknąć całą scenę, skrobał się w kark i przekładał nogę na nogę.
— Ach, żeby już był koniec i można było siedzieć obok niej, nie włóczyć się tak daleko — myślał. — Po spędzeniu takiego lata jeszcze widywać się przelotnie, grać rolę zakochanego smarkacza... Prawdę powiedziawszy, dzisiaj byłbym już nie pojechał do teatru, gdybym był żonaty... Szósty raz z rzędu ta sama opera...
W czasie antraktu wszedł do loży Olgi i ledwie się docisnął do niej, otoczonej przez dwóch eleganckich panów. Po pięciu minutach wyszedł i zatrzymał się przed wejściem na widownię, w tłumie. Rozpoczął się akt. Każdy śpieszył na swoje miejsce. Panowie z loży Olgi byli tu także lecz nie spostrzegli Obłomowa.
— Co to za pan, który przed chwilą był w loży Iljinskich? — pytał jeden drugiego.
— Jakiś Obłomow — była lekceważąca odpowiedź.
— Cóż to za jeden?
— To... pomieszczyk, przyjaciel Sztolca.
— A! — z akcentem niby zdziwienia, brzmiała odpowiedź — przyjaciel Sztolca. Cóż on tu robi?
— Dieu sait.
I rozeszli się. Obłomowa bardzo dotknęła ta rozmowa.
Co za „jakiś Obłomow“, „co tu robi“, „Dieu sait“. Wszystko to huczało mu w głowie. Jakiś — co tu robi? Jakto — co robię? Kocham Olgę i... A jednak — już w towarzystwie powstało pytanie: co ja tu robię? Jakże to może tak pozostać? Trzeba coś zrobić.
Obłomow nie patrzył już na scenę, nie widział, jacy tam zjawiali się rycerze i kobiety, orkiestra grzmiała a on nic nie widział i nie słyszał. Ogląda się na strony i liczy, ilu znajomych jest w teatrze. Tu, tam — wszędzie siedzą, pytają jedni drugich: co to za pan wchodził do loży Olgi? Jakiś Obłomow — brzmi mu w uszach ze wszech stron. Tak, ja tylko — jakiś. Znają mnie tylko dlatego, że jestem przyjacielem Sztolca. Poco ja w loży Olgi? Dieu sait. Tam, tam, obaj ci panicze patrzą na mnie, potem na lożę Olgi.
Spojrzał na lożę — binokle Olgi zwrócone były na niego.
— Ach, mój Boże! — myślał, — ona oczu ze mnie nie spuszcza! Co ona znalazła we mnie? Skarbem jestem, czy co? O, teraz, zdaje się, na scenę wskazuje... ci panowie śmieją się podobno, patrząc na mnie... Boże! Boże!
Wzruszony, gwałtownie potarł ręką tył głowy i nogę na nogę założył. — Prosiła obu tych panów na herbatę, obiecała śpiewać Cavatinę i mnie kazała przyjechać — pomyślał.
— Nie, dzisiaj nie pojadę — pomyślał — trzeba się zdecydować zakończyć wszystko, a potem... Dlaczego odpowiedź nie nadchodzi, przecież pełnomocnictwo już wysłałem. Dawnobym wyjechał, lecz przed wyjazdem trzeba zaręczyć się z Olgą... Ach, ona ciągle patrzy na mnie... Prawdziwe nieszczęście!
Nie doczekawszy się końca opery, wrócił do Iljińskich. Powoli złe wrażenie zatarło się i znowu, wzruszony szczęściem, patrzył na Olgę. Sam na sam, słuchał, tłumiąc łzy, jej śpiewu przy wszystkich, a wróciwszy do domu, rozciągnął się na kanapie, nie dlatego, ażeby spać lub leżeć, jak kłoda drzewa, lecz marzyć o Oldze, bawić się w szczęście, wyobrażając sobie przyszłe swoje domowe życie, pełne spokoju, gdzie będzie promienieć Olga — i wszystko koło niej zabłyśnie.
Spoglądając we własną przyszłość, niekiedy niechcący, niekiedy umyślnie zaglądał także przez półotwarte drzwi na migające w powietrzu łokcie gospodyni.
Raz cisza w przyrodzie i w domu była idealna, ani hałasu kół powozów, ani stukania drzwi. W przedpokoju wahadło zegara regularnym ruchem obliczało czas i ćwierkały kanarki, ale to nietylko nie przerywało ciszy, lecz przeciwnie, nadawało jej pewien charakter życia.
Ilja Iljicz leżał niedbale na kanapie, bawiąc się pantoflem: spuszczał go na podłogę, podnosił nogą do góry, kręcił nim, pantofel padał, on go podchwytywał w powietrzu nogą... Wszedł Zachar i zatrzymał się we drzwiach.
— Ty poco? — niedbale spytał Obłomow.
Zachar milczał i patrzył wprost na niego, nie jak zwykle, bokiem.
— Co? — spytał Obłomow, spojrzawszy na niego ze zdziwieniem. — Czy „pirog“ już może gotów?
— Czy pan już znalazł inne mieszkanie?
— Nie jeszcze. Dlaczego pytasz?
— Bo ja nie wszystko rozpakowałem: naczynie, ubranie, kufry — wszystko to jeszcze leży na kupie na strychu. Czy mam wypakować?
— Poczekaj — odpowiedział roztargniony.
— To znaczy, że wesele będzie po Bożem Narodzeniu!
— Jakie wesele? — wstawszy nagle, zawołał Obłomow.
— Wiadomo czyje... pańskie przecie — rzekł Zachar z pewnością siebie, jak o rzeczy już zdecydowanej. — Przecież się pan żeni?
— Ja, żenię się? — Z kim? — z przestrachem zawołał Obłomow, spoglądając na Zachara ze zdziwieniem.
— Z panienką od Iljin...
Zachar jeszcze nie skończył mówić, gdy Obłomow porwał się nagle i przyskoczył prawie do jego twarzy.
— Co tobie, nieszczęsny! Kto ci taką myśl podsunął! — grzmiąc patetycznie, nacierał Ilja Iljicz na Zachara.
— Dlaczego ja — nieszczęsny! — bronił się Zachar, cofając się ku drzwiom. — A kto mówił? Ludzie od Iljińskich jeszcze w lecie gadali.
— Tsss... — zapsykał Obłomow, podniósłszy rękę do góry i grożąc Zacharowi. — Ani słowa więcej o tem!
— Czyż to ja wymyśliłem? — bronił się Zachar.
— Ani słowa więcej! — powtórzył Obłomow, groźnie patrząc na niego i drzwi wskazując.
Zachar wyszedł i westchnął tak głośno, że słychać było we wszystkich pokojach.
Obłomow nie mógł się opamiętać. Stał jeszcze na tem samem miejscu i z lękiem wpatrywał się w ten punkt, gdzie stał Zachar, potem z rozpaczą założył obie ręce na głowę i pogrążył się w fotelu.
— Ludzie już wiedzą! — szumiało mu w głowie. — Po przedpokojach, po kuchniach już gadają! Oto do czego doszło! On śmiał mnie pytać: kiedy wesele? A ciotka Olgi nic może jeszcze nie podejrzewa, a jeżeli podejrzewa, to może co złego... Ach, mój Boże! Co ona może pomyśleć? A ja? A Olga?
— Nieszczęsny! Co ja narobiłem! — myślał, przytulając twarz do poduszki kanapy. — Wesele! Ta chwila, pełna poezji w życiu zakochanych, wieniec szczęścia — o niem poczęli mówić lokaje, furmani, gdy jeszcze dotychczas nic stanowczego się nie postanowiło, gdy jeszcze odpowiedź ze wsi nie nadeszła, niema mieszkania, a portfel mój pusty...
Chwila poetyczna, nad którą myślał Obłomow, nagle poczęła tracić barwy, gdy tylko Zachar o niej wspomniał. Obłomow ujrzał drugą stronę medalu i dręcząc się, przewracał się z boku na bok, kładł się na grzbiecie, zrywał się, chodził po pokoju i znowu się kładł.
— Nie na dobre się zanosi! — myślał przerażony Zachar, siedząc w przedpokoju. — Djabli mnie nadali wyrwać się z tem!
— Skąd oni wiedzą? — martwił się Obłomow. — Olga milczała. Ja nawet lękałem się o tem myśleć, a w przedpokojach już zdecydowano! Oto czem się kończą widywania sam na sam, poezja poranków i wieczorów, namiętne spojrzenia i czarujące śpiewy! Ach, te poematy miłości nigdy nie kończą się dobrze! Trzeba stanąć najprzód na ślubnym kobiercu, a potem pływać w różanej atmosferze! Mój Boże! Mój Boże! Trzeba iść do ciotki, wziąć Olgę za rękę i powiedzieć: oto moja narzeczona! Ależ nic jeszcze nie przygotowałem: niema odpowiedzi ze wsi, pieniędzy... mieszkania!... Nie, trzeba najprzód wybić tę myśl ze łba Zacharowi, zdusić pogłoski, jak płomień, ażeby się nie rozszerzał, ażeby nie było ognia i dymu... Wesele! Co to jest wesele?
Uśmiechnął się na tę myśl, przypomniawszy sobie swoje dawne marzenia o poetycznym ideale wesela: długi welon, kwiat pomarańczowy, szept tłumu...
Ale barwa tych marzeń była już inną. W tłumie był brudny, niechlujny Zachar, cała służba Iljińskich, rząd powozów, obce, zimne, ciekawe tylko twarze. Potem coś mu się marzyło nudnego, strasznego...
— Trzeba tę myśl wybić Zacharowi z głowy, ażeby ją uważał za niedorzeczność — zdecydował się, wstrząsany naprzemian bądź nerwowem drżeniem, bądź rozważaniem tej sprawy.
Po godzinie zawołał znowu Zachara.
Zachar udał, że nie słyszy i począł cichutko wymykać się do kuchni. Już zdołał otworzyć drzwi bez skrzypnięcia, ale nie mógł przejść bokiem i drugą połowę drzwi tak mocno potrącił ramieniem, że obie z hałasem się otworzyły.
— Zachar! — rozkazująco zawołał Obłomow.
— Czego pan sobie życzy? — odezwał się.
— Chodź tutaj! — rzekł Ilja Iljicz.
— Czy trzeba co podać? Proszę mówić — podam.
— Chodź tutaj! — powoli i z naciskiem powtórzył Obłomow.
— Ach, że też śmierć nie przyjdzie! — zachrypiał Zachar, wchodząc do pokoju. — No, czego panu trzeba? — pytał, stanąwszy we drzwiach.
— Podejdź tutaj! — uroczyście — tajemniczym głosem rzekł Obłomow, wskazując mu miejsce tak blisko siebie, że gdyby istotnie Zachar posłuchał, musiałby chyba usiąść mu na kolanach.
— Gdzie ja tam pójdę? Tam ciasno. Ja i stąd słyszę — wymawiał się Zachar, stojąc uparcie przy drzwiach.
— Zbliż się! — mówię ci! — groźnie zawołał Obłomow.
Zachar zrobił krok i zatrzymał się, patrząc przez okno na chodzące po dziedzińcu kury i nastawiając, jak szczotkę swoje bokobrody do Obłomowa. Przebyta jedna chwila wzburzenia zmieniła Ilję Iljicza — twarz jego osunęła się, oczy biegały niespokojnie.
— Będę miał teraz! — myślał Zachar, pochmurniejąc coraz bardziej.
— Jak ty mogłeś z takiem niewłaściwem pytaniem zwrócić się do twego barina? — spytał Obłomow.
— Znowu rozpoczął! — myślał Zachar, mrugając oczyma i niespokojnie oczekując „ciężkich słów“.
— Pytam cię, skąd ci przyszła do mózgownicy taka głupia myśl? — powtórzył Obłomow.
Zachar milczał.
— Słyszysz, Zachar? Dlaczego pozwalasz sobie nietylko myśleć, ale mówić nawet?
— Proszę pozwolić, Ilja Iljicz, lepiej zawołam Anisję...
Cofnął się już ku drzwiom.
— Ja chcę mówić z tobą, a nie z Anisją — rzekł Obłomow. — Dlaczego wymyśliłeś taką niedorzeczność.
— Ja nie wymyśliłem... Służba od Iljińskich gadała.
— A im kto powiedział?
— Skąd ja mogę wiedzieć? Katja powiedziała Siemionowi, Siemion Nikicie, Nikita Wasilisie, Wasilisa Anisji, Anisja mnie — bronił się Zachar.
— Boże! Boże! Wszyscy! — z przestrachem zawołał Obłomow. — Słyszysz ty?
Ilja Iljicz pięścią o stół uderzył.
— To być nie może!
— Dlaczego nie może być? — przerwał obojętnie Zachar. — Wesele — rzecz zupełnie zwyczajna. Nie tylko pan jeden, wszyscy ludzie się żenią.
— Wszyscy! Ty majster jesteś do porównywania mnie ze wszystkimi. To być nie może! Nic niema i nie było! Ślub, to rzecz zwykła — powiada — słyszycie go? Co to jest ślub?
Zachar spojrzał na Obłomowa, ale ujrzawszy wzrok jego utkwiony w sobie, natychmiast oczy swoje skierował do kąta.
— Słuchaj, ja ci wytłumaczę, co to jest ślub. Ślub, ślub, poczną gadać próżniacy, różne kobiety, dzieci, w przedpokojach, na rynku, w magazynach. Człowieka przestają nazywać Ilja Iljicz, albo Piotr Pietrowicz, a mówią — narzeczony. Wczoraj nikt jeszcze na niego nie chciał patrzeć, a dziś wszyscy wytrzeszczają oczy, jak na jakiego zbrodniarza. Ani w teatrze, ani na ulicy nie pozwolą przejść spokojnie. To narzeczony — szepcą dokoła. I ilu ludzi spotkać musi codziennie, każdy z nich stara się ułożyć przed nim twarz najgłupiej — jak ty teraz — zwrócił się do Zachara, który w kąt począł patrzeć — i coś najgłupszego powiedzieć. Oto taki jest początek! Trzeba jeździć, jak warjat, codziennie do narzeczonej, od rana być w paljowych rękawiczkach, ubranie musi być jak z igły, nie można wyglądać smutnie, jeść i pić, jak się należy, a żywić się tylko wiatrem i bukietami. Tak spędzić trzeba trzy — cztery miesiące! Widzisz. Jakże ja to zniosę.
Obłomow zatrzymał się i spojrzał na Zachara, ażeby się przekonać, jak na niego działają te niedogodności żenienia się.
— Czy mam odejść? — spytał Zachar, zwracając się ku drzwiom.
— Nie, poczekaj! Ty jesteś majster do rozpuszczania fałszywych pogłosek, dowiedz się przeto, dlaczego są one fałszywe.
— Poco ja się mam dowiadywać — mówił Zachar, błądząc wzrokiem po ścianach pokojów.
— Ty zapomniałeś, ile biegania i kłopotów mają i narzeczony i narzeczona. A u mnie kto — ty może będziesz biegał do krawców, szewców, tapicerów? Ja sam jeden nie rozerwę się na wszystkie strony. Wszyscy w mieście się dowiedzą i będą mówić: Obłomow żeni się — słyszałeś pan? Nie może być. Z kim? Kto ona? Kiedy ślub?
Obłomow imitował różne głosy.
— Tyle będzie rozmów! Ja się zamęczę, zachoruję z tego — a ty wymyśliłeś wesele!
Znowu spojrzał na Zachara.
— Czy zawołać może Anisję? — pytał Zachar.
— Poco Anisja tu potrzebna? Ty, a nie Anisja zrobiłeś to głupie i nie obmyślane przypuszczenie.
— Zaco to mnie Pan Bóg tak dzisiaj pokarał? — wyszeptał Zachar, westchnąwszy tak głęboko, że aż ramię mu się podniosło.
— A jakie wydatki? — ciągnął Obłomow. — A pieniądze gdzie? Widziałeś przecież, ile mam pieniędzy — rzekł prawie groźnie. — Tu trzeba najmniej tysiąc rubli zapłacić, wynająć inne mieszkanie — trzy tysiące, na uporządkowanie drugie tyle. Potem powóz, kucharz, na przeżycie także trzeba — skąd ja wezmę?
— A wszakże z trzema tysiącami dusz żenią się inni — zauważył Zachar lecz pożałował tego, gdyż Obłomow prawie podskoczył na fotelu i wprost do niego.
— Ty znowu mówisz „inni“ — pamiętaj! — powiedział, pogroziwszy mu palcem. — Inni mieszkają w dwóch lub trzech pokojach — i jadalnia i bawialny pokój, wszystko razem. Niektórzy tam i sypiają. Dzieci — jedno przy drugiem. Jedna dziewka usługuje wszystkim. Sama pani chodzi na rynek. A Olga Siergiejewna pójdzie na targ?
— Na targ i ja pójść mogę — zauważył Zachar.
— Wiesz ty, ile mi Obłomówka przynosi? — pytał Obłomow. — Słyszałeś, co pisał starosta: „około dwóch tysięcy mniej!“ A tu drogę trzeba robić, szkołę zbudować, jechać do Obłomówki, a tam niema gdzie mieszkać... niema jeszcze domu. Jakież to może być żenienie się? Coś ty wymyślił!
Obłomow przestał mówić. Sam przestraszył się tej groźnej, beznadziejnej perspektywy. Róże, kwiat pomarańczowy, świetność obrzędu, szept podziwienia w tłumie — wszystko nagle znikło i zblakło.
Twarz Obłomowa nabrała kłopotliwego wyrazu — zamyślił się. Potem oprzytomniawszy trochę, spojrzał i zobaczył Zachara.
— Ty co chcesz tutaj? — spytał ponuro.
— Pan kazał mi stać!
— Idź! — skinął na niego ręką Obłomow.
Zachar szybko wysunął się za drzwi.
— Nie, poczekaj! — nagle zatrzymał go Obłomow.
— To idź, to poczekaj — mruczał Zachar, trzymając się ręką odrzwi.
— Jak ty śmiałeś rozgadywać o mnie takie niewłaściwe i niemożliwe rzeczy? — wzburzony, szeptem prawie pytał Obłomow.
— Kiedyżto ja, Ilja Iljicz, rozgadywałem? To nie ja, to gadali ludzie Iljińskich. Mówili, że barin jakoby starał się...
