Obłomow/Część druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy "Bibljoteka Polska"
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA

I.

Sztolc był Niemcem tylko napół, po ojcu. Matka była Rosjanką. Religję wyznawał prawosławną. Rodzinną mową jego był język rosyjski. Nauczył się tego języka od matki i w szkole, w uniwersytecie, w zabawach z rówieśnikami na wsi, w rozmowach z ich ojcami i na bazarach moskiewskich. Znajomość niemieckiego języka zdobył po ojcu i z książek.
We wsi Wierchłowie, gdzie ojciec jego był rządcą, Sztolc wyrósł i chował się. W ósmym roku życia siedział już wraz z ojcem nad mapą geograficzną, czytał Herdera, Wielanda, biblję i robił rachunki dla włościan, mieszczan i fabrykantów, a z matką czytał historję biblijną, uczył się bajek Kryłowa i jako tako rozumiał Telemaka.
Oderwawszy się od książek i rachunków, pędził z wiejskimi chłopakami wybierać ptasie gniazda, a nieraz przy lekcji lub przy modlitwie z kieszeni jego odzywały się piski młodych kawek.
Bywało i tak, że ojciec po obiedzie siedzi pod drzewem w ogrodzie i pali fajkę, a matka robi coś na drutach lub wyszywa, gdy nagle z ulicy dolatują hałasy, krzyki i do domu wpada tłum ludzi.
— Co się stało? — pyta przestraszona matka.
— Pewnie znowu prowadzą Andrzeja — odpowiada obojętnie ojciec.
Drzwi otwierają się naoścież i tłum chłopów, bab, chłopaków wpada do ogrodu. W rzeczy samej przyprowadzano Andrzeja, ale w jakim stanie — bez butów, w porwanem ubraniu, z rozbitym nosem, u niego lub u innego chłopaka.
Matka była zawsze niespokojną, gdy Andrzej nagle wymykał się z domu na całe pół dnia i, gdyby tylko ojciec nie opierał się stanowczo, ażeby mu nie przeszkadzać, matka trzymałaby go przy sobie.
Ona go umyje, zmieni bieliznę, ubranie, i Andriusza przez połowę dnia chodzi czyściutki i grzeczny. Wieczorem lub rano znowu go ktoś przyprowadzi zabrudzonego, z roztrzepaną czupryną, ledwie go poznać można, lub chłopi przywiozą go na wozie z sianem, lub wreszcie z rybakami na łodzi niewód zapuszcza.
Matka we łzach, a ojciec nic — śmieje się.
— Dobrym będzie burszem! dobrym burszem! — powie czasem.
— Zmiłuj się, Iwan Bogdanycz — powiada mu — nie mija dzień, aby gdzie sobie nie nabił siniaka lub nosa do krwi nie rozbił.
— Cóżby to był za chłopiec, gdyby ani razu sobie lub komu innemu nosa nie rozbił? — odpowiada ojciec, śmiejąc się.
Matka popłacze, popłacze, potem siada do fortepianu i grając coś Herza, łzy jej spływają na klawisze. Przyprowadzają lub przywożą Andriuszę; pocznie on coś opowiadać tak jasno, tak żywo, że rozśmieszy ją wreszcie. A jaki pojętny! Wkrótce Telemaka rozumiał jak i ona, a grał z nią na cztery ręce.
Raz przepadł gdzieś na cały tydzień. Matka oczy wypłakała, a ojciec — nic, chodzi po ogrodzie i kurzy fajeczkę.
— Gdyby to syn Obłomowa zginął — odpowiada na propozycję żony pojechania na poszukiwanie, — jabym całą wieś na nogi postawił, poruszył policję, ale Andrzej wróci. O, dobry bursz z niego!
Na drugi dzień znaleziono Andriuszę spokojnie śpiącego w swojem łóżku, a pod łóżkiem leżała czyjaś strzelba, proch i śrut.
— Gdzieżeś się ty kręcił? Skąd wziąłeś strzelbę? — zasypała go matka pytaniami. — Dlaczego milczysz?
— Tak! — tyle tylko było odpowiedzi.
— Czy tłumaczenie z Korneljusza Neposa na język niemiecki zrobione? — zapytał ojciec.
— Nie.
Ojciec wziął go jedną ręką za kark, wyprowadził za bramę, nałożył mu czapkę na głowę i dał ztyłu takiego kopniaka, że chłopiec się przewrócił.
— Ruszaj, skąd przyszedłeś i wracaj z przekładem, zamiast jednego, dwóch rozdziałów Neposa. Żebyś się nauczył także roli, którą ci zakreśliła matka, — bez tego nie wracaj.
Andrzej wrócił po tygodniu: przyniósł przekład Neposa i nauczył się roli.
Gdy podrósł, ojciec sadzał go koło siebie na resorową bryczkę, dawał lejce do rąk i kazał się wieźć do fabryki, potem w pole, do miasta, do sklepów po sprawunki, do urzędów sądowych. Nieraz kazał obejrzeć jakąś glinę; sam weźmie ją na palec, powącha, czasem liźnie, potem da synowi do powąchania i wyjaśni, co to za gatunek i do czego może służyć. Czasem pojadą zobaczyć, jak wypalają potaż, dziegieć, topią tłuszcz.
Czternasto- piętnasto-letni chłopczyk wyjeżdżał nieraz sam na bryczulce lub konno z torbą przez plecy lub przytroczonej przy siodle w rozmaitych sprawach ojca do miasta i nigdy nie zdarzyło się, ażeby zapomniał o czem lub coś przeinaczył, nie dopatrzył, zrobił źle.
— Recht gut, mein lieber Junge! — powiadał ojciec, wysłuchawszy sprawozdania syna i klepiąc go po ramieniu szeroką dłonią, płacił mu dwa — trzy ruble, stosownie do wartości spełnionego poruczenia.
A matka potem długo wymywała kopeć, błoto, glinę lub słoninę z rąk i ubrania Andriuszy.
Niezupełnie jej się podobało takie ciężkie, praktyczne wychowanie chłopca. Lękała się, że syn wyrobi się na takiego samego praktycznego burżuja, jakim był ojciec. Na cały naród niemiecki ona patrzyła, jak na tłum patentowanych burżujów; nie lubiła tego grubego samochwalstwa i pewności siebie, z jaką rasa niemiecka nosiła swoją tysiącletnią mieszczańską kulturę — jak krowa dźwiga swoje rogi, nie mogąc ich ukryć.
Według jej pojęcia, w całym narodzie niemieckim nie było i nie mogło być ani jednego dżentelmena. W niemieckim charakterze nie dostrzegała żadnej miękkości, delikatności, wyrozumiałości, nic z tego, co życie na świecie czyni przyjemnem, co łatwo pozwala obejść każdę regułę, złamać obyczaj, nie zastosować się do przepisów.
Nie, ci ludzie szorstko łamią wszystko, naciskają na to, co w ich pojęciu jest słuszne, co sobie raz do głowy wbili; gotowi są w ścianę łbem walić, byleby, w ich przekonaniu, postąpić słusznie.
Ona była guwernantką w zamożnym domu i miała sposobność zwiedzić obce kraje. Przejechała przez całe Niemcy, a wszystkich Niemców złączyła w jedną kupę — palących fajki na krótkich cybuszkach, plujących przez zęby praktykantów sklepowych, rzemieślników, kupców, wyciągniętych prosto, jak kije, oficerów z żołnierskiemi pyskami i urzędników z pospolitemi twarzami, zdatnych tylko do grubej roboty, do ciężkiego zdobywania grosza, do głupiego porządku, do nudnego i pedantycznego spełniania obowiązków.
W jeden tłum spędzała wszystkich tych biurgerów z ogrubiałemi rękami, z mieszczańską świeżością na twarzy i prostacką mową.
„Jak chcesz, ubierz Niemca — myślała ona — daj mu najcieńszą bieliznę, obuj w lakierowane trzewiki, daj mu żółte rękawiczki, a mimo to będzie wyglądał cały, jakby był wykrojony z pospolitego juchtu. Z pod białych mankietów wyglądać będą szorstkie, grube, czerwone ręce, a choćby najwykwintniej był odziany, wydaje się, jak piekarz albo lokaj bufetowy. Te grube łapy zdają się aż prosić, ażeby w nie wetknąć szydło lub — jest to już wiele — smyczek w orkiestrze.
W synu swoim widzieć chciała ideał jakiegoś nowożytnego barina. Choć pod względem świetności rodu byłby on dorobkiewiczem, synem ojca-mieszczanina, ale z matki miałby krew szlachecką, byłby bielutkim, pięknie zbudowanym chłopakiem, z małemi rękami i nogami, z czystą twarzą, z jasnym, bystrym wzrokiem, takim, na jakich ona napatrzyła się w rosyjskich zamożnych domach i zagranicą — ale nie u Niemców.
Nie życzyła sobie wcale, ażeby on sam obracał kamienie w żarnach, wracał do domu z fabryk i pól, jak ojciec, w zatłuszczonem ubraniu, powalany gnojem, z brudnemi, czerwonemi, zgrubiałemi rękami i z wilczym apetytem.
Poczęła tedy strzyc Andriuszy włosy, zawijać kędziory, szyć piękne kołnierzyki, zamawiała w mieście wykwintne ubranie, zachęcała, by wsłuchiwał się w pełną myśli muzykę Herza, śpiewała mu o kwiatach i poezji życia, mówiła o świetnej przyszłości jako żołnierza, lub pisarza, marzyła z nim razem o wysokiej roli, jaką mu wypadnie może odegrać w życiu.
Czyżby to wszystko miało rozbić się o robienie rachunków i odczytywanie zasmolonych chłopskich zapisków i obcowanie z rzemieślnikami!
Znienawidziła nawet tę bryczulkę, na której Andriusza jeździł do miasta, i ceratowy płaszcz, podarowany mu przez ojca, i zamszowe żółte rękawiczki — wszystkie te pospolite atrybuty pracowitego życia.
Na nieszczęście, Andriusza uczył się świetnie i ojciec zrobił go korepetytorem w swoim małym pensjonacie.
Niechby już tak było, ale on wyznaczył mu pensję, jak jakiemuś rzemieślnikowi, zupełnie po niemiecku, — po dziesięć rubli miesięcznie i kazał mu kwitować z otrzymanych pieniędzy.
Uciesz się, dobra matko: twój syn wyrósł na glebie rosyjskiej nie w codziennym tłumie, z mieszczańskiemi krowiemi rogami, z rękoma, obracającemi kamienie żarnowe.
W pobliżu była Obłomówka, tam codziennie święto! Tam odsuwają od siebie wszelką pracę, jako niewolę, tam barin nie wstaje przed wschodem słońca, nie chodzi do fabryk, nie dotyka maszyn, smarowanych oliwą.
Ale i w samym Wierchłowie jest wielki dom, który przez większą część roku bywa zamknięty; tam też często zagląda swawolny chłopiec i widzi wielkie salony, galerje, poczerniałe portrety na ścianach, nie o pospolitych twarzach i czerwonych zgrubiałych rękach, lecz o ciemno-błękitnych oczach, o włosach napudrowanych i białych delikatnych twarzach, o pełnych piersiach i białych rękach z szafirowemi żyłkami, dumnie trzymających szpady. Przesuwa się przed nim szereg pokoleń, które przeżyły szlachetnie próżniacze życie w rozkoszy, w adamaszkach, koronkach i aksamitach.
W twarzach ich widzi historję świetnych czasów, bitew, nazwisk, czyta w nich powieść o dawnych latach, nie taką, jaką sto razy opowiadał mu ojciec, paląc fajkę i plując, o życiu w Saksonji, spędzonem między brukwią i kartoflami, między ogrodem a rynkiem w miasteczku.
Raz na trzy lata zamek ten wypełniał się ludźmi, kipiał życiem, ożywiał się balami, zabawą. Długie galerje nocami świeciły ogniem.
Przyjeżdżali tu książę i księżna z rodziną. Książę, stary już człowiek z przekwitłą twarzą, z mętnemi, wyłupiastemi oczyma, z wielkiem w centkach czołem, z trzema gwiazdami na piersi, ze złotą tabakierką w ręku, z wysoką trzciną, zakończoną gałką z brylantami, w aksamitnych butach. Księżna — kobieta wspaniała pięknością, wzrostem i objętością, do której jak gdyby nikt nigdy się nie zbliżał, nie objął jej, nie pocałował, nawet sam książę, — chociaż mieli pięcioro dzieci.
Ona wydawała się wyższą ponad ten świat, do którego raz na trzy lata raczyła się zbliżyć. Nie rozmawiała z nikim, nie wyjeżdżała nigdy, lecz siadywała zwykle z trzema staruszkami w narożnym zielonym salonie, a przez ogród krytą galerją chodziła do cerkwi i siadywała na krześle za parawanem.
W domu natomiast, oprócz księcia i księżnej, wszyscy byli tak pełni życia i wesołości, że Andriusza swemi dziecinnemi zielonemi oczyma patrzył na trzy — cztery różne sfery, a bystrem spojrzeniem ciekawie lecz nieświadomie obserwował typy tego różnorodnego tłumu, jak na maskaradzie.
Byli tu książęta Pierre i Michel, z których pierwszy natychmiast nauczył Andriuszę, jak biją capstrzyk w kawalerji, a jak w piechocie, jakie szable i ostrogi noszą huzarzy, a jakie mają dragoni, jakiej maści są konie w każdym pułku i do jakiego koniecznie trzeba wstąpić po ukończeniu nauk, ażeby odpowiadało to godności książąt.
Drugi, Michel, ledwie się zapoznał z Andriuszą, wnet go postawił na „pozycji“ i począł walić go kułakami, gdzie trafił, w brzuch, w nos i oświadczył, że to — angielskie boksowanie.
Po trzech dniach, dzięki tylko wiejskiej świeżości i muskulaturze rąk, rozwalił mu nos po angielsku i po rosyjsku, bez żadnej osobnej nauki i odrazu zyskał sobie powagę u młodych książąt.
Były jeszcze dwie księżniczki, dziewczątka jedenasto- i dwunastoletnie, wysokie, zgrabne, strojnie ubrane, z nikim nie rozmawiające, nikomu nie kłaniające się i obawiające się mużyków.
Była także guwernantka M-lle Ernestine, która chodziła na kawę do matki Andriuszy i nauczyła ją zawijać mu loki. Niekiedy sama brała jego głowę, kładła sobie na kolana i zawijała mu włosy w papierki, z mocnym bólem, a potem ująwszy ją białemi rączkami, całowała bardzo łaskawie!
Był też Niemiec, który na tokarni wyrabiał z drzewa tabakierki i guziki; nauczyciel muzyki, zawsze pijany od niedzieli do niedzieli; cały sztab pokojówek, wreszcie mnóstwo psów i piesków.
Wszystko to wypełniało dom i wieś całą hałasem, krzykiem i muzyką.
Z jednej strony Obłomówka, a z drugiej zamek książęcy z szerokim rozmachem wielkopańskiego życia, spotkały się z niemieckim żywiołem i przeszkodziły Andriuszy stać się dobrym burszem i filistrem.
Ojciec Andriuszy był agronomem, technologiem, nauczycielem. Od ojca swego fermera brał on lekcje praktycznej agronomji, na fabrykach saskich uczył się technologji, a w najbliższym uniwersytecie, gdzie było około czterdziestu profesorów, nabył chęci uczenia innych tego, co ledwie zdołało mu wbić do głowy czterdziestu mędrców.
Dalej nie poszedł i z uporem wrócił do domu, zdecydowany zabrać się do roboty. Ojciec dał mu sto talarów, nowy plecak i puścił na cztery strony świata.
Od tego czasu Iwan Bogdanowicz nie ujrzał już ani rodziny, ani ojca. Przez sześć lat podróżował po Szwajcarji i Austrji, a od dwudziestu lat mieszkał w Rosji i błogosławił swoim losom.
Pobierał nauki w uniwersytecie, uważał przeto za rzecz potrzebną wysłać tam i syna; mniejsza o to, że nie będzie to uniwersytet niemiecki, lecz rosyjski, że uniwersytet ten wywrze stanowczy wpływ na jego syna i wywoła przewrót w jego życiu, daleko odsuwając go z tej drogi, o której ojciec marzył dla niego.
Wszystko to układało się u niego bardzo prosto: chciał przykładem swego ojca prowadzić prostą linją syna, nie podejrzewając wcale, że warjacje Herza, opowiadania matki, galerje i buduar w książęcym zamku wąską drożynę niemiecką przerobią na szeroką drogę, o której nie marzyli nigdy ani dziad jego, ani ojciec, ani on sam.
Należy przyznać, że stary Sztolc nie był pedantem na tym punkcie i nie upierałby się przy swojem; nie umiałby jednak wytyczyć dla syna innej drogi.
Mało się o to troszczył poniekąd. Gdy syn powrócił z uniwersytetu i przemieszkał trzy miesiące w domu, ojciec oświadczył mu, że nic nie ma do roboty w Wierchłowie, że nawet Obłomowa wysłano do Petersburga, że zatem i on musi wyjechać.
Dlaczego miał jechać do Petersburga, dlaczego nie mógł zostać w Wierchłowie i pomagać ojcu w zarządzie majątkiem, nad tem się stary nie zastanawiał. Pamiętał tylko, że gdy sam ukończył uniwersytet, to ojciec wysłał go od siebie.
I on wysłał syna — gdyż taki był zwyczaj w Niemczech. Matka już nie żyła, nie było przeto komu się sprzeciwić.
W dzień wyjazdu syna Iwan Bogdanowicz dał mu sto rubli i powiedział:
— Pojedziesz konno do gubernjalnego miasta, tam otrzymasz od Kalinnikowa trzysta pięćdziesiąt rubli, a konia zostawisz u niego. Gdybyś go nie zastał, konia sprzedaj, tam niezadługo będzie jarmark, każdy da ci czterysta rubli. Na dojazd do Moskwy będzie ci potrzeba czterdzieści rubli, stamtąd do Petersburga siedemdziesiąt pięć wystarczy. Potem — rób co chcesz. Zajmowałeś się ze mną różnemi sprawami, wiesz zatem, że pewien kapitał posiadam, ale przed śmiercią moją nie licz na niego, a ja pewnie pożyję jeszcze jakie lat dwadzieścia — chyba kamień spadnie mi na głowę. Lampka moja pali się dobrze i oliwy ma dosyć. Wykształcenie otrzymałeś dobre, wszelkie karjery zatem przed tobą otwarte: możesz być urzędnikiem, kupcem, nawet pisarzem — nie wiem, jaką drogę wybierzesz, do czego czujesz upodobanie?
— Zobaczę, czy nie możnaby wszystkiego spróbować — odpowiedział Andrzej.
Ojciec zaśmiał się na całe gardło i począł klepać syna po ramieniu tak mocno, że i końby nie wytrzymał.
— No, a jeśli ci zabraknie jakichś wiadomości, jeśli nie zdołasz odrazu trafić na swoją drogę, i będziesz potrzebował porady lub zechcesz się o coś zapytać, idź do Reinholda, on ci da radę. O! — dodał, podnosząc palce do góry i kiwając głową — to człowiek... to... — Chciał go pochwalić i nie znajdował odpowiedniego wyrazu. — Przywędrowaliśmy z nim razem z Saksonji. On ma czteropiętrową kamienicę. Dam ci adres.
— Nie potrzeba wcale... — odpowiedział Andrzej. — Pójdę do niego, kiedy będę już miał czteropiętrową kamienicę, a teraz obejdę się bez niego...
Ojciec poklepał go znowu po ramieniu.
Andrzej siadł na konia. Do siodła był przytroczony plecak i zwitek; — był tam ceratowy płaszcz, ciężkie, gwoździami podbite buty, była bielizna z wierchłowskiego płótna, trochę kupnych rzeczy, wziętych na życzenie ojca, piękny frak z cienkiego sukna, kilka cienkich koszul i trzewiki, zamówione w Moskwie, jeszcze na życzenie matki.
— No! — rzekł ojciec.
— No! — odpowiedział syn.
— Wszystko? — spytał ojciec.
— Wszystko — odpowiedział syn.
Spojrzeli na siebie, jak gdyby wzajemnie chcieli się przeniknąć.
Tymczasem koło domu zebrała się kupka ciekawych sąsiadów, patrzących z otwartemi gębami, jak rządca będzie wyprawiał syna w daleką podróż.
Ojciec z synem uścisnęli sobie ręce. Andrzej odjechał dobrym krokiem.
— A to szczeniak! Ani łzy nie uronił! — mówili sąsiedzi. — Oto dwa kruki siedzą na płocie i kraczą — nakraczą ci one na drogę — poczekaj!
— Co jemu kruki zrobią! On na Iwana Kupałę sam w lesie po krzakach się włóczy. Do nich nic się nie przyczepi. Naszemu bratu toby nie uszło!
— Ale i stary poganin, także dobry! — zauważyła jakaś matka — jak kocię wyrzucił go na ulicę. Nie pocałował nawet — nie przyzwyczajony.
— Poczekaj! Poczekaj, Andrzeju! — krzyknął ojciec.
Andrzej zatrzymał konia.
— A... przemówiło widać serce! — ktoś w tłumie odezwał się z pochwałą.
— No? — spytał Andrzej.
— Popręgi słabo przyciągnięte.
— Dojadę do Szamszenki, tam poprawię. Nie chcę tracić czasu... muszę jeszcze przyjechać przed zachodem słońca.
— No! — rzekł ojciec, machnąwszy ręką.
— No! — kiwnąwszy głową, odpowiedział syn i schylił się tylko trochę, aby dać koniowi ostrogi.
— Ach, wy psy, prawdziwe psy! Jak obcy jeden drugiemu! — mówili sąsiedzi.
Nagle płacz rozległ się w tłumie. Jakaś kobieta nie wytrzymała.
— Ach, ty mój biedaku! — gadała, ocierając łzy końcem chustki, zawiązanej na głowie — nie masz rodzonej mateczki, biedny sieroto, niema cię komu błogosławić... Niech choć ja cię przeżegnam mój ty śliczny!...
Andrzej podjechał do niej, zeskoczył z siodła, objął starą kobietę i chciał już odjechać; nagle zapłakał, gdy ona go całowała i krzyż w powietrzu kreśliła. Zdało się mu, że w jej gorących słowach słyszy głos matki i stanęła mu na chwilkę przed oczyma jej dobra postać.
Jeszcze raz pocałował staruszkę, otarł szybko łzy i skoczył na konia. Uderzył go mocno i znikł w obłokach kurzu. Za nim z dwóch stron biegły trzy wiejskie kundysy, szczekając głośno.




II.

Sztolc był rówieśnikiem Obłomowa i miał już także przeszło trzydziestkę. Był już urzędnikiem, porzucił urząd, zajął się różnemi sprawami i był w rzeczy samej właścicielem kamienicy i posiadaczem pewnego kapitału. Był spólnikiem jakiegoś towarzystwa eksportowego.
W ciągłym był ruchu: gdy spółka potrzebuje wysłać ajenta do Belgji lub Anglji, — wysyłają jego; gdy potrzeba wypracować jakiś nowy projekt, opracować nowy pomysł — jego wybierają. Niezależnie od pracy nie gardzi towarzystwem, czytuje dużo, ale kiedy mu na to wszystko czasu starczy, Bóg wie!
Zdaje się, że cały zbudowany jest z kości, z muskułów i nerwów — jak angielski koń wyścigowy. Jest on szczupły, policzków braknie prawie zupełnie — same tylko kości i muskuły, — ani śladu tłuszczowego zaokrąglenia. Barwa jego twarzy różowa, ale niema na niej rumieńców. Oczy nieco zielonkawe, lecz wyraziste.
Ruchów zbytecznych nie miał zupełnie. Gdy siedział — siedział spokojnie, jeśli zaś coś robił, to używał tyle tylko mimiki i ruchu, ile było potrzeba.
Jak w organizmie jego nie było nic zbytecznego, tak i w etycznych stosunkach swego życia starał się zachować równowagę, usiłując godzić praktyczne wymagania z wykwintnemi potrzebami ducha. Dwie te linje życia szły u niego równolegle; ale nigdy nie plątały się w trudno rozwiązujące się węzełki.
Szedł zawsze nogą pewną, mocno; żył według budżetu; tracił każdy dzień jak i każdy rubel bezustannie kontrolując siebie, swój czas, pracę, siły duszy i serca.
Rządził i kierował, jak ruchami rąk, krokami nóg, wszelkiemi smutkami i radościami i zachowywał się wobec nich, jak wobec złej i dobrej pogody.
Otwierał parasol, gdy padał deszcz — cierpiał, jak długo trwał smutek, ale nie upadał na duchu, lecz raczej z pewnem zacięciem się i dumą, znosił spokojnie cierpienie, gdyż przyczynę zawsze przypisywał sam sobie i nie wieszał go, jak kaftan, na cudzym gwoździu.
Radość cieszyła go, jak kwiat zerwany przy drodze — dopóki nie uwiądł — nie dopijał kielicha do tej kropelki goryczy, która leży na dnie każdej rozkoszy.
Mieć równy, spokojny pogląd na życie było najważniejszem jego zadaniem. Dążąc powoli do rozwiązania tej zagadki, rozumiał całą jej trudność; dumny był i zadowolony wewnętrznie, kiedy dojrzał skrzywienie swojej drogi i mógł ją znowu prosto pokierować.
„Bardzo trudno żyć mądrze i iść prosto“ — mówił często sam sobie i bystrym okiem patrzył przed siebie, uważając, gdzie się załamuje krzywizna, gdzie pochyłość, gdzie nić życia poczyna się plątać w nieprawidłowy i zawikłany węzeł.
Najbardziej lękał się wyobraźni — tego nieszczerego towarzysza podróży, który z jednej strony ma twarz przyjacielską, a z drugiej wrogą; przyjaciela — gdy najmniej mu wierzysz, i wroga — gdy uwierzysz jego zwodniczym szeptom.
Obawiał się wszelkich marzeń, a jeśli wchodził w ten świat, to jak do groty, nad którą napisano: ma solitude, mon hermitage, mon repos[1] i z obliczeniem chwili, kiedy wyjść z niej należy.
Dla marzeń, dla zagadkowych i tajemniczych myśli, nie było miejsca w jego duszy. To, co się nie poddawało analizie doświadczenia, nie miało charakteru praktycznej prawdy, było w jego oczach optycznem złudzeniem, takiem lub innem odbiciem świateł i barw na siatce wzrokowej lub też faktem, który się jeszcze nie dał sprawdzić.
Nie było u niego i tego dyletantyzmu, który lubi bujać w krainie cudów, domysłów i wynalazków, o tysiąc lat wyprzedzając ludzkość. On uporczywie zatrzymywał się przed progiem tajemnicy, nie okazując ani bojaźni dziecka, ani wątpliwości człowieka zbyt siebie pewnego, lecz czekał, aż się znajdzie klucz do niej.
Równie delikatnie i ostrożnie, jak kontrolował swoją wyobraźnię, kontrolował także serce. Często poślizgnąwszy się na tym punkcie, musiał się przyznać, że sfera wszelkich serdecznych wahań była dlań jeszcze wogóle terra incognita.
Szczerze dziękował losowi, jeśli w tej nieznanej krainie udało mu się zawczasu poznać różnicę między kłamstwem o sztucznym rumieńcu a bladą rzeczywistością. Nie martwił się, gdy od fałszu, przykrytego sztucznemi kwiatami, wypadło mu się odsunąć, nie upadał, gdy tylko gorąco i mocno uderzyło jego serce, radował się natomiast szczerze, jeśli nie oblało się ono krwią, jeśli chłodny pot nie wystąpił mu na czoło i nie padał od tego długi cień w jego życiu.
Za szczęśliwego uważał siebie już i dlatego, że mógł się utrzymać na jednakiej wysokości i pędząc na łyżwach uczucia, nie przeskoczył przez cienką linję, oddzielającą świat prawdziwego uczucia od kłamstwa i sentymentalizmu, świat prawdy od śmieszności, że nawracając nie wpadł na suchą, piaszczystą, jałową glebę grubjaństwa, pozowania na rozum, niewiary, drobiazgowości i oschłości serca.
Nawet śród uniesienia czuł grunt pod nogami, i dość siły w sobie, ażeby w razie ostateczności szarpnąć się i być wolnym. Jego nie oślepiała piękność, nie zapominał się przeto do poniżania godności mężczyzny, nie bywał niewolnikiem, „nie leżał u nóg“ piękności, chociaż nie był wolny od wzruszeń płomiennych i radości.
Nie uniżał się przed martwą potęgą, zachował natomiast całą siłę duszy, moc ciała — był dumnym ze swej wstrzemięźliwości. Czuć było od niego powiew świeżości i siły, przed którą ustępowały najbardziej natarczywe kobiety.
Znał wartość tych rzadkich i cennych zalet i tak skąpo niemi szafował, że zwano go samolubem, człowiekiem pozbawionym uczuć. Wstrzymywanie się od uniesień, umiejętność nieprzekraczania granic naturalnego, swobodnego stanu duszy uważano w nim jako wadę, ale równocześnie usprawiedliwiano z zawiścią i podziwieniem kogoś innego, kto z rozmachem pędził w błoto, marnując własne i cudze życie.
— Namiętność wszystko usprawiedliwia — mówiono dokoła niego, — a pan zamknięty w swoim egoizmie strzeże tylko siebie — zobaczymy, dla kogo.
— Dla kogoś jednak strzegę — odpowiadał w zamyśleniu, jak gdyby w dal jakąś patrzył, i nie wierzył po dawnemu w poezję namiętności, nie zachwycał się burzliwemi objawiami i ruinami, pozostałemi potem, lecz szukał ideału życia i dążności człowieka w surowem pojmowaniu i wykonywaniu obowiązków życia.
Im więcej obarczano go zarzutami, tem więcej zacinał się w swoim uporze i w dyskusjach na ten temat wpadał często w purytański fanatyzm. Utrzymywał, że „normalnem przeznaczeniem człowieka jest przeżyć cztery pory roku, to jest cztery okresy życia, bez skoków, a naczynie życia przynieść do ostatniego dnia, nie wylawszy ani jednej kropli bez potrzeby; że równe i powolne palenie się ognia jest lepsze, niż wielkie pożary, bez względu na to, jaka poezja w nich płonie“. Na zakończenie dodawał, że „byłby szczęśliwy, gdyby mu się udało sprawdzić na sobie własne przekonania; nie ma jednak nadziei na urzeczywistnienie tego, jako rzeczy bardzo trudnej“.
Sam zaś postępował z uporem wybraną drogą. Nie widywano, ażeby zamyślał się nad czemś chorobliwie, męcząco; widocznie nie dręczyły go żadne wyrzuty zbolałego serca i duszy, nie tracił nigdy przytomności w skomplikowanych, trudnych i nowych warunkach; zbliżał się do nich, jak do dawnych znajomych, jakby z nimi po raz drugi nawiązywał stosunek, odwiedzał znane już miejsca.
Cokolwiekby mu się zdarzyło, umiał odrazu znaleźć najwłaściwszy sposób wyjścia, właśnie taki, jaki był potrzebny, — jak klucznica z pęku kluczy, wiszących jej u pasa, wybierze odrazu ten, który potrzebny do otwarcia tych lub innych drzwi.
Przedewszystkiem cenił on uporczywość w dojściu do obranego celu; było to w jego oczach dowodem charakteru i ludziom, posiadającym te cechy, okazywał zawsze najwięcej szacunku, bez względu na wielkość ich celów.
— To prawdziwi ludzie! — mawiał.
Nie trzeba dodawać, że sam szedł do swego celu śmiało, zwyciężając wszelkie przeszkody i wtenczas chyba się cofał, gdy na swojej drodze spotykał ścianę lub przepaść.
Ale niezdolny był zupełnie uzbroić się w tę odwagę, która, zakrywszy oczy, rzuca się na ścianę lub chce przeskoczyć przepaść — a może uda się. On wymierzy ścianę i przepaść, a jeśli nie znajdzie sposobu obejść przeszkody — odejdzie, bez względu na to, co o nim będą mówili.
Ażeby wytworzyć taki charakter, może właśnie były potrzebne takie złożone składniki, śród jakich kształcił się Sztolc. Działacze nasi oddawna układali się w pięć — sześć typów i form stereotypowych, leniwie półokiem spoglądając dokoła, przykładając rękę do społecznej maszyny, napół sennie posuwając ją zwyczajną drogą, stawiąc nogę za nogą w ślad zostawiony przez poprzednika. Nagle oczy obudziły się z drzemki, dały się słyszeć szerokie, ostre kroki, żywe głosy... Ilu Sztolców powinno się znaleźć pod rosyjskiemi nazwiskami!
Jak taki człowiek mógł się zbliżyć do Obłomowa, którego każdy rys, każdy krok, cała jego istota była protestem przeciwko życiu Sztolca? Jest to, zdaje się, pytanie już rozwiązane — wprost przeciwne sobie ostateczności, jeśli nie są powodem do sympatji, to w każdym razie jej nie przeszkadzają.
Przywiązały ich przytem do siebie wspólnie spędzone dzieciństwo i szkoła — dwie mocne sprężyny; następnie dobra, miękka rosyjska miłość, jaką obficie obdarzano w rodzinie Obłomowych niemieckiego potomka, wkońcu rola silniejszego, czem Sztolc górował wobec Obłomowa pod względem fizycznym i moralnym, ale przedewszystkiem to, że w charakterze Obłomowa leżał jasny i dobry pierwiastek, przeniknięty głęboką sympatją do wszystkiego, co jest piękne i dobre, i co tylko odezwało się echem na to proste, szczere i wiecznie prawdziwe uczucie.
Kto tylko przypadkowo lub umyślnie zajrzał w tę dobrą dziecinną duszę, chociażby był nawet ponury, zły, nie mógł odmówić wzajemności, a gdyby okoliczności przeszkadzały zbliżeniu się, to zachowywał przynajmniej dobrą, szczerą pamięć.
Andrzej, odrywając się od różnych spraw lub od udziału w życiu towarzyskiem, z wieczorku czy balu, jechał ażeby posiedzieć na szerokiej kanapie Obłomowa i w lekkiej rozmowie odetchnąć i uspokoić zmąconą lub zmęczoną duszę. Zawsze doświadczał tego uspokajającego uczucia, jakiego doświadcza człowiek, gdy ze wspaniałych salonów przychodzi do własnego domu lub nasyciwszy się pięknościami południowej przyrody, chętnie wraca do brzozowego gaju, gdzie bawił się dzieckiem.




III.

— Jak się masz, Iljusza! Jakże się cieszę, że cię widzę! No, jakże ci się powodzi? Zdrów jesteś? — pytał Sztolc.
— O, nie! Źle, bracie Andrzeju! — westchnąwszy odpowiedział Obłomow. — Jakie tam zdrowie!
— Cóż? chory jesteś? — spytał trwożliwie Sztolc.
— Jęczmień mi się rzucił na oko. Tamtego tygodnia jeden zeszedł z prawego oka, a teraz robi się drugi.
— Tylko tyle? Naspałeś go sobie, bracie — odpowiedział śmiejąc się.
— Dobre „tylko“! Zgaga piecze. Posłuchaj, co mi przedwczoraj powiedział doktór: „jedź pan — powiada — za granicę, bo może być apopleksja“.
— No, a ty co?
— Nie pojadę.
— Dlaczego?
— Zmiłuj się! Posłuchajno dalej co on nagadał: „trzeba żyć w górach, jechać do Egiptu, do Ameryki“...
— Cóż? — z zimną krwią powiedział Sztolc. — W Egipcie posiedzisz trzy tygodnie, w Ameryce także trzy...
— No, bracie Andrzeju, widzę, ty także to samo! Był jeden tylko rozumny człowiek, ale i ten oszalał. Któż to jeździ do Ameryki i Egiptu! Anglicy — ale tych już tak Pan Bóg stworzył, bo też i u nich ciasno. Ale u nas — kto pojedzie? Chyba ktoś zwarjowany, komu życie niemiłe.
— W samej rzeczy — wielkie bohaterstwo! Siadasz do powozu albo na okręt, oddychasz świeżem powietrzem, przyglądasz się obcym krajom, miastom, obyczajom, rozmaitym cudom... Ach, ty! Jakże twoje sprawy, co się dzieje w Obłomówce?
— Ach! — zawołał Obłomow i ręką machnął.
— Co się stało?
— Co? — Życie całe porusza!
— Więc chwała Bogu! — rzekł Sztolc.
— Jakto chwała Bogu! Jak gdyby ono po głowie gładziło — a to przyczepi się, jak w szkole do spokojnego ucznia — to uszczypnie cichutko, to prosto na łeb się zwali i piasku nasypie... Wytrzymać nie można!
— Ty już jesteś zanadto — spokojny. Cóż się stało? — pytał Sztolc.
— Dwa nieszczęścia...
— Jakie?
— Zrujnowany jestem zupełnie.
— Jakto?
— Zaraz ci przeczytam, co pisze starosta... Gdzież ten list? Zachar! Zachar!
Zachar odszukał list. Sztolc go przeczytał i zaśmiał się widocznie z jego stylu.
— Co za oszust ten starosta! — powiedział. — Porozpędzał chłopów — i skarży się! Lepiej byłby zrobił, gdyby im dał paszporty i puścił na cztery wiatry!
— Zmiłuj się! Tego się im wszystkim zachce! — zaprotestował Obłomow.
— Niech sobie idą! — zauważył spokojnie Sztolc. — Komu dobrze i wygodnie na miejscu, ten nie ucieknie. Gdy mu niedobrze, to niedobrze i tobie, — pocóż go trzymać?
— Znowu coś wymyśliłeś! — mówił Ilja Iljicz. — W Obłomówce chłopi spokojni, zadomowieni, poco się mają włóczyć?
— A ty nie wiesz — odpowiedział Sztolc — w Wierchłowie port mają urządzić, i postanowiono przeprowadzić bitą drogę, tak, że i z Obłomówki będzie niedaleko od wielkiego gościńca, w mieście będzie jarmark...
— Ach, Boże mój! Tego jeszcze brakowało! — zawołał Obłomow. — Obłomówka była w zaciszu, na stronie, a teraz jarmarki, wielka droga! Chłopi poczną zaglądać do miasta, nas będą kupcy najeżdżać... Wszystko przepadło! Nieszczęście!
Sztolc się zaśmiał.
— Alboż to nie nieszczęście? Mużyki żyli spokojnie. Nic nie było słychać ani dobrego, ani złego, swoje odrabiali, nigdzie się nie wałęsali, a teraz się zdemoralizują! Zaczną pić herbatę, kawę, nosić aksamitne spodnie, harmoniki kupią, buty juchtowe... Nie będzie z tego pożytku!
— Jeżeli to wszystko, to rzeczywiście mało pożytku — zauważył Sztolc. — Ty zaprowadź szkołę we wsi...
— Czy nie za wcześnie? — rzekł Obłomow. — Nauka szkodzi mużykowi... Gdy się czegoś nauczy, to i orać przestanie!
— Ależ nie dziwacz! Przecież chłopi będą czytać o tem, jak trzeba orać. Słuchaj jednak, ty nie żartuj. W tym roku musisz sam jechać na wieś.
— Tak, prawda... Ale mój plan jeszcze niezupełnie... — nieśmiało zauważył Obłomow.
— Żadnego planu niepotrzeba! — rzekł Sztolc. — Ty tylko jedź tam... Na miejscu zobaczysz, co trzeba robić. Zadługo się z tym planem bawisz. Czyż w samej rzeczy jeszcze nie wszystko gotowe? Cóż ty robisz?
— Ach, bracie, czy to mam tylko tyle zajęcia co z majątkiem! A drugie nieszczęście?
— Jakież to?
— Z mieszkania pędzą!
— Jakto — pędzą?
— A tak... proszę się wyprowadzić — powiadają — i koniec.
— Cóż w tem złego?
— Jakto — co? Już cały grzbiet i boki sobie otarłem obracając się i myśląc o tych kłopotach. Sam przecież jestem... i to i owo potrzeba zrobić... rachunki sprawdzić... tu płać, tam płać, a tu — przeprowadzka! Pieniędzy mnóstwo się wydaje, a sam nie wiem naco! Niedługo czekać, a zostanę bez grosza!
— To ty rozpróżniaczyłeś się strasznie, kiedy ci ciężko z mieszkania się ruszyć! — ze zdziwieniem zawołał Sztolc. — A propos pieniędzy... dużo masz? Daj mi pięćset rubli, muszę zaraz wysłać... jutro z naszego biura wezmę...
— Poczekaj... przypomnę sobie... Niedawno ze wsi przysłano tysiąc... a teraz zostało... poczekaj, obliczę się...
Obłomow począł szukać po szufladkach.
— Tu... dziesięć... dwadzieścia... tu dwieście... jeszcze dwadzieścia... A tu były miedziaki... Zachar! Zachar!
Zachar jak zwykle zeskoczył z leżanki i wszedł do pokoju.
— Tu leżały dwie grzywny na stole... wczoraj położyłem...
— Cóż to, Ilja Iljicz, ciągle z temi grzywnami! Ja już panu wczoraj mówiłem, że tu żadnych dwóch grzywien nie było...
— Jakto nie było! Gdy kupowałeś pomarańcze — wydano ci resztę.
— Pewnie dał pan komuś i zapomniał — odpowiedział Zachar, nawracając do drzwi.
Sztolc się zaśmiał.
— Ach, wy Obłomowcy! — rzekł. — Nie wiecie, ile macie pieniędzy w kieszeni!
— A Michejowi Andreiczowi jakie pieniądze pan dawał? — przypominał Zachar.
— Aha!... To Tarantjew wziął jeszcze dziesięć rubli — zwrócił się Obłomow do Sztolca — a ja zapomniałem.
— Pocóż ty puszczasz takie bydlę do siebie? — zauważył Sztolc.
— Dlaczego puszczać? — wtrącił się do rozmowy Zachar. — Przyjdzie, jak do swego mieszkania, albo do restauracji. Koszulę i kamizelkę pańską zabrał — i wspominaj o tem tylko, że były! Niedawno i frak chciał zabrać... „Pozwól spróbować“ — powiada. Żebyście wy, Andrzeju Iwanowiczu, trochę go przytrzymali...
— Nie twoja rzecz, Zachar. Ruszaj do siebie! — ostro odezwał się Obłomow.
— Daj mi arkusz listowego papieru... muszę napisać list — rzekł Sztolc.
— Zachar! Daj papieru! Andrzej Iwanowicz potrzebuje.
— Przecież niema... onegdaj jeszcze szukali... — odezwał się z przedpokoju Zachar, nie wchodząc nawet.
— Kawałeczek bodaj! — nalegał Andrzej.
Obłomow szukał na stole i nie znalazł.
— Daj mi choć twój bilet wizytowy.
— Dawno już nie mam żadnego — zauważył Obłomow.
— Co się z tobą dzieje! — z ironją powiedział Sztolc. — Przecież masz zamiar coś robić, plan jakiś opracować... Powiedz mi, gdzie ty bywasz? Z kim masz stosunki?
— U kogo mam bywać? Rzadko wychodzę... Siedzę w domu... Ten plan mnie męczy... a przytem mieszkanie jeszcze... Tarantjew obiecał wyszukać...
— Kto u ciebie bywa?
— Przychodzą czasem... Tarantjew, Aleksiejew... Onegdaj doktór wstąpił... Pienkin był, Sudbiński, Wołkow...
— Nie widzę u ciebie książek... — zauważył Sztolc.
— Oh, książka... — Obłomow wskazał na leżącą na stole książkę.
— Co to? — spytał Sztolc, spojrzawszy. — „Podróż do Afryki“... Ależ kartka, na której zatrzymałeś się, już pożółkła... Nie widzę dzienników... Czytasz dzienniki?
— Nie, druk zbyt drobny, oczy się psują... Niema zresztą potrzeby — jeżeli zdarzy się co nowego, to ze wszystkich stron mówią o tem...
— Bój się Boga, Iljusza! — rzekł Sztolc, spojrzawszy zdziwionem okiem na Obłomowa. — Więc cóż ty robisz? Jak kawał ciasta skręcisz się i leżysz — co?
— Prawda, Andrzeju... jak kawał ciasta, — smutnie zauważył Obłomow.
— Czyż świadomość złego jest obroną?
— Nie, to tylko odpowiedź na twoje słowa, lecz nie obrona, — westchnąwszy rzekł Obłomow.
— Trzeba się obudzić z tego snu...
— Dawniej próbowałem — nie udało się, a teraz... poco? Nikt mnie nie woła, dusza nie wyrywa się, rozum usnął spokojnie — zakończył z ledwie dostrzegalną goryczą. — Nie mówmy o tem... Skąd ty wracasz?
— Z Kijowa. Za dwa tygodnie wyjadę za granicę. Jedź i ty ze mną...
— Dobrze... może... — rzekł Obłomow.
— Siadaj i pisz podanie o paszport, a jutro oddasz.
— O, zaraz — jutro! — zaprotestował Obłomow. — Poco taki pośpiech — czy kto goni? Pomyślimy, pogadamy, a potem — co Bóg da! Najprzód chyba na wieś, a potem zagranicę.
— Dlaczegoż potem? Przecież doktór kazał jechać. Pozbądź się najprzód tłuszczu, ciężaru ciała, wtenczas i senność duszy cię opuści. Potrzebna przecież i fizyczna i duchowa gimnastyka.
— Nie, Andrzeju! Wszystko to mnie zmęczy — zdrowie moje liche. Nie, już lepiej zostaw mnie w spokoju... Jedź sobie sam.
Sztolc spojrzał na leżącego Obłomowa, Obłomow na Sztolca.
Sztolc głową pokiwał. Obłomow westchnął.
— Ty, zdaje mi się i żyć się lenisz — zauważył Sztolc.
— Tak, prawdę mówisz, Andrzeju... lenię się.
Andrzej myślał nad tem jakby go z tej śpiączki rozruszać, a tymczasem przypatrywał mu się w milczeniu. Nagle się zaśmiał.
— A cóż to masz, widzę, jedną skarpetkę nicianą, a drugą bawełnianą — rzekł, wskazując na nogi Obłomowa. — I koszulę też na odwrót wdziałeś!
Obłomow spojrzał na nogi, potem na koszulę.
— Prawda — zauważył zdetonowany trochę. — Tego Zachara to mi Pan Bóg zesłał chyba za karę. Nie uwierzysz, jak on mnie wymęczył! Spiera się ze mną, gada niegrzeczności, a o robotę nie pytaj!
— Ach, Iljusza, Iljusza! — rzekł Sztolc. — Nie! Nie mogę cię zostawić tak, jak jesteś. Za tydzień nie poznasz siebie. Wieczorem zakomunikuję ci szczegółowy plan, co będziemy dalej robić. A teraz ubieraj się! Poczekaj! Podniosę cię... Zachar! — krzyknął. — Dawaj ubranie Ilji Iljiczowi!
— Dokąd? Zmiłuj się? Co tobie? Zaraz przyjdą Tarantjew z Aleksiejewym na obiad. Potem chcieli...
Sztolc, nie słuchając tego, mówił:
— Zachar! Dawaj panu ubranie! Ubieraj go!
— Słucham, batiuszka Andrej Iwanycz... zaraz... tylko wyczyszczę buty — z akcentem zadowolenia rzekł Zachar.
— Jakto? Do piątej godziny nie miałeś czasu oczyścić butów?
— Były czyszczone jeszcze przed tygodniem, ale barin nie wychodził, więc trochę zblakły.
— Dawaj, jakie są. Moje walizy wnieś do bawialnego pokoju. Ja u was zamieszkam. Zaraz się ubiorę. I ty, Ilja, bądź gotów. Po drodze zjemy obiad... potem pojedziemy do jednych, do drugich...
— Ależ ty tego... jakże tak nagle? Poczekaj! Pozwól pomyśleć... jestem nie ogolony...
— Niema o czem myśleć i w głowę się skrobać. Ogolisz się po drodze. Zawiozę cię.
— Do kogoż mamy jechać? — ze smutkiem zawołał Obłomow. — Do nieznajomych? Co ty jeszcze wymyślisz! Pójdę raczej do Iwana Gierasimowicza... od trzech dni tam nie byłem...
Cóż to za Iwan Gierasimowicz?
— Służyliśmy kiedyś razem...
— Ten siwy egzekutor? Także znalazłeś! Co za przyjemność z takim bałwanem czas tracić!
— Jak ty ostro odzywasz się czasem o ludziach, Andrzeju. A przecież to dobry człowiek, tylko holenderskich koszul nie nosi...
— Co u niego robić? O czem z nim mówić? — pytał Sztolc.
— U niego w domu, wiesz, tak jakoś porządnie, przytulnie... Pokoje małe, kanapy głębokie, z głową się schowasz jakby cię nie było. Okna zupełnie prawie zakryte bluszczami i kaktusami, tuzin kanarków, trzy psy, takie poczciwe. Zakąska zawsze na stole. Na obrazach sceny familijne. Jak przyjdziesz — odejść się nie chce. Siedzisz i nie troszczysz się, nie myślisz o niczem. Czujesz, że koło ciebie jest człowiek nieuczony i, o żadnej wymianie myśli z nim mowy być nie może, ale natomiast niema w nim przebiegłości, jest dobry, gościnny, bez pretensji, i nie obmówi cię poza oczy.
— Cóż wy robicie?
— Co? Gdy przyjdę, siedzimy sobie na kanapach jeden naprzeciwko drugiego z założonemi nogami; on pali fajkę...
— A ty?
— Ja także palę! Słucham, jak kanarki śpiewają... Potem Marfa przynosi samowar...
— Tarantjew, Iwan Gierasimicz! — mówił Sztolc, wzruszając ramionami. — Ubieraj się prędzej! — naglił. — A Tarantjewowi, powiesz jak przyjdzie — zwrócił się do Zachara — że my na obiedzie w domu nie będziemy i że Ilja Iljicz przez całe lato nie będzie jadał obiadów w domu, a w jesieni będzie miał dużo zajęcia i widywać się z nim nie może.
— Powiem, nie zapomnę, wszystko powiem — mówił Zachar, — a jak dziś z obiadem?
— Zjesz go sam, z kim zechcesz, na zdrowie!
— Słucham.
Po dziesięciu minutach Sztolc wyszedł ubrany, ogolony i uczesany, a Obłomow melancholijnie siedział na łóżku, powoli zapinając kołnierz od koszuli i nie mogąc trafić guzikiem do dziurki. Przed nim Zachar, klęcząc na jednem kolanie, trzymał nieoczyszczony but, ująwszy go w rękę jak półmisek, gotów do wciągania go, gdy barin zapnie na guziczek koszulę.
— Ty jeszcze butów nie wciągnąłeś! — zdziwiony zawołał Sztolc. — Iljusza, prędzej, prędzej!
— Ale dokąd? Dlaczego? — smutnie pytał Obłomow. — Czego ja tam będę szukał! Zasiedziałem się zanadto! Daj mi spokój!
— Prędzej, prędzej! — naglił Sztolc.