— Psss... psss... — zapsykał Obłomow, robiąc groźny ruch ręką. — Ani słowa... nigdy! Słyszysz?
— Słyszę — odpowiedział bojaźliwie Zachar.
— Nie będziesz rozgadywał takich głupstw?
— Nie będę — cicho odrzekł Zachar, nie bardzo rozumiejąc treści tego. Wiedział tylko, że to są „przykre słowa“.
— Pamiętajże, gdy tylko usłyszysz, że mówić o tem będą, a spytają ciebie — powiedz: to głupstwo, nic podobnego nie było i być nie może — dodał szeptem.
— Słucham! — ledwie dosłyszalnym głosem rzekł Zachar.
Obłomow obejrzał się i pogroził mu palcem. Zachar migał przestraszonemi oczyma i na palcach ku drzwiom się cofał.
— Kto pierwszy to powiedział? — pytał jeszcze Obłomow.
— Katja powiedziała Siemionowi, Siemion Nikicie, Nikita Wasilisie...
— A ty rozgadałeś wszystkim! Ja tobie! — groźnie szepnął Obłomow — plotki roznosić o swoim panu! A!
— Po co pan mnie męczy przykremi słowami — rzekł Zachar. — Zawołam Anisję, ona wszystko wie...
— Co ona wie, mów, mów zaraz!
Zachar w jednej sekundzie wyskoczył za drzwi i z niezwykłą szybkością wszedł do kuchni.
— Rzuć patelnię! Ruszaj do barina! — zawołał do Anisji, wskazując drzwi wielkim palcem. Anisja oddała patelnię Akulinie, wyciągnęła z za pasa fartuszek, dłońmi uderzyła się po biodrach i, utarłszy nos palcem, poszła do pokoju. W pięć minut uspokoiła Ilję Iljicza, powiedziawszy mu, że nikt o weselu nic nie mówił i przysiąc nawet gotowa na obraz, że pierwszy raz o tem słyszy. Mówiono zupełnie co innego — że baron zaleca się do panienki.
— Jakto — baron! — wstawszy nagle, rzekł Ilja Iljicz. Uczuł, że nietylko serce, ale ręce i nogi mu zlodowaciały.
— Ale i to nieprawda! — pośpiesznie dodała Anisja, spostrzegłszy że z pod deszczu wpadła pod rynnę. — To tylko Katja powiedziała Siemionowi, Siemion Marfie, Marfa naplotła czegoś Nikicie, a Nikita powiedział: dobrze byłoby, gdyby wasz barin Ilja Iljicz oświadczył się baryszni...
— Co za głupiec ten Nikita! — zauważył Obłomow.
— Prawda, że głupiec — potwierdziła Anisja. — On nawet kiedy w karecie stoi za państwem, to śpi. Ale i Wasilisa nie uwierzyła — mówiła dalej prędko. — Gadała o tem jeszcze na Wniebowzięcie M. P., a Wasilisie opowiadała niania, że panienka ani myśli wychodzić zamąż, a wasz barin już dawno byłby sobie upatrzył narzeczoną, gdyby się chciał był żenić. Niedawno jeszcze widziała Samojłę, śmiał się i mówił: jakie to ma być wesele, to raczej podobne wszystko do pogrzebu; ciotkę ciągle głowa boli, a panienka płacze i milczy. W domu o posagu nawet nie myślą, u panienki Olgi mnóstwo pończoch niecerowanych i nikt nie myśli o tem, a w tamtym tygodniu nawet srebro zastawili...
— Zastawili srebro? — To znaczy, że i oni nie mają pieniędzy! — myślał Obłomow, wodząc przestraszonym wzrokiem po ścianach i zatrzymując go na nosie Anisji, gdyż więcej nie było go na czem zatrzymać. Głos jej wydobywał się jak gdyby nie przez usta lecz nosem.
— Pamiętajże nie rozgadywać głupstw — rzekł Obłomow, grożąc palcem.
— Co mam rozgadywać! Nawet o tem nie myślę miałabym gadać — skrzeczała Anisja, jak gdyby łupała szczepy. — Pierwszy raz dzisiaj słyszę o wszystkiem. Przed Panem Bogiem, choć pod ziemię gotowa jestem się zapaść! Zdziwiłam się, kiedy mi barin o tem powiedział, przestraszyłam się, zatrzęsłam się cała. Jak to może być? Jakie wesele? Nikomu i we śnie nic podobnego się nie marzyło. Ja z nikim nie rozmawiam, kuchni pilnuję. Z ludźmi Iljinskich już od miesiąca się nie widziałam, zapomniałam nawet, jak się nazywają. A tu, z kim gadać? Z gospodynią tyle tylko rozmowy, co o gospodarstwie, z babką nie można mówić, bo ciągle kaszle, a i słuch ma tępy. Akulina — bałwan do niczego, a stróż pijaczysko. Są dzieci tylko — czy to z niemi o tem gadać? A panienka — zapomniałam nawet, jak wygląda.
— Dosyć, dosyć, dosyć! — rzekł Obłomow, niecierpliwie dając ruch ręką, aby odeszła.
— Jak można mówić o tem, czego niema? — mówiła już na odchodnem. — A co Nikita mówił — to nic. Na durniów niema rady. Mnie i do głowy to nie przychodzi, cały dzień tylko kręć się, kręć — na co innego niema czasu. Bóg wie, co takiego! Oto obraz na ścianie...
W tej chwili mówiący nos znikł za drzwiami, ale głos słychać było jeszcze przez dobrą minutę.
— Taka to sprawa! Nawet Anisja powiada, że to rzecz niewłaściwa — szepnął Obłomow, dłonie złożywszy.
— Szczęście, szczęście! — z ironją pomyślał Obłomow — jakież to wątłe, jakież niepewne! Welon, miłość, miłość... a pieniądze gdzie? z czego żyć? Miłość — i ciebie trzeba kupić, czyste, prawe szczęście!
Od tej chwili marzenia i spokój opuściły Obłomowa. Sypiał źle, jadł mało i ponuro patrzył na wszystko.
Chciał nastraszyć Zachara, ale sam jeszcze więcej się nastraszył, gdy zagłębił się w praktyczną stronę kwestji o weselu i przekonał się, że to nietylko obraz poetycki, ale także praktyczny, urzędowy niejako krok ku prawdziwej rzeczywistości, ku prawdziwym obowiązkom.
Nie tak on sobie wyobrażał rozmowę z Zacharem. Przypomniał sobie, jak uroczyście pragnął oświadczyć mu o tem, jak Zachar miał krzyknąć z radości i do nóg mu upaść, a Obłomow miał dać mu dwadzieścia pięć rubli, zaś Anisji dziesięć.
Wszystko sobie przypomniał — dreszcz szczęścia, rękę Olgi, jej namiętny pocałunek... i skamieniał prawie. „Zblakło, minęło“ — szepnął jakiś głos w jego duszy.
— Cóż teraz?
Obłomow nie wiedział, jak stanąć przed Olgą, co ona powie, co on odpowie na to, i zdecydował się nie pojechać do niej w środę, a widzenie się odłożyć do niedzieli, gdy tam będzie tłum gości i rozmowa sam na sam będzie utrudniona.
Nie chciał jej opowiadać o głupich plotkowaniach ludzi, ażeby jej nie niepokoić tem, co się poprawić nie da; zamilczać także nie wypadało. Ukrywanie na nicby się nie przydało: ona spojrzeniem swojem wszystko wydobędzie z najgłębszych tajników jego duszy.
Zatrzymawszy się na tej decyzji, Obłomow uspokoił się trochę i napisał na wieś do sąsiada, swego pełnomocnika, prosząc go bardzo o rychłą odpowiedź, o ile można, najpomyślniejszą.
Potem począł rozmyślać nad tem, jak zużytkować długie pojutrze, które byłoby tak przepełnione obecnością Olgi, niewidzialną rozmową ich dusz, jej śpiewem. A tu tymczasem jakieś licho trąciło Zachara, ażeby zamącił wszystko tak nie w porę.
Zdecydował się pojechać do Iwana Gerasimowicza i zjeść u niego obiad, ażeby jakoś wypełnić ten dzień nieznośny, a do niedzieli będzie miał dość czasu, ażeby zastanowić się nad usprawiedliwieniem się — a może i odpowiedź ze wsi nadejdzie...
Nadeszło pojutrze. Zbudziło go szalone ujadanie psa i szarpanie się jego na łańcuchu. Ktoś wszedł na dziedziniec i o kogoś pytał. Stróż wywołał Zachara. Za chwilę Zachar przyniósł list do Obłomowa, który przyszedł miejską pocztą.
— Od panny Iljinskiej — rzekł Zachar.
— Ty skąd wiesz? — z oburzeniem spytał Obłomow. — Kłamiesz!
— Na letnisku takie listy były tylko od niej — gadał Zachar swoje.
— Czy zdrowa? Co to znaczy? — myślał Obłomow, rozpieczętowując list.
„Nie chcę czekać środy — pisała Olga — mnie tak przykro, gdy długo cię nie widzę. Jutro więc o trzeciej godzinie będę w Letnim Ogrodzie.“
I tyle.
Znowu zmąciła się jego dusza aż do dna, znowu począł szamotać się z niepokoju, jak mówić z Olgą, jaką maskę przybrać.
— Nie umiem... nie mogę! — myślał. — Od Sztolca trzeba się uczyć.
Uspokajał się tem, że Olga przyjedzie zapewne z ciotką, albo z jaką panią — naprzykład, z Marją Siemionówną, która ją tak kocha, że nie może napatrzeć się na nią. W jej obecności miał nadzieję ukryć w jakiś sposób pomieszanie, wiele mówić i być bardzo słodkim.
— W sam czas obiadowy — pomyślał, — także wybrała.
Podążał leniwie ku Letniemu ogrodowi.
Gdy tylko wszedł w długą aleję, spostrzegł, że z jednej ławki podniosła się jakaś zawoalowana kobieta i szła naprzeciwko niego.
Obłomow zgoła nie myślał, ażeby to mogła być Olga. — Sama! Nie może być! Nie zdecyduje się na to i nie znajdzie powodu wyjścia z domu.
Jednak... Ruchy jak gdyby jej — idzie lekko, jakby się ślizgała, pochylona trochę naprzód. Szyja i głowa Olgi. Wzrok schylony do ziemi, jakby tam czego szukała.
Inny poznałby po kapeluszu, po ubraniu, ale Obłomow, spędziwszy z Olgą cały ranek, nigdy potem nie mógł powiedzieć, w jakim była kapeluszu i sukni.
W ogrodzie prawie nikogo niema. Jakiś słuszny mężczyzna chodzi szybko — dla ruchu, dla zdrowia i dwie... nie damy, lecz kobiety z dwojgiem posiniałych od zimna dzieci.
Liście już opadły. Przez gałęzie drzew widać siedzące na drzewie wrony kraczące nieprzyjemnie. Zresztą, jasno, dzień piękny, a w dobrem ubraniu, nawet ciepło.
Zawoalowana kobieta podchodzi coraz bliżej.
— Olga! — rzekł Obłomow i, nie wierząc oczom swoim, zatrzymał się przerażony. — To ty jesteś? Ty? — pytał, biorąc ją za rękę.
— Jakże się cieszę, żeś przyszedł — mówiła, nie odpowiadając na jego pytania. — Myślałam, że nie przyjdziesz... lękałam się...
— Jakżeś tu zaszła? Jakim sposobem? — pytał roztargniony.
— Zostaw! Poco o tem mówić! Co za pytania! To nudne. Chciałam ciebie widzieć i przyszłam — oto wszystko!
Olga mocno ściskała mu rękę i wesoło, bez trosk żadnych w twarz mu patrzyła śmiało i otwarcie, ciesząc się chwilką, skradzioną losowi, tak, że Obłomow nawet zazdrościł, iż nie dzielił jej wesołego nastroju. Chociaż był bardzo stroskany, nie mógł nie zapomnieć się na chwilę, widząc twarz jej, pozbawioną tej skupionej myśli, która zwykle wyrażała się w ruchach brwi i w linijce na czole. Teraz stała przed nim bez tej poważnej dojrzałości w rysach twarzy, która tak go zawsze niepokoiła.
W tej chwili twarz jej wyrażała takie dziecinne zaufanie do swego losu, do szczęścia, do niego... Była pełna wdzięku.
— Ach, jak się cieszę, jak cieszę! — mówiła, uśmiechając się i patrząc na niego. — Myślałam, że cię dzisiaj nie zobaczę. Wczoraj taka mnie ogarnęła tęsknota, nie wiem dlaczego, żem napisała. Zadowolony jesteś?
Spojrzała mu w twarz.
— Cóż ty dzisiaj taki nachmurzony? Milczysz? Niezadowolony jesteś? Myślałam, że oszalejesz z radości, a ty jakbyś był senny. Zbudź się, mój panie, przy panu Olga.
Lekko, z wymówką odtrąciła go od siebie.
— Niezdrów jesteś? Co z tobą? — nalegała.
— Nie, zdrów jestem i szczęśliwy — dodał pośpiesznie, byle ona tylko nie wydobywała tajemnic z jego duszy. Niepokoję się tylko tem, jak ty sama...
— To już moja sprawa. Czy lepiej byłoby, gdybym przyjechała z ciotką?
— Lepiej, Olgo.
— Gdybym wiedziała, poprosiłabym ją — przerwała mu obrażonym głosem, wypuszczając jego rękę. — Myślałam, że dla ciebie niema większego szczęścia, jak gdy jesteśmy razem sami.
— I niema i być nie może! — rzekł Obłomow. — Ale jakże, sama jedna...
— Niema o czem długo gadać. Lepiej pogadajmy o czem innem — odpowiedziała spokojnie. — Słuchaj... coś ci miałam powiedzieć i zapomniałam...
— Czy nie o tem, jakeś tu przyszła sama jedna? — zaczął, oglądając się trwożliwie.
— Ach, nie! Ty ciągle swoje! Że ci się nie znudzi... Co ci chciałam powiedzieć? Wszystko jedno, potem sobie przypomnę... Jak tutaj pięknie, liście już opadły. Feuilles d’automne — pamiętasz V. Hugo? Tam, widzisz? Słońce, Newa... Chodźmy przejechać się łódką...
— Co tobie? Co ci Pan Bóg dał? Takie zimno... Ja tylko w płaszczu na wacie...
— Ja także bez futra. Cóż to znaczy? Chodźmy! Chodźmy!
Olga biegła prawie, wlokąc za sobą Obłomowa. On opierał się i mruczał. Wkońcu wsiedli do łodzi i popłynęli.
— Jak ty sama jedna przyszłaś tutaj? — powtarzał zakłopotany Obłomow.
— Powiedzieć, jak? — złośliwie zapytała, patrząc na niego, gdy już odpłynęli na środek rzeki. — Teraz można... już stąd nie uciekniesz, a tam — uciekłbyś.
— Jak? — zapytał z lękiem.
— Przyjdziesz jutro? — spytała zamiast odpowiedzi.
— Ach, Boże mój! — pomyślał Obłomow — ona, zdaje się, w duszy mojej wyczytała, że nie miałem zamiaru przyjść.
— Przyjdę.
— Od rana, na cały dzień?
Obłomow zawahał się.
— A więc nie powiem.
— Przyjdę na cały dzień.
— Otóż widzisz — poczęła mówić poważnie — dlatego prosiłam cię, abyś przyszedł dziś, aby ci powiedzieć...
— Co? — zapytał Obłomow przestraszony.
— Abyś... jutro przyszedł do nas.
— Ach, Boże! — przerwał niecierpliwie, — ale jak tu przyszłaś?
— Tu? — powtórzyła niedbale. — Jak ja tu przyszłam? Oto tak... prawda... Poczekaj... ale czy warto o tem mówić?
Olga zaczerpnęła dłonią wody i bryznęła mu w twarz. Obłomow drgnął. Nachmurzył się. Ona śmiała się.
— Jaka zimna woda. Ręka mi zupełnie zlodowaciała! Mój Boże! Jak wesoło, jak dobrze — mówiła, rozglądając się na wszystkie strony. — Jutro pojedziemy znowu, tylko już wprost z domu.
— A teraz nie prosto z domu? Skądże ty? — pytał pośpiesznie.
— Z magazynu.
— Z jakiego?
— Jakto — z jakiego? Przecież powiedziałam ci jeszcze w ogrodzie.
— Ależ nie powiedziałaś wcale — niecierpliwie zaprzeczył Obłomow.
— Nie powiedziałam? Dziwna rzecz! Zapomniałam. Wyszłam z domu ze służącym do złotnika.
— I cóż?
— Więc... Jaka to cerkiew? — spytała nagle wiosłującego i wskazała palcem.
— Która? Ta?
— Smolnyj! — niecierpliwie rzucił Obłomow — Cóż dalej? Poszłaś do złotnika, a tam?
— Tam... Jakie piękne rzeczy... Jaką bransoletkę widziałam!
— Ależ nie o bransoletkę pytam! — przerwał Obłomow — co potem?
— I tyle tylko... odpowiedziała roztargniona, ciekawem okiem wodząc po okolicy.
— A gdzież służący? — dopytywał się Obłomow.
— Wrócił do domu... — odpowiedziała, przypatrując się gmachom z przeciwnej strony Newy.
— A ty jak?
— Jak tam pięknie! Czyby nie można tam podpłynąć — rzekła, wskazując parasolką przeciwną stronę. — Ty przecież tam mieszkasz!
— Tak.
— Na jakiej ulicy? Pokaż.
— No, a ze służącym co się stało? — dopytywał się Obłomow.
— Służącego wysłałam po bransoletkę — rzekła niedbale. — On wrócił do domu, a ja poszłam do ogrodu.
— Jakże ty tak? — spytał Obłomow, wpatrzywszy się w Olgę.
Nadał swojej twarzy wyraz przestrachu — ona także.
— Mów poważnie, Olga, przestań żartować.
— Nie żartuję. Rzeczywiście tak! — odpowiedziała spokojnie. — Umyślnie zapomniałam w domu bransoletki, a ciotka prosiła, abym poszła do magazynu. Tybyś nigdy coś podobnego nie wymyślił — dodała dumnie, jak gdyby rzeczywiście zrobiła coś wielkiego.
— A jeżeli służący wróci?
— Kazałam powiedzieć, aby czekał na mnie, bo pójdę do innego magazynu — tymczasem przyszłam tutaj.
— A jeśli Marja Michajłowna spyta, w jakim jeszcze magazynie byłaś?
— Powiem — u krawcowej.
— A jeśli zapyta krawcowę?
— A jeśli Newa nagle do morza spłynie zupełnie..., jeśli łódka się przewróci, jeśli... cała Morska ulica i nasz dom się zawalą... jeśli mnie kochać przestaniesz... — mówiła i znowu bryznęła mu w twarz wodą.
— Ależ służący już wrócił, czeka... — mówił, ocierając twarz. — Hej, wioślarz, do brzegu!
— Nie trzeba, nie trzeba! — protestowała Olga.
— Do brzegu! Służący już z pewnością wrócił.
— Niech go... Nie trzeba!
Ale Obłomow zwyciężył i pośpiesznie poszedł z nią przez ogród. Olga przeciwnie, szła powoli, opierając się o jego rękę.
— Czego się tak śpieszysz? — mówiła. — Poczekaj. Ja chciałabym dłużej być z tobą.
Zwolniła jeszcze bardziej kroku. Szła, przytuliwszy się do jego ramienia i zbliska przyglądała mu się. Obłomow mówił długo i nudnie o obowiązkach, o długu. Olga słuchała niedbale, w zamyśleniu, schylała głowę wdół lub znowu podnosiła i wzrok na nim zatrzymywała. Myślała zupełnie o czem innem.
— Słuchaj, Olga — przemówił wreszcie Obłomow uroczyście — pod grozą twego gniewu i ściągnięcia na siebie twoich wymówek muszę ci jednak oświadczyć stanowczo, że zaszliśmy za daleko. Moja powinność, mój obowiązek nakazują mi, to ci powiedzieć.
— Co? — spytała niecierpliwie.
— Że robimy bardzo źle, widując się potajemnie.
— Mówiłeś już o tem jeszcze na letnisku.
— Tak, ale wtedy byłem w okresie marzeń. Jedną ręką odsuwałem, a drugą przytrzymywałem. Ty ufałaś mi, a ja... jak gdybym oszukiwał ciebie. Wtedy było to uczucie nowe...
— A teraz już nie nowe, i poczynasz się nudzić.
— Ach, nie, Olgo! Jesteś niesprawiedliwa. Było nowe — i dlatego nie można było panować nad sobą. Mnie wprost sumienie dręczy. Ty za młoda jesteś, mało znasz świat i ludzi... Masz duszę tak czystą, tak bardzo mnie kochasz, że ci nawet do głowy nie przychodzi, jak surowej naganie podlegamy oboje za to, co robimy, przedewszystkiem — ja...
— Cóż my robimy? — spytała Olga, zatrzymując się.
— Jakto — co? Ty oszukujesz ciotkę, potajemnie wychodzisz z domu, widując się sam na sam z mężczyzną... Spróbuj powiedzieć to wszystko w niedzielę przy gościach...
— Dlaczego mam milczeć? — rzekła spokojnie. — I owszem, mogę powiedzieć.
— I zobaczysz — mówił dalej Obłomow — że ciotka zemdleje, panie zaczną się żegnać, a mężczyźni śmiało i złośliwie popatrzą na ciebie.
Olga zamyśliła się.
— Ależ my już jesteśmy narzeczeni...
— Tak, tak, kochana Olgo — mówił, ściskając jej obie ręce — dlatego też ostrożniejsi powinniśmy być, tem surowsi dla siebie. Ja chcę z dumą prowadzić ciebie pod rękę tą samą aleją, śmiało wobec wszystkich, a nie potajemnie; chcę, ażeby głowy schylały się przed tobą ze czcią, ale nie żeby oczy przechodniów wpatrywały się w ciebie złośliwie i śmiało; ażeby w niczyjej głowie nie mogło zrodzić się podejrzenie, że ty, dumna dziewczyna, mogłaś, zawróciwszy sobie głowę, zapomnieć o wstydzie i wychowaniu, unieść się i złamać obowiązek...
— Nie wyzbyłam się ani wstydu, ani wychowania, ani obowiązku — dumnie odpowiedziała Olga, wysuwając rękę z pod ramienia Obłomowa.
— Wiesz, wiesz, mój aniele niewinny, nie ja to mówię, ale powiedzą ludzie, świat i nigdy ci tego nie przebaczą. Zrozum na miłość Boga czego ja pragnąłbym. Pragnąłbym, ażebyś także wobec całego świata była czystą i bez zarzutu, jaką jesteś w rzeczywistości.
Olga szła w zamyśleniu.
— Zrozum, dlaczego mówię ci o tem: ty będziesz nieszczęśliwą, a wtedy cała odpowiedzialność spadnie na mnie. Powiedzą, żem cię zwodził, że zakrywałem przed tobą przepaść umyślnie. Ty jesteś czystą i spokojną wobec mnie, ale kogo przekonasz o tem? Kto uwierzy?
— To prawda — drgnąwszy powiedziała Olga. — Słuchajże — rzekła stanowczo — powiemy wszystko ciotce i jutro niech nas błogosławi...
Obłomow zbladł.
— Co tobie? — spytała Olga.
— Poczekaj trochę... dlaczego tak się śpieszyć? — spytał pośpiesznie.
Usta mu drżały.
— Przecież przed dwoma tygodniami sam mnie nagliłeś? — pytała, patrząc uważnie na niego.
— Tak, wtenczas nie pomyślałem o niezbędnych przygotowaniach — a tego dużo! — rzekł Obłomow, westchnąwszy. — Poczekamy tylko na list ze wsi.
— Dlaczego czekać na list? Chyba taka lub inna odpowiedź może odmienić twój zamiar? — spytała, jeszcze baczniej wpatrując się w niego.
— Co za myśl! Nie. Potrzebny tylko dla różnych kombinacyj. Trzeba przecież powiedzieć ciotce, kiedy wesele. Z nią nie o miłości będziemy mówić, lecz o takich sprawach, do których teraz zgoła nie jestem przygotowany.
— To też będziesz o nich mówić, gdy list otrzymasz, a teraz wszyscy niech wiedzą, że jesteśmy narzeczeni i będziemy widywać się codziennie. Mnie przykro — dodała — ja męczę się temi długiemi dniami, wszyscy to widzą... nudzą mnie... złośliwie podejrzewają ciebie... Wszystkiego tego już mam dosyć!
— Mówią o mnie? — ledwie wymówił Obłomow.
— Tak, dzięki Soniczce.
— Otóż widzisz, widzisz! Nie słuchałaś mnie, rozgniewałaś się nawet wtedy!
— Co mam widzieć? Nic nie widzę. Widzę tylko, że ty jesteś tchórzem podszyty. Ja nie lękam się tego gadania.
— Nie jestem tchórzem, lecz tylko ostrożnym... Chodźmy stąd, na miłość Boga! Widzisz, powóz jakiś się zbliża. Może znajomi? Ach! Ładna będzie bransoletka... Chodźmy... chodźmy... — mówił przestraszony i zaraził Olgę swoim przestrachem.
— Rzeczywiście, chodźmy prędzej — prędko — prawie wyszeptała Olga.
Biegli prawie oboje aleją aż do końca ogrodu, nie przemówiwszy do siebie ani słowa. Obłomow niespokojnie patrzył na wszystkie strony, a ona zupełnie pochyliła głowę i zasłoniła twarz woalką.
— Więc jutro? — spytała, kiedy już zatrzymali się przed tym magazynem, gdzie służący miał oczekiwać na Olgę.
— Nie, lepiej pojutrze... nie, raczej w piątek lub sobotę.
— Dlaczego?
— Widzisz, Olgo... ja ciągle myślę... może list nadejdzie.
— Przypuśćmy. Ale jutro przyjdź na obiad, słyszysz?
— Tak, tak, dobrze, dobrze! — rzekł pośpiesznie.
Olga weszła do magazynu.
— Ach, Boże mój! Do czegośmy doszli... Jaki ciężar spadł na mnie. Co ja teraz pocznę? Soniczka, Zachar, ci panowie...
Obłomow nie zauważył nawet, że Zachar podał mu zupełnie zimny obiad, nie spostrzegł prawie, jak wnet potem znalazł się w łóżku i zasnął mocnym, kamiennym snem.
Nazajutrz drgnął na myśl, że ma jechać do Olgi, lecz chciał tego uniknąć. Wyobraził sobie, jak wszyscy będą znacząco spoglądać na niego.
Szwajcar i bez tego wita go zwykle bardzo uprzejmie. Siemion rzuca się, jak na złamanie karku, kiedy Ilja Iljicz o szklankę wody poprosi. Katja, niania żegnają go przyjacielskim uśmiechem.
Narzeczony, narzeczony! u wszystkich jakby na czole napisane, a on jeszcze nie prosił ciotki o rękę Olgi, nie ma jeszcze pieniędzy, nie wie, kiedy je otrzyma i ile w tym roku przyślą mu ze wsi, domu mieszkalnego na wsi nie ma — ładny narzeczony!
Zadecydował, że do czasu otrzymania stanowczych wiadomości ze wsi będzie widywać się z Olgą tylko w niedzielę, przy świadkach. Na drugi dzień rano Obłomow ani pomyślał o wyjeździe do Olgi.
Nie golił się, nie ubierał, leniwie przeglądał francuskie dzienniki, wzięte od Iljinskich przed tygodniem, nie patrzył bezustannie na zegarek, nie chmurzył się, gdy wskazówka powoli poruszała się na zegarze.
Zachar i Anisja przypuszczali, że Obłomow, jak zwykle, tego dnia nie będzie w domu na obiedzie i nie zapytywali, co gotować.
Ilja Iljicz zwymyślał ich, oświadczywszy, że wcale nie bywał każdej środy na obiedzie u Iljinskich, że jest to „oszczerstwo“; że obiad jadał u Iwana Gerasimowicza, a na przyszłość tylko w niedzielę, i to niezawsze, będzie jadał obiad poza domem.
Anisja zaraz pobiegła na rynek, by kupić podróbek na ulubioną przez Obłomowa zupę.
Przyszły do niego dzieci gospodyni. Sprawdził dodawanie i odejmowanie Wani i znalazł dwie omyłki. Maszy polinjował zeszyt i wypisał wielkie litery, potem słuchał śpiewu kanarków i patrzył przez na wpół otwarte drzwi, jak migały łokcie gospodyni.
Około godziny drugiej gospodyni przez drzwi spytała, czy nie zechciałby coś przekąsić, gdyż właśnie zrobiła placuszki. Przyniesiono placuszki i kieliszek wódki.
Wzruszenie Ilji Iljicza powoli minęło. Opanowało go tylko tępe zamyślenie, które go aż do obiadu nie opuszczało.
Po obiedzie, ledwie usiadł na kanapie, opanowany drzemką i kiwać się począł, otworzyły się drzwi od strony, gdzie mieszkała gospodyni, i na progu stanęła Agafja Matwiejewna, trzymając w obu rękach dwie piramidy skarpetek.
Położyła je na dwóch krzesłach. Obłomow zerwał się i zaproponował jej usiąść. Agafja Matwiejewna nie usiadła, byłoby to wbrew jej zwyczajowi: była zawsze na nogach, zawsze w ruchu różnych trosk pełna.
— Przebrałam dzisiaj skarpetki pana... — rzekła — pięćdziesiąt pięć par, ale wszystkie prawie w złym stanie.
— Jaka pani dobra! — przemówił Obłomow, zbliżywszy się do niej i dotknął żartem jej łokcia.
Agafja Matwiejewna uśmiechnęła się.
— Pani się niepotrzebnie troszczy... Mnie wstyd.
— Drobnostka... to nasze gospodarskie sprawy. Panu niema komu przebrać, a ja chętnie to robię — mówiła dalej. Te dwadzieścia par zupełnie już niezdatne... cerować nawet nie warto...
— Nie trzeba! Niech to pani wszystko wyrzuci. Poco pani ma się tem zajmować. Można kupić nowe...
— Jakto — wyrzucić! Dlaczego? Ot te można jeszcze nadrobić...
Poczęła odliczać skarpetki.
— Niechże pani usiądzie — dlaczego pani stoi? — zachęcał ją.
— Nie, dziękuję pokornie. Niema czasu na siedzenie — wymawiała się Agafja Matwiejewna. — Dzisiaj u nas pranie... trzeba bieliznę przygotować.
— Z pani cud — nie gospodyni! — wykrzyknął Obłomow, zatrzymując wzrok na jej piersiach i podgardlu.
Uśmiechnęła się.
— Jakże pan każe — nadrobić skarpetki? Chciałam właśnie zamówić nici. Staruszka ze wsi przynosi nam zwykle. Tu nie warto kupować — zleżałe!
— Jeśli pani tak dobra — proszę bardzo. Tylko mnie wstyd doprawdy, że pani tem się kłopocze.
— Nic to nie znaczy, cóż mam robić? Te oto sama nadrobię, te oddam babci. Jutro szwagierka przyjdzie w gościnę; nic wieczorami nie robimy, pomału nadrobimy. Moja Masza także już się trochę poduczyła — tylko druty źle wysuwa. Za wielkie dla jej rąk.
— Czyż w samej rzeczy i Masza już się przyzwyczaja do tego? —
— Jak Boga kocham, prawda!
— Nie wiem jak pani dziękować — zaczął Obłomow, patrząc na nią z taką samą przyjemnością, jak rano patrzył na gorące placuszki. — Bardzo, bardzo wdzięczny jestem i dług postaram się spłacić, szczególnie wobec Maszy. Kupię jej jedwabną sukienkę, ubiorę jak laleczkę.
— Co panu Pan Bóg dał! Jaka wdzięczność? Poco jej jedwabne sukienki? Jej i perkalikowych nie można nastarczyć, wszystko się na niej pali, szczególnie trzewiki — nie można nastarczyć z kupowaniem.
Agafja Matwiejewna wstała i wzięła skarpetki.
— Gdzież się pani śpieszy? Proszę posiedzieć. Ja nie jestem zajęty.
— Innym razem, kiedyś w święto prosimy pokornie wstąpić do nas na kawę. A teraz u nas pranie. Pójdę zobaczyć, czy Akulina już zaczęła.
— Z Panem Bogiem, nie śmiem zatrzymywać — rzekł Obłomow — patrząc w ślad za nią na plecy i łokcie.
— Zdjęłam jeszcze szlafrok pański ze strychu — mówiła. — Da się zreperować i wyprać. Materjał bardzo dobry! Długo jeszcze może służyć.
— Zupełnie zbyteczne! Nie używam go już. Odzwyczaiłem się. Nie potrzebny mi.
— Nic nie znaczy, niech wypiorą. Może jeszcze go pan włoży — do wesela — dokończyła, uśmiechnęła się — i drzwi za sobą zamknęła.
Nagle sen go odleciał, słuch się zaostrzył, wzrok osłupiał.
— I ona już wie — wszyscy! — rzekł, siadając na krzesło, podsunięte gospodyni. — O Zachar! Zachar!
Znowu popłynęły przykre słowa na Zachara, znowu Anisja przez nos oświadczyła, „że ona od gospodyni pierwszy raz usłyszała o weselu, że w rozmowach z nią nigdy o tem mowy nie było. I wesela niema i czyż to wypada? To pewnie wymyślił wróg rodzaju ludzkiego... Choćby zaraz w ziemię zapaść się, że gospodyni gotowa także zdjąć obraz ze ściany, a o panience Iljinskich ona nie słyszała, myślała, że to o innej jakiejś narzeczonej...“
Dużo gadała Anisja, tak że Ilja Iljicz wreszcie machnął ręką. Zachar nazajutrz prosił, aby mu pozwolono pójść w gościnę na Grochową ulicę, ale Obłomow dał mu takich gości, że ledwie zdołał umknąć.
— Tam jeszcze nie wiedzą, trzeba zatem oszczerstwa rozpowszechnić. Siedź w domu! — zakończył Ilja Iljicz groźnie.
Przyszła środa. We czwartek Obłomow znowu dostał miejską pocztą list od Olgi z zapytaniem, co to znaczy, co się stało, że nie przyjechał? Pisała mu, że przez cały wieczór płakała i w nocy spać nie mogła.
— Płacze, nie sypia mój anioł! — mówił Obłomow. — Boże! Dlaczego ona mnie kocha? Dlaczego ja ją pokochałem? Dlaczego spotkaliśmy się? To wszystko Andrzej. On zaszczepił miłość, jak ospę, nam obojgu. I cóż to za życie — ciągłe wzruszenia i trwogi? Kiedyż przyjdzie szczęście i spokój?
Ilja Iljicz z głębokiem westchnieniem kładł się, wstawał, wychodził nawet na ulicę i szukał wszędzie „normy“ życia takiego, któreby miało i treść w sobie i upływałoby cicho, dzień po dniu, kropla po kropli, w niemej kontemplacji przyrody i cichych, ledwie widocznie poruszających się zjawiskach upływającego w codziennych kłopotach rodzinnego życia. Nie chciał wyobrażać sobie nawet tego życia, jako szerokiej rzeki, płynącej szumnie wezbranemi falami, jak wyobrażał je sobie Sztolc.
— To choroba — mówił Obłomow — gorączka, jazda z przeszkodami, zrywanie mostów, zalew wody po burzy.
Napisał do Olgi, że w Letnim Ogrodzie przeziębił się trochę, musiał pić różne herbaty, że teraz już wszystko minęło, ale musi przesiedzieć parę dni w domu. W niedzielę ma nadzieję ją ujrzeć.
Olga odpowiedziała na list i pochwaliła go za szanowanie zdrowia, radziła pozostać w domu nawet w niedzielę, gdyby zdrowie tego wymagało, dodając, że woli raczej nudzić się w niedzielę, byle on tylko oszczędził zdrowie.
Odpowiedź przyniósł Nikita, ten sam, który, według opowiadań Anisji był głównym winowajcą w szerzeniu różnych wieści. Przyniósł od panienki nowe książki z prośbą o przeczytanie i o radę czy ona ma je czytać lub nie.
Prosiła o odpowiedź, co do zdrowia. Obłomow napisał list, osobiście wręczył go Nikicie, wyprowadził go na dziedziniec i oczyma wiódł za nim, aż do bramki, w obawie, ażeby nie zaszedł do kuchni i żeby Zachar nie wyszedł za nim na ulicę.