IV.

Chociaż już było dość późno, zdołali jeszcze załatwić niektóre sprawy. Sztolc zaprosił na obiad jakiegoś właściciela kopalni złota, z którym pojechali razem na letnisko na herbatę, gdzie zastaną większe towarzystwo i, Obłomow z zupełnej samotności został nagle przerzucony w tłum ludzi. Późną nocą wrócili do domu.
Na drugi, na trzeci dzień znowu to samo i tak niepostrzeżenie minął cały tydzień. Obłomow protestował, uskarżał się, kłócił, ale dał się powodować i wszędzie towarzyszył przyjacielowi.
Pewnego razu, wróciwszy późną nocą do domu, próbował się oprzeć takiemu zbyt ruchliwemu życiu.
— Przez cały dzień — mruczał, wciągając swój szlafrok — nie zdejmujesz butów — nogi tylko swędzą! Nie podoba mi się zupełnie to wasze — petersburskie życie! — mówił Obłomow, kładąc się na kanapie.
— Jakież ci się podoba?
— Nie takie, jak tu.
— Cóż właściwie ci się niepodoba?
— Wszystko. Bezustanna bieganina bez treści, ciągła gra lichych namiętności, chęć szkodzenia cudzym sprawom, plotki, różne sądy, docinania jeden drugiemu, oglądanie człowieka od stóp do głowy. Gdy się słyszy, o czem mówią — to się łeb kręci, ogłupieć można. A zdaje się nieraz, że ludzie tacy rozumni, z wyrazem godności na twarzy. Słychać tylko: temu dali to i to, ten otrzymał korzystną dzierżawę. „Na Boga, za co? — ktoś pyta. — Ten przegrał wczoraj w klubie majątek, ten bierze trzysta tysięcy!“ Nudy, nudy, nudy! Gdzież poza tem wszystkiem człowiek? Gdzie się on ukrył? Tak się rozmienił, jak pieniądz na drobną monetę.
— Coś jednak powinno zajmować świat i ludzi — odrzekł Sztolc. — Każdy ma swoje interesy — na to jest życie!
— Świat, towarzystwo! Ty pewnie umyślnie, Andrzeju, ciągniesz mnie w ten świat i towarzystwa, ażeby pozbawić mnie chęci bywania tam. Życie — dobra rzecz życie. Ale czego tam szukać? Rozumu, serca? Zważ tylko — gdzie jest ośrodek, koło którego wszystko to wiruje? Niema go. Niema nic głębszego, coby cię porwało, uniosło. Wszystko to umarli, śpiący ludzie, gorsi ode mnie — ci wszyscy światowcy z towarzystwa! Co ich pociąga do życia? Oni nie leżą wprawdzie, ale nudzą się całemi dniami, jak muchy latając z miejsca na miejsce, a jaki z tego pożytek? Wejdziesz do salonu i nie napatrzysz się, jak symetrycznie siedzą goście, jak spokojnie i poważnie tkwią — przy kartach. Niema co mówić, spełniają wielkie zadanie życia! Doskonały przykład dla umysłu, poszukującego ruchu, życia. Czyż to nie trupy? Czyż nie śpią oni całe życie, siedząc? Dlaczego ja jestem więcej winny od nich, leżąc w domu i nie mordując głowy trójkami i waletami?
— To są stare rzeczy! O tem tysiące razy już mówiono — zauważył Andrzej. — Czy niemasz innych zarzutów?
— A nasza młodzież, tak zwana „złota“, co ona robi? Czyż nie śpi włócząc się piechotą, jeżdżąc po Newskim prospekcie lub czas spędzając na tańcach? Codzienne puste marnowanie czasu! A spojrzno, z jaką dumą i nieświadomą godnością patrzą oni na każdego, kto nie tak, jak oni ubrany, jakiem pogardliwym wzrokiem mierzą człowieka, gdy nie posiada odpowiedniego im stanowiska. Biedaki! Oni na serjo myślą, że są wyżsi ponad szary tłum. „My służymy tam — powiadają, — gdzie oprócz nas niema nikogo; w teatrze zajmujemy pierwsze rzędy foteli, bywamy na balach u księcia, dokąd nikt, oprócz nas, nie ma dostępu!“ A gdy się zejdą razem — popiją się i pobiją między sobą, jak dzicy ludzie. Czyż to są żywi, nie śpiący ludzie? Nietylko młodzi tak się zachowują — spójrz na starszych. Zbiorą się, nakarmi jeden drugiego, a jednak nie pociąga ich ku sobie ani gościnność, ani dobroć. Przychodzą na obiad, na wieczerzę, jak do urzędu, bez radości, zimno, ażeby się wzajemnie pochwalić dobrym kucharzem, pięknym salonem, a potem wyśmieją się wzajemnie i jeden drugiemu nogę podstawi. Przed trzema dniami przy obiedzie nie wiedziałem, gdzie schować oczy, choćby pod stół wleźć, gdy rozpoczęto szarpać dobre imię nieobecnych. „Ten głupiec, ten nicpoń, tamten złodziej, inny śmieszny człowiek!“ Prawdziwa naganka! Mówiąc to, spoglądają jeden na drugiego takim wzrokiem, jak gdyby myśleli: „wyjdź tylko za drzwi — i o tobie powiedzą to samo“. Pocóż się schodzą, jeśli wszyscy tacy? Pocóż tak mocno ściskają sobie ręce? Tu niema ani szczerej radości, ani wzajemnej sympatji! Starają się przyjmować u siebie tylko jakichś wielkich gości. „U mnie był ten a ten, ja byłem u tego i tego“. Cóż to za życie? Ja nie chcę takiego! Ja się tam niczego nie nauczę, nic nie skorzystam!
— Wiesz co, Iljusza — rzekł Sztolc — ty rozumujesz, jak ktoś, kto powiada: w starych księgach to a to pisano. W każdym razie i to dobrze, że rozumujesz, że nie śpisz, ale co więcej? — Gadaj!
— O czem tu gadać! Przypatrz się tylko — tutaj nikt nie ma zdrowej, świeżej twarzy.
— Klimat taki — przerwał Sztolc. — I ty masz twarz zmiętą, i ty nie włóczysz się z wizytami, tylko leżysz.
— Nikt nie ma jasnego, spokojnego spojrzenia — ciągnął Obłomow — jedni zarażają się od drugich kłopotami, troskami, chorobliwie czegoś szukają. Gdybyż szukali prawdy lub czegoś pożytecznego dla innych, nie — oni zielenieją, gdy ktoś inny ma powodzenie. U jednego troska: jutro muszę zajść do izby sądowej po informacje; od pięciu lat ciągnie się sprawa, przez pięć lat noszę w głowie jedną tylko myśl, aby innego zwalić, a na jego miejscu zbudować gmach własnego dobrobytu. Przez pięć lat chodzić, przesiadywać i wzdychać w przedpokojach — to chyba ideał i cel życia! Inny dręczy się tem, że codziennie musi chodzić do urzędu i siedzieć tam do godziny piątej, a tamten ciężko wzdycha, że takiego szczęścia zdobyć nie może!
— Filozofujesz Iljusza! — rzekł Sztolc. — Wszyscy mają jakieś pragnienia, tylko tobie niczego nie trzeba!
— Wiesz, ten żółty pan w okularach — ciągnął Obłomow — przyczepił się do mnie: czy czytałem mowę jakiegoś posła i oczy na mnie wytrzeszczył, gdy mu powiedziałem, że nie czytuję dzienników. Począł mi gadać o Ludwiku Filipie, jak gdyby był jego rodzonym ojcem! Potem znowu męczył mnie pytaniem: co myślę o wyjeździe posła dyplomatycznego z Rzymu? Wartoż skazywać siebie na codzienne wysłuchiwanie wszechświatowych nowinek, krzyczeć przez cały tydzień i nie nakrzyczeć się! Dzisiaj Mechmed Ali wysłał statek do Konstantynopola, a on łamie sobie głowę nad tem: dlaczego? Jutro nie udało się coś Don Karlosowi — on znowu w strasznym niepokoju. Tam rozpoczęto budować kanał, ówdzie oddział wojska wysłano na wschód — ojcowie moi — znowu zapaliło się! Twarz mu się zmieniła, pędzi, krzyczy, jakby to wojsko na niego miało uderzyć. Rozważają, rozmyślają — tak i tak, a nudzą się przytem, bo to ich nie zajmuje. Mimo wszystkie krzyki widać tylko — sen. Są to rzeczy dla nich obojętne — oni chodzą w cudzym kapeluszu. Właściwie do roboty nic nie mają, więc rozpraszają się na wszystkie strony, nie dążąc do żadnego punktu. Pod tą niby wszechstronnością kryje się pustka, brak zamiłowania do wszystkiego. Ale wybrać skromną, małą drogę pracy, iść nią i własny głęboki ślad ryć na niej — to nudne, niewidoczne, tam wszechwiedza do niczego i niema komu piaskiem oczu zasypywać!
— My z tobą Iljusza nie rozpraszamy się? Gdzież nasza skromna, mała droga pracy? — spytał Sztolc.
Obłomow zamilkł.
— Ja także kończę właśnie... plan — odpowiedział. — Bóg z nim! — dodał gniewnie. — Ja nikogo nie zaczepiam, niczego nie szukam. Tylko w tem, co jest, nie widzę normalnego życia. Nie, to nie życie, to tylko wykrzywianie życia, tego ideału, jaki człowiekowi jako cel wskazała przyroda...
— Cóż to za ideał — normalne życie?
Obłomow milczał.
— Powiedz mi, jakibyś sobie nakreślił plan życia? — pytał Sztolc.
— Już nakreśliłem.
— Jaki? Powiedz, proszę cię, jaki?
— Jaki? — powtórzył Obłomow, przewróciwszy się na plecy i patrząc w sufit. — Jaki? — Pojechałbym na wieś.
— Cóż ci przeszkadza?
— Nie wykończyłem swego planu reorganizacji gospodarstwa. Następnie — wyjechałbym nie sam, ale z żoną...
— A... więc tak? I owszem, z Panem Bogiem... Czegoż czekasz? Jeszcze trzy — cztery lata i żadna za ciebie nie pójdzie...
— Cóż robić? Taki los. Nie mam dość nato pieniędzy!
— Zmiłuj się! A Obłomówka? Trzysta dusz...
— I cóż? Z czego tu żyć z żoną?
— We dwoje — z czego żyć?
— Dzieci przyjdą...
— Dzieci wychowasz... Same sobie potem dadzą radę. Nakierować tylko trzeba.
— Dziękuję. Jak tu szlachtę rosyjską przerabiać na rzemieślników? — odrzekł sucho Obłomow. — Ale oprócz dzieci, jakże to żyć we dwoje? Tak się tylko mówi: we dwoje z żoną, a w samej rzeczy — tylko się ożenisz, wnet będziesz miał w domu różne baby. Zajrzyj tylko do pierwszej lepszej rodziny — krewne, nie krewne, klucznice, jeśli stale u ciebie nie mieszkają, to przychodzą na kawę, na obiad... Jakże z trzystu duszami wykarmić ten cały pensjonat?
— Dobrze. A gdyby ci ktoś podarował jeszcze trzysta tysięcy, co byś zrobił? — zapytał Sztolc z wielkiem zainteresowaniem.
— Zaraz do banku! — odpowiedział Obłomow — i żyłbym z procentów.
— Tam płacą mały procent. Dlaczegóż nie przystąpić do jakiej spółki — naprzykład naszej?
— Nie, Andrzeju, mnie nie okpisz.
— Zatem, i mniebyś nie wierzył?
— Za nic. Nie o ciebie tu chodzi... Wszystko się stać może. Jeżeli spółka zbankrutuje, zostałbym bez grosza. Inna rzecz bank...
— Dobrze. Ale cóżbyś ty robił?
— Pojechałbym do nowego, dobrze urządzonego domu. W sąsiedztwie mieszkaliby dobrzy sąsiedzi, ty, naprzykład... Ale gdzież tam! Ty nie usiedzisz na jednem miejscu...
— A czy tybyś zawsze siedział? Nigdziebyś nie jeździł?
— Za nic!
— Pocóż ludzie budują koleje, jeśli ma być ideałem człowieka siedzieć na jednem miejscu? Zaproponujmy, Iljusza, aby tego nie robiono, bo my jeździć nie będziemy!
— I bez nas będzie dużo podróżnych. Czyż mało rządców, pomocników, kupców, urzędników, podróżujących próżniaków, którym własnego kąta braknie? Ci niech się włóczą.
— A cożeś ty za jeden?
Obłomow milczał.
— Do jakiego rodzaju ludzi zaliczasz siebie?
— Spytaj Zachara.
Sztolc spełnił życzenie Obłomowa.
— Zachar! — krzyknął.
Wszedł Zachar z zaspanemi oczyma.
— Kto tu leży? — spytał Andrzej.
Zachar momentalnie ocknął się i podejrzliwie spojrzał na Sztolca, potem na Obłomowa.
— Jakto — kto? Czyż pan nie widzi?
— Nie widzę — odpowiedział Sztolc.
— Co za dziwo! Przecież to barin, Ilja Iljicz.
Uśmiechnął się.
— Dobrze. Możesz odejść.
— Barin! — powtórzył Sztolc i głośno się zaśmiał.
— Dżentelmen! — z gniewem poprawił Obłomow.
— Nie, nie, tyś barin! — mówił Sztolc, śmiejąc się na całe gardło.
— Jakaż to różnica? — rzekł Obłomow. — Dżentelmen to także barin.
— Dżentelmen, to taki barin — określał Sztolc, — który sam sobie wciąga skarpetki i buty.
— Tak, dżentelmen sam... gdyż ma mało służby, ale Rosjanin...
— No, malujże dalej ideał swego życia... Dobrzy sąsiedzi dokoła — cóż dalej? Jakbyś ty dnie spędzał?
— Wstaję rano — mówił Obłomow, podkładając ręce pod głowę, a na twarzy widać było zadowolenie. Myślami już był na wsi. — Pogoda piękna, niebo szafirowe, ani obłoczka na niem. Jedna strona domu w moim planie posiada balkon, zwrócony na wschód, na ogród, na pole, druga — na wieś. W oczekiwaniu przebudzenia się żony, wdziewam szlafrok, przechadzam się po ogrodzie, oddycham rannem powietrzem... poszukam ogrodnika... podlewamy razem kwiaty, przystrzygamy krzewy. Robię bukiet dla żony. Potem idą do wanny lub do rzeki — kąpię się. Wracam. Balkon jest otwarty. Na balkonie żona w szlafroku, w czepeczku rannym, który ledwie — ledwie się trzyma, tylko patrzyć — a spadnie... Czeka na mnie... „herbata na stole“ — mówi. — Pocałunek... herbata... Jaki wygodny fotel! Siadam przy stole — sucharki, śmietanka, świeżutkie masło...
— A potem?
— Potem, wdziawszy wolny surdut lub jakąś kurtkę, obejmuję talję żony, idziemy spokojną, ciemną aleją — cicho, w zamyśleniu, milcząco, albo myślimy głośno, marzymy, licząc chwile szczęścia, jak uderzenia pulsu, słuchamy, jak bije i zamiera serce... przyroda współczuje z nami... Niepostrzeżenie dochodzimy do rzeki, idziemy w pole... Rozlega się łagodny plusk wody, kłosy zbóż kołyszą się od wiatru... upał... siadamy w łódkę... żona prowadzi... ledwie podnosi wiosło...
— Poetyzujesz, Iljusza — przerwał Sztolc.
— Tak, jestem poetą w życiu, bo i samo życie — to poezja. Wolno ludziom ją kazić! Potem można zajść do oranżerji — ciągnął Obłomow, sam upojony ideałem własnego szczęścia.
Wydobywał z wyobraźni już gotowe, dawno malowane przez siebie obrazy i mówił z ożywieniem, nie zatrzymując się.
— Zobaczyć morele, winograd, powiedzieć, co podać do stołu, potem powrócić, zjeść lekkie śniadanie i czekać na przyjazd gości... Tymczasem przynoszą liścik do żony od jakiejś Marji Piotrówny i książkę z nutami; przysłano ananas w podarunku. Olbrzymi arbuz, który dojrzał w inspektach, wyślesz sąsiadowi na jutrzejszy obiad na który też tam pojedziesz... A w kuchni tymczasem wre robota: kucharz w białym, jak śnieg, fartuchu i kołpaku zajęty — postawi jedną patelnię — zdejmie, postawi drugą, tam coś pomiesza, tu wałkuje ciasto ówdzie wodę wyleje... kręci lody... jarzynę sieka... stukają noże... Przed obiadem przyjemnie zajrzeć do kuchni, odkryć rondel, powąchać, popatrzeć, jak się robi pierożki, jak się krem ubija... Potem położyć się na kanapkę, żona przeczyta coś nowego, zatrzymujemy się, spieramy... Wtem goście jadą — naprzykład ty z żoną...
— Tak, więc i mnie ożeniłeś?
— Naturalnie.. Jeszcze dwóch — trzech przyjaciół — zawsze te same twarze. Rozpoczynamy wczorajszą niedokończoną rozmowę, dowcipkujemy, lub panuje wymowne milczenie, zamyślenie, nie z powodu utraconego urzędu lub jakiejś sprawy w senacie, lecz z pełni zaspokojonych pragnień życia... zaduma przyjemności... Nie usłyszysz filipiki z pianą na ustach przeciw nieobecnemu, nie złowisz w powietrzu rzuconego spojrzenia, które mówi: będzie to i o tobie, gdy tylko za drzwi wyjdziesz. Kogo nie lubisz, kto ci nieżyczliwy, z tym nie będziesz spożywać chleba i soli. W oczach rozmawiającego ujrzysz sympatję, w żarcie — szczerą, niezłośliwą wesołość... Wszystko ci po duszy. Co w oczach, w słowach — to i w sercu... Po obiedzie na tarasie — mokka, hawanna...
— Ty wszystko malujesz tak samo, jak bywało u ojców i dziadów.
— Nie, nie to — odezwał się Obłomow, prawie obrażony — jakże tak samo? Czyż moja żona pilnowałaby, jak się warzą konfitury, jak się suszą grzyby? Czyż liczyłaby motki lnu i mierzyła płótno bab wiejskich? Czyż dziewki trzepałaby po pysku? Czy tam były nuty, książki, fortepian, meble kunsztowne?
— No, a ty sam?
— I ja nie czytywałbym zeszłorocznych dzienników, nie jeździłbym w teleżce, jadłbym nie makaron i gęś pieczoną, ale wyćwiczyłbym kucharza w klubie angielskim albo u ambasadora...
— A potem?
— Potem, jak przyjdą upały, wysłalibyśmy wóz z samowarem i z deserem do brzozowego gaju, albo też w pole, na skoszoną trawę, rozesłanoby dywany pod stogami siana i tak rozkoszowalibyśmy się od chołodźca do befszteku. Chłopi wracają z pola z kosami na ramionach, tam przesunie się wóz, naładowany sianem, tak że ani telegi ani konia nie widać; na szczycie sterczy czapka mużyka ubrana w kwiaty i główka dziecinna; ówdzie śpiewa tłum bosonogich bab z sierpami na ramionach... Zobaczyły panów swoich, ucichły, kłaniając się niziutko. Jedna z nich z ogorzałą szyją, z gołemi łokciami, z bojaźliwie spuszczonemi ale złośliwemi oczyma, niby się broni od pańskich karesów, a sama taka szczęśliwa... tylko... żeby żona nie zobaczyła, Boże uchowaj!
I sam Obłomow i Sztolc śmieli się do rozpuku.
— Wilgoć w polu — kończył Obłomow — ciemno, mgła, jak morze odwrócone zwiesza się nad żytem... konie rżą, biją ziemię kopytami — czas do domu. W domu już zapalono światła, w kuchni pięć noży bije o stoły... na patelni grzyby, kotlety, jagody leśne... tu muzyka... Casta diva... Casta diva![2]zaśpiewał Obłomow. — Nie mogę obojętnie wspomnieć o Casta diva — prześpiewawszy początek Cavatiny rzekł Obłomow, — jak wypłakuje serce ta kobieta! Jaka tęsknota zamknięta w tych dźwiękach! I nikt nic nie wie dokoła... ona sama jedna... Tajemnica tylko jej cięży — ona ją księżycowi powierza...
— Lubisz tę arję? Bardzo się cieszę... Prześlicznie ją śpiewa Olga Iljińska. Poznajomię was — to głos, to śpiew! I sama zresztą — jakie czarujące dziecko! Zresztą, może ja nie jestem sędzią objektywnym — mam do niej słabość... Ale nie odrywaj się, nie odrywaj się od opowiadania — dodał Sztolc — opowiadaj dalej...
— No — ciągnął Obłomow — cóż ci jeszcze powiedzieć. Już wszystko... Goście rozchodzą się do oficyn, do pawilonów, a jutro rozejdą się znowu — jedni z wędką na ryby, inni ze strzelbą, a inni, ot tak — siedzą sobie...
— Siedzą... nic w ręku? — pytał Sztolc.
— Czegoż ty jeszcze chcesz? Przypuśćmy — chustka od nosa. Cóż — nie chciałbyś tak pożyć trochę? — spytał Obłomow — co? Czy to nie życie?
— I do śmierci to samo?
— Do siwego włosa, do grobowej deski. To życie!
— Nie, to nie życie!
— Jakto nie życie? Czego tu braknie? Pomyśl tylko: nie ujrzałbyś tu ani jednej bladej, zmęczonej cierpieniem twarzy, żadnej troski, nie słyszałbyś żadnego pytania, ani o senacie, o giełdzie, o akcjach, o memorjałach, o audjencji u ministra, o czynach, o dodatku do pensji. Wszystkie rozmowy bez żadnych zamiarów. Nigdybyś nie potrzebował zmieniać mieszkania. A to jedno ile kosztuje zdrowia? To nie życie?
— Nie, to nie życie! — z uporem przemówił Sztolc.
— Cóż to jest, według twego zdania?
— To... — Sztolc zamyślił się, jakby szukał odpowiedniego wyrazu — to jakaś Obłomowszczyzna — rzekł wkońcu.
— O-bło-mow-szczyzna! — powoli powtórzył Ilja Iljicz, zdziwiony tym strasznym wyrazem i dzieląc go na sylaby. O-bło-mow-szczyzna!
Dziwnie i badawczo spojrzał na Andrzeja.
— A gdzież ideał życia według twego zdania? Cóż nie jest Obłomowszczyzną? — bez namiętności, bojaźliwie trochę zapytał. — Czyż nie wszyscy dążą do tego, o czem ja marzę? Zmiłuj się — dodał śmielej — wszakże celem waszego szarpania się, uniesienia, wojny, handlu, polityki, czyż to nie chęć zdobycia spokoju, nie dążenie do ideału utraconego raju?
— Ale u ciebie i utopja ma charakter obłomowski — zauważył Sztolc.
— Przecież wszyscy szukają wypoczynku i spokoju — bronił się Obłomow.
— Nie wszyscy. I ty sam przed dziesięciu laty nie tego szukałeś w życiu.
— Czegoż ja szukałem? — ze zdziwieniem zapytał Obłomow, cofając się myślą w przeszłość.
— Przypomnij sobie... pomyśl... gdzie twoje książki.. twoje przekłady różnych autorów?
— Zachar gdzieś zapodział! — odpowiedział Obłomow. — Pewnie leżą w kącie.
— W kącie — z wyrzutem zauważył Sztolc. — W tym samym kącie spoczywają i marzenia twoje: „służyć ojczyźnie, póki siły starczą, bo Rosja potrzebuje rąk i głów dla korzystania z niewyczerpanych źródeł“ — to twoje własne słowa; „pracować aby wypoczynek był słodszy, a wypoczywać, to znaczy żyć drugą piękną, artystyczną połową swego życia, życiem artystów, poetów“. Wszystkie te nadzieje także Zachar rzucił do kąta! Przypomnij sobie... po ukończeniu nauk chciałeś zwiedzić obce kraje, ażeby lepiej poznać i ukochać własną ojczyznę. „Całe życie — to myśl i trud“ — mówiłeś wtedy — „praca, choćby nikomu nieznana, ciemna, ale nieprzerwana, a śmierć z samopoczuciem, że się swój obowiązek spełniło“. Co? W jakim kącie to wszystko teraz spoczywa?
— Tak... tak... — mówił Obłomow, niespokojnie słuchając każdego wyrazu Sztolca — pamiętam... ja rzeczywiście... zdaje się. Jakże to — zawołał nagle, przypomniawszy sobie przeszłość, — pamiętam Andrzeju, mieliśmy zamiar wzdłuż i wszerz zmierzyć całą Europę, piechotą przejść przez Szwajcarję, poparzyć nogi na Wezuwjuszu, zajść do Herkulanum. Małośmy nie szaleli z radości. Tyle głupstw!
— Głupstwa! — z wymówką powtórzył Sztolc. — Czyż to nie ty ze łzami w oczach mówiłeś, patrząc na reprodukcję Madonn Rafaela, Nocy Corregia, Apolla Belwederskiego: „Mój Boże! czyż nigdy nie uda się nam oglądać oryginałów, i zaniemieć w potędze wzruszenia, że stoimy przed dziełem Michel-Angelo, Tycjana i depczemy ziemię Rzymu? Czyż życie całe spędzić na tem, ażeby mirty, cyprysy i pomarańcze oglądać tylko w oranżerjach, a nie w ich ojczyznie? Nie oddychać powietrzem Włoch, nie wchłaniać w siebie błękitów tamtego nieba?“ Ileż to innych jeszcze sztucznych ogni wylatywało z twojej głowy! A teraz to — głupstwo!
— Tak... tak... pamiętam — mówił Obłomow, wmyślając się w przeszłość. — Wtenczas wziąłeś mnie za rękę i powiedziałeś: „dajmy sobie słowo nie umrzeć zanim nie ujrzymy tego wszystkiego.“
— Pamiętam — ciągnął Sztolc — kiedy mi przyniosłeś przekład Say’a z dedykacją na imieniny moje... Przekład mam do dziś dnia. A jak ty się spierałeś z nauczycielem matematyki i chciałeś koniecznie wiedzieć, poco ci koła i kwadraty — i dałeś spokój dyskusji. Zacząłeś uczyć się po angielsku — i nie douczyłeś się! Kiedy ja powziąłem plan wyjechania za granicę i zaglądnięcia do niemieckich uniwersytetów, ty skoczyłeś, objąłeś mię za szyję i uroczyście rzekłeś podając mi rękę: „Ja twój jestem, Andrzeju! Z tobą wszędzie!“ — To przecież własne twoje słowa. Ty byłeś zawsze potrosze aktorem. Cóż powiesz, Iljusza? Ja już dwa razy jeździłem za granicę i uzupełniałem swą wiedzę, siadając skromnie na uczniowskich ławach w Bonn, w Erlangen, a potem poznałem Europę, jak własny majątek. Przypuśćmy, że podróże — to zbytek i nie wszyscy mogą, nie wszyscy są poniekąd obowiązani do tego, ale Rosja? Ja zmierzyłem Rosję wzdłuż i wszerz... Pracuję...
— Kiedyś przestaniesz przecież pracować — zauważył Obłomow.
— Nigdy nie przestanę. Dlaczego?
— Gdy podwoisz swój majątek — rzekł Obłomow.
— Gdy nawet poczwórnie powiększę — nie przestanę.
— Z jakiegoż powodu — przemówił, pomilczawszy trochę — ty się szarpiesz, jeśli nie masz celu zabezpieczyć sobie życia, a potem wypocząć w spokoju?
— Obłomowszczyzna wiejska!
— Albo zdobywszy na urzędzie powagę i stanowisko w społeczeństwie, w zaszczytnej bezczynności spożywać owoce zasłużonego spokoju...
— Petersburska Obłomowszczyzna!
— Kiedyż żyć? — z gniewem odpowiedział Obłomow na słowa Sztolca. — Dlaczegoż męczyć się całe życie?
— Dla samej potrzeby pracy — więcej dla niczego. Praca — to obraz, treść, potęga i cel życia — przynajmniej mego. Ty wypędziłeś pracę z życia — i do czegoż ono podobne? Sprobuję cię podnieść — może po raz ostatni. Jeśli ty po tem wszystkiem nie przestaniesz tu jeszcze przesiadywać z Tarantjewymi i Aleksiejewymi różnych gatunków, — to zginiesz marnie, staniesz się ciężarem nawet dla samego siebie. Teraz albo nigdy!
Obłomow słuchał, patrząc na niego przelęknionemi oczyma. Zdawało się, że przyjaciel postawił przed nim zwierciadło, w którem on poznał samego siebie — i przestraszył się.
— Nie wyrzekaj na mnie, Andrzeju, ale wskaż raczej drogę wyjścia — począł mówić, westchnąwszy. — Ja sam zamęczam się tem wszystkiem i gdybyś ty podpatrzył i wysłuchał mnie, choćby dziś, gdy sam sobie grób kopię i płaczę nad sobą — nieskończone byłyby twoje wymówki. Wszystko wiem, wszystko rozumiem, ale braknie mi siły i woli. Daj mi twoją wolę, twój rozum i prowadź gdzie chcesz. Za twoim przykładem może ja pójdę, ale sam nie ruszę się z miejsca. Prawdę mówisz: „teraz albo nigdy już więcej.“ Jeszcze rok — i będzie za późno.
— Czyś to ty, Iljusza? — mówił Andrzej. — Ja pamiętam cię szczupłym, pełnym żywości chłopczykiem, jak codziennie z Preczysteńki chodziłeś na Kudrino. Tam w ogródku... nie zapomniałeś dwóch sióstr? Czy pamiętasz, jakeś im dawał Rousseau’a, Schillera, Goethego, Byrona, a odbierałeś od nich romanse Cottina, Genlisa... udawałeś przed niemi powagę... chciałeś kształcić ich smak estetyczny?
Obłomow skoczył z kanapy.
— Jakto, Andrzeju! Ty i o tem pamiętasz? Prawda. Marzyłem wraz z niemi, mówiłem o przyszłości, rozwijałem plany, różne myśli i... uczucia takie, w tajemnicy przed tobą, abyś się z nich nie śmiał. Tak, to wszystko zamarło i nie powtórzyło się nigdy! Gdzie się to wszystko podziało? Dlaczego zgasło? Nie rozumiem! Nie było żadnych burz, żadnych wstrząśnień w mojem życiu. Nie straciłem nic, żadne jarzmo nie cięży na mojem sumieniu — ono czyste, jak szkło. Żaden cios nie przygłuszył we mnie miłości własnej, a jednak, Bóg wie dlaczego, wszystko ginie, przepada!
Westchnął.
— Wiesz, Andrzeju, że w życiu mojem nie było ani niszczącego, ani budującego ognia. Ono nie było podobne do poranku, pełnego barw, na które pada światło późniejszego dnia, jak u innych, i płonie jasno, i wszystko wre, żyje w świetle południa, a potem coraz ciszej i ciszej, coraz bledsze, wreszcie powoli, naturalnie gaśnie ku wieczorowi. Nie, moje życie rozpoczęło się od gaśnięcia. Dziwne to, a jednak prawdziwe! Od pierwszej chwili, kiedy mną ogarnęło samopoczucie, przekonałem się, że gasnę. Począłem marnieć przy pisaniu referatów w kancelarji, potem marniałem, zapoznając się przez czytanie z prawdami, z któremi nie wiedziałem, co począć w życiu; marniałem z przyjaciółmi, słuchając rozmów, plotek, naigrawań się, złej i chłodnej gawędy, widząc przyjaźń, podtrzymywaną schadzkami bez celu, bez sympatji; marniałem, włócząc się smutny po Newskim prospekcie śród futer szopowych i bobrowych kołnierzy, na wieczorach, na różnych fajfach, gdzie mnie witano chętnie, jako niezły materjał na męża; marnowałem i rozpraszałem na drobiazgi życie i rozum, włócząc się z miasta na letnisko, z letniska na ulicę Grochową, poznając wiosnę po transportach homarów i ostryg, jesień i zimę po śniegu, lato po wycieczkach. Życie całe było tylko leniwą i spokojną drzemką, jak u innych. Nawet miłość własna — na co się ona rozpraszała? Ażeby zamawiać ubranie u pierwszorzędnych krawców! Być przyjętym w pewnym domu! Ażeby książę jakiś uścisnął mi rękę! A przecież miłość własna — to sól życia. Gdzieś się ono podziało? Albo ja nie zrozumiałem życia, albo ono nic nie warte, — lepszego ja nie znałem, nie widziałem, nikt mi go nie wskazał. Ty zjawiałeś się i znikałeś, jak kometa, a ja zapominałem o wszystkiem i — marnowałem się.
Sztolc nie odpowiadał, jak dawniej, lekceważącem szyderstwem na słowa Obłomowa. Słuchał i milczał ponuro.
— Powiedziałeś mi wczoraj, że twarz moja nie wygląda świeżo, że jest zmiętą — mówił Obłomow, — tak, ja jestem jak stary, nieużyteczny już, wyszargany kaftan, zniszczony nie przez niepogodę, przez pracę, ale dlatego, że przez dwanaście lat światło we mnie było zamknięte, które szukając wyjścia, przepalało własne więzienie, ale nie wyszło na świat i zgasło. Tak, mój kochany Andrzeju, minęło dwanaście lat — już mi się odechciało budzić się.
— Dlaczegoż nie wyrwałeś się z tych więzów, nie uciekłeś, ale milcząco marniałeś? — niecierpliwie pytał Sztolc.
— Dokąd?
— Dokąd? Choćby ze swymi mużykami na Wołgę! Tam więcej życia, są jakieś sprawy, jakiś cel, praca. Jabym uciekł na Sybir, do Sitchy.
— Ty zawsze doradzasz radykalne środki lecznicze — zauważył Obłomow ponuro. — Ale — czyż ja jeden? Spójrz tylko: Michajłow, Petrow, Siemionow, Aleksiejew, Stiepanow... Nie wyliczysz wszystkich. Nasze imię — legjon!
Sztolc ciągle jeszcze był pod wpływem tej spowiedzi i milczał. Potem westchnął.
— Tak, dużo upłynęło wody! — rzekł. — Ja nie zostawię cię tutaj. Wywiozę stąd, najprzód za granicę, potem na wieś — schudniesz trochę, przestaniesz dziwaczyć, a wkońcu i zajęcie jakieś wyszukamy.
— Ach, tak — jedźmy stąd gdziekolwiek! — wymknęło się Obłomowowi.
— Jutro rozpoczniemy starania o paszport za granicę... potem przysposobimy się do wyjazdu... Nie porzucę tego planu, słyszysz, Iljusza?
— Ty zaraz — jutro! — zaprotestował Obłomow, jak gdyby spadł z obłoków.
— A tybyś chciał może „nie odkładać do jutra, co można zrobić dziś?“ Taki pośpiech! Dziś już późno — dodał Sztolc, — ale za dwa tygodnie będziemy już daleko...
— Jakto — za dwa tygodnie... Zmiłuj się, tak nagle! — mówił Obłomow. — Pozwól obmyśleć wszystko, przygotować się... Potrzebny jakiś powóz... Za trzy miesiące może...
— Też wymyśliłeś — powóz! Do granicy dojedziemy pocztą, albo statkiem parowym do Lubeki — jak będzie wygodniej — a tam już w wielu miejscach koleje żelazne.
— A mieszkanie, a Zachar, a Obłomówka? Trzebaż dać jakieś dyspozycje — bronił się Obłomow.
— Obłomowszczyzna! Obłomowszczyzna! — zawołał Sztolc, śmiejąc się, potem wziął świecę, powiedział dobranoc Obłomowowi i poszedł spać. — Teraz albo nigdy! pamiętaj! — dodał, zwróciwszy się do Obłomowa i zamykając drzwi.