Ilja Iljicz bardzo się ucieszył propozycją Olgi szanowania zdrowia i odłożenia wizyty niedzielnej. Napisał, że rzeczywiście dla zupełnego wyzdrowienia lepiej kilka dni przesiedzieć w domu.
W niedzielę Obłomow był z wizytą u gospodyni, pił kawę, jadł gorący „pirog“, a po obiedzie posłał Zachara po lody i cukierki dla dzieci.
Zachara ledwie zdołano przez rzekę przeprawić na drugą stronę: tymczasowe mosty już usunięto, Newa poczęła zamarzać. Obłomow i w środę nie mógł pojechać do Olgi.
Przyczyna była zupełnie słuszna: lód już począł zbijać się w bryły. Nie można było się przeprawić.
Można byłoby wprawdzie natychmiast przeprawić się na tamtą stronę i przemieszkać kilka dni u Iwana Gerasimowicza, a bywać, nawet jeść obiad codziennie u Olgi.
Myśl ta samorzutnie powstała w głowie Ilji Iljicza. Już spuścił nogi na podłogę, lecz pomyślawszy trochę, z zakłopotanym wyrazem twarzy i z westchnieniem znowu się położył.
— Nie, niech ustaną te gadania — myślał — niech obcy ludzie, odwiedzający dom Olgi, zapomną trochę o mnie, a będą mnie widzieć każdego dnia wtedy dopiero, gdy wystąpimy przed światem, jako narzeczeni. Przykro czekać tej chwili, ale cóż robić — dodał westchnąwszy — biorąc do ręki książki, przysłane przez Olgę.
Przeczytał kilkanaście stron. Masza przyszła z propozycją od matki, czy nie zechciałby pójść popatrzeć, jak zamarza rzeka. Poszedł i wrócił dopiero na herbatę.
Mijały dnie. Ilja Iljicz nudził się, czytał, przechadzał się po ulicy, a w domu zaglądał z nudów przez drzwi do gospodyni, ażeby się trochę rozerwać. Raz nawet zmełł trzy funty kawy tak pilnie, że pot z niego ściekał.
Chciał Agafji Matwiejewnie dać jakąś książkę do przeczytania. Milcząco, poruszając ustami, przeczytała cicho tytuł i książkę zwróciła, mówiąc, że kiedy nadejdą święta, ona poprosi o książkę i każe Wani czytać głośno, wtedy i babcia posłucha, a teraz nie ma czasu.
Tymczasem na Newie ustawiono znowu mosty, a skakanie psa na łańcuchu i rozpaczliwe ujadanie świadczyły o powtórnem zjawieniu się Nikity z listem, z zapytaniem o zdrowie i z książką.
Obłomow lękał się, ażeby mu nie wypadło przechodzić przez most na drugą stronę, schował się przed Nikitą, napisawszy w odpowiedzi, że gardło ma trochę spuchnięte, że jeszcze nie zdecydował się opuszczać pokoju i że „nielitościwy los pozbawia go szczęścia oglądania drogiej mu Olgi jeszcze przez kilka dni“.
Ostro zabronił Zacharowi rozmawiać z Nikitą, oczyma doprowadził go do bramki, a Anisji pogroził palcem, gdy wytknęła nos z kuchni i o coś chciała Nikitę zapytać.
Minął tydzień. Obłomow, wstawszy rano, z niepokojem zapytał, czy już ostatecznie ułożono mosty na Newie?
— Nie jeszcze — usłyszał w odpowiedzi. Spokojnie więc przepędzał czas, słuchając poruszania się wahadła zegarowego, trzeszczenia młynka od kawy i śpiewu kanarków.
Kurczęta już nie piszczały. Oddawna, jako poważne kury, chowały się po kurnikach. Książek, przysłanych przez Olgę, Ilja Iljicz nie zdołał jeszcze przeczytać i jak na sto piątej stronie położył książkę, odwróciwszy ją do góry okładką, tak też od kilku dni leżała nietknięta.
Codzień natomiast zajmował się dziećmi gospodyni. Wania okazał się bardzo pojętnym chłopcem: po trzykrotnem powtórzeniu, już doskonale pamiętał wszystkie główne miasta w Europie, a Ilja Iljicz obiecał, jak tylko pojedzie na drugą stronę, kupić mu mały globus. Masza obrębiła dla Obłomowa trzy chustki do nosa — źle, to prawda, ale ona tak śmiesznie pracuje swemi małemi rączynami i ciągle biega do Ilji Iljicza chwalić się swoją robotą.
Z Agafją Matwiejewną Obłomow rozmawiał bezustannie — ile razy dostrzegł tylko jej łokcie przez wpółotwarte drzwi. Z ruchu łokci przyzwyczaił się zgadywać, co robi gospodyni — czy przesiewa, czy miele lub prasuje.
Nieraz próbował nawet rozmawiać z babcią, ale stara nigdy prawie nie zdołała dokończyć rozmowy i zatrzymywała się wpół słowa; oparłszy się kułakiem o ścianę, zgięta poczynała kaszleć z takim wysiłkiem, jakby jaką ciężką pracę robiła, potem westchnęła głęboko — i cała rozmowa skończona.
„Braciszka“ nie widywał zupełnie. Nieraz widział tylko, jak migał przed jego oknem z pliką papierów, w domu go jakby wcale nie było.
Gdy nawet Obłomow wchodził niechcący do pokoju, gdzie obiadowali, ściśnięci w kupę przy stole, „braciszek“ prędko palcami ocierał usta i chował się do swego pokoju.
Pewnego dnia, gdy Ilja Iljicz obudził się, wolny od wszelkich trosk i począł pić kawę, Zachar doniósł mu — że most już ustalono. Obłomowowi drgnęło serce.
— Jutro niedziela! — pomyślał, — trzeba jechać do Olgi, cały dzień odważnie dźwigać na sobie wymowne i ciekawe spojrzenia obcych osób, wkońcu zapowiedzieć Oldze, kiedy będę mógł oświadczyć się ciotce.
Mimo to, zawsze jeszcze stał na tym samym punkcie niemożności poruszenia się z miejsca.
W wyobraźni jego żywo malowała się chwila, gdy już będzie uznany jako narzeczony; jak na drugi, trzeci dzień przyjadą różni panie i panowie, a on nagle stanie się przedmiotem ciekawości wszystkich; jak dadzą obowiązkowy niejako obiad, będą pić jego zdrowie. Potem... według prawa i obowiązku narzeczonego, złoży Oldze podarunek...
— Podarunek! — zawołał prawie ze strachem i zaśmiał się gorzko.
— Podarunek! — a ja mam tylko dwieście rubli w kieszeni! Gdy pieniądze nawet nadejdą, to chyba aż koło Bożego Narodzenia, a może i później, gdyż muszą sprzedać zboże, ale kiedy sprzedadzą, ile za nie uzyskają, ile tego zboża będzie — wszystko to list powinien wyjaśnić, a listu niema! Jakże to będzie! Żegnaj mi, dwutygodniowy spokoju!
Śród tych trosk stawała przed nim piękna postać Olgi, jej puszyste, wymowne brwi, jej rozumne szaro-błękitne oczy, jej bujne warkocze, spływające aż na szyję — wszystko to całej jej postaci nadawało wyraz szlachetny od głowy aż do popiersia.
Ale ile razy zadrgało w nim uczucie miłości, natychmiast prawie przywalała go niby kamieniem ciężka myśl: co robić, jak przystąpić do rozwiązania kwestji wesela, gdzie dostać pieniędzy, z czego żyć potem?
— Poczekam jeszcze. Może list przyjdzie jutro, pojutrze.
Zaczynał obliczać, kiedy list powinien dojść na wieś, jak długo mógł sąsiad zwlekać z odpowiedzią, ile potrzeba czasu na nadejście odpowiedzi.
— Za trzy — cztery dni najdalej list powinien już być tutaj. Poczekam z wyjazdem do Olgi — zdecydował Obłomow — tem bardziej, że ona nie wie jeszcze zapewne, że mosty na Newie już ustalono.
— Katja, czy mosty już są? — tego samego rana spytała Olga, ocknąwszy się ze snu.
Pytanie to powtarzało się codziennie, ale Obłomow bynajmniej nie domyślał się tego.
— Nie wiem, panienko. Dziś nie widziałam jeszcze ani kuczera, ani stróża, a Nikita także nie wie.
— Ty nigdy nie wiesz, czego mi potrzeba! — niezadowolona odpowiedziała Olga, leżąc w łóżku i przypatrując się łańcuszkowi na szyję.
— Zaraz się dowiem... Nie śmiałam odejść, gdyż myślałam, że panienka lada chwila może się obudzić... Zaraz pójdę się dowiedzieć.
I wybiegła z pokoju.
Olga wysunęła szufladkę stolika i wyjęła ostatni liścik Obłomowa.
— Chory biedaczek! — myślała troskliwie — jak on tam tęskni, sam jeden... Ach, mój Boże! Czy to już prędko...
Nie zdołała dokończyć myśli, gdy zaczerwieniona Katja wbiegła do pokoju.
— Już są mosty! Są! Ustalono je dziś w nocy! — z radością zawołała Katja.
Olga wyskoczyła prawie z pościeli. Katja narzuciła na nią szlafroczek i podsunęła malutkie pantofelki. Olga szybko wysunęła szufladkę, coś wyjęła i wcisnęła do rąk Katji, która pocałowała jej rękę.
Wszystko to — skok z pościeli, zrobienie prezentu Katji, pocałowanie ręki, zajęło chwilę tylko.
— Jutro niedziela! Jak to dobrze! On przyjdzie!
Olga ubrała się szybko, naprędce wypiła herbatę i wyjechała z ciotką do magazynów.
— Jutro ciociu pojedziemy na mszę do Smolnego — prosiła ciotkę.
Ciotka przymrużyła oczy, pomyślała chwilkę i rzekła:
— Można... ale tak daleko, ma chère! Cóż to tak się tobie nagle zachciało — w zimie.
Oldze zachciało się tylko dlatego, że Obłomow wskazał jej tę cerkiew w czasie przejażdżki łodzią. Chciała pomodlić się tam — o niego, ażeby był zdrów, ażeby ją kochał zawsze, ażeby był z nią szczęśliwy, ażeby... ten brak zdecydowania, ta niepewność prędko minęły... Biedna Olga!
Przyszła niedziela. Olga potrafiła jakoś cały obiad urządzić według gustu Obłomowa.
Ubrała się w białą suknię, ukryła pod koronkami podarowaną jej przez niego bransoletkę, uczesała włosy według jego gustu, dzień przedtem kazała nastroić fortepian, a rano spróbowała śpiewać Casta diva. Głos jej tak dźwięczał, jak nigdy od powrotu z letniska. Potem czekała...
Baron nadjechał właśnie w chwili tego oczekiwania. Powiedział, że znowu wyładniała — jak w lecie, ale troszeczkę schudła.
— Brak świeżego wiejskiego powietrza i maleńki nieporządek w trybie życia podziałały na panią — powiedział. — Dla pani, miła Olgo Siergiejewna, potrzebne powietrze pól i wsi.
Pocałował kilkakrotnie jej rękę tak szczerze, że farbowane wąsy pozostawiły nawet maleńką plamkę na palcach.
— Tak, wieś — odpowiedziała zamyślona, nie do niego wszakże zwrócona, a tak do kogoś — w powietrze.
— A propos wsi — dodał — w przyszłym tygodniu ukończy się proces pani, a w kwietniu będzie już pani mogła pojechać do własnego majątku. Nie jest wielki, ale położenie cudowne! — Pani będzie zadowolona. Jaki dom! Jaki ogród! Tam jest na górze jedna altanka — pani pokocha ją. Widok na rzekę... Pani nie pamięta. Miała pani dopiero pięć lat, kiedyście z ojcem stamtąd wyjechali.
— Jak ja się będę cieszyć! — rzekła i zamyśliła się.
— Teraz już rzecz zdecydowana — pomyślała — ale on dowie się o tem nie wcześniej, niż...
— Na przyszły miesiąc panie baronie? — spytała go prędko. — Czy to pewne?
— Tak pewne, jak to, że pani piękna wogóle, ale dzisiaj w szczególności — powiedział baron i poszedł do ciotki.
Olga została na swojem miejscu i marzyła o przyszłem szczęściu, ale zdecydowała się nic nie mówić Obłomowowi, ani o tem, co słyszała od barona, ani o swoich zamiarach.
Pragnęła zbadać do końca, jaki przewrót dokona się w jego leniwej duszy pod wpływem miłości, jak ostatecznie spadnie z niej ciężar; jak on się ugnie przed zbliżającem się szczęściem, otrzyma przychylną odpowiedź ze wsi, i cały rozradowany przybiegnie, ażeby upaść jej do nóg; jak oboje na wyścigi biec będą do ciotki, a potem...
Potem powie mu, że i ona ma wieś, ogród, letnie mieszkanie z widokiem na rzekę, a dom zupełnie dobry do mieszkania, że należy najprzód tam pojechać, a potem do Obłomówki.
— Nie, nie chcę przychylnej odpowiedzi — pomyślała — on zechce być dumnym i nie odczuje nawet radości, że ja mam wieś, dom, ogród... Niech lepiej przyjdzie strwożony złą treścią listu, niech dowie się, że w jego majątku nieład, że trzeba tam jechać. Popędzi wtedy do Obłomówki, prędko wyda wszystkie stosowne rozkazy, coś zapomni, czegoś nie potrafi, coś powie byle jak — i znowu przybiegnie z powrotem. Wtedy niech się dowie, że nie trzeba było jeździć, że jest dom, ogród, letni domek z widokiem na rzekę, że jest gdzie mieszkać i bez jego Obłomówki... Tak, tak, za nic mu nie powiem, wytrzymam do końca, niech on tam jedzie, niech się rusza, ożywi — wszystko dla nas, dla przyszłego szczęścia! Nie! Poco posyłać go na wieś i rozłączać się? Gdy w podróżnem ubraniu przyjdzie blady, zasmucony, aby się pożegnać na miesiąc, wtedy mu powiem, że nie trzeba jechać do lata, a potem pojedziemy razem.
Tak marzyła Olga, i pobiegłszy do barona, zręcznie go uprzedziła, ażeby do pewnego czasu nie rozgłaszał tej wiadomości, nie mówił o nowinie nikomu, stanowczo — nikomu. Mówiąc: nikomu, miała na myśl tylko Obłomowa.
— Tak, tak, poco? — potwierdził baron — chyba powiedzieć może tylko Obłomowowi, gdyby była mowa o tem.
Olga zapanowała nad sobą i rzekła obojętnie:
— Nie, i jemu proszę nie mówić.
— Wola pani dla mnie prawem — odpowiedział grzecznie baron.
Oldze nie brakło przebiegłości. Gdy bardzo pragnęła spojrzeć na Obłomowa przy świadkach, patrzyła najprzód na trzech innych, a dopiero potem na Obłomowa.
Ile rozmaitych kombinacyj — wszystko dla niego. Ile razy rumieńce występowały jej na twarzy! Gdy trąci ten lub inny klawisz, przewróci nuty z jednej strony na drugą — zawsze pomyśli o nim. Niema go. Co to znaczy?
Trzecia, czwarta godzina — niema go! Wpół do piątej: rozkwitła jej piękność poczęła przekwitać, poczęła więdnąć i do stołu usiadła blada.
Inni — nic nie spostrzegli. Nikt nawet nie zauważył, co się z nią działo. Wszyscy jedli te potrawy, które przygotowane były dla niego, rozmawiając wesoło, obojętnie.
Po obiedzie, wieczorem, także nie przyszedł. Do godziny dziesiątej łudziła się nadzieją lub lęk ją ogarniał naprzemian. O dziesiątej poszła do swego pokoju.
Z początku wszystek gniew swój, wszystką gorycz jaką tylko miała w sercu wylała na niego. — Nie było zjadliwego sarkazmu, przykrego słowa, jakie tylko znaleźć mogła w swoim słowniku, któremi nie obciążyłaby go w myśli.
Potem miała wrażenie, jak gdyby cały jej organizm napełniał się ogniem lub lodem naprzemiany.
— On chory... sam jeden... nie może nawet zawiadomić — zabłysło jej w umyśle.
Przeświadczenie to owładnęło nią zupełnie i przez całą noc zasnąć nie mogła. Gorączkowo spała zaledwie dwie godziny. Rano obudziła się, chociaż blada, ale spokojna i zdecydowana.
W poniedziałek rano gospodyni weszła do gabinetu Obłomowa i oświadczyła:
— Jakaś dziewczyna pyta o pana.
— O mnie? Nie może być! — odrzekł Obłomow. — Gdzież ona?
— Tu właśnie. Pomyliła się. Weszła przez nasz ganek. Wpuścić?
Obłomow nie wiedział, co robić, na co się zdecydować, gdy nagle przed nim stanęła Katja.
— Katja! — ze zdziwieniem zawołał Obłomow. — Skąd ty tu? Jak?
— Panienka też — szeptem odpowiedziała Katja — kazała zapytać...
Obłomow zbladł nagle.
— Olga Siergiejewna! — szeptał z przestrachem. — Kłamiesz Katja. Zażartowałaś. Nie męcz mnie!
— Jak Boga kocham, prawda! W najętym powozie... Zatrzymała się w magazynie z herbatą... czeka... chce tu przyjechać. Kazała mi powiedzieć, ażeby pan wysłał gdzie Zachara. Za pół godziny panienka tu przyjedzie...
— Lepiej sam pójdę... Jak można, ażeby się tutaj fatygowała!
— Nie zdoła pan... Lada chwila panienka przyjedzie... Panienka myśli, że pan chory. Dowidzenia... ja polecę... panienka sama, czeka na mnie.
I poszła.
Obłomow z niezwykłym pośpiechem zawiązał krawat, wdział kamizelkę, buty i zawołał Zachara.
— Zachar! Niedawno prosiłeś mnie, abym ci pozwolił pójść w gościnę na tamtą stronę, na Grochową ulicę, możesz pójść teraz — rzekł Obłomow.
— Nie pójdę! — rzekł stanowczo Zachar.
— Idź, kiedy mówię! — naciskał Obłomow.
— Poco chodzić w gościnę w dzień zwykły! — upierał się Zachar.
— Idź, rozerwiesz się, nie bądź uparty, kiedy barin robi ci łaskę i pozwala wyjść... Zobaczysz się z przyjaciółmi...