V.

„Teraz albo nigdy!“ — stanęły przed Obłomowym groźne słowa, gdy tylko się obudził.
Wstał z łóżka, przeszedł się parę razy po pokoju, zajrzał do bawialnego pokoju — Sztolc siedzi i pisze.
— Zachar! — zawołał.
Nie słychać wcale zwykłego skoku z leżanki. Zachar się nie zjawia. Sztolc wysłał go na pocztę.
Obłomow zbliżył się do owego zakurzonego stołu, usiadł, wziął pióro, włożył do kałamarza, ale nie było atramentu; zaczął szukać papieru — także niema.
Zamyślił się i machinalnie począł rysować coś palcem na zapylonym stole; spostrzegł, że napisał: Obłomowszczyzna.
Szybko starł ten wyraz rękawem. Wyraz ten śnił mu się w nocy, wypisany ogniem na ścianie, jak Baltazarowe słowa.
Wrócił Zachar, a nie zastawszy Obłomowa, jak zwykle, w pościeli, zdziwił się bardzo, ujrzawszy go już na nogach. W jego tępem spojrzeniu błyszczał także wyraz „Obłomowszczyzna“.
— Jeden wyraz — myślał Ilja Iljicz, — ale jaki „jadowity!“
Zachar, jak zawsze, wziął grzebień, szczotkę, ręcznik i zbliżył się do Obłomowa, aby go uczesać.
— Idź do czorta! — głośno zawołał Ilja Iljicz — i wytrącił z rąk Zachara szczotkę — grzebień on sam już opuścił na podłogę.
— Czy pan się jeszcze położy? — spytał. — Poprawiłbym pościel.
— Przynieś mi atramentu i papieru — rzekł Obłomow.
I zamyślił się nad słowami: „teraz lub nigdy!“
Wsłuchując się w to rozpaczliwe wołanie rozumu i woli, uświadamiał sobie i ważył to, co jeszcze mu zostało jako resztki woli. Gdzie poniesie, gdzie złoży te ostatnie resztki.
Po milczącej zadumie, porwał pióro, wyciągnął z kąta książkę i w ciągu godziny chciał przeczytać, przemyśleć, wypisać wszystko, czego nie przeczytał, nie przemyślał, nie napisał w ciągu lat dziesięciu.
Co ma teraz robić? Iść naprzód, czy stać? To obłomowskie pytanie wydawało mu się głębszem od hamletowskiego. Iść naprzód — to znaczyło zrzucić szeroki chałat nietylko z plec, lecz także z duszy, z rozumu; razem z kurzem i pajęczyną na ścianach zrzucić pajęczynę z oczu, — i przejrzeć!
Który pierwszy krok uczynić? Od czego zacząć? Niewiem... nie mogę... nie! Ja się tylko wykręcam. Sztolc tu blisko — wszystko powie.
A co on powie? „Za tydzień — powie — napisać szczegółową instrukcję swemu pełnomocnikowi i wysłać na wieś. Na Obłomówkę zaciągnąć bankową pożyczkę, dokupić gruntów, podać plan budowy domu, opróżnić mieszkanie, wziąć paszport i jechać na pół roku za granicę, pozbyć się zbytecznego tłuszczu, zrzucić ten ciężar, odświeżyć duszę tem powietrzem, o którem niegdyś marzył z przyjacielem, żyć bez szlafroka, bez Zachara i Tarantjewa, samemu wdziewać skarpetki i zdejmować buty, spać tylko w nocy, podróżować, jak wszyscy, statkiem parowym lub koleją, potem... Potem... cieszyć się w Obłomówce, wiedzieć, co posiew, co młodźba, dlaczego chłop bywa ubogi lub bogaty, chodzić w pole, jeździć na wybory, na fabrykę, do młyna, do przystani. Niezależnie od tego czytać dzienniki, książki, troszczyć się o to, dlaczego Anglicy wysłali okręt na wschód...“
Oto, co mnie powie! To znaczy iść naprzód... I tak całe życie! Żegnaj mój poetyczny ideale życia! Będzie to jakaś kuźnia, nie życie; bezustanny płomień, gorąco, trzask, hałas... Kiedyż żyć? Czyż nie lepiej zostawić tak, jak było!
Zostać? To znaczy, wdziewać koszulę na wywrót, słuchać tupotu Zacharowego skakania z leżanki, jadać obiady z Tarantjewym, mniej myśleć o wszystkiem, nie doczytać do końca podróży do Afryki i spokojnie zestarzeć się w mieszkaniu kumy Tarantjewa.
„Teraz lub nigdy!“ „Być albo nie być!“ — Obłomow podniósł się na fotelu, ale nie trafił odrazu nogami w pantofle i usiadł znowu.
Po dwóch tygodniach Sztolc wyjechał do Anglji, wziąwszy słowo od Obłomowa, że przyjedzie wprost do Paryża. Ilja Iljicz paszport już miał w pogotowiu; zamówił nawet płaszcz podróżny, kupił czapkę. Tak się posunęło wszystko!
Już Zachar bardzo mądrze dowodził, że dość zamówić jedną parę butów, a do drugiej dać tylko podeszwy. Obłomow kupił kołdrę, wełnianą koszulę, podróżny neseser, chciał nawet kupić worek na prowizję, ale dziesięciu ludzi przekonało go, że zagranicą z workiem prowizji nie podróżują.
Zachar biegał do rzemieślników, do sklepów, pot go oblewał, ale niemało naskładał sobie grywien i piętaków, pozostałych z kupna w sklepach, choć przeklinał Andrzeja Iwanowicza i wszystkich, kto wymyślił podróże.
— Cóż on tam sam jeden będzie robił? — mówił w sklepiku. — Tam, jak powiadają, usługują państwu dziewki. Jakże dziewka potrafi buty ściągnąć? Jak będzie skarpetki panu wciągać na gołe nogi?
Uśmiechnął się tak szeroko, że bokobrody na strony mu się rozbiegły i głową pokiwał. Obłomow nie lenił się napisać, co ma wziąść ze sobą, a co w domu zostawić. Meble i różne sprzęty polecił Tarantjewowi odwieźć na nowe mieszkanie do kumy, na Wyborgską stronę, zamknąć w trzech pokojach i pilnować do jego powrotu z zagranicy.
Już znajomi Obłomowa, jedni z niedowierzaniem, inni z uśmiechem, niektórzy nawet z pewnego rodzaju przestrachem mówili: jedzie... Proszę sobie wyobrazić — Obłomow ruszył się z miejsca!
Ale Obłomow nie wyjechał ani za miesiąc, — ani za trzy.
W przeddzień wyjazdu obrzękły mu usta.
— Mucha ukąsiła! Nie mogę przecież z takiemi ustami jechać nad morze!
Nadszedł sierpień. Sztolc dawno już w Paryżu, pisze do niego wzburzone listy, ale odpowiedzi nie otrzymuje.
Dlaczego? Zapewne atrament wysechł w kałamarzu, może niema papieru?
Nie, kałamarz pełen atramentu. Na stole leżą listy, papier, nawet rządowy, z herbem państwa. Może dlatego, że w stylu obłomowskim często spotykają się ze sobą „który“ i „co“, a może Ilja Iljicz w stanowczych słowach — teraz lub nigdy, zatrzymał się na — nigdy, założył ręce pod głowę i — zasnął, a Zachar nadaremnie go budzi?
Zapisawszy kilka stron, nie użył wcale dwa razy przy sobie „który“, styl jego był gładki, a niekiedy nawet wykwintny i piękny, jak w te chwile, kiedy wraz ze Sztolcem marzył o życiu pełnem pracy — o podróży...
Wstaje o godzinie siódmej, czyta, nosi gdzieś książki. Na twarzy ani senności, ani zmęczenia, ani nudów. Na policzkach nawet pokazał się rumieniec, w oczach blask, coś w rodzaju odwagi, albo przynajmniej pewności siebie. Szlafroka nie wdziewa. Tarantjew zawiózł go do kumy wraz z meblami.
Obłomow siedzi z książką w ręku lub pisze w zwykłem codziennem ubraniu. Na szyi lekka krawatka. Wykładany kołnierzyk błyszczy białością, jak śnieg. Wychodzi w surducie bardzo ładnie skrojonym, w eleganckim kapeluszu. Wstał od biurka... coś podśpiewuje...
Siedzi przy oknie w swym pokoju — mieszkając na letnisku o kilka wiorst od miasta, — przed nim leży bukiet kwiatów. Pisze coś bardzo pośpiesznie, ale ciągle spogląda przez okno i krzaki na drogę — i znowu pisze.
Nagle na drożynie zachrzęścił piasek pod czyjąś lekką stopą. Obłomow rzucił pióro, chwycił bukiet i popędził do okna.
— To pani, Olgo Siergiejewna? Zaraz, zaraz! — rzucił w powietrze — pochwycił kapelusz, laskę, wybiegł do bramki, podał rękę jakiejś pięknej kobiecie i znikł z nią razem w lesie, śród olbrzymich jodeł.
Z poza jakiegoś kąta pokazał się Zachar, popatrzył za idącym, zamknął pokój i poszedł do kuchni.
— Poszedł! — rzekł do Anisji.
— A na obiad wróci?
— Kto go wie, — jak przez sen odpowiedział Zachar.
Zachar taki sam, jak dawniej: takie same wielkie bokobrody, nieogolony, ta sama szara kamizelka i rozprucie pod pachą, ale ożenił się z Anisją — czy skutkiem zerwania stosunku z kumą, czy też tak, z przekonania, że człowiek musi się ożenić. Ożenił się zatem, ale wbrew przysłowiu — nie odmienił się.
Sztolc zaznajomił Obłomowa z Olgą i jej ciotką. Gdy go przywiózł do domu ciotki Olgi po raz pierwszy, zastano tam gości. Obłomow, jak zwykle, czuł się jakoś niedość swobodnym, ciężkim.
— Dobrze byłoby zdjąć rękawiczki — pomyślał — przecież w pokoju ciepło... Jak ja się odzwyczaiłem od wszystkiego!
Sztolc usiadł przy Oldze, która siedząc w fotelu, oparta plecami, dość daleko od stołu, przy którym pito herbatę, obojętnie przyglądała się temu, co się koło niej działo.
Bardzo ucieszyła się przyjściem Sztolca. Chociaż oczy jej nie zapaliły się blaskiem, twarz nie okryła się rumieńcem, ale zajaśniał na niej równy, spokojny wyraz, a na ustach zjawił się uśmiech.
Nazywała go przyjacielem i lubiła za to, że ją zawsze pobudzał do śmiechu, nie pozwalając nudzić się, ale i lękała się go nieco, bo się czuła wobec niego trochę dzieckiem.
Gdy w umyśle jej budziło się jakieś pytanie, powstawała wątpliwość, ona zaraz wypowiadała się przed nim — uznawała jego wyższość nad sobą i nieraz czuła się upokorzona własną niedojrzałością umysłu i lat.
Sztolc zachwycał się nią bez żadnych zamiarów, jako pięknem stworzeniem, pełnem zapachu świeżości, rozumu i uczuć. W oczach jego była tylko prześlicznem dzieckiem, pełnem nadziei na przyszłość.
Mimo to rozmawiał z nią chętniej i częściej, niż z innemi kobietami, gdyż ona, chociaż nieświadomie, szła prostą, naturalną drogą życia, a dzięki szczęśliwej naturze, zdrowemu rozsądkowi, nieprzerafinowanemu wychowaniu, nie uchylała się od szczerego wypowiadania myśli, uczuć, woli aż do najmniejszego, ledwie dostrzeżonego poruszenia oczu, ust, ręki.
Może dlatego szła ona tak pewnym krokiem tą drogą, że od czasu do czasu słyszała obok siebie kroki jeszcze pewniejsze „przyjaciela“, któremu ufała i do jego kroku własny stosowała.
Mimo wszystko, u rzadko której dziewczyny można było spotkać tyle prostoty, naturalnej swobody spojrzenia, słowa, czynu. Nie można było nigdy wyczytać w jej twarzy i oczach: „teraz zacisnę trochę usta i zamyślę się — to mnie do twarzy. Spojrzę tam i przelęknę się, lekko krzyknę — zaraz się do mnie zbliżą. Siądę przy fortepianie i wysunę trochę koniec trzewika...“
Nie było u niej ani min żadnych, ani kokieterji, żadnego kłamstwa, żadnej sztucznej powłoki, ani zamiarów. Dlatego też ją cenił — tylko prawie jeden Sztolc, dlatego niejeden mazur przesiedziała sama, nie nudząc się, a patrząc na nią, najbardziej rozmowni panowie stawali się nieśmiałymi, nie wiedząc, jak do niej przemawiać.
Jedni uważali ją za kobietę bardzo prostą, zgoła nie głęboką, gdyż z ust jej nie spadały mądre sentencje o życiu, o miłości, ani też bystre, nieoczekiwane, śmiałe repliki, wyczytane lub podsłuchane sądy o muzyce lub literaturze. Mówiła mało, tylko to, co myślała, omijali ją przeto rozumni i wytrawni kawalerowie, niewytrawni zaś uważali za zbyt mądrą i obawiali się jej. Sztolc tylko rozmawiał z nią i rozśmieszał.
Lubiła ona bardzo muzykę, śpiewała najchętniej bez świadków, chyba w obecności Sztolca lub przyjaciółki z pensji, a śpiewała tak, jak według Sztolca, żadna dziewczyna nie śpiewa.
Ledwie usiadł on przy niej, w pokoju rozlegał się śmiech tak dźwięczny, tak szczery, tak zaraźliwy, że kto go usłyszał, z pewnością zaśmiał się sam, nie wiedząc, dlaczego.
Ale nie zawsze śmieszył ją Sztolc. Przez pół godziny nieraz słuchała ciekawie jego mowy, a później spojrzenie swoje jeszcze z większą ciekawością przenosiła na Obłomowa. Obłomow od tych spojrzeń rad byłby się schować pod ziemię.
— Co oni o mnie mówią? — myślał, patrząc na nich z ukosa niespokojnym wzrokiem. Chciał już odejść, ale ciotka Olgi wołała go do siebie i sadzała obok pod krzyżowym ogniem spojrzeń wszystkich rozmawiających.
Bojaźliwie zwrócił oczy na Sztolca, ale tego już nie było; spojrzał na Olgę — i spotkał się z tem samem, utkwionem w niego ciekawem spojrzeniem.
— Jeszcze patrzy! — pomyślał i z niepokojem począł oglądać własne ubranie.
Otarł chustką twarz, myśląc, że może ma zawalany nos, poprawił krawatkę — może się rozwiązała, co zdarzało mu się nieraz. Nie, zdaje się, wszystko w porządku, a ona patrzy!
Służący podał mu filiżankę herbaty i podsunął tacę z ciastkami. Chciał przygłuszyć w sobie niepokój, okazać się śmiałym i wziął taką ilość sucharków, biszkoptów i rogalków, że obok siedząca dziewczynka zaśmiała się. Inni spoglądali na tę masę, leżącą przed nim, z ciekawością.
— Boże mój! i ona patrzy! — myślał Obłomow. — Co ja z tą masą zrobię?
Nie patrząc nawet, widział, że Olga wstała i przeszła na inną stronę. Lżej mu się na sercu zrobiło.
A dziewczynka wpatrzyła się w niego, czekając, co on zrobi z sucharkami.
— Zjem jak najprędzej! — pomyślał i począł prędko zjadać biszkopty, które na szczęście same rozpływały się w ustach.
Zostały już tylko dwa sucharki, on westchnął swobodniej i zdecydował się spojrzeć w tę stronę, gdzie poszła Olga.
Boże! Ona stoi pod lustrem, oparłszy się o podstawę i śledzi go spojrzeniem. Zdaje się, że opuściła swój kącik tylko dlatego, aby mogła swobodnie patrzeć na niego. Dojrzała jego niezręczność z ciastkami.
Przy kolacji siedziała na drugim końcu stołu, rozmawiała, jadła i, zdawało się, że już się przestała nim interesować. Ale ledwie tylko Obłomow trwożliwie zwracał się w jej stronę w nadziei, że może już przestała patrzeć, spotykał się z jej wzrokiem, pełnym ciekawości, a jednak dobrym.
Gdy po wieczerzy Obłomow począł gorączkowo żegnać się z ciotką, ona poprosiła go na jutrzejszy obiad i poleciła zaprosić także w jej imieniu Sztolca.
Ilja Iljicz ukłonił się i, nie podnosząc oczu, skierował się ku drzwiom, obok których stał fortepian. Spojrzał — przy nim siedziała Olga i patrzyła na niego z wielką ciekawością. Zdało mu się, że się uśmiechała.
— Pewnie jej Andrzej nagadał o mnie różne głupstwa — że na nogach miałem odmienne skarpetki, że koszula była na wywrót — pomyślał i wrócił do domu nachmurzony swemi domysłami i zaproszeniem na obiad, które przyjął ukłonem, to znaczy, zgodził się na nie.
Od tej chwili uporczywe spojrzenia Olgi nie wychodziły mu z głowy. Nadaremnie położył się na grzbiecie, jak długi, nadaremnie starał się przybrać najbardziej niedbałe pozycje, najbardziej dla snu dogodne, nie mógł zasnąć — i tyle! Szlafrok wydał mu się wstrętnym; Zachar głupi i nieznośny; kurz z pajęczyną nie do zniesienia. Kazał wyrzucić z pokoju kilka obrzydliwych obrazów, które mu wmówił jakiś handlarz, opiekujący się biednymi artystami, poprawił roletę, która oddawna się nie podnosiła, zawołał Anisję i kazał wymyć okna. Potem położył się i przez całą godzinę myślał — o Oldze.
Najprzód pilnie począł badać jej powierzchowność, malował w pamięci jej portret.
Ściśle rzecz biorąc, Olga nie była wcale piękna, nie miała ani zbyt białej płci, ani jasnego kolorytu policzków i ust, a oczy nie paliły się zgoła promieniami wewnętrznego ognia. Nie miała korali na ustach, perłowych ząbków, ani malutkich jak u pięcioletniego dziecka rączek i paluszków, jak winograd.
Ale gdyby ją kto chciał uważać jako posąg, to byłaby posągiem gracji i harmonji. Dość słusznemu wzrostowi odpowiadała wielkość głowy, wielkości głowy — owal twarzy i jej proporcjonalność. Wszystko to razem wziąwszy, harmonizowało z ramionami, ramiona — z całością figury.
Kto ją tylko spotykał, nawet najbardziej roztargniony, chwilowo zatrzymywał się przed tą istotą tak prawdziwie artystycznie zbudowaną.
Nos tworzył ledwie widocznie wypukłą delikatną linję, usta cienkie i przeważnie ściśnięte — oznaka zawsze w jakimś kierunku zwróconej myśli. Ta sama obecność żywej myśli widoczna była w bystrem, zawsze czujnem spojrzeniu, jej ciemnych szaro-błękitnych oczu, przed któremi nic nie przeszło obojętnie. Brwi nadawały szczególniejszy wyraz oczom: nie były one łukowate, nie zaokrąglały oczu, nie były cieniutko sztucznie ułożone, ale przedstawiały się jako duże, jasne, puszyste wstążeczki, o włosach prosto stojących; lecz rzadko były symetryczne; jedna była ledwie dostrzegalnie wyższą od drugiej, a nad nią był ledwie widoczny fałdzik, który zdawał się mówić, że tu myśl się kończy.
Idąc, Olga lekko nachylała głowę naprzód — głowę pełną wdzięku i szlachetności, osadzoną na cienkiej, dumnej szyi. Poruszała się całem ciałem, idąc lekko, prawie niewidocznie.
— Dlaczego ona wczoraj tak uporczywie patrzyła na mnie? — myślał Obłomow. — Andrzej zaklina się, że ani o skarpetkach, ani o koszuli jeszcze nie mówił, ale opowiadał tylko o przyjaźni z nim, o tem jak rośli, uczyli się — wszystko, co było dobrego, a między innemi mówił i o tem, jak bardzo nieszczęśliwym był Obłomow — jak marnuje się w nim wszystko, co jest dobre, z braku czynnego pierwiastku życia, jakie jego życie blade, jak...
— Jakiż to powód do uśmiechów? — myślał dalej Obłomow. — Jeśli ona ma odrobinę serca, to powinno ono raczej zadrgać, krwią się oblać z żalu, a ona... ha, Bóg z nią! Przestanę myśleć! Pojadę tylko dziś na obiad, a potem — ani nogą!...
Mijały dnie za dniami, a on tam ugrzązł nietylko obiema nogami, ale z rękoma i głową.
Pewnego pięknego poranku Tarantjew przewiózł wszystkie jego sprzęty do swojej kumy, na Wyborgską stronę, a Obłomow trzy dni przeżył, jak nigdy — bez pościeli, bez kanapy, a obiady jadał u ciotki Olgi.
Nagle pokazało się, że naprzeciwko letniska, w którem obie mieszkały, jeden dom był wolny. Obłomow wynajął go nie patrząc i tam zamieszkał. Z Olgą spędzał dnie od rana do wieczora, czytał z nią, przynosił kwiaty, pływał łódką na jeziorze, chodził po górach... on, Obłomow.
Czegoż nie bywa na świecie? A jak się to stało? Bardzo prosto.
Gdy razem ze Sztolcem byli na obiedzie u jej ciotki, Obłomow w czasie obiadu tak samo się męczył, jak poprzednio, jadł pod jej spojrzeniem, mówił, czując, że na nim jak słońce spoczywa jej wzrok, pali go, trwoży, porusza nerwy, krew. Zaledwie na balkonie, zapaliwszy cygaro, udało mu się w dymie tytoniowym ukryć się przed tym milczącym, natarczywym wzrokiem.
— Co to takiego? — mówił kręcąc się na wszystkie strony. Przecież to męczarnia! Pocóż mam jej służyć za przedmiot rozrywki? Na nikogo tak nie patrzy — nie ma śmiałości. Ja jestem spokojniejszy, to też ona... Pomówię z nią i wypowiem raczej sam to wszystko, co ona z duszy mojej wyciąga swoim wzrokiem.
Nagle zjawiła się przed nim na progu balkonu. Podsunął jej krzesło — usiadła obok niego.
— Czy to prawda, że się pan bardzo nudzi? — spytała.
— Prawda — odpowiedział Obłomow, — ale niebardzo... Mam różne zajęcia...
— Andrzej Iwanycz mówił, że pan opracowuje jakiś plan.
— Tak. Chcę wyjechać na wieś, pomieszkać tam trochę... Przygotowuję się powoli.
— A za granicę pan nie jedzie?
— Z pewnością... Jak tylko Andrzej Iwanycz będzie gotów.
— Chętnie pan jedzie?
— Tak, bardzo chętnie...
Spojrzał na nią. Uśmiech przebiegał po jej twarzy: to błysnął w oczach, to na policzkach się prześlizgnął. Tylko usta były ściśnięte, jak zawsze. Zabrakło mu odwagi skłamać spokojnie.
— Leniwy jestem trochę... — powiedział, — ale...
Przykro mu było, że ona tak łatwo, prawie milcząco, wydobyła z niego wyznanie o lenistwie.
— Czem ona u licha, dla mnie? Boję się jej, czy co? — myślał.
— Leniwy... — powtórzyła Olga z ledwie dostrzegalną złośliwością. — Czy to może być? Mężczyzna leniwy? Nie rozumiem tego.
— Cóż w tem jest tak trudnego do zrozumienia? — myślał. — Rzecz bardzo prosta.
— Ja zawsze prawie siedzę w domu, dlatego Andrzej myśli, że ja...
— Ale pan pewnie dużo pisze — rzekła — czyta. Czyta pan?
Wpatrzyła się w niego pilnie.
— Nie, nie czytam... — wyrwało mu się z przestrachu, ażeby nie zechciała go egzaminować.
— Dlaczego? — zaśmiawszy się, spytała.
Obłomow także zaśmiał się.
— Myślałem, że pani pyta mnie o jakąś powieść. — Nie czytam powieści.
— Nie zgadł pan. Miałam na myśli podróże...
Obłomow pilnie spojrzał na nią. Cała jej twarz była roześmiana, lecz usta — nie.
— O, to sztuczka! — pomyślał. — Z nią trzeba być ostrożnym.
— Cóż pan czyta? — pytała zaciekawiona.
— Ja rzeczywiście... lubię więcej podróże.
— Do Afryki? — spytała złośliwie i cicho.
Obłomow poczerwieniał, domyślając się, nie bez słuszności, że wiedziała nietylko o tem, co on czyta, ale jak czyta.
— Pan muzykalny? — spytała, aby go wyprowadzić z zakłopotania.
W tej chwili wszedł Sztolc.
— Iljusza! Wiesz, powiedziałem Oldze Siergiejewnie, że ty namiętnie lubisz muzykę i prosiłem, aby coś zaśpiewała... Casta diva...
— Pocóż ty mnie ogadujesz? — odpowiedział Obłomow. — Ja wcale namiętnie nie lubię muzyki.
— Dobry jesteś! — przerwał Sztolc. — On zdaje się obraził się nawet! Ja go przedstawiam jako porządnego człowieka, a on stara się rozczarować wszystkich!
— Bronię się tylko przed rolą amatora. Jest to wątpliwa i trudna rola.
— Jakąż muzykę lubi pan najwięcej? — spytała Olga.
— Trudno na to pytanie odpowiedzieć! Wszelką! Czasem z przyjemnością wsłuchuję się w grę zwykłej katarynki, która poruszy jakiś miły mi motyw, zachowany w pamięci; innym razem uciekam w połowie opery; niekiedy wzruszy mnie Meyerbeer, nawet pieśń z barki rybackiej — stosownie do nastroju! A czasem i od Mozarta zatykam uszy...
— To znaczy, że pan rzeczywiście lubi muzykę.
— A więc, niech nam pani coś zaśpiewa, Olgo Siergiejewna — prosił Sztolc.
— A jeśli pan Obłomow teraz w takim nastroju, że uszy zatka? — rzekła, zwracając się do niego.
— Teraz należałoby powiedzieć jakiś komplement — odrzekł Obłomow. — Ja nie umiem, a gdybym nawet umiał, nie miałbym odwagi.
— Dlaczego?
— A jeśli pani źle śpiewa! — naiwnie zauważył Obłomow. — Potem byłoby mi nieprzyjemnie.
— Jak wczoraj z sucharkami! — wyrwało się jej — i poczerwieniała. Bóg wie, coby dała, aby tego nie powiedzieć. — Przepraszam... niegrzeczną jestem...
Obłomow nie oczekiwał tego i zmieszał się.
— Jest to złośliwa zdrada! — rzekł półgłosem.
— Nie, może tylko maleńka zemsta i to, jak mi Bóg miły, nie rozmyślna za to, że pan nie zdobył się nawet na komplement dla mnie.
— Może się zdobędę, gdy usłyszę.
— A chce pan, abym śpiewała? — spytała.
— Nie, to on chce — odrzekł Obłomow, wskazując na Sztolca.
— A pan?
Obłomow przecząco głową pokiwał.
— Ja nie mogę chcieć tego, czego nie znam.
— O, ty niegrzeczny jesteś, Iljusza! — zauważył Sztolc. — Oto co znaczy zasiedzieć się w domu i wdziewać skarpetki...
— Zmiłuj się, Andrzeju przerwał mu Obłomow, nie dając mu mówić. — Nic mnie nie kosztuje powiedzieć: „och, ja rad będę bardzo... szczęśliwy... pani zapewne pięknie śpiewa i t. d.“ Czyż to potrzebne?
— Ale pan mógłby przynajmniej życzyć sobie, abym śpiewała... chociażby z ciekawości.
— Nie śmiem — odrzekł Obłomow, — pani nie jest aktorką.
— A więc ja panu zaśpiewam — zwróciła się do Sztolca.
— Iljusza, przygotuj się na komplement.
Tymczasem nadszedł wieczór. Zapalono światło, które jak księżyc przeświecało przez kratki balkonu, owitego bluszczem. Zmierzch pokrył rysy twarzy i całą postać Olgi i narzucił na wszystko niby welon jakiś. Twarz jej była ukryta w cieniu, słychać było tylko miękki, ale mocny głos, z pewnem drżeniem uczucia.
Śpiewała różne arje i romanse według wskazówek Sztolca. W jednych odbijało się cierpienie, z jakiemś niejasnem przeczuciem szczęścia, w innych brzmiała radość, ale w dźwiękach głosu ukrywała się tęsknota.
Słowa, dźwięki tego czystego dziewiczego głosu wywoływały bicie serca, drżenie nerwów, oczy iskrzyły się albo napływały łzami. Chciałoby się umrzeć, zasnąć przy tych dźwiękach, ale w tej samej chwili serce pragnęło życia...
Na Obłomowa uderzały płomienie, tracił prawie przytomność, z trudnością powstrzymywał łzy, a jeszcze z większym trudem powstrzymywał uczucie jakiejś radości, która wyrywała mu się z duszy krzykiem. Dawno nie odczuwał on w sobie takiej świeżości, takiej siły, która, zdawało się, wyrwała się z głębin duszy, gotowa do czynu.
W tej chwili wyjechałby nawet za granicę, gdyby mógł tylko siąść i jechać.
Na zakończenie zaśpiewała Casta diva. Wszystkie zachwyty, wszystkie myśli, które jak błyskawica przelatywały w głowie, dreszcz, jak igły, kłujący ciało, — wszystko to tak przygnębiło Obłomowa, że prawie stracił przytomność.
— Czy dzisiaj zadowolony pan ze mnie? — spytała Sztolca, przestawszy śpiewać.
— Proszę zapytać Obłomowa, co on powie?
— Ach! — wyrwało się Ilji Iljiczowi.
Nagle pochwycił rękę Olgi, ale puścił natychmiast i zażenował się.
— Przepraszam... — wyszeptał.
— Słyszy pani? — rzekł Sztolc. — Powiedz sumiennie, Ilja, dawno przeżywałeś takie chwile?
— Mogło to być dziś rano, jeśli pod oknami grała zgrzytająca katarynka — wtrąciła do rozmowy Olga z takim akcentem dobroci, że nie było w nim ani szpilek, ani sarkazmu.
Obłomow z wymówką spojrzał na nią.
— U niego dotychczas w mieszkaniu podwójne okna, nie słychać, co zewnątrz się dzieje — dodał Sztolc.
Takiem samem spojrzeniem obrzucił Obłomow i Sztolca.
Sztolc ujął rękę Olgi.
— Nie wiem, z jakiego powodu, ale dzisiaj śpiewała pani tak, jak nigdy, przynajmniej ja dawno nie słyszałem. Oto mój komplement — rzekł, obcałowując każdy palec jej ręki.
Sztolc odjechał. Obłomow także chciał odjechać, ale Sztolc i Olga go zatrzymali.
— Ja mam pilną sprawę do załatwienia — zauważył, — a ty przecież pójdziesz leżeć... jeszcze wcześnie...
— Andrzeju! Andrzeju! — tonem proszącym przemówił Obłomow. — Nie, ja dzisiaj nie mogę zostać — jadę.
Wróciwszy, nie spał noc całą. Smutny, zamyślony chodził po pokoju. Ze świtem wyszedł z domu i błądził ulicami nad Newą, myśląc Bóg wie o czem.
Po trzech dniach znowu był tam z wizytą i wieczorem, kiedy inni gości zasiedli do stolika, on z Olgą przypadkiem znaleźli się przy fortepianie. Ciotkę bolała głowa; siedziała w drugim pokoju i wąchała lekarstwo.
— Chce pan, pokażę panu kolekcję rycin, jakie Andrzej Iwanycz przywiózł mi z Odesy — rzekła Olga. — On panu nie pokazywał?
— Pani, zdaje się, z obowiązku gospodyni, chce mnie bawić. Ale nadaremnie.
— Dlaczego nadaremnie? Pragnęłabym, ażeby się pan tutaj nie nudził, jak w domu, ażeby panu było dobrze, swobodnie, ażeby pan nie odjechał... leżeć.
— O jakież to złośliwie ironiczne stworzenie! — pomyślał Obłomow, zachwycając się mimowoli każdym jej ruchem.
— Pani chce, ażeby mnie było lekko, swobodnie, żebym się nie nudził? — powtórzył.
— Tak! — odpowiedziała, patrząc na niego z uczuciem jeszcze większej ciekawości i dobroci, niż onegdaj.
— W takim razie proszę przedewszystkiem nie patrzeć na mnie tak, jak teraz i jak onegdaj.
Ciekawość w jej oczach zwiększyła się.
— Oto mianowicie, z powodu takich spojrzeń jest mi nijako.
— Dlaczego nijako? — spytała miękkim akcentem i ciekawość znikła z jej oczu.
— Nie wiem, ale zdaje mi się, że tem spojrzeniem chce pani wydobyć ze mnie tajemnice, o których nie chciałoby się, aby wszyscy wiedzieli... szczególnie pani.
— Dlaczego? Pan jesteś przyjacielem Andrzeja, Andrzej moim, a zatem...
— A zatem niema powodu, ażeby pani wiedziała o mnie to, co wie Andrzej Iwanycz — dokończył.
— Przyczyny niema, ale jest możliwość...
— Dzięki zbytniej szczerości mego przyjaciela. Zła to usługa z jego strony.
— Czy między wami są tajemnice? — spytała. — Może są zbrodnie... — dodała, śmiejąc się i odsuwając się od niego.
— Może... — odpowiedział westchnąwszy.
— Tak, jest to wielkie przestępstwo, — rzekła bojaźliwie i cicho — wdziewać odmienne skarpetki na każdą nogę.
Obłomow wziął do rąk kapelusz.
— Nie mogę wytrzymać! — rzekł. — I pani chce, ażeby mnie było dobrze. Ja przestanę kochać Andrzeja! On i o tem pani opowiedział!
— Dzisiaj ogromnie rozśmieszył mnie tem... Ciągle mnie śmieszy. Przepraszam, nie będę mówić o tem... I patrzeć będę inaczej...
Przybrała wyraz twarzy złośliwie poważny.
— Ale to dopiero — ciągnęła dalej. — Nie patrzę, przedewszystkiem jak wczoraj, a zatem jest panu teraz swobodnie i lekko. Teraz — następnie: co trzeba robić, ażeby się pan nie nudził?
On spojrzał śmiało w jej szaro-błękitne oczy, pełne dobroci.
— Widzi pan... pan sam patrzy teraz na mnie tak dziwnie.
Obłomow w samej rzeczy patrzył na nią niby nie wzrokiem, lecz myślą, wolą, jak magnetyzer, ale prawie nieświadomie, nie mogąc oczu oderwać.
— Mój boże! jaka ona śliczna... — myślał. — I są przecież takie na świecie — i patrzył w jej oczy prawie przestraszonym wzrokiem. — Ta białość twarzy... te oczy, w których jak w głębinie jakiejś ciemno, a jednocześnie coś błyszczy, dusza pewnie... Uśmiech można odczytywać, jak książkę... za uśmiechem — te zęby, głowa... jak ona lekko spoczywa na ramionach, chwieje się, jak kwiat, oddycha zapachem... Tak, ja przecie coś wydobywam z jej głębi — myślał. — Coś z trudem od niej przechodzi do mnie. Pod sercem coś zaczyna ruszać się, bić. Zdaje się, że odczuwam coś niepotrzebnego, czego nigdy nie było... Mój Boże! jakie to szczęście patrzeć na nią! Oddech zapiera!
Jak wicher, przelatywały te myśli w jego głowie i patrzył na nią, jak się patrzy w przestrzeń nieskończoną, w bezdenną przepaść, w zupełnem zapomnieniu się, z rozkoszą pełną słodyczy.
— No, dosyć tego, panie Obłomow... jak się panu patrzy teraz... — mówiła z pewnem zacięciem odwracając głowę, ale ciekawość brała górę i ona też nie spuszczała z niego oka.
On nie słyszał tego, co mówiła.
Wciąż tylko patrzył i patrzył, milcząco kontrolując własne uczucia. W głowie huczały niby jakieś fale, przelewające się z niesłychanym pośpiechem. Nie zdołał pohamować własnych myśli. Uciekały jak spłoszone ptaki, a w lewym boku, pod sercem coś go zabolało.
— Niechże pan tak dziwnie na mnie nie spogląda — rzekła, — mnie to także drażni. I pan pewnie coś chce z mojej duszy wydobyć...
— Co ja mogę wydobyć... — zauważył machinalnie.
— Ja mam także plany rozpoczęte i niewykończone — zauważyła.
Ocknął się skutkiem tej wzmianki o niewykończonych planach.
— Dziwna rzecz — zauważył — pani jest złośliwą, a jednak spojrzenie pani dobre. Nie daremnie mówią, że kobietom wierzyć nie można — kłamią one z rozmysłem i bez rozmysłu — spojrzeniem, uśmiechem, rumieńcem na twarzy, nawet omdleniem.
Olga nie pozwoliła wzmocnić się temu wrażeniu; milcząco wzięła z rąk jego kapelusz i usiadła na krześle.
— Nie będę już, nie będę! — zawołała z żywością. — Ach, ten nieznośny język! Doprawdy, nie śmiałam się z pana. — Powiedziała to tak śpiewnie, że w mowie tej czuć było drganie uczucia.
Obłomow uspokoił się.
— Ach, ten Andrzej! — zawołał z wymówką.
— No, teraz możemy przystąpić do — następnie. A zatem: cóż robić następnie, ażeby się pan nie nudził? — spytała.
— Proszę zaśpiewać!
— Jest to właśnie ten komplement, którego oczekiwałam! — przerwała mu z radością. — Wie pan — mówiła dalej z ożywieniem — gdyby pan przed trzema dniami nie powiedział po moim śpiewie „ach“ — jabym całą noc nie spała, możebym nawet płakała.
— Dlaczego? — spytał Obłomow.
Olga zamyśliła się.
— Nie wiem.
— Pani posiada dużo miłości własnej — może dlatego.
— Tak, rzeczywiście dlatego — odpowiedziała w zamyśleniu, uderzając palcami jednej ręki o klawisze. — Ale miłość własna jest we wszystkiem... i dużo. Andrzej Iwanycz powiada, że jest to prawie jedyna siła, która wolą kieruje. Otóż, zdaje się, że panu braknie tej dźwigni, dlatego też wszystko...
Olga nie dokończyła frazesu.
— Co? — pytał Obłomow.
— Nic... tak... — zatarła domysł. — Ja lubię Andrzeja Iwanycza — ciągnęła — nie za to tylko, że on mnie rozśmiesza; czasem kiedy on mówi — ja płaczę. I nie dlatego, że on mnie lubi, lecz zdaje się za to, że on lubi mnie więcej, niż inne... Widzi pan, dokąd się wkradła miłość własna.
— Pani lubi Andrzeja? — spytał Obłomow — i naprężony pytający wzrok utkwił w jej oczy.
— Naturalnie. Jeżeli on przedkłada mnie nad inne, tem bardziej ja jego, — odpowiedziała poważnie.
Obłomow patrzył na nią milcząco; ona odpowiadała mu także milczącem spojrzeniem.
— Ale on lubi także Annę Wasiljewnę, i Zanaidę Michajłównę, ale inaczej — on z niemi nie przesiaduje po dwie godziny, nie rozśmiesza ich i nic nie opowiada szczerze. Z niemi rozmawia o interesach, o teatrze, o nowościach, a ze mną rozmawia, jak z siostrą — śpiesznie dodała. Niekiedy nawet zwymyśla mnie, gdy czegoś nie zrozumiem dość prędko lub nie zgodzę się na jego pogląd. A im nie wymyśla. Za to ja go jeszcze więcej lubię. Miłość własna... — dodała w zamyśleniu — nie rozumiem, w jaki sposób ona się łączy z moim śpiewem? O moim śpiewie inni już mi mówili dużo pięknych rzeczy, a pan nie chciałeś nawet słuchać, pana trzeba było dopiero zmuszać. Gdyby pan odszedł, nie powiedziawszy słówka, gdybym w twarzy pańskiej nic nie wyczytała, zachorowałabym, zdaje się... Tak, rzeczywiście — to miłość własna — powiedziała stanowczo.
— A czy pani rzeczywiście zauważyła coś w mojej twarzy? — spytał.
— Łzy, chociaż pan ukrywałeś je. To zły znak u mężczyzn — oni się wstydzą własnej miękkości. Jest to także miłość własna, ale fałszywa. Nie łez, ale swego rozumu powinni by się raczej wstydzić, on często się myli. Nawet Andrzej Iwanycz — i ten się wstydzi swego serca. Mówiłam mu o tem — i on się zgodził ze mną. A pan?
— Z czemże można się nie godzić, patrząc na panią? — spytał.
— Jeszcze komplement — i to jaki!
Wahała się, jak go określić.
— Banalny — dopowiedział Obłomow, nie spuszczając z niej oka.
Ona uśmiechem potwierdziła jego słowa.
— Otóż ja tego się lękałem, kiedy nie chciałem prosić pani o śpiew. Co można powiedzieć, słuchając po raz pierwszy? A coś powiedzieć trzeba. Trudno być rozumnym i szczerym równocześnie, osobliwie co do wyrażenia uczuć pod wpływem takiego wrażenia, jak wtedy...
— A ja rzeczywiście śpiewałam wówczas, jak rzadko mi się zdarza — może dotychczas nigdy... Proszę mnie o śpiew nie prosić, tak, jak wówczas ja już śpiewać nie będę... Jeszcze raz zaśpiewam... — rzekła i w tej chwili twarz jej, zdaje się, drgnęła, oczy błysnęły, usiadła, wzięła kilka mocnych akordów i zaśpiewała...
Mój Boże! Czego w tym śpiewie nie było! Nadzieja, niewyraźny lęk czegoś, burza, uniesienia szczęścia — wszystko to było w jej śpiewie — i głosie.
Długo śpiewała, od czasu do czasu odwracając się do niego i jak dziecko pytała: czy dosyć?
— Dosyć? Nie. Jeszcze to...
I śpiewała znowu.
Na policzkach jej wykwitały rumieńce ze wzruszenia. Niekiedy przez twarz przelatywały ognie serdecznych wrażeń, błysnął płomień tak dojrzałego uczucia, jak gdyby sercem przeżywała daleką przyszłość swego życia i nagle ten płomyczek zagasł, a głos znowu brzmiał świeżo, jak dźwięk srebra.
I Obłomow przeżywał takie same chwile. Zdawało mu się, że żyje, że przeżywa te wszystkie stany nie przez dzień lub dwa, ale przez lata całe.
Oboje, spokojni zewnętrznie, tłumili w sobie wewnętrzny ogień, przeżywali te same wzruszenia i nastroje. Były to objawy tych uczuć, które mogły widocznie kiedyś obudzić się w młodych duszach, teraz będących tylko pod wpływem chwilowych domysłów i wzlotów drzemiących sił życia.
Zakończyła śpiew długim akordem i głos jej w nim utonął. Wstrzymała się nagle, złożyła ręce na kolanach i, wzruszona, wzburzona spojrzała na Obłomowa.
Na twarzy jego jaśniała zorza zbudzonego, z głębin duszy wydobytego szczęścia. Oczy, błyszczące łzami, utkwione były w Olgę.
Teraz, jak on ongiś, wzięła go mimowolnie za rękę.
— Co panu? — spytała. — Ma pan twarz tak zmienioną. Dlaczego?
Olga wiedziała, dlaczego twarz jego była zmieniona i wewnętrznie triumfowała, ciesząc się wrażeniem, wywołanem jej siłą.
— Niech pan spojrzy do lustra — rzekła z uśmiechem, pokazując mu w zwierciadle jego własną twarz. — Oczy panu błyszczą... łzy... Boże! Jak głęboko odczuwa pan muzykę!
— Nie, to nie muzyka tak działa na mnie, to... miłość — rzekł cicho.
Olga nagle puściła jego rękę i wyraz jej twarzy zmienił się. Spojrzenie jej spotkało się z jego wzrokiem w twarz jej utkwionym. Był to wzrok nieruchomy, prawie szalony. To nie Obłomow patrzył, ale namiętność.
Olga zrozumiała, że słowo miłość wyrwało się z ust nieświadomie, że jest ono — prawdą.
Obłomow oprzytomniał. Chwycił kapelusz i, nie oglądając się, wybiegł z pokoju. Ona nie odprowadzała go już zaciekawionem spojrzeniem, lecz długo nieporuszona stała przy fortepianie, jak posąg, i uporczywie patrzyła w ziemię. Tylko pierś jej mocno podnosiła się i opadała.




VI.

Śród leniwego leżenia w różnych pozycjach, śród tępej drzemki i śród natchnionych uniesień, na pierwszym planie zawsze zjawiała się Obłomowowi kobieta, jako żona, niekiedy — jako kochanka.
W jego marzeniach unosił się obraz wysokiej, kształtnej kobiety, z rękoma spokojnie złożonemi na piersi, ze spokojnem ale dumnem spojrzeniem, niedbale spoczywającej śród bluszczów w gaju, lekko stąpającej po dywanie, po piasku alei, z gibką talją, z głową z wdziękiem spoczywającą na szyi, z zamyśloną twarzą — jako ideał, jako wcielenie życia, pełne rozkoszy i uroczystego spokoju, jak sam spokój.
Najprzód śniła mu się cała w kwiatach przed ołtarzem, w długim woalu, potem u wezgłowia małżeńskiego łoża, ze spojrzeniem wstydliwie spuszczonem, wkońcu jako matka, otoczona dziećmi.
Marzył mu się jej uśmiech na ustach nie namiętny zgoła, oczy nie wilgotne od pragnień, ale uśmiech pełen sympatji dla niego, dla męża, a pełen wyrozumiałości dla innych; spojrzenie dobre tylko dla niego, dla innych wstydliwe, a nawet surowe.
On wcale nie pragnął widzieć w niej wzruszeń, namiętnych marzeń, wybuchów łez, tęsknot, niemocy, potem szalonego przeskoku do radości. Nie miała nagle okrywać się bladością, omdlewać, przebywać wstrząśnień nerwowych.
— Takie kobiety miewają kochanków — myślał. — Dużo z niemi kłopotu: doktorowie, wyjazdy do wód i mnóstwo innych fantazyj. Przy nich spać nie można spokojnie.
Obok dumnie wstydliwej, spokojnej żony może człowiek zasypiać spokojnie. Zasypiać z tą pewnością, że obudziwszy się, spotka to samo łagodne, sympatyczne spojrzenie. Przez dwadzieścia, trzydzieści lat, na swoje życzliwe spojrzenie, spotkałby, jako odpowiedź, w jej oczach, ten sam łagodny, miękko świecący promień sympatji. I tak aż do grobu!
— Czyż to właśnie nie jest tajemniczym celem każdego — myślał — znaleźć w swoim przyjacielu niezmienny obraz spokoju, wieczną i równą zawsze falę uczucia? Jest to stała norma miłości; kto tylko ją przekracza, zmienia się lub ochładza, przechodzi cierpienie. A zatem mój ideał jest ogólnoludzkim ideałem. Czyż to nie jest ostatecznym wynikiem, wyjaśniającym wzajemne stosunki obu płci?
Dać namiętności prawidłowe ujście, wskazać kierunek życia — jak rzece — dla pożytku całego kraju, jest to zadanie wszechludzkie, szczyt postępu, na który wspinają się George Sand’y, ale spadają. Po rozwiązaniu tej zagadki, niema już ani zdrady ani ochładzania się stosunków, lecz zawsze tylko równomierne bicie spokojnie szczęśliwego serca — a zatem życie całkowicie wypełnione, wieczny tok życia, wieczne zdrowie moralne.
Bywają przykłady takiego szczęścia, ale rzadkie. Są to zjawiska wyjątkowe. Powiadają, że trzeba się do tego urodzić. Kto wie, czy nie przez odpowiednie wychowanie można je osiągnąć świadomie?
Namiętność! To rzecz bardzo piękna w poezji, a nawet na scenie, gdzie w płaszczach, z nożami przechadzają się aktorowie, a potem i zabici i mordercy idą razem na kolację.
Gdyby też i namiętności tak się kończyły! Ale po nich pozostaje dym, swąd, a szczęścia niema! Jako wspomnienia pozostają wstyd i rozpacz.
Jeśli kogo spotka takie nieszczęście — namiętność — to tak samo, jak się zdarza nieraz trafić na górzystą, ciężką drogę, na której i konie padają i ludzie się męczą, a wieś rodzinną już widać. Nie trzeba jej tracić z widoku, ale prędzej, prędzej wydobyć się z takiej drogi!
Tak, namiętność trzeba ująć w karby, zadusić, utopić w życiu małżeńskiem!
Obłomow z przestrachem uciekłby od kobiety, gdyby ona nagle przeszyła go wzrokiem, albo sama jęknęła i upadła mu na ramię z zamkniętemi oczyma, a potem ocknęła się i objęła za szyję tak, że ledwie nie udusi... To ogień sztuczny, wysadzenie w powietrze beczki z prochem, a potem — co? Ogłuszenie, opalenie włosów, oślepienie!
Jakąż kobietą jest Olga?
Długo po wyrwaniu się mu tego wyznania nie widzieli się ze sobą na osobności. On chował się, jak uczeń, gdy tylko ujrzał Olgę, ona zmieniła się w obecności jego: nie bywała zbyt ożywioną i zbyt chłodną, ale raczej zamyśloną.
Zdawało się, iż żałowała tego, że się stało coś, co przeszkodziło jej dręczyć Obłomowa, utkwiwszy w niego zaciekawiony wzrok i dobrodusznie szpilkować go dogadywaniem o jego lenistwie, niezręczności i ciągłem leżeniu.
Ogarniało ją uczucie komizmu, ale miało ono charakter uczucia matki, która uśmiecha się, patrząc na dziwaczne ubranie dziecka swego. Sztolc wyjechał. Przykro jej było, że niema komu śpiewać. Fortepian był zamknięty — słowem, obojgu ciężył jakiś przymus, okowy, oboje odczuwali skrępowanie.
A wszystko tak się dobrze rozpoczęło! Jak łatwo zbliżyli się do siebie! Charakter Obłomowa był mniej skomplikowany od Sztolca i miększy. Nie śmieszył jej jak tamten i żarty łatwo przebaczał.
Sztolc, wyjeżdżając, prosił ją, by czuwała nad Obłomowym, przeszkadzała mu przesiadywać w domu. W jej rozumnej, pięknej głowie już powstał był cały plan, w jaki sposób odzwyczaić Obłomowa od spania po obiedzie; nietylko spać — ona nie pozwoli mu położyć się nawet na kanapie w ciągu dnia. Zobowiąże go do tego słowem.
Marzyła o tem, że „każe mu przeczytać książki“, które Sztolc zostawił, wyjeżdżając, potem czytywać codziennie dzienniki i opowiadać jej nowiny, pisywać dyspozycje staroście, dokończyć wypracowanie planu urządzenia majątku, przygotować się do wyjazdu zagranicę, — słowem, nie pozwoli mu drzemać. Wskaże mu cel życia, zmusi go pokochać znowu wszystko, dla czego zobojętniał, a Sztolc, powróciwszy, nie pozna go.
I tego cudu dokona sama — milcząca, trwożliwa, której dotychczas nikt nie słuchał, która jeszcze nie rozpoczęła życia sama. Ona to właśnie dokona takiego przeobrażenia.
Już się ono rozpoczęło z chwilą, kiedy po raz pierwszy śpiewała. Obłomow już był inny.
Będzie zatem żyć, działać, błogosławić ją i życie. Powróci umarłego do życia. Jakaż to chwała dla doktora, który śmiertelnie choremu powróci zdrowie! A przecież jest czemś większem jeszcze uratować moralnie marniejący rozum i duszę!
Radosne drżenie dumy opanowywało ją na myśl, że będzie mogła spełnić wielkie zadanie, przeznaczone jej losem. Już go w myśli robiła swoim sekretarzem, bibljotekarzem...
I nagle wszystko to mogło runąć! Nie wiedziała, jak wyjść z tego położenia i dlatego milczała, spotkawszy się z Obłomowym.
Obłomow zaś dręczył się tem, że ją przestraszył, obraził i oczekiwał piorunowych spojrzeń, zimnego traktowania, drżał ujrzawszy ją, uciekał przed nią.
W tym czasie już zamieszkał na letnisku i przez trzy dni chodził przez krzaki i błota do lasu, na wieś lub siadywał przed wrotami chałup chłopskich, przypatrywał się biegającym dzieciom, pasącym się cielętom, patrzył, jak kaczki pluskają się na jeziorku. Przed domem był staw, park wielki, ale lękał się iść tam, ażeby się nie spotkać z Olgą.
— Skorciło mnie wyrwać się! — myślał.
Nie stawiał nawet sobie pytania, czy wyrwała mu się w samej rzeczy z ust prawda, czy to był tylko chwilowy wpływ muzyki na nerwy.
Uczucie niezręczności, wstydu, jak on się wyrażał, z powodu jego zachowania się, przeszkadzały mu zastanowić się nad tem, czy to było uniesienie się tylko i czem dla niego była Olga? Nie zastanawiał się zupełnie nad tem, że do serca jego coś przylgnęło, czego nie było przedtem. Wszystkie uczucia skręciły się u niego w jeden węzeł — wstyd.
Jeśli zaś chwilami zjawiała się w jego wyobraźni, wtedy stawał przed nim także ów ideał spokoju i szczęścia w życiu. W obrazie tym dostrzegał Olgę. Wszystko zlewało się w jednolitą całość.
— Ach, co ja narobiłem! — mówił. — Wszystkom zmarnował! Chwała Bogu, że Sztolc wyjechał. Jeszcze nie miała czasu mu opowiedzieć. Wtenczas choć pod ziemię się chowaj! Miłość, łzy — czy to mnie do twarzy? I ciotka Olgi nie zaprasza mnie... pewnie już wie wszystko... O, Boże!
Tak myślał, zdążając w parku w najdalszą boczną drożynę.
Olga zastanawiała się jedynie nad tem, jakie będzie jej spotkanie z Obłomowym, jak minie? Czy trzeba zamilczeć, jak gdyby nic nie zaszło, czy też coś mu powiedzieć!
Ale co powiedzieć? Zrobić zagniewaną minę, spojrzeć na niego wyniośle, czy też wcale nie patrzeć, lecz dumnie i sucho zauważyć, że nigdy nie spodziewała się po nim... za kogo on ją ma, pozwalając sobie na taką zuchwałość? Tak Soniczka w czasie mazura odpowiedziała jakiemuś kornetowi, chociaż wszelkiemi siłami usiłowała zamącić mu głowę.
Właściwie, cóż w tem jest — zuchwałego? — pytała sama siebie. — Jeżeli on w samej rzeczy żywi to uczucie, dlaczegoż nie wypowiedzieć? Ale — jakże to tak nagle, ledwie się poznajomił... Tego nikt inny za nicby nie powiedział, widząc kobietę zaledwie dwa razy, nikt nie mógłby tak prędko pokochać. To mógł zrobić tylko Obłomow...
Przypomniała sobie, że kiedyś czytała i słyszała, jak miłość nagle ogarnia człowieka.
Tak, była to chwila uniesienia. Teraz on oczu nie pokazuje — wstyd mu... Chyba to nie zuchwałość? A któż winien? — myślała. — Naturalnie Andrzej Iwanycz, boć to przecie on zmusił ją do śpiewu.
Ale Obłomow z początku nie okazywał chęci słuchania. To ją gniewało... i ona starała się... Mocno poczerwieniała, tak, usiłowała ze wszystkich sił rozruszać go trochę...
Sztolc mówił o nim, że jest apatyczny, że nic go nie zajmuje, że wszystkie uczucia w nim wygasły... Chciała się przekonać, czy już w nim nic niema — i oto śpiewała, śpiewała... jak nigdy...
Mój Boże! Przecież ja sama jestem winna... poproszę go o przebaczenie... Czego? — nasuwało się pytanie. Co mu powiem? M-sie Obłomow... winną jestem... wciągałam pana... Jaki wstyd! „To nieprawda! — powiedziała, uniósłszy się. — Kto śmie tak myśleć! Czyż wiedziałam, jak się to zakończy? A gdyby tego wszystkiego nie było? Gdyby „to“ nie wyrwało mu się... co wtedy? — pytała sama siebie. — Nie wiem“.
Od tego dnia począwszy, doświadczała dziwnego jakiegoś uczucia... widocznie była obrażoną... Jakiś żar ją pali... na policzkach wykwitają rumieńce...
— Rozdrażnienie... maleńka febra... — mówił doktór.
Czego narobił ten Obłomow! O, trzeba mu dać dobrą lekcję, ażeby się coś podobnego nie powtórzyło! Poproszę ciotki, ażeby mu wypowiedziała nasz dom. On nie powinien się zapominać! Jak on śmiał... — myślała, przechadzając się w parku z roziskrzonem okiem.
Nagle usłyszała czyjeś kroki.
— Ktoś idzie... — pomyślał Obłomow.
I stanęli wprost naprzeciwko siebie.
— Olga Siergiejewna... — przemówił on drżąc, jak liść osiny.
— Ilja Iljicz... — wymówiła nieśmiało.
— Dzień dobry pani — rzekł Obłomow.
— Dzień dobry!
— Pani dokąd idzie?
— Ja... tak... — odpowiedziała, nie podnosząc oczu.
— Przeszkadzam pani?
— O, wcale nie! — odrzekła, spojrzawszy na niego bystro i ciekawie.
— Pozwoli pani towarzyszyć sobie? — spytał nagle, bystre na nią rzuciwszy spojrzenie.
W milczeniu szli dalej. Ani przed karą od nauczyciela, ani przed ściągniętemi brwiami dyrektora nie biło nigdy tak mocno serce Obłomowa, jak teraz. Chciał coś powiedzieć, zmuszał się, ale słowa nie zrywały się z języka. Tylko serce biło mocno, jak przed przeczuwanem nieszczęściem.
— Nie otrzymał pan listu od Andrzeja Iwanycza? — spytała.
— Otrzymałem.
— Cóż on pisze?
— Czeka na mnie w Paryżu.
— Cóż pan na to?
— Pojadę.
— Kiedy?
— Już... może jutro... gdy się wybiorę.
— Dlaczego tak prędko? — spytała.
Obłomow milczał.
— Nie podoba się panu letnisko... a może... Niech pan powie: dlaczego chce pan jechać?
— Zuchwały! On jeszcze chce wyjechać... — myślała.
— Czegoś mi bardzo przykro... jakoś nieswojo... coś mnie pali — odpowiedział nie patrząc.
Olga milcząco zerwała gałązkę bzu i wąchała ją, zakrywszy sobie nos.
— Proszę powąchać... jak ślicznie pachnie — powiedziała i dotknęła gałązką nosa.
— Ach! Oto konwalje... Proszę poczekać, ja narwę — rzekł Obłomow, nachylając się do ziemi. — Są milsze, gdyż mają zapach pól i gajów... więcej mają w sobie przyrody, a bez tylko koło domu rośnie... ciągle się wciska do okien jego mdły zapach... Widzi pani, jeszcze rosa nie wyschła na płatkach konwalji.
Podał jej kilka konwalij.
— A rezedy nie lubi pan? — spytała.
— Nie, zbyt mocny zapach. Nie lubię ani róż, ani rezedy. Wogóle — nie lubię kwiatów. W polu jeszcze ujdzie, ale w pokoju tyle z niemi kłopotów, śmiecia...
— A pan lubi czystość w pokoju? Niecierpi pan śmiecia? — spytała złośliwie spoglądając na niego.
— Tak, ale mam służącego, który... — bąknął. — „O, złośliwa dziewczyna!“ — pomyślał.
— Pojedzie pan wprost do Paryża?
— Tak. Sztolc już dawno czeka na mnie.
— Napiszę list do niego — odwiezie pan — rzekła.
— Ale proszę dziś napisać... Jutro wracam do miasta.
— Jutro? — spytała. — Dlaczego tak prędko? Zdaje się, że pana ktoś pędzi.
— Tak, pędzi...
— Kto?
— Wstyd — szepnął.
— Wstyd — powtórzyła Olga machinalnie. — „Teraz mu powiem — myślała — mesje Obłomow, nigdy nie oczekiwałam...“
— Tak, Olgo Siergiejewna — rzekł z przymusem. — Ja myślę, że pani się dziwi, gniewa się...
— Teraz powiem — myślała — stosowna chwila.
Serce bije mocno.
— Ach, Boże mój! Nie mogę.
Obłomow starał się w twarz jej spojrzeć, odgadnąć jej myśli, ale Olga wąchała konwalje i bez i nie wiedziała, co począć, co powiedzieć?
— Ach, Soniczka natychmiast cośby wymyśliła — myślała, — a ja jestem taka głupia.
— Ja zapomniałam zupełnie... — rzekła wreszcie.
— Proszę mi wierzyć, stało się to zupełnie mimowoli... nie mogłem się powstrzymać... — począł mówić, nabierając śmiałości. — Gdyby wówczas pioruny biły, kamień spadłby na mnie — ja byłbym wyrzekł to słowo. Niepodobna było utrzymać go żadną mocą... Na miłość Boga, niech pani nie myśli, abym ja chciał... Za chwilę potem nie wiem cobym był dał, ażeby wycofać ten nieostrożny wyraz...
Olga szła, schyliwszy głowę, i wąchała kwiaty.
— Niechże pani zapomni o tem — ciągnął dalej — zapomni tem bardziej, że jest to nieprawda.
— Nieprawda? — powtórzyła nagle, wyprostowawszy się i kwiaty wypadły jej z rąk.
Oczy jej otworzyły się szeroko i błysnęły zdziwieniem.
— Więc nieprawda? — powtórzyła.
— Tak, na miłość Boga, proszę się nie gniewać i zapomnieć. Upewniam panią, było to tylko chwilowe uniesienie... skutek muzyki.
— Więc muzyka winna!
Twarz Olgi zmieniła się. Dwie różowe plamki na twarzy znikły, oczy pobladły.
— Zatem, nic niema... — myślała. — On odwołał swoje nieostrożne słowo, więc niema się o co teraz gniewać... I bardzo dobrze... Teraz spokój... Można, jak dawniej, rozmawiać, żartować...
Przechodząc koło drzewa, szybko wyciągnęła rękę i urwała gałązkę, potem listek jeden oderwała ustami i gałązkę rzuciła na ziemię.
— Pani nie gniewa się? Zapomniała? — pytał Obłomow, schylając się ku niej.
— O co tu idzie? Czego pan prosi? — ze wzruszeniem i gniewem pytała, odwracając się od niego. — Już zapomniałam... złą mam pamięć...
Obłomow milczał i nie wiedział, co począć. Widział tylko gniew nagły, ale nie wiedział przyczyny.
— Mój Boże! — myślała Olga. — Wszystko wróciło do porządku. Całego zdarzenia — jakby nie było... i chwała Bogu... Ach, Boże mój... Cóż to jest? Ach, Soniczko, Soniczko, jaka ty szczęśliwa!
— Wrócę do domu! — rzekła, przyśpieszając kroku i wchodząc w inną aleję.
Łzy ją dusiły, bała się zapłakać.
— Nie tędy... tu bliżej... — zauważył Obłomow.
— Dureń jestem! — pomyślał smutnie. — Trzeba było wyjaśnić wszystko! Jeszcze więcej tem ją teraz obraziłem. Nie trzeba było przypominać... tak wszystkoby minęło, samo się zapomniało. Teraz niema co długo myśleć, trzeba wyprosić przebaczenie!
— Dlatego zapewne było mi przykro — myślała, — że nie powiedziałam mu: „M-sie Obłomow, nie oczekiwałam, ażeby pan pozwolił sobie... On uprzedził mnie....
„Nieprawda!“ — pomyśleć tylko... więc on kłamał... Jak on śmiał!
— Czy rzeczywiście pani zapomniała? — spytał cicho.
— Zapomniałam! Wszystko zapomniałam! — mówiła szybko, wracając do domu.
— Proszę dać rękę na dowód, że pani się nie gniewa.
Olga, nie patrząc na niego, podała mu końce palców, a ledwie je dotknął, cofnęła rękę.
— Nie, pani się gniewa! — rzekł westchnąwszy. — Jak ja mam przekonać panią, że to było uniesienie, że nie pozwoliłbym sobie zapomnieć się. — Nie, już widocznie nie będę mógł słuchać śpiewu pani...
— Niech pan nie zapewnia, niepotrzebne mi pańskie zapewnienie — przemówiła prędko, z akcentem niezadowolenia. — Ja też śpiewać nie będę...
— Dobrze, będę milczał — rzekł — tylko na miłość Boga niech pani tak nie odchodzi, bo na duszy mojej ciężyć będzie to jak kamień...
Olga zwolniła kroku i poczęła uważniej przysłuchiwać się jego słowom.
— Jeśli to prawda, że pani zapłakałaby, nie usłyszawszy mego „ach“ po śpiewie, to teraz, jeśli pani tak odejdzie, nie uśmiechnie się, nie poda mi ręki po przyjacielsku, ja... Niech mi pani wybaczy, Olgo Siergiejewna... ja zachoruję... nogi drżą pode mną... ledwie stoję...
— Dlaczego? — spytała nagle Olga, patrząc na niego.
— Ja nie wiem... — wstyd mnie opuścił... ja się nie wstydzę mego słowa... zdaje mi się, że w niem...
Znowu mrówki przeszły mu pod sercem, znowu zdało mu się, że coś niepotrzebnego wymknęło mu się, znowu jej dobre i ciekawe spojrzenie paliło go.
Ona z wdziękiem zwróciła się do niego i niecierpliwie czekała odpowiedzi.
— Cóż w niem? — spytała.
— Boję się mówić... pani się rozgniewa.
— Proszę mówić! — rzekła rozkazująco.
Obłomow milczał.
— Więc cóż!
— Ja chcę płakać, patrząc na panią... Widzi pani, ja nie mam miłości własnej, nie wstydzę się serca...
— Dlaczegoż płakać! — pytała, a na policzkach jej znowu zakwitły dwa rumieńce.
— Ja ciągle słyszę głos pani... ja czuję...
— Co? — i łzy popłynęły jej z oczu. Z naprężeniem czekała odpowiedzi.
Zbliżyli się do ganku.
— Czuję... — śpieszył dopowiedzieć Obłomow, i zatrzymał się.
Olga powoli, jakby z trudem, szła po wschodkach.
— Tę samą muzykę... to same wzruszenie... to samo uczucie... — proszę mi wybaczyć, doprawdy nie umiem panować nad sobą...
— M-sie Obłomow... — zaczęła ostro, a twarz jej nagle zajaśniała uśmiechem — nie gniewam się... przebaczam — rzekła łagodnie — tylko innym razem...
Olga, nie odwracając się, wyciągnęła do niego rękę. Obłomow pochwycił ją i w dłoń pocałował. Ona cicho zacisnęła usta i w jednej chwili znikła za drzwiami.
Obłomow został, jak gdyby wrósł w ziemię.




VII.

Długo patrzył za nią z otwartemi ustami i błądził wzrokiem po krzakach...
Przeszli koło niego jacyś ludzie. Ptak przeleciał. Jakaś baba, mijając go, spytała, czy nie kupi jagód — on stał nieruchomy.
Nawrócił i poszedł znowu powoli, doszedł do połowy drogi, schylił się, podniósł konwalje, rzucone przez Olgę, gałązkę bzu, zerwaną przez nią i ciśniętą gniewnie.
— Pocóż to wszystko? — począł rozmyślać.
— Ach, głupiec, głupiec ze mnie! — krzyknął prawie i szybkim krokiem szedł aleją. — Prosiłem o przebaczenie, a ona... nie może być... Co za myśl!
Szczęśliwy, jaśniejący, jak gdyby mu księżyc świecił na czole — według wyrażenia się niańki — usiadł w kącie kanapy i palcem na zakurzonym stole napisał: Olga.
— Ach, jaki kurz! — zauważył, ocknąwszy się z zachwytu. — Zachar! Zachar! — wołał długo, gdyż Zachar z furmanami siedział przy bramie, wychodzącej na boczną uliczkę.
— Chodź! — groźnym szeptem powiedziała Anisja, ciągnąc go za rękaw. — Barin oddawna cię woła.
— Spójrzno Zachar, co to takiego — rzekł łagodnie Obłomow. Gniewać się teraz nie był w stanie. — Ty i tutaj chcesz również zaprowadzić taki nieład — kurze i pajęczynę? Przepraszam cię, nie pozwolę na to! Olga Siergiejewna przy każdem spotkaniu się mówi mnie: pan lubi śmiecie...
— Dobrze im mówić! Oni mają pięcioro służby! — odrzekł Zachar, zwracając się ku drzwiom.
— Ty dokąd? Weź ścierkę i zetrzyj. Przecież tu usiąść nie można, ani oprzeć się...
Zachar spochmurniał i bokiem popatrzył na Ilję Iljicza.
— Tędy idzie! — pomyślał — nowe ostre słówko wynalazł. Znamy je.
— Zetrzyj! Czego patrzysz? — rzekł Obłomow.
— Poco ścierać? Już dziesięć razy ścierałem — odpowiedział uparcie.
— Skądże kurz, skoro ścierałeś? Patrz tu, tu! Ażeby go nie było — zetrzyj!
— Zmiatałem już... — upierał się Zachar — Dziesięć razy nie będę zamiatał. Kurz nalatuje z ulicy... Tu pole... wieś... kurzu na ulicy dużo.
— Ty Zachar Trofimycz — odezwała się Anisja, wyjrzawszy nagle z drugiego pokoju, — najprzód zamiatasz podłogę, a potem ścierasz kurze... kurz znowu osiada... Mógłbyś przedtem...
— A ty pocoś tu przyszła, mnie uczyć? — ze złością zachrypiał Zachar. — Ruszaj na swoje miejsce!
— Któż to widział najprzód zamiatać, a potem sprzątać? Barin dlatego się gniewa...
— No, no, no! — począł krzyczeć i podniósł rękę, aby ją trącić w piersi.
Anisja uśmiechnęła się i odeszła. Obłomow skinął na Zachara ręką, aby też odszedł. Potem pochylił głowę na wyszywaną poduszkę, rękę przyłożył do serca i przysłuchiwał się jego biciu.
— Przecież to szkodzi — pomyślał — co robić? Poradzić się doktora? On gotów jeszcze wysłać mię do Abisynji!
Dopóki Zachar nie ożenił się z Anisją, każde z nich pilnowało swojej roboty, nie wtrącając się do drugiego. Anisja znała rynek i kuchnię, a robieniem porządków zajmowała się tylko wtedy, gdy myto podłogę.
Po pobraniu się, dostęp do pańskich pokojów był dla niej wolny. Pomagała Zacharowi. W pokoju było czyściej i wogóle niektóre obowiązki męża wzięła na siebie, częściowo dobrowolnie, częściowo Zachar despotycznie włożył je na nią.
— Weźno, wytrzep dywan! — chrypiał rozkazująco. Albo: — sprzątnęłabyś tam tę kupę, co leży w kącie, a niepotrzebne rzeczy zabrała do kuchni.
Tak szczęśliwie minął miesiąc. W mieszkaniu było czysto. Barin nie robił ostrych wymówek, a Zachar próżnował. Ale takie błogosławione życie minęło z następującego powodu:
Gdy tylko Zachar z Anisją poczęli wspólnie gospodarować w mieszkaniu Ilji Iljicza, wszystko co zrobił Zachar okazywało się głupstwem. Każdy krok jego — jest zły. Przez pięćdziesiąt pięć lat obracał się Zachar w świecie i zdawało mu się, że wszystko, co robi, jest doskonałem. Nagle we dwa tygodnie po ślubie Anisja przekonała go, że on właściwie — do niczego! Anisja dowiodła mu to tak cicho, z taką pobłażliwością, z jaką się tylko traktuje dzieci albo zupełnych niedołęgów i uśmiechała się przytem, patrząc na niego.
— Ty, Zachar Trofimycz, niepotrzebnie zamykasz zasuwę w piecu, a potem dopiero otwierasz okno — ochładzasz pokój.
— A kiedyż, według ciebie, trzeba otwierać? — spytał z szorstkością męża.
— Wtedy, gdy palisz w piecu — powietrze wyjdzie, potem ogrzeje się znowu — odpowiedziała spokojnie.
— Toś głupia! — odpowiedział. — Dwadzieścia lat tak robiłem, a teraz dla ciebie będzie inaczej?
Na półce w szafie leżały obok siebie cukier, herbata, cytryna, różne srebro, a tuż obok szuwaks, szczotki i mydło.
Raz przyszedłszy, zauważył, że mydło leży na umywalni, szczotki i szuwaks w kuchni, a cukier i herbata w osobnej przegródce w komodzie.
— Poco ty to wszystko przewracasz mi po swojemu? — zapytał groźnie. — Ja umyślnie wszystko trzymam w jednem miejscu, aby było pod ręką, a ty rozrzucasz po różnych kątach.
— Ażeby herbata nie naciągała zapachem mydła — odpowiedziała mu łagodnie.
Innym razem pokazała mu na ubraniu Ilji Iljicza kilka dziur, zrobionych przez mole i powiedziała, że raz na tydzień trzeba wytrzepać i oczyścić ubranie.
— Pozwól, ja to trzepaczką wytrzepię — zauważyła spokojnie.
Zachar wyrwał jej z rąk trzepaczkę i frak i począł się gniewać na Ilję Iljicza, że mu wymyśla za rozmnożenie się prusaków. Przecież „nie ja ich wymyśliłem“. Anisja milcząc zabrała z półki kawałki i zaschłe okruszyny czarnego chleba, które tu Bóg wie od jak dawna leżały, wymiotła i wymyła szafę, naczynie — i prusaki znikły prawie zupełnie.
Zachar, mimo wszystko, jeszcze się niebardzo orjentował, o co chodzi, i uważał, że ona robi to wszystko z pilności. Razu jednego niósł tacę z filiżankami i szklankami, gdy ją przechylił i część szkła spadła, począł swoim zwyczajem łajać, omal nie upuściwszy tacy. Anisja wzięła od niego tacę, postawiła inne szklanki, dodała jeszcze cukierniczkę i chleb, pokazując mu, jak trzymać tacę. Potem przeszła się, po pokoju parę razy z tacą w ręku, pochylając ją na różne strony — i nic się nawet nie poruszyło. Zachar zrozumiał, że Anisja rozumniejsza od niego!
— Oto, widzisz, tak trzeba robić — zauważyła spokojnie.
Spojrzał na nią z tępą wyniosłością, a Anisja uśmiechnęła się tylko.
Wyrwał jej z rąk tacę, potłukł znowu szklanki i od tego czasu miał już żal do niej.
— Ach, ty, baba, sołdatka jakaś, chcesz mnie rozumu uczyć! Czy u nas w Obłomówce taki był dom? Na mnie opierało się wszystko. Lokajów wraz z chłopakami było piętnastu. Wy, baby, nawet pojęcia o tem nie macie! A ty mnie tutaj!...
— Ja przecież ci źle nie życzę... — poczęła się bronić.
— Dosyć, dosyć, dosyć! — chrypiał, robiąc gest ręką, jakby ją chciał uderzyć w piersi. — Ruszaj z pańskich pokojów precz do kuchni! Tam twoje babskie sprawy!
Anisja uśmiechnęła się i wyszła, a on zachmurzonym wzrokiem wiódł za nią.
Duma jego była zadraśnięta i niegrzecznie traktował żonę. Gdy jednak zdarzało się, że Ilja Iljicz zażądał czegoś i nie można było tego znaleźć lub coś się stłukło, kiedy w domu zapanował bezład i nad głową Zachara wisiała burza, groźna przykremi wymówkami, Zachar dawał znaki Anisji, wskazując na gabinet Obłomowa palcem i szeptem, ale rozkazująco mówił:
— Pójdźno do pana, czego on tam chce.
Anisja wchodziła i burza kończyła się zwykłem wyjaśnieniem. Sam Zachar, ile razy Ilja Iljicz począł przemawiać z wymówkami, proponował zawołać Anisję.
Znowu wszystko szłoby po staremu w mieszkaniu Obłomowa, gdyby nie Anisja. Ona nieświadomie już się zaliczała do domu Obłomowych, dzieliła nierozerwalny związek swego męża z tym domem, życiem i osobą Ilji Iljicza, a jej kobiece oko i troskliwa ręka czuwały w zaniedbanych jego pokojach.
Ledwie Zachar gdzieś wyjdzie, Anisja pościera kurze ze stołów, z kanap, przewietrzy pokój, naprawi rolety, postawi na właściwem miejscu leżące po środku pokoju buty, schowa wiszące na fotelach spodnie, uporządkuje ubranie, nawet papier, ołówki, pióra i nożyczki na stole — wszystko to zrobi prędko, obrzuci pilnem spojrzeniem cały pokój, przesunie jakieś krzesło, przymknie niedomkniętą szafę, weźmie ze stołu serwetkę i szybko zemknie do kuchni, jak tylko usłyszy skrzyp butów Zachara.
Była to żywa, zręczna kobieta około czterdziestu siedmiu lat, z uśmiechem troski na ustach, z bystremi, biegającemi na wszystkie strony oczyma, o mocnej szyi, wydatnych piersiach, i z czerwonemi, silnemi, nigdy nie próżnującemi rękoma.
Twarzy jej nie było prawie wcale widać. Na przód wybijał się tylko nos. Nie był on wprawdzie wielki, ale tak źle pasował do twarzy, jakby był tylko przyczepiony, a przytem dolna część jego była trochę podniesiona do góry, dlatego też i twarz nieco zakrywał. Była ona tak niewidoczna, wyblakła, że nos dawno już rzucił się w oczy, a twarzy nie dostrzegało się prawie.
Dużo na świecie takich mężów, jak Zachar. Nieraz i dyplomata niedbale wysłucha rady żony, ściągnie ramionami, a wkońcu — pójdzie za jej radą.
Traktują oni swoje żony tak samo opryskliwie lub lekceważąco, że ledwie raczą przemawiać, uważając je albo za „baby“, jak Zachar, albo za kwiatki, któremi się bawią po ukończeniu poważnego zajęcia i pracy.
Południe już dawno ogrzewało drożyny parku. Wszyscy siedzieli w cieniu wielkich parasoli, tylko niańki z dziećmi odważnie przechadzały się grupami lub siedziały na trawie pod palącemi promieniami południa.
Obłomow wciąż jeszcze leżał na kanapie, rozmyślając nad treścią porannej rozmowy z Olgą.
— Ona mnie kocha, w niej tkwi jakieś uczucie dla mnie. Czyżby to było możliwe? Myśli o mnie... dla mnie śpiewała tak namiętnie, a muzyka oboje nas zaraziła sympatją.
Duma zajaśniała w nim, obudziło się życie — jego barwy i promienie, których do niedawna jeszcze nie dostrzegał. Zdawało mu się, że jest już z nią razem zagranicą, w Szwajcarji, na jeziorach włoskich, przechadza się po ruinach Rzymu, płynie gondolą, gubi się w tłumie Paryża, Londynu, a potem, potem... w swoim raju na ziemi, w Obłomówce.
Ona — bóstwo z miłym szczebiotem, z artystyczną białą twarzyczką, z cienką delikatną szyją...
Chłopi moi nic równie pięknego nie widzieli. Upadną przed nią twarzą do ziemi, jak przed aniołem. Ona cicho stąpa po trawie, on z nią... śpiewa mu. Obłomow czuje życie w sobie, jego cichy szelest, odczuwa plusk jego fali... i zamyśla się nad ziszczonem marzeniem, nad pełnią swego szczęścia.
Nagle twarz mu spochmurniała.
— Nie, to być nie może! — zawołał głośno prawie. Wstał z kanapy i chodził po pokoju. — Kocha mnie ośmieszonego, z sennem wejrzeniem, z wyblakłemi policzkami... Nie, ona się tylko śmieje ze mnie...
Stanął przed lustrem i przypatrywał się sam sobie, z początku bardzo krytycznie, potem wzrok jego wyjaśniać się począł, uśmiechnął się nawet...
— Zdaje mi się, że wyglądam lepiej, świeżej niż w mieście — rzekł — spojrzenie moje nie jest mętne... Zaczął się był tworzyć jęczmień na oku — i znikł... Pewnie to powietrze tutejsze tak działa... dużo chodzę, wina nie piję wcale, nie leżę zupełnie... Nie trzeba i do Egiptu jechać!
Przyszedł służący od Marji Michajłowny, ciotki Olgi, prosić na obiad.
— Idę, idę! — zawołał Obłomow.
Służący odszedł.
— Poczekaj!... masz...
Dał mu napiwek.
Uczuł jakąś wesołość, radość. W całej przyrodzie tak jasno. Ludzie tacy dobrzy... używają życia, szczęście błyszczy na twarzy wszystkich. Tylko Zachar ponury, bokiem ciągle spogląda na swego pana... Anisja uśmiecha się dobrodusznie...
— Psa mieć będę... — myśli Obłomow, — kota lepiej... tak, lepiej kota, kot łagodniejszy... mruczek...
— Jednakże... Olga mnie kocha — myślał, idąc do niej. — Młode, świeże stworzenie! Przed wyobraźnią jej otwiera się teraz najbardziej poetyczna strona życia. Śnić się jej powinni młodzieńcy o czarnych kędziorach, zgrabni, słusznego wzrostu, z zamyśloną twarzą, ukrytą siłą, z odwagą w obliczu, z uśmiechem, pełnym dumy, z tą iskrą w oczach, która ma moc przyciągania ku sobie, która drży i błyszczy w spojrzeniu i sięga aż do serca, z miękkim świeżym głosem, który dźwięczy, jak struna. Ale przecież kochają nietylko młodzieńców z odwagą w twarzy, zgrabnie tańczących mazura lub pięknie jeżdżących konno. Olga nie jest tuzinkową dziewczynką, której serce można zdobyć wąsami, ucho połechtać brzękiem szabli; ale takiej trzeba czegoś innego... wielkiego rozumu naprzykład; aby kobieta pochyliła przed nim głowę, trzeba, ażeby cały świat schylał się przed nim... A czemże ja jestem? Obłomow — nic więcej. Sztolc, naprzykład, to inna rzecz. Sztolc — rozum, siła, umiejętność panowania nad sobą, nad innymi, nad losem. Do kogo przyjdzie, z kim się zetknie, patrz — już go opanował, gra na nim, jak na instrumencie... A ja?... Z Zacharem nawet nie dam sobie rady, ze sobą samym... ja — Obłomow. Sztolc! Boże! Przecież ona go kocha — pomyślał z przestrachem — sama powiedziała, jak przyjaciela... ależ to kłamstwo, może nawet nieświadome... Nie może istnieć przyjaźń między mężczyzną a kobietą...
Szedł powolnie, coraz powolniej, targany wątpliwościami.
— A jeśli ona tylko mnie kokietuje? Jeżeli tylko...
Zatrzymał się i jakby zdrętwiał na chwilę.
— Jeżeli to złośliwość, zmowa... Skąd mogło mi przyjść na myśl, że ona mnie kocha? Nic przecież nie powiedziała. Jest to szatański szept miłości własnej... Andrzej? Nie może być... ona taka... taka... Ona taka! — nagle zawołał prawie, spostrzegłszy idącą naprzeciw Olgę.
Olga z wesołym uśmiechem wyciągnęła rękę ku niemu.
— Nie, ona nie taka, ona nie kłamie uczucia — zadecydował. — Te, które kłamią, nie patrzą takiem łagodnem spojrzeniem, nie mają takiego szczerego uśmiechu... One się śmieją głupio... Ale ona — przecież nie powiedziała, że kocha! — znowu nagle zbudziła się wątpliwość, pełna przestrachu... — To tylko domysł... Może gniew... Boże! w jaką przepaść wpadłem!
— Co to pan ma w ręku? — spytała go.
— Gałązkę.
— Jaką gałązkę?
— Pani widzi... gałązkę bzu...
— Skąd pan wziął? Tu niema bzów... Którędy pan szedł?
— Pani wczoraj zerwała i — rzuciła.
— Dlaczego pan ją podniósł?
— Podobało mi się to, że pani rzuciła ją z gniewem.
— Podoba się gniew! To coś nowego! Dlaczego?
— Nie powiem.
— Niech pan powie... ja proszę...
— Za nic, za żadne skarby!
— Błagam pana!
On skinął przecząco głową.
— A jeśli... ja śpiewać będę?
— Wtedy... może...
— Zatem, tylko muzyka działa na pana? — spytała ściągnąwszy brwi. — Więc to — prawda?
— Tak, muzyka z duszy pani.
— Będę śpiewać... Casta diva... Casta di... — zaczęła wezwaniem Normy — i zatrzymała się.
— Teraz proszę mówić!
Obłomow walczył czas jakiś ze sobą.
— Nie, nie! — powiedział jeszcze bardziej stanowczym głosem, niż poprzednio. — Jeśli to nieprawda, jeśli mnie tylko tak się zdawało... — Nigdy! Nigdy!
— Cóż to może być? Coś przerażającego? — rzekła utkwiwszy myśl w tym punkcie, a spojrzenie w jego twarzy.
W twarzy jej odbijała się powoli świadomość. W każdym jej rysie skupiał się promyk domysłu i nagle cała twarz zajaśniała pewnością... Tak słońce niekiedy, wychodząc z za obłoku, powoli oświeca jeden krzak, drugi, potem dachy — i nagle oświeci cały krajobraz...
Olga już odgadła myśl Obłomowa.
— Nie, nie, język mój nie chce mnie słuchać... Proszę nie pytać nawet.
— Ja też nie pytam — odpowiedziała obojętnie.
— Jakto? Przecież tylko co...
— Wracajmy do domu — nie odpowiadając mu, poważnie powiedziała Olga. — Ciotka nas czeka...
Poszła przodem. On został z ciotką. Olga udała się wprost do swego pokoju.




VIII.