— Niech ich tam, tych przyjaciół!
— Czyż nie chcesz się widzieć z nimi?
— Wszystko to takie draby, że patrzeć się na nich nie chce!
— Ależ idź, idź! — nalegał Obłomow i krew mu uderzyła do głowy.
— Nie, dzisiaj cały dzień będę siedzieć w domu. W niedzielę może pójdę — odpowiedział obojętnie Zachar.
— Idź teraz, zaraz! — naglił go wzburzony Obłomow. — Tyś powinien...
— Poco ja pójdę! Siedem wiorst iść poto, by zjeść kisielu.
— Idź, przejdź się ze dwie godziny. Widzisz, gębę masz taką zaspaną! Przewietrzysz się.
— Gęba jak gęba — zwykle jak u naszego brata — odpowiedział Zachar, leniwie spoglądając w okno.
— Ach, mój Boże! Zaraz przyjdzie — myślał Obłomow, ocierając pot z czoła.
— Proszę cię, idź, przejdź się... Masz tu dwadzieścia kopiejek, wypij piwa z przyjacielem.
— Lepiej na ganku posiedzę. Gdzież ja w taki mróz pójdę. Przed wrotami także posiedzieć mogę.
— O, nie! Jak najdalej od bramy! — żywo zaprotestował Obłomow. — Na inną ulicę pójść możesz... na lewo, do ogrodu... na tamtą stronę...
— Co za dziwna rzecz — myślał Zachar — pędzą na przechadzkę. Tego nie bywało.
— Ja już lepiej w niedzielę, Ilja Iljicz.
— Pójdziesz ty czy nie? — ścisnąwszy zęby rzekł Obłomow, naciskając Zachara.
Zachar uciekł. Obłomow poszedł do Anisji.
— Ruszaj na targ i kupisz tam do obiadu...
— Do obiadu już wszystko kupiłam... Wkrótce będzie gotów — przemawiał jej nos.
— Milczeć i słuchać! — krzyknął Obłomow tak, że Anisja się zlękła.
— Kup szparagów... — dokończył, myśląc nadtem, coby jej kazać jeszcze kupić.
— Jakież to teraz szparagi, batiuszka, i gdzie ja ich kupię.
— Marsz! — krzyknął Obłomow. — Anisja uciekła. — Pędź, ile sił ci starczy — krzyczał za nią, — a stamtąd wracaj o ile można najwolniej. Przed drugą godziną nosa tu nie pokazuj.
— Cóż to się dziwnego dzieje! — mówił Zachar do Anisji, spotkawszy się z nią za bramą. — Na przechadzkę pędzi, dał dwadzieścia kopiejek. Gdzie ja pójdę?
— To pańskie rzeczy, nie nasze — zauważyła, coś zmiarkowawszy Anisja. — Ty idź do Artemja, kuczera hrabiowskiego... poproś go na herbatę... on często ciebie herbatą traktuje... A ja pobiegnę na targ.
— Wiesz Artemi, coś dziwnego — mówił Zachar. — Barin wypędził mnie na przechadzkę i dał na piwo.
— Sam pewnie chce nachlać się dobrze — dowcipnie zauważył Artemi — więc i ciebie wysyła, abyś mu nie zazdrościł. Chodźmy.
Artemi skinął na Zachara, zrobił przed sobą ruch ręką i wskazał jakąś uliczkę.
— Chodźmy! — rzekł Zachar i także w tym kierunku głową skinął.
— Coś dziwnego! — skrzypiał Zachar — wypędził na przechadzkę! —
Znikli. Anisja, doszedłszy do pierwszej przecznicy, przysiadła za płotem w rowie i czekała, co będzie?
Obłomow nasłuchiwał i czekał. Ktoś ujął za kółko przy bramie i w tej chwili rozpaczliwe szczekanie i szarpanie się psa na łańcuchu napełniło cały dziedziniec.
— Przeklęty pies! — rzucił Obłomow przez zaciśnięte zęby, uchwycił czapkę i pobiegł otworzyć bramkę. Otworzył i prawie w objęciach przyprowadził Olgę do ganku.
Była sama. Katja czekała na nią w powozie, niedaleko od bramy.
— Zdrów jesteś? Nie leżysz? Co tobie? — pytała prędko, wchodząc do gabinetu, nie zdejmując płaszcza i kapelusza i mierząc go od stóp do głowy.
— Lepiej mi teraz... Ból gardła minął prawie zupełnie... — rzekł, dotknąwszy ręką gardła i kaszląc lekko.
— Dlaczegożeś wczoraj nie był? — pytała go tem spojrzeniem, które z jego duszy wydobywało wszystkie tajemnice.
— Jakże ty Olga mogłaś zdecydować się na taki krok? — zapytał z przestrachem. — Czy wiesz, na co się narażasz?
— O tem później — przerwała mu niecierpliwie. — Pytam cię co to znaczy, że się nie pokazujesz u nas?
Obłomow milczał.
— Czy jęczmień siadł ci na oku?
Wciąż milczał.
— Nie byłeś chory, gardło cię nie bolało! — mówiła marszcząc brwi.
— Nie byłem — odpowiedział Obłomow głosem żaka szkolnego.
— Oszukałeś mnie! Dlaczego?
Olga ze zdziwieniem patrzyła na niego.
— Wszystko ci wyjaśnię, Olgo — usprawiedliwiał się. — Ważna przyczyna... dla tego nie byłem przez dwa tygodnie... lękałem się...
— Czego? — pytała, zdejmując kapelusz i płaszcz.
Obłomow wziął jedno i drugie i położył na kanapie.
— Gadania, plotek...
— A nie lękałeś się, że ja całą noc spać nie będę, że Bóg wie jakie myśli będą mnie trapiły, żem omało się nie rozchorowała? — mówiła, wpatrując się w niego badawczym wzrokiem.
— Nie domyślasz się Olgo, co się dzieje tu u mnie, tu — pokazał na serce i głowę. — Trwoga mnie ogarnęła, jak ogień. Nie wiesz, co się stało...
— Cóż się jeszcze stało? — spytała chłodno.
— Jak daleko sięgają pogłoski o tobie i o mnie. Lękałem się sprawić ci przykrość i dlatego nie pokazywałem się.
Opowiedział jej wszystko, co słyszał od Zachara, od Anisji; przypomniał rozmowę słyszaną w teatrze; od tego czasu nie sypia, bo w każdem spojrzeniu ludzi widzi tylko wyrzuty lub napomknienia o ich widywaniu się sam na sam.
— Przecież zdecydowaliśmy w tym tygodniu powiedzieć ciotce — rzekła — a wtenczas ustaną wszelkie gadania.
— Tak, ale ja nie chciałem mówić z ciotką, póki nie otrzymam ze wsi odpowiedzi. Ja wiem, ona zapyta nie o moją miłość, lecz o mój majątek, zacznie wypytywać o różne szczegóły, a ja nie mógłbym dać żadnych wyjaśnień przed otrzymaniem listu od mego pełnomocnika.
Olga westchnęła.
— Gdybym ciebie nie znała — rzekła w zamyśleniu — Bóg wie, cobym mogła pomyśleć. Bałeś się zatrwożyć mnie plotkami lokajów, a nie pomyślałeś, że robisz mi większą przykrość. Przestałam rozumieć ciebie.
— Zdawało mi się, że to plotkowanie wzburzy ciebie. Katja, Marfa, Siemion i ten dureń Nikita, Bóg wie, co rozgadują.
— Ja oddawna wiem, co oni gadają — odpowiedziała obojętnie.
— Jakto, wiesz?
— Tak. Katja i niania dawno już mnie o tem mówiły, winszowały mi...
— Czyż nawet winszowały? — spytał przestraszony. — Cóż ty na to?
— Nic. Podziękowałam. Niani podarowałam chustkę — obiecała piechotą pójść do Siergija pomodlić się na moją intencję. Katji obiecałam dopomóc do wyjścia zamąż za cukiernika... Ona ma także swój romans...
Obłomow spoglądał na nią z lękiem i trwogą.
— Bywałeś u nas codziennie, nic przeto dziwnego, że ludzie gadają o tem, oni pierwsi zaczynają gadać — wyjaśniała mu. — Z Soniczką było to samo, cóż ciebie przestrasza?
— Więc stąd wszystkie pogłoski — rzekł przeciągle.
— Czy nie prawdziwe? Prawdziwe przecież.
— Prawda, — z akcentem prawie zaprzeczenia — zauważył Obłomow — w rzeczywistości ty masz słuszność, tylko ja nie życzę sobie, ażeby oni wiedzieli o widywaniu się naszem sam na sam... Tego się lękam.
— Lękasz się, drżysz, jak mały chłopczyk... nie rozumiem. Czy ty mnie wykradasz.
Obłomow czuł się zakłopotanym. Olga pilnie wpatrywała się w niego.
— Słuchaj... — rzekła — wtem jest jakieś kłamstwo... jest coś innego... Zbliż się do mnie i powiedz wszystko, co ci na sercu leży. Mogłeś nie przychodzić dzień, dwa, tydzień wreszcie z powodu zbytniej ostrożności, ale mógłbyś przecie uprzedzić mnie, napisać. Wiesz przecież, że nie jestem dzieckiem, nie tak łatwo łudzić mnie pozorami i martwić dwuznacznemi domysłami. Co to wszystko znaczy?
Obłomow zamyślił się, pocałował jej rękę i westchnął.
— Przez ten cały czas Olgo — rzekł — wyobraźnia moja tak była przesycona różnemi okropnościami co do ciebie, umysł tak strapiony kłopotami, serce tak zbolałe z powodu różnych rozwiewających się nadziei, oczekiwania, że cały mój organizm wstrząśnięty, oniemiał prawie... potrzebuje wypoczynku.
— Dlaczegoż u mnie nie niemieje? Dlaczego ja szukam wypoczynku przy tobie?
— Ty masz młode, mocne siły, ty kochasz jasno, spokojnie, a ja... ale wiesz przecie, jak bardzo cię kocham! — rzekł, schylając się i całując jej ręce.
— Nie, ja wiem jeszcze za mało. Ty jesteś tak dziwnym człowiekiem, że ja gubię się w odgadywaniu. Rozum mój gaśnie i nadzieja... wkrótce przestaniemy zupełnie rozumieć siebie — wtedy źle!
Oboje milczeli.
— Cóżeś ty robił przez te dni? — spytała go, po raz pierwszy wodząc okiem po jego pokoju. — Tu ci niedobrze... Takie niziutkie pokoje! Okna małe, tapety stare. Gdzież inne twoje pokoje?
Obłomow wstał i począł ją oprowadzać po mieszkaniu, ażeby zatrzeć pytanie o tem co przez te dni robił. Potem Olga usiadła na kanapie, Ilja Iljicz u jej nóg.
— Cóżeś ty robił przez dwa tygodnie? — dopytywała się.
— Czytałem, pisałem, myślałem o tobie...
— Przeczytałeś przysłane ci książki? Co tam ciekawego? Zabiorę je ze sobą.
Olga wzięła ze stołu książkę i spojrzała na otwartą stronę — strona była zakurzoną.
— Nie czytasz? — pytała.
— Nie.
Rzuciła okiem na zmięte wyszywane poduszki, na nieład wszędzie, na zakurzone brudne okna, na biurko; ułożyła kilka zakurzonych papierów, poruszyła piórem w kałamarzu, w którym atrament dawno wysechł i ze zdziwieniem popatrzyła na Obłomowa.
— Cóżeś ty robił? — powtórzyła pytanie. — Nie czytałeś? Nie pisałeś?
— Nie miałem dość czasu — odpowiedział zacinając się. — Rano sprzątają pokoje, przeszkadzają, potem rozpoczyna się gadanie o obiedzie, przychodzą dzieci gospodyni, prosząc, ażeby sprawdzić wypracowanie, potem obiad. A po obiedzie kiedyż można czytać?
— Sypiałeś po obiedzie? — spytała tak stanowczym głosem, że po chwilowem wahaniu Obłomow odpowiedział.
— Spałem.
— Dlaczego?
— Ażeby nie widzieć uciekającego czasu. Ciebie Olga nie było przy mnie, a życie takie nudne, nieznośne bez ciebie...
Obłomow zatrzymał się. Olga ostro patrzyła na niego.
— Iljusza! — zaczęła poważnie. — Pamiętasz, w parku, kiedy powiedziałeś, że w tobie obudziło się życie, zapewniłeś, że celem twego życia — będę ja, że będzie to twój ideał. Ująłeś mnie za rękę, i powiedziałeś, że ona twoja... Pamiętasz, że dałam ci przyrzeczenie?
— Czyż o tem można zapomnieć? Czyż to nie przełamało całego mego życia? Nie widzisz, jak jestem szczęśliwy.
— Nie, nie widzę. Oszukałeś mnie — rzekła zimno. — Zleniwiałeś znowu.
— Oszukałem! Czyż ci nie grzech? Klnę się Bogiem, że gotów jestem w przepaść się rzucić!
— Tak, gdyby przepaść była tu, bliziutko u nóg, w tej chwili — przerwała mu — ale gdyby wypadło odłożyć postanowienie na trzy dni, pomyślałbyś, przestraszyłbyś się, szczególnie gdyby Zachar lub Anisja poczęli o tem gadać... To nie miłość.
— Ty nie wierzysz w moją miłość! — zaprotestował gorąco. — Myślisz, że zwlekam z troski o siebie, a nie o ciebie. Czy nie ochraniam, jak ścianą, twego imienia, nie czuwam jak matka, ażeby żadna plotka nie przylgnęła do niego... Ach, Olga! Żądaj dowodów! Powtórzę ci, że gdybyś z drugim mogła być szczęśliwszą, bez szemrania zrzekłbym się praw moich do twego serca; gdyby umrzeć wypadło — umarłbym z radością! — zakończył ze łzami w oczach.
— To wszystko niepotrzebne. Nikt tego nie żąda. Jest to zwykła przebiegłość złych ludzi ofiarowywać poświęcenie się, którego nikt nie żąda, ażeby uniknąć obowiązków. Ty nie jesteś przebiegłym, wiem, ale...
— Nie wiesz, ile zdrowia kosztuje mnie miłość moja i troski — mówił. — Od chwili poznania ciebie, ja nie mam innych myśli, tylko o tobie. I teraz powtarzam: celem mego życia — ty jesteś i tylko ty jedna! Ja teraz oddycham, patrzę, myślę, odczuwam — tobą. Nie dziw się, że w te dni, kiedy ciebie nie widzę, zasypiam, upadam. Wszystko mi obrzydło, wszystko mnie nudzi. Staję się maszyną: chodzę, robię coś, ale nie wiem czy żyję, nie wiem, co robię. Ty jesteś ogniem i siłą życia tej maszyny. Ona przy tobie żyje.
Obłomow ukląkł przed nią.
Oczy mu błyszczały, jak niegdyś w parku. Znowu duma i siła woli zaświeciły w nich.
— W tej chwili gotów jestem iść, gdzie każesz, robić, co każesz. Czuję, że żyję tylko wtedy, gdy patrzysz na mnie, mówisz, śpiewasz.
Olga w poważnej zadumie słuchała tych wylewów serca.
— Słuchaj, Iljusza — powiedziała mu — wierzę w twoją miłość i w siłę mego wpływu na ciebie. Pocóż ty przestraszasz mnie swoim brakiem stanowczości, zmuszasz mnie do wahania się? Powiadasz, że jestem celem twego życia, a zdążasz do tego celu tak trwożliwie, tak powoli i tak daleko od niego jesteś. Tyś powinien przewyższać mnie. Czekam i spodziewam się tego od ciebie! Ja widywałam szczęśliwych ludzi, wiem, jak oni kochają — dodała westchnąwszy. — Życie w nich kipi, spokój ich niepodobny do twego spokoju, oni nie schylają głowy, oczy mają otwarte na wszystko, sypiają mało, zawsze w ruchu, czynni. A ty?... To niepodobieństwo, ażeby miłość i ja były celem twoim.
Wątpiąco pokiwała głową.
— Ty! Ty! — mówił Obłomow, całując jej ręce, wzruszony u nóg jej. — Tyś tylko jedna! Mój Boże! Jakie szczęście! — wołał, jak w malignie. — Czy przypuszczasz, że można ciebie oszukać, że można nie zostać bohaterem po takiem przebudzeniu. Zobaczycie, ty i Andrzej — mówił, patrząc natchnionym wzrokiem — do jakiej wyżyny podnosi człowieka miłość takiej kobiety, jak ty. Patrz na mnie — czyż ja nie zmartwychwstałem, nie żyję w tej chwili pełnem życiem? Chodźmy stąd? Idźmy jak najdalej! Ani chwili nie chcę tu zostać: tu obrzydliwie, dusi mnie coś — mówił Obłomow, z nietajonem obrzydzeniem oglądając się dokoła. — Ach gdyby ten ogień, który mnie pali w tej chwili, nie opuścił mnie jutro i — nigdy! Gdy ciebie niema — on gaśnie, ja przestaję żyć. Teraz odżyłem, odrodziłem się. Mnie się zdaje, że ja... Olga, Olga! Tyś najpiękniejsza ze wszystkich, tyś pierwsza kobieta... ty... ty...
Obłomow pochylił się do jej ręki i zamarł. Słowa przestały mu z ust płynąć. Przyłożył rękę do serca, ażeby je uspokoić, i utkwiwszy wzrok w Olgę, znieruchomiał zupełnie.
— Bardzo, bardzo przeczulony — myślała Olga, nie z westchnieniem, jak bywało w parku, ale w głębokiej zadumie.
— Muszę wracać! — oprzytomniawszy rzekła łagodnie.
Obłomow nagle ocknął się.
— Mój Boże! Tu jesteś? U mnie? — rzekł i natchniony wzrok zastąpiło trwożliwe oglądanie się dokoła. Namiętne słowa zamarły na ustach.
Ilja Iljicz pochwycił w roztargnieniu kapelusz i płaszcz Olgi i zamiast kapelusza chciał jej płaszcz na głowę narzucić.
Olga uśmiechnęła się.
— Nie obawiaj się o mnie — uspokajała go. — Ciotka moja na cały dzień wyjechała z domu; niania tylko i Katja wiedzą, gdzie jestem. Odprowadź mnie!