Cały ten dzień był dla Obłomowa dniem powolnego rozczarowania. Spędził go w towarzystwie ciotki Olgi, kobiety rozumnej, poważnej, ubranej zawsze w jedwabną, bardzo dobrze skrojoną suknię, zawsze w pięknych koronkowych kołnierzykach. Stroik na głowie był także zgrabnej roboty, z gustem wykonany i wstążki dobrane nie bez kokieterji do jej pięćdziesięciu lat, ale do twarzy świeżej jeszcze. Na łańcuszku miała pince-nez oprawne w złoto.
Gesty jej były pełne godności. Bardzo zgrabnie umiała drapować się w bogaty szal, zręcznie opierać się o wyszywaną poduszkę, poważnie siedzieć na kanapie. Nigdy jej nie widać było przy robocie. Schylać się, szyć, zajmować się drobiazgami, nie było jej do twarzy. Nawet rozkazy lokajom i pokojówkom wydawała tonem niedbałym, krótko i sucho.
Czytywała coś niekiedy, ale nigdy nie pisywała. Mówiła ładnie, najchętniej po francusku. Spostrzegła natychmiast, że Obłomow nie włada swobodnie tym językiem i już na drugi dzień poczęła rozmawiać z nim po rosyjsku.
W rozmowie nie unosiła się, nie udawała uczonej. W głowie jej istniała jakby jakaś linja, której nie przekraczała nigdy. Widać było ze wszystkiego, że wszelka sympatja, nawet miłość, stanowią lub stanowiły w jej życiu równorzędne z innemi składniki, gdy u innych kobiet odrazu spostrzec można, że miłość, jeśli nie w rzeczywistości, to w słowach przynajmniej jest treścią ich życia i że wszystko inne dotyka życia tylko bokiem, o ile pozostaje miejsce po miłości.
U tej kobiety przodowała przedewszystkiem umiejętność życia, kierowanie sobą, utrzymywanie równowagi między myślą a zamiarami, zamiarami a możliwością ich spełnienia. Nie można było nigdy ją zaskoczyć nieprzygotowaną, jak czujnego wroga, którego ile razy starasz się podejść, zawsze się spotkasz z jego wyczekującym wzrokiem.
Polem jej życia był świat, w znaczeniu towarzyskiem, i dlatego takt i ostrożność wyprzedzały każdą jej myśl, każde słowo, każdy ruch.
Nigdy przed nikim nie odkrywała tajemnych drżeń swego serca, przed nikim nie zwierzała się z swoich tajemnic. Nikt przy niej nie widywał przyjaciółki staruszki, przed którąby szeptała swoje zwierzenia przy filiżance kawy. Tylko z baronem Langwagen często spędzała samotne wieczory i przesiadywała niekiedy do północy, ale zawsze przy Oldze — i to najczęściej milcząco, ale jakoś poważnie i rozumnie, jak gdyby oboje znali jakąś tajemnicę, o której inni nie wiedzą. I tyle tylko.
Widocznie przyjemność im sprawia być razem ze sobą — oto jedyny wniosek, jaki się nasuwał, patrząc na nich. Traktowała barona tak samo, jak innych, uprzejmie, z pewną dobrocią, ale także równo i spokojnie.
Złe języki korzystały z tego i poczęto przypominać jakąś starą przyjaźń, wspólną wycieczkę za granicę, ale w stosunkach ich wzajemnych nie można było dostrzec jakiejś osobliwej utajonej sympatji, a przecież byłoby się to wybiło nazewnątrz.
Równocześnie był on opiekunem niewielkiego majątku Olgi, na którym ciążyła jakaś prywatna hipoteka z powodu zobowiązań rządowych.
Baron prowadził proces, to jest, kazał jakiemuś czynownikowi pisywać „bumagi“, sam je czytał przez szkła, podpisywał i tegoż samego czynownika wysyłał do sądów, a sam, dzięki swoim stosunkom, z pożytkiem popierał proces. Miał nadzieję na rychłe i korzystne zakończenie. Ta okoliczność przerwała plotkowanie, a w domu poczęto uważać barona jako krewnego.
Miał już blisko pięćdziesiątkę, ale odznaczał się świeżością twarzy; farbował tylko wąsy i troszeczkę utykał na jedną nogę. Baron bywał grzeczny bez zarzutu, nigdy nie palił przy paniach, nie zakładał nogi na nogę i ostro ganił młodych ludzi, którzy w towarzystwie pozwalali sobie rozpierać się w fotelach i podnosić kolana i buty prawie do wysokości nosa. Siadywał, nawet w pokoju, w rękawiczkach, a zdejmował je tylko do obiadu.
Ubierał się według ostatniej mody, a przy fraku miał kilka różnokolorowych wstążeczek. Jeździł zawsze karetą i nadzwyczajnie dbał o konie. Zanim wsiadł do powozu, obchodził go dokoła, oglądał uprząż, nawet kopyta koni, a czasem wyjmował czystą chustkę i pocierał po grzbiecie koni, ażeby się przekonać, czy dobrze oczyszczone.
Znajomych witał uprzejmym, łaskawym uśmiechem, nieznajomego — z początku chłodno, ale gdy już został przedstawiony, chłód zastępował uśmiechem, a nieznajomy mógł już na ten uśmiech liczyć zawsze.
Rozmawiał o wszystkiem: o cnocie, o drożyźnie, o naukach, o towarzystwie z jednaką jasnością. Opinję swoją wypowiadał w jasnej i wykończonej formie, jak gdyby przemawiał sentencjami już gotowemi, spisanemi w jakimś podręczniku i wydanemi dla pożytku czytelników i słuchaczy.
Stosunek Olgi do ciotki był dotychczas spokojny i naturalny. Co do czułości, nie przekraczały one nigdy granic umiarkowania. Cień niezadowolenia nigdy między obie nie padał.
Działo się to częściowo skutkiem charakteru Marji Michajłówny, ciotki Olgi, ale również z braku jakiegokolwiek powodu do innego zachowania się. Ciotka nie miała nawet zamiaru żądać od Olgi czegoś, coby wręcz było przeciwne jej życzeniom. Oldze zaś i we śnie nie roiłoby się nie spełnić życzenia ciotki, nie pójść za jej radą.
Czemże się objawiały te życzenia? W wyborze sukni, uczesaniu głowy, w tem naprzykład, czy jechać do teatru francuskiego, czy na operę.
Olga posłuszna była o tyle, o ile ciotka wyrażała życzenia lub udzielała rad — zgoła nic więcej. A życzenia te były zawsze wypowiadane spokojnie, aż do oschłości — w granicach praw ciotki — ale nie dalej.
Stosunek ten był tak bezbarwny, że nie można było w żaden sposób zdecydować, czy w charakterze ciotki są jakiekolwiek pretensje do posłuszeństwa Olgi lub do jej uczuć serdecznych, czy też w charakterze Olgi są jakieś głębsze uczucia.
Natomiast na pierwszy rzut oka, spojrzawszy tylko na nie, można było odgadnąć, że to ciotka i siostrzenica, a nie matka i córka.
— Jadę po sprawunki — mówiła ciotka — może ci czego potrzeba.
— Tak, ciociu, chciałabym zamienić moją suknię liljową — odpowiedziała Olga, — i obie pojechały razem.
Albo też:
— Nie, ciociu, niczego mi nie trzeba... Niedawno byłam w sklepach.
Ciotka ujmowała ją dwoma palcami za policzki, całowała w czoło, Olga ciotkę — w rękę i jedna jechała, druga — zostawała.
— Wynajmiemy tę samą willę... — rzeknie ciotka ani pytająco, ani decydująco, jak gdyby sama z sobą rozmawiała i nie mogła się zdecydować.
— Tak, tam bardzo ładnie — odpowie Olga.
I willę wynajmywano.
A jeśli Olga powie:
— Ach, ciociu, czy też cioci nie znudził się ten las i piasek? Może lepiej poszukać w innej stronie.
— Poszukajmy... — odpowie ciotka.
— Pojedziemy do teatru? Dawno już mówią o tej sztuce — mówi ciotka.
— Z przyjemnością — odpowiada Olga, bez tego pośpiechu, który komuś chciałby zrobić przyjemność lub był wyrazem poddania się cudzej woli.
Czasem posprzeczały się łagodnie.
— Zmiłuj się ma chère[3], czyż ci do twarzy zielone wstążki? — mówiła ciotka. — Weź raczej paljowe[4].
— Ach, ciociu... już sześć razy je miałam... Znudzą się nareszcie.
— Weź pensée[5].
— A czy ciocia te woli?
Ciotka wpatrywała się i powoli kiwała głową.
— Jak chcesz, ma chère... Ja na twojem miejscu wzięłabym pensée lub paljowe.
— Nie, ciociu, ja lepiej tę wezmę — odpowiadała łagodnie Olga i brała tę wstążkę, która jej się podobała.
Olga pytała o radę ciotkę nie jak powagę, której wyrok miał być dla niej prawem, ale tak, jak gdyby pytała o radę inną kobietę, bardziej doświadczoną od niej.
— Czy ciocia czytała tę książkę? Co to jest? — zapytywała.
— Ach, co za obrzydliwość! — odpowiadała ciotka, odsuwając, ale nie chowając książki i nie broniąc wcale przeczytania jej Oldze.
Oldze nigdyby nie przyszło do głowy przeczytać. Jeśli obie wahały się sąd wydać, zwracano się do barona albo do Sztolca, gdy był obecny, i książkę czytano lub nie, według ich opinji.
— Kochana Olgo — powie czasem ciotka — o tym młodym człowieku, który rozmawiał z tobą u Zawadzkich, opowiadano mi jakąś nieciekawą historję.
I tyle. A dalej to już rzecz Olgi rozmawiać z nim lub nie.
Zjawienie się Obłomowa w ich domu nie budziło żadnych wątpliwości, nie zwracało żadnej pilnej uwagi ani ze strony ciotki ani Olgi, ani nawet barona i Sztolca. Sztolc starał się zetknąć swego przyjaciela z takim domem, gdzie było porządnie, gdzie nietylko nie zaproponują zasnąć po obiedzie, lecz gdzie nie wypada zakładać nogi na nogę, gdzie trzeba być przyzwoicie ubranym, pamiętać, co się mówi, — słowem, nie można ani zadrzemać, ani zachowywać się zbyt swobodnie, gdzie ciągle żywo omawiano współczesne wypadki.
Następnie zdawało się Sztolcowi, że wprowadzenie do sennego życia Obłomowa młodej, sympatycznej, rozumnej, a poniekąd sarkastycznej trochę kobiety równałoby się wniesieniu do ciemnego pokoju lampy, która oświeci wszystkie ciemne kąty, wniesie do nich trochę ciepła i w pokoju będzie weselej.
Oto było wszystko, czego on pragnął, poznajomiwszy swego przyjaciela z Olgą. Nie przewidywał wcale, że między Olgą a Obłomowym zapali się sztuczny ogień.
Ilja Iljicz dwie godziny przesiedział z ciotką bardzo grzecznie, ani razu nie założył nogi na nogę, rozmawiał przyzwoicie o wszystkiem, nawet dwa razy bardzo zręcznie podsunął jej stołeczek pod nogi.
Nadjechał baron. Uśmiechnął się grzecznie i grzecznie uścisnął mu rękę.
Obłomow zachowywał się jeszcze poprawniej i wszystko troje byli wzajemnie zupełnie z siebie zadowoleni.
Ciotka na rozmowy Obłomowa z Olgą, na jego wycieczki patrzyła... raczej powiedzieć należy — nie patrzyła wcale. Gdyby chodziła na przechadzki z jakimś młodym człowiekiem, z typu frantów salonowych — to inna sprawa. Ona i wówczas nicby nie powiedziała, ale z właściwym sobie taktem wprowadziłaby niepostrzeżenie inny porządek: poszłaby parę razy z nimi, dałaby im do towarzystwa kogoś trzeciego — i wycieczki zakończyłyby się same przez się.
Ale chodzenie na przechadzkę z „M-sie Obłomowym“, siedzenie z nim w kącie wielkiego salonu, na balkonie... cóż z tego? Jemu już trzydziestka minęła... nie będzie jej przecież głupstw gadać... dawać głupie książki do czytania... Nic podobnego nikomu do głowy nie przychodziło.
Wreszcie ciotka słyszała, jak Sztolc w przeddzień wyjazdu prosił Olgę, ażeby nie pozwalała drzemać Obłomowowi, aby nie pozwalała mu sypiać, męczyła go, tyranizowała, obarczała różnemi poleceniami — słowem, dysponowała nim. I ją prosił także, by miała oko na Obłomowa, zapraszała go do siebie, wyciągała na przechadzki, na wyjazdy, poruszała go wszelkiemi możliwemi sposobami, gdyby nie wyjechał zagranicę.
Dopóki on siedział z ciotką, Olga nie przychodziła. Czas płynął powoli. Obłomow przeżywał znowu — to chłód, to gorączkę. Teraz już odgadywał przyczynę zmiany w Oldze. Przemiana ta wydawała mu się jeszcze cięższą, niż stan poprzedni.
Z powodu poprzedniej omyłki czuł przerażenie i wstyd, a teraz było mu jakoś ciężko, niedobrze, zimno i smutno na sercu, jak śród wilgotnej, deszczowej pogody. Dał jej do zrozumienia, że domyślał się jej miłości dla siebie, a może jeszcze domyślał się niesłusznie. To już byłoby w rzeczy samej obrazą, któraby się naprawić nie dała. A gdyby i odgadł — to jak niezręcznie! Zachował się, jak samochwał.
Mógł odstraszyć uczucie, pukające nieśmiało do dziewiczego serca, jak ptaka, siadającego ostrożnie i lekko na gałązce, odstrasza szmer postronny — i odlatuje.
Obłomow z drżącem sercem oczekiwał zjawienia się Olgi do obiadu, ciekawy, jak będzie mówić, jak będzie patrzeć na niego.
Przyszła nareszcie. Spojrzawszy na nią, ledwie mógł ją poznać. Zupełnie inny wyraz twarzy, głos nawet inny.
Młody, naiwny, prawie dziecinny uśmiech ani razu nie ukazał się na jej ustach; ani razu nie spojrzała tak otwarcie, tem ciekawem spojrzeniem, jak dawniej, w którem odbijała się ciekawość, niepewność lub wątpliwość, jak gdyby nie miała już o co pytać, nic nie chciała wiedzieć, niczemu się dziwić.
Wzrok jej nie błądził za nim, jak dawniej. Patrzyła na niego tak, jak gdyby go znała długo, dawno poznała, jakby on dla niej był niczem, zupełnie niczem — jak baron. Zdawało mu się, jak gdyby jej przez rok nie widział, a ona przez ten czas dojrzała.
Nie było w niej ani surowości, ani wczorajszego gniewu. Żartowała, śmiała się nawet, na zapytania odpowiadała jasno — dawniej na nie nicby nie odpowiedziała. Widać było, że się zdecydowała zmusić do robienia tego, co robiły inne, a czego ona nie robiła przedtem. Tej swobody, tego braku przymusu, który pozwalał wszystko wypowiedzieć, co było w myśli — już ani dostrzec. Gdzie się to wszystko podziało?
Po obiedzie Obłomow zbliżył się do niej i zapytał, czy nie wyjdzie przejść się?
Nie odpowiadając mu, Olga zwróciła się do ciotki.
— Pójdziemy przejść się?
— Chyba niedaleko... — odpowiedziała ciotka. — Każ mi podać parasolkę.
I poszli wszyscy. Chodzili mało. Patrzyli w dal, na Petersburg, doszli do lasu i powrócili na balkon.
— Pani, zdaje się, dzisiaj nie jest usposobioną do śpiewu? Lękam się nawet prosić — rzekł Obłomow w nadziei, że może się zakończy ten przymus, może wróci dawna wesołość, lub czy bodaj w jednem słowie nie przeleci jej uśmiech; może w śpiewie błyśnie promyczek szczerości, naiwności i zaufania.
— Gorąco! — odpowiedziała ciotka.
— Nic to... spróbuję... — rzekła Olga i usiadła do fortepianu.
On słuchał — i uszom własnym nie wierzył.
To nie ona — gdzież dawny, pełen namiętności dźwięk jej głosu?
Śpiewała tak czysto, tak poprawnie, tak..., jak śpiewają wszystkie panienki, gdy je proszą śpiewać w towarzystwie — bez przyjemności. W śpiew ten nie włożyła swojej duszy, dlatego też w słuchaczu nie poruszył się żaden nerw.
Czy ona kłamie swoim uczuciom, czy udaje, czy gniewa się? Niczego nie podobna się domyśleć: patrzy łagodnie, rozmawia chętnie, ale rozmawia tak, jak śpiewa — jak wszystkie... Co to być może?
Obłomow, nie doczekawszy się herbaty, wziął kapelusz i wyszedł.
— Niech pan częściej przychodzi — rzekła ciotka, — w dnie zwykłe my zawsze same... jeśli się pan nie znudzi... W niedzielę zawsze więcej osób, nie znudzi się pan z pewnością...
Baron powstał i grzecznie mu się skłonił. Olga skinęła mu głową, jak dobremu znajomemu, a gdy wyszedł, zwróciła się do okna, patrzyła i obojętnie przysłuchiwała się krokom Obłomowa.
Kilka tych dni, które upłynęły, może tydzień, głęboko podziałały na nią, daleko naprzód posunęły jej samopoczucie. Tylko kobiety zdolne są do takiego szybkiego rozwoju sił, rozkwitu wszystkich stron swojej duszy.
Zdawało się, że Olga przeszła cały okres życia, obliczając nie na dnie, lecz na godziny. Każdą godzinę ledwie dostrzegalnego doświadczenia, zdarzenia, które minęły jak lot ptaka obok nosa mężczyzny, dziewczyna podchwytywała z niewyjaśnioną bystrością. Śledziła lot tego ptaka, a krzywizna jego lotu pozostawała jej w pamięci, jak ślad nie dający się wywabić — wskazówką, lekcją.
Tam, gdzie mężczyźnie potrzebny słup wiorstowy z napisem, jej wystarczał szmer przepływającego wiatru, ledwie dostrzegalne dla ucha wstrząśnienie powietrza.
Dlaczego tak nagle, wskutek jakich przyczyn, na twarzy dziewczyny jeszcze przed tygodniem spokojnej, bez troski, zdolnej do naiwnego śmiechu, osiada myśl poważna? Co to za myśl? O czem? Zdaje się, że wszystko w tej myśli spoczywa, cała logika, cała praktyczna filozofja mężczyzny, cały system życia!
Kuzynek rozstał się z nią niedawno — była wówczas małą dziewczynką. On ukończył szkołę wojskową, wdział mundur oficera; ujrzawszy ją, popędził w zamiarze, jak dawniej, poklepania jej po ramieniu, pokręcenia się z nią, ujęcia za ręce, skakania po krzesłach, po kanapach... nagle spojrzawszy na nią, zdziwił się, odszedł zmartwiony i zrozumiał, że on jest jeszcze chłopcem, a ona — już kobietą!
Skąd? Co się stało? Dramat? Wypadek jakiś nadzwyczajny? Jakaś nowina, o której wie już całe miasto?
Nie. Ani mama, ani ciotka, ani wujaszek, ani nawet pokojówka — nikt nic nie wie. I nie było czasu na coś nadzwyczajnego. Przetańczyła tylko dwa mazury, parę kontradansów — i głowa ją rozbolała... nie spała w nocy...
A potem znowu wszystko minęło, ale twarz jej nabrała innego wyrazu: już teraz inaczej patrzy, nie śmieje się zbyt głośno, całej gruszki nie wkłada odrazu do ust, nie opowiada „jak u nich na pensji“... Ona także ukończyła nauki...
Obłomow po paru dniach, jak niegdyś kuzynek, nie poznał Olgi. Patrzył na nią bojaźliwie, ona na niego śmiało, ale bez tej ciekawości, jaką zdradzała przedtem, bez łagodności — tak, jak inne.
— Co się z nią stało? O czem ona teraz myśli, co czuje? — Obłomow gubił się w domysłach. — Jak mi Bóg miły, nic nie rozumiem!
Nie mógł zrozumieć tego, że stało się z nią to, co się dzieje z mężczyzną w dwudziestu pięciu latach przy pomocy dwudziestu pięciu profesorów i bibljotek, po różnych podróżach po świecie, niekiedy nawet ze stratą pewnego aromatu czystej duszy, świeżości myśli i — włosów — to znaczy, że ona wstąpiła w sferę samowiedzy. Wstęp ten odbył się łatwo i kosztował ją niewiele.
— Nie, to zbyt ciężkie i nieznośne — zauważył Obłomow. — Przeniosę się na Wyborgską stronę, będę czytał, pracował, pojadę do Obłomówki... sam — dodał z westchnieniem. — Bez niej! Żegnaj mi, mój raju, mój cichy, jasny ideale życia!
Nie poszedł do ciotki ani na czwarty, ani na piąty dzień, nie czytał, i nie pisał. Wyszedł na przechadzkę — droga pełna kurzu, wiodąca pod górę...
— Poco się mam włóczyć w taki upał! — pomyślał, — ziewnął, wrócił do domu, położył się na kanapie i zasnął snem ciężkim, jak niegdyś sypiał na ulicy Grochowej w pokoju pełnym kurzu, z opuszczonemi roletami.
Smutne miał sny. Zbudził się — przed nim stał stół nakryty, barszcz, befsztek. Dalej Zachar patrząc zaspanem okiem w okno trzeciego pokoju. Anisja dzwoni talerzami.
Skończył obiad, usiadł przy oknie. Głupio mu, nudy, ciągłe sam. Dokąd iść? Nic mu się nie chce.
Weszła Anisja.
— Proszę popatrzeć... przynieśli kociątko od sąsiadów... Pan wczoraj pytał...
Położyła mu kociątko na kolanach.
Obłomow począł je głaskać. Ale i z kotkiem nudy.
— Zachar! — zawołał.
— Słucham... — odezwał się Zachar.
— Ja się może przeniosę do miasta — rzekł Obłomow.
— Do miasta? Przecież mieszkania niema.
— A na Wyborgską stronę?
— Cóż to będzie? Z jednego letniska przeprowadzać się na drugie? — rzekł Zachar. — Czego tam szukać? Nie widzieliśmy Micheja Andreicza.
— Tu niewygodnie.
— Jeszcze raz się przeprowadzać! Mój Boże! Namęczyliśmy się tutaj! Nie mogę doszukać się dwóch filiżanek i szczotki do zamiatania. Jeżeli zabrał Michej Andreicz — to się już trzeba z niemi pożegnać.
Obłomow milczał. Zachar odszedł lecz wrócił natychmiast, ciągnąc za sobą kufer i podróżną torebkę.
— A z tem co robić? Sprzedać, czy co? — rzekł, trąciwszy kufer nogą.
— Czy ty zwarjowałeś? Ja w tych dniach wyjadę za granicę! — przemówił z gniewem Obłomow.
— Zagranicę! — nagle uśmiechnąwszy się rzekł Zachar. — Dobrze to mówić — zagranicę!
— Co ciebie tak dziwi? Pojadę i rzecz skończona... paszport już mam...
— A któż tam buty panu będzie ściągał? — z ironią zauważył Zachar. — Dziewczęta, czy co? Tam zmarnieje pan beze mnie.
Znowu uśmiechnął się, aż bokobrody i brwi mu się podniosły.
— Głupstwa tylko pleciesz! Zabierz to i wynoś się! — rzekł z gniewem Obłomow.
Na drugi dzień, ledwie Obłomow obudził się o dziesiątej godzinie, Zachar, podając mu herbatę, powiedział, że kiedy rano chodził do piekarza, spotkał tam panienkę.
— Jaką panienkę?
— Jaką? Olgę Siergiejewnę.
— Więc cóż? — niecierpliwie spytał Obłomow.
— Co? Kazała się kłaniać, pytała o zdrowie, co barin robi?
— Cóżeś ty powiedział?
— Powiedziałem, że zdrów... cóż mu się miało stać?
— Dlaczego ty dodajesz swoje głupie uwagi? — zauważył Obłomow. — „Co się mu miało stać?“ — powtórzył. — Skąd ty wiesz, co się ze mną dzieje? Co więcej?
— Pytała, gdzie barin jadł wczoraj obiad?
— I cóż?
— Powiedziałem, że w domu, że i kolację jadł w domu. „A twój pan w domu jada wieczerzę?“ — spytała. — „Tylko dwoje kurcząt raczył zjeść...“ — rzekłem.
— Dureń! — mocno krzyknął Obłomow.
— Dlaczego dureń? Czy to nie prawda? — odpowiedział. — Kosteczki nawet pokażę...
— Ach, dureń z ciebie! — powtórzył Obłomow. — Cóż ona na to?
— Uśmiechnęła się. „A cóż tak mało?“ — powiedziała.
— Ach, jakiż osieł! — mówił Obłomow. — Tybyś jeszcze powiedział, że na wywrót koszulę wciągam!
— Nie pytano o to, więc nie mówiłem.
— O cóż więcej pytała?
— Pytała, co barin przez te dni robił?
— Cóż ty na to?
— Nic nie robił — powiedziałem — leżał przez cały czas.
— Ach! — krzyknął Obłomow, podniósłszy pięść do góry. — Idź precz! — zawołał groźnie. — Jeśli ty jeszcze raz będziesz miał śmiałość opowiadać o mnie takie głupstwa, zobaczysz, co ja z tobą zrobię! Jaki jadowity człowiek!
— Czy miałem łgać na starość? — bronił się Zachar.
— Idź precz! — zawołał Ilja Iljicz.
Łajanie dla Zachara — to nic. Byleby tylko zjadliwych słów nie było.
— Powiedziałem, że barin chce odjechać na Wyborgską stronę — dokończył Zachar.
— Ruszaj! — rozkazująco rzekł Obłomow.
Zachar wyszedł i westchnął głośno. Obłomow począł pić herbatę.
Wypił herbatę, a z kupy bułek i rogalków zjadł tylko jedną, obawiając się niepowściągliwości języka Zachara. Potem zapalił cygaro i usiadł przy stole. Wziął w rękę jakąś książkę, przeczytał jedną stronę, chciał ją odwrócić, ale książka była nierozcięta. Obłomow rozciął ją palcem. Po brzegach utworzyły się strzępy, a książka była cudzą własnością, należała właśnie do Sztolca, u którego, co do książek, panował nadzwyczajny porządek — uchowaj Boże coś zepsuć! Papier, ołówki, różne drobiazgi, gdzie tylko położy — nie wolno stamtąd ruszyć.
Trzeba było wziąć rozcinacz, ale go pod ręką nie było. Możnaby rozcinać zwykłym nożem, ale Obłomow wolał usiąść na kanapie, a książkę położyć, skąd wziął. Ledwie oparł się o poduszkę, ażeby wygodniej leżeć, gdy wszedł Zachar.
— Ale panienka prosiła, aby barin przyszedł do tego... ach, jak jego...
— Czemużeś tego nie powiedział wcześniej... przed dwiema godzinami? — spytał.
— Kazał pan odejść... nie mogłem dokończyć...
— Ty gubisz mnie, Zachar! — patetycznie zawołał Obłomow.
— Ten znowu swoje! — myślał Zachar — odwróciwszy ku niemu lewy policzek i patrząc na ścianę. — Znowu jak onegdaj wlepi jakieś słówko!
— Dokąd przyjść? — pytał Obłomow.
— A na... do tego... kto go wie? Ogrodu czy co...
— Do parku?
— Tak jest... do parku... „Przejść się — powiada, — ja tam będę.“
— Ubieraj mię!
Obłomow przeszedł cały park, zaglądał we wszystkie kąty, — nigdzie niema Olgi! Poszedł tą aleją, gdzie się przed nią usprawiedliwiał i zastał ją, siedzącą na ławeczce, niedaleko od tego miejsca, gdzie zerwała i rzuciła na ziemię gałązkę bzu.
— Myślałam, że pan już nie przyjdzie — zauważyła łagodnie.
— Oddawna szukam pani w całym parku.
— Wiedziałam, że będzie pan szukał, i dlatego tu usiadłam. Byłam pewna, że pan przejdzie tędy!
Chciał ją zapytać: „dlaczego tak myślała“, ale spojrzawszy na nią, zamilkł.
Wyraz jej twarzy był już inny, niż wtenczas, kiedy się z nim tutaj przechadzała, taki, jaki miała, gdy ją opuścił po raz ostatni i który w nim taki lęk obudził. I grzeczność była jakaś hamująca się. Wogóle miała wyraz twarzy skupiony. Wiedział, że w domysły i naiwne pytania bawić się z nią nie można, że wesoły, dziecinny okres przeżyty.
To, co było niedopowiedziane, do czego można byłoby zbliżyć się jakiemś zręcznem pytaniem, — już było między nimi zamknięte bez słów niepotrzebnych, bez wyjaśnień; powrócić do dawnego nastroju już nie można było.
— Dawno już pana nie widziałam! — rzekła.
Obłomow milczał. On chciał dać jej w jakiś sposób do zrozumienia, że czar ich tajemnego stosunku już przeminął, że mu cięży to skupienie, jakiem otoczyła siebie, jak obłokiem, jak gdyby weszła w głąb samej siebie, że on nie wie, co ma robić, jak się zachowywać.
Ale czuł, że najmniejsze napomknienie jej o tem wywoła u niej zdziwienie, potem jeszcze chłodniejszą będzie w stosunku z nim, a wtedy — wszystko stracone! Zgaśnie i ta iskra uczucia, którą tak niezręcznie przytłumił. Trzeba ją znowu rozdmuchać spokojnie i ostrożnie, ale jak? — Zupełnie nie wiedział.
Obłomow miał nieświadome poczucie, że ona urosła prawie ponad jego głowę, że od tej chwili niema już powrotu do dziecinnej wiary, że stanęli nad brzegiem Rubikonu, a utracone szczęście jest już na drugim brzegu. Trzeba przekroczyć.
Jak? A jeśli on tylko sam przekroczy?
Olga jaśniej rozumowała od niego, lepiej rozumiała, co się w nim odbywa i dlatego przewaga była po jej stronie. Ona otwarcie zaglądała w jego duszę, widziała, jak się tam na dnie budziło uczucie, jak szalało tam i wybijało się nazewnątrz. Rozumiała, że wszelka przebiegłość, krętactwo i kokieterja — narzędzia Soniczki — były wobec Obłomowa zbyteczne, bo nie przewidywała oporu i walki.
Spostrzegła nawet i to, że bez względu na jej młodość do niej należy pierwsza rola w tej sympatji, a od niego można było tylko oczekiwać głębokiego wrażenia, namiętności, leniwej pokory, wiecznej harmonji z każdem uderzeniem jej serca, ale nigdy objawu woli i czynnej myśli.
Odrazu zauważyła swój wpływ nad nim i podobała się jej ta rola — gwiazdy, przewodniczki życia, promienia światła, jaki ona rzuci nad stojącem jeziorem, odbijającem to światło. Dobrze oceniała swoją przewagę w tym pojedynku.
W tej komedji albo tragedji, stosownie do okoliczności, obie osoby działające zjawiały się prawie zawsze w jednakowym charakterze: dręczyciela lub dręczycielki i — ofiary.
Olga, jak każda kobieta, w roli pierwszej, to jest dręczycielki, mniej od innych i nieświadomie odmawiała sobie przyjemności poigrania trochę jak kotka z myszką; czasem wyrwie się jej nagle, jak błyskawica, blask uczucia, a potem również nagle znowu się skupia i zamyka się w sobie. Ale daleko częściej popychała go naprzód, wiedząc, że z własnej woli nie postąpi ani kroku i pozostanie nieruchomym tam, gdzie ona go zostawi.
— Byłeś pan zajęty? — spytała, wyszywając coś na kanwie.
— Powiedziałbym — zajęty, — ale ten Zachar, — pomyślał.
— Tak, czytałem trochę — odpowiedział niedbale.
— Co mianowicie? Romans? — pytała i podniosła na niego oczy, ażeby się przekonać, jaki będzie miał wyraz twarzy, kłamiąc.
— Nie, ja powieści prawie nie czytuję — odpowiedział spokojnie. — Czytałem „Historję odkryć i wynalazków“.
— Chwała Bogu, że choć jedną kartkę dzisiaj przeczytałem — pomyślał.
— Po rosyjsku?
— Nie, po angielsku.
— Czytuje pan po angielsku?
— Trochę ciężko, ale czytam. A pani... nie była pani w mieście? — spytał raczej dlatego, ażeby zatuszować rozmowę o książkach.
— Nie. Nie wyjeżdżałam z domu. Ja zawsze pracuję w tej alei.
— Zawsze tutaj?
— Tak. Bardzo mi się tu podoba. Wdzięczną jestem bardzo panu, żeś mi ją wskazał. Tędy nikt prawie nie przechodzi.
— Rzeczywiście.
Zamilkli oboje.
— U pana jęczmień znikł już zupełnie? — spytała, patrząc na prawe jego oko.
Obłomow poczerwieniał.
— Już znikł, chwała Bogu.
— Niech pan przykłada płateczek namoczony w winie, jak tylko oko zacznie swędzić — jęczmień z pewnością się nie utworzy. Nauczyłam się tego od niani.
— Cóż ona ciągle mówi o jęczmieniu! — pomyślał.
— Niech pan nie jada kolacji — dodała poważnie.
— Zachar! — poruszyło się u niego coś w gardle przeciwko Zacharowi.
— Wystarczy tylko zjeść dobrą kolację — mówiła Olga, nie podnosząc na niego oczu, — a potem przez dwa — trzy dni poleżeć — i jęczmień z pewnością się utworzy!
— Du-r-r-reń! — coś jakby gruchnęło w głębi Obłomowa.
— Co to pani robi? — spytał, ażeby zmienić treść rozmowy.
— Zakładkę do książki — powiedziała, odwijając zwitek kanwy — dla barona. Ładna?
— Bardzo ładny wzór, bardzo miły... to gałązka bzu.
— Zdaje się... tak... — odpowiedziała niedbale. — Wybrałam pierwszy lepszy wzór, jaki mi wpadł w rękę.
I, poczerwieniawszy trochę, zwinęła zgrabnie kanwę.
— A jednak to nudne, jeśli się ma przewlekać zbyt długo — pomyślał — i nic z niej wydobyć nie można. Sztolc wydobyłby, a ja nie umiem.
Obłomow nachmurzył się i sennym wzrokiem patrzył dokoła. Olga spojrzała na niego, potem schowała robótkę do koszyka.
— Chodźmy do lasku — rzekła, oddając mu koszyk do niesienia. Rozpięła parasolkę, poprawiła na sobie ubranie i poszli.
— Dlaczego pan dzisiaj w złym humorze? — spytała.
— Nie wiem Olgo Siergiejewna. Zresztą, czego mam być wesół i jak?
— Proszę się czemś zająć, stykać się częściej z ludźmi.
— Zająć się? Zająć się można, gdy się ma cel przed sobą. Jakiż ja mam cel? Nie mam go wcale.
— Cel — życie.
— Jeśli się nie wie, dlaczego się żyje, to się żyje z dnia na dzień. Cieszysz się, gdy dzień minie, a snem zamkniesz smutne pytanie: pocoś dzień przeżył i poco żyć będziesz jutro?
Olga słuchała w milczeniu. W surowem spojrzeniu, w ściągniętych brwiach, w linji ust chowało się niezadowolenie i pełzało jak wąż niedowierzanie i lekceważenie.
— Dlaczegoś dzień przeżył? — powtórzyła pytanie. — Czy może istnieć jakieś życie, któreby nikomu nie było potrzebne?
— Może. Naprzykład, moje...
— Czyżby pan dotychczas nie wiedział, jaki cel pańskiego życia? — spytała i stanęła. — Nie wierzę. Pan siebie obmawia... Gdyby tak było, pan nie byłby wart życia...
— Już minąłem to miejsce, gdzie był mój cel i przed sobą nic już nie widzę.
Westchnął. Olga uśmiechnęła się.
— Niema nic? — powtórzyła z ożywieniem, wesoło i ze śmiechem, jak gdyby mu nie wierzyła i przeczuwała, że czegoś jeszcze nie dopowiedział.
— Proszę się śmiać! A jednak jest to prawdą...
Olga szła powoli, pochyliwszy głowę.
— Dla czego i dla kogo żyć będę? — mówił, idąc za nią. — Czego szukać? Dokąd skierować myśl? Zamiary? Kwiat życia spadł, zostały tylko ciernie.
Olga szła powoli, ledwie słuchając tego, co mówił. Mimochodem zerwała gałązkę bzu i, nie patrząc na Obłomowa, ją mu podała.
— Co to? — spytał zdziwiony.
— Gałązka.
— Jaka gałązka? — pytał, szeroko otworzywszy oczy.
— Bzu.
— Wiem... ale co ona oznacza?
— Kwiat życia i...
Zatrzymał się. Olga stanęła także.
— I...? — powtórzył pytająco Obłomow.
— I mój gniew — rzekła, patrząc wprost na niego skupionym wzrokiem, a uśmiech jej ust zdawał się mówić, iż wie, co robi.
Obłok tajemniczości znikł z jej twarzy. Spojrzenie jej było wymowne i zrozumiałe. Olga jak gdyby rozmyślnie otworzyła pewną stronę księgi i pozwoliła przeczytać w niej pożądany ustęp.
— Zatem... ja mogę mieć... spodziewać się... — wybuchnął radośnie.
— Wszystkiego... ale...
Nagle zamilkła.
Obłomow jakby zmartwychwstał. Olga prawie go nie poznała. Mglista, senna prawie jego twarz przeobraziła się, wzrok się rozszerzył, rumieńce ukazały się na policzkach, zbudziły się myśli, w oczach błysnęły pragnienia i wola. W nieruchomej dotychczas twarzy Obłomowa Olga dojrzała nagle zjawienie się celu życia.
— Życie, życie znowu się przede mną otwiera — zawołał jak w malignie. — Ono w twarzy pani, w jej uśmiechu, w tej gałązce, w Casta diva... we wszystkiem.
Olga pokiwała głową przecząco.
— Nie, nie wszystko... to tylko połowa.
— Lepsza?
— Może. Przypuszczam.
— A gdzież druga połowa? Cóż jeszcze?
— Proszę szukać.
— Dlaczego?
— Ażeby nie zgubić pierwszej — dokończyła. Podała mu ramię i poszli do domu.
Obłomow z zachwytem choć nieznacznie rzucał spojrzenia na jej kibić, jej główkę, na włosy i ściskał gałązkę bzu.
— Wszystko to moje... moje... — myślał i nie wierzył sam sobie.
— Pan nie przeprowadzi się na Wyborgską stronę? — spytała, gdy odchodził do domu.
On zaśmiał się i nawet nie nazwał Zachara durniem.




IX.

Od tej chwili nie było już nagłych zmian w postępowaniu Olgi. Zachowywała się jednostajnie, spokojnie wobec ciotki, w towarzystwie, ale odczuwała życie tylko w obecności Obłomowa. Nie pytała już nikogo, co ma robić, jak postępować! Nie myślała, jak o powadze, o Soniczce.
W miarę rozwijania się przed nią różnych stopni życia, to jest uczucia, bystro obserwowała wszelkie zmiany, czujnie przysłuchiwała się głosowi swego instynktu, sprawdzała zapomocą niewielkiego zapasu własnych doświadczeń i szła ostrożnie, badając nogą grunt, na którym stanęła.
Kogo zresztą miała pytać? Ciotki? Ona nad takiemi pytaniami przechodziła tak lekko i zgrabnie, że Oldze nigdy nie udawało się różne jej odezwania się sprowadzić do jakiegoś jednego punktu i zapamiętać. Sztolca nie było. Obłomowa? Ależ to Galatea, wobec której sama musiała być Pigmaljonem.
Życie jej wypełniało się tak spokojnie, tak niepostrzeżenie dla nikogo, że żyła w zupełnie nowej atmosferze, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, bez wzajemnych uniesień i burz. Według innych — robiła to samo, co dawniej, ale zupełnie inaczej.
Bywała w teatrze francuskim, ale treść sztuki wiązała zawsze z własnem życiem; jeśli czytała książkę, to znajdowała tam zawsze iskrę własnego rozumu, błyszczał ogień własnych jej uczuć, zapisane były wczoraj wypowiedziane słowa, jak gdyby autor podsłuchiwał, jak bije teraz jej serce.
W lesie te same drzewa, ale szum ich ma dla niej osobliwe znaczenie; między nią a drzewami istniała jakaś harmonja. Ptaki nie szczebiocą, lub śpiewają — one rozmawiają ze sobą. Wszystko obok niej mówi, wszystko odpowiada jej nastrojowi. Kwiat rozwija się — a ona słyszy, jakoby jego oddech.
We snach zjawił się także odblask nowego życia. Ożywiły się zjawy obrazami, z któremi niekiedy głośno rozmawiała... Coś one mówiły, ale tak niewyraźnie, że nie rozumiała ich i także niezrozumiałemi słowami przemawiała do nich. Tylko Katja mówiła jej rano: panienka w nocy bredziła.
Olga przypomniała sobie przepowiednię Sztolca, który mówił jej często, że dotychczas nie zaczęła żyć. Obrażała się niekiedy, że ją uważa za dziewczynkę, chociaż ma ona już lat dwadzieścia. Teraz dopiero zrozumiała, że miał słuszność, gdyż teraz dopiero żyć zaczęła.
— Kiedy wszystkie siły zagrają w organizmie pani, — mówił Sztolc — wtedy dopiero rozpocznie się życie i dokoła ujrzy pani to, na co teraz oczy są zamknięte, usłyszy — czego teraz nie słyszy. Zagra muzyka nerwów, usłyszy pani szum życia, będzie przysłuchiwać się rośnieniu trawy. Proszę poczekać, nie śpieszyć się, życie przyjdzie samo.
Przyszło w samej rzeczy.
— To zapewne grają siły wewnętrzne, ocknął się organizm — mówiła jego własnemi słowami, wsłuchując się w nieznane drżenia i pilnie ale nieśmiało obserwując każde nowe budzenie się siły.
Olga nie poddała się marzycielstwu, nie oddziałał na nią szept liści, nie męczyły nocne widziadła; niekiedy zdawało jej się jakby ktoś schylał się w nocy nad jej uchem i szeptał niejasne, niezrozumiałe wyrazy. Wstawszy z łóżka, wypijała szklankę wody, otwierała okno, chustką odświeżała twarz i odrazu wytrzeźwiała się ze snów i marzeń.
Obłomowowi, gdy się tylko obudził, stawał przed oczyma, obraz Olgi w całej postaci, z gałązką bzu w ręku. Zasypiał z myślą o niej, szedł na przechadzkę, czytał — zawsze ona była z nim razem.
W myśli prowadził z nią nieskończone rozmowy — we dnie i w nocy. Do „Historji odkryć i wynalazków“ dodawał on jeszcze nowe odkrycia w zewnętrznej postaci Olgi lub jej charakteru, myślał, jakby się z nią nagle spotkać, posłać książkę, zrobić jakiś podarunek.
Gdy spotkawszy się z nią rozmawiał, wracając sam do domu, dalej ciągnął rozmowę, a do wchodzącego do pokoju Zachara, miękkim, łagodnym głosem, jak gdyby do Olgi, mówił:
— Ty łysy czorcie, znowu mi dałeś nieoczyszczone buty! Pamiętaj, aby to było po raz ostatni.
Obojętny, próżniaczy nastrój opuścił go od tej chwili, kiedy Olga śpiewała po raz pierwszy. Od tego czasu nie żył już dawnem życiem, kiedy mu było wszystko jedno, czy leżeć i patrzeć na ścianę, czy w jego mieszkaniu jest Aleksiejew, czy on sam siedzi u Iwana Gerasimowicza. Minęły te dnie kiedy nie pragnął nikogo i niczego ani od dnia, ani od nocy.
Teraz i dzień i noc, każda godzina poranku miała swój obraz, pełny tęczowych promieni, lub bezbarwny i ponury, stosownie do tego, czy na jego tle przesuwała się postać Olgi lub czas mijał bez niej — a zatem przechodził bez wrażeń i nudnie.
Wszystko to odbijało się w całej jego istocie: w głowie plątała się sieć bezustannych kombinacyj, domysłów, przewidzeń, męczarni, niepewności, a wszystko to zależne było od pytania: Czy będzie się z nią widział lub nie? Co powie? Co zrobi? Jak spojrzy? Jakie mu da polecenie, o co on ją zapyta, czy będzie zadowolona lub nie? Wszystkie te pytania były codziennem zagadnieniem jego życia.
— Ach, gdyby można było odczuwać tylko ciepło miłości bez udręczeń! — marzył Obłomow. — Nie, życie pędzi naprzód — gdzie pójdziesz, wszędzie pali jego ogień. Ile nagle weszło do niego ruchu, ile zajęcia! Miłość — jakaż to trudna szkoła życia!
Zdołał już przeczytać kilka książek. Olga prosiła go, aby treść opowiadał i z niewzruszoną cierpliwością go słuchała. Napisał kilka listów do starosty, usunął go, natomiast za pośrednictwem Sztolca oddał majątek w zarząd jednemu z sąsiadów. Byłby nawet pojechał na wieś, gdyby uważał za możliwe opuścić Olgę.
Przestał jadać wieczerze i od dwóch tygodni nie kładł się w ciągu dnia.
W ciągu kilku tygodni zwiedzili wszystkie okolice Petersburga. Z ciotką, Olgą i baronem bywali na wszystkich zamiejskich koncertach, na wielkich zabawach. Zamyślali dotrzeć do Finlandji, zwiedzić wodospad Imatry.
Gdyby to zależało od Obłomowa, byłby z pewnością nie wyszedł poza park, ale Olga zawsze coś nowego wymyśliła, a, gdy na propozycję wyjazdu kiedykolwiek zawahał się z odpowiedzią — wycieczka z pewnością przychodziła do skutku. Wtenczas zadowolenie Olgi trwało, zdaje się, bez końca. Na kilka wiorst od letniska, nie było pagórka, na którymby po kilka razy nie był.
Sympatje ich wzajemne wzrastały, rozwijały się i objawiały, jak zwykle u ludzi. Olga rozkwitła w pełni, jak jej uczucie. W oczach jej było więcej światła, w ruchach — gracji, piersi jej rozwinęły się i falowały równo.
— Wypiękniałaś na letnisku, Olgo — mówiła ciotka.
Uśmiech barona zdawał się powtarzać także ten komplement.
Olga z rumieńcem na twarzy schyliła głowę na ramię ciotki, a ciotka głaskała ją po twarzy.
— Olga! Olga! — ostrożnie, szeptem prawie wołał na nią Obłomow u podnóży góry, gdzie mu naznaczyła schadzkę, ażeby stąd pójść razem na przechadzkę.
Odpowiedzi nie było. Spojrzał na zegarek.
— Olgo Siergiejewna! — zawołał głośno.
Znowu milczenie.
Olga siedziała na górze, słyszała wołanie i, wstrzymując się od śmiechu, milczała. Chciała, ażeby on wszedł na górę.
— Olgo Siergiejewna! — wołał, przedarłszy się przez krzaki do połowy góry i głowę do szczytu podnosząc.
— Na wpół do szóstej powiedziała przecież... — myślał.
Olga nie wytrzymała i śmiać się poczęła.
— Olga! Olga! Ach! pani tam...
I począł wdrapywać się na szczyt.
— Ach! Że też chce się pani bawić się w chowanego na górze!
Usiadł przy niej.
— Ażeby mnie pomęczyć trochę, sama się pani męczy.
— Skąd pan przychodzi? Wprost z domu? — spytała.
— Nie, byłem u pani. Pytałem — powiedziano mi, że już niema.
— Cożeś pan dzisiaj robił?
— Dzisiaj...
— Wymyślał pan Zacharowi — dopowiedziała.
Zaśmiał się, jak się śmieje z czegoś zupełnie niemożliwego.
— Nie. Czytałem Revue... Ale proszę posłuchać...
Nic jednak nie powiedział. Usiadł tylko przy niej i wpatrywał się w profil jej twarzy, w głowę, w ruchy jej rąk, gdy przewlekała igłę przez kanwę i wyjmowała ją. Utkwił w nią wzrok i nie mógł go oderwać.
Sam siedział nieruchomo. Tylko oczy jego zwracały się w lewo lub w prawo, to wdół, stosownie do ruchu jej rąk. W jego wnętrzu kipiało życie: krew krążyła mocniej, serce biło silniej i drgało — wszystko to oddziaływało na niego tak silnie, że oddychał powoli i ciężko — jak oddychają przed karą śmierci lub w chwili rozkoszy duchowej.
Obłomow był, jak niemy. Nie mógł się poruszać, tylko wilgotne ze wzruszenia oczy nieruchomo były utkwione w Olgę.
Ona rzucała na niego czasem głębokie spojrzenie, odczytywała zbyt wyraźną treść z jego twarzy i myślała:
— Mój Boże! Jak on mnie kocha! Ile miękkości w jego uczuciu!
I cieszyła się i dumną była, że on, powalony, leży u jej nóg.
Chwila symbolicznych napomknień, wyrazistych uśmiechów, gałęzi bzu minęła bezpowrotnie. Miłość stawała się sroższą, bardziej wymagającą, poczęła się przeradzać w pewnego rodzaju obowiązek. Powstały wzajemne prawa. Obie strony stawały się coraz bardziej dla siebie zrozumiałe: znikały wątpliwości, nieporozumienia, a miejsce ich zajmowały sprawy wyraźne i poważne.
Olga dotykała go ciągle sarkazmem za lata strawione w próżniactwie, wydawała surowy wyrok, prześladowała jego apatję głębiej, prawdziwiej, niż to czynił Sztolc. Potem w miarę większego wzajemnego zbliżania się, od sarkazmów nad zwiędłem i niedołężnem życiem Obłomowa, przeszła do despotycznego narzucania mu swojej woli, odważnie mówiąc mu o celach życia i obowiązkach, bezwzględnie wymagając od niego ruchu, bezustannie budziła jego umysł, bądź zmuszając go do rozważania jakiejś delikatnej życiowej sprawy, którą sama dobrze znała, bądź sama narzucała mu się z jakąś kwestją niejasną lub niedostępną dla niej.
Obłomow szamotał się, mozolił głowę, wykręcał się, ażeby nie poniżyć się zbytnio w oczach Olgi lub dopomóc jej do rozwikłania jakiejś zagadki, zamiast po bohatersku tylko rozciąć.
Cała taktyka kobieca Olgi była przesiąknięta miękką sympatją; wszystkie jego usiłowania, by dorównać jej umysłowi, miały cechę namiętnej miłości.
Często wyczerpany kładł się u nóg jej, przykładał rękę do serca i nasłuchiwał jego bicia, nie spuszczając z niej wzroku, pełnego podziwu i zachwytu.
— Jak on mnie kocha! — myślała Olga w takich chwilach, wpatrując się w niego.
Gdy jednak spostrzegała w nim ukryte i zatajone dawne rysy charakteru — a umiała głęboko wpatrywać się w duszę Obłomowa — opuszczenie się, ledwie dostrzeżoną drzemkę duszy, wnet zasypywała go wymówkami, w których czuć jednak było obawę pomylenia się, a niekiedy żal do samej siebie za zbytnią surowość.
Gdy mu tylko przyszła chętka ziewnąć i ledwie otworzył usta, spotykał się ze wzrokiem pełnym zdziwienia i zamykał gwałtownie. Olga prześladowała najlżejszy nawet cień senności, przemykający się po jego twarzy. Pytała go nietylko o to, co robi, lecz także o to, co będzie robił.
Silniej jeszcze niż od wymówek, budziła się w nim żywotność, gdy dostrzegał, że jego zmęczenie udzielało się i jej, że stawała się wtedy jak gdyby lekceważącą i zimną. Wówczas opanowywała go gorączka życia, podwajały się siły, ruchliwość i cień niknął wtenczas, a sympatja znowu bić poczynała silnem, jasnem tętnem.
Wszystkie te troski jednak nie przekraczały magicznego koła miłości. Działalność Obłomowa była negatywną: nie sypiał w dzień, czytał, niekiedy myślał o napisaniu planu urządzenia majątku, dużo chodził, dużo jeździł. Dalszy jednak kierunek, sama istota życia, czyn — wszystko to jeszcze było w okresie zamiarów.
— Jakiegoż jeszcze życia i działalności wymaga Andrzej? — pytał Obłomow, wpatrując się przed siebie, ażeby nie zasnąć po obiedzie. — Czyż to nie życie? Czyż miłość nie jest obowiązkiem? Gdyby on spróbował! Każdy dzień piechotą co najmniej dziesięć wiorst przemierzyć! Wczoraj nocowałem w mieście, w lichym hoteliku, ubrany, tylko zdjąłem buty. Nawet Zachara nie było — a wszystko dzięki jej poleceniom!
Najbardziej uciążliwem było dla niego, gdy Olga zgłaszała się z jakiemś wyjątkowem pytaniem i żądała, jak od jakiegoś profesora, zupełnego zadośćuczynienia. Zdarzało się to często nie z powodu jakiegoś pedantyzmu, lecz wprost z chęci zaspokojenia ciekawości. Niekiedy zapominała o właściwym celu zapytania, w stosunku do Obłomowa, lecz interesowała się samem pytaniem, jego treścią.
— Dlaczego my nie możemy się tego uczyć? — pytała zamyślona i gniewna, słuchając niekiedy chciwie, urywkami rozmowy o czemś, co uważają zwykle za niepotrzebne dla kobiety.
Razu pewnego wprost zwróciła się do niego z pytaniem: co to są podwójne gwiazdy? — Obłomow był nieostrożny, wspomniał o Herschlu. Olga wysłała go do miasta, kazała przeczytać książkę i opowiadać, dopóki nie zadowoliła swojej ciekawości.
Innym razem, znowu przez nieostrożność, wspomniał coś w rozmowie z baronem o szkołach malarstwa — znowu miał na tydzień roboty — czytać, opowiadać, potem pojechali do Ermitażu, a tam musiał tłumaczyć na obrazach to, co przeczytał. Potem wyszukiwał staloryty lepszych obrazów i mistrzów.
Jeśli mu się zdarzyło powiedzieć cokolwiek nie namyślając się — wnet go zasypywała pytaniami.
Biedny Obłomow to powtarzał rzeczy zapomniane, to jeździł do księgarni po nowe książki, a niekiedy nie spał noc całą, szukał, czytał, ażeby jutro rano, niby niechcący, odpowiedzieć na wczorajsze pytanie — niby przypominając sobie.
Olga zasypywała go pytaniami nie z powodu kobiecej ciekawości, nie z powodu chwilowego kaprysu, by wiedzieć to lub inne, ale z naciskiem, niecierpliwie, a gdy Obłomow ociągał się, męczyła go długiem badawczem spojrzeniem. Jak on drżał pod tym wzrokiem!
— Dlaczego pan nic nie mówi? Dlaczego pan milczy? — pytała go. — Możnaby myśleć, że się pan nudzi.
— Ach! — wyrzucał z siebie, jak gdyby przychodził do przytomności po omdleniu. — Jak ja kocham panią!
— W samej rzeczy? A gdybym nie zapytała, niktby się nie domyślił.
— Czyż w rzeczy samej pani nie odczuwa tego, co się we mnie dzieje? — zaczął. — Pani wie... Ja nawet mówię z trudnością. Ot tu — proszę dać rękę — coś mi przeszkadza, jak gdyby ciężar jakiś leżał... jak kamień... jak się zdarza w ciężkim smutku, a tymczasem, dziwna rzecz, śród rozpaczy i szczęścia, w organizmie naszym odbywa się ten sam proces: czuje się ciężar na duszy, trudno oddychać, chce się płakać... Gdybym zapłakał, uczułbym tak, jak w smutku — ulgę od łez.
Olga spojrzała na niego milcząco, jak gdyby ważyła prawdziwość jego wyrazów, porównywała z tem co miał wypisane na twarzy — i uśmiechnęła się. Sprawdzenie wyszło na jego korzyść. Na twarzy rozlało się uczucie szczęścia, pełne takiego spokoju, którego nic nie jest wstanie zamącić. Widać było, że nie odczuwała ciężaru na sercu, że panowała w niem błogość, jak w przyrodzie, w cichy poranek.
— Co się ze mną dzieje? — pytał w zamyśleniu niby sam siebie Obłomow.
— Powiedzieć: co?
— Proszę.
— Pan... zakochany.
— Tak, z pewnością — potwierdził, odciągając jej rękę od kanwy, nie całując, a tylko mocno palce jej przyciskając do swoich ust i, zdaje się, mając zamiar długo je tak zatrzymać.
Olga próbowała powoli cofnąć rękę, ale Obłomow trzymał ją mocno.
— Proszę puścić... dosyć — powiedziała.
— A pani? — spytał. — Pani... nie jest zakochana...
— Zakochana? Nie. Ja tego nie lubię. Kocham pana — i tylko! — rzekła, patrząc długo na niego, jakby sprawdzała — czy kocha rzeczywiście.
— Ko — cham! — rzekł Obłomow z naciskiem. — Ale kochać można ojca, matkę, niańkę, nawet pieska — wszystko to się pokrywa tym ogólnikiem — kocham — jak starym...
— Szlafrokiem? — spytała śmiejąc się. — A propos — gdzie pański szlafrok?
— Jaki? Nie miałem żadnego.
Olga spojrzała na niego z uśmiechem wymówki.
— Pani o starym szlafroku! — zawołał. — Ja czekam, dusza zamiera we mnie z niecierpliwości by usłyszeć, jak z serca pani wyrywa się to uczucie, jakiem imieniem nazwie je pani, a pani... O, Olgo! Tak, ja jestem w pani zakochany i bez tego nie może być czystej miłości. Nie gestem zakochany w ojcu, w matce, w niańce, a kocham ich.
— Nie wiem — odpowiedziała zamyślona, jak gdyby wchodząc w głąb siebie i usiłując poznać, co się w niej dzieje. — Nie wiem, czy jestem zakochana w panu, jeśli nie — to może jeszcze nie nadeszła chwila. Wiem tylko jedno — że tak głęboko nie kochałam ani ojca, ani matki, ani niańki...
— Jakaż to różnica? Czy pani odczuwa coś innego? — dopytywał się.
— A pan chce wiedzieć? — spytała złośliwie.
— Tak, tak, tak! Czyż pani nie odczuwa konieczności wypowiedzenia się?
— Dlaczego pan chce wiedzieć?
— Ażeby żyć tem uczuciem każdej chwili — dziś, całą noc, jutro... do nowego oglądania pani. Ja tem tylko żyję.
— Otóż widzi pan, pan musi codziennie odświeżać zapas swego uczucia — oto w tem tkwi różnica między zakochanym a kochającym. Ja...
— Pani? — niecierpliwie pytał Obłomow.
— Ja kocham inaczej — powiedziała, oparłszy się plecami o ławeczkę i błądząc wzrokiem po obłokach. — Mnie bez pana — przykro, rozstawać się z panem na krótko — żal, na długo — boleśnie. Ja raz na zawsze poznałam, widziałam i wierzę, że pan mnie kocha i jestem szczęśliwa, chociaż pan nie będzie powtarzać, że — kocha. Więcej i lepiej kochać ja nie umiem.
— Są to słowa... jak gdyby Kordelji — pomyślał Obłomow, patrząc namiętnie na Olgę.
— Gdybyś pan umarł — mówiła dalej powoli — jabym nosiła żałobną suknię do końca życia i nie uśmiechnęła się nigdy. Pokocha pan inną — nie będę narzekać i przeklinać, a w duszy życzyć panu będę szczęścia... Dla mnie kochać — to to samo, co żyć, a życie...
Poszukiwała odpowiedniego wyrażenia.
— Życie — to dług i obowiązek, miłość zatem — to także dług. Bóg mi ją zesłał — dopowiedziała, podniósłszy wzrok do góry — i kazał kochać.
— Kordelja! — głośno zawołał Obłomow. — Ma dopiero dwudziesty pierwszy rok! Więc to jest według pani miłość — dodał w zamyśleniu.
— Tak. I ja będę miała dość siły, ażeby żyć i kochać całe życie.
— Kto ją natchnął temi słowy? — myślał Obłomow, patrząc na Olgę z uczuciem czci. — Przecież nie drogą doświadczenia, przez męki, ogień i dym przyszła do tego jasnego, prostego pojmowania miłości i życia...
— A są przecież radości żywe, są namiętności — odezwał się.
— Nie znam ich — odpowiedziała. — Nie doświadczałam tego i nie rozumiem, co to jest.
— O, jakże ja teraz rozumiem!
— Być może, zczasem i ja doświadczę, może i ja będę przeżywać te same uniesienia, jakie pan przeżywa, będę patrzyć na pana i nie wierzyć, czy to pan istotnie stoi przede mną... Byłoby to bardzo zabawne! — dodała wesoło. — Myślę, że ciotka to spostrzegła, jak się pan czasem patrzy.
— W czemże właściwie widzi pani szczęście w miłości — pytał — jeśli pani nie odczuwa tych żywych wzruszeń, jakie ja przeżywam?
— W czem? Oto w tem — rzekła, wskazując na niego, na siebie, na otaczającą ich samotność. — Czyż to nie szczęście? Czyż żyłam kiedykolwiek takiem życiem? Dawniej jabym tu kwadransu nie wysiedziała sama bez książki, bez muzyki, śród tych drzew tylko. Nudziły mnie rozmowy z mężczyznami, z wyjątkiem Andrzeja Iwanycza. Myślałam o tem, ażeby jak najprędzej pozostać samej... A teraz... nawet milczeć we dwoje... wesoło.
Powiodła wzrokiem dokoła, po drzewach, po trawie, potem zatrzymała go na twarzy Obłomowa, uśmiechnęła się i podała mu rękę.
— Czyż nie doznam przykrości, gdy pan będzie odchodził? — dodała. — Czyż nie będę się śpieszyć, aby zasnąć najprędzej i nie widzieć długiej nocy przed sobą? Czyż jutro rano nie poślę do pana?... Czyż...
Twarz Obłomowa rozjaśniała się po każdym słowie, w spojrzeniu lśniły promienie.
— Tak, tak! — mówił — ja także wyczekuję rana, dla mnie także noce są ciężkie. I ja jutro poślę do pani, nie w interesie, lecz żeby tylko o jeden raz więcej powtórzyć imię pani i usłyszeć dźwięk jego, dowiedzieć się o jakiejś drobnostce, dotyczącej pani, zazdrościć im, że oni oglądali już panią... My myślimy, oczekujemy, żyjemy i mamy jednakie nadzieje. Proszę mi wybaczyć moje wątpliwości. Jestem pewny, że pani mnie kocha, jak nie kochała nigdy przedtem, ani ojca, ani ciotki, ani...
— Ani pieska... — dokończyła i zaśmiała się. — Proszę też wierzyć mi, jak ja wierzę panu... proszę się nie męczyć wątpliwościami, nie trwożyć niemi szczęścia, bo inaczej odleci. Co raz nazwałam mojem, tego już nie zwrócę nikomu, chyba odejmą przemocą. Ja to dobrze rozumiem, chociaż młodą jeszcze jestem, ale... Czy wie pan — powiedziała głosem stanowczym — w ciągu miesiąca naszej znajomości dużo przemyślałam i doświadczyłam, jak gdybym przeczytała wielką księgę... powoli... dla siebie. Proszę przeto nie wątpić.
— Nie mogę nie wątpić — przerwał jej — proszę tego nie żądać. Teraz przy pani ja wierzę wszystkiemu. Spojrzenie pani, głos — wszystko mówi. Pani patrzy na mnie i, zdaje mi się, że przemawia. Mnie słowa niepotrzebne, ja umiem czytać spojrzenia pani. Ale gdy pani nie widzę, rozpoczyna się taka męcząca gra w zwątpienie, w zapytania, że muszę biec do pani, popatrzeć... Bez tego ja nie wierzę. Co to jest!
— Ja zaś wierzę panu — dlaczegoż nie!
— Jakżeby pani mogła nie wierzyć! Przed panią szaleniec zarażony namiętnością! W oczach moich, myślę, pani widzi siebie, jak w zwierciadle. Pani ma dwadzieścia lat. Proszę spojrzeć na siebie: czy jest mężczyzna, któryby, ujrzawszy panią, nie spłacił pani daniny, chociażby spojrzeniem tylko, a gdy pozna panią, słuchać będzie, patrzeć, a potem — kochać! O, tak — można rozum stracić! A pani taka zawsze jednakowa, taka spokojna. Gdy minie dzień lub dwa i nie usłyszę od pani „kocham“ — już się rozpoczyna niepokój...
Wskazał na serce.
— Kocham! Kocham! Kocham! Oto masz zapas na trzy dni, — rzekła, wstając z ławeczki.
— Pani ciągle żartuje, a ze mną co się dzieje! — westchnął schodząc z góry.
Tak dźwięczał w ich rozmowie zawsze ten sam motyw w różnych warjantach. Zetknięcia się ich, rozmowy, była to tylko pieśń, dźwięki, jedno i to samo światło, które gorzało jasno, tylko załamywało się i rozdrabniało się w różowych, zielonych, paljowych przebłyskach, drżąc w otaczającej go atmosferze. Każdy dzień, każda godzina przynosiły nowe dźwięki, nowe promienie, ale światło było to samo, dźwięczał ten sam motyw.
Oboje wsłuchiwali się w te dźwięki i śpieszyli je wyśpiewać, jedno przed drugiem; jutro zadźwięczą nowe dźwięki, zabłysną nowe promienie; zapominano to, co prześpiewano wczoraj.
Olga ubierała swoje wylewy serca w te barwy, jakie odbijała w danej chwili jej wyobraźnia, była pewną, że były wiernem odbiciem natury i z niewinną, nieświadomą kokieterją, zjawiała się w tych pięknych barwach przed oczyma przyjaciela.
Obłomow wierzył jeszcze więcej w czystość tych zaczarowanych dźwięków, w upajające światło i starał się jej przedstawić w pełnem uzbrojeniu namiętności, pokazać jej cały blask, całą potęgę ognia, żrącego jego duszę.
Oboje nie kłamali uczuć ani przed sobą, ani jedno przed drugiem. Powtarzali to, co mówiło serce, a głos jego odbijał się od wyobraźni.
Dla Obłomowa małą było rzeczą, czy Olga zjawiała się jako Kordelja i była w rzeczy samej wiernem jej odbiciem, lub czy poszłaby nową ścieżką i przekształciła się w inne widziadło, byleby zjawiała się w tych barwach i świetle, w jakich nosił ją w swojem sercu — byle on był zadowolony.
I Olga nie rozwiązywała tego pytania, czy jej namiętny przyjaciel rzuciłby się w paszczę lwa, gdyby w nią wpadła jej rękawiczka, czy skoczyłby na jej rozkaz w przepaść, byleby ona widziała objawy tej namiętności, byle został wierny ideałowi mężczyzny, przytem mężczyzny, którego ona zbudziła do życia, byleby od promienia jej wzroku, od jej uśmiechu zapalał się w nim ogień siły i byleby nie przestawał widzieć w niej celu życia.
Dlatego też w przelotnym obrazie Kordelji, w ogniu namiętności Obłomowa odbiła się tylko jedna chwila, jeden przelotny oddech miłości, jeden jej poranek, jedna przyjemna barwa. A jutro — jutro może już błyśnie co innego, może równie będzie piękne, ale inne.




X.