Podała mu rękę i bez trwogi, spokojnie, z pełną dumy świadomością swej niewinności, przeszła przez dziedziniec, przy akompanjamencie szarpania się i ujadania psa na łańcuchu, wsiadła do karety i odjechała.
Z okien tej połowy, gdzie mieszkała gospodyni, wyglądały główki dziecinne, a z kąta, z rowu za płotem pokazała się głowa Anisji.
Gdy już kareta znikła, zwróciwszy się w inną ulicę, wróciła Anisja i oświadczyła, że cały targ przejrzała i nigdzie nie mogła znaleźć szparagów. Zachar wrócił dopiero po trzech godzinach, i spał przez resztę dnia.
Obłomow długo przechadzał się po pokoju, nóg nie czując pod sobą, nie słysząc własnych kroków. Chodził, jak gdyby go jakaś siła unosiła od podłogi.
Gdy tylko umilkł skrzyp karety po śniegu, która uwiozła jego życie i szczęście, niepokój jego minął, podniósł głowę, wyprostował plecy, natchnieniem ożywiła się twarz, a oczy były pełne łez szczęścia i wzruszenia. Po całym organizmie rozlało się jakieś ciepło, świeżość. Nagle, jak niegdyś, zapragnął iść gdzieś, jechać daleko — do Sztolca; lub z Olgą, na wieś, w pole, do lasu; zamknąć się w swoim gabinecie i utonąć w pracy; jechać nawet do przystani w Rybińsku, budować drogę, przeczytać książkę, która tylko co zjawiła się na półkach księgarskich, a zainteresowała czytelników; jechać na operę — dziś...
Tak, dziś ona u niego, on u niej, potem opera. Jak się dzień wypełnił! Jak lekko oddychać w takiem życiu, obok Olgi, w promieniach jej dziewiczego blasku, krzepkich sił, jej młodego ale bystrego i zdrowego rozumu! Obłomow chodził lekko, jak gdyby latał. Zdawało mu się, że ktoś go nosi po pokoju.
— Naprzód, naprzód! — mówiła Olga — wyżej, wyżej do tej granicy, przy której czuła, że kobiecość traci swoje prawa, a rozpoczyna się panowanie mężczyzny!
Jak ona jasno patrzy na życie! Jak widzi w tej mądrej księdze własną linję życia i instynktownie odgaduje własną drogę! Dwa życia, jak dwie rzeki, powinny zlać się w jedno, a wodzem życia — ona.
Olga zna jego siły, zdolności, wie, co i ile on może zrobić i z pokorą poddaje się jego władzy. Prześliczna Olga! Niezmącenie spokojna, odważna, prosta, ale stanowcza kobieta, naturalna, jak samo życie!
— Rzeczywiście, jak tu obrzydliwie! — mówił Obłomow, oglądając się dokoła. — I ten anioł zniżył się do błota, ażeby je opromienić swoją obecnością!
Z uczuciem miłości spoglądał na krzesło, na którem siedziała Olga. Nagle oczy jego błysnęły: na podłodze, przy krześle ujrzał jej malutką rękawiczkę.
— Znak na przyszłość — myślał. — Jej ręka — to przepowiednia. O! — jęknął namiętnie i rękawiczkę do ust przycisnął.
Gospodyni wyjrzała z za drzwi z propozycją obejrzenia płótna. Przynieśli na sprzedaż. Może potrzebne?
Obłomow sucho podziękował, przeprosił, że bardzo zajęty. Nawet na łokcie nie spojrzał. Potem, uśmiechając się na wspomnienie lata, przesuwał w myśli przed oczyma wszystkie szczegóły, przypomniał sobie każde drzewo, krzew, ławeczkę, każde wypowiedziane słowo. Wydawało mu się to jeszcze milszem, niż było wtedy, gdy doznawał bezpośrednich wrażeń.
Stracił zupełnie moc panowania nad sobą: śpiewał, przemawiał uprzejmie do Anisji, żartował, że nie ma dzieci i obiecał być chrzestnym ojcem, gdy się jej tylko dziecko urodzi. Z Maszą narobił takiego hałasu, że gospodyni zajrzała i napędziła ją, ażeby nie przeszkadzała „pracować“.
Reszta dnia podniosła jeszcze nastrój Obłomowa. Olga była wesoła, śpiewała, potem śpiew w operze, potem był u nich na herbacie, a przy herbacie była taka szczera, serdeczna rozmowa między nim, ciotką, baronem i Olgą, że Obłomow czuł się jak gdyby członkiem tej małej rodziny. Dość już tego samotnego życia: on już ma do pewnego stopnia własny kąt. Już swoje życie pchnął na inną drogę — ma własny świat i ciepło — tak tam żyć przyjemnie!
W nocy spał mało. Kończył czytanie książek, przysłanych przez Olgę — półtora tomu przeczytał.
— Jutro powinien nadejść list ze wsi — myślał. Serce mu biło... — Nareszcie!
Na drugi dzień Zachar, sprzątając pokój, znalazł na biurku niewielką rękawiczkę. Długo się jej przypatrywał, uśmiechnął się i podał Obłomowi.
— Pewnie Iljinska „barysznia“ zapomniała — rzekł.
— Czort z ciebie! — huknął Ilja Iljicz, wyrywając z rąk jego rękawiczkę. — Kłamiesz! Jaka Iljinska barysznia, to szwaczka przyjeżdżała z magazynu przymierzyć koszule! Jak ty śmiesz wymyślać!
— Jaki ja czort? Co wymyślałem? Ot, na tamtej stronie, gdzie mieszka gospodyni, gadają.
— Co mówią? — pytał Obłomow.
— Co mają mówić? Że Iljinska barysznia z pokojówką przyjeżdżały.
— Mój Boże! — z przestrachem zawołał Obłomow. — Skąd oni znają Iljinską barysznię? Wy pewnie z Anisją paplaliście?
Nagle od przedpokoju, przez półotwarte drzwi wysunęła się Anisja.
— Czy to nie grzech, Zachar Trofimycz, paplać jak baba. Proszę go nie słuchać „batiuszka“ — rzekła — nikt nic nie mówił i nic nie wie... Pan Bóg...
— No, no, no! — zachrypiał Zachar, zamachnąwszy się na nią kułakiem. — Wtykasz nos tam, gdzie ciebie nie proszą.
Anisja schowała się. Obłomow obu kułakami pogroził Zacharowi, potem szybko otworzył drzwi do pokoju gospodyni. Agafja Matwiejewna siedziała na podłodze i w kuferku przebierała starzyznę. Przy niej leżała kupa szmatek, waty, starych sukienek, guzików i obrzynki różnych futer.
— Proszę pani — rzekł łagodnie, ale podrażniony Obłomow — moi ludzie gadają różne głupstwa... Na miłość Boga, proszę im nie wierzyć.
— Nic nie słyszałam! — odpowiedziała gospodyni. — Nie wiem, o czem oni gadają.
— Z powodu wczorajszej wizyty — ciągnął dalej Obłomow. — Opowiadają, że przyjeżdżała jakaś barysznia...
— To nie nasza rzecz, kto do lokatorów jeździ.
— Tak, ale proszę panią bardzo zupełnie temu nie wierzyć! Jest to ogadywanie! Żadnej baryszni nie było. Przyjeżdżała poprostu szwaczka przymierzyć koszule!
— A pan gdzie zamówił koszule? Kto panu szyje? — żywo spytała gospodyni.
— W francuskim magazynie.
— Niech pan pokaże, jak przyniosą. Ja mam dwie dziewczyny znajome: tak pięknie szyją, tak ślicznie stebnują, że żadna francuska lepiej nie potrafi. Widziałam. Pokazywały mi bieliznę dla grafa Metlińskiego. Nikt lepiej nie potrafi. Lepiej szyte, niż te, co pan nosi.
— Bardzo dobrze. Ja przypomnę. Niech pani tylko nie myśli, że to była barysznia...
— Czy to do nas należy — kto przychodzi? Choćby barysznia...
— Nie, nie! — protestował Obłomow. — Ta panienka, o której plecie Zachar, jest słusznego wzrostu, mówi basem, a ta szwaczka, słyszała pani, jakim cienkim głosem mówiła... Ona ma prześliczny głos... Proszę bardzo niemyśleć...
— To do nas nie należy? — mówiła gospodyni. — A gdy pan zechce zamówić sobie nowe koszule, proszę tylko mnie powiedzieć... Moje znajome tak stebnują... zowią je Lizaweta Nikołajewna i Marja Nikołajewna.
— Dobrze, dobrze, nie zapomnę. Tylko niech pani nie pomyśli...
Obłomow wyszedł. Potem ubrał się i pojechał do Olgi.
Wróciwszy wieczorem, zastał na stole list ze wsi, od sąsiada, swego pełnomocnika. Rzucił się do lampy, przeczytał — i ręce mu opadły.
„Bardzo proszę dać pełnomocnictwo innej osobie — pisał sąsiad — gdyż mam taki nawał pracy, że sumiennie mówiąc, nie mogę czuwać nad pańskim majątkiem. Najlepiej byłoby, gdyby pan sam przyjechał, a jeszcze lepiej, gdyby zamieszkał pan na wsi. Majątek piękny, ale strasznie zaniedbany. Przedewszystkiem trzeba doprowadzić do porządku podział pańszczyzny i opłat. Bez gospodarza zrobić tego nie można. Chłopi się rozbrykali, nowego starosty nie słuchają, a dawny jest złodziejem i trzeba go pilnować. Wysokości dochodu obliczyć niepodobna. Przy dzisiejszym nieładzie, wątpię, ażeby był wyższy nad trzy tysiące i to przy osobistym dozorze. Liczę tylko dochód ze sprzedaży ziarna. Z opłat bardzo mało wpłynie. Trzeba to wszystko ująć mocno w ręce, ściągnąć niedobory — na to potrzeba będzie trzech miesięcy. Urodzaj był niezły, ceny dobre. W marcu lub kwietniu otrzyma pan pieniądze, jeśli sam pan dopilnuje sprzedaży. Teraz gotowych pieniędzy niema ani grosza. Co się tyczy drogi przez Wierchłowo i budowy mostu, to, nie otrzymując od pana dłuższy czas odpowiedzi, zdecydowałem się wspólnie z Odoncowym i Biełowodowym prowadzić gościniec od siebie na Nelki, tak że Obłomówka pozostaje daleko na stronie.
„Na zakończenie powtarzam prośbę przybycia jak można najszybciej. Za trzy miesiące można wyjaśnić, czego na rok przyszły spodziewać się należy. Teraz mamy wybory: czy nie zechciałby pan kandydować na urząd sędziego powiatowego? Proszę przyśpieszyć przyjazd. Dom pański w bardzo złym stanie. Kazałem dziewce od krów, staremu woźnicy i dwom starym dziewkom wynieść się z domu, gdyż dłużej tam mieszkać byłoby niebezpiecznie“.
Do listu dołączona była notatka, ile zboża zebrano, ile korcy namłócono i zsypano do śpichlerza, ile przeznaczono do sprzedania — i różne szczegóły gospodarskie.
— Pieniędzy ani grosza, trzy miesiące, przyjechać osobiście, rozpatrzyć sprawy włościańskie, obliczyć dochód, pełnić służbę obywatelską — wszystko to niby widziadła jakieś otoczyło Obłomowa. Ocknął się jak gdyby w lesie, w nocy, gdzie, jakby za każdem drzewem, za każdym krzakiem wyglądał rozbójnik, zwierz jakiś albo trup.
— Jednak to wstyd! Ja nie upadnę pod ciężarem! Postaram się poznać bliżej te widziadła — myślał — usiłując jak tchórz spojrzeć na nie przez zamknięte powieki i odczuwając tylko chłód koło serca, a w rękach i nogach — bezsilność.
Czegoż spodziewał się Obłomow? Myślał, że list przyniesie mu określoną liczbę dochodu, oczywiście najwięcej, ile tylko można tysięcy, naprzykład — sześć, osiem, że dom jeszcze się trzyma i od biedy mieszkać w nim można, zanim się nowy zbuduje, że, wkońcu, plenipotent przyśle mu jakie trzy, cztery tysiące — słowem, że w liście wyczyta ten sam uśmiech, taką samą treść życia i miłość, jakie wyczytywał w liście Olgi.
Chodząc po pokoju, nie unosił się ponad poziom podłogi, nie żartował z Anisją, ani kołysał się nadziejami szczęścia. Trzeba je było o trzy miesiące odsunąć od siebie. Nie! Za trzy miesiące on zaledwie zdoła rozpatrzyć sprawy włościańskie, pozna własny majątek, a wesele...
— O weselu przed rokiem pomyśleć nawet nie można — rozważał. — Tak, tak, za rok dopiero, nie wcześniej. Muszę przecież jeszcze plan swój wykończyć, odbyć konferencję z budowniczym, potem...
Obłomow westchnął.
— Pożyczyć! — błysnęło mu w pierwszej chwili, ale nie zgodził się na tę myśl.
— Niepodobna! A jeśli nie oddam na czas? Jeśli sprawy moje źle pójdą — nie będę mógł oddać, wówczas zaskarżą mnie, a nazwisko Obłomowów, dotychczas czyste, nietknięte... Boże broń! Wówczas pożegnać się trzeba ze spokojem, z dumą... nie, nie! Są tacy, którzy pożyczają, a potem rzucają się, jak szaleńcy, pracują, nie śpią, jakby szatana wpuścili do swej duszy. Tak, dług — to szatan, to bies, którego niczem wypędzić nie można, tylko pieniędzmi.
Nie brak takich frantów, którzy całe życie żyją na cudzy rachunek, nabiorą, nachwytają na prawo, na lewo i w wąs sobie żaden nie dmuchnie! Jak oni mogą sypiać spokojnie, spokojnie zjeść obiad — nie rozumiem. Dług — a następstwa jego — albo praca bez przerwy, jak skazańca na ciężkie roboty, albo niesława.
Zaciągnąć dług hipoteczny? To przecież także dług, równie nieubłagany, równie konieczny. Płać co roku, a może i na przeżycie nic nie pozostanie.
— Odsunęło się szczęście moje jeszcze o rok jeden! — zajęczał Obłomow, jak w chorobie, i zwalił się na kanapę, ale opamiętał się i powstał. — A co mówiła Olga? Jak się odzywała do mnie — jak do mężczyzny, ufała mojej sile i słowom. Ona czeka, aż pójdę naprzód i dojdę do tej wysokości, gdzie będzie mogła wyciągnąć do mnie rękę i poprowadzić za sobą, pokazać swoją drogę. Tak, tak, ale od czego zacząć?
Obłomow począł myśleć. Nagle dłonią uderzył się w czoło i wszedł do pokoju gospodyni.
— Czy brat pani w domu? — zapytał.
— W domu, ale położył się.
— Więc jutro proszę prosić go do mnie. Chciałbym się z nim widzieć.
Braciszek tak samo, jak przedtem, wszedł do pokoju, ostrożnie usiadł na krześle, ręce złączył ze sobą i czekał, co powie Ilja Iljicz.
— Otrzymałem bardzo nieprzyjemny list ze wsi w odpowiedzi na wysłane pełnomocnictwo — pan pamięta? — spytał Obłomow. — Niech pan będzie łaskaw przeczytać.
Iwan Matwieicz wziął list i wzrokiem człowieka, przyzwyczajonego do czytania, biegle wodził po linjach liter, a list lekko drżał w jego palcach. Przeczytawszy, list położył na stole, i ręce wtył założył.
— Jakże pan myśli, co teraz trzeba robić? — spytał Obłomow.
— Radzę panu jechać tam — rzekł Iwan Matwieicz. — Cóż? Tysiąc dwieście wiorst, nic wielkiego. Za tydzień droga się ustali — może pan już jechać.
— Odzwyczaiłem się zupełnie od podróży, a teraz w zimie, przyznam się, trudnoby mi było, nie chciałbym... W dodatku, na wsi samemu przykro.
— A iluż pan ma „obrocznych“, takich, którzy za opłatą chodzą na różne roboty? — dopytywał się Iwan Matwieicz.
— Właściwie... nie wiem, dawno nie byłem na wsi.
— Trzeba wiedzieć, bez tego, jakże? Bez tego nie można obliczyć dochodu.
— Tak, trzebaby — powtórzył Obłomow — i sąsiad to samo pisze, ale cała sprawa zaciągnęła się do zimy.
— A ileż z opłat może być? Jak pan myśli?
— Z opłat? Zdaje się... Miałem gdzieś zanotowane... Kiedyś Sztolc zrobił, ale trudno odszukać. Pewnie gdzieś Zachar wetknął. Potem panu pokażę... Zdaje się trzydzieści rubli rocznie z pełnego gospodarstwa.
— A chłopi u pana jacy? Jak mieszkają? — dopytywał się Iwan Matwieicz. — Bogaci, czy zrujnowani, biedni może? Jaka pańszczyzna?
— Słuchaj pan — rzekł Obłomow, zbliżywszy się do niego i wziąwszy go z zaufaniem za obie klapy surduta.
Iwan powstał prędko, ale Obłomow posadził go znowu.
— Słuchaj pan — rozpoczął Ilja Iljicz i mówił powoli, szeptem prawie — ja nie wiem, co to jest pańszczyzna, co to praca chłopska, co to znaczy biedny chłop, a co bogaty, nie wiem, co to jest korzec żyta lub owsa, ile ono kosztuje, w jakim miesiącu i co sieją, kiedy żną, co i kiedy sprzedają, nie wiem, czy ja jestem człowiekiem zamożnym lub biednym, czy za rok będę miał co do zjedzenia, czy będę nędzarzem — ja nic nie wiem! — Zakończył ponuro, wypuścił obie klapy munduru i odstąpił od Iwana Matwieicza — niech pan przeto mówi i radzi, jak dziecku...
— Jakże, trzeba wiedzieć, bez tego nie niepodobna zmiarkować — z uśmiechem, pełnym pokory zauważył Iwan Matwieicz, powstawszy trochę i założywszy jedną rękę za plecy, a drugą pod mundur na piersi. — Właściciel powinien znać swój majątek i wiedzieć jak go używać... — mówił tonem profesora.
— A ja nie znam. Niech mnie pan nauczy, jeśli może.