Obłomow znajdował się w stanie człowieka, który tylko co przeprowadził okiem zachodzące słońce i rozkoszuje się rumianemi śladami jego przejścia, nie odrywając oczu od wieczornej zorzy, nie obracając się poza siebie, skąd noc nadchodzi, myśląc tylko o powrocie jutra, ciepła i światła.
Leżał na kanapie i upajał się ostatniemi wrażeniami widzenia się z nią wczoraj. „Kocham, kocham, kocham“ drgało mu jeszcze w uszach piękniej, niż wszelki śpiew Olgi; jeszcze na nim spoczywały ostatnie promienie jej spojrzeń. Doszukiwał się w nich treści, określał stopień jej uczuć i już poczynał drzemać, gdy nagle...
Rano wstał blady i nachmurzony ze śladami spędzonej bezsennie nocy: czoło przeorały zmarszczki, oczy bez blasku, brak pragnienia czegokolwiek. Dawna pewność siebie, wesołe, bystre spojrzenie, umiarkowana świadomość ruchów człowieka czemś zajętego — wszystko znikło.
Herbatę wypił bez chęci, nie dotknął żadnej książki, nie usiadł przy biurku, zapalił cygaro w zamyśleniu i padł na kanapę. Dawniej byłby się położył, teraz odzwyczaił się i nawet go nic nie ciągnęło do poduszki. Oparł się tylko o nią łokciem — znak, że dawniej chętnie się na nią pochylał.
Był zamyślony, niekiedy wzdychał, wzruszał ramionami, kręcił głową, ruchem pełnym świadomości winy.
Jakaś myśl poruszała go mocno, ale nie miłość. Unosił się wprawdzie przed nim obraz Olgi, ale zdawało się, że był w jakiemś oddaleniu, we mgle, bez oświetlenia, jak gdyby to nie była ona. Obłomow wpatrywał się w niego mętnym wzrokiem i wzdychał.
— Żyj, jak Bóg ci przeznaczył, a nie jak chcesz — mądra reguła, ale...
Zamyślił się.
— Tak, nie można żyć, jak się chce, to jasne — począł w nim odzywać się jakiś ponury, złośliwy głos. — Wpadniesz w chaos sprzeczności, których nie rozplącze ludzki rozum, choćby był najbardziej głęboki i zuchwały. Wczoraj pragnąłeś, dziś zdobywasz, czegoś tak namiętnie pragnął aż do niemocy, a pojutrze czerwieniejesz ze wstydu, żeś pragnął, potem przeklinasz życie — poco to wszystko się stało — oto takie bywa następstwo samodzielnego, zuchwałego kroku w życiu, jednego samowolnego wyrazu — chcę. Trzeba iść, ostrożnie szukając drogi, na niejedno zakrywać oczy i nie marzyć o szczęściu, nie śmieć narzekać, że ono od nas uciekło — oto życie! Kto to wymyślił, że życie jest szczęściem i rozkoszą. Głupcy! Życie jest długiem — powiada Olga — obowiązkiem, a obowiązek bywa ciężki. Trzeba go jednak spełnić!
Obłomow westchnął.
— Nie zobaczę się z Olgą... Boże mój! Ty otworzyłeś mi oczy i wskazałeś powinność do spełnienia — mówił, podniósłszy oczy ku niebu — skądże mam wziąć do tego siły? Rozstać się! Teraz można to jeszcze uczynić, chociaż z bólem serca, za to później nie będziesz przeklinać, że się nie rozstałeś. Zaraz ktoś od niej przyjdzie. Chciała mi przysłać... Nie spodziewa się tego...
Cóż to za przyczyna takiej zmiany? Jakiż to wiatr powiał nagle na Obłomowa? Jakie chmury nasunął? Dlaczego włożył on na siebie taki smutny obowiązek? A przecież wczoraj jeszcze patrzył w duszę Olgi i widział tam jasny swój świat, jasną przyszłość, odczytywał w niej własny i jej horoskop. Cóż się stało? Pewnie powieczerzał i leżał na grzbiecie a nastrój poetyczny ustąpił miejsca strachom.
Często się zdarza zasnąć latem w cichy bezobłoczny wieczór, błyszczący gwiazdami, z myślą o tem, jak jutro w jaskrawych barwach zabłyśnie poranek, jak wesoło będzie zagłębiać się w gęstwinę leśną i w cieniu drzew ukrywać się przed upałem! Zbudzi cię nagle szmer kroplistego deszczu, szare, smutne chmury, zimno, wilgoć...
Obłomow wieczorem, jak zwykle, przysłuchiwał się biciu własnego serca, potem zbadał je rękoma, sprawdził, czy się zwiększyło stwardnienie, potem zagłębił się w analizowaniu własnego szczęścia, nagle napotkał kroplę goryczy i otruł się.
Trucizna podziałała prędko i mocno. W myśli przebiegał całe swoje życie. Po raz już może setny ogarnęły jego serce żal i spóźniony smutek za przeszłością. Wyobrażał sobie, czem byłby już teraz, gdyby żył pełnem i wszechstronnem życiem, gdyby był czynnym i stanęło przed nim pytanie: czem jest teraz, jak może, jak mogła pokochać go Olga — i zaco?
Czy to nie omyłka? — zaświeciło mu nagle w umyśle, jak błysk piorunu. Piorun wpadł w samo serce i rozbił je. Obłomow jęknął.
— Omyłka! Tak jest! — krążyło mu po głowie.
— Kocham, kocham, kocham! — zadrgało mu nagle w pamięci i serce poczęło się ogrzewać, lecz znowu równie nagle ochłodło. Owo trzykrotne „kocham“ Olgi — cóż to jest właściwie? Złudzenie uszu, złośliwy szept pustego serca, nie miłość, ale tylko przeczucie miłości.
Głos ten kiedyś się odezwie i zadźwięczy tak silnie, uderzy w tak mocny akord, że wszyscy zadrżą! Dowie się o tem ciotka i baron, a echo tego głosu poleci daleko. Nie będzie to uczucie szemrać tak cicho, jak strumień, chowający się w trawie.
Ona teraz tak cicho kocha, jak wyszywa na kanwie. Powoli wysnuwa się wzór, jeszcze wolniej wysuwa go ona nazewnątrz, potem kładzie wszystko — i zapomina. Tak, to tylko przygotowanie się do miłości, próba, a on — jest tylko pierwszym lepszym, znośnym objektem, który nasunął się pierwszy — na próbę, przypadkowo.
W samej rzeczy — cóż ich zbliżyło? Przypadek tylko. Byłaby nigdy nie zwróciła na niego uwagi, gdyby nie wskazał go Sztolc i nie zaraził młodego, wrażliwego jej serca. Zjawiło się dla niego współczucie, egoistyczna troska nie dać zasnąć leniwej duszy, a potem — porzucić ją.
— W tem właśnie tkwi wszystko! — zawołał z przerażeniem, wstając z łóżka i drżącą ręką zapalając świecę. — Nic innego w tem nie było i niema! Cała jej istota już pragnęła kochać, serce jej czekało czujnie — i oto on nadarzył się przypadkowo, przez omyłkę... Gdy się tylko zjawi ktoś inny, ona ze strachem ocknie się z błędu! Jak wtedy spojrzy na niego, jak się odwróci... okropność! Właściwie ja kradnę cudzy skarb! Ja — złodziejem tylko jestem! Co ja robię! Co robię! Jak ja oślepłem — mój Boże!
Obłomow spojrzał w zwierciadło: był blady, żółty, oczy mętne. Przypomniał sobie tych młodych szczęśliwców o świeżem, wilgotnem oku, o zamyślonem, silnem, głębokiem spojrzeniu, jak u niej, z drżącą iskrą w oczach, z pewnością zwycięstwa w uśmiechu, ze śmiałym krokiem i dźwięcznym głosem. Doczeka się chyba, że jeden z takich stanie przed nią. Płomienie zabłysną jej na twarzy, spojrzy na niego, Obłomowa... i wybuchnie śmiechem!
Znowu spojrzał w zwierciadło.
— Takich, jak ja, nie kochają! — rzekł.
Potem położył się i twarz ukrył w poduszce.
— Żegnam cię, Olgo... bądź zdrowa i szczęśliwa! — zakończył.
— Zachar! — zawołał rano. — Jeśli od Iljinskich przyjdzie do mnie służący, powiedz, że mnie niema, wyjechałem do miasta.
— Słucham!
— Ale... nie... lepiej napiszę do niej — pomyślał. — Dziwnem może się jej wydać, że nagle znikłem... Trzeba koniecznie rzecz wyjaśnić.
Usiadł przy biurku i począł pisać namiętnie i szybko, z gorączkowym pośpiechem, inaczej niż na początku maja pisał do gospodarza domu. Ani razu nie spotkały się ze sobą ani „który“ ani „co“.
„Zdziwi to panią, Olgo Siergiejewna, — pisał — gdy zamiast mnie, otrzyma pani list, chociaż my widujemy się tak często. Proszę go przeczytać do końca a przekona się pani, że inaczej postąpić nie mogę. Powinienbym był zacząć od tego listu, wówczas oboje nie obarczalibyśmy naszego sumienia wyrzutami. Ale i dziś jeszcze krok mój nie jest spóźniony. Pokochaliśmy się wzajemnie tak nieoczekiwanie, tak prędko, jakbyśmy oboje byli nieprzytomni — i to mi przeszkodziło ocknąć się wcześniej. Przytem, patrząc na panią, słuchając pani całemi godzinami, któżby chciał przyjąć na siebie dobrowolnie ciężar wytrzeźwienia się z tego czaru? Skąd w jednej chwili nabrać tyle mocy i siły woli, ażeby zatrzymać się nad pochyłością i nie pójść za jej spadkiem? I ja codziennie myślałem: „oprę się pokusie i zatrzymam się w czas, przecież to ode mnie zależy“ — a jednak uniosłem się. Teraz rozpoczyna się walka, do której potrzebna mi pomoc pani. Dzisiaj dopiero, śród nieprzespanej nocy zrozumiałem, po jak bardzo śliskiej stąpam drodze, gdyż wczoraj udało mi się głębiej spojrzeć w przepaść, w którą wpadam i zdecydowałem się zatrzymać.
„Mówię tylko o sobie, nie z powodu egoizmu, lecz dlatego, że gdy będę leżał na dnie tej przepaści, pani będzie, mimo wszystko, jak czysty anioł, latać wysoko i wątpię, czy zechce pani wtedy spojrzeć na dno przepaści. Proszę mnie wysłuchać. Bez żadnych podejrzeń, prosto i szczerze powiem: pani mnie nie kocha i nie może kochać. Proszę wierzyć memu doświadczeniu i wierzyć bezwarunkowo. Serce moje poczęło już bić oddawna, wprawdzie bardzo nierówno i nieregularnie, ale to samo właśnie nauczyło mnie rozróżniać prawidłowe jego bicie od przypadkowych uderzeń. Pani wolno, ale mnie nie można nie wiedzieć o tem, gdzie jest prawda, gdzie błąd; na mnie też spoczywa obowiązek przestrzec tego, kto jeszcze nie zdołał poznać takiego stanu. I oto ostrzegam panią: pani jest w błędzie, proszę się cofnąć.
„Póki między nami miłość zjawiała się jak lekkie uśmiechnięte widziadło, dopóki dźwięczała w Casta diva, unosiła się z zapachu gałązki bzu, w niedopowiedzianem współuczuciu, w niewinnem spojrzeniu, nie dowierzałem jej, uważając ją za grę wyobraźni, za szept miłości własnej. Ale zabawka minęła. Zachorowałem na miłość, odczułem objawy namiętności. Pani poczęła być poważną i skupioną, a wtedy, właściwie teraz dopiero, przeląkłem się, przekonawszy się, że wypada mi zatrzymać się i rozważyć, co to jest.
„Powiedziałem, że kocham panią, pani odwzajemniła się tem samem uczuciem. Czy pani nie słyszy, że w tem dźwięczy dysonans? Tak, ale usłyszeć pani może dopiero wtedy, gdy będę na dnie przepaści. Proszę się mnie przyjrzeć, wmyśleć się w całą moją istotę — czy pani może mnie kochać i czy w samej rzeczy kocha mnie pani? Pani powiedziała mi wczoraj: kocham, kocham, kocham. Nie, nie, nie — odpowiadam z całą pewnością.
„Pani mnie nie kocha, ale pani nie kłamie — śpieszę dodać — nie oszukuje mnie. Pani nie może odpowiedzieć „tak“, kiedy na dnie duszy pani spoczywa „nie“. Ja chcę tylko udowodnić pani, że to, co pani nazywa miłością, nie jest miłością teraźniejszą lecz przyszłą; jest to tylko nieświadoma potrzeba miłości, która z braku prawdziwego pokarmu, prawdziwego ognia, żywi się fałszywym, sztucznym, zimnym ogniem. Potrzeba ta objawia się często u kobiet wobec dzieci, wobec innej kobiety lub wprost we łzach, we wstrząśnieniach histerycznych. Od pierwszej chwili naszego poznania się, powinien byłbym powiedzieć pani: „pani jest w błędzie, przed panią nie ten, kogo pani oczekuje, o którym marzy. Proszę poczekać — on przyjdzie, a wtedy pani przejrzy. Pani będzie robić wymówki sama sobie i wstydzić się własnej omyłki, a mnie te wymówki i ten wstyd ból będą sprawiały;“ — oto co powinien byłbym powiedzieć pani, gdyby natura dała mi od urodzenia przewidujący rozum i żywszą duszę, wkońcu, gdybym był wobec pani szczerszy... Mówiłem nawet, przypomina pani sobie, ale z jaką obawą, ażeby pani nie uwierzyła temu, ażeby to się nie stało. Mówiłem naprzód to wszystko, co inni mogą powiedzieć potem. Ażeby usposobić panią, by nie słuchała i nie wierzyła, śpieszyłem widzieć się z panią i myślałem: nie wiem, kiedy się ów inny zjawi, a tymczasem ja jestem szczęśliwy. Oto taką jest logika uniesienia się i namiętności!
„Teraz myślę inaczej.
„A co się stanie, gdy się przywiążę do pani; kiedy oglądanie jej stanie się nie rozkoszą, lecz koniecznością, kiedy miłość wgryzie się w serce — niedaremnie czuję stwardniałość koło niego? Jak się oderwać wtedy? Czy przeżyję ten ból? Źle będzie ze mną. Ja i teraz bez lęku pomyśleć o tem nie mogę. Gdyby pani była bardziej doświadczoną, starszą, wówczas błogosławiłbym moje szczęście i podał rękę pani na zawsze. A tak...
„Dlaczegoż piszę? Dlaczego nie przyszedłem sam powiedzieć pani, że chęć oglądania pani rośnie we mnie z dniem każdym, a widzieć się z nią nie mogę i nie wypada? Powiedzieć to wszystko pani w oczy — czyżby mi starczyło siły? Niech pani sama osądzi! Czasem pragnąłbym powiedzieć coś podobnego do tego, a tymczasem mówię co innego. Może na twarzy pani ujrzałbym odbicie smutku — jeśli to prawda, że pani nie nudziła się ze mną, — może pani, nie zrozumiawszy moich dobrych zamiarów, obraziłaby się — nie przeniósłbym tego. Począłbym mówić co innego, moje uczciwe zamiary rozleciałyby się w proch i skończyłoby się wszystko ponownem spotkaniem się na drugi dzień. Teraz zupełnie co innego: Nie widzę przed sobą łagodnych oczu pani, dobrej i pięknej twarzyczki, papier jest cierpliwy i milczy, ale też i ja piszę spokojnie — kłamię — nie zobaczymy się więcej. To jest prawdą. —
„Inny napisałby: piszę i oblewam się łzami, ale ja nie chcę pozować przed panią, ani drapować się smutkiem, gdyż nie chcę wzmacniać mego bólu, rozjątrzać żalu i smutku. Całe to drapowanie się miewa zwykle na celu zapuszczanie głębiej korzeni w grunt uczucia, a ja pragnę zniweczyć w pani i w sobie jego nasiona. Czyż przystało płakać uwodzicielom lub sentymentalnym marzycielom, którzy zapomocą frazesów usiłują ułowić w sidła nieostrożną miłość własną kobiet? Mówię to pani żegnając się z nią, jak się żegna z dobrym przyjacielem, który w daleką odjeżdża drogę. Za trzy tygodnie, za miesiąc byłoby już za późno i ciężko. Miłość robi zwykle bardzo szybkie postępy — jest to gorączka duszy.
„I teraz już jestem Bóg wie do czego podobny, nie liczę ani godzin ani minut, nie znam wschodu i zachodu słońca, a całe życie moje obraca się koło tego: widział — nie widział, zobaczę — nie zobaczę, przychodziła, nie przyszła, przyjdzie... Wszystko to do twarzy młodości, która lekko przebywa przyjemne i nieprzyjemne wzruszenia, a mnie do twarzy spokój, chociażby nudny, senny — bo go znam, a z burzą nie dam sobie rady.
„Wielu dziwiłoby się mojej decyzji: czego on ucieka? — spytają jedni; inni będą śmiać się ze mnie. Niech tak będzie, ja i na to jestem zdecydowany. Jeśli się zdecydowałem nie widzieć się z panią, — to zdecydowałem się na wszystko!
„W głębokim moim smutku pocieszam się tem tylko, że ten krótki epizod w naszem życiu pozostawi w duszy mojej na zawsze takie czyste i wonne wspomnienie, że ono jedno wystarczy, aby dusza nie pogrążyła się w dawną swoją senność, a pani, nie zrobiwszy nic złego, stanie się przewodnikiem przyszłego normalnego życia. Żegnam panią. Niech pani odleci, jak spłoszony ptak zlatuje z gałęzi, na której usiadł przez omyłkę, wesoło i śmiało“.
Obłomow pisał z ożywieniem. Pióro latało po papierze. Oczy mu błyszczały, gorzały policzki. List był długi, jak zwykle listy miłosne, jak zwykłe przerzucanie się słowami.
— Dziwna rzecz — myślał Obłomow — nie jest mi ani przykro ani ciężko. Jestem prawie szczęśliwy. Skąd to pochodzi? Może dlatego, że razem z listem spadł mi ciężar z duszy.
Odczytał list, złożył i zapieczętował.
— Zachar! — rzekł — gdy przyjdzie służący, oddaj mu ten list dla panny Olgi.
— Słucham.
Obłomow w samej rzeczy uczuł pewną ulgę, pewną radość. Usiadł z nogami na kanapie i zapytał, czy nie byłoby czego do zjedzenia na śniadanie? Zjadł dwa jajka i zapalił cygaro. I serce i żołądek były zaspokojone — on żył. Wyobrażał sobie zdziwienie Olgi, gdy list otrzyma, jaki będzie wyraz jej twarzy, gdy przeczyta, co będzie potem?
Cieszył się perspektywą tego dnia. Z drżeniem serca przysłuchiwał się każdemu poruszeniu drzwi, czy nie przychodzi służący, czy Olga już czyta list. Nie — w przedpokoju cicho.
— Cóżby to miało oznaczać? — myślał z niepokojem. — Czyżby nikogo nie było — jakże to być może?
Ale głos tajemny zdawał się mu szeptać: czegoż się niepokoisz? Przecież pragniesz tylko, ażeby nic nie było, ażeby zerwać stosunek? — Ale on przytłumiał ten głos.
Po półgodzinie dowołał się nareszcie Zachara, który rozmawiał w bramie z furmanami.
— Nikogo nie było? Nikt nie przychodził?
— Przychodzili.
— No. Cóż ty?
— Powiedziałem, że pana niema, że pan wyjechał do miasta.
Obłomow zrobił wielkie oczy.
— Dlaczego tak powiedziałeś? — spytał. — Cóż ci kazałem powiedzieć, gdy przyjdzie służący?
— Ależ służący nie przychodził, tylko pokojówka — z niezmąconą zimną krwią odpowiedział Zachar.
— A list oddałeś?
— Nie. Wszakże pan z początku kazał powiedzieć, że go niema w domu, a potem oddać list. Jak przyjdzie służący — to list oddam.
— Nie, nie!... Ty wprost jesteś zabójcą! Gdzie list? Daj go tutaj! — wołał Obłomow.
Zachar przyniósł list należycie zmięty i zbrukany.
— Umyj ręce! Zmiłuj się! — rzekł Obłomow wskazując na plamy.
— Moje ręce czyste — odpowiedział Zachar, patrząc na stronę.
— Anisja! Anisja! — wołał Obłomow.
Anisja otworzyła drzwi i w połowie się zatrzymała.
— Zobacz, co wyrabia Zachar, — skarżył się Obłomow. — Weź ten list i oddaj go służącemu albo pokojówce, jeśli przyjdzie od Iljinskich.
— Słyszę, batiuszka. List oddam.
Gdy tylko weszła do przedpokoju, Zachar wyrwał jej list z rąk.
— Ruszaj! Ruszaj! Pilnuj swoich babskich spraw!
Wkrótce potem przyszła znowu pokojówka. Zachar otworzył drzwi. Anisja zbliżyła się do pokojówki, ale ten z gniewem spojrzał na nią.
— Ty tu poco? — spytał, chrypiąc.
— Przyszłam tylko posłuchać, co ty...
— No, no, no! — zagrzmiał Zachar, zamachnąwszy się na nią pięścią. — Wynoś się!
Anisja posłuchała i, uśmiechnąwszy się odeszła do drugiego pokoju. Patrzyła przez szczelinę drzwi, przysłuchując się, czy Zachar zrobi rzeczywiście to, co powiedział Obłomow.
Ilja Iljicz, usłyszawszy hałas, wyszedł.
— Czego chcesz, Katja? — spytał.
— Panienka kazała zapytać, gdzie pan wyjechał, a pan, widzę, nie wyjechał — w domu. Pobiegnę i powiem, że pan jest. — Ruszyła do odejścia.
— Jestem w domu... To ten wszystko bałamuci — rzekł Obłomow. — Masz list, oddaj go panience.
— Słucham. Oddam.
— Gdzie panienka teraz?
— Poszła przejść się po wsi. Kazała powiedzieć, że jeśli pan już przeczytał książkę, aby pan przyszedł do ogrodu o drugiej godzinie.
Katja wyszła.
— Nie, nie pójdę... — myślał Ilja Iljicz — poco drażnić uczucia, skoro wszystko ma być skończone? Mimowoli jednak skierował się do wsi.
Zdaleka widział Olgę, idącą wierzchołkiem góry, widział, jak dopędziła ją Katja i list wręczyła, widział jak Olga zatrzymała się chwilę, spojrzała na list, pomyślała nad czemś, potem skinęła na Katję, a sama poszła aleją w kierunku parku.
Obłomow począł okrążać górę i z drugiego końca wszedł do tej samej alei. Doszedłszy do środka, usiadł na trawie i jakby na nią czekał.
— Ona tu przyjdzie — myślał — tylko popatrzę na nią zdaleka... jak ona to przyjęła... i niespostrzeżony odejdę na zawsze.
Z zamierającem sercem oczekiwał jej kroków. Nikogo. Cicho. Przyroda żyła pełnem życiem. Dokoła wrzała niewidoczna, drobna robota. Wszystko otaczał wspaniały spokój.
W trawie wszystko żyło — ruszało się, pełzało. Tu mrówki biegają na wszystkie strony, zakłopotane, zajęte, spotykają się ze sobą, rozbiegają się, śpieszą — zupełnie jak gdyby się patrzyło z wysokości na rynek: takie same kupki, taki sam ruch, — tak samo kręcą się ludzie.
Tu trzmiel brzęczy koło kwiatka i wpełza do środka kielicha; muchy skupiły się koło kropli soku, jaka wystąpiła z kory pękniętej lipy; tam ptak kędyś w gęstwinie oddawna powtarza ten sam dźwięk — może przywołuje towarzyszkę.
Dwa motyle, kręcąc się koło siebie, jak w walcu, w powietrzu pędzą koło pni drzewnych. Trawa pachnie. Brzmi ona nie milknącemi głosami...
— Jaki tu ruch! — myślał Obłomow, wpatrując się w to życie i wsłuchując się w różne szmery przyrody. — A napozór tak cicho, spokojnie.
Ale skrzypu kroków nie było słychać. — Nareszcie... ach! — westchnął Obłomow powoli rozchylając gałęzie krzaków. — Ona, ona... Cóż to? Płacze! Boże mój!
Olga szła powoli i chusteczką ocierała łzy. Ledwie je otrze, napływają nowe. Ona się wstydzi, połyka je, pragnie ukryć, nawet wobec drzew — i nie może. Obłomow nigdy nie widział łez Olgi, nie spodziewał się ich. Paliły go one, ale nie czuł gorąca, lecz tylko ciepło.
Ilja Iljicz szybkiemi krokami zbliżył się do niej.
— Olga! Olga! — mówił miękko, idąc za nią.
Ona drgnęła, obejrzała się, spojrzała na niego ze zdziwieniem, potem odwróciła się i poszła dalej.
Obłomow szedł obok niej.
— Pani płacze?
Łzy z oczu jej popłynęły silniej. Nie mogła już ich powstrzymać. Przycisnęła chustkę do oczu, wybuchnęła głośnym płaczem i usiadła na pierwszej ławeczce.
— Co ja narobiłem! — szeptał przerażony. Ujął jej rękę i starał się oderwać od twarzy.
— Proszę mnie zostawić! — przemówiła. — Proszę odejść! Poco pan tutaj? Wiem, żem nie powinna płakać — po czem? Pan ma słuszność, tak, wszystko zdarzyć się może.
— Co zrobić, aby tych łez nie było? — pytał, uklęknąwszy przed nią. — Proszę mówić, proszę rozkazywać — wszystko zrobię.
— Pan zrobiłeś wszystko, abym płakała, a zatrzymać łzy — nie w pańskiej mocy. Pan nie ma tej siły. Proszę mnie zostawić! — mówiła, wachlując się chusteczką.
Ilja Iljicz spojrzał na nią i zdaje się wyczytał w niej przekleństwo.
— Nieszczęsny list! — zawołał z wyrzutem.
Olga otworzyła koszyk, wyjęła list i wręczyła mu.
— Proszę go wziąć... zabrać ze sobą, ażebym długo jeszcze nie płakała, patrząc na niego.
Milcząc schował list do kieszeni i siedział, głowę schyliwszy.
— Odda przynajmniej pani sprawiedliwość moim zamiarom — rzekł cicho. — To dowodzi, jak drogiem dla mnie jest szczęście pani.
— Tak, drogie — odrzekła, westchnąwszy. — Nie, Ilja Iljicz, pan widocznie zazdrościł mi mego cichego szczęścia i pośpieszył je zamącić.
— Zamącić? Chyba pani nie czytała mego listu? Ja pani powtórzę...
— Nie doczytałam, bo łzy zalały mi oczy. Ach, jam jeszcze głupia! Domyślałam się reszty. Proszę nie powtarzać, abym nie płakała znowu... — Znowu łzy popłynęły.
— Czyż nie dlatego chcę panią opuścić, że jej szczęście widzę dopiero w innej niż ze mną przyszłości, że dla tego szczęścia sam siebie składam w ofierze? Czy robię to obojętnie? Czyż w głębi nie łka cała moja istota? Dlaczegoż ja to robię?
— Dlaczego? — powtórzyła.
Nagle przestała płakać i zwróciła się do niego.
— Dlatego, dlaczego schowałeś się pan teraz w krzakach — ażeby zobaczyć, czy będę płakać i jak będę płakać — oto dlatego! Gdybyś pan pragnął szczerze tego, co napisałeś w liście, gdybyś pan był przekonany, że rozstać się trzeba, wyjechałby pan za granicę, nie widząc się ze mną.
— Co za myśl! — rzekł z wymówką. — Nie powiedziałem jeszcze wszystkiego.
Przeraziła go ta uwaga, gdyż nagle zrozumiał, że to była prawda.
— Tak, wczoraj potrzebne było panu moje „kocham“, dziś potrzebne panu moje łzy, a jutro zechce pan może widzieć, jak będę umierać.
— Olga! Czyż można tak mnie obrażać? Czyż nie wierzy pani w samej rzeczy, że dziś oddałbym połowę mego życia, ażeby słyszeć śmiech pani i nie widzieć łez?
— Teraz może, kiedyś już pan widział, jak opłakuje pana kobieta... Nie! — dodała — pan nie ma serca. Gdybyś pan istotnie nie chciał moich łez, nie uczyniłbyś pan tego, coś uczynił.
— Czyż ja mogłem przypuszczać! — krzykiem prawie przemówił Obłomow, przyciskając obie dłonie do piersi.
— Serce kochające ma swój rozum — zauważyła — ono wie, czego pragnie i przewiduje, co stać się może. Wczoraj nie mogłam tu przyjść, gdyż mieliśmy niespodzianą wizytę, ale wiedziałam, że pana dręczyłoby oczekiwanie, miałbyś może noc bezsenną lecz przyszłam mimo to, bo nie chciałam pańskiego niepokoju... A pan jest wesoły, gdy ja płaczę... Proszę patrzeć, patrzeć, cieszyć się...
Olga znowu płakać poczęła.
— Ja i bez tego źle spałem, Olgo... Noc mnie zmęczyła...
— I panu żal było, że ja spałam dobrze, że się nie dręczę? — Prawda? — przerwała mu. — Gdybym dzisiaj nie płakała, pan i dzisiaj spałby źle.
— Cóż mam robić? Czy prosić o przebaczenie? — zapytał ze słodyczą, pełną pokory.
— Przebaczenia proszą dzieci lub ludzie, którzy w tłumie nastąpią komuś na nogę; tu przepraszanie nie pomoże — rzekła, wachlując się chusteczką.
— Ale, Olgo, jeżeli to prawda? Jeśli mój domysł słuszny, a miłość pani tylko omyłką? Jeśli pani pokocha innego i, spojrzawszy na mnie wtedy, poczerwienieje...
— Cóż z tego? — spytała, patrząc na niego tak badawczym, głębokim wzrokiem pełnym ironji, że Obłomow się zmięszał.
— Ona coś pragnie wydobyć ze mnie... — myślał. — Bądź ostrożny, Ilja Iljicz.
— Jakto — co z tego? — powtórzył machinalnie, niespokojnie patrząc na nią, nie domyślając się wcale jaka myśl tworzy się w jej głowie i jak usprawiedliwi swoje: co z tego — kiedy w samej rzeczy niepodobna usprawiedliwić miłości, jeśli ona jest tylko omyłką...
Olga patrzyła na niego wzrokiem pewnym i widocznie panowała nad swoją myślą.
— Pan lęka się — odpowiedziała z wymówką — „upaść na dno przepaści“, pan lęka się przyszłego upokorzenia, gdy kochać pana przestanę... „Źle będzie ze mną...“ — pisze pan.
Obłomow nie rozumiał, o co chodzi.
— Ale mnie wtenczas będzie dobrze, gdy pokocham innego — zatem będę szczęśliwa! A pan powiada, że przewiduje moje szczęście i gotów jest oddać za nie życie.
Ilja Iljicz wpatrzył się w nią pilnie, szeroko otwierając powieki.
— Także logika! — szepnął. — Przyznam się, że się tego nie spodziewałem.
Olga mierzyła go złośliwie od stóp do głowy.
— A szczęście, z powodu którego pan rozum traci? — mówiła dalej. — A te poranki i wieczory, a ten park, a moje „kocham“, wszystko to nic nie warte, żadnej ceny, żadnej ofiary, żadnego bólu?
— Ach, gdybym się mógł pod ziemię schować! — myślał Obłomow, dręcząc się wewnętrznie w miarę tego, jak myśl Olgi stawała się coraz wyraźniejszą.
— A jeśli — zaczęła akcentując pytanie — pana zmęczy ta miłość, jak zmęczyły książki, urząd, towarzystwo ludzkie; jeśli zczasem, bez współzawodniczki, bez innej miłości zaśnie pan nagle przy mnie, jak u siebie na kanapie, a głos mój nie obudzi pana; jeśli puchlina koło serca opadnie, jeśli już nie kobieta, lecz szlafrok będzie panu drogi?
— Olga! To niemożliwe! — przerwał z niezadowoleniem, odsuwając się od niej.
— Dlaczego niemożliwe? — spytała. — Pan mówi że „pomyliłam się“, że pokocham innego, a ja myślę również nieraz, że pan przestanie mnie kochać. A co wtedy? Jak ja usprawiedliwię sama siebie wobec tego, co robię? Gdyby nawet ludzie nic mi nie powiedzieli, co ja sama sobie powiem? Z tego powodu i ja miewam nieraz bezsenne noce, ale nie męczę pana domysłami o przyszłości, bo mam wiarę w dobrą przyszłość. Moje pojęcie szczęścia jest silniejsze od strachu. Dla mnie ma wartość to, gdy z mego powodu błysną panu oczy, gdy pan szuka mnie, wdzierając się na szczyty pagórków, gdy pan zapomina o lenistwie i pędzi śród upału do miasta, aby tam kupić bukiet dla mnie, przywieźć książkę, gdy widzę, że zmuszam pana do uśmiechu, do pragnień życia... Ja oczekuję i szukam jednego tylko — szczęścia i wierzę, że je znalazłam. Jeśli się pomylę, jeśli prawda, że będę je opłakiwać, czuję przynajmniej — tu rękę przyłożyła do serca — że niema winy z mojej strony — to znaczy, że los nie przeznaczył mi szczęścia. Nie dał go Bóg. Nie boję się łez przyszłości. Płacz mój nie będzie daremny — za łzy moje coś kupiłam... Mnie było tak dobrze... — zakończyła.
— Niechże znowu będzie dobrze! — prosił Obłomow.
— A pan tylko ponure obrazy widzi w przyszłości. Panu szczęście niepotrzebne. Jest to niewdzięczność — mówiła dalej, — to nie miłość, to...
— Egoizm — dopowiedział Obłomow.
Nie miał odwagi spojrzeć na Olgę, mówić, prosić przebaczenia.
— Proszę iść — rzekła ledwie dosłyszalnym głosem — dokąd pan szedł.
Obłomow spojrzał na nią. Łez już nie było — wyschły. Olga zamyślona patrzyła w ziemię i parasolem kreśliła na piasku jakieś linje.
— Niech się pan znowu położy na grzbiecie — dodała, — nie pomyli się pan, „nie wpadnie w przepaść“.
— Ja zatrułem siebie i zatrułem panią, zamiast tego, ażeby być tylko szczęśliwym... — szeptał niby usprawiedliwiając się.
— Proszę pijać kwas — nie zatruje się pan — kłuła go dalej.
— Olga! To nie jest wspaniałomyślność! Po tem gdy ja już sam siebie ukarałem zeznaniem...
— Tak, w słowach pan siebie karze, rzuca się w przepaść, oddaje pół życia, a gdy przyjdzie wątpliwość, noc bezsenna, jak wtenczas, staje się pan czułym dla siebie samego, ostrożnym, troskliwym, zapobiegliwie patrzącym w przyszłość!
— Jakaż to prawda, jaka prosta prawda! — myślał, wstydząc się głośno przyznać się do niej.
Dlaczegoż on ją sam nie zrozumiał, lecz wytłumaczyła mu kobieta, która ledwie żyć zaczynała. Jak to się prędko stało! Niedawno jeszcze była dzieckiem.
— Już więcej nie mamy o czem mówić — zakończyła, wstając. — Żegnam pana, Ilja Iljicz, i życzę... spokoju... Wszak w tem widzi pan swoje szczęście.
— Olga! Nie! Na miłość Boga — nie! Teraz gdy wszystko znowu stało się jasne, proszę mię nie odpędzać od siebie! — mówił, ująwszy jej rękę.
— Czegóż pan sobie życzy ode mnie? Pan wątpi, czy miłość moja dla pana nie jest omyłką, a ja nie mogę uspokoić pańskiej wątpliwości. Może być, że to omyłka — nie wiem...
Obłomow puścił jej rękę. Znowu nóż wisiał nad nim.
— Jakto — nie wie pani? Nic pani uczucie nie mówi? — spytał z akcentem powątpiewania. — Czy pani przypuszcza...
— Ja nic nie przypuszczam. Powiedziałam już to panu wczoraj. Co zaś odczuwam i co będzie po roku? Nie wiem. Czyż po jednem szczęściu przychodzi drugie, a potem trzecie — równe pierwszemu? — pytała, patrząc w twarz jego pilnie. — Proszę mówić, pan doświadczeńszy ode mnie.
Obłomow nie chciał już umacniać jej wtem przekonaniu. Milczał, chwiejąc jedną ręką drzewkiem akacji.
— Nie, kocha się tylko raz! — powiedział, jak uczeń wyuczony lekcji.
— Otóż widzi pan i ja w to wierzę — dodała. — Jeśli zaś to nie jest prawdą, być może, że i ja przestałabym kochać pana, może być, że odczuję gorycz mojej omyłki — i pan także... może się rozstaniemy! Ale kochać dwa — trzy razy — nie, nie! Nie chcę w to wierzyć.
Ilja Iljicz westchnął. Owo „może być“ poruszało jego duszą i w zamyśleniu szedł za nią. Z każdym krokiem było mu lżej. Wymyślona przez niego śród nocy bezsennej „omyłka“ była daleką przyszłością...
— Przecież to nie miłość tylko — myślał, — ale całe życie takie... Jeśliby każdy wypadek uważać za omyłkę, to cóż nie będzie omyłką? Cóż to jest? Czyż ja nagle oślepłem?
— Olga — rzekł, ledwie dotykając palcami jej talji.
Zatrzymała się.
— Pani rozumniejsza ode mnie...
Olga zrobiła przeczący ruch głową.
— Nie. Jestem tylko prostsza i śmielsza. Czego się pan lęka? Czy w samej rzeczy pan myśli, że można przestać kochać? — spytała z pewnością, pełną dumy.
— Teraz i ja nie lękam się! — rzekł z mocą. — Przyszłość z panią nie straszna!
— Słowa te czytałam niedawno... u Sue’go, zdaje się — zauważyła nagle z ironją, zwróciwszy się do niego. — Tylko tam kobieta zwraca je do mężczyzny...
Rumieniec oblał twarz Obłomowa.
— Olgo! Niech wszystko zostanie jak było wczoraj — błagał ją. — Już nie będę się lękał „omyłek“.
Olga milczała.
— Czy tak? — zapytał nieśmiało.
Znowu milczenie.
— Jeśli pani mówić nie chce, proszę dać jakiś znak przebaczenia... gałązkę bzu.
— Bzy już zwiędły, zmarniały — odpowiedziała. — Widzi pan, jakie poblakłe!
— Zwiędły... poblakły... — mówił Obłomow, patrząc na bzy. — Ale i list mój już zblakł — dodał nagle.
Ona głową zachwiała przecząco. Obłomow szedł za nią i rozmyślał o liście, o wczorajszem szczęściu, o zwiędłych bzach.
— W samej rzeczy — myślał — bzy więdną... Poco ten list... Dlaczego nie spałem całą noc, a rano pisałem? Teraz oto... jaki znowu spokój w duszy... — Ziewnął nieznacznie. — Strasznie chcę spać! Gdyby listu nie było, nie byłoby i tego... onaby nie płakała, wszystko zostałoby, jak wczoraj. Siedzielibyśmy spokojnie w tej samej alei, patrzyli na siebie wzajemnie, rozmawiali o szczęściu. I dziś byłoby to samo i jutro... — Ziewnął szeroko.
Następnie myślał o tem, coby się stało, gdyby list osiągnął swój cel, gdyby ona podzielała jego pogląd, przestraszyła się, jak on, omyłki i dalekich burz w przyszłości, gdyby uległa jego tak zwanemu doświadczeniu, rozsądkowi i zgodziła się rozstać się z nim, zapomnieć wzajemnie o sobie?
Boże uchowaj! Pożegnać się, jechać do miasta na nowe mieszkanie! Poszłyby za tem bezsenna noc, męczące jutro, nieznośne pojutrze, a potem dnie coraz bledsze, bledsze...
Coby to było? Wszak to śmierć. A jednak byłoby to się stało. Zachorowałbym. Nie pragnę rozłąki, nie przeniósłbym jej. Wymodliłbym widzenie się z nią. Pocóż ja pisałem ten list?
— Olgo Siergiejewna! — przemówił.
— Czego pan sobie życzy?
— Do wszystkich moich wyznań, musiałbym dodać jeszcze jedno...
— Jakie?
— List ten był zupełnie niepotrzebny...
— Nieprawda, on był niezbędny — rzekła decydująco.
Olga odwróciła się i zaśmiała, ujrzawszy z wyrazu twarzy, że go senność opuściła, a oczy otwarły się ze zdziwienia.
— Niezbędny? — powtórzył powoli, wpatrując się zdziwionym wzrokiem w jej plecy.
Ale widział tylko dwa ukośne skrawki mantyli.
— Cóż znaczą te łzy i narzekania? — myślał. — Czyż to tylko przebiegłość? — Ale w Oldze nie było jej. Dawno o tem wiedział.
Bawią się w przebiegłość tylko mniej lub więcej ograniczone kobiety. Gdy im zabraknie prawdziwego rozumu, puszczają w ruch przebiegłość dla poruszania drobnych sprężynek życia, robią jak koronki swoją codzienną małą politykę, nie dostrzegając, jak obok nich układają się główne linje życia, ani w którą stronę one się kierują i gdzie złączą.
Przebiegłość — to drobna moneta, za którą niewiele kupić można. Za drobną monetę można przeżyć godzinę, dwie — tak samo, przebiegłością można pokryć tylko drobiazg, oszukać kogoś, coś przeinaczyć, ale nie starczy jej, aby objąć szerokie horyzonty, poznać początek i koniec jakiegoś wielkiego zdarzenia.
Przebiegłość jest krótkowzroczna. Dostrzega tylko, to co widzi pod nosem, nie patrzy wdal i dla tego wpada często w tę samą pułapkę, którą nastawia na innych.
Olga jest tylko rozumną kobietą. Chociażby dzisiejsze wątpliwości — jak ona rozwiązała je łatwo i jasno! I tak zawsze. Dotychczas pojmuje treść rzeczy, idąc ku temu drogą prostą.
Przebiegłość podobną jest do myszy, która biega, chowa się... Charakter Olgi inny. Cóż to zatem jest? Co w tem nowego?
— Dlaczego list był niezbędny? — spytał.
— Dlaczego? — powtórzyła i szybko zwróciła się do niego z wesołą twarzą, zadowolona z tego, że na każdym kroku potrafi go zadziwić. — Dlatego — poczęła mówić powoli, z zastanowieniem — że pan nie spałeś całą noc, pisałeś tylko dla mnie. Ja także jestem egoistką! Tyle najprzód...
— Dlaczegoż pani robiła mi wymówki, kiedy teraz zgadza się ze mną? — przerwał.
— Dlatego, że pan wymyślił drażnienie mnie. Ja ich nie wymyśliłam, one same przyszły. Cieszę się z tego, że już minęły, a pan przygotowywał je i cieszył się przedtem. Pan zły człowiek i dlatego panu robiłam wymówki. Następnie... W liście pańskim jest myśl, uczucie... Pan przeżyłeś tę noc i ranek nie według swego zwyczaju, lecz tak jak pragną, abyś pan żył, przyjaciel pański i ja — to po drugie. Trzecie zaś...
Podeszła do niego tak blisko, że krew uderzyła mu do serca i głowy. Obłomow począł ciężko oddychać ze wzruszenia. Olga patrzyła mu wprost w oczy.
— Po trzecie dlatego, że w liście tym, jak w zwierciadle, odbija się pańska miękkość duszy, pańska ostrożność, pańska troska o mnie, lęk o moje szczęście, pańskie czyste sumienie... wszystko, co opowiadał mi o panu Andrzej Iwanycz i co ja pokochałam, zaco zapominam o pańskiem lenistwie... apatji... Pan mimowoli otworzył w tym liście moją duszę... Pan nie jesteś egoistą, Ilja Iljicz. Napisałeś pan ten list nie dlatego, ażeby się rozstać ze mną, tego pan nie chciał, pan lękał się oszukać mnie... Tam przemawiała w panu uczciwość, inaczej list ten obraziłby mnie i duma nie wycisnęłaby mi łez! Widzi pan, ja wiem, dlaczego kocham pana i nie lękam się omyłki... Co do pana, ja się nie pomylę...
Zdawało się Obłomowowi, że Olga, gdy to mówiła, była otoczona jakimś blaskiem, jasnością. Oczy jej świeciły zwycięstwem miłości, świadomością swojej siły. Na jej policzkach pokazały się rumieńce. On to wszystko wywołał. Poruszeniem swego uczciwego serca rzucił w jej duszę ten ogień, te rumieńce, ten blask.
— Olgo! Pani... wyższa ponad wszystkie kobiety... pani największa kobieta na świecie! — zawołał w zachwycie, nieprzytomny prawie i ręce wyciągnął ku niej. — Na miłość Boga! Jeden pocałunek na znak niewysłowionego szczęścia — wyszeptał, jak w malignie.
Nagle cofnęła się o krok od niego. Triumfujący blask oczu, rumieńce znikły, w łagodnych dotychczas oczach zaświecił gniew.
— Nigdy! Nigdy! Proszę się nie zbliżać — z przestrachem prawie i lękiem zawołała, wyciągając przed siebie obie ręce i parasolkę, jakby się pragnęła od niego oddzielić i zatrzymała się, jak wkopana w ziemię, skamieniała, bez oddechu prawie, w groźnej postawie, z gniewem w oczach.
Obłomow ocknął się nagle. Widział przed sobą nie łagodną Olgę, lecz obrażoną boginię dumy i gniewu, z ustami zaciśniętemi, z błyskawicami w oczach.
— Proszę przebaczyć... — wyszeptał zmartwiony, upokorzony.
Olga powoli odwróciła się i poszła gniewna, rzucając na niego przez ramię badawcze spojrzenie. Obłomow postępował powoli; podobny był do psa, który kopnięty nogą, idzie, wlokąc za sobą ogon.
Przyśpieszyła kroku, ale ujrzawszy twarz jego, stłumiła w sobie uśmiech i poszła spokojnie, tylko drgała chwilami. Rumieńce ukazywały się jej to na jednym, to na drugim policzku.
W miarę jak szła, twarz jej się rozjaśniała, oddech stawał się bardziej równomierny i spokojny i krok się wyrównał. Spostrzegła, jak owo „nigdy“ było świętem dla Obłomowa. Gniew jej powoli przygasał i ustępował miejsca litości. Szła wolniej, wolniej...
Chciała złagodzić swoje uniesienie i przemyśliwała, jakby to zrobić, jak do niego przemówić.
— Wszystko zepsułem! — myślał Obłomow. — To prawdziwa omyłka! Nigdy! Nigdy! Boże... bzy zwiędły... — myślał, patrząc na poblakłe, wiszące liście bzu... — wczoraj zblakły... list także... i ta chwila najpiękniejsza w mojem życiu, kiedy z ust kobiety, jak głos z nieba, usłyszałem po raz pierwszy, co we mnie jest dobrego... I to poblakło.
Spojrzał na Olgę. Zatrzymała się i czekała na niego, spuściwszy oczy.
— Proszę mi dać list — rzekła cicho.
— Zblakł już... — powiedział, oddając list.
Olga jeszcze bardziej zbliżyła się do niego i schyliła głowę, tak, że powieki miała niemal spuszczone. Drżała lekko. Wzięła list i, nie podnosząc głowy, stała.
— Przestraszył mnie pan! — rzekła łagodnie.
— Proszę przebaczyć... — przemówił.
Olga milczała.
— To groźne „nigdy“ — zaczął smutnie i westchnął.
— Zblednie... — powiedziała ledwie dosłyszalnie, czerwieniejąc.
Rzuciła na niego wstydliwe, łagodne spojrzenie, ujęła obie jego ręce, ścisnęła je mocno a potem przyłożyła do swego serca.
— Słyszy pan, jak bije! — powiedziała. — Pan mnie przestraszył. Proszę puścić!
Nie patrząc nawet na Obłomowa, pobiegła drożyną, podniósłszy nieco zprzodu suknię.
— Gdzie pani tak pędzi! Zmęczyłem się... Nie mogę podążać za panią...
— Proszę mnie zostawić! Ja tak śpieszę, ażeby śpiewać, śpiewać, śpiewać! — mówiła z rozpaloną twarzą. — Coś mnie pierś gniecie... boli prawie...
Obłomow został na miejscu i długo patrzył za nią, jak za odlatującym aniołem.
— Czyż i ta chwila zblednie? — myślał ze smutkiem i nie odczuwał, czy idzie, czy stoi na miejscu.
— Bzy zwiędły... — myślał dalej — wczoraj minęło. Minęła noc pełna widziadeł, dusząca, ciężka... Tak, i ta chwila minie, jak bzy... Ale gdy noc dzisiejsza mijała, w tym samym czasie budził się kwitnący poranek...
— Cóż to takiego? — głośno prawie wykrzyknął. — I miłość także... miłość? A ja myślałem, że ona jak ciepłe południe będzie wisieć nad kochającymi się i nic się nie poruszy, nic nie zadrży w jej atmosferze, — ale i w miłości niema spokoju, i ona podąża gdzieś naprzód, jak „całe życie“ — jak mówi Sztolc. Jeszcze się nie urodził nowy Jozue, któryby jej powiedział: „stój, nie ruszaj się!“ Cóż będzie jutro? — z lękiem pytał siebie i leniwo, w zamyśleniu podążył do domu.
Mijając okna Olgi, słyszał, jak jej pierś ściśnięta szukała ulgi w dźwiękach Szuberta i jakby łkała od szczęścia.
Mój Boże! Jak pięknie żyć na świecie.




XI.

Obłomow zastał w domu list od Sztolca, który rozpoczynał i kończył się słowami „teraz albo nigdy!“, potem były wymówki za zasiedziałość, zachęta do przyjazdu koniecznie do Szwajcarji i Włoch, dokąd się Sztolc wybierał. Gdyby zaś nie chciał się ruszyć za granicę, — radził mu — aby jechał na wieś, obejrzeć swoje gospodarstwo, rozbudzić zaniedbane życie swoich mużyków, sprawdzić i wyjaśnić swoje dochody i dać osobiście dyspozycje co do budowy nowego domu.
„Pamiętaj naszą umowę — pisał — teraz albo nigdy!“ — kończąc list.
— Teraz, teraz, teraz! — powtarzał Obłomow. — Andrzej nie wie, jaki poemat śpiewa moja dusza. Jakiego on pragnie jeszcze zajęcia? Czyż ja mogę kiedykolwiek i czemkolwiek zajmować się więcej, niż teraz? Niechby on spróbował! Czytamy o Francuzach i Anglikach, że oni ciągle pracują, że wszystko u nich polega na rozumie. Podróżują sobie po całej Europie, niektórzy nawet po Azji i Afryce tak sobie, bez żadnego zajęcia: jedni aby rysować, inni wykopują starożytności, polują na lwy, łapią różne węże. Albo — przesiadują w domu w szlachetnem próżniactwie: jedzą śniadania i obiady z przyjaciółmi, z kobietami — oto całe ich zajęcie! Dlaczegoż ja mam żyć, jak skazany do ciężkich robót? To Andrzej tylko wymyślił: „pracuj, pracuj jak koń!“ Dlaczego? Nie jestem głodny, nieodziany. Olga znowu mnie zapytywała, czy mam zamiar pojechać do Obłomówki?...
Usiadł pośpiesznie i począł pisać, kombinować, jeździł nawet do architekty. Wkrótce na niewielkim stoliku leżał plan domu i ogrodu. Dom mieszkalny dla rodziny, obszerny, z dwoma balkonami.
— Tu ja, tu Olga, tutaj pokój sypialny, tam dziecinny... — mówił uśmiechając się. — „Ale chłopi, chłopi!“ — myślał — i uśmiech znikał, a występowała natomiast zmarszczka na czole. Sąsiad pisze szczegółowo — mówi o orce, o omłotach... Jakie nudy! i proponuje na wspólny koszt zbudować drogę do wielkiej handlowej osady... most przez rzekę. Prosi na ten cel o trzy tysiące, chce dług zaciągnąć na Obłomówkę... A skąd ja mam wiedzieć, czy to potrzebne? Czy będzie z tego pożytek? Czy mnie nie oszukuje? Przypuśćmy, że nie, jest to człowiek uczciwy, Sztolc zna go, ale i on przecież może się omylić, a ja wydam pieniądze! Trzy tysiące — to wiele! Skąd wziąć? Nie — to straszne! Pisze jeszcze, ażeby niektórych chłopów wysiedlić na puste pola, żąda rady jak najśpieszniej. Obowiązuje się wysłać wszystkie papiery, potrzebne dla zaciągnięcia długu na majątek. Mam mu przysłać pełnomocnictwo, zaświadczone w izbie sądowej — oto czego mu się zachciewa! A ja nie wiem nawet, gdzie są te urzędy.
Już minął drugi tydzień, a Obłomow nie odpowiedział na list, tymczasem nawet Olga zapytuje go, czy był już w Izbie sądowej? Niedawno Sztolc pisał do niego i do niej z zapytaniem: „co on robi?“
Wprawdzie Olga mogła tylko powierzchownie śledzić działalność swego przyjaciela, i to w sferze tylko dostępnej dla niej. Czy wesoło wygląda, czy chętnie jeździ wszędzie, czy w godzinach oznaczonych zjawia się w lasku, o ile interesują go nowiny wiejskie, ogólna rozmowa. Najtroskliwiej uważała, ażeby nie tracił z widoku głównego celu życia. Gdy nawet pytała o izbę sądową, to tylko, dlatego ażeby coś odpisać Sztolcowi o zajęciach jego przyjaciela.
Lato było w całej pełni. Lipiec mijał. Pogoda prześliczna. Obłomow prawie nigdy nie opuszczał Olgi: w pogodny dzień w parku, w upalny południowy czas chronił się z nią do lasu, między sosny, i siedząc u jej nóg, czytał... Ona wyszywała już drugą część kanwy — dla niego.
Tak przeżywali upalne lato, a chmury, nadbiegające czasami, mijały ich.
Jeśli Obłomow miewał ciężkie sny, jeśli w sercu budziły się wątpliwości, Olga jak anioł stała na straży: spojrzy w jego twarz swojem pogodnem spojrzeniem, wydobędzie, co mu leży na sercu, — i znowu wszystko spokojnie, znowu fala uczucia płynie równo, jak rzeka, w której zwierciadle odbija się niebo.
Pogląd Olgi na życie, na miłość stał się jeszcze bardziej wyraźnym i pogodnym. Z większą niż dawniej pewnością rozglądała się koło siebie, nie martwiąc się przyszłością. Rozwinęły się w niej nowe struny umysłu, nowe rysy charakteru, objawiające się albo w poetyckiej różnobarwności, albo prawidłowo, jasno, stopniowo i naturalnie.
Rozwinął się w niej pewnego rodzaju upór, który zwyciężał nietylko grozę losu, ale nawet lenistwo i apatję Obłomowa. Gdy poweźmie jakiś zamiar — wnet wre u niej robota. Mówi tylko o jednem, a gdy nawet nie mówi, to widać, że umysł jej zajęty czemś jednem, że nie zapomni o tem, nie porzuci, wszystko rozważy i dopnie tego, czego chciała.
Obłomow nie mógł zrozumieć, skąd się brało u niej tyle siły, tyle taktu — aby wiedzieć jak, i umieć dać sobie radę, bez względu na to, jakie wypadki ją zaskoczą.
— To dlatego — myślał — że ma jedną brew krzywą, zawsze trochę podniesioną do góry, a nad nią cieniutką, ledwie widoczną rysę. Tam, w tej rysie siedzi jej upór.
Choć twarz jej wyraża pogodę i spokój, linijka ta nie znika nigdy i brew nie układa się równo. Niema ani zewnętrznej siły, ani rzutów i ostrych skłonności. Wytrwałość w zamiarach i upór ani na odrobinę nie wytrącają ją ze sfery kobiecej.
Ona nie pragnie być lwicą, ostremi słowami karcić niezręcznego czciciela, bystrością umysłu zadziwić wszystkich w salonie, ażeby ktoś z kąta krzyknął: brawo, brawo!
Olga nie jest pozbawioną nawet lękliwości, właściwej kobiecie. Nie zadrży wprawdzie, gdy ujrzy mysz, nie zemdleje z powodu upadnięcia krzesła, ale boi się odejść daleko od domu, zejdzie z drogi, ujrzawszy chłopa, który jej się wyda podejrzanym, na noc zapuszcza roletę, ażeby — złodziej nie wlazł. Wszystko po kobiecemu.
Jest przytem nadzwyczaj dostępna uczuciu litości. Łzy nie trudno u niej wywołać. Do serca jej dostęp łatwy. W miłości niezmiernie łagodna. We wszystkich jej stosunkach z ludźmi widać miękkość, łagodny współudział, słowem — jest to kobieta.
Niekiedy rozmowa jej błyśnie iskrą sarkazmu, ale w tem tyle piękna, taki miły rozum, że każdy rad się poddaje jej sarkazmom.
Natomiast nie lęka się ona przeciągów, chodzi wieczorem lekko ubrana — i nic. Tryska z niej zdrowie. Jada z apetytem, ma swoje ulubione potrawy i potrafi je ugotować.
Wszystko to zna wiele z jej znajomych, ale niewiele wie, jak postąpić w danym wypadku, a jeśli i wie, to albo z doświadczenia innych albo ze słyszenia. Jeśli trzeba zrobić tak lub inaczej — zaraz się powołują na jakąś powagę — ciotki, kuzynki...
Wiele nie wie nawet, czego żądać, a jeśli się zdecydują, to niepewnie, tak, że — może trzeba, może nie trzeba. To zapewne dlatego, że mają brwi równe, łukowate, zbyteczne włoski wyrwane i nie mają linijki na czole.
Między Olgą a Obłomowym ułożył się niedostrzegalny dla innych stosunek. Każde spojrzenie, każde słowo, powiedziane przy obcych, miało dla nich swoje znaczenie. We wszystkiem dostrzegali oni napomknienie o miłości.
Olga nieraz oblewała się rumieńcem, gdy przy stole opowiadał ktoś historję czyjejś miłości, podobną do przeżywanej przez nich. A ponieważ wszystkie historje miłosne podobne są do siebie, musiała się często czerwienić.
I Obłomow, zmieszany opowiadaniem, nieraz przy herbacie brał taką ilość sucharków, że aż ktoś parskał śmiechem.
Oboje stali się czujni i ostrożni. Czasem Olga wcale nie mówiła ciotce, że widziała się z Obłomowym, a on w domu zapowiadał, że jedzie do miasta, a tymczasem szedł do parku.
Jednak pomimo jasności umysłu Olgi, pomimo jej świeżości i zdrowia, poczęły się u niej zjawiać nieznane dotychczas chorobliwe oznaki. Ogarniał ją niekiedy niepokój, nad którym zastanawiała się i nie umiała go sobie wytłumaczyć.
Niekiedy w skwarne południe, idąc pod rękę z Obłomowym, niedbale oparta o jego ramię, szła machinalnie w jakiemś osłabieniu i uporczywem milczeniu. Żywość jej zacierała się, wzrok bywał zmęczony, bez życia, nieruchomy, utkwiony niby w jeden punkt. Leniła się nawet zwrócić go w inną stronę.
Czuje jakiś ciężar. Coś jej ściska pierś, niepokoi ją. Zdejmuje mantylkę, chusteczkę z ramion, ale i to nie pomaga. Odczuwa wciąż ucisk. Coś ciśnie, gniecie.
Chce się położyć pod drzewem i tak leżeć całemi godzinami.
Obłomow miesza się. Gałązką liściastą ochładza jej twarz, ale ona niecierpliwym ruchem uchyla się od jego troskliwości.
Potem westchnie nagle, spojrzy dokoła z obudzoną świadomością, zatrzyma wzrok na Obłomowie, uściśnie mu rękę, uśmiechnie się i znowu wraca dawna żywość i uśmiech, znowu opanowuje siebie.
Jednego wieczora wpadła w taki stan rozdrażnienia, w pewnego rodzaju lunatyzm miłości, że Obłomow ujrzał ją w zupełnie odmiennem oświetleniu.
Powietrze było parne, gorące. Od lasu z szumem wiał ciepły wiatr, niebo zakłębiło się ciężkiemi obłokami. Coraz było ciemniej i ciemniej.
— Deszcz będzie — rzekł baron i odjechał do domu.
Ciotka odeszła do swego pokoju. Olga długo w zamyśleniu grała na fortepianie. Wreszcie przestała.
— Nie mogę — rzekła — palce mi drżą, gorąco. Pójdziemy przejść się do ogrodu.
Długo przechadzali się alejami w milczeniu, ręka w rękę. Ręce Olgi były wilgotne i miękkie. Minęli park, weszli do lasu.
Drzewa i krzewy łączyły się w jedną posępną czarną masę. O dwa kroki przed nimi nic już nie było widać, tylko szara, wężykowata linja oznaczała kierunek drogi.
Olga pilnie wpatrywała się w ciemność i przytulała się do Obłomowa. Szli oboje w milczeniu.
— Boję się... — drgnąwszy nagle odezwała się Olga, kiedy prawie omackiem przechodzili ciemną aleję, otoczoną z dwóch stron czarną ścianą lasu.
— Czego? Nie bój się, Olgo, przecież jestem przy tobie.
— I ciebie się boję! — szepnęła prawie. — Jakiś dziwny lęk, bez powodu. Serce mi zamiera... Daj rękę! Słyszysz, jak bije.
Wstrząsała się co chwila i oglądała się dokoła.
— Widzisz, widzisz? — szepnęła drżąca, chwytając obu rękoma ramię Obłomowa. — Nie widzisz? W ciemności ktoś się przesunął.
Jeszcze mocniej przytuliła się do niego.
— Nikogo niema — uspokajał ją, ale i jemu mrowie przeszło po plecach.
— Zakryj mi oczy prędzej, prędzej, czemkolwiek... lepiej... — szeptała. — Teraz już nic... To nerwy — dodała wzruszona. — Znowu! Znowu! Patrz — kto to? Usiądźmy na ławeczce.
Obłomow począł omackiem szukać ławeczki. Znalazł i posadził ją.
— Wracajmy do domu, Olgo. Ty nie jesteś zdrowa.
Schyliła mu głowę na ramię.
— Nie, nie, tu powietrze czystsze — odpowiedziała. — Tu, przy sercu czuję ciśnienie.
Czuł jej gorący oddech na swojej twarzy. Dotknął jej głowy ręką — była gorąca. Oddech miała ciężki. Westchnienia sprawiały jej ulgę.
— Czy nie lepiej wracać do domu? — zachęcał zaniepokojony. — Trzeba się położyć.
— Nie, nie, nie! Zostaw mnie w spokoju! Nie dotykaj mnie... Tu we mnie się pali — wskazała na piersi.
— Doprawdy, wróćmy do domu! — nalegał Obłomow.
— Nie... poczekaj... to przejdzie.
Ściskała jego rękę, i od czasu do czasu wpatrywała się mu w twarz długo i milcząco. Potem poczęła płakać, z początku cicho, a później przeszło w szlochanie. Obłomow nie wiedział, co robić.
— Na miłość Boga, Olgo, wracajmy do domu! — prosił.
— Nie, nie... — odpowiadała łkając. — Nie przeszkadzaj mi wypłakać się... Ogień wypłynie przez łzy... będzie mi lżej. To nerwy grają.
Słyszał w ciemności jej ciężki oddech, i czuł, jak na ręce spadały mu jej łzy gorące. Drżąco, mocno ściskała mu rękę.
On nie poruszył nawet palcem. Wstrzymywał oddech. Głowa Olgi spoczywała mu na ramieniu. Oddech jej ciepłem owiewał mu twarz. Dreszcz go ogarniał także, ale nie śmiał ustami dotknąć jej policzka.
Powoli Olga poczęła się uspokajać. Oddech stawał się równiejszy. Zamilkła zupełnie. Obłomow myślał, że usnęła i lękał się ją poruszyć.
— Olga! — odezwał się cicho.
— Co? — odpowiedziała mu tak samo i westchnęła głośno. — Teraz... już przeszło — rzekła łagodnie. — Lżej mi, oddycham swobodnie.
— Wracajmy! — zachęcał znowu.
— Wracajmy! — powtórzyła niechętnie. — Mój drogi! — szepnęła w upojeniu, uścisnęła mu mocno rękę i, oparłszy się o ramię, niepewnym krokiem podążyła do domu.
W salonie Obłomow spojrzał na nią, wydała mu się słabą, ale uśmiechnęła się dziwnym, nieświadomym uśmiechem, jak gdyby pod wpływem rozmarzenia.
Obłomow posadził ją na kanapie, ukląkł przed nią i kilka razy w zachwycie pocałował jej rękę.
Olga z tym samym uśmiechem patrzyła na niego, nie usuwając rąk z jego dłoni i wzrokiem odprowadziła go aż do drzwi.
Obłomow odwrócił się drzwiach. Spojrzenie Olgi szło za nim. Twarz jej wyrażała zmęczenie, a na ustach miała ten sam gorący uśmiech, jak gdyby się go pozbyć nie mogła.
Odszedł w zamyśleniu. Gdzieś już widział taki uśmiech. Przypomniał mu się jakiś obraz, gdzie była kobieta tak samo uśmiechnięta... ale to nie Kordelja...
Nazajutrz posłał dowiedzieć się o jej zdrowiu. Kazano powiedzieć:
— Dobrze, dzięki Bogu! Prosimy na dzisiejszy obiad, a wieczorem wszyscy jedziemy oglądać ognie sztuczne o pięć wiorst od letniska.
Nie wierzył i sam poszedł. Olga była świeża, jak kwiat. W oczach blask, żywość, na policzkach rumieńce, głos dźwięczny, jak dawniej. Ale nagle zesztywniała i ledwie nie krzyknęła, gdy Obłomow zbliżył się do niej. Spąsowiała cała, gdy ją zapytał:
— Jak się pani czuje po dniu wczorajszym?
— Małe nerwowe rozdrażnienie — odpowiedziała prędko. — Ciotka mówi, że trzeba wcześniej iść spać... To niedawno ze mną...
Nie dokończyła i odwróciła się, jak gdyby prosiła o litość. Co ją tak poruszyło? Sama nie wie. Dlaczego ją gryzło i paliło wspomnienie wczorajszego wieczoru i dziwnego rozstroju nerwów?
I wstyd jej czegoś było i zła była na kogoś — może na siebie, może na Obłomowa. A niekiedy zdawało jej się, że Obłomow milszym stał się dla niej, bliższym, że czuje pociąg do niego... do łez prawie, jak gdyby czuła, że w dniu wczorajszym między nim a nią zaszło jakieś powinowactwo.
Olga długo nie mogła usnąć. Rano długo wzburzona przechadzała się sama aleją od parku do domu i z powrotem, myślała o czemś, gubiła się w domysłach, to była pochmurną, to nagle oblewała się rumieńcem i uśmiechała się do czegoś — lecz do żadnych stanowczych myśli nie dochodziła.
— Ach, Soniczko! — mówiła w gniewie. — Jakaś ty szczęśliwa! Wnet odgadłabyś zagadkę!
A Obłomow? Dlaczego stał się jakby niemym i nieruchomym wczorajszego wieczora, chociaż gorący jej oddech palił mu policzek, a łzy piekące spadały mu na rękę, chociaż niósł ją prawie w swoich ramionach do domu i słyszał nieskromny szept jej serca. A inni? Inni patrzą tak zuchwale...
Chociaż Obłomow przeżył młodość w otoczeniu towarzyszy wszystko wiedzących, którzy już dawno rozwiązali wszystkie kwestje życia, w nic nie wierzyli i analizowali wszystko chłodno i mądrze, ale w duszy jego błyszczała jeszcze wiara w przyjaźń, w miłość, w cześć ludzką. Chociaż nieraz mylił się co do ludzi i serce jego nad tem cierpiało, lecz ani razu nie zachwiały się w nim podstawy uczciwości i wiara w nią. W tajnikach swojej duszy schylał głowę przed czystością kobiety, uznawał jej władzę moralną, jej prawa i składał jej ofiary.
Nie posiadał on wszakże dość mocy charakteru, ażeby jawnie przyznać się do czci dla pierwiastku dobra i szacunku dla niewinności. W cichości upajał się jej aromatem, ale jawnie zwiększał niekiedy chór cyników, wyśmiewających podejrzaną niewinność kobiet i do głośnego chóru dorzucał swoje słówko.
Nigdy nie wnikał w to, jak wielką wagę mają wyrazy dobro, prawda, czystość, rzucane w potok rozmów ludzkich, jakie głębokie bruzdy żłobią one. Nie myślał, że wypowiedziane głośno i śmiało, bez fałszywego wstydu, z męską odwagą, nie utoną w głupich krzykach światowych satyrów, lecz pogrążą się jak perły w głębię życia, a muszla dla nich zawsze się znajdzie.
Niejeden dobre słowo zatrzymywał na ustach, czerwieniejąc ze wstydu, ale śmiało i głośno rzucał słowo lekkomyślne, nie przypuszczając, że ono na nieszczęście także nie ginie marnie, pozostawiając po sobie długą pręgę złego, często nie dającą się usunąć.
Ale czynne winy nie ciążyły na Obłomowie. Żadne piętno wymówki o chłodny, bezduszny cynizm, bez namiętności i bez walki, nie ciążyło na nim i na jego sumieniu. Nigdy nie mógł obojętnie przysłuchiwać się temu, jak jeden zamieniał konia lub meble z taką samą łatwością, jak inny — kobiety i jakie koszty pociągały te zamiany.
Nieraz doznawał bólu na wiadomość o utraconej przez mężczyznę godności i czci, doznawał przykrości na wiadomość o upadku obcej mu kobiety, ale milczał, obawiając się szyderstwa.
Trzeba było ten stan jego duszy odgadywać. Olga odgadła.
Mężczyźni śmieją się z takich durniów, ale kobiety odrazu ich poznają. Czyste, uczciwe kobiety lubią ich — przez współczucie, zepsute szukają zbliżenia się z nimi, ażeby się odświeżyć cudzą świeżością.
Lato mijało, uciekało. Poranki i wieczory stawały się ciemne i wilgotne. Nietylko okwitły już bzy i lipy, minął już okres jagód. Obłomow widywał codziennie Olgę.
Tymczasem dopędził on życie, to jest przyzwyczaił się znowu do tego wszystkiego, od czego odwykł już był dawno. Wiedział, dlaczego poseł francuski opuścił Rzym, dlaczego Anglicy na Wschód wysyłają okręty. Interesował się tem, kiedy zbudują nową kolej żelazną do Niemiec lub Francji. Ale nie myślał o nowej drodze, wiodącej z Obłomówki do wielkiej osady handlowej, nie był w izbie sądowej i nie poświadczył urzędowo pełnomocnictwa. Sztolcowi na listy nie odpisał.
Zapoznał się tylko z tem, o czem codziennie rozmawiano w domu Olgi, co wyczytał w otrzymywanych tam dziennikach i dość pilnie, dzięki wymaganiom Olgi, śledził bieżące życie zagraniczne. Wszystko inne tonęło w atmosferze czystej miłości.
Bez względu na częste zmiany w tej różowej atmosferze, głównem tłem był bezobłoczny spokój horyzontu. Nieraz Olga zamyślała się nad Obłomowym, nad swoją dla niego miłością, gdyż pomimo miłości dużo jeszcze pozostawało jej czasu i miejsca w sercu. Nie na wszystkie pytania znajdowała właściwą i gotową odpowiedź z jego strony i wola jego niezawsze dawała oddźwięk na jej wolę; na jej siłę i pragnienie życia on odpowiadał tylko namiętnem spojrzeniem — więc wpadała w ciężką zadumę. Coś zimnego, jak wąż, wciskało się do jej serca, ochładzało marzenia i spokojny, fantastyczny świat szczęścia nabierał barw jesiennego dnia, w którym wszystko powleka się szarą barwą.
Zastanawiała się nad tem, skąd pochodzi taki brak pełności szczęścia? Czego właściwie jeszcze brak? Co jeszcze potrzebne? Czyż to tylko los, przeznaczenie — kochać Obłomowa? Miłość ta znajduje oddźwięk w jego prostocie, w jego wierze w ideał dobra, a przedewszystkiem w jego delikatnem uczuciu, tak delikatnem, jakiego nigdy nie spotykała u mężczyzn.
Cóż z tego, że nie na każdy jej pogląd odpowiada on zrozumiałym jej poglądem, że nie to, czegoby pragnęła, dźwięczy w jego głosie, co jej kiedyś, kiedyś dźwięczało już raz niby we śnie, niby na jawie... To wyobraźnia tylko działa, to nerwy, pocóż ich słuchać i mędrkować?
Gdyby nawet chciała wyrzec się tej miłości — jak się wyrzec? Rzecz się stała. Ona kocha. Pozbyć się tej miłości dobrowolnie, jak sukni, nie można... „Nie można kochać dwa razy w życiu“ — myślała. Mówią, że to — niemoralne.
Tak uczyła się ona kochać, badała miłość, a każdy nowy krok przyjmowała łzami lub uśmiechem, pełnym zadumy. Potem dopiero zjawiał się ów skupiony wyraz twarzy, który ukrywał i łzy i uśmiech, a który tak przestraszał Obłomowa.
Ale o tych myślach, o tej walce ze sobą nawet mu nie wspominała.
Miłość nie nauczyła niczego Ilję Iljicza. Zasypiał w swojej słodkiej drzemce, o której marzył nieraz głośno wobec Sztolca. Czasem poczynał wierzyć, że życie może być podobnem do nieba bez obłoków i marzyła mu się Obłomówka, pełna dobrych przyjaciół, z którymi spokojnie siadywałby na tarasie i czas spędzał w pełni szczęścia.
I teraz, poddawał się chętnie tym marzeniom w tajemnicy przed Olgą. Nagle nadleciała chmura.
Razu pewnego powoli, leniwie, milcząco wracali z jakiejś wycieczki i poczęli już mijać wielką drogę, gdy w obłoku kurzu nadjechał powóz. W powozie siedziała Soniczka z mężem i jeszcze jakimś panem i panią.
— Olga! Olga! Olga Siergiejewna! — zabrzmiały okrzyki.
Powóz się zatrzymał. Panowie i panie wysiedli z powozu, otoczyli Olgę, poczęli witać się, całować, mówić wszyscy naraz, nie spostrzegając wcale Obłomowa. Nagle wszyscy spojrzeli na niego. Jeden z panów patrzył na niego przez szkła.
— Kto to? — spytała cicho Soniczka.
— Ilja Iljicz Obłomow... — przedstawiła go Olga.
Wszyscy poszli piechotą do domu. Obłomow był nie w humorze. Puścił towarzystwo przodem i już przy płocie podniósł nogę, żeby przez żyto przemknąć się do domu, gdy Olga go zatrzymała.
Nicby przeciw temu nie miał Obłomow, ale panie i panowie spojrzeli na niego tak dziwnie — lecz to go nie zraziło. Dawniej nigdy inaczej nie patrzono na niego dzięki jego sennemu wyglądowi i niedbałemu ubraniu.
Ale tem samem dziwnem spojrzeniem panie i panowie patrzyli także na Olgę. Od tego dziwnego spoglądania na nią chłód go owionął, począł odczuwać jakiś ból, taki dręczący, że nie wytrzymał, opuścił towarzystwo i w ponurem zamyśleniu wrócił do domu.
Na drugi dzień ani miła gawęda, ani wesołość Olgi nie mogły go rozweselić. Na jej stanowcze pytania wymawiał się bólem głowy i cierpliwie pozwolił sobie nalać na głowę wody kolońskiej za całe siedmdziesiąt pięć kopiejek.
Na trzeci dzień, kiedy wszyscy późno już wrócili do domu, ciotka zbyt ciekawem okiem spojrzała na nich, szczególnie na niego, potem opuściła wdół swoje obrzękłe powieki, chociaż oczy zdawały się patrzeć jeszcze, i przez całą minutę wąchała spirytus w zamyśleniu.
Męczyło to Obłomowa, lecz milczał. Nie zdecydował się swoich uwag udzielić Oldze, lękając się ją zatrwożyć, przerazić, a prawdę mówiąc, lękał się także i o siebie — lękał się zburzyć ten niczem niezamącony spokój jakiemś ważnem zapytaniem.
To już nie pytanie — czy ona przez omyłkę lub nie, go pokochała, ale czy nie jest omyłką cała ta miłość, owe widywania się z Olgą w lesie i powroty późnym wieczorem?
— Ja pragnąłem pocałunku — myślał z przerażeniem — a przecież to przestępstwo kryminalne w kodeksie moralności — i nie byle jakie, niemałe! Wiele stopni prowadzi do niego: uścisk dłoni, wyznania, listy... Wszystko to już było. Jednakże — myślał dalej — prostując się i podnosząc głowę — zamiary moje były uczciwe, ja...
Nagle obłok znikł. Przed nim stanęła w całej jasności, jak w ubraniu świątecznem, Obłomówka, cała w blaskach promieni słonecznych, z zielonemi wzgórzami, ze srebrną wstęgą rzeki... On idzie z Olgą zamyślony, długą szeroką aleją, ręką dotyka jej talji, siedzą na tarasie, w pawiloniku...
Przed nią wszyscy ze czcią pochylają głowy — słowem, wszystko to, co on opowiadał Sztolcowi.
— Tak, tak, tak — myślał z pewnym lękiem — ależ od tego trzeba było zacząć! Owe trzykrotne „kocham“, gałązka bzu, wyznanie — wszystko to powinno być poręką szczęścia całego życia i nie powtórzyć się u czystej kobiety. A cóż ja jestem? Kto ja jestem? — uderzały go te pytania, jak młotem o głowę.
— Jestem tylko uwodzicielem, włóczę się za dziewczyną. Braknie tylko, ażebym, jak ten obrzydliwy stary celadon z załzawionemi oczyma i czerwonym nosem, wetknął w dziurkę od surduta skradziony dziewczynie kwiatek i szeptał na ucho przyjacielowi o swojem zwycięstwie, ażeby... ażeby... Ach, mój Boże! Dokąd ja zabrnąłem! Oto tu — przepaść. Olga nie unosi się wysoko, ponad nią, ona na dnie przepaści — zaco? zaco?
Siły go opuszczały. Płakał jak dziecko dlatego, że nagle zblakły tęczowe barwy jego życia, że Olga stanie się ofiarą. Miłość jego była zatem niczem innem, jak tylko zbrodnią, plamą na jego sumieniu.
Za chwilę wzburzony umysł się rozjaśnił, gdy Obłomow zrozumiał, że to wszystko może mieć prawidłowe zakończenie — wyciągnąć do niej rękę z pierścionkiem.
— Tak, tak, tak! — mówił z radosnem drżeniem, — a odpowiedzią będzie wstydliwe spojrzenie — zgody. Olga nie odpowie ani słówka, poczerwienieje, uśmiechnie się z głębi duszy, potem oczy jej wypełnią się łzami...
Łzy i uśmiech, milcząco wyciągnięta ręka, potem żywa, wesoła radość, szczęśliwy pośpiech w ruchach, potem długa — długa rozmowa, szept na osobności, pełen zaufania szept dusz, tajemna umowa zlania podwójnego życia w jedno...
Nawet w pustych napozór rozmowach o codziennych sprawach widzieć będą tylko miłość. Nikt nie będzie tak zuchwałym, ażeby śmiał ich obrazić spojrzeniem.
Twarz jego nabrała wyrazu poważnego, surowego.
— Tak — rozmawiał dalej sam ze sobą — to jest świat prawdziwego, szlachetnego i pewnego szczęścia! Ukrywałem dotychczas te kwiaty, wstyd mi było unosić się zapachem miłości, jak młodzieniec, szukać spotykania się, błądzić przy księżycu, podsłuchiwać bicia dziewiczego serca, łowić drżenia jej marzeń... Boże!
Poczerwieniał aż po same uszy.
— Dzisiaj wieczorem dowie się Olga, jakie surowe obowiązki nakłada miłość. Dziś będzie ostatnie widzenie się jej ze mną sam na sam, dziś...
Przyłożył rękę do serca — biło mocno, ale równo, jak powinno bić u ludzi uczciwych. Znowu poczęła go dręczyć myśl, że Olga zasmuci się z początku, kiedy on powie, że trzeba zaniechać widywania się sam na sam; potem nieśmiało wypowie jej swoje zamiary, ale naprzód przekona się, co ona myśli, upije się jej niepokojem, a potem...
Dalej marzyło mu się jej wstydliwe zezwolenie, uśmiech, łzy, milcząco wyciągnięta ręka, długie rozmowy półszeptem i pocałunek wobec wszystkich.




XII.

Obłomow wybiegł na poszukiwanie Olgi. W domu powiedziano mu, że wyszła. Poszedł na wieś — niema. Spostrzegł ją wreszcie zdala. Wychodziła na szczyt góry, jak anioł ku niebu. Widział, jak lekko stąpa nogą, jak pochyla się jej postać.
Podążył za nią. Ona ledwie dotyka trawy — jakby leciała. Ilja Iljicz w połowie góry począł wołać. Olga zatrzymała się i czekała na niego, ale gdy on się tylko zbliżał do niej na parę sążni, szła naprzód i znowu długa przestrzeń ich dzieliła. Potem znowu się zatrzymała z uśmiechem.
Obłomow stanął nareszcie, pewny, że i ona nie pójdzie dalej. Zbiegła rzeczywiście o kilka kroków wdół, podała mu rękę i śmiejąc się pociągnęła ku sobie.
Weszli do lasku. Obłomow zdjął kapelusz. Olga chusteczką otarła mu czoło i parasolką poczęła mu wachlować twarz.
Olga była to żywą, rozmowną, wesołą, unoszącą się miłem uczuciem, to nagle wpadała w zamyślenie.
— Zgadnij, co robiłam wczoraj? — spytała, gdy usiedli w cieniu.
— Czytałaś?
Potrząsnęła przecząco głową.
— Pisałaś?
— Nie.
— Śpiewałaś?
— Nie. Wróżyłam! — powiedziała. — Wczoraj przyszła klucznica od hrabiów. Ona umie wróżyć z kart. Poprosiłam ją.
— I cóż?
— Nic. Wypadła droga... potem jakiś tłum i wszędzie — blondyn. Poczerwieniałam cała, gdy ona nagle powiedziała w obecności Katji, że o mnie myśli król czerwienny. Kiedy chciała mówić, o kim ja myślę — zmieszałam karty i uciekłam. Ty myślisz o mnie? — spytała nagle.
— Ach! — rzekł Obłomow — gdyby można było mniej myśleć!
— A ja? — w zamyśleniu mówiła Olga. — Ja już zapomniałam, jak ludzie żyją inaczej. Kiedy tamtego tygodnia nachmurzyłeś się i przez dwa dni nie przychodziłeś — pamiętasz, rozgniewałeś się, ja nagle zmieniłam się — byłam zła. Gniewałam się na Katję, jak ty na Zachara. Widziałam, że ona pocichu płakała, lecz mnie wcale żal jej niebyło. Nie odpowiadałam ciotce, nie słuchałam, co ona mówi, nic nie robiłam, niczego nie chciałam. Gdyś tylko przyszedł — odmieniłam się nagle. Podarowałam Katji liljową sukienkę...
— To miłość! — patetycznie zauważył Obłomow.
— Co? Liljowa sukienka?
— Wszystko! Ze słów twoich poznaję siebie. I dla mnie bez ciebie niema ani dnia, ani życia. W nocy śnią mi się ciągle kwitnące doliny. Zobaczę ciebie — jestem dobry, czynny; niema cię — smutno mi, ogarnia mnie lenistwo, chcę się położyć i nie myśleć o niczem... Kochaj! Nie wstydź się swojej miłości...
Nagle zamilkł.
— Co też ja mówię! Przecież nie dlatego przyszedłem! — pomyślał i począł pokaszliwać, zmarszczywszy brwi.
— A gdy nagle umrę? — spytała go.
— Co za myśl! — odpowiedział niedbale.
— Tak — ciągnęła dalej Olga, — zaziębię się, potem gorączka. Ty przyjdziesz tu — mnie niema, pójdziesz do nas, powiedzą: chora. Wrócisz jutro — to samo. Okiennice zamknięte. Doktor kiwa głową. Katja wyjdzie do ciebie we łzach, i cicho szepnie ci: chora, umiera...
— Ach! — krzyknął Obłomow.
Olga się zaśmiała.
— Co z tobą będzie wtedy? — pytała, patrząc mu w twarz.
— Co? Oszaleję, albo się zastrzelę, a ty — nagle wyzdrowiejesz!
— Nie, nie, nie! Daj pokój! — mówiła z przestrachem. — Czego dogadaliśmy się! Tylko ty po śmierci nie przychodź do mnie, boję się umarłych...
Obłomow się zaśmiał. Olga także.
— Mój Boże! Jakie my dzieci! — zawołała otrzeźwiając się z paplania.
Ilja Iljicz zakaszlał znowu.
— Słuchaj... chciałem ci powiedzieć...
— Co? — spytała, zwróciwszy się do niego.
Obłomow zamilkł.
— No, mówże — mówiła, ciągnąc go za rękaw.
— Nic... tak... — rzekł przelękniony.
— Nic... ty coś masz w myśli.
Obłomow milczał.
— Jeśli coś strasznego, to lepiej nie mów. Nie, lepiej mów, mów.
— Ależ to nic — głupstwo.
— Nie, nie... coś jest — mów... — nalegała, mocno trzymając go za obie klapy surduta, tak mocno, że musiał obracać twarz na prawo lub na lewo, ażeby pocałować jej rękę.
Nie odwracałby głowy, gdyby w uszach nie brzmiało groźne: „nigdy“.
— Powiedz przecie! — nalegała.
— Nie można... nie trzeba....
— Jakże to... mówiłeś, że „wzajemne zaufanie jest podstawą wzajemnego szczęścia“, że „nie powinno być żadnej myśli w sercu, której by oko przyjaciela przeczytać nie mogło...“ Czyje to słowa?
— Chciałem tylko powiedzieć... — zaczął powoli — że ja tak cię kocham, tak kocham, że gdyby...
Obłomow wstrzymał się.
— Cóż dalej? — pytała niecierpliwie.
— Że gdybyś ty teraz pokochała innego i on mógłby cię zrobić szczęśliwszą, ja... milcząc połknąłbym moją boleść i odstąpiłbym mu swoje miejsce.
Olga wypuściła nagle z rąk klapy surduta.
— Dlaczego? — spytała go ze zdziwieniem. — Nie rozumiem tego. Ja nie odstąpiłabym ciebie nikomu. Nie chcę, ażebyś ty był szczęśliwy beze mnie. Cóż w tem jest bardzo mądrego. Nie rozumiem.
Spojrzenie jej w zamyśleniu błądziło po szczytach drzew.
— To znaczy, że ty mnie nie kochasz? — spytała potem.
— Przeciwnie. Kocham cię do samozapomnienia, jeśli chcę złożyć ofiarę z siebie.
— Ale dlaczego? Kto cię o to prosi?
— Ja mówię: w takim wypadku, gdybyś ty pokochała innego.
— Innego? Oszalałeś! Dlaczego, skoro kocham ciebie. Czy ty pokochałbyś inną?
— Poco ty mnie słuchasz! Ja, Bóg wie, co mówię, a ty wierzysz. Ależ ja zupełnie co innego chciałem powiedzieć...
— Cożeś chciał powiedzieć?
— Chciałem powiedzieć, że jestem winowajcą wobec ciebie... oddawna.
— W czem? Jak? Nie kochasz? Żartowałeś może? Mów!
— Nie, nie, nie... wszystko nie to — mówił zmieszany. — Widzisz... — zaczął niezdecydowany — my widujemy się ze sobą jakby — potajemnie...
— Potajemnie? Dlaczego potajemnie? Ja prawie zawsze mówię ciotce, że ciebie widziałam.
— Czy rzeczywiście zawsze? — spytał ze zdziwieniem.
— Cóż w tem złego?
— Winien jestem, bo dawno powinien byłem powiedzieć ci, że tak się nie robi.
— Ależ ty powiedziałeś już...
— Powiedziałem już? A? W samej rzeczy napomknąłem... To znaczy, zrobiłem wszystko, co do mnie należało.
Poweselał trochę i rad był, że Olga tak lekko zdjęła z niego ciężar odpowiedzialności.
— Jeszcze co? — pytała dalej.
— Jeszcze... ależ to tylko tyle...
— Nieprawda! — stanowczo rzekła Olga. — Jeszcze czegoś nie powiedziałeś.
— Myślałem... — mówił, starając się zbagatelizować własne słowa — że...
Obłomow zamilkł. Olga czekała.
— ...Że musimy się rzadziej widywać.
Bojaźliwie spojrzał na nią.
Olga milczała.
— Dlaczego? — spytała, pomyślawszy.
— Mnie niepokoi... sumienie. My tak długo pozostajemy tylko sami; niepokoję się, serce mi drży... Tyś także niespokojna... lękam się — dokończył z wysiłkiem.
— Czego?
— Tyś młoda i nie znasz wszystkich niebezpieczeństw. Czasem człowiek nie umie zapanować nad sobą. Grać w nim poczyna jakaś siła piekielna, na serce pada cień, a w oczach migają błyskawice. Jasność umysłu zaciemnia się. Szacunek dla czystości, dla niewinności unosi jakiś wicher, człowiek traci przytomność, oddycha namiętnością, przestaje sobą kierować — i wówczas pod jego nogami otwiera się przepaść.
Obłomow drgnął nawet.
— Więc cóż? Niech się otwiera! — rzekła, patrząc na niego szeroko otwartemi oczyma.
On milczał. Więcej nic już do powiedzenia nie było, dalej nic nie mógł mówić.
Olga wpatrywała się w niego długo, jak gdyby w zmarszczkach na jego czole czytała pisane myśli, a sama przypominała sobie każde jego słowo, spojrzenie; w myśli przesuwała się przed nią cała historja jej miłości. Zatrzymała się na tym ciemnym wieczorze w ogrodzie i poczerwieniała.
— Ciągle gadasz głupstwa! — rzuciła mu prędko, patrząc na stronę. — Żadnych piorunów w oczach twoich nie widziałam... Ty patrzysz na mnie tak, jak moja niania... Kuźminiszna! — dodała, śmiejąc się.
— Żartujesz Olgo, a ja bez żartów mówię... i nie wszystko jeszcze powiedziałem.
— Cóż jeszcze? — pytała. — Jakaż tam przepaść?
Obłomow westchnął.
— A to, że nie wypada nam widywać się... bez towarzystwa.
— Dlaczego?
— Niedobrze.
Olga zamyśliła się.
— Tak, mówią, że to niedobrze... — powiedziała w zamyśleniu, — ale dlaczego?
— Co powiedzą, gdy się dowiedzą, gdy się rozniesie...
— Kto powie? Ja nie mam matki, która jedna miałaby prawo zapytać mnie: dlaczego widuję się z tobą? Przed nią jedną zapłakałabym i powiedziała, że złego nic nie robię i ty także. Ona uwierzyłaby. Któż inny? — spytała.
— Ciotka.
— Ciotka?
Olga smutnie i przecząco pokiwała głową.
— Ona nigdy nie zapyta. Gdybym ją opuściła nawet zupełnie, onaby mnie nie szukała i nie pytała o mnie, a ja nie przyszłabym powiedzieć jej, gdziem była i com robiła. Któż jeszcze?
— Inni... wszyscy... Niedawno Soniczka patrzyła na ciebie i na mnie i uśmiechała się. Ci panowie i panie, które z nią były — także.
Opowiedział jej cały swój niepokój, w jakim przez ten czas przebywał.
— Póki ona tylko patrzyła na mnie — dodał — nic sobie z tego nie robiłem, ale gdy takie samo spojrzenie padło na ciebie, ręce i nogi mi opadły...
— Więc cóż? — spytała zimno.
— Otóż od tej chwili dzień i noc myślę, jak uprzedzić rozgłos... Troszczyłem się, abyś się nie przelękła... Dawno chciałem mówić o tem z tobą.
— Niepotrzebna troska! — rzekła. — Wiedziałam o tem i bez ciebie...
— Wiedziałaś? — spytał zdziwiony.
— Tak. Soniczka mówiła ze mną, wypytywała, drażniła, nawet uczyła, jak mam z tobą postępować.
— Ani słówkiem nie wspomniałaś o tem, Olgo — rzekł z wymówką.
— Ty także nie powiedziałeś dotychczas ani słówka o swojej trosce.
— Cożeś jej odpowiedziała?
— Nic. Cóż miałam na to odpowiadać? Poczerwieniałam tylko.
— Mój Boże! Do czego doszło — poczerwieniałaś! — zawołał Obłomow. — jacy my nieostrożni jesteśmy. Co z tego będzie?
Pytająco patrzył na nią.
— Nie wiem — odpowiedziała prosto.
Obłomow myślał, że się uspokoi, podzieliwszy się z Olgą swoją troską, że w oczach jej, w jej jasnych słowach znajdzie siłę woli, więc teraz, nie otrzymawszy stanowczej odpowiedzi, upadł na duchu.
Na twarzy odbił się wyraz niepewności, wzrok błądził dokoła. Już go poczęła pożerać gorączka. Zapomniał prawie o Oldze. Przed jego oczyma przesuwali się Soniczka z mężem, goście, słyszał ich rozmowy, śmiech.
Olga, zamiast okazania zwykłej swojej przytomności umysłu, milczała, obojętnie spoglądała na mego i jeszcze chłodniej wymawiała swoje „nie wiem“. A Obłomow nie zadał sobie trudu, czy nie umiał wniknąć w treść tego „nie wiem“.
I milczał. Bez cudzej pomocy myśl albo zamiar nie dojrzewały jak jabłko, które samo spada dojrzawszy; trzeba go było zerwać.
Olga przez kilka chwil wpatrywała się w niego, potem wciągnęła na siebie mantylkę, zdjęła chustkę z gałęzi, nie spiesząc się, zawiązała na głowie, wzięła do rąk parasolkę.
— Dokąd? Tak śpiesznie? — spytał, ocknąwszy się, Obłomow.
— Późno już. Prawdę powiedziałeś — w smutnem zamyśleniu odezwała się Olga — żeśmy zaszli za daleko, a wyjścia niema. Trzeba się jak najrychlej rozstać i zatrzeć dawne ślady. Bądź zdrów! — rzekła sucho, lekko skinęła głowę i poszła drożyną.
— Olga, zmiłuj się! Ach, mój Boże! Jakże nie widywać się? Ależ ja...
Ona nie słuchała i poszła prędzej. Piasek trzeszczał pod jej nogami.
— Olga Siergiejewna! — krzyknął Obłomow.
Nie słuchała. Szła dalej.
— Na miłość Boga, wróć! — zawołał głosem łez pełnym. — Ja jestem winowajcą, trzeba mnie wysłuchać. Boże mój! Czy ma ona serce? O, kobiety!
Obłomow usiadł i obiema rękami twarz zakrył. Szelest kroków ustał.
— Odeszła! — rzekł prawie z przestrachem i podniósł głowę.
Olga stała przed nim.
Z radością pochwycił jej rękę.
— Nie odeszłaś? Nie odejdziesz? — mówił. — Nie odchodź! Pamiętaj — jeśli ty mnie opuścisz — jestem trupem!
— A jeśli nie odejdę — jestem zbrodniarką i ty pamiętaj o tem Iljusza.
— Ach, nie!
— Jakto nie? Jeśli Soniczka z mężem jeszcze raz nas razem zobaczą — zginęłam.
Obłomow drgnął.
— Słuchaj — zaczął pośpiesznie — nie wszystko jeszcze powiedziałem... — Zatrzymał się.
To, co w domu wydawało mu się tak prostem, naturalnem, koniecznem, tak mu się uśmiechało, co wydawało mu się szczęściem, nagle otwarło się przed nim, jak przepaść. Nie miał tyle siły, ażeby ją ominąć. Trzeba było zdobyć się na krok stanowczy, zdecydowany.
— Ktoś idzie! — zauważyła Olga.
W bocznej drożynie słyszeć się dały czyjeś kroki.
— Może Soniczka? — spytał Obłomow patrząc z przestrachem, nieruchomo.
Przeszło dwóch nieznajomych mężczyzn z jakąś panią. Obłomow uczuł ulgę.
— Olgo! — zaczął prędko, ująwszy ją za rękę. — Pójdźmy w tamtą stronę, tam niema nikogo. Usiądziemy.
Posadził ją na ławeczce, a sam usiadł przy niej na trawie.
— Ty uniosłaś się, odeszłaś, a ja nie wszystko powiedziałem — odezwał się.
— Ja znowu odejdę i nie wrócę więcej, jeśli mam być dla ciebie igraszką. Tobie raz już podobały się łzy moje, teraz może chciałbyś, abym u nóg twych leżała i chcesz powoli uczynić ze mnie swoją niewolnicę, będziesz kaprysić, prawić mi morały, potem płakać, przestraszać się Bóg wie czego i mnie przestraszać, a wkońcu pytać: co mamy robić? Proszę pamiętać, Ilja Iljicz — rzekła dumnie, — wstając z ławeczki, — że podrosłam już dużo od tej chwili, kiedym pana poznała, i wiem, jak się nazywa gra, jaką pan prowadzisz... ale łez moich pan już więcej nie zobaczy.
— Ach, Boże mój! Ja nie bawię się! — rzekł stanowczo.
— Tem gorzej dla pana — zauważyła sucho. — Na wszystkie pańskie strachy, ostrzeżenia i zagadki powiem tylko jedno: do dnia dzisiejszego ja pana kochałam i nie wiedziałam, co mam robić, teraz wiem — zakończyła stanowczo, powstając do odejścia — i radzić się pana nie będę.
— I ja wiem — rzekł Obłomow, biorąc ją za rękę i sadzając na ławeczce. — Zamilkł na chwilkę, jakby nabierał tchu. — Zrozum to, że serce moje przepełnione jednem tylko pragnieniem, w głowie — jedna tylko myśl, ale ani wola, ani język nie chcą mnie słuchać. Chcę mówić — słowa mnie nie słuchają. A jednak wszystko tak proste, tak... Dopomóż mi, Olgo.
— Ja nie wiem, co pan myśli.
— Na miłość Boga! bez tego „pan“. Twoje dziwne spojrzenie unicestwia mnie, słowa, jakby pod wpływem mrozu, w lód się obracają...
Olga zaśmiała się.
— Tyś prawdziwy szaleniec! — rzekła, położywszy mu rękę na głowie.
— Tak, tak... odzyskałem dar myśli i słowa. Olgo! — zawołał, uklęknąwszy przed nią — bądź moją żoną!
Olga milczała i wzrok odwróciła w przeciwną stronę.
— Olgo! podaj mi rękę!
Nie wyciągnęła do niego ręki. Sam ją ujął i do ust przycisnął. Nie odejmowała jej. Ręka była ciepła, miękka i ledwie, ledwie wilgotna. Obłomow usiłował spojrzeć jej w twarz. Olga odwracała się coraz bardziej.
— Milczenie? — rzekł lękliwie i pytająco, całując jej rękę.
— Znak zgody — dokończyła cicho, nie odwracając się.
— Co ty teraz czujesz? Co myślisz? — pytał, przypominając sobie swoje marzenia o wstydliwej zgodzie, o łzach.
— Co też ty mówisz! — odpowiedziała, nie przestając błądzić wzrokiem po okolicy, po lesie. Tylko falowanie piersi wskazywało, że panowała nad sobą.
— Czy ma łzy w oczach? — myślał Obłomow, ale Olga uporczywie patrzyła w ziemię.
— Tyś obojętna, spokojna! — mówił, usiłując rękę jej pociągnąć ku sobie.
— Ani obojętna, ani spokojna.
— Dlaczego?
— Dlatego, żem dawno to przewidziała i przyzwyczaiłam się do tej myśli.
— Dawno... — ze zdziwieniem powtórzył Obłomow.
— Tak, od tej chwili, gdy dałam ci gałązkę bzu... i w myśli powiedziałam sobie...
Olga nie dokończyła.
— Od tej chwili!
Obłomow otworzył ramiona, ażeby ją uścisnąć.
— Przepaść otwiera się... błyskawice świecą... ostrożniej! — powiedziała złośliwie, zręcznie uchylając się od objęć i rękę jego odsuwając parasolką.
On przypomniał sobie groźne „nigdy“ i pohamował się.
— Ależ ty nigdy nie mówiłaś o tem... niczem nie dałaś do zrozumienia...
— My nie wychodzimy zamąż — nas wydają albo biorą.
— Od tej chwili... — w zamyśleniu powtarzał Obłomow.
— Myślisz, że gdybym nie rozumiała twoich zamiarów, byłabym tu sama jedna z tobą, przesiadywałabym z tobą, siedziałabym wieczorami w altance, słuchała i zwierzała się przed tobą — odpowiedziała mu z dumą.
— Więc to... — zaczął, z twarzą zmienioną i wypuszczając z dłoni swej jej rękę.
Straszna myśl powstała w jego głowie. Olga patrzyła na niego ze spokojną wyniosłością i uporczywie milczała. On chciałby widzieć w tej chwili nie dumę i wyniosłość, lecz łzy, namiętność, odurzenie szczęściem choć na chwilę, a potem — niechby już życie popłynęło w niezmąconym spokoju!
A tu — ani wybuchu łez z powodu nieoczekiwanego szczęścia, ani wstydliwej zgody! Jak to zrozumieć?
W sercu jego zbudziła się i poruszyła żmija zazdrości, wątpliwości. Czy ona mnie kocha, czy tylko wychodzi zamąż?
— Ale jest inna jeszcze droga do szczęścia — zauważył.
— Jaka?
— Niekiedy miłość nie czeka, nie jest cierpliwą, nie oblicza... Kobieta cała w płomieniach, drżąca, doznaje równocześnie wstrząśnień i radości, jakich...
— Ja nie znam tej drogi.
— To droga, gdy kobieta poświęca wszystko — obmowę, cześć, ale znajduje nagrodę w miłości — ona jej zastąpi wszystko.
— Czyż nam potrzebna taka droga?
— Nie!
— Chciałbyś na tej drodze szukać szczęścia kosztem mego spokoju i czci?
— O, nie, nie! klnę się na Boga, że nie! — zaprotestował gorąco.
— Pocóż mówiłeś o tem?
— Doprawdy, sam nie wiem...
— Domyślam się. Chciałeś się dowiedzieć, czy zdolna byłabym poświęcić dla ciebie mój spokój, czy poszłabym z tobą taką drogą? Czy tak?
— Tak, zdaje się, domyślasz się... Cóż?
— Nigdy! Za nic w świecie! — odpowiedziała stanowczo.
Obłomow zamyślił się, potem westchnął.
— Tak, to ciężka droga i wielkiej trzeba miłości, ażeby kobieta mogła pójść za mężczyzną, ginąć, ale — kochać.
Obłomow pytająco spojrzał jej w oczy. Twarz jej była spokojną, tylko linijka nad brwią poruszyła się.
— Wyobraź sobie — mówił — że Soniczka, która nie warta jest twego małego palca, przy spotkaniu się z tobą — nie poznałaby cię.
Olga uśmiechnęła się, ale spojrzenie jej było jak dawniej pogodne. Obłomowa unosiła pycha egoizmu — doprosić się ofiary z serca Olgi i upoić się nią.
— Wyobraź sobie, że mężczyźni, spotykając się z tobą, nie spuszczaliby wzroku z uczuciem szacunku, lecz patrzyliby na ciebie z aroganckim, złośliwym uśmiechem.
Obłomow spojrzał na nią.
Olga niedbale końcem parasolki poruszała jakiś kamyczek na piasku.
— Weszłabyś do salonu i kilka czepków poruszyłoby się z oburzeniem na głowie, jeden odsunąłby się od ciebie... ale twoja duma byłaby zawsze jednaka — czułabyś i rozumiała, że mimo wszystko, jesteś wyższą i lepszą od nich.
— Poco ty mi opowiadasz takie straszne rzeczy? — rzekła spokojnie. — Ja taką drogą nie pójdę nigdy.
— Nigdy? — spytał grobowym głosem.
— Nigdy!
— Tak — ciągnął w zamyśleniu. — Ty nie miałabyś siły spojrzeć wstydowi w oczy. Nie lękałabyś się może śmierci — śmierć nie jest straszną, ale przygotowania do niej, ciągłe cierpienia... nie wytrzymałabyś... zmarniała — tak?
Obłomow ciągle patrzył badawczo jej w oczy.
Olga spoglądała wesoło. Straszny obraz, malowany przez Obłomowa, nie przestraszał jej. Na ustach jej zaigrał lekki uśmiech.
— Ja nie mam zamiaru ani zmarnieć ani umierać. Wszystko to — na nic — powiedziała. — Można nie iść tą drogą, ale kochać jeszcze goręcej.
— Dlaczegoż ty nie poszłabyś tą drogą, kiedy się nie lękasz? — pytał natarczywie, prawie z gniewem.
— Dlatego, że na niej... później zawsze — rozstają się — powiedziała, — a ja, rozstać się z tobą?!...
Olga zatrzymała się, położyła mu rękę na ramieniu, długo patrzyła na niego i nagle, rzuciwszy parasolkę na bok, szybko i namiętnie objęła go za szyję, pocałowała, potem poczerwieniała, przytuliła twarz do jego piersi i cicho dodała:
— ...Nigdy!
Obłomow krzyknął radośnie i padł na trawę do nóg Olgi.







  1. Przypis własny Wikiźródeł ma solitude, mon hermitage, mon repos (franc.) — moja samotność, moja pustelnia, mój odpoczynek.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Casta diva — (wł.) „czysta bogini“, aria z pierwszego aktu opery Norma Vincenza Belliniego.
  3. Przypis własny Wikiźródeł ma chère (franc.) — moja droga
  4. Przypis własny Wikiźródeł paljowe — jasnożółte, koloru słomy (od franc. paille — słoma).
  5. Przypis własny Wikiźródeł pensée (franc.) — ciemnofioletowe, dosł. koloru bratków.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.