— Ja temi sprawami nie zajmowałem się, trzeba poradzić się ludzi znających się na rzeczy. Ale oto — w liście piszą do pana — mówił Iwan Matwieicz, wskazując paznogciem wielkiego palca miejsce — ażeby pan przyjął obowiązek obywatelski, z wyboru — to byłoby bardzo dobrze! Mieszkałby pan, urzędował w sądzie powiatowym, i przez ten czas poznałby pan własny majątek.
— Ja nie wiem, co to sąd powiatowy, co w nim robią, jak urzędować! — stanowczo półgłosem mówił Obłomow, zbliżywszy się prawie do nosa Iwana Matwieicza.
— Przyzwyczai się pan. Przecie urzędował już pan w departamencie. Wszędzie rzecz jednakowa, w formie tylko niewielka różnica. Wszędzie — polecenia, zwracania się, protokoły... Byleby tylko sekretarz znał się na rzeczy, a panu — jakie kłopoty! Podpisywać tylko... Jeśli pan wie, jak się sprawę prowadzi w departamencie...
— Nie wiem, jak się w departamencie prowadzą — obojętnie rzekł Obłomow.
Iwan Matwieicz rzucił na niego swoje podwójne spojrzenie i zamilkł.
— Pewnie książki pan tylko czytał? — zauważył z pokornym uśmiechem.
— Książki! — z goryczą zaczął Obłomow i zatrzymał się.
Zabrakło mu odwagi i nie było potrzeby obnażać się do dna duszy przed czynownikiem.
— Ja i książek nie czytam! — przemknęło mu w umyśle, ale nie wyrwało się nazewnątrz — rozpłynęło się westchnieniem.
— Czemś jednak raczył się pan zajmować — pokornie dodał Iwan Matwieicz, jakby wyczytał w umyśle Obłomowa odpowiedź o książkach — nie można przecie...
— Można, Iwanie Matwieiczu. Żywym dowodem jestem — ja! Kimże jestem ja? Proszę zapytać Zachara, on powie panu — „barin“. Tak, ja barin jestem i nic robić nie umiem! Niech pan robi, jeśli wie, co, i proszę mi dopomóc, jeśli można, a za trud każe pan sobie zapłacić. Na to nauka!
Ilja Iljicz począł przechadzać się po pokoju, a Iwan Matwieicz stał na swojem miejscu, wodząc za nim wzrokiem. Milczeli obydwaj.
— Gdzie się pan uczył? — spytał Obłomow, stanąwszy przed nim.
— Zacząłem od gimnazjum, ale z szóstej klasy odebrał mię ojciec i oddał na służbę rządową. Co nasza nauka! Czytać, pisać, trochę gramatyki, arytmetyki — i dalej nie poszedłem! Jako tako poznałem się na rzeczy z doświadczenia i tak pomaleńku posuwam się. Pan inaczej — pan się uczył wszystkiego...
— Tak, — westchnąwszy przerwał mu Obłomow. — Prawda, uczyłem się i wyższej algebry i ekonomji politycznej i prawa, ale do niczego nie przysposobiłem się. Otóż, widzi pan, pomimo wyższej algebry, nie umiem obliczyć mego dochodu. Przyjechałem na wieś, posłuchałem, popatrzyłem, jak robią w domu, w majątku, dokoła nas — zupełnie inne prawa! Przyjechałem tutaj, myślałem, że ekonomja polityczna zrobi ze mnie człowieka... Powiadano mi, że nauka przyda mi się zczasem — chyba na starość — ale najprzód trzeba zdobywać „czyny“, a do tego prowadzi tylko jedna nauka — pisania „dokładów“, znajomość techniki urzędowej. Otóż ja nie przysposobiłem się do niczego i jestem tylko „barin“, a pan przysposobiłeś się. Proszę teraz radzić, jak się wykręcić.
— Można, można — odezwał się wkońcu Iwan Matwieicz.
Obłomow stanął przed nim i czekał, co powie.
— Można tę sprawę oddać w ręce człowieka znającego się na rzeczy i przelać na jego imię pełnomocnictwa — dodał Iwan Matwieicz.
— A skąd wziąść takiego człowieka? — pytał Obłomow.
— Ja mam kolegę służbowego, Isaj Fomicz Zatiortyj. Zacina się trochę w mowie, ale człowiek czynny i znający się na rzeczy. Przez trzy lata zarządzał wielkim majątkiem, ale właściciel pozbył się go właśnie z tego powodu, że się zacina. Otóż on wszedł na służbę do nas.
— Ale czy można na nim polegać?
— Gruntownie uczciwa dusza! O niego może pan być spokojnym. Swoje straci, ale swemu panu dogodzi. Dwunasty rok u nas pracuje.
— Jakże on pójdzie, gdy jest na służbie?
— Nic nie znaczy. Weźmie urlop na cztery miesiące. Jak się pan zdecyduje, przyprowadzę go tutaj. Przecież nie pojedzie daremnie...
— Naturalnie, że nie.
— Pan jeszcze zapłaci przejazd, da na przeżycie dziennie, ile będzie uważał, a potem wynagrodzenie, według umowy, po ukończeniu sprawy. Pojedzie...
— Bardzo panu dziękuję. Z wielkiego kłopotu pan mnie wybawił — rzekł Obłomow, podając mu rękę. — Jak on się nazywa?
— Isaj Fomicz Zatiortyj — powtórzył Iwan Matwieicz, ocierając prędko rękę rękawem. Ujął na chwilkę rękę Obłomowa, potem wypuścił, a swoją w tył założył. — Jutro pomówię z nim i przyprowadzę.
— Dobrze. Proszę przyjść na obiad i pogadamy. Bardzo, bardzo wdzięczny jestem — mówił Obłomow, odprowadzając Iwana Matwieicza do drzwi.
Wieczorem tegoż samego dnia w dwupiętrowym domu, zwróconym jedną stroną na ulicę, gdzie było mieszkanie Obłomowa, a drugą na wybrzeże, w pokoju na piętrze siedzieli Iwan Matwieicz i Tarantjew.
Było to tak zwane „zawiedienije“, rodzaj drugorzędnej restauracji. Piętro było przeznaczone dla „panów“, parter dla — „ludzi“. Przed restauracją stało kilka doróżek. Dorożkarze, opuściwszy siedzenie na koźle, pili przy stole herbatę ze spodków, trzymając je w powietrzu, oparte na palcach.
Przed Iwanem Matwieiczem i Tarantjewem stał czajnik z herbatą i butelka rumu.
— Najprawdziwszy jamajski — rzekł Iwan Matwieicz, nalewając sobie do szklanki z herbatą drżącą ręką. — Nie pogardzaj kumie moim traktamentem.
— Przyznaj się, jest za co potraktować — odezwał się Tarantjew. — Dom zawaliłby się ze starości, a nie doczekałby się takiego lokatora.
— Prawda, prawda — potwierdzał Iwan Matwieicz. — A jeżeli nam się uda i Zatiortyj pojedzie na wieś, będzie „mohorycz“.
— Ale ty skąpy jesteś, kumie, trzeba się z tobą targować. Pięćdziesiąt rubli za takiego lokatora.
— Lękam się. Grozi, że się wyprowadzi — zauważył Iwan Matwieicz.
— Ach, ty! Na ludziach się znasz! Gdzie on się przeprowadzi? Jego teraz nie wypędzisz nawet!
— A wesele? Mówią, że się żeni.
Tarantjew zaśmiał się na cały głos.
— On żeni się! Chcesz, załóżmy się, że się nie ożeni. Jemu Zachar i spać nawet pomaga, a kum powiada — żeni się! Dotychczas ja byłem jego dobrodziejem, mój bracie, beze mnie onby z głodu zdechł, albo do więzieniaby trafił. Rewirowy albo gospodarz spytają o co — ani w ząb, nic nie rozumie. Wszystko ja robię. Nic nie rozumie!
— Rzeczywiście prawda: w sądzie powiatowym nie wie, co się robi, w departamencie także, jakich ma chłopów — nie wie. Pusta głowa. Śmiać mi się chciało.
— A kontrakt, kontrakt, ha! jaki z nim zawarliśmy — co? — chwalił się Tarantjew. — Majster z ciebie Iwan Matwieicz do takich rzeczy, jak Bóg miły, majster! Nieraz wspominam ojca! I ja byłem nie byle jaki, ale odzwyczaiłem się, Bóg widzi, odzwyczaiłem się. Jak tylko zacznę pisać — wnet mi łzy płyną... A ten — nie czytając, machnął tylko piórem — i podpisał. A tam wszystko — ogrody, stajnie — wozownie.
— Tak, tak, kumie, póki nie wyginęły bałwany na Rusi, które podpisują wszystko, nie czytając, można jeszcze żyć. Inaczej — trzebaby zginąć. Źle się dzieje! Dawniej, jak starzy opowiadają, bywało inaczej. Za dwadzieścia pięć lat służby czego się dosłużyłem? Można tylko na Wyborgskiej stronie przeżyć jako tako, nie wytykając nosa na świat boży. Mam kawałek chleba niezły, nie skarżę się — wszystkiego zjeść nie można. Ale żeby mieszkanie mieć na Litiejnej, dywany, ożenić się posażnie i bogato, dzieci wysoko wyprowadzić, przeszły już te czasy. I gęba już nie taka i palce czerwone... tak, poco wódkę pijesz... A jakże nie pić? Spróbuj! Gorzej, niż lokaj — mówię! Teraz i lokaj takich butów jak ja nie nosi, koszulę codziennie zmienia... Wychowanie nie takie już — teraz górę wzięli smarkacze, kręcą się, czytają, gadają po francusku...
— A na niczem się nie znają! — dodał Tarantjew.
— Nie, bracie, znają się. Teraz sprawy nie tak idą, prościej... wszędzie nam szkodzą. — Tak nie trzeba pisać — powiadają — to zbyteczna pisanina, tylko czas się traci, można prędzej... Przeszkadzają, psują.
— A kontrakt podpisany! Nie zepsuli nic! — wtrącił Tarantjew.
— To już święta rzecz. Wypijmy kumie! Jak wyślę Zatiortego, ten go wyssie trochę, a reszta dostanie się sukcesorom...
— Ale i spadkobiercy — trzecia linja. Dziesiąta woda na kisielu.
— Boję się tylko, aby się nie ożenił — dodał Iwan Matwieicz.
— Nie bój się, mówię ci. Wspomnisz moje słowo.
— Czyż tak? — wesoło spytał Iwan Matwieicz. — Widzę ja, jak wytrzeszcza oczy na moją siostrę — dodał szeptem.
— Co ci Bóg dał? — spytał Tarantjew zdziwiony.
— Milcz tylko! Jak mi Bóg miły — tak.
— No, bracie, — dziwił się Tarantjew, powoli przytomniejąc ze zdziwienia. — Mnieby się to i we śnie nie przyśniło. A ona co?
— Co ona? Ty ją znasz — ot co!
Iwan Matwieicz pięścią o stół uderzył.
— Czy ona rozumie swój pożytek? Krowa, prawdziwa krowa! Czy ją uderzysz, czy obejmiesz — zawsze się uśmiecha, jak koń do owsa. Inna na jej miejscu — oj, oj! Ale ja będę czuwać! Rozumiesz, czem to pachnie!
Cztery miesiące! Jeszcze cztery miesiące przymusu, potajemnego widywania się, podejrzanych spojrzeń i uśmiechów! — myślał Obłomow, idąc po wschodach do Iljinskich. — Mój Boże! Kiedy to się skończy? A Olga będzie nalegać — dziś, jutro. Ona tak naciska zawsze, taka nieustępliwa! Trudno ją przekonać...
Obłomow doszedł prawie do pokoju Olgi, nie spotkawszy nikogo. Olga siedziała w swoim maleńkim bawialnym pokoju i zagłębiona była w czytanie jakiejś książki.
Stanął nagle przed nią, tak, że drgnęła. Potem z łagodnym uśmiechem na twarzy wyciągnęła ku niemu rękę. Oczy błądziły, jak gdyby jeszcze były zajęte czytaniem.
— Sama jesteś?
— Tak. Ciotka wyjechała do Carskiego Sioła. Chciała mnie wziąść ze sobą. Będziemy na obiedzie prawie sami. Przyjdzie tylko Marja Siemionówna. Inaczej nie mogłabym cię przyjąć. Dzisiaj nie można jej powiedzieć. Jak to przykro. Ale jutro — dodała, uśmiechając się. — A cóż, gdybym ja dzisiaj wyjechała do Carskiego Sioła? — spytała żartobliwie.
Obłomow milczał.
— Jesteś zmartwiony? — spytała.
— Otrzymałem list ze wsi — odpowiedział bezdźwięcznym głosem.
— Gdzie list? Masz go przy sobie?
Dał jej list.
— Nic nie mogę wyczytać — zauważyła, spojrzawszy na pismo.
Ilja Iljicz wziął list z jej rąk i przeczytał głośno. Zamyśliła się.
— Cóż teraz? — spytała, pomilczawszy chwilkę.
— Dzisiaj radziłem się z bratem gospodyni — odpowiedział. — Poleca mi pełnomocnika, Isaję Fomicza Zatiortyja. Polecę mu wszystko uregulować.
— Obcemu, nieznajomemu człowiekowi! — ze zdziwieniem powiedziała Olga. — Odbierać „obroki“, regulować sprawy włościańskie, sprzedawać zboże...
— Powiada, że to jest najuczciwszy człowiek, od dwunastu lat z nim razem w urzędzie służy... Tylko zacina się trochę w mowie...
— A cóż to za człowiek, brat twojej gospodyni? Czy go znasz?
— Nie. Zdaje się jednak, że to pewny, poważny człowiek czynu. Mieszkam w jego domu. Wstydziłby się oszukiwać mnie!
Olga milczała i siedziała, spuściwszy oczy.
— Inaczej musiałbym jechać sam — zaczął Obłomow. — Przyznam się, nie życzyłbym sobie tego. Odzwyczaiłem się podróżować naszemi drogami; szczególnie w zimie nigdy nawet nie jeździłem.
Olga wciąż siedziała milcząco ze wzrokiem spuszczonym, poruszając lekko końcem swego bucika.
— Gdybym nawet pojechał — ciągnął dalej Obłomow — to z tego stanowczo nie byłoby pożytku i nic zrobić nie zdołam: chłopi mnie oszukają, starosta powie, co zechce, a ja będę musiał mu wierzyć; pieniędzy da tyle, ile zechce. Ach, Andrzeja brak — on wszystko by potrafił! — dodał ze smutkiem.
Olga uśmiechnęła się. Zaśmiały się tylko usta, bo serce przepełnione było goryczą. Poczęła patrzeć przez okno i przymrużywszy jedno oko śledziła przejeżdżające powozy.
Obłomow mówił dalej.
— Pełnomocnik ten zarządzał już wielkim majątkiem, ale stracił miejsce dlatego właśnie, że zacinał się trochę. Ja wręczę mu pełnomocnictwo, oddam plany, on zarządzi kupno materjałów potrzebnych do budowy, odbierze „obroki“, sprzeda ziarno, przywiezie pieniądze, a wtedy... Jak ja rad jestem, moja miła Olgo — mówił, całując jej rękę — że nie potrzebuję opuszczać ciebie. Jabym nie przeżył rozłąki — sam jeden na wsi, bez ciebie... to okropne! Ale teraz musimy być bardzo ostrożni!
Spojrzała na niego szeroko otwartemi oczyma i milczała.
— Tak — począł znowu mówić powoli, zacinając się prawie — widywać się rzadko. Wczoraj znowu u nas zaczęło się gadanie, nawet już po stronie gospodyni... a ja nie życzę sobie tego... Jak się tylko moje sprawy uregulują, pełnomocnik zarządzi budowę domu, przywiezie pieniądze... wszystko to się skończy do roku... wtenczas już nie będziemy się rozłączać, powiemy ciotce i... i...
Spojrzał na Olgę — ona wpadła w omdlenie. Głowę miała schyloną na stronę, usta zsiniałe. Obłomow nie zauważył, będąc u szczytu swoich marzeń, że przy słowach: „jak się tylko moje sprawy uregulują, pełnomocnik zarządzi budowę domu...“, Olga pobladła i nie słyszała już dokończenia.
— Olga! Mój Boże! Ona zemdlała! — krzyknął i zadzwonił.
— Panience źle się zrobiło! — rzekł do wchodzącej Katji. — Wody! Spirytusu! Prędzej!...
— Mój Boże! Cały ranek taka była wesoła! — szeptała Katja. — Co to się stało?
Przyniosła od ciotki spirytus i ze szklanką wody kręciła się przy niej.
Olga wróciła do przytomności, wstała przy pomocy Katji i Obłomowa z fotelu i chwiejąc się odeszła do swego sypialnego pokoju.
— To minie... — powiedziała ledwie dosłyszalnym głosem. — Nerwy... Źle spałam tej nocy. Katja, zamknij drzwi.
Zwróciła się do Obłomowa.
— Proszę trochę poczekać... wzmocnię się i wrócę.
Obłomow pozostał sam. Przykładał do drzwi ucho, zaglądał przez dziurkę od klucza — lecz nie słyszał i nie widział.
Po półgodzinnem czekaniu, poszedł korytarzem do garderoby i spytał Katji:
— Jak się ma panienka?
— Nieźle. Położyła się, a mnie kazała wyjść. Gdy weszłam, panienka siedziała w fotelu.
Obłomow znowu wszedł do bawialnego pokoju, znowu zaglądał — nic, cisza.
Zastukał we drzwi leciuchno — nie było odpowiedzi.
Siadł i zamyślił się. Wiele przemyślał przez te półtorej godziny, wiele zmian nastąpiło w jego poglądach, wiele powstało nowych postanowień. Zdecydował się nareszcie sam pojechać na wieś razem z pełnomocnikiem, ale wpierw otrzyma zezwolenie ciotki na pobranie się z Olgą, zaręczy się, poprosi Iwana Gerasimowicza, żeby wyszukał mieszkanie, a nawet pożyczy pieniędzy — niewiele, tyle tylko, aby wystarczyło na sprawienie wesela.
Dług można będzie spłacić po sprzedaży zboża. Ale sam Obłomow mocno posmutniał. Ach, Boże mój! Jak wiele zmienić się może w ciągu jednej minuty! Na wsi poradzę się z pełnomocnikiem, jak ściągnąć „obroki“. Wkońcu Sztolc się odezwie. On może dać pieniądze, potem przyjedzie i urządzi Obłomówkę wzorowo, przeprowadzi wszędzie drogi, zbuduje mosty, wystawi szkołę... A potem on z Olgą... Boże mój! To przecież szczęście! Dlaczego mu dotychczas to wszystko nie przyszło do głowy!
Nagle uczuł, że mu jest lekko i wesoło. Począł przechadzać się z kąta w kąt, nawet zlekka trzaskał w palce i ledwie nie krzyknął z radości. Zbliżył się do drzwi Olgi i półgłosem odezwał się:
— Olga! Olga! Coś pani powiem — szeptał przyłożywszy usta do drzwi. — Coś nieoczekiwanego...
Zdecydował się nawet nie odjeżdżać dziś, doczekać się powrotu ciotki.
— Dziś jeszcze oświadczę się i odjadę jako narzeczony.
Drzwi cicho się otworzyły i stanęła Olga. Obłomow spojrzał na nią i nagle upadł na duchu. Radość jego jak w wodę wpadła. Zdawało się, że Olga postarzała się nagle. Była bladą, ale oczy błyszczały. W zaciśniętych ustach, w każdym rysie twarzy widać było wewnętrzne natężenie myśli, okutej jak lodem zewnętrznym spokojem i nieruchomością.
W jej spojrzeniu wyczytał decyzję — jaką? Jeszcze nie wiedział, tylko serce jego biło mocno, jak nigdy. Takich chwil nie przeżywał jeszcze w życiu swojem.
— Słuchaj Olgo, nie patrz na mnie tak — ja się boję — rzekł. — Obmyśliłem wszystko inaczej urządzić... — mówił powoli, zniżając głos i zatrzymując się, usiłując też odgadnąć nowy dla niego wyraz jej oczu i wymowę brwi. — Zdecydowałem się sam wyjechać na wieś razem z pełnomocnikiem, ażeby tam... — kończył ledwie dosłyszalnym głosem.
Olga milczała, wpatrując się w niego pilnie, niby w widziadło.
Obłomow domyślał się, jaki wyrok go czeka. Ujął kapelusz i przewlekał zapytanie, lękając się, usłyszeć fatalnego wyroku, może nawet bez apelacji. Nareszcie zapanował nad sobą.
— Czy dobrze zrozumiałem? — spytał zmienionym głosem.
Olga powoli z uczuciem dobroci, na znak zgody, głową skinęła. Obłomow, chociaż już przedtem zamiar jej odgadł, stał przed nią nieruchomy.
Wydawała się nieco wzruszoną, ale była spokojną i nieruchomą, jak posąg z kamienia. Był to ten niezwykły spokój, kiedy w skupieniu powzięty zamiar lub głęboko poruszone uczucie dają człowiekowi tyle siły, że może na krótką chwilę zapanować nad sobą. Podobną była do ranionego, który zacisnął ranę, ażeby wypowiedzieć ostatnie słowa — i umrzeć.
— Czy ty nie znienawidzisz mnie? — zapytał.
— Za co? — odezwała się słabym głosem.
— Za wszystko, co zrobiłem z tobą...
— Cóż ty zrobiłeś?
— Kochałem ciebie i miłością moją obraziłem cię.
Olga uśmiechnęła się boleśnie.
— Za to — mówił Obłomow z pochyloną głową — żeś pomyliła się... Może mi przebaczysz, gdy przypomnisz sobie, jak uprzedzałem cię, że wstyd ci będzie, gdy potrzeba będzie przyznać się do omyłki...
— Ja nie przyznaję się... tylko serce mnie tak boli, tak boli... — powiedziała i zatrzymała się, ażeby zaczerpnąć oddechu.
— Ze mną gorzej, ja godzien tego — odpowiedział Obłomow — ale dlaczego ty się męczysz?
— Jest to kara za moją pychę. Ukaraną zostałam. Ufałam zbytnio w siły własne. W tem była moja omyłka, ale nie w tem, czego ty się lękałeś. Marzyłam ja nie o pięknej twarzy i pierwszej młodości, marzyłam, że ożywię ciebie, że będziesz mógł żyć jeszcze dla mnie, a ty już dawno — umarłeś. Nie przewidziałam tej omyłki, tylkom ciągle czekała, byłam pełną nadziei i... doczekałam się — dopowiedziała westchnąwszy mocno.
Olga zamilkła i usiadła.
— Nie mogę stać — nogi drżą pode mną. Kamień ożywiłby się od tego, com ja robiła — mówiła dalej omdlałym głosem. — Teraz nie zrobię nic, ani kroku nie postąpię, nie pójdę do Letniego Ogrodu, wszystko niepotrzebne — ty już umarłeś! Czy słusznie mówię? — dodała, pomilczawszy. — Nie będziesz mógł obwinić mnie o to, że ja z powodu pychy lub kaprysu rozstałam się z tobą.
Obłomow przecząco głową skinął.
— Czy przekonałeś się, że nic nam nie zostało, żadnej nadziei?
— Tak — odpowiedział. — Prawda. Lecz może — dodał niepewnym głosem — za rok...
Nie miał odwagi zadać ostatniego ciosu własnemu szczęściu.
— Czyż myślisz w samej rzeczy, że za rok możesz uporządkować swoje sprawy majątkowe i życie? — pytała. — Pomyśl!
Obłomow westchnął i zamyślił się. Walczył z sobą. Olga odgadła tę walkę z jego twarzy.
— Słuchaj! — poczęła mówić — ja teraz długo wpatrywałam się w portret mojej matki i z jej oczu zaczerpnęłam rady i siły. Jeśli ty teraz jak człowiek uczciwy... Pamiętaj Ilja, my nie dzieci i nie bawimy się — rzecz dotyczy całego życia! Zapytaj własnego sumienia i powiedz, ja ci uwierzę, ja znam ciebie: czy ci wystarczy siły na całe życie? Czy będziesz dla mnie tem, czego mi potrzeba? Znasz mnie, rozumiesz przeto, co chcę powiedzieć. Jeśli ty po namyśle i śmiało powiesz tak: ja cofam moje postanowienie. Oto moja ręka, pójdziemy razem, gdzie chcesz, za granicę, na wieś, nawet na Wyborgską stronę!
Obłomow milczał.
— Gdybyś wiedziała, jak ja kocham ciebie...
— Ja czekam nie zapewnień miłości, lecz krótkiej odpowiedzi — przerwała prawie sucho.
— Nie męcz mnie, Olga! — rzekł prawie w rozpaczy.
— Cóż, Ilja, mam słuszność, czy nie?
— Tak, — jasno i stanowczo odpowiedział Obłomow. — Masz słuszność!
— Zatem, musimy się rozstać — rzekła stanowczo — zanim wróci ciotka i zobaczy, jak jestem zdenerwowana.
Obłomow nie odchodził.
— Gdybyś się nawet ożenił — cóż potem?
Milczał.
— Zasypiałbyś coraz głębiej, zapadał coraz niżej. Czy nie tak? A ja? Widzisz, jaką jestem. Ja nie zestarzeję się, nie zmęczę się życiem nigdy. Z tobą musielibyśmy żyć z dnia na dzień — czekać Bożego Narodzenia, potem zapust, jeździć z wizytami, tańczyć i nie myśleć o niczem. Kładąc się spać, dziękowali byśmy Bogu, że dzień minął, a rano budzilibyśmy się z pragnieniem, aby dzień dzisiejszy był podobny do wczorajszego... oto nasza przyszłość — czy tak? Czy to życie? Ja zwiędnę, umrę... zaco, Ilja? Czy będziesz szczęśliwy?...
Obłomow zmęczonem spojrzeniem powiódł po suficie, chciał się ruszyć, uciekać — nogi go nie słuchały. Chciał coś powiedzieć — ślina zasychała mu w ustach, język nie poruszał się, głos nie wydobywał się z piersi. Wyciągnął do niej rękę.
— A zatem... — rozpoczął zdławionym głosem, ale nie dokończył. Wzrokiem tylko dopowiedział: przebacz!
I Olga chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Wyciągnęła tylko rękę, ale ręka nie dotknąwszy się jego ręki, opadła. Chciała wymówić: bądź zdrów! — ale głos urwał się i zadźwięczał fałszywą nutą. Twarz wykrzywiła się drganiem, położyła rękę na jego głowie i ramieniu i wybuchnęła spazmatycznym płaczem. Zdało się jej, że wszelką broń z rąk jej wyrwano. Opuścił ją rozum. Pozostała tylko dusza kobieca, bezbronna wobec bezbrzeżnego smutku.
— Bądź zdrów! Bądź zdrów! — zdołała tylko wymówić śród łkania.
Obłomow milczał i z przerażeniem patrzył na łzy, nie mając odwagi ich powstrzymywać. Nie odczuwał żalu ani do niej ani do siebie. Sam był tylko godzien litości. Olga osunęła się na fotel i, przytuliwszy chustkę do oczu, oparła się o stół i płakała gorzko. Łzy płynęły, nie jak niegdyś w parku, nagle, gorącym strumieniem, skutkiem nagłego, nieoczekiwanego bólu, lecz płynęły beznadziejnie, jak zimny potok, jak deszcz jesienny, bezlitośnie spadający na pola.
— Olgo! — odezwał się Obłomow — dlaczego szarpiesz własną duszę? Ty kochasz mnie, ty nie przeżyjesz rozłąki. Weź mnie, jakim jestem, kochaj to, co znajdziesz we mnie dobrego...
Olga przecząco kiwała głową, nie podnosząc jej.
— Nie, nie!... — wymówiła z wysiłkiem. — O mnie i o mój smutek nie lękaj się. Ja go wypłaczę, a potem płakać przestanę. Teraz nie przeszkadzaj płakać... odejdź... Ach, nie! Nie odchodź! Pan Bóg karze mnie! Czuję taki ból, taki ból... tu... koło serca...
Rozpoczęło się znowu szlochanie.
— A jeśli ból nie minie, gdy zdrowie twoje zachwieje się... — mówił. — Takie łzy — to trucizna. Olgo! Aniele mój! Nie płacz, zapomnij wszystko...
— Nie, pozwól mi wypłakać się. Ja płaczę nie o przyszłość, ale przeszłości nieraz szkoda — wymówiła z trudem. — Przeszłość zbladła, minęła. Nie ja płaczę, wspomnienia moje łkają! Lato... park... pamiętasz? Mnie żal naszej alei, żal bzów... Wszystko to przyrosło do serca, boli, gdy się odrywa...
Olga w rozpaczy kiwała głową i łkała, powtarzając:
— O, jak boli, boli...
— Jeśli umrzesz... — z przerażeniem krzyknął Obłomow. — Pomyśl Olgo...
— Nie — przerwała mu, podniósłszy głowę i mówiąc przez łzy. — Teraz dopiero dowiedziałam się, że kochałam w tobie to co chciałam, aby w tobie było, co wskazywał Sztolc, cośmy wymarzyli z nim razem. Ja kochałam przyszłego Obłomowa! Ty jesteś łagodnym, uczciwym człowiekiem, Ilja, pełen czułości, jak gołąb. Chowasz głowę pod skrzydło i nic nie chcesz widzieć więcej; gotów jesteś całe życie gruchać jak gołąb pod strzechą... ja inną jestem: tego dla mnie za mało. Jeszcze mi czegoś trzeba, czego? Nie wiem! Czy możesz powiedzieć, co to jest, czego mnie braknie, dać mi to wszystko, ażebym ja... A uczucie? Gdzie go niema...
Obłomowi zachwiały się nogi. Usiadł w fotelu i chustką otarł ręce i czoło.
Słowa były ostre. Głęboko dotknęły Obłomowa. Doznał wrażenia wewnętrznego oparzenia, gdy zewnątrz wiało na niego chłodem. W odpowiedzi uśmiechnął się boleśnie, bólem wstydu jak żebrak, któremu ktoś wymawiał jego nędzę. Siedział z tym uśmiechem bezsilności, osłabiony wzruszeniem i obrazą. Przygasły wzrok jego zdawał się jasno mówić: „tak, nędzarzem jestem, godnym litości... bijcie mnie... bijcie...“
Olga spostrzegła nagle ile trucizny było w jej słowach. Rzuciła się do niego.
— Przebacz mi mój drogi — przemówiła miękko, jakby przez łzy. — Ja nie wiem co mówię... szalona jestem... Zapomnij wszystko... niech będzie tak, jak było między nami...
— Nie! — zaprzeczył Obłomow wstając i stanowczym ruchem ręki, wstrzymując jej poruszenie. — Tak nie pozostanie! Nie trwóż się tem, żeś powiedziała prawdę — zasługuję na to — dokończył gorzko.
— Ja jestem marzycielką, fantastyczką! — mówiła. — Nieszczęsny charakter. Dlaczego inne... dlaczego Soniczka tak szczęśliwa...
Płakać poczęła.
— Odejdź! — rzekła stanowczym głosem, szarpiąc chusteczkę. — Ja nie wytrzymam... przeszłość jest jeszcze dla mnie drogą.
Olga znowu zakryła twarz chustką i starała się stłumić łkanie.
— Dlaczego wszystko przepadło? — podnosząc głowę, spytała nagle. — Kto przeklął ciebie Ilja? Cożeś ty złego zrobił? Ty jesteś dobry, rozumny, czuły, szlachetny i... i... giniesz. Co ciebie gubi? Jak się to zło nazywa?
— Ma swoję imię... — rzekł cicho.
Olga pytającem spojrzeniem, pełnem łez, spojrzała na niego.
— Obłomowszczyzna! — wyszeptał.
Potem ujął jej rękę, chciał pocałować i nie mógł, tylko mocno przycisnął do ust i gorące łzy kroplami spadały jej na palce.
Nie podnosząc głowy, nie pokazując jej twarzy, Obłomow odwrócił się i wyszedł.
Bóg wie gdzie błądził, co robił cały dzień, ale do domu wrócił dopiero późną nocą. Gospodyni pierwsza usłyszała stukanie w bramę i szczekanie psa, obudziła śpiącą Anisję i Zachara i powiedziała, że barin wrócił..
Ilja Iljicz prawie nie dostrzegł, kiedy go Zachar rozebrał, zdjął buty i narzucił na niego szlafrok.
— Co to? — zapytał, spojrzawszy na szlafrok.
— Gospodyni dziś przyniosła, wyprała i naprawiła.
Obłomow usiadł i nie ruszył się z fotelu.
Dokoła niego był senny spokój i ciemność. Siedział, oparty o rękę i nie spostrzegł, jak się ściemniło; nie słyszał jak zegar wybijał godziny. Umysł jego utonął w chaosie splątanych, niejasnych myśli, które unosiły się jak obłoki na niebie, bez echa i bez związku ze sobą — nie mógł on żadnej zatrzymać.
Serce mu zamarło, życie w nim zgasło. Powrót do życia, do jego ruchu prawidłowego drogą naturalnego naporu sił, odbywał się powoli.
Dopływ sił był bardzo ciężki. Obłomow zatracił zupełnie świadomość życia i nie odczuwał ani zmęczenia, ani żadnych potrzeb. Mógł leżeć jak kamień całymi dniami, albo cały dzień chodzić, jechać, ruszać się jak maszyna.
Pomału, z wielkim wysiłkiem ducha, albo wyrabia się w człowieku poddanie się losowi — i wtedy organizm powoli odzyskuje wszystkie funkcje życia; albo rozpacz złamie człowieka, a wtenczas już nie dźwignie się on z upadku; zależne to oczywiście od charakteru człowieka i smutku, który go przygniótł.
Obłomow nie wiedział czy siedzi, siedział nawet machinalnie, nie spostrzegłszy kiedy zawitał ranek; słuchał, ale nie słyszał, suchego kaszlu staruszki, jak stróż począł rąbać drzewo, jak w domu rozlegało się stukanie i chodzenie; patrzył i nie widział, jak gospodyni z Akuliną poszły na targ, przesuwając się pod jego oknami.
Ani pianie kogutów, ani szczekanie psa, ani skrzypienie bramy nie mogły go wyprowadzić z tego osłupienia, w jakie zapadł. Nie słyszał brzęku filiżanek, ani syczenia samowaru.
Około dziewiątej Zachar tacą otworzył drzwi do gabinetu Obłomowa, zgiął nogę, jak zwykle, ażeby nią drzwi za sobą przymknąć i, jak zwykle nie trafił, ale tacę utrzymał. Nawymyślał, swoim zwyczajem, tacy i filiżankom, wiedząc o tem, że ztyłu czuwa Anisja i gdy tylko cokolwiek spadnie z tacy, ona w lot to podchwyci i zawstydzi go.
Trzymając mocno tacę i przytrzymając ją brodą, doszedł szczęśliwie do łóżka Obłomowa i miał już zamiar postawić ją na stole przy łóżku i rozbudzić go, gdy spostrzegł ze zdziwieniem, że pościel nietknięta, a barina niema!
Poruszył się nagle zdziwiony i filiżanki spadać poczęły na podłogę. Zachar począł je chwytać w powietrzu, chwiał tacą — i wszystko spadało. Na tacy pozostała tylko jedna łyżeczka.
— Co to za napaść! — mówił, patrząc jak Anisja zbierała kawałki cukru, chleb i potłuczone filiżanki. — A gdzież barin?
Obłomow siedział w fotelu z twarzą zmienioną do niepoznania. Zachar spojrzał na niego i otworzył usta.
— Dlaczego to, Ilja Iljicz, przesiedzieliście całą noc w ubraniu, nie kładąc się do łóżka? — spytał.
Obłomow powoli odwrócił głowę, mętnym wzrokiem spojrzał na Zachara, na rozlaną kawę, na rozrzucony po podłodze cukier.
— A ty dlaczego stłukłeś filiżankę? — zapytał i zbliżył się do okna.
Śnieg padał obficie i płatkami pokrył ziemię.
— Śnieg, śnieg, śnieg! — powtarzał bezmyślnie, patrząc na śnieg, gęstą warstwą pokrywający parkan, płoty i grzędy w ogrodzie. — Wszystko zasypał! — szeptał z rozpaczą. Położył się do łóżka i zasnął snem kamiennym.
Minęło już południe, gdy skrzyp drzwi go obudził. Przez drzwi przesunęła się obnażona ręka gospodyni z talerzem, na którym dymił się „pirog“.
— Dziś niedziela — odezwał się łagodny głos — „pirog“ piekliśmy. Może pan zechce zakąsić.
Obłomow nie odpowiadał. Leżał w gorączce